11.
Kątem oka dojrzałem, jak biegnący obok mnie sympatyczny inżynier potyka się i pada jak ścięte drzewo. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy nie powinienem się zatrzymać. Nie mogłem! Stawka była zbyt wysoka. Biegłem dalej z ciężką torbą, starając się nie stracić z oczu niebieskiej koszuli przede mną. To z dwiema walizkami biegł tata. Bob, największy z nas, pędził przodem z plecakiem, torując nam w ciżbie biegnących drogę jak zawodnik rugby na połowie przeciwnika. Miałem tylko nadzieję, że zostająca nieco z tyłu mama trzyma się blisko nas. Tłum biegnących był gęsty i ponury. Kto upadł, zostawał stratowany, tak jak sympatyczny inżynier 50 metrów wcześniej. Bob i tata dobiegli do celu pierwsi.
W środku siedziały już te dwie kobiety. Wyfiokowane i teraz lekko przerażone kataklizmem, który wywołały. Wskoczyliśmy do autobusu, a ja rzuciłem walizkę na najbliższe siedzenie. Tata i Bob wcześniej zabezpieczyli dwa inne. Mogłem odetchnąć. Miejsca zostały zarezerwowane! Teraz czekaliśmy tylko na mamę.
Linię mety przekraczali kolejni pasażerowie i autobus szybko się zapełniał, a mama ciągle nie nadchodziła. Nagle usłyszeliśmy rozdzierający krzyk. To był jej krzyk! Bob i tata rzucili się do przednich drzwi, widząc jej wyciągnięte w stronę autobusu ręce. Mama chciała wsiadać, ale rosły konduktor jej nie pozwalał. Szarpali klamkę po obu stronach drzwi. Konduktor był silniejszy. Uwieszona po drugiej stronie mama, udająca rozpacz à la Sarah Bernhardt w jej najlepszych dniach, nie miała szans.

Tata z Bobem usiłowali odciągnąć rozjuszonego konduktora, któremu wreszcie udało się zatrzasnąć drzwi. Jego wspólnik, kierowca, ruszył i wtedy mama odpadła od klamki.
Wściekłość dodała mi sił. Wziąłem rozpęd i ruszyłem na powstrzymywanego przez Boba i tatę pracownika bułgarskiej komunikacji. Gdy byłem blisko, kopnąłem go z całej siły w dupę. Z czuba. W samą centralę. Konduktorowi spadła czapka. Zaskoczony jęknął i upadł na kolana.
Tata i Bob byli zdziwieni, podobnie jak sfaulowany konduktor, i nieco poluzowali chwyt. Wtedy konduktor z rykiem odwrócił się, a zobaczywszy przed sobą 16-latka, spróbował go, czyli mnie, zabić. I zrobiłby to, gdyby Bob w porę nie złapał go za rękę. Bob Stokowski był na szczęście rosłym mężczyzną, przewyższającym konduktora o głowę. Pracownik autobusu, którego głównym zadaniem było sprawdzanie biletów, puścił w moją stronę strumień przekleństw. Bariera językowa uchroniła mnie przed dokładnym zrozumieniem intencji bałkańskiego dżentelmena. Bob nie został mu dłużny i zrugał go po rosyjsku: – Ty swinnaja tuszonka! Kak ty choczesz socjalizm strait’?!, co w wolnym tłumaczeniu znaczyło: „W taki sposób, ty, wieprzowa konserwo, chcesz zbudować socjalizm?!”.
Bułgarski konduktor nie przestawał ryczeć, oskarżająco wskazując na mnie palcem, ale kiedy słowa Boba usłyszał kierowca, coś w nim pękło. Gwałtownie zjechał na pobocze, zgasił silnik i chowając twarz w dłoniach, zaczął łkać. Stało się jasne, że podróż jest skończona. Bob i tata spojrzeli ponuro na dwie wyzywająco ubrane blondyny siedzące z przodu autobusu. Teraz wystraszone i ciche.
– Trzeba wezwać polskiego ambasadora albo chociaż konsula – zawyrokował Bob. – Sprawa nabrała znamion międzynarodowego skandalu.
A był to dopiero pierwszy etap powrotu z wakacji z miejscowości Pomorie w Bułgarii w sierpniu 1971 roku. Pamiętając lato spędzone w bałkańskim raju przed pięciu laty, zatęskniliśmy za gwarantowanym słońcem i arbuzami. Rodzice z całego bułgarskiego wybrzeża wybrali Pomorie na bułgarskiej riwierze, miasto znane z produkcji najlepszego, pięciogwiazdkowego „bułgarskiego koniaku”.
W czasach kiedy słowo „czarter” nie istniało w języku polskim, połączenie z tą odległą, choć słowiańską krainą było skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym. Uśmiechnięci, bo nieświadomi, wsiadaliśmy do pociągu sypialnego na Dworcu Centralnym zmierzającego do Bukaresztu. Po 24 godzinach wylegiwania się na kuszetkach pod wieczór wjechaliśmy do stolicy Rumunii. Tam zajęło nam chwilę gorączkowe poszukiwanie właściwego peronu – zapowiedzi w głośnikach odbywały się tylko w języku Ionesco i Eliadego – i z nadwyrężonymi nadgarstkami przesiedliśmy się w pociąg do miejscowości Ruse na granicy rumuńsko – bułgarskiej. W Ruse z powodu późnej pory czekała nas konieczność wynajęcia prywatnych kwater: wilgotna pościel, racjonowana woda, lampy naftowe.
O świcie następnego, trzeciego już dnia podróży władowaliśmy się w pociąg Bułgarskich Kolei Państwowych do Warny. Po pięciu godzinach gry w brydża na drewnianych siedzeniach drugiej klasy byliśmy w Warnie. Tam galopem z walizami do portu i błyskawiczna przesiadka na wodolot do Nesebaru. Po półtorej godziny przyjemnej morskiej bryzy kolejny parcours z walizami – 1500 metrów – na miejscowy przystanek autobusowy. W malowniczym Nesebarze czekał na nas autobus do Słonecznego Brzegu. Po godzinie dotarliśmy do Słynczew brjag i z wprawą przesiedliśmy się w podmiejski autobus. I tak, po trzech dniach i siedmiu godzinach byliśmy w Pomorie!
Po latach od tej bułgarskiej wyprawy podróż na festiwal filmowy do Manili na Filipinach wydała mi się szybkim wyskokiem za miasto.
W Pomorie czekał nas jeszcze krótki spacer z trzema walizami – po 15 kilo każda – do Balkantouristu, czyli miejscowego oddziału bułgarskiego Orbisu – gdzie po godzinie załatwiania formalności przydzielono nam kwatery prywatne. Wtedy mogliśmy już zacząć odpoczywać.
Zaczęły się wakacje!
I tu rzeczywiście mieliśmy szczęście, bo dom był ładny, a gospodarze przemili. Sam pobyt nie obfitował w wydarzenia. O to zresztą chodziło. Plaża położona malowniczo, pomiędzy siarkowymi leczniczymi błotami a morzem, była wprawdzie oddalona od miasta, ale dzięki temu prawie pusta. Jedynymi ludźmi, jakich na niej spotkaliśmy, była para Czechów z Brna, pani doktor Koci i jej 15-letni syn Luboš. Trzecią i ostatnią osobą na plaży był właśnie Bob, czyli Bogusław Stokowski, aktor, kolega rodziców z Teatru Polskiego w Warszawie. Szczęśliwie więc i ja, i rodzice mieliśmy towarzystwo. Kąpiele błotne, brydż, pływanie, plażowa piłka nożna, jedzenie arbuzów i kino pod gołym niebem wypełniały nam czas. Ale wiedzieliśmy, że ta beztroska wkrótce się skończy. Luboš z mamą wrócili do Brna, Bob Stokowski zostawał nieco dłużej niż my, ale na szczęście odprowadzał nas na ten autobus.
Zaczynała się gehenna powrotu. Dojazd miejskim autobusem z Pomorie do Słonecznego Brzegu nie był uciążliwy. Ot, 45 minut stania w spoconym tłoku turystów z walizkami. Gdy dotarliśmy na miejsce, czyli krajowy dworzec autobusowy w Słonecznym Brzegu, ogarnęły nas wątpliwości. Myśleliśmy, że odbywa się jakiś wiec. Na dworcu zebrało się, lekko licząc, 500 osób. Nasza czwórka stanęła nieśmiało na krawężniku przy czymś, co przypominało wiatę wiejskiego przystanku PKS. Obok nas stała para z Polski. Od sympatycznego inżyniera tata i Bob dowiedzieli się, że: tak, to jest przystanek autobusu do Warny, i że: tak, wszyscy, co tu się zebrali, czekają na ten sam autobus.
– A ile jest w nim miejsc? – chciałem się upewnić, że wszyscy się zmieszczą.
– Czterdzieści osiem – precyzyjnie poinformował mnie sympatyczny inżynier.
Wtedy obok naszej grupy pojawiły się dwie wyzywająco ubrane i umalowane rodaczki. Tlenione blondynki na obcasach. Rozpoznały tatę.
– O, pan Jan... Pan też do Warny? – zapytały.
– Taki mamy zamiar – odpowiedział tata. – Ale chyba będzie trudno się dostać?
– Nie, dlaczego? – zdziwiła się jedna z rodaczek. W tym momencie nadjechał autobus. Wiecujący tłum zafalował, starając się rozpoznać, które miejsce jest najlepszą pozycją startową.
Autobus nie podjechał jednak do wiaty. Zatrzymał się po przeciwnej stronie placu. Jakieś 100 metrów od nas. Przez okno wychylił się uśmiechnięty od ucha do ucha bułgarski kierowca i zawołał: „Eee! Mariola! Basza!”, do blondynek w szpilkach i gestem przywołał je do siebie. Blondynki pomachały w odpowiedzi słowiańskiemu przyjacielowi i, lekko kuśtykając na szpilach, zaczęły przemierzać asfalt dzielący je od autobusu. Wreszcie do niego dotarły i zniknęły wewnątrz. Autobus mimo to nie podjeżdżał pod wiatę, jak się należało spodziewać. Wreszcie tłum nie wytrzymał.
Pękł nagle niewidzialny łańcuch trzymający dotąd oczekujących pasażerów na dystans. Z gardłowym okrzykiem setki turystów rzuciły się w stronę rejsowego autobusu do Warny. Bob, tata, mama i ja razem z nimi. Wtedy właśnie stratowano sympatycznego inżyniera.
Kiedy bułgarski kierowca dostał histerii i powiedział, że dalej nie jedzie, Bob z tatą ruszyli na poszukiwanie polskiego ambasadora w Słonecznym Brzegu. Wrócili z kierownikiem miejscowej placówki Orbisu. Na szczęście kierownik rozpoznał tatę. Żeby załagodzić międzynarodowy skandal i zapobiec wiszącemu na włosku wybuchowi polsko – bułgarskiej wojny, Balkantourist podstawił tyle autobusów do Warny, ile było trzeba, by zmieścili się wszyscy. Podjechały cztery, wypasione jak na tamte czasy, monstra z klimatyzacją i lotniczymi siedzeniami, dwie klasy lepsze od tego, który wcześniej szturmowaliśmy. Podróżowaliśmy jak paniska. Nawet siedzący obok sympatyczny inżynier z lekko przetartym po asfalcie policzkiem się uśmiechał.
W Warnie gładko wparowaliśmy w pociąg sypialny do Ruse. Tam, w nocy, płynnie przesiedliśmy się na rumuńską kolej parową, która pamiętała czasy króla Michała I. Tuż przed wyjazdem z Polski byłem na rumuńskim horrorze pod tytułem Toporek, o mordercy grasującym na bukaresztańskiej prowincji z początku wieku. Miałem niejasne przeczucie, że w tym nocnym i nieoświetlonym pociągu jadą z nami krewni i znajomi hrabiego Draculi. Dotarliśmy do Bukaresztu już o trzeciej nad ranem. Wyspaliśmy się na siedząco w dworcowej poczekalni, a zaraz wieczorem czekało na nas komunikacyjne marzenie. Bezpośredni pociąg sypialny relacji Bukareszt – Warszawa. Wtedy na dworcu w Bukareszcie tata, mama i ja przyrzekliśmy sobie solennie, że nigdy, ale to przenigdy więcej nie spędzimy wakacji w Bułgarii. Bob Stokowski po powrocie do Warszawy pytany, jak spędził urlop, odpowiadał: „Fantastycznie! Jest takie miejsce w Bułgarii z genialnymi dzikimi plażami, co do którego jedno jest pewne: Machulscy nigdy więcej tam nie pojadą!”.
W Pomorie byłem potem jeszcze pięć razy. W 1977 roku na tej samej plaży, na której sześć lat wcześniej z Bobem Stokowskim i Luboszem Koci graliśmy w nogę, napisałem scenariusz filmu Kwinto. Trzy lata później powstał z niego Vabank.
Never say never again!
12.
Biegiem do Polski
Uszliśmy już dobre 40 minut z Łysej Polany, a schroniska w Dolinie Roztoki ciągle nie było widać. Na mapie wyglądało to na 2 kilometry. Janusz powiedział, że musimy przejść obok Wodogrzmotów Mickiewicza. Więc szliśmy. I szliśmy. I szliśmy. Nie było słychać ani wody, ani grzmotów. Szeroka ścieżka zmieniła się w wąską, aż wreszcie weszliśmy do lasu i dalej maszerowaliśmy brzegiem jakiegoś parowu. Wyglądało to na wyschniętą rzekę. Po przeciwnej stronie rzeki (Janusz znający lepiej tatrzańską topografię powiedział, że to prawdopodobnie koryto Białki) wypatrzyłem wygodniejszy szlak. Przeszliśmy po powalonym drzewie na drugi brzeg i człapaliśmy dalej. Teraz droga była szersza i przyjemniejsza. Spytałem Janusza, czy dobrze idziemy, i odpowiedział, że chyba tak – był w schronisku w Roztoce już wcześniej.
We wrześniu 1973 obaj jako świeżo upieczeni studenci korzystaliśmy z przedłużonych o miesiąc wakacji. W czerwcu obu nam nie udało się zdać na Wydział Operatorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej i Telewizyjnej w Łodzi i teraz Janusz Gauer studiował w Łodzi handel zagraniczny, a ja polonistykę w Warszawie. Znaliśmy się od trzeciej klasy szkoły podstawowej i przyjaźniliśmy ciągle, mimo że ja w 1966 roku przeprowadziłem się do Warszawy. Postanowiliśmy pojechać razem na wakacje w Tatry. Trafiliśmy do prywatnych kwater w Kośnych Hamrach pod Zakopanem i mieliśmy w planie zwiedzanie gór. Nie bardzo nam się dotąd to udawało, bo gdy wreszcie wybraliśmy się na Giewont, w połowie drogi musieliśmy wracać, żeby nie przepadł nam zapłacony góralski obiad. Tym razem już po obiedzie wyruszyliśmy – ahoj, przygodo! – do schroniska w Dolinie Roztoki, gdzie mieszkał mój kolega Włodek Gruszczyński, żeby razem z nim zdobyć Dolinę Pięciu Stawów, Morskie Oko, a kto wie, może nawet Rysy? Na razie po godzinie marszu ciągle nie byliśmy pewni, czy to właściwy szlak. Nagle zauważyłem czerwone tabliczki przybite do drzewa 200 metrów od nas.

– Jesteśmy w domu! – krzyknąłem do Janusza. – Tam są drogowskazy!
Chwilę później byliśmy pod rozłożystym dębem. Najbardziej rzucała się w oczy duża tablica: nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale kilka słów zrozumiałem. Brzmiały one: Tatranský Národní Park. Zrobiło mi się gorąco.
– Jesteśmy w Czechosłowacji – powiedziałem do Janusza. – Ta wyschnięta rzeka to była granica...
– Taaa? Eee? Niee... – odpowiedział Janusz – ale nie jest wykluczone, że to taka wspólna polsko – czechosłowacka przestrzeń strefy nadgranicznej... Może tędy też się uda przejść do Roztoki?
– Raczej bym na to nie liczył – odpowiedziałem, oczyma duszy widząc owczarki alzackie, które rzucają się nam do gardła pośród bzykających wokół pocisków smugowych straży granicznej. W ułamkach sekundy wyobraziłem sobie, jak czechosłowacka milicja brutalnie bije kolbami kałachów dwóch polskich studentów bez dokumentów, a potem zakuwa ich w kajdany i wrzuca do wilgotnej celi w Ołomuńcu.
– Chcesz spędzić najbliższych pięć lat w obozie pracy?! – krzyknąłem do Janusza.
– Gdzie? Dlaczego? Co?! – nie rozumiał.
– Jajco! Czytałeś Kunderę? Biegiem!
– Dokąd?! – Janusz ciągle nie wierzył, że coś złego może się nam przydarzyć.
