Strzępy honoru to klasyczna space opera. Na tle wielkiej wojny międzyplanetarnej śledzimy losy Cordelii Naismith od jej pierwszego kontaktu z nieprzyjaciółmi. Co wyniknie z zetknięcia wyrafinowanej cywilizacji naukowej z wojowniczą społecznością, postępującą zgodnie z tradycją i sztywnymi zasadami honoru?

LOIS MCMASTER BUJOLD

Strzępy honoru

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Las tonął w morzu mgły, miękkiej, szarej, lekko fosforyzującej. Na szczytach skał mgła zaczynała już jaśnieć w miarę, jak poranne słońce stopniowo ogrzewało kropelki wilgoci, jednak w jarze wciąż jeszcze zalegał chłodny, bezdźwięczny mrok przedświtu.

Komandor Cordelia Naismith zerknęła na towarzyszącego jej botanika, po czym poprawiła paski podtrzymujące sprzęt do badań biologicznych tak, by ulżyć nieco zbolałym ramionom i podjęła wyczerpującą wspinaczkę. Odgarnęła opadający na oczy kosmyk zwilgotniałych od mgły rudych włosów, niecierpliwym gestem wsuwając go w klamrę na karku. Następne próbki weźmiemy z miejsca leżącego zdecydowanie niżej, postanowiła. Ciążenie tej planety było nieco mniejsze, niż na ich rodzinnej Kolonii Beta, jednakże różnica ta nie rekompensowała wysiłku, towarzyszącego górskiej wspinaczce.

Na granicy lasu pojawiła się bujniejsza roślinność. Podążając szemrzącym szlakiem górskiego strumyka, z trudem przecisnęli się przez żywy tunel gałęzi i wydostali na otwartą przestrzeń.

Poranny wietrzyk rozwiewał długie pasma mgły po złocistych halach, wznoszących się niezliczonymi falami aż ku szarym zboczom centralnego szczytu, zwieńczonego błyszczącą lodową koroną. Słońce tego świata lśniło na turkusowym niebie, a jego promienie przydawały bogactwa barwom złocistych traw, maleńkich kwiatków i kępek srebrzystych roślin, rozsianych hojnie wokół niczym grochy na koronkowej woalce. Dwójka badaczy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wyrastającą nad nimi górę, oszołomiona spowijającą wszystko ciszą.

Botanik, podporucznik Dubauer, obejrzał się przez ramię i posłał Cordelii szeroki uśmiech, po czym ukląkł obok jednej z kępek srebrnych mietlic. Cordelia bez wysiłku wspięła się na najbliższe wzniesienie, aby spojrzeć na rozciągającą się za nimi panoramę. Rzadki las gęstniał w miarę obniżania się kolejnych łagodnych grzbietów. Pięćset metrów niżej widniało sięgające horyzontu białe morze chmur. Daleko na zachodzie młodsza siostra ich góry wynurzała się nieśmiało spośród poszarpanych strzępów obłoków.

Cordelia przeniosła się w marzeniach na równiny, pragnąc na własne oczy ujrzeć niezwykłe zjawisko — wodę padającą z nieba — nagle jednak coś wyrwało ją z zamyślenia.

— Co, do diabła, Rosemont tam pali? Paskudnie śmierdzi — mruknęła.

Zza następnego garbu, wyrastającego na zboczu góry, unosił się słup czarnego, tłustego dymu. Wyżej wiatr rozwiewał gęste kłęby, które rzedły, rozpływały się, by wreszcie zniknąć bez śladu. Źródło dymu niewątpliwie leżało gdzieś w pobliżu ich bazy wypadowej. Cordelia wpatrywała się przez moment w dziwne zjawisko.

Nagle ciszę przeszył odległy jęk silników, po sekundzie przechodzący w głośny ryk. Ich ładownik wypadł zza wzniesienia i przemknął po niebie, pozostawiając za sobą błyszczącą smugę zjonizowanych gazów.

— Ale start! — wykrzyknął Dubauer, gwałtownie unosząc głowę.

Cordelia uruchomiła naręczny komunikator o krótkim zasięgu.

— Naismith do Bazy Jeden. Odezwijcie się, proszę.

Odpowiedział jej jedynie martwy szum. Jeszcze dwa razy wezwała bazę, z tym samym skutkiem. Podporucznik Dubauer nerwowo zaglądał jej przez ramię.

— Spróbuj użyć swojego — rozkazała. Posłuchał — bez powodzenia.

— Spakuj swoje rzeczy, wracamy do obozu — zdecydowała. — Migiem.

Truchtem pokonali najbliższy grzbiet i zdyszani wpadli do lasu. Wśród rosnących na tej wysokości smukłych, brodatych drzew leżało mnóstwo zwalonych pni, dodatkowo splątanych ze sobą gałęziami. Kiedy wspinali się na górę, wydały się im czarująco dzikie, obecnie przekształciły się w niebezpieczny tor przeszkód. W umyśle Cordelii pojawiały się kolejne wizje możliwych katastrof, każda dziwaczniejsza od poprzedniej. Tak właśnie w dawnych czasach lęk przed nieznanym zrodził smoki, upomniała się w myślach, opanowując panikę.

Przemknęli między ostatnimi drzewami i ujrzeli wyraźnie wielką łąkę, na której rozbili obóz-bazę. Cordelia zastygła, wstrząśnięta. Rzeczywistość przerosła jej najgorsze wyobrażenia.

Z pięciu bezkształtnych brył czarnego żużla, które kiedyś były starannie ustawionymi w krąg namiotami, unosił się dym. W trawie po drugiej stronie wąwozu ziała wypalona szrama — tam właśnie parkował ładownik. Wszędzie wokół walały się szczątki sprzętu. Nawet bakteriologicznie szczelne sanitariaty ustawione poniżej na zboczu zostały podpalone.

— Mój Boże — westchnął podporucznik Dubauer i ruszył przed siebie krokiem lunatyka. Cordelia powstrzymała go:

— Kryj się i osłaniaj mnie — poleciła, po czym skierowała się ostrożnie w stronę milczących ruin.

Trawa wokół obozu była zdeptana i wypalona. Ogłuszony umysł Cordelii usiłował zrozumieć przyczyny takiego zniszczenia. Nie zauważeni wcześniej tubylcy? Nie, nic poza łukiem plazmowym nie zdołałoby stopić materiału, z którego były uszyte ich namioty. Od dawna poszukiwana, lecz wciąż nie odkryta, obca, zaawansowana technicznie cywilizacja? Może jakaś niespodziewana epidemia, nie przewidziana mimo wielomiesięcznych badań i licznych szczepień — czyżby w ten sposób próbowano dokonać sterylizacji? Atak sił innego rządu planetarnego? Napastnicy chyba nie mogli dostać się tu odkrytym przez Betan korytarzem przestrzennym, ale przecież jej załoga zdążyła zbadać zaledwie dziesięć procent przestrzeni w promieniu roku świetlnego od tego układu. Czyżby więc obcy?

Zdesperowana, uświadomiła sobie, że jej myśli zatoczyły pełny krąg, zupełnie jak schwytane przez zespół biologów zwierzę, ganiające szaleńczo po swym kole w klatce. Z ponurą determinacją zaczęła grzebać w zgliszczach, poszukując jakiejkolwiek wskazówki.

Znalazła ją pośród wysokich traw w połowie wąwozu. Ciało wysokiego mężczyzny w workowatym brązowym kombinezonie Betańskiego Zwiadu Astronomicznego leżało rozciągnięte na ziemi z rozrzuconymi rękami i nogami, jakby śmiertelny cios dosięgną! go w biegu ku leśnemu schronieniu. Cordelia westchnęła głęboko, czując nagły ból. Rozpoznała ciało. Odwróciła je delikatnie.

To był sumienny porucznik Rosemont. Jego zamglone oczy spoglądały z lękiem, jakby wciąż stanowiły zwierciadło duszy. Cordelia zamknęła je ostrożnie.

Przeszukała zwłoki, usiłując ustalić przyczynę śmierci. Ani śladu krwi, oparzeń czy złamanych kości. Jej długie białe palce zaczęły obmacywać czaszkę zmarłego. Skórę pod jasnymi włosami pokrywały pęcherze — nieomylne piętno porażacza nerwowego. To wykluczało obcych. Złożyła głowę porucznika na swych kolanach i kołysała go przez moment, bezradnie gładząc znajome rysy niczym ślepa żałobnica. Nie było czasu na opłakiwanie zmarłych.

Na czworakach wróciła do poczerniałego kręgu i zabrała się do poszukiwania sprzętu łącznościowego. Natrafiała jednak jedynie na poskręcane odłamki plastyku i metalu, co dobitnie świadczyło o niezwykłej skrupulatności napastników. Większość najcenniejszego sprzętu w ogóle zniknęła.

Niespodziewanie usłyszała szelest trawy. Natychmiast chwyciła paralizator, wycelowała i zamarła. Z pożółkłej roślinności wyłoniła się napięta twarz podporucznika Dubauera.

— To ja, nie strzelaj — zawołał zduszonym głosem; w zamierzeniu miał to być szept.

— Mało brakowało. Czemu nie zostałeś na miejscu? — syknęła. — Zresztą nieważne. Pomóż mi znaleźć komunikator dalekiego zasięgu, żebyśmy mogli połączyć się ze statkiem. I schyl się, mogą wrócić w każdej chwili.

— Kto? Kto to zrobił?

— Mamy spory wybór, sam zdecyduj — Nuovo Brasilianie, Barrayarczycy, Cetagandanie. To mógł być ktokolwiek z nich. Reg Rosemont nie żyje. Porażacz nerwowy.

Cordelia podczołgała się do szczątków namiotu z próbkami i uważnie przyjrzała się zbrylonym zgliszczom.

— Podaj mi tamtą tyczkę — szepnęła.

Szturchnęła lekko najbardziej prawdopodobne wybrzuszenie. Namioty przestały już dymić, lecz wciąż unosiły się z nich fale gorąca, które owiały jej twarz, przywodząc na myśl letnie słońce ojczystej planety. Umęczony materiał złuszczył się niczym spopielały papier. Cordelia zahaczyła tyczką o na wpół stopioną szafkę i odciągnęła ją na otwartą przestrzeń. Dolna szuflada była wciąż cała, choć mocno pogięta i — jak Cordelia odkryła, kiedy owinąwszy dłoń rąbkiem koszuli szarpnęła uchwyt — zaklinowana.

Dalszych kilka minut zaowocowało odkryciem czegoś, co od biedy mogło zastąpić łom i młotek: płaskiego odłamka metalu i ciężkiej bryły, w której Cordelia rozpoznała ze smutkiem pozostałość delikatnego i bardzo kosztownego rejestratora meteorologicznego. Z pomocą tych iście jaskiniowych narzędzi i odrobiny siły ze strony Dubauera udało im się wreszcie poruszyć szufladę, która wyskoczyła ze szczękiem przypominającym wystrzał z pistoletu.

— Trafiony! — rzucił Dubauer.

— Zabierzmy go na skraj jaru i wypróbujmy — zaproponowała Cordelia. — Skóra mi cierpnie. Z góry widać nas jak na dłoni.

Nadal schyleni, pomaszerowali z powrotem, mijając ciało Rosemonta. Dubauer obejrzał się na trupa, niespokojny, gniewny.

— Ktokolwiek to zrobił, zapłaci za to.

W odpowiedzi Cordelia potrząsnęła tylko głową.

Uklękli wśród przypominającego paprocie poszycia i uruchomili komunikator. Urządzenie wydało z siebie tylko szum i smutne buczące pojękiwania, umilkło, po czym, potrząśnięte i poklepane, odezwało się dźwiękowym sygnałem, wizji jednak nie dało się włączyć. Cordelia odnalazła właściwą częstotliwość i zaczęła nadawać na ślepo.

— Komandor Naismith do statku zwiadowczego “Rene Magritte”. Odezwijcie się. — Po męce oczekiwania dobiegły ich słabe, przerywane zakłóceniami słowa:

— Tu porucznik Stuben. Wszystko w porządku, kapitanie?

Cordelia odetchnęła głęboko.

— Na razie tak. Jaki jest wasz status? Co się stało?

Odpowiedział jej głos doktor Ullery, po Rosemoncie najstarszej rangą w grupie badawczej.

— Żołnierze z barrayarskiego patrolu otoczyli obóz, domagając się kapitulacji. Oznajmili, że zajęli planetę prawem pierwszeństwa. Potem po ich stronie jakiś zwariowany zapaleniec wystrzelił z łuku plazmowego i rozpętało się piekło. Reg powstrzymał Barrayarczyków paralizatorem, dając czas reszcie na dotarcie do lądownika. Mamy tu ich statek klasy generalskiej. W tej chwili bawimy się z nim w kotka i myszkę, jeśli rozumiesz, co mam na myśli…

— Pamiętaj, nadajesz na kanale ogólnym — przypomniała jej ostro Cordelia.

Doktor Ullery zawahała się, po czym ciągnęła dalej.

— Jasne. Wciąż żądają kapitulacji. Wiesz może, czy schwytali Rega?

— Dubauer jest ze mną. Czy wiadomo o pozostałych?

— O wszystkich z wyjątkiem Rega.

— Reg nie żyje.

Trzask zakłóceń zagłuszył przekleństwo Stubena.

— Stu, teraz ty dowodzisz — przerwała mu Cordelia. — Słuchaj uważnie. Nie można, powtarzam, nie można zaufać tym nadpobudliwym militarystom. Nie poddawaj się pod żadnym pozorem. Widziałam tajne raporty dotyczące krążowników klasy generalskiej. Macie znacznie słabsze pancerze i uzbrojenie, ale co najmniej dwukrotnie większą szybkość. Jeśli będziesz musiał, wycofaj się aż do Kolonii Beta, ale nie ryzykuj życiem moich ludzi. Zrozumiałeś?

— Nie zostawimy cię!

— Nie możecie wystrzelić lądownika, aby nas zabrał, póki nie pozbędziecie się tego barrayarskiego ogona. Jeżeli zostaniemy schwytani, mamy większe szanse na powrót dzięki akcji dyplomatycznej, niż dzięki jakiejś szaleńczej misji ratunkowej — ale tylko wtedy, gdy dotrzecie bezpiecznie do domu i złożycie raport. Czy to dla ciebie jasne? Potwierdź odbiór — rozkazała.

— Potwierdzam — odparł niechętnie. — Ale, kapitanie — jak sądzisz, czy długo zdołacie utrzymać się z dala od tych zwariowanych sukinsynów? Wcześniej czy później was wypatrzą.

— Tak długo, jak będziemy mogli. Co do was — zjeżdżajcie stąd! — Od czasu do czasu wyobrażała sobie statek funkcjonujący bez niej, ale nigdy bez Rosemonta. Muszę powstrzymać Stubena przed zabawą w żołnierza, pomyślała. Barrayarczycy nie są amatorami. — Odpowiadasz za życie pięćdziesięciu sześciu ludzi. Umiesz chyba liczyć? Pięćdziesiąt sześć to więcej niż dwa. Miej to na uwadze, dobrze? Naismith bez odbioru.

— Cordelio… powodzenia. Stuben bez odbioru.

Usiadła na ziemi i spojrzała na miniaturowy komunikator.

— Uff. Co za dziwaczna sprawa.

— Spore niedomówienie — prychnął podporucznik Dubauer.

— Wcale nie. To jak najbardziej adekwatne określenie. Nie wiem, czy zauważyłeś…

Kątem oka dostrzegła poruszenie w cienistym poszyciu. Zerwała się na nogi, sięgając po paralizator. Wysoki, ubrany w brązowo-zielony mundur maskujący barrayarski żołnierz, z twarzą o ostrych rysach, poruszał się zwinniej, niż ona, lecz Dubauer zareagował jeszcze szybciej, wciągając ją za siebie. Usłyszała trzask porażacza nerwowego, po czym runęła w głąb jaru, wypuszczając z rąk broń i komunikator. Las, ziemia, strumień i niebo wirowały wokół niej. Głową uderzyła w coś z budzącym mdłości rozgwieżdżonym łoskotem, po czym pochłonęła ją ciemność.

Leśna ściółka napierała na policzek Cordelii. Wilgotna woń ziemi łaskotała ją w nos. Cordelia odetchnęła głęboko, napełniając powietrzem usta i płuca, i nagle jej żołądek ścisnął smród zgnilizny. Odwróciła twarz i w głowie eksplodowały jej oślepiające linie bólu.

Wydała z siebie nieartykułowany jęk. W oczach tańczyły migotliwe światełka. Po chwili ustąpiły i znów widziała normalnie. Zmusiła wzrok do skupienia się na najbliższym przedmiocie, jakieś pół metra od jej głowy.

Głęboko wbite w błoto tkwiły tam ciężkie czarne buciory, w które obute były stojące w lekkim rozkroku nogi, powyżej odziane w plamiste, szaro-zielone spodnie. Stłumiła jęk rozpaczy. Bardzo wolno złożyła głowę z powrotem w czarnej mazi i ostrożnie przekręciła się na bok, by przyjrzeć się barrayarskiemu oficerowi.

Jej paralizator! Spoglądała wprost w maleńki szary prostokąt lufy. Broń tkwiła pewnie w ciężkiej, szerokiej dłoni. Cordelia nerwowo poszukała wzrokiem porażacza nerwowego. Pas oficera był obwieszony przeróżnym sprzętem, jednakże kabura porażacza na prawym biodrze wisiała pusta, podobnie jak kieszeń łuku plazmowego na lewym.

Mężczyzna był zaledwie odrobinę wyższy od niej, lecz szeroki w barach i mocno zbudowany. Potargane, ciemne, muśnięte siwizną włosy, czujne szare oczy — biorąc pod uwagę surowe barrayarskie standardy wojskowe, cały mężczyzna sprawiał dość nieporządne wrażenie. Jego mundur był niemal równie wymięty, zabłocony i poplamiony sokiem roślin, co jej własny, na prawym policzku rozlewał się siniec. On najwyraźniej też miał parszywy dzień, pomyślała idiotycznie. W tym momencie znów ogarnęła ją fala roziskrzonej ciemności i Cordelia ponownie straciła przytomność.

Kiedy odzyskała zdolność widzenia, buty zniknęły. Chociaż nie, mężczyzna wciąż tu był, siedział wygodnie na zwalonym pniu. Próbowała skupić się na czymkolwiek poza swym zbuntowanym żołądkiem, jednakże ten zwyciężył, zaciskając się w gwałtownym spazmie.

Barrayarski kapitan drgnął odruchowo, kiedy zaczęła wymiotować, został jednak na miejscu. Cordelia podczołgała się do małego strumyczka, płynącego dnem jaru, przepłukała usta i obmyła twarz lodowatą wodą. Czując się odrobinę lepiej, usiadła i wykrztusiła słabo:

— I co teraz?

Oficer skłonił głowę, okazując jej przynajmniej cień szacunku.

— Kapitan Aral Vorkosigan, dowódca barrayarskiego cesarskiego krążownika “Generał Vorkraft”. Proszę podać swoje dane osobowe. — Mówił z nikłym śladem obcego akcentu.

— Komandor Cordelia Naismith. Betański Zwiad Astronomiczny. Jesteśmy wyprawą naukową — podkreśliła oskarżycielskim tonem. — Nieuzbrojoną.

— Zauważyłem — odparł cierpko. — Co się stało z twoimi ludźmi?

Oczy Cordelii zwęziły się.

— Czyżby cię tam nie było? Ja weszłam wyżej… Widziałeś może mojego botanika… podporucznika? — dodała z napięciem. — Kiedy wpadliśmy w zasadzkę, zepchnął mnie do jaru…

Vorkosigan zerknął w górę, ku krawędzi parowu, w miejsce, z którego runęła — jak dawno temu?

— Młody i ciemnowłosy?

Jej serce zamarło w oczekiwaniu najgorszego.

— Tak.

— Nic już nie możesz dla niego zrobić.

— To morderstwo! Miał tylko paralizator! — rzuciła mu miażdżące spojrzenie. — Dlaczego zaatakowaliście moich ludzi?

Mężczyzna z namysłem poklepał jej broń.

— Twoja załoga — odrzekł, starannie dobierając słowa — miała zostać internowana, w miarę możliwości pokojowo, za naruszenie barrayarskiej przestrzeni. Wywiązała się potyczka. Promień ogłuszający trafił mnie w plecy. Kiedy oprzytomniałem, ujrzałem twój obóz w stanie, w jakim go zastałaś.

— To dobrze — czuła w ustach gorzki smak żółci. — Cieszę się, że Reg dostał jednego z was, zanim i jego zamordowaliście.

— Jeśli chodzi ci o tego niemądrego, lecz niewątpliwie odważnego chłopca na polanie, to nie trafiłby nawet w stodołę. Nie wiem, po co wy, Betanie, zakładacie mundury. Wyszkoleniem dorównujecie dzieciom na pikniku. Trudno mi stwierdzić, jakie znaczenie mają wasze stopnie oficerskie, poza określaniem różnic w zarobkach.

— Był geologiem, nie wynajętym mordercą — warknęła. — A co do moich “dzieci”, wasi żołnierze nie zdołali ich nawet schwytać.

Vorkosigan ściągnął brwi. Cordelia gwałtownie zamknęła usta. Po prostu pięknie, pomyślała. Jeszcze nie zaczął wykręcać mi rąk, a ja już przekazuję mu cenne informacje.

— Naprawdę? — powiedział tylko, wskazując paralizatorem w górę strumienia. Leżał tam strzaskany komunikator, z jego środka wydobywała się wąska smużka pary. — Jakie rozkazy wydałaś załodze statku, kiedy poinformowali cię o swojej ucieczce?

— Kazałam im postępować wedle własnej inicjatywy — mruknęła ogólnikowo, desperacko poszukując pomysłów w spowijającej jej umysł bolesnej mgle.

— Typowo betański rozkaz — prychnął Vorkosigan. — Przynajmniej masz pewność, że cię posłuchają.

No, nie. Znowu jej kolej.

— Posłuchaj, wiem, dlaczego moi ludzie zostawili mnie tutaj — a co z tobą? Czy dowódca nie jest zbyt ważną osobą — nawet u Barrayarczyków — żeby tak po prostu o nim zapomnieć? — Wyprostowała się. — Skoro Reg nie umiałby trafić nawet w stodołę, to kto do ciebie strzelał?

To go ruszyło, pomyślała, widząc, jak paralizator, którym wcześniej bezmyślnie gestykulował, z powrotem celuje w jej stronę. Ale powiedział jedynie:

— Nie twoja sprawa. Czy masz zapasowy komunikator?

Oho — czyżby ten surowy barrayarski dowódca padł ofiarą buntu? Cóż, im więcej zamieszania w szeregach wroga, tym lepiej!

— Nie. Twoi żołnierze zniszczyli wszystko.

— To bez znaczenia — mruknął. — Wiem, gdzie szukać. Czy możesz już chodzić?

— Nie jestem pewna. — Dźwignęła się na nogi i natychmiast przycisnęła dłoń do skroni, czując przeszywający ból.

— To tylko stłuczenie — stwierdził Vorkosigan bez cienia współczucia. — Przechadzka dobrze ci zrobi.

— Jak daleko mam iść?

— Jakieś dwieście kilometrów.

Z powrotem osunęła się na kolana.

— Szerokiej drogi.

— Mnie zabrałoby to dwa dni. Przypuszczam, że ty, jako geolog czy coś takiego, trochę mnie opóźnisz.

— Astrokartograf.

— Wstań, proszę. — Tym razem posunął się aż do tego, by ująć ją pod łokieć. Dotknął jej z dziwną niechęcią. Była przemarznięta i sztywna, nawet przez grubą tkaninę rękawa czuła promieniujące z jego dłoni ciepło. Vorkosigan z determinacją wepchnął ją na szczyt jaru.

— Najwyraźniej jesteś zdecydowany — mruknęła. — Co zamierzasz począć z więźniem podczas wymuszonego marszu? A jeśli roztrzaskam ci czaszkę kamieniem, gdy będziesz spał?

— Zaryzykuję.

Dotarli na szczyt. Cordelia, wyczerpana, oparła się ciężko o jedno z młodych drzewek. Z ukłuciem zazdrości dostrzegła, że oddech Vorkosigana pozostał miarowy i ani odrobinę nie przyspieszył.

— Nie zamierzam nigdzie iść, dopóki nie pochowam moich oficerów.

Skrzywił się z irytacją.

— To strata czasu i energii.

— Nie zostawię ich na pożarcie padlinożercom, niczym jakieś padłe zwierzęta. Może twoi barrayarscy bandyci znają się lepiej na zabijaniu, ale żaden z nich nie mógłby polec bardziej żołnierską śmiercią.

Przez chwilę wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Zgoda.

Cordelia ruszyła wzdłuż krawędzi parowu.

— Myślałam, że to tutaj — stwierdziła zdumiona. — Ruszałeś go?

— Nie. Ale w jego stanie nie mógł odczołgać się daleko.

— Mówiłeś, że nie żyje!

— Owszem. Niemniej jego ciało wciąż się porusza. Promień porażacza musiał o włos minąć ośrodki ruchowe.

Cordelia, podążając śladem zgniecionej roślinności, pokonała niewielkie wzniesienie. Vorkosigan w milczeniu szedł za nią.

— Dubauer! — Podbiegła do odzianej w brąz postaci, skulonej w paprociach. Kiedy uklękła obok niego, Dubauer odwrócił się i wyprostował sztywno, po czym zaczął dygotać. Jego usta rozchyliły się w niesamowitym grymasie. Gorączka? — pomyślała z początku, nagle jednak uświadomiła sobie, co widzi. Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, złożyła ją i wepchnęła mu między zęby. Jego usta były pełne krwi — efekt poprzedniego ataku konwulsji. Po jakichś trzech minutach westchnął i zesztywniał.

Cordelia odetchnęła głęboko i zbadała go, pełna najgorszych obaw. Dubauer otworzył oczy i spojrzał, jak się zdawało, prosto w jej twarz. Bezskutecznie próbując złapać ją za rękę, zaczął jęczeć i bełkotać. Starała się uspokoić jego zwierzęce podniecenie, łagodnie gładząc dłoń chłopca i ocierając z jego twarzy krwawą ślinę. Wreszcie ucichł.

Ze łzami bólu i wściekłości w oczach odwróciła się do Vorkosigana.

— Kłamca! On wcale nie umarł! Jest tylko ranny! Musi zająć się nim lekarz.

— Komandorze Naismith, zachowujesz się nierozsądnie. Obrażenia zadane przez porażacz są nieuleczalne.

— I co z tego? Z zewnątrz nie da się określić rozmiaru szkód, jakie wyrządziła wasza obrzydliwa broń. Dubauer wciąż widzi, słyszy i czuje — nie możesz dla własnej wygody zdegradować go do poziomu zwłok!

Jego twarz przypominała maskę.

— Mogę zakończyć jego cierpienia — powiedział powoli. — Mój nóż jest dostatecznie ostry. Jeżeli posłużę się nim szybko, niemal bezboleśnie podetnie mu gardło. Chyba że uznasz to za swój obowiązek, jako dowódcy. W takim przypadku oddam ci nóż, abyś sama mogła to zrobić.

— Czy tak właśnie postąpiłbyś z jednym z twoich ludzi?

— Oczywiście. A oni zrobiliby to samo dla mnie. Nikt nie chciałby żyć w takim stanie.

Cordelia wstała i spojrzała na niego przeciągle.

— Bycie Barrayarczykiem musi przypominać życie wśród kanibali.

Zapadła długa cisza. W końcu Dubauer przerwał ją jękiem. Vorkosigan poruszył się lekko.

— Co zatem proponujesz?

Znużonym gestem potarła skroń, poszukując słów, które zdołałyby przeniknąć beznamiętną fasadę jego twarzy. Jej żołądek zadygotał, język sztywnością dorównywał kołkowi, nogi drżały z powodu wyczerpania, obniżenia poziomu cukru we krwi i reakcji pobólowej.

— Gdzie właściwie zamierzasz się udać? — spytała wreszcie.

— Znam pewne miejsce — kryjówkę z zapasami. Zamaskowaną. Znajduje się w niej sprzęt łącznościowy, żywność, broń. Przejęcie tych zapasów umożliwiłoby mi — no, cóż — rozwiązanie problemów dowódczych.

— Czy są tam też lekarstwa i środki opatrunkowe?

— Tak — przyznał niechętnie.

— Doskonale. — I tak nic ją to nie kosztuje. — Będę z tobą współpracować — dam słowo, że pozostanę twoim więźniem — pomogę ci we wszystkim, co nie narazi na niebezpieczeństwo mojego statku — jeśli pozwolisz mi zabrać ze sobą podporucznika Dubauera.

— To niemożliwe. On nie może chodzić.

— Sądzę, że da radę, jeżeli mu pomogę.

Vorkosigan spojrzał na nią z irytacją, wyraźnie zbity z tropu.

— A jeśli odmówię?

— Wówczas możesz albo zostawić nas oboje, albo od razu nas zabić. — Odwróciła wzrok od jego noża, dumnie uniosła podbródek i czekała.

— Nie zabijam jeńców.

Cordelia z ulgą przyjęła fakt, iż użył liczby mnogiej. Najwidoczniej w dziwnym umyśle Barrayarczyka Dubauer z powrotem awansował w szeregi ludzkości. Uklękła, aby pomóc mu wstać, modląc się w duchu, by ten, jak mu tam, Vorkosigan, nie postanowił zakończyć całej sprawy, ogłuszając ją i zabijając botanika na miejscu.

— Zgoda — skapitulował, rzucając jej osobliwe, czujne spojrzenie. — Zabieraj go. Ale musimy poruszać się szybko.

Cordelia zdołała podnieść podporucznika na nogi. Zarzuciwszy sobie na ramiona jego ciężką rękę, poprowadziła go. Z początku szedł chwiejnie i niezdarnie. Odniosła wrażenie, że Dubauer słyszy, lecz nie potrafi wyłuskać znaczenia z szumu mowy.

— Sam widzisz — broniła go rozpaczliwie — Wciąż potrafi chodzić. Potrzebuje tylko nieco pomocy.

Kiedy dotarli na skraj łąki, ostatnie, niemal poziome promienie wieczornego słońca pokryły ją długimi pasmami czarnego cienia, przypominającymi tygrysie pręgi. Vorkosigan przystanął.

— Gdybym był sam — stwierdził — przez całą drogę do kryjówki żywiłbym się żelaznymi racjami z mojego wyposażenia. Ponieważ jednak macie mi towarzyszyć, musimy podjąć ryzyko przeszukania waszego obozu. Potrzebna nam żywność. Możesz pochować swojego oficera. Ja tymczasem rozejrzę się wokół.

Cordelia skinęła głową.

— Poszukaj też czegoś do kopania. Najpierw muszę zająć się Dubauerem.

Skinieniem głowy potwierdził, że usłyszał jej prośbę, po czym ruszył w stronę kręgu największych zniszczeń. Cordelia zdołała wkrótce wydobyć z ruin kobiecego namiotu parę na wpół spalonych śpiworów. Nie znalazła jednak żadnych ubrań, leków, mydła, nawet wiadra, w którym mogłaby przynieść albo podgrzać wodę. Ostatecznie udało jej się doprowadzić podporucznika do źródła i obmyć samego Dubauera, jego rany i spodnie najlepiej, jak potrafiła, w czystej, zimnej wodzie. Następnie wytarła go jednym śpiworem, założyła mu podkoszulek i kurtkę mundurową, a potem owinęła całego drugim śpiworem, niby sarongiem. Podporucznik dygotał i jęczał, ale nie opierał się.

Tymczasem Vorkosigan natrafił na dwie skrzynki racji żywnościowych. Ich etykiety spłonęły, same opakowania nie zostały jednak uszkodzone. Cordelia rozdarła srebrzystą torebkę, dodała do niej źródlanej wody i otrzymała wzmocnioną soją owsiankę.

— Mamy szczęście — zauważyła. — Dubauer z pewnością będzie mógł to przełknąć. Co jest w drugiej skrzynce?

Vorkosigan dodał wody do swojej torebki, zamieszał, naciskając palcami i powąchał uzyskaną w rezultacie substancję.

— Nie jestem pewien — przyznał, podając jej opakowanie. — Pachnie raczej dziwnie. Może się zepsuło?

Była to biała pasta o ostrej woni.

— Wszystko w porządku — uspokoiła go Cordelia. — To tylko syntetyczny sos do sałatek z pleśniowego sera. — Z powrotem usiadła na ziemi, zastanawiając się nad ich jadłospisem. — Przynajmniej to jedzenie wysokokaloryczne — pocieszyła się i zapytała: — Nie przypuszczam, abyś miał przy sobie łyżkę?

Vorkosigan odpiął od pasa jakiś przedmiot i podał go jej bez słowa. Okazało się, iż jest to kilka użytecznych narzędzi, złożonych razem — w tym łyżka.

— Dzięki — Cordelia czuła absurdalną radość, jakby spełnienie jej drobnego życzenia było możliwe wyłącznie dzięki magicznej sztuczce.

Vorkosigan wzruszył ramionami i powędrował w mrok na dalsze poszukiwania, ona zaś zaczęła karmić Dubauera. Podporucznik był najwyraźniej okropnie głodny, ale sam nie potrafił zaspokoić swego apetytu.

Vorkosigan wrócił w pobliże źródła.

— Znalazłem coś takiego — podał jej małą geologiczną łopatkę, długą na jakiś metr; zazwyczaj służyła ona do pobierania próbek gleby. — To marne narzędzie do twoich celów, ale na razie nie natrafiłem na nic lepszego.

— Należała do Rega. — Cordelia wzięła łopatę. — Powinna wystarczyć.

Zaprowadziła Dubauera w miejsce tuż obok zaplanowanego miejsca pochówku i posadziła go na ziemi. Zastanawiała się, czy nie przykryć go paprociami z lasu, i postanowiła, że później ich nazbiera. Zaznaczyła kształt grobu na ziemi nie opodal miejsca śmierci Rosemonta i zaczęła dziubać łopatką gęstą darń.

Vorkosigan wynurzył się z mroku.

— Znalazłem kilka zimnych świateł. — Złamał rurkę szerokości długopisu i położył ją na ziemi, skąd promieniowała niesamowitym, choć jednocześnie mocnym błękitnozielonym blaskiem. Cały czas krytycznym wzrokiem przyglądał się usiłowaniom Cordelii.

Z nową wściekłością zaatakowała darń. Wynoś się, pomyślała, i pozwól mi w spokoju pogrzebać przyjaciela. Nagle zaniepokoiła ją nowa myśl — może nie da mi skończyć? Zbyt wolno to idzie… Zaczęła pracować ze zdwojoną siłą.

— W tym tempie będziesz kopać do przyszłego tygodnia.

Gdyby poruszała się dostatecznie szybko, czy zdołałaby rąbnąć go w twarz łopatą? Choć jeden, jedyny raz…

— Idź, posiedź z tym twoim botanikiem. — Wyciągnął do niej rękę. Dopiero po chwili zrozumiała, że zaoferował pomoc.

— Och… — oddała mu łopatę. Vorkosigan wyjął wojskowy nóż, przeciął darń w zaznaczonych przez nią miejscach i zabrał się za kopanie, znacznie sprawniej niż ona.

— Jakie gatunki padlinożerców tu odkryliście? — spytał między kolejnymi machnięciami łopatą. — Ile to ma mieć głębokości?

— Nie jestem pewna — odparła. — Jesteśmy tutaj dopiero od trzech dni. Ale to bardzo skomplikowany ekosystem i zdaje się, że większość możliwych nisz pozostaje wypełniona.

— Hm.

— Porucznik Stuben, nasz główny zoolog, natrafił na kilka trawożernych sześcionogów. Nie żyły już i były częściowo pożarte. Raz dostrzegł przy nich coś, co nazwał puchatymi krabami.

— Duże? — zapytał z ciekawością Vorkosigan.

— Nie powiedział. Widziałam kiedyś zdjęcia ziemskich krabów. Nie wyglądały na duże — może wielkości twojej dłoni.

— Zatem metr powinien wystarczyć.

Kontynuował kopanie, wymachując mocno niezbyt odpowiednią łopatą. Jego twarz, oświetloną leżącym na ziemi zimnym światłem, pokrywały cienie, rzucane przez masywną szczękę, prosty szeroki nos i grube brwi. Cordelia zauważyła starą, ledwie widoczną bliznę w kształcie litery L po lewej stronie podbródka. W jej oczach przypominał krasnoludzkiego króla z jakiejś północnej sagi, grzebiącego w bezdennej otchłani.

— Obok namiotów jest tyczka — stwierdziła. — Mogłabym powiesić światło tak, żebyś lepiej widział.

— Z pewnością ułatwiłoby mi to pracę.

Opuściwszy krąg światła, wróciła do namiotów i znalazła tyczkę w miejscu, gdzie rzuciła ją rano. Przywiązała do niej zimne światło kilkoma mocnymi źdźbłami trawy, po czym ustawiła pręt pionowo i wbiła go w ziemię, powiększając znacznie oświetlony obszar. Przypomniawszy sobie, że zamierzała nazbierać paproci i okryć Dubauera, skierowała się w stronę lasu, nagle jednak przystanęła.

