rysunek

1.

Kino Bałtyk

W Sopocie na ulicy Monte Cassino, przed kinem Bałtyk, niespełna czteroletni chłopczyk, marszcząc brwi, spogląda na trzydziestoletniego przystojniaka, który uśmiecha się do niego szeroko:

– No, chodź do mnie! Czego się boczysz?

To syn i ojciec.

Malec niechętnie patrzy w jego stronę i chowa się za spódnicę babci, która tłumaczy zachowanie wnuka:

– Przestraszył się, bo widział, jak się utopiłeś!

Wokoło stoją ludzie, którzy właśnie wyszli z kina. Śmieją się. Nie dlatego chłopczyk się boi. On widział, jak tata całuje inną panią i jak się do niej umizga na plaży. Trochę to dziwne, bo obok stoi mama i wcale się nie złości. Nikt zresztą się nie złości. Widać, że w tym całym towarzystwie tylko mały ma ponurą minę. Zdecydowanie nie chce do ojca. Jeszcze nie teraz. Może za godzinę.

Jest 4 sierpnia 1958 roku.

Mało jest takich dni w początkach dziecięcej pamięci, które można przyszpilić w czasie z taką dokładnością. Ale to jest na pewno tego rodzaju dzień. Ten malec to ja, a przystojniak – mój ojciec Jan Machulski. Właśnie wyszliśmy z sopockiej premiery filmu Ostatni dzień lata Tadeusza Konwickiego. Pierwszego filmu dla dorosłych, jaki widziałem w życiu. Trochę mi się mieszają te światy. Co jest naprawdę? Niby przed chwilą widziałem, że tata się utopił, a tu się śmieje ze mnie. I kto to była ta pani?

Są wakacje, mieszkam z babcią i mamą w Gdyni w domku z ogrodem. Tata wpada do nas czasem w marynarskim mundurze, bo jest marynarzem na ORP „Orzeł”.

Życie jest czasem dziwne. Rzeczywiście pamiętam tamte chwile i jeszcze kilka innych: tata rozmawia z panem z motorem. Pan się śmieje i nosi prostokątne ciemne okulary. Zaprasza do teatru.

O! Teatr bardzo lubię! Rodzice biorą mnie często ze sobą do teatru, bo widocznie nie mają co ze mną zrobić. Na scenie jest rozpięta siatka, taka sama jak w ogrodzeniu przedszkola w Lublinie, przez które przekradamy się z chłopakami. Ten pan w ciemnych okularach właśnie jest pchany na tę siatkę przez jakichś innych złych panów.

Jako (zbyt) młody widz uczestniczę w legendarnym przedstawieniu w Teatrze Wybrzeże. To Kapelusz pełen deszczu w reżyserii Andrzeja Wajdy. A ten pan w okularach to Zbigniew Cybulski. Nie bez powodu Sopot jest ważnym ogniwem całej mojej historii.

Prawie 40 lat później – w tym samym miejscu, przed tym samym kinem Bałtyk na Monte Cassino – Zbigniew Cybulski patrzy z pamiątkowej płaskorzeźby, jak rozmawiam przez telefon komórkowy. Właśnie mnie informują, że mój najnowszy film miał otwarcie na 160 tysięcy widzów. To rekord! Stojąca obok kobieta skacze z radości. Ta kobieta to moja żona Ewa. Jest wrzesień 1997 roku. A ten film to Kiler.

50 lat później, zimą 2008, piszę te słowa nie dalej niż 500 kroków od tego samego, ale nieczynnego dziś, niestety, kina Bałtyk. Siedzę w naszym sopockim mieszkaniu na ulicy Czyżewskiego. Oboje z Ewą zawsze chcieliśmy być bliżej morza.

Od kiedy pamiętam, morze było dla mnie bardzo ważne. Wakacje nie nad morzem, ale – nie daj Boże – w górach nie były wakacjami. Wiedziałem, że za morzem jest kraj: Afryka. Znałem też jeszcze inny kraj: Niemcy, a w nim ludzi, którzy wywoływali wielkie wojny i zawsze przegrywali. A my zwyciężaliśmy. My, to znaczy tata i dziadek. My, Polacy.

Tata zbudował dla mnie ze skrzynek tratwę. Wydawało mi się, że odpłynąłem na niej już dość daleko od brzegu. Kiedy zbliżyłem się do Afryki, nieco przestraszony tata wszedł po szyję do morza i wyciągnął tratwę na brzeg. I nie zobaczyłem Afryki.

Zawsze wolałem morze od gór, mimo że urodziłem się nad jeziorami, w Olsztynie. Ale stamtąd nic nie pamiętam. Rodzice zmieniali teatry jak kolejarze stacje. W wieku trzech lat mieszkałem już w Olsztynie, Opolu i Lublinie. Ale zawsze wakacje były nad morzem. Trzy razy z rzędu zatrzymywaliśmy się w leśniczówce Szklana Huta niedaleko Waplewa. Po 45 latach odnalazłem ją przy okazji jakiegoś festiwalu w Gdyni. Poza lasem i leśnymi ścieżkami prowadzącymi do morza i do miasta wszystko jest inne. Zero wspomnień, zero nostalgii, wszystko zwietrzało...

Z Opola pamiętam jedną rzecz. Babcia wzięła mnie do jakiegoś ogromnego domu, gdzie na ścianie wisiał duży pan poprzybijany gwoździami do drzewa. Krew lała mu się z rąk i nóg. Mały mózg pracował na najwyższych obrotach, ale za nic nie mógł zrozumieć, jakie to okoliczności sprawiły, że ten pan znalazł się w tak pożałowania godnej sytuacji. Pamiętam tylko strach i niechęć, jakie ten widok wzbudzał.

Potem wiele razy widziałem w kościołach ukrzyżowanego Chrystusa, ale ten pierwszy raz to był wstrząs. Musiało to być w Opolu, bo herb tego miasta wrył mi się w pamięć. Pół krzyża i pół ptaka. Zastanawiałem się, gdzie się podziało drugie pół. W tym wypadku – pół czarnego orła. W domu nie mówiło się ani o religii, ani o polityce. Rodzice żyli wyłącznie teatrem.

O polityce mówili za to moi starsi koledzy mieszkający dwa piętra wyżej. Bracia Wacek i Wiktor. Wacek, starszy o jakieś osiem lat – co wówczas było pokoleniową przepaścią – rozprawiał o czasach, kiedy ludzie nie będą potrzebowali pieniędzy, żeby coś kupić. W sklepie wszystko będzie leżało na półkach i każdy weźmie sobie tyle, ile będzie potrzebował. To się miało nazywać „komunizm”. I miało wkrótce nadejść. I pewnego dnia komunizm zjawił się w Lublinie!

W nowo otwartym sklepie towary leżały na półkach i ludzie chodzili i brali sobie, co chcieli, i kładli do drucianych koszyków. Spytałem Wacka, czy to już to. Czy to komunizm? – Prawie – odpowiedział. – Można sobie brać, ile się chce, ale potem w kasie trzeba zapłacić. Ten przejściowy etap do komunizmu nazywał się „sklep samoobsługowy”.

O religii mówiła mi trochę babcia, ale dopóki nie znalazłem gdzieś ilustrowanego katechizmu, to religia mnie nie interesowała. Dopiero te anioły, króle, lwy, rycerze, Filistyni zaczęli przemawiać do mojej wyobraźni. Bo bardzo lubiłem rysować. Lekcje religii kojarzyły mi się z rysunkami scen komiksowych z Biblii.

Pod koniec jakichś wakacji, jak zwykle nad morzem, tata powiedział:

– No, to pora jechać do łodzi.

Co dla mnie było oczywiste, no bo kiedy jechać do łodzi, jak nie nad morzem. Zresztą bawiłem się kilka razy w rybackich łodziach na plaży i pamiętałem, że mi to bardzo odpowiadało. Pojechaliśmy ze znajomymi ich samochodem i we troje gnieździliśmy się na tylnym siedzeniu. Ta łódź musiała znajdować się gdzieś bardzo daleko, bo podróż trwała i trwała. Kilka razy zasypiałem i się budziłem. Nad ranem wreszcie dojechaliśmy do łodzi, która, ku mojemu bezgranicznemu rozczarowaniu, okazała się miastem.

Okolicznością osładzającą rozczarowanie było tylko to, że mieszkały tu obie moje babcie. No i dziadkowie. A dziadkowie byli wyjątkowi – jeden, bo chciał się od babci uwolnić, a drugi, bo miał laskę. Chodzi o drewnianą oczywiście. Pamiętam mieszkanie babci Zosi, mamy mamy, na ulicy Obrońców Stalingradu, naprzeciwko Teatru Powszechnego. Stalingrad zawsze kojarzył mi się bardziej z babcią niż z bitwą, ze Stalinem w ogóle nie. To było stare mieszkanie na parterze z wysokimi sufitami, gdzie czułem się bardzo, ale to bardzo mały.

Do snu pakowali mnie zawsze pod pierzynę w pokoju, gdzie w nocy paliła się czerwona lampka przy świętym obrazku. Ta lampka, pamiętam, nieco mnie niepokoiła i napawała lękiem. Ale kiedy zakopany w pościeli zasypiałem, słuchając radia – to byli Matysiakowie, jak się później dowiedziałem, poznawszy głos aktora grającego Klemensa – czułem się bezpiecznie. W mieszkaniu babci Zosi było wiele bardzo ciekawych skrytek na różne różności. Lubiłem obudzić się rano i gdy rodzice i dziadkowie jeszcze spali, buszować po szufladach, zakamarkach kredensu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie oprócz ciekawości tak tam przyciągało (chyba zamknięty czas przedwojenny, jak to sobie dziś uświadamiam). Te wszystkie fotografie, ordery dziadka, płyty, a szczególnie wymienne igły gramofonowe, części instrumentów, na ogół perkusyjnych. Potem dowiedziałem się, że dziadek ze swoim bratem prowadzili sklepik i punkt naprawy takich instrumentów. Wpadłem też w zachwyt, kiedy odkryłem stare klasery ze znaczkami.

Wtedy zrozumiałem, że na świecie są też inne kraje. Nie tylko Afryka i Niemcy. Chociaż akurat znaczków niemieckich było w tych klaserach najwięcej.

Dziadek Oleś – ten z laską – recytował wierszyk, który bardzo lubiłem. Nazywało się to Idylla maleńka taka:

Idylla maleńka taka:

Wróbel połyka robaka,

Wróbla kot dusi niecnota,

Pies chętnie rozdziera kota,

Psa wilk z lubością pożera,

Wilka zadławia pantera.

Panterę lew rwie na ćwierci,

Lwa – człowiek, a sam po śmierci

Staje się łupem robaka.

Oto idylla maleńka taka...

Odtąd słowo „idylla” kojarzyło mi się przez długi czas z pożeraniem się nawzajem.

Lubiłem Łódź z innego jeszcze powodu. Bo było tam zoo, a w Lublinie go nie było. Uważałem, że to najbardziej interesujące miejsce na ziemi. A małpy to po prostu coś genialnego! Jechało się do tego zoo tramwajem (taki pojazd też nie jeździł ulicami Lublina), który pachniał drewnem – tramwaje miały wówczas wiele elementów drewnianych – i obwarzankami. Jakoś tak się składało, że zawsze wtedy dostawałem obwarzanki na papierowym sznurku – przypuszczam, że sprzedawano je przy wejściu do zoo. Zwierzęta, które znałem jedynie z kolorowych obrazków z mieszkania dziadków, nagle objawiały mi się naprawdę. Lew! Słoń! Żyrafa! Zebra! Krokodyl! Nosorożec! Hipopotam! Papugi! No i małpy! To było za wiele wrażeń jak na jedno popołudnie! Koniecznie marzyłem o przeprowadzce do Łodzi właśnie z powodu zoo. Gdy się wreszcie przeprowadziliśmy, byłem w tym wymarzonym miejscu może ze dwa razy.

W Lublinie mieszkaliśmy w Alejach Racławickich 23, blok 3, mieszkania 19. Dziś ta ulica nazywa się Szarych Szeregów, ale mieszkanie nadal należy do Teatru Juliusza Osterwy, a w każdym razie zajmuje je rodzina jednego z aktorów. Byłem w nim w 1994 roku w czasie dokumentacji do filmu, który w końcu nie powstał. I znowu, kiedy wszedłem, zero sentymentów, wspomnień. Wszystko jest inne, chociaż w kamiennym parapecie rozpoznałem wydrążoną przeze mnie dziurę, więc niby to samo...

Lublin na przełomie lat 50. i 60. był miastem, w którym czuło się, że wojna niedawno się skończyła. Być może dlatego, że resztki AK-owskiego podziemia ciągle jeszcze działały. Tego oczywiście wtedy nie wiedziałem, ale to, że ojciec któregoś z moich inteligenckich kolegów z klasy czy z bloku siedział w więzieniu, nie było rzadkością. W tym czasie, w październiku 1963 roku, oddziały SB i ZOMO robiły obławę gdzieś w podlubelskiej wsi na ostatniego partyzanta AK Józefa Franczaka pseudonim „Lalek”. Z jednej strony w radiu nowy angielski zespół The Beatles, a z drugiej – władza ludowa ganiająca po jakiejś chłopskiej zagrodzie i strzelająca do biedaka.

rysunek

2.

Lepszy od Romea

Lubiłem słuchać radia. Szczególnie przemawiał mi do wyobraźni Teatr Polskiego Radia. Pamiętam kilka takich audycji. Na przykład Studium w szkarłacie wg Arthura Conan Doyle’a i jakąś inscenizację opowiadań De Amicisa. Nie cierpiałem wiadomości, bo bałem się, że zapowiedzą wybuch wojny. Zawsze wyłączałem odbiornik, gdy szedł dziennik, wierząc, że jak czegoś nie usłyszę, to tego nie ma. Wszystkie konflikty świata brały się dla mnie z radia. Gdyby ludzie zajmowali się czymś ważniejszym niż podawanie wiadomości, na przykład przeżywaniem tragedii rodzin Montecchi i Capuletti, świat wyglądałby dziś inaczej.

Romeo Montecchi i Julia Capuletti to była w moim dzieciństwie bardzo ważna para. Przede wszystkim dlatego, że tata grał Romea i strasznie dużo się pojedynkował na szpady, i zawsze wygrywał. Trochę żałowałem, że Julii nie grała mama, no ale nie można mieć wszystkiego. Tata zresztą przynosił czasem te szpady – które naprawdę były sportowymi floretami – do domu. Bardzo mi imponowało, kiedy się ze mną pojedynkował. Czasem udało mi się nawet wygrać. Zdarzało mi się być lepszym od Romea! Rzadko który pięciolatek może tak o sobie powiedzieć. Szermierka to chyba pierwszy sport, który mnie zafascynował – potem tych dyscyplin było strasznie dużo, ale w żadnej nie byłem dobry. A zafascynował być może dlatego, że od cięcia szpady zginął Karol Świerczewski, pan, który jako dziecko chodził do naszej szkoły podstawowej. Z tego powodu, że stracił życie, wmurowali jego twarz w owalnym kółku przy wejściu.

To, że to od szpady zginął pan Świerczewski, wyobraziłem sobie podczas uroczystości na jego cześć, kiedy zobaczyłem żołnierza na podwórku szkolnym ze srebrzystą klingą szpady wbitą w brzuch. Szpada była giętka i drgała na wietrze, ale żołnierz w żelaznym hełmie twardo tkwił na posterunku i ani drgnął. „Tak musiał też stać bohaterski generał Świerczewski, który się szpadom nie kłaniał”, pomyślałem wówczas. Oczywiście potem dotarło do mnie, jak zginął naprawdę. A całkiem niedawno dowiedziałem się, że to właśnie koledzy generała miesiąc po tej uroczystości, w październiku 1963 roku, ganiali w podlubelskiej wsi Majdan ostatniego polskiego partyzanta Józefa Franczaka, aż ranny, nie chcąc dać się złapać, strzelił sobie w usta. Po latach też zrozumiałem, że ten żołnierz ze szpadą w brzuchu był po prostu radiotelegrafistą ze srebrną anteną nadajnika radiostacji. Życie jest zawsze bardziej trywialne. Moja wersja wydarzeń podoba mi się bardziej. Szpady, miecze, a w ogóle kult rycerstwa i białej broni wzmógł się znacznie po obejrzeniu premiery Krzyżaków. Czegoś takiego jeszcze nie było! Naoczny dowód na to, że koniec końców jesteśmy od wieków lepsi od naszych podstępnych niemieckich sąsiadów. Oglądałem Krzyżaków z otwartymi ustami, z przerwą na wyjście do toalety – Zbyszko wtedy akurat walczył z niedźwiedziem – i tej nieobecności nie mogłem sobie darować, aż do następnej projekcji tego filmu, siedem lat później, już w Warszawie.