– Do Polski! – rzuciłem się pędem z powrotem w stronę powalonego drzewa. Słyszałem, że Janusz biegnie za mną. Po kilkunastu minutach byliśmy znowu w ojczyźnie. Szkoda, że nie mierzyliśmy czasu. Dzięki motywacji, mimo naszego obuwia, mieliśmy spore szanse na wyczynowy rekord. Spoceni, przerażeni, ale wolni napiliśmy się polskiej wody z polskiego źródełka. Smakowała jak nigdy. Potem, kiedy już ochłonęliśmy, odnaleźliśmy oczywiście Roztokę i schronisko, a po zjedzeniu sucharów i wypiciu herbaty z kubków ze śladami jajecznicy ze śniadania doszliśmy nawet do Morskiego Oka.
Oczywiście udawałem, że powala mnie piękno Tatr i takie tam pierdoły, a tak naprawdę to tęskniłem tylko za tym, żeby dorwać się do pierwszego tomu Dzienników Gombrowicza, które miałem w plecaku. Usiąść gdzieś na powietrzu przy dobrej kawie czy piwie i poczytać sobie wreszcie, bez ganiania po tych górach! Właściwie po co ja po nich tak łażę od 13. roku życia? – myślałem. Tylko dlatego, że są? Tak naprawdę mam je w dupie! Jak wspomnę sobie te wszystkie harcerskie zwiady, kiedy w lodowatym deszczu wdrapywaliśmy się na Turbacz czy Lubań, żeby potem w mokrych mundurach trząść się w nocy z zimna na jakiejś słomie w stodole! Na jasną cholerę potrzebne mi były takie atrakcje?! Co z tego, że wziąłem udział w trzech rajdach świętokrzyskich (100 km po górach w trzy dni), że pozdobywałem jakieś odznaki turystyczne, górskie i terenowe? Jakieś sprawności terenoznawcy czy wędrownika? Kiedy pomyślę, ile mógłbym przez ten czas obejrzeć filmów, przeczytać książek i posłuchać płyt, ile czasu spędzić sensownie jak kulturalny człowiek z miasta, to krew mnie zalewa!
Na szczęście to już upiory przeszłości. Dziś z paszportem w kieszeni można jeździć, po pierwsze: wszędzie, po drugie: także w wygodne miejsca. Nie mam nic przeciwko obserwowaniu dzikich lwów i gazeli u wodopoju gdzieś pośrodku Serengeti, pod warunkiem że obserwuję je przez panoramiczną szybę, sącząc drinka w głębokim fotelu, w lobby luksusowego hotelu.
Mógłbym ostatecznie stanąć na Evereście czy K2, ale tylko kiedy będzie tam można wjechać windą lub, w najgorszym razie, dolecieć helikopterem. Chociaż co takiego jest na Evereście, czego bym potrzebował do szczęścia, a czego mi na przykład nie zapewni Manhattan, bulwar St. Germain czy Kazimierz w Krakowie?
Mimo wszystko wcześnie zrozumiałem, że miasta są mi bliższe niż tak zwana dzika przyroda. Po PRL – u mam idiosynkrazję na egzotykę i klimaty alternatywne, czyli krótko mówiąc: dziadostwo. I jeśli już miałbym wybierać się w podróż, to na pewno na zachód od Łaby. W westernach oglądanych w dzieciństwie starzy traperzy zwykli mówić, że „prawo kończy się na południe od Rio Grande”, czyli w Meksyku. Dla mnie prawo kończy się na wschód od Berlina Zachodniego. Bliski i Daleki Wschód pozostają dla mnie niezrozumiałe i obojętne. Wystarczy mi lektura powieści Josepha Conrada. Byłem wprawdzie w Chinach, ale chciałem wracać do domu tego samego dnia. Kilkakrotnie odmówiłem podróży do Tajlandii i Indii (w tym na Goa). Jakoś nie przepadam za tym, by trędowaci pukali mi kikutami w szyby, kiedy stoję na czerwonym świetle. Szczerze powiedziawszy, nawet do anglosaskiej bądź co bądź Afryki Południowej czy Australii też jest dla mnie za daleko. Z wyrozumiałym uśmiechem wysłuchuję, jak moi przyjaciele z USA czy Francji ekscytują się rozmowami o egzotycznych wyprawach do Tybetu, na Syberię czy Kubę. I bardzo się dziwią, że mnie to nie kręci. Nie rozumieją, że ja już to wszystko, całe to dziadostwo przerobiłem w czasach PRL – u, nawet nie ruszając się z miejsca. Kiedy lekko zirytowani pytają w końcu, czy jest jakieś miejsce na ziemi, które wydaje mi się godne odwiedzenia, odpowiadam niezmiennie, że bardzo odpowiada mi klimat i obyczaje społeczności Beverly Hills czy Santa Monica w Kalifornii. Uznają to za kiepski żart albo prowokację. Ale ja naprawdę tak myślę! Jeśli już umierać ze strachu w samolocie przez 10 godzin, to niech na końcu przynajmniej będzie San Francisco. Jeśli Afryka, to Wyspy Kanaryjskie – chociaż nastrojowy klimat niektórych restauracji na dachach Marrakeszu na zawsze zapamiętam; jeśli Wschód, to Upper East Side na Manhattanie – choć wiem także, że coś bym przegapił, nie widząc Morza Martwego z wysokości Masady.
Kiedyś myślałem, że lubię podróżować. Szczególnie wtedy, gdy paszport był marzeniem ściętej głowy. Ale złapałem się na tym, że podczas rocznego pobytu w Stanach nie zwiedziłem żadnego parku narodowego oprócz parków rozrywki w Disneylandzie i Universal Studio. Wolałem Las Vegas niż Grand Canyon, luksusowe dzielnice Coconut Grove czy Coral Gables niż bagna aligatorów w Miami. Te wyjazdy były raczej tęsknymi pogoniami za niedostępnymi w Polsce filmami, książkami i płytami. Wydawałem na nie ostatnie grosze. Dziś, kiedy portale internetowe w tydzień zaspakajają moje najbardziej wyszukane potrzeby kulturalne, wydaje mi się, że świat to za mało. Kiedyś w biurze podróży, kiedy żaden z oferowanych kierunków wyjazdu mi nie odpowiadał, powiedziałem do lekko już załamanego agenta: „A innego globusa pan nie ma?”. W Pekinie zorganizowano mi wycieczkę na Wielki Mur Chiński. „Jak długo tam się jedzie?”. „No, ze dwie godziny”. „A potem, jak już się dojedzie, jak długo się na niego wchodzi?”. „No, ze 40 minut do godziny”. „A, to dziękuję. Powłóczę się po Pekinie. Może znajdę jakieś KFC?”. Moi chińscy przyjaciele do dziś są w szoku.
Kiedyś we wspomnieniach Jeana Renoira, który w 1951 roku kręcił w Indiach film Rzeka, przeczytałem o tym, jak cała ekipa filmu szykowała się na zwiedzanie po zdjęciach pałacu Tadż Mahal, który był oddalony o kilkanaście kilometrów od planu. Renoir wtedy powiedział: „To wy sobie tam jedźcie, a ja wrócę do hotelu poczytać”. Zapanowała francusko – indyjska konsternacja. „Jak to, Jean?! Nie chcesz zobaczyć Tadż Mahal? Ósmego cudu świata?!”. „A dlaczego mam go oglądać? Tylko dlatego, że jest niedaleko?” – odpowiedział pytaniem. Jean Renoir jest moim turystycznym idolem. Wolałbym pokrewieństwo dusz dzielić z nim także w twórczości, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Jestem prawie pewien, że wyobraźnia wystarcza. Nie sądzę, żebym nie mógł żyć bez nurkowania na Galapagos, przemierzania tratwą jeziora Titicaca, pokonywania na motorze Kamczatki czy wchodzenia na Kilimandżaro z grupą telewizyjnych celebrytów. Młodsi ode mnie rodacy, którzy nie mają komunistycznych obciążeń pamięci, rwą się do tych trudnych geograficznie okolic – na Syberię, Kubę, do Pekinu – jak ćmy do ognia! Ja ich rozumiem. Oni nie mieli obowiązkowych pochodów pierwszomajowych ani wakacji w Rumunii. Im się to kojarzy z romantyczną przygodą. Im Rosja kojarzy się z filmami Nikity Michałkowa – mnie ze Stalinem; Kuba z Buena Vista Social Club – mnie z braćmi Castro; Chiny z Ostatnim cesarzem Bertolucciego, mnie z masakrą na Tiananmen.
Każdy ma to, na co zasłużył.
Ja bardzo przepraszam, ale o wiele bardziej wolę starą Europę. I jedynym dziś powodem podróżowania jest dla mnie lepszy klimat. Ucieczka od trwającej osiem miesięcy polskiej zimy. Chociaż nie przeczę: niektóre podróże kształcą.
13.
Mężczyzna oparty barkiem o framugę pali papierosa i z uwagą wygląda przez okno, jakby kogoś oczekiwał. W oddali słychać nadjeżdżający samochód. Człowiek w oknie, ze wzrokiem wciąż teraz utkwionym w jeden punkt, sięga po oparty o ścianę snajperski karabinek. Poprawia się na swoim miejscu i niechcący zaczepia rękawem o gwóźdź wystający z framugi. Szarpnięciem uwalnia rękaw, nie zauważając, że na gwoździu zostaje kilka nitek z tweedowej marynarki. Przeładowuje karabinek i wolno przykłada go do oka. Nie odrywając wzroku od optycznego celownika, wyjmuje papierosa z ust, wyrzuca go i delikatnie kładzie palec na cynglu...
To wszystko dzieje się w czwartek 7 marca 1974 roku, dokładnie trzy dni przed moimi 19. urodzinami. Oglądam spektakl telewizyjnego Teatru Sensacji „Kobra” pod tytułem Śmierć w najszczęśliwszym dniu. Akcja dzieje się w Pensylwanii, w Stanach Zjednoczonych. Tom Howard, pan młody, ginie w dniu ślubu na progu rezydencji teściów. Zabójcą jest morderca na zlecenie, Harry Lomax, bardziej znany jako Smukły Harry, ale kto go wynajął? Tę zagadkę à la Agatha Christie w ciągu 70 minut fabuły wyjaśnią dwaj policyjni detektywi. Prowadzącego śledztwo porucznika Smike’a gra mój ojciec, który także reżyseruje spektakl.

Byłem podekscytowany nie tyle kryminalną akcją, ile moim w niej „udziałem”. Uczestniczyłem bowiem jako obserwator w realizacji przedstawienia na Woronicza, a także miałem kilka pomysłów obsadowych, które Janek wykorzystał i które się sprawdziły. Po wieczornej emisji uznałem, że ta „Kobra” bardzo mi się podoba. Podobnego zdania byli branżowi krytycy. Janek zebrał słowa uznania za reżyserię zapewniającą przejrzystość i wartkość akcji, a także za odwagę obsadzenia nowych twarzy. Jeden z recenzentów napisał nawet, że wprawdzie bardzo ceni sobie Krzysztofa Chamca i Jana Matyjaszkiewicza i wszystkich „żelaznych kobrowców”, ale cieszy się, że w tej sztuce nie grali, bo po samej obsadzie można by się zorientować, kto zabił. Wychwalano również kunszt pisarski amerykańskiego autora Jerry’ego McKee, nieznanego szerzej polskiej publiczności. Zastanawiano się, dlaczego mimo że wymyślił łamigłówkę kryminalną nie gorszą niż Raymond Chandler, Dashiell Hammett czy Ross Macdonald, nie jest tak popularny jak tamci. Redaktorzy Teatru Sensacji „Kobra” zainteresowali się natychmiast innymi sztukami tego pisarza, a ponieważ to mój ojciec go odkrył i przyniósł scenariusz Śmierci w najszczęśliwszym dniu do telewizji, zapytano Janka, czy McKee nie napisał jeszcze czegoś. Mój ojciec odpowiedział, że owszem, autor napisał jeszcze dwie sztuki o przygodach detektywów Smike’a i Bolta. Telewizja poprosiła, żeby je dostarczyć w polskim tłumaczeniu, i to jak najszybciej. Prośba została spełniona błyskawicznie. Scenariusze Kto chce zabić Martina Cheeversa? i Ostatnia taśma van Houtena zjawiły się na biurku szefowej Teatru „Kobra” następnego dnia. Przypominam, że były to czasy, kiedy po wschodniej stronie żelaznej kurtyny nie obowiązywały przepisy prawa autorskiego. Każdy mógł wybrać sobie dowolną amerykańską czy zachodnioeuropejską książkę, przetłumaczyć ją, zrobić z niej spektakl TV lub teatralny i nie płacić autorowi tantiem.
W telewizji zaczęto pytać, jak trafiliśmy na ślad tak znakomitego, a nieznanego autora kryminałów. „Było to tak... – zaczął mój ojciec – ...dawno, dawno temu, na początku zeszłego roku dostałem do reżyserowania »Kobrę« pod tytułem Rewolwer na deszczu jakiegoś węgierskiego autora...”. Teatr „Kobra” odczuwał wyraźne braki scenariuszowe, skoro sięgał po nieco zleżałe, trzecioligowe zapasy tekstów z bratnich krajów socjalistycznych. Janek był dość zniesmaczony węgierskim tekstem i nawet dał mi go do przeczytania.
– I co? – zapytał, kiedy skończyłem.
– Szkoda, że zamiast do przeczytania nie dałeś mi tego do napisania – odpowiedziałem.
Była to dość arogancka uwaga, zważywszy, że właśnie oblałem egzamin na Wydział Operatorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej i Telewizyjnej w Łodzi. Dostałem się wprawdzie na pierwszy rok polonistyki UW, ale to miało mało wspólnego ze scenariopisarstwem. Janek najwidoczniej też tak sądził, bo uśmiechnął się sarkastycznie i powiedział: „Tak uważasz? No, to napisz!”.
Ambicja nie pozwoliła mi odpuścić. Ale przedtem podkręciliśmy ten węgierski Rewolwer, dopisując parę scen, a wyrzucając inne. I tak naprawdę ten beznadziejny Rewolwer na deszczu spełnił funkcję katalizatora. Dodał mi odwagi do spróbowania własnych sił i miał swój ciąg dalszy.
Wymyślanie i pisanie tej „Kobry” odbyło się w sierpniu 1973, właśnie na Węgrzech, w czasie wakacji nad Balatonem. Ponieważ już wtedy uważałem, że wszystko, co najlepsze, nie tylko w filmie, jest amerykańskie, nasza „Kobra” musiała być napisana przez autora o amerykańskim nazwisku. Już wcześniej przychodziło mi do głowy, że nazwisko Machulski wygląda właściwie na szkockie lub irlandzkie, szczególnie gdyby je zapisać jako Mac Hulski. Hm... nie wyglądało to zbyt anglosasko. A może Mac Hoolsky? Albo McHoolskee? Niby lepiej, ale ciągle nie to. Tak się zdarzyło, że akurat czytałem Wielkiego Gatsby’ego i jak na zawołanie natknąłem się w prozie Fitzgeralda na małżeństwo o nazwisku McKee! Uznałem to za dobry omen, skoro pojawiło się ono w kultowej amerykańskiej powieści. Potrzebowałem jeszcze odpowiedniego imienia na literę „J”. W owym czasie byłem zafascynowany filmami Narkomani i Strach na wróble Jerry’ego Schatzberga.
A więc Jerry McKee. I tak właśnie z piany Balatonu narodził się nowy amerykański autor. Kiedy już mieliśmy nazwisko, reszta poszła z górki. W ciągu miesiąca w czasie spacerów z ojcem po błotnistej trawie nad jeziorem, przy gulaszu w samoobsługowym barze w Balatonfüred i gry w kierki powstała Śmierć w najszczęśliwszym dniu. I dlatego spytany przez szefową „Kobry”, jak znaleźliśmy tego autora, Janek odpowiedział: „Prawdę mówiąc, napisaliśmy te sztuki sami, ja z Julem... A właściwie to on napisał... Jul”. To prawda, że byłem tym, który stawiał litery na papierze, ale bez Janka jako sparingpartnera sztuka by nie powstała. To wyznanie spowodowało lekką konsternację pani Mariny Niecikowskiej – szefowej Teatru TV. Po chwili jednak pani Marina uśmiechnęła się i powiedziała, że przekaże te „amerykańskie” teksty dalej do zarządu redakcji. I żebyśmy byli dobrej myśli.
Byliśmy najlepszej myśli na świecie, a nasze szczęście nie miało granic. Natychmiast poszliśmy z tatą do aktorskiego klubu SPATiF w Alejach Ujazdowskich opić sukces naszych sequeli, tyle tylko, że nie wiedzieliśmy, że to się nazywa sequel. Piliśmy oczywiście węgierski bikaver.
Radość była przedwczesna. Innym członkom redakcji Teatru „Kobra” dzieła zebrane Jerry’ego McKee nie przypadły do gustu. Najprawdopodobniej najbardziej nie podobało się, że Janek miałby reżyserować i grać w dwóch następnych sztukach tę samą postać, co już zakrawało na serial. Nie dość, że pieniądze, to jeszcze popularność?! I żeby to jeszcze były amerykańskie sztuki! Ale nie! Skąd! To były jakieś podróbki! Jakieś „polskie dżinsy”! I w dodatku napisane przez studenta polonistyki, który był synem reżysera!