— Słyszałeś to? — zapytała Vorkosigana.

— Co? — Nawet on zaczynał już ciężko dyszeć. Przerwał kopanie, zagłębiony w ziemi po kolana, i razem zaczęli nasłuchiwać.

— Coś w rodzaju tupotu, z lasu.

Vorkosigan odczekał minutę. Wreszcie potrząsnął głową i wrócił do pracy.

— Ile mamy zimnych świateł?

— Sześć.

Tak mało. Nie chciała ich marnować, zapalając drugie. Zamierzała właśnie zapytać, czy nie miałby nic przeciw temu, by przez chwilę kopać w ciemności, kiedy znów usłyszała ów dźwięk, tym razem zdecydowanie wyraźniej.

— Tam coś jest.

— Od początku o tym wiemy — odparł. — Pytanie brzmi…

Nagle w krąg światła wpadły trzy stworzenia. Cordelia dostrzegła niskie, poruszające się błyskawicznie korpusy, stanowczo zbyt wiele włochatych czarnych nóg, czworo maleńkich czarnych oczu w pozbawionych szyi głowach i żółte, ostre jak brzytwy dzioby, które otwierały się i zamykały z sykiem. Zwierzęta były wielkości świni.

Vorkosigan zareagował natychmiast, wymierzając najbliższemu stworzeniu cios ostrzem łopaty prosto w głowę. Drugie zwierzę rzuciło się na ciało Rosemonta, wgryzło głęboko w jedno ramię i zaczęło odciągać trupa w ciemność. Cordelia złapała tyczkę i zamachnąwszy się, mocno dźgnęła stwora między oczy. Dziób zwierzęcia kłapnął, odgryzając kawałek aluminiowego pręta. Stworzenie syknęło i cofnęło się.

Do tej chwili Vorkosigan zdążył już dobyć noża. Błyskawicznie zaatakował trzeciego drapieżnika, wrzeszcząc, zadając niezliczone pchnięcia i kopiąc ciężkimi buciorami. Z rozoranej pazurami nogi trysnęła krew, ale Barrayarczyk bez wahania pchnął nożem. Po tym ciosie zwierzę zaskowyczało i z sykiem umknęło do lasu wraz ze swymi towarzyszami. Zyskawszy chwilę oddechu Vorkosigan wyciągnął paralizator Cordelii ze zbyt obszernej kabury porażacza — mamrotane pod nosem przekleństwa świadczyły o tym, że broń wpadła zbyt głęboko i uwięzła w środku — po czym rozejrzał się uważnie.

— Puchate kraby, co? — wydyszała Cordelia. — Stuben, uduszę cię. — Jej głos zabrzmiał piskliwie. Zacisnęła zęby.

Vorkosigan wytarł o trawę pokryte ciemną krwią ostrze, po czym schował nóż.

— Lepiej chyba, żeby grób miał co najmniej dwa metry głębokości — powiedział z powagą. — Może nawet więcej.

Cordelia przytaknęła i z westchnieniem umieściła nieco krótszą tyczkę na poprzednim miejscu.

— Jak twoja noga?

— Sam ją opatrzę. Ty zajmij się swoim podporucznikiem.

Dubauer, wyrwany z drzemki, znów usiłował odczołgać się na bok. Cordelia próbowała go uspokoić, najpierw jednak musiała poradzić sobie z kolejnym atakiem drgawek, po którym, ku jej uldze, mężczyzna zasnął.

Tymczasem Vorkosigan sporządził opatrunek, posługując się niewielkim zestawem pierwszej pomocy, wiszącym u pasa. Następnie powrócił do kopania, jedynie nieznacznie zwalniając tempo pracy. Kiedy zagłębił się po ramiona, zatrudnił Cordelię do wyciągania ziemi z grobu. Używała do tego opróżnionego pojemnika na okazy botaniczne. Zbliżała się północ, kiedy zawołał z ciemnego dołu:

— To już ostatni ładunek — i wygramolił się na powierzchnię. — Łukiem plazmowym mógłbym to zrobić w pięć sekund — wykrztusił, oddychając ciężko. Był brudny i mimo nocnego chłodu zlany potem. Z jaru i okolic źródła wznosiły się smużki mgły.

Razem przyciągnęli ciało Rosemonta na krawędź grobu. Vorkosigan zawahał się przez moment.

— Czy chciałabyś wziąć ubranie dla twojego podporucznika?

Była to niezwykle praktyczna propozycja. Cordelia ze wstrętem myślała o zbezczeszczonych, nagich zwłokach Rosemonta, jednocześnie jednak pożałowała, że sama nie wpadła na ten pomysł wcześniej, kiedy Dubauer dygotał z zimna. Zsunęła mundur ze sztywnego ciała z makabrycznym uczuciem, jakby rozbierała gigantyczną lalkę, po czym zepchnęła je do grobu. Trup z głuchym tąpnięciem wylądował na plecach.

— Chwileczkę! — Wyciągnęła z kieszeni munduru Rosemonta chusteczkę i wskoczyła do dołu tuż obok ciała. Starannie zakryła mu twarz. Był to drobny, nic nie znaczący gest, ale i tak poczuła się lepiej. Vorkosigan złapał ją za rękę i wciągnął na górę.

— W porządku. — Wzięli się za zasypywanie dołu. Szło im to znacznie szybciej, niż kopanie. Najlepiej jak mogli, ubili ziemię, mocno ją udeptując.

— Czy chciałabyś odprawić jakąś ceremonię? — spytał Vorkosigan.

Cordelia potrząsnęła głową. Nie czuła się na siłach, by recytować mętną oficjalną formułę pogrzebową. Zamiast tego uklękła obok grobu i przez kilka minut odmawiała w duchu mniej może przepisową, lecz bardziej szczerą modlitwę za zmarłego członka załogi. Jej wypowiedziane w myślach słowa wzlatywały w górę i znikały w otchłani nieba, bezszelestne jak piórka.

Vorkosigan czekał cierpliwie, póki nie wstała.

— Jest już dość późno — zauważył — a przed chwilą widzieliśmy trzy przekonujące powody, dla których lepiej nie błąkać się po ciemku. Równie dobrze możemy zostać tu aż do świtu. Obejmę wartę pierwszy. Czy nadal chcesz roztrzaskać mi głowę kamieniem?

— Nie w tej chwili — odparła szczerze.

— Doskonale. Obudzę cię później.

Vorkosigan rozpoczął wartę od obchodu łąki, zabierając ze sobą zimne światło, migoczące w jego dłoni niczym schwytany świetlik. Cordelia leżała na wznak obok Dubauera. Za gęstniejącą zasłoną mgły słabo połyskiwały gwiazdy. Czy jedna z nich mogła być jej statkiem — albo Vorkosigana? Mało prawdopodobne, zważywszy dystans, na jaki bez wątpienia zdążyły się już oddalić.

Czuła się wypalona. Energia, wola, pragnienia — wszystko prześlizgiwało się jej przez palce niby świetlista ciecz i znikało wessane w głąb bezkresnej pustyni. Zerknęła na Dubauera i gwałtownie otrząsnęła się z kuszącej, jakże łatwej rozpaczy. Nadal jestem dowódcą, upomniała się ostro. Odpowiadam za innych. Wciąż mi służysz, podporuczniku, choć w tej chwili nie jesteś w stanie słuchać nawet własnego instynktu…

Myśl ta zdawała się prowadzić ku jakiemuś wielkiemu oświeceniu, jednakże ów trop rozpłynął się nagle i Cordelia zasnęła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Podzielili skromne łupy z obozu na dwa zaimprowizowane plecaki i szarym mglistym rankiem ruszyli ku nizinom. Cordelia prowadziła Dubauera za rękę i podtrzymywała go, kiedy się potykał. Nie była pewna, czy ją poznawał, niemniej lgnął do niej i bał się Vorkosigana.

W miarę schodzenia na dół otaczający ich las stawał się coraz gęstszy, a drzewa — coraz wyższe. Z początku Vorkosigan wyrąbywał drogę w poszyciu swym nożem, później jednak poprowadził ich korytem strumienia. Przez baldachim gałęzi zaczynały już prześwitywać słoneczne rozbryzgi. W ich blasku aksamitne kępy mchu rozjarzyły się jaskrawą zielenią, zawirowania wody rozbłysły oślepiająco, a kamienie na dnie nabrały barwy starych monet z brązu.

Wśród maleńkich stworzeń, zajmujących nisze ekologiczne, odpowiadające tym należącym do owadów na Ziemi, najpopularniejsza była symetria promieniowa. Niektóre odmiany latające, przypominające napełnione gazem meduzy, szybowały nad strumieniem całymi lśniącymi chmurami, ciesząc oczy Cordelii, której kojarzyły się z ławicami delikatnych baniek mydlanych. Najwyraźniej ich widok wywarł też zbawienny wpływ na Vorkosigana, bowiem Barrayarczyk zarządził postój, przerywając morderczy — przynajmniej w opinii Cordelii — marsz.

Napili się wody ze strumienia i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, obserwując latające bańki, śmigające tam i z powrotem wśród pyłu wodnego nad wodospadem. Vorkosigan przymknął oczy i oparł się o drzewo. On także balansuje na krawędzi wyczerpania, uświadomiła sobie Cordelia. Nie strzeżona, przyjrzała mu się z uwagą. Przez cały czas traktował ją z szorstkim, lecz pełnym szacunku, typowo wojskowym profesjonalizmem. Jednak coś ją niepokoiło, niejasne wrażenie, że przeoczyła coś istotnego. Nagle potrzebna informacja pojawiła się w jej pamięci niczym piłka, która — przytrzymana pod wodą — śmiga w końcu w górę, wystrzeliwując na powierzchnię.

— Wiem, kim jesteś. Vorkosiganem, Rzeźnikiem Komarru. — Natychmiast pożałowała, że odezwała się na głos, bowiem mężczyzna otworzył oczy i spojrzał wprost na nią. Jego twarz wyrażała całą gamę uczuć.

— Co możesz wiedzieć o Komarrze? — ton jego głosu wyraźnie mówił: “Betańska ignorantka”.

— Tyle, co wszyscy. To był bezwartościowy kawał skały, który wasi ludzie zaanektowali siłą po to, by przejąć kontrolę nad pobliskim skupiskiem korytarzy przestrzennych. Rządzący tam senat przyjął warunki kapitulacji i natychmiast potem jego członkowie zostali wymordowani. Ty dowodziłeś tą ekspedycją, ale… — Z pewnością Vorkosigan z Komarru był admirałem. — Czy to byłeś ty? Mówiłeś chyba, że nie zabijasz jeńców.

— Tak, to byłem ja.

— Czy za to właśnie cię zdegradowali? — spytała zdumiona. Myślała, że podobne zachowanie nie odbiega od barrayarskich standardów.

— Nie. Za to, co nastąpiło potem — wyraźnie nie odpowiadał mu temat tej rozmowy, lecz Barrayarczyk ponownie zaskoczył Cordelię, dodając: — Ta część historii została skutecznie wyciszona. Dałem moje słowo — słowo Vorkosigana — że darujemy im życie. Oficer polityczny unieważnił mój rozkaz i za moimi plecami polecił ich stracić. Zabiłem go za to.

— Dobry Boże!

— Własnoręcznie skręciłem mu kark, na mostku mojego statku. Rozumiesz, to była sprawa osobista — chodziło o mój honor. Nie mogłem postawić go przed plutonem egzekucyjnym — wszyscy żołnierze obawiali się reakcji Ministerstwa Edukacji Politycznej.

Cordelia przypomniała sobie, że ów oficjalny eufemizm oznaczał w istocie tajną policję. Oficerowie polityczni stanowili jej odnogę militarną.

— A ty się nie boisz?

— To oni boją się mnie — uśmiechnął się kwaśno. — Jak padlinożercy wczoraj w nocy, oni także uciekają przez śmiałym atakiem. Nie wolno tylko odwracać się do nich plecami.

— Dziwne, że nie kazali cię powiesić.

— Rozpętało się prawdziwe piekło. — Za zamkniętymi drzwiami — dodał, zatopiony we wspomnieniach, odruchowo macając naszywki na kołnierzu. — Ale Vorkosigan nie może tak po prostu zniknąć, jeszcze nie teraz. Niemniej zyskałem paru potężnych nieprzyjaciół.

— Nic dziwnego — ta prosta, pozbawiona upiększeń i usprawiedliwień historia zabrzmiała w jej uszach prawdziwie, choć Cordelia nie miała żadnych podstaw, by mu zaufać. — Czy może wczoraj przypadkiem odwróciłeś się plecami do jednego z owych nieprzyjaciół?

Rzucił jej ostre spojrzenie.

— Możliwe — odparł powoli. — Jednak ta teoria ma pewne wady.

— Na przykład?

— Ciągle jeszcze żyję. Nie przypuszczam, żeby zaryzykowali podobną akcję, nie doprowadzając jej do finału. Bez wątpienia podchwycili sposobność, by winą za moją śmierć obciążyć Betan.

— O rany. A ja sądziłam, że mam problemy z dowodzeniem. Wystarczy mi zmuszanie grupy betańskich primadonn naukowych do zgodnej współpracy choćby przez parę miesięcy. Boże, chroń mnie od polityki.

Vorkosigan uśmiechnął się lekko.

— Z tego, co słyszałem o Betanach, to raczej niełatwe zadanie. Nie sądzę, abym chciał się z tobą zamienić. Dyskusje nad każdym rozkazem doprowadzałyby mnie do szału.

— Nad każdym nie dyskutują. — Posłała mu szeroki uśmiech, bowiem poruszony temat przywołał kilka zabawnych wspomnień. — Szybko uczysz się, jak ich podpuszczać.

— Jak myślisz, gdzie jest teraz twój statek?

Rozbawienie Cordelii zniknęło jak zdmuchnięte, zastąpione nagłą czujnością.

— Przypuszczam, że to zależy od tego, gdzie się podziewa twój.

Vorkosigan wzruszył ramionami i wstał, ściągając paski plecaka.

— Zatem nie traćmy czasu. Wkrótce się dowiemy — podał jej rękę i pomógł wstać. Jego twarz znowu była twarzą służbisty.

Zejście z wielkiej góry na czerwone ziemie niziny zajęło im cały długi dzień. Z bliska okazało się, że równinę przecinają liczne potoki, mętne po niedawnych deszczach. Gdzieniegdzie wyrastały grupki niegościnnych skał. W dali dostrzegli stada sześcionogich trawożerców. Z ich płochliwości Cordelia wydedukowała, że w pobliżu czają się liczni drapieżcy.

Vorkosigan maszerowałby dalej, lecz Dubauer dostał długiego, gwałtownego ataku drgawek, a następnie stał się apatyczny i senny. Cordelia zażądała, aby zatrzymać się na noc. Rozbili zatem obóz, jeśli oczywiście określenie to oddaje siedzenie na ziemi na niewielkiej łące wśród drzew. W znużonej ciszy spożyli skromny posiłek, składający się z owsianki i sosu z pleśniowego sera. Gdy ostatnie ślady barwnego zachodu słońca spłynęły z nieba, Vorkosigan przełamał kolejne zimne światło i usiadł na płaskim głazie. Cordelia położyła się i obserwowała czuwającego Barrayarczyka, póki sen nie uwolnił jej od bólu nóg i głowy.

Vorkosigan zbudził ją, gdy minęła połowa nocy. Jej mięśnie zdawały się skrzypieć i trzeszczeć od nadmiaru kwasu mlekowego, gdy Cordelia wstawała sztywno, aby objąć wartę. Tym razem Vorkosigan oddał jej paralizator.

— Nic nie widziałem — powiedział — ale coś tam chwilami okropnie hałasuje. — Wydawało się to wystarczającym wyjaśnieniem dla okazanego jej zaufania.

Sprawdziła, co słychać u Dubauera, po czym zajęła miejsce na głazie i zapatrzyła się na ogromną bryłę góry. Gdzieś tam Rosemont leżał w swym głębokim grobie, bezpieczny od dziobów i żołądków padlinożerców, nadal jednak skazany na powolny rozkład. Cordelia skupiła swe rozbiegane myśli na osobie leżącego na granicy błękitnozielonego światła Vorkosigana, niemal niewidocznego w mundurze maskującym.

Stanowił dla niej prawdziwą zagadkę. Bez wątpienia był jednym z barrayarskich arystokratów-wojowników, wychowanków starej szkoły, pozostających w konflikcie z młodymi przedstawicielami rządowej biurokracji. Militarystyczne skrzydła obu frakcji zawiązały wprawdzie niepewny, sztuczny sojusz, kontrolujący zarówno ośrodki władzy, jak i siły zbrojne, jednakże w gruncie rzeczy oba stronnictwa były naturalnymi nieprzyjaciółmi. Cesarz zręcznie utrzymywał delikatną równowagę sił, lecz nikt nie miał wątpliwości, że po śmierci przebiegłego starca Barrayar w najlepszym razie czeka okres politycznego kanibalizmu, jeśli nie wojna domowa — chyba że jego następca okaże się silniejszy, niż sądzono. Cordelia żałowała, że wie tak mało o skomplikowanych zależnościach rodzinnych i politycznych na Barrayarze. Umiała podać nazwisko rodowe cesarza — Vorbarra — bowiem kojarzyło się z nazwą planety, ale poza tym miała dość mętne pojęcie o tamtejszych złożonych stosunkach.

Z roztargnieniem pogładziła dłonią maleńki paralizator. Pokusa była wielka — kto właściwie jest w tej chwili panem, a kto jeńcem? Ale sama nie potrafiłaby zadbać o Dubauera w tej głuszy. Musiała mieć jakieś zapasy, a ponieważ Vorkosigan zachował dość ostrożności, by nie określić dokładnego położenia kryjówki, potrzebowała go, aby ją tam zaprowadził. Poza tym, dała słowo. Fakt, że Vorkosigan automatycznie zaakceptował je jako wiążące, wiele mówił o Barrayarczyku. Z pewnością sam traktował swe obietnice z równą powagą.

W końcu niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. Wkrótce pojawiły się zorze: beżowa, zielona i złota, odtwarzając w stonowanych barwach niewiarygodny spektakl z poprzedniego wieczoru. Vorkosigan ocknął się, usiadł, po czym wstał i pomógł jej zaprowadzić Dubauera nad strumień i umyć. Zjedli kolejny posiłek złożony z owsianki i sosu serowego. Tym razem Vorkosigan spróbował dla odmiany zmieszać oba składniki, natomiast Cordelia jadła po łyżce na zmianę. Żadne z nich nie skomentowało jadłospisu.

Vorkosigan poprowadził ich na północny zachód przez piaszczystą ceglastoczerwoną równinę. Podczas suchej pory roku zamieniała się ona niemal w pustynię, teraz jednak ozdabiały ją jaskrawe plamy świeżej, zielonej i żółtej roślinności, gęsto przetykanej licznymi odmianami małych dzikich kwiatów. Cordelia ze smutkiem zauważyła, że Dubauer zdawał się w ogóle ich nie dostrzegać.

Po jakichś trzech godzinach szybkiego marszu dotarli do pierwszej przeszkody tego dnia, stromej skalistej doliny, której środkiem rwała rzeka koloru kawy z mlekiem. Przez jakiś czas wędrowali wzdłuż krawędzi skarpy, szukając brodu.

— Tamten kamień w dole się poruszył — zauważyła nagle Cordelia.

Vorkosigan wyjął zza pasa polową lunetkę i przyjrzał się uważnie.

— Masz rację.

Pół tuzina kawowych garbów, wyglądających jak głazy na piaszczystym brzegu, okazało się przysadzistymi sześcionogami o grubych odnóżach, wygrzewającymi się w porannym słońcu.

— Sprawiają wrażenie stworzeń ziemiowodnych. Ciekawe, czy są mięsożerne — zainteresował się Vorkosigan.

— Szkoda, że tak wcześnie przerwaliście nasze badania. W przeciwnym razie potrafiłabym odpowiedzieć na wszystkie te pytania. O, tam widać kolejną grupkę tych nibybaniek mydlanych — do licha, nie przypuszczałam, że mogą dorosnąć do takich rozmiarów i nadal latać.

Stadko kilkunastu baniek, przejrzystych niczym szklane kieliszki i liczących sobie pełne trzydzieści centymetrów średnicy, płynęło nad rzeką jak pęk puszczonych z wiatrem balonów. Kilka z nich podleciało do sześcionogów i łagodnie osiadło na ich grzbietach. Lekko spłaszczone, przypominały niesamowite berety. Cordelia pożyczyła od swego towarzysza lunetkę i spojrzała uważniej.

— Czy nie sądzisz, że pełnią podobną rolę do ziemskich ptaków, zbierających pasożyty ze skóry bydła? Nie, chyba jednak nie.

Sześcionogi wstały, sycząc i poświstując i z ociężałym pośpiechem wsunęły się do wody. Bańki, teraz barwy kieliszków napełnionych burgundem, nadęły się i ponownie uniosły w powietrze.

— Bańki-wampiry? — spytał Vorkosigan.

— Najwyraźniej.

— Co za odrażające stworzenia.

Cordelia z trudem stłumiła śmiech, widząc malujące się na jego twarzy obrzydzenie.

— Jako mięsożerca nie powinieneś ich potępiać.

— Potępiać — nie; unikać — owszem.

— Tu się z tobą zgodzę.

Podążali dalej w górę strumienia, mijając spieniony brązowy wodospad. Po mniej więcej półtora kilometra dotarli do miejsca, w którym łączyły się dwa dopływy. Rzeka była tu zachęcająco płytka. Podczas przeprawy przez drugie odgałęzienie Dubauer stracił równowagę, stawiając nogę na śliskim kamieniu i z nieartykułowanym okrzykiem zniknął pod wodą.

Cordelia gwałtownie zacisnęła palce na jego ramieniu i siłą rzeczy upadła wraz z nim, osuwając się w głębsze miejsce. Ogarnęło ją przerażenie, że nurt porwie go w dół rzeki, gdzie czekały te wielkie sześcionogi, ostre skały i wodospad. Nie dbając o wlewającą się do ust wodę, pochwyciła go obiema rękami. Zaraz będzie za późno — nie!

Coś szarpnęło nią gwałtownie, opierając się wartkiemu prądowi. To Vorkosigan chwycił ją za pasek, teraz zaś holował dwójkę Betan na płyciznę z siłą i wprawą godną dokera.

Lekko zakłopotana, lecz wdzięczna, stanęła na nogi i zaczęła ciągnąć kaszlącego Dubauera w stronę brzegu.

— Dzięki — wykrztusiła.

— A co, myślałaś, że pozwolę wam utonąć? — spytał cierpko, wylewając wodę z butów.

Cordelia, zawstydzona, wzruszyła ramionami.

— No, cóż — przynajmniej nie opóźnialibyśmy marszu.

— Hm — odchrząknął, nie mówiąc już ani słowa więcej.

Znaleźli skaliste miejsce, gdzie usiedli, zjedli swą owsiankę i podsuszyli się nieco przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Pokonywali coraz to nowe kilometry, lecz stercząca po ich prawej stronie ogromna góra w ogóle nie malała. W pewnej chwili Vorkosigan rozejrzał się w poszukiwaniu sobie tylko znanych znaków i skręcił na zachód. Góra pozostała za ich plecami, zachodzące słońce świeciło prosto w oczy.

Przekroczyli kolejną rzekę. Gdy zbliżali się do wylotu doliny, Cordelia o mało nie potknęła się o pokrytego czerwonym futrem sześcionoga, przycupniętego nieruchomo w zagłębieniu i idealnie zlewającego się z otoczeniem. Delikatne stworzenie, wielkości średniego psa, we wdzięcznych podskokach umknęło w głąb ceglastej równiny.

Cordelia ocknęła się nagle.

— Ten zwierzak jest jadalny!

— Paralizator, szybko! — krzyknął Vorkosigan. Pospiesznie wcisnęła mu do ręki broń. Barrayarczyk przyklęknął na jedno kolano, wycelował i błyskawicznie powalił zwierzę.

— Świetny strzał! — wykrzyknęła z podziwem Cordelia.

Vorkosigan posłał jej przez ramię szeroki, chłopięcy uśmiech i podbiegł do zdobyczy.

— Och! — westchnęła, oszołomiona efektem tego uśmiechu. Przez sekundę rozjaśnił on jego twarz niczym promień słońca. Zrób to jeszcze raz, pomyślała, po czym odpędziła tę myśl. Obowiązki. Pamiętaj o swoich obowiązkach.

Poszła za nim do miejsca, gdzie leżało zwierzę. Vorkosigan zdążył już dobyć noża i zastanawiał się, gdzie uderzyć. Nie mógł poderżnąć mu gardła, bowiem stwór nie miał szyi.

— Mózg leży tuż za oczami. Może zdołasz go dosięgnąć, jeśli wycelujesz między pierwszą parę łopatek — zasugerowała.

— Powinno pójść dostatecznie szybko — zgodził się Vorkosigan i tak też uczynił. Stworzenie zadygotało, westchnęło i zdechło. — Jest jeszcze za wcześnie, żeby zatrzymywać się na popas, ale mamy tu wodę, a nad rzeką znajdzie się dość drewna, by rozpalić ognisko. Oznacza to jednak dodatkowe kilometry jutro — ostrzegł.

Cordelia zmierzyła wzrokiem zwierzę, myśląc o pieczystym.

— W porządku.

Vorkosigan dźwignął łup i przerzucił go sobie przez ramię.

— Gdzie twój podporucznik?

Cordelia rozejrzała się. Dubauer zniknął.

— Do diabła — jęknęła i rzuciła się biegiem z powrotem w miejsce, gdzie stali, kiedy Vorkosigan upolował im kolację. Ani śladu Dubauera. Podeszła na brzeg wąwozu.

Dubauer ze zwieszonymi bezwładnie rękami stał na brzegu strumienia. Jak pogrążony w transie zadzierał głowę. Ku jego uniesionej twarzy spływała właśnie wielka przejrzysta bańka.

— Dubauer, nie! — krzyknęła Cordelia i pospiesznie zaczęła zsuwać się w dół. Po drodze wyprzedził ją Vorkosigan i razem popędzili w stronę rzeczki. Bańka tymczasem przysiadła na twarzy podporucznika i spłaszczyła się lekko. Dubauer z donośnym krzykiem uniósł ręce do głowy.

Vorkosigan dobiegł pierwszy. Gołą dłonią złapał oklapła bańkę i oderwał ją od twarzy podporucznika. W jego ciało zagłębiało się kilkanaście ciemnych, przypominających macki ssawek, które naciągnęły się i pękły, kiedy stwór został oddzielony od ofiary. Vorkosigan cisnął bańkę na piasek i rozdeptał ją. Dubauer tymczasem upadł na ziemię i skulił się na boku. Cordelia próbowała odciągnąć jego dłonie od twarzy. Wydawał z siebie dziwne chrapliwe odgłosy, jego ciałem wstrząsały dreszcze. Następny atak, pomyślała, i nagle, zelektryzowana, uświadomiła sobie, że Dubauer płacze.

Przytuliła go do siebie, aby powstrzymać spazmatyczne drgawki. Miejsca, w których ssawki przebiły skórę, były czarne, otoczone pierścieniami czerwonego ciała, które puchły w zastraszającym tempie. Jedna, szczególnie paskudna ranka znajdowała się w kąciku oka. Cordelia ostrożnie wydłubała ze skóry Dubauera resztki ssawek, które oparzyły ją boleśnie. Najwyraźniej całe stworzenie pokrywała podobna trucizna, bowiem Vorkosigan klęczał obok strumienia z ręką pod wodą. Pospiesznie usunęła pozostałe macki i przywołała Barrayarczyka do siebie.

— Czy masz w twojej apteczce coś, co mogłoby mu pomóc?

— Tylko antybiotyk — podał jej tubkę i Cordelia posmarowała obficie twarz Dubauera. Nie była to co prawda maść na oparzenia, ale musiała wystarczyć. Vorkosigan przez moment wpatrywał się w podporucznika, po czym z wahaniem podał jej małą białą pastylkę.

— To bardzo silny środek przeciwbólowy. Mam tylko cztery. Powinien wystarczyć do rana.

Umieściła pastylkę na języku chłopaka. Najwyraźniej lek był bardzo gorzki, bo próbował go wypluć, jednak Cordelia przytrzymała pigułkę i zmusiła go, aby ją połknął. Po paru minutach zdołała podnieść go na nogi i podprowadzić do wybranego przez Vorkosigana miejsca postoju, z którego rozciągał się widok na piaszczyste rzeczne koryto.

W tym czasie Vorkosigan zgromadził spory stos drewna.

— Jak zamierzasz je podpalić? — spytała Cordelia.

— Kiedy byłem małym chłopcem, musiałem nauczyć się rozpalać ogień za pomocą tarcia. — Vorkosigan przywołał dawne wspomnienia. — Na szkolnym obozie wojskowym. To wcale nie takie proste. Zabrało mi całe popołudnie. Prawdę mówiąc, nigdy nie rozpaliłem ognia w ten sposób — poradziłem sobie, rozbierając akumulator komunikatora. — Zaczął grzebać w kieszeniach i za pasem. — Instruktor był wściekły. Zdaje się, że komunikator należał do niego.

— Nie masz żadnych zapalników chemicznych? — Cordelia skinieniem głowy wskazała pas ze sprzętem.

— Zakłada się, że jeśli potrzebujesz ciepła, możesz zawsze użyć łuku plazmowego — klepnął dłonią pustą kaburę. — Mam inny pomysł. Odrobinę drastyczny, ale sądzę, że zadziała. Lepiej usiądź gdzieś z twoim botanikiem. Może być głośno.

Z uchwytu z tyłu pasa wyjął bezużyteczną baterię łuku plazmowego.

— Oho! — rzuciła Cordelia, odsuwając się szybko. — Czy to nie lekka przesada? A poza tym, co z kraterem? Z powietrza będzie widoczny w promieniu dziesiątków kilometrów.

— Wolisz siedzieć tu i pocierać dwa patyki? Ale masz rację, trzeba coś zrobić z kraterem.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym podbiegł na krawędź niewielkiej kotliny. Cordelia usiadła obok Dubauera, objęła go mocno i skuliła się w oczekiwaniu wybuchu.

Vorkosigan ostrym sprintem wyskoczył zza zbocza i natychmiast padł na ziemię. Za jego plecami zapłonęła jaskrawa, błękitnobiała błyskawica, której towarzyszył grzmot, wstrząsający całą okolicą. W powietrze uniosła się kolumna dymu, pyłu i pary, po paru sekundach posypał się deszcz kamyków, ziemi i odłamków stopionego piasku. Vorkosigan ponownie zniknął, by po chwili wrócić z płonącą pochodnią.

Cordelia poszła obejrzeć zniszczenia. Vorkosigan wywołał krótkie spięcie w baterii, po czym umieścił ją jakieś sto metrów dalej, na zewnętrznej krawędzi łuku w miejscu, gdzie bystra mała rzeczka skręcała na wschód. Wybuch pozostawił po sobie imponujący szklisty krater, szeroki na jakieś piętnaście metrów i głęboki na pięć. Ciągle unosił się z niego dym. Na oczach Cordelii woda przerwała krawędź leja i chlusnęła do środka w kłębach pary. Za godzinę miejsce to będzie przypominało naturalne zakole.

— Nieźle — mruknęła z aprobatą.

Wykroili z mięsa spore ciemnoczerwone porcje i nadziali je na patyki. — Jakie lubisz? — spytał Vorkosigan. — Krwiste? Przypieczone?

— Myślę, że lepiej będzie upiec je dość mocno — poradziła Cordelia. — Jeszcze nie zakończyliśmy badań mikrobiologicznych.

Vorkosigan zerknął niepewne na swoją porcję.

— Tak, oczywiście — odparł słabo.

Przypiekli mięso dokładnie ze wszystkich stron, po czym usiedli przy ognisku i z zapałem wgryźli się w dymiącą pieczeń. Nawet Dubauer zdołał przełknąć kilkanaście małych kęsów. Mięso przypominało dziczyznę, było dość twarde, miało też gorzki posmak, ale nikt nie zaproponował dodatku w postaci owsianki bądź sosu z sera pleśniowego.

Cordelię ogarnął dziwny nastrój. Mundur Vorkosigana był brudny, wilgotny i poplamiony zaschniętą krwią zwierzęcia — podobnie jak jej własny. Podbródek pokrywał trzydniowy zarost, twarz w blasku ognia lśniła od tłuszczu sześcionoga, a cała postać cuchnęła potem. Cordelia podejrzewała, że — wyjąwszy zarost — sama wcale nie wygląda lepiej, a wiedziała, że pod względem zapachu co najmniej mu dorównuje. Była świadoma obecności jego ciała — silnego, krępego, stuprocentowo męskiego. Poczuła, że budzą się w niej zmysły, które — jak sądziła — już dawno udało jej się stłumić. Musi zacząć myśleć o czymś innym…

— Wystarczyły trzy dni, by powrócić do poziomu jaskiniowca — zastanawiała się na głos. — Często wyobrażamy sobie, że nasza cywilizacja tkwi w nas samych, podczas gdy w istocie tworzą ją rzeczy.

Vorkosigan popatrzył z krzywym uśmiechem na starannie umytego Dubauera.

— Ty jednak potrafisz zachować poczucie cywilizacji, mimo pozorów dzikości.

Cordelia zarumieniła się, zakłopotana, wdzięczna losowi za maskujący wszystko blask ognia.

— Wypełniam tylko obowiązki.

— Niektórzy wykazaliby się większą elastycznością oceny tego, co do nich należy. A może byłaś w nim zakochana?

— W Dubauerze? Na Boga, nie! Nie zadaję się z niemowlętami. To po prostu dobry dzieciak. Chciałabym odwieźć go do domu.

— A ty? Masz rodzinę?

— Jasne. Mamę i brata, w Kolonii Beta. Mój tato także służył w Zwiadzie.

— Czy należał do tych, którzy nie wrócili?

— Nie, zginął w wypadku w porcie promowym jakieś dziesięć kilometrów od domu. Właśnie wracał z przepustki do jednostki.

— Moje kondolencje.

— To było wiele lat temu. — Wchodzimy na tematy osobiste, co?, pomyślała. Jednak lepsze już to, niż unikanie przesłuchania w kwestiach wojskowych. Miała gorącą nadzieję, że w rozmowie nie wypłynie na przykład temat najnowszego sprzętu betańskiego. — A co z tobą? Też masz rodzinę? — Nagle przyszło jej do głowy, że jest to dyskretna forma pytania: “Czy jesteś żonaty?”

— Mój ojciec żyje. To książę Vorkosigan. Matka była półkrwi Betanką — dodał z wahaniem.

Cordelia zdecydowała, że o ile Vorkosigan w pełni swej wojskowej surowości to naprawdę groźny widok, Vorkosigan próbujący zachowywać się uprzejmie jest wręcz porażający. Jednak ciekawość nie pozwoliła jej zakończyć rozmowy.

— To dość niezwykłe. Jak to się stało?

— Dziadek ze strony matki, książę Xav Vorbarra, był dyplomatą. W czasach swej młodości, jeszcze przed wojną cetagandańską, piastował stanowisko ambasadora w Kolonii Beta. Zdaje się, że babka pracowała wówczas w Biurze Handlu Międzygwiezdnego.

— Dobrzeją znałeś?

— Po tym, jak moja matka… umarła i zakończyła się wojna domowa Yuriego Vorbarry, przez parę lat spędzałem szkolne wakacje w domu księcia w stolicy. Niestety, nie zgadzali się z ojcem, bowiem należeli do dwóch przeciwnych partii. Xav przewodził ówczesnym liberałom, mój ojciec zaś był — i jest — jednym z filarów starej arystokracji wojskowej.

— Czy twoja babka była szczęśliwa na Barrayarze? — Cordelia oszacowała, że Vorkosigan mógł uczęszczać do szkoły jakieś trzydzieści lat wcześniej.

— Nie sądzę, aby kiedykolwiek przystosowała się w pełni do naszej społeczności. No i oczywiście wojna Yuriego… — zawiesił głos, po czym ciągnął dalej: — Obcy — szczególnie wy, Betanie — żywicie osobliwy pogląd, że Barrayar to coś w rodzaju monolitu, w istocie jednak jesteśmy niezwykle podzielonym społeczeństwem. Mój rząd od dawna zwalcza silne tendencje odśrodkowe.

Vorkosigan nachylił się naprzód i wrzucił do ognia kolejny kawałek drewna. Chmura iskier wystrzeliła w górę niczym strumień maleńkich pomarańczowych gwiazd, umykających do nieba, gdzie ich miejsce.

— Popierasz swego ojca?

— Dopóki żyje. Zawsze pragnąłem być żołnierzem i unikałem wszelkich rozgrywek. Mam awersję do polityki: przez nią zginęło paru członków mojej rodziny. Ale już najwyższy czas, żeby ktoś zajął się tymi przeklętymi biurokratami i siedzącymi u nich w kieszeniach szpiegami. Wyobrażają sobie, że do nich należy przyszłość, ale w istocie to tylko ścieki, spływające w nicość.