Mniej więcej w tym samym czasie emitowano w telewizji serial Wilhelm Tell. W mojej rodzinie nie było jeszcze telewizora – nie dlatego, że nie było nas stać. Być może tata, aktor teatralny i filmowy, doszedł do wniosku, że skoro naczelnik poczty nie ma w domu skrzynki pocztowej – on nie musi mieć telewizora. Podzielałem ten pogląd bez przekonania. Czułem się okradziony z uczestnictwa w życiu bohaterskiego Zorro, o którym koledzy, nieliczni szczęśliwi odbiorcy ówczesnej TVP, z wypiekami na twarzy opowiadali na przerwach.

Pomyślałem sobie, że życia i twórczości Wilhelma Tella nie przepuszczę! Wprosiłem się do kolegi – jakoś inni, nawet najbiedniejsi, mieli telewizory! – na któryś z kolejnych odcinków. Niewprowadzony w zawiłości fabuły obserwowałem poczynania średnio sympatycznych, moim zdaniem, brodatych obdartusów ganiających po ekranie w jakichś niezbyt świeżych łachmanach. Całym sercem byłem po stronie zakutych w stal, czystych, ogolonych i dobrze wychowanych cywilizowanych rycerzy. Ale jak na złość przez cały odcinek im się nie wiodło. Obdartusy co i rusz wyprowadzały ich w pole. Wreszcie pod koniec odcinka, kiedy przywódca brudasów, po przepięknej akcji kulturalnych panów rycerzy, został postrzelony z kuszy, wydarł się z mojej piersi okrzyk radości, jaki wydaje się dziś z okazji gola strzelonego w ostatniej minucie doliczonego czasu. Byłem jedynym wśród tuzina ciasno zbitych wyznawców Wilhelma Tella, który się cieszył. Wszyscy patrzyli na mnie jak na czarną owcę. Po chwili zrozumiałem swoje faux pas. Ten trafiony z kuszy obdartus to był właśnie Wilhelm Tell. No cóż, zawsze ciągnęło mnie do lepszego świata.

Dwie najważniejsze pasje mojego życia, czyli kino i miłość do języków obcych, zaczęły się w latach 60. ubiegłego wieku w Lublinie. Miłość do kina podsycał tata. Sam kinoman, uznawał ten element edukacji za absolutnie nieodzowny. Mama natomiast zgodziła, jak się wówczas mówiło, panią od angielskiego, która przychodziła po lekcjach w szkole do naszego domu ku rozpaczy babci Jasi („Dzieciakowi z tą nauką nie dają spokoju, zabierają mu ostatnie lata dzieciństwa na jakieś komplety!”).

Pani od angielskiego przynosiła ze sobą kolorowe disnejowskie amerykańskie książeczki, które wtedy były wystarczającym powodem do fascynacji tym tajemniczym nierozszyfrowanym jeszcze zasobem obcych słów i lepszego świata. Pamiętam pięć słówek, jakich nauczyłem się na pierwszej lekcji: a bear, a bed, a bee, a bell, a boy. Jak widać, zadowalała mnie wtedy jedna litera. Irytujące było to „a” przed każdym z nich, ale na tyle nie byłem dociekliwy, aby z tego powodu zrywać lekcje.

Od tamtej pory minęło już ponad 45 lat, mówię dziś po francusku, rosyjsku i hiszpańsku, ale angielski, a szczególnie amerykański angielski, jest dla mnie najważniejszy. Uczę się go do dziś, a im więcej go poznaję, tym bardziej czuję, jak mało wiem.

Jestem szczęśliwy, że nie muszę czekać na tłumaczenia i czytam wszystkie ważne książki po angielsku we właściwym momencie – to znaczy kiedy zostają wydane. Zawdzięczam to mamie, jej uporowi, że z jakiegoś powodu ta nauka zawsze była ważna. Tak więc angielski to był prezent od mamy, francuski – od taty, rosyjskiego, w ramach ruchu oporu jako języka okupanta, nie uczyłem się w szkole, co powodowało różne nieprzyjemne sytuacje. Dopiero kiedy ożeniłem się z Rosjanką, zrozumiałem, że może to być piękny język. Ale hiszpański to już tylko i wyłącznie mój wybór. Zacząłem się go uczyć po czterdziestce i chyba najbardziej lubię mówić właśnie w tym języku, mimo że go najsłabiej znam. Nie sposób kochać język, nie lubiąc i nie interesując się kulturą kraju, z którego pochodzi. Tak zaczęła się moja przygoda z Hiszpanią. Według mnie najpiękniejszym miejscem w Europie.

3.

Kowboje nie kłamią

Pewnego razu tacie znudziło się być Romeem i marynarzem – został kowbojem. W lubelskim teatrze pojawiła się amerykańska sztuka Zaklinacz deszczu, a w niej tata w kapeluszu, w koszuli z frędzlami, z koltami przy pasie, w typowym kowbojskim komplecie ubraniowym zaklinał deszcz. Bardzo pochwalałem ten wybór. Kowboj był przecież najbardziej pożądanym zawodem na świecie. W moim przekonaniu umacniały mnie filmy z kraju na trzy litery, które pokazywały ciężkie, ale jakże ciekawe życie tej grupy zawodowej: Jeździec znikąd, Siedmiu wspaniałych, Złamana strzała, Rio Bravo. Czyż mógł istnieć lepszy los niż los kowboja? Chociaż ze Złamaną strzałą miałem drobny kłopot, bo tam obok kowbojów pojawiali się jeszcze ciekawsi panowie. Indianie. Bycie Indianinem oznaczało pozycję o szczebel wyżej na drabinie społecznej. Tę powszechnie znaną prawdę ilustrowały wysiłki również rodzimej kinematografii. Właśnie miał wejść na ekrany film I ty zostaniesz Indianinem. To wydarzenie było dla mnie oczywistym wynikiem takich oddolnych społecznych oczekiwań. Żałowałem trochę, że tata, chociaż grał w tym filmie bardziej kowboja i biegał z pistoletem jako kapitan MO, nie został Indianinem, ale miałem nadzieję, że z czasem z kowboja na Indianina awansuje. Tak się złożyło, że uroczysta premiera Indianina miała się odbyć również w Lublinie. Bardzo na nią czekałem. Miałem naszykowany papierowy pióropusz, w którym zamierzałem na niej wystąpić.

rysunek

Był początek września 1962 roku, a więc rok szkolny miał się dobrze zacząć. Tak pomyślałem i natychmiast przywołałem pecha. A pech chciał – w takich razach pech zawsze chce – że w dzień premiery dostałem w szkole pierwszą w życiu dwóję – dziś pałę. Z języka polskiego. Była to druga klasa podstawówki, a więc nie przelewki. Dwójkę dostałem za brak pracy domowej, ale bolała jak prawdziwa. Nie mogłem wrócić z dwóją do domu. Nie tego dnia. Cóż było robić? Zostawiłem zeszyt z feralną oceną w szkole, rozumując logicznie, że jak zniknie zeszyt, zniknie też niedostateczny stopień.

W domu podczas odrabiania lekcji próbowałem odegrać scenę, jak to gdzieś mi się zeszyt zawieruszył. W kilkuminutowej, pełnej gestykulacji improwizacji dochodziłem powoli do wniosku, że pewnie mi ktoś go w szkole ukradł. Ktoś zazdrosny o moje postępy w nauce. Nie wypadło to przekonywająco. Rodzice byli przecież aktorami. Tata zadał mi kilka podchwytliwych pytań. W końcu pękłem. I przyznałem się do wszystkiego.

Tata docenił moje wyznanie, ale całość występu mu się nie spodobała. Nie miał żalu o złą ocenę, tylko o to, że chciałem go okłamać. A tego nie mógł mi wybaczyć. Oczywiście kara była nieunikniona. A tak się niezręcznie składało, że wieczorem była ta premiera. Mieliśmy w domu pakt, że nigdy, przenigdy nie wolno kłamać. Kowboje przecież nie kłamią, a już na pewno nie Indianie. I jak ja chciałem zostać Indianinem? Musiałem ponieść karę.

– Dobrze – zgodziłem się pośpiesznie. – Chętnie poniosę ją jutro, bo dzisiaj idziemy do kina.

– Do kina? – spytał tata. – Do jakiego kina?

– No, na premierę Indianina!

– Kłamca ma iść do kina?

Oczywiście o żadnym filmie nie było mowy, tak brzmiał werdykt rodziców. Apelowałem o łagodniejszy wymiar kary.

– To co? – spytał tata sarkastycznie. – Wolałbyś lanie?

Zacząłem się zastanawiać, co bardziej boli. Trzy razy pasem w dupę czy niezobaczenie filmu o Indianach, którzy właśnie pojawili się w naszym kraju? Zabrało mi to z pół sekundy, zanim zdecydowałem, że wolę zobaczyć film. Tacie też było niewesoło, bo okazało się, że w procesie, w którym był na razie prokuratorem i sędzią, będzie musiał być także katem. Ale skoro się rzekło „Howgh!”, wyrok musiał zostać wykonany. Wówczas po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że kino wymaga czasem cierpienia, ale – a tak było w przypadku filmu I ty zostaniesz Indianinem – potrafi to potem wynagrodzić.

Wieczorem, siedząc na widowni kina Kosmos, byłem szczęśliwy. O laniu dawno zapomniałem, fotele w nowo otwartym kinie były na szczęście miękkie. Nie rozumiałem tylko, dlaczego wodza Apaczów grał Jurand ze Spychowa z innego ulubionego mojego filmu Krzyżacy, ale doszedłem do wniosku, że Indianie to tacy dzisiejsi rycerze.

Ponieważ najlepsze filmy, jakie wybierałem z repertuaru w gazecie, były z kraju na trzy litery, chciałem się dowiedzieć, co te trzy litery USA oznaczają. Jakież było moje zdumienie, kiedy wytłumaczono mi, że to po prostu Ameryka! To dlaczego USA? Bo krócej niż „Ameryka”, brzmiała odpowiedź. To jeszcze krócej byłoby „A”, oponowałem. Na to koledzy z podwórka: „No tak, ale to mogłoby znaczyć także Austrię albo Australię”. „A jest coś takiego?”. „Tak, to są inne kraje”. Nie dowierzałem. „To, że jest państwo Polska, Afryka, Niemcy i Ameryka, to nie wystarczy?”. Okazało się, że nie. „A komu to jest potrzebne?”. Na to koledzy z podwórka nie mieli odpowiedzi.

Toteż jak tylko zauważyłem w osiedlowym papierniczym nowość wydawniczą pt. Zwierzęta siedmiu kontynentów – do wycinania, natychmiast zacząłem nadrabiać luki w geografii. Z zeszytu Australia i Oceania wyciąłem i wygiąłem kangura, psa dingo, koalę, dziobaka i kolczatkę. Zwierzęta z siedmiu kontynentów długo walały się potem po różnych kątach. Kudu wyłaziło nagle spod wanny, impala opalała się na okiennym parapecie, okapi wyglądało z babcinych kapci, to samo robiły watusi, kapibara i gnu. Większości tych zwierząt nie widziałem na żywo, ale nazwy pamiętam do dziś. W tym samym czasie moje geograficzno – zwierzęce zainteresowania zespoliły się w jedno. Zostałem filatelistą, i to na tyle nieprzejednanym, że gdy po latach zagraniczni przyjaciele, wiedząc, że przyjechałem z Polski, pytali, czy czuję się komunistą, zawsze odpowiadałem:

– Nie. Filatelistą.

Do dziś pozostał mi z tamtych czasów skromny zbiór zwierząt na znaczkach z hiszpańskich kolonii: Ifni, Fernando Poo, Hiszpańskiej Gwinei i Sahary. Moje dotychczasowo uporządkowane geograficznie życie – Polska, Niemcy, Afryka, Ameryka – uległo rozdrobnieniu na tysiące małych kawałków, z których każdy był innym państwem. Jakieś Burundi, jakiś Katar, Seszele, Fidżi, Sumatra, Tuwa, Magyar Posta?! Straszny bałagan! Zrozumiałem, że muszę znaleźć sobie inne hobby.

Mniej więcej w tym samym czasie odkryłem, że żyją w Polsce ludzie, którzy z powodu swoich zajęć przypominają trochę kowbojów czy Indian. Byli to harcerze. Te namioty w lesie, nocne ogniska, drewniane totemy, laski, krzyże, kowbojskie chusty, pasy, sznury, sprawności! Ale przede wszystkim prawdziwa broń, stawiająca jej posiadacza w jednym rzędzie z wodzami Apaczów. Bo czy można wyobrazić sobie bardziej indiański nóż niż finka, czyli nóż fiński – długie śmiercionośne ostrze z ebonitową rękojeścią? A wszystko to w specjalnej, przypiętej do pasa pochwie, jaką nosili w filmach Indianie. Najwięksi szczęśliwcy mogli być nawet posiadaczami harcerskich tomahawków, czyli toporków.

I tu przyszło pierwsze rozczarowanie. Jako siedmiolatek nie mogłem zostać harcerzem, tylko zuchem. A „zuch” to już nie brzmiało po indiańsku. Z finki jednak nie zrezygnowałem. O wiele groźniejsza niż scyzoryk, była niezbędna na co dzień na podwórku. Przede wszystkim do gry w noża – tak się w Lublinie mówiło na pikuty. W tamtych czasach finka była tym, czym dziś iPod czy PlayStation. Przyjemnie zabijała czas. Oprócz tego, że grało się nią w noża lub rzucało do celu, można było także za jej pomocą strugać i rzeźbić – od fujarek z tataraku po okręty z kory. Szybko zrozumiałem, że do posiadania finki nie jest potrzebne harcerstwo.

Wówczas pojawił się na gościnnych występach w Lublinie teatr lalkowy z Bukaresztu. Przedstawienie nazywało się Tajemniczy mister X i było gangsterskim musicalem dla dzieci. Byłem oszołomiony! Największe wrażenie robiły na mnie efekty specjalne i sceny zbiorowe. Pamiętam rozpierduchę w jakimś speak-easy barze, gdzie z 50 kukiełek (jawajek) naparza się między sobą. Waliły się po głowach czym popadnie, głowy rozlatywały się na wszystkie strony. Pistolety błyskały ogniem. Mr. X rzucał nożem, zabijając przeciwników. Wszystko grało, buczało i dymiło. I pomyśleć, że to wszystko za sprawą skromnego teatru z Rumunii.

Potem już w dorosłym życiu tylko trzy przedstawienia olśniły mnie w podobny sposób. To Sen nocy letniej Petera Brooka, Biesy Andrzeja Wajdy i Umarła klasa Tadeusza Kantora.

Tata zaczął grać w przedstawieniu w lubelskim Teatrze Lalki i Aktora. Był ulicznym grajkiem Jeanem, który śpiewał i rozmawiał z kukiełką o imieniu Guignol. Do dziś pamiętam słowa jednej pieśni: „Jak na wagary, ja idę przez Paryż, Francuzi mówią Pari”... Nie rozumiałem słowa „wagary” i „Paryż”. Tata szybko objaśnił mi, że to stolica jeszcze jednego państwa, o którym nigdy nie słyszałem – Francji. No i tak za pomocą teatrów kukiełkowych pojawiły się w moim życiu dwa nowe kraje: Rumunia i Francja.

Zrozumiałem, że chcę zostać aktorem lalkowym, co było wygodniejsze i bezpieczniejsze niż zwykły aktor teatralny, gdyż na scenie pojawiały się tylko lalki – pacynki, marionetki czy najbardziej wypasione – jawajki. W dzielnicowym domu kultury koło mnie działało akurat kółko lalkarskie. Czym prędzej się do niego zapisałem. Od razu dostałem rolę lisa, który uprzykrza życie bohaterce bajki – Małgosi. Po kolejnych psotach Małgosia w końcu łapie lisa szelmę i razem z kolegą Jasiem łoi mu skórę. Ale tu nastąpił inscenizacyjny problem, bo lis w moim wykonaniu za nic nie chciał dać się złapać. Fruwał nieprzepisowo metr nad bezradnymi Jasiem i Małgosią, aż pan instruktor musiał interweniować. Zabrał mi rolę. Nie pozostało mi nic innego, jak oddalić się z godnością.

(Reminiscencję tego lalkarskiego epizodu wykorzystałem po latach w Matkach, żonach i kochankach. Wiktoria, grana przez Anię Romantowską, miała podobny problem z jednym z młodocianych bohaterów, którego lalka też nie pozwalała się złapać).

Zrozumiałem, że muszę wrócić do harcerstwa. Ale to nastąpiło dopiero po naszej przeprowadzce do Łodzi. W 1964 roku razem z moim przyjacielem z klasy i klatki schodowej z naszego osiedla Januszem Gauerem – późniejszym operatorem filmowym Deja vu i V.I.P. – zapisaliśmy się do młodszoharcerskiej drużyny. Pilnie chodziliśmy na zbiórki zapatrzeni w naszego zastępowego druha Andrzeja – dla podkomendnych Jędrka. Druh zastępowy Jędrek wkrótce stał się naszym idolem. Był wyprężony jak struna i cztery lata od nas starszy, co znaczyło, że wie już wszystko. Emanował z niego spokój wynikający z opanowania do perfekcji kowbojsko – indiańskich obyczajów, a także głębokie przekonanie, że jeśli coś od życia będziemy wymagać, życie na pewno tym wymaganiom sprosta. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to się nazywa charyzma. Obaj z Januszem chcieliśmy być kiedyś tacy jak on.