– Za dużo nazwiska Machulski w jednym spektaklu... – perswadowała nam pani redaktor Katarzyna Sobol, motywując odmowę. To był oczywiście pretekst, ale w ten sposób skończył się nasz amerykański sen. Nie od rzeczy był też fakt, że redaktorzy wyjadacze z Teatru „Kobra” dali się nabrać 19-letniemu gówniarzowi. Przecież wszyscy kupili Śmierć w najszczęśliwszym dniu jako pełnokrwisty amerykański kryminał nieistniejącego autora! Bo to, że autor widmo żył w PRL – u, strącało go/mnie na dno niebytu. Z takich samych powodów chyba Maciej Słomczyński podpisywał swoje „angielskie” kryminały jako Joe Alex, a Janusz Majewski swojego Upiora w kuchni – jako Patrick G. Clarke.
W czasach PRL – u wszyscy, którzy próbowali wziąć się do tego gatunku, czuli instynktownie, że nie powinno się to dziać w kraju, gdzie była milicja zamiast policji, bandyci mogli wyposażyć się jedynie w broń zakopaną w ogródku po II wojnie światowej, a od pieniędzy cenniejsze były układy i przynależność do PZPR. Czyli po co zabijać i co tu rabować? Zwłaszcza że w tamtych czasach w Ameryce więcej było towarów w koszu na śmieci niż u nas w delikatesach. Dlatego też kiedy już w trakcie studiów w szkole filmowej w Łodzi zabrałem się do pisania kryminału, wiedziałem, że muszę akcję umieścić w dwudziestoleciu międzywojennym – kiedy Polska była Polską, policjant policjantem, a złotówka wymienialna na dolara. Nie chciałem też robić laurki dla Milicji Obywatelskiej.
Ale per saldo Śmierć w najszczęśliwszym dniu bardzo mi w zawodowym życiu pomogła. Przede wszystkim wielu widzom zapadła w pamięć. Kiedy w maju 1974 roku zdawałem tym razem na reżyserię do szkoły filmowej w Łodzi, większość profesorów z komisji egzaminacyjnej pamiętała tę bardzo amerykańską „Kobrę”, którą oczywiście nie omieszkałem się pochwalić. Nawet rok później, kiedy grałem w filmie Personel, Krzysztof Kieślowski przyznał się, że oglądając Śmierć w najszczęśliwszym dniu, sądził, że ma do czynienia z oryginalnym produktem znad Potomacu. Ale najlepsze miało dopiero przyjść. Po wakacjach 1977 roku zanieśliśmy z Jankiem pani dyrektor Marinie Niecikowskiej nowo napisany, tym razem w Bułgarii, scenariusz filmu retro. Na wszelki wypadek, żeby to źle nie zabrzmiało, zatytułowałem go Kwinto – projekt scenariusza filmu kryminalnego. Pani Marina świeżo po awansie z telewizyjnej „Kobry” urzędowała teraz na Krakowskim Przedmieściu jako dyrektor Naczelnego Zarządu Kinematografii. Następnego dnia poprosiła mnie do siebie. Przybyłem cały spocony, co też przyniesie ta rozmowa.
Pani dyrektor klepnęła ręką w pierwszą stronę mojego scenariusza i zapytała:
– Co pan tu napisał?
– Nooo... – zacząłem się tłumaczyć – ...to jest taki kryminał retro o uczciwym kasiarzu i nieuczciwym bankierze...
– Wiem! Czytałam! – odparła Niecikowska. – Tylko tu na pierwszej stronie napisał pan, że to jest projekt scenariusza filmowego. Trzeba to poprawić.
– Oczywiście, poprawię. Gdyby pani zechciała podzielić się ze mną uwagami, zacznę poprawiać jeszcze dziś.
Gorliwie wyjąłem notes, odkręciłem wieczne pióro i zastygłem wyczekująco. Pani Marina zmarszczyła brwi, jakby nie rozumiała, o co mi chodzi. Wreszcie roześmiała się.
– Ja nie mam uwag! Trzeba tylko poprawić stronę tytułową.
Tym razem ja nie zrozumiałem.
– Aha... Coś z nią nie tak?
– To nie jest projekt scenariusza, tylko scenariusz! W dodatku najlepszy scenariusz, jaki czytałam w zeszłym roku. I jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zamierzam go kupić.
Zaniemówiłem przez chwilę.
– Ach, to świetnie! I co dalej?
– Trzeba będzie zrobić z niego film. Kiedy pan kończy szkołę filmową?
– Za pół roku, w maju.
– No to niech pan się postara napisać, a potem szybko zrobić jakiś telewizyjny film. A Kwinto mógłby być pana debiutem kinowym.
Tym razem zaniemówiłem na dłużej.
– Nigdy o tym nie myślałem. Po prostu chciałem napisać scenariusz...
– No to niech pan zacznie o tym myśleć, panie McKee. – Pani Marina uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń na pożegnanie. Nie miałem wyjścia. Zacząłem myśleć o Kwincie jak o filmie, który miałem zrobić sam.
14.
Wojna w wapnie
Yhm... – powiedział Jerzy Rutowicz, mierząc mnie uważnie od stóp do głów, po czym przeniósł wzrok na Ryśka i zobaczyłem, że w tym momencie jego twarz rozpogadza się, jakby słońce wyszło zza chmury.
– Tak! Ten jest bardzo dobry! – wykrzyknął. – Wygląda jak Zbyszek Józefowicz w młodości!
– A ja? – spytałem nieśmiało.
– No, ty jesteś synem Janka, to się rozumie samo przez się... – odpowiedział Jerzy Rutowicz. – Chyba że masz brata, który jest bardziej do ojca podobny.
– Żadnego, o którym mi wiadomo – odpowiedziałem wymijająco.
– No to w takim razie do zobaczenia za tydzień we Wrocławiu.
Był kwiecień 1974 roku i właśnie przed chwilą wygraliśmy casting do filmu. Jerzy Rutowicz, wytrawny kierownik produkcji polskiej kinematografii, właśnie nas z Ryśkiem – a zwłaszcza Ryśka – zaakceptował. A to było tak. Mój ojciec Jan Machulski grał jedną z głównych ról w odcinku Katastrofa serialu TVP Najważniejszy dzień życia. Inżynier Urban, którego grał Janek, „dostawał retrospekcji” i przypominał sobie, jak to się stało, że wyszedł ze wsi i został inżynierem. Jego przyjaciel z młodości, dziś sekretarz POP PZPR towarzysz Łoś – grany przez Zbigniewa Józefowicza – ma z Urbanem same problemy. Po pierwsze: musi wyciągnąć Urbana z katastrofy górniczej w kopalni (Urban ma złamaną nogę i ledwo zipie – dlatego dostaje retrospekcji). Po drugie: musi coś zrobić ze swoją żoną, która puszcza się z Urbanem. Ten drugi problem powoduje, że Łoś być może nie bardzo się przyłoży do wyciągania Urbana z – dosłownie – bagna i może nawet go ukatrupi. Tak przynajmniej powinien myśleć widz i na tym polegał suspens w tym produkcyjniaku.
Obaj z Ryśkiem bardzo chcieliśmy zagrać w tym filmie. Rok wcześniej założyliśmy amatorski teatr/kabaret Pod Pachą i nasz aktorski apetyt rósł z programu na program. I właśnie wiosną 1974, kiedy ja szykowałem się do egzaminów na Wydział Reżyserii Filmowej, a Rysiek grzał się do matury, Jankowi Machulskiemu przyszło do głowy genialne w swojej prostocie rozwiązanie obsadowe: ojca w młodości zagra jego syn!
– A może masz jakiegoś kolegę blondyna? – spytał Janek. – Podobnego do Józefowicza?
– No... Rychu? – odparłem bez namysłu.
– Rychu może być – odpowiedział Janek po namyśle, a dalej poszło jak z płatka.
Kierownictwo produkcji Katastrofy zafundowało nam przelot samolotem. W podniosłych nastrojach 26 kwietnia wylecieliśmy do Wrocławia. Żaden z nas dotąd nie był w tym mieście ani nie grał w prawdziwym filmie. To nic, że film był telewizyjny. Kręciło się go na taśmie 16 mm i to już było powodem do dumy. A w dodatku Rysiek nigdy nie leciał samolotem! No, może samolotem to za dużo powiedziane, bo był to radziecki An-24, ale póki maszyna utrzymywała się w powietrzu, uchodziła za samolot. Kiedy zbliżaliśmy się do lądowania, z kabiny wyszedł jeden z pilotów, stanął na środku przejścia między rzędami i zaczął skakać, z całej siły uderzając nogami w metalową podłogę. Rysiek był zaintrygowany, a reszta pasażerów patrzyła na to, wstrzymując oddech. Po kilku skokach coś zgrzytnęło, zawarczało, pilot poprawił mundur i wrócił na swoje miejsce za sterami. Rysiek spytał stewardessę, co się stało. Odpowiedziała, że czasem są problemy z wypuszczeniem podwozia i wtedy trzeba skakać. Wtedy Rysiek spytał mnie, czy zawsze się tak ląduje. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo pierwszy raz lecę do Wrocławia.
Na lotnisku w Strachowicach czekał już kierowca, żeby zawieźć nas na ulicę Wystawową do Wytwórni Filmów Fabularnych. Reżyser miał się z nami spotkać, ale ponieważ jeszcze nie wrócił z planu, kazano nam czekać w pokoju, w którym, jak się domyślaliśmy, przyjdzie nam spędzić noc. Zaczęliśmy się rozglądać z Ryśkiem, jak tu się ułożymy na tych dwóch ceratowych kanapach w pokoiku dwa metry na dwa. Dadzą pewnie jakąś pościel, a jak nie, to i koc wystarczy – myśleliśmy. Zajrzawszy pod kanapy, Rysiek dokonał niezwykłego odkrycia. Stało tam dziesięć skrzynek z wódką.
– W życiu nie widziałem tyle wódki naraz! Nawet w sklepie – powiedział Rysiek.
– W końcu jesteś w wytwórni filmowej! W fabryce snów, nie? – odpowiedziałem.
W tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł niewysoki, czterdziestokilkuletni, siwy mężczyzna. Powiedział, że jest reżyserem i nazywa się Ryszard Ber. Popatrzył na nas spod przymrużonych powiek. Najpierw na mnie, i pokiwał głową, a potem na Ryśka, i rozchmurzył się.
– Zbyszek Józefowicz jak żywy! Tylko 30 lat młodszy!
A kiedy zauważył, że spoglądamy na wódkę pod kanapami, machnął ręką lekceważąco.
– Tym się nie przejmujcie. Mam dziś imieniny.
Natychmiast złożyliśmy mu życzenia, a ja spojrzałem na Ryśka z wyrzutem.
– A ty co? – szepnąłem mu na ucho.
– Ja miałem 3 kwietnia! – odszepnął.
– Zaprowadzę was do charakteryzatorni – powiedział reżyser i poszliśmy długimi korytarzami, słuchając po drodze, jak solenizant opowiada nam nasze role.
– Przyjeżdżacie ze wsi do miasta w 1950 roku, wstępujecie do Służby Polsce i dlatego musicie mieć krótsze włosy.
W czasie kiedy doświadczony charakteryzator Zbigniew Dobracki nas strzygł, Ryszard Ber skończył opowieść dotyczącą naszych retrospekcji w filmie. Czekały nas cztery sceny: Przyjazd; Partyjny wiec; Zabawa w remizie i Bójka z bikiniarzami. Szczególnie na tę ostatnią scenę zastrzygliśmy uszami. Zapowiadał się dzień zdjęciowy pełen wrażeń.
– I nie martwcie się – powiedział reżyser – scenariusz jest do dupy, ale film będzie dobry!
Tak pocieszeni, zwłaszcza tym, że wypłacono nam diety, daliśmy się zawieźć – ku naszemu zdziwieniu – do supernowoczesnego jak na owe czasy, a dziś nieistniejącego hotelu Panorama. Rzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu baru mlecznego, bo byliśmy już bardzo głodni. Przy porcji klusek z serem przejrzeliśmy miejscową prasę i odkryliśmy, że w Teatrze Kameralnym grają Na pełnym morzu Sławomira Mrożka! Sztukę, do której mam wielki sentyment z kilku powodów. Przede wszystkim byłem na jej prapremierze 11 lat wcześniej. Jankowi – który wprowadził mnie w świat Mrożka – udało się ubłagać Mistrza, by zgodził się na prapremierę swojej sztuki na eksperymentalnej scence Reduta 61 w Lublinie. To była wielka sprawa, bo dopiero dwa tygodnie potem odbyć się miała warszawska galowa premiera w Teatrze Współczesnym, który był okrętem flagowym Sławomira Mrożka.
Od niedawna mieliśmy z Ryśkiem tę sztukę na tapecie w naszym amatorskim teatrze, więc musieliśmy zobaczyć konkurencję. Ulicę Świdnicką, na której mieści się Scena Kameralna, znaleźliśmy bez trudu i, o dziwo, były jeszcze bilety. Wyczerpani emocjami dnia z rozkoszą oddaliśmy się purnonsensowi sztuki, w której trzech rozbitków na tratwie w obliczu wyczerpania zapasów żywności zaczyna rozumieć, że aby przeżyć, muszą zjeść któregoś z nich. Wrocławski tercet aktorski Józef Skwark – Andrzej Gazdeczka – Igor Przegrodzki grał to samo co my z przyjaciółmi na gościnnej scenie Teatru Ochoty w Warszawie. Po kilku minutach zrozumiałem, że nie do końca to samo. My, amatorzy, graliśmy słowo w słowo to, co napisał autor. Wrocławscy zawodowcy natomiast wypowiadali, co im ślina na język przyniosła. Niby sens był podobny, ale słowa i szyk zdań niekoniecznie.
Ostrzyżeni na lata 50. siedzieliśmy z Ryśkiem na widowni, ze zgrozą przyglądając się, jak profesjonaliści mordują Mrożka. No bo nie może być tak, że słowa, które autor świadomie i starannie dobierał w długim procesie twórczym, zmieniają się nagle, bo aktorzy mają kłopot z pamięcią albo z braku skupienia wyskakuje im z ust inny, najczęściej przypadkowy zestaw wyrazów.
I tak zamiast na przykład kwestii: „Lepiej znajdźmy inne wyjście. Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Losowanie to pozostałość z epoki ciemnoty”, aktor mówił: „Trzeba znaleźć lepsze rozwiązanie. Przecież jesteśmy kulturalnymi ludźmi. Loteria to zabobon z epoki kamienia łupanego”. Niby podobne, ale jakże inne.
Później, już w dorosłym życiu na planie filmowym zdarzało mi się, że niektórzy aktorzy rozpuszczeni i przyzwyczajeni do niechlujstwa w wypowiadaniu kwestii na scenie – byle na temat i byle do przodu – nagle stawali bezradni, kiedy wymagałem od nich, żeby grali przed kamerą tekst tak, jak został napisany. Cierpliwie wyjaśniałem, że autor scenariusza zastanawiał się o wiele dłużej nad tym, jak powinien brzmieć dialog, niż nieskoncentrowany aktor, który właśnie wpadł na plan pomiędzy próbą a popołudniówką w teatrze. Do dziś wymagam tekstu co do litery – chyba że wpadnie mi przed ujęciem do głowy lepszy dialog.
Zdruzgotani nonszalanckim potraktowaniem bądź co bądź najlepszego naszego współczesnego dramaturga wróciliśmy do hotelu, żeby wyciszyć się przed zdjęciami.
Następnego dnia pierwsze ujęcie polegało na tym, że wyskakiwaliśmy z pociągu na socjalistycznej budowie, by podejść do majstra, który zapisywał ochotników do pracy. Rysiek miał powiedzieć: „Myśmy chcieli do pracy”. Na co majster, grany przez Andrzeja Mrozka, odpowiadał: „Tu jest ciężka robota, tu się lagą gruch nie strąca!”. Ja na to, że rozumiemy i jesteśmy gotowi na każdą pracę. Po czym ładowaliśmy się do ciężarówki i odjeżdżaliśmy z innymi zetempowcami w kierunku hotelu robotniczego.
To wszystko było kręcone w jednym długim ujęciu przewodnim. Kiedy zrobiliśmy już próbę i poszła kamera, majster Mrozek – dla żartu prawdopodobnie, bo stał tyłem do kamery – odpowiedział Ryśkowi w te słowa: „Tu jest ciężka robota, tu się ch... gruch nie strąca”. Cokolwiek nas to zmieszało, nie bardzo, ale cokolwiek. Do tego stopnia, że się roześmialiśmy trochę nie na temat. Oczywiście czar prysł, pieczołowicie przygotowane ujęcie zostało przerwane. Reżyser poprosił nas o profesjonalne podejście. My poprosiliśmy o to samo Andrzeja Mrozka i jakoś się udało. Sceny wiecu i potańcówki przeszły bezszmerowo.
Na koniec dnia zdjęciowego została bitwa w wapnie (!) naszej grupy w mundurach Służby Polsce z bikiniarzami w kolorowych skarpetkach. Mimo że bójka odbywała się na niby, wapno było prawdziwe. Spytałem, czy jest bezpiecznie. „Spokojnie!” – odpowiedział kierownik planu. „To wapno gaszone!”. Nie bardzo wiedziałem, jakie mogłoby być inne, ale żeby nie wyjść na dupka, kiwnąłem głową, że jest OK. No i się zaczęło!
Mój przeciwnik tak się wczuł w sytuację, że rzeczywiście usiłował mnie w tym wapnie udusić. Musiałem strzelić go z byka, żeby poluzował chwyt. W końcu wszystko dobrze się skończyło poza tym, że pod prysznicami w wytwórni była tylko zimna woda. Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, gdzie do późnych godzin nocnych szorowałem się z gaszonego wapna, które zdołało wedrzeć się dosłownie wszędzie.
Następnego dnia w samolocie do Warszawy myślami byłem już przy egzaminach na reżyserię filmową, nie mając pojęcia, że wrócę tu za dziesięć miesięcy grać główną rolę w filmie Krzysztofa Kieślowskiego Personel. A w jednej ze scen partnerować mi będzie Andrzej Gazdeczka, aktor z Na pełnym morzu, któremu nie wspomnę o tym, że widziałem, jak kaleczyli Mrożka.
W czasie lotu w pewnym momencie Rysiek zapytał mnie:
– Myślisz, że też dałbym radę zdawać do tej szkoły filmowej?
– Powiem ci, jak sam się dostanę – odpowiedziałem, nie przypuszczając, że w niedalekiej przyszłości zrobimy razem sześć filmów fabularnych i dwa seriale.
Nikt dotąd o tym nie napisał – recenzenci filmowi skupiają się na rzeczach drugorzędnych – ale to właśnie Rysiek Zatorski jest jednym z nielicznych reżyserów polskich, którzy uczestniczyli w powstaniu siedmiu filmów z ponadmilionową widownią. Jako asystent reżysera pracował przy Vabanku i Seksmisji, jako scenarzysta przy Kilerze, Kilerach 2-óch, a jako scenarzysta i reżyser nakręcił Nigdy w życi, Tylko mnie kochaj i Dlaczego nie?.
Nie jestem pewien, czy to wszystko nie zaczęło się właśnie od tej bijatyki w wapnie, 37 lat temu, we Wrocławiu.

15.
Muszę pilnie rozmawiać z panem dyrektorem... szefem!
– W jakiej sprawie? – damski głos po tamtej stronie słuchawki był uprzejmy w sposób dający do zrozumienia, że ta uprzejmość jest na kredyt, który właśnie zaczyna topnieć. Była wczesna jesień 1976 roku, stałem w gmachu F telewizji na Woronicza, kurczowym uściskiem rozgrzewając do czerwoności słuchawkę automatu telefonicznego. Od tygodnia próbowałem dodzwonić się do telewizyjnego guru, który rządził Studiem 2. Było to nieosiągalne, przynajmniej dla takich śmiertelników jak ja.
– Powiem, jak pani mnie z nim połączy!
Kobieta po drugiej stronie nie usłyszała albo udała, że nie usłyszała.
– Halo? W jakiej sprawie? I można wiedzieć, kto mówi? – głos dawał do zrozumienia, że tylko skrajny profesjonalizm powoduje, że jeszcze ze mną rozmawia.
– W sprawie niecierpiącej zwłoki!
– A kto mówi?
Przedstawiłem się. Dla niej nadal byłem nikim, ale przynajmniej nikim z nazwiskiem. Po drugiej stronie zapanowała pełna zamyślenia cisza, po czym po chwili odezwał się lekko zniecierpliwiony, chropawy męski głos.
– Mariusz Walter, słucham!
Byłem tak zaskoczony, że mam wreszcie szansę porozmawiać z najważniejszym szefem Studia 2, że wypaliłem:
– Roman Polański!
Po drugiej stronie przez ułamek sekundy wyczułem zmieszanie.
– ...że... kto mówi?!
– Mam świetny pomysł na film dokumentalny o Romanie Polańskim!
– A kto pan jest?!
– Studentem trzeciego roku reżyserii filmowej w Łodzi.
– I to jest ta niecierpiąca zwłoki sprawa?!
– Tak... Nie... No, nie wiem...
– Wie pan, że przez pana przerwałem redakcyjne kolegium? Dwanaście poważnych osób na mnie czeka!
Czułem, że rozmowa zbliża się do końca, więc rzuciłem na szalę wszystko, co miałem.
– Wiem, że lada dzień pan Roman Polański zjawi się w Polsce! Spotkałem go miesiąc temu w Paryżu. Obiecał, że się zgodzi... i myślałem, że to dobry pomysł, żeby zrobić film o jego powrocie po latach do kraju... Halo?
Zapytałem na wszelki wypadek, bo wydało mi się, że mówię do głuchej słuchawki, ale mój rozmówca nie zakończył rozmowy, tylko rozważał jakieś opcje. A może zastanawiał się, czy nie blefuję.
– To jest świetny pomysł. Kupuję go. Niech pan się zgłosi do mojego zastępcy. Z nim uzgodnicie szczegóły – powiedział Mariusz Walter i zakończył rozmowę.
Byłem oszołomiony. Wierzyłem w powodzenie misji, ale szybkość, z jaką się to stało... Nie mogłem w to uwierzyć! Wysupłałem następne 50 groszy i kolejny telefon wykonałem do Roberta Glińskiego, kolegi z reżyserii z roku niżej. Powiedziałem mu, że mamy zgodę Mariusza Waltera i teraz przed spotkaniem z jego ludźmi powinniśmy nasz pomysł przelać na papier, czyli napisać scenariusz filmu dokumentalnego.
Robert rzucił wszystko i po kilku wspólnych nasiadówkach mieliśmy potrzebny dokument filmowy. Czego w nim nie było! I Sopot, gdzie dwaj ludzie noszą szafę, i Ściek, czyli popularny klub filmowców na Trębackiej, i schody w łódzkiej szkole filmowej, i Mazury, gdzie kręcono Nóż w wodzie. We wszystkich sytuacjach miał występować Roman Polański osobiście, a czasem mieli towarzyszyć mu przyjaciele i koledzy z młodości: Henryk Kluba, Janusz Morgenstern, Leon Niemczyk. Przewidywaliśmy około 14 dni zdjęciowych, w których nasz bohater zajęty byłby od rana do nocy.
Od razu z dumą pokazaliśmy scenariusz Krzysztofowi Kieślowskiemu. Krzysztof przejrzał kilkudziesięciostronicowy egzemplarz ze zdumioną miną.
– Co wyście tu, kurna, wysmarowali?! Co to jest?
– Scenariusz filmu, no... dokumentalnego...
– Scenariusz filmu dokumentalnego ma dwie, góra trzy strony! A to jest jakaś zasrana praca doktorska!
Ponieważ bardzo ceniłem sobie zdanie Krzysztofa, zwłaszcza w kwestiach projektów dokumentalnych, zmartwiłem się.
– Myślisz, że Walter to odrzuci?
Krzysztof się roześmiał. Wyczuł, że jego prostolinijne opinie robią zamierzone wrażenie.
– Odrzuci? A co on jest – jakąś komisją? Skoro powiedział, że kupił temat, to go kupił. Wiesz, co jest dla niego w tym wszystkim najważniejsze?
Nie wiedziałem.
– To, że poznałeś go osobiście – Kieślowski popatrzył na mnie uważniej, mrużąc oczy. – Rzeczywiście poznałeś go?
Skromnie kiwnąłem głową i opowiedziałem, jak to los był dla mnie łaskawy, że podczas wakacji w Paryżu udało mi się przy pomocy znajomych rodziców z polskiej sekcji UNESCO dotrzeć do Romana Polańskiego, mojego filmowego idola. Spotkanie umówiła młoda i pełna wdzięku Irena Strzałkowska, prawa ręka szefa polskiej sekcji UNESCO. Spotkaliśmy się w kawiarni na placu du Palais Bourbons, gdzie mieści się redakcja paryskiego „Vogue’a”. Byłem rozemocjonowany jak nigdy w życiu. Czułem dosłownie, jak adrenalina wylewa mi się uszami. Przed wyjazdem z Polski obejrzałem Chinatown, dwa dni wcześniej w Paryżu Dziecko Rosemary, a teraz miałem przed sobą ich autora, najprawdziwszego Romana Polańskiego, w szarej jedwabnej koszuli z monogramem. Na szyi miał złoty łańcuch ze swoim znakiem zodiaku Lwem. Obok medalika wisiały dwie złote obrączki. Domyśliłem się, że jedna musiała należeć do Sharon Tate.
Siedzieliśmy sobie w kawiarnianym ogródku, wielki reżyser pił herbatę i rozmawiał ze mną o szkole filmowej w Łodzi i twórczości dramatycznej Petera Shaffera, którą był zafascynowany. Chwalił najnowszą sztukę autora Czarnej komedii – Equus. Czego mogło mi brakować do szczęścia? Projekcji Lokatora, najnowszego filmu, który zszedł już z paryskich ekranów. Roman Polański obiecał, że zorganizuje specjalny pokaz, i dwa dni później w paryskiej siedzibie Paramountu zobaczyłem także ten film. A wcześniej umówiliśmy się, że jak przyjedzie jesienią do Polski, to będę mógł o nim zrobić film dokumentalny.
No i właśnie teraz, dzięki uprzejmości szefa Studia 2, taki film miał powstać. Kieślowski życzył nam szczęścia i sobie poszedł, a my z Robertem Glińskim zaplanowaliśmy szczegóły operacji o kryptonimie „Szafa”.
Ponieważ nie była znana data przyjazdu reżysera, telewizja obiecała, że będziemy mieli do dyspozycji tak zwaną alarmową kamerę, która zawsze jest w gotowości, jakby coś się działo. Z logistyką właśnie mieliśmy najwięcej trudności. Wprawdzie nasz człowiek w Paryżu – Irena Strzałkowska – był w stałym kontakcie z avenue Montaigne, gdzie mieszkał Roman Polański, ale ciągle nie było wiadomo, kiedy reżyser jesienią przyjedzie. Zaczynaliśmy z Robertem powoli tracić wiarę w przedsięwzięcie, a redaktorzy od Mariusza Waltera patrzyli na nas z coraz bardziej ironicznym uśmiechem pod tytułem „I znowu gówniarzom z Łodzi nie wyszło”. W daremnej tęsknocie za tym filmem ujrzeliśmy koniec roku.
31 grudnia umówiliśmy się z Robertem Glińskim na premierę Płatonowa w Teatrze Narodowym. Staliśmy w foyer teatru, popijając polo-cocktę, mając nadzieję, że nadchodzący rok będzie lepszy.
– Pomyśl, Robert, jaki to mógł być piękny rok...
– Mógł być. Gdyby Polański przyjechał – przytaknął Robert. I właśnie wtedy, tuż przed nami, wyrósł niewysoki mężczyzna w krótkiej futrzanej kurtce, dobrze się na tym nie znam, ale chyba z jenotów. Dotąd nie widziałem w życiu mężczyzny w futrze. Zaniemówiłem. Także dlatego, że to był on! Prawdziwy Roman Polański w towarzystwie Krystyny i Janusza Morgensternów. Walnąłem Roberta łokciem w bok.
– Jest! Przyjechał! – pokazałem głową oddającego do szatni futro mężczyznę. Robert zakrztusił się polo-cocktą.
– Szkoda, że nie uprzedził! Nie mamy kamery!
Zrozpaczeni patrzyliśmy, jak obiekt naszych filmowych nadziei znika na marmurowych schodach Teatru Narodowego.
Na premierze byli również moi rodzice, więc ojciec podszedł do Morgensterna i Polańskiego, a ja z nim. Roman poznał nas dzięki temu, że była wówczas z nami także moja dziewczyna, która towarzyszyła mi wtedy w Paryżu.
– Pani ścięła włosy! – zauważył reżyser.
– Idź i namów go! – syczał do mnie na boku Robert.
– Jak namów? Na co? Może on przyjechał tylko na sylwestra?
– Musisz podejść i przypomnieć mu o filmie! I że jesteśmy przygotowani!
– Nie mamy kamery!
– Jak się zgodzi, kamera się znajdzie!
Wiedziałem, że Robert ma rację, ale jakoś niezręcznie było mi nagabywać pana Romana w sylwestrowy wieczór.
– Dlaczego ja? – broniłem się.
– Bo ty go dłużej znasz!
Robert miał rację. Nie cierpiałem takich misji, ale wiedziałem, że nie mam wyjścia. Zbierałem się do tego cały pierwszy akt i sztuki w ogóle nie pamiętam. W przerwie podszedłem na sztywnych nogach do mojego idola i w desperacji obejmując ramieniem jego aksamitną marynarkę, niby mimochodem zapytałem, czy miałby coś przeciw temu, abyśmy korzystając z jego pobytu w Warszawie, zrobili o nim krótki, 40-minutowy film dokumentalny. Polański spojrzał na mnie z prawdziwym niepokojem.
– Co pan, co pan?! Ja tu jestem prywatnie! U przyjaciół na sylwestra! Nie mam czasu na żadne filmy!
Byłem załamany, a on to zauważył. Widocznie zrobiło mu się mnie żal, bo poklepał mnie po plecach.
– Głowa do góry! Przyjadę w przyszłym roku, to wtedy się spotkamy! I może nawet uda się coś nakręcić?
Nadzieja powróciła.
– Kiedy w przyszłym roku? – zapytałem, nie wierząc we własne szczęście.
– Na wiosnę. Zrobię tylko reportaż dla „Vogue’a” w Hollywood i w kwietniu będę z powrotem w Polsce.
Podniósł mnie na duchu. Drugi akt oglądałem już spokojniej, zauważyłem nawet, że Płatonowa grał Zdzisław Wardejn. Po spektaklu razem z Robertem Glińskim życzyliśmy Romanowi Polańskiemu szczęśliwego roku 1977, sobie szczęśliwego filmu w nowym roku i podbudowani rozjechaliśmy się każdy na swojego sylwestra.
Niestety. Roman Polański nie przyjechał w kwietniu do Polski. W Stanach zatrzymały go pewne sprawy. Kiedy po latach zjawił się znowu, ani ja, ani Robert nie mieliśmy głowy do filmów dokumentalnych, zajęci swoimi filmami fabularnymi. Zresztą zapodzialiśmy gdzieś nasz scenariusz w formie pracy doktorskiej. Od tej pory upłynęło przeszło 30 lat, każdy z nas zrobił po kilkanaście filmów fabularnych, a Robertowi Glińskiemu udało się nawet zostać rektorem łódzkiej szkoły filmowej. Irena Strzałkowska wróciła z Paryża i od lat jest prawą ręką Krzysztofa Zanussiego w Studiu Filmowym „Tor”. Mariusz Walter zrezygnował z telewizji publicznej i stał się właścicielem swojej prywatnej telewizji. Tymczasem sprawy, które zatrzymały Romana Polańskiego w Ameryce w 1977 roku, trzymają go do dziś. Bardzo boleję nad taką złośliwością losu.
16.
Podarowana historia
We wrześniu 1977 roku skończyłem pierwszą wersję skromnego scenariusza pod tytułem Kwinto. Opowiadał on historię zemsty uczciwego kasiarza na nieuczciwym dyrektorze banku. Całość utrzymana w konwencji retro miała wiele wdzięku, ale z powodu umieszczenia akcji w 1934 roku wymagała wysokiego budżetu. Byłem już po trzecim roku szkoły filmowej i miałem nadzieję, że Kwinto spodoba się jakiemuś doświadczonemu reżyserowi. O tym, że samemu uda mi się zadebiutować tym scenariuszem, nawet nie marzyłem. Chciałem po prostu zaistnieć jako scenarzysta, aby starając się w przyszłości o debiut, mieć na koncie jakieś profesjonalne osiągnięcie. Pokazałem scenariusz Januszowi Majewskiemu, który właśnie skończył mroczny kryminał retro pod tytułem Sprawa Gorgonowej. Janusz pochwalił mój tekst, ale powiedział, że ma inne plany na przyszłość. I żebym może sam zrealizował scenariusz, przerabiając go nieco na Teatr Telewizji. Tego w ogóle nie brałem pod uwagę.
– Bardzo pana przepraszam, może to zabrzmi nieskromnie, ale wolałbym, żeby to była fabuła do kin.
Janusz Majewski, człowiek, który wiedział wszystko o filmach na temat dwudziestolecia międzywojennego w Polsce, pokiwał głową:
– No to musisz się spieszyć, bo podobny film o kasiarzu właśnie jest w zdjęciach.
Oblał mnie zimny pot.
– Jaki podobny film?! – ledwo zdołałem wyszeptać.
– Zdaje się, że się nazywa Halo, Szpicbródka! – odpowiedział pan Janusz.
Opuściłem głowę i zabrałem swój nieszczęsny, spóźniony scenariusz z mahoniowego biurka reżysera. Byłem zdruzgotany. Moja kariera scenarzysty właśnie się skończyła. Miałem niejasne przeczucie, że film o kasiarzu w przedwojennej Warszawie wisiał w powietrzu, ale łudziłem się, że to tylko głupie obawy. Podziękowałem mojemu filmowemu mentorowi za rady i opuściłem jego willę na ulicy Fortecznej na Żoliborzu. Przez następną godzinę, jadąc tramwajem na Ochotę, przemyślałem sprawę raz jeszcze i kiedy wysiadałem przy Korotyńskiego, gdzie mieszkałem z rodzicami, wiedziałem, że nie będę przyjmował „nie” jako odpowiedzi. Niedługo potem mój ojciec, spotkawszy przypadkiem Stanisława Różewicza, szefa Zespołu Filmowego „Tor”, napomknął mu o scenariuszu Kwinty i pan Stanisław zgodził się go przeczytać. Tydzień później Witold Zalewski, kierownik literacki Toru, zadzwonił i umówił się ze mną na spotkanie.
Jechałem do siedziby Zespołów Filmowych z bijącym sercem. Pomyślałem, że jeśli im się scenariusz spodoba, zagram va banque i poproszę Tor, by Kwinto był moim debiutem reżyserskim. W owych czasach była to dość bezczelna prośba. Mniej więcej tak, jakby nowicjusz, który nie skończył jeszcze kursu szybowcowego, poprosił o pilotowanie pasażerskiego jumbo jeta. W starych, bezwzględnych i wymagających czasach komunizmu istniał bowiem regulamin debiutu w filmie fabularnym. Warunkiem były dwie asystentury w fabule u innych reżyserów oraz zrealizowany przynajmniej jeden film telewizyjny. Wcześniej, w marcu tego roku, byłem asystentem Janusza Kijowskiego przy filmie Indeks. Zrozumiałem, że nawet jeśli uda mi się odbębnić jakoś drugą asystenturę, to zajmie mi przynajmniej rok, zanim zrobię film telewizyjny. Na spotkaniu na drugim piętrze przy ulicy Puławskiej 61 oprócz Witolda Zalewskiego był obecny Włodzimierz Śliwiński – szef produkcji. Zrozumiałem, że traktują sprawę poważnie.
– Pryncypałowi scenariusz się raczej podobał... – zaczął ostrożnie pan Witold. Odetchnąłem z ulgą.
– ...i pan Stanisław Różewicz widzi w nim wspaniały materiał na film dla Marka Piwowskiego – pan Zalewski zrobił pauzę. – Cieszy się pan?
– Tak, oczywiście, cieszę się, albowiem bardzo sobie cenię twórczość pana Marka Piwowskiego... – powiedziały usta, ale oczy i reszta twarzy mówiły co innego. Witold Zalewski był zbyt doświadczonym zawodowcem, by tego nie zauważyć.
– Widzę, że nie za bardzo. To czego by pan po nas oczekiwał, jeśli wolno zapytać?
Nabrałem powietrza w płuca i wypaliłem:
– Prawdę mówiąc, chciałbym zrobić ten scenariusz sam, jako debiut.
Obaj panowie obejrzeli mnie sobie jeszcze raz, od stóp do głów. Nawet ja musiałem przyznać, że to, co zobaczyli, nie napawało otuchą. Przed wytrawnymi producentami stał chudy 22-latek z grzywą opadającą na okulary, typowy nerd, czyli gamoń. Pan Witold westchnął i spojrzał na pana Włodzimierza.
– Ten film dzieje się w 1934 roku. I powinien zrobić go ktoś, kto pamięta tamte czasy... – oznajmił pan Śliwiński. – ...na przykład Marek Piwowski.
Uznałem, że czas popisać się filmową erudycją.
– Ale pan Marek Piwowski urodził się dopiero w 1935 roku.
Witold Zalewski spojrzał na mnie już mniej przyjaźnie:
– Tak czy owak, coś tam może pamiętać. Więcej niż pan w każdym razie. Ale przede wszystkim jest znakomitym i doświadczonym reżyserem. Powinien się pan cieszyć.
Jakoś nie mogłem i brnąłem dalej.
– A nie wydaje się panom, że pan Piwowski nadaje się bardziej do obyczajowych filmów typu Rejs czy Przepraszam, czy tu biją? – odparłem dość bezczelnie.
Witold Zalewski odłożył mój scenariusz na biurko. Nic nie odpowiedział. Za to odezwał się Włodzimierz Śliwiński:
– Czy zna pan regulamin debiutów?
– Oczywiście.
– I spełnia go pan?
– Nooo... za pół roku kończę wydział reżyserii i mam odbytą jedną asystenturę.
Panowie ponownie spojrzeli po sobie, dając do zrozumienia, że ich najgorsze obawy się sprawdzają.
– Wie pan, że trzeba mieć dwie asystentury i film telewizyjny? – spytał retorycznie pan Zalewski.
– Wiem, i jeśli panowie dacie mi na to rok, to spełnię wszystkie wymagania. Ale na razie chciałbym wiedzieć, że zgadzacie się, abym ja zrobił u was debiut.
Pan Włodzimierz spojrzał przez okno na ruchliwą ulicę Puławską, a pan Witold przesunął scenariusz na biurku w moją stronę. Zrozumiałem, że spotkanie się skończyło. Nikt więcej już nic nie powiedział. Wyszedłem lekko przybity kolejnym fiaskiem.
Zrozumiałem, że muszę pisać dalej, ale tym razem muszę napisać scenariusz filmu telewizyjnego. Taki na 50 minut. Ale jaki? Kompletnie nie miałem pomysłu! Czułem się, jakby Kwinto wyczerpał mi wyobraźnię. Wiedziałem tylko, że po kryminale retro chciałbym wziąć się do gatunku science fiction, jednocześnie zdając sobie sprawę, że jest to gatunek, który nie przybliży mnie do telewizyjnego debiutu. Strasznie starałem się wymyślić coś współczesnego i nic nie przychodziło mi do głowy. Teraźniejszość była siermiężna, beznadziejnie nudna i zupełnie nieinspirująca. „Trudno – pomyślałem. – Czort z debiutem telewizyjnym! Będę pisał, co mi serce dyktuje”. Wiedziałem, że to musi być science fiction, nie wiedziałem tylko, o czym bym chciał opowiedzieć.
W październiku pojechałem z delegacją szkoły filmowej na CILECT – Cykliczne Spotkania Europejskich Szkół Filmowych – do Budapesztu. Wziąłem ze sobą książkę Prognozy w nauce XXI wieku z nadzieją, że znajdę w niej coś, co mnie zapłodni. Nim pociąg dotarł do Koluszek, gdzie dosiadł się kolega z roku niżej Adek Drabiński, w rozdziale o genetyce wyczytałem o partenogenezie i o tym, że właściwie kobiety mogą rozmnażać się same. Świat bez mężczyzn? Zrozumiałem, że mam pomysł na film. Nie film telewizyjny, którego mi było trzeba, ale dużo, dużo lepszy! Na ziemi żyją same kobiety, niemające pojęcia, że może być inaczej. Od razu przyszło mi do głowy zakończenie. Jakimś trafem – nie wiedziałem jeszcze jakim – rodzi się chłopiec. Położna odbierająca poród krzyczy z przerażenia na widok jedynego szczegółu odróżniającego w tym wieku chłopca od dziewczynki. Po cichu miałem nadzieję, że studenckie etiudy w Budapeszcie jakoś mnie zainspirują do znalezienia tematu na współczesny film.
Tydzień na Węgrzech minął szybko, głównie na próbowaniu z Adkiem węgierskiej palinki i oglądaniu etiud studenckich. Bez palinki – owocowej wódki – byłoby to prawie niemożliwe. Jak powiedział w Australii w swoim wstępnym wykładzie na otwarciu CILECT – u rektor szkoły filmowej profesor Jerzy Toeplitz, studenckie filmy dzielą się na trzy kategorie: TL, MTL i VMTL. Co znaczy: too long – za długie, much too long – o wiele za długie, i very much too long – o bardzo wiele za długie.
Wróciłem do Warszawy zdeprymowany, że czeka mnie syzyfowa praca – poszukiwanie tematu na współczesny film telewizyjny. Od progu przywitała mnie mama z tajemniczą miną.
– Słuchaj! Co myśmy tu przeżyli, jak ciebie nie było! – i opowiedziała mi o tajemniczym telefonie, który zadzwonił pewnej nocy. W słuchawce słychać było tylko głos starej kobiety proszący o ratunek. Mama rozpoznała w nim głos swojej mamy, a mojej babci Zosi mieszkającej w Łodzi. Ponieważ nie mogła się z nią dogadać, poprosiła ojca, żeby zatelefonował do jej siostry, mojej ciotki, również mieszkającej w Łodzi, aby wezwała do babci pogotowie. Sama tymczasem złapała taksówkę – nie mieliśmy wtedy samochodu – i pojechała nocą do Łodzi. Taksówkarzem okazał się podrywacz gawędziarz, który przez całą drogę opowiadał jej jakieś pierdoły, żeby skrócić czas podróży. Kiedy dojechali, taksówkarz powiedział, że zaczeka. Mama przygotowana, że zostanie na noc i że będzie towarzyszyć babci w szpitalu, kazała mu wracać. A on, że przecież będzie wracał do Warszawy, a mama i tak zapłaciła za kurs w obie strony. I że jakby co, jest do dyspozycji.
Mama wpadła do mieszkania babci, budząc ją w środku nocy. Okazało się, że to nie ona dzwoniła. Że czuje się świetnie. Kilka chwil później przyjechało pogotowie, wezwane przez Sławka, mojego ciotecznego brata. Sprawa się wyjaśniła i moja mama wsiadła z powrotem do tej samej taksówki i wróciła do domu, nie dając się poderwać taksówkarzowi.
– I do dziś nie wiemy, kto wtedy do nas dzwonił! – zakończyła opowieść.
Ucałowałem ją i powiedziałem, że właśnie podarowała mi historię, której szukałem. Scenariusz napisałem błyskawicznie, nazwałem go Bezpośrednie połączenie i udało mi się go zrealizować w cyklu Opowieści rodzinnych Zespołu Filmowego „X” Andrzeja Wajdy w lutym 1979 roku. Moją mamę zagrała Ewa Żukowska, tatę Włodzimierz Press, ciotkę zagrała moja mama, taksówkarza Ryszard Kotys, a w roli mojego ciotecznego brata Sławka zadebiutował kolega z wydziału aktorskiego szkoły filmowej Jacek Koman. Później Jacek wyjechał do Australii i usłyszeliśmy o nim ponownie dopiero wtedy, gdy zagrał w filmie Moulin Rouge u boku Nicole Kidman. 30 lat zleciało jak z bicza trzasł i oto Jacek znowu jest w Polsce i po raz drugi gra u mnie, tym razem w filmie Kołysanka, który właśnie skończyłem kręcić na Mazurach. Z nostalgią wspominaliśmy w przerwie zdjęć w skansenie w Olsztynku ten debiutancki dla nas obu film. Kręciliśmy go w ekstremalnych warunkach: nocą, w zimowym plenerze, w czasie tzw. klęski żywiołowej. A wtedy, 32 lata temu, kiedy już nacieszyłem się tym, że mam temat na telewizyjną fabułę, powiedziałem mamie:
– Gdybym był wtedy tu razem z wami, przede wszystkim zadzwoniłbym do babci, żeby sprawdzić, czy to na pewno ona. Wszystko by się wyjaśniło i nie musiałabyś do niej niepotrzebnie jechać po nocy.
Mama zastanowiła się chwilę i uśmiechnęła tajemniczo:
– Ale wtedy nie miałbyś tematu na film...
17.
Siedziałem w luksusowej francuskiej restauracji przy stoliku wielkości znaczka pocztowego i czekałem na swoje menu gourmet. Był 20 stycznia 1978 roku, Francję odwiedzałem po raz trzeci, ale w tak dobrej francuskiej restauracji gościłem po raz pierwszy. Poprzednio stołowaliśmy się z rodzicami w kuchniach różnych ośrodków PAN – u albo w tanich paryskich barach samoobsługowych. Gorączka mleka zapewniła mi pierwsze godne posiłki we Francji i pierwszy pobyt we francuskim hotelu.
Gorączka mleka – 12-minutowy film – była moją trzecioroczną etiudą fabularną i to dzięki niej wysłano mnie do Tours na Festiwal Filmów Studenckich. Uświadomiłem sobie wówczas, że zapraszany na festiwale film to coś więcej niż bilet lotniczy i voucher na hotel w jednym. Nieco później, dzięki Vabankom, Seksmisji, Kingsajzowi i innym swoim filmom, miałem zwiedzić cały świat: od Szanghaju po Bergen i od Erywania po Las Vegas. Doszło do mnie, że życie reżysera z powodu sfinalizowania pracy nad filmem może być przyjemniejsze niż w czasie jego realizacji.
Dziś, kiedy paszporty możemy już trzymać w domu i złotówka jest wymienialna, nie lubię jeździć na festiwale filmowe, gdzie zawsze się jest od kogoś zależnym, trzeba się stawiać w określonym miejscu o określonej godzinie, a przede wszystkim poznawać całą masę ludzi, z którymi mimo znajomości wielu języków nie ma się wiele do omówienia. Ale wtedy miałem 23 lata, żyłem w PRL – u i jeżdżenie za darmo po świecie oraz poznawanie nowych ludzi, z którymi nie miało się wiele do pogadania, wydawało mi się całkiem interesującym zajęciem.

Kelner przyniósł mi awokado z sosem tatarskim, które wydało mi się najlepszą przystawką na świecie. Dotąd nie wiedziałem o istnieniu tego warzywa? (owocu?). Królik w potrawce na drugie i crème brûlée kompletnie mnie rozwaliły. Do tego półlitrowa butelka francuskiego wina. Cena kolacji wynosiła 50 franków = 10 dolarów, co było równowartością połowy górniczej pensji w kraju nad Wisłą. Nigdy w życiu nie mógłbym sobie na to pozwolić, gdyby nie darmowe restauracyjne bony, które organizatorzy festiwalu rozdawali jego uczestnikom.
W czasie zamawiania kolejnych potraw zauważyłem, że siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyzna uważnie mi się przygląda. Tego dnia kilkakrotnie na ulicach Tours spytano mnie o drogę, co spowodowało, że czułem się bardziej francuski niż Joanna d’Arc. Moim nieskazitelnym, wyniesionym z liceum językiem Kartezjusza poprosiłem o deser. Facet przy sąsiednim stoliku nie wytrzymał i zapytał.
– Przepraszam, skąd pan jest?
– Ja? – zdziwiłem się. Było oczywiste, że stąd! Z Tours! Z miasta hugenotów nad Loarą!
– Ma pan lekki amerykański akcent, więc...
Mój lingwistyczny świat się zawalił. Przez chwilę chciałem mu odpowiedzieć, że jestem z Disneylandu. (Po latach dowiedziałem się w USA, że mówię po angielsku z lekkim francuskim akcentem).
– Alors? Vous venez d’où?
– De Pologne.
Mój sąsiad się ożywił.
– Ooo! Pan z Polski?!
Spodziewałem się najgorszego. Pytań o antysemityzm, o to, jak sobie radzimy z komunizmem, albo czy wiem, co to kolorowy telewizor.
– W takim razie chciałbym pana przeprosić za 1939 rok – powiedział Francuz.
– ???
Spojrzałem uważniej, czy gość nie żartuje. Ale najwyraźniej mówił serio.
– Armia francuska miała 85 dywizji na Linii Maginota przeciwko 33 dywizjom niemieckim na zachodniej granicy Niemiec. Gdybyśmy wtedy uderzyli, Hitler musiałby wycofać większość wojska z polskiego frontu. Hélas! Szkoda, że tak się nie stało, bo losy II wojny mogły potoczyć się zupełnie inaczej...
– Vous êtès tres gentil, monsieur. – Odpowiedziałem, że to miło z jego strony.
Do głowy by mi nie przyszło, że jakiś Francuz na widok przybysza z Polski mógłby dostać wyrzutów sumienia. Zwłaszcza że facet wyglądał na oko na 40 lat, więc w 1939 mógł mieć rok albo dwa lata. Przebaczająco machnąłem ręką i spytałem, czy nie napiłby się wina. Francuz przyjął zaproszenie, z zastrzeżeniem, że to on stawia. Musiałem się zgodzić. Kiedy kelner przyniósł butlę St. Emilion, zaczął dalej mnie przepraszać, tym razem za żelazną kurtynę, którą Zachód nam zafundował. Tutaj grzecznie, ale stanowczo, zaoponowałem, przekonując, że to raczej wina Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Żeby nieco rozładować sytuację, przypomniałem zasługi Napoleona dla Polski, a polskich szwoleżerów dla Napoleona. Wówczas Jean – Jacques uśmiechnął się i zaproponował, żebyśmy mówili sobie po imieniu.
– Tu sais, Julius?! C’était Napoleon qui disait: Ivre comme les Polonais!
W Polsce mówi się: pijany jak szewc, we Francji: pijany jak Polak. Jako zwolennik rzetelnej informacji musiałem wyjaśnić mojemu nowemu francuskiemu przyjacielowi genezę tego powiedzenia. Rzeczywiście Napoleon zwrócił się tak do swoich oficerów po jednej z bitew. Poprzedniego dnia wszyscy pili na umór, ale tylko Polacy następnego dnia potrafili utrzymać się w siodle pomimo kaca. Cesarz nie tyle więc skarżył się na naszych szwoleżerów, ile raczej stawiał ich jako wzór do naśladowania. Jean – Jacques z podziwem wysłuchał historycznej egzegezy i przyznał mi rację. Przyrzekł, że odtąd będzie swoich rodaków wyprowadzał z błędu. Że jeśli już być pijanym, to tak jak Polacy! Żeby to nie przeszkadzało w pracy! Wypiliśmy zdrowie Polski i Francji. Potem powiedział, że nieźle sobie daję radę z francuskim. Jak długo się uczyłem? Bez namysłu odpowiedziałem:
– Six mois!
Co było poniekąd prawdą, bo rzeczywiście sześć miesięcy uczyłem się w Instytucie Francuskim w Warszawie. Uznałem, że wspominanie o wcześniejszych pięciu latach nauki w liceum i na studiach byłoby małostkowe.
– Drôlement bien, drôlement bien! – powtarzał Jean – Jacques. Zadziwiająco dobrze! Jak na sześć miesięcy! – dodał zaraz. – A co cię sprowadza do Tours, Julius?
– Jestem gościem festiwalu filmów szkolnych. Mój film został zaproszony do konkursu.
– Jesteś filmowcem? Jak Roman Polański?!
– Jestem dopiero studentem reżyserii filmowej. Ale Polański to rzeczywiście mój idol.
– Bo playboy? – Jean – Jacques zmrużył oko.
– Chodziło mi o to, że chciałbym mieć talent jak on.
– OK. Niech będzie... Opowiedz mi swój film. Jaki ma tytuł?
– La fièvre du lait. To historia studenta dorabiającego roznoszeniem mleka. (Ten proceder, dziś już nieistniejący, w czasach PRL – u był jednym z nielicznych udogodnień, jakie realny komunizm oferował. Można było zaprenumerować dostawy w sklepie spożywczym i codziennie rano pod drzwiami czekała butelka świeżego mleka). Mój bohater rozwozi mleko po piętrach wieżowca i pewnego razu zauważa w okienku windy przerażoną twarz staruszki. Kiedy wraca windą na to piętro, na korytarzu nikogo nie ma. Zaczyna coś węszyć, rozpoczyna prywatne śledztwo i odkrywa, że staruszka została zlikwidowana przez wnuczka i narzeczoną, którzy chcieli odziedziczyć po niej mieszkanie. Jean – Jacques uznał, że to ciekawa historia i chętnie obejrzy mój film. Pożegnaliśmy się więc do jutra, do projekcji.
Wracając do hotelu, przeciąłem plac przed merostwem. Na masztach łopotały flagi państw wszystkich uczestników festiwalu. Poszukałem wzrokiem biało – czerwonej. Było mi przyjemnie, że powiewała z mojego powodu. Polskę reprezentowały wprawdzie jeszcze dwie etiudy, ale tylko ja byłem na miejscu w Tours.
Projekcja Gorączki mleka odbyła się następnego dnia w kinie Olympia. Miałem nadzieję, że lista dialogowa, jaką wspólnie z Martine, francuską żoną Krzysia Kiersznowskiego, udało nam się wypichcić, będzie dobrze zrozumiana. Etiuda nakręcona zimą rok wcześniej była pokłosiem zauroczenia Powiększeniem Antonioniego, a przede wszystkim Rozmową Coppoli. Film miał swój klimat i nawet trochę się podobał. Niestety, mój francuski przyjaciel Jean – Jacques się nie pojawił. Za to po projekcji podeszło do mnie dwoje stypendystów z Norymbergii odbywających w Tours nauki. Ruth i Bernhard film chwalili, więc zakolegowaliśmy się i wspólnie zostaliśmy obejrzeć film z Węgier Pan Theodor Mundstock według książki Ladislava Fuksa. Etiuda opisywała przygotowania ojca i syna do wyjazdu do Auschwitz. Oni już wiedzą o Holocauście i chcą jak najlepiej się przygotować na to, co ich czeka. Noszą ciężkie walizy, śpią na gołych deskach i nawet próbują oswoić się z gazem. Wprawdzie tym z kuchenki gazowej, ale zawsze. Etiuda była wstrząsająca. Młody reżyser, którego nazwiska nie pamiętam, idealnie trafił w tonację książki. Z wyczuciem ominął pułapki, jakie ten dramatyczny temat zawsze ze sobą niesie. Przede wszystkim ustrzegł się przesady. (Zrealizowana sześć lat później według tej samej książki Kartka z podróży Waldemara Dzikiego nie miała już dla mnie tej drapieżności co skromniutka etiuda budapeszteńskiego studenta).
Moi niemieccy przyjaciele po projekcji długo milczeli i kiedy Bernhard podniósł na mnie wzrok, przez chwilę bałem się, że zacznie przepraszać mnie za działalność Trzeciej Rzeszy w latach 1939–1945. Kolejnej ekspiacji z powodu II wojny światowej mógłbym nie znieść. Ale Bernhard wyszeptał tylko: „C’était cruel”. (To było okrutne). Przyznałem mu rację i w ramach zasypywania podziałów, a także dzięki restauracyjnym bonom, których miałem w bród, zaprosiłem oboje na obiad.
Zrozumieliśmy bez słów, że na szczęście jesteśmy już innym pokoleniem. Odprowadziłem ich potem do autobusu, a kiedy zamyślony wracałem obok katedry St. Gaiten, zauważyłem zbliżającą się z naprzeciwka postać. Człowiek ubrany był w swojsko wyglądający kożuch i futrzaną czapkę. Nagle doszło do mnie, że to przewodniczący festiwalowego jury. Kompletnie zapomniałem, że w tym roku był nim Jerzy Kawalerowicz. Wtedy jeszcze nie znałem osobiście pana Jerzego i wydało mi się, że to jest właśnie idealny moment, aby się poznać. Przedstawię się, przypomnę, jaką etiudę zrobiłem, i co dalej? Ale czy autora Faraona i Matki Joanny od Aniołów może zainteresować jakaś gówniana etiuda o roznosicielu mleka?
Jerzy Kawalerowicz zbliżał się powoli, a ja biłem się z myślami, czy wypada go zaczepić. I oczywiście, jak ostatnia dupa wołowa przegapiłem moment. Mijając mnie, pan Jerzy rzucił mi przelotne spojrzenie, a ja nawet nie zdobyłem się na „dobry wieczór”.
Potem wytłumaczyłem sobie, że to nie byłoby właściwe rozmawiać z szefem jury przed zakończeniem festiwalu. Mogłoby to zakrawać na lobbing – choć wówczas tego słowa jeszcze nie znałem. Pan Jerzy odszedł dalej w stronę posiadającego trzy gwiazdki więcej niż mój hotelu, a ja wróciłem do swojego.
Nazajutrz było rozdanie nagród. Festiwalowa reguła numer 1: Jeśli ma się film na festiwalu, żeby nie wiem jaki był słaby – liczy się na nagrodę! Jerzy Kawalerowicz z tajemniczym uśmieszkiem stał na scenie otoczony pozostałymi jurorami. Werdykt w imieniu przewodniczącego odczytał Roberto Perpigianni – montażysta filmu Padre Padron braci Tavianich. Jako Włoch lepiej sobie radził z francuskim.
Grand Prix i 11 tysięcy franków na następny film otrzymał... No, niestety, nie ja. Zasłużenie wygrał Pan Theodor Mundstock. Moja Gorączka mleka wyjechała z Tours tylko z wyróżnieniem honorowym. Po powrocie do Polski opowiedziałem rodzicom o tym, że Kawalerowicz wyróżnił mój film.
– I co? Poznałeś Jurka? – zapytał ojciec.
– Wiesz, jakoś tak było niezręcznie, nie wiedziałem, jak do niego podejść...
Ojciec patrzył na mnie przez chwilę i westchnął.
– Ty rzeczywiście umiesz dbać o swoje interesy... – po czym podniósł słuchawkę i umówił mnie z Jerzym Kawalerowiczem.
Nazajutrz zjawiłem się w Zespole Filmowym „Kadr” na Puławskiej 61, żeby kuć żelazo, póki gorące. Kawalerowicz zerknął na mnie badawczo.
– To ty jesteś ten facet od Gorączki mleka? To czemuś nie podszedł do mnie w Tours?
– A jakoś się krępowałem... – przełknąłem ślinę.
Pan Jerzy popatrzył mi głęboko w oczy.
– Ty rzeczywiście umiesz dbać o swoje interesy... Może mógłbym ci w czymś pomóc? Masz jeszcze jakiś scenariusz?
I tak zaczęła się moja 30-letnia przyjaźń z Jerzym Kawalerowiczem.
18.
Niski Pan
Pozwoliłem wozom zbliżyć się na 20 kroków, wyciągnąłem rękę i zawołałem: „Halt!”. Powożący wozem na czele pochodu zatrzymał się natychmiast. Sprawiły to mój mundur i krótki, kawaleryjski karabinek, który zdjąłem z ramienia. „W imieniu Kaiser und König Armee rekwiruje się konie i pojazdy do celów wojskowych!”. Siedzący na koźle wysoki mężczyzna w cylindrze oddał lejce sąsiadowi i zszedł z wozu.
Kiedy podchodził, było jasne, że jest szefem tej karawany. „Panie oficerze! – zaczął z przymilnym uśmiechem – Kaiser und König Armee jest ogromna, a mój cyrk mały, maleńki! To oni się nie mogą dogadać. Ale jak na drodze spotka się człowiek z człowiekiem, to oni – zrobił gest liczenia pieniędzy – na pewno się mogą dogadać!”.
Poprawiłem ułańską kurtkę, ale zanim otworzyłem usta, żeby go skarcić, z drugiego wozu wybiegł człowieczek w meloniku. Był wzrostu dziecka, ale miał rysy twarzy dorosłego. Człowieczek dopadł dyrektora i zaczął kąsać go po rękach. Ten w pierwszej chwili był zaskoczony, a kiedy odzyskał rezon, począł okładać batem nieszczęsną postać. Karzełek odbiegł z krzykiem: „Nie tak mocno, panie Mietku!”. Z boku leśnej ścieżki usłyszałem śmiech i przeciągłą komendę: „Stooop!”. Zerknąłem w lewo i zobaczyłem, że operatorzy Zygmunt Samosiuk i Jurek Garstecki śmieją się zza kamer. Reżyser Janusz Majewski, rozbawiony wprawdzie, ale też lekko zirytowany, zszedł z pagórka i podszedł do człowieczka w meloniku.

– Co się z panem dzieje, panie Waldku? Dlaczego gryzie pan swojego dyrektora?
Waldek poszukał wzrokiem wśród stojącej w lesie ekipy i kiedy zauważył Halinę Garus, drugiego reżysera, pokazał na nią palcem.
– Ta pani mi kazała!
– Co też pan opowiada, panie Waldku! Kazałam panu gryźć tego tutaj, w mundurze – odpowiedziała Halina i pokazała na mnie.
– To w takim razie przepraszam wszystkich za nieporozumienie – odpowiedział Waldek i wrócił do swojego wozu. Padły komendy: „Kamera! Łączyć! Akcja!”, i zaczęliśmy od początku.
Siedzieliśmy w Bieszczadach już tydzień, kręcąc Lekcję martwego języka, siódmy film kinowy Janusza Majewskiego. Akcja filmu działa się w ostatnich miesiącach 1918 roku w miasteczku Turka, na polskich Kresach Wschodnich. Kręciliśmy w okolicach Zagórza, Leska i Sanoka piękną jesienią 1978 roku. Bohater, grany przez Olgierda Łukaszewicza, był porucznikiem ułanów austro –– węgierskiej ck armii, który z powodu gruźlicy zostaje odesłany z frontu na komendanta stacji Turka. Tam umiera powoli, a wraz z nim całe austro – węgierskie imperium habsburskie. „Żyję z tego, że umieram” – mówił Olo Łukaszewicz, dla którego był to kolejny po Brzezinie długi film o umieraniu. Film był dekadencki i pięknoduchowski, w klimacie Pustyni Tatarów Dino Buzzatiego, tyle że kręcony w socjalistycznych warunkach.
Janusz Majewski słynął ze skutecznego kreowania minionych światów w paździerzowej, peerelowskiej rzeczywistości. Ja grałem w tym filmie austriackiego ułana nieudacznika o żydowskich korzeniach, którego zadaniem było konwojowanie i pilnowanie rosyjskich jeńców wojennych. Moim drugim zadaniem – o wiele trudniejszym i ważniejszym – była funkcja asystenta reżysera. Do moich obowiązków należało rekrutowanie statystów płci męskiej w wieku poborowym, którzy wyglądaliby na jeńców z carskiej armii. Okoliczne technika w Lesku i Sanoku pełne były takich właśnie twarzy. Gdy już ich wybrałem i umówiłem na właściwy dzień, musiałem pomagać szczupłej ekipie kostiumograficznej w ubraniu ich w rosyjskie mundury. Ubranych i ucharakteryzowanych: wąsy, brody, dowoziłem autobusem na plan, a tam niejako już w roli z filmu konwojowałem ich z bronią w ręku. Pod koniec zdjęć w Bieszczadach dyrektorzy techników już zabronili uczniom statystowania, gdyż pod pretekstem udziału w filmie szkoły opustoszały.
Tego dnia kręciliśmy scenę, gdzie grany przeze mnie ułan przypadkiem natrafia na przejeżdżający cyrk wędrowny i rekwiruje wszystkie wozy do celów wojskowych. Dyrektora cyrku grał Mieczysław Voit, czyli Kuno von Lichtenstein z Krzyżaków, ksiądz Suryn z Matki Joanny od Aniołów i kapłan Samentu z Faraona. Pan Voit był aktorem bardzo skupionym i w każdym dublu jednakowo elektryzującym. Zdawałem sobie sprawę, jakiego zaszczytu dostępuję, partnerując aktorowi tej klasy, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.
Jak na październik było chłodno i z każdym dublem coraz trudniej było mi artykułować moje kwestie. W jeszcze gorszej sytuacji był jednak pan Waldemar, specjalnie wyszukany przez produkcję filmu – mały człowiek grający rolę cyrkowego karła. Angaż pana Waldemara był przedsięwzięciem dość delikatnym i przebiegał w pełnej napięcia atmosferze. Pierwsze pytanie pana Waldemara brzmiało: „Jak moja postać nazywa się w scenariuszu?”. Janusz Majewski, mistrz dyplomacji, wziął głęboki oddech i oświadczył, że w roboczej wersji scenariusza ta postać nazywa się Karzeł, ale jednocześnie chciałby dać panu Waldemarowi uroczyste słowo honoru, że to słowo w filmie się nie pojawi.
– To dobrze – odpowiedział pan Waldemar – bo ja nie jestem karłem.
– To tym lepiej. Kamień spadł nam z serca! – wykrzyknął uradowany reżyser.
– Jestem liliputem – wyznał pan Waldemar.
Janusz Majewski namyślał się krótko.
– W takim razie daję panu moje słowo, że wyraz „liliput” też się nie pojawi.
Reżyser i scenarzysta dotrzymał słowa. Nowa wersja scenariusza ze zmienioną nazwą roli na Niski Pan miała być następnego dnia dostarczona do domu pana Waldemara. To wymagające nadzwyczajnej ostrożności zadanie dziwnym trafem, jaki zawsze zdarza się podczas kręcenia filmu, zostało powierzone drugiemu asystentowi reżysera Wojtkowi Zawadzkiemu mierzącemu 195 cm wzrostu.
Janusz Majewski przed wysłaniem scenariusza odbył z Wojtkiem długą rozmowę dotyczącą strategii przekazania tekstu.
– Jak pan zadzwoni do drzwi i pan Waldemar otworzy, dobrze byłoby, gdyby pan upuścił klucze albo cokolwiek i zszedł do pozycji klęczącej.
– Rozumiem – Wojtek poważnie skinął głową.
– Szukając kluczy na kolanach – ciągnął reżyser – poda mu pan tekst i zaprosi na jutrzejsze zdjęcia.
– Rozumiem – odparł Wojtek.
– W ten sposób zminimalizujemy różnicę wzrostu.
– Wykonam – odparł Wojtek i odjechał spełnić misję. Fortel zadziałał, bo jeszcze tego samego dnia pan Waldemar przyjął rolę.
Kiedy nadszedł jego pierwszy dzień zdjęciowy, właśnie wtedy w Bieszczadach, wysłany po niego filmowy kierowca długo nie wracał. Coraz bardziej niespokojni czekaliśmy z Wojtkiem na dziedzińcu naszej bazy w Zagórzu, gdyż naszym zadaniem było zaprowadzić go do charakteryzacji i ubrać w cyrkowe ciuchy. Mieliśmy potem dowieźć Waldemara na plan, na którym reszta ekipy przygotowywała pierwsze ujęcia, jeszcze bez niego. Kiedy filmowy polonez wreszcie nadjechał, z niepokojem zauważyłem, że samochód jest pusty. Kierowca wyszedł i uspokoiwszy nas gestem, podszedł do tylnych drzwi. Otworzył je, schylił się do wnętrza auta i wyciągnął nieprzytomnego Niskiego Pana. Zarzucił go sobie na ramię i podszedł do nas.
– Miałem go przywieźć, to przywiozłem – zameldował pan Jurek, kierowca poloneza.
– Ale co się stało? Dlaczego jest nieprzytomny? – zapytałem.
– To zawał? Mam zawołać lekarza?! – przeraził się Wojtek.
– Wydaje mi się, że on chyba śpi... – odpowiedział kierowca.
Kiedy nieśliśmy pana Waldemara do garderoby, Jurek opowiedział nam, jak przyjechał po niego o umówionej godzinie i Niski Pan otworzył mu drzwi i powiedział: „Jestem już gotów, tylko dokończę herbatę”.
Jurek czekał przed domem 10, 15, 20 minut. Po półgodzinie wszedł do domu, drzwi były otwarte, i zastał naszego malutkiego aktora chrapiącego w ubraniu na kanapie. Niewiele myśląc, zabrał go ze sobą.
– Dobrze pan zrobił – pochwaliłem go – bo bez niego nie ma dzisiejszej sceny.
W ciągu kwadransa docuciliśmy Waldemara w garderobie. Już przebranego w kostium dotransportowaliśmy na fotel w charakteryzatorni. Gdy nasz filigranowy przyjaciel doszedł do siebie, opowiedział, co się stało.
– Wiecie, panowie, mam zwyczaj na śniadanie pić herbatę z rumem. I zawsze dolewam sobie łyżeczkę do herbaty. Jak ten pan kierowca przyjechał po mnie, nie pamiętałem, czy już wlałem rum, jak on zadzwonił, czy jeszcze nie. Pomyłkowo musiałem wlać dodatkową porcję i to mnie ścięło z nóg. Ale już jestem w pełnej formie.
Ulżyło nam i godzinę później pan Waldemar po raz pierwszy wystąpił w filmie, gryząc po rękach pana Mieczysława Voita.
Kiedy przygotowaliśmy dubel, znakomity aktor, który nigdy się nie mylił, odwrócił się do Waldemara skulonego na schodkach cyrkowego wozu i zapytał:
– Czy już pan wie teraz, kiedy i kogo ma gryźć?
– Tak jest, panie Mietku! Tylko gdyby mnie pan lżej bił tym batem po nogach. Mam strasznie delikatne łydki!
Mieczysław Voit popatrzył na Waldemara przeciągle.
– Sławku – powiedział.
– Co „Sławku”? – nie zrozumiał Waldemar.
– Mam na imię Sławek. Zdrobniale.
Waldemar był zdezorientowany.
– Aha, dobrze, panie Mietku. Będę mówił „panie Sławku”.
Zaczęliśmy ujęcie i tym razem wszystko wyszło dobrze. Nikt się nie pomylił, pan Waldemar pogryzł kogo trzeba i kiedy trzeba.
Janusz Majewski był zadowolony i wieczorem wróciliśmy do bazy świętować trudny i udany dzień. Panie z pionu reżyserskiego po kolacji zafundowały ciastka. Mieszkaliśmy w jednym bungalowie, my z Wojtkiem na dole, pani Halina Garus, drugi reżyser, razem z sekretarką planu na górze. Obżarliśmy się tymi kremówkami, ale kilka jeszcze zostało. Otworzyłem drzwi i zawołałem w górę do naszych sąsiadek:
– Co mamy zrobić z resztą? Przynieść wam?
Nikt nie odpowiedział. Najwyraźniej słuchały radia. Spędziliśmy z Wojtkiem i Ryszardem Kotysem, aktorem grającym drugiego konwojenta, jakieś pół godziny na opowiadaniu kawałów i sprawdzaniu mocy łąckiej śliwowicy, po której nie miało się kaca. W styczniu miałem zadebiutować telewizyjnym filmem Bezpośrednie połączenie i namawiałem Rysia, żeby w nim zagrał. Film miał być realizowany w legendarnym już wtedy Zespole „X” Andrzeja Wajdy, więc nie miałem zbytniego kłopotu z przekonaniem aktora, by przyjął rolę. I nagle usłyszeliśmy, jak pani Halina Garus krzyczy do nas z góry na korytarzu:
– Potem zostawcie je w papierze!
Spojrzeliśmy na siebie, nie rozumiejąc.
– To jej odpowiedź na temat ciastek? – zdziwił się Rysiek, patrząc na zegarek – Po półgodzinie?
Otworzyłem drzwi i krzyknąłem w górę:
– Czy to znaczy, że mam je wam zanieść? Te ciastka?
Na schodach stała drugi reżyser Halina Garus, żelazna dama polskiego filmu. Miała łzy w oczach! Jeszcze nie widziałem jej tak szczęśliwej.
– Jakie ciastka?! – spytała nieobecnym głosem.
– No, kremówki, napoleonki! Krzyczała pani, żeby zostawić je w papierze.
Halina roześmiała się przez łzy.
– Krzyczałam: „Polak został papieżem!”. Przez radio podali.
Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem nazwisko kardynała Karola Wojtyły. Był 16 października 1978 roku.
19.
Agatko! Ten pieprzony, swawolny Zyzio znowu dołożył mi po nerach w „Polityce”!
Mknęliśmy granatową dacią Krzysztofa Kieślowskiego szosą na Lublin. Agatka, która siedziała z tyłu, poprawiła okulary na nosie i odpowiedziała:
– Olej to.
– Łatwo ci mówić... Ten gość mnie nienawidzi.
– On wszystkich nienawidzi. Całego naszego kina, ale to nie powód, żeby się tym martwić.
– Pisze, że dali mi Grand Prix w Moskwie nie bez przyczyny. Że kino moralnego niepokoju to jedno wielkie oszustwo i że jest nawet popierane przez władze jako interwencyjne.
– Niech sobie mówi, nikt mu nie uwierzy. Wszyscy wiedzą, że Kałużyński to pieszczoch reżimu i szaławiła.
– Szaławiła?
– Krzysztof Mętrak tak trafnie napisał o nim kiedyś. Olej to.
Agatka miała w sobie pokłady sceptycznej pewności, która mi zawsze imponowała.
Milczałem z ciekawością, dumny, że mimo woli uczestniczę w wymianie myśli dwojga najważniejszych reżyserów młodego, niepokornego kina polskiego.
Był koniec listopada 1979 roku i sunęliśmy do Lublina na jakiś nikomu niepotrzebny festiwal filmowy. Ja jechałem ze swoim pierwszym i ostatnim filmem dokumentalnym Zrób to sam, który nakręciłem dla łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Film był zrobiony na zamówienie na temat „Kariera a awans społeczny”. Nakręciłem produkcyjniaka à rebours, trochę pod wpływem Krzysztofa, o facecie karierowiczu, konformiście i oportuniście, który niby wszystko robi w życiu jak trzeba, jest ceniony przez podstawową organizację partyjną swojego zakładu i kolegów, ale widz go jakoś za to za bardzo nie lubi. Ponieważ bałem się, że nie znajdę gościa, jakiego sobie wymyśliłem, napisałem cały ten „dokumentalny film” od początku do końca, a karierowicza zagrał aktor amator, prywatnie kapitan Ludowego Wojska Polskiego Janusz Obara. Poznałem go dzięki mojej mamie, która prowadziła w Teatrze Ochoty warsztaty teatralne; 32-letni oficer LWP należał do jej najzdolniejszych uczniów.
W czasie tygodnia zdjęć do tego 11-minutowego filmiku zrozumiałem, że kompletnie nie nadaję się na reżysera filmów dokumentalnych. Nie tylko dlatego, że nie lubiłem, jak rzeczywistość mnie zaskakuje – co jest solą dokumentu! – ale też dlatego, że nawet gdybym znalazł odpowiedniego, sympatycznego, a przez to jeszcze bardziej nikczemnego bohatera, to czułbym się nieswojo, obnażając go tak bez ogródek, wykorzystując jego naiwne przekonanie, że jak się o kimś robi film, to na pewno jest on godny szacunku.
Jechałem do Lublina bardzo zadowolony, bo tych dwoje trzydziestokilkulatków w rumuńskiej wersji renaulta było jak dotąd najważniejszymi ludźmi w moim zawodowym życiu. Cztery lata wcześniej to właśnie Agatka podeszła do mnie na balu szkół aktorskich, kiedy Krzysztof szukał odtwórcy głównej roli do swojego filmu, i zapytała, czy jestem aktorem. Nie byłem, ale powiedziałem, że jestem za to na pierwszym roku reżyserii filmowej, co pewnie zadecydowało, że Krzysztof powierzył mi rolę swojego alter ego w Personelu. A w 1978 roku, kiedy skończyłem szkołę filmową i dostałem na festiwalu etiud kilka nagród, Agatka, spotkawszy mnie w pociągu z Warszawy do Łodzi, zaproponowała, żebym wstąpił do Zespołu X Andrzeja Wajdy.
To był zaszczyt. Zespół już wtedy miał status ekskluzywnego klubu młodych zdolnych. Młody byłem na pewno, co do zdolności miało się dopiero okazać.
Tak czy owak, zacząłem być zapraszany do udziału w kolaudacjach Zespołu. Miałem okazję oglądać filmy Aktorzy prowincjonalni, Bestia czy Wśród nocnej ciszy w ich pierwszych wersjach montażowych, które pod wpływem twórczych dyskusji kolaudacyjnych zmieniały potem swój kształt. Obserwowałem, z jaką pokorą Agatka z notesem i piórem w ręce wysłuchuje uwag kolegów i wprowadza w życie te, które sama uważa za słuszne.
To spotkanie z nią w pociągu relacji Warszawa Centralna – Łódź Fabryczna spadło mi jak z nieba. Miałem bowiem scenariusz filmu telewizyjnego, ale nie miałem producenta. Agatka znowu miała szczęśliwą rękę. Wykonała kilka telefonów i już na następny dzień umówiony byłem ze scenariuszowym guru, kierownikiem literackim Zespołu X Bolesławem Michałkiem. Bolo przeczytał mój scenariusz, uznał, że jestem nie tylko młody, ale też zdolny, i w rekordowym tempie skierował go do produkcji jako jeden z odcinków serialu Opowieści rodzinne.
Moja opowieść nazywała się Bezpośrednie połączenie i opowiadała o głuchym telefonie, który wywołał lawinę zaskakujących następstw. Zdjęcia do filmu zacząłem 2 stycznia 1979 roku, w czasie tak zwanej klęski żywiołowej. Po prostu spadło trochę więcej śniegu niż zwykle. Kręciłem w plenerze, w nocy, w zimie stulecia. Najgorsza kombinacja okoliczności nie tylko dla debiutanta, ale dla reżysera w ogóle. Wiedziałem, że po tym filmie najtrudniejsze nawet warunki nie są w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.
Kiedy zmontowałem film, z dumą pokazałem go Andrzejowi Wajdzie i członkom Zespołu X na kolaudacji. Mistrz, który właśnie wrócił z Rzymu z audiencji u papieża i znajdował się jeszcze w innym wymiarze, zareagował, jakby nie czytał scenariusza. Strasznie się zdziwił, że taki filmik został wyprodukowany przez jego zespół! Ani to walczący niepokój moralny, ani zjadliwy opis peerelowskich obyczajów, takie ni to thriller, ni to horror, ni pies, ni wydra. Nie wiadomo w ogóle, po co toto zostało nakręcone.
Największy polski reżyser uznał, że wcale nie jestem tak zdolny, jak to zdiagnozowano, skrytykował wszystko – reżyserię przede wszystkim, i zaordynował dokrętki. Film miał 52 minuty, a miałem nakręcić 40 minut filmu na nowo! I przestano mnie zapraszać na kolaudacje.
Miałem do wyboru: stoczyć się i do końca życia w SPATiF-ie opowiadać przy półlitrówce, jak to złamano mi karierę, albo zacisnąć zęby i siłą woli wierzyć, że jednak coś umiem i że to inni się mylą. Nie załamałem się tylko dlatego, że miałem już napisany scenariusz Kwinty, który bardzo się wszystkim podobał. Wiedziałem też, że taka droga przez mękę i lekcja pokory jest niezbędna, zanim dostąpię debiutu.
Los i Jerzy Kawalerowicz byli dla mnie łaskawi, bo nakręciłem Kwintę rok później.
A w gorączkowym 1981 roku na festiwalu w Gdańsku Agatka była pierwszą koleżanką po fachu, która entuzjastycznie pogratulowała mi filmu nazywającego się już wtedy Vabank. Dobrze wiedziałem, że Bezpośrednim połączeniem trochę ją rozczarowałem, uznałem więc ten gest z jej strony za pasowanie na zawodowca.
Na tym samym festiwalu film w jej reżyserii zdobył Grand Prix, staliśmy więc obok siebie na scenie, nagrodzeni, ja za najlepszy debiut, ona za najlepszy film.
Spotykaliśmy się potem wielokrotnie. Najczęściej za granicą, bo Agatkę los rzucił na światowe szerokie wody filmowe. Ale zawsze, czy to w Cannes, czy w Nowym Jorku, wracała do tego mojego pierwszego, średnio udanego filmu, przepraszając, jak bardzo się wtedy w X pomylili. Także Andrzej Wajda po Seksmisji przysłał mi długi list z gratulacjami, że jest zadowolony, że wyszedłem na ludzi, zwłaszcza po naszej pierwszej niefortunnej współpracy. Dziś jesteśmy w doskonałych relacjach, ale wówczas jeszcze byłem na niego zły, więc list gdzieś zgubiłem.
Życie jest tak cholernie interesujące przez to, że niektórych sytuacji kompletnie nie można przewidzieć. No bo na przykład nagle zdarzyło się, że zostałem producentem filmu Agatki, która naprawdę ma na imię Agnieszka, a jedynie Krzysztof Kieślowski z sobie tylko znanych powodów tak do niej się zwracał. Oznaczało to prawdopodobnie większą zażyłość albo wyższe wtajemniczenie.
Film, którego byłem jednym z producentów, nazywał się Hidden, a Agnieszka bardzo długo nie chciała się dać nań namówić. Ze zrozumiałych względów. Wiedziała, że jak powie „tak”, to skaże się na wiele miesięcy pobytu w kanałach Lwowa. Sześć lat temu kanadyjski producent Eric Jordan dotarł do Studia Filmowego „Zebra” ze scenariuszem filmu Ukryci, obiecując anglosaskie gwiazdy. Wtedy zacząłem się obawiać, że proponowany do roli Poldka Sochy Ewan McGregor może spowodować, że będzie to tylko kolejny film o Holokauście. Agnieszka musiała myśleć tak samo. Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że Kanadyjczycy nie mieli pieniędzy, które pozwoliłyby zatrudnić hollywoodzkie gwiazdy. Za to znaleźli niemieckich koproducentów, dzięki którym udało się zamknąć budżet. A wtedy Agnieszka, wiedząc, że może zrobić film, jaki będzie chciała, obsadziła w głównej roli Roberta Więckiewicza, który w oczywisty sposób był od początku najlepszym wyborem. Kiedy w projekcie pojawił się Robert, zaczęła mi świtać nadzieja, że może mamy szansę na wyjątkowy film o Holokauście. O tym, że w czasie II wojny światowej nie wszyscy Niemcy byli dobrzy jak Oskar Schindler czy jak oficer Wehrmachtu, który uratował Szpilmana. I że z jakiegoś powodu Polacy mają największą liczbę drzewek Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w Yad Vashem.
Przywilejem producenta jest oglądanie pierwszego układu montażowego filmu niejako „na surowo”. Bez czystego dźwięku, bez muzyki, z niektórymi scenami za długimi, a innymi zbędnymi. Nigdy nie zapomnę tej projekcji. Pierwszy raz w 25-letniej historii Studia „Zebra”, które założyłem z dwoma Jackami: Bromskim i Moczydłowskim, poczułem, że mamy film światowego formatu. Pomyślałem nawet, że być może nasze studio powstało tylko po to, żeby został nakręcony ten film. Agnieszka od dawna przyzwyczaiła nas do tego, że jest w reżyserskiej lidze mistrzów. Jej Europa, Europa czy Olivier, Olivier to filmy, które weszły do światowego kanonu. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie namówić jej, żeby nazwała swoją nową produkcję W ciemności, w ciemności – z echolalią jako znakiem rozpoznawczym. Czułem przez skórę, że ten skromny film o lwowskim kanalarzu i grupce ocalonych sprawi nam wiele niespodzianek. Skromny, bo kosztował tylko 5 milionów euro. Dla porównania Rzeź Romana Polańskiego, adaptacja sztuki teatralnej rozgrywającej się w dwóch pokojach z kuchnią – 25 milionów.
Kiedy pokazaliśmy film polskim dystrybutorom, wielu z nich po projekcji miało łzy w oczach ze wzruszenia. Ale żaden z nich nie chciał wziąć filmu do rozpowszechniania, bo „kto na to pójdzie?”. Na szczęście znalazło się Kino Świat, jedyna firma, która zdecydowała się filmem zająć z powodu jego klasy i prestiżu, a nie tylko dla ewentualnych zysków.
Amerykańska Akademia Filmowa 24 stycznia zrobiła nam niespodziankę i nominowała film Agnieszki jako jeden z pięciu najlepszych filmów nieanglojęzycznych z ubiegłego roku. Gdy Drodzy Czytelnicy czytają te słowa, wiadomo już, że nominacja nie zamieniła się w nic więcej. Ale i tak do tego czasu W ciemności miało w Polsce 1 milion 200 tysięcy widzów. I to jest największy powód do satysfakcji!
Ten trudny i przejmujący film zadaje kłam rozpowszechnianemu przez polskich dystrybutorów filmowych mniemaniu, że nasi widzowie wolą oglądać idiotyczne, skeczowate i plastikowe komedie romantyczne. Polscy widzowie uwielbiają chodzić na dobre polskie filmy. Okazało się, że nasi dystrybutorzy do końca nie znają rodzimej widowni. A film Agnieszki Holland przywrócił mi wiarę w polskiego widza.
20.
Jechaliśmy przez bratnią Słowację już dobre dwie godziny, kiedy autokar wjechał do miasta Frýdek-Místek leżącego jakieś 20 kilometrów od granicy w polskim Cieszynie. Aż tu nagle Tadziu, asystent kierownika produkcji, który całą drogę drzemał z uśmiechem dobrze spełnionego obowiązku na ustach, ocknął się z przerażeniem w oczach. Uśmiech znikł mu z twarzy, ustępując rozpaczy.
– Pyrkosz! – zduszonym szeptem wykrzyknął Tadziu. – Gdzie jest Pyrkosz?! Zapomnieliśmy o panu Witoldzie!
Rozejrzeliśmy się wokół siebie. Aktor Witold Pyrkosz rzeczywiście grał w tym filmie i był przez cały czas z nami na zdjęciach w Brnie, ale w naszym autobusie go nie było.
– Jezus Maria, zostawiliśmy go w Brnie – wyszeptał pobladłymi ustami Tadziu.
Działo się to dawno, dawno temu, 20 lutego 1980 roku. Tydzień wcześniej reżyser Krzysztof Zanussi wybrał, który z aktorów z jego najnowszego filmu Constans pojedzie na atrakcyjne, zagraniczne zdjęcia do Brna. Ku mojemu rozczarowaniu pan Krzysztof wybrał mnie również. A przecież grałem drugoplanową rolę jednego z trzech kolegów bohatera i wydawało mi się, że może akurat ten kolega (czyli ja) mógłby (mógłbym) zostać w domu. Miałem w tamtym czasie na głowie tyle spraw, że granie w filmie, nawet u Krzysztofa Zanussiego, było najmniej ważną z nich.

– Czy rzeczywiście muszę? – zwróciłem się nieśmiało do reżysera. – Kończę właśnie pisać pracę dyplomową i równocześnie scenopis mojego fabularnego debiutu. Czy postać, którą gram, nie mogłaby zostać w Warszawie? Z powodu choroby na przykład? Nikomu do głowy nie przyjdzie pytanie, dlaczego mnie (tego kolegi) nie ma tam razem z bohaterem!
Nie chciało mi się wyjeżdżać również dlatego, że nie znoszę jazdy autobusem zimą po górskich drogach, a do tego byłem w Brnie trzy lata wcześniej i zaspokoiłem swoją ciekawość dotyczącą stolicy Moraw.
– Pan gra kolegę bohatera, który tak jak on jest inteligentem, tyle że cynicznym. Dlatego bardzo chciałbym pana tam mieć u jego boku – pan Krzysztof spojrzał na mnie z wyrzutem zza okularów.
Dramatyzmu wypowiedzi dodawał celuloidowy gorset ortopedyczny, który nosił od kilku dni z powodu urazu, jakiego doznał w samochodowej stłuczce w trakcie kręcenia filmu. Przez celuloid prześwitywała biel nienagannej koszuli i krawat. Nie miałem wyjścia. Westchnąłem i się poddałem. Nie mogłem odmówić.
Brno w najnowszym filmie pana Krzysztofa udawało Frankfurt nad Menem. A w zasadzie Międzynarodowe Targi Przemysłowe w Brnie miały udawać Międzynarodowe Targi we Frankfurcie. Z powodów oszczędnościowych oczywiście. Zmniejszona ekipa zamierzała nakręcić później kilka ujęć na ulicach Frankfurtu, żeby po zmontowaniu wyglądało, że rzeczywiście byliśmy w RFN. Film był zresztą bardzo wyjazdowy i egzotyczny. Bohater filmu grany przez Tadeusza Bradeckiego, pracownik biura organizacji wystaw zagranicznych, wyjeżdżał nawet do Indii, ale akurat tam pan Krzysztof nie zaproponował mi podróży. Tadziowi Bradeckiemu, który grał uczciwego młodego człowieka szukającego w życiu stałych wartości i niemogącego znaleźć sobie miejsca w zakłamanej peerelowskiej rzeczywistości – udało się. Pojechał do New Delhi. Ale nam, jego kolegom, pomalowanym przez charakteryzatorkę sztuczną opalenizną, już trochę mniej. Musieliśmy udawać, że siedzimy w pokoju hotelowym w Bombaju, a był to przysposobiony przez scenografa pustostan na zapleczu placu Zbawiciela. Wyjazd do Indii chyba bym jakoś wytrzymał. A nawet zrywanie się o świcie, mimo że nienawidzę wczesnego wstawania. Ale do Czechosłowacji?
Zbiórkę wyznaczono nam o 7.15 w Wytwórni Filmowej na Chełmskiej, na Dolnym Mokotowie. Dla mnie, mieszkającego na ulicy Dobosza na Szczęśliwicach, oznaczało to pobudkę o 5 rano. A takiej godziny nie ma! Autobus z ekipą wyruszał o 7.30. Znając filmową rzeczywistość – dwa lata wcześniej pracowałem z tym samym kierownikiem produkcji Tadeuszem Drewnem przy filmie Lekcja martwego języka – próbowałem wytargować przyjazd do wytwórni przynajmniej o godzinę później. Pan Tadeusz Drewno był jednak nieubłagany. – Ma pan być w wytwórni o 7.15 zgodnie ze starym filmowym obyczajem obowiązującym również w armii brytyjskiej: hurry up & wait! – pośpiesz się i czekaj!
Chcąc nie chcąc, dowlokłem się lutowym porankiem na Chełmską 21 o 7.15 i zająłem pokornie miejsce w autobusie. Czekaliśmy półtorej godziny, zanim autobus ruszył. Ale nie miałem nawet komu powiedzieć: „A nie mówiłem?”, bo kierownik produkcji Tadeusz Drewno, reżyser Krzysztof Zanussi i operator Sławomir Idziak odlecieli do Brna samolotem. Cóż, przywilej najważniejszych w ekipie. A my, filmowa ferajna w wesołym autobusie, mknąc przez Częstochowę, Katowice, Bielsko – Białą i Cieszyn, z przerwą na obiad i siusiu, dotarliśmy do hotelu Grand w centrum Brna w nocy, po 11 godzinach jazdy. Zdjęcia miały rozpocząć się następnego dnia wieczorem. Mieliśmy więc sporo wolnego czasu na zwiedzanie miasta Milana Kundery. Pochodziliśmy po ulicach opisywanych w jego powieści Żart, zajrzeliśmy i do stołówki uniwersytetu Masaryka, gdzie jako student musiał jadać obiady. Miałem nawet pomysł, żeby udać się na wycieczkę do miasteczka Slavkov leżącego 20 kilometrów na wschód od Brna. Ale nikt nie chciał mi towarzyszyć, nawet gdy wytłumaczyłem, że to sławne napoleońskie Austerlitz.
Ponieważ organizatorzy międzynarodowych targów udostępniali nam pawilony wystawowe dopiero po ich zamknięciu, kręciliśmy nocami, a w dzień spaliśmy albo wałęsaliśmy się po Brnie jak zombi. I codziennie na planie, zgodnie z zasadą „pośpiesz się i czekaj”, głównie czekałem, aż przyjdzie kolej na moje ujęcie.
Witold Pyrkosz grał naszego szefa – cwaniaka i kombinatora. Cała jego ekipa – Jacek Strzemżalski, Jan Jurewicz et moi – to byli cwaniacy, kombinatorzy i cynicy, którzy znali cenę wszystkiego, a nie znali wartości niczego. Jedynym pozytywnym bohaterem w tej nikczemnej paczce był Tadeusz Bradecki grający kogoś w rodzaju peerelowskiego Chrystusa. On jeden nie zgadzał się, kiedy koledzy namawiali go na sprzedanie na lewo kilku rzutników do przezroczy czy wyłudzenie dodatkowych diet w dewizach na prawo. Był pryncypialnym idealistą, a my cynicznymi groszorobami. Musiało się to skończyć dla niego sceną kocówy w hotelowym numerze.
Moja rola okazała się nieskomplikowana i negatywna, dlatego bardzo mi się podobała. Miałem tylko jeden problem. Był to mój czwarty dzień zdjęciowy w filmie, a ja ciągle nie wiedziałem, czy reżyser jest ze mnie zadowolony, czy nie. Wydawało mi się, że pan Krzysztof Zanussi w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Na planie nie odzywał się do mnie i nie dawał mi uwag. Kiedy zaczęliśmy nocną szychtę w polskim pawilonie na targach, podszedł wreszcie do mnie i powiedział:
– Pan nie zwraca w ogóle uwagi na moje wskazówki!
– Ja? – moje zmieszanie nie miało sobie równych.
– Tak, pan! Mam wrażenie, jakby pan mnie wcale nie słuchał, panie Jacku!
Nie wierzyłem własnym uszom.
– Słucham?!
– No właśnie, pan nie słucha, bo ja wołam do pana i wołam: „Panie Jacku! Panie Jacku!”, a pan nie reaguje! – pan Krzysztof był autentycznie rozgoryczony. Nie wiedziałem, czy w dobrym tonie jest poprawianie sławnego reżysera, ale nie miałem wyjścia.
– Bo ja myślałem, że pan woła Jacka Strzemżalskiego. Ja nie mam na imię Jacek – wyszeptałem przez zaschnięte wargi.
– Nie Jacek? A jak? – Wydawało się, że nieco zbiłem pana Krzysztofa z tropu.
– Juliusz... ale może pan mówić do mnie Julek – uśmiechnąłem się przepraszająco.
– A, to już teraz rozumiem całe to qui pro quo – odpowiedział ojciec kina moralnego niepokoju szczęśliwy, że znalazł przyczynę. Od tej pory nasza współpraca już do końca filmu szła gładko.
Po trzech dniach zdjęć w Brnie wyjazd do Warszawy miał nastąpić o szóstej rano. Tym razem nie dałem się nabrać. Zamówiłem śniadanie do numeru i zszedłem na dół dopiero około godziny siódmej. Okazało się, że cały autobus – 40 osób ekipy – czeka tylko na mnie. Ze skruszoną miną przeprosiłem wszystkich i tak ciesząc się w duchu, że udało mi się dłużej pospać.
Ale Tadziu, drugi kierownik produkcji, kipiał z wściekłości i tak długo nie mógł się uspokoić, że z tej wściekłości zapomniał, że ma po drodze zabrać jeszcze Witolda Pyrkosza, który mieszkał w hotelu dwie ulice dalej. Potem zdrzemnął się, uspokoił, aż tuż przed granicą przypomniał sobie o panu Pyrkoszu. Panika w oczach, szok i przerażenie. Autobus zatrzymał się w miasteczku Frýdek-Místek, żeby Tadziu mógł złapać taksówkę i popędzić z powrotem na południe w kierunku Brna. Dzięki temu miałem kilka godzin wolnego na zwiedzenie XIV – wiecznego rynku z zamkiem książąt cieszyńskich. W czeskim barze mlecznym zjedliśmy porcję knedli z kefirem i wtedy powróciła taksówka z odnalezionym Witoldem Pyrkoszem. Kiedy znalazł się w końcu w autobusie, ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Porzucony aktor nie odezwał się do Tadzia do końca podróży. Podobno przez dwie godziny w taksówce także jechali w milczeniu.
Całe to zajście dość komplikowało filmowe plany, bo następnego dnia mieliśmy zdjęcia w hotelu Novotel, a przepełniony winą i skruchą Tadziu nie śmiał zakomunikować o tym panu Pyrkoszowi. Wreszcie udało mu się to za pośrednictwem fotosisty, którym był Maciek Hen, syn pisarza Józefa. Witold Pyrkosz nie obiecał, że zjawi się nazajutrz na zdjęciach, nam natomiast opowiedział, jak wyglądała historia porzucenia z jego punktu widzenia.
Sumienny Witold o umówionej godzinie czekał z walizką w holu swojego hotelu. Kiedy nikt nie zjawił się po niego przez dwie godziny, pan Witold zaczął się lekko niepokoić. Ale ponieważ miał nerwy ze stali, nie pękał. Niestety poprzedniego dnia wydał ostatnie czeskie korony. Tylko dzięki uprzejmości recepcjonisty mógł zadzwonić do hotelu Grand i dowiedział się, że ekipa filmowa z Polski wyjechała już dawno. Pan Witold poprosił wtedy o wykonanie telefonu do polskiego konsulatu w Ostrawie. Wytłumaczył konsulowi, że jest aktorem, który grał w filmie Krzysztofa Zanussiego w Brnie i najprawdopodobniej zapomniano go zabrać do Polski, a on nie ma pieniędzy na powrót, musi się zaś dostać dziś jeszcze do Warszawy, bo jutro gra spektakl w teatrze. Po drugiej stronie słuchawki zapanowało długie milczenie, po czym polski konsul przemówił: „To niemożliwe, żeby o panu zapomnieli. Przecież nie jest pan pudełkiem zapałek! Pewnie coś się panu pomyliło?” – w domyśle: aktor upił się i zaspał. I nie ma żadnych możliwości na zakup biletów na pociąg, w końcu konsulaty PRL – u nie są od tego, żeby dowozić spóźnionych aktorów do teatrów. Na końcu konsul grzecznie poprosił, żeby pan Witold więcej do niego w tej sprawie nie dzwonił. W tym momencie do hotelowego lobby, z rozwianymi włosami wpadł Tadziu, asystent kierownika produkcji. Witold Pyrkosz na jego widok nie ucieszył się, nie odezwał się słowem ani nie przyjął przeprosin. Z ponurą miną wsiadł do taksówki i w milczeniu jechali tak przez dwie godziny. A potem dalej autobusem pozostałe osiem godzin do Warszawy.
Trochę się wtedy z panem Witoldem zakolegowałem przy tym filmie, więc ze mną wyjątkowo rozmawiał, a nawet żartował. Nie wiedziałem wtedy, że pół roku później zaproponuję mu, by zagrał w moim debiutanckim filmie Vabank rolę, która miała stać się kultową. Następnego dnia w scenie w lobby hotelu Novotel na Okęciu, który udawał hotel Novotel we Frankfurcie, byliśmy już bardzo zaprzyjaźnieni. Może sprawiła to gościnna obsługa hotelowego baru. A po latach tak się jakoś stało, że Witek Pyrkosz alias Lucjan Mostowiak z godnością zagrał w serialu M jak miłość. Nie jestem pewien, ale być może ma to związek z zamierzchłymi wydarzeniami w Brnie. Bowiem producentem tego serialu – magnatem, guru i królem Midasem polskich seriali – jest Tadzio, a raczej Tadeusz „Na dobre i na złe” Lampka! To właśnie on 30 lat temu był tym niefortunnym drugim kierownikiem produkcji, który zapomniał aktora Pyrkosza w Brnie. Myślę, że dla Witka było to, jak mówią Anglosasi, blessing in disguise, czyli błogosławione w skutkach nieszczęście. Co tu ukrywać! To Witold Pyrkosz wyszedł najlepiej na tej „chwileczce zapomnienia Tadeusza Lampki” w Brnie w lutym 1980 roku.