— Jeśli w domu wyrażasz swe poglądy równie stanowczo, to nic dziwnego, że upomniała się o ciebie polityka — poruszyła patykiem płonące polana, uwalniając nowy snop iskier.

Dubauer, oszołomiony środkiem przeciwbólowym, szybko zapadł w sen, lecz Cordelia jeszcze długo nie mogła zasnąć. Raz po raz odtwarzała w pamięci rozmowę, która poruszyła ją do głębi. Choć w sumie, co ją obchodził fakt, że jakiś Barrayarczyk z uporem pcha głowę w stryczek? Po co miałaby się angażować? To nie ma sensu. Żadnego. Nawet jeśli jego mocarne dłonie ucieleśniają marzenia o sile…

Obudziła się w środku nocy, przestraszona. To tylko jaśniejszy rozbłysk ognia, uspokoiła się. Vorkosigan dodał do niego większe naręcze drew. Cordelia usiadła, on zaś podszedł do niej.

— Cieszę się, że nie śpisz. Potrzebuję cię. — Wcisnął jej w dłoń nóż. — Ten trup przyciąga nieproszonych gości. Zamierzam wrzucić go do rzeki. Przytrzymasz mi pochodnię?

— Jasne.

Przeciągnęła się, wstała i wybrała odpowiednią gałąź. Przecierając dłonią oczy szła za Vorkosiganem w stronę rzeki. Rozchybotany pomarańczowy płomyk rzucał wokół czarne, wirujące cienie, które bardziej utrudniały, niż ułatwiały widzenie. Gdy dotarli na brzeg, Cordelia kątem oka pochwyciła jakiś ruch wśród skał. Towarzyszył mu tupot i znajome posykiwanie.

— Oho! Po lewej stronie, w górze strumienia czai się kilka tych padlinożerców.

— W porządku.

Vorkosigan cisnął pozostałości ich kolacji w sam środek nurtu, gdzie zniknęły z cichym bulgotem. Nagle rozległ się głośny plusk — nie było to jednak echo. Aha!, pomyślała Cordelia. Widziałam, jak ty też podskakujesz, Barrayarczyku. Cokolwiek jednak plusnęło, nie pokazało się ponad powierzchnią wody, a wartki prąd unicestwił wszelkie ślady. Po chwili doszły ich z dołu rzeki dziwne syki, zagłuszone donośnym wrzaskiem. Vorkosigan wyciągnął paralizator.

— Jest ich całe stado — zauważyła nerwowo Cordelia. Stali oparci o siebie plecami, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Vorkosigan oparł paralizator o przegub ręki, starannie wycelował i wystrzelił. Broń bzyknęła cicho i jeden z ciemnych kształtów runął na ziemię. Jego towarzysze obwąchali go z ciekawością, po czym ruszyli w stronę dwójki ludzi.

— Szkoda, że twoja broń jest taka cicha. Przydałoby się trochę hałasu — ponownie wycelował i powalił następne dwa zwierzęta. Na reszcie stada nie zrobiło to żadnego wrażenia. Vorkosigan odchrząknął. — Twój paralizator jest prawie zupełnie rozładowany.

— Nie starczy, żeby pozbyć się reszty, co?

— Nie.

Jeden z drapieżników, śmielszy niż pozostałe, wyprysnął naprzód. Vorkosigan zareagował natychmiast, rzucając się ku niemu z głośnym okrzykiem i zwierzę wycofało się — na razie. Padlinożercy z równin byli więksi, niż ich górscy kuzyni i, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze brzydsi. Najwyraźniej żerowali też w większych grupach. Kiedy ludzie spróbowali oddalić się od brzegu, krąg zwierząt zacisnął się wokół nich.

— Do diabła — westchnął Vorkosigan. — To nas załatwi. — Z góry spływał ku nim bezszelestnie tuzin półprzejrzystych kuł. — Co za paskudna śmierć. Cóż, przynajmniej zabierzmy z nami jak najwięcej tych stworów — zerknął na nią, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale jedynie potrząsnął głową, szykując się do odparcia ataku.

Cordelia z mocno bijącym sercem spojrzała na płynące w powietrzu bańki i nagle przyszedł jej do głowy genialny pomysł.

— O, nie. To wcale nie ostatnia kropla w naszej czarze, tylko flota sojuszników, przybywająca nam z odsieczą. Chodźcie tu, moje śliczne — wabiła. — Chodźcie do mamusi.

— Zwariowałaś? — syknął Vorkosigan.

— Chciałeś hałasu? Będziesz miał hałas. Jak sądzisz, co utrzymuje w powietrzu te stworzenia?

— Nie zastanawiałem się nad tym. Ale to niemal na pewno musi być…

— Wodór! Założę się, o co tylko zechcesz, że te urocze minifabryki chemiczne dokonują elektrolizy wody. Zauważyłeś, że zawsze trzymają się w pobliżu rzek i strumieni? Szkoda, że nie mam rękawic.

— Pozwól, że ja to zrobię.

W rozjaśnionej słabym blaskiem ognia ciemności błysnął szeroki uśmiech. Vorkosigan wyskoczył w górę i pochwycił wijące się kasztanowe macki jednej z baniek, po czym cisnął ją na ziemię tuż przed zbliżających się padlinożerców. Cordelia, trzymająca pochodnię niczym szermierz floret, gwałtownie pchnęła ją naprzód. W deszczu iskier uderzyła bańkę raz, drugi, trzeci.

Stwór eksplodował w kuli oślepiającego ognia, który opalił brwi Cordelii. Wybuchowi towarzyszył donośny, niski huk i zdumiewający smród. Na siatkówce Cordelii zatańczyły pomarańczowe i zielone rozbłyski. Powtórzyła swą sztuczkę z kolejną zdobyczą Vorkosigana. Futro jednego z drapieżników zajęło się ogniem, co doprowadziło do powszechnego odwrotu przy akompaniamencie pisków i syków. Cordelia dziabnęła pochodnią bańkę, unoszącą się w powietrzu. Ognista kula na moment oświetliła całą dolinę rzeki i garbate grzbiety umykających napastników.

Vorkosigan gorączkowo poklepywał ją po plecach. Dopiero gdy dotarła do niej woń spalenizny Cordelia uświadomiła sobie, że podpaliła własne włosy. Barrayarczyk zdusił płomienie. Pozostałe bańki poszybowały wysoko w powietrze i odpłynęły w dal, poza jedną, którą Vorkosigan zdążył schwytać i przytrzymać, nadeptując na jej macki.

— Ha! — Cordelia odtańczyła wokół niego tryumfalny taniec wojenny. Gwałtowny napływ adrenaliny do krwi sprawił, że poczuła niemądrą chęć, aby wybuchnąć śmiechem. Odetchnęła głęboko. — Jak twoja ręka?

— Lekko oparzona — przyznał. Zdjął koszulę i zawinął w nią bańkę, która pulsowała, cuchnąc coraz mocniej. — Może nam się jeszcze przydać.

Opłukał dłoń w strumieniu, po czym oboje pobiegli z powrotem do obozu. Dubauer leżał spokojnie. Kilka minut później w kręgu światła pojawił się zabłąkany drapieżnik, węsząc i posykując. Vorkosigan odpędził go pochodnią, nożem i przekleństwami — szeptanymi, żeby nie obudzić podporucznika.

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez resztę drogi zadowolimy się racjami żywnościowymi — stwierdził po powrocie.

Cordelia skinęła głową na znak zgody.

Obudziła mężczyzn o pierwszym brzasku. Podobnie jak Vorkosiganowi, zaczynało zależeć jej, by jak najszybciej dotrzeć do obiecującej bezpieczeństwo kryjówki z zapasami. Uwięziona w fałdach koszuli Vorkosigana bańka zdechła w nocy i oklapła, zamieniając się w paskudną galaretowatą maź. Barrayarczyk z konieczności poświęcił parę cennych minut na krótką przepierkę, ale i tak pozostawione przez schwytane zwierzę śmierdzące plamy zapewniły mu niekwestionowane pierwsze miejsce w prywatnym konkursie Cordelii na najbrudniejszego członka ich grupki. Zjedli szybkie śniadanie, złożone z mdłej, lecz bezpiecznej owsianki i sosu z sera pleśniowego, po czym o wschodzie słońca ruszyli w drogę. Ich długie cienie wyprzedzały maszerujących, tańcząc na rdzawej, ukwieconej równinie.

Niedługo przed południowym postojem Vorkosigan zatrzymał się i zniknął za krzakiem, aby ulżyć pęcherzowi. Za chwilę dobiegła stamtąd wiązanka soczystych przekleństw. W ślad za nią pojawił się Barrayarczyk, przeskakując z nogi na nogę i wytrząsając nogawki spodni. Cordelia spojrzała na niego z niewinną ciekawością.

— Pamiętasz te jasnożółte kopczyki piasku, które mijaliśmy? — spytał.

— Owszem.

— Nie wchodź przypadkiem na nie, żeby się wysikać.

Nie udało jej się ukryć rozbawienia.

— Co tam znalazłeś? Czy może powinnam spytać: co znalazło ciebie?

Vorkosigan wywrócił spodnie na lewą stronę i zaczął wybierać z nich okrągłe białe stworzonka, biegające po materiale na licznych rzęskowatych nóżkach. Cordelia złapała jedno z nich i uniosła na dłoni, aby przyjrzeć mu się bliżej. Była to kolejna odmiana baniek, tym razem żyjących pod ziemią.

— Au! — pospiesznie strąciła ją na piasek.

— Piecze, prawda? — warknął Vorkosigan.

Ogarnęła ją fala niepowstrzymanej wesołości. Straciła jednak ochotę do śmiechu, widząc niepokojącą zmianę w jego wyglądzie.

— To zadrapanie nie wygląda najlepiej, prawda?

Ślad na jego lewej nodze, pozostawiony przez pazury padlinożercy owej nocy, kiedy pochowali Rosemonta, był opuchnięty i siny. Promieniujące z niego paskudne czerwone pręgi sięgały aż za kolano.

— W porządku, nic mi nie jest — oznajmił stanowczo, zaczynając wciągać uwolnione od minibaniek spodnie.

— Wcale nie w porządku. Pozwól mi je obejrzeć.

— I tak na razie nic nie możesz zrobić — zaprotestował, ale poddał się pobieżnemu badaniu. — Zadowolona? — mruknął z ironią, kończąc się ubierać.

— Szkoda, że wasi mikrobiolodzy nie popracowali dłużej nad tą maścią. — Cordelia wzruszyła ramionami. — Masz rację. W tej chwili nic na to nie poradzimy.

Ruszyli naprzód. Od tej pory Cordelia obserwowała go uważnie. Od czasu do czasu zaczynał lekko kuleć, lecz czując na sobie jej wzrok prostował się i z determinacją maszerował dalej równym, miarowym krokiem. Pod koniec dnia porzucił jednak wszelkie pozory i kuśtykał otwarcie. Mimo to prowadził dalej, aż do zachodu słońca i dłużej — póki ostatnie zorze nie przygasły na niebie, a pokryta kraterami góra, od której się oddalali, nie stała się czarną plamą na horyzoncie. Wreszcie, potykając się w ciemnościach, poddał się i zarządził postój. Cordelia przyjęła to z zadowoleniem, bowiem Dubauer chwiał się na nogach, opierał na niej całym ciężarem i próbował usiąść na ziemi. Położyli się spać na czerwonym piaszczystym gruncie. Vorkosigan przełamał kolejną rurkę zimnego światła i jak zwykle objął pierwszą wartę, gdy tymczasem Cordelia leżała na ziemi, spoglądając na wędrujące po niebie niedosiężne gwiazdy.

Vorkosigan poprosił, aby zbudzić go przed świtem, ona jednak pozwoliła mu spać aż do wschodu słońca. Nie podobała jej się jego twarz, na przemian blada i zarumieniona, oraz płytki, przyspieszony oddech.

— Nie sądzisz, że powinieneś zażyć jeden z twoich środków przeciwbólowych? — spytała widząc, że właściwie nie może już opierać się na rannej nodze. Od poprzedniego wieczoru opuchlizna wyraźnie się powiększyła.

— Jeszcze nie teraz. Muszę zachować je na później. — Wyciął sobie natomiast długą laskę i cała trójka rozpoczęła kolejny odcinek marszu śladem własnych cieni.

— Jak daleko jeszcze? — dociekała Cordelia.

— Według moich szacunków jakiś dzień, półtora, w zależności od tego, jak szybko będziemy się posuwać. — Skrzywił się. — Bez obaw, nie będziesz musiała nieść mnie na plecach. Jestem jednym z najsprawniejszych fizycznie członków mojej załogi. — Po paru kulawych krokach uściślił: — Tych po czterdziestce.

— A ilu mężczyzn po czterdziestce służy na twoim statku?

— Czterech.

Cordelia prychnęła.

— W każdym razie, jeśli to będzie konieczne, mam w apteczce środek pobudzający, który rozruszałby nawet trupa. Ale to także chcę zachować na koniec podróży.

— Spodziewasz się kłopotów?

— Zależy kto odbierze moje wezwanie. Wiem, że Radnov — mój oficer polityczny — ma co najmniej dwóch agentów w dziale łączności. — Ściągnął usta, znowu mierząc ją wzrokiem. — Widzisz, nie przypuszczam, by był to ogólny bunt załogi, raczej spontaniczna próba morderstwa ze strony Radnova i najwyżej paru wspólników. Uznali, że wykorzystując was, Betan, zdołają się mnie pozbyć bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. Jeśli mam rację, cała załoga sądzi, że nie żyję. Oprócz jednego człowieka.

— Którego?

— Sam chciałbym wiedzieć. Tego, który uderzył mnie w głowę i ukrył w paprociach, zamiast poderżnąć mi gardło i wepchnąć w najbliższą dziurę. Najwyraźniej porucznik Radnov ma w swojej grupie zdrajcę. A jednak gdyby ów zdrajca zachował lojalność wobec mojej osoby, wystarczyłoby, by poinformował o wszystkim Gottyana, pierwszego oficera, ten zaś już dawno wysłałby po mnie patrol. Kto z mojej załogi może być tak rozkojarzony, by zdradzić obie strony naraz? A może coś przeoczyłem?

— Może wciąż ścigają mój statek — podsunęła Cordelia.

— Gdzie właściwie może teraz być?

Cordelia dokonała w myślach szybkiej kalkulacji. W tej chwili to już czysto akademicka kwestia, zdecydowała.

— W drodze do Kolonii Beta.

— Chyba że zostali schwytani.

— Nie. Kiedy z nimi rozmawiałam, byli już poza waszym zasięgiem. Co prawda nie są uzbrojeni, ale mogliby zataczać kręgi wokół waszego krążownika.

— Hm. Tak, to możliwe.

Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, zauważyła Cordelia. Założę się, że jego meldunek na temat naszego sprzętu doprowadziłby betański wywiad do apopleksji.

— Jak długo będą ich ścigać?

— To zależy od Gottyana. Jeśli uzna, że w żaden sposób nie zdoła ich dogonić, wróci na poprzednią pozycję. Jeżeli inaczej oceni sytuację, zrobi co w jego mocy.

— Czemu?

Zerknął na nią z ukosa.

— Nie mogę o tym rozmawiać.

— Nie rozumiem, dlaczego. Przez jakiś czas nie będę przebywać nigdzie, poza barrayarskim więzieniem. Zabawne, jak zmieniają się nasze poglądy. Po tej wycieczce więzienie będzie dla mnie luksusowym apartamentem.

— Postaram się, aby do tego nie doszło — odparł z uśmiechem.

Uśmiech ten zaniepokoił ją, podobnie jak wyraz jego oczu. Potrafiła stawić czoło surowości i dorównać jej własną bezceremonialnością, parując ciosy niczym szermierz. Nie była jednak odporna na uprzejmość. Przypominało to fechtunek z morskimi falami — jej ciosy słabły, traciła zapał. Skrzywiła się i uśmiech zniknął jak zdmuchnięty; twarz Vorkosigana znów stała się nieprzenikniona.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zjedli śniadanie i przez jakiś czas maszerowali w milczeniu. Vorkosigan odezwał się pierwszy — najwyraźniej gorączka podkopała mur dawnej małomówności.

— Rozmawiaj ze mną. Może dzięki temu przestanę myśleć o tej nodze.

— O czym chcesz rozmawiać?

— Wszystko jedno.

Cordelia zastanowiła się przez moment.

— Czy uważasz, że krążownikiem dowodzi się inaczej, niż zwyczajnym statkiem?

— To nie statek jest inny — odparł po chwili namysłu — tylko ludzie. Dowodzenie to przede wszystkim kontrola nad wyobraźnią, zwłaszcza podczas walki. Samotnie, nawet najodważniejszy człowiek pozostaje jedynie uzbrojonym szaleńcem. Prawdziwa siła leży w tym, by przekonać innych, aby wypełniali twoje rozkazy. Czyżby we flocie Kolonii Beta było inaczej?

Cordelia uśmiechnęła się.

— Wręcz przeciwnie. Gdybym kiedykolwiek musiała posunąć się do poparcia mojej władzy argumentami siłowymi, oznaczałoby to, że już ją straciłam. Wolę działać subtelniej. Dzięki temu mam przewagę nad innymi — odkryłam, że zazwyczaj potrafię zachować spokój i nie wpadać w złość dłużej, niż mój rozmówca — rozejrzała się po pokrytej wiosenną roślinnością pustyni. — Cywilizacja została chyba wymyślona specjalnie dla kobiet, a już szczególnie matek. Nie wyobrażam sobie, jak moje żyjące w jaskiniach przodkinie zajmowały się rodzinami w tak prymitywnych warunkach.

— Przypuszczam, że współpracowały ze sobą — odparł Vorkosigan. — Założę się, że gdybyś urodziła się w tamtych czasach, dałabyś sobie radę. Masz w sobie cechy prawdziwej matki wojowników.

Cordelia zastanawiała się, czy Vorkosigan nie kpi z niej — zdążyła już poznać jego cierpkie poczucie humoru.

— Uchowaj Boże! Miałabym stracić osiemnaście lat życia wychowując synów tylko po to, by rząd odebrał mi ich i zmarnował, robiąc porządki po kolejnej politycznej klęsce? Piękne dzięki.

— Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób — przyznał Vorkosigan. Przez jakiś czas kuśtykał w milczeniu, podpierając się kijem. — A gdyby zgłosili się na ochotnika? Czy wy, Betanie, nigdy nie poświęcacie się dla sprawy?

— Noblesse oblige? — Tym razem to Cordelia zamilkła, lekko zakłopotana. — Przypuszczam, że gdyby rzeczywiście zgłosili się sami, wyglądałoby to inaczej. Ponieważ jednak nie mam dzieci, na szczęście to kwestia czysto akademicka.

— Cieszy cię to, czy martwi?

— Fakt, że nie mam dzieci? — Zerknęła na niego. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że trafił prosto w bolesny punkt. — Jakoś tak się złożyło.

Nawiązana wreszcie nić rozmowy urwała się, bowiem musieli pokonać pasmo zdradzieckich skał i szczelin. Przeprawa wymagała chwilami dość niebezpiecznej wspinaczki, toteż Cordelia skupiła całą uwagę na nieustannym pilnowaniu Dubauera i kierowaniu jego krokami. Dotarłszy na drugą stronę w milczącym porozumieniu usiedli na ziemi i oparli się o kamień, wyczerpani. Vorkosigan podwinął nogawkę spodni i rozsznurował but, aby przyjrzeć się ropiejącej ranie, która groziła mu całkowitym unieruchomieniem.

— Sprawiasz wrażenie zręcznej pielęgniarki. Czy sądzisz, że otwarcie i oczyszczenie rany coś by pomogło? — spytał.

— Nie wiem. Obawiam się, że w ten sposób tylko bym ją zabrudziła. — Domyśliła się, że Vorkosigan musi czuć się bardzo źle, skoro w ogóle o tym mówi. Jej podejrzenia potwierdziły się, gdy sięgnął do swych cennych, ograniczonych zapasów i zażył pół tabletki przeciwbólowej.

Szli dalej i Vorkosigan znów zaczął mówić. Opowiedział jej garść złośliwych anegdot z czasów, gdy był jeszcze kadetem, i opisał swego ojca, niegdysiejszego dowódcę sił lądowych, rówieśnika i przyjaciela przebiegłego starca, wciąż jeszcze zasiadającego na tronie. Cordelia ujrzała w myślach niewyraźny, odległy obraz chłodnego ojca, którego syn nigdy nie mógł naprawdę zadowolić, nieważne, jak bardzo się starał, a mimo to łączyła go z nim niewidoczna więź lojalności. Sama z kolei opisała swą matkę, trzeźwą, rozsądną lekarkę, odmawiającą przejścia na emeryturę i brata, który właśnie wykupił drugą licencję na posiadanie dziecka.

— Dobrze pamiętasz matkę? — spytała Cordelia. — Z tego, co zrozumiałam, umarła, kiedy byłeś jeszcze mały. Zginęła w wypadku, jak mój ojciec?

— To nie był wypadek, tylko polityka. — Jego twarz spoważniała, oczy spojrzały w dal. — Czyżbyś nie słyszała nigdy o Masakrze Yuriego Vorbarry?

— Ja… niewiele wiem o Barrayarze.

— Ach, tak. Cóż, cesarz Yuri w późniejszym okresie swego szaleństwa zaczął przejawiać paranoiczny lęk przed krewnymi. W końcu doszło do nieuniknionego. Pewnej nocy wysłał do wszystkich oddziały zabójców. Grupa, której celem był następca tronu, książę Xav, nie zdołała przebić się przez jego osobiste straże. Z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, Yuri nie posłał też zabójców do mojego ojca, zapewne dlatego, że nie był on potomkiem cesarza Dorcy Vorbarry. Nie pojmuję, co właściwie kierowało starym Yurim — zamierzał zabić moją matkę, pozostawiając ojca przy życiu. Wtedy właśnie oddziały ojca poparły w wojnie domowej Ezara Vorbarrę.

— Och. — Jej gardło było suche, pełne unoszącego się w popołudniowym powietrzu pyłu. Twarz Vorkosigana znów stała się lodowatą maską. Warstewka potu, pokrywająca czoło, sprawiała wrażenie skroplonej pary.

— Myślałem nad tym… Wcześniej wspominałaś o niezwykłych rzeczach, jakie robią ludzie, wpadając w panikę, i wtedy właśnie przypomniałem sobie to wszystko. Nie wracałem do tego od lat. Kiedy ludzie Yuriego wysadzili drzwi…

— Boże, nie było cię chyba przy tym?

— Ależ tak. Oczywiście moje imię także znalazło się na ich liście. Każdemu zabójcy wyznaczono odrębny cel. Ten, któremu przypadła moja matka — chwyciłem nóż, zwykły, stołowy, leżący obok talerza i rzuciłem się na niego. A przecież przede mną leżał porządny nóż do mięsa. Gdybym tylko złapał za niego, zamiast… Równie dobrze mogłem zadać mu cios łyżką. Po prostu podniósł mnie i odrzucił w drugi kąt sali.

— Ile miałeś wtedy lat?

— Jedenaście. Byłem mały, jak na swój wiek. Zawsze byłem mały jak na swój wiek. Przyparł ją do ściany i wystrzelił… — Vorkosigan ściągnął usta i przygryzł wargę, niemal do krwi. — To dziwne, jak wiele szczegółów wraca do człowieka, kiedy zaczyna się o czymś opowiadać. Sądziłem, że sporo zapomniałem.

Zerknął na pobladłą twarz Cordelii.

— Zdenerwowałem cię — stwierdził ze skruchą. — Przepraszam. To dawne dzieje. Nie wiem, dlaczego tyle gadam.

Ja wiem, pomyślała Cordelia. Vorkosigan był blady i mimo upału przestał się pocić. Nieświadomym gestem zapiął kołnierz koszuli. Zimno mu, stwierdziła w duchu; gorączka zaczyna rosnąć. Jak wysoko? Dodajmy do tego jeszcze skutki działania lekarstwa. Nie wygląda to najlepiej.

Jakiś impuls kazał jej powiedzieć:

— Wiem, co masz na myśli, mówiąc o tym, że rozmowa przywołuje dawne wspomnienia. Najpierw wystartował prom — wystrzelił w górę jak pocisk — i mój brat pomachał ojcu; bez sensu, przecież i tak nas nie widział. A potem na niebie rozbłysła plama światła, jasna jak słońce, i zaczął padać deszcz ognia. I to głupie uczucie całkowitego zrozumienia. Czekasz na szok, który stłumi ból, ale on nigdy nie nadchodzi. Przestajesz widzieć. Wcale nie ogarnia cię ciemność, ale jeszcze przez kilka dni dostrzegasz jedynie srebrzystofioletową poświatę.

Vorkosigan wpatrywał się w nią.

— Dokładnie to samo… miałem właśnie powiedzieć, że wystrzelił jej granat soniczny prosto w brzuch. Przez dłuższy czas po jej śmierci nic nie słyszałem, zupełnie jakby otaczające mnie dźwięki wykroczyły poza skalę ludzkiej wytrzymałości. Wszechogarniający hałas, bardziej jeszcze pozbawiony znaczenia, niż cisza…

— Tak… — Jakie to dziwne, że wiedział, co czuła, tyle że umiał to znacznie lepiej wyrazić.

— Przypuszczam, że od tamtego dnia datuje się moja determinacja, aby zostać żołnierzem. W prawdziwym wojsku — nie tym od defilad, paradnych mundurów i elegancji. Planowanie, przewaga bojowa, szybkość i zaskoczenie, siła — oto, za czym tęskniłem. Chciałem być lepiej przygotowanym, mocniejszym, twardszym, szybszym, groźniejszym sukinsynem, niż ci, którzy wówczas weszli przez tamte drzwi. Moje pierwsze doświadczenie bojowe. Niezbyt udane.

Vorkosigan dygotał z zimna. Z drugiej strony, Cordelią także wstrząsały dreszcze.

— Nigdy nie brałam udziału w walce. Jak to jest?

Barrayarczyk milczał przez chwilę. Znowu mnie ocenia, pomyślała Cordelia. Jego twarz lśniła od potu; dzięki Bogu gorączka zaczynała spadać — przynajmniej na razie.

— Z daleka, w przestrzeni, ma się złudzenie pięknej, eleganckiej bitwy. To niemal abstrakcja. Równie dobrze można by brać udział w symulacji albo grze. Rzeczywistość rozbija iluzję tylko wtedy, gdy twój statek zostanie trafiony. — Wbił wzrok w ziemię, jakby w poszukiwaniu wygodnej ścieżki, tyle że w tym miejscu grunt był akurat wyjątkowo gładki. — Morderstwo… morderstwo to co innego. Wtedy, na Komarrze, kiedy zabiłem oficera politycznego, byłem jeszcze bardziej wściekły, niż w dniu… niż przy innej okazji. Ale z bliska, kiedy czujesz, jak pod twoimi rękami ucieka życie, pozostawiając samotne, opustoszałe ciało, dostrzegasz w twarzy ofiary swą własną śmierć… A przecież zdradził mnie, pozbawił honoru.

— Nie jestem pewna, czy rozumiem.

— Bo ciebie gniew tylko wzmacnia, nie osłabia, jak mnie. Chciałbym wiedzieć, jak to robisz.

Kolejny z tych dziwacznych, niezrozumiałych komplementów. Cordelia umilkła, spuszczając wzrok. Spojrzała na wyrastający przed nimi szczyt, zerknęła w górę — wszędzie, byle tylko nie oglądać nieodgadnionej twarzy Vorkosigana. Toteż pierwsza dostrzegła jasną smugę na niebie, połyskującą w wieczornym słońcu.

— Popatrz, czy według ciebie to nie wygląda jak lądownik?

— Owszem. Schowajmy się w cieniu tamtego krzaka i zobaczmy, co zrobią — polecił Vorkosigan.

— Nie chcesz zwrócić ich uwagi?

— Nie. — Widząc pytające spojrzenie Cordelii uniósł otwartą dłoń. — Moi najlepsi przyjaciele i najgroźniejsi wrogowie noszą ten sam mundur. Wolałbym sam dokonać wyboru tych, którzy dowiedzą się, że tu jestem.

Usłyszeli ryk silników. Po chwili lądownik skrył się za szarozieloną górą na zachodzie, porośniętą gęstym lasem.

— Zdaje się, że zmierzają w stronę kryjówki — zauważył Vorkosigan. — To nieco komplikuje sprawę. — Zacisnął wargi. — Ciekawe, po co wrócili? Czyżby Gottyan znalazł zapieczętowane rozkazy?

— Z pewnością przejął wszystkie dokumenty.

— Zgadza się, ale ja nie trzymam materiałów w standardowym miejscu, bo nie chcę ujawniać swoich prywatnych spraw przed Radą Ministrów. Nie przypuszczam, by Korabik Gottyan zdołał znaleźć coś, co umknęło Radnovowi. Radnov to bardzo bystry szpieg.

— Czy Radnov jest wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o twarzy jak ostrze topora?

— Nie, tobie chodzi raczej o sierżanta Bothariego. Gdzie go widziałaś?

— To właśnie on postrzelił Dubauera w lesie przy wąwozie.

— Naprawdę? — Oczy Vorkosigana zapłonęły. Barrayarczyk uśmiechnął się złowrogo. — Sprawy zaczynają się klarować.

— Nie dla mnie — naciskała Cordelia.

— Sierżant Bothari to bardzo dziwny człowiek. W zeszłym miesiącu musiałem wymierzyć mu dość ostrą karę.

— Dostatecznie ostrą, by przyłączył się do spisku Radnova?

— Założę się, że Radnov tak uważał. Nie jestem pewien, czy uda mi się wyjaśnić ci postępowanie Bothariego. Nikt nie potrafi go zrozumieć. To wspaniały żołnierz oddziałów szturmowych. Jednak nienawidzi mnie, jak to określają Betanie, do szpiku kości. Sprawia mu to przyjemność. Z niewiadomych przyczyn nienawiść ta jest istotna dla jego ego.

— Czy strzeliłby ci w plecy?

— Nigdy. Owszem, mógłby zaatakować otwarcie. W istocie ostatnią karę otrzymał właśnie za to, że mnie uderzył. — Vorkosigan z namysłem potarł szczękę. — Ale spokojnie można uzbroić go po zęby i poprowadzić do walki.

— Wygląda na kompletnego świra.

— Dziwne, ale wiele osób uważa podobnie. Osobiście go lubię.

— I twierdzisz, że to my, Betanie, mamy dziwaczne pomysły?

Vorkosigan, rozbawiony, wzruszył ramionami.

— Cóż, przydaje mi się ktoś, kto podczas ćwiczeń nie markuje ciosów. Przetrwanie walki wręcz z Botharim to niezła praktyka. Wymianę ciosów wolałbym jednak ograniczyć do ringu. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, jak ktoś taki, jak Radnov bez większego zastanowienia wciąga Bothariego do spisku. Sierżant sprawia wrażenie człowieka, któremu można wcisnąć czarną robotę — na Boga, założę się, że to właśnie zrobił Radnov! Poczciwy stary Bothari.

Cordelia zerknęła na Dubauera, stojącego obojętnie obok niej.

— Obawiam się, że nie podzielam twojego entuzjazmu. Ten Bothari o mało mnie nie zabił.

— Nie twierdzę, że to olbrzym intelektu czy moralności. Bothari jest bardzo skomplikowanym człowiekiem o niezwykle ograniczonych zdolnościach wyrażania własnych uczuć. W przeszłości miał zdecydowanie nieprzyjemne doświadczenia. Ale na swój własny skrzywiony sposób jest także honorowy.

W miarę, jak zbliżali się do podstawy góry, teren niemal niedostrzegalnie zaczął się podnosić. Towarzyszyło temu stopniowe pojawianie się coraz bujniejszej roślinności, rzadkich lasów, nawadnianych przez liczne źródełka, bijące z głębi ziemi. Okrążywszy pylistozielony stożek, wystrzelający na jakieś 1500 metrów w niebo, cała trójka skierowała się na południe.

Holując za sobą potykającego się Dubauera, Cordelia po raz tysięczny przeklinała w myślach Vorkosigana za dobór broni, wydanej jego żołnierzom. Kiedy podporucznik upadł, kalecząc się w czoło, jej rozpacz i gniew znalazły wreszcie ujście w słowach.

— Czemu wy, Barrayarczycy, nie używacie cywilizowanej broni? Równie dobrze można by uzbroić w porażacze stado szympansów. Zapalczywi kretyni.

Dubauer usiadł, oszołomiony. Cordelia brudną chusteczką otarła mu krew z twarzy, po czym przysiadła obok niego.

Vorkosigan przykucnął niezręcznie, milcząco zgadzając się na odpoczynek. Z trudem wyprostował chorą nogę. Widząc spiętą, nieszczęśliwą minę Cordelii odpowiedział poważnym tonem:

— Mam awersję do paralizatorów w podobnych sytuacjach. Nikt nie waha się zaatakować człowieka uzbrojonego w paralizator, a jeśli przeciwników jest kilku, zawsze w końcu zdołają ci go odebrać. Widywałem żołnierzy, którzy ginęli, ufając paralizatorom, choć mogli wyjść cało, używszy porażacza bądź łuku plazmowego. Porażacz budzi respekt.

— Z drugiej strony, nikt nie zawaha się strzelić z paralizatora — odparła z naciskiem Cordelia. — A jednocześnie ma się wtedy margines błędu.

— Czyżbyś bała się użyć porażacza?

— Owszem. Równie dobrze mogłabym w ogóle go nie mieć.

— Rozumiem.

Wiedziona ciekawością, wpadła mu w słowo:

— Jak u licha zdołali zabić go paralizatorem?

— Tego mężczyznę, którego widziałaś? Nie zdołali. Po tym, kiedy odebrali mu broń, skopali go na śmierć.

— Och. — Żołądek Cordelii ścisnął się nagle. — M…mam nadzieję, że nie był twoim przyjacielem.

— Tak się składa, że owszem. Częściowo podzielał twoje przesądy co do broni. Był za miękki. — Vorkosigan zmarszczył brwi, spoglądając w dal.

Podnieśli się z trudem i mozolnie ruszyli dalej w głąb lasu. Przez jakiś czas Barrayarczyk próbował pomóc jej z Dubauerem, ale podporucznik cofał się, przerażony. Połączenie niechęci młodzieńca i bólu zranionej nogi skutecznie zniweczyło dobre intencje Vorkosigana.

Po tym zdarzeniu Barrayarczyk zamknął się w sobie i stracił chęć do rozmowy. Zdawało się, że całą uwagę poświęca zmuszaniu się do postawienia kolejnego kroku, lecz jednocześnie niepokojąco mamrotał pod nosem. Cordelię naszła okropna wizja całkowitego załamania i delirium. Nie wierzyła, by w razie czego zdołała zidentyfikować lojalnego członka załogi Vorkosigana i skontaktować się z nim. Zdawała sobie sprawę, iż pomyłka oznacza śmierć, a choć nie mogła stwierdzić, że w jej oczach Barrayarczycy wyglądają zupełnie jednakowo, nagle przypomniała sobie starą zagadkę, zaczynającą się od słów “Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy”.

Tuż przed zachodem słońca, przedzierając się przez dość bujny las, natrafili na małą, zdumiewająco piękną polanę. Z czarnych skalnych progów, połyskujących niczym obsydian, opadała kaskada wody — deszcz migotliwej pienistej koronki. Promienie słońca barwiły porastającą brzegi strumienia trawę na kolor starego złota. Rosnące wokół drzewa, wysokie, ciemnozielone i cieniste, otaczały to miejsce niczym oprawa — klejnot.

Vorkosigan wsparł się na swej lasce i przez chwilę stał w milczeniu. Cordelia pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała kogoś do tego stopnia wyczerpanego; choć trzeba też przyznać, że nie miała pod ręką lustra.

— Zostało nam jeszcze piętnaście kilometrów — oznajmił wreszcie. — Nie chcę łazić po ciemku wokół kryjówki. Zatrzymamy się tu na noc, odpoczniemy, a rano dotrzemy do celu.

Wyciągnęli się na miękkiej trawie i bez słowa niczym stare małżeństwo oglądali wspaniały zachód słońca, zbyt zmęczeni, by się podnieść. W końcu jednak zapadający zmierzch zmusił ich do działania. Umyli ręce i twarze w strumieniu, po czym Vorkosigan naruszył w końcu swą żelazną rację. Nawet po czterech dniach owsianki i sosu z sera pleśniowego barrayarskie jedzenie nie smakowało zbyt zachęcająco.

— Jesteś pewien, że to nie buty w proszku? — spytała smutnym tonem Cordelia, bowiem żywność w swym smaku, zapachu i kolorze przypominała jako żywo sproszkowaną skórę, sprasowaną w cienkie wafle.

Vorkosigan uśmiechnął się drwiąco.

— To substancja organiczna, wysokokaloryczna i wytrzymująca wiele lat — zresztą zapewne liczy ich sobie kilkanaście.

Cordelia, żując suchy kęs, posłała mu uśmiech. Nakarmiła Dubauera — który próbował wszystko wypluć — po czym umyła go i ułożyła do snu. Przez cały dzień ani razu nie dostał ataku i miała nadzieję, że stanowi to oznakę przynajmniej częściowej poprawy jego stanu.