Pamiętam, że druh miał dziwne nazwisko. Babcia wytłumaczyła mi, że jego nazwisko oznacza rodzaj kaszy. Nie chciałem wierzyć. Druh Jędrek nie pochodzi od Siedzącego Byka ani od Szalonego Konia, tylko od kaszy? Kiedy rok później rodzice wyprowadzali się z Łodzi, oprócz rozstania z najbliższymi przyjaciółmi, z Januszem właśnie, żałowałem zerwania więzi z charyzmatycznym druhem zastępowym. Nie przypuszczałem, że rozstajemy się na 40 lat.

W tym czasie stałem się harcerzem pełną gębą. Zdobyłem wprawdzie tylko stopień tropiciela, ale miałem ze 30 sprawności. W trzech rajdach świętokrzyskich przeszedłem po górach 300 kilometrów, byłem na różnych obozach, ale nie miałem już nigdy takiego druha zastępowego jak Jędrek.

Po latach go odnalazłem. Pewnego dnia telewizyjne Wiadomości podały niusa, w którym rozpoznałem mojego idola z dzieciństwa. Nie było wątpliwości, że to był druh Jędrek! Wprawdzie o 40 lat starszy, ale to ta sama zaczesana do tyłu fryzura, dziś lekko posiwiała, to samo spojrzenie. Doszły okulary i nie był już taki wysoki, jak nam się wtedy wydawało, ale tego nosa tapira i oczu sarny nie sposób było zapomnieć! To był mój druh zastępowy!

Nie wiem, ile sprawności zdobył przez ten czas, ale nadal wiele wymagał od życia i najwyraźniej umiał te wymagania realizować. Obecnie piastował zaszczytny urząd posła RP z ramienia SLD ziemi łódzkiej, a za chwilę miał otrzymać pseudonim, z którym przeszedł do historii. Mój druh Jędrek w dorosłym życiu nazywał się Andrzej „Full Wypas” Pęczak.

4.

Idol

Gdyby tam siedzieli czterej beatlesi razem wzięci, zrobiliby mniejsze wrażenie. Też ich lubiłem, ale nie tak jak Jego. A wtedy, w tę sierpniową niedzielę 1965 roku, na rynku w Kazimierzu nad Wisłą, na krawężniku, otoczony wianuszkiem kobiet, siedział mój Idol! Ten powalający uśmiech, ten niewymuszony luz, ta zamszowa kurtka i mokasyny!

Ja miałem dziewięć lat, on – 33.

Był moim ulubionym aktorem filmowym, mimo że nie widziałem żadnego filmu, w którym grał główną rolę. To znaczy nie widziałem żadnego filmu w całości, ale widziałem go we fragmentach wielu komediowych ról, a przede wszystkim w genialnym programie telewizyjnym, gdzie mój Idol rej wodził. Turlałem się ze śmiechu po podłodze, oglądając jego występy.

Bez wątpienia był dla mnie największym komediowym aktorem świata. Nie zastanawiałem się, jak tata musi się czuć z tego powodu. Przecież sam miał komediowe ambicje i dobrze mu to na scenie wychodziło. Ale nawet jeśli był o Niego zazdrosny, to tego nie okazywał.

Wpadłem na mojego Idola akurat w momencie, kiedy szliśmy z babcią na obiad.

– Babcia! Muszę Go poznać! Zagadaj do Niego!

– A co ja mu powiem? – babcia nie była przekonana.

– Powiedz, że jesteś mamą taty, a tatę On zna! – szarpałem babcię za rękę.

rysunek

– Aj! Daj mi spokój! Nie będę się wygłupiać! – babcia nie chciała się zbłaźnić.

– Ale to jest Kobiela!!! – wysyczałem babci w ucho.

– Jak tata wróci, może on jeszcze tu będzie! – próbowała pertraktować babcia.

– Tata wraca za trzy dni! Do tego czasu będzie tu siedział na krawężniku???! – nie dawałem sobie zamydlić oczu.

Babcia nie miała wyjścia i pociągnęła mnie w stronę jadłodajni z obiadami domowymi, gdzie się stołowaliśmy w Kazimierzu. Jadłem w pośpiechu, przeklinając los, że akurat dziś jesteśmy sami, że tata z mamą musieli wyjechać do Łodzi, że właśnie przechodzi mi przed nosem niepowtarzalna szansa wymienienia z największym światowym aktorem komediowym poglądów na tematy filmowe. Przeczucie mnie nie myliło. Kiedy wracaliśmy z obiadu, Idola na krawężniku już nie było.

Spędzaliśmy wakacje w Kazimierzu dlatego, że tata kręcił tu film Wyspa złoczyńców. Kiedy zdjęcia się skończyły, rodzice zostawili mnie na wczasach z babcią i wrócili do domu, do Łodzi. I wtedy pewnej niedzieli pojawił się Bobek Kobiela. Ten program w telewizji, w jakim Go podziwiałem, nazywał się Poznajmy się i był dla mnie wówczas najśmieszniejszym programem telewizyjnym, jaki w ogóle istniał. W czasach telewizji „na żywo” mógł trwać nawet trzy godziny, wszystko zależało od inwencji Bogumiła Kobieli, Jacka Fedorowicza i reżysera Jerzego Gruzy.

Po latach zrozumiałem, że przenosili oni na nasz rodzimy szklany ekran – w beztroskich czasach, kiedy prawo autorskie się nie liczyło – pomysły kolegów z amerykańskiej telewizji. To był taki Saturday Night Live, tyle że u nas. Po raz pierwszy w polskiej TV wykorzystywano komiczne efekty „ukrytej kamery”. Pamiętam, jak Stanisław Tym chodził po ulicach Warszawy w kajdankach, prosząc przypadkowych przechodniów, żeby pomogli mu się z nich uwolnić, były też klasyczne już dziś numery z gadającą skrzynką pocztową czy uciekającym banknotem na niewidocznej żyłce. Wtedy to była nowość. I to nie tylko dla takiego gówniarza jak ja. To była nowość dla całego kraju.

Kobiela z Gruzą jeździli do Ameryki z kabaretowymi występami i oglądając tamtejszą telewizję, wyłapywali co smakowitsze kąski. Dzięki Poznajmy się czułem się obywatelem lepszego, wolnego świata. A teraz przegapiłem jedyną w swoim rodzaju szansę na spotkanie z ulubieńcem! Wiedziałem, że los nie da mi drugiej. Że to było wszystko, na co mogłem liczyć. Po południu przygnębiony i niepocieszony wałęsałem się po sadzie przy domu, w którym wynajmowaliśmy pokój, strugając jakąś łódeczkę z kory. Aż usłyszałem głos:

– Kolego? Czy nie zerwałbyś dla mnie jemioły?

Poznałbym ten głos wszędzie! Odwróciłem się błyskawicznie. Dziesięć metrów ode mnie na ścieżce prowadzącej wzdłuż owocowych sadów nad Wisłę stał mój Idol i szczerzył zęby w uśmiechu. Wianuszek pięknych pań zatrzymał się o kilka kroków za nim. Obejrzałem się za siebie, chcąc się upewnić, że chodzi o mnie, ale w sadzie poza mną nie było nikogo. Spojrzałem jeszcze raz. To nie było przywidzenie. Na ścieżce stał genialny aktor Bogumił Kobiela i najwyraźniej mówił do mnie „kolego”!

To była rozmowa tylko między mną a nim. Panie taktownie milczały i tylko się patrzyły. Szybko odrzuciłem kretyńską łódeczkę. Nie wiem, dlaczego nagle zaschło mi w gardle. Nie mogłem wydobyć słowa. To pewnie ten upał sprawił.

– No jak? – jeszcze raz przemówił Idol tylko i wyłącznie do mnie. – To zerwiesz dla mnie tej jemioły? – wskazał ręką na koronę drzewa wysokiego na jakieś 20 metrów. Spojrzałem tam, ale niczego nie dostrzegłem. Nie wiedziałem, co to jest jemioła, ale natychmiast, bez namysłu kilkakrotnie skinąłem głową. Idol kilka sekund czekał na to, że przemówię, ale widocznie doszedł do wniosku, że pewnie trafił mu się wiejski głupek niemowa, których pełno kręciło się w tamtych latach po całej Polsce, i dodał z uśmiechem:

– Ja będę wracał tędy za jakąś godzinę, to wtedy bym ją sobie zabrał. Tę jemiołę.

Jeszcze raz kilkakrotnie potaknąłem głową. Idol namyślał się przez sekundę, jakby oceniał, czy właściwej osobie powierzył zadanie, ale potem kiwnął głową i powiedział:

– No, to na razie, stary! – i odszedł w stronę rzeki.

Wiedziałem, że czymkolwiek ta jemioła jest – muszę ją mieć! Puściłem się pędem w stronę domu, krzycząc, bo właśnie odzyskałem mowę:

– Babcia! Kobiela! Jemioła! – zdyszany wytłumaczyłem babci, co się stało.

Potem babcia wytłumaczyła mi, co to jest jemioła. Że to roślina, chwast, rosnąca na drzewach, pod którą można się bezkarnie całować. Teraz zrozumiałem powagę misji powierzonej mi przez mojego Idola i nadzieję w oczach wianuszka dziewcząt, które mu towarzyszyły. Potem wspólnie odszukaliśmy gospodarza domu i ja jeszcze raz powtórzyłem opowieść o spotkaniu z Kobielą. Gospodarz, pan Janusz, nie bardzo rozumiał, dlaczego misja, jaką mi powierzył Idol, jest aż tak ważna, ale szaleństwo w moich oczach musiało go przekonać. Pierwsza drabina okazała się za krótka.

– Nie macie dłuższej?! – gorączkowałem się. Dłuższa też okazała się za krótka. Trzy kolejne drabiny z okolicznych domów także nie wytrzymały próby wysokości. Nie chciałem się przyznać, że stanąłem twarzą w twarz z tak zwaną mission impossible. Wiedziałem też, że raz rozpoczęta „Operacja drabina” musi dojść do skutku. Uratował mnie przebłysk geniuszu.

– Związać drabiny! Trzeba związać drabiny! – zawołałem.

– Jak związać? – pan Janusz był sceptyczny, ale ze smutkiem chyba zrozumiał, że niestety to jest rozwiązanie.

– Sznurem! Liną! Drutem! Co tam macie!

Pan Janusz i sąsiedzi od dawna nie mieli chyba tak konkretnego wytyczonego celu.

Wreszcie po półgodzinie splatania, wiązania i zbijania gwoździami gigantyczna, 20-metrowa drabina była gotowa. Złapałem sekator i rzuciłem się na nią pierwszy jak Achilles na mury Troi! Pan Janusz złapał mnie za ramię.

– O! Na pewno nie! Ty tam na pewno nie pójdziesz!?

Musiałem ustąpić i oddać sekator. Na drzewo po jemiołę wspiął się jeden z sąsiadów, członek Ochotniczej Straży Pożarnej.

Po 40 minutach od chwili zamówienia jemioła była gotowa do odebrania. Stałem z olbrzymim jej naręczem na środku ścieżki łączącej wiślaną plażę z centrum Kazimierza. Właśnie mijała godzina, o której mój Idol miał wracać znad rzeki. Zapadł zmrok, a On nie nadchodził.

– Czy nie ma innej drogi? – pytałem gorączkowo.

– Nie obok naszego sadu – odpowiedzieli gospodarze.

Rozkazałem rozpalić ogniska albo przynajmniej świece! W odpowiedzi babcia ściągnęła mnie ze ścieżki za kołnierz, bo było wpół do jedenastej w nocy. Niepocieszony poszedłem spać, nie wypuszczając jemioły z rąk.

Dalszego ciągu wakacji nie pamiętam. Były nieważne. Kiedy wrócili rodzice, opowiedziałem im oczywiście o fiasku mojej misji specjalnej zadedykowanej Kobieli.

– Nic się nie martw – pocieszał mnie tata. – Co ma wisieć, nie utonie – myślał najwyraźniej o jemiole. – Jeszcze się spotkacie.

– Jak? Kiedy? – nie wierzyłem. – Wszystko przepadło!

Ale tata miał rację. Jesienią tego samego roku, gdy byłem w trakcie odrabiania arytmetyki, do domu wpadł nagle tata.

– Ubieraj się. Idziemy!

– Ale lekcje?

– Lekcje nieważne! Idziemy.

W rzadkich chwilach, kiedy słyszało się od rodziców, że lekcje nie są ważne, nie należało się zastanawiać. Rzuciłem książki w kąt i byłem gotowy do drogi. Pruliśmy naszym moskwiczem przez wieczorną Łódź. Kiedy wjechaliśmy na ulicę Więckowskiego, zrozumiałem, że zmierzamy do Teatru Nowego, gdzie pracowali rodzice.

– Co się stało? – próbowałem się dowiedzieć.

– Zobaczysz! – tata był wyjątkowo jak na niego tajemniczy.

– Co zobaczę?

– Wagabunda! Szybko, bo przerwa się skończy! – odpowiedział, kiedy wchodziliśmy od tyłu, wejściem dla aktorów. „Wagabunda” mówiło mi jeszcze mniej niż swego czasu „jemioła”, ale zanim otworzyłem usta, żeby zapytać, tata otworzył dobrze mi znane drzwi do jednej z garderób i weszliśmy do środka. Przed charakteryzatorskim lustrem na krześle wisiała marynarka, która, dziś to wiem, nazywa się smokingowa, a z boku na leżance odpoczywał jakiś człowiek w białej koszuli. Na nasz widok podniósł się z kanapy.

– O, cześć! – powiedział do mnie. – Chciałem cię strasznie przeprosić, że wtedy czekałeś na próżno. Basia chciała popływać łódką i jakoś się zeszło.

To był On! Mój Idol!

– Strasznie mi potem brakowało tej jemioły. Orientujesz się dlaczego? – Bobek Kobiela puścił oko i wyciągnął do mnie rękę, a kiedy mu podałem swoją, potrząsnął po przyjacielsku.

– Słyszałem od Janka, że chciałeś ze mną pogadać. Wal śmiało! – usiadł okrakiem na krześle, tyłem do oświetlonego lustra.

Ja przycupnąłem na brzeżku leżanki i wtedy wróciły stare, znane z Kazimierza nad Wisłą objawy. Kompletnie zaschło mi w gardle. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa. A Bogumił Kobiela uśmiechał się zachęcająco, bez wątpienia całkowicie dla mnie i do mnie. Siedzieliśmy tak we trójkę przez chwilę. Potem, a jakże, mój Idol zmierzwił mi włosy, mówiąc: – No, już się tak na mnie nie gniewaj! – i zaczęli z tatą wspominać przez chwilę stare czasy, kiedy spotykali się na letnich, studenckich obozach szkół aktorskich. Później pani inspicjentka ogłosiła koniec przerwy.

Na pożegnanie Bogumił Kobiela ponownie podał mi rękę i powiedział:

– Fajnie się z tobą gadało. Następnym razem, jak ci obiecam, że będę tamtędy wracał, to będę tamtędy wracał.

Przełknąłem ślinę i skinąłem głową, że to się rozumie samo przez się. Rzeczywiście fajnie się z nim gadało.

Ale to nie był koniec przygody. Czekała nas druga część programu kabaretu Wagabunda. Po raz pierwszy widziałem go na scenie na żywo i z tak bliska. Mój Idol był genialny! Nigdy potem tak się w życiu nie śmiałem. A ponieważ siedziałem w pierwszym rzędzie, chyba zauważył, jak ryczę ze śmiechu, bo mrugnął do mnie! Albo mi się tylko tak zdawało? Tak czy owak, dawno nie byłem tak szczęśliwy.

Kiedy pięć lat później, także w czasie wakacji, nadeszła wiadomość, że Bogumił Kobiela zginął na skutek samochodowego wypadku, długo nie mogłem się z tym pogodzić.

Jedyne, co mogłem dla Niego zrobić, to po latach, już jako producent filmowy, ufundować mu w Łodzi na chodniku ulicy Piotrkowskiej pamiątkową, mosiężną gwiazdę z Jego nazwiskiem.

Na pamiątkę naszego spotkania z jemiołą w Kazimierzu nad Wisłą 35 lat wcześniej...

5.

Jak ważna jest znajomość języków

Tata przykłada ucho do drzwi.

– Chyba jest telewizor – mówi. – Spróbujemy?

Stoimy na klatce jakiegoś domu w centrum Warny. Jest 30 lipca 1966 roku, od tygodnia jestem na pierwszych zagranicznych wakacjach w kraju, gdzie zawsze świeci słońce, morze jest ciepłe, a arbuzy, brzoskwinie i winogrona dosłownie leżą na ulicach.

Bułgarski jest podobny do polskiego, ale inny. Bardziej podobny do rosyjskiego. Ze szkolnej czytanki wiem, że jak Bułgar kiwa głową, to znaczy „nie”, a jak kręci na boki, to „tak”. To ważne, choć i tak mylimy się, zamawiając na kolację jakieś danie, a kelner kręci głową i mówi, że „nima”. Dopiero nasz orbisowski przewodnik, miejscowy Bułgar, wytłumaczył nam, że to, co słyszymy, że „nima”, to „ima”, czyli po bułgarsku „jest”.

Zawsze podejrzewałem, że języki obce to klucz do innych światów, ale dopiero na tych wakacjach przekonałem się, że naprawdę tak jest. Nasz bułgarski przewodnik ma talent do języków. Po polsku mówi prawie bez akcentu. Ale gdy na wycieczce do Nesebaru nagle zatrzymuje autokar i mówi do nas: „A teraz państwo mnie przeproszą, a ja pójdę zrobić siku”, wtedy rozumiem, że ważniejsza od akcentu jest składnia, choć jeszcze nie wiem, że to się tak nazywa.

rysunek

Na razie stoimy na schodach domu w starej części Warny i nadsłuchujemy. Za kilka minut zacznie się finał mistrzostw świata w piłce nożnej. Mecz o złoto na stadionie Wembley w Londynie. Bułgaria brała udział w tych mistrzostwach i mimo że odpadła wcześniej, ma bezpośrednią transmisję. W Polsce trzeba będzie poczekać na to jeszcze osiem lat. Finał następnych mistrzostw z 1970 roku Brazylia – Włochy obejrzę dzięki taty znajomościom z redaktorem Ryszardem Dyją w gmachu telewizji na Powstańców Warszawy.

Ale jest ciągle 30 lipca 1966 roku i jesteśmy w bratniej Bułgarii. Orbis zakwaterował nas w hotelu Erta w Złotych Piaskach, ale ponad cztery dekady temu w pokojach hotelowych jeszcze nie było telewizorów. Stąd ta wyprawa 20 kilometrów autobusem do Warny. Tata dobrze dedukuje, że wszyscy posiadacze telewizorów w Bułgarii będą oglądać finał.

Pukamy. Otwiera ciemnowłosa kobieta. Tata po niemiecku – a jakże! – tłumaczy, o co chodzi. Że jesteśmy turystami z Polski, że chcielibyśmy zobaczyć finał. Kobieta uśmiecha się, nie wiemy, czy zrozumiała, ale szerokim gestem zaprasza do środka. Zadziałało.

Moje podejrzenie, że języki obce stanowią ważny warunek kontaktów, nabiera rumieńców. Zresztą wcześniej już tu, w Bułgarii, na plaży zagadałem po niemiecku – tata mi powiedział jak – do małego niemieckiego chłopca: „Wihajsdu?”, a potem: „Wifiljarehasdu?”, a on mi odpowiedział: „Peter”, a potem: „Fynf”. Wiedziałem więc już, jakie to ważne i że Peter ma pięć lat. Czułem się, jakbym rozgryzł szyfr dzielący nas, młodych Europejczyków, na plaży nad Morzem Czarnym – a do tego dołączyła starsza siostra Petera, dziewięć lat, ładna, która myśląc, że znam ich język, zaczęła zasypywać mnie niemieckimi rzeczownikami, czasownikami i zaimkami. Znosiłem to dzielnie, przesypując piasek z ręki do ręki i śmiejąc się gardłowo, po niemiecku: „Ho, ho, ho!”. Zrozumiałem, że będę musiał się zabrać do nauki niemieckiego. Choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nigdy nie nastąpi.

Dziś znam kilkaset niemieckich słów, reszty się domyślam i to wszystko. Nie miałem imperatywu, aby uczyć się niemieckiego.

Ale wówczas dzięki mowie Goethego przestępujemy próg gościnnej bułgarskiej chaty, w której salonie siedziało już około 20 osób. Krewnych i znajomych gospodarzy. Albo w tym budynku nie było więcej telewizorów, albo ten był największy, albo po prostu gospodarze cieszyli się wyjątkową sympatią w sąsiedztwie i wszyscy zeszli się tu, żeby gromadnie oglądać najważniejsze wydarzenie roku. Byli tam siwi, brodaci staruszkowie, baby w chustach, kobiety i mężczyźni w sile wieku, z silnym zarostem, a także maleńkie dzieci. Nie jestem też do końca pewien co do obecności zwierząt domowych. Wydawało mi się, że widzę kozę. Wszyscy byli przyjaźnie nastawieni do turystów z dalekiego kraju z Północy.

Z pełnym zrozumieniem zrobiono nam miejsce na dywanie przed tapczanem, podano śliwkowy placek, kompot z brzoskwiń i się zaczęło! Mecz o złoto. Anglia kontra NRF, czyli Niemcy.

Kiedy kilka dni wcześniej Niemcy pokonali Związek Radziecki, a usłyszeliśmy to z jakiegoś tranzystorowego radia w Złotych Piaskach, my z tatą pospuszczaliśmy głowy, jakby szykowała się powtórka II wojny światowej. Cały wolny i demokratyczny świat skierował oczy na Anglię, która jak 26 lat wcześniej, w bitwie o Anglię, samotnie musiała powstrzymać hitlerowską nawałę. Ale gdy po kilkunastu minutach Helmut Haller strzelił pierwszą bramkę dla Niemiec, śliwkowy placek stanął nam w gardle. Nie tylko z powodu straty gola byliśmy zdruzgotani. Nie wierzyliśmy własnym uszom! Zebrani wokół nas bułgarscy kibice, słowiańscy bracia i towarzysze z krajów demokracji ludowej, z którymi od 20 przeszło lat skutecznie budowaliśmy socjalizm, cieszyli się, że Niemiec zdobył bramkę! Bili brawo z radości! Nasi bułgarscy przyjaciele trzymali stronę NRF!

To mi się nie mieściło w głowie. Dotąd myślałem, że cały świat solidarnie jest przeciwko Niemcom. Spojrzeliśmy po sobie z tatą przerażeni. Poczuliśmy się jak dwóch agentów J-23 i J-24 głęboko za liniami wroga. Na szczęście gospodarze nie zauważyli naszego przygnębienia. Odtąd musieliśmy mieć się na baczności. Udane akcje Anglików kwitowaliśmy pomrukami, udając, że tak bardzo nam smakuje śliwkowy placek. Ale gdy kilka minut potem Geoff Hurst wyrównał na 1:1, poderwaliśmy się na nogi, sekundę później sięgając po szklanki i pantomimicznie dając znać, że napilibyśmy się jeszcze kompotu z brzoskwiń. W przerwie tata opowiedział, kim jesteśmy, a lody pękły zupełnie, gdy jeden z krewnych gospodarzy rozpoznał w nim aktora z filmu Wyspa złoczyńców, krzycząc: „Mister Automobil! Mister Automobil!”. Tata rzeczywiście grał Pana Samochodzika w filmie Stanisława Jędryki, który najwidoczniej dzięki braterskiej wymianie filmów miał premierę także w Bułgarii. Mister Automobil spytał po niemiecku swojego fana, dlaczego kibicują Niemcom. „A dlaczego nie?” – padła odpowiedź. Zanim tata znalazł właściwy niemiecki przymiotnik, zaczęła się druga połowa i rozmowy się skończyły. Kiedy Martin Peters strzelił drugiego gola dla Anglii kilkanaście minut przed końcem meczu, w ramach maskowania radości poprosiliśmy o dokładkę. Pani domu dołożyła nam placka, szeroko się do nas uśmiechając. Inni bułgarscy przyjaciele też się do nas uśmiechali i poklepywali po plecach. Polubiłem ich za to, że mimo iż kibicowali Niemcom, zbytnio nie przeżywali tego, że Anglicy wygrywają.

Była minuta do końca i już nic nie mogło odebrać drużynie Alfa Ramseya zwycięstwa. Wstaliśmy, podziękowaliśmy po polsku, ja i po niemiecku, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do wyjścia. Kiedy trzymaliśmy rękę na klamce, w pokoju z telewizorem wybuchł entuzjazm. To Wolfgang Weber w ostatniej minucie wyrównał na 2:2. – Das ist Fussball! – pokiwał głową nasz zadowolony gospodarz. 30 minut dogrywki. Poproszono nas z powrotem, a na stole pojawiła się śliwowica. Jako małolat dostałem marynowaną w occie gruszkę. Zrozumieliśmy, że wszystko zaczyna się od nowa.

Druga bramka Hursta na 3:2 dla Anglii w dziesiątej minucie dogrywki przeszła już do historii. Ale ją przypomnę. Po pięknym uderzeniu Anglika piłka odbija się od poprzeczki i spada pionowo... no właśnie? Po której stronie linii bramkowej? Spada pionowo, odbija się od ziemi i wychodzi w pole. Sędzia – dziś wiem, że był nim Szwajcar Gottfried Dienst – nie widzi dokładnie całej akcji, podbiega do radzieckiego sędziego liniowego Tofika Bachramowa.

Tofik twierdzi, że gol padł, Dienst gwiżdże i pokazuje w stronę środka boiska. Niemcy oczywiście protestują, ale bramka zostaje uznana. Po latach mieszkańcy Baku w Azerbejdżanie, miasta, z którego Tofik Bachramow pochodzi, za tę decyzję wybudują mu pomnik obok bakijskiego stadionu. Ale na razie w setnej minucie meczu na Wembley Anglia prowadzi 3:2 i Niemcy nie mają siły, aby zmienić wynik. Geoff Hurst dobija ich w końcu hat trickiem na 4:2 w ostatniej minucie dogrywki. Puchar Rimeta jedzie do Anglii, a my do Złotych Piasków. Szczęśliwi jak jasny gwint!

Już wiem, jak ważne są języki obce. Po wakacjach będę je – czyli angielski (bo obowiązkowy od piątej klasy podstawówki rosyjski nie budził mojego entuzjazmu) – szlifował. Bądź co bądź, uczę się go już cztery lata!

Mniej więcej rok później nadszedł upragniony moment: zmierzenie się z prawdziwym English speaker. Był wrzesień 1967 roku i z jakiegoś powodu do Polski postanowił przyjechać prezydent Francji Charles de Gaulle. Ponieważ mieszkałem na Ochocie w pobliżu alei Żwirki i Wigury, miałem szczęście, bo jedyna trasa dojazdowa z lotniska Okęcie do miasta wiodła właśnie tą aleją. Po szkole zjawiłem się na rogu ulicy Pruszkowskiej, przy której mieszkałem, i właśnie Żwirki i Wigury. Ludzi mnóstwo! Trawniki pośrodku alei pełne warszawiaków, ale nie tylko. Byli też cudzoziemcy. Każdy chciał zobaczyć legendarnego przywódcę wolnych Francuzów.

Akurat tego dnia w spożywczym na Pruszkowskiej rzucili banany i mama dała mi jednego na podwieczorek. Z bananem wyruszyłem na spotkanie z de Gaulle’em. Postanowiłem, że obiorę go w ostatniej chwili, kiedy limuzyna pana prezydenta znajdzie się w zasięgu wzroku. Na razie próbowałem znaleźć sobie w miarę najlepsze miejsce. Jezdnia w stronę Okęcia była zamknięta, więc tłum zaległ na niej i na trawniku na środku alei. Czekając na de Gaulle’a, rozglądałem się za kolegami z klasy, ale ich chyba wielka polityka nie interesowała, bo żadnego z nich nie widziałem. Sam jednak zostałem dostrzeżony. Ze zdumieniem spoglądałem na sunący w moją stronę czarny, amerykański samochód. Jako jedyny z chłopaków z klasy nie interesowałem się samochodami – zostało mi to do dzisiaj – więc nawet nie wiedziałem, jaka to była marka. Pewnie Buick albo Chrysler. Samochód na dyplomatycznej rejestracji – na tym się znałem – zatrzymał się i wyszła zeń para z trójką dzieci. Wyglądali jak Amerykanie, bo to byli Amerykanie z ambasady. Pani w dużym różowym – to pamiętam – kapeluszu nie spuszczała ze mnie wzroku. Nie wiedząc, co zrobić, zacząłem rozpieczętowywać banana. Amerykanka uśmiechnęła się na ten widok. Nie czekając na de Gaulle’a, rozpocząłem konsumpcję. Amerykanka w kapeluszu była o trzy kroki ode mnie, uśmiechnęła się szeroko po amerykańsku. „Zaraz się odezwie” – pomyślałem w panice, ale podświadomie ucieszyłem się, że będę mógł zweryfikować mój z mozołem wykuwany angielski. I rzeczywiście, Amerykanka odezwała się po amerykańsku:

Hello! You’re eating a banana so you must speak English – zwróciła się prosto do mnie!

Przełknąłem duży kęs, co zabrzmiało jak I do. A na to ona:

So tell me, my friend, when is he coming?

Co za ulga! Zrozumiałem wszystko! Co do słowa! Najpierw powiedziała: „Cześć! Jesz banana, więc musisz mówić po angielsku”, a ja to wszystko co do ostatniego wyrazu zrozumiałem! A potem powiedziała: „No więc powiedz mi, przyjacielu, kiedy on przyjedzie?”. I to też zrozumiałem! Chciało mi się skakać z radości. Wszystkie te lata udręki, wkuwania angielskich słówek, chodzenia w deszcz na zajęcia pozaszkolne z angielskiego nie poszły na marne! Mogę jak równy z równym – mimo że dzielą nas oceany, mile i galony, a także ustroje społeczne – mogę odpowiedzieć Amerykance w jej własnym języku!

I nie przerywając jedzenia banana, siląc się na maksimum nonszalancji, na jaką było mnie stać, odpowiedziałem swobodnie i pewnie:

I don’t know!

rysunek

6.

Na czeskiej wyspie

Mój tata miał przyjaciela z roku w szkole aktorskiej, który nazywał się Roman Mecnarowski. Roman miał być moim ojcem chrzestnym, ale nie został, bo wyemigrował z Polski zaraz po odebraniu aktorskiego dyplomu. Tata bardzo to przeżył, ja zresztą też, tylko trochę później. No i do dziś nie mam prawdziwego ojca chrzestnego. Oczywiście ktoś do chrztu musiał mnie trzymać, więc znaleziono zastępczego ojca chrzestnego, innego kolegę aktora z roku – Mariana Skorupę. Ale, jak wiadomo, Marian to nie Roman, i ja podświadomie, bo Romana znałem tylko z opowieści rodziców, bardzo za nim tęskniłem. Wiedziałem, że wiele dla mojego ojca znaczył. Wprawdzie nie wyemigrował daleko, ale na zawsze.

Ziemią obiecaną Romana Mecnarowskiego stała się Czechosłowacja. Roman po prostu był Czechem. Jego rodzice po zajęciu Czechosłowacji przez Hitlera uciekli w 1938 roku do Polski, gdzie Roman spolonizował się na tyle, że po wojnie bez trudu zdał na aktorstwo. W 1954 roku jego rodzice nagle zapragnęli wrócić do ojczyzny i Roman nie miał wyjścia. Wrócił z nimi. Ponieważ był dwujęzyczny – został czeskim aktorem w małym miasteczku Opawa, niedaleko Ostrawy.

Dwaj przyjaciele cały czas utrzymywali ze sobą kontakt, aż wreszcie postanowili spędzić wspólne wakacje na wyspie na jednej z morawskich rzek. Pomysł wakacji na wyspie brzmiał wówczas dla mnie jak z powieści Juliusza Verne’a czy Louisa Stevensona i bardzo przemawiał do wyobraźni. Wyspa nie była duża i można było tam dotrzeć na pontonach z całym dobytkiem i namiotami. Zamieszkać na wyspie w namiocie – to było marzenie każdego Indianina, za jakiego się wtedy uważałem. Rodzice zapakowali po dach niezbędnymi trapersko – obozowymi sprzętami naszego moskwicza 407 i z hasłem „Ahoj, przygodo!” ruszyliśmy przez Czeski Cieszyn do Opawy.

Jak każdy 12-letni mężczyzna nie uznawałem wleczenia się szosą za innymi pojazdami. Wprawdzie wiedziałem, że nie da się wyprzedzić każdego, ale uważałem, że przynajmniej trzeba próbować. Starałem się zarazić swoimi przekonaniami tatę za kierownicą. Ojciec, który już wtedy, czyli w lipcu 1967, był kierowcą z 20-letnim stażem, nie dawał się sprowokować byle czym, ale jadąca przed nami od dłuższego czasu czeska ciężarówka powoli zaczęła wyprowadzać go z równowagi. Jechaliśmy wąskimi, górskimi drogami i wyprzedzanie nie wchodziło w grę. Po 40 kilometrach beznadziejnej, żółwiej mordęgi ciężarówka zaczęła wreszcie zwalniać, aż stanęła. Tata wdepnął na gaz i wreszcie, w mgnieniu oka, wyprzedziliśmy ją. Zdziwiło mnie tylko, że ciężarówka wydaje z siebie przeciągły gwizd jak lokomotywy w westernach.

Z tylnego siedzenia spojrzałem w prawo i to, co zobaczyłem, spowodowało uśmiech radości. W życiu też może być jak w kinie! Prosto na mnie pędziła lokomotywa jak w filmie Generał z Busterem Keatonem. Pędziła wprost na mnie, ale oczywiście nasz moskwicz sprytnie uciekł sprzed jej nosa w ostatniej chwili, a za jego tylną szybą zaczęły przemykać z wielką prędkością wagony długiego pociągu. Nie zrobiło to na mnie specjalnego wrażenia, bo widziałem już takie rzeczy na filmach z Haroldem Lloydem czy Flipem i Flapem, a teraz tylko zrozumiałem, że te gagi musiały być wzięte z życia. Reżyser tych filmów przeżył coś takiego jak ja przed chwilą i wykorzystał to później w swojej twórczości.

Z uśmiechem odwróciłem się do rodziców, żeby się z nimi podzielić najświeższymi refleksjami, i ze zdumieniem zobaczyłem, że oboje są bladzi jak opłatek. Tata zjechał na pobocze, przepuścił cały sznur samochodów, który – o zgrozo! – bezkarnie nas wyprzedzał, i poczekał, aż mu się przestaną trząść ręce. Milczeliśmy przez chwilę. Zgłodniałem. A potem tata powiedział: „Wszystko mogło się dzisiaj skończyć”. Zrozumiałem, że miał na myśli nie tylko wakacje.

Tata odzyskał spokój i po kilkunastu minutach, nie oglądając się nawet na niestrzeżony i źle oznakowany przejazd kolejowy za nami, ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem jechaliśmy bardzo spokojniutko, bo przecież nigdzie nam się nie śpieszyło. Roman i jego żona Vlasta przywitali nas w Opawie z radością, nie wiedząc nawet, że witają nowo narodzonych.

A wyspa na Morawach okazała się genialna! Przyszło mi na myśl, że Czesi, którzy nie mają morza, są stęsknieni za wodą pod każdą postacią i z tego powodu mają te szalone, wodniackie pomysły. A może je mają z powodu wszechobecności piwa? Robinsonów na wyspie było kilkunastu, bo Roman i Vlasta zaprosili przyjaciół. Byłem najmłodszy, ale się nie nudziłem. Nauczyłem się grać z czeskimi Robinsonami w kości i z wypiekami na twarzy czytałem nowość wydawniczą Działa Navarony Alistaira MacLeana. Nowość napisana została w 1957, ale na polski przetłumaczono ją dopiero 10 lat później.

Mój niedoszły ojciec chrzestny okazał się wspaniałym facetem, który po polsku mówił jak po czesku i sypał anegdotami w obu tych językach. Najgenialniejsza była ta o socjalizmie. Na zjeździe czeskiej partii komunistycznej pierwszy sekretarz przemawia: „Towarzysze! Nasz kraj, który od 1945 roku pewnie kroczy po drodze socjalizmu, za 10 lat wejdzie na nową drogę do komunizmu!”, a potem zwraca się do jednego z towarzyszy z KC: „Prawda, towarzyszu Prohazka?”. A towarzysz Prohazka odpowiada: „Ja się nie boję, ja mam raka!”. Albo na innym zebraniu partyjnym przewodniczący zwraca się do leżącego twarzą na blacie prezydialnego stołu towarzysza. „Ne spijte, soudruhu Mahlicek”. Na co towarzysz Mahlicek: „Ja ne spim, ja żigam!”. Śmiechom nie było końca.

Inna anegdota wzięta wprost z doświadczeń filmowych Romana Mecnarowskiego zaowocowała 22 lata później w jedynej komediowej scenie mojego filmu V.I.P., gdzie Marek Kondrat jako książę Pepi kongenialnie odtworzył przeżycia Romana na planie filmowym.

Wtedy na wyspie w lecie ’67 doszło do mnie, że czeskie poczucie humoru przewyższa nasze o kilka długości. Mój czeski ojciec chrzestny zasugerował mi też zestaw lektur czeskich autorów od Haška, Čapka, Vančury, po najmłodszych Parala, Škvoreckiego i niejakiego Kundery. Zapisałem skrzętnie te nazwiska i buszowałem później w polskich księgarniach w poszukiwaniu ich książek. Trochę mi to zajęło czasu, bo o ile z klasykami nie miałem problemu, to Śmieszne miłości i Żart Kundery wydano dopiero pod koniec lat 60., a Tchórzy Josefa Škvoreckiego, książkę z 1958, przetłumaczono w 1970. Kiedy w 1984 byłem w USA, w Minneapolis na autorskim spotkaniu ze Škvoreckim, który od wielu lat mieszkał już wtedy na emigracji w Kanadzie, powiedziałem mu, że jego Tchórze są ciągle do kupienia w warszawskich księgarniach. Uśmiechnął się wtedy i odpowiedział: – Poland is a strange country.

To był bardzo dobry czas dla czeskiej literatury i kina. Potwierdzały to Oscary dla filmów Sklep przy głównej ulicy w 1966 i Pociągi pod specjalnym nadzorem w 1968 roku. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o tej nagrodzie i było mi smutno, że żaden polski film jej nie dostał. Zrozumiałem, że czescy filmowcy wiedzą coś więcej niż nasi. „Może to dzięki wszechobecności dobrego piwa?” – pomyślałem znowu. To „coś więcej” miało zaowocować w kolejnym roku Praską Wiosną, a potem „bratnią pomocą czołgów Układu Warszawskiego dla Czechosłowacji”. Ale to było na wakacjach rok później. Na razie życie nasze na wyspie na rzece Morawie nie miało sobie równych. Namioty, ogniska, pieczenie kiełbasek, piwo, brydż. Po zaopatrzenie mężczyźni wyruszali na stały ląd, a potem samochodami do pobliskiego spożywczaka we wsi.

Przy którejś wyprawie tacie wypadły kluczyki samochodowe z kieszonki koszuli na piersi. Do rzeki. Jak kamień w wodę. Pomimo nurkowania całej męskiej osady wyspy nie udało się ich wydobyć. Miałem już wizję czeskiej pomocy drogowej holującej nas za grube miliony z Moraw do Warszawy. Albo wyprawę pociągiem po kluczyki do domu na Ochocie. Na szczęście okazało się, że tata miał zapasowe kluczyki do moskwicza. Nie przy sobie wprawdzie: kluczyki leżały bezpiecznie w schowku w środku moskwicza. A bez kluczyków moskwicz był nie do otwarcia. Jak Fort Knox. Można było oczywiście rozbić szybę. I do tego mentalnie zaczęliśmy się przygotowywać... Tata znalazł kamień i podszedł do małego trójkątnego okienka przy bocznej szybie od strony kierowcy. Wziął zamach i... zauważył, że szyba nie jest zamknięta do końca. Nastąpiły długie minuty manewrowania paskiem aparatu fotograficznego, przepychania go przez szczelinę, a potem próba zahaczenia o klamkę. Po półgodzinie moskwicz stał otworem, a tata triumfalnie potrząsał zapasowymi kluczami.

Już myśleliśmy, że mamy happy end i wtedy właśnie spadł deszcz. Padał i padał. Przez 30 dni i 30 nocy. Nie czekaliśmy. Po trzecim dniu ulewy zwinęliśmy namioty i przeprawiliśmy się na pontonach na stały ląd. Przeprawa w strugach deszczu przypominała mi forsowanie Odry z filmu Jerzego Passendorfera. Kilka dni przemieszkaliśmy u Romanów w Opawie, ale trzeba było coś zrobić z dalszym ciągiem wakacji. Pożegnaliśmy bratnie Czechy, obiecując sobie i Romanowi spotkanie na tej samej wyspie w przyszłym roku.

Skrzętnie unikając nieoznakowanych i niestrzeżonych przejazdów kolejowych, przekroczyliśmy polską granicę, wylądowaliśmy w Rabce, na prywatnych kwaterach w blokach. Też było pięknie. Ale inaczej.

Roman w następnym roku, z powodu popierania obalonego przez Sowietów czeskiego prezydenta Dubczeka, wyleci z pracy z teatru i będzie miał zakaz grania w czeskiej telewizji i filmie. Wpiszą mu w papierach adnotację, że jest „prawicowym oportunistą”. Kiedy nam o tym opowie cztery lata później, będzie żartować, że wpisali mu „oportunista”, bo im się to kojarzyło z oporem. W 1971 roku przyjadą z Vlastą do Warszawy po drodze nad polskie morze, Roman o wypadkach w Czechosłowacji w 1968 roku będzie opowiadał z właściwym sobie poczuciem dystansu i humoru.

Pamiętam tamto upalne lato 1968 roku w Unieściu koło Mielna. Gdzie razem z rodzicami i psem spędzaliśmy sierpień w towarzystwie studentów wydziału reżyserii warszawskiej szkoły teatralnej. Stało się tak dlatego, że moi rodzice w wieku lat 40 zdali na te reżyserskie studia i po prostu chcieli spędzić wakacje z kolegami z roku. Byli wśród nich przyszli reżyserzy teatralni – Andrzej Przybylski, Magda Bączewska czy Ewa Bułhak. Ja znów byłem najmłodszy, ale za to najlepiej grałem w brydża, więc mnie akceptowano.

Chodziliśmy razem do istniejącego do dziś kina Hawana. Dzięki temu, że byłem wśród nich, udało mi się przemykać na filmy od lat 16. Czyngis – chan z Omarem Sharifem, Major Dundee z Charltonem Hestonem, Angelika i król z Robertem Hosseinem. Pamiętam te filmy, jakby to było wczoraj.

Wieczorami studenci reżyserii teatralnej wspominali wydarzenia z Marca ’68, które były ich udziałem pół roku wcześniej. Jak w czasie marcowego wiecu, infiltrowanego oczywiście przez esbecję i milicjantów po cywilnemu, ktoś rzucił hasło: „Studenci kucnąć!”. Wszyscy prawdziwi studenci kucnęli, a oczywiście ci z SB i MO zorientowali się za późno i byli jedynymi, którzy stali wyprostowani na placu. To wszystko działo się w pamiętnym sierpniu 1968 roku, a ja od roku pałałem namiętną sympatią do naszych południowych sąsiadów. Niespodziewana wojna z Czechosłowacją wydawała mi się przez to tym boleśniejsza, że absurdalna. Wojnę z NRD jeszcze bym zrozumiał, ale wojna ze słowiańskimi braćmi, w dodatku o lepszym poczuciu humoru?

Dzięki Romanowi Mecnarowskiemu pozostałem na zawsze wielbicielem naszych południowych sąsiadów i ich kultury. Wojska Układu Warszawskiego nie mogły nic z tym zrobić. Późniejsza moja współpraca z Pavlem Hajnym przy Seksmisji, z czeskimi specjalistami od trików i efektów specjalnych z Barrandova przy Kingsajzie, przyjaźń z Janem i Zdenkiem Sverakami. To wszystko zaczęło się wtedy, w czasie wakacji na czeskiej wyspie, na Morawach. A przecież gdyby tata wtedy na przejeździe kolejowym z mniejszym impetem nacisnął pedał gazu, wszystko skończyłoby się w jakiejś nieznanej z nazwy wiosce pod Opawą, na początku lipca 1967 roku.

7.

Dekabryści z drużyny hokejowej

Kim są te chwasty?” – ciągle nie rozumiała pani profesor Draszka.

Skinąłem poważnie głową i zatroskany powtórzyłem swoje pytanie.

– Tak, pani profesor. Skoro już tak dogłębnie analizujemy twórczość tego wielkiego poety, to chciałbym wiedzieć, bo nigdzie nie mogłem się doszukać, co Jan Kochanowski miał na myśli?

Nasza polonistka zaczęła mi się przyglądać spod przymrużonych powiek. Jeszcze do końca nie wiedziała, czego się może spodziewać. Nie podejrzewała przede wszystkim, że ma właśnie do czynienia z operacją NUPUM. Edmund Niziurski dokładnie opisał wszystkie psychologiczne zachowania uczniów w swojej książce Sposób na Alcybiadesa, ale pedagodzy licealni najwyraźniej nie zadali sobie trudu, by ją przeczytać. Na to przynajmniej liczyłem. NUPUM znaczyło: Nie Uczyć się, a Pozornie UMieć. Stosowałem tę metodę długo przedtem, zanim mój ulubiony autor ją opisał i w 99 procentach odnosiła ona skutek. Może to zabrzmi dziwnie, ale w liceum w ogóle się nie uczyłem. Kompletnie. Nie byłem zainteresowany tym, co Liceum Ogólnokształcące imienia Juliusza Słowackiego przy ulicy Wawelskiej w Warszawie miało mi do zaoferowania. Z prostego powodu. Wiedziałem, że po maturze będę zdawał do łódzkiej szkoły filmowej. Było oczywiste, że na trywialne lekcje licealne szkoda czasu.

rysunek

Niestety, nauczyciele byli innego zdania. Każdy z nich bezwzględnie odpytywał, tak jakby to właśnie jego przedmiot był najważniejszy. Tego dnia mieliśmy zadane wypracowanie na temat trenów Jana Kochanowskiego. Oczywiście, nie odrobiłem lekcji. Poprzedniego dnia miałem zbyt dużo ważniejszych zajęć typu kino i czytanie dramatów Mrożka czy Eugene’a O’Neilla. Gdyby lekcja polskiego wypadała po historii czy biologii, miałbym czas napisać wypracowanie na tych lekcjach. Ale polski akurat był po wuefie, a z tego przedmiotu nie chciałem rezygnować, bo to były jedyne zajęcia, oprócz języka francuskiego, w których dostrzegałem jakiś sens. Nie mając pracy domowej, jedyną obroną przed ujawnieniem się, był psychologiczny atak w postaci ucieczki do przodu.

W momencie gdy nasza polonistka zaczęła sunąć wzrokiem po nazwiskach w dzienniku, kombinując, kogo by tu dzisiaj wezwać do odpowiedzi, miałem gotowy plan. A gdy zaczęła niebezpiecznie zerkać w stronę ostatniej ławki, która była moim okopem, podniosłem rękę. Zdziwiona, ale ciągle niczego niepodejrzewająca, pani profesor Draszka spytała:

– Ty??? Chciałbyś odczytać swoje wypracowanie? Naprawdę? Proszę bardzo!

– Chętnie to zrobię, pani profesor, ale przedtem chciałbym zadać jedno pytanie, na które odpowiedzi nigdzie nie mogłem znaleźć.

– Tak?

– W Trenie V Jan Kochanowski porównuje Urszulkę do oliwnego krzaczka. Proszę posłuchać...

I z podręcznika do literatury polskiej odczytałem fragment:

Jako oliwka mała pod wysokim sadem,

idzie z ziemie ku górze macierzyńskim śladem,

jeszcze ani gałązek, ani listków rodząc,

sama tylko dopiro szczupłym prątkiem wschodząc...

– Dotąd wszystko jest jasne, pani profesor, ale teraz proszę uważać:

Tę, jeśli ostre ciernie lub rodne pokrzywy

Uprzątając, sadownik podciął ukwapliwy...

 

– I tu właśnie jest pies pogrzebany... Tu rodzi się problem...

– Jaki problem? – zmarszczyła brwi pani Draszka – Nie rozumiesz czegoś?

– Nie rozumiem, co autor miał na myśli... – rozłożyłem bezradnie ręce.

Zafrasowana polonistka zerknęła do tekstu, jakby widziała go po raz pierwszy. Potem jeszcze raz badawczo spojrzała na mnie, ale ponieważ wyglądałem jak żywy przykład spragnionego nauki ucznia, zaczęła tłumaczyć jak komu dobremu.

– No, porównał swoją zmarłą Urszulkę do krzaczka oliwnego, to zrozumiałe, prawda? A śmierć do nadmiernie gorliwego ogrodnika – to też zrozumiałe?

– To jest absolutnie jasne, pani profesor... – odpowiedziałem skwapliwie.

– Więc co jest niejasne?! – teraz pani Draszka była na tyle zdezorientowana, że zaczęła zdanie od „więc”. Czułem też, że zaczynała się powoli irytować. Odczekałem chwilę i powiedziałem cicho:

– Ostre ciernie lub rodne pokrzywy, pani profesor...

Chyba powiedziałem za cicho, bo pani profesor kazała mi powtórzyć.

– Nie słyszę! Co?! Głośniej!

– Ostre ciernie lub rodne pokrzywy!

– Dobrze, już! Nie jesteśmy głusi. A co w tym trudnego? Zbyt skwapliwy ogrodnik, wycinając chwasty, wyciął niechcący młody krzaczek oliwny. Autor miał na myśli, że śmierć zabrała Urszulkę Kochanowską trochę jakby niechcący. Trochę jak wypadek przy wycinaniu chwastów...

– To oczywiście rozumiem, pani profesor.

– To czego nie rozumiesz? – pani Draszka zamknęła dziennik i zdjęła okulary. Wiedziałem, że nie jest przygotowana na to, co miało nastąpić. Zrobiłem pauzę, dla większego efektu.

– Nie rozumiem... kim są te chwasty?

– Kim są te chwasty? – pani profesor Draszka nie czuła jeszcze podstępu.

– Kto to są te ciernie i pokrzywy, jak napisał autor – zasmucony pokiwałem głową.

– Chwasty to chwasty! – odpowiedziała polonistka lekko zmieszana. – Tu akurat nie ma żadnej metafory.

– Nie ma? – udałem najszczersze zdziwienie, na jakie było mnie stać. – We wszystkich trenach Kochanowskiego wszędzie są metafory, tylko tutaj ich nie ma?! Urszulka to oliwka, ogrodnik to śmierć, ale tylko chwasty to niby tylko chwasty?

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała polonistka.

– Co ja chcę przez to powiedzieć? To raczej co Kochanowski chciał przez to powiedzieć. Urszulka, jego córka, była dobrze urodzoną szlachcianką, tak?

Pani Draszka skinęła głową bez słowa.

– To jeśli dobrze urodzona szlachcianka symbolizuje krzaczek szlachetnej rośliny oliwnej, to czy czasem te ciernie i pokrzywy... – zawiesiłem głos dla większego efektu, starając się brzmieć naturalnie, ale pani profesor Draszka przyglądała mi się już bardzo podejrzliwie.

– ...to czy te pospolite chwasty... Te ciernie i pokrzywy nie są przypadkiem... dziećmi pospólstwa? A mówiąc wprost: czy nie są to czasem dzieci pochodzące z czworaków znajdujących się w pobliżu dworku Kochanowskich? Z chłopstwa po prostu?

– Z chłopstwa? – powtórzyła jak echo pani profesor.

– Z chłopskiej biedoty? Pospolitej wiejskiej hołoty?! – szedłem na całość.

W klasie zapanowała cisza. Moi kumple, jak jeden mąż, patrzyli w blaty swoich ławek, żeby przypadkowo nie spojrzeć na siebie i nie wybuchnąć śmiechem. Ale reszta klasy – dziewczyny i kujony – była rzeczywiście zdezorientowana. Działo się to późną jesienią 1969 roku i naszej pani polonistce nie mieściło się w głowie, że chudy 15-latek mógłby analizować poezję Kochanowskiego z takim neofickim, komunistycznym zapałem.

Wreszcie przemówiła.

– Co ty wygadujesz? Jak w ogóle można było tak pomyśleć?! Wiesz co?! Dziękuję! Siadaj!

Blefowałem do końca, choć czułem, że już kuszę los.

– W XVI wieku nie istniało jeszcze pojęcie walki klasowej, więc mistrz z Czarnolasu nie zdawał sobie sprawy, że obraża chłopstwo – tę klasę społeczną, która dopiero w XX wieku udowodni, że jest solą narodu. W wypracowaniu, które zaraz przeczytam, dowiodę tego poza wszelką wątpliwość.

Grałem va banque, mając przed sobą pusty zeszyt. Pani Draszka nerwowo założyła okulary na nos.

– Powiedziałam: Dziękuję! Dosyć! Siadaj!

Przez krótką chwilę wahała się, co ze mną począć, po czym wybrała najbardziej banalną opcję.

– Malinowski! – zerknęła do dziennika. – Czytaj swoją pracę domową!

Michał Malinowski, który był na liście zaraz po mnie, wstał i zrezygnowanym głosem zaczął dukać. Malinowski dostał trzy z dwoma, ale mnie się upiekło.

Zdarzało się, że NUPUM nie działał. Na przykład kiedy nowa i zakompleksiona rusycystka kazała mi w czwartej klasie wymienić rosyjskich dekabrystów, powstańców z 1825 roku. Rylejewa i Bestużewa pamiętało się dzięki Dziadom, ale kto tam był jeszcze? Kto jeszcze?! Mickiewicz wymienił tylko dwóch! Uciekając do przodu, zacząłem wymieniać drużynę hokejową ZSRR, która wówczas była najlepsza na świecie. Charłamow, Fetisow, Malcew i Makarow przeszli gładko, przy bramkarzu Konowalence rusycystka zaczęła coś podejrzewać i na wszelki wypadek dała mi dwóję (dziś: pałę).

Wtedy rzeczywiście się nie udało, ale metoda NUPUM na ogół działała. To były czasy, kiedy nie uczniowie, ale nauczyciele zakładali nam kosze od śmieci na głowę. To oni rzucali w nas dziennikami i kredą, bili linijką po ręku, a książkami po głowie. Ich pedagogiczne zajęcia sprowadzały się do sprawdzania tarcz szkolnych na rękawach, długości włosów i zmieniania butów na kapcie. Były to czasy, kiedy szkoła była bezpłatna. Dziś w szkołach prywatnych za 4 tysiące złotych miesięcznie dziecko robi, co chce, i ma zagwarantowane czwórki na koniec roku, za 5 tysięcy piątki, a za 6 tysięcy oceny celujące. Nauczyciele chodzą na palcach, żeby broń Boże nie zdenerwować wychowanków. Uczeń mógłby poskarżyć się rodzicom i wtedy nauczyciel mógłby szukać sobie pracy.

Za moich czasów z powodu błędów ortograficznych można było oblać maturę. Dziś w wyniku epidemii dysleksji i dysgrafii ortografia jest przedmiotem bardziej martwym niż łacina. Dzisiaj istotą pracy pedagoga jest dbanie o to, by nigdy, ale to przenigdy i pod żadnym pozorem nie stresować uczniów! Wtedy szkoła była jednym wielkim, trwającym 12 lat stresem, a mimo to wszystko było prostsze. Oczywiście i dziś działają szkoły publiczne, które są jak za moich czasów za darmo. Tylko wtedy nazywały się one domami poprawczymi. Ktoś powiedział, że ludzi zamyka się w szkole na 12 lat, żeby nie zamykać ich potem w więzieniu. To prawda.

Jedyne, co wyniosłem z liceum, to przyjaźnie, które trwają do dziś, podstawy francuskiego i niezły strzał do kosza z dystansu. Reszta była mi naprawdę niepotrzebna.

W maturalnej klasie oportunistycznie zacząłem się jednak uczyć. Nie za wiele, ale tyle, żeby zdać maturę. Z polskiego pisałem pracę Adaptacje filmowe, ich pierwowzory literackie: podobieństwa i różnice. Pamiętam, jak nasza polonistka weszła po pisemnych maturach do klasy oznajmić, kto co dostał. Kiedy doszła do mojego nazwiska, spojrzała na mnie tak jakoś niespokojnie. Przez dwie sekundy patrzyliśmy na siebie w napięciu. Potem nagle pani profesor Draszka uśmiechnęła i pokazała mi otwartą dłoń. Dostałem piątkę. Ale przez chwilę wydawało mi się, że widzę na jej twarzy cień z tamtej lekcji o Kochanowskim.

8.

Mój pierwszy raz na Zachodzie

Nie wierzyłem własnym oczom. Ona była kompletnie naga! Stała z podniesioną głową pięć metrów ode mnie i śpiewała. Wysoka hipiska. Nawet niebrzydka. Przeszkadzało mi trochę, że obok niej stał facet. Zupełnie goły. Nie byłem przygotowany tego wieczoru na widok męskiego penisa. Nie byłem też przygotowany na widok nagiej dziewczyny, ale jakoś dziwnie spokojnie mogłem to znieść. Oczywiście starałem się raczej patrzeć na nią. Chyba wtedy wreszcie tak naprawdę poczułem, że jestem w Paryżu.

Był 27 sierpnia 1970 roku, a ci goli państwo stali na scenie teatru Porte Saint – Martin, wykonując song Aquarius z musicalu Hair. Miałem 15 lat i to był mój pierwszy wyjazd na Zachód, pierwszy musical i pierwsza naga kobieta w teatrze. Siedzący obok mnie Yehuda Razgour nachylił się do mnie i szepnął: „I pomyśleć, że na tej samej scenie stała kiedyś Sarah Bernhardt...”. Nie wiedziałem, jak wyglądałaby Sarah Bernhardt nago, ale czułem, że dobrze się stało, że siedzę tu akurat dziś. Aktorzy nie zdołali skończyć muzycznego numeru, gdy na widowni pojawili się francuscy policjanci w kepi. Z pałkami wbiegli na scenę, chcąc rozgonić nagich hipisów. Publiczność zaczęła gwizdać, solidaryzując się z artystami. Byłem mile zaskoczony, ale i trochę rozczarowany. Pałowanie? Zupełnie jak w Związku Radzieckim albo u nas. I warto było wyjeżdżać z Polski?

rysunek

Tymczasem nadzy aktorzy błyskawicznie zwiali za kulisy, a policjantów powstrzymali ubrani hipisi. Okazało się, że pałowanie było integralną częścią spektaklu. Rok ’68 tkwił jeszcze świeżo w pamięci paryżan.

Yehuda Razgour, przyjaciel rodziców, francusko – izraelski malarz, emigrant z Polski, wytłumaczył nam w przerwie: „Na premierze policjantów nie było. Dodali ich po tym, jak w czasie jednego ze spektakli na scenę wtargnęli członkowie francuskiej Armii Zbawienia z megafonem, domagając się zamknięcia obscenicznego show. Wtedy aktorzy na scenie objęli Żołnierzy Zbawienia i nagle wszyscy razem zaczęli tańczyć w rytm muzyki, udowadniając, że choć pisze się to tak samo, chodzi jednak o angielskie słowo hair – włosy, a nie francuskie haïr – nienawidzić”.

Yehuda zapewniał nas, że francuska wersja musicalu jest lepsza od nowojorskiego oryginału, nie mówiąc już o londyńskiej, i że mamy szczęście, oglądając właśnie tę wersję. Wiedziałem, że mam szczęście. Ogromne szczęście. Przede wszystkim dlatego, że w ogóle się tu, w Paryżu, znalazłem. Wiele widziałem później musicali, ale tribal love – rock Hair wydawał się nie do przebicia. Po pierwsze: byłem pewien, że nigdy nie dotrze do Polski (tu się myliłem, bo ani się obejrzałem, jak 30 lat później zawitał do Teatru Muzycznego w Gdyni). Po drugie: to był rockowy musical o hipisach, a w latach 70. nie było stylu życia bardziej cool niż hipisi! Po trzecie: wystawiony był za pomocą środków technicznych i inscenizacyjnych, o których nawet najwięksi inscenizatorzy teatralni za żelazną kurtyną nie słyszeli. Akustyka, stroboskopowe światła, psychodeliczne efekty specjalne. I najważniejsze: wykonawcy śpiewali jak najlepsze gwiazdy rocka i tańczyli jak zawodowi tancerze u Béjarta, a jak jeszcze byłoby tego mało – grali jak najprawdziwsi aktorzy dramatyczni. Emocje nie były tu operową konwencją. Taka sceniczna wszechstronność w naszej demoludowej rzeczywistości nie istniała.

Przeżyłem ten psychodeliczny spektakl bardziej niż wszystko, co dotąd widziałem w teatrze. Zresztą cały ten sierpień w Paryżu przeżyłem jak w psychodelicznym śnie. Byłem przekonany, że to jedyne miasto na świecie, gdzie warto żyć. I jedyne na świecie miasto, gdzie nie sposób być nieszczęśliwym.

Moi rodzice byli w Paryżu już wcześniej i koniecznie chcieli mi go pokazać. Poprzedniego roku Janek kręcił film, którego akcja działa się na Kubie, w Rzymie i w Paryżu właśnie. Zarobił trochę pekaowskich dolarowych bonów, dzięki czemu mogliśmy w skromnych warunkach przeżyć w Paryżu miesiąc. Na szczęście mój ojciec był facetem, który mając do wyboru: nowy samochód czy Paryż, zawsze wybierał Paryż. Ja wolałbym Paryż i samochód, ale nie dało się mieć wszystkiego.

Kiedy pierwszego wieczoru z placówki PAN-u na rue Lauriston 74 poszliśmy na Champs Élysées, wpadłem w trans. Nigdy nie brałem narkotyków, ale przypuszczam, że tamten mój trans pod Łukiem Triumfalnym o zachodzie słońca był porównywalny do odlotu po LSD. Choć było grubo po godzinie 11 w nocy, wszystkie sklepy były otwarte, nie mówiąc już o restauracjach i barach. Uznałem, że to bardzo praktyczne i miłe podejście do życia.

Pierwszy raz widziałem gigantyczne ręcznie malowane plakaty filmów, o reżyserach których nie miałem pojęcia. Pamiętam jak przez mgłę plakaty MASH Altmana, Antonio das Mortes Rochy czy Liberation of L.B. Jones Wylera. Bilet do kina kosztował 10 franków, czyli 200 złotych. Dwadzieścia razy więcej niż w Polsce.

Zmusiłem Janka, żeby poszedł ze mną na nowego Bonda, a przede wszystkim na Nieustraszonych zabójców wampirów – film Romana Polańskiego z 1967 roku. Miałem wrażenie, że były to najlepsze filmy, jakie w życiu widziałem. Ale nie filmy i nie muzea były największą atrakcją tego pobytu. Był nim mecz piłkarski drużyn Red Star Paris St. Ouen kontra Legia Warszawa! Jako wierny kibic Legii musiałem być na tym meczu! Bilety kosztowały majątek: 15 i 18 franków. Na taką rozrzutność nie było nas stać. Postanowiliśmy wejść na bezczelnego. Mówiąc tylko po polsku, krzyczeliśmy, że jesteśmy rodziną piłkarzy przybyłą z Polski razem z ekipą. Zniechęceni szeleszczącymi dźwiękami naszej mowy ojczystej francuscy odźwierni machnęli ręką na dingues Polonais. Na szczęście trener Lucjan Brychczy rozpoznał tatę i dzięki temu siedzieliśmy obok niego na ławce rezerwowych. To była ta legendarna drużyna Legii z Grotyńskim w bramce, Stachurskim, Trzaskowskim i Blautem w obronie, Deyną w pomocy i Gadochą w ataku. Wygrali gładko 4:0.

Kilka dni później wracałem do Polski w stanie absolutnej nirwany, z przekonaniem, że zrealizowałem wszystkie swoje marzenia. Przez ten miesiąc w Paryżu dowiedziałem się o świecie więcej niż przez wszystkie 15 lat dotychczasowego życia. Przekonałem się, że benzyna może mieć przyjemny zapach, a pomarańcze je się przez cały rok. Coca-cola okazała się jednak lepsza od polo-cockty, a w sklepach można było kupić każdą markę samochodu i wszystkie płyty Beatlesów. Widziałem drzwi otwierane przez fotokomórkę i kolorową telewizję. Przeżyłem także szok ideologiczny. Byłem pewien, że cały wolny świat, tak jak ja, uwielbia Stany Zjednoczone. A tutaj nagle zobaczyłem na murach nazwisko prezydenta Nixona, w którym x zmienione było na swastykę. Nie rozumiałem, o co chodzi. Czy oni nie wiedzą, że wszystko, co amerykańskie, jest najlepsze? Nie wiedzieli. Francuzi uważali, że wszystko, co francuskie, jest najlepsze. Tego właśnie lata toczyły się w Paryżu rokowania pomiędzy USA i komunistycznym Wietnamem. Często mijały nas bezszelestnie czarne limuzyny z flagami tych krajów, zmierzające na Quai d’Orsay do ministerstwa spraw zagranicznych. Dla mnie ta wojna była oczywiście godną podziwu misją USA, która w imieniu demokratycznej ludzkości broniła wolnego świata przed sowiecką zarazą z Państwa Zła. Tymczasem od poznanych Francuzów, a także z musicalu Hair, dowiedziałem się, że to brudna wojna, na którą biali wysyłają czarnych, żeby mordowali żółtych, w obronie kraju, który odebrali czerwonym. Byłem zaskoczony, że mówi się tu to samo, co od lat bez powodzenia wmawiała nam peerelowska propaganda. Był to szok porównywalny do widoku tamtej nagiej solistki na scenie. Ze zrozumiałych względów, jako przybysz zza żelaznej kurtyny, nie mogłem tubylcom niczym zaimponować. Prowokacyjnie nosiłem więc w klapie kurtki znaczek czerwonej gwiazdy z Leninem. I pewnego dnia, na placu de la Concorde, zauważył tego Lenina jakiś wyglądający na bojownika o lepsze jutro długowłosy osobnik. Uśmiechnął się do mnie szeroko i podniósł pięść w komunistycznym pozdrowieniu. W tamtych czasach to Che Guevara, Mao Tse-tung, Trocki i Lenin byli bohaterami paryskiej ulicy. Francja, o zgrozo, była wtedy lewacka. Dziś wiem, że to była tak zwana kawiorowa lewica. Sam może byłbym lewakiem, mieszkając na rezydencyjnej avenue Foch.

Pamiętam swoje graniczące z niepokojem rozbawienie, gdy na Wyspie Świętego Ludwika na wystawie nieistniejącej już dziś polskiej księgarni zauważyłem książkę pt. Czy Rosja sowiecka przetrwa do roku 1984. Ponieważ jasne było dla mnie, że przetrwa nie tylko do 1984, ale i do 2084, pomyślałem sobie: „I po co jątrzyć? Tak mają pięknie dookoła i nie potrafią się z tego cieszyć?”. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z zakazaną prozą Instytutu Literackiego Jerzego Giedroycia. Właściciel księgarni wiedział, że przyjechaliśmy z Polski i nie stać nas na kupno książek po tutejszych cenach, a że rozpoznał w Janku znanego aktora, podarował nam dwie książki. Moniza Clavier z tomu opowiadań Dwa listy Sławomira Mrożka jest od tamtej pory moim ulubionym opowiadaniem w języku polskim. Paryż był zresztą najwłaściwszym miejscem na tę lekturę. Druga wroga książka zawierała eseje nieznanego bliżej emigracyjnego pisarza, niejakiego Miłosza, pt. Widzenia nad zatoką San Francisco (trzy lata później, kiedy znalazłem się na warszawskiej polonistyce, moi koledzy z roku dalej nie wiedzieli o istnieniu pana Czesława).

W liceum uczyli nas, że kapitalizm na zgniłym Zachodzie wszedł już w finałową fazę dekadencji i obumiera. Jeśli to była prawda, to śmierć miał piękną. Było mi trochę smutno, że zgodnie z dialektyzmem marksistowskim pewnego dnia na zaprojektowanych przez barona Hausmanna bulwarach pojawią się sowieckie tanki, niosąc na pancerzach komunizm. Miałem tylko nadzieję, że tego nie doczekam.

Od tamtej pory odwiedziłem Paryż ze 20 razy. Odbywałem tu stypendium i kręciłem film, a dzisiaj moja córka Marysia dzielnie sobie tam radzi jako grafik na stażu w paryskich wydawnictwach. Mimo że dziś Paryż dla mnie to bardziej taksówka i dobra restauracja niż metro i wilgotna kanapka na ławce w parku, to zawsze będę tęsknił za miastem, jakie widziałem po raz pierwszy 40 lat temu. Plac Étoile nie nazywał się jeszcze de Gaulle’a; paryskie Hale ciągle stały, czekając na rozbiórkę; w metrze oprócz drugiej była pierwsza klasa i bileterzy dziurkaczami sprawdzali bilety przy wejściu na peron. Musée d’Orsay jeszcze nie istniało, więc impresjoniści wisieli w Tuileries w sali do gry w piłkę.

Choć wierzyłem, że tu kiedyś wrócę, z bólem wyjeżdżałem z Paryża. A gdy znalazłem się z powrotem w Polsce, okazało się, że być może nigdy już więcej nie wyjadę za granicę.

Służba Bezpieczeństwa wzywała Janka kilkakrotnie, czepiając się naszych częstych wizyt na rue Chabrol u Yehudy Razgoura, który jako emigrant z Polski z lat 30. był w Paryżu pod stałą obserwacją naszych dzielnych komunistycznych wywiadowców.

– I co? – pytałem ojca, gdy wracał z kolejnego spotkania w pałacu Mostowskich.

– Nie jest dobrze – mówił.

– Ale wyjedziemy jeszcze kiedyś do Paryża?

– A co byś powiedział na Bułgarię? – odpowiadał. Zrozumiałem, że Paryż musi zaczekać.

9.

Szelmostwa dziadka Antoniego

Zginął dziadek. A właściwie zaginął. Było to na przełomie lat 60. i 70., kiedy dziadek Antoni, rocznik 1904, gdzieś się zapodział. Nie to, że wyszedł z domu i nie wrócił. Wyszedł z domu już dawno temu, rozwodząc się z babcią jako 58-latek, ale zawsze mieliśmy z nim jakiś kontakt. Miał 66 lat, gdy ten kontakt właśnie się urwał. Nie było dziadka pod żadnym adresem. Babcia Jasia, była żona, specjalnie nie rozpaczała z tego powodu. Oboje dalej mieszkali w Łodzi, więc mimo rozwodu sporadycznie się widywali. Najczęściej przypadkowo na ulicy, bo mieszkali niedaleko. Ale ostatnio – to znaczy przez cały 1969 rok – nie widziała go wcale. Powiedziała o tym swojemu synowi, a mojemu ojcu, Jankowi.

Mój ojciec, z którym miałem bardzo dobry kontakt przez całe dzieciństwo, chciał mieć ze swoim ojcem Antonim w wieku dojrzałym kontakt jakikolwiek. Ale Antoni właśnie zaginął.

Swoją drogą, dziadek Antoni to był aparat. Dusza towarzystwa. Lubiany przez całe łódzkie Bałuty. Do tańca i do różańca. Był murarzem sezonowym – to znaczy w lecie murował, w zimie pił. Nie jestem pewien, czy nauczył się czytać i pisać. Zdaje się, że czytanie, a zwłaszcza pisanie, w jego fachu nie było nieodzowne. Ponieważ miał fantazję i poczucie humoru, był przed wojną lubiany przez wszystkich w dzielnicy.

„Nawet przez Franka Zalewajkę” – powiedział kiedyś mój ojciec. Franek Nalewajko był hersztem bandytów z Bałut. Janek jako dzieciak obserwował, że jak Antoni razem z Frankiem – który zawsze chodził w nieskazitelnie białym golfie – i jego kompanią szli środkiem bałuckiego rynku, to przechodnie ustępowali im miejsca z szacunku, czy raczej ze strachu. I pewnego razu dziadek, czyli ojciec Janka, wrócił wieczorem do domu strasznie smutny i powiedział, że źli ludzie zabili właśnie nożami Franka Zalewajkę. A Janek najbardziej zmartwił się tym, że biały sweter się zmarnował.

Dziadek Antoni oprócz tego, że miał fantazję, miał też tak zwanego nosa. Ten nos kazał mu na początku 1939 roku własnymi rękami wybudować pod Łodzią, na Nowym Złotnie, niewielki dom czy raczej jednoizbową chatę i tam przenieść się z żoną i synem. Całą wojnę spędzili w tej budowli ogrzewanej żeliwnym piecykiem, tak zwaną kozą, bez większych przykrości. Chociaż we wrześniu owego roku, jak wszystkich Polaków w wieku poborowym, ojczyzna wzięła dziadka do wojska.

Janek opowiadał mi, że strasznie się martwił, co się stało z jego tatą. Ludzie opowiadali, jak mężnie poległ w kampanii wrześniowej, idąc z bagnetem na czołgi żelazne. Potem doszła wieść, że widziano go w jenieckim stalagu. Ktoś inny przyniósł wiadomość, że pracuje na wsi u niemieckiego bauera pod Monachium. Nie było jasne, komu wierzyć.

Janek i jego mama bardzo się martwili, że dziadek jednak poległ. Ale dziadek nie poległ. Nie był taki głupi.

„Na początku okupacji, w listopadzie, siedzimy z mamą w domu i jak zwykle zamartwiamy się o ojca. Dlaczego nie ma od niego listu? Czy rzeczywiście zginął? Aż tu nagle przybiega syn sąsiadów i krzyczy, że wujo Antoni wraca z wojny ranny! No to twoja babcia złapała jakiś bandaż, wodę utlenioną i wybiegła na drogę. I rzeczywiście widzimy z daleka, jak ze spuszczoną głową, powoli, idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. Podpiera się jakimś kosturem i kuleje jak dzwonnik z Notre Dame. Postrzał w nogę! – pomyślałem. Żeby tylko nie wdała się gangrena! Ale ojciec podszedł wreszcie, przywitał się, jakby nas widział dziś rano, usiadł i zaczął opatrywać sobie piętę. Bąbel mu się zrobił od długiego marszu. To była ta »gangrena«”.

Okazało się, że dziadek, dostawszy się do obozu jenieckiego, przy pierwszej okazji zgłosił się do pracy u miejscowego gospodarza. Bauer korzystał z jenieckiej darmowej siły roboczej. Chciał wiedzieć, czy ktoś zna się na pracy w ogrodzie. Dziadek Antoni wystąpił z szeregu jako pierwszy.

No i zajął się ogrodem. Przez pierwsze dni pielił i oporządzał klomb przed domem bauera. Wprawdzie za darmo, ale nie do końca, bo bauer szczodrze żywił swojego ogrodnika, a dziadek musiał mieć siły, żeby przetrwać niewolę. Wreszcie zasadził mu najpiękniejsze kwiaty w zapierających dech kompozycjach. Ogród był piękny, a bauer szczęśliwy. Przez jakieś 15 minut, bo nagle dziadek dostał ataku padaczki pośrodku klombu i z kwiatowych kompozycji nic nie zostało.

Sprawa wyglądała groźnie, bo dziadek kilkanaście minut kopał nogami w ziemię, rwał rękami trawę i toczył z ust krwawą pianę. Na tydzień położono go do obozowego lazaretu, żeby odzyskał siły.

Kiedy przyszedł do siebie, odbudował w ogrodzie wszystko to, co zniszczył. Bauer podziękował mu sutym bawarskim obiadem. Następnego dnia dziadek dostał napadu padaczki wśród grządek z warzywami. Bauer przejął się znowu. Tym razem bardziej stanem własnego gospodarstwa.

Dziadek znowu spędził tydzień w lazarecie i dostał następną szansę na rehabilitację. Podjął pracę, która skończyła się trzecim i ostatnim atakiem epilepsji, powyrywał wtedy świeżo posadzony młody las i zanieczyścił staw.

Bauer podziękował dziadkowi i kazał odesłać do obozu. W obozie również podziękowali jeńcowi, który większość czasu wylegiwał się w lazarecie. Odesłano go pieszo do Polski. Był to wyczyn nie lada. Niewielu jeńcom udało się tak zbajerować niemieckie władze obozowe. Myślę, że dziadek był być może jedynym z wziętych do niewoli polskich żołnierzy, którego wróg, nie mogąc z nim wytrzymać, nie rozstrzelał, tylko wysłał do domu. Albo widocznie tam też go polubili.

Janek był zachwycony brawurą ojca i jego symulanckim talentem. Spytał, jak mu to uszło na sucho. „Krwawa piana” – odpowiedział dziadek lakonicznie. „Niemcom nie mieściło się w głowie, że można ją zasymulować”. „A można? Jak to zrobiłeś?”. „Przed każdym atakiem epilepsji musiałem nakłuć sobie bok języka szpilką. I to tyle. Prostolinijny Niemiec nigdy by na to nie wpadł”.

Kiedy po wojnie Janek oznajmił ojcu Antoniemu, że chce iść w jego ślady i zostać aktorem, ten zmartwił się bardzo.

– To głupi pomysł – powiedział. – Co to za zawód: aktor? Załatwiłem ci dobry fach, który pozwoli ci przynosić do domu pieniądze.

– Jaki fach? – spytał mój ojciec nieufnie.

– Mój dobry przyjaciel ze stalagu został właśnie dyrektorem PGR – u w Węgorzewie. Potrzebują traktorzysty. Ty umiesz prowadzić ciężarówki, więc idealnie nadajesz się na to miejsce!

Po takiej ofercie pracy mój ojciec pokiwał głową i czym prędzej złożył papiery do szkoły teatralnej mieszczącej się wówczas na ulicy Gdańskiej w Łodzi.

Lubiłem tego dziadka, bo zawsze mnie rozśmieszał. Choć widziałem go poprzednio bardzo dawno temu, bo osiem lat wcześniej. Byłem wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej. Szliśmy właśnie z babcią na spacer ulicą Obrońców Stalingradu – dziś Legionów – gdy nagle natknęliśmy się na dziadka. Wtedy też gdzieś zniknął. Nie mieszkał już z babcią, ale ja nie wiedziałem, że się rozwiedli, więc spytałem, gdzie tak długo się podziewał.

– Byłem w Ameryce – odpowiedział.

Mnie ta odpowiedź zadowoliła. Już wtedy rozumiałem, że pobyt w Stanach Zjednoczonych usprawiedliwia bardzo wiele. Przeszedłem do drugiego z tak zwanych żelaznych pytań wnuczka do dziadka:

– A co mi przywiozłeś?

– Amerykańskiego konia! – dziadek nawet nie mrugnął okiem.

Spod tamtej szerokości geograficznej spodziewałem się raczej indiańskiego pióropusza albo kowbojskiego kolta, ale koń też mógł być. – A gdzie ten koń? – przeszedłem do konkretów.

– A tu niedaleko, w szopie na Kilińskiego.

– To chodźmy go obejrzeć!

Babcia, która przyglądała się naszej rozmowie spode łba, odpowiedziała, że nigdzie nie pójdziemy.

– To w takim razie przyprowadź go tutaj! – wykrzyknąłem.

– Nie mogę – odpowiedział dziadek – bo to jest dziki mustang i jeszcze by mi się urwał i uciekł.

– Yhm – zamruczała babcia – urwał się tak jak ty!

Wprawdzie wierzyłem bezgranicznie dziadkowi, ale coś mi kazało być dociekliwym małym dupkiem.

– A jak jest po angielsku „koń”? – zapytałem niewinnie. Od roku byłem zmuszany do nauki angielskiego, więc zdążyłem przyswoić sobie kilka słówek. Nie byłem jednak pewien, czy słowo „koń” jest wśród nich. Liczyłem na to, że jak dziadek powie to słowo, to mi się przypomni. Dziadek spojrzał na mnie swoim przenikliwym, szelmowskim wzrokiem i powiedział po angielsku coś w rodzaju „aoruhak”. Ale wtedy właściwe słowo wskoczyło mi na miejsce i już przypomniałem sobie, że po angielsku „koń” brzmi horse, i nie omieszkałem podzielić się tą refleksją z dziadkiem.

– Tak – zgodził się po sekundzie namysłu. – Horse to koń po angielsku oczywiście, ale po amerykańsku – bo przecież amerykańskie mustangi są, jak wiadomo, inne – po amerykańsku koń jest „rohumack”!

– Czy nie powiedziałeś przed chwilą „aoruhak”? – małe dzieci potrafią być perfidnie upierdliwe.

– Oczywiście! – dziadek z zapałem kiwną głową. – „Aoruhak” oznacza konia w ogóle, a „rohumack” jest tym szczególnie dzikim koniem, którego ci przywiozłem.

Bardzo mi się podobała ta rozmowa, bo przypominała mi dialogi Kubusia Puchatka z Prosiaczkiem z mojej ulubionej – do dziś! – książki.

– Idziemy już – powiedziała lekko już zniecierpliwiona babcia, ciągnąc mnie za rękę. – Wystarczy!

– Jeszcze nie, babciu! Muszę zobaczyć tego konia!

Babcia spojrzała na mnie dobrotliwie.

– Czy nie widzisz, że ten człowiek cię nabiera? Nie był w żadnej Ameryce i nie przywiózł żadnego konia!

– Dlaczego tak mówisz? To co? To znaczy, że dziadek kłamie?

– Wnusiu! – powiedział dziadek solennym głosem. – Dziadek nigdy nie kłamie! Zapamiętaj to sobie na całe życie! Przyprowadzę ci konia następnym razem – dodał i po tym, jak umówiliśmy się w tym samym miejscu na następny dzień, oddalił się, podrygując w sposób, jak mi się wydało, bardzo amerykański.

Bardzo długo musiałem prosić babcię, żeby wyszła następnego dnia na to spotkanie ze swoim byłym mężem. Kiedy się spotkaliśmy, dziadek był zdyszany.

– Co się stało?

– Nie widzieliście może konia, jak tu przebiegał? Wyrwał mi się z rąk! – i na dowód dziadek pokazał długi kawałek sznurka. Widziałem, że babcia wydyma wargi, ale nic nie mówi.

– Szkoda, że ci uciekł! – zasmuciłem się. Oczami duszy widziałem siebie, jak jadę stępa na tym rohumacku środkiem ulicy Piotrkowskiej. Dziadek wyjął zza pazuchy plik czegoś, jakby wycinków z gazet.

– A przy okazji przyniosłem ci prezent. Wycinałem to dla ciebie przez rok z „Expressu Łódzkiego”.

Były to sklejone i zebrane w książkę strony z rysunkami komiksu z gatunku płaszcza i szpady pod tytułem Benvelino – upiór z Wenecji. Byłem strasznie szczęśliwy.

– Fajnie, że zbierałeś to, nawet w Ameryce!

Dziadek uśmiechnął się szelmowsko, spojrzał przepraszająco na babcię, pogłaskał mnie po głowie i odszedł.

Od tamtej pory, czyli zimy 1962 roku, nie widziałem go więcej. A ponieważ mój ojciec nie bardzo był tą sytuacją zdenerwowany, ja też próbowałem się do niej przyzwyczaić. Zwłaszcza że miałem jeszcze drugiego dziadka, Aleksandra Brzezińskiego – tatę mamy. Dziadek Oleś walczył o Polskę w Legionach, chodził o lasce i grał na harmonii i trąbce. Kiedy jednak Oleś zmarł w 1965 roku i liczba posiadanych dziadków spadła raptownie o 50 proc., zrozumiałem, że bardzo bym chciał, by dziadek Antoni się odnalazł. Poszukiwania spełzały na niczym aż do 10 kwietnia 1970 roku, kiedy poszedłem z rodzicami na drugą serię filmowego hiciora w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego pt. Jak rozpętałem II wojnę światową.

Już w pierwszej części grający szeregowca Dolasa Marian Kociniak bardzo mi przypadł do gustu, bo w moim młodzieńczym mniemaniu uosabiał brawurę i przebiegłość dziadka Antka w czasie II wojny. Dolas, tak jak mój dziadek, dostał się do niewoli, a potem, też tak jak dziadek, zaczął pracę u bauera w Bawarii. Toteż siedząc wygodnie w kinie Atlantic na ulicy Rutkowskiego (dziś Chmielna), z wypiekami na twarzy śledziłem dalsze losy dzielnego wojaka Dolasa. Tym razem Marian Kociniak, jak zwykle mimo woli, dostawał się w szpony Legii Cudzoziemskiej i na dziedzińcu fortu w Syrii brał udział w przeglądzie wcielonych siłą do Legii „ochotników”.

– Jeeest! – wykrzyknąłem nagle, wystrzeliwując palcem w stronę ekranu, jakby to był mecz piłkarski i mój idol Kazimierz Deyna właśnie strzelił gola.

– Zachowuj się! – opieprzył mnie szeptem ojciec. – Kto jest?

– No, dziadek Antek! Odnalazł się!

Na ekranie tuż za Marianem Kociniakiem stał Antoni Machulski, czerstwy, zdrowy i lekko opalony, wypisz wymaluj podstarzały „ochotnik” do Legii Cudzoziemskiej.

– Rzeczywiście, skubany – powiedział mój ojciec. – Co on tam robi?

– No, jak to co? Gra w filmie! – odparłem. – Nie chciał być gorszy od ciebie.

Wiele się dziadek nie nagrał, bo scena zaraz się skończyła i szybko zobaczyliśmy jego plecy, jak odmaszerowuje w dwuszeregu razem z Marianem Kociniakiem.

Kiedy wyszliśmy z kina, Janek zatelefonował do znajomego kierownika produkcji, który zatelefonował do szefa biura statystów w Łodzi, który podał aktualny adres dziadka Antosia. Kiedy Janek zjawił się w Łodzi w jego mieszkaniu, dziadek był bardzo zdziwiony, że go szukamy.

– Przecież się nie ukrywałem – powiedział.

Osiemnaście lat później wykorzystałem to filmowe qui pro quo w filmie Deja vu. Amerykańscy gangsterzy zniecierpliwieni zniknięciem Johnny’ego Pollacka (Jerzego Stuhra) odnajdą go przypadkowo podczas projekcji Pancernika Potiomkina. Johnny, w czasie swoich przygód w Odessie w 1925 roku, niechcący zaplątuje się w film kręcony na odeskich schodach przez Sergiusza Eisensteina. Omyłkowo wzięty za statystę zostaje uwieczniony w tym legendarnym filmie.

– Nie damy mu zostać gwiazdą filmową – mówi w moim filmie „Big Jim” Cimino, szef mafii (Jan Machulski), i wysyła następnego gościa do Odessy, żeby zlikwidował Johnny’ego Pollacka.

Hollywoodzkie przysłowie mówi, że Film is bigger than life. W przypadku mojego dziadka Antoniego powinno ono brzmieć raczej: His life was bigger than film.

10.

Choć się Franco zwija w szale, Legia będzie w półfinale!

 

Siedziałem na zimnych betonowych schodach w przejściu trybun pomiędzy dwoma dżentelmenami, których wygląd sugerował przynależność do środowiska recydywistów. Rozglądałem się w poszukiwaniu znajomego hasła na otaczających mnie transparentach. Miałem wprawdzie bilet na regularnych trybunach, ale przyszedłem za późno. Tylko półtorej godziny przed meczem. Był 24 marca 1971 roku, a za kilka minut na stadionie na Łazienkowskiej miały spotkać się futbolowe jedenastki Atletico Madryt i warszawskiej Legii. Stawką był półfinał europejskiego Pucharu Mistrzów (dziś Ligi Mistrzów). Pierwszy mecz w Madrycie przegraliśmy 0:1 i dziś Legia musiała – musiała! – wygrać co najmniej dwoma bramkami, żeby zagrać w półfinale. Nie było to proste, ale znając potencjał warszawskiej drużyny, możliwe.

Zebrani na stadionie kibice darli się, wyli, trąbili i walili w bębny ze wszystkich sił. Milicja z trudem powstrzymała tłum napierający na bramki wpuszczające na trybuny, które już pękały w szwach. Żądza rewanżu kapała wielkimi kroplami ze spoconych mord dookoła mnie. Ja również kibicowałem Legii, choć może w bardziej cywilizowany sposób. Wystarczyło mi oglądać mecz i krzyczeć z radości, jeśli zdobędzie bramkę. Znowu rozejrzałem się, poszukując wzrokiem znajomego transparentu. Tomek Szmidel i Cyngiel – dwaj koledzy, z którymi umówiłem się na mecz, przyszli wcześniej i pewnie zajęli lepsze miejsca.

rysunek

Transparent, który z takim trudem przygotowywałem na zajęciach praktyczno – technicznych, był najwyraźniej poza zasięgiem wzroku. Mieliśmy pojechać na mecz razem, ale wcześniej musiałem wysłać list do Paula Newmana. Dałem im transparent i kazałem zaczekać na przystanku autobusowym. Trochę mi się zeszło na tej poczcie, list do USA musiał być polecony, i kiedy wreszcie znalazłem się na przystanku autobusu 114, ich już nie było. Najwidoczniej nie wytrzymali nerwowo i odjechali wcześniejszym.

A list do Paula Newmana musiałem wysłać. Proponowałem w nim, żeby został honorowym członkiem FSF – Federacji Sympatyków Filmu – organizacji, którą założyłem w pierwszej klasie liceum, jesienią 1969 roku. Żeby się w niej znaleźć, trzeba było zdać testy wstępne z wiedzy o filmie. Sam je ułożyłem, ale dziś miałbym problem z odpowiedzią na przykład na pytanie nr 39: „Ile filmów nakręcił znany aktor francuski Jean – Paul Belmondo do końca 1969 roku – a. 80; b. 75; c. 43; d. 39?”. Mieliśmy 18 członków w dwóch miastach, Warszawie i Łodzi. Uznałem, że najwyższy czas poszerzyć działalność i wciągnąć do niej gwiazdy światowego formatu. Paul Newman po filmach Ruchomy cel, a przede wszystkim Hombre stał się moim aktorem numer 1.

Dzięki adresom amerykańskich wytwórni filmowych, otrzymanych na listowną prośbę z czasopisma „Magazyn Filmowy”, dostałem namiary Newmana w 20th Century Fox. Szkolną angielszczyzną skleciłem list, pisząc o FSF, o tym, jak go cenimy i że proponujemy mu status członka honorowego. Co znaczy, że zwalniamy go z egzaminu testów wstępnych, a jedyne, czego oczekujemy, to przysłanie nam zdjęcia z autografem. Będzie to znaczyło: yes, czyli że zgadza się tym członkiem zostać. Mając taką fotografię w ręku na dorocznym zjeździe FSF w czerwcu, zaimponowałbym wszystkim 18 członkom i umocniłbym swoją pozycję prezesa na następne kilka lat. Licząc, że korespondencja z Ameryką potrwa dwa i pół miesiąca (miesiąc w jedną, miesiąc w drugą stronę; poza tym chciałem Newmanowi zostawić ze dwa tygodnie czasu do namysłu), 24 marca był ostatecznym terminem wysłania listu na 444 West 56th Street w Nowym Jorku. Ceną za to dalekowzroczne planowanie było niewygodne miejsce na betonowych schodach stadionu Legii.

W tamtych czasach, kiedy randkowanie z dziewczynami jeszcze się nie zaczęło, tylko dwie rzeczy interesowały mnie naprawdę: film i piłka nożna. Właśnie przeżywałem krótki futbolowy moment, kiedy mógłbym zatrzymać nawet Zinedine’a Zidane’a. W sezonie 1972/73 byłem reprezentacyjnym lewym obrońcą liceum Słowackiego w Warszawie, a na swoim koncie miałem klasowe mistrzostwo szkoły w trzech kolejnych latach. Zizou miał wtedy niecały rok, ale za następnych 12 miesięcy mógłbym już nie dać mu rady. Byliśmy klasą francuską i każdego roku graliśmy mecz Francja – reszta świata (szkoły). Od pierwszej licealnej wszyscy – nawet starsze od nas klasy – regularnie dostawali cięgi. Moi koledzy z boiska po maturze wyszli na ludzi, a prawy napastnik Piotrek Łukasiewicz był nawet w latach 1992/93 p.o. ministra kultury.

Lubiłem gry zespołowe, bo nie musiałem być najlepszy, żeby grać w najlepszej drużynie. Inaczej niż w filmie. Reżyser, aktor czy scenarzysta może być świetny, a film nie. Regularnie chodziłem wtedy na mecze Legii na Łazienkowską. Wtedy to były ostatnie chwile, kiedy można było kibicować bez obawy, że po powrocie do domu nie będzie się mogło zdjąć kurtki z powodu siekiery tkwiącej w plecach. Chociaż nie mogłem się przyzwyczaić do stadionowych obyczajów.

Na meczach Legia – Górnik Zabrze, kiedy w drużynie gości występował najlepszy wówczas polski piłkarz Włodzimierz Lubański, warszawscy kibice gwizdali, kiedy tylko pan Włodek dotknął piłki. A co pewien czas jakiś starszy i zmęczony alkoholem głos krzyczał w jego kierunku: „Lubański! Ty parówo!”.

Mimo że też kibicowałem Legii, było mi przykro i zrozumiałem, że mój czas chodzenia na mecze polskiej ligi powoli dobiega końca.

Na razie siedziałem na złożonej na szorstkim betonie gazecie w poszukiwaniu mojego transparentu. Zauważyłem prześcieradło z napisem: „Legia – Atletico 3:0!!! Niech się Rodri dzisiaj modli!” – Rodri był bramkarzem Hiszpanów. Wzruszyłem ramionami. Moje hasło było lepsze! Brzmiało: „Choć się Franco zwija w szale, Legia będzie w półfinale!”. Byłem dumny, że za jednym zamachem rozprawiam się z Atletico i ucieram nosa dyktatorowi. Ale ciągle nie mogłem wyłapać w morzu transparentów tego mojego.

W tym czasie na boisku rośli obrońcy Legii – Stachurski, Trzaskowski i Blaut – przechwytywali wszystkie podania Hiszpanów, a ja patrzyłem po bokach w poszukiwaniu mojego dwuwiersza. Wpatrywałem się właśnie w transparent ze sloganem: „Wprawdzie Madryt ma Salceda, ale Legii rady nie da!”, gdy 25 tysięcy ryczących kibiców na stadionie nagle ucichło. Spojrzałem na boisko. Bramkarz Legii, Grotyński, wyjmował piłkę z siatki. Cieszyła się tylko kilkunastoosobowa drużyna hiszpańska. To nie były czasy, kiedy kibice mogli swobodnie podróżować, żeby sobie obejrzeć wyjazdowy mecz. Szczególnie kibice z faszystowskiej Hiszpanii. Ironia losu sprawiła, że to właśnie Ignacio Salcedo z transparentu przekreślił wszystkie nadzieje. No, może nie wszystkie. Legia musiałaby zdobyć trzy bramki i nie stracić żadnej. Do końca meczu zostało 78 minut.

Legioniści, jak na rasową drużynę przystało, runęli na przeciwnika. Kazimierz Deyna inicjował akcje, po których Robert Gadocha dośrodkowywał tak, że Legia dwukrotnie była bliska wyrównania. Wydawało się, że zielono – białych jest na boisku dwa razy więcej niż Hiszpanów. Wreszcie w 25. minucie Pieszko wyrównał! Tłum wychodzących już ze stadionu kibiców małej wiary nagle zawrócił. Stadion ożył na nowo. Ale wynik do końca pierwszej połowy już się nie zmienił. W przerwie próbowałem namierzyć moich koleżków z transparentem. Niestety, telefony komórkowe istniały wówczas tylko w enerdowskich filmach SF.

Prawdę powiedziawszy, to już zwątpiłem, że Legia wygra mecz. Moi neandertalscy sąsiedzi na schodach chyba też, bo sobie poszli. Udało mi się wcisnąć na drewnianą ławkę, na miejsce zwolnione przez jakiegoś zrezygnowanego kibica.

Sześć minut po przerwie Hiszpanie sfaulowali i Stachurski, zawodnik z najmocniejszym kopem, ustawił sobie piłkę do wolnego. Stadion na chwilę zamarł, żeby zaraz wybuchnąć szaleńczą radością. Bomba z 30 metrów wylądowała w okienku bramki Rodriego. 2:1. Żeby zagrać w półfinale, potrzebna była trzecia bramka. Spokojnie, do końca meczu jeszcze 40 minut. Biało – zieloni nacierali, kręcili po trawie, jak chcieli, hiszpańskimi obrońcami. Ale ciągle brakowało szczęścia. W kilku stuprocentowych sytuacjach piłka mijała bramkę o włos. Nie udało się... Franco nie musiał zwijać się w szale, bo Atletico będzie w półfinale. Pomyślałem, że jeśli nie oddałbym kolegom transparentu, to może mecz potoczyłby się zupełnie inaczej. I zaraz potem pomyślałem, że to głupio tak myśleć.

Na przystanku 114 w stronę Ochoty spotkałem moich zaginionych koleżków. Byli zachrypnięci, ale szczęśliwi.

– Gdzie byliście, debile? I z czego się cieszycie?! – zrugałem ich. – Przecież przegraliśmy!

– No to co? – odpowiedział Tomek Szmidel. – Ale byliśmy w telewizji!

– Jak to w telewizji?

– Zobaczyli nasz transparent i kazali zejść niżej, żeby nas sfilmować!

– Jaki wasz transparent? – byłem wściekły. – To jest MÓJ transparent!

Czara goryczy i niesprawiedliwości się przelała. Nie dość, że półtorej godziny na twardym betonie, to jeszcze te dupki spijają śmietanę, którą ja ubiłem!

– Kamerzyście ten transparent tak się spodobał, że pozwolił nam potem oglądać mecz z miejsca dla prasy.

Nic nie odpowiedziałem i przez 40 minut jazdy do przystanku na rogu Pruszkowskiej i Żwirki Wigury nie odezwałem się do nich. Jasne, że transparent mógł się podobać! Sam go malowałem. Rzymski legionista w hełmie z pióropuszem, z mieczem i zielono – białą tarczą Legii!

Mój ojciec, który oglądał mecz w TV, zapamiętał rysunek i hasło.

– Zobaczyłem twój transparent i pomyślałem, że zobaczę ciebie, ale był tylko Tomek z jakimś chłopakiem, którego nie znam. A ty gdzie byłeś?

– Musiałem wysłać list do Paula Newmana i potem już ich nie odnalazłem.

– List? – zapytał Janek, mój ojciec. – Do TEGO Paula Newmana?

Kiwnąłem głową:

– Taaa, żeby został członkiem FSF.

– OK – uśmiechnął się tata. – Powodzenia.

Dwa tygodnie później Atletico przegrało półfinał z Ajaxem Amsterdam. Ale prawdziwy finał tej sprawy z transparentem nastąpił 14 lat później w redakcji „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku. Kiedy nieżyjący już dziś Bolesław Wierzbiański, legendarny redaktor naczelny „Dziennika”, podarował mi trochę polskich książek wydanych na Zachodzie, był wśród nich Czytelnik ubezwłasnowolniony Stanisława Barańczaka. Poznański poeta w swoich esejach zajął się tym razem peerelowską perswazją i praniem mózgów w kulturze literackiej. Jakież było moje zdumienie, gdy w rozdziale W kręgu stadionu, w którym Barańczak analizował slogany na meczowych transparentach, na stronie 53 zobaczyłem moje hasło z meczu z Atletico! „Choć się Franco zwija w szale, Legia będzie w półfinale”. Autor pisze, że w tym przykładzie „interesującym chwytem wydaje się zastosowanie podwójnej synekdochy: najpierw drużyna madrycka zostaje utożsamiona z całą Hiszpanią, z kolei ta ostatnia zastąpiona w tekście hasła przez nazwisko niesympatycznego dyktatora”.

Byłem dumny jak paw z moich synekdoch. Warto było siedzieć wtedy na betonowych schodach!

Kilka miesięcy później, kiedy straciłem już nadzieję, że Paul Newman się odezwie, w lipcu 1971 nadeszła odpowiedź! Czarno-biała fotografia z własnoręcznym podpisem aktora. Wisi dziś w moim gabinecie w studiu Zebra na dowód, że Paul Newman powiedział Yes i zgodził się zostać honorowym członkiem Federacji Sympatyków Filmu.

Natychmiast rzuciłem wszystko i zabrałem się do pisania listu do mojego ulubionego aktora nr 2 – Lee Marvina.