21.
Był gorący – dosłownie i w przenośni – maj 1981 roku, kiedy dzięki stypendium rządu francuskiego po raz pierwszy wylądowałem na filmowym festiwalu w Cannes. Nie pokazywałem na festiwalu filmu, byłem gościem, widzem, gamoniem. Czyli absolutne spoko, luz! Znalazłem się na Lazurowym Wybrzeżu z grupą przyjaciół z Paryża i po ulokowaniu się w prywatnych kwaterach – na hotele nie było nas stać – poszliśmy do jednej z wielu restauracji na plaży. Doszło do mnie niespodziewanie, że na plaży mogą funkcjonować restauracje! Dotąd wszystkie znane mi instytucje zbiorowego żywienia, na wybrzeżach polskim czy bułgarskim, były usytuowane daleko w głębi lądu, permanentnie nieosiągalne z braku wolnych miejsc i śmierdzące zjełczałym olejem.
Tymczasem tutaj jedliśmy pyszne spaghetti przy stoliku oddalonym o 50 metrów od Morza Śródziemnego, z widokiem na... „Zaraz, zaraz! Te panie chyba o czymś zapomniały!...” – pomyślałem, widząc przechodzące obok mnie dwie dżagi topless. Chwila dekoncentracji i porcja spaghetti pomodoro wylądowała mi na kolanach.
Niewyobrażalna tragedia. Wybrałem się na Riwierę w białych lnianych spodniach. Coś mi mówiło, że w szortach, jakie miałem na zmianę, nie wpuszczą mnie na żadną festiwalową projekcję, a przecież po to, by oglądać filmy, tu przyjechałem! Pogodziłem się w myślach z dewizowym wydatkiem w dziale ze spodniami w najbliższym domu towarowym. Tymczasem kelnerka na widok mojej zrozpaczonej miny powiedziała tylko: C’est pas grave! (Nic takiego!), i wróciła za chwilę ze sprayem, którym spryskała pomidorową plamę. Po trzech minutach, kiedy piana zastygła i dała się skruszyć, po pomidorach nie było śladu. Poczułem się, jakbym brał udział w reklamie z XXI wieku! Gdy spytałem, jak nazywa się ta czarodziejska sztuczka, odpowiedziała: „K2R”. Zrozumiałem, że właśnie poznałem pradziadka robota „R2D2” z Gwiezdnych wojen.
Cały późniejszy pobyt w Cannes miał być tak magiczny jak to zdarzenie w restauracji. Nie tylko z powodu wszechobecnego topless. Przede wszystkim to było polskie Cannes. W konkursie filmy mieli Andrzej Wajda (Człowiek z żelaza) i Andrzej Żuławski (Possesion), poza konkursem jako film niespodzianka reklamowano Ręce do góry Jerzego Skolimowskiego, a w bocznym konkursie Un Certain Regard Filip Bajon pokazywał Wizję lokalną. Z Polski z pierwszą kopią filmu wprost z laboratorium przyjechała liczna ekipa Człowieka z żelaza oraz wielu nieznanych mi, za to smutnych urzędników. Tony Molière, francuski producent filmu Danton, który Andrzej Wajda miał kręcić jesienią we Francji, szerokim gestem zaprosił wszystkich polskich filmowców na déjeuner na plaży. Ponieważ nie lubię załapywać się na tak zwanego sępa, wahałem się, mimo że Edward Kłosiński ciągnął mnie za rękaw, bym szedł. Ale kiedy zobaczyłem, jak fotosista „Filmu” Jerzy Kośnik nurkuje pod sznurowymi barierkami i jako pierwszy zasiada za stołem, przestałem mieć skrupuły.
Nikt jeszcze nie wiedział, że właśnie oblewamy przyszłą Złotą Palmę w Cannes, werdykt jury miał zapaść dwa dni później. Moim zdaniem w konkursie były lepsze filmy, choćby Rydwany ognia Hugh Hudsona czy Excalibur Johna Boormana, ale film Wajdy był najbardziej oczekiwany. Kiedy oglądałem go w Pałacu Festiwalowym z francuską publicznością, jej entuzjazm udzielił mi się całkowicie. Dla Francuzów był to przewodnik po „Solidarności” i polskich zajściach w Sierpniu ’80. Taki „gorący” film zza żelaznej kurtyny nie mógł wtedy nie wygrać. A był to specjalny festiwal. Widziałem, jak Jack Nicholson przed projekcją filmu Listonosz zawsze dzwoni dwa razy wpina sobie w klapę znaczek „Solidarności”, który właśnie dostał od Kośnika. Byłem też na wypełnionej po brzegi konferencji prasowej Andrzeja Wajdy, którą na żywo tłumaczył na francuski najwybitniejszy polski krytyk filmowy i kierownik literacki Zespołu „X” Bolesław Michałek. Andrzej Wajda był wtedy oklaskiwany za każde słowo. W 1981 roku wszyscy chcieli być Wałęsą albo przynajmniej Polakiem.
Mimo wszystko po dwóch tygodniach z ulgą wróciłem do Paryża. Cały ten zgiełk festiwalowy działał mi trochę na nerwy. Obiecałem sobie, że jeśli się uda, nigdy tam nie wrócę. Dla mnie było tam wszystkiego za dużo! Ludzi, filmów, filmowców, rozmów o niczym, kanapeczek, drinków, przyjęć. Czyli wszystkiego tego, co tak naprawdę nie ma nic wspólnego z kręceniem filmów. Na szczęście wiedziałem, że takim filmom, jakie chciałem robić, festiwale typu Cannes raczej nie grożą. Ani się obejrzałem i dziewięć lat później byłem w Cannes z powrotem. W 1990 roku zaproszono mnie do wzięcia udziału w dyskusji „Cinéma et liberté”. Pojechałem, bo potrzebowałem znaleźć francuskiego koproducenta do filmu, który właśnie przygotowywałem. Znów była duża delegacja z Polski: Agnieszka Holland, Janusz Zaorski, Maciej Dejczer. A w konkursie polskie remanenty: Przesłuchanie Bugajskiego z 1982 i Ostatni prom Krzystka.
Prosto z lotniska zawieźli nas na przyjęcie, gdzieś w góry do willi z widokiem na kawał Lazurowego Wybrzeża. Party się już rozpoczęło, gdy nagle kilka kroków od siebie zauważyłem szpakowatego, pięćdziesięciokilkuletniego dżentelmena, który oparty o barierkę wpatrywał się w morze i rozpostarte w dole Cannes. To był on! Rozejrzałem się wokół siebie. Nie do wiary! Nikt z kolegów go nie rozpoznał! Łyk martini dodał mi odwagi. Podszedłem ostrożnie, starając się robić jak najmniejszy hałas na żwirze pokrywającym taras. Stanąłem obok i czekałem, aż dżentelmen zerknie na mnie. Zrobił to po chwili z anglosaskim uśmiechem. Hi! Uśmiechnąłem się również i odpowiedziałem: Mister John Boorman, I presume? Kiedy przytaknął, przedstawiłem się i powiedziałem, że mamy wspólnego znajomego, Judda Bernarda z Los Angeles i że jestem fanem jego filmów, a szczególnie Point Blank (poetycko zatytułowanego przez polskiego dystrybutora Zbieg z Alcatraz). Boorman zdziwił się, że jego film z 1967 dotarł do Polski.
Jeśli miarą sukcesu filmu jest odporność na upływający czas, to ten film nie zestarzał się wcale. Jest wyreżyserowany, zagrany, zmontowany i sfotografowany o lata świetlne nowocześniej niż większość naszej tegorocznej produkcji filmowej. To historia zemsty gangstera Walkera (Lee Marvin) na nieuczciwym wspólniku. Jest w tym filmie scena, kiedy Lee Marvin wdziera się do apartamentu wiarołomnej żony i wstrzeliwuje w łóżko kochanków cały magazynek rewolweru. I dopiero gdy skończą się naboje, orientuje się, że łóżko jest puste. Marvin siada na kanapie, otwiera bębenek rewolweru i wysypuje łuski po nabojach na szklany stolik do kawy. Ta sekwencja powraca później w postaci wizji sennych Walkera, tym razem w zwolnionym tempie. Odrzut ręki po każdym wystrzale oddanym w łóżko, detal wysuwających się z bębna rewolweru mosiężnych gilz, złote łuski po nabojach tańczące na świetlistym blacie...
Przypominam, Boorman zrobił ten film w 1967 roku. Po nim ten zabieg slow motion zaczęli wykorzystywać w sekwencjach gwałtu i przemocy wszyscy. Także najwybitniejsi: Kubrick, Peckinpah, Scorsese, Tarantino. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zapytać o scenę strzelania do łóżka. Boorman się roześmiał.
– Wszyscy reżyserzy mnie o to pytają! Ostatnio Brian De Palma. Rzeczywiście było to dziwaczne w tamtych czasach. Do tego stopnia dziwaczne, że nie mogło znaleźć się w scenariuszu, bo studio od razu zaczęłoby się mnie czepiać. Pamiętam dzień, kiedy szefostwo Metro Goldwyn Meyer obejrzało materiały z tej sceny. Po projekcji poprosili mnie do biura. Oprócz szefów był tam jakiś facet, którego nie znałem. Ten facet zaczął mi zadawać pytania. Szybko zorientowałem się, że to psychiatra! Faceci z MGM myśleli na pewno, że dostałem kota! Na szczęście Lee Marvin tak wierzył we mnie i w ten film, że odstąpił mi swój przywilej final cut – czyli decydowania o ostatecznym montażu filmu. MGM nie mogło nic zrobić.
Wtedy przyszło mi do głowy, czy nie jest czasem tak, że akcja Zbiega z Alcatraz dzieje się jedynie w gasnącym umyśle umierającego Walkera, którego grał Lee Marvin. John Boorman spojrzał na mnie rozbawiony.
– Oczywiście! – odpowiedział. – To moja ulubiona interpretacja. Ale tak to sobie możemy porozmawiać my dwaj filmowcy z Europy. W Europie jeszcze można dywagować w ten sposób o filmach. Na Starym Kontynencie ciągle próbujemy zadawać sobie pytania, być może pretensjonalne, ale najważniejsze, że próbujemy je zadawać.
– Jakie pytania? – nie zrozumiałem.
– Pytania: Kim jesteśmy? Skąd pochodzimy? Dokąd zmierzamy? Jeśli w Hollywood zadają sobie jakieś pytania, to brzmią one raczej: Kto wrobił królika Rogera?
Bardzo mnie to rozbawiło, a John Boorman był na tyle miły, że zaprosił mnie do swojego stolika.
Reszta polskiej delegacji zmyła się szybciej, gdyż śpieszyli się na pozakonkursowy pokaz nowego filmu Wajdy. Mając do wyboru między przywilejem zjedzenia kolacji z Johnem Boormanem a projekcją Korczaka, nie wahałem się długo. Zwłaszcza że kolegą Boormana przy stole okazał się Alan Parker, autor filmów Midnight Express i Harry Angel. Parker był świeżo po premierze Mississippi w ogniu i narzekał, jak go kantują na wpływach z kin.
– Film był przebojem kasowym na całym świecie, a moi producenci ciągle mówią, że się nie zwrócił!
Wtedy zrozumiałem, że wszyscy filmowcy to jedna rodzina. Po kolacji pożegnaliśmy się, wymieniając się adresami. John Boorman mieszkał w Irlandii i obiecał, że jak będę coś tam potrzebował, to mi pomoże. Odpowiedziałem, że jeśli będzie potrzebował czegoś w Warszawie albo Łodzi, to też może na mnie liczyć.
Tym razem mieszkałem kilkanaście kilometrów od Cannes, w Juan-les-Pins, i to mnie ratowało przed bezładnym zamętem deptaka La Croisette. Pierwszą osobą, na jaką wpadłem nazajutrz na śniadaniu, był Krzysztof Kieślowski.
– Bardzo się cieszę, że was widzę – powiedział na widok mój i Janusza Zaorskiego. – I nie mówię tego, bo tak się mówi, tylko dlatego, że naprawdę się cieszę, że was widzę.
Krzysztof nienawidził wyświechtanych zwrotów grzecznościowych. Usiedliśmy przy stole i zapytałem go, co on tu robi.
– Właśnie nie wiem. Zaprosili mnie do dyskusji „Kino i wolność”, a ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
– Widziałeś jakiś dobry film na festiwalu? – spytałem.
– Nie lubię oglądać filmów – odpowiedział Krzysiek.
– Tak? – byłem zaskoczony. – Ja zostałem reżyserem, bo lubiłem chodzić do kina.
– Żeby chodzić do kina, nie trzeba być reżyserem – odpowiedział.
– Ale żeby być reżyserem, trzeba być kinomanem.
– Może. Nie wiem – odparł. – Mnie tu wszystko wkurwia na tym festiwalu. Te czerwone dywany, te kanapeczki, ci fotoreporterzy! Całe to targowisko próżności!
Krzysztof był w trakcie przygotowań do filmu Podwójne życie Weroniki i nie znając francuskiego, czuł się we Francji wyobcowany. Pojechaliśmy wspólnie do Pałacu Festiwalowego na dyskusję i pomogliśmy Romanowi Polańskiemu, który czekał przed wejściem na salę, a nie miał zaproszenia, dostać się do środka. Na pocieszenie powiedziałem mu:
– Wie pan? Oni tu myślą: Chopin nie Chopin, bez biletu nie wpuszczamy.
Polański śmiał się jeszcze, gdy miejsce za mikrofonem zajął Krzysztof Kieślowski. Krzysztof kazał napełnić szklankę do połowy wodą i powiedział przez tłumacza:
– Z wolnością jest jak z tą szklanką. Jedni uważają, że jest do połowy pełna, inni, że do połowy pusta. Co nam z wolności i z tego, że granice będą otwarte, skoro zabraknie miejsc w samolotach, żeby się przemieszczać?
I mówił jeszcze z dziesięć minut w tym duchu. Audytorium milkło coraz bardziej zdołowane.
Obiecałem sobie, że po raz trzeci do Cannes nie przyjadę. I kiedy 16 lat później zaproszono mnie tam jako producenta filmu Palimpsest, odmówiłem. Mój przyjaciel Jacek Bromski, który też nie znosi Cannes, a musi tam jeździć często jako prezes Stowarzyszenia Filmowców, powiedział wtedy do mnie:
– Czy wyobrażałeś sobie, kiedy studiowaliśmy w szkole filmowej, że nastaną takie czasy, że nie będzie nam się chciało jechać na festiwal w Cannes?
– Tak – odpowiedziałem. – Bo ja nie lubię festiwali filmowych.

22.
Wyciągnął z puzdra wielki order na trójkolorowej wstędze i ruszył w moją stronę. Stałem na scenie w otoczeniu Gwardii Honorowej całej w półpancerzach i świecących szyszakach z pióropuszami. Gwardziści wyprężeni jak struny prezentowali obnażone szable, tłum ubranych na biało dziewic zarzucał mi na szyję girlandy kwiatów, a z nieba leciały płatki róż. Przed chwilą z rąk Priscilli, byłej żony Elvisa Presleya, odebrałem największą – a na pewno najcięższą – filmową nagrodę na świecie, siedmiokilowego Złotego Orła.
A on zmierzał do mnie ubrany w narodowy strój barong tagalog. Wreszcie stanął przy mnie i założył mi order na szyję.
– This award goes to an exeptional first film by a new director – powiedział do mikrofonu, potem uścisnął mi dłoń. – Congratulations.
– Have you seen the movie, Mr. President? – zapytałem.
– Not yet – odpowiedział, dając do zrozumienia, że wkrótce to nadrobi, i skromnie usunął się na bok.
Nie pamiętam słów, którymi po angielsku zwróciłem się do publiczności w festiwalowym pałacu. Byłem zbyt przejęty wymianą zdań, którą właśnie odbyłem z prezydentem Filipin Ferdinandem Marcosem.
Był 29 stycznia 1982 roku, a ja przed chwilą zostałem pierwszym laureatem 1. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Manili. Brałem potem udział w wielu filmowych festiwalach, ale po przepychu Manili wszystko – od Cannes po Los Angeles – wydało mi się mszą przy bocznym ołtarzu. Vabank dostał nagrodę za debiut. A wcale nie było łatwo. W konkursie startowały filmy z 21 krajów, a wśród nich Kobieta z sąsiedztwa François Truffauta, Gallipoli Petera Weira czy Kochanica Francuza Karela Reisza.
Ale najtrudniej było tutaj dotrzeć. W grudniową niedzielę półtora miesiąca wcześniej, na festiwalu młodych filmowców w Smolan w bułgarskich Rodopach, w czasie śniadania podszedł do mnie Czesław Dondziłło, redaktor tygodnika „Film”.
– Nie jest dobrze – szepnął konspiracyjnie.
– Wiem – odpowiedziałem. – O ósmej wieczorem wyłączają wodę w hotelu.
Dondziłło pokręcił głową.
– To też, ale mamy stan wojenny.
Osłupiałem.
– W Bułgarii?
– Nie, w kraju.
– Cholera jasna! – przeraziłem się nieco. – Ale chyba skończy się do 17 stycznia?!
– Dlaczego do 17 stycznia?
– Bo 17 lecę do Manili!
Stan wojenny zaskoczył mnie, Dondziłłę i reżysera Leszka Wosiewicza w bułgarskim kurorcie narciarskim, perle Rodopów, Pamporowie. Po kilku godzinach przysłuchiwania się z Leszkiem kompletnie zaskoczonym spikerom Radia Wolna Europa zrozumiałem, że to się szybko nie skończy i łatwo nie będzie. Ale ciągle nie chciałem wierzyć, że na Filipiny nie polecę. Gdy później wracaliśmy do kraju pociągiem – wszystkie loty do Polski odwołane – via Sofia, Bukareszt, Lwów, wiedzieliśmy już trochę więcej i mieliśmy najgorsze obawy, z wizjami walk na barykadach włącznie. Reżyser Wosiewicz chciał nawet poprosić o azyl w amerykańskiej ambasadzie w Sofii, ale gdy mu wytłumaczyłem, że nie ma pewności, że internują nas akurat w Hollywood, odpuścił. Na Centralnym w Warszawie okazało się, że telefony są głuche. Zrozumiałem, że Manila odpływa coraz dalej. Ale nagle, na początku roku 1982, coś drgnęło. Widocznie nasz komunistyczny reżim uznał, że nic się nie stanie, kiedy polska delegacja filmowa zamieni komunistyczny stan wojenny na kapitalistyczny stan wojenny w wydaniu filipińskim. Wprawdzie stan wojenny na Filipinach skończył się kilka miesięcy wcześniej, ale nasi ubecy, zajęci ważnymi sprawami, mogli to przeoczyć.
I tak spóźnieni o dwa dni wyruszyliśmy do Manili 19 stycznia. Wylecieliśmy pierwszym samolotem, jaki wystartował w stanie wojennym z Warszawy. W środku było niewielu pasażerów. Nasza delegacja, urzędnik ambasady w Bangkoku z kubłem pełnym jabłek – bo jabłka są drogim rarytasem w Tajlandii – i Gołda Tencer, aktorka Teatru Żydowskiego.
W Kopenhadze czekał już na nas jumbo jet tajlandzkich linii lotniczych, który miał zawieźć nas do Bangkoku. Samolot był ogromny, dwupiętrowy i na wieczornym lotnisku wyglądał jak budynek KC PZPR ze skrzydłami. Stan wojenny narzucał nawet metafory.
Pierwszy raz leciałem tak luksusowo: in flight cinema, czyli filmy w trakcie rejsu, sześć kanałów muzyki w słuchawkach i darmowe drinki, jak to w klasie biznes.
Ewa Szykulska i Elka Zającówna miały jeszcze lepiej. Jako gwiazdy filmowe leciały pierwszą klasą w kabinie na piętrze, i miały własne leżanki. Do dziś nie wiem, dlaczego organizatorzy festiwalu woleli od męskich odtwórców głównych ról w Vabanku aktorki w rolach drugoplanowych.
Kiedy wreszcie jumbo jet wylądował, dopadł nas 40-stopniowy upał. Wszystko, co mieliśmy na sobie, było absolutnie nieodpowiednie dla tego klimatu. Otumaniony 20-godzinną podróżą dałem sobie wsadzić na szyję powitalne girlandy z jaśminów czy orchidei i umieścić się w festiwalowej limuzynie. Wszystko wokoło pachniało. Pewnie sprawiły to te kwiaty na szyi. Zgodnie z zasadą, że w filmie prawdziwymi gwiazdami są aktorki, nie reżyser, Ewa i Ela zostały zakwaterowane w lepszym hotelu Philippine Plaza na terenie centrum festiwalowego, ja – w skromnym Holiday Inn, niedaleko, ale jednak po drugiej stronie Roxas Boulevard.
W hotelowym pokoju natychmiast puściłem wodę do wanny i włączyłem telewizor. Czekając na kąpiel, wpatrywałem się z niedowierzaniem w ekran. Wiedziałem o istnieniu dyscypliny sportowej, która się nazywa golf. Podejrzewałem też, że może są jej nawet jakieś turniejowe rozgrywki, ale nie śniło mi się, że to może być całkiem na poważnie transmitowane w telewizji! Czułem się zresztą dość surrealistycznie. Dopiero co wyrwałem się ze śniegu, czołgów i koksowników, żeby na drugim końcu świata obserwować w telewizji, jak jakiś dżentelmen w sąsiedzkiej Australii przechadza się po trawniku i pyk, pyk uderza ze śmiertelną powagą w plastikową piłkę. Publiczność wokół przyjmowała te pyknięcia na przemian brawami lub jękami zawodu, w zależności od tego, co zrobiła piłka. Patrzyłem na to jak urzeczony, niewiele brakowało, a woda w wannie mi się przelała. Po kąpieli popełniłem pierwszy z błędów, które są udziałem niedoświadczonych obieżyświatów. Wiedziałem co nieco o strefach czasowych, ale nie miałem pojęcia o jet lag, czyli lotniczej tysiącmilowej nodze! Zmęczony poszedłem spać, nie zważając na to, że jest trzecia po południu. Kiedy obudziłem się rześki po 12 godzinach o trzeciej nad ranem, miałem za swoje. Do ósmej leżałem w bezruchu w pachnącej kwiatami pościeli i czekałem, co przyniesie los na śniadanie. Po śniadaniu chciałem dołączyć do reszty ekipy, a przede wszystkim zmienić hotel. Nie to, że ten był zły. Nigdy nie mieszkałem w lepszym, ale reszta delegacji mieszkała w Philippine Plaza, a ja musiałem spotkać się z członkiem jury Krzysztofem Zanussim, dla którego jako kurier z Warszawy miałem mnóstwo wiadomości od jego mamy i Krzysztofa Kieślowskiego. Czekając, aż organizatorzy przyjadą po mnie, wyszedłem na krótki spacer. Skręciłem w lewo i zamiast w centrum życia stolicy Filipin znalazłem się w jakichś slumsach, gdzie natychmiast otoczyło mnie mnóstwo filipińskich dzieci, obdartych i brudnych, wyciągających ręce i krzyczących jedno przez drugie:
– One peso! One peso, sir!
Pomyślałem: „To mnie ta zgraja prosi o wsparcie? Mnie? Biedaka zza żelaznej kurtyny?! Który na cały pobyt ma wszystkiego 90 oficjalnie dozwolonych do wywozu zielonych papierów? To ja powinienem te dzieciaki prosić o wsparcie!”.
Biegiem wróciłem do hotelu i chwilę potem znalazłem się w getcie białego człowieka, w festiwalowym centrum. Tego dnia Krzysztof Zanussi przedstawił mnie pierwszej damie Imeldzie Romualdez Marcos. Zanim do tego doszło, pan Krzysztof ostrzegł, żebym w czasie robienia zdjęć z First Lady pamiętał, by przypadkiem się nie uśmiechać. Dlaczego?
– Proszę sobie wyobrazić, że za kilka, góra kilkanaście lat, gdy reżim Marcosów upadnie, ktoś opublikuje to zdjęcie i podpisze: „Uśmiechnięty reżyser Machulski wspomina stare dobre czasy u boku państwa Marcos”.
Nie mogłem nie przyznać mu racji.
– I niech pan uważa – dodał pan Krzysztof. – Ja się trochę obawiam tych spotkań z panią Marcos, bo na nią były już trzy zamachy. Zawsze zaglądam pod stół, czy nie ma bomby. Widzi pan tę miłą siwą kobietę obok pani Imeldy? To jej minister kultury. Nosi długie rękawy, bo raz w czasie zamachu na panią dyktatorową zasłoniła ją i teraz ma na przedramieniu blizny po ciosach maczety. Ręka na szczęście wytrzymała, choć niewiele brakowało.
Zajrzałem pod stół, bomby na szczęście nie było. Pani Imelda z miłym uśmiechem wypytywała o wieści z Polski.
Ze wszystkich sił starałem się zająć patriotyczną postawę i w poważnych barwach przedstawić ciemną noc stanu wojennego w Polsce, nie mogłem jednak oderwać wzroku od paznokci First Lady. Były dziwnie pomalowane na trzy kolory, a do tego schodził z nich lakier. Kiedy wreszcie Imelda Marcos westchnęła i spytała: „I co będzie z tą Polską?”, odpowiedziałem odruchowo tekstem angielskiego psalmu: We shall overcome!
Byliśmy pierwszą oficjalną delegacją, jaką reżim wypuścił za granicę, i dlatego przyglądano nam się z troską i uwagą. Czy aby czasem nie jesteśmy agentami KGB? Zauważyłem, że ludzie z Zachodu, a zwłaszcza dziennikarze, o wiele bardziej emocjonalnie przeżywali to, co właśnie działo się w Polsce niż na przykład ja sam. Jakaś francuska żurnalistka z Agence France Press, zatroskana naszą narodową kondycją, zapytała mnie, czy to prawda, że Andrzej Wajda siedzi w poniemieckim obozie koncentracyjnym. Ponieważ kilka dni wcześniej widziałem pana Andrzeja na kolaudacji filmu Filipa Bajona Limuzyna Daimler Benz, prostolinijnie odpowiedziałem, że nie. Że widziałem go w pełni sił, na wolności i w dobrym zdrowiu.
– Niech pan nie traktuje nas jak idiotów! – syknęła Francuzka i obrażona odeszła.
Zrozumiałem, że choćbym nie wiem jak się starał, oni i tak wiedzą lepiej. Krzysztof Zanussi wytłumaczył mi ich zachowanie:
– Są rozżaleni, bo robi im pan przykrość. Co panu zależało? Trzeba było powiedzieć, że Wajda siedzi w obozie! Oni tak bardzo przeżywają Solidarność, Polskę i wszystko, co się u nas dzieje, że jeśli coś nie jest aż tak źle, jak sobie wyobrażają, to po prostu w to nie wierzą, bo wtedy wychodzą na histeryzujących kabotynów.
Tego wieczoru byliśmy zaproszeni do prezydenckiego pałacu Tagalog, gdzie przechadzając się po oświetlonych pochodniami, żwirowanych alejkach, nagle usłyszałem, że ktoś się za mną skrada. Obejrzałem się i zobaczyłem Toshiro Mifune stąpającego kocim krokiem samuraja. Wzrokiem poszukiwał baru. Kiedy o mały włos nie zderzyłem się z Michaelem Yorkiem przy nakładaniu ostryg, zrozumiałem, że jestem w wielkim świecie.
Wreszcie nastąpił dzień pokazu Vabanku. Sala konferencji prasowej pękała w szwach. Nie z powodu filmu oczywiście, którego jeszcze nikt nie widział, ale stanu wojennego. Mimo sugestii pana Krzysztofa raz po raz rozczarowywaliśmy zagranicznych dziennikarzy złaknionych krwawych obrazów z pola bitwy. Natomiast odbiór filmu był bardzo udany. Kiedy na miejscu włamania została blaszka jako dowód rzeczowy, widownia jęknęła z zawodu. Tak samo było w Warszawie i w Pamporowie. Zrozumiałem, że kino nie zna granic ni stanów wojennych. Czas na festiwalu zleciał szybko, głównie na hotelowym basenie, pokazach medycyny filipińskiej i rozmowach przy herbacie z panem Krzysztofem w obrotowej restauracji na najwyższym piętrze hotelu. W czasie rozdania nagród stałem na scenie w swoim ślubnym garniturze sprzed trzech lat – sztuczkowe spodnie, szara kamizelka, czarny surdut – a obok mnie Jeremy Irons, Delbert Mann, Ludmiła Gurczenko...
Na widowni dostrzegłem Susan George, śliczną brytyjską aktorkę, którą zapamiętałem z Nędznych psów Sama Peckinpaha. Susan z uśmiechem niedowierzania nie odrywała ode mnie wzroku. Pewnie sprawił to ten mój trzyczęściowy garnitur. Australijski producent powiedział mi później, że wyglądałem w nim jak nowojorski adwokat: gruby i zadowolony.
Wracaliśmy do domu przez Bangkok z międzylądowaniem w Karaczi, Kalkucie i Kopenhadze, gdzie okazało się, że LOT znowu wstrzymał loty. A więc dalej do Zurychu, stamtąd do Pragi, a z Pragi pociągiem do Warszawy. Już drugi raz z rzędu wylatywałem z Polski samolotem, a wracałem lądowo, pociągiem. Powoli wchodziło mi to w nawyk.
Gdy na początku lutego 1982 roku spotkałem w Zespołach Filmowych na Puławskiej operatora Jurka Zielińskiego, ten na widok mojej opalenizny spytał z zazdrością:
– Byłeś w Zakopanem?
W stanie wojennym, żeby dojechać do Zakopanego, trzeba było – marzenie ściętej głowy – mieć specjalną przepustkę z MSW.
– Nie – odparłem prostolinijnie – byłem w Manili, na Filipinach.
Jurek zaniemówił na chwilę, a potem roześmiał się na całe gardło.
– Chciałbym mieć twoje poczucie humoru! – poklepał mnie po plecach i odszedł, zaśmiewając się z mojego żartu.
23.
Założyliśmy ręczniki na szyję i tylko w kąpielówkach i klapkach ruszyliśmy na dach hotelu, gdzie znajdował się basen. W krajach komunistycznych w latach 80. hotel z basenem na dachu był rzadkością. Ale to był hotel Thermal! Najnowocześniejszy hotel w Karlowych Warach, a może nawet w całej Czechosłowacji, showbiznesowa oaza dla gości festiwalu. A my z Janem Machulskim byliśmy właśnie takimi wybrańcami losu dzięki filmowi Vabank.
Wyszliśmy z windy na ostatnim piętrze i skierowaliśmy się do przeszklonych drzwi, za którymi czekał na nas relaks w amerykańskim stylu. Janek kładł rękę na klamce, gdy za sobą usłyszeliśmy stukot damskich szpilek i zdyszany głos:
– A panowie dokąd?
Odwróciliśmy się, żeby stanąć twarzą w twarz z panią Elżbietą K., wysoką urzędniczką z Naczelnego Zarządu Kinematografii. Janek zmierzył ją od stóp do głów, ale najwyraźniej nie była w jego typie, bo dość cierpko spytał:
– A pani kim jest?
Mój ojciec nigdy wcześniej nie spotkał pani Elżbiety, ale ja, który musiałem od czasu do czasu bywać na Krakowskim Przedmieściu w sprawach wyjazdów na festiwale, trochę ją znałem. W czasie tego wyjazdu pełniła funkcję „politruka” polskiej delegacji – czyli esbeka, który się nami opiekował i za nas ideologicznie odpowiadał. Teraz stała w służbowym granatowym kostiumie i dyszała. Musiała nas ścigać przez kilka pięter po schodach. Zerknąłem badawczo na unoszącą się rytmicznie górę garsonki, starając się wypatrzyć wybrzuszenie kabury ze służbową bronią. Na szczęście tego dnia pani Elżbieta najwidoczniej zostawiła broń w hotelowym pokoju. Chciałem pociągnąć Janka za rękaw, ale ponieważ był w slipach, tylko znacząco zakaszlałem.
– Jesteś przeziębiony? – zaniepokoił się ojciec. – To może nie idźmy na basen?
– Panowie wybieracie się na basen? – pani Elżbieta zaniemówiła.
– A bo co? – mój ojciec musiał wyraźnie jej nie polubić.
– Bo co? – powtórzyła i z torby na ramieniu wyciągnęła program festiwalu. – Bo właśnie w tym momencie na drugim piętrze zaczyna się panelowa dyskusja na temat pokoju na świecie i cała polska delegacja ma obowiązek być tam obecna i zabierać głos!
Przez chwilę poczułem się bohaterem prozy Milana Kundery.
– Pokój na świecie ma się dobrze, czego i pani życzymy! – powiedział Janek i pociągnął mnie za szklane drzwi na basen. Kątem oka zauważyłem, że urzędniczka NZK łapie ustami powietrze jak ryba, nie mogąc pozbierać się po naszym bezczelnym i antyinternacjonalistycznym zachowaniu. Pomyślałem sobie, że trudno, ale zanim nas deportują, przepłyniemy kilometr stylem klasycznym. Nie deportowano nas być może dlatego, że konkursowy pokaz Vabanku miał się odbyć dopiero za dwa dni.
Nazajutrz przy śniadaniu, gdzie 30-osobowa polska delegacja filmowa zajmowała trzy stoły, pani Elżbieta udawała, że nas nie widzi, zajęta nalewaniem kawy znudzonemu Romanowi Wilhelmiemu. Ja siedziałem skromnie na końcu, między Jankiem i Stanisławem Bareją, który nieśmiało nakładał sobie węgierskie salami na kanapkę. Czechosłowacki komunizm różnił się tym od naszego, że na każdym rogu ulicy widniały hasła „Ze Związkiem Radzieckim na wieczne czasy i nigdy inaczej”, a w sklepie było świetne piwo i salami. W Polsce na murach pełno było graffiti w rodzaju „Solidarność żyje!”, za to w sklepach brak piwa i wyroby czekoladopodobne.
Jechałem na ten festiwal 9 lipca 1982 roku w ponurym nastroju. Zespół Filmowy „Kadr” Jerzego Kawalerowicza właśnie zrezygnował z produkcji mojego drugiego filmu fabularnego pt. Seksmisja. Oficjalną przyczyną była obawa, czy nasza skromna kinematografia udźwignie produkcję filmu SF.
„Kadr” zaproponował wcześniej film jako koprodukcję z Czechami, ale ci odrzucili scenariusz ze względów ideologicznych. Akcja filmu działa się w roku 2044 i na świecie komunizmu najwyraźniej już nie było. Zaproponowali mi przeniesienie akcji do roku 2344, na co ja się nie mogłem zgodzić. Odwołanie produkcji w ostatniej chwili było dla mnie klęską. Do tego 10 lipca wieczorem nasza futbolowa reprezentacja grała z Francją o trzecie miejsce na mundialu w Hiszpanii, a w 1982 roku w hotelowych pokojach nie było telewizorów. Czekała nas z Jankiem biesiada w przypadkowym czeskim barze z przypadkowym towarzystwem, nie daj Boże kibicującym Francji. Na szczęście tego dnia dołączył do nas Stanisław Stefański, minister kinematografii, który z racji swojej funkcji miał w hotelowym apartamencie telewizor i był tak miły, że zaprosił całą polską delegację. Poszli wszyscy: Jerzy Kawalerowicz, Roman Wilhelmi, Barbara Brylska, Krzysztof Szmagier, Jerzy Passendorfer, Dorota Stalińska, Stanisław Bareja, redaktor tygodnika „Film” Czesław Dondziłło, nas dwóch z Jankiem, oczywiście pani Elżbieta K. i 20 innych osób, których kompletnie nie pamiętam.
Miejsc było mało, więc jako najmłodszy leżałem na wykładzinie, za to najbliżej telewizora. Do przerwy prowadziliśmy 2:1 i srebrny medal wisiał w powietrzu. Kiedy Kupcewicz strzelił trzecią bramkę, wybuchł szał radości, który zainteresował ministra Stefańskiego na tyle, że uprzejmie zapytał:
– Przepraszam państwa bardzo, a którzy to nasi?
Na chwilę zapanowała cisza, a potem Dorota Stalińska wycedziła przez zęby:
– Panie ministrze, jeśli pan będzie nadal tak się zachowywał, to pana zamkniemy w szafie.
Minister Stefański przeprosił tłum zebrany w jego pokoju i ze zrozumieniem zamilkł do końca meczu. Aby się zrehabilitować, otworzył po zwycięstwie szampana z minibarku. Przypomniałem sobie, jak to osiem lat wcześniej w czasie pamiętnego mundialu w Monachium zdawałem do szkoły filmowej w Łodzi. Jak graliśmy z Argentyną podczas pisemnego egzaminu i po każdej bramce wybiegaliśmy na korytarz, żeby zobaczyć replay. Widocznie tak już musiało być. Srebrny medal dla polskiej piłki zbiegał się z ważnym filmowym wydarzeniem w moim życiu.
Następnego dnia po południu miałem konkursową projekcję swojego Vabanku i w związku z tym przy śniadaniu podeszła do mnie pani Elżbieta K. z niewysoką blondynką w okularach. Szybko skończyłem dawno niewidziane w Polsce parówki i wstałem wyczekująco.
– Czy zamierza pan coś powiedzieć ze sceny przed projekcją? – zapytała lekko naburmuszona pani Elżbieta.
– Ależ oczywiście! Tak się chyba powinno, prawda? – odpowiedziałem.
– A co pan powie? – dopytywała pani K.
– Jeszcze nie wiem, co mi przyjdzie do głowy – odparłem szczerze.
– Hm... To niech pan się namyśli, bo pani tłumaczka Zdenka z czeskiego Komsomołu chciałaby wiedzieć, co ma przetłumaczyć.
Niewysoka blondynka uśmiechnęła się lekko. Znowu poczułem się postacią z książki Kundery.
– Chcą panie, żebym teraz powiedział to, co powiem przed filmem?
– Tak – odpowiedziała pani K.
– A jak potem powiem coś innego? – dopytywałem.
– Dlatego musimy to mieć na piśmie! – powiedziała Elżbieta K. z przebiegłym uśmiechem.
W tym czasie tłumaczka zauważyła siedzącą obok Dorotę Stalińską i szepnęła coś na ucho pani Elżbiecie.
– A właśnie! Dobrze, dobrze! – i zwróciła się do pani Stalińskiej: – Pani Doroto, pani dziś wychodzi na scenę i w związku z tym mamy pewien problem...
Dorota Stalińska, która słyszała naszą rozmowę, odpowiedziała:
– Nie mam zamiaru niczego mówić.
Pani K. przestąpiła z nogi na nogę.
– Nie o to chodzi. Zostanie pani przedstawiona festiwalowej publiczności, a ponieważ imię Dorota w języku czeskim ma podobne konotacje co, powiedzmy... żul czy alfons w języku francuskim, towarzyszka tłumaczka proponuje, żeby przedstawić panią jako Dorotkę Stalińską. Co pani na to lingwistyczne qui pro quo?
Dorota spojrzała spod ciężkich powiek na uśmiechającą się słodko Elżbietę K.
– Tylko spróbujcie powiedzieć na mnie Dorotka, to zrobię wam takie lingwistyczne Zaolzie, że obie będziecie żałować, że nie nazywam się Adolf Hitler!
Obie panie szybko odeszły i nie musiałem już zeznawać, co powiem przed filmem. W Vabanku jest scena, gdzie futbolowy kibic Duńczyk, grany przez Witolda Pyrkosza, mówi do Kwinty, granego przez mojego ojca, że żałuje, że nie zdążył do Rzymu na mistrzostwa piłkarskie w 1934 roku. Na to Kwinto odpowiada, że pojedzie, jak na mistrzostwach będzie grała Polska. Duńczyk na to: „To się naczekam! Ze 40 lat!”. Po tej kwestii, najprawdopodobniej za sprawą meczu z poprzedniego dnia, w kinie gruchnęły brawa. Film podobał się również z innych powodów i po projekcji Jerzy Passendorfer powiedział mi w zaufaniu, że wie od jednego z jurorów, że film ma szansę na nagrodę za najlepszy debiut.
– Och! To byłoby super! – ucieszyłem się. – Już jedną nagrodę za debiut dostałem za Vabank na początku roku, w Manili, na Filipinach.
– Aha... – powiedział Passendorfer. – To świetnie! – i odszedł.
Dwadzieścia pięć lat później dowiedziałem się od czeskiego scenarzysty i aktora, że po tej festiwalowej projekcji chciał się do nas dopchnąć po autograf, ale nie dał rady, taki był ścisk. Wrócił potem do domu i powiedział do swojego 17-letniego syna:
– Wiesz, widziałem dziś polski film. Syn był reżyserem, a główną rolę grał ojciec. Może i my byśmy kiedyś tak spróbowali?
Jego syn Jan wziął sobie słowa taty – Zdenka – do serca i po latach panowie Sverakowie, odebrali Oscara za film. Z dumą mogę powiedzieć, że to mój wkład w rozwój czeskiej kinematografii. Tymczasem wtedy w Karlowych Warach nie dostałem żadnej regulaminowej nagrody. Organizatorzy dowiedzieli się jakoś o moim sukcesie w Manili i z obawy, żeby mi się w głowie nie przewróciło, dali nagrodę pocieszenia w postaci kryształowego wazonu od czechosłowackiego ZMS. Nie wiem, od kogo się dowiedzieli, ale pani Elżbiety K. już do końca festiwalu nie spotkałem.
Na pożegnalnym śniadaniu Stanisław Bareja siedzący obok mnie jakby od niechcenia powiedział:
– Kiedyś w liceum wygrałem długodystansowy bieg 15-latków i pochwaliłem się, jaki jestem dobry, mimo że nie mam skończonych 15 lat. Natychmiast skorzystano z okazji i mnie zdyskwalifikowano. Nigdy nie należy mówić za dużo, żeby nie zostało to wykorzystane przeciwko tobie.
Pan Stanisław miał rację, ale nie do końca. Kilka dni wcześniej wieziono mnie z Jerzym Kawalerowiczem z lotniska w Pradze do Karlowych Warów. Podczas półtoragodzinnej podróży festiwalową limuzyną przyznałem się panu Jerzemu, że w związku z odłożeniem realizacji Seksmisji przyjąłem propozycję z Zespołu „Zodiak” Jerzego Hoffmana wyreżyserowania filmu według scenariusza panów Grońskiego i Komara Kim jest ten człowiek?. Jerzy Kawalerowicz, mój szef i mentor, na chwilę zaniemówił.
– Chcesz robić film poza moim zespołem?
– Muszę coś robić. Czuję, że powinienem wyreżyserować film.
Pan Jerzy jechał w milczeniu godzinę. Podejrzewałem najgorsze. Że już nigdy do mnie się nie odezwie. Kiedy wjeżdżaliśmy do Karlowych Warów, odwrócił się nagle do mnie i powiedział:
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś zaczął Seksmisję jeszcze w tym roku.
Słowa dotrzymał. Czyli czasem dobrze się chwalić. A film Kim jest ten człowiek? wyreżyserowali państwo Ewa i Czesław Petelscy.
24.
Był ponury poniedziałek 28 listopada 1983 roku. Tego dnia, w samo południe, miałem wyznaczony egzamin kwalifikacyjny na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Rozmowa i test miały się odbyć w amerykańskiej bibliotece ambasady przy ulicy Pięknej. Idąc od Kruczej, już z daleka zauważyłem szary tłum rodaków starających się o amerykańską wizę. Stan wojenny zakończył się cztery miesiące wcześniej, ale trzej mężni milicjanci nadal ochraniali obywateli PRL przed nimi samymi, nie wpuszczając nikogo na teren ambasady. Ponury tłumek złorzeczył pod nosem, ale stał przepisowo kilka kroków od furtki.
Przepchnąłem się do przodu na „ziemię niczyją”, między petentów a milicję, wymachując telegramem wzywającym na egzamin jak białą flagą. Dowodzący oddziałem plutonowy MO, zmarznięty jak diabli i regulaminowo wściekły jak jasna cholera, nawet na mnie nie spojrzał, tylko zagrodził kolbą kałacha drogę.
– Gdzie? – spytał niezbyt poprawnie gramatycznie.
– Pyta pan, dokąd zmierzam? – chciałem być uprzejmy. – Mam tu zaproszenie na egzamin językowy, proszę łaskawie rzucić okiem...

To nieco zaintrygowało milicjanta. Nie kolejny zdrajca ojczyzny, który stara się o wizę, by wiać do Chicago i nachapać się dolarów przy azbeście, ale jakiś inteligencki dupek dopraszający się egzaminu z języka amerykańskiego.
– Pan nie wejdzie.
– A dlaczego?
– Mam rozkaz nikogo nie wpuszczać.
– Ale ja nie po wizę! Ja na egzamin. I tam pewnie na mnie czekają.
– Nie wpuszczać znaczy: nie wpuszczać.
– Ale to co ja mam zrobić w tej sytuacji? – zapytałem dramatycznie.
Plutonowy zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Spojrzenie nie wyrażało podziwu dla chęci kształcenia się na obcej, ale jakże bliskiej Polakom ziemi Kościuszki i Pułaskiego. Widocznie jednak coś w mojej desperackiej postawie kazało mu potraktować ten wypadek indywidualnie, bo jego wzrok złagodniał, gdy pochylił się do mnie.
– Mogę dać jedną radę... Tu, gdzie stoimy, czyli chodnik i jezdnia, to Polska. Za tymi sztachetami – pokazał na ogrodzenie – zaczyna się terytorium Stanów Zjednoczonych. I tam moje rozkazy nie sięgają.
– Rozumiem! Ale jak się tam dostać?
– Gdyby wtargnął pan do limuzyny ambasadora i razem z nim wjechał na teren ambasady, wtedy nic nie będę mógł zrobić. Limuzyna, tak jak ambasada, jest poza moim zasięgiem.
– Wtargnąć do samochodu ambasadora? Że też sam wcześniej na to nie wpadłem! A czy pan ambasador już przyjechał do pracy?
Milicjant spojrzał na zegarek. Było kwadrans po dwunastej.
– Ma się rozumieć. Jest tu od dziewiątej rano.
– No, to sam pan widzi, jak mam wtargnąć? Nawet gdybym chciał?!
– No, tak... – pokiwał głową plutonowy. – To już raczej jutro z rana...
Odszedłem zdruzgotany.
Zanim udało mi się kupić telefoniczny żeton, aby z pobliskiej budki dodzwonić się do ambasady, zrobiła się godzina pierwsza. Kiedy przedstawiłem się i opowiedziałem, co mnie spotkało, z drugiej strony słuchawki zaległa wymowna cisza.
– Halo?! Jest tam kto? – zawołałem w ebonitową słuchawkę.
– Jestem, jestem! Zamyśliłem się, bo jeszcze nikt nie zdołał się przedrzeć. Bardzo nam przykro... – odpowiedział zasmucony głos z amerykańskim akcentem. – Keep on trying. Będziemy czekać do wieczora. Może się uda.
– A nie można by zrobić tego na zewnątrz? W SPATiF-ie obok na przykład?
– Obawiam się, że nie. Test musi się odbyć w ambasadzie. Good luck!
Zrozumiałem, że to koniec marzeń o wyjeździe do Hollywood. W najbliższym czasie przynajmniej. Stałem w budce telefonicznej przed nieistniejącą już dziś restauracją Ambasador, naprzeciw ambasady i zastanawiałem się co dalej. Wtedy zauważyłem, że głównego wejścia pilnuje tylko jeden milicjant. Tędy interesanci nie wchodzili. Obserwowałem go chwilę, jak przytupuje dla rozgrzewki. Po chwili milicjant ziewnął. Najwyraźniej nudził się jak mops. Coś mi przyszło do głowy. Postawiłem kołnierz podróbki amerykańskiej kurtki wojskowej i uśmiechnięty po anglosasku od ucha do ucha ruszyłem przez Aleje Ujazdowskie do frontowej bramy. Machnąłem milicjantowi, tym razem w stopniu sierżanta, telegramem przed nosem i powiedziałem:
– Hello! Mam tu wezwanie do ambasady w pilnej sprawie.
– Proszę, niech pan idzie. – Milicjant usunął się z przejścia uprzejmie.
Zaskoczony, ale szczęśliwy wparowałem na eksterytorialną przestrzeń US Embassy.
Pięć minut później bez żadnych problemów ze strony strzegących ambasady żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej znalazłem się w czytelni gotowy do zmierzenia się z testem. Oprócz mnie przez polsko – amerykańską granicę udało się przedrzeć jeszcze pięciu śmiałkom.
Test składał się z dwóch części. Pierwszą stanowiła pisemna odpowiedź na sto pytań, drugą – rozmowa z pracownikami ataszatu kulturalnego. Pytania okazały się dość trudne, ale uporałem się z nimi. Nie miałem pojęcia, na jakim poziomie językowym byli inni kandydaci, lecz gdy piszący obok mnie facet spytał szeptem, czy citizen znaczy to samo co „zegarek”, zrozumiałem, że nie jestem najgorszy. Rozmowa była miła i czułem, że attaché, pan Hutchison, jest szczęśliwy, że ma wreszcie z kim pogawędzić. Dwaj panowie czekali na nas bądź co bądź kilka godzin. Obaj bardzo interesowali się filmem, więc było mi łatwiej. Obiecałem im specjalną projekcję Seksmisji. Pan Hutchison podziękował i pożegnał się ze mną słowami: „Do zobaczenia”. Wyszedłem z ambasady wyjściem od Pięknej. Plutonowy Milicji Obywatelskiej ciągle stał na posterunku.
– Miłego dnia życzę – powiedziałem, mijając go. Rozpoznał mnie i uśmiechnął się szeroko.
– Udało się panu jednak? Gratuluję!
– Wszedłem od Ujazdowskich.
– Jasne – przytaknął plutonowy. – Od Ujazdowskich można wchodzić.
Zatrzymałem się.
– To dlaczego pan mi o tym nie powiedział!?
– Bo pan chciał od Pięknej – odparł milicjant.
Z uśmiechem wyższości na ustach oddaliłem się nonszalanckim krokiem.
Kilka dni później zadzwonili z ambasady. Do rodziców. Ja wówczas nie miałem telefonu – były takie czasy – i mama przekazała mi, że jest dla mnie jakaś taśma czy płyta, którą mam w piątek odebrać na mieście.
– Co na niej jest?
– Nooo... nagranie, które ma ci pomóc zdać następny egzamin z angielskiego.
– A konkretnie?
Mama nie zastanawiała się długo.
– Chyba nagrali rozmowę z tobą w ambasadzie i teraz dadzą ci posłuchać, gdzie zrobiłeś błędy...
– Nagrali tę rozmowę, nie uprzedzając mnie? – nie chciało mi się wierzyć. – W takim razie ja rezygnuję z tego pieprzonego stypendium! Co to jest? Rozmowa Coppoli?! Nie będą mi tu robić Watergate! Odbiorę tę taśmę i rzucę im w twarz!
Kiedy już dostałem płytkę, okazało się, że to nagranie miało przygotować mnie do końcowego egzaminu TOEFL (Test of English as a Foreign Language), który odbywał się za dwa miesiące. Test z angielskiego jako języka obcego nie wpływał już na przyznanie stypendium, chodziło raczej o uświadomienie kandydata, na jakim poziomie języka używanego w sytuacjach akademickich się znajduje. Do dziś nie wiem, czy moja mama naprawdę myślała, że wtedy mnie nagrali, czy po prostu robiła mnie w jajo.
I dwa miesiące potem do mieszkania przy ulicy Dobosza, gdzie mieszkałem, zapukał pewien mężczyzna. Mężczyzna – dość nijaki człowieczek w kapeluszu agenta Stasi – mignął mi przed oczami legitymacją z nagłówkiem Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i powiedział, że ponieważ nie posiadam telefonu, przekazuje mi ustne wezwanie. Mam się zgłosić w piątek, 27 stycznia na ulicę Rakowiecką do pani kapitan Koniecznej, pokój 458. Spytałem, w jakiej sprawie.
– Pan się na jakąś zagranicę szykuje, zdaje się? – odpowiedział człowieczek i odmaszerował. Wyznaczonego dnia z duszą na ramieniu powlokłem się do MSW na Rakowiecką. Pani kapitan Konieczna, z pięć lat starsza ode mnie blondynka, była zaskoczona, że się zjawiłem w piątek, gdyż przygotowana była na sobotę.
– No, ale skoro pan już przyszedł – powiedziała i sięgnęła do mojej teczki. Teczka była cienka i jak się zorientowałem, zawierała głównie kolejne podania o paszport.
– W jakim celu jedzie pan do Szwajcarii? – spytała pani kapitan. Odpowiedziałem, że za kilka dni lecę do Zurychu na dokumentację do filmu Vabank 2, wyszukać obiekty zdjęciowe, postarać się o pozwolenie kręcenia na ulicach Zurychu itp. Pani kapitan skinęła głową ze zrozumieniem i wyznała:
– Mam tu zanotowane, że pan jest bardzo inteligentny i ma wielkie poczucie humoru.
– Jestem pod wrażeniem, że tyle o mnie wiecie.
– Proszę pana, no więc jest tak. Wiemy, że zdawał pan egzamin w ambasadzie USA. Proszę powiedzieć, z kim pan tam rozmawiał.
W głowie przeleciały mi sceny z wszystkich szpiegowskich filmów, których akcja toczyła się w NRD albo ZSRR. „Nic im nie powiem esbekom!” – pomyślałem i odparłem:
– Rzeczywiście, przypominam sobie, że zdawałem jakiś egzamin, ale z kim rozmawiałem, nie pamiętam.
– Nie pamięta pan? – powtórzyła pani kapitan i z potężnej szafy pancernej wyjęła duży klaser jak do znaczków. Zaczęła powoli przerzucać tekturowe stronice.
– Tutaj mamy pracowników ambasady USA. Może pan sobie chociaż twarz przypomni? – pani kapitan podsunęła mi stronę z ataszatem kulturalnym, na której z kolorowej fotografii uśmiechali się do mnie pan Hutchison i jego asystent.
„Jej chodzi o to, żeby mnie sprawdzić! – myślałem gorączkowo. – Przecież doskonale wie, kto mnie egzaminował, chce tylko sprawdzić, czy pęknę, czy nie! Co robić, psiakrew?! Co robić?!”.
W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wszedł młody człowiek, którego gdybym zobaczył w innym miejscu, wziąłbym za studenta politechniki.
– To co, Krycha, przyjdziesz na tę prywatkę do mnie czy nie? – zapytał panią kapitan, kompletnie mnie ignorując.
– No, nie wiem, nie wiem... – droczyła się pani kapitan Konieczna. – Upijecie się jak zwykle...
– Krycha, nie bądź taka! Przyjdź, kurde! Będzie gites!
– No dobra już, dobra, Jarek, może wpadnę. Jak znajdę czas.
– Nie powiedziałaś „nie”, a to najważniejsze! – rozradowany Jarek wybiegł z pokoju, a pani kapitan zwróciła się do mnie z błogim uśmiechem, myślami pewnie już na prywatce:
– No i jak? Przypomniał pan sobie kogoś?
Pomyślałem, że jak powiem, że nikogo nie pamiętam, będzie wiedziała, że kłamię. Jedyne, co mogłem zrobić, to nie przyznawać się, że był tam też asystent. Ociągając się, małym palcem wskazałem na zdjęcie sympatycznego pana Hutchisona. Pani kapitan sięgnęła do zeszytu, gdzie była lista nazwisk. Szybko odszukała właściwą pozycję.
– To pan Hutchison – poinformowała mnie z dumą i zamknęła klaser. – No więc, panie Juliuszu! – zaczęła, a ja już wiedziałem, że nie jest dobrze. – Wyjeżdża pan na rok do Stanów, a tam, jak wiemy, nie lubią Polski Ludowej...
– Tak? – spytałem zaskoczony. – Ciekawe czemu?
– Nasz wywiad nie kłamał, rzeczywiście jest pan dowcipny! – roześmiała się pani kapitan. – W Ameryce na pewno będzie poznawał pan mnóstwo ludzi. Tak to już bywa na stypendiach. Ale wśród tych, których będzie pan poznawać, mogą być szpiedzy obcego mocarstwa i my tutaj chcielibyśmy, żeby pan nas o tym informował...
Przełknąłem ślinę. „No i zaczęło się!” – pomyślałem. „Zarzucają sieć!”, a głośno powiedziałem:
– Obiecuję, że za każdym razem, jak spotkam szpiega, dam pani znać.
Kapitan Konieczna spojrzała na mnie i znowu się roześmiała.
– Drogi panie Juliuszu, z całym szacunkiem, ale mogłoby się zdarzyć, że pan jako nieprzeszkolony nie rozpoznałby, że szpieg to szpieg. Proszę dać nam szansę wykonywać naszą pracę...
– Czyli o co konkretnie mnie pani prosi?
– Żeby informował pan o wszystkich nowych znajomościach w Stanach, a my już ustalimy, kto jest kto.
Tym razem ja zamyśliłem się na kilka sekund.
– Wie pani co? Ja właściwie nie lubię ludzi. W zasadzie to będę unikał nowych kontaktów. Mam zamiar głównie chodzić do kina i czytać książki. No, może się zdarzyć, że pójdę w niedzielę na plażę w Santa Monica, ale to wszystko.
– Nie uda się panu nie widywać z ludźmi – pani kapitan robiła wrażenie rozbawionej. – Po przyjeździe spotkamy się, oczywiście nie musimy tutaj. Zrobimy to w jakiejś miłej kawiarni. A, i przy okazji proszę podpisać, że o czym tu rozmawialiśmy, nie powie pan nikomu.
I podsunęła mi formularz do podpisu.
Oczywiście wszyscy moi przyjaciele dowiedzieli się o tym spotkaniu jeszcze tego samego dnia. A przez rok w Stanach nie spotkałem żadnego szpiega. Tak mi się przynajmniej zdawało. I może trochę żałuję...
A po powrocie pani kapitan najwidoczniej zapomniała o naszym umówionym spotkaniu w kawiarni. Bo już nikt więcej mnie z SB nie nachodził.
25.
13 grudnia 1983 roku stałem na Okęciu w kolejce do odprawy samolotu Aerofłotu do Moskwy. Byłem zaproszony przez Sojuz Sowieckich Kinematografistów – czyli Związek Filmowców Radzieckich – na uroczysty pokaz filmu Vabank. Dotąd, przez 28 lat, udawało mi się trzymać z dala od ZSRR, choć Moskwa zawsze kusiła swoim słodko – trującym wdziękiem. Po przeczytaniu Mistrza i Małgorzaty w ostatniej klasie liceum uznałem, że mimo wszystko chciałbym odwiedzić to miasto w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, ale na razie wzorem premiera Mikołajczyka odsuwałem wizytę w Sowietach.
W baraku, który był wtedy terminalem odlotów na Okęciu, spotkałem kolegę reżysera Krzysztofa Gradowskiego. Krzysztof w owym czasie latał do Moskwy co dwa tygodnie z powodu obowiązków związanych z koprodukcją któregoś tam z kolei filmu o życiu i twórczości Pana Kleksa. Kiedy już przetrzepano nam bagaże w poszukiwaniu kontrabandy i kremów Nivea, starszy kolega filmowiec spytał, co mnie gna do stolicy Kraju Rad. Pochwaliłem się, że rosyjscy koledzy filmowcy zapragnęli zobaczyć Vabank. Gradowski zamyślił się chwilę:
– Tak sądzisz? A gdzie byłeś ostatnio?
– Ostatnio? Cały czas siedziałem w Łodzi i kończyłem film, to znaczy Seksmisję.
– Chodzi mi o to, gdzie służbowo byłeś za granicą ostatnio!
– Służbowo? Na festiwalach czyli? No, byłem na Filipinach, w Szwajcarii, we Francji...
Doświadczony kolega filmowiec się roześmiał.
– Wszystko się zgadza! Przyszedł czas na wyjazd do Moskwy! Musi być parytet!
– Parytet? – nie rozumiałem.
– A jak? Chciałbyś byczyć się tylko na kapitalistycznych festiwalach, za dewizy? Takiego wała! Już Naczelny Zarząd Kinematografii dopilnuje, żeby ci się w głowie nie przewróciło!
Widząc, że nadal nie rozumiem, zaczął mi spokojniej tłumaczyć, smarując samolotową bułkę masłem.
– To działa tak: po trzech wyjazdach do krajów atrakcyjnych i kapitalistycznych następują trzy demoludy. Przygotuj się jeszcze na Bułgarię i jakiś daleki wyjazd do kraju komuchów.
– Typu Kuba? – spytałem z nadzieją.
– Typu Mongolia raczej!
Po tym wyjaśnieniu puzzle moich zagranicznych wyjazdów zaczęły układać się w logiczną całość.
– Ja pierniczę! – olśniło mnie nagle. – Masz rację! Chcieli mnie właśnie wysłać do Libii!
– Ooo... – w głosie Krzysztofa wyczułem nutę zazdrości. – I co?
– Już miałem wizę, ale odmówiłem! – odparłem z dumą.
– Dlaczego? Libia jest super! – Krzysztof był autentycznie rozczarowany.
– Nie spodobało mi się, jak strzelali z okien ambasady do ludzi w Londynie. Zrozumiałem, że to chyba kraj nie dla mnie – starałem się brzmieć pryncypialnie.
– Chłopie! To była okazja! W Libii do gości Kaddafiego nie strzelają! I co się stało dalej?
– Wysłali za mnie Stanisława Mikulskiego.
– Mikulskiego? Aaa – pokiwał głową z podziwem. – Świetny ruch! Podobne nazwisko, więc Libijczycy się nie kapną!
Gradowski nagle zmienił temat.
– Na pewno zorganizują ci ten pokaz w Domie Kino – w Domu Kina, a tam mają znakomitą restaurację, taki nasz SPATiF. Spróbuj jazyka.
– Jazyka?
– Ichniego ozorka. Foie gras się nie umywa.
Ani się nie obejrzeliśmy, jak przywitało nas Szeremietiewo – futurystyczne w porównaniu z Okęciem – lotnisko wybudowane trzy lata wcześniej z okazji olimpiady. Tam nasze drogi się rozeszły. Krzysztof Gradowski udał się dokumentować przygody Pana Kleksa w dalekim Kazachstanie czy Armenii, a mnie przejęła towarzyszka Tatiana – tłumaczka i opiekunka z ramienia Sowieckich Kinematografistów. Wyprowadzony wyjściem dla VIP – ów, bez sprawdzania bagaży, umieszczony w służbowej czajce poczułem się bardzo ważnym i docenionym gościem z bratniej Polski. Zostałem nakarmiony w Domu Kino (jazykiem) i zakwaterowany w hotelu Białoruskaja na ulicy Gorkiego (dziś Twerska). Tatiana pokazała mi plac Czerwony, Nowodiewiczij monastyr’ oraz pamiętający czasy sprzed rewolucji sklep Jelisiejewów, którzy byli jakąś jej daleką rodziną. Na prośbę, żeby zaprowadziła mnie do domu Bułhakowa na Sadową 10 i na Patriarszyje Prudy, usłyszałem, że te adresy już nie istnieją. Na pytanie, kiedy mam pokaz Vabanku, odpowiedziała, że kopia jeszcze nie doleciała z Warszawy. Zamurowało mnie.
– Jak to nie doleciała z Warszawy? Wy nie macie swojej kopii? Przecież film był tutaj w kinach!
– No, nie mamy – odpowiedziała Tatiana. – Może jutro przyleci.
– Czyli co ja mam robić?
– Sidieć i żdać zwanka – uśmiechnęła się Tatiana. Czyli siedzieć w hotelu i czekać na telefon.
Jurek Łukaszewicz, mój przyjaciel operator, przestrzegł mnie przed taką sytuacją. Opowiedział, że kiedyś tak żdał zwanka trzy dni, zanim ktoś sobie o nim przypomniał. Dlatego gdy tylko zostałem sam, zadzwoniłem do moskiewskich znajomych moich rodziców Wiery i Walerego, a oni zaprosili mnie do siebie. Na kolację miał też przyjść ich znajomy, choreograf Andriej. Bardzo wrażliwy artysta, jak o nim mówili. Kiedy zjawił się Andriej, przez jakiś czas było bardzo miło, dopóki rozmowa nie zeszła na temat zestrzelenia trzy miesiące wcześniej koreańskiego samolotu pasażerskiego przez sowieckiego Mig-a. Ja prostolinijnie uważałem ten wypadek za akt barbarzyństwa i zbrodnię, a Andriej za konieczność racji stanu i uboczny skutek zimnej wojny.
– A co zrobiliby Amerykanie, gdyby nad ich terytorium przeleciał nasz samolot szpiegowski? – zapytał mnie Andriej.
– Ale to nie był samolot szpiegowski, tylko pasażerski.
– Ale w nim siedzieli amerykańscy szpiedzy! – Andriej nie miał najmniejszych wątpliwości.
– Samolot pełen szpiegów? Dwustu czterdziestu sześciu szpiegów?
– Wszystko jedno! – Andriej miał odpowiedź na każde pytanie. – Amerykanie zrobiliby to samo.
– Nie zrobiliby.
– Nie? A co by zrobili?
– Nic – odpowiedziałem prostolinijnie.
– Pozwoliliby samolotowi uciec?
– Tak, gdyby nie mogli zmusić go do lądowania, pozwoliliby mu odlecieć.
– Niby dlaczego?
– Bo dla Amerykanów człowiek jest najważniejszy.
Przestaliśmy dalej dyskutować, ale ta wymiana poglądów nie dawała mi spokoju. Skoro inteligent, artysta i choreograf ma do tego stopnia wyprany mózg, strach pomyśleć, co się dzieje w głowach sowieckich generałów.
Następnego dnia kopia Vabanku ciągle nie nadeszła.
– To na razie może by tak pójść do teatru? Słyszałem o kultowym przedstawieniu Mistrza i Małgorzaty w reżyserii Lubimowa na Tagance.
Tatiana rozłożyła ręce.
– Marzenie ściętej głowy! Grają to już sześć lat, a bilety ciągle wyprzedane pół roku naprzód.
– To może chodźmy na grób Wysockiego?
– Nie ma czasu.
– Dlaczego?
– Bo lecimy do Kiszyniowa – odpowiedziała towarzyszka Jelisiejewa. Nie rozumiałem.
– Do jakiego Kiszyniowa?
– No, do stolicy Mołdawii.
– Wiem, że to stolica Mołdawii, ale dlaczego mamy tam lecieć?!
– Bo w Kiszyniowie właśnie odbywa się Festiwal Młodego Kina Radzieckiego, na który został pan zaproszony jako zagraniczny gość.
Chwilę zajęło mi, żeby dojść do siebie i zrozumieć podstęp.
– Ja zostałem zaproszony do Moskwy! Pamięta pani?! Na pokaz filmu Vabank!
Tatiana Jelisiejewa była nieugięta.
– Tu mam bilety. Wylatujemy za dwie godziny.
Cóż było robić? Z hotelu mnie już wymeldowano. Polecieliśmy. W samolocie Tatiana czytała jakieś polskie czasopismo i co chwilę pytała mnie, co to znaczy aerobik albo break dance. Po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w ośnieżonej stolicy Mołdawskiej Republiki Socjalistycznej. Na miejscu okazało się, że jest nas więcej takich wyróżnionych gości ochotników. Jakiś wietnamski student ze szkoły filmowej; jakiś rumuński gwiazdor filmowy po czterdziestce z farbowanymi na blond włosami, obrażony, że nikt go tu nie rozpoznaje; i bułgarski reżyser Żenia Michajłow. Nie mając nic innego do roboty w zasypanym śniegiem po pas mieście, oglądaliśmy beznadziejne filmy z różnych republik radzieckich. Jedynym pocieszeniem była osoba przewodniczącego jury Nikity Michałkowa – najzdolniejszego reżysera kina rosyjskiego, którego podziwiałem od czasu filmu Swój wśród obcych, obcy wśród swoich. Miałem nadzieję, że uda nam się zamienić kilka słów. Ale organizatorzy zajęli się nami tak skwapliwie, że nie mieliśmy czasu na towarzyskie spotkania. Któregoś dnia zamiast wieczornego bankietu zorganizowano nam autobusową wycieczkę.
– Dokąd jedziemy? – spytał Żenia organizatora wycieczki.
– Do obozu pionierów.
– Po co? Jest zima! Jest noc! A my jesteśmy głodni! – protestował Żenia, który jako jedyny z nas znał rosyjski.
– Wszystko będzie dobrze! Czeka tam na nas wspaniała kolacja.
Po godzinie tłuczenia się po zasypanych śniegiem bocznych drogach dojechaliśmy na miejsce. Wysiedliśmy z autobusu pośrodku lasu, żeby zobaczyć polanę, która być może w lecie służyła pionierom za pole namiotowe. Teraz była pusta, nie licząc stojącej pośrodku drewnianej rzeźby. Rzeźba przedstawiała pioniera z trąbką. Postaliśmy w milczeniu obok trębacza z pięć minut. Organizatorzy najwyraźniej byli dumni, że nas tu przywieźli.
– I to wszystko? – spytał Żenia po następnych dziesięciu minutach.
– No, mniej więcej... W lecie tu jest bardzo gwarno i wesoło. To najlepszy pionierski łagier w Mołdawii – odpowiedzieli organizatorzy.
Pomyślałem sobie, że łagier to właściwe słowo.
– A teraz zapraszamy na kolację.
Władowaliśmy się z powrotem do autobusu. Po 20 minutach zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem barakiem. Organizator wycieczki poprosił, żebyśmy chwilę poczekali, i wyskoczył z autobusu. Kiedy wrócił po kwadransie z bardzo niepewną miną, byliśmy ledwo żywi z zimna i głodu.
– Chcielibyśmy wreszcie coś zjeść – zaczął Żenia.
Organizator odchrząknął:
– No, więc... Jest mała komplikacja...
– Kolacja?! – zaczęto dopytywać się z różnych stron.
– Hm... Grupa, która przybyła tu przed nami, zjadła przygotowaną specjalnie dla nas kolację. Po prostu nastąpiła pomyłka. Ale udało mi się zdobyć z kuchni trochę sucharów – potrząsnął dumnie papierową torbą.
Byliśmy tak zobojętniali, że nikt nawet nie zaprotestował. Po chwili wszyscy w ciszy chrupali suchary.
– I co teraz? – zapytał jakiś nieśmiały damski głosik z tyłu autobusu.
– No, cóż... – organizator wycieczki starał się uśmiechnąć. – Wracamy do Kiszyniowa i zjemy coś w hotelu, jeśli kuchnia jeszcze czynna...
Autobus zawrócił i po wpatrywaniu się przez godzinę w zacięte oblicze rumuńskiego gwiazdora dotarliśmy do punktu wyjścia. Na szczęście hotelowa restauracja ciągle działała. Mołdawski specjał mamałyga, czyli paćka z kukurydzianej mąki, wydał mi się najlepszym daniem na świecie. Następnego dnia nastąpiło uroczyste zakończenie festiwalu i rozdanie nagród. Mnie podobał się tylko jeden film, komedia My iz dżaza (Stworzył nas jazz) Karena Szachnazarowa ze scenariuszem Aleksandra Borodianskiego. Nie miałem pojęcia, że za dwa lata zaprzyjaźnimy się z Saszą Borodianskim do tego stopnia, że napiszemy razem Deja vu – odeską komedię z czasów NEP-u. Oczywiście festiwal wygrał zupełnie inny film, o wiele bardziej poważny i artystyczny. Nikita Michałkow w swoim końcowym przemówieniu podkreślił, że żaden ze światowych festiwali nie powstydziłby się prezentowanych tu, w Kiszyniowie, filmów. Po tym werdykcie osłabła mi ochota na rozmowę z wielkim reżyserem...
Następnego dnia wróciliśmy do Moskwy w zmniejszonym składzie. Rumuński gwiazdor śmiertelnie obrażony brakiem zainteresowania widzów płci żeńskiej wrócił na skróty koleją do Bukaresztu. W Moskwie umieszczono nas w hotelu Pekin, w jednym z budynków typu Pałac Kultury. Dostałem pokój razem z Żenią, co mi nie przeszkadzało, bo w Kiszyniowie trochę się zakolegowaliśmy. Ten pokój, a właściwie apartament, był olbrzymi, ponadstumetrowy, miał tylko jeden mankament – pojedyncze łóżko. Zeszliśmy do recepcji z reklamacją.
– My wsio taki nie siemja! – argumentował Żenia, co znaczyło, że mimo wszystko nie jesteśmy rodziną.
Niechętnie, ale zamieniono nam apartament na dwułóżkowy. Ponieważ kopia Vabanku ciągle nie nadeszła, a nazajutrz miałem wracać do Warszawy, zrozumiałem, że projekcja się nie odbędzie. Tatiana była niepocieszona i aby mi osłodzić gorycz porażki, jakimś cudem załatwiła bilety na „marzenie ściętej głowy” – Mistrza i Małgorzatę na legendarnej Tagance. Rzadko mi się to zdarza w teatrze, ale byłem autentycznie olśniony. Pomyślałem sobie, że warto było tu przyjechać tylko dla tego przedstawienia. Grający Piłata genialny Witalij Szapowałow zagrał później w Deja vu.
Kopia Vabanku przyleciała następnego dnia. W pośpiechu zorganizowano pokaz w Domu Kina. Ja zdążyłem tylko przywitać widzów przed seansem, bo pędem musiałem jechać na lotnisko.
Kiedy po powrocie przyjaciele i znajomi pytali mnie, czy mi się w Moskwie podobało, odpowiadałem słowami Gałczyńskiego: „Wszystko mi się tam podobało poza jednym: wszędzie, na każdym rogu, można dostać pomarańcze. A ja nie cierpię pomarańczy!”.
26.
Rzuć wszystko i przyjeżdżaj! – głos Janka w słuchawce drżał z radości.
– Bo co? – spytałem.
– Nie będziesz żałował. Chyba mam to, czego szukamy!
– A czego szukamy?
Ale Janek już się rozłączył.
Był koniec marca 1984 roku. Na wejście na ekrany czekała Seksmisja, a ja szukałem nowego pomysłu na następny film. Miałem wprawdzie pewien projekt w zanadrzu, ale chciałem znaleźć coś oryginalniejszego. Zrozumiałem, że Janek, czyli mój ojciec, który bardzo kibicował mojej twórczości, właśnie coś takiego znalazł.
Wsiadłem w swoją białą strzałę, czyli fiata 126p, wersja ekonomiczna, by po dziesięciu minutach płynnej jazdy zaparkować przed wieżowcem na ulicy Korotyńskiego, gdzie mieszkali rodzice.
– O co chodzi? – spytałem od progu.
Janek z tajemniczym uśmiechem na ustach zaprosił mnie do salonu.
– Mamy gości...
Facet miał około sześćdziesiątki i długie włosy. Mógłby uchodzić za uniwersyteckiego profesora dziwaka. Mógłby, gdyby nie jego blond asystentka z zadartym nosem, lat 25–28, typowy, co tu kryć, kurwiszon. Wstali z kanapy na mój widok.

– O! Ale pan młody – w głosie gościa brzmiało rozczarowanie. – Wprawdzie nie widzieliśmy pana filmów, ale dużo słyszeliśmy i pan się wydaje do tego idealny...
Spytałem:
– Idealny do czego? – gość nie usłyszał.
– Jestem głuchy na prawe ucho, proszę mi mówić do lewego.
– Czym mogę służyć?! – krzyknąłem do lewego ucha.
– Homo Canis Sapiens Septimus – wyszeptał gość.
– Że co? – nie rozumiałem.
– Jestem Maestro – powiedział Maestro. – A to moja asystentka panna Li.
Panna Li dygnęła zgrabnie, a ja spojrzałem na Janka z pytaniem w oczach. Skubany uśmiechał się szeroko. Najwyraźniej był w siódmym niebie.
– Nadal nie rozumiem, do czego jestem potrzebny! – zaskandowałem do lewego ucha Maestra.
– Chodzi o psa Homo – rzekł Maestro z dumą.
– Homoseksualnego psa? Są takie psy? – Maestro mnie zaskoczył.
– To pies rasy husky, który nazywa się Homo, a ja – Maestro skromnie spuścił oczy – jestem jego treserem.
– Rozumiem – powiedziałem – że ten pies jest jakiś specjalny?
Maestro z powagą kiwnął głową.
– Homo umie rysować linie ciągłe i faliste, owale, kwadraty i portrety panny Li oraz podpisywać się, a obecnie jest w trakcie pracy nad rysowaniem pejzażu.
Spojrzałem na Janka wzrokiem, który pytał: „Słyszysz to samo co ja?”. Janek kiwnął głową. Wydawało mi się, że jest prawie tak samo dumny z psa Homo jak Maestro.
– Posłuchaj, posłuchaj, to niebywałe – szepnął Janek.
– Niebywałe to na pewno! Ma pan może przy sobie jego prace? – spytałem Maestra.
– Niestety, nie zabrałem, ale mam kilka zdjęć Homo przy pracy.
Panna Li wydobyła ze sfatygowanej koperty czarno – białą fotografię 15 × 24 i podała Maestrowi. Ten zaprezentował mi ją z pewnej odległości. Na niewyraźnym zdjęciu pies Homo siedział przed sztalugą z pędzlem w pysku. Miał bardzo nieszczęśliwą minę.
– To jest pies geniusz – powiedział rzeczowo Maestro. – Za kilka pokoleń jego potomkowie będą mogli porozumiewać się z panem jak ja teraz.
– Jak to porozumiewać? Myślałem, że specjalizuje się w malarstwie?
– Homo jest psem o wielu talentach. Teraz chcę nauczyć go mówić w różnych językach. Na razie Homo mówi po angielsku. Umie się też podpisać i napisać po angielsku: I love Li, I love Maestro. Musimy z nim rozmawiać po angielsku, choć sami tego języka nie znamy. Panna Li zrezygnowała ze studiów, by kształcić Homo.
– Po angielsku, hm – mruknąłem i spojrzałem na Janka. Ten najwyraźniej znał już osiągnięcia Homo i był pod ich wrażeniem. Maestro nalał sobie pełną szklankę mirindy i kontynuował:
– Pracuję nad tym, by nauczyć Homo mówić po łacinie. Proszę sobie wyobrazić taką scenę: Jan Paweł II odbywa przechadzkę na terenie ogrodów Watykanu. My z panną Li załatwiamy audiencję i Homo, przechadzając się, niby przypadkiem spotyka papieża i pozdrawia go słowami: Laudatur Jesus Christus. Papież na pewno pogłaskałby psa po głowie i odpowiedział: In secula seculorum. Będzie to pierwszy przypadek w historii chrześcijaństwa, kiedy pies pozdrowi Pana Boga po łacinie.
– A w innych językach już pozdrawiał? – zdenerwowałem się i wstałem. – Czy mogę cię prosić na słówko? – zwróciłem się do ojca.
Weszliśmy do jego gabinetu.
– Co to ma być?! Próba generalna przed prima aprilis?
– Skąd?! – Janek był oburzony. – Wydawało mi się, że to jest to, czego szukasz! Pomysł na film!
– Pomysł na film? O psie, który mówi? Jaja sobie ze mnie robisz?
– Nie o psie! Wiadomo, że ten pies nie mówi! Żaden pies nie mówi! Ale film o tym facecie! I tej pannie Li! To jest para! Jak nie przymierzając w La Stradzie!
Zastanowiłem się krótko.
– A skądś ty go wytrzepał?
– Z telewizji! Nachodził tam jakiegoś redaktora. Żeby się go pozbyć, redaktor wymyślił, że ty jesteś idealnym reżyserem do filmu o tym psie. Nie mieli telefonu do ciebie, więc zadzwonili do mnie. Tyle! – Janek był lekko urażony, że nie doceniam jego troski o moją twórczość.
– Mam zrobić o nich film dokumentalny? Ja się nie nadaję do filmów dokumentalnych.
– Po co dokumentalny? Potraktuj to jak dokumentację nad projektem pt. Pies Homo.
– Mogę to dla ciebie zrobić – zgodziłem się i wróciliśmy.
– Co ten pies jeszcze potrafi? – spytałem Maestra.
– Och! Wiele rzeczy! Na przykład gra na fortepianie melodie.
– A jakie? – chciałem być uprzejmy, ale i dociekliwy.
– Na przykład: Wlazł kotek na płotek, Summertime, I’m sailing. Ostatnio zarzucono nam, że uczymy psa tylko zachodnich przebojów, aby go wywieźć na Zachód. W związku z tym wyuczyłem go również grania melodii Oczy cziornyje.
– Kto zarzucił?
– Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, Estrada – po raz pierwszy otworzyła usta panna Li. – Zarzuty były także ze strony Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, że Maestro znęca się nad psem, że nim steruje za pomocą radia i uczy go brzydkich słów.
Maestro spojrzał na pannę Li ze złością.
– Prosił cię kto?! Wziąłem cię pod warunkiem, że miałaś być cicho! – Maestro odwrócił się w stronę mojego ojca i powiedział: – Chciała bardzo poznać pana, panie Janie! A co do brzydkich wyrazów. Raz psina w trakcie nauki na fortepianie zdenerwowała się i rzuciła kurwą. Wielkie rzeczy! Najważniejsze, że to genialny pies jest! Jego można nauczyć grać wszystko i nauczyć mówić wszystkimi językami. Homo teraz będzie szył na maszynie. Właśnie jestem w trakcie przystosowywania maszyny do szycia na potrzeby Homo. Pies również potrafi strzelać z pistoletu na strzałki do celu.
Tu panna Li wyjęła fotografię numer 2, na której trzymała na głowie wielkie jabłko z papier mâché, zasłaniając sobie oczy dłońmi, a Homo na podpórce trzymał blaszany pistolet ze strzałką.
– Dlaczego panna Li zasłania sobie oczy dłońmi? – zapytałem podejrzliwie.
Maestro pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Bo wprawdzie strzałka jest zakończona gąbką, ale zawsze mogłoby boleć, gdyby trafiła w oko. Oczywiście Homo musi podnieść łapę na odpowiednią wysokość, gdyż inaczej nie trafiłby do celu. Dlatego musieliśmy zrobić specjalne rusztowanie do podparcia łapy, a przecież wszystko kosztuje! Jak tak dalej pójdzie, to będziemy musieli tego genialnego psa oddać komuś. Najlepiej jakiemuś zakładowi naukowemu albo w zagraniczne ręce, bo przecież w budzie nie będziemy go trzymać. Chyba że pan zrobi o nim film? – Maestro spojrzał na mnie sprytnym oczkiem. – Pan się idealnie do tego nadaje. Zrobi pan?
Zrozumiałem, że muszę wreszcie zająć stanowisko.
– Myśli pan, że on, ten pies, jest szczęśliwy?
Maestro nie odpowiedział od razu. Znowu upił mirindy.
– Odpowiem szczerze: nie jest. Ale on jest jak genialne dziecko, które rezygnuje z dzieciństwa i doczesnych przyjemności dla późniejszych wyższych celów. Ja mu nie mogę tego zrobić, żeby go nie uczyć! A skąd brać na wszystko? Skąd brać na opłacanie czynszu za pracownie, w których Homo się uczy? Chcielibyśmy, aby Homo zarabiał na siebie. Próbowaliśmy przeprowadzić występy przez Zjednoczone Przedsiębiorstwo Rozrywkowe, ale całe przedsięwzięcie upadło, gdyż zaproponowano Homo za niskie stawki. Panna Li miała dostawać 400 złotych jako amatorka, a Homo 1000! Proszę sobie wyobrazić! Tysiąc złotych dla takiego genialnego psa?! To byle szarpidrut z zespołu rockowego bierze więcej. No więc zrezygnowaliśmy z występów Homo. A do cyrku go nie oddamy! Co to, to nie!
– Na czym opiera pan przekonanie, że ten pies jest genialny? – spytałem przez zęby.
– Bo to już siódme pokolenie genialnych psów! – zapalił się Maestro. – Stryj mój, dziwak, wybierał psy z miotu pod względem inteligencji. A więc przywiązywał je w dużej odległości od miski z jedzeniem, tak żeby nie mogły jej dosięgnąć. Inteligentny pies w tej sytuacji przysuwał ją sobie łapą. Ale tego stryjowi było mało. Ustawiał miskę z żarciem tak daleko od psa, by nawet łapą nie mógł sięgnąć. I co wtedy robił naprawdę inteligentny pies? Odwracał się mianowicie tyłem i zadnią łapą przyciągał miskę z jedzeniem! I takiego właśnie psa mój stryj brał i szkolił. I Homo to właśnie już siódme wyszkolone pokolenie. Mój stryj wyglądał dziwnie, a więc ludzie go nie lubili i brali go za idiotę czy diabła. Mnie często też tak traktują. Przysyłają mi listy z pogróżkami. Raz nawet dostałem wyrok śmierci za to, że znęcam się nad zwierzęciem. Ale przecież ja nie mogę tego zrobić temu genialnemu psu, żeby go nie szkolić!
Tu znowu odezwała się panna Li:
– Zawiązał się nawet Komitet Ochrony Homo przed tak zwanymi oprawcami, a na jego czele stoi pani Irena Dziedzic. Widzi pan? A przecież to my jesteśmy prześladowani! Telewizja już trzykrotnie odkładała reportaż o tym genialnym psie. Jest więc konieczne, by pan zrobił na ten temat film, bo już zainteresowali się psem Francuzi...
Zanim Maestro zdążył odpowiedzieć, wtrąciłem się:
– Wiecie, państwo, co zrobię? Zaraz zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, poproszę ich, żeby wam zabrali tego Homo i oddali w jakieś dobre ręce. Na przykład Irenie Dziedzic. Nie mogę was stąd wyprosić, bo to mieszkanie rodziców, nie moje. Ale ja z tym tematem skończyłem.
Maestro miał łzy w oczach.
– Ale oni nam tego psa już zabrali... Przyszliśmy tu, żeby pan pomógł nam go odzyskać...
Kiedy za Maestro i panną Li zamknęły się drzwi, odwróciłem się do Janka.
– Przepraszam, że ci zawracałem głowę szukaniem tematu na mój nowy film. Dobra. Pójdziemy na łatwiznę. Zrobimy ten Vabank 2.
Janek, nie ukrywając uśmiechu satysfakcji, skinął głową:
– Nie widzę przeciwwskazań.
Była to kwestia, w którą wyposażyłem naczelnika Twardijewicza w wykonaniu Marka Walczewskiego, kiedy dwa miesiące później zaczęliśmy w Łodzi zdjęcia.
Projekt „Homo „przestał istnieć.

27.
W poniedziałek 14 maja 1984 roku w nieistniejącym już dziś w Warszawie kinie Skarpa odbyła się premiera filmu Seksmisja. Widownia bawiła się świetnie, a tak się zdarzyło, że siedziałem w pierwszym rzędzie balkonu tuż obok jakiegoś grubego pana. Ten pan zaśmiewał się przez cały film, a szczególnie podskoczył w momencie, gdy Jerzy Stuhr ze słowami: „Uwaga, grupa! Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!”, wyprowadzał naszych bohaterów na wolność, w plener bałtyckiej plaży.
Dwa dni później na polecenie kierownika Wydziału Kultury Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej towarzysza Witolda Nawrockiego szef kinematografii, czyli towarzysz minister Jerzy Bajdor, wydał polecenie dyrektorowi Przedsiębiorstwa Dystrybucji Filmów towarzyszowi Grygielowi, by rozesłał do kin wyświetlających Seksmisję telefonogram z nakazem wycięcia we wszystkich kopiach eksploatacyjnych dwóch ujęć, 15 sekund filmu. Eksterminowany fragment zawierał dialog następującej treści: „Uwaga, grupa! Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!”.
Ta skomplikowana logistycznie operacja cenzorska została przeprowadzona błyskawicznie i z profesjonalnym znawstwem. Skrótu musiał dokonać zawodowy montażysta filmowy. Widz, który oglądał film po raz pierwszy, nie miał pojęcia, że czegoś brakuje. Oficjalnym powodem usunięcia tych dwóch ujęć był „żywiołowy śmiech publiczności”.
Trzy dni później Seksmisja wróciła do kin w wersji ocenzurowanej. Podczas łódzkiej premiery filmu 21 maja przed pokazem poprosiłem widzów, by nie przesadzali z żywiołowością śmiechu, bo może to się skończyć kolejnymi wycięciami. Sala wiedziała już o akcji cenzury, bo odpowiedziała oklaskami. Następnego dnia napisałem do szefa kinematografii list. Protestowałem w nim przeciwko bezprawnej ingerencji w mój film. Przypominałem, że Seksmisja została zaakceptowana przez Główny Urząd Kontroli Prasy i Wydawnictw, tak zwaną cenzurę, pół roku wcześniej. Napisałem też, że cenzurowanie filmu będącego już w eksploatacji, bez wiedzy i zgody autorów, jest oburzające i godzi w normalizację stosunków pomiędzy środowiskiem filmowym a władzą. List spowodował jedynie to, że minister Bajdor zaprosił mnie na spotkanie.
Był to towarzysz duży, zwalisty, lekko ospowaty, z siwą brodą, ale bez wąsów. Spacerowaliśmy przez godzinę po parku na Solcu, a on z troską przedstawiał mi delikatną sytuację, w jakiej znalazła się Seksmisja. Jak się okazało, nasza narodowa kinematografia tkwiła w kleszczach pomiędzy Wydziałem Kultury KC PZPR a ambasadą radziecką. Towarzysz Nawrocki – to był właśnie ten grubas, co siedział koło mnie na premierze – bardzo obawiał się reakcji towarzyszy radzieckich. Jak też oni mogą zareagować na taką prowokację?
– Prowokację? – powtórzyłem, dodając, że nie rozumiem, co pan minister do mnie mówi. Spojrzał z ukosa i wyjaśnił:
– No, bo przecież to jasne, że skoro na wschodzie jest cywilizacja, to całą tę chryję ze światem bez mężczyzn rozpętał Związek Radziecki!
Uderz w stół, a nożyce same się odezwą, pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– Myślę, że nie zwrócą na to uwagi. Przecież Wschód dla towarzyszy radzieckich to Chiny albo nawet Japonia. Takie są geopolityczne fakty.
Miałem rację. Dwa lata później Gorbaczow, obejrzawszy film w Polsce, tak się na nim ubawił, że kazał go natychmiast zakupić do dystrybucji w Sowietach. Ale tego towarzysz Bajdor nie mógł oczywiście podczas spotkania przewidzieć.
– Ja wiem – przyznał mi rację – ale na układy nie ma rady! Niech pan za wiele ode mnie nie wymaga – i z głębokim westchnieniem rozłożył ręce.
Spojrzałem na niego surowo:
– Muszę pana uprzedzić, że o swoim proteście powiadomiłem już prasę. Kopię listu, który pan otrzymał, wysłałem również do redakcji „Polityki” i „Życia Warszawy”.
Na chwilę w parku zapadła cisza. Słychać było tylko płacz niesfornych dzieci bitych przez zniecierpliwione matki. Minister milczał, a potem lekko jęknął:
– Oj, to niedobrze! Dlaczego pan to zrobił? Prasa nie może być stroną w tej sprawie!
Mój minister, który teoretycznie powinien bronić filmowców przed nadużywaniem władzy przez organa państwowe, zafrasowany wysapał:
– Osobiście mogę tylko powiedzieć, że bardzo pana przepraszam.
A ponieważ nadal milczałem dumnie, dodał cynicznie:
– I dodam cynicznie, że cała ta sytuacja z ingerencją cenzury przysporzy panu widzów.
Wiedziałem, że na to muszę zareagować pryncypialnie, ale jedyne, co mi przyszło do głowy, to zdanie:
– Wolałbym, żeby cenzura nie troszczyła się o sukces kasowy mojego filmu.
Po czym oddaliłem się z godnością. Cyniczny minister się nie mylił. W ciągu najbliższych miesięcy Seksmisję obejrzało prawie 12 milionów widzów. Mam nadzieję, że nie tylko z powodu wiadomości o tym 15-sekundowym wycięciu.
W czasach schyłkowego PRL – u państwo komunistyczne uprawiało szczególny rodzaj szorstkich relacji z tak zwanymi ludźmi kultury. W potrzebie nie miało dla nich czasu, natomiast jeśli chodziło o małe upierdliwości życiowe, to jak najbardziej. Kiedy pół roku później leciałem na stypendium Fulbrighta do USA, zaprzyjaźniona urzędniczka z Ministerstwa Kultury wysłała do Nowego Jorku faks, w którym prosiła, by ktoś z konsulatu wyszedł po mnie na lotnisko. Taksówki były drogie, lotnisko daleko od miasta, a do tego tachałem ze sobą 30 kilogramów kopii filmowej Seksmisji. Chodziło o drobny gest dyplomatycznej placówki, który ułatwiłby życie filmowcowi, na którego filmach ojczyzna dobrze zarabiała. Bardzo się więc ucieszyłem, kiedy przy odbiorze bagażu na lotnisku JFK obok mnie pojawił się jakiś młody człowiek i podając się za wicekonsula, zaproponował stojącemu przede mną szpakowatemu panu transport dyplomatyczną limuzyną do miasta.
– Przepraszam – zwróciłem się do niego – zaszła pomyłka, to chodzi o mnie! To ja jestem tym reżyserem, po którego pan przyjechał.
Wicekonsul zmarszczył brwi i długo na mnie popatrzył.
– Pan jest tym? Jakim? Reżyserem?
– No, tym z faksu... Ministerstwa Kultury – uśmiechnąłem się szeroko. Młody dyplomata jeszcze raz z niedowierzaniem zmierzył mnie wzrokiem i wydął wargi.
– Powiem panu szczerze, na prośbę Ministerstwa Kultury nigdy bym nie przyjechał... Ja tu jestem po sekretarza do spraw Polonii amerykańskiej pana Żołnierkiewicza.
Ale najwidoczniej panu konsulowi zrobiło się mnie żal, był na tyle large, że zgodził się podrzucić mnie na Manhattan, a nawet – z powodu pana Żołnierkiewicza – załapałem się na obiad w chińskiej knajpie. Ale dwa miesiące później, kiedy w trakcie festiwalu filmowego w Chicago urządziłem prywatny pokaz Seksmisji połączony ze spotkaniem z miejscową Polonią, jeszcze tego samego dnia na biurku ministra Bajdora oddalonego o 8 tysięcy kilometrów wylądował faks z chicagowskiego konsulatu. W faksie uprzejmie donoszono, że reżyser Machulski pokazuje swój film za dolary.
Gdybym zgubił paszport albo złamał nogę i potrzebowałbym, żeby konsulat za mnie poręczył w szpitalu, na pewno nie znaleźliby dla mnie czasu. Nic tak nie mobilizowało dzielnych urzędników naszych służb dyplomatycznych jak to, że ktoś pod ich nosem może zarabiać zagraniczne dewizy, a oni nic z tego nie mają! Film Polski jeszcze długo domagał się od Joanny Pacuły 25 procent gaży za rolę w filmie Park Gorkiego, który na emigracji nakręciła w Hollywood.
O donosie konsulatu dowiedziałem się od życzliwych z Polski już następnego dnia, ale zaraz o nim zapomniałem.
Rok na stypendium niestety szybko minął, a kiedy po powrocie zostałem zaproszony przez towarzysza Bajdora do ministerstwa, zjawiłem się na Krakowskim Przedmieściu w przekonaniu, że chodzi mu o to, bym przy szklaneczce burbona podzielił się wspomnieniami z pobytu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy szef kinematografii nawet nie poprosił mnie, bym usiadł, tylko odczytał mi donos z konsulatu w Chicago, a potem zadał pytanie: „Czy urządzał pan projekcję swojego filmu Seksmisja w Clubie Cardinal w Chicago w celach zarobkowych?”.
Nie namyślając się długo, odpowiedziałem jak Michael Corleone swojej żonie Kate w Ojcu chrzestnym – Kate (grana przez Diane Keaton) spytała, czy Michael (Al Pacino) jest odpowiedzialny za zabójstwo swojego szwagra. Corleone oczywiście był odpowiedzialny i dlatego bez mrugnięcia okiem odpowiedział: „Nie”. Dalszą część dialogu Michaela z Kate: „I to jest jeden jedyny raz, kiedy pozwalam ci pytać mnie o moje sprawy”, dodałem już w myślach.
Ministra Bajdora ta lakoniczna odpowiedź najwyraźniej zadowoliła. Był na tyle inteligentny, że rozumiał, że gdybym nawet coś zarobił, to każdy ewentualny dolar należy mi się z nawiązką. W owym czasie kurs partii komunistycznej w delikatnym temacie zarobkowania za kapitalistyczne dewizy był wyjątkowo pryncypialny i skoro donos się pojawił, towarzysz minister Bajdor nie miał wyboru. Musiał mnie wezwać i takie pytanie zadać.
Spotkanie w ministerstwie odbyło się ćwierć wieku temu. Wydawać by się mogło, że tamte czasy dawno minęły. Mamy kapitalizm i cieszymy się gospodarką rynkową, która napędza krajowy dochód brutto. Nareszcie państwo zajęło się swoimi sprawami i coraz mniej wtrąca się do spraw swoich obywateli, a szczególnie do ich twórczości. Bo przecież pokonaliśmy cenzurę! Mamy ciężko wywalczoną wolność słowa! No właśnie...
Jednak sztuka epistolarnych donosów nie zginęła. Ale tym razem są one nie tyle wynikiem troski opresyjnego peerelowskiego państwa, ile wolnych obywateli Najjaśniejszej RP. Zupełnie niedawno otrzymałem poprzez Polski Instytut Sztuki Filmowej kopię listu wysłanego przez zaniepokojonego obywatela IV RP pana Jarosława Owsińskiego ze Starogardu, któremu nie podobał się mój film Kołysanka. Po 26 latach od ocenzurowania Seksmisji marzenia o wpływanie na rząd dusz odżyły. Ale w tym wypadku nie chodziło o głupie 15 sekund filmu. Pan Owsiński domagał się zdjęcia całego filmu z ekranów kin. Kołysanka wzbudziła oburzenie oraz naruszyła uczucia religijne i narodowe piszącego list. W jego mniemaniu:
„Centralna postać filmu, którą jest kapłan katolicki, zostaje wyśmiana, znieważona i wyszydzona”.
W dodatku pan Jarosław obejrzał film na festiwalu w Gdyni „kilka dni przed beatyfikacją księdza Jerzego Popiełuszki, którego roli nie sposób nie doceniać”. Autor, czyli ja, przekroczył „granice dozwolonej kpiny, żartu czy krytyki”. Wtedy zrozumiałem, że jednak ktoś ustala granice kpiny i żartu, a ja wdepnąłem na terytorium, gdzie wstęp był wzbroniony. „Film burzy prawdę teologiczną. Jest fałszywym i kłamliwym komunikatem. Istotą wiary chrześcijańskiej jest ochrona przed wpływem demonów, przed czym ostrzega nauka Kościoła, czyniąc z kapłana także egzorcystę (...). W filmie pokazano tryumf zła i sił ciemności. W ostatniej scenie widzimy, jak demoniczna rodzina wjeżdża na wózku ciągniętym przez duchownego do Pałacu Prezydenckiego. Niesmaczna satyra, jaka płynie z ekranu polskiego filmu półtora miesiąca po straszliwej tragedii i przed wyborami na urząd Prezydenta RP, daje wystarczające powody, by uznać, że film narusza uczucia nie tylko religijne, ale także narodowe. Jest szkodliwy, narusza przepisy prawa, poniża przedstawicieli określonej grupy społecznej. W związku z powyższym proszę o wstrzymanie dystrybucji tego filmu i o wzmocnienie kontroli innych produkcji już na etapie scenariuszowym. Mamy na polskich uczelniach znakomitą rzeszę znawców z zakresu kulturoznawstwa, psychologii, etyki czy teologii, jeśli wymagają tego potrzeby filmu. W Polsce nie mogą powstawać filmy ignorujące wiedzę i prawdę, przesycone nienawiścią i niechęcią, niby śmieszne, a podłe (...). Pozwolono, aby wybitny twórca polskiego filmu »strzelił sobie w kolano«, czego skutki doświadczamy my wszyscy. Czy zależy nam na tym, aby w Polsce powstawały filmy kontrowersyjne, niosące nieprawdziwe treści? Mam nadzieję, że listem tym poruszę sumienia osób szczególnie wrażliwych na sprawy społeczne i kondycję polskiej twórczości filmowej”.
Autor listu domagający się powrotu cenzury jest, jak sam pisze, magistrem filozofii, estetykiem, nauczycielem etyki i – uwaga! – absolwentem Wydziału Organizacji Produkcji Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej i Telewizyjnej w Łodzi.
Rzeczywiście, kiedy w końcu 2008 roku poprawiałem scenariusz Kołysanki, nawiedziło mnie profetyczne przeczucie, żeby tak, a nie inaczej zakończyć film, i w ostatniej scenie ksiądz grany przez Michała Zielińskiego wprowadza rodzinę wampirów do Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu. Oburzony obrońca wiary uznał to za sugestię, jakoby kler wprowadzał tam diabła. I choć 4 lipca 2010 roku najgorsze obawy pana Jarka się nie sprawdziły, bo większość świadomych Polaków oderwała się od grilla czy moczenia się w wodzie i poszła zagłosować, by przegonić diabła, to niesmak pozostał. Zwłaszcza po tym, co przed Pałacem Prezydenckim ostatnio zaczęło się wyrabiać.
I jeszcze słowo o festiwalowym pokazie Kołysanki, który tak zbulwersował filozofa ze Starogardu. Traf chciał, że pierwszym, który się na mnie rzucił po projekcji Kołysanki z gratulacjami, był rozbawiony kapłan katolicki – ksiądz Andrzej Luter. To świadczy o tym, że niektórzy widzowie obdarzeni łaską wiary nie zostali jednocześnie pozbawieni łaski rozumu.

28.
6 lipca 1984 roku filmowy kierowca podwiózł mnie pod hotel Grand w Łodzi, gdzie chciałem wziąć prysznic, przebrać się i wyruszyć na bankiet po zakończeniu filmu. Wyskoczyłem z poloneza prosto na Krzyśka i Zbyszka. Stali na krawężniku na ulicy Piotrkowskiej, wyraźnie na kogoś czekając.
– Czołem! Mogę w czymś wam pomóc?
– Dzięki, ale nie. Czekamy na nasze auto.
– „Groszek” was może podwieźć, gdzie chcecie – wskazałem na pana Henia, który z powodu koloru swojego samochodu miał ksywkę „Groszek”.
– Dzięki – powtórzył Krzysiek. – Auto z naszego filmu ma nas zawieźć do Warszawy.
– OK. Rozumiem. A wy co tu robicie?
– Dziś skończyliśmy udźwiękowienie bez końca – powiedział Zbyszek z dumą.
Nie zrozumiałem.
– To w końcu skończyliście czy nie?
– Bez końca to tytuł filmu – objaśnił niechętnie Krzysztof.
– Tytuł taki? Aha... No, to świetnie chyba? Ja też skończyłem. Zdjęcia. Z końcem! A teraz lecę na bankiet, na który, jakby co, serdecznie zapraszam!
– Nie damy rady – uśmiechnął się Zbyszek. – Musimy być jutro rano w Warszawie.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i pobiegłem do hotelu do swojego pokoju. Pół godziny później, odświeżony, zbiegłem po schodach do wyjścia, a oni ciągle tam sterczeli. Krzysiek nudził się wyraźnie, bo kiwał się na butach na brzegu krawężnika.
– Słuchajcie, w razie czego, jakby to wasze filmowe auto nie przyjechało, to bankiet jest w Łagiewnikach. I jesteście tam obaj bardziej niż mile widziani.
Krzysiek uśmiechnął się zza okularów.
– To miłe z twojej strony, ale gruby musi być w Warszawie jutro. Ja zresztą też.
– No, dobra. Powodzenia zatem.
I odjechałem. Zdjęcia do filmu Vabank 2, które właśnie skończyłem, przeszły bezszmerowo, w niezwykle przyjemnej atmosferze, bo wiedzieliśmy, że robimy film, na który widzowie z niecierpliwością czekają. Nie było więc tylu co zwykle stresów. Ekipa, a przede wszystkim aktorzy, świetnie znała swoje zadania i te czterdzieści kilka dni przeleciało jak z bicza trzasnął. Jedyny maleńki stres przytrafił się dzień wcześniej Joachimowi Lamży, który w tym filmie grał niemieckiego oficera. Joas przyjechał do Łodzi w nocy, po spektaklu w warszawskim teatrze, a w hotelu oczekiwały nań strony scenariusza z tekstem sceny na następny dzień. Joas zabrał się do nauki swojej roli podczas śniadania, a spojrzawszy na swoje kwestie, zakrztusił się rogalem. Porzucił dwa sadzone na szynce jaja i pobiegł do recepcji zatelefonować w pilnej sprawie do kierownictwa produkcji filmu Vabank 2.
Kierownik produkcji Andrzej Sołtysik odebrał telefon i ze zdumieniem wysłuchał tyrady Joachima na temat „burdelu”, jaki panuje w polskiej kinematografii.
– Dlaczego pan tak sądzi? – spytał ze stoickim spokojem Andrzej w przerwach między pykaniem fajki.
– Bo daliście mi tekst jakiegoś aktora z DEF-y! Z NRD! – krzyczał Joas. – To jest po niemiecku!
DEFA była wschodnioniemieckim wariantem legendarnej wytwórni filmowej UFA pamiętającej jeszcze kino nieme.
– Owszem. A czy Juliusz nie uprzedzał pana, że zależy mu, żeby grał pan swoje kwestie po niemiecku? – zapytał delikatnie Andrzej.
– Co? Może mówił mi coś, ale ja byłem wtedy na próbach spektaklu... Więc nie wiem...
– Yhm... – przytaknął grzecznie Andrzej. – Ale teraz już pan wie.
– Chodzi o to – wybuchnął Joas – że ja nie znam niemieckiego!
Joachim grał fałszywego niemieckiego celnika na fałszywej polsko – niemieckiej granicy, którą spreparował Kwinto z kolegami, żeby zmylić uciekającego z Polski Kramera.
Ponieważ wszystko było nieprawdziwe, zależało mi, żeby Joachim mówił po niemiecku tak jak jego imiennik von Ribbentrop.
– To jest niemożliwe – powiedział blady jak ściana Joachim, kiedy już znalazł się w biurze kierownika produkcji.
Ale ja o tym wszystkim ciągle nie wiedziałem, bo byłem na planie i kręciłem przejazdy samochodowe z udziałem Kramera/Pietraszaka i Sztyca/Wrocławskiego oraz śledzących ich Moksa/Chmielnika i Nuty/Kiersznowskiego. Kiedy Joachim w mundurze kapitana Wehrmachtu dotarł wreszcie na plan, ciągle nie mógł dojść do siebie. Podszedł do mnie i wyszeptał:
– Słuchaj! Ja mam dyskomfort!
– Jaki dyskomfort? – mając milion ważnych spraw na głowie, nie bardzo go rozumiałem.
– Taki, że cały czas myślę o tekście! Czy go dobrze wypowiem! A aktor nie może myśleć o tekście! Aktor musi myśleć tekstem! – powiedział przed ujęciem.
Wreszcie gdy wytłumaczył mi swoje lingwistyczne ograniczenia, przeszedłem do fazy, która nazywa się: „Na planie filmowym nigdy nie krzycz na aktora. Nawet jeśli jest upierdliwy i na to zasługuje. Traktuj go jak niezbyt rozwinięte dziecko”.
– Spokojnie, Joas. Może chcesz kanapkę? Kawę?
– Nic nie przełknę!
– OK. W takim razie napiszemy ci wszystko fonetycznie.
Wziąłem paszport z rąk rekwizytora.
– Zobacz, przeglądasz paszport Kramera, a w paszporcie będziesz miał to wszystko napisane dużymi literami – tłumaczyłem spokojnie.
Joas jakoś uspokoił oddech, pokiwał głową i powolutku zaczął wcielać się w postać.
Ponieważ scenę kręciliśmy w nocy, poszło szybko, bo w lecie noc ma niecałe sześć godzin.
Tak że szczęśliwy Joas w końcu odetchnął z ulgą.
Tylko ja wiedziałem, że dla mnie praca dopiero rozpocznie się na postsynchronach, kiedy w usta aktora Lamży niemieckojęzyczny spiker będzie musiał wsadzić odpowiednie słowa.
Tak też się stało miesiąc później. Dwaj lekko speszeni, a przemili skądinąd studenci z NRD, wytropieni w Łodzi przez moich asystentów, zaczęli nieśmiało podkładać po niemiecku następujący dialog: „Ty myślisz, polska świnio, że można przekupić niemieckiego żołnierza na służbie?!”. Chichot historii spowodował, że ja, Polak, kompletnie nieznający niemieckiego, 40 lat po wojnie krzyczałem te słowa w języku Heinego, by pokazać Niemcom, jak mają drzeć się na Polaków, żeby ich bardziej upokorzyć. Reżyseria to piękny, choć ciężki zawód.
Zakończeniowy bankiet jest jedyną formą wdzięczności, jaką reżyser może okazać ekipie, która z nim pracowała. Ta wspólna kolacja ze wszystkimi, z którymi przez ostatnie kilka tygodni dzieliło się pot, łzy, a czasem i krew, jest niezmiernie ważna i rzadko kiedy dopuszczany jest na nią ktoś spoza ekipy. No, chyba że tak się zdarzy, że niespodziewanymi gośćmi są Krzysztof Kieślowski i Zbigniew Preisner. A to oni właśnie, przedzierając się przez chaszcze w parku w Łagiewnikach, pojawili się na naszym bankiecie. Czułem się tym bardzo wyróżniony.
Dziewięć lat wcześniej, kiedy miałem zagrać u niego główną rolę w filmie Personel, Krzysztof Kieślowski przyszedł do moich rodziców i przyrzekł mojej mamie, że będzie dbał o mnie na planie we Wrocławiu. Będzie osobiście doglądał, żebym się dobrze odżywiał, wysypiał itp. I rzeczywiście dotrzymał słowa. Rano, przed zdjęciami, pilnował, żebym szedł z nim na śniadanie „do krowy” – jak nazywał bar mleczny, a po zdjęciach, żebym odpowiednio wcześnie szedł „do koca” – czyli kładł się spać. A ponieważ we wrocławskim hotelu Monopol nie mieszkałem sam, tylko z drugim reżyserem Tadziem Walendowskim, tak się jakoś składało, że akurat w naszym pokoju dość często odbywały się tzw. balangi. Któregoś dnia Krzysztof powiedział: „No, bez jaj! On jednak gra główną rolę w tym filmie i musi się wysypiać!”. I załatwił mi pojedynczy pokój, co w tamtych czasach było sprawą wyjątkową.
A w ogóle od czasu filmu Personel Krzysztof traktował mnie jak młodszego filmowego brata. Mogłem do niego przychodzić ze wszystkimi zawodowymi problemami. Nigdy nie odmawiał, gdy prosiłem o spotkanie w sprawie moich zawodowych rozterek, i zawsze miał dla mnie dużo cierpliwości. Dziewięć lat później, gdy siedzieliśmy przy długich stołach w parkowej restauracji na dworze bo lipcowa noc była ciepła, zapytałem Krzyśka, czy jest zadowolony z filmu, który właśnie skończył. Krzysztof zamyślił się na sekundę.
– Na sześć głównych ról dwie udały się bardzo dobrze, trzy dobrze, a jedna się nie udała.
Brzmiało to na tyle enigmatycznie, że powiedziałem, że chętnie bym zobaczył ten film.
– To dobrze się składa – powiedział Kieślowski. – Za dwa dni, w poniedziałek, będę pokazywał Zanussiemu pierwszą układkę w wytwórni na Chełmskiej. Wpadnij, jak będziesz mógł.
Pierwsza układka znaczyła pierwszą montażową wersję filmu, a Krzysztof Zanussi był szefem Zespołu Filmowego „Tor”, w którym film powstawał. Oczywiście zgodziłem się z ochotą, mimo że ta projekcja wyznaczona była na 7 rano. Dziś nigdy bym na to nie przystał, ale to był czas, kiedy film był dla mnie ważniejszy od życia.
Po obejrzeniu Bez końca wiedziałem, że rola Aleksandra Bardiniego jako mecenasa Labradora na pewno jest jedną z tych, które udały się bardzo dobrze. Wszystkie pozostałe pasowały mi zarówno do kategorii ról udanych, jak i tych nieudanych. Bo szczerze powiedziawszy, film podobał mi się średnio. W tamtych czasach byłem zwolennikiem filmów z mocną fabułą. Innymi słowy, kina amerykańskiego. To, co proponowali scenarzyści Krzysztof Kieślowski i kompletnie nieznany prawnik Krzysztof Piesiewicz – że mecenas Zyro/Radziwiłowicz umiera na zawał serca w stanie wojennym, ale mimo to uczestniczy w życiu swojej żony Urszuli/Szapołowskiej – jakoś mnie nie przekonało. Czegoś (metafizyki) było za dużo, a czegoś (psychologicznej wiarygodności) za mało.
Tymczasem podczas bankietu z okazji filmu Vabank 2, jak to zwykle bywa, aktorzy zaczęli opowiadać anegdoty. Jacek Chmielnik, wiedząc o lingwistycznych perypetiach Joachima Lamży z poprzedniego dnia, opowiedział o swojej przygodzie przy zdjęciach w enerdowskim filmie. Był tam aktor niemiecki, który chwalił się, że ma wyjątkowy talent do języków. Jacek powiedział mu wtedy, że jest jedno polskie zdanie, na którym wszyscy cudzoziemcy łamią sobie język. Niemiecki aktor uśmiechnął się szeroko i odpowiedział: „Ho, ho, ho! Ja znam to zdanie!”. I powiedział po polsku: „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie!”. Kiedy już oklaski polskiej części ekipy umilkły, Jacek pokręcił ze smutkiem głową, że nie o to zdanie chodziło. Istnieje jeszcze inne. Dużo trudniejsze. „Trudniejsze?” – spytał niemiecki aktor i zapragnął się sprawdzić.
Jacek napisał mu na kartce to najtrudniejsze polskie zdanie. Niemiecki aktor podjął rękawicę i przez kilka dni wkuwał polską frazę, żeby popisać się na końcowym bankiecie właśnie. I podczas imprezy, kiedy polsko – niemiecka ekipa rozsiadła się wygodnie, aktor poliglota wygłosił po polsku, z lekkim niemieckim akcentem – o co w tym wypadku zapewne szczególnie Jackowi chodziło – następujący tekst: „Obroncy poczty gdańskiej, podajcie szę! Jesteście otoczeni! Dalszy opórh jest bezcelowi! Jeszli szę nie poddacie, zostaniecie rozrzelani!”. Oczywiście niemiecka część ekipy zaczęła bić brawo, co spowodowało jeszcze większe wybuchy śmiechu ekipy polskiej.
Kiedy w Łagiewnikach Jacek Chmielnik skończył swoją anegdotę, Krzysztof i Zbyszek śmiali się jeszcze kilka minut. Krzysztof Kieślowski, o czym nie wszyscy znający jego dość smutne filmy wiedzą, miał fantastyczne poczucie humoru i jeszcze większy dystans do siebie. Któregoś razu odwiedził mnie w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi, w której robiłem film dokumentalny i pilnie potrzebowałem jego fachowych rad. Po kilku godzinach przy stole montażowym wychodziliśmy z wytwórni przez portiernię, odbierając dowody osobiste zostawione tam uprzednio w zastaw. Surowy portier przed oddaniem dokumentów zapytał nas o nazwiska. „Kieślowski...” – odpowiedział machinalnie Krzysztof. Portier spojrzał w dowód i zmarszczył brwi. Potem popatrzył na właściciela dowodu i skarciwszy go wzrokiem za głupie żarty z własnego nazwiska, poprawił go: „Kisielewski, proszę pana!”. Na co Krzysiek Kieślowski z udanym zaskoczeniem zajrzał w swój dowód i wykrzyknął: „O Boże! Coś takiego!!! Dziękuję, że mi pan zwrócił uwagę. A ja przez prawie 40 lat przedstawiam się Kieślowski i Kieślowski. Jak jakiś debil!”.
Bardzo mi go dziś brakuje. Nie jego filmów, bo prawdę mówiąc, tylko kilka z nich naprawdę lubiłem, ale Krzysztofa mi brakuje. Jego cierpkiego stosunku do świata i własnej osoby. Spotkań w jego mieszkaniu na ulicy Capri na Sadybie, po których zawsze miałem imperatyw, że warto robić filmy. Jego racjonalizmu podszytego metafizyką.
13 marca 1996 roku, w dniu, w którym zmarł Krzysztof, zrozumiałem, że życie jest ważniejsze od kina...

29.
Był słoneczny poranek 12 grudnia 1984 roku. Na termometrze słupek rtęci wspiął się na 73. stopień Fahrenheita, a znad oceanu unosiła się lekka bryza. Zapowiadał się idealny zimowy dzień. Zjadłem lekkie śniadanie i wsiadłem w autobus linii 207 na rogu Trzeciej Ulicy i Zachodniej Alei w Los Angeles. Niecałe trzy mile dalej miałem spotkanie z moim filmowym guru – legendarnym reżyserem Mostu na rzece Kwai, Lawrence’a z Arabii i Doktora Żywago. Prawdę powiedziawszy, nie tylko ja się na to spotkanie wybierałem.
Sir David Lean pokazywał w Hollywood swój ostatni film A Passage to India i przy tej okazji zaproszony został przez Amerykański Instytut Filmowy na warsztaty ze studentami. Instytut założony w 1967 roku zdążył wyrobić sobie renomę dzięki absolwentom, takim jak: Terrence Malick, David Lynch czy Darren Aronofsky. Dlatego każdy reżyser z zachwytem przyjmował zaproszenie do AFI.
Wjechałem windą na pierwsze piętro. Więcej pięter budynek nie miał, ale najwidoczniej w USA architekci potrafią wyobrazić sobie człowieka, który ma trudności z chodzeniem po schodach, i tam gdzie są schody, są także windy. W peerelowskich budynkach, które zostawiłem po tamtej stronie Atlantyku, windy obowiązywały dopiero od piątego piętra wzwyż. Komunistyczni planiści ustalili, że obywatele mieszkający do czwartego nie mają prawa narzekać na nogi. A jeśli ktoś ma z tym problem, no to już na własne ryzyko!
Jak zwykle przyszedłem jako jeden z pierwszych. I słusznie, bo w ciągu dziesięciu minut sala projekcyjna im. Marka Goodmana wypełniła się po brzegi i nie miałbym siedzącego miejsca. Wkrótce również nie było miejsc na podłodze i w drzwiach.
David Lean był dla amerykańskich studentów szkół filmowych tym, kim dla nas Munk, Kawalerowicz, Has, Wajda i Hoffman w jednym. Na razie się spóźniał, ale nikt nie narzekał. Czekaliśmy 45 minut, nim wreszcie Mistrz się pojawił. Siedziałem w drugim rzędzie, więc obejrzałem go sobie dobrze. Siwy, dostojny, ubrany w elegancki granatowy blezer, zapiętą pod szyją białą koszulę bez krawata, beżowe płócienne spodnie i jedwabne granatowe skarpetki. Prawdziwy angielski dżentelmen.
Powitaliśmy go brawami na stojąco. Podziękował i zapewnił, że straszliwie jest mu przykro, że aż tak się spóźnił. Ostatni raz był tu 12 lat temu, a od tego czasu korki uliczne w Los Angeles zwiększyły się 12-krotnie.
Na wstępie przemówił dyrektor szkoły Tony Vellamy. Tak nas zanudził swoim zagajeniem, że studenci, którzy z nabożeństwem wpatrywali się w Leana i zapewne na początku siedzieliby w ciszy, po tej tyradzie rzucili się do zadawania pytań.
– Jak pan pracuje z aktorami, sir? – zapytał przystojny blondyn o szerokiej szczęce, pewnie najlepszy student w szkole.
– Prowadzę ich, szepcąc do ucha wskazówki, których nikt poza nami nie słyszy – David Lean uśmiechnął się pod nosem. – Ale musicie wiedzieć, kochani, że niektórzy aktorzy są straszni! Czytają w scenariuszu tylko swoją rolę, bo tylko to ich obchodzi. Na przykład Sessue Hayakawa, japoński aktor grający w Moście na rzece Kwai, wyrwał wszystkie strony scenariusza, na których nie było jego kwestii. W rezultacie kiedy doszło do kulminacyjnej sceny z wysadzeniem mostu, Sessue nie był na nią przygotowany i spytał mnie: „A co to znowu za jakaś nowa scena?”. Odpowiedziałem mu, że to najważniejsza scena na moście, która zawsze była w scenariuszu. Scena, w której zauważa przewody od ładunków wybuchowych, chce wszcząć alarm i wtedy brytyjscy komandosi wysłani do wysadzenia mostu zabijają go. „Jak to – mnie zabijają? – żachnął się Sessue. – To ja w tym filmie ginę? Jakbym to wcześniej wiedział, nie przyjąłbym tej roli!”. Sala odpowiedziała śmiechem i brawami.
– Jak należy reżyserować sceny masowe? – zapytał ciemnoskóry student z wypiekami na twarzy wpatrzony w Leana jak w obraz.
Od mistrza epickiego kina spodziewaliśmy się wykładu, tymczasem sir David odpowiedział, że ma trzy zasady:
– Po pierwsze, staram się wzbudzić entuzjazm ludzi, z którymi pracuję; po drugie, tłumaczę im dokładnie, o co chodzi; po trzecie, daję im odczuć, że są użyteczni, bo współtworzą film. Ot, i cała sztuka!
Skwapliwie zapisałem sobie te trzy bezcenne rady w kajecie, podczas gdy sala ponownie nagradzała Mistrza brawami.
– O czym nigdy nie należy zapominać, kiedy się kręci film? – padło następne pytanie od pochodzącej z Azji miłej studentki w okularach.
Tym razem Lean się zastanowił. Czekaliśmy w napięciu.
– Nie wolno zapominać, żeby nakręcić scenę także w planie ogólnym.
Po milczeniu sali, które mogło wynikać z szacunku, ale i z niezrozumienia pytania, Wielki Reżyser kontynuował:
– Jeśli ma się koncepcję sceny, to wszystko może być opowiedziane w planie ogólnym. Natomiast kiedy się jej nie ma, wtedy kręci się po bożemu: ujęcie przewodnie, potem ujęcie przez ramię i zbliżenia. Sam też tak kręcę, ale tylko wtedy, gdy nie mam pomysłu na scenę. Co, wierzcie albo nie, też mi się zdarza!
Śmiechy i brawa.
A ja pomyślałem sobie, że i tę radę muszę sobie zapisać, bo już kilkakrotnie zapomniałem nakręcić scenę także w planie ogólnym i potem był klops w montażowni.
– Jak pracuje pan z operatorem? – zadał pytanie student w bejsbolówce założonej tył na przód, prawdopodobnie z wydziału operatorskiego.
– Opowiadam operatorowi nastrój sceny. Operatorzy często nie czytają scenariusza, więc bez sensu opowiadać im fabułę.
Śmiechy studentów ze wszystkich wydziałów, poza operatorskim, i nieśmiały pomruk protestu operatorów.
– Tak czasem bywa! Ale ja to przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza, bo przecież to reżyser odpowiada za film. Jako pierwszy widz musi sobie wyobrazić, że jest publicznością. A jednocześnie musi o tym zapomnieć, by mógł wodzić publiczność za nos. Czuję się trochę jak iluzjonista.
Podobnie o prowadzeniu ucha i oka publiczności jako o podstawowym zadaniu reżysera mówił mi kiedyś Jerzy Kawalerowicz.
Kiedy kolejne brawa ucichły, odważyłem się w końcu i ja – prosty stypendysta z Europy Środkowo – Wschodniej – zadać pytanie.
– Dlaczego do roli Lawrence’a z Arabii zatrudnił pan tego patafiana Petera O’Toole’a, który mizdrzy się i trzepocze rzęsami jak stara lampucera?!
Co to się działo! Co się działo! Co się działo na sali po moim pytaniu! Za obrazę filmowej ikony powinienem był zostać łamany kołem, ścięty lub przynajmniej zlinczowany.
Przeżyłem tylko dlatego, że nie starczyło mi odwagi, by tak zapytać.
Moje zachowawcze pytanie brzmiało następująco:
– Zaczął pan reżyserować 42 lata temu. Czy i jak zmienił się pan przez te lata, pracy na planie sir?
David Lean przyjrzał mi się uważniej, zanim odpowiedział.
– Pyta pan, czy się zestarzałem?
Na sali zapanowała cisza.
– To dziwna rzecz z tą starością. Mam 76 lat, ale tego nie czuję, bo w głowie jestem ciągle taki sam! Mam może więcej pewności siebie. To wszystko...
I David Lean się uśmiechnął.
Rozległy się brawa, a później pytania zadawano jeszcze dwie godziny, ale ja już miałem odpowiedzi na wszystko, czego chciałem się dowiedzieć.
Zanim doszło do tego spotkania w Amerykańskim Instytucie Filmowym, odbył się przegląd wszystkich filmów Leana. I nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że te filmy są wielkie tylko dlatego, że David Lean Wielkim Reżyserem jest! Wszystkie bowiem źle się zestarzały. Nawet najlepszy z nich – Most na rzece Kwai. Bronią się trochę epickie sceny masowe. Taki rozmach produkcji i sposób obrazowania musi imponować. Natomiast jeśli chodzi o postaci, ich relacje, ekranową wiarygodność, to wszystkie te filmy wyprane są z psychologicznych motywacji. A przecież w tym samym czasie powstawały filmy, w które się wierzyło. Widocznie sir David nie zawracał sobie głowy psychologicznym prawdopodobieństwem.
Do dziś zastanawiam się, jak można było tak fatalnie obsadzić i poprowadzić aktorów. Szczególnie aktorzy brytyjscy grają w jego filmach „kubłami”, od kulisy do kulisy.
Jak można było zaakceptować wyginającego się jak panna Petera O’Toole’a w roli agenta wywiadu? A dla Anglosasów to był debiut stulecia! Alec Guinness grający z szekspirowskim przytupem w Doktorze Żywago jest żałośnie śmieszny, a anglosaska publiczność jest przekonana, że tak wygląda enkawudzista. A skądinąd świetny aktor egipski Omar Sharif w roli Żywago na zawsze pozostanie prototypem Rosjanina.
Eroica, Faraon czy Rękopis znaleziony w Saragossie, żeby poprzestać na polskich filmach z tego samego czasu, są lepiej napisane, zagrane i wyreżyserowane niż dzieła zebrane Davida Leana, ale jaka z tego pociecha, skoro mało kto o nich wie, bo nie są zagrane po angielsku?
W kinie – czy się to komu podoba, czy nie – rządzą Anglosasi. Nie tylko ci z Hollywood, ale także Brytyjczycy, Australijczycy czy anglojęzyczni mieszkańcy RPA.
Wtedy, po tym spotkaniu, zrozumiałem, że nawet jak czasem jesteśmy lepsi, to i tak jesteśmy gorsi. Z powodu języka.
Druga refleksja wyniesiona ze spotkania była poważniejszej natury.
Dotyczyła wieku, w którym reżyser nie powinien już kręcić filmów. To znaczy może wykonywać swój zawód, jeśli ma fizyczną siłę, ale niech nie oczekuje, że będą to filmy wybitne czy choćby znaczące. David Lean, notabene, kilka lat po naszym grudniowym spotkaniu w Hollywood ożenił się po raz szósty i zaczął przygotowania do produkcji filmu Nostromo według Conrada; zmarł pół roku przed rozpoczęciem zdjęć, w wieku 83 lat. Bo żeby nie wiem na ilu głowach stawać i jak się natężać, to taka smuga cienia dla reżyserów istnieje. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że ostatnie dzieła mistrzów, Kubricka, Felliniego, Kawalerowicza czy Weira, nie są olśniewające? Dlaczego wszyscy oni robią „o jeden film za daleko”?
Reżyseria to oczywiście ciężka fizyczna praca. Jest jeszcze oprócz tego coś takiego jak zdolność do podejmowania ryzyka i reżyserski węch. A nawet najlepszy pies gończy na starość go traci.
„W którym roku życia osłabnął pański zapał w tym kierunku?” – pyta Ochocki Wokulskiego w powieści Lalka. Ochocki jest zapaleńcem wynalazcą, Wokulski kiedyś był takim samym zapaleńcem, ale mu przeszło. „W którym roku? – odpowiada Wokulski. – W zeszłym roku... Dziś mam czterdziesty szósty rok”. „A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście lat. To mi trochę dodaje odwagi” – mówi zadowolony Ochocki.
Wynalazcą, według Prusa, należy zostać do 45. roku życia.
Czynnym reżyserem, który ma satysfakcję z tego, co robi, można być gdzieś tak do siedemdziesiątki, tak wtedy sobie pomyślałem.
François Truffaut powiedział kiedyś, że reżyser filmowy nie starzeje się z roku na rok, ale z filmu na film. A kiedy przestaje kręcić – umiera. Może i tak?
Hola! Hola! – powie ktoś. A Portugalczyk Manoel de Oliveira?! Najstarszy dziś aktywny reżyser, który zaczął karierę jeszcze w czasach kina niemego? Ma dziś 103 lata i co roku kręci nowy film!
Zgoda. Niech będzie. Ale nie ma się co łudzić. Pan de Oliveira jest wyjątkiem, który tylko potwierdza regułę.
30.
Pitching
No, dobra – powiedział Judd – opowiedz mi swój pomysł. I lepiej, żeby mnie zaskoczył! Przełknąłem ślinę. 5 marca 1985 roku siedziałem w studiu Kettledrum Films – nikiel, szkło, skóra, wertykale w oknach – na piątym piętrze budynku „Playboya”, usytuowanym we właściwym miejscu Bulwaru Zachodzącego Słońca (8560 Sunset Blvd.) w West Hollywood. Zaschło mi w ustach, bo wiedziałem, że za chwilę nastąpi mój pierwszy w życiu „pitching” – przed prawdziwym hollywoodzkim producentem.
Dobiegający sześćdziesiątki Judd Bernard był szczególnie dla mnie ważny, jako producent dwóch kompletnie różnych, ale tak samo ulubionych filmów: Zbieg z Alcatraz Johna Boormana i Na samym dnie Jerzego Skolimowskiego.
Siedziałem już w Los Angeles od pół roku, ale po raz pierwszy amerykański producent chciał zaproponować mi realizację filmu. Zawdzięczałem to oczywiście Seksmisji. Na stypendium wziąłem ze sobą kopię filmu 35 mm i pokazywałem go, gdzie się dało. Inna sprawa, że przychodziło mi to bez trudu. Odbyłem kilkadziesiąt projekcji, na uniwersyteckich campusach, w American Film Institute, nie mówiąc już o festiwalach od Chicago, Miami po San Francisco i Los Angeles. Judd przyznał się potem, że na żadnym z tych pokazów nie był. Zobaczył film na kasecie VHS, którą podsunęła mu jego pomoc domowa z Polski. Widocznie dobrze wspominał współpracę z Jerzym Skolimowskim, bo zapragnął powtórzyć tę przygodę ze mną. Od moich narracyjnych umiejętności zależało, jak tę sytuację wykorzystam. Dlatego mimo klimatyzowanego pomieszczenia pociłem się.
„Jeśli »pitching« mi się uda – myślałem – to Judd zamówi u mnie scenariusz, a być może przekona którąś z wytwórni, żeby pozwolono mi go wyreżyserować. A jeśli »pitching« się nie uda, to... nic się nie stanie i po prostu w sierpniu wrócę do Polski”.
Krzysztof Zanussi kilka lat wcześniej uświadomił mi istotę „pitchingu” w drodze do hollywoodzkiej kariery. Opowiedział o swoich próbach podbicia Hollywood. Miał świetny pomysł samograj na film, ale musiał za wszelką cenę dotrzeć do szefa jednego z ośmiu najważniejszych studiów w Hollywood, żeby pomysł ruszył z miejsca. Dzięki pomocy jednej z licznych rozsianych po świecie ciotek dotarł do szefa Paramountu czy Universalu – nie pamiętam. Ciotka znała faceta, który znał faceta, który znał faceta, który grał z tym szefem w golfa i wyprosił szybkie spotkanie na szczycie. Szef wytwórni, który osobiście takich „pitchingów” na ogół nie wysłuchiwał, zgodził się spotkać z reżyserem z Polski.
Kiedy spytałem pana Krzysztofa:
– Jak pan myśli, co go przekonało? Temat samograj? A może znał i cenił pana twórczość?
Uśmiechnął się dobrotliwie:
– Ależ pan jest naiwny! Facet po prostu nie chciał zrobić przykrości swojemu partnerowi od golfa. Z kim by potem grał, gdyby tamten się obraził?
Powoli zacząłem rozumieć tajemnice filmowej dyplomacji. Nasz znający najwięcej języków reżyser przez kilka tygodni przygotowywał „pitching” swojego pomysłu po amerykańsku. Kiedy już go odpowiednio z kalifornijskim akcentem podszlifował, ubrał się w garnitur i udał na spotkanie. Szef studia, po kalifornijsku śniady i profesjonalnie uśmiechnięty, poczęstował go bourbonem – pan Krzysztof odmówił, bo nie pije – i cygarem – pan Krzysztof odmówił, bo nie pali. Po tym wstępnym qui pro quo reszta potoczyła się gładko. Szef spytał, co przybysz z dalekiego kraju ma mu do powiedzenia.
Krzysztof Zanussi przez trzy kwadranse nienaganną anglosaską frazą wizualizował swój pomysł, jak mu się wydawało, bardzo oczekiwanego przez amerykańską widownię filmu biograficznego. Chief Executive Officer z Paramountu (czy Universalu) wysłuchał go cierpliwie, ssąc cygaro i popijając bourbona. Gdy pan Krzysztof skończył, zapytał z uśmiechem:
– Proszę przypomnieć jeszcze raz, jak nazywa się pańska bohaterka?
Krzysztof Zanussi wyprostował się i z godnością odpowiedział:
– Helena Modrzejewska...
– I kim ona była? – dopytywał szef.
Krzysztof Zanussi z podniesionym czołem odrzekł:
– Najwybitniejszą polską aktorką dramatyczną znaną na obu półkulach.
Szef Wielkiego Hollywoodzkiego Studia zadumał się chwilę, po czym uśmiechnął do pana Krzysztofa:
– How uninteresting! (Jakże to nieciekawe!).
Potem wstał. „Pitching” dobiegł końca.
Zaimponowała mi ta opowieść. Zrozumiałem, że Krzysztof Zanussi opowiedział mi swoją historię ku przestrodze, bym jako młodszy kolega umiał w przyszłości uniknąć jego drogi przez mękę.
– Mam nadzieję, że może pan zdoła włożyć stopę w hollywoodzkie drzwi – powiedział do mnie po sukcesie Vabanku.
Judd Bernard nie był aż tak ważnym producentem (nie poczęstował mnie ani burbonem, ani cygarem), a mój angielski nie był aż tak flawless (bez skazy), ale jakoś przebrnąłem przez lingwistyczne meandry. Opowiedziałem Juddowi wymyśloną naprędce historię. Amerykański hitman – morderca na zlecenie – przylatuje z Chicago do peerelowskiej Warszawy A.D. 1986. Ma zlikwidować gangstera polskiego pochodzenia, który uciekł z USA i zaszył się w kraju przodków. Zadanie, które początkowo wydaje się bułką z masłem, zamienia się w koszmar. Na przeszkodzie staje bariera językowa, różnice cywilizacyjne, komunizm i brak odpowiedniej amunicji. Film kończy się, kiedy hitman, nie wykonawszy zadania, odmawia powrotu do Stanów i daje się zamknąć w komunistycznym więzieniu, byle tylko nie narazić się na zemstę zleceniodawców z Ameryki. Gdy po 15 minutach skończyłem, Judd popatrzył na mnie bez uśmiechu, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu:
– Sam? Tu Judd Bernard! Jest u mnie młody, cholernie zdolny reżyser z Polski, który ma genialny pomysł na film!
Widocznie po drugiej stronie słuchawki rozmówca miał wątpliwości, bo na twarzy Judda pojawiło się rozczarowanie.
– David Puttnam? Dlaczego David Puttnam? Ja wiem, że ma zostać szefem Columbia Pictures! I bardzo dobrze, bo to największy producent filmowy na świecie! Ale ja chcę zrobić ten film u ciebie! W Samuel Goldwyn Productions, a nie u niego!
Judd mówił dalej, a mnie zakręciło się w głowie z emocji. David Puttnam był w moich oczach producentem geniuszem! Spotkanie z nim było marzeniem każdego reżysera. Pojedynek Ridleya Scotta, Bugsy Malone Alana Parkera, Rydwany ognia Hugh Hudsona wyprodukował właśnie Puttnam. A teraz bawił w Hollywood, promując swój najnowszy genialny film Pola śmierci w reżyserii Rolanda Joffé. A do tego Judd Bernard negocjował przez telefon, kto ma robić mój film: Puttnam czy inna legenda – syn samego Samuela Goldwyna, którego nazwisko jest częścią logo Metro Goldwyn Mayer.
Byłem w siódmym niebie, bo myślałem, że właśnie zdarzył się cud i ci trzej wielcy producenci światowi pochylą się nad moim projektem. Ale cuda się nie zdarzają. Hollywood to fabryka snów, nie cudów. Mimo że mój pomysł spodobał się Juddowi, nie zdołał przekonać nikogo więcej i ciągle nie mógł zebrać pieniędzy na jego development, czyli pierwszy etap scenariuszowego rozwinięcia tematu.
Wciąż jeszcze się łudziłem, że uda mi się złapać filmowego Pana Boga za nogi. Judd ciągle we mnie wierzył i wypytywał o następne projekty, ale żaden nie przypadł mu już aż tak bardzo do gustu. Udało mu się za to przekonać mieszczącą się po sąsiedzku redakcję „Playboya” do zakupu Seksmisji dla telewizyjnego Playboy Channel. Nie dlatego, że film spełniał erotyczne wymogi redakcji. Wręcz przeciwnie! Był o wiele za mało erotyczny. Ale na szczęście wtedy szefowie „Playboya” próbowali zmienić swój wizerunek i taki „artystyczny i quasi – erotyczny film zza żelaznej kurtyny” był im bardzo na rękę.
Purchase price wyniosła 50 tysięcy dolarów i jedynym jej beneficjentem była komunistyczna agencja Film Polski. Do dziś nie zobaczyłem z tej sumy ani centa. Pechowo dla mnie Playboy Channel rozwiązano, zanim zdążył wyemitować The Sexmission, ale wtedy właśnie Judd Bernard dojrzał w Seksmisji potencjał na hollywoodzki remake. Uparcie zabierał mnie na spotkania z kolejnymi znaczącymi postaciami Hollywood. Tak poznałem legendarnego agenta gwiazd Martina Bauma, reżysera Roberta Wise’a i producenta Dina De Laurentiisa. Byłem w słynnej Creative Artists Agency na rogu bulwarów Santa Monica i Wilshire w dniu, kiedy Roy Lichtenstein instalował w lobby swoje murale. Ale szczęście nadal nam nie dopisywało. Mimo niezłych recenzji, jakie Seksmisja zbierała w hollywoodzkich wytwórniach, ciągle nic nie wychodziło.
W pewnym momencie zrozumiałem, że Judd Bernard wyraźnie ma do mnie pecha. To znaczy, że ja przynoszę mu pecha. Było mi coraz bardziej głupio, że taki producent potknął się o takiego pechowego reżysera z Polski. Rozstaliśmy się w przyjaźni, a Judd obiecał, że nie zrezygnuje, dopóki nie zrealizuje remake’u Seksmisji.
Półtora roku później, podróżując ze swoimi filmami, znalazłem się w innej hemisferze i w ekstremalnie odmiennych warunkach. W największej sowieckiej wytwórni Mosfilm. Po sukcesie Nowych Amazonek, jak w ZSRR przechrzczono Seksmisję, zaproponowano mi wyreżyserowanie filmu w Kraju Rad. Miałem carte blanche. Zapytano, co bym życzył sobie dla nich zrobić. Żebym opowiedział swoje najskrytsze marzenie. Bez zastanowienia odparłem, że chętnie przeniósłbym na ekran Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa. Odpowiedziało mi pełne zrozumienia milczenie. A potem szef Mosfilmu zapytał, czy może mam jeszcze jakieś inne skryte marzenie. Wtedy przypomniałem sobie mój hollywoodzki „pitching”. W ułamku sekundy zmieniłem to i owo w fabule. Amerykański hitman zamiast do Warszawy przyjeżdżał do Odessy i nie w 1986, tylko w 1924 roku, w epoce NEP – u. Rosjanie, zachwyceni Vabankami i Seksmisją, nie namyślając się, projekt przyjęli. I tak powstało Deja vu z niezapomnianą rolą Jurka Stuhra.
Kiedy po zdjęciach Deja vu w grudniu 1988 roku wróciłem z Odessy do Polski, dostałem zaproszenie do wzięcia udziału w programie telewizyjnym. Miałem w nim się spotkać z... Davidem Puttnamem! Ściągnął go Roman Gutek, organizując mu przegląd filmów. Puttnam, który na początku roku nagle przestał być szefem hollywoodzkiej Columbii, zgodził się przyjechać do Polski na cykl spotkań. Nie mogłem uwierzyć, że będę miał okazję poznać mojego idola. Jednego z najlepszych producentów na świecie. W schyłkowym PRL – u oficjalnie nie istniał zawód filmowego producenta, więc była okazja dowiedzieć się, na czym ta praca polega. Program prowadził naczelny tygodnika „Film” Maciej Pawlicki, a oprócz mnie zaproszono na spotkanie nestora scenarzystów i krytyków filmowych Bolesława Michałka oraz pewnego redaktora z telewizyjnej redakcji „Poltel”, która zajmowała się koprodukcjami. Redaktor był słusznej postury, mówił po angielsku jak nowojorczyk, choć nosił wąsy. Tak poznałem Lwa Rywina.
Kiedy w bufecie przed wejściem do studia w bloku „F” przedstawiono mi Davida Puttnama, zobaczyłem przed sobą niewysokiego i szczupłego, siwego mężczyznę z brodą. Mr. Puttnam mówił cichym głosem, jak ktoś przywykły do tego, że jest uważnie słuchany. Postura i sposób bycia Puttnama zadawały kłam stereotypowym wyobrażeniom o wyglądzie producenta filmowego. Moi współrozmówcy byli tym najwidoczniej tak zaskoczeni, że już w trakcie transmitowanej rozmowy dopytywali go kilkakrotnie, dlaczego nie pali cygara, nie ma w ręku szklanki whisky i nie jest gruby.
David Puttnam odpowiedział, że gdyby wypalił cygaro, umarłby, whisky mu szkodzi, a jest szczupły, bo taki się urodził. Mnie natychmiast przyszedł na myśl inny producent filmowy – cudowne dziecko i pionier Hollywood, Rimbaud z Metro Goldwyn Mayer – Irving Thalberg.
Chorowity od urodzenia i delikatny Thalberg, podobnie jak Puttnam, wyglądał bardziej na poetę niż producenta filmowego. Kiedy zaczynał karierę jako szef produkcji Universalu, miał 19 lat, czyli według prawa Stanów Zjednoczonych nie był pełnoletni i kto inny za niego musiał podpisywać czeki na wypłaty dla gwiazd. W 1924 roku wraz z Luisem B. Mayerem stworzyli MGM. Dwanaście lat później Irving Thalberg zmarł w wieku 37 lat, wyprodukowawszy dla studia z ryczącym lwem w herbie ponad 600 filmów. Dwa lata później powstała nagroda jego imienia. Najcenniejsze trofeum producentów filmowych.
W czasie telewizyjnej rozmowy David Puttnam przyznał, że czuł się nieswojo w Hollywood. Nie mógł pogodzić się z tamtejszymi obyczajami robienia filmów takich, jakie już wcześniej widziano. Zaczął kierować do produkcji ambitniejsze filmy reżyserów z Europy – Agnieszka Holland zrobiła dzięki temu Zabić księdza. Wkrótce nie spodobało się to zarządowi akcjonariuszy studia i poproszono go o ustąpienie. Zgodził się bez wahania, a za to, że zwolniono go przed upływem kontraktu, odszedł z pokaźnym odszkodowaniem. Dzięki temu miał czas, by przyjechać do Polski, dać kilka wywiadów i odwiedzić szkołę filmową w Łodzi.
Po zakończeniu telewizyjnego wywiadu zaprosiłem Davida Puttnama na lunch. Gdy trochę bardziej się poznaliśmy, nie mogłem się powstrzymać i opowiedziałem mu o swoich hollywoodzkich przygodach z Juddem Bernardem i o tym, z jakim trudem Judd próbował przebić się z remakiem Seksmisji. Widocznie coś ze mną było nie tak. Pewnie nie jestem stworzony do Hollywood.
– Nie martw się – powiedział Puttnam. – Ja znam Judda. Jego czas minął, on tylko udaje producenta. Nikt w Hollywood od lat nie traktuje go poważnie. Twój film mógł być OK. To raczej on ma problem. I bardzo ładną córkę – dodał po chwili zastanowienia.
Ja jednak wiedziałem swoje: nie jestem stworzony do Hollywood.
31.
Umówiony byłem o 13 na parkingu przed budynkiem Dwinelle Hall i już wiedziałem, że nie zdążę. Było wpół do drugiej, a Lidka Przyłuska, która miała mnie tam podrzucić, nie pojawiała się. Lidka pracowała w studiu, które właśnie robiło MTV Raspberry Beret dla Prince’a, ale nawet to nie mogło być usprawiedliwieniem spóźnienia. Z Russian Hill w San Francisco, gdzie mieszkałem, do Berkeley, gdzie się umówiłem, jechało się 30 minut. Wiedziałem, że będę spóźniony co najmniej godzinę. Nie było szansy, żeby na mnie czekał! Kompromitacja! Zrozumiałem, że jedyna okazja takiego spotkania oddala się na zawsze.
Był 29 czerwca 1985 roku, gdy wychylałem się przez balkon garsoniery Jima Tuchinskiego, wypatrując czarnego forda mustanga Lidki. Jim odstąpił mi swoje pied-à-terre w ekskluzywnej dzielnicy Russian Hill, z widokiem na Alcatraz. Doktor Tuchinski był wziętym chirurgiem plastycznym polskiego pochodzenia i miał drugi dom za miastem.
Obiecałem sobie solennie, że już nigdy, przenigdy nie uzależnię się od cudzego środka transportu.
A mogło być tak fajnie! Kiedy trzy dni wcześniej literowałem jego nazwisko moim amerykańskim przyjaciołom, byłem w siódmym niebie. Oni zresztą też.
– Is his name really Coleslaw?! – spytał Joel. Wytłumaczyłem, że to stara polska tradycja nadawać dzieciom imiona warzywnych sałatek. – Like Czesław, you know?
Ale gdy dodałem, że profesor Miłosz jest jedynym noblistą z Katedry Nauk Humanistycznych w historii Uniwersytetu w Berkeley, Joel Fineman, wykładowca anglistyki na tym samym uniwersytecie, zrozumiał ciężar gatunkowy tego spotkania. Spotkania, na które właśnie się spóźniałem. Byłem wściekły! I tak miałem szczęście, że Czesław Miłosz pofatygował się na projekcję Seksmisji na festiwalu w San Francisco i film na tyle przypadł mu do gustu, że zgodził się ze mną spotkać.
Kiedy już straciłem nadzieję, że do tego dojdzie, Lidka przyjechała! Nie pamiętam, czym się tłumaczyła. Zresztą nie słuchałem, bo wskoczyłem do auta i każąc jej jechać po ulicach San Francisco stylem porucznika Bullitta, spowodowałem, że przybyliśmy do Berkeley po 10 zamiast 30 minutach. Na szczęście była sobota, lato i wszyscy uciekli z miasta. Oczywiście na parkingu nie było nikogo. Pognałem z wypiekami na twarzy przez puste piętra Dwinelle Hall. Poza umundurowanymi woźnymi nigdzie żywej duszy! Zrozpaczony oparłem się o balustradę, klnąc w duchu, że nie zamówiłem taksówki. I wtedy usłyszałem kroki. Zbiegłem na dół, przeskakując po trzy stopnie. W głębi korytarza na tle przeszklonych drzwi wyjściowych zobaczyłem oddalającą się przygarbioną sylwetkę. To musiał być On! Puściłem się pędem i gdy spocony zbliżyłem się na kilkanaście metrów, zawołałem po polsku: – Panie Profesorze! Zatrzymał się i odwrócił.
Długo przepraszałem i tłumaczyłem moje niedające się niczym wytłumaczyć spóźnienie. Lidka, która pojawiła się po chwili, wzięła mężnie całą winę na siebie, ale Czesław Miłosz nie wyglądał na zbytnio przejętego. Jako uniwersytecki profesor musiał być przyzwyczajony do spóźnień młodych i nieodpowiedzialnych troglodytów. Wysłuchał mnie z lekkim uśmiechem i podał nam rękę.
– Jeszcze raz strasznie Pana Profesora przepraszam – powiedziałem. – Spóźnialskich nienawidzę bardziej niż alkoholików!
– W takim razie chodźmy się czegoś napić – odpowiedział Czesław Miłosz i mimo dwuznaczności odpowiedzi nie mogłem być bardziej zgodny.
Poszliśmy do jednego z pubów uniwersyteckiego campusu. Przez moment wydało mi się, że przeniosłem się w przestrzeni i z powrotem jestem w komunistycznej Polsce. Lokal był ciemny, cały obity boazerią, z długimi drewnianymi stołami i trocinami na podłodze. Piło się na stojąco. Głównie piwo. Nie zdziwiłbym się, gdybym znalazł się w takiej knajpie na dworcu w Kutnie, ale w Kalifornii? Profesor czuł się jak ryba w wodzie. Najwyraźniej był to jego ulubiony pub, zapewne z powodu swojskich, środkowoeuropejskich klimatów.
– Ja stawiam – powiedział Pan Czesław i zamówił coca – colę. Mimo ciemności próbowałem mu się przyjrzeć, żeby zapamiętać tę chwilę na zawsze. Profesor ubrany był w bawełnianą koszulę w niebieskie paski, spod której wystawał żółty siatkowy podkoszulek. Sztruksowe spodnie i plastikowa kurteczka, tak zwany fifrak, dopełniały reszty. Po chwili milczenia Autor Zniewolonego umysłu odezwał się pierwszy:
– Spodobał mi się pański film, bo był niecenzuralny.
Powiedziałem, że jestem z tego powodu bardziej niż szczęśliwy, i spytałem, jak myśli, czemu ta cała Seksmisja w ogóle przeszła w PRL – u. Czesław Miłosz zamyślił się na trzy sekundy i postawił diagnozę, która do dziś wydaje mi się najtrafniejsza.
– Z powodu chłopskiego antyfeminizmu władz. Tych peerelowskich kacyków. A co za tym idzie i cenzorów – i zaśmiał się serdecznie na cały głos, aż goście przy sąsiednich stołach odwrócili głowy w naszą stronę. – Pan pewnie nie wie, że brałem udział w organizowaniu powojennej kinematografii polskiej?
Odpowiedziałem, że nie miałem o tym pojęcia.
– Z armią Berlinga przyjechała z ZSRR taka filmowa klika: Aleksander Ford, Stanisław Wohl i Adolf Forbert. Jeździli rabować kamery i sprzęt filmowy do niemieckiej wytwórni UFA w Poczdamie. Stamtąd wracali pełnymi samochodami. Ja na nie mówiłem „szabrolety”! – tu Profesor znowu się roześmiał ognistym, młodzieńczym śmiechem.
Musiałem to jakoś skomentować.
– Jak Pan to robi, że jest w takiej świetnej formie?
Odpowiedź była prosta:
– Codziennie pływam.
Po czym wrócił do opowieści z czasów budowania polskiego kina.
– Adam Ważyk, jeszcze w mundurze, załatwił mi w 1945 roku mieszkanie, mówiąc: „My z Lublina musimy sobie pomagać!”. Wtedy zaczęliśmy z Jurkiem Andrzejewskim pisać Robinsona warszawskiego według Miasta nieujarzmionego Brandysa. To była historia inspirowana przeżyciami Władka Szpilmana po powstaniu w Warszawie. Napisaliśmy to najlepiej, jak umieliśmy, ale cenzura kazała dodać do scenariusza sowieckiego radiotelegrafistę i happy end. Wycofałem nazwisko, ale kilka lat potem film i tak powstał.
Spytałem Pana Czesława, czy ma możliwość oglądania polskich filmów.
– Tylko na festiwalach. Tak jak ten pański. Oczywiście widziałem także Dolinę Issy.
Ponieważ do Issy robił zdjęcia mój przyjaciel Jurek Łukaszewicz, operator Vabanku i Seksmisji, zastrzygłem uszami.
– No i jak? Piękny film, prawda?
– No właśnie moim zdaniem to taka niewykorzystana szansa...
– Chodziło mi głównie o zdjęcia... – brnąłem niepewnie.
– Taki „National Geographic” – odpowiedział Pan Czesław i machnął ręką, najwyraźniej nie planując kontynuacji tematu. Chcąc wprowadzić do rozmowy jaśniejsze tony, opowiedziałem, jak to dzięki pożyczaniu egzemplarza Widzeń nad Zatoką San Francisco profesorom na Uniwersytecie Warszawskim gładko zaliczyłem pierwszy rok polonistyki. Ucieszył się.
– Podobało się panu?
– Jeszcze jak! – odpowiedziałem. – I nie tylko z powodu tych zaliczeń.
Czesław Miłosz ponownie się roześmiał. A ja zaciekawiłem się:
– Ma Pan dostęp do współczesnych polskich książek?
– Bez problemu. Czytam wszystko, co mi przysyłają, a przysyłają wszystko.
– I co Pan sądzi o współczesnej literaturze polskiej?
– Moim zdaniem tylko Mrożek zachował twarz. Reszta zapeklowała się w byciu szlachetnymi i niezłomnymi. Tylko że tego nie da się czytać...
Pan Czesław, chcąc gestem podkreślić rozmiar beznadziei, machnął ręką, przewracając swoją szklankę z colą. Kostki lodu zagrzechotały, ślizgając się po blacie, a coca – cola chlusnęła na ortalionową kurtkę Noblisty. Próbowałem wyłapywać lód jak hokejowy bramkarz, ale na niewiele się to zdało. Lidka papierowymi serwetkami wytarła stół i wróciliśmy do rozmowy, mimo że z jakiegoś powodu Pan Czesław nie zamówił dolewki.
Zapytałem, jak wspomina pobyt w Polsce w 1981 roku. Uśmiechnął się szeroko.
– Bardzo ciepło. Choć ta wizyta była trochę ponad moje siły psychiczne i sentymentalne. Szczególnie moment w Gdańsku: „Lud da siłę swojemu poecie, pan da siłę swojemu ludowi”. Ale cieszę się, że wtedy przyjechałem. Teraz to znowu nie jest możliwe...
Zobaczyłem, że się lekko wzruszył.
– Wie pan, że wtedy w Polsce cały czas za mną chodzili?
– Esbecja?
– No. Ubek wszedł za mną do kościoła Świętej Brygidy, to go pytam: „Czego tu pan szuka?”. A on, trzymając ręce złożone jak do modlitwy, odpowiada mi: „Odp... się!”.
W tym momencie w rozmowie zapadła cisza, pełna kiwania głowami ze zrozumieniem. Najoryginalniejsze pytanie, na jakie było mnie stać, brzmiało:
– A fajnych ma Pan studentów na slawistyce?
Profesor pokręcił głową.
– Ja jestem tak zwany professor emeritus. Już nie wykładam, tylko jeżdżę na gościnne występy i czytam swoją poezję po angielsku.
– Wiem, byłem na Pana odczycie w Los Angeles.
– I jak się podobało?
– Było super!
Pan Czesław uśmiechnął się zadowolony.
– Jestem tu już ćwierć wieku, a ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że w Kalifornii nie ma pór roku. Jak przyjechałem, miałem kontrakt na rok. Po dwóch miesiącach dali mi tenure, czyli dożywotni etat. Od siedmiu lat jestem na emeryturze. Ale w ogóle nie mam poczucia czasu. Tu ma się wrażenie, jakby to był jeden bardzo długi dzień.
Odpowiedziałem, że jestem w Kalifornii od roku i rozumiem, co ma na myśli. Nagle Profesor się zasępił.
– Od kiedy odszedłem z wydziału, trochę się obawiam, że ta slawistyka i polonistyka tu nie przetrwają.
– Czemu miałyby nie przetrwać?
– Amerykanie wolą się uczyć rosyjskiego, a więc wydziałowi rusycyści zabierają pieniądze slawistom i polonistom.
Znowu zapadło milczenie. Liczyłem, że Lidka się o coś zapyta, ale ona zapatrzona w Pana Czesława piła colę.
– Przygotowuje Pan coś nowego, Panie Profesorze? – zapytałem więc. Czesław Miłosz uśmiechnął się tylko zagadkowo. Powtórzyłem pytanie. Chwilę trwało, zanim odpowiedział pytaniem.
– O co pan pytał? Bo wie pan, ja trochę niedosłyszę...
Zrozumiałem, że Profesor słyszy tylko to, co chce usłyszeć.
Rozmowa trwała już półtorej godziny i Pan Czesław spojrzał na zegarek. Westchnął i wytarł ręce w papierową serwetkę.
– Odprowadzę państwa na parking.
Spanikowany miałem wrażenie, że przegapiłem jakąś szansę! Że nie wypytałem Go o to wszystko, o co chciałem, i że być może więcej się nie spotkamy. A tyle chciałem się od Niego dowiedzieć.
Przeczucie mnie nie myliło, bo więcej się nie spotkaliśmy. Ale raz byłem blisko. Dwadzieścia lat później, w maju 2004 roku, na ulicy Świętego Jana w Krakowie kręciłem film Vinci. Kiedy z operatorem Edkiem Kłosińskim ustawialiśmy scenę przed Muzeum Czartoryskich, kątem oka zauważyłem stojącego nieco dalej na parkingu starszego pana. Przyglądał się ekipie przygotowującej porwanie Damy z łasiczką. To był Czesław Miłosz. Wiedziałem, że mieszka w Krakowie. Powiedziałem aktorom, o co mi chodzi, i poprosiłem Edka, żeby kontynuował przygotowania. Odwróciłem się w stronę parkingu, chcąc podejść do Pana Czesława, ale Jego już tam nie było.
Kiedy trzy miesiące później usłyszałem wiadomość o Jego śmierci, przypomniał mi się parking pod Dwinelle Hall w Berkeley. Gdy się wtedy żegnaliśmy, Profesor nagle sobie o czymś przypomniał:
– Muszę się czymś pochwalić!
Zamieniliśmy się w słuch.
– Wiecie, jaki przywilej mają laureaci Nagrody Nobla na tym uniwersytecie?
– Catering z Hyatta? – zażartowałem.
Czesław Miłosz kolejny raz się roześmiał.
– Żeby! Mamy tu tylko jeden jedyny przywilej, ale za to bardzo istotny.
Widząc nasze bezradne miny, pokazał palcem w kierunku parkingu:
– Własne miejsce na parkingu!
Spojrzałem w tamtą stronę. Na miejscu Noblisty Czesława Miłosza stał mały czerwony chevrolet corvette. Dobre wychowanie diabli wzięli, bo gwizdnąłem z podziwu.
– Little red corvette! Brawo, Panie Profesorze! Zupełnie jak w przeboju Prince’a!
– Co? – Pan Czesław wyraźnie nie rozumiał.
– No, Pana samochód! Chevrolet corvette!
Profesor spojrzał jeszcze raz na odlotowe auto i powiedział:
– A... nie! To nie mój wóz. Ktoś mi miejsce zajął...

32.
Kino moralnie niespokojne
Był późny wieczór 27 lipca 1985 roku, kiedy w mieszkaniu państwa Morgensternów na Żoliborzu zadzwonił telefon. Odebrał Janusz Morgenstern, reżyser serialu Kolumbowie, przez przyjaciół zwany Kubą. W słuchawce usłyszał zmysłowy baryton.
– Cześć Kuba, tu Janusz.
– Jaki Janusz?
– Głowacki.
Janusz Głowacki był scenarzystą filmu Janusza Morgensterna Trzeba zabić tę miłość, do dzisiaj jednego z najlepszych polskich dramatów obyczajowych dla dorosłych.
– A gdzie ty jesteś, Janusz? Wróciłeś?
– Nie. Jestem w Ameryce.
Janusz Głowacki był właśnie po wielkim sukcesie swojej sztuki Kopciuch w Nowym Jorku.
– Poczekaj, Kuba, tu ktoś chce z tobą porozmawiać – i po chwili w słuchawce odezwał się inny głos:
– Cześć Kuba, Piwek z tej strony.
– Jaki Piwek?
– Marek Piwowski, polski reżyser filmowy – padła odpowiedź.
– Jesteś tam z Głowackim? – głos pana Janusza Morgensterna zadrżał zazdrośnie.
– Głowa też tu jest, ale poczekaj, bo pewna osoba chce ci coś powiedzieć. – Słuchawka odezwała się tym razem damskim głosem:
– Dzień dobry, a właściwie dla ciebie w Polsce to dobry wieczór, prawda, Kuba? Tu Basia Borys – Damięcka.
Pani Barbara, dzisiaj senator RP, była wówczas wziętym reżyserem Teatru Telewizji, przejazdem w Stanach Zjednoczonych.
– Basia? Na miłość boską! A co ty tam robisz?!
– Jesteśmy z Januszem i Markiem tu, w Ameryce... Aha, i jeszcze pan Jacek chciałby się z tobą przywitać.
– Pan Jacek?
– Fuksiewicz – w słuchawce pojawił się nowy głos. – Co u pana słychać?
– To pan tam też jest, panie Jacku? Cała redakcja filmowa się tam przeniosła?
Znany krytyk filmowy Jacek Fuksiewicz, zanim wyjechał wykładać na Uniwersytecie Loyola w Nowym Orleanie, był szefem redakcji filmowej w TVP.
– No, jak pan słyszy!
– No, właśnie świetnie słyszę! Jakby pan dzwonił z Ursynowa!
– Tak naprawdę z Ursynowa odbiór byłby o wiele gorszy. Pozdrawiam serdecznie, ale to jeszcze nie koniec. Pan Janek ma do pana kilka słów.
– Janek? Jaki Janek?
– Machulski – przedstawił się mój ojciec. – Cześć Kuba, kochany mój! Jest cudownie! Wszyscy tu jesteśmy i cię gorąco pozdrawiamy.
– Jak to wszyscy tam jesteście? – Kuba Morgenstern stawał się coraz bardziej podejrzliwy. – Otworzyliście Zespół Filmowy na Uchodźstwie? Wpuszczacie mnie w maliny?!
– Ależ nie, drogi panie Januszu – odezwał się kolejny damski głos. – Nikt by sobie na to nie pozwolił! Przy aparacie Liliana Głąbczyńska, aktorka, tylko tak się szczęśliwie złożyło, że wszyscy spotkaliśmy się pod Nowym Jorkiem, w posiadłości mojego męża.
– Pani męża?
– Jacka Eisnera.
Jack Eisner, 60-letni amerykański milioner polskiego pochodzenia, który przeżył w Polsce Holokaust, był potentatem w branży bodajże tekstylnej, a ostatnio zajął się produkcją filmową. Zrealizował film War & Love oparty na własnych przeżyciach w czasie II wojny światowej. A Liliana Głąbczyńska, korzystając z okazji, że tylu jej przyjaciół i znajomych jest w Nowym Jorku, tego sobotniego popołudnia zaprosiła wszystkich do siebie, do ekskluzywnego Westport, gdzie oprócz jej męża mieszkali Paul Newman i Miloš Forman.
Wiele bym wtedy dał za wyraz twarzy Janusza Morgensterna, ale, niestety, ja również znajdowałem się po amerykańskiej stronie słuchawki, w stanie Connecticut na Wschodnim Wybrzeżu. Tutaj była dopiero trzecia po południu. Polski kontyngent, który zebrał się na barbecue, czyli grillu, u państwa Eisnerów, był rzeczywiście imponujący i przypuszczam, że Kuba Morgenstern długo nie mógł zasnąć zasypany wrażeniami. Oczami duszy widziałem, jak reżyser Polskich dróg zrywa się z łóżka i krzyczy do żony:
– Krystyna, wstawaj! Pakuj się! Wyjeżdżamy!
– Dokąd?
– Do Ameryki! Wszyscy już tam są!
A my, kiedy już skończyliśmy się śmiać z practical joke, jaki spłataliśmy Januszowi Morgensternowi, ruszyliśmy do zajęć w podgrupach. Niektórzy wybrali tenis, inni basen. Ja z Jankiem – salę bilardową. Po roku pobytu na stypendium w Kalifornii ostatni miesiąc spędzałem w Nowym Jorku, a ojciec tam do mnie dojechał. Na razie wszystko mu się tutaj podobało. Gra w bilard na werandzie w ogrodzie też.
– Fajne życie, co? – zagadnąłem, kiedy udało mi się wbić bilę do rogu. – Chciałbyś tak mieszkać?
Janek trochę się przestraszył.
– Jak to: tak? Wiesz, ile musi kosztować utrzymanie takiej posiadłości?
– Ale zakładając, że stać cię na to, nie chciałbyś do końca życia już nic nie robić? Tylko tenis, basen, bilard, drinki, polędwica z grilla? W sklepie spożywczym spotykałbyś się z Paulem Newmanem. On tu mieszka niedaleko.
Wzmianka o jego ulubionym aktorze nie zrobiła spodziewanego wrażenia.
– Nie pracować? Nie robić tego, co lubię?
– Robić to, co lubisz, ale poza pracą – droczyłem się z nim.
– Nie mógłbym żyć bez pracy.
– A ja tak – podpuszczałem ojca, widząc wyraźnie, jak go to deprymuje.
– Ale przecież pan Eisner na to zapracował, i to bardzo!
– No, ale jak byłbyś żoną milionera? Albo chociaż bratem żony milionera? – wskazałem głową brata Liliany Klaudiusza, który wylegując się na leżaku, sięgał do wiaderka z lodem po kolejnego millera lite. Janek nie odpowiedział, tylko przyjrzał się mi uważniej.
– Ty byś tak nie mógł – ni to oznajmił, ni to spytał z nadzieją w głosie.
Enigmatycznie wzruszyłem ramionami. Ostatnie tygodnie pobytu w Stanach wypełniały mi spotkania z miejscową Polonią przy okazji projekcji Seksmisji. Film się raczej podobał, ale byli i tacy, którzy pytali, co spowodowało, że po zagraniu głównej roli w Personelu Krzysztofa Kieślowskiego zdecydowałem się robić zupełnie inne niż on kino. Personel, telewizyjny film z 1975 roku, zapoczątkował w polskiej kinematografii trend nazwany później kinem moralnego niepokoju. A kiedy pojawił się Wodzirej Feliksa Falka, Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego i Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy – ruszyła lawina naśladowców. Tyle tylko, że większość filmów wagoników, które doczepiały się do tych lokomotyw, nie była już tak udana. Mniej zdolni koledzy uważali zapewne, że nie mając szansy na indywidualny sukces, odniosą zwycięstwo drużynowe.
Ten nowy trend był solą w oku komunistycznego establishmentu. Partia i rząd zareagowały natychmiast filmową kontrofensywą spod znaku narodowego komunizmu. Filmy Gdzie woda czysta i trawa zielona Bogdana Poręby czy Wysokie loty Ryszarda Filipskiego miały być antidotum na ukazywanie beznadziejnej rzeczywistości PRL – u w kinie moralnego niepokoju. Chociaż samo to zaniepokojone moralnie kino było takim socrealizmem à rebours. Najpierw była teza, a potem na tę tezę jak na szkielet nakładało się tkankę – czyli filmową opowieść. Tylko ta teza najczęściej wystawała, bo historie były wątlutkie. Na przykład w jednym z filmów problem polegał na tym, że licealny profesor od historii jest „dobry” i uosabia opozycję, a profesor od wuefu „zły” i uosabia esbeków. A uczniowie mają się opowiedzieć, kogo wolą. W życiu bywało akurat na odwrót. Wszyscy mieli gdzieś historię jako przedmiot, bo wiedzieli, że jest zakłamana, natomiast na wuefie gra w nogę czy w kosza wolna była od jakiejkolwiek indoktrynacji. Kiedy teza jest bohaterem, trudno taki film polubić.
W końcu lat 70. w którymś z numerów branżowego brytyjskiego „Sight & Sound” z niedowierzaniem i przerażeniem czytałem recenzję z przeglądu polskich filmów w Londynie. Recenzent nie miał pojęcia o wewnętrznych podziałach polskiego środowiska filmowego na słuszne dysydenckie spod znaku Wajdy i Kieślowskiego i niesłuszne, narodowo – komunistyczne Poręby i Filipskiego. Chcąc jak najlepiej, brytyjski krytyk niezbyt poprawnie politycznie jednym tchem chwalił obok siebie filmy Holland i Poręby, Zanussiego i Filipskiego. Wtedy zrozumiałem, że dla Zachodu te filmy niewiele się różnią. Polska jawiła się im jako szarobury, znerwicowany kraj różnej maści idealistów z problemami. Jedni byli niezłomni i przegrywali, drudzy dawali się złamać, czyli też przegrywali, i tylko nonkonformistyczni komuniści odnosili zwycięstwo. Taki widok na pewno nie mógł być krzepiący dla zagranicznej widowni. Najwyraźniej gubili się w estetycznych niuansach kina moralnego niepokoju i kina niepokoju partyjnego. Dla anglosaskiego widza z tych filmów wynikało, że wystarczy zmienić nieuczciwych sekretarzy partii na uczciwych, a złych nauczycieli wuefu na dobrych historii, żeby wszystko wróciło do normy. A odsuwając na bok moralne racje, czysto filmowo i w sposobie obrazowania oba te „zaangażowane kina” były, paradoksalnie, do siebie podobne. Jak długa szarawa kiełbasa pokrojona w plasterki, której zawartość różna w niuansach i politycznych zabarwieniach, w smaku dla zagranicznego widza była nie do odróżnienia. I kiedy nagle znalazłem się z moim ulubionym pisarzem Januszem Głowackim w lajtowej formie basenu, czyli w jacuzzi, po kilku minutach bulgotu gorącej wody zdobyłem się na odwagę.
– Janusz, czy mogę cię o coś zapytać?
– Wal śmiało – odpowiedział.
– Chodzi o tak zwane kino moralnego niepokoju. Czy to rzeczywiście tak bardzo się wam, opiniotwórczym ludziom kultury, podobało?
Janusz zamyślił się na chwilę.
– Wiesz, jakie były czasy. Całe to kino było przewidywalne i nudne jak flaki z olejem, ale nie wypadało źle o nim pisać. Ono było w kontrze do rzeczywistości realnego komunizmu i obalało Związek Radziecki. Zaangażowanie wystarczało, czyli dobre intencje. Przyzwoity człowiek nie mógł przecież tego nie popierać, nie?
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
Dwadzieścia lat później miałem szczęście poznać w Pradze Ivana Passera, reżysera Intymnego oświetlenia, jednego z twórców czeskiej nowej fali z lat 60. Zapamiętałem pewną z nim rozmowę o nieprzewidywalności w twórczości filmowej.
– Kiedy w końcu lat 50. zaczynałem pracować w filmie jako scenarzysta, robiliśmy z kolegami wybitny, naszym zdaniem, odważny i artystyczny film. W tym samym czasie na hali zdjęciowej obok kręcił film starszy od nas karierowicz partyjniacha, który codziennie przychodził na plan w smokingu, prosto z balangi z poprzedniej nocy. Na planie, siedząc tyłem do kamery, wydzwaniał, umawiając się z coraz to innymi panienkami na wieczór. W tym czasie jego asystenci ustawiali scenę i praktycznie prowadzili zdjęcia bez niego. W filmie, jak wiadomo, jest to możliwe. Patrzyliśmy z pogardą na kolesia, który tylko dzięki komunistycznym plecom mógł kręcić filmy. Obwarowani na szczytach naszej moralnej wyższości spoglądaliśmy z góry na to odrażające indywiduum, sami realizując nowoczesne i postępowe dzieło sztuki filmowej. I tak się złożyło, że oba te filmy weszły w tym samym czasie na ekrany. Na film partyjniaka waliły tłumy, na nasz nie przyszedł pies z kulawą nogą. Wtedy zrozumiałem, że racja moralna i zaangażowanie to nie to samo co profesjonalizm i umiejętność opowiadania. Od tamtej pory od dentysty zaangażowanego wolę dentystę profesjonalnego – zakończył Passer, współscenarzysta Miłości blondynki i Pali się moja panno.
Ponieważ przytaknąłem z zapałem, Ivan Passer spojrzał na mnie po ojcowsku.
– Ale odkąd od 1971 roku robię filmy w Stanach, nauczyłem się, jak zaangażowanie, czyli pasję, łączyć z profesjonalizmem. To daje najlepszy rezultat – i wielki reżyser uśmiechnął się przebiegle.
Tyle historii. Dzisiaj, kiedy otaczają nas plastikowe i wesołkowate bzdety polskiego kina mentalnego niedorozwoju, widać, że tamte szarobure, smutne, a czasem niezgrabne polskie filmy z końca lat 70. były jednak prawdziwym KINEM.

33.
Janek uśmiechnął się szeroko i postawił z hukiem podróżną torbę na stole.
– I jak obiecałem, dowiozłem tę wódkę!
– Jaką wódkę?
– No, wódkę! Przecież chciałeś?
Janek włożył rękę do torby. Błyskawicznie chwyciłem go za łokieć, blokując ruch.
– Co ty robisz? – Janek, czyli mój ojciec, nie zrozumiał mojego gestu.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że to był błąd – wyszeptałem mu do ucha.
Zdumiony Janek cały czas trzymał rękę w torbie podróżnej, prawdopodobnie zaciskając dłoń na szyjce peweksowskiej Wyborowej. Obiema rękoma powstrzymywałem ojca przed wyjęciem butelki.
John Taylor dobrodusznie przyglądał się swoim polskim sublokatorom, którzy w nic dlań nieznaczącym, szeleszczącym narzeczu przekazywali sobie szeptem jakieś tajemnicze polecenia, mocując się jednocześnie z bagażem. Zapasy odbywały się w kuchni Johna na Górnym Manhattanie. Właśnie przywiozłem Janka z lotniska do mieszkania, które John wspaniałomyślnie zgodził się z nami dzielić przez miesiąc. Pierwszym odruchem było oczywiście obdarzyć naszego gospodarza dziękczynnym gościńcem.
– Miałem błędne dane! Nie dajemy mu wódy. Za nic nie wyjmuj tej flaszki – starałem się syczeć jak najciszej. – On nie może nawet jej zobaczyć. Wczoraj dowiedziałem się, że był... nie mogę użyć tego słowa na „a”, bo po angielsku brzmi tak samo!
– Kim był? – Janek, kiedy tego najbardziej potrzebowałem, stawał się czasem dziwnie niekumaty.
– Kurna, no! Chłop swego czasu chlał gorzałę na umór i teraz nawet nie wolno pokazywać mu butelki!
Janek powoli przyswajał wiadomość i na znak, że już rozumie, skinął głową.
– Puść... – powiedział. – Zobaczysz, będzie dobrze.
Popuściłem zacisk. Janek jak zawodowy prestidigitator wyciągnął dłoń z torby. A ja na chwilę zamarłem, bo coś w niej zabłyszczało, aż ujrzałem z ulgą, że zamiast spodziewanego pół litra Janek trzyma stylizowany, trójramienny świecznik.
– Nada się? – spytał mój ojciec.
– Of koz – odpowiedziałem, uśmiechając się po angielsku do Johna. – Pozwól, John. Mój tata z myślą o tobie przywiózł z Polski ten drobiazg.
John wziął ode mnie dzieło metaloplastyka z przedmieść Warszawy i też się uśmiechnął.
– It’s so sweet of you! A już obawiałem się, że to alkohol! – powiedział.
– Alkohol? No skąd! A wolałbyś? – spytałem niepewnie.
John w odpowiedzi wskazał regały z książkami zajmujące obie ściany w przedpokoju.
– Widzicie te książki? – spytał.
Skinęliśmy głowami.
– OK. No to sześć lat temu na tych półkach zamiast książek stały butelki z wódą, whisky, dżinem, you name it.
Ponownie pokiwaliśmy głowami z bardzo zafrasowanymi minami, a John poinformował nas, jakby chodziło o bycie filatelistą.
– Byłem wtedy alkoholikiem, ale dziś mam to za sobą – spojrzał na świecznik. – Ta rzecz mi się bardziej przyda.
Świecznik przyjechał z Polski jako prezent dla moich przyjaciół z Los Angeles Agaty i Pawła Hanczakowskich. Dzięki ich przyjaźni, trosce i opiece dziesięć miesięcy w Hollywood upłynęło mi w poczuciu posiadania rodziny z polską duszą. Chciałem im przekazać pamiątkę z Polski. Zrozumiałem, że w tej sytuacji będą musieli zadowolić się wódą.
Johna Taylora polecili mi inni amerykańscy przyjaciele z Kalifornii. Bez przyjaciół w czasach przed wymienialnością złotówki na niewiele mógłbym sobie w Ameryce pozwolić.
Joel Fineman, 30-letni profesor anglistyki z Berkeley, namówił swojego kumpla na Manhattanie, żeby mnie wpuścił na chatę. I tak to znalazłem się nagle w apartamencie na 120. Zachodniej Ulicy niedaleko Uniwersytetu Columbia.
Jak tylko się poznaliśmy, John z tajemniczą miną pochwalił się, że dawno, dawno temu był w Warszawie. Ucieszyłem się i spytałem, czy mu się podobało.
– Moim rodzicom bardzo podobał się jeden pałac. Villenueve?
– Może Wilanów?
– Właśnie! Tam się zatrzymali.
– Mieszkałeś z rodzicami w pałacu w Wilanowie?
– Well, niewiele z tego pamiętam, bo byłem wtedy dopiero płodem.
– Och, tak? Płodem! It’s so cool! – starałem się podtrzymywać rozmowę na anglosaską nutę, niczemu się zbytnio nie dziwiąc.
– Była zima 1945 roku i mama, która wtedy była w ciąży, opowiadała mi potem, że to był jeden z niewielu budynków w Warszawie, gdzie można było mieszkać. Nieswojo się czuli, rozbierając się do snu przy tych wszystkich ogromnych lustrach dookoła.
John był synem Telforda Taylora, profesora prawa, który wsławił się między innymi tym, że oskarżał jako jeden z amerykańskich prokuratorów na procesie norymberskim.
– O mały włos, a urodziłbym się w Warszawie – John powiedział to tak, jakby był zawiedziony urodzinami na Manhattanie.
– Tak? A co się stało?
– Rodzice polecieli z Niemiec do Polski, żeby zobaczyć zburzoną Warszawę. Nagle samolot się zepsuł i zaczął spadać.
– No, nie! – wykrzyknąłem autentycznie przerażony.
– Wyskoczyli ze spadochronem – spuentował John.
– Ale twoja mama była w ciąży?!
– W siódmym miesiącu. But she’s a hell of a tough yankee girl. Różnie mogło się skończyć, ale donosiła mnie aż do powrotu do Stanów.
Pełen podziwu dla polskich przeżyć Johna chciałem zaprosić go na drinka, no i wtedy przyznał się, że nie pije, bo kiedyś pił za dużo. A ja, niestety, kompletnie tego nieświadomy zamówiłem wcześniej kilka butelek najlepszej polskiej Wyborowej, którą właśnie dowiózł mi ojciec. Ostatni miesiąc mojego pobytu na stypendium chciałem z nim spędzić w Nowym Jorku, pokazać kilka fajnych miejsc i na tydzień wysłać do Los Angeles, żeby pooddychał hollywoodzkim powietrzem. Sam nie mogłem z nim polecieć, bo zobowiązałem się wziąć udział w sześciu spotkaniach autorskich połączonych z projekcjami Seksmisji, której spragniona nowojorska Polonia nie mogła się doczekać.
Były to początki kaset VHS, a z Polski filmy na nich nie docierały. Ja sam przywiozłem ze sobą kopię filmu na taśmie 35 mm – ważącą razem z metalowymi puszkami ponad 30 kg – i teraz z pomocą Gene Starkeya miałem odbyć projekcje.
Gene, czyli Genek, który przybył do Ameryki na początku lat 70., imał się różnych zawodów, ale w końcu show – biznes najbardziej przypadł mu do gustu. Stało się to, kiedy pracując jako roomservice’owy kelner w hotelu Plaza, otrzymał nietypowe zamówienie. Gość zażyczył sobie tylko kubełek lodu. Gene napełnił naczynie kostkami zamrożonej wody z kranu i pojechał na górę. Jakież było jego zdziwienie, kiedy drzwi otworzył mu... John Lennon! Genek nie dał po sobie nic poznać, tylko postawił kubełek na stylowym stoliku i wręczył Lennonowi rachunek na 5 dolarów.
– 5 dollars for ice?! – zdziwił się najsłynniejszy członek zespołu The Beatles.
– That’s correct, sir – grzecznie zgodził się Genek, czekając na napiwek.
Gdy John Lennon zrozumiał wreszcie jego wyczekującą postawę, rzucił na tacę banknot z Lincolnem, zaczerpnął garść lodu z kubełka i wręczył ją Genkowi.
– Fine! So, here’s your tip! – powiedział i zatrzasnął drzwi.
Genek zrozumiał wtedy, że lepiej jest być po zatrzaskującej, a nie zatrzaskiwanej stronie drzwi, i rzucił pracę. Dziś często odwiedza Polskę jako uznany producent i reżyser dokumentalista, ale wtedy, upalnego lata 1985 roku pomagał biednemu stypendyście zarobić trochę kasy na projekcjach w Big Apple. Genek podszedł do sprawy profesjonalnie i z mojej kopii 35-milimetrowej sporządził bardziej poręczną kopię 16 mm.
Byłem przekonany, że przynosząc swój film pod amerykańskie strzechy, robię polonusom dobrze. Wyobrażałem sobie naszych imigrantów wyczekujących polskich filmów jak towarzysz Kania dżdżu. Te setki odciętych od starego kraju i zgłodniałych polskiej kultury mężczyzn i kobiet, którzy ze łzami w oczach, jak Sienkiewiczowski latarnik, powitają mnie chlebem, solą i dolarami. I rzeczywiście pierwsze trzy projekcje w New Jersey, Filadelfii i Hartford były właśnie takie. Ale gdy rozwinęliśmy nasz ekran w mateczniku emigracji, na nowojorskim Greenpoincie, wszystko zaczęło się psuć.
Najpierw lunął deszcz. Potem okazało się, że Genek zapomniał biletów. Jak je wreszcie przywiózł, czekający w długiej kolejce widzowie byli już poirytowani. Kiedy film się rozpoczął na nabitej po brzegi sali ze złą akustyką, zaczął się tumult, że źle słychać dźwięk. Może było w tym trochę racji. Ja znałem film na pamięć, ale tutejsi rodacy oglądali Seksmisję po raz pierwszy. Potem ktoś przeciął kabel od dźwięku i już zupełnie nie było nic słychać. Kiedy Genek wreszcie naprawił kabel, projekcja została wznowiona, tylko nie mogła być ukończona, gdyż ktoś ukradł ostatnią rolkę filmu! Wytłumaczono nam, że to pewnie sprawka niejakiego Michalskiego z New Jersey, który najwyraźniej uznał, że ma monopol na wyświetlanie polskich filmów. I że to jego sabotażyści spowodowali tumult i całą resztę. Przypomniałem sobie wówczas, że Ameryka jest krajem konkurencji i każdy pilnuje swojego terytorium.
Mój wieczór autorski 10 sierpnia 1985 roku zakończył się fiaskiem.
Ostatnie dwie zakontraktowane projekcje w Yonkers odbyły się z taśmy 35 mm – Genek honorowo wynajął salę z profesjonalnym projektorem. Jak to zwykle bywa, kiedy marzy się o kokosowym interesie – z trudem wyszliśmy na swoje.
Kilka dni później, kiedy żegnałem się z Johnem Taylorem i Ameryką na nie wiedzieć jak długo, John położył mi rękę na ramieniu i powiedział:
– Mój ojciec wtedy w Warszawie był wstrząśnięty ogromem polskich strat i zgliszczami waszej stolicy. Pustynia ruin – tak opisał Warszawę w swoim dzienniku. Wściekły wrócił do Norymbergii, przysięgając sobie, że nie popuści draniom. Kilka miesięcy później jako prokurator był obecny przy wykonaniu wyroków i zrobił, co się dało – John mrugnął do mnie znacząco i uściskał mnie i Janka, życząc szczęśliwego powrotu do Polski.
Już w Warszawie poczytałem trochę o norymberskim procesie i dowiedziałem się, że człowiekiem wykonującym wyroki śmierci był starszy sierżant US Army John C. Woods.
Woods jako doświadczony kat wojskowy został sprowadzony ze Stanów Zjednoczonych specjalnie na norymberski proces.
Raport z wykonania wyroków opisywał, że odpowiedzialny za egzekucje nazistowskich przywódców Woods prawdopodobnie przez pomyłkę skrócił liny szubienicznych pętli. Przez to impet spadającego ciała nie mógł być wystarczający, by skazani zginęli natychmiast. Z tego powodu feldmarszałek Wilhelm Keitel, Joachim von Ribbentrop czy Ernst Kaltenbrunner umierali przez dobrych kilkanaście minut. Wtedy przypomniałem sobie znaczące mrugnięcie Johna przy pożegnaniu. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłem uwolnić się od wizji, w której prokurator Telford Taylor kilka godzin przed wykonaniem dziewięciu wyroków śmierci spotyka na chwilę sierżanta Woodsa i coś mu szepce do ucha. Sierżant kiwa głową i wraca do przygotowanych wcześniej pętli. Ale to pewnie tylko gra wyobraźni ponurego scenarzysty, jakim stałem się po powrocie z USA do peerelowskiej rzeczywistości.
34.
Mission impossible
Byłem w trakcie przeprowadzki do pierwszego naprawdę własnego mieszkania na ulicy Bernardyńskiej na Czerniakowie, kiedy w wynajmowanej przeze mnie kawalerce na Nowotki (dziś Andersa) zadzwonił telefon. Po drugiej stronie słuchawki odezwał się baryton Mariusza Waltera, prezesa ITI.
– Czy znalazłby pan czas na spotkanie ze mną? Bardzo mi na tym zależy.
Akurat kompletnie nie miałem czasu. Po pierwsze, z powodu przeprowadzki, po drugie, za chwilę wyjeżdżałem do Moskwy, gdzie miałem zacząć przygotowania do filmu w koprodukcji ze ZSRR pod tytułem Wiza na 48 godzin. Ale wiedziałem także, że kiedy Mariusz Walter prosi o spotkanie, to powinno się znaleźć czas, nawet kiedy się go nie ma.
– Ależ oczywiście! W każdej chwili. Z największą przyjemnością – odpowiedziałem i następnego dnia, 27 maja 1988 roku, wyruszyłem swoim nissanem sunny do siedziby ITI gdzieś na odległą Pragę – Północ, okolicę bardziej wówczas dla mnie egzotyczną niż stolica Filipin. Firma ITI – International Trading & Investment – zajmowała się sprowadzaniem sprzętu elektronicznego z zagranicy i dystrybucją najgorętszego wówczas na rynku audiowizualnym towaru, jakim były filmy na kasetach VHS. Oprócz tego ITI było przedstawicielem japońskiego Hitachi, handlowało chipsami oraz kręciło reklamy. Rok wcześniej sam nakręciłem dla nich ze cztery, w tym prehistorycznym okresie telewizyjnego rynku reklam, kiedy już można było bardzo wiele, a wszystko jeszcze uchodziło na sucho. Mam na myśli chociażby bezkarne wykorzystywanie muzyki czy fragmentów zagranicznych filmów.
Kiedy pod koniec 1985 roku wróciłem z Los Angeles, gdzie przez rok oglądałem MTV i amerykańskie reklamy, byłem skory do kręcenia takich krótkich, audiowizualnych form w Polsce. Zwłaszcza po tym, jak miałem szczęście asystować na planie teledysku, który dla Chucka Mangione kręcił w Hollywood nagrodzony Oscarem za film Tango Zbigniew Rybczyński. Zaraz po powrocie udało mi się zrealizować dwa teledyski dla kapeli Kombi oraz kilka reklam właśnie dla ITI. Moja ciekawość została zaspokojona. Ilość zużytkowanej energii, żeby coś z tego wyszło, w stosunku do satysfakcji twórczej, nie mówiąc o finansowej, była na niekorzyść tych ostatnich. Zrozumiałem, że to nie moja działka.
Tymczasem zaparkowałem na siermiężnym parkingu przed beznadziejnie zgrzebną siedzibą firmy. Byłem 15 minut za wcześnie i nie wiedziałem, co zrobić z czasem. Jakby na zamówienie wszedłem w psią kupę, więc nagle miałem pełne ręce roboty i o mały włos bym się spóźnił. Kiedy sekretarka wprowadziła mnie do gabinetu, Mariusz Walter podał mi rękę i chwilę potrząsał nią, patrząc mi z nadzieją w oczy. Odpowiedziałem mocnym uściskiem dłoni.
– Za dwa tygodnie, 10 czerwca, zaczynają się w Düsseldorfie mistrzostwa Europy w piłce nożnej – powiedział solennym głosem Mariusz Walter, po tym jak zamknął za mną drzwi w gabinecie. Jako fan futbolu wiedziałem o tym dobrze, ale z poważnym wyrazem twarzy pokiwałem głową.
– Firma Baltona zamówiła u nas dziesięć reklamowych filmów, które mają być wyemitowane w najlepszym czasie reklamowym w trakcie tych mistrzostw... – Mariusz Walter zawiesił głos. – Przed meczem, w przerwie i po każdym meczu.
Przełknąłem ślinę i pokiwałem głową z udanym zrozumieniem, bo tak naprawdę nie wiedziałem, o co chodzi.
– Za dwa tygodnie muszę wyemitować pierwszy z tych filmów...
Znowu pokiwałem głową z nieukrywaną zadumą.
– ...mam już zarezerwowany w Pierwszym Programie telewizji czas ekranowy...
Po raz czwarty kiwnąłem głową i z godnością założyłem nogę na nogę.
– ...ale nie mam tych reklamówek! – pan Mariusz zawiesił dramatycznie głos. – Dlatego zwracam się do pana, panie Julku, parafrazując Adasia z Kingsajzu: Julo, ratuj!
Z jednej strony było mi przyjemnie, że Mariusz Walter jest za pan brat z moją twórczością, a z drugiej starałem się tego nie okazywać, podejrzewając jakąś potężną minę, na którą mnie podsadza.
– I... W związku z tym? – zapytałem ostrożnie, woląc wydać się nierozgarniętym, niż antycypować straszliwą prawdę.
Mariusz Walter popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział:
– Bardzo pana proszę, panie Juliuszu, niech pan nakręci dla mnie te filmy.
– W ciągu tych dwóch tygodni?!
– Tak!
– Dziesięć filmów reklamowych?
– Tak!
– Ale to niemożliwe!
Prezes Walter spojrzał na mnie przeciągle, niechętnie przyznając mi rację.
– No to przynajmniej osiem!
Osiem filmów w ciągu... – liczyłem szybko w myślach – ...dziś jest piątek, najwcześniej będzie można zacząć w poniedziałek, może wtorek? Czyli 1 czerwca. To jest dziewięć dni, czyli ciut ponad jedną reklamę dziennie, w tym montaż w międzyczasie... i udźwiękowienie... Może się udać, pod warunkiem że...
– ...scenariusze do tych filmów są gotowe? – dokończyłem głośno myśl niby pytaniem, bo sądziłem, że jest to pytanie retoryczne.
Mariusz Walter ciężko skinął głową, jakby na tak, a potem odwrócił wzrok na ścianę obwieszoną dyplomami.
– Nie mam nic... Nie mam żadnego scenariusza – powiedział bardzo cicho.
Wtedy zrozumiałem, że mam przed sobą tak zwaną propozycję nie do odrzucenia, która jest jednocześnie mission impossible. Nie rozumiałem tylko, co spowodowało, że tak doświadczony producent, twórca telewizyjnego Studia 2, które inspirowało miliony telewidzów, dopuścił do takiej sytuacji.
Wziąłem głęboki wdech, po czym wykonałem długi wydech.
– Dziś jest piątek. Nawet gdyby zdjęcia zaczęły się w poniedziałek i mielibyśmy scenariusze, to jest to zadanie z tych raczej... niewykonalnych.
Na twarzy Mariusza Waltera nie drgnął żaden mięsień.
– Ja to wszystko rozumiem. Dlatego zadzwoniłem do pana, jak dzwoni się na emergency. Pan jest moją ostatnią nadzieją. Ja MUSZĘ mieć te filmy na 10 czerwca – prezes mówił to wyjątkowo spokojnym głosem, co dodawało tylko dramatyzmu sytuacji. – Proszę wymienić sumę honorarium. Akceptuję w ciemno.
To był ładny dialog. Jak z amerykańskiego filmu. Pomyślałem, że gdybym jeszcze dziś wieczorem zrobił burzę mózgów z najbliższą ekipą, a potem przysiadł w sobotę i w niedzielę, to do poniedziałku może udałoby się coś wyskrobać. A ponieważ – z różnych względów – byłem wówczas w finansowych tarapatach, merkantylna strona propozycji przeważyła szalę.
– Zgoda – odpowiedziałem jak Lee Marvin w Parszywej dwunastce. – To będzie trudne, ale da się zrobić.
I zażądałem honorarium, które stanowiło połowę tego, co miałem dostać za film, który właśnie zaczynałem w Rosji. Mariusz Walter nie mrugnął okiem, tylko odetchnął z ulgą, wyszedł zza biurka i uściskał mnie.
– Dziękuję. Wiedziałem, że mogę na pana liczyć. Nigdy tego panu nie zapomnę. Mój zastępca Marek Janicki omówi z panem szczegóły dotyczące produkcji tych ośmiu filmów.
– Ośmiu? Wydawało mi się, że mówił pan o dziesięciu?
– Dwa już mam. Tacy dwaj... dwa młode pistolety podjęły się tego zadania dwa tygodnie temu. Przez tydzień zrobili dwie reklamy i rozkraczyli się... Nie dają rady. Zrozumiałem, że w tym wypadku doświadczenie jest ważniejsze od entuzjazmu.
Wiedziałem, że musiało się wydarzyć coś nieprzewidzianego, żeby zapędzić takiego produkcyjnego twardziela jak Mariusz Walter do narożnika.
– No dobrze! Żeby nie tracić czasu, pędzę do pracy!
Marek Janicki, którego znałem z wcześniejszej, bardzo harmonijnej współpracy, przelał na papier wspaniałomyślne honorarium i dorzucił jako bonus wielką lodówkę Hitachi, tak potrzebną w nowym mieszkaniu. Ta lodówka w cenie 500 dolarów – czyli połowy wartości ówczesnego fiata 126p – służyła mi, a potem moim rodzicom przez następne 20 lat.
ITI nie miało wprawdzie scenariuszy, ale zgłaszało jeden formalny warunek: na końcu każdego filmu miał pojawiać się brodaty marynarz niosący skrzynkę produktów Baltony. Wypisz wymaluj jak ten na baltonowskim logo. Zaraz po wyjściu zadzwoniłem do Janusza Gauera, przyjaciela od czasu szkoły podstawowej, a przy okazji operatora, z którym mieliśmy razem robić film w Odessie, oraz do aktora Grzesia Heromińskiego i Rafała Młodzikowskiego, aktora amatora i modela, z którymi nakręciłem kilka wcześniejszych reklam. Bez Grzesia nie wyobrażałem sobie reklamy, a Rafał miał idealną posturę baltonowskiego marynarza. Powiedziałem im, co się dzieje i że od poniedziałku mają być do dyspozycji. Po czym sam wziąłem się do wymyślania scenariuszy. Pomysły brałem z głowy, czyli z niczego, i w ten sposób 30 maja, w poniedziałek, osiem scenariuszy reklamówek leżało na biurku Marka Janickiego.
Najbardziej zadowolony byłem z dwóch. Jeden miał formę zagranicznego filmu, tak by widz, kiedy włączy telewizor, nie zorientował się, że ogląda reklamę, tylko myślał, że to kawałek gangsterskiego filmu produkcji USA. Realizmu miał dodawać głos Jana Suzina, najpopularniejszego wówczas telewizyjnego spikera czytającego polskie dialogi przy amerykańskich filmach.
Drugi film miał pokazywać Alberta Einsteina podczas gry na skrzypcach. Słychać pukanie do drzwi, Einstein mówi po niemiecku: „Wejść!”. Zjawia się marynarz z paczką Baltony i mówi po niemiecku: „Mam paczkę dla pana!”. Tym razem dialog tłumaczyć miały napisy u dołu ekranu. Einstein, grany przez Andrzeja Szenajcha, kwituje odbiór, a marynarz kątem oka zauważa wzór na tablicy na ścianie: E = mc3. Marynarz marszczy brwi, bierze kredę, ściera trójkę, poprawia wzór na E = mc2 i wychodzi, zostawiając skonsternowanego Einsteina, który z bezsilności pokazuje widzowi język, jak na tym słynnym zdjęciu. Każdy film kończył się obrazem kroczącego Rafała z paczką Baltony – co też trzeba było osobno nakręcić – a zza kadru dochodzi zmysłowy głos Wojciecha Manna, który konstatował: „Baltona to więcej niż dostawca”.
W czwartek wieczorem, 2 czerwca, zaczęliśmy zdjęcia, skończyliśmy tydzień później – 9. W czasie przerzutów – z jednego planu zdjęciowego na drugi – montowałem z Marcinem Piątkowskim to, co już nakręciliśmy. Pod koniec byliśmy już tak wyluzowani, że nakręciliśmy jeden film więcej. Taki bonus od przyjaznej ekipy dla przyjaznej firmy.
Kiedy odbyła się kolaudacja, Mariuszowi Walterowi ten bezinteresowny dodatkowy filmik spodobał się najbardziej. Była to sonda uliczna, gdzie ankieter (Grzegorz Heromiński) zadawał ludziom na placu Zamkowym pytanie: „Co pani/panu mówi nazwa Baltona?”. Najpierw dość zaniedbany jegomość odpowiada praskim akcentem, jak z felietonu Wiecha: „Baltona? Baltona to cuś takiego... cuś takiego artystycznego mnie się zdaje...”. Następna ankietowana to młoda dziewczyna, która płoni się, odpowiadając: „Ale ja nie mogę nic powiedzieć, bo ja jestem z Gdyni...”, trzeci to mały chłopiec, który słysząc pytanie, natychmiast ucieka, potem są dwaj zagranicznie ubrani dżentelmeni, którzy dziwią się: „Bal – to – na? Non capisco... Italiano!”. Aż wreszcie ankieter dopada młodej sympatycznej pary i zwraca się do mężczyzny: „Co panu mówi nazwa Baltona?”. Gość na to: „Baltona? Coś słyszałem, ale nie pamiętam, ale może żona będzie wiedziała?”. Ankieter podtyka mikrofon stojącej z nim blondynce: „W takim razie co pani mówi nazwa Baltona?”. Młoda kobieta na to: „Ja nie wiem. Ja jestem jego siostrą”. Uśmiechnięty ankieter odwraca się do kamery: „Jak państwo widzą, popularność firmy Baltona w naszym kraju ciągle wzrasta!”.
Oczywiście ta ostatnia dwójka ankietowanych była podstawiona. Brata grał Leszek Rybarczyk, młody zdolny grafik i mój asystent z Kingsajzu, a jego siostrę grała jego żona. Ten film spodobał się nie tylko Mariuszowi Walterowi, bo na festiwalu filmów reklamowych w Katowicach dostał Grand Prix.
Leszek Rybarczyk sam dziś jest producentem i właścicielem firmy Odeon produkującej filmy reklamowe, ale nie tylko. Ostatnio wyprodukował film fabularny Chrzest. Dwadzieścia trzy lata temu to on był jednym z tych dwóch młodych zdolnych pistoletów, którzy nie dali sobie rady z zamówieniem Mariusza Waltera. Drugim był Iwo Zaniewski, dziś jeden z najbardziej oryginalnych i znanych twórców reklamowych w Polsce.
Jak to nic nigdy nie można sądzić po pierwszych kotach za płoty.
35.
Kobieta miała trzydzieści kilka lat, była wysoką, piękną blondynką – typową highbrow uptown girl, jak śpiewał Billy Joel. Ubrana z dyskretną elegancją, prosto od Neimana Marcusa albo Saksa z Piątej Alei. Inteligentna twarz, wysokie czoło, zielone oczy. Stała przy środkowym stoisku z beletrystycznymi nowościami. Coliseum Books na rogu Broadwayu i 57. Ulicy jest moją ulubioną księgarnią, mieszkam nieco dalej, w Hemisphere House. W Coliseum bywam przynajmniej raz dziennie i sprzedawcy dobrze mnie znają. Nagle zauważyłem, że ta zjawiskowa kobieta zajęta jest kartkowaniem Blind date – mojej najnowszej książki. Oczami wyobraźni widziałem już, jak podchodzi do kasy, kładzie książki na ladzie, a sprzedawca – dobry mój znajomy – z niedowierzaniem patrzy to na okładkę, to na mnie i wreszcie otwiera usta: »Wie pani, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności autor tej książki stoi kilka kroków za panią i jest gotów dać pani autograf?!«. Uptown girl powoli, jak w slow motion, obraca się w moją stronę i zagląda mi szmaragdowym wzrokiem głęboko w oczy. Ja, nonszalancko oparty o księgarską drabinkę, mam na twarzy seksowny wyraz gniewnego erudyty, wzrokiem dając do zrozumienia, że jestem otwarty na wszelkie możliwe spotkania autora z czytelnikiem, a jako wyrafinowany światowiec nie wykluczam nawet romansu. I widzę, że to zaczyna działać! Ona rozpływa się w uśmiechu i podchodzi do mnie, otwierając książkę jak metaforę otwarcia się na mnie. Ciągle nie spuszczam z niej wzroku, sięgam po moje wierne wieczne pióro marki Mont Blanc i nieco roztargniony pytam, komu mam się wpisać, ona podaje swoje imię, a ja wpisuję zamaszyście: »Dla Jennifer, która zjawiła się w moim życiu jak błyskawica«. Potem od słowa do słowa przechodzimy do kafejki na rogu, a po dwóch dniach jesteśmy kochankami i wyruszamy w rejs na Karaiby. I rzeczywiście tak się zaczyna dziać! Moja Jennifer rzeczywiście kładzie moją książkę na wierzch tych, które wybrała wcześniej. Podchodzi do kasy, podaje książki, a sprzedawca, jakbym go telepatycznie zaprogramował, zachowuje się dokładnie tak, jak przewidziałem. Z niedowierzaniem patrzy to na okładkę mojej książki, to na mnie i mówi do niej: »Och... Wie pani, że przedziwnym zbiegiem okoliczności autor tej książki stoi tu obok i jest gotów złożyć autograf?«. Dziewczyna odwraca się, spogląda na mnie swoim szmaragdowym wzrokiem, ja zaś odpowiadam najbardziej seksownym spojrzeniem światowca, na jakie mnie stać. Mija kilka sekund, w ciągu których ona patrzy to na mnie, to na ostatnią stronę okładki, gdzie widnieje moje zdjęcie autorstwa Annie Leibovitz. A muszę wam powiedzieć, że wielką wagę przywiązuję do swego wizerunku. Fotograficzna sesja była długa i Annie udało się uwypuklić moje męskie oblicze rzymskiego patrycjusza. Jennifer rzuca jeszcze raz okiem na moją przystojną fotografię na obwolucie i marszczy brwi. A potem uśmiecha się do mnie kącikami ust, jakby powstrzymywała się od uśmiechu szczęścia na widok od dawna poszukiwanej bratniej duszy. Ja odpowiadam jej podobnie filuternym błyskiem w oku. Wtedy Jennifer poważnieje, pochyla nieco głowę w moją stronę i odzywa się jedwabnym altem: »Powinien pan to zdjęcie na twarzy nosić«, po czym odwraca się do sprzedawcy i mówi: »Płacę za te trzy, a z tej rezygnuję«, i odkłada Randkę w ciemno na bok! Wypadłem z Coliseum jak błyskawica, nie chcąc, by słyszała, jak pęka mi serce”.
Autor skończył swoją opowieść i sięgnął po kieliszek z winem. Słyszałem o tym, że Jerzy Kosiński jest gawędziarzem w stylu barona Münchhausena i nigdy nie wiadomo, co w jego opowieściach jest prawdziwe, a co nie. Jednak historyjka o pięknej Jennifer, nosząca w narracji szczyptę samoponiżenia, wydała mi się prawdziwa.
Był 15 czerwca 1990 roku, siedzieliśmy na werandzie domu Kasi i Grzegorza Rosińskich w Valençon Flanthey, w dolinie Rodanu w Szwajcarii. Grzegorz, grafik i twórca komiksowej postaci Thorgala, i Kasia, jego żona i agentka, wpadli na pomysł, żebym zasiadł w jury festiwalu komiksów w Sierre w Szwajcarii. Jedynym warunkiem była znajomość francuskiego. Ponieważ od zawsze uwielbiałem francuski język i francuską kulturę, zgodziłem się bez namysłu. Wtedy nie wiedziałem, że spotkam tam Czarnego Ptasiora, jak Joanna Siedlecka nazwała w swojej książce Jerzego Kosińskiego. Kosiński zawsze mnie fascynował tym swoim medialnym wizerunkiem i trochę denerwował jako pisarz. Malowanym ptakiem zniechęcił mnie do swojej dalszej twórczości, ale po przeczytaniu Wystarczy być, a zwłaszcza po obejrzeniu filmu z Peterem Sellersem w roli Chance’a O’Grodnicka, wszystko mu darowałem. Teraz rozmawiał po polsku ze swadą i bez cienia akcentu, jakby właśnie przyjechał z Łodzi. Razem z żoną, bawarską arystokratką Kiki von Fraunhofer mieszkali w alpejskim châlet, kilkanaście kilometrów dalej, w narciarskim kurorcie Crans – Montana. Kosiński był zapalonym narciarzem i uwielbiał alpejskie stoki.
– Jedyne, co mam w życiu na własność, to ten góralski domek. Resztę wynajmuję. Mieszkanie, samochód i wszystko inne można, a właściwie powinno się wynajmować. Na stałe mam jeszcze tylko maszynę do pisania, wieczne pióro i plomby w zębach. Dlaczego? Żeby w każdej chwili móc obrócić się na pięcie i odejść, zostawiając wszystko. Pisarz nie może inaczej. Bo i tak nic nie jest na zawsze. Bo jeśli nawet coś jest, jak nam się wydaje, nasze, to i tak tylko do czasu. Dlatego lepiej wynajmować!
Zebrani goście ze szwajcarskiej Polonii osiedlonej tu od dawna, dumni z tego, do czego doszli po latach wyrzeczeń i oszczędzania, kiwali powątpiewająco głowami. Kosiński to zauważył i się roześmiał.
– Nie wierzycie mi? – spytał.
– Nie bardzo rozumiemy – powiedziała Ewa Bayard, żona wziętego szwajcarskiego ginekologa.
Autor Gry pokiwał głową ze zrozumieniem:
– A w dodatku wraz z chęcią posiadania pojawia się pewien syndrom. Pisarz amerykański pisze książkę i jeśli jest niezła – niekoniecznie superdobra, ale po prostu niezła – to po dwa jej egzemplarze weźmie każda z dwustu tysięcy bibliotek w USA. A to jest już olbrzymi nakład! I oczywiście szczęśliwy wydawca natychmiast podpisze kontrakt na następną książkę, dając w dodatku milion dolarów zaliczki. No, i teraz musisz coś z tym milionem dolarów zrobić. Szkoda, żeby tak leżał na koncie i się dewaluował. No i pisarz kupuje dom, żeby zainwestować i uciec od podatków. Ale potem jeszcze musi napisać książkę! A wydawca goni z terminami, bo chce odzyskać jak najszybciej ten milion i najczęściej taka książka jest słabsza od tej pierwszej, którą pisał tak długo, jak było trzeba, i bezinteresownie. Ale teraz, mając dom, pisarz zaczyna mieć większe potrzeby i co za tym idzie – większe wydatki, no i musi pisać dalej. A jeśli książka jest mniej udana, to następna zaliczka jest mniejsza, więc musi napisać następną książkę, która oczywiście jest jeszcze słabsza od poprzedniej. I wtedy rozpętuje się prawdziwe pandemonium upadku, bo tego rozkręconego koła zamachowego nie możesz już zatrzymać. Zauważyli państwo, że pisarze najczęściej są pamiętani ze swoich pierwszych lub drugich książek? Jak mój przyjaciel Kurt Vonnegut. Tymczasem prawdziwa literatura powstaje tylko bezinteresownie. Nigdy na zamówienie. Ergo: lepiej nic nie mieć na stałe. Tylko wynajmować.
– Ale ten góralski domek jednak pan kupił... – rzuciłem nieśmiało.
– Och, byłem wtedy młody i zrozpaczony po śmierci mojej pierwszej żony! Zresztą jego roczne utrzymanie kosztuje mnie tyle co dobra kolacja z przyjaciółmi w Nowym Jorku.
– Czyli? – dociekliwie nie odpuszczałem.
– Dwa tysiące dolarów.
Następnego dnia miałem w Sierre projekcję swojego najnowszego filmu Deja vu. Nie mogłem przegapić okazji i nie zaprosić na nią Jerzego Kosińskiego. Wiedziałem, że grał rewolucjonistę Zinowiewa w filmie Warrena Beatty Czerwoni, i miałem nadzieję, że potrafi docenić te odeskie klimaty z okresu NEP – u. Ale przedtem wszyscy: to znaczy Jerzy Kosiński z Kiką, Grzegorz i Kasia Rosińscy z synem Piotrem, Lech Majewski, grafik i profesor warszawskiej ASP, który z żoną i córką Edytą dojechał z Warszawy, Ewa Bayard z mężem ginekologiem i jeszcze kilku przyjaciół Szwajcarów, organizatorów festiwalu komiksów, pojechaliśmy na piknik. Najpierw do gorących źródeł w Laches les Bains, a potem po prostu w Alpy. Jerzy Kosiński przechodził najwyraźniej jakiś twórczy kryzys. Ostatnią książkę pod tytułem Pustelnik z 69 ulicy wydał dwa lata wcześniej, a pisał ją sześć lat. Cały czas przekonywał nas, że chce już przestać być pisarzem i wrócić do swojej pierwszej artystycznej pasji, jaką była fotografia. Z tego powodu nie rozstawał się z – najprawdopodobniej wynajętym – aparatem fotograficznym marki Nikon. Kiedy podano kiełbaski i piwo, usiedliśmy przy piknikowych stołach na pogawędkę i Kosiński nagle wpadł na pomysł, by zrobić komiks z Wystarczy być, i gorąco zaczął namawiać do tego Grzegorza Rosińskiego.
– Chłopie! Fabuła aż się prosi o komiks! Zrobisz mi tylko rysunki i szafa gra! Tylko nie sugeruj się filmem, ale książką!
Grzegorz, który niejedno w życiu rysował – w Polsce zasłynął głównie serią o kapitanie MO Żbiku – dyplomatycznie się wymawiał.
– Mam kontrakt na Thorgala na następne pięć lat. Poza tym nie mogę rozstawać się z moim partnerem Jeanem Van Hammem. To on wciągnął mnie do ilustrowania swoich historii o Thorgalu i Szninkelu. Rozumiesz więc, Jerzy, że mogę nie dać rady. Ale na tym festiwalu jest ponad 200 komiksowych grafików. Tylko brać i przebierać. Może Cadelo, który właśnie dostał główną nagrodę na festiwalu, na przykład? Widziałeś jego komiksy? To genialny Włoch.
Jerzy Kosiński posmutniał nieco.
– No właśnie, a ja potrzebuję Polaka. Pomyśl tylko. Dwóch polskich emigrantów pracuje razem! To więź, która może zaprocentować...
Grzegorz pokiwał głową i nie odpowiedział. Na szczęście ktoś właśnie wyjął z bagażnika hula – hoop i wszyscy rzucili się próbować wygibasów. Jerzy Kosiński odszedł wolno na bok i przez teleobiektyw zaczął przyglądać się górom. Ponieważ też miałem ze sobą aparat, zrobiłem mu zdjęcie.
Tego samego dnia był na pokazie Deja vu.
– Podobało się? – spytałem po projekcji.
– Hm... fajne – odpowiedział po namyśle. – Ten film przypomina mi ogromny statek. Transatlantyk. Wspaniale wyposażony i tak dalej. Tyle że nigdy nie wypłynie z portu. A wiesz dlaczego? – niepostrzeżenie przeszedł ze mną na „ty”. Nie wiedziałem.
– Bo nikt nie zrozumie, dlaczego taki amerykański film został nakręcony po rosyjsku.
Jerzy dał mi delikatnie do zrozumienia, że aby coś osiągnąć w filmie, czy tak jak on w literaturze, musi to być po angielsku. Wiedziałem, że ma rację. Ale i tak było mi miło. Jerzy po filmie był w świetnym nastroju i zaprosił całe towarzystwo nazajutrz do siebie na kolację do Crans – Montana na Beaumaniere 46. Mieliśmy oglądać ćwierćfinał mistrzostw świata w piłce nożnej: RFN – Czechosłowacja. Z wizyty nic nie wyszło. Kiki w ostatniej chwili odwołała zaproszenie, a do tego Niemcy wygrali z Czechami 1:0. Jerzy obiecał, że spotkamy się w przyszłym roku – regulamin festiwalu w Sierre wymagał prac w jury dwa lata z rzędu, więc wiedziałem, że znowu tu będę. W 1991 roku przyjechałem do Sierre, wiedząc, że się nie spotkamy. Miesiąc wcześniej, na Manhattanie, Jerzy napisał do Kiki list: „Kładę się teraz do snu na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością”.
Wiele się zmieniło przez ten rok. Najlepiej wyszli na tym syn Grzegorza Rosińskiego Piotr i córka Lecha Majewskiego Edyta, którzy pobrali się po tych wakacjach.