Ziemia nadal promieniowała nagromadzonym w czasie dnia przyjemnym ciepłem, a strumyk szemrał łagodnie. Cordelia marzyła, aby zasnąć na sto lat, niczym zaczarowana księżniczka. Jednak wstała i zaproponowała, że pierwsza obejmie wartę.

— Myślę, że przyda ci się dziś więcej snu — oznajmiła. — Przez dwa dni stałam na straży krócej, niż ty. Teraz twoja kolej odpocząć.

— Nie ma potrzeby… — zaczął.

— Jeśli ty nie przeżyjesz, mnie też się to nie uda — ucięła z brutalną szczerością. — Ani jemu — wskazała ręką nieruchomego Dubauera. — Zamierzam dopilnować, żebyś przeżył przynajmniej jutrzejszy dzień.

Vorkosigan zażył następne pół pastylki i położył się na ziemi, ustępując. Nadal jednak wiercił się niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Jego oczy błyszczały od gorączki. Wreszcie, kiedy Cordelia skończyła obchód polany i usiadła obok niego, uniósł głowę i oparł się na łokciu.

— Ja… — zająknął się. — Nie jesteś taka, jaką wyobrażałem sobie oficera-kobietę.

— Tak? Cóż, ty także nie przypominasz moich wyobrażeń o barrayarskich oficerach. Zatem oboje musimy zrewidować nasze wyobrażenia. A czego się spodziewałeś? — dodała z ciekawością.

— Sam nie wiem. Profesjonalizmem dorównujesz każdemu oficerowi, z którym kiedykolwiek służyłem, a jednocześnie ani przez moment nie próbujesz się stać imitacją mężczyzny. To zdumiewające.

— Nie ma we mnie nic zdumiewającego — zaprzeczyła.

— W takim razie Kolonia Beta musi być niezwykłym miejscem.

— To tylko dom. Nic wielkiego. Marny klimat.

— Tak też słyszałem. — Podniósł z ziemi gałązkę i zaczął żłobić małe rowki w ziemi, póki patyk nie pękł. — Na Becie nie macie układanych z góry małżeństw, prawda?

Spojrzała na niego zaskoczona.

— Oczywiście, że nie! Co za dziwaczny pomysł. To przecież naruszenie swobód obywatelskich. Na Boga — nie chcesz chyba powiedzieć, że na Barrayarze zdarza się coś takiego?

— W obrębie mojej kasty? Prawie zawsze.

— I ludzie nie protestują?

— Nikogo się nie zmusza. Zazwyczaj wszystko aranżują rodzice. U wielu par to się sprawdza.

— No cóż, przypuszczam, że to możliwe.

— A wy? Jak sobie z tym radzicie? Chodzi mi o to, że trudno musi być otwarcie komuś odmówić, bez pośrednictwa swatów.

— Nie wiem. Najczęściej kochankowie ustalają wszystko między sobą, kiedy już dość długo się znają i chcą wystąpić o licencję na dziecko. W układzie, jaki opisujesz, małżonkowie są pewnie sobie zupełnie obcy. Nie wątpię, że czują się niezręcznie.

— Hm. — Znalazł sobie następny patyk. — W Okresie Izolacji, kiedy mężczyzna brał sobie kobietę z kasty wojowników na kochankę, uznawano, że skradł jej honor. Teoretycznie można go było skazać na śmierć, jak złodzieja. Jestem pewien, że zwyczaju tego nie przestrzegano zbyt ściśle, choć do dziś stanowi on ulubiony temat sztuk teatralnych. Obecnie znaleźliśmy się w fazie przejściowej. Stare obyczaje umarły, a my wciąż przymierzamy nowe, niczym źle dopasowane ubrania. Nie potrafimy już stwierdzić, co jest słuszne, a co nie. — Po chwili spytał: — A ty? Czego się spodziewałaś?

— Po Barrayarczyku? Nie wiem. Z pewnością czegoś okropnego. Niespecjalnie zachwyciła mnie perspektywa zostania waszym jeńcem.

Spuścił wzrok.

— Ja… oczywiście widywałem podobne przypadki. Nie mogę zaprzeczać, że coś takiego istnieje. To jak zaraza, szerząca się wśród ludzi. Najgorzej, jeśli przychodzi z góry. Cierpi na tym dyscyplina i morale. Szczególnie nienawidzę sytuacji, kiedy dotyka to młodych oficerów, odkrywających podobne cechy u ludzi, którzy powinni być dla nich wzorem. Nie mają dość doświadczenia, pozwalającego im zorientować się, kiedy ktoś wykorzystuje autorytet cesarza, aby usprawiedliwić własne zachcianki. W ten sposób młodzież zaraża się zepsuciem, zanim w ogóle wie, co się dzieje. — W jego głosie brzmiało napięcie.

— Prawdę mówiąc, myślałam o tym wyłącznie z punktu widzenia więźnia. Wygląda na to, że — zważywszy, w czyje wpadłam ręce — miałam szczęście w nieszczęściu.

— Tacy ludzie to męty, szumowiny najgorszego rodzaju. Musisz jednak uwierzyć, że są w mniejszości. Choć osobiście gardzę też tymi, którzy udają, że nic nie widzą, a tych wcale nie jest tak mało… Nie zrozum mnie źle. Trudno walczyć z podobną chorobą. Ale z mojej strony nie masz się czego lękać. Przyrzekam ci to.

— Wiem o tym już od pewnego czasu.

Siedzieli w milczeniu, póki noc nie wymknęła się z mrocznych kryjówek, aby wymazać z nieba ostatnie ślady błękitu. W świetle gwiazd mały wodospad lśnił perłowym blaskiem. Cordelia myślała już, że Vorkosigan zasnął, on jednak poruszył się i przemówił ponownie. Ledwie widziała jego twarz — w ciemności dostrzegała tylko białka oczu i zęby.

— Wasze zwyczaje wydają mi się takie swobodne i przyjazne. Niewinne jak letni dzień. Żadnej rozpaczy, bólu, nieodwracalnych pomyłek. Nie ma chłopców, których strach zamienia w przestępców. Żadnej głupiej zazdrości. Utraconego honoru.

— To złudzenie. Nadal można stracić honor, tyle że nie dzieje się tak w ciągu jednej nocy. Twoja godność topnieje latami, kawałek po kawałku. — Zawiesiła głos, otoczona przyjaznym mrokiem. — Znałam kiedyś pewną kobietę — byłyśmy bardzo bliskimi przyjaciółkami. Także służyła we Zwiadzie. Można ją nazwać nieprzystosowaną. Wszyscy wokół niej znajdowali towarzyszy życia. Starzejąc się, coraz bardziej wpadała w panikę. Bała się, że zostanie sama. Żałosne.

Wreszcie trafiła na mężczyznę obdarzonego zdumiewającym talentem zamieniania złota w ołów. Nie mogła użyć w jego obecności słów takich, jak miłość, zaufanie czy honor, nie narażając się na szyderstwa. Pornografia była dozwolona, poezja — nigdy.

Kiedy na ich statku zwolniło się stanowisko dowódcy, byli w tej samej randze. Moja przyjaciółka harowała jak wół, żeby zdobyć tę pozycję — z pewnością wiesz, jak to jest. Każdy chce być dowódcą, a nie ma zbyt wielu podobnych okazji. Kochanek przekonał ją — częściowo za pomocą obietnic, które później okazały się kłamstwami; chodziło o dzieci — aby ustąpiła na jego korzyść i zdobył stanowisko. Świetna strategia. Niedługo potem wszystko się skończyło. Wyschło do cna.

Po tym nie miała już odwagi, by pokochać kogoś innego. Jak więc widzisz, wasze zwyczaje mogą się czasem przydać. Nieudacznicy potrzebują reguł, dla ich własnego dobra.

W ciszy, która zapadła, słychać był szept wodospadu.

— Ja… znałem kiedyś pewnego mężczyznę — powiedział w ciemności Vorkosigan. — W wieku dwudziestu lat ożenił się z osiemnastoletnią dziewczyną wysokiego rodu. Rzecz jasna wszystko starannie zaplanowano, ale on czuł się szczęśliwy.

Przez większą część czasu pozostawał na służbie. Jego żona odkryła wkrótce, że jest wolna, bogata i samotna. Mieszkała w stolicy, otaczali ją ludzie — nie do końca źli, lecz starsi od niej. Bogate pasożyty, pochlebcy, trutnie. Podziwiano ją i te zaloty uderzyły jej do głowy — wątpię, czy także do serca. Brała sobie kochanków, jak wszyscy wokoło. Teraz, kiedy spoglądam w przeszłość, nie sądzę, aby darzyła ich uczuciem, poza dumą ze zdobyczy i zaspokojoną próżnością, ale wtedy… Stworzył w myślach fałszywy wizerunek swojej żony i jego zderzenie z rzeczywistością… Chłopak był bardzo zapalczywy. To jego przekleństwo. Postanowił wyzwać na pojedynek jej kochanków.

Miała wówczas na sznurku dwóch, czy może oni ją mieli — sam nie wiem. Nie obchodziło go, kto przeżyje, ani czy zostanie aresztowany. Widzisz, wyobrażał sobie, że został zhańbiony. Ustalił, że spotka się z nimi w ustronnym miejscu, w odstępie pół godziny.

Przez długą chwilę milczał. Cordelia czekała, oddychając jak najciszej. Nie była pewna, czy powinna zachęcać go do kontynuowania. Wreszcie podjął opowieść, ale jego głos zabrzmiał głucho, gdy Vorkosigan pospiesznie wymawiał słowa.

— Pierwszy był jeszcze jednym młodym upartym arystokratą, jak on sam, i grał według zasad. Umiał posługiwać się dwiema szpadami, walczył dzielnie i o mało mnie… o mało nie zabił mojego przyjaciela. Tuż przed śmiercią powiedział, że zawsze chciał zginąć z ręki zazdrosnego męża, tyle że w wieku osiemdziesięciu lat.

Przejęzyczenie Barrayarczyka nie zaskoczyło Cordelii. Zastanawiała się, czy jej własna historia była równie przejrzysta.

— Drugi piastował urząd ministra w rządzie i był znacznie starszy. Nie chciał walczyć, choć mój przyjaciel kilka razy powalił go na ziemię. Po… po tamtym, który umarł z drwiną na ustach, nie mógł tego znieść. Wreszcie zabił go, przerywając błagalną litanię, i zostawił na miejscu.

Po drodze odwiedził żonę, powiadomił ją o tym, co zaszło, i wrócił na statek, oczekując aresztowania. Wszystko to miało miejsce jednego popołudnia. Była wściekła, jej duma została zraniona. Gdyby mogła, sama wyzwałaby go na pojedynek. Ale nie mogła, więc zabiła się. Strzeliła sobie w głowę z jego służbowego łuku plazmowego. Nigdy bym nie pomyślał, że kobieta wybierze taki sposób. Trucizna, podcięcie żył albo coś takiego, ale to… Ona jednak była prawdziwym Vorem. Łuk wypalił jej twarz. Miała najpiękniejszą twarz na świecie…

Rzeczy ułożyły się dość osobliwie. Uznano, że kochankowie zabili się nawzajem — przysięgam, nie planował, by tak się stało — a ona, przygnębiona, popełniła samobójstwo. Nie zadano mu nawet jednego pytania.

Głos Vorkosigana zabrzmiał donośniej.

— Przez całe to popołudnie działał jak lunatyk, albo może aktor, wygłaszający spodziewane kwestie, czyniący odpowiednie gesty — i w końcu jego honor nic na tym nie zyskał. Niczemu to nie służyło, nic nie udowadniało. Wszystko było równie fałszywe, jak romanse jego żony. Oprócz śmierci. Te były prawdziwe. — Na moment urwał. — Jak zatem widzisz, wy, Betanie, macie nad nami przewagę. Pozwalacie przynajmniej, aby wasi ludzie uczyli się na błędach.

— Bardzo mi żal twojego przyjaciela. Czy to dawne dzieje?

— Czasami tak mi się zdaje. Minęło już ponad dwadzieścia lat. Ludzie powiadają, że zdziecinniali starcy lepiej pamiętają wydarzenia z młodości, niż sprawy, które wydarzyły się w poprzednim tygodniu. Może mój przyjaciel się starzeje.

— Rozumiem.

Przyjęła jego opowieść jak dziwny, kolczasty dar, zbyt cenny, by go upuścić, zbyt bolesny, by trzymać. Vorkosigan zamilkł i z powrotem położył się w trawie, Cordelia zaś ponownie ruszyła na spacer wokół polany. Stojąc na skraju lasu wsłuchała się w ciszę tak głęboką, że szum krwi w skroniach niemal ją ogłuszył. Kiedy zakończyła obchód, Vorkosigan już spał, dygocząc w gorączce. Cordelia ściągnęła z Dubauera jeden nadpalony śpiwór i nakryła Barrayarczyka.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Vorkosigan ocknął się trzy godziny przed świtem i zmusił Cordelię, aby przespała się parę godzin. Kiedy ją obudził, niebo na wschodzie już szarzało. Najwyraźniej wykąpał się w strumieniu i użył jednorazowej porcji depilatora, którą oszczędzał na tę okazję, aby usunąć z twarzy swędzący czterodniowy zarost.

— Musisz mi pomóc z tą nogą. Chcę otworzyć i oczyścić ranę, a potem z powrotem ją opatrzyć. To wystarczy do wieczora, a później zajmie się nią lekarz.

— Dobrze.

Vorkosigan zdjął but razem ze skarpetką i Cordelia kazała mu włożyć nogę pod strugę opadającej wody na skraju wodospadu. Starannie opłukała jego nóż, po czym szybkim, głębokim cięciem otworzyła paskudnie napuchniętą ranę. Wargi mężczyzny zbielały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. To ona się skrzywiła. Z nacięcia trysnęła krew i ropa przemieszana z cuchnącymi skrzepami. Po chwili strumień zmył wszystko do czysta. Cordelia starała się nie myśleć, ile nowych mikrobów wtargnęło do jego organizmu dzięki tej operacji. Ostatecznie jednak ulga miała być tylko tymczasowa.

Pokryła ranę resztką niezbyt skutecznego barrayarskiego antybiotyku i zużyła do końca plastykowy bandaż, sporządzając opatrunek.

— Wygląda lepiej — zauważył, ale kiedy spróbował przejść parę kroków, potknął się i omal nie upadł. — W porządku — mruknął. — Nadszedł czas. — Uroczyście wyjął z zestawu pierwszej pomocy ostatni środek przeciwbólowy, dodał do niego maleńką niebieską pigułkę, połknął je i rzucił na ziemię pusty pojemnik. Cordelia podniosła go odruchowo, uświadomiła sobie, że nie ma go gdzie schować i dyskretnie upuściła z powrotem.

— Te środki czynią cuda — stwierdził Vorkosigan — ale kiedy przestają działać, człowiek pada jak marionetka, której przecięto sznurki. Przez jakieś szesnaście godzin będę jak nowo narodzony.

Istotnie, gdy skończyli złożone z żelaznych racji śniadanie i przygotowali Dubauera do drogi, Barrayarczyk nie tylko wyglądał normalnie, ale sprawiał wrażenie świeżego, wypoczętego i tryskającego energią. Żadne z nich nie wspomniało nocnej rozmowy.

Poprowadził ich szerokim łukiem wokół podstawy góry tak, że koło południa, zbliżając się do zrytego kraterami zbocza, wędrowali już niemal dokładnie na wschód. Maszerowali przez lasy i łąki, zmierzając w stronę skalnego wzniesienia po drugiej stronie wielkiego leja — jedynej pozostałości dawnego zbocza, zniszczonego przed wiekami przez potworny wybuch wulkanu. Vorkosigan wczołgał się na pozbawiony drzew grzbiet, uważając, by nie wychylić się ponad porastające go trawy. Dubauer, słaby i zmęczony, skulił się w niewielkim zagłębieniu i błyskawicznie zasnął. Cordelia obserwowała go, póki oddech podporucznika nie stał się głęboki i miarowy, po czym podpełzła do Vorkosigana.

Barrayarski kapitan miał w dłoni lunetkę i dokładnie badał wzrokiem zamglony zielony amfiteatr.

— Tam stoi lądownik. Rozbili obóz w jaskiniach kryjówki. Widzisz tę ciemną plamę obok wodospadu? To jest wejście. — Podał jej lunetkę, aby mogła lepiej się przyjrzeć.

— Spójrz, ktoś stamtąd wychodzi. Przy największym powiększeniu widać nawet twarze.

Vorkosigan odebrał jej lunetkę.

— Koudelka. On jest w porządku. Ale ten koło niego to Darobey, jeden ze szpiegów Radnova w dziale łączności. Zapamiętaj jego twarz — musisz wiedzieć, kiedy chować głowę.

Cordelia zastanawiała się, czy podniecenie Vorkosigana było spowodowane działaniem środka pobudzającego czy może prymitywną radością z nadchodzącego starcia. Jego oczy błyszczały, gdy obserwował, liczył, kalkulował.

Nagle syknął przez zęby, niczym jeden z miejscowych mięsożerców.

— Na Boga, to Radnov! Wiele bym dał, żeby dostać go w swoje ręce. Tym razem jednak dopilnuję, aby agenci Ministerstwa stanęli przed sądem. Chciałbym zobaczyć, jak ich szefowie wiją się, próbując obronić swych pupilków przed w pełni udokumentowanym zarzutem buntu. Dowództwo i Rada Książąt staną po mojej stronie. Nie, Radnov, będziesz żył — i żałował, że nie zginąłeś. — Wygodnie oparty na łokciach, rozkoszował się oglądaną sceną.

Nagle zesztywniał i uśmiechnął się szeroko.

— Najwyższy czas, żeby szczęście uśmiechnęło się i do mnie. Widzę Gottyana. Ma broń, więc musi nimi dowodzić. Jesteśmy prawie w domu. Chodź.

Cofnęli się pod osłonę drzew. Dubauera nie było tam, gdzie go zostawili.

— Do diaska! — jęknęła Cordelia, gorączkowo rozglądając się wokół. — Gdzie on się podział?

— Nie mógł odejść daleko — uspokajał ją Vorkosigan, choć sam także sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Każde z nich przeszukało las w promieniu jakichś stu metrów. Idiotka!, zwymyślała się w duchu Cordelia. Musiałaś iść się gapić? Po chwili spotkali się w poprzednim miejscu, nie odkrywszy ani śladu podporucznika.

— Posłuchaj, nie mamy teraz czasu na dalsze poszukiwania — stwierdził Vorkosigan. — Gdy tylko odzyskam dowództwo, wyślę za Dubauerem patrol. Wyposażeni w odpowiedni sprzęt żołnierze znajdą go znacznie szybciej, niż my.

Cordelia pomyślała o drapieżnikach, urwiskach, głębokich jeziorkach, Barrayarczykach pod lada pozorem chwytających za broń.

— Dotarliśmy już tak daleko… — zaczęła.

— I jeśli wkrótce nie odzyskam kontroli nad załogą, żadne z was i tak nie przeżyje.

Posłuszna głosowi rozsądku, choć wcale nie uspokojona, pozwoliła, by Vorkosigan ujął ją pod ramię. Opierając się na niej lekko, poprowadził Cordelię przez las. Kiedy znaleźli się niedaleko obozu Barrayarczyków, Vorkosigan położył palec na ustach.

— Idź najciszej, jak potrafisz. Nie przeszedłem całej tej drogi tylko po to, by teraz zastrzelił mnie własny patrol.

Po chwili wskazał Cordelii miejsce, osłonięte kilkoma zwalonymi pniami, wśród wysokich do kolan chaszczy. Widać z niego było świeżo wydeptaną w krzakach ścieżkę.

— Dobrze, połóż się tutaj.

— Nie zamierzasz zapukać do frontowych drzwi?

— Nie.

— Dlaczego, jeśli Gottyan jest w porządku?

— Ponieważ coś jeszcze musi być nie tak. Nie wiem, czemu tu wrócili. — Zastanowił się przez chwilę, po czym oddał jej paralizator. — Jeśli będziesz musiała użyć broni, to lepiej czegoś, co już znasz. Zostało jeszcze trochę, na jeden lub dwa strzały. Ta ścieżka łączy posterunki wartownicze i wcześniej czy później ktoś się tu zjawi. Siedź w ukryciu, póki cię nie zawołam.

Vorkosigan poluzował nóż w pochwie, po czym zajął pozycję po drugiej stronie ścieżki. Odczekali kwadrans, potem następny. Las drzemał w ciepłym rześkim słońcu.

Wreszcie na ścieżce rozległo się szuranie butów wśród zaschniętych liści. Cordelia zesztywniała, próbując dojrzeć coś między chaszczami, nie unosząc głowy. Wysoka postać w znakomicie spełniającym swe zadanie barrayarskim stroju maskującym okazała się z bliska siwowłosym oficerem. W chwili, gdy mężczyzna minął ich, Vorkosigan podniósł się ze swej kryjówki niczym powstały z grobu zmarły.

— Korabik — powiedział cicho. W jego głosie zabrzmiała ciepła nuta. Stał bez ruchu, uśmiechając się szeroko, z rękoma splecionymi na piersi.

Gottyan obrócił się gwałtownie, sięgając po wiszący u pasa porażacz nerwowy. Po sekundzie na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

— Aral! Załoga lądownika zameldowała, że zostałeś zabity przez Betan — z tymi słowy poruszył się o krok, jednakże nie — jak oczekiwała zwiedziona tonem głosu Vorkosigana Cordelia — w stronę kapitana, lecz w tył. Porażacz nadal tkwił w jego dłoni, jakby Gottyan zapomniał go schować. Jego palce zacisnęły się na broni. Cordelia zamarła.

Vorkosigan sprawiał wrażenie lekko zdumionego, jakby zawiedzionego tym chłodnym, opanowanym powitaniem.

— Miło widzieć, że nie jesteś przesądny — zażartował.

— Mogłem się tego spodziewać. Nie powinienem wierzyć w twoją śmierć, skoro nie widziałem na własne oczy, jak zakopują cię w ziemi z sercem przebitym kołkiem — odparł Gottyan z ironią.

— Co się stało, Korabik? — spytał spokojnie Vorkosigan. — Nie jesteś jednym z zauszników ministra.

W odpowiedzi Gottyan wycelował w kapitana. Vorkosigan stał bez ruchu.

— Nie — odparł oficer. — Sądziłem, że historia Radnova o tobie i Betanach śmierdzi i zamierzałem dopilnować, aby po naszym powrocie Rada Śledcza zajęła się tą sprawą — urwał. — A wówczas zostałbym dowódcą. Po sześciomiesięcznym okresie próbnym z pewnością otrzymałbym awans. Jak myślisz, jakie mam szansę na dowództwo w moim wieku? Pięć procent? Dwa? Zero?

— Nie jest aż tak źle — stwierdził Vorkosigan. — Szykują się zmiany, o których jak dotąd słyszała zaledwie garstka ludzi. Będzie więcej statków, więcej możliwości awansu.

— Zwyczajne plotki — rzucił lekceważąco Gottyan.

— A zatem nie wierzyłeś, że nie żyję? — naciskał Vorkosigan.

— Wręcz przeciwnie. Byłem tego pewien. Objąłem dowództwo. A tak przy okazji, gdzie ukryłeś zapieczętowane rozkazy? Przewróciliśmy twoją kabinę do góry nogami, ale nic nie znaleźliśmy.

Vorkosigan uśmiechnął się cierpko i potrząsnął głową.

— Nie będę dodatkowo wodził cię na pokuszenie.

— Nieważne — ręka Gottyana nawet nie drgnęła. — A przedwczoraj ten psychopatyczny idiota Bothari odwiedził mnie w kabinie i opowiedział, co się naprawdę stało w obozie Betan. Zupełnie mnie zaskoczył. Sądziłem, że z radością poderżnąłby ci gardło. Wróciliśmy więc, aby przeprowadzić naziemne ćwiczenia Byłem pewien, że wcześniej czy później zjawisz się tutaj. Spóźniłeś się.

— Zatrzymały mnie pewne sprawy. — Vorkosigan poruszył się lekko, schodząc z linii ognia Cordelii. — Gdzie jest teraz Bothari?

— Zamknięty w izolatce.

Kapitan skrzywił się.

— To tylko pogorszy sprawę. Zakładam, że nie zawiadomiłeś załogi o moim cudownym ocaleniu?

— Nawet Radnov nie ma o tym pojęcia. Wciąż jeszcze uważa, że Bothari wypruł ci flaki.

— Zadowolony z siebie, co?

— Jak kot, który złapał mysz. Z radością starłbym mu z twarzy ten uśmieszek przed obliczem Rady, gdybyś tylko wykazał dość dobrej woli, by ulec jakiemuś wypadkowi.

Vorkosigan skrzywił się kwaśno.

— Mam wrażenie, że nie podjąłeś ostatecznej decyzji, co masz zrobić dalej. Pamiętaj, nie jest jeszcze za późno na zmianę kursu.

— Nigdy byś mi tego nie darował — odparł niepewnie Gottyan.

— Może kiedy byłem młodszy i sztywno trzymałem się zasad. Ale, prawdę mówiąc, nieco męczy mnie zabijanie moich wrogów tylko po to, by dać im nauczkę. — Kapitan uniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Gottyanowi. — Jeśli chcesz, mogę dać ci słowo. Wiesz, ile jest warte.

Porażacz zadrżał lekko w dłoni Gottyana, gdy oficer zmagał się z myślami. Cordelia wstrzymując oddech ujrzała łzy w jego oczach. Nikt nie opłakuje żywych, pomyślała, tylko umarłych; w tym momencie, choć Vorkosigan wciąż jeszcze wątpił, ona wiedziała już, że Gottyan zamierza strzelić.

Uniosła paralizator, starannie wycelowała i wystrzeliła. Broń zahuczała cicho, ładunek wystarczył jednak, by powalić Gottyana na kolana. Oficer obejrzał się zdumiony i w tym samym momencie Vorkosigan skoczył na niego, wyrwał mu porażacz, odebrał łuk plazmowy i wreszcie przewrócił na ziemię.

— Niech cię diabli! — wykrztusił na wpół sparaliżowany Gottyan. — Czy nikt cię nigdy nie wymanewrował?

— Dlatego jeszcze żyję — Vorkosigan wzruszył ramionami i błyskawicznie przeszukał oficera, konfiskując mu nóż oraz kilka innych przedmiotów. — Komu wyznaczyłeś warty?

— Sensowi na północy, Koudelce na południu.

Kapitan zdjął pas Gottyana i skrępował mu ręce za plecami.

— Długo zastanawiałeś się nad tą odpowiedzią, co? — Odwróciwszy się do Cordelii wyjaśnił: — Sens to jeden z ludzi Radnova, Koudelka — wręcz przeciwnie. Zupełnie jakbym rzucał monetą.

— I to był twój przyjaciel? — Cordelia uniosła brwi. — Wygląda na to, że jedyna różnica pomiędzy przyjaciółmi a wrogami to ta, jak długo rozmawiają z tobą, zanim zaczną strzelać.

— Owszem — zgodził się Vorkosigan. — Z taką armią mógłbym zdobyć wszechświat, gdybym tylko zdołał zmusić ich, aby wszyscy celowali w tym samym kierunku. Ponieważ pani spodnie utrzymają się bez pomocy, komandorze Naismith, czy mógłbym poprosić o pasek? — Związał nogi Gottyana, zakneblował go, po czym przez moment stał niezdecydowany, spoglądając to w jedną, to w drugą stronę.

— Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy — mruknęła Cordelia, po czym nieco głośniej dodała: — Na północ czy na południe?

— Interesujące pytanie. Jaka jest twoja opinia?

— Miałam kiedyś nauczyciela, który w ten sposób odwracał moje pytania. Sądziłam, że to metoda sokratyczna i ogromnie mi to imponowało, póki nie odkryłam, że korzystał z niej, kiedy sam nie znał odpowiedzi. — Cordelia przyjrzała się Gottyanowi, którego umieścili w jej dawnej kryjówce, zastanawiając się, czy jego wskazówki oznaczały powrót do dawnej lojalności, czy też ostatnią desperacką próbę dokończenia nieudanego zamachu. Oficer odpowiedział jej spojrzeniem pełnym zdumienia i wrogości.

— Na północ — stwierdziła wreszcie z wahaniem. Wymienili z Vorkosiganem porozumiewawcze spojrzenia i Barrayarczyk skinął głową.

— A zatem chodź.

Ruszyli naprzód, ostrożnie pokonując wzniesienie i niewielki zagajnik pełen szarozielonych krzewów.

— Jak długo znasz Gottyana?

— Służymy razem od czterech lat, od czasu obniżenia mi stopnia. Uważałem go za dobrego oficera zawodowego. Całkowicie apolitycznego. Ma rodzinę.

— Czy sądzisz, że później mógłbyś przywrócić go do służby?

— Przebaczyć i zapomnieć? Dałem mu szansę. Odrzucił ją. Dwukrotnie, jeśli słusznie wybrałaś kierunek. — Zaczęli wspinać się po kolejnym zboczu. — Posterunek jest na szczycie. Ktokolwiek tam jest, za chwilę nas dostrzeże. Cofnij się i osłaniaj mnie. Jeśli usłyszysz strzały… — zawahał się — kieruj się własną inicjatywą.

Cordelia zdusiła śmiech. Vorkosigan położył dłoń na spoczywającym w pochwie porażaczu i nie kryjąc się ruszył naprzód, hałaśliwie stawiając nogi.

— Wartownik, zameldować się! — polecił stanowczo.

— Nic nowego od czasu… Dobry Boże, to kapitan!

Po tych słowach nastąpił wybuch najszczerszego i najradośniejszego śmiechu, jaki słyszała od wieków. Nagle osłabła i oparła się o drzewo. Kiedy właściwie przestałaś się go bać, a zaczęłaś się bać o niego? — spytała samą siebie. I czemu ten nowy strach jest znacznie mocniejszy niż poprzedni? Najwyraźniej zamiana niewiele ci dała.

— Może pani już wyjść, komandorze Naismith — rzucił donośnie Vorkosigan. Cordelia okrążyła kępę krzaków i wspięła się na trawiaste wzgórze. Na jego szczycie czekało dwóch młodzieńców, odzianych w schludne i czyste kombinezony. Jednego z nich, wyższego o głowę od Vorkosigana, z twarzą chłopca przy ciele mężczyzny, rozpoznała — był to Koudelka, którego wcześniej oglądała przez lunetkę. Mężczyzna z entuzjazmem ściskał dłoń kapitana upewniając się, że ma przed sobą żywego człowieka, a nie ducha. Na widok jej munduru dłoń drugiego mężczyzny powędrowała w stronę porażacza.

— Powiedziano nam, że Betanie pana zabili, panie kapitanie — stwierdził podejrzliwie.

— To wyjątkowo uporczywa plotka — odrzekł Vorkosigan. — Jak widzisz, daleko jej do prawdy.

— Pański pogrzeb był wspaniały — stwierdził Koudelka. — Szkoda, że pana tam nie było.

— Może następnym razem — Vorkosigan uśmiechnął się szeroko.

— Och, wie pan, że nie to chciałem powiedzieć. Porucznik Radnov wygłosił wzruszające przemówienie.

— Nie wątpię. Najprawdopodobniej pracował nad nim od miesięcy.

Koudelka, bystrzejszy niż jego towarzysz, powiedział jedynie “Och”. Drugi żołnierz wpatrywał się w Vorkosigana nic nie pojmującym wzrokiem.

Vorkosigan ciągnął dalej:

— Pozwólcie przedstawić sobie komandor Cordelię Naismith, z Betańskiego Zwiadu Astronomicznego. Komandor Naismith jest… — zawahał się i Cordelia czekała, ciekawa jak określi jej status — eee…

— No, no — mruknęła zachęcająco.

Vorkosigan stanowczo zacisnął usta, nie pozwalając im wygiąć się w uśmiechu.

— Moim więźniem — dokończył wreszcie. — Zwolnionym na słowo honoru. Poza wstępem do pomieszczeń zamkniętych należy zapewnić jej pełną swobodę.

Słowa te wyraźnie zrobiły wrażenie na obu młodzieńcach, którzy spojrzeli na nią z szalonym zainteresowaniem.

— Jest uzbrojona — zauważył towarzysz Koudelki.

— Na szczęście — Vorkosigan nie wyjaśnił, co miał na myśli, przechodząc do pilniejszych spraw. — Kto wchodzi w skład załogi lądownika?

Koudelka wyrecytował długą listę nazwisk, od czasu do czasu uzupełnianą przez jego kolegę.

— W porządku — westchnął kapitan. — Radnov, Darobey, Sens i Tafas mają zostać rozbrojeni tak cicho i dyskretnie, jak to tylko możliwe i aresztowani pod zarzutem buntu. Później dołączą do nich inni. Łączność z “Generałem Vorkraftem” ma zostać przerwana, póki wszyscy nie znajdą się pod kluczem. Czy wiesz, gdzie jest w tej chwili porucznik Buffa?

— W jaskiniach. Kapitanie? — dodał Koudelka z nieszczęśliwą miną, domyśliwszy się, co się dzieje.

— Tak?

— Jest pan pewien co do Tafasa?

— Prawie pewny. Staną przed sądem — dodał łagodniej Vorkosigan. — Po to właśnie wymyślono procesy — aby oddzielić winnych od niewinnych.

— Tak jest. — Koudelka skinieniem głowy zaakceptował to dość ograniczone zapewnienie o bezpieczeństwie człowieka, który jak zgadywała Cordelia, musiał być jego przyjacielem.

— Czy rozumiesz już, dlaczego powiedziałem kiedyś, że statystyki dotyczące wojny domowej zaprzeczają rzeczywistości? — spytał Vorkosigan.

— Tak jest. — Koudelka spojrzał mu prosto w oczy i kapitan skinął głową, ufny w jego lojalność.

— W porządku. Wy dwoje chodźcie ze mną.

Ruszyli naprzód. Vorkosigan ponownie ujął ją pod ramię i maszerował, kulejąc zaledwie odrobinę. Zręcznie maskował fakt, jak mocno opiera się na Cordelii. Podążyli kolejną ścieżką przez las, pokonując wzniesienia i zagłębienia nierównego gruntu, aż wreszcie ujrzeli przed sobą zamaskowane wejście do urządzonych w jaskiniach magazynów.

Opadająca tuż obok kaskada utworzyła na ziemi niewielką sadzawkę, z której wypływał wesoły strumień, znikający wśród drzew. Obok sadzawki zebrała się dziwna grupka ludzi. Z początku Cordelia nie potrafiła zgadnąć, co właściwie robią. Dwóch Barrayarczyków stało nieruchomo, dwaj następni klęczeli na brzegu. Kiedy Cordelia zbliżyła się, dwóch klęczących wstało, pociągając za sobą ociekającą wodą, odzianą w brąz postać ze związanymi na plecach rękoma, którą wcześniej zmuszali do leżenia. Więzień zaczął kaszleć, głośno chwytając oddech.

— To Dubauer! — krzyknęła Cordelia. — Co oni mu robią?

Vorkosigan, który jak się zdawało natychmiast odgadł co widzi, mruknął:

— Do diabła — po czym ruszył biegiem naprzód. — To mój więzień! — ryknął zbliżywszy się do grupy. — Natychmiast go puśćcie!

Barrayarczycy wyprężyli się tak szybko, że wyglądało to jak odruchowa reakcja. Uwolniony Dubauer osunął się na kolana, nadal krztusząc się głośno. Cordelia mijając w biegu żołnierzy pomyślała, że nigdy nie widziała bardziej zdumionej grupy ludzi. Włosy Dubauera, jego napuchnięta twarz, rzadka kilkudniowa broda i kołnierz ociekały wodą. Oczy miał zaczerwienione i wciąż parskał i kichał. Przerażona uświadomiła sobie, że Barrayarczycy torturowali go, przytrzymując mu głowę pod wodą.

— Co to ma znaczyć, poruczniku Buffa? — Vorkosigan zmiażdżył gniewnym wzrokiem dowódcę grupy.

— Myślałem, że Betanie pana zabili — odparł Buffa.

— Bynajmniej — odparł krótko Vorkosigan. — Co robiliście z tym Betaninem?

— Tafas natknął się na niego w lesie. Próbowaliśmy go przesłuchać, dowiedzieć się, czy jest ich tu więcej… — zerknął na Cordelię — ale nie chce mówić. Nie odezwał się ani słowem. A ja zawsze sądziłem, że Betanie to mięczaki.

Vorkosigan wzniósł oczy do góry, jakby modlił się o to, by niebiosa dodały mu sił.

— Buffa — powiedział cierpliwie. — Ten człowiek został trafiony z porażacza pięć dni temu. Od tego czasu nie mówi. A gdyby nawet był w stanie coś powiedzieć, i tak nic nie wie.

— Barbarzyńcy! — krzyknęła Cordelia, klękając na ziemi. Dubauer poznał ją i przywarł do niej całym ciałem. — Wszyscy Barrayarczycy to barbarzyńcy, łajdacy i mordercy!

— I głupcy. Nie zapominaj o głupcach. — Vorkosigan posłał porucznikowi kolejne wściekłe spojrzenie. Jego ludzie zachowali dość taktu, by okazać wstyd. Kapitan westchnął głęboko. — Czy z nim wszystko w porządku?

— Chyba tak — przyznała niechętnie. — Przeżył jednak ogromny wstrząs. — Sama też trzęsła się z furii.

— Pani komandor Naismith, przepraszam za moich ludzi — oświadczył Vorkosigan głośno, aby wszyscy dosłyszeli, że ich kapitan poniża się przed więźniami wyłącznie z ich powodu.

— Tylko mi nie salutuj — mruknęła Cordelia gniewnie, tak cicho, by jedynie on usłyszał. Widząc nic nie pojmujące spojrzenie Vorkosigana uspokoiła się nieco i dodała głośniej: — To była pomyłka w interpretacji — jej spojrzenie powędrowało ku porucznikowi Buffie, który, obdarzony przez naturę słusznym wzrostem, usiłował w tym momencie zapaść się pod ziemię. — Każdy ślepiec mógłby ją popełnić. Do diabła — wyrwało jej się, gdy przerażenie i stres, jakiego doświadczył Dubauer, wywołały kolejny atak konwulsji. Większość Barrayarczyków odwróciła wzrok, zdradzając wyraźne zakłopotanie. Vorkosigan, mając już sporą praktykę, ukląkł, by pomóc Cordelii. Kiedy atak ustąpił, podniósł się.

— Tafas, oddaj Koudelce broń — polecił. Tafas zawahał się, rozglądając się wokół, po czym usłuchał powoli.

— Nie chciałem w tym uczestniczyć, kapitanie — powiedział z desperacją. — Ale porucznik Radnov stwierdził, że jest już za późno.

— Później będziesz miał szansę przemówić w swojej obronie — odrzekł ze znużeniem Vorkosigan.

— Co się dzieje? — spytał oszołomiony Buffa. — Czy widział pan komandora Gottyana?

— Komandor Gottyan otrzymał… inne rozkazy. Buffa, teraz ty dowodzisz załogą lądownika. — Vorkosigan powtórzył rozkaz aresztowania buntowników i wyznaczył oddział, który miał się tym zająć.

— Podporuczniku Koudelka, proszę zabrać moich więźniów do jaskini i dopilnować, aby otrzymali jedzenie oraz wszystko, czegokolwiek zażyczy sobie komandor Naismith. Następnie zajmijcie się przygotowaniem lądownika. Gdy tylko zbierzemy pozostałych więźniów, startujemy na statek. — Unikał słowa “buntownicy”, jakby było to zbyt mocne określenie, niemal równoznaczne z bluźnierstwem.

— Dokąd idziesz? — spytała Cordelia.

— Zamienić parę słów z komandorem Gottyanem. Sam na sam.

— Cóż. Mam nadzieję, że nie będę żałowała własnej rady. — Niedokładnie to chciała powiedzieć, nie mogła jednak zmusić się do wykrztuszenia “uważaj na siebie”.

Vorkosigan podziękował skinieniem dłoni, po czym zawrócił i zniknął pośród drzew. Dostrzegła, że kulał coraz bardziej.

Pomogła Dubauerowi wstać i Koudelka zaprowadził ich do wylotu jaskini. Młodzik tak bardzo przypominał jej dawnego Dubauera, że Cordelia nie umiała zachować wrogości.

— Co się stało z nogą starego? — spytał Koudelka, oglądając się.

— Ma zakażoną ranę — odparła wymijająco. Podobnie jak Vorkosigan uważała, że wobec jego niepewnej załogi należy robić dobrą minę do złej gry. — Gdy tylko uda się wam go zmusić do zwolnienia tempa, powinien obejrzeć ją dobry lekarz.

— To cały stary. Nigdy nie widziałem, by ktoś w jego wieku wykazywał tyle energii.

— W jego wieku? — Cordelia uniosła brwi.

— No cóż, oczywiście pani nie wydaje się taki stary — stwierdził, po czym ze zdumieniem przyjął szczery wybuch śmiechu Cordelii. — Poza tym energia nie jest właściwym słowem. Chodziło mi o coś innego.

— Co powiesz na moc? — podsunęła, czując dziwne zadowolenie z faktu, że przynajmniej jeden członek załogi szczerze podziwia Vorkosigana. — Energię powiązaną z działaniem.

— Właśnie o to mi chodziło — odparł z wdzięcznością.

Cordelia postanowiła nie wspominać także o małej błękitnej pastylce.

— Sprawia wrażenie interesującego człowieka — zagadnęła, próbując poznać cudzą opinię na temat Vorkosigana. — Jakim cudem wplątał się w tę całą awanturę?

— Ma pani na myśli Radnova?

Przytaknęła.

— Cóż, nie chciałbym krytykować starego, ale nie znam nikogo innego, kto na samym początku podróży powiedziałby oficerowi politycznemu, żeby schodził mu z oczu, jeśli chce dożyć końca wyprawy. — Koudelka, wyraźnie poruszony, zniżył konspiracyjnie głos.

Pokonawszy drugi zakręt w ślad za swym towarzyszem, Cordelia rozejrzała się gwałtownie, nagle dostrzegając swe otoczenie. Niezwykłe, pomyślała. Vorkosigan nie powiedział mi całej prawdy. Labirynt jaskiń był częściowo naturalny, lecz większość z nich została wypalona łukiem plazmowym. Chłodne, wilgotne, pogrążone w półmroku groty pełne były zapasów. To już nie kryjówka, ale magazyn wystarczający dla całej floty. Bezdźwięcznie ściągnęła usta, rozglądając się uważnie i uświadamiając sobie nagle całą gamę nieprzyjemnych możliwości.

W kącie jaskini stał standardowy barrayarski namiot polowy, półkolista żebrowana kopuła pokryta materiałem przypominającym namioty betańskie. W środku kryła się kuchnia polowa i mesa. Samotny chorąży sprzątał resztki drugiego śniadania.

— Stary wrócił. I to żywy! — rzucił na powitanie Koudelka.

— Ha! Myślałem, że Betanie poderżnęli mu gardło — odparł tamten zaskoczony. — A przygotowaliśmy taką świetną stypę.

— Tych dwoje to osobiści więźniowie starego… — przedstawiona w ten sposób kucharzowi Cordelia podejrzewała, że ma do czynienia ze zwykłym żołnierzem, nie zaś z szefem kuchni z prawdziwego zdarzenia. — …a wiesz, jaki on jest pod tym względem. Mężczyzna został trafiony z porażacza. Stary kazał podać im prawdziwe jedzenie, więc nie próbuj otruć ich normalnymi pomyjami.

— Wszyscy tylko krytykują — mruknął chorąży-kucharz, gdy Koudelka zniknął w korytarzu. — Na co ma pani ochotę?

— Cokolwiek. Cokolwiek poza owsianką i pleśniowym serem — poprawiła pospiesznie.

Kucharz na parę minut skrył się na tyłach, po czym powrócił z dwoma parującymi talerzami z potrawą przypominającą gulasz. Do tego podał chleb, posmarowany autentyczną roślinną margaryną. Cordelia rzuciła się nań żarłocznie.

— Smakuje? — spytał bezdźwięcznie chorąży, garbiąc ramiona.

— Pyszne — odparła z pełnymi ustami. — Znakomite.

— Naprawdę? — Wyprostował się. — Naprawdę pani smakuje?

— Naprawdę. — Przełknęła i zaczęła karmić oszołomionego Dubauera. Smak ciepłego jedzenia przebił się przez opar senności i podporucznik zaczął żuć chleb z niemal takim samym entuzjazmem, jak Cordelia.

— Może pomogę pani go nakarmić? — zaproponował kucharz.

Cordelia obdarzyła go promiennym uśmiechem.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

W ciągu niecałej godziny dowiedziała się, że chorąży ma na imię Nilesa, poznała w zarysach historię jego życia; kucharz zaoferował jej także pełny, choć dość ograniczony, wybór delikatesów z barrayarskiej kuchni polowej. Najwyraźniej mężczyzna był spragniony pochwał równie mocno, co jego towarzysze domowej kuchni, bowiem nie odstępował Cordelii ani na krok, przez cały czas wymyślając coraz to nowe drobne uprzejmości.

Wreszcie w kuchni pojawił się Vorkosigan i usiadł ze znużeniem obok Cordelii.

— Witamy z powrotem, kapitanie — powitał go kucharz. — Myśleliśmy, że Betanie pana zabili.

— Tak, wiem — odparł Vorkosigan lekceważąco zbywając te słowa. — Dostanę coś do zjedzenia?

— Co pan sobie życzy?

— Cokolwiek poza owsianką.

On także otrzymał porcję gulaszu z chlebem, który jednak zjadł z mniejszym niż Cordelia apetytem, bowiem połączenie gorączki i środka stymulującego zabiło w nim głód.

— Jak ci poszło z komandorem Gottyanem? — spytała cicho Cordelia.

— Nieźle. Wrócił do pracy.

— Jak to zrobiłeś?

— Rozwiązałem go i oddałem mu mój łuk plazmowy. Powiedziałem, że nie potrafiłbym pracować z człowiekiem, na widok którego swędzą mnie łopatki, więc daję mu ostatnią szansę na uzyskanie błyskawicznego awansu. Następnie usiadłem odwrócony do niego plecami. Siedziałem tak przez jakieś dziesięć minut. Nie odezwaliśmy się ani słowem. Wreszcie oddał mi łuk i wróciliśmy do obozu.

— Zastanawiałam się, czy coś takiego może się udać. Nie wiem jednak, czy na twoim miejscu tak bym postąpiła.

— Sam zapewne też bym się na to nie zdecydował, gdybym nie był tak bardzo zmęczony. Świetnie mi się siedziało. — W jego głosie pojawiło się nowe ożywienie. — Gdy tylko aresztują tamtych, polecimy na “Generała”. To naprawdę świetny statek. Przydzielam ci gościnną kabinę oficerską — nazywają ją kwaterą admiralską, choć w istocie nie różni się od innych. — Vorkosigan zaczął grzebać widelcem w resztkach gulaszu. — Jak tam jedzenie?

— Pyszne.

— Większość ludzi twierdzi coś wręcz przeciwnego.

— Chorąży Nilesa był niezwykle uprzejmy i troskliwy.

— Czy mówimy o tym samym człowieku?

— Myślę, że pragnie tylko, aby ktoś docenił jego pracę. Mógłbyś tego spróbować.

Vorkosigan kładąc łokcie na stole podparł dłonią podbródek i uśmiechnął się.

— Rozkaz, doradco.

Oboje siedzieli w milczeniu przy prostym metalowym stole i znużeni trawili posiłek. Vorkosigan zamykając oczy wyciągnął się na krześle. Cordelia położyła głowę na stole, używając przedramienia zamiast poduszki. Po jakiejś półgodzinie do namiotu wszedł Koudelka.

— Mamy Sensa, kapitanie — zameldował. — Ale Radnov i Darobey sprawili nam pewne trudności. W jakiś sposób zorientowali się, co się dzieje, i uciekli do lasu. Wysłałem za nimi patrol.

Vorkosigan wyglądał, jakby miał ochotę zakląć.

— Powinienem był sam to załatwić. Czy mają jakąś broń?

— Porażacze nerwowe. Odzyskaliśmy ich łuki plazmowe.

— W porządku. Nie chcę marnować tu więcej czasu. Odwołaj patrol i zablokuj wszystkie wejścia do jaskiń. Niech odczują na własnej skórze, jak wygląda parę noclegów w lesie. — Jego oczy rozbłysły nagle. — Możemy zabrać ich później. Nie mają dokąd uciec.

Cordelia popychając przed sobą Dubauera weszła do lądownika, prostego i dość zniszczonego statku do przewozu wojsk. Posadziła podporucznika na wolnym fotelu. Po przybyciu ostatniego patrolu w lądowniku roiło się od Barrayarczyków. Z tyłu tkwili związani podwładni przywódców buntu, skuleni i przerażeni. Wszyscy żołnierze byli tacy wysocy i muskularni. W istocie Vorkosigan wyróżniał się spośród nich najniższym wzrostem.

Spoglądali na nią ciekawie i Cordelia dosłyszała urywki rozmów prowadzonych w dwóch czy trzech językach. Nietrudno było odgadnąć, o czym mówią żołnierze. Uśmiechnęła się do siebie ponuro. Najwyraźniej młodzież wciąż była pełna złudzeń co do tego, ile energii seksualnej pozostaje dwojgu ludziom zmuszonym do pokonywania czterdziestu kilometrów dziennie, potłuczonym, oszołomionym, rannym, niedożywionym i niedospanym, na zmianę opiekującym się bezradnym inwalidą i unikającym drapieżników, dla których mogliby stać się smacznym kąskiem — a do tego jeszcze planującym niewielki przewrót wojskowy. W dodatku chodziło prawie o starców, trzydziestotrzyletnią kobietę i ponad czterdziestoletniego mężczyznę. Zaśmiała się w duchu i przymknęła oczy, odcinając się od otoczenia.

Vorkosigan wrócił z kabiny pilota i wsunął się na wolne miejsce obok niej.

— Wszystko w porządku?

Skinęła głową.

— Owszem. Jestem trochę oszołomiona całym tym stadem chłopców. Mam wrażenie, że wy, Barrayarczycy, jesteście jedynym narodem, który unika koedukacji. Ciekawe, dlaczego?

— Częściowo to kwestia tradycji, częściowo robimy to po to, by zachować agresywne nastawienie załóg. Nie narzucali ci się?

— Nie. Są bardzo zabawni. Zastanawiam się, czy zdają sobie sprawę z tego, jak się ich wykorzystuje.

— Ani trochę. Uważają, że są królami stworzenia.

— Biedne jagniątka.

— Nie tak bym ich określił.

— Myślałam o zwierzętach ofiarnych.

— A, to już bliższe prawdy.

Silniki lądownika zawyły i pojazd uniósł się w powietrze. Okrążyli ogromny krater, po czym ruszyli na wschód, wznosząc się nieustannie. Cordelia wyglądała przez okno, patrząc jak teren, który z takim trudem pokonali pieszo, śmiga pod nimi; przelot trwał dokładnie tyle minut, ile wcześniej wędrowali dni. Przepłynęli nad wielką górą, gdzie Rosemont gnił w swym grobie, dostatecznie blisko, by dostrzec czapę śnieżną i lodowce, połyskujące pomarańczowo w promieniach zachodzącego słońca. Podążając dalej na wschód, minęli linię zmierzchu, zagłębili się w noc, po czym horyzont oddalił się nagle i znaleźli się w blasku wiecznego dnia przestrzeni.

Kiedy zbliżyli się do orbity parkingowej “Generała Vorkrafta”, Vorkosigan ponownie zostawił Cordelię i przeszedł do kabiny pilota, aby nadzorować dokowanie. Odniosła wrażenie, jakby oddalał się od niej, pochłonięty przez złożoną matrycę ludzi i obowiązków, z której wcześniej został wyrwany. Cóż, podczas nadchodzących miesięcy z pewnością znajdą nieco czasu dla siebie. Z tego, co mówił Gottyan, miało to być całkiem sporo miesięcy. Udawaj, że jesteś antropologiem, studiującym zwyczaje barrayarskich dzikusów, powiedziała do siebie Cordelia. Myśl o tym jak o wakacjach — i tak po skończeniu tej misji zwiadowczej zamierzałaś wziąć długi urlop. Proszę bardzo. Jej palce skubały nitki obicia fotela. Marszcząc brwi zmusiła się, by uspokoić dłonie.

Dokowanie odbyło się bardzo sprawnie. Tłum potężnych żołnierzy wstał, pozbierał sprzęt, po czym wysypał się na zewnątrz. U boku Cordelii pojawił się Koudelka i poinformował ją, że przydzielono go jej jako przewodnika. Raczej strażnika, pomyślała — albo może niańkę — w tej chwili nie miała dość sił, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Zabrała Dubauera i w ślad za Koudelką wkroczyła na pokład statku Vorkosigana.

Pachniało tu inaczej niż na jej statku zwiadowczym, było też chłodniej. Mnóstwo rzeczy wykonano z gołego nie pomalowanego metalu. Wszędzie widziała ślady oszczędności, poczynionych kosztem wygody i estetyki — brakowało drobiazgów, które pozwalają odróżnić salon od szatni. Najpierw skierowali się do izby chorych, aby zostawić tam Dubauera. Znaleźli się w czystym, surowym pomieszczeniu, jednej z sal, znacznie większych, nawet uwzględniwszy różnice proporcji, niż na zwiadowczym statku Cordelii. Izba była gotowa na przyjęcie dużej liczby pacjentów. W tej chwili przebywał tam jedynie główny lekarz i paru członków zespołu, odbębniających wachtę. W inwentaryzacji kibicował im samotny żołnierz ze złamaną ręką. Dubauer został zbadany przez lekarza; Cordelia podejrzewała, że był on znacznie lepszym specjalistą od ran od porażacza, niż jej własny doktor. Po badaniu podporucznikiem zajęli się pomocnicy, którzy mieli go umyć i położyć do łóżka.

— Niedługo będzie miał pan następnego klienta — powiedziała Cordelia, zwracając się do lekarza, który był jednym z owych czterech członków załogi powyżej czterdziestki. — Wasz kapitan ma paskudną infekcję na goleni. W tej chwili przeszła już na cały ustrój. Poza tym nie wiem dokładnie, czym są te małe błękitne pastylki, które macie w swych zestawach medycznych, ale z tego co mówił, działanie tej, którą zażył dziś rano, powinno kończyć się mniej więcej teraz.

— Ta cholerna trucizna — prychnął doktor. — Owszem, skuteczna, ale mogliby wymyślić coś, za co płaci się mniejszym wyczerpaniem. Nie wspominając już o kłopotach, jakie mamy z ich kontrolowaniem.

Cordelia podejrzewała, że to ostatnie stanowiło podstawowy problem. Doktor zakrzątnął się koło syntetyzatora antybiotyków, szykując program analityczny. Cordelia spojrzała na nieruchomą twarz kładzionego do łóżka Dubauera. Zrozumiała, że jest to początek nieskończonej liczby szpitalnych dni, identycznych i niezmiennych niczym tunel, prowadzący do końca jego życia. Do jej nocnych koszmarów już na zawsze miał dołączyć zimny szept wątpliwości, czy naprawdę ratując podporucznikowi życie zrobiła mu przysługę. Przez jakiś czas kręciła się po pomieszczeniu, licząc na przybycie swego drugiego pacjenta.

Wreszcie pojawił się Vorkosigan. Towarzyszyło mu, czy raczej podtrzymywało, paru oficerów, których dotąd nie poznała. Nawet w marszu nie przestawał wydawać rozkazów. Najwyraźniej przeliczył się co do długości działania leku, wyglądał bowiem bardzo źle; był blady, zlany potem i rozdygotany. Cordelia miała wizję tego, jak będzie wyglądała jego twarz, kiedy Vorkosigan skończy siedemdziesiąt lat.

— Jeszcze się tobą nie zajęli? — spytał widząc ją. — Gdzie jest Koudelka? Zdawało mi się, że mu kazałem… a, jesteś. Zaprowadź ją do kwatery admiralskiej. Wspominałem już o tym? Po drodze zajrzyj do magazynów i weź dla niej jakieś ubranie. I obiad. Nie zapomnij też naładować paralizator.

— Ze mną wszystko w porządku. Może lepiej byś się położył? — zaproponowała z niepokojem Cordelia.

Vorkosigan wędrował w kółko niczym nakręcana zabawka z uszkodzoną sprężyną.

— Muszę kazać wypuścić Bothariego — mruknął. — Lada moment zacznie mieć halucynacje.

— Już pan to zrobił, kapitanie — przypomniał mu jeden z oficerów. Lekarz spojrzał mu w oczy i znacząco kiwnął głową w stronę leżanki. Przechwycili Vorkosigana na jego orbicie, niemal siłą pociągnęli w stronę kozetki i położyli.

— To te przeklęte pigułki — wyjaśnił lekarz Cordelii. Najwyraźniej dostrzegł jej niepokój i zlitował się nad nią. — Rano dojdzie do siebie, tyle że będzie senny i obudzi się z potwornym bólem głowy.

Doktor powrócił do pracy. Ostrożnie przeciął napiętą tkaninę spodni, osłaniającą opuchniętą nogę, i zaklął na widok tego, co kryło się pod spodem. Koudelka zerknął przez ramię lekarza i natychmiast odwrócił się z powrotem do Cordelii. Na jego pozieleniałej twarzy widać było sztuczny uśmiech.

Cordelia skinęła głową i niechętnie ruszyła ku wyjściu, pozostawiając Vorkosigana w rękach zawodowców. Koudelka, najwyraźniej zadowolony ze swej roli przewodnika, choć przez to nie mógł być świadkiem powrotu kapitana na pokład, poprowadził ją do magazynów, aby wybrała sobie ubranie. Tam też zniknął na chwilę z jej paralizatorem i zwrócił go z pełnym ładunkiem mocy. Widać było, że zmusza się do oddania jej broni.

— I tak niewiele mogłabym z nim począć — zapewniła Cordelia na widok niepewnej miny przewodnika.

— Nie, nie — stary powiedział, że mam go pani oddać. Nie zamierzam spierać się z nim w kwestiach dotyczących więźniów. To dla niego drażliwy temat.

— Tak też słyszałam. Jeśli miałoby to w czymś pomóc, dodam tylko, że z tego, co wiadomo, nasze rządy nie pozostają w stanie wojny, a ja zostałam zatrzymana bezprawnie.

Koudelka przez moment zastanawiał się nad tą próbą wyjaśnienia jej sytuacji, po chwili jednak rozpogodził się, jakby jej słowa odbiły się nieszkodliwie od nieprzeniknionego muru jego przekonań. Niosąc rzeczy Cordelii poprowadził ją do kabiny.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wychodząc z kabiny następnego ranka, zastała na zewnątrz strażnika. Czubek jej głowy sięgał do ramion wysokiego mężczyzny, a jego twarz skojarzyła się jej natychmiast z przerasowanym chartem borzoi — wąska, z zakrzywionym nosem i zbyt blisko osadzonymi oczami. Cordelia uświadomiła sobie nagle, że widziała go już wcześniej — z daleka, w pstrokatym stroju maskującym. Przez moment ogarnął ją dawny strach.

— Sierżant Bothari? — zaryzykowała.

Zasalutował jej; pierwszy Barrayarczyk, który to uczynił.

— Tak jest, proszę pani — odparł.

— Chciałabym pójść do izby chorych — powiedziała niepewnie.

— Tak jest — Bothari przemawiał głębokim monotonnym basem. Zawrócił na pięcie, po czym ruszył naprzód. Domyśliwszy się, że zastąpił Koudelkę w roli jej przewodnika i opiekuna, pomaszerowała za nim. Nie była jeszcze gotowa do podjęcia błahej rozmowy, toteż po drodze nie zadawała żadnych pytań. Bothari także milczał. Obserwując go pomyślała, że strażnik przy jej drzwiach miał zapewne nie tylko powstrzymywać ją przed wyjściem, ale też zapobiec temu, by ktokolwiek wszedł do środka. Wiszący na biodrze paralizator zaciążył jej nagle.

W izbie chorych zastała Dubauera siedzącego na łóżku i odzianego w pozbawiony wszelkich insygniów czarny kombinezon, identyczny z tym, jaki i jej wydano. Włosy Dubauera przystrzyżono, twarz dokładnie ogolono. Niewątpliwie roztoczona nad nim opieka nie pozostawiała nic do życzenia. Cordelia przemawiała do niego przez jakiś czas, póki nie zaczął jej drażnić własny głos. Podporucznik patrzył na nią, poza tym jednak nie reagował.

Kątem oka dostrzegła Vorkosigana, umieszczonego w przylegającym do głównego oddziału prywatnym pokoju. Kapitan wezwał ją gestem. Był ubrany w standardową zieloną wojskową piżamę i siedział na łóżku, manewrując piórem świetlnym po zwieszającym się z sufitu komputerowym ekranie. O dziwo, choć w tej chwili, pozbawiony butów i broni, niemal przypominał cywila, wrażenie, jakie na niej robił, zupełnie się nie zmieniło. Gdyby Vorkosigan wystąpił nawet całkiem nago, otaczający go ludzie poczuliby się jedynie przesadnie wystrojeni. Cordelia uśmiechnęła się lekko na tę myśl i powitała go niedbałym skinieniem dłoni. Jeden z oficerów, którzy poprzedniego wieczoru odeskortowali go do izby chorych, stał przy łóżku Vorkosigana.

— Pani komandor Naismith, to jest komandor porucznik Vorkalloner, mój drugi oficer. Przepraszam na chwilę; kapitanowie przychodzą i odchodzą, ale administracja jest wieczna.

— Amen.

Vorkalloner wyglądał na typowego zawodowego barrayarskiego żołnierza — zupełnie jakby zszedł z plakatu biura rekrutacji. A jednak na jego twarzy Cordelia dostrzegła przebłyski inteligencji i poczucia humoru; pomyślała, że tak mógłby wyglądać za dziesięć czy dwanaście lat podporucznik Koudelka.

— Kapitan Vorkosigan mówi o pani w samych superlatywach — zagadnął ją Vorkalloner, nie dostrzegając lekkiego zmarszczenia brwi dowódcy, wywołanego tymi słowami. — Przypuszczam, że skoro mogliśmy schwytać tylko jednego Betanina, mieliśmy szczęście, iż trafiło na panią.

Vorkosigan skrzywił się. Cordelia spojrzała na niego, lekko potrząsając głową i sama także puściła ową gafę mimo uszu. Kapitan wzruszył ramionami i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze.

— Skoro moi ludzie są bezpieczni w drodze do domu, uznaję to za uczciwą wymianę. No, przynajmniej prawie wszyscy. — Nagle za jej plecami stanął lodowaty duch Rosemonta i Vorkalloner wydał jej się znacznie mniej zabawny. — Czemu właściwie tak bardzo zależało wam na schwytaniu mojej załogi?

— Takie mieliśmy rozkazy — odparł z prostotą Vorkalloner, niczym starożytny fundamentalista odpowiadający na każde pytanie tautologią “Ponieważ Bóg tak chciał”. Po sekundzie na jego twarzy zagościł lekki agnostyczny niepokój. — Szczerze mówiąc, sądziłem, że zesłanie tutaj miało stanowić coś w rodzaju kary — zażartował.

Uwaga ta rozbawiła Vorkosigana.

— Za wasze grzechy? Twoja kosmologia jest zbyt samolubna, Aristede. — Pozostawiając Vorkallonerowi rozszyfrowanie tych słów, kapitan odwrócił się do Cordelii. — Zatrzymanie was miało odbyć się bez rozlewu krwi. Tak też by się stało, gdyby nie ów dodatkowy problem. Wiem, że dla niektórych usprawiedliwienie to nic nie znaczy…

Cordelia zrozumiała, że on także przypomniał sobie pogrzeb Rosemonta pośród mrocznej chłodnej mgły.

— …ale to jedyne, co mogę ci ofiarować. Nie oznacza, to, abym wypierał się odpowiedzialności. Czego z pewnością nie omieszka mi wytknąć ktoś z dowództwa, kiedy dostanę odpowiedź. — Uśmiechnął się kwaśno, nie przerywając pisania.

— Nie mogę powiedzieć, aby było mi przykro, że zakłóciłam plany ich inwazji — odparła śmiało. Zobaczmy, jakie gniazdo os tym poruszę, dodała w myślach.

— Jakiej inwazji? — spytał Vorkalloner, ocknąwszy się nagle.

— Obawiałem się, że kiedy zobaczysz nasze magazyny, domyślisz się wszystkiego — odparł jednocześnie Vorkosigan. — Kiedy odlatywaliśmy, wciąż jeszcze prowadzono na ten temat gorące dyskusje, a ekspansjoniści wykrzykiwali głośno o korzyściach, jakie może przynieść zaskoczenie. To był kij, jakim zamierzali pobić zwolenników pokoju. Moim prywatnym zdaniem — cóż, nie wolno mi go wygłaszać, noszę przecież mundur. Zostawmy ten temat.

— O jaką inwazję chodzi? — naciskał Vorkalloner.

— Jeśli dopisze nam szczęście, nie dojdzie do żadnej inwazji — odparł Vorkosigan, ustępując pod naciskiem wyczekujących spojrzeń. — Jedna wystarczy na całe życie — dodał; Cordelia odniosła wrażenie, jakby spojrzał w głąb siebie, przywołując nieprzyjemne skojarzenia.

Vorkalloner wyraźnie nie pojmował takiego zachowania bohatera Komarru.

— To było wspaniałe zwycięstwo, kapitanie. Za bardzo niewielką cenę.

— Po naszej stronie. — Vorkosigan skończył pisać raport, podpisał go, po czym zażądał kolejnego formularza i zaczął po nim bazgrać świetlnym piórem.

— O to przecież chodziło, prawda?

— To zależy, czy zamierzasz gdzieś zostać, czy jesteś tam tylko przejazdem. Na Komarrze pozostawiliśmy po sobie ogromne bagno polityczne. Nie mam ochoty przekazywać takiego dziedzictwa następnym pokoleniom. Jak w ogóle zeszliśmy na ten temat? — skończył pisanie.

— Kogo zamierzają najechać? — spytała Cordelia, puszczając mimo uszu jego ostatnie słowa.

— Czemu nic o tym nie słyszałem? — dołączył się Vorkalloner.

— Co do pierwszego pytania, informacja ta jest ściśle tajna, co do drugiego, o inwazji wie tylko Sztab Generalny, Komitet Centralny obu Rad i cesarz. To znaczy, że wszystko, co powiedziałem, musi zostać między nami, Aristede.

Vorkalloner zerknął znacząco na Cordelię.

— Ona nie jest członkiem Sztabu Generalnego. Prawdę mówiąc…

— …ja też już nie jestem — dokończył Vorkosigan. — Jeśli chodzi o naszego gościa, nie powiedziałem jej nic, czego sama nie zdołałaby się domyślić. Mnie natomiast poproszono o opinię co do… pewnych aspektów całej sprawy. Nie spodobało im się to, co usłyszeli, ale w końcu sami tego chcieli — uśmiechnął się złośliwie.

— To dlatego odesłano cię tutaj? — spytała domyślnie Cordelia. Miała wrażenie, że zaczyna pojmować, jak postępują Barrayarczycy. — A zatem porucznik komandor Vorkalloner miał rację co do karnej misji. Czy o opinię poprosił cię pewien stary przyjaciel twojego ojca?

— Z pewnością nie Rada Ministrów — odrzekł Vorkosigan, po czym nie podając żadnych dalszych szczegółów zmienił temat, zamykając dyskusję. — Czy moi ludzie traktują cię dobrze?

— O, tak.

— Lekarz przysięga, że zwolni mnie dziś po południu, jeśli rano będę grzeczny i zostanę w łóżku. Czy mogę później odwiedzić cię w twojej kabinie i porozmawiać na osobności? Muszę wyjaśnić parę spraw.

— Jasne — odparła, pomyślawszy, że zapowiedź ta zabrzmiała dość złowieszczo.

Nagle pojawił się rozgniewany lekarz.

— Miał pan odpoczywać, kapitanie — rzucił wściekłe spojrzenie Vorkallonerowi i Cordelii.

— No, dobrze. Wyślij je następnym kurierem, Aristede — Vorkosigan wskazał ekran. — Dołącz do tego zeznania i akt oskarżenia.

Doktor wyprowadził ich, a Vorkosigan wrócił do pisania.

Przez resztę poranka Cordelia wędrowała po statku, badając granice swej swobody. Okręt Vorkosigana stanowił skomplikowaną plątaninę korytarzy, samodzielnych poziomów, tuneli i wąskich drzwi, które — jak w końcu sobie uświadomiła — zaprojektowano tak, by można ich było łatwo bronić przed atakiem wroga. Sierżant Bothari towarzyszył jej niczym cień śmierci. Maszerował w milczeniu poza chwilami, gdy Cordelia zaczynała skręcać ku kolejnym zakazanym drzwiom albo korytarzowi. Wówczas zatrzymywał się gwałtownie i mówił:

— Nie, proszę pani.

Nie wolno jej było także niczego dotykać. Odkryła to, kiedy przesunęła dłonią po tablicy kontrolnej wywołując tym kolejne bezbarwne “Nie, proszę pani” Bothariego. Poczuła się jak dwulatek wyprowadzany na spacer.

Raz usiłowała wciągnąć go do rozmowy.

— Czy długo służysz u kapitana Vorkosigana? — spytała.

— Tak, proszę pani.

Cisza. Spróbowała ponownie.

— Lubisz go?

— Nie, proszę pani.

Cisza.

— Czemu nie?

Na to przynajmniej nie mógł odpowiedzieć tak lub nie. Przez chwilę zdawało jej się, że nie odezwie się ani słowem, wreszcie jednak odrzekł;

— To Vor.

— Konflikt klasowy? — zaryzykowała.

— Nie lubię Vorów.

— Ja nie jestem jednym z nich — podsunęła Cordelia.

Spojrzał na nią ponuro.

— Przypomina pani Vora, proszę pani.

Cordelia zrezygnowała, czując dziwny niepokój.

Tego popołudnia usadowiła się wygodnie na swej wąskiej koi i zaczęła przeglądać zawartość komputerowej biblioteki. W końcu wybrała wideo o typowo szkolnym tytule “Barrayar: ludzie i świat” i wystukała odpowiedni kod.

Narracja była równie banalna, co tytuł, lecz obrazy zafascynowały ją całkowicie. W jej betańskich oczach Barrayar jawił się jako zielony, przyjazny, słoneczny świat. Jego mieszkańcy nie używali filtrów, masek tlenowych ani osłon przed nadmiernym letnim gorącem. Klimat i teren były niezwykle zróżnicowane. Barrayar miał też prawdziwe oceany z wywoływanymi przez księżyc pływami, jakże różne od płytkich zasolonych sadzawek, które uchodziły za jeziora na jej rodzinnej planecie. Nagle usłyszała stukanie do drzwi.

— Proszę! — zawołała i w wejściu pojawił się Vorkosigan, witając ją skinieniem głowy.

Dziwna pora na mundur galowy, pomyślała — ale trzeba przyznać, że wygląda świetnie. Naprawdę znakomicie. Towarzyszył mu sierżant Bothari, który jednak pozostał na korytarzu, tkwiąc nieruchomo przed uchylonymi drzwiami. Vorkosigan przez moment wędrował po pokoju, jakby czegoś szukając, wreszcie opróżnił jej tacę śniadaniową i podparł nią drzwi, pozostawiając wąską szparę. Cordelia uniosła brwi.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Tak sądzę. Zważywszy krążące plotki, wcześniej czy później ktoś rzuci dowcip o przywilejach dowódcy i nie będę mógł udać, że go nie słyszałem, co nie skończy się dobrze dla pechowego żartownisia. Zresztą i tak mam awersję do zamkniętych drzwi. Nigdy nie wiadomo, co czyha po drugiej stronie.

Cordelia roześmiała się w głos.

— Przypomina mi się stary dowcip, w którym dziewczyna mówi do chłopaka: nie róbmy tego i powiedzmy wszystkim, że zrobiliśmy.

Vorkosigan uśmiechnął się w odpowiedzi i usiadł na przykręconym do podłogi obrotowym krześle, obok wbudowanego w ścianę metalowego biurka. Następnie odwrócił się do Cordelii i odchylił do tyłu, wyciągając nogi. Jego twarz gwałtownie spoważniała. Cordelia przechyliła głowę na bok, obserwując go z półuśmiechem.

— Co oglądałaś? — zagadnął, wskazując głową wiszący nad łóżkiem ekran.

— Geografię Barrayaru. To piękne miejsce. Czy byłeś kiedyś nad oceanem?

— W dzieciństwie matka zabierała mnie co lato do Bonsaklaru. To taki kurort dla wyższych sfer, otoczony dziewiczym lasem, sięgającym aż do podnóża gór. Ojciec przez większość czasu przebywał w stolicy albo dowodził wojskami. W dzień letniego przesilenia wypadały urodziny starego cesarza i nad oceanem organizowano pokaz fantastycznych — przynajmniej tak wówczas sądziłem — fajerwerków. Całe miasto wylegało na promenadę, nikt nawet nie miał przy sobie broni. W urodziny cesarza nie pozwalano na żadne pojedynki i wolno mi było biegać swobodnie po okolicy. — Spuścił wzrok. — Od lat już tam nie byłem. Chętnie zawiózłbym cię tam na letnie święto, gdyby nadarzyła się okazja.

— Bardzo bym chciała. Czy twój statek wraca wkrótce na Barrayar?

— Obawiam się, że jeszcze dość długo pozostaniesz moim więźniem. Kiedy jednak wrócimy, zważywszy ucieczkę twojego statku, nie powinno być żadnych powodów, aby cię zatrzymać. Zapewne zostaniesz zwolniona i odstawiona do ambasady betańskiej, skąd wrócisz do domu. Jeśli sobie tego życzysz.

— Jeśli sobie tego życzę! — Zaśmiała się krótko, niepewnie, po czym usiadła na twardej poduszce. Vorkosigan nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Sprawiał wrażenie odprężonego, lecz jedną stopą postukiwał nieświadomie w podłogę. Zawadziwszy o nią spojrzeniem, zmarszczył brwi i stopa zamarła.

— Czemu nie miałabym sobie tego życzyć?

— Pomyślałem sobie, że kiedy już dotrzemy na Barrayar i zostaniesz zwolniona, może zechcesz zostać.

— Aby odwiedzić — jak mówiłeś? — Bonsaklar, i tak dalej? Nie wiem, ile dostanę wolnego, ale… oczywiście, uwielbiam oglądać nowe miejsca. Chętnie zwiedziłabym twoją planetę.

— Nie odwiedzić. Na stałe. Jako… lady Vorkosigan — jego usta wygięły się w cierpkim uśmiechu. — Nie idzie mi najlepiej. Przyrzekam, że nigdy już nie nazwę Betan tchórzami. Wasze zwyczaje wymagają więcej odwagi, niż najbardziej samobójcze zmagania naszych chłopców.

Cordelia powoli wypuściła powietrze.

— Nie lubisz rozmieniać się na drobne, prawda? — Zastanawiała się, skąd wzięło się powiedzenie o zamierającym sercu. Sama miała wrażenie, jakby jej żołądek nagle przemienił się w ołów. Gwałtownie ogarnęła ją świadomość własnego ciała. Już wcześniej oszałamiała ją sama obecność Vorkosigana.

Barrayarczyk potrząsnął głową.

— Nie tego pragnę, nie z tobą, dla ciebie. Powinnaś mieć wszystko, co najlepsze. Zapewne wiesz już, że trudno mnie nazwać najlepszym, ale przynajmniej mogę ofiarować ci to, co mam. Droga Co… pani komandor, czy wedle betańskich standardów zanadto się pospieszyłem? Od paru dni czekam na właściwą okazję, ale nic takiego się nie przydarzyło.

— Dni! Jak długo o tym myślałeś?

— Po raz pierwszy zrozumiałem, kiedy ujrzałem cię w jarze.

— Wymiotującą w błocie?

Uśmiechnął się szeroko.

— Z zimną krwią i godnością. Do czasu pogrzebu twojego oficera wiedziałem już na pewno.

Potarła dłonią wargi.

— Czy ktoś mówił ci już kiedyś, że jesteś wariatem?

— Nie przy takiej okazji.

— Ja… zaskoczyłeś mnie.

— Nie obraziłem?

— Nie. Oczywiście, że nie.

Odprężył się odrobinę.

— Rzecz jasna, nie musisz od razu odpowiadać tak albo nie. Do domu dotrzemy dopiero za kilka miesięcy. Ale nie chciałem, żebyś myślała… Fakt, że jesteś moim więźniem, stawia nas w dość niezręcznej sytuacji. Nie chciałem, byś sądziła, że zamierzałem cię urazić.

— Ależ nie — odparła słabo.

— Jest jeszcze kilka rzeczy, które powinnaś wiedzieć — dodał, znów wbijając wzrok w czubki butów. — To nie byłoby łatwe życie. Odkąd cię poznałem, myślałem o tym, że sprzątanie po politycznych klęskach, jak to określiłaś, może jednak nie jest aż tak honorowe. Być może powinienem zapobiegać owym klęskom u źródeł. To znacznie niebezpieczniejsze niż żołnierka… zawsze istnieje możliwość zdrady, fałszywych oskarżeń, zabójstwa, może nawet wygnania, biedy, śmierci. Bolesne kompromisy ze złymi ludźmi, które w najlepszym razie przyniosą skromne efekty. Niezbyt zachęcające życie, ale gdybyśmy mieli dzieci… cóż, lepiej my niż oni.

— Stanowczo potrafisz zainteresować dziewczynę — odparła bezradnie, uśmiechając się i gładząc podbródek.

Vorkosigan spojrzał na nią niepewny, lecz pełny nadziei.

— Jak można rozpocząć karierę polityczną na Barrayarze? — spytała, delikatnie drążąc temat. — Zakładam, że zamierzasz podążyć w ślady twojego dziadka, księcia Xava, ale jeśli się nie jest potomkiem cesarza, jak można uzyskać stanowisko?

— Na trzy sposoby: poprzez cesarskie mianowanie, dziedziczenie albo też szybki awans. Tej ostatniej metodzie Rada Ministrów zawdzięcza swych najlepszych ludzi. To ich wielka siła, ale dla mnie ta droga jest zamknięta. Rada Książąt — dzięki dziedziczeniu — to najpewniejsza metoda, ale musiałbym czekać na śmierć ojca. Jeśli o mnie chodzi, mogę czekać wiecznie. To zresztą i tak dogorywająca instytucja, dotknięta chorobą przeraźliwego konserwatyzmu, pełna starych pryków zainteresowanych jedynie ochroną własnych przywilejów. Wątpię, by na dłuższą metę dało się coś z nimi zrobić. Może najlepiej byłoby pozwolić im spokojnie wymrzeć. Nie powtarzaj tego nikomu — dodał po namyśle.

— To dziwaczna konstrukcja rządu.

— Nikt go nie konstruował. Powstał sam.

— Może potrzebna wam konstytuanta.

— Powiedziane jak na Betankę przystało. Istotnie, to możliwe, choć w naszym przypadku oznaczałoby wojnę domową. Pozostaje jeszcze cesarskie mianowanie — sposób niewątpliwie najszybszy, lecz upadek może być równie gwałtowny, co wzlot, jeśli obrażę starego, albo w przypadku jego śmierci. — Oczy Vorkosigana zapłonęły bitewnym blaskiem, kiedy tak planował swoją przyszłość. — Mam jedną przewagę nad pozostałymi. Cesarz lubi, kiedy ktoś mówi do niego bez ogródek. Nie wiem, skąd wzięło się u niego to upodobanie, ponieważ rzadko ma okazję tego zakosztować.

— Wiesz, mam wrażenie, że spodoba ci się polityka, przynajmniej na Barrayarze. Może dlatego, że tak bardzo przypomina to, co na innych planetach nazywamy wojną.

— Istnieje jednak pilniejszy problem polityczny, związany z twoim statkiem i jeszcze innymi sprawami… — urwał, jakby naraz stracił wątek. — Może… może nie da się go rozwiązać. Zapewne wszelkie dyskusje o małżeństwie są przedwczesne, przynajmniej do czasu, póki nie dowiem się, jak to się skończy. Ale nie chciałem byś sądziła… a tak właściwie, co w ogóle myślałaś?

Potrząsnęła głową.

— Nie wydaje mi się, abym w tej chwili chciała ci to powiedzieć. Może kiedyś. Ale nie ma w tym nic, co mogłoby ci uchybić.

Przyjął te słowa skinieniem głowy, po czym ciągnął dalej.

— Twój statek…

Cordelia niespokojnie zmarszczyła czoło.

— Nie będziesz miał kłopotów z powodu ich ucieczki, prawda?

— Wysłano nas tu właśnie po to, aby zapobiec podobnym wydarzeniom. Fakt, że w owym czasie byłem nieprzytomny, powinien zostać uznany za okoliczność łagodzącą. Na drugiej jednak szali znajdą się bez wątpienia moje poglądy, wyrażone podczas posiedzenia cesarskiej Rady. Zapewne pojawią się podejrzenia, że celowo pozwoliłem im uciec, aby zapobiec wojnie, która od początku budzi mój głęboki sprzeciw.

— Kolejna obniżka stopnia?

Roześmiał się.

— Byłem najmłodszym admirałem w historii naszej floty, możliwe, że skończę jako najstarszy podporucznik. Ale nie — otrzeźwiał nagle. — Niemal na pewno stronnictwo wojenne z ministerstw postawi mi zarzut zdrady. Póki sprawa nie zostanie rozstrzygnięta w taki czy inny sposób, trudno będzie rozwiązać jakiekolwiek problemy osobiste.

— Czy na Barrayarze zdrada jest karana śmiercią? — spytała Cordelia z niezdrową ciekawością.

— O, tak. Zdrajcy są wystawiani na widok publiczny i głodzeni na śmierć. — Widząc malujące się na jej twarzy obrzydzenie, pytająco uniósł brwi. — Jeśli stanowi to dla ciebie jakąkolwiek pociechę, zdrajcy z wyższych sfer dziwnym trafem zawsze znajdują sposób na wcześniejsze popełnienie samobójstwa. Dzięki temu unika się niepotrzebnego publicznego współczucia dla skazanych. Ja jednak chyba nie dałbym im takiej satysfakcji. Niech wszystko odbędzie się publicznie i wywoła możliwie najwięcej szumu. — Sprawiał wrażenie niepokojąco zdeterminowanego.

— Czy gdybyś mógł, spróbowałbyś nie dopuścić do inwazji?

Potrząsnął głową, spoglądając w przestrzeń.

— Nie. Zawsze jestem posłuszny rozkazom mojego władcy. To właśnie oznacza sylaba przed moim nazwiskiem. Póki jeszcze toczą się dyskusje, mogę przedstawiać własne argumenty, kiedy jednak cesarz wyda rozkaz, nigdy go nie zakwestionuję. Alternatywę stanowi ogólny chaos, a tego w ostatnich latach mieliśmy aż nadto.

— Czym ta inwazja różni się od innych? Musiałeś popierać plan ataku na Komarr, w przeciwnym razie nie mianowaliby cię dowódcą.

— Komarr stanowił unikalną okazję, niemal podręcznikowy przykład. Kiedy opracowywałem strategię jego podbicia, wykorzystałem owe szanse do maksimum. — Zaczął odliczać na swych mocnych palcach. — Niewielka populacja skupiona w miastach o kontrolowanym klimacie, brak miejsca dla ewentualnych partyzantów, żadnych sprzymierzeńców… nie tylko nasz handel cierpiał z powodu ich zbójeckich opłat. Musiałem jedynie zorganizować przeciek informacji, że w razie zwycięstwa obniżymy stawkę celną z dwudziestu pięciu do piętnastu procent i sąsiedzi, którzy powinni ich wspomóc, znaleźli się w naszej kieszeni. Żadnego ciężkiego przemysłu, tłuści i leniwi mieszkańcy, spasieni dzięki zyskom, na które nie zapracowali… Nawet do walki wynajęli kogoś innego — tyle że ich obdarci najemnicy odkryli wkrótce, kto ma być ich przeciwnikiem, podkulili pod siebie ogon i uciekli. Gdyby dano mi wolną rękę i trochę więcej czasu, sądzę, że zdobyłbym planetę bez jednego wystrzału. Byłaby to idealna wojna, gdyby nie niecierpliwość Rady Ministrów. — Przed oczami przepłynęła mu wizja dawnych frustracji. Vorkosigan zmarszczył brwi. — Natomiast ich najnowszy plan… cóż, chyba wszystko stanie się jasne, jeśli ci powiem, że chodzi o Escobar.

Cordelia wyprostowała się, wstrząśnięta.

— Znaleźliście przejście stąd na Escobar? — Nic dziwnego, że Barrayarczycy nie zawiadomili nikogo o swym odkryciu. Tej ewentualności Cordelia w ogóle nie wzięła pod uwagę. Escobar był jednym z najważniejszych centrów planetarnych w łączącej rozproszoną ludzkość sieci tuneli przestrzennych. Wielki, stary, bogaty świat miał wielu potężnych sąsiadów, a wśród nich — samą Kolonię Beta. — Zupełnie powariowali!

— Czy wiesz, że użyłem niemal dokładnie tych samych słów, zanim minister Zachodu zaczął wrzeszczeć, a książę Vortala zagroził… cóż, zachował się wobec niego bardzo nieuprzejmie. Ze wszystkich moich znajomych Vortala najlepiej potrafi zmiażdżyć kogoś słowem nie klnąc przy tym ani razu.

— Kolonia Beta z pewnością się zaangażuje. Połowa naszego handlu międzygwiezdnego przechodzi przez Escobar. A także Tau Ceti Pięć. I Jackson’s Whole.

— A to i tak jedynie ostrożne szacunki — przytaknął Vorkosigan. — W założeniu ma to być błyskawiczna operacja, co postawiłoby potencjalnych sojuszników w obliczu faktów dokonanych. Wiedząc aż za dobrze, ile rzeczy poszło nie tak w moim “idealnym” planie dotyczącym Komarru powiedziałem im, że śnią na jawie, czy coś w tym stylu. — Potrząsnął głową. — Żałuję, że pozwoliłem sobie na wybuch. Mógłbym ciągle tam tkwić, prowadząc nie kończące się dyskusje, a tymczasem, o ile mi wiadomo, nawet teraz flota szykuje się do natarcia. Im zaś dalej posuną się przygotowania, tym trudniej będzie powstrzymać wybuch wojny. — Westchnął.

— Wojna — zastanawiała się głęboko poruszona Cordelia. — Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli nasza flota wyruszy — jeżeli Barrayar rozpocznie wojnę z Escobarem — Beta będzie potrzebowała nawigatorów. Nawet jeśli nie zaangażuje się bezpośrednio w walkę, z pewnością będziemy dostarczać im broń, pomoc techniczną, zapasy…

Vorkosigan zaczął coś mówić, po czym urwał nagle.

— Chyba tak — odparł ponuro. — A my będziemy się starać wam przeszkodzić.

W zapadłej nagle ciszy Cordelia słyszała pulsowanie krwi w uszach. Dalekie odgłosy pracy silników i wibracje statku nadal przenikały przez ściany. Bothari poruszył się w korytarzu, obok przemknęły czyjeś kroki.

Potrząsnęła głową.

— Muszę się nad tym zastanowić. Wszystko to jest trudniejsze niż się zdawało.

— Masz rację. — Odwrócił rękę dłonią ku górze, zamykając rozmowę, i wstał sztywno. Widać było, że noga nadal mu dokucza.

— To wszystko, co chciałem powiedzieć. Nie musisz nic odpowiadać.

Przytaknęła, wdzięczna za zrozumienie. Vorkosigan odwrócił się i wyszedł, zabierając Bothariego i zamykając za sobą drzwi. Westchnęła, czując niepokój i niepewność dalszego losu, po czym położyła się z powrotem na koi, wpatrując się w sufit. Dopiero przybycie chorążego Nilesy z kolacją przerwało jej zamyślenie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Następnego ranka, według czasu statku, Cordelia pozostała dyskretnie w swej kabinie, oddając się lekturze. Potrzebowała czasu, aby przetrawić wczorajszą rozmowę, zanim znów spotka się z Vorkosiganem. Była niespokojna, jakby wszystkie jej mapy gwiezdne zostały przypadkowo wymieszane, pozostawiając ją zagubioną w przestrzeni, przynajmniej jednak zdawała sobie z tego sprawę. Uznała, że musi rozważyć wiele spraw — może dzięki temu zdoła zbliżyć się do prawdy. Daremnie marzyła o jakimkolwiek stałym punkcie oparcia, bowiem wszystkie dawne zasady odpływały coraz dalej poza zasięg umysłu.

W bibliotece statku znajdowało się mnóstwo barrayarskich materiałów. Pewien dżentelmen nazwiskiem Abell stworzył napuszoną historię powszechną, pełną nazwisk, dat i opisów zapomnianych bitew, których uczestnicy już dawno gryźli ziemię. Uczony zwany Aczith poradził sobie lepiej, kreśląc zajmującą biografię cesarza Dorki Vorbarry Sprawiedliwego, kontrowersyjnego władcy, który — jak obliczyła Cordelia — był pradziadkiem Vorkosigana. Jego panowanie przypadało na koniec Okresu Izolacji. Zagłębiona w gąszczu nazwisk i zawiłościach polityki jego epoki nie uniosła nawet wzroku słysząc pukanie do drzwi. Krzyknęła jedynie:

— Wejść!

Do jej pokoju wpadła para żołnierzy, odzianych w używane na planecie zielonoszare stroje maskujące. Przybysze pospiesznie zatrzasnęli za sobą drzwi. Co za dwójka mizeraków, pomyślała; wreszcie widzę jakiegoś barrayarskiego żołnierza niższego od Vorkosigana. Dopiero po paru sekundach rozpoznała ich obu. Z korytarza dobiegało stłumione miarowe buczenie sygnału alarmowego. Wygląda na to, że nie pobędę tu aż tak długo…

— Pani kapitan! — wykrzyknął porucznik Stuben. — Czy wszystko w porządku?

Na widok jego twarzy Cordelię przygniótł miażdżący ciężar dawnej odpowiedzialności. Sięgające do ramion brązowe włosy porucznika zostały ścięte w niezdarnym naśladownictwie wojskowej fryzury Barrayarczyków. Wyglądało to, jakby jakiś zgłodniały roślinożerca potraktował je jak drobną przekąskę. Pozbawiona włosów głowa Stubena sprawiała wrażenie małej i nagiej. Stojący obok niego porucznik Lai, drobny, szczupły i zgarbiony jak na naukowca przystało, jeszcze mniej przypominał dzielnego wojownika. Odziany był w stanowczo za luźny mundur, w którym podwinął rękawy i nogawki spodni. Jedna z nich osunęła się na podłogę, zasłaniając but.

Cordelia otwarła usta, aby coś powiedzieć, zamknęła je i wreszcie wykrztusiła.

— Czemu nie jesteście w drodze do domu? Wydałam wam rozkaz, poruczniku!

Stuben najwyraźniej spodziewał się cieplejszego powitania.

— Urządziliśmy głosowanie — odparł z prostotą, jakby to wszystko tłumaczyło.

Cordelia bezradnie potrząsnęła głową.

— To do was podobne. Głosowanie. Rozumiem. — Na moment ukryła twarz w dłoniach i zaśmiała się gorzko. — Dlaczego? — spytała przez palce.

— Zidentyfikowaliśmy barrayarski okręt jako “Generała Vorkrafta”; sprawdziliśmy jego dane i odkryliśmy, kto nim dowodzi. Nie mogliśmy zostawić pani w rękach Rzeźnika Komarru. Decyzja była jednogłośna.

To zainteresowało Cordelię.

— Jakim cudem udało ci się osiągnąć jednomyślny… nie, nieważne — ucięła, gdy zaczął odpowiadać. W jego oczach zapłonęło samozadowolenie. “Zaraz zacznę tłuc głową o ścianę — nie. Najpierw muszę uzyskać więcej informacji. Podobnie jak oni”.

— Czy zdajesz sobie sprawę — powiedziała, starannie ważąc słowa — że Barrayarczycy zamierzają przeprowadzić tutejszym tunelem przestrzennym flotę inwazyjną, która znienacka zaatakuje Escobar? Gdybyście wrócili do domu i zameldowali o odkryciu tej planety, zniweczylibyście szansę ich powodzenia. Teraz wszystko idzie na żywioł. Gdzie jest “Rene Magritte” i jak się tu w ogóle dostaliście?

Porucznik Stuben spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Skąd pani to wszystko wie?

— Czas, czas — przypomniał mu porucznik Lai, pukając niespokojnie palcem w swój naręczny czasomierz.

— Opowiem o tym w drodze do lądownika — ciągnął Stuben. — Czy wie pani, gdzie trzymają Dubauera? Nie było go w więzieniu.

— Owszem. Jakiego lądownika? Nie, zacznij od początku. Muszę wiedzieć wszystko, zanim wyjdziemy na korytarz. Zakładam, że wiedzą o waszej obecności? — Na zewnątrz nadal pojękiwał alarm. Cordelia skuliła się, oczekując, że w każdej chwili żołnierze wyłamią drzwi jej kabiny.

— Wcale nie. To właśnie jest najlepsze — odrzekł z dumą Stuben. — Mieliśmy niewiarygodne szczęście. Uciekliśmy im po dwóch dniach pościgu. Nie użyłem pełnej mocy — tylko tyle, by trzymać się poza ich zasięgiem i prowadzić ich za nami. Pomyślałem, że może nadarzy się szansa powrotu po panią. Nagle Barrayarczycy zatrzymali się i zawrócili. Czekaliśmy, póki się nie oddalili, następnie zawróciliśmy. Mieliśmy nadzieję, że wciąż jeszcze kryje się pani w lesie.

— Nie. Zostałam schwytana pierwszego wieczora. Mów dalej.

— Ustawiliśmy kurs, włączyliśmy maksymalny ciąg silników, po czym wyłączyliśmy wszystko, co wywołuje zakłócenia elektromagnetyczne. Tak przy okazji, projektor sprawdził się znakomicie w charakterze tłumika, dokładnie tak, jak to pokazała symulacja Rossa w zeszłym miesiącu. Przelecieliśmy tuż obok nich, a oni nawet nie mrugnęli…

— Na miłość boską, Stu, nie zbaczaj z tematu — mruknął Lai. — Nie mamy całego dnia — porucznik niecierpliwie zakołysał się w przód i w tył.

— Jeśli ten projektor wpadnie w ręce Barrayarczyków… — zaczęła Cordelia podniesionym tonem.

— Nie wpadnie. W każdym razie “Rene Magritte” okrąża w tej chwili słońce po paraboli. Gdy tylko znajdą się dostatecznie blisko, by zagłuszyć szumy, mają zahamować, rozpędzić się, po czym wrócić tu po nas. Mamy dwie godziny na dopasowanie prędkości, począwszy — no cóż, od jakichś dziesięciu minut temu.

— Zbyt ryzykowne — skrytykowała Cordelia, wyobrażając sobie wszelkie możliwe katastrofy grożące temu planowi.

— Ale się udało — bronił się Stuben. — A raczej się uda. A potem dopisało nam szczęście. Szukając pani i Dubauera natknęliśmy się na dwóch Barrayarczyków, błąkających się po lesie…

Żołądek Cordelii ścisnął się nagle.

— Czy przypadkiem byli to Radnov i Darobey?

Stuben spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Skąd pani wie?

— Mów dalej, po prostu mów dalej.

— To przywódcy konspiracji, mającej na celu wyeliminowanie tego szaleńca Vorkosigana. Vorkosigan ścigał ich, więc ucieszyli się na nasz widok.

— Jestem tego pewna. Byliście dla nich jak manna z nieba.

— Wkrótce potem wylądował barrayarski patrol. Zastawiliśmy pułapkę. Ogłuszyliśmy wszystkich z wyjątkiem jednego, którego Radnov postrzelił z porażacza nerwowego. Ci faceci naprawdę grają o najwyższą stawkę.

— Czy wiesz przypadkiem kto… nie, nieważne. Mów dalej. — Poczuła nagły ból brzucha.

— Zabraliśmy ich mundury, wzięliśmy lądownik i polecieliśmy prosto na “Generała”. Radnov i Darobey znają wszystkie kody. Sprawdziliśmy więzienie — to było łatwe, i tak spodziewali się, że patrol pójdzie najpierw właśnie tam. Przypuszczaliśmy, że znajdziemy tam panią i Dubauera. Radnov i Darobey wypuścili swoich kumpli, po czym zajęli maszynownię. Mogą stamtąd odciąć każdy system, broń, podtrzymanie życia, cokolwiek. Obiecali, że kiedy wystartujemy, unieruchomią uzbrojenie.

— Nie liczyłabym na to — ostrzegła Cordelia.

— To nieistotne — odparł wesoło Stuben. — Barrayarczycy będą tak zajęci walczeniem między sobą, że zostawią nas w spokoju. I pomyśleć tylko — co za wspaniała ironia! Rzeźnik Komarru zastrzelony przez swych własnych ludzi! Teraz rozumiem, na czym polega judo.

— Wspaniale — powtórzyła głucho. To jego głową zacznę walić w ścianę, nie moją, pomyślała. — Ilu naszych jest na pokładzie?

— Sześciu. Dwóch w lądowniku, dwóch szuka Dubauera, i my. Tu, u pani.

— Nikt nie został na planecie?

— Nie.

— W porządku. — Z napięciem potarła dłonią twarz, tęsknie wypatrując natchnienia, które nie nadeszło. — Wszystko się poplątało. Gwoli wyjaśnienia, Dubauer jest w izbie chorych. Został trafiony z porażacza. — Postanowiła nie wdawać się w bliższe szczegóły.

— Wstrętni mordercy — warknął Lai. — Mam nadzieję, że pozagryzają się nawzajem.

Cordelia odwróciła się do interfejsu bibliotecznego i wywołała szkicowy schemat “Generała Vorkrafta”, pozbawiony informacji technicznych, do których nie miała dostępu.

— Przyjrzyjcie się temu i opracujcie trasę do izby chorych, a potem do lądownika. Ja muszę się czegoś dowiedzieć. Zostańcie tutaj i nie odpowiadajcie, jeśli ktoś zapuka. Kto jeszcze wałęsa się na zewnątrz?

— McIntyre i Wielki Pete.

— Cóż, przynajmniej bardziej przypominają z bliska Barrayarczyków niż wy.

— Pani kapitan, gdzie pani idzie? Czemu nie możemy po prostu odlecieć?

— Wyjaśnię wam, kiedy będę miała wolny tydzień. Tym razem, do cholery, słuchajcie rozkazów. Zostańcie tutaj!

Wyśliznęła się za drzwi i pomaszerowała w stronę mostku. Nerwy nakazywały jej biec, ale w ten sposób z pewnością zwróciłaby na siebie czyjąś uwagę. Minęła grupę czterech spieszących dokądś Barrayarczyków. Nawet na nią nie zerknęli. Nigdy dotąd nie była tak wdzięczna losowi za brak zainteresowania płci przeciwnej.

Vorkosigan stał na mostku, otoczony oficerami. Wszyscy zebrali się wokół interkomu, z którego przemawiał głos z maszynowni. Dostrzegła także Bothariego, milczącego niczym smutny cień dowódcy.

— Kto w tej chwili mówi? — szepnęła do Vorkallonera. — Radnov?

— Tak. Cii.

Twarz mówiła właśnie:

— Vorkosigan, Gottyan i Vorkalloner, jeden za drugim w odstępach dwuminutowych, bez broni. W przeciwnym razie na całym statku zostaną odcięte systemy podtrzymujące życie. Macie piętnaście minut, potem wpuścimy tu próżnię. Zatem wszystko uzgodnione? Doskonale. Lepiej nie trać czasu, kapitanie. — Nacisk położony na to słowo sprawił, że zamieniło się ono w śmiertelną obelgę.

Twarz zniknęła, lecz głos przemawiał dalej ze wszystkich głośników.

— Żołnierze Barrayaru! — ryczał. — Wasz kapitan zdradził cesarza i Radę Ministrów. Nie pozwólcie, aby zdradził i was. Przekażcie go odpowiedniej władzy, waszemu oficerowi politycznemu; w przeciwnym razie będziemy zmuszeni zabić winnych i niewinnych. Za piętnaście minut odetniemy systemy podtrzymywania życia…

— Wyłączcie to — rzucił z irytacją Vorkosigan.

— Nie możemy, kapitanie — odparł technik.

Bothari, mniej subtelny, dobył łuku plazmowego i nonszalanckim ruchem wystrzelił z biodra. Głośnik eksplodował i zebrani uchylili się przed rozpalonymi odłamkami.

— Hej, może jeszcze będziemy go potrzebować — zaczął oburzony Vorkalloner.

— Mniejsza z tym — uspokoił go Vorkosigan. — Dziękuję, sierżancie.

Wciąż dobiegały ich dalekie echa przemówienia, grzmiącego w głośnikach.

— Obawiam się, że nie ma czasu na nic wyrafinowanego — stwierdził Vorkosigan, najwyraźniej rozpoczynając naradę bojową. — Proszę zająć się swym projektem inżynierskim, poruczniku Saint Simon; jeśli zdąży pan na czas, tym lepiej. Wszyscy tu wolimy działać podstępem niż siłą.

Porucznik skinął głową i pospiesznie opuścił salę.

— Jeśli to się nie uda, boję się, że będziemy musieli ich zaatakować — ciągnął Vorkosigan. — Są całkowicie zdolni do tego, by zabić wszystkich na pokładzie i wprowadzić zmiany do dziennika pokładowego tak, aby udowodnić cokolwiek zechcą. Darobey i Tafas dysponują wspólnie dostateczną wiedzą. Potrzebuję ochotników. Oczywiście ja i Bothari idziemy.

Odpowiedział mu chór głosów.

— Gottyana i Vorkallonera wykluczam z akcji. Potrzebuję kogoś, kto później zdoła wyjaśnić dowództwu, co się tu stało. A teraz plan. Najpierw ja, potem Bothari, następnie patrol Siegela i Kusha. Używamy wyłącznie paralizatorów. Nie chcę, aby jakiś zabłąkany strzał zniszczył sprzęt — Kilku mężczyzn zerknęło na pozostałą po głośniku dziurę w ścianie.

— Kapitanie — wtrącił z desperacją Vorkalloner — nie zgadzam się. Z pewnością użyją porażaczy. Pierwsi, którzy przejdą przez te drzwi, nie mają żadnej szansy.

Vorkosigan przez kilka sekund wpatrywał się w oczy swego zastępcy, który w końcu odwrócił wzrok.

— Tak jest.

— Komandor porucznik Vorkalloner ma rację, kapitanie — wtrącił niespodziewany bas. Cordelia zdumiona uświadomiła sobie, że należał on do Bothariego. — Pierwszeństwo należy się mnie. Zasłużyłem sobie na nie. — Sierżant stanął naprzeciw kapitana. Na jego wąskiej twarzy malowało się wyraźne poruszenie. — Jest moje.

Ich oczy spotkały się w dziwnym porozumieniu.

— Doskonale, sierżancie — ustąpił Vorkosigan. — Ty idziesz pierwszy, potem ja, następnie reszta zgodnie z rozkazem. Ruszajmy.

W drodze do drzwi Vorkosigan zatrzymał się obok niej.

— Obawiam się, że mimo wszystko nie wybierzemy się na letni spacer po promenadzie.

Cordelia bezradnie potrząsnęła głową. W jej mózgu zalągł się nagle przerażający pomysł.

— Ja… muszę wycofać moje słowo.

Vorkosigan sprawiał wrażenie zaskoczonego, wkrótce jednak zajęły go bieżące sprawy.

— Jeśli zdarzy się, że skończę jak twój podporucznik Dubauer, pamiętaj o moich preferencjach. Jeżeli zdołasz zmusić się do tego, wolałbym zginąć z twojej ręki. Uprzedzę o tym Vorkallonera. Czy przyrzekniesz mi to?

— Tak.

— Lepiej zostań w kabinie, póki wszystko się nie skończy.

Wyciągnął do niej rękę i musnął opadający na ramię kosmyk rudych włosów, po czym odwrócił się i odszedł. Cordelia pobiegła korytarzem, w jej uszach dźwięczało monotonne propagandowe przemówienie Radnova. W myślach dopracowywała szczegóły planu. Umysł buntował się gwałtownie, niczym jeździec na oszalałym koniu. Nic cię nie łączy z tymi Barrayarczykami, twój obowiązek to Kolonia Beta, Stuben, “Rene Magritte” — ucieczka i ostrzeżenie…

Wpadła do kabiny. O dziwo, Stuben i Lai ciągle tam byli. Unieśli wzrok, zaniepokojeni wyrazem jej twarzy.

— Idźcie do izby chorych. Zabierzcie Dubauera i zaprowadźcie do lądownika. Kiedy Pete i Mac mają się zameldować, jeśli go nie znajdą?

— Za… — Lai zerknął na swój przegub — dziesięć minut.

— Dzięki Bogu. Kiedy dotrzecie do izby, powiedzcie lekarzowi, że kapitan Vorkosigan rozkazał, abyście przyprowadzili do mnie Dubauera. Lai, ty zaczekasz na korytarzu. Nigdy nie zdołałbyś oszukać lekarza. Dubauer nie mówi, nie zdziwcie się widząc, w jakim jest stanie. Kiedy znajdziecie się w lądowniku, czekajcie — pokaż mi swój chronometr, Lai — do szóstej dwadzieścia według czasu naszego statku. Potem startujcie. Jeśli do tego czasu się nie zjawię, to już nie przyjdę. Cała naprzód i nie oglądajcie się. Ilu ludzi mają ze sobą Radnov i Darobey?

— Jakichś dziesięciu, jedenastu — odparł Stuben.

— W porządku. Daj mi swój paralizator. Ruszajcie się. Jazda!

— Pani kapitan, przylecieliśmy tu, aby panią ratować! — zawołał oszołomiony Stuben.

Przez moment zabrakło jej słów. Zamiast tego poklepała go po ramieniu.

— Wiem. Dziękuję. — I uciekła.

Zbliżając się do maszynowni wyższego poziomu dotarła do skrzyżowania dwóch korytarzy. W większym grupka mężczyzn składała i sprawdzała broń, w mniejszym dwóch żołnierzy pilnowało włazu wejściowego, prowadzącego na następny pokład. Był to ostatni posterunek na granicy terytorium kontrolowanego przez ludzi Radnova. Rozpoznała jednego ze strażników — był to chorąży Nilesa. Rzuciła się ku niemu.

— Przysłał mnie kapitan Vorkosigan — skłamała. — Chce, abym po raz ostatni spróbowała negocjacji, bowiem jestem w tej sprawie całkowicie neutralna.

— To strata czasu — zauważył Nilesa.

— Kapitan też ma taką nadzieję — zaimprowizowała. — Zajmie ich to do czasu, aż będzie gotów. Czy możecie wpuścić mnie jakoś, nie alarmując wszystkich na statku?

— Chyba tak. — Nilesa odsunął rygiel okrągłego włazu w podłodze na końcu korytarza.

— Ilu żołnierzy pilnuje tego wejścia? — szepnęła.

— Myślę, że dwóch albo trzech.

Właz uniósł się, ukazując wąski tunel. Po jego ścianie biegła drabinka. W środku wznosił się słup.

— Hej, Wentz! — krzyknął chorąży.

— Kto tam? — odpowiedział męski głos.

— To ja, Nilesa. Kapitan Vorkosigan chce wysłać na dół tę betańską laleczkę, żeby pogadała z Radnovem.

— Po co?

— Skąd, do diabła, mam wiedzieć? To wy podobno zakładacie podsłuch w każdej kabinie. Może okazało się, że nie jest tak dobra w te klocki. — Nilesa przepraszająco wzruszył ramionami, a Cordelia skinieniem głowy przyjęła te przeprosiny.

Na dole odbyła się krótka szeptana narada.

— Jest uzbrojona?

Cordelia, odbezpieczając oba paralizatory, potrząsnęła przecząco głową.

— Dałbyś broń betańskiej laleczce? — odparł retorycznie Nilesa, ze zdziwieniem obserwując jej przygotowania.

— W porządku. Wpuść ją, zablokuj właz i niech zjeżdża na dół. Jeśli nie zamkniesz najpierw włazu, zastrzelimy ją. Zrozumiałeś?

— Tak.

— Co zastanę na dole? — spytała Nilesa Cordelia.

— Paskudny układ. Będzie pani w czymś w rodzaju niszy w magazynie, obok głównej kabiny kontrolnej. Przez drzwi można przedostać się wyłącznie pojedynczo i człowiek stanowi idealny cel, z trzech stron otoczony ścianami. Specjalnie to tak zaprojektowano.

— Nie da się tędy zaatakować, to znaczy nie planujecie tego przypadkiem?

— Nie ma mowy.

— To dobrze. Dzięki.

Cordelia zsunęła się w głąb tunelu i Nilesa zamknął za nią właz. Miała wrażenie, jakby zatrzaskiwało się nad nią wieko trumny.

— W porządku — rzucił głos z dołu. — Jedź do nas.

— To bardzo głęboko — odkrzyknęła. Nietrudno przyszło jej udawać lęk. — Boję się.

— Chrzań to. Złapię cię.

— W porządku.

Oplotła nogi i jedną rękę wokół słupa. Jej dłoń trzęsła się, gdy Cordelia wsuwała drugi paralizator do pochwy. Z żołądka napłynęła jej do gardła fala kwaśnej żółci. Cordelia przełknęła, odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, uniosła broń i zaczęła zjeżdżać. Wylądowała twarzą w twarz z mężczyzną. W jego ręce, uniesiony na wysokość jej talii, kołysał się porażacz nerwowy. Oczy żołnierza rozszerzyły się na widok paralizatora. W tym momencie przydał się jej barrayarski zwyczaj powoływania do wojska wyłącznie mężczyzn, bowiem wartownik zawahał się na ułamek sekundy, nie chcąc strzelać do kobiety. Dzięki temu Cordelia wystrzeliła pierwsza i mężczyzna osunął się ciężko wprost na nią. Jego głowa opadła na jej ramię. Z trudem ustawszy na nogach, dźwignęła go przed sobą jak tarczę.

Drugim strzałem powaliła kolejnego wartownika unoszącego porażacz. Trzeci zdołał pospiesznie wypalić, jednak strzał został niemal w całości zaabsorbowany przez plecy pierwszego mężczyzny, choć krawędź pola zahaczyła o lewe udo Cordelii. Ból był porażający, lecz spomiędzy jej zaciśniętych zębów nie dobiegł najmniejszy dźwięk. Ogarnięta bojowym szałem, który jej samej zdawał się czymś zupełnie obcym, wycelowała starannie i ogłuszyła go, po czym zaczęła gorączkowo rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki.

Nad głową dostrzegła plątaninę rur; ludzie wchodzący do jakiegoś pomieszczenia zazwyczaj najpierw rozglądają się wokół, nie myśląc o sprawdzeniu sufitu. Cordelia wsunęła paralizator za pas i jednym skokiem, którego w normalnych okolicznościach nigdy nie zdołałaby powtórzyć, znalazła się na górze, wciskając się w przestrzeń pomiędzy rurami a opancerzonym sufitem. Ponownie dobyła broni, gotowa na wszystko. Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z owalnych drzwi, prowadzących do głównej maszynowni.

— Co to za hałas? Co się tam dzieje?

— Wrzućcie tam granat i zamknijcie drzwi.

— Nie możemy, w środku są nasi ludzie.

— Wentz, zamelduj się!

Cisza.

— Idź tam, Tafas.

— Czemu akurat ja?

— Bo tak ci rozkazuję.

Tafas ostrożnie przekradł się przez drzwi, niemal na palcach przekraczając próg. Zdumiony, powoli rozejrzał się wokoło. Lękając się, że na dźwięk strzałów żołnierze po drugiej stronie zamkną i zablokują drzwi, Cordelia odczekała, póki wreszcie nie uniósł wzroku i uśmiechnęła się tylko zwycięsko, po czym lekko pokiwała palcami.

— Zamknij drzwi — wymówiła bezdźwięcznie.

Mężczyzna wpatrywał się w nią z osobliwym wyrazem twarzy, jednocześnie oszołomiony, pełen nadziei i zły. Reflektor jego porażacza wydawał się wielki jak latarnia. Celował wprost w jej głowę, zupełnie jakby wpatrywała się w oko losu. Znaleźli się w sytuacji patowej. Vorkosigan miał rację, pomyślała, porażacz rzeczywiście budzi szacunek…

Wreszcie Tafas krzyknął:

— Zdaje mi się, że mamy tu wyciek gazu. Lepiej zamknijcie mnie tutaj, póki tego nie sprawdzę.

Drzwi posłusznie zatrzasnęły się za nim.

Cordelia uśmiechnęła się, mrużąc oczy.

— Cześć. Chcesz wydostać się z tego bagna?

— Co tu robisz, Betanko?

Doskonałe pytanie, pomyślała.

— Próbuję ocalić parę osób. Nie martw się. Twoi przyjaciele są tylko ogłuszeni. — Nie wspomnę o tym, którego trafił ogień towarzysza. Pewnie już nie żyje, tylko dlatego, że przez moment zlitował się nade mną… — Przejdź na naszą stronę — zachęcała niczym dziecko podczas zabawy. — Kapitan Vorkosigan wybaczy ci. Usunie wszystko z rejestru. Da ci nawet medal — dodała zuchwale.

— Jaki medal?

— Skąd miałabym wiedzieć? Jakikolwiek zechcesz. Nie musisz nawet nikogo zabijać. Mam zapasowy paralizator.

— Jaką możesz dać mi gwarancję?

Desperacja sprawiła, że zapomniała o ostrożności.

— Słowo kapitana Vorkosigana. Powiedz mu, że dałam je w jego imieniu.

— Kim jesteś, aby za niego składać przyrzeczenia?

— Lady Vorkosigan, jeśli obydwoje dożyjemy tej chwili. — Czy było to kłamstwo? Prawda? Beznadziejna fantazja?

Tafas zagwizdał cicho, przyglądając się jej uważnie. Wreszcie jego twarz rozjaśniła się — zrozumiał.

— Naprawdę chcesz, aby stu pięćdziesięciu twoich przyjaciół odetchnęło próżnią tylko po to, by ocalić karierę tego ministerialnego szpiega? — dodała z naciskiem.

— Nie — odparł wreszcie stanowczo. — Daj mi paralizator.

Nadeszła chwila prawdy… Cordelia rzuciła mu broń.

— Trzech z głowy, zostało jeszcze siedmiu. Co proponujesz?

— Mogę tu zwabić jeszcze paru. Pozostali są przy głównym wejściu. Jeśli dopisze nam szczęście, zdołamy może ich zaskoczyć.

— Proszę bardzo.

Tafas otworzył drzwi.

— Rzeczywiście był wyciek gazu — zakasłał przekonująco. — Pomóżcie mi wyciągnąć naszych i odetniemy to pomieszczenie.

— Przysiągłbym, że przed chwilą słyszałem strzał z paralizatora — stwierdził jeden z jego towarzyszy, wchodząc do środka.

— Może próbowali zwrócić naszą uwagę?

Twarz buntownika skrzywiła się podejrzliwie, gdy dotarł do niego bezsens tych słów.

— Nie mieli przecież paralizatorów… — zaczął. Na szczęście w tym momencie do środka wkroczył drugi strażnik. Cordelia i Tafas wystrzelili równocześnie.

— Pięciu z głowy, zostało jeszcze pięciu — podsumowała Cordelia zeskakując na podłogę. Lewa noga ugięła się pod nią. Nie poruszała się zbyt sprawnie. — Cały czas rosną nasze szanse.

— Jeśli w ogóle ma się nam udać, musimy działać szybko — ostrzegł ją Tafas.

— Jeżeli chodzi o mnie, nie mam nic przeciw temu.

Prześliznęli się przez drzwi i bezszelestnie przebiegli maszynownię. Automaty nadal wykonywały swoje czynności, obojętne na to, kto jest ich panem. Z boku leżały ściągnięte na kupę ciała w czarnych mundurach. Kiedy dotarli do zakrętu korytarza, Tafas gwałtownie uniósł dłoń, znacząco dźgając palcem powietrze. Cordelia przytaknęła. Mężczyzna cicho skręcił za róg, ona zaś przywarła do ściany, czekając. Kiedy Tafas uniósł broń, Cordelia pomknęła naprzód, szukając odpowiedniego celu. Korytarz w kształcie litery L na krótszym ramieniu zwężał się gwałtownie, kończąc się głównym wejściem na następny pokład. Stało tam pięciu mężczyzn, skupionych całkowicie na brzękach i sykach przenikających niewyraźnie przez właz na szczycie metalowych schodów.

— Szykują się do ataku — powiedział jeden z nich. — Czas wypuścić im powietrze.

Słynne ostatnie słowa, pomyślała i wystrzeliła raz, a potem drugi. Tafas także otworzył ogień, błyskawicznie ogłuszając resztę grupy. Nagle zapadła cisza. Już nigdy, przysięgła sobie w duchu Cordelia, nie nazwę jednego z wybryków Stubena głupotą i szaleństwem. Zapragnęła odrzucić paralizator i z krzykiem tarzać się po podłodze, aby odreagować napięcie. Jednakże jej zadanie nie było jeszcze skończone.

— Tafas — zawołała. — Pozostało mi jeszcze coś do zrobienia.

Żołnierz zbliżył się do niej. Sam także sprawiał wrażenie wstrząśniętego.

— Wyciągnęłam cię z tego. W zamian proszę o przysługę. W jaki sposób mogę unieszkodliwić waszą broń dalekiego zasięgu, tak abyście przez najbliższe półtorej godziny stracili nad nią kontrolę?

— Po co chce pani to zrobić? Czy to rozkaz kapitana?

— Nie — odparła szczerze. — Kapitan nie wydał takiego rozkazu, ale kiedy zobaczy, co tu zaszło, z pewnością będzie zadowolony, nie sądzisz?

Tafas, nieco ogłupiały, przytaknął.

— Jeśli spróbuje pani spięcia na tej tablicy — pokazał ręką — nieprędko zdołają to naprawić.

— Daj mi twój łuk plazmowy.

Czy muszę, zastanawiała się, wodząc wzrokiem po całym pomieszczeniu. Tak. Zacznie do nas strzelać. To pewne — równie pewne jak fakt, że ja pełną parą ruszę do domu. Zaufanie to jedno, zdrada — zupełnie co innego. Nie chcę wystawiać go na tak wielką pokusę.

Mam nadzieję, że Tafas mnie nie oszukał i nie wskazał mi tablicy kontrolnej toalet czy czegoś takiego… Wystrzeliła i przez sekundę obserwowała z fascynacją barbarzyńcy wzlatujące w powietrze drobne iskry.

— A teraz — powiedziała, oddając mu łuk plazmowy — potrzebuję jeszcze paru minut. Potem możesz otworzyć drzwi i zostać bohaterem. Proponuję jednak, abyś najpierw ich uprzedził; z przodu stoi sierżant Bothari.

— Dobrze. Dziękuję.

Po raz ostatni obejrzała się na główny właz. Jest ode mnie zaledwie o trzy metry, pomyślała. Po drugiej stronie przepaści, której nie da się przekroczyć. A zatem w fizyce serca odległość jest rzeczą względną. To czas pozostaje niezmienny. Sekundy przebiegły po jej kręgosłupie niczym małe lodowate pająki.

Przygryzła wargę, pożerając wzrokiem Tafasa. Oto ostatnia szansa, aby zostawić Vorkosiganowi jakąś wiadomość — ale nie, absurdalność przekazywania przez żołnierza słów “kocham cię” rozbawiła ją boleśnie; “dziękuję ci za wszystko” brzmiało nieco napuszenie, zważywszy okoliczności, “pozdrowienia” zbyt chłodno, a co do najprostszego “tak”…

W milczeniu potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do zakłopotanego mężczyzny, po czym pobiegła z powrotem do magazynu i wspięła się po drabinie. Gwałtownie zastukała we właz. Po chwili otwarł się i Cordelia spojrzała wprost w wylot łuku plazmowego w dłoni chorążego Nilesy.

— Mam do przekazania waszemu kapitanowi nowe warunki — oznajmiła, nie zająknąwszy się nawet. — Są dość osobliwe, ale mam wrażenie, że mu się spodobają.

Nilesa, zdumiony, pomógł jej wyjść z tunelu i ponownie zatrzasnął właz. Cordelia ruszyła naprzód, po drodze zerkając w głąb głównego korytarza. Zebrało się tam kilkunastu mężczyzn. Zespół techniczny zdjął ze ścian połowę tablic, mechanicy majstrowali coś przy nich, posyłając w powietrze snopy iskier. Na końcu grupy dostrzegła głowę sierżanta Bothariego. Wiedziała, że tuż obok stoi Vorkosigan. Wreszcie dotarła do drabiny na końcu korytarza, wspięła się na nią i zaczęła biec, wyszukując drogę w labiryncie korytarzy i poziomów statku.

Śmiejąc się i płacząc jednocześnie, zdyszana i roztrzęsiona, dotarła wreszcie do drzwi lądownika. Na zewnątrz pilnował ich doktor McIntyre, usiłujący przybrać marsową minę jak na Barrayarczyka przystało.

— Czy wszyscy są w środku?

Skinął głową, spoglądając na nią z zachwytem.

— W porządku. Wsiadaj i lecimy.

Zabezpieczyli właz i padli na fotele. Poczuli gwałtowne szarpnięcie, gdy lądownik wystartował z maksymalnym przyspieszeniem. Pete Lightner pilotował go ręcznie, ponieważ jego betański wszczep nerwowy nie mógł współpracować z barrayarskim systemem kontrolnym bez pośrednictwa specjalnego adaptora. Cordelia nastawiła się w duchu na bardzo nieprzyjemny lot.

Wyciągnęła się w fotelu, wciąż jeszcze czując ból w płucach po szaleńczym biegu. Po chwili dołączył do niej kipiący gniewem Stuben. Spojrzał z troską na Cordelię, zaniepokojony wstrząsającymi nią dreszczami.

— To, co zrobili z Dubauerem, to prawdziwa zbrodnia — stwierdził. — Żałuję, że nie możemy wysadzić całego tego przeklętego statku. Ciekawe, czy Radnov nadal nas osłania?

— Ich uzbrojenie dalekiego zasięgu przez jakiś czas będzie niesprawne — odparła, nie wdając się w szczegóły. Czy kiedykolwiek zdołałaby mu to wytłumaczyć? — Och, już wcześniej chciałam o to spytać — jak się nazywał Barrayarczyk, postrzelony na planecie z porażacza nerwowego?

— Nie wiem. Doktor Mac ma jego mundur. Hej, Mac, jakie nazwisko jest na twojej kieszeni?

— Poczekaj, sprawdzę, czy zdołam odczytać ich alfabet. — Usta lekarza poruszyły się cicho. — Kou… Koudelka.

Cordelia schyliła głowę.

— Czy został zabity?

— Kiedy odlatywaliśmy, jeszcze żył, ale nie wyglądał przesadnie zdrowo. Co pani robiła tak długo na pokładzie “Generała Vorkrafta?” — zainteresował się Stuben.

— Spłacałam dług. Honorowy.

— W porządku, nie ma sprawy. Później wszystko nam pani opowie. — Przez moment milczał, po czym dodał nagle: — Mam nadzieję, że dorwała pani tego drania, kimkolwiek był.

— Posłuchaj, Stu. Doceniam to, co zrobiłeś, ale naprawdę chciałabym zostać sama przez parę minut.

— Jasne, pani kapitan. — Ponownie spojrzał na nią zatroskany i odszedł mrucząc pod nosem: “Potwory”.

Cordelia przytuliła czoło do zimnego okna i zapłakała cicho nad losem swych nieprzyjaciół.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kapitan Cordelia Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych przekazała ostatnie dane nawigacyjne z normalnej przestrzeni do komputera statku. Siedzący obok niej pilot, oficer Parnell, poprawił przewody i cewki swego hełmu, po czym usadowił się wygodniej w wyściełanym fotelu, gotowy do przejęcia kontroli neurologicznej podczas nadchodzącego skoku przestrzennego.

Dowodziła teraz wolnym, ociężałym frachtowcem, pozbawionym jakiegokolwiek uzbrojenia, typowym statkiem dostawczym w handlu pomiędzy Kolonią Beta a Escobarem. Jednak od ponad sześćdziesięciu dni nie mieli żadnej łączności z dawnym partnerem, bowiem barrayarska flota inwazyjna zablokowała escobarską stronę tunelu podprzestrzennego równie skutecznie, jak korek butelkę. Ostatnie wieści głosiły, że floty Barrayaru i Escobaru wciąż jeszcze tańczą w przestrzeni powolny śmiercionośny taniec, usiłując zająć możliwie najlepsze pozycje taktyczne przed zbliżającym się starciem. Nie spodziewano się, by Barrayarczycy rozpoczęli działania na planecie, zanim nie uzyskają całkowitej kontroli nad przestrzenią wokół Escobaru.

Cordelia połączyła się z maszynownią.

— Tu Naismith. Jesteście już gotowi?

Na ekranie pojawiła się twarz inżyniera, mężczyzny, którego poznała zaledwie dwa dni wcześniej. Był młody i podobnie jak ona sama został ściągnięty ze Zwiadu. Nie ma sensu marnować doświadczonego personelu wojskowego na tę misję. Tak jak Cordelia, inżynier miał na sobie kombinezon Zwiadu. Podobno w użyciu pojawiły się już mundury Sił Ekspedycyjnych, ale nie spotkała nikogo, kto by je widział.

— Wszystko gotowe, pani kapitan.

W jego głosie nie dosłyszała nawet śladu strachu. Cóż, pomyślała, może jest jeszcze zbyt młody, by naprawdę uwierzyć w to, że po życiu następuje śmierć. Raz jeszcze rozejrzała się, usiadła wygodniej i odetchnęła głęboko.

— Pilocie, statek należy do was.

— Statek przejęty, pani kapitan — odparł oficjalnie.

Minęło kilka sekund. Cordelia poczuła nieprzyjemną falę mdłości; przez moment miała wrażenie, jakby obudziła się właśnie z nieprzyjemnego snu, którego nie może sobie przypomnieć. Skok był skończony.

— Statek należy do pani, pani kapitan — mruknął ze znużeniem pilot.

Kilka sekund, których doświadczyła, dla niego trwało parę subiektywnych godzin.

— Przyjęty, pilocie.

Gorączkowo sięgnęła do konsoli i wywołała obraz sytuacji taktycznej, w której się znaleźli. Przez ostatni miesiąc nikt nie przedostał się przez ten tunel. Miała gorącą nadzieję, że barrayarskie załogi będą znudzone i zareagują z opóźnieniem.

Ujrzała ich. Sześć statków, dwa już leciały ku nim. To tyle, jeśli chodzi o spowolnione reakcje.

— Przez sam środek formacji, pilocie — poleciła, przekazując mu dane. — Najlepiej byłoby, gdybyśmy zdołali ściągnąć wszystkich z posterunku.

Dwa pierwsze statki zbliżały się szybko, strzelając z nonszalancką celnością. Nie spieszyli się zbytnio, uważnie planując każdy cios. Tarcza strzelnicza — tylko tym dla nich jesteśmy, pomyślała Cordelia. Dam ja wam ćwiczenia. Cała dostępna energia podtrzymywała słabnące osłony, wszystkie pozostałe układy zasilania przygasły i statek niemalże jęczał, otoczony plazmowym ogniem. Po chwili przekroczyli zasięg broni Barrayarczyków.

Cordelia wezwała maszynownię.

— Czy projektor jest już gotowy?

— Gotowy.

— Odpalać.

Dwanaście tysięcy kilometrów za nimi w przestrzeni pojawił się nagle betański pancernik, zupełnie jakby właśnie wynurzył się z tunelu przestrzennego. Przyspieszył gwałtownie, lecąc zdumiewająco szybko jak na statek tej wielkości. W istocie jego prędkość odpowiadała dokładnie ich własnej. Podążał za nimi niczym strzała.

— Aha! — z radości aż klasnęła w dłonie i wykrzyknęła do interkomu. — Mamy ich! Wszyscy ruszyli. Coraz lepiej!

Ścigające ich statki zwolniły, szykując się do zwrotu, aby zaatakować znacznie większą zdobycz. Cztery dalsze, które wcześniej pozostały na swych posterunkach, także zaczęły zawracać. Przez kilka następnych minut manewrowały, usiłując zająć jak najkorzystniejsze pozycje. Ostatnie barrayarskie statki pożegnały ich słabą salwą, niemal przypominającą salut, po czym skoncentrowały swe wysiłki na lecącym z tyłu wielkim bracie. Barrayarscy dowódcy niewątpliwie uznali, że dysponują sporą przewagą taktyczną — rozproszeni wokół rozpoczynali właśnie ostrzał. Ich okręty zagradzały małemu, wyprzedzającemu pancernik stateczkowi drogę na planetę. Nie miał dokąd uciekać, mogli schwytać go później.

Jej własne osłony znacznie osłabły, zaczynały też zawodzić silniki, wyczerpane gigantycznym poborem mocy koniecznej do uruchomienia projektora, lecz z każdą bezcenną minutą Barrayarczycy oddalali się coraz bardziej od wyznaczonych im pozycji w blokadzie.

— Zdołamy podtrzymać projekcję jeszcze przez jakieś dziesięć minut — zawiadomił ją inżynier.

— W porządku. Zachowaj dość mocy, by zniszczyć wszystko, kiedy już skończysz. Jeśli zostaniemy schwytani, dowództwo nie chce, aby w ręce Barrayarczyków wpadła choćby cząstka urządzenia, z której mogliby złożyć coś do kupy.

— Co za zbrodnia. To taka piękna maszyna. Umieram z ciekawości, by do niej zajrzeć.

Rzeczywiście mógłbyś umrzeć, jeżeli Barrayarczycy nas schwytają, pomyślała. Zwróciła wszystkie oczy swego statku do tyłu. Daleko za nimi, u wylotu tunelu przestrzennego, pojawił się pierwszy prawdziwy betański frachtowiec i natychmiast zaczął przyspieszać w stronę Escobaru. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Statek ów stanowił najnowszy dodatek do floty handlowej. Był pozbawiony broni i osłon, przebudowany tak, by służyć jedynie dwóm celom: mieścić ciężki ładunek i rozwijać jak największą prędkość. Za moment pojawił się drugi, potem trzeci. To wszystko. Frachtowce zdołały uciec, zyskując wyprzedzenie, którego Barrayarczycy nigdy nie nadrobią.

Betański pancernik eksplodował w niezwykłym radioaktywnym fajerwerku. Niestety, nie potrafili jeszcze symulować odłamków. Ciekawe, jak szybko Barrayarczycy zorientują się, że zostali wystrychnięci na dudka, zastanawiała się Cordelia. Mam nadzieję, że nie brak im poczucia humoru…

Jej statek dryfował bezradnie w przestrzeni. Jego zapas mocy był bliski zeru. Cordelia poczuła lekkość w głowie i uświadomiła sobie, że to nie efekt autosugestii. Nie działała sztuczna grawitacja.

Spotkali się z inżynierem i jego dwoma asystentami przy włazie lądownika, posuwając się skokami godnymi gazeli. Nieco później, gdy grawitacja wydała ostatnie tchnienie, skoki zamieniły się w ptasie polatywania. Lądownik, który miał stać się ich łodzią ratunkową, był najprostszym modelem — ciasnym i pozbawionym jakichkolwiek wygód. Wpłynęli do środka i zamknęli za sobą właz. Pilot usiadł w swym fotelu, założył hełm i lądownik oderwał się od umierającego statku. Inżynier podpłynął do niej i podał jej niewielką czarną skrzynkę.

— Pomyślałem, że to pani winien przypaść ten zaszczyt, pani kapitan.

— Ha. Założę się, że nie potrafiłbyś też zabić swego własnego obiadu — odparła, próbując rozluźnić atmosferę. Służyli razem na tym statku zaledwie pięć godzin, nadal jednak czuła ból. — Czy jesteśmy już poza zasięgiem, Parnell?

— Tak, pani kapitan.

— Panowie — powiedziała i urwała, mierząc ich wzrokiem. — Dziękuję wam wszystkim. Proszę, nie patrzcie na lewą stronę — pociągnęła dźwignię na skrzynce. W przestrzeni zajaśniał bezdźwięczny rozbłysk jaskrawobłękitnego światła i cała załoga rzuciła się do niewielkiego iluminatora, aby spojrzeć na ostatnią czerwoną łunę pozostałą po statku, który zapadł się w sobie, zabierając ze sobą do kosmicznego grobu wszystkie sekrety wojskowe.

Członkowie załogi uścisnęli się z powagą za ręce, część z nich unosiła się swobodnie w powietrzu, część stała na ścianach. Po chwili wszyscy usiedli w fotelach. Cordelia poszybowała do stanowiska nawigacyjnego obok Parnella, zapięła pasy i pospiesznie sprawdziła wszystkie systemy.

— Teraz zaczyna się zabawa — mruknął Parnell. — Nadal wolałbym wrzucić maksymalne przyspieszenie i spróbować im uciec.

— Może zdołalibyśmy wyprzedzić transportowce bojowe — stwierdziła Cordelia — ale pospieszne statki kurierskie pożarłyby nas żywcem. W ten sposób przynajmniej przypominamy kawał skały — dodała, wspominając artystyczną, nieprzenikliwą dla sond powłokę kamuflującą, która niczym muszla otaczała ich szalupę.

Na kilkanaście minut zapadła cisza, Cordelia tymczasem skoncentrowała się na swych zajęciach.

— W porządku — rzuciła wreszcie. — Znikajmy stąd. Wkrótce będzie tu panował okropny tłok.

Nie starała się walczyć z przyspieszeniem, pozwalając mu wgnieść się w fotel. Ogarnęło ją znużenie. Przedtem nie wydawało się jej możliwe, by mogła być bardziej zmęczona niż przestraszona. Te wojenne bzdury okazały się znakomitą szkołą psychologii. Chronometr musiał się mylić. Z pewnością minął co najmniej rok, a nie zaledwie godzina…

Na tablicy kontrolnej zamrugało małe światełko. Strach natychmiast przegnał z jej ciała znużenie.

— Wyłączyć wszystko — poleciła, sama także stukając w klawisze i natychmiast ogarnęła ją nieważka ciemność. — Parnell, pokręć nas nieco, tylko realistycznie.

Ucho wewnętrzne i nagłe poruszenie w żołądku poinformowały ją, że rozkaz został wysłuchany.

Odtąd już zupełnie straciła poczucie czasu. Wokół panowały mrok i cisza, przerywane jedynie delikatnym szmerem tkaniny na plastyku, gdy ktoś poruszał się w fotelu. W wyobraźni Cordelia czuła barrayarskie sondy, obmacujące statek i ją samą, dotknięcia lodowatych palców na plecach. Jestem skałą. Jestem próżnią. Jestem milczeniem… Nagle usłyszała z tyłu odgłosy towarzyszące wymiotom i stłumione przekleństwa. Niech diabli porwą obroty. Miała nadzieję, że zdąży złapać torebkę…

Wreszcie poczuła szarpnięcie i ciężar naciskający na nią pod dziwnym kątem. Parnell wyrzucił z siebie przekleństwo, dziwnie przypominające szloch.

— Promień holowniczy! To już koniec.

Cordelia odetchnęła, nie czując żadnej ulgi, i wyciągnęła rękę, aby ożywić szalupę. Zamrugała, oślepiona blaskiem małych lampek.

— Cóż, zobaczmy kto nas złapał.

Jej ręce zatańczyły na tablicy kontrolnej. Zerknęła na monitory zewnętrzne i pospiesznie nacisnęła czerwony guzik, który wymazywał pamięć komputera szalupy, a wraz z nią wszystkie kody identyfikacyjne.

— Co my tam mamy? — spytał, dostrzegając jej gest inżynier, który tymczasem zbliżył się i stał tuż za nią.

— Dwa krążowniki i statek kurierski — poinformowała go. — Najwyraźniej mają nad nami sporą przewagę.

Inżynier prychnął ponuro. W komunikatorze zabrzmiał nagle obcy głos, stanowczo zbyt głośny; pospiesznie zmniejszyła natężenie dźwięku.

— … nie poddacie się natychmiast, zniszczymy was.

— Tu łódź ratunkowa A5A — odparła starannie kontrolując swój głos — pod dowództwem kapitan Cordelii Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych. Jesteśmy nieuzbrojoną szalupą ratunkową.

Z komunikatora dobiegło zdumione “Phh!”, po czym głos dodał:

— Jeszcze jedna cholerna kobieta! Nie nabraliście rozumu.

Przez chwilę słychać było tylko niewyraźny szum w tle, po czym głos wrócił do poprzedniego oficjalnego tonu.

— Zostaniecie wzięci na hol. Na pierwszy znak oporu zniszczymy was. Zrozumiano?

— Przyjęłam — odparła Cordelia. — Poddajemy się.

Parnell gniewnie potrząsnął głową. Cordelia wyłączyła komunikator i uniosła brwi.

— Uważam, że powinniśmy spróbować ucieczki — powiedział.

— Nie. Ci faceci to zawodowi paranoicy. Najnormalniejszy, jakiego kiedykolwiek spotkałam, nie lubił przebywać w pomieszczeniach z zamkniętymi drzwiami — twierdził, że nigdy nie wiadomo, co czyha po drugiej stronie. Jeśli powiedzieli, że będą strzelać, należy im wierzyć.

Inżynier i Parnell wymienili spojrzenia.

— No dalej, ‘Nell — odezwał się inżynier. — Powiedz jej.

Parnell odchrząknął i oblizał spieczone wargi.

— Chcemy, żeby pani wiedziała, kapitanie, iż jeśli sądzi pani, że wysadzenie tej szalupy byłoby najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich zainteresowanych, jesteśmy z panią. Nikt nie ma ochoty zostać ich jeńcem.

Cordelia zdumiona zamrugała oczami.

— To bardzo odważne z waszej strony, pilocie, ale zupełnie zbędne. Nie pochlebiajcie sobie. Zostaliśmy specjalnie wybrani ze względu na naszą ignorancję, nie wiedzę. Możemy jedynie zgadywać, co przewoził ów konwój. Nawet ja nie znam żadnych szczegółów technicznych. Jeśli przynajmniej z pozoru będziemy współpracować, mamy jakąś szansę, by wyjść z tego z życiem.

— Nie myśleliśmy o informacjach, proszę pani. Chodzi o ich inne zwyczaje.

Zapadła ciężka cisza. Cordelia westchnęła; czuła, jak zanurza się coraz głębiej w otchłań wątpliwości.

— Wszystko w porządku — powiedziała w końcu. — Ich reputacja jest mocno przesadzona. Niektórzy z nich to całkiem przyzwoici faceci. — Zwłaszcza jeden, dodał drwiąco głos w jej głowie. Ale nawet zakładając, że wciąż jeszcze żyje, czy naprawdę masz nadzieję znaleźć go wśród tego wszystkiego? Zaś znalazłszy, jak go ocalisz przed działaniem podarków, które sama przywiozłaś z piekielnych wytwórni, nie zdradzając przy tym wszystkiego? A może to tajemny pakt samobójczy? Czy w ogóle znasz samą siebie? Samą siebie…

Parnell, obserwując jej twarz, ponuro potrząsnął głową.

— Jest pani pewna?

— Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłam i, na miłość boską, nie zamierzam zaczynać od moich własnych ludzi.

Parnell przyjął to do wiadomości, lekko wzruszając ramionami. Nie do końca udało mu się ukryć ulgę, jaka go ogarnęła.

— Poza tym mam po co żyć. Ta wojna nie może trwać wiecznie.

— Ktoś w domu? — spytał. A kiedy jej oczy powróciły do ekranów czytników, dodał w przebłysku intuicji: — A może gdzieś tam, w przestrzeni?

— Właśnie. Gdzieś tam.

Ze współczuciem pokiwał głową.

— Ciężko to znieść. — Badając wzrokiem nieruchomy profil Cordelii, dodał pocieszająco: — Ale ma pani rację, wcześniej czy później nasi chłopcy zdmuchną z nieba tych drani.

Cordelia odruchowo odparła “Ha!” i potarła twarz palcami, próbując pozbyć się napięcia. Przed jej oczami pojawiła się nagle wizja wielkiego okrętu wojennego pękniętego na pół, wysypującego z siebie żywe wnętrzności niczym monstrualny strąk. Zamarznięte sterylne nasiona, szybujące w bezwietrznej przestrzeni, wydęte po dekompresji, wirujące na wieki. Czy po czymś takim dałoby się rozpoznać twarz? — pomyślała. Razem z fotelem odwróciła się od Parnella dając mu znać, że rozmowa skończona.

Po godzinie wziął ich na hol barrayarski statek kurierski.

Najpierw poczuła znajomą woń — zapach metalu i oleju maszynowego oraz ozonu, przywodzący na myśl męską szatnię — przesycającą atmosferę barrayarskiego krążownika. Dwaj wysocy, odziani w czerń żołnierze, którzy eskortowali ją, trzymając mocno pod ramię, przeprowadzili Cordelię przez ostatnie wąskie owalne drzwi. Domyśliła się, że dotarli do więziennej części okrętu flagowego. Cała piątka Betan została bezlitośnie rozebrana, szczegółowo, wręcz z paranoiczną dokładnością, przeszukana i zbadana przez lekarzy. Następnie holografowano ich, pobrano wzory siatkówki, zidentyfikowano i wydano bezkształtne pomarańczowe piżamy. Mężczyźni zostali pojedynczo odprowadzeni do swych cel. Mimo pocieszających słów, jakimi wcześniej starała się uspokoić Parnella, Cordelia z przerażeniem wyobraziła sobie, jak Barrayarczycy poddają jej ludzi przesłuchaniom, wdzierając się coraz głębiej w poszukiwaniu informacji, których tamci nie posiadali. Tylko spokojnie, podpowiadał rozsądek. Z pewnością oszczędzą ich, aby dokonać wymiany jeńców.

Strażnicy wyprężyli się nagle. Odwróciwszy głowę, Cordelia ujrzała wysokiego barrayarskiego oficera wkraczającego do komory przejściowej. Dostrzegła nigdy dotąd nie widziane jaskrawożółte naszywki na kołnierzu ciemnozielonego munduru. Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że oznaczają kontradmirała. Wiedząc, jaki ma stopień, natychmiast zorientowała się, z kim ma do czynienia i uważnie przyjrzała się mężczyźnie.

Vorrutyer, tak się nazywał. Współdowódca floty barrayarskiej, wraz z następcą tronu, księciem Sergiem Vorbarrą. Przypuszczała, że to on naprawdę dowodzi. Słyszała, że ma zostać następnym ministrem wojny Barrayaru. A zatem tak wygląda wschodząca gwiazda.

W pewnym sensie nieco przypominał Vorkosigana. Był troszkę wyższy przy podobnej wadze, choć u niego w mniejszym stopniu składały się na nią kości i mięśnie, zastąpione tłuszczem. Miał także ciemne włosy, nieco bardziej skręcone i nie tak mocno poznaczone siwizną. Był w podobnym wieku i zdecydowanie przewyższał Vorkosigana urodą. Miał także zupełnie inne oczy. Ciemne, aksamitnobrązowe, otoczone długimi czarnymi rzęsami; zdecydowanie najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała w męskiej twarzy. Ich widok uruchomił w jej mózgu cichy, podświadomy alarm. Myślałaś, że stawiłaś już dziś czoło strachowi, ale myliłaś się. Dopiero teraz poznasz prawdziwe przerażenie. Strach pozbawiony podniecenia i nadziei. Dziwne, bowiem oczy te winny ją pociągać. Odwróciła wzrok, powtarzając stanowczo w duchu, że niepokój i natychmiastowa niechęć do tego człowieka to tylko nerwy. Czekała.

— Jak się nazwasz, Betanko? — warknął. Cordelia poczuła, że ogarniają dziwne wrażenie déjà vu.

Usiłując odzyskać równowagę zasalutowała i oznajmiła energicznie:

— Kapitan Cordelia Naismith, Betańskie Siły Ekspedycyjne. Wypełniamy misję bojową. Jesteśmy żołnierzami. — Rzecz jasna nie zrozumiał tego prywatnego dowcipu.

— Ha. Rozbierzcie ją i odwróćcie.

Cofnął się, nie spuszczając z niej oczu. Dwóch uśmiechniętych żołnierzy posłuchało rozkazu. Nie podoba mi się to wszystko… Zmusiła się do przybrania obojętnej miny, sięgając po ukryte źródła opanowania. Spokojnie. Spokojnie. Ten człowiek chce cię zdenerwować. Widzisz to w jego oczach, jego głodnych oczach. Spokojnie.

— Trochę stara, ale nada się. Przyślę po nią później.

Strażnik cisnął jej piżamę. Cordelia ubierała się powoli, aby zirytować ich tą odwrotnością striptizu, dokładnymi, kontrolowanymi ruchami, pasującymi bardziej do japońskiej ceremonii parzenia herbaty. Jeden z żołnierzy warknął, drugi pchnął ją szorstko w plecy prowadząc do celi. Uśmiechnęła się kwaśno, widząc, że odniosła sukces i pomyślała: cóż, przynajmniej choć trochę kontroluję jeszcze swoją przyszłość. Czy mam przyznać sobie dodatkowe punkty, jeśli uda mi się ich zmusić do pobicia mnie?

Strażnicy wepchnęli ją do metalowej klitki i zostawili samą. Cordelia dla własnej rozrywki kontynuowała swą grę. Klęknęła wdzięcznie na podłodze, poruszając się tak samo jak przedtem. Prawy palec u nogi spoczął na lewym, tak jak powinien, ręce leżały bez ruchu na udach. Ich dotknięcie przypomniało Cordelii o miejscu na lewej nodze pozbawionym wszelkiej wrażliwości na ciepło, zimno, ból, nacisk. Zawdzięczała je swemu ostatniemu zetknięciu z barrayarską armią. Siedząc z półprzymkniętymi oczami pozwoliła swym myślom odpłynąć w nadziei, że jej prześladowcy uznają to za głęboką, może wręcz niebezpieczną medytację. Nawet udawana agresja jest lepsza niż nic.

Po jakiejś godzinie ciszy, kiedy nie przywykłe do klęczącej pozycji mięśnie protestowały coraz bardziej, strażnik powrócił.

— Admirał cię wzywa — stwierdził lakonicznie. — Chodź.

Ze strażnikami u boków ponownie odbyła wędrówkę przez cały statek Jeden z żołnierzy uśmiechał się szeroko i rozbierał ją wzrokiem, drugi patrzył z litością, co było znacznie bardziej niepokojące. Zaczęła się zastanawiać czy przypadkiem czas spędzony z Vorkosiganem nie sprawił, że zaczęła lekceważyć ryzyko związane z niewolą. Wreszcie dotarli na teren kwater oficerskich i zatrzymali się przed owalnymi metalowymi drzwiami, jednymi z rzędu identycznych drzwi. Uśmiechnięty strażnik zapukał i głos ze środka polecił mu wejść.

Ta kabina admiralska bardzo różniła się od jej surowej kwatery na pokładzie “Generała Vorkrafta”. Po pierwsze, między dwoma sąsiednimi pokojami usunięto ściany, potrójnie powiększając kajutę, którą wypełniały luksusowe osobiste sprzęty. Kiedy weszła, admirał Vorrutyer podniósł się z wyściełanego aksamitem fotela, jednakże Cordelia wiedziała, że nie jest to oznaka szacunku.

Z chytrą miną obszedł ją naokoło, podczas gdy stała w milczeniu; Vorrutyer obserwował, jak jej spojrzenie wędruje po pokoju.

— Spora odmiana po celi, prawda? — zagadnął.

Na użytek strażników odparła:

— Czuję się jak w buduarze ladacznicy.

Uśmiechnięty strażnik zakrztusił się, drugi roześmiał się w głos, urwał jednak szybko, dostrzegając wściekłe spojrzenie Vorrutyera. Nie było to aż tak zabawne, pomyślała ze zdziwieniem Cordelia. Jej uwagę przyciągnęły pewne szczegóły wyposażenia i po chwili uświadomiła sobie, że stwierdzenie było celniejsze niż sądziła. Na przykład ta rzeźba, w kącie. Cóż za osobliwy posążek, choć przypuszczała, że miał też jakąś wartość artystyczną.

— I to ladacznicy przyjmującej bardzo nietypowych klientów — dodała.

— Przypnijcie ją — polecił Vorrutyer — i wracajcie na posterunki. Zawołam was, gdy skończę.

Strażnicy położyli ją na plecach na szerokim nieregulaminowym łożu. Jej rozłożone ręce i nogi obejmowały ciasne miękkie bransolety, umocowane do krótkich łańcuchów przytwierdzonych z kolei do ramy łoża. Proste, skuteczne i złowrogie. W żaden sposób nie zdołałaby zerwać tych więzów.

Strażnik, który wcześniej okazał jej litość, szepnął “przepraszam” zapinając jej bransoletę wokół przegubu. Westchnienie niemal zagłuszyło jego głos.

— W porządku — odszepnęła.

Ich oczy spotkały się w cichym porozumieniu.

— Ha. Teraz tak myślisz — mruknął drugi mężczyzna nie przestając się uśmiechać, po czym zaciągnął kolejny pasek.

— Zamknij się — warknął pierwszy, rzucając mu ostre spojrzenie. W pokoju zapadła cisza. Po chwili strażnicy odeszli.

— Wygląda to na trwałą konstrukcję — zauważyła Cordelia ze złowieszczą fascynacją. Zupełnie jakby ktoś zamierzał zrealizować dowcip. — Co robisz, kiedy nie masz pod ręką Betan? Wzywasz ochotników?

Przez moment między brwiami Vorrutyera pojawiła się pionowa zmarszczka. Potem jednak czoło admirała wygładziło się.

— No, dalej — zachęcał. — Żartuj sobie. To mnie bawi. Nada twojemu ostatecznemu upadkowi więcej pikanterii.

Mężczyzna rozluźnił kołnierz munduru, nalał sobie kieliszek wina ze zdecydowanie nieregulaminowego przenośnego barku i usiadł obok niej na łóżku niczym zwykły znajomy, odwiedzający chorą przyjaciółkę. Uważnie zmierzył ją wzrokiem. W jego brązowych oczach dostrzegła podniecenie.

Próbowała się uspokoić. Może to tylko gwałciciel? Powinna dać sobie radę z prostym gwałcicielem. Prostym, dziecinnym, niemal niewinnym. Nawet zło miewa różne odcienie…

— Nie znam żadnych sekretów wojskowych — stwierdziła. — Szkoda na mnie czasu.

— Wcale cię o to nie podejrzewałem — odparł spokojnie. — Choć bez wątpienia w ciągu najbliższych paru tygodni i tak powiesz mi wszystko, co wiesz. Co za nuda; zupełnie mnie to nie interesuje. Gdybym pragnął informacji, moi medycy wydobyliby je z ciebie w mgnieniu oka. — Pociągnął łyk wina. — Choć to ciekawe, że poruszyłaś ten temat. Może później odeślę cię do izby chorych.

Żołądek Cordelii ścisnął się gwałtownie. Idiotko, jęknęła w duchu, czy właśnie zmarnowałaś szansę uniknięcia przesłuchań? Ale nie, to musi być standardowy sposób postępowania — próbuje cię złamać. Subtelnie. Tylko spokojnie…

Vorrutyer pociągnął kolejny łyk.

— Wiesz, chyba podoba mi się perspektywa wzięcia starszej kobiety. Przyda się pewna odmiana. Młódki może i wyglądają ładniej, ale są zbyt łatwe. To żadne wyzwanie. Od początku wiedziałem, że ty będziesz inna. Prawdziwy upadek wymaga wielkich wyżyn, z których można by upaść, prawda?

Westchnęła, spoglądając w sufit.

— Cóż, jestem pewna, że będzie to pouczające przeżycie.

Próbowała przypomnieć sobie, o czym myślała podczas seksu ze swym ostatnim kochankiem, dawno temu, zanim wreszcie się od niego uwolniła. Z pewnością to, co ją czeka, nie może być gorsze…

Vorrutyer z uśmiechem odstawił kieliszek na stolik przy łóżku i wyjął z szuflady niewielki nóż, ostry niczym staroświecki skalpel. Wysadzana klejnotami rękojeść zabłysła przez moment, po czym zniknęła w dłoni mężczyzny. Powoli i kapryśnie począł rozcinać pomarańczową piżamę, zdejmując ją z Cordelii niczym skórkę z owocu.

— Czy to przypadkiem nie własność rządowa? — spytała Cordelia, zaraz jednak pożałowała, że się odezwała, bowiem jej głos załamał się w połowie słowa “własność”. Przypominało to rzucenie smacznego kąska zgłodniałemu psu po to, aby skoczył jeszcze wyżej.

Vorrutyer zachichotał, wyraźnie zadowolony.

— Oho — z rozmysłem nacisnął nóż pozwalając mu wbić się na centymetr w jej udo. Łakomym wzrokiem wpatrywał się w twarz Cordelii, czekając na jej reakcję. Nóż trafił w miejsce pozbawione czucia; nie czuła nawet ciepłej wilgoci krwi wypływającej z ranki. Oczy admirała zwęziły się, był wyraźnie zawiedziony. Cordelii udało się nawet powstrzymać od zerknięcia w dół. Szkoda, że nie interesowałam się metodami wpadania w trans, pomyślała.

— Nie zamierzam dzisiaj cię zgwałcić — podjął rozmowę — jeśli tego się spodziewałaś.

— Przyszło mi to na myśl. Nie mam pojęcia, dlaczego.

— Nie starczy mi czasu — wyjaśnił. — Dzisiejszy dzień to dopiero przekąska, rozpoczynająca wielką ucztę, czy może talerz zwykłej klarownej zupy. Bardziej skomplikowane zabawy zatrzymam na deser, za kilka tygodni.

— Nigdy nie jadam deserów. Muszę uważać na linię.

Zaśmiał się ponownie.

— Jesteś czarująca. — Odłożył nóż i sięgnął po wino. — Jak wiesz, oficerowie zawsze przekazują część swych obowiązków innym. Osobiście jestem wielbicielem ziemskiej historii, szczególnie interesuje mnie osiemnasty wiek.

— Myślałam, że raczej czternasty. Albo może dwudziesty.

— Za parę dni nauczę cię, abyś mi nie przerywała. Gdzie to ja byłem? A, tak. W trakcie lektury natknąłem się na uroczą scenę, kiedy to pewna wielka dama — uniósł kieliszek w toaście — została zgwałcona przez chorego sługę, wykonującego polecenie pana. Bardzo pikantne. Niestety, choroby weneryczne należą już do przeszłości, ale mam do swej dyspozycji chorego sługę, choć jego dolegliwość nie jest natury fizycznej, ale psychicznej. To prawdziwy, stuprocentowy schizofrenik.

— Jaki pan, taki kram — odpaliła. Nie wytrzymam już długo, pomyślała, wkrótce zawiedzie mnie serce…

Odpowiedzią był kwaśny uśmiech.

— Słyszy głosy. Jak Joanna d’Arc. Tyle że według niego to nie święci, a demony. Od czasu do czasu nękają go także halucynacje. Poza tym to naprawdę wielki mężczyzna. Wykorzystywałem go już wcześniej wielokrotnie. Nie należy do ludzi, którzy cieszyliby się względami kobiet.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i Vorrutyer wstał.

— Wejdźcie, sierżancie. Właśnie o was mówiłem.

— Bothari! — westchnęła Cordelia. Istotnie, w drzwiach dostrzegła wysoką postać i znajomą chudą twarz żołnierza Vorkosigana. W jaki sposób trafił w sam środek jej osobistego koszmaru? W pamięci Cordelii zatańczył kalejdoskop obrazów; trzask porażaczy, twarze umarłych i półżywych ludzi, potężna sylwetka przypominająca cień śmierci.

Cordelia skupiła myśli na obecnej sytuacji. Czy Bothari ją pozna? Jak dotąd nawet nie spojrzał na nią; jego oczy skierowane były na Vorrutyera. Zbyt blisko osadzone, pomyślała, jedno nieco wyżej od drugiego. Zupełnie niszczyły symetrię jego twarzy, podkreślając jeszcze niezwykłą brzydotę sierżanta.

Oszalałe myśli Cordelii biegły w stronę jego ciała. Wydało jej się dziwnie obce, przygarbione w czarnym mundurze, nie przypominało prostej sylwetki, którą widziała nie tak dawno temu; postaci człowieka domagającego się z dumą należnego mu miejsca. Coś było z nim straszliwie nie tak. O głowę wyższy od Vorrutyera, zdawał się niemal czołgać przed swoim panem. Jego kręgosłup wygiął się, gdy Bothari spoglądał na swego — kata? Zastanawiała się, co taki jak Vorrutyer miłośnik tortur umysłowych mógłby począć z Botharim. Boże, admirale, czy w swej niemoralnej cielesnej występności, w swej potwornej próżności wyobrażasz sobie, że zdołasz kontrolować ten żywioł i śmiesz igrać z płonącym w jego oczach szaleństwem? Uporczywa myśl powracała do Cordelii z każdym uderzeniem roztrzepotanego serca. W tym pokoju są dwie ofiary. W tym pokoju są dwie ofiary. W tym pokoju…

— Proszę, sierżancie — Vorrutyer wskazał za siebie na Cordelię rozciągniętą na łóżku. — Zgwałć dla mnie tę kobietę. — Przyciągnął sobie krzesło i usiadł, aby z bliska przyglądać się przedstawieniu. — No dalej, ruszaj.

Bothari, z twarzą równie nieprzeniknioną co zawsze, rozpiął spodnie i podszedł do stóp łoża. Spojrzał na nią po raz pierwszy.

— Ostatnia kwestia, pani kapitan Naismith? — spytał sarkastycznie Vorrutyer. — A może w końcu zabrakło ci słów?

Cordelia patrzyła na Bothariego, ogarnięta litością niemal przypominającą miłość. Sierżant wyglądał jak pogrążony w transie pożądania bez rozkoszy, oczekiwania bez nadziei. Biedny sukinsynu, pomyślała, jakże cię zniszczyli. Nie próbując już zdobyć kolejnych punktów, szukała w głębi serca słów, przeznaczonych nie dla Vorrutyera, a dla Bothariego. Słów, które mogłyby choć trochę mu pomóc — nie chciała podsycać jego szaleństwa… Powietrze w pokoju wydało jej się nagle wilgotne i zimne. Cordelię ogarnęło niewypowiedziane znużenie, smutek i poczucie beznadziei. Mężczyzna nachylił się nad nią, ciężki i ciemny niczym ołów. Łóżko zaskrzypiało głośno.

— Sądzę — powiedziała w końcu, powoli wymawiając każdy wyraz — że męczennicy są bardzo bliscy Bogu. Przykro mi, sierżancie.

Oddalony od niej zaledwie o trzydzieści centymetrów tak długo wpatrywał się jej w twarz, że Cordelia zastanawiała się, czy w ogóle ją usłyszał. Jego oddech był nieprzyjemny, nie skrzywiła się jednak. Wreszcie, ku jej zdumieniu, sierżant wstał i zapiął spodnie dygocząc lekko.

— Nie, panie — powiedział swym monotonnym basem.

— Co takiego? — Vorrutyer wyprostował się zdumiony. — Czemu nie? — spytał gwałtownie.

Sierżant wyraźnie szukał odpowiednich słów.

— Ta pani jest więźniem komandora Vorkosigana.

Vorrutyer wpatrywał się w nią najpierw oszołomiony, potem jakby przeżył nagłe objawienie.

— A zatem ty jesteś Betanką Vorkosigana! — Jego chłodne rozbawienie zniknęło w chwili, gdy wymawiał to imię. Zabrzmiało ono niczym syk wody na rozpalonej do czerwoności spirali.

Betanką Vorkosigana? Cordelia poczuła nagłą nadzieję, że to imię może stanowić przepustkę do bezpieczeństwa, jednakże po sekundzie nadzieja zniknęła. Szansę, aby ten stwór był jego przyjacielem z pewnością wynosiły mniej niż zero. W tej chwili Vorrutyer patrzył nie na nią, lecz przez nią, jakby stanowiła okno, za którym rozciągał się wspaniały widok. Betanką Vorkosigana?

— Teraz trzymam tego purytańskiego skurwysyna za jaja — mruknął z nienawiścią. — To może być nawet lepsze niż dzień, kiedy powiedziałem mu o jego żonie. — Wyraz twarzy admirała był naprawdę niezwykły. Jego maska światowca zaczęła się rozpływać. Cordelia miała wrażenie, że oboje runęli w głąb krateru wulkanu. Vorrutyer przypomniał sobie nagle o swej masce i pospiesznie zebrał ocalałe fragmenty, nie odniosło to jednak większego skutku.

— Wiesz, zupełnie mnie ogłuszyłaś. Pomyśleć tylko o wszystkich związanych z tobą możliwościach; osiemnaście lat czekania to niewielka cena za tak wspaniałą zemstę. Kobieta-żołnierz, ha! Prawdopodobnie uznał cię za idealne rozwiązanie naszych wspólnych trudności. Aral, mój doskonały żołnierz, mój drogi hipokryta. Założę się, że jeszcze niewiele o nim wiesz. Jestem jednak dziwnie pewien, iż nie wspomniał o mojej osobie.

— Nie wymienił cię z nazwiska — zgodziła się. — Może tylko wspomniał ogólną kategorię.

— To znaczy?

— Zdaje się, że użył określenia “szumowiny najgorszego rodzaju”.

Vorrutyer uśmiechnął się kwaśno.

— Kobieta w twojej sytuacji nie powinna powtarzać wyzwisk.

— A zatem uważasz, że obejmuje cię ta kategoria? — odpowiedź była automatyczna, lecz serce zamierało jej w piersi, pozostawiając i, po sobie dźwięczącą echem pustkę. Co Vorkosigan ma wspólnego z szaleństwem tego człowieka? W tej chwili oczy admirała przypominały jej oczy Bothariego…

Uśmiech mężczyzny stał się drapieżny.

— W swoim czasie obejmowało mnie wiele osób, między innymi twój purytański kochanek. Zastanów się nad tym, moja droga, moja i słodka, maleńka. Ponieważ poznałaś go niedawno, zapewne trudno będzie ci w to uwierzyć, ale zanim poddał się irytującym atakom prawości, Vorkosigan był całkiem wesołym wdowcem — Vorrutyer roześmiał się.

— Masz bardzo białą skórę. Czy dotykał jej w ten sposób? — przesunął paznokciem po wewnętrznej stronie jej ramienia. Cordelia zadrżała. — I te twoje włosy. Jestem pewien, że musiały go zafascynować twoje loki. Takie delikatne, takiej niezwykłej barwy. — Łagodnie owinął sobie kosmyk wokół palców. — Muszę się zastanowić, co zrobić z twoimi włosami. Oczywiście można usunąć cały skalp, ale z pewnością istnieje coś bardziej interesującego. Może zabiorę ze sobą jeden lok, po czym wyjmę go na naradzie sztabu i zacznę się bawić jak gdyby nigdy nic. Niech przesuwa się w moich dłoniach. Zobaczymy, jak szybko Vorkosigan zwróci na niego uwagę. Wtedy rzuconą mimowolnie uwagą podsycę dręczące go wątpliwości i rosnący strach. Ciekawe, jak długo wytrzyma, zanim zacznie wypisywać te swoje doskonale bezsensowne raporty. Potem wyślemy go gdzieś na jakiś tydzień, a on wciąż będzie się zastanawiał, wciąż wątpił…

Admirał uniósł wysadzany klejnotami nóż i odciął gruby kosmyk włosów Cordelii. Następnie zwinął go starannie i schował do kieszeni na piersi, przez cały czas uśmiechając się do niej.

— Oczywiście trzeba będzie uważać, aby nie doprowadzić go do wybuchu — czasami bywa bardzo trudny do opanowania — przesunął palcem wskazującym po twarzy, kreśląc po lewej stronie podbródka literę L, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowała się blizna Vorkosigana. — Znacznie łatwiej doprowadzić go do wybuchu niż powstrzymać. Choć ostatnio stał się zdumiewająco opanowany. Czy to pod twoim wpływem, skarbie? A może po prostu się starzeje?

Niedbale odrzucił nóż na stolik, po czym zatarł ręce, roześmiał się w głos i ułożył obok Cordelii, szepcząc jej czule do ucha.

— A po Escobarze, kiedy cesarski pies łańcuchowy przestanie się nami interesować, znikną wszelkie granice. Tak wiele możliwości… — Vorrutyer dał upust swym uczuciom, opisując z najdrobniejszymi obscenicznymi szczegółami kolejne tortury, jakim podda Vorkosigana za jej pośrednictwem. Wizja ta pochłonęła go całkowicie, jego twarz była blada i wilgotna.

— Niemożliwe, by coś takiego uszło ci na sucho — powiedziała słabo Cordelia. Z kącików oczu spływały łzy, kreśląc na skórze błyszczące ścieżki i mocząc splątane włosy wokół uszu. Bała się. Jednakże admirał nie zwracał na nią uwagi. Wcześniej wierzyła, że znalazła się w najgłębszej otchłani strachu, teraz jednak grunt pod jej stopami otwarł się i ponownie runęła w przepaść, bez końca obracając się w powietrzu.

Wreszcie Vorrutyer odzyskał panowanie nad sobą, wstał i okrążył łóżko przyglądając się Cordelii.

— No cóż, jakież to odświeżające. Wiesz, rozpiera mnie energia. Chyba jednak sam to zrobię. Powinnaś się cieszyć, jestem w końcu znacznie przystojniejszy niż Bothari.

— Nie dla mnie.

Vorrutyer zsunął spodnie i ruszył w jej stronę.

— Czy mnie także wybaczysz, moja droga?

Cordelia czuła się nieskończenie mała; ogarnął ją lodowaty chłód.

— Obawiam się, że może to uczynić jedynie Nieskończenie Miłosierny. Przekraczasz moje możliwości.

— Pod koniec tygodnia — obiecał, mylnie biorąc jej pełne rezygnacji słowa za drwinę. Wyraźnie podniecała go perspektywa nieustannych potyczek słownych.

Sierżant Bothari kręcił się po pokoju, bezustannie potrząsając głową. Jego wąska szczęka poruszała się. Cordelia widziała go już kiedyś w takim stanie — był to objaw największego wzburzenia. Vorrutyer, skupiony na jej osobie, nie zwracał uwagi na to, co dzieje się za plecami, toteż całkowicie zaskoczony nie zdążył nawet zareagować, kiedy sierżant chwycił go za kręcone włosy, szarpnął mu głowę w tył i fachowo przesunął wysadzanym klejnotami nożem po gardle admirała, dwoma zgrabnymi cięciami otwierając wszystkie cztery główne arterie. Cordelię zalała gwałtowna fontanna paskudnie ciepłej krwi.

Vorrutyer szarpnął się tylko raz i stracił przytomność, gdy ciśnienie krwi w jego mózgu błyskawicznie spadło do zera. Sierżant Bothari wypuścił jego włosy i admirał opadł między nogi Cordelii, po czym osunął się z łóżka na podłogę. Sierżant, dysząc ciężko, stał u stóp łoża. Cordelia nie pamiętała, czy krzyknęła. To zresztą nieistotne — najprawdopodobniej nikt nie zwracał uwagi na krzyki dochodzące z tej kwatery. Jej twarz, dłonie i ręce zesztywniały, serce waliło jak młot. Odchrząknęła.

— Dziękuję, sierżancie Bothari. To bardzo rycerskie z twojej strony. Czy byłbyś łaskaw mnie odpiąć? — Jej głos załamał się nagle. Zirytowana przełknęła ślinę.

Z przerażoną fascynacją obserwowała Bothariego. W żaden sposób nie zdołałaby przewidzieć, co uczyni ten człowiek. Mrucząc do siebie, z szaleństwem w oczach, rozpiął pas okalający lewy przegub Cordelii, która natychmiast przetoczyła się sztywno na bok i uwolniła prawą dłoń, po czym rozwiązała stopy. Przez moment siedziała ze skrzyżowanymi rękami na środku łóżka. Naga, ociekająca krwią, rozcierając kostki i przeguby, próbowała zmusić do pracy sparaliżowany mózg.

— Ubranie — mruknęła do siebie. Zerknęła na podłogę, na ciało byłego admirała Vorrutyera, leżące ze spodniami opuszczonymi do kostek i twarzą zastygłą w wyrazie zdumienia. Wielkie brązowe oczy straciły swój wilgotny połysk i zaczęły już zachodzić mgłą.

Cordelia zsunęła się z łóżka naprzeciw Bothariego i gorączkowo przeszukiwała kolejne szuflady i szafki. W szufladach znalazła kolekcje zabawek Vorrutyera, zatrzasnęła je pospiesznie, czując mdłości. Nareszcie zrozumiała, co oznaczały jego ostatnie słowa. Najwyraźniej perwersyjne upodobania admirała sięgały dalej, niż przypuszczała. Natknęła się na mundury, wszystkie ozdobione zbyt wielką ilością żółtych insygniów. W końcu trafiła na czarny mundur polowy. Miękkim szlafrokiem otarła z ciała krew i narzuciła na siebie ubranie.

Sierżant Bothari siedział na podłodze skulony, z głową spoczywającą na kolanach i mamrotał coś pod nosem. Uklękła obok niego. Czy miał halucynacje? Musiała postawić go na nogi i wydostać się stąd. Wiedziała, że wreszcie ktoś się nimi zainteresuje. Gdzie jednak mieliby się ukryć? A może to nie rozsądek, a jedynie adrenalina nakazywała natychmiastową ucieczkę? Czy istnieje inne wyjście?

Cordelia wciąż jeszcze zastanawiała się nad tym, gdy nagle drzwi rozwarły się gwałtownie. Po raz pierwszy krzyknęła w głos, jednakże mężczyzną, który z pobladłą twarzą stał w wejściu, trzymając w dłoni łuk plazmowy, był Vorkosigan.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Na jego widok Cordelia westchnęła wstrząśnięta i w tym przeciągłym westchnieniu paraliżująca panika opuściła wreszcie jej ciało.

— Mój Boże, o mało nie umarłam na serce — wykrztusiła z trudem. — Wejdź i zamknij drzwi.

Jego usta poruszyły się, bezdźwięcznie wypowiadając jej imię, i Vorkosigan wszedł do środka. Przerażenie, jakie malowało się na jego twarzy, niemal dorównywało jej własnemu. Ponieważ wszedł za nim jeszcze jeden oficer, porucznik o brązowych oczach i beznamiętnej dziecinnej twarzy, nie rzuciła się na szyję Vorkosigana z radosnym okrzykiem, mimo że pragnęła tego z całej duszy. Zamiast tego powiedziała ostrożnie:

— Zdarzył się pewien wypadek.

— Zamknij drzwi, Illyanie — polecił porucznikowi Vorkosigan. Kiedy młodzieniec zrównał się z nim, twarz Barrayarczyka przybrała obojętny wyraz. — Musisz obserwować wszystko z najwyższą uwagą.

Zaciskając usta w wąską białą linię wolno obszedł pokój, badając wzrokiem szczegóły, czasami zwracając na niektóre z nich uwagę swego milczącego towarzysza. Na pierwszy gest uczyniony ręką, która wciąż jeszcze dzierżyła łuk plazmowy, porucznik odchrząknął cicho. Vorkosigan zatrzymał się obok zwłok, spojrzał na broń w ręku, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu i wsunął ją do pochwy.

— Pewnie znów czytałeś markiza, co? — spytał z westchnieniem, zwracając się do trupa. Czubkiem buta odwrócił ciało; z głębokiej rany na szyi wyciekło jeszcze trochę krwi. — Odrobina wiedzy może być niebezpieczna. — Zerknął na Cordelię. — Któremu z was winienem pogratulować?

Cordelia zwilżyła wargi.

— Nie jestem pewna. Jak bardzo ta sprawa zdenerwuje pozostałych?

Porucznik przeglądał szuflady i szafki Vorrutyera, używając chusteczki, aby nie zniszczyć śladów. Wyraz jego twarzy świadczył wyraźnie, że jego kosmopolityczne wykształcenie nie było tak pełne, jak sobie wyobrażał. Przez długi czas wpatrywał się w szufladę, którą wcześniej Cordelia zatrzasnęła z wielkim pośpiechem.

— Sam cesarz będzie zachwycony — odparł Vorkosigan. — Choć tylko prywatnie.

— W istocie w owym czasie byłam związana. Cały zaszczyt przypadł sierżantowi Bothariemu.

Vorkosigan spojrzał na Bothariego, nadal skulonego na podłodze.

— Hm. — Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju. — Wszystko to dziwnie przypomina mi ową niezwykłą scenę, którą zastaliśmy w maszynowni statku. Jakbyś wycisnęła na tym swe osobiste piętno. Moja babka miała na to dobre określenie — coś o spóźnieniu i dolarze…

— O dzień za późno, o dolara za mało? — podsunęła odruchowo Cordelia.

— Właśnie. — Przez moment jego usta wygięły się ironicznie. — Bardzo betańskie powiedzonko — zaczynam dostrzegać dlaczego. — Twarz Vorkosigana pozostała maską chłodnej obojętności, jednak jego oczy wpatrywały się w nią z bólem i lękiem. — Czy przyszedłem, hmm, za późno?

— Wręcz przeciwnie — zapewniła go. — Byłeś, hmm, akurat na czas. Właśnie kręciłam się wokół w panice, nie wiedząc co począć dalej.

Vorkosigan stał tyłem do Illyana. Jego twarz przez moment wykrzywiła się w uśmiechu.

— Zdaje się zatem, że muszę uratować przed tobą moją flotę — mruknął przez zęby. — Niezupełnie to miałem na myśli wybierając się tutaj, ale cieszę się, że przynajmniej coś uratuję. — Podniósł głos. — Gdy tylko skończysz, Illyanie, proponuję, abyśmy przeszli do mojej kabiny i przedyskutowali sytuację.

Vorkosigan ukląkł obok Bothariego, przyglądając mu się uważnie.

— Ten przeklęty łajdak znów go zniszczył — warknął. — Po okresie służby u mnie był już niemal zdrów. Sierżancie Bothari — dodał łagodniej — czy możesz przejść się ze mną kawałek?

Bothari mruknął coś niewyraźnie, tuląc twarz do kolan.

— Chodź tu, Cordelio — poprosił Vorkosigan. Po raz pierwszy usłyszała w jego ustach swe imię. — Może zdołasz go postawić na nogi. Myślę, że lepiej będzie, jeśli na razie zostawię go w spokoju.

Cordelia podeszła ostrożnie i stanęła tuż przed sierżantem.

— Bothari. Bothari, spójrz na mnie. Musisz wstać i przejść kawałeczek. — Ujęła jego zakrwawioną dłoń, usiłując wymyślić jakiś rozsądny, czy może nierozsądny, argument, który mógłby do niego dotrzeć. Spróbowała się uśmiechnąć. — Spójrz. Widzisz? Jesteś zlany krwią. Krew zmywa grzechy, prawda? Teraz wszystko już będzie dobrze. Zły człowiek odszedł i niedługo złe głosy także umilkną. Chodź więc ze mną, a ja zabiorę cię gdzieś, gdzie będziesz mógł odpocząć.

Kiedy mówiła do niego, sierżant uniósł głowę i jego wzrok stopniowo skupił się na niej. Gdy skończyła, przytaknął i wstał. Nadal trzymając jego rękę, wyszła na zewnątrz w ślad za Vorkosiganem. Z tyłu podążał Illyan. Miała nadzieję, że tymczasowy psychiczny opatrunek utrzyma się przez jakiś czas; nawet najmniejszy incydent mógł doprowadzić sierżanta do wybuchu.

Ze zdumieniem odkryła, że kabina Vorkosigana leży tuż obok, po drugiej stronie korytarza.

— Czy jesteś kapitanem tego statku? — spytała. Przyjrzawszy się bliżej dostrzegła, że naszywki na jego kołnierzu oznaczają, iż awansował na komodora. — Gdzie podziewałeś się przez ten cały czas?

— Nie. Jestem członkiem sztabu. Mój statek kurierski wrócił z frontu kilka godzin temu. Od chwili powrotu naradzałem się z admirałem Vorhalasem i księciem. Narada właśnie się skończyła. Zjawiłem się, gdy tylko strażnik poinformował mnie o tym, że Vorrutyer ma nową więźniarkę. Nawet w najgorszych snach nie przypuszczałem, że możesz to być ty.

W porównaniu z rzeźnią, którą opuścili, kabina Vorkosigana zdawała się spokojna i surowa niczym cela mnicha. Wszystko zgodne z regulaminem, typowy żołnierski pokój. Vorkosigan zamknął za nimi drzwi na klucz, potarł dłonią twarz i westchnął, pożerając Cordelię wzrokiem.

— Jesteś pewna, że nic ci się nie stało?

— Przeżyłam tylko spory wstrząs. Kiedy mnie wybrano wiedziałam, że sporo ryzykuję, ale nie spodziewałam się czegoś podobnego. Co za człowiek! Klasyczny przykład paranoi. Dziwi mnie, że mu służyłeś.

Jego twarz stężała.

— Służę cesarzowi.

Nagle przypomniała sobie o Illyanie, stojącym cicho z boku i obserwującym ich obydwoje. Co powie, jeśli Vorkosigan spyta ją o konwój? Stanowił większe niebezpieczeństwo dla jej zadania niż jakiekolwiek tortury. W ciągu ostatnich miesięcy zaczęła sądzić, że czas uleczy w końcu dręczącą ją tęsknotę, lecz widok Vorkosigana rozpalił ją na nowo. Nie potrafiła jednak stwierdzić, czy on czuł to samo. W tej chwili wyglądał na zmęczonego, niepewnego i spiętego. Wszystko szło nie tak…

— Pozwól, że ci przedstawię porucznika Simona Illyana, członka osobistej ochrony cesarza. To mój szpieg. Porucznik Illyan, komandor Naismith.

— Teraz już kapitan Naismith — poprawiła mechanicznie.

Porucznik uścisnął jej dłoń z niewinną i obojętną miną stojącą w rażącej sprzeczności z niesamowitą sceną, jaką przed chwilą oglądał. Równie dobrze mógłby być w tej chwili na przyjęciu w ambasadzie. Ręka Cordelii pozostawiła na jego palcach plamy krwi.

— Kogo pan szpieguje?

— Wolę określenie obserwacja — stwierdził.

— Biurokratyczne wykręty — mruknął Vorkosigan i dodał, zwracając się do Cordelii. — Porucznik szpieguje mnie. Stanowi coś w rodzaju kompromisu pomiędzy cesarzem, ministerstwem edukacji politycznej i moją osobą.

— Cesarz użył słowa “rozejm” — uściślił obojętnie Illyan.

— Owszem. Porucznik Illyan ma także biochip pamięci eidetycznej. Możesz go uważać za rodzaj ludzkiej maszyny rejestrującej, której zapis cesarz może w dowolnej chwili odczytać.

Cordelia zerknęła na niego ukradkiem.

— Szkoda, że nie spotkaliśmy się w bardziej sprzyjających okolicznościach — powiedziała ostrożnie, zwracając się do Vorkosigana.

— Tu nie ma sprzyjających okoliczności.

Porucznik Illyan odchrząknął, spoglądając na Bothariego, który stał obok splatając i rozplatając palce i wpatrując się w ścianę.

— Co teraz, proszę pana?

— Hm. W tamtym pokoju zostało zdecydowanie zbyt dużo dowodów — nie mówiąc już o świadkach, którzy zeznają, kto wchodził i wychodził z kajuty — żeby próbować skierować śledztwo na fałszywy tor. Osobiście wolałbym, aby Bothari w ogóle tam się nie znalazł. Fakt, że wyraźnie nie był w pełni władz umysłowych nie wystarczy, by ochronić go przed księciem, kiedy ten dowie się o całej sprawie. — Vorkosigan wstał, zastanawiając się intensywnie. — Po prostu stwierdzimy, że uciekliście, zanim Illyan i ja zjawiliśmy się na miejscu zbrodni. Nie wiem, jak długo uda się nam ukrywać tu Bothariego; może zdołam zdobyć skądś środki uspokajające. — Odwrócił się do Illyana. — Co z agentem cesarskim w zespole medycznym?

— Może da się coś załatwić — odparł obojętnie Illyan.

— Dobry z ciebie człowiek. — Zwracając się do Cordelii Vorkosigan dodał: — Będziesz musiała tu zostać i pilnować Bothariego. Illyan i ja ruszamy natychmiast. W przeciwnym razie minie zbyt wiele czasu od chwili, gdy opuściliśmy Vorhalasa, do momentu ogłoszenia alarmu. Ludzie z ochrony księcia dokładnie zbadają całe pomieszczenie i posunięcia wszystkich zainteresowanych.

— Czy Vorrutyer i książę należeli do tego samego stronnictwa? — spytała, starając się znaleźć choćby nikły punkt oparcia w oceanie barrayarskiej polityki.

Vorkosigan uśmiechnął się z goryczą.

— Byli po prostu dobrymi przyjaciółmi. — Z tymi słowy wyszedł, pozostawiając ją w stanie całkowitego oszołomienia.

Cordelia posadziła Bothariego na krześle przy biurku Vorkosigana, gdzie wiercił się w milczeniu. Sama usiadła na łóżku, krzyżując nogi i próbując roztoczyć wokół siebie aurę pogodnego opanowania. Nie było to łatwe zadanie, zważywszy przepełniającą ją panikę, desperacko szukającą ujścia.

Bothari wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju, mamrocząc do siebie. Nie, nie do siebie, uświadomiła sobie po chwili. I z całą pewnością nie do niej. Urywany szeptany potok słów nie miał w jej uszach żadnego sensu. Czas płynął powoli, brzemienny strachem.

Oboje podskoczyli, kiedy drzwi się otwarły, ale był to jedynie Illyan. Na widok wchodzącego mężczyzny Bothari natychmiast przyjął pozycję nożownika.

— Słudzy bestii to ręce bestii — oznajmił. — Karmi ich krwią swojej żony. Źli to słudzy.

Illyan spojrzał na niego nerwowo i wcisnął w dłoń Cordelii kilka ampułek.

— Proszę. Podaj mu to. Jedna dawka wystarczy, by zwalić z nóg atakującego słonia. Nie mogę dłużej zostać. — Wymknął się na korytarz.

— Tchórz — mruknęła w ślad za nim. Najprawdopodobniej jednak postąpił słusznie. Z pewnością miałby mniej szans niż ona w podaniu środka sierżantowi. Podniecenie Bothariego osiągnęło już niebezpieczny poziom.

Odłożyła na bok większość ampułek i podeszła do niego z promiennym uśmiechem, któremu zaprzeczał wyraz jej oczu, szeroko otwartych ze strachu. Powieki Bothariego opadły, pozostawiając wąskie szparki.

— Komodor Vorkosigan chce, żebyś teraz odpoczął. Przysłał lekarstwo, które pomoże ci zasnąć.

Sierżant cofnął się i Cordelia przystanęła, aby nie przypierać go do muru.

— To tylko środek uspokajający, widzisz?

— Po lekach bestii demony wpadały w szał. Śpiewały i krzyczały. Złe lekarstwo.

— Nie, nie. To dobre lekarstwo. Ono uśpi demony — obiecała. Przypominało to chodzenie po linie w absolutnej ciemności. Spróbowała innego podejścia.

— Baczność, żołnierzu — rzuciła ostro. — Inspekcja.

To było błędne posunięcie. Bothari o mało nie wytrącił jej z ręki ampułki, kiedy próbowała wbić mu ją w ramię. Jego dłoń zacisnęła się wokół przegubu Cordelii niczym obręcz z rozżarzonego żelaza… Cordelia ze świstem wciągnęła powietrze, czując nagły ból. Zdołała jednak wykręcić palce i przytknąć wylot ampułki do wewnętrznej strony przegubu Bothariego, zanim sierżant podniósł ją do góry i rzucił przez cały pokój.

Wylądowała na plecach na antypoślizgowej wykładzinie i z, jak się jej wydawało, ogłuszającym hałasem uderzyła w drzwi. Bothari skoczył za nią. Czy zdąży mnie zabić, zanim zadziała narkotyk? — zastanawiała się rozpaczliwie, po czym zmusiła się do bezruchu, leżąc bezwładnie w udawanym omdleniu. Z pewnością nieprzytomni ludzie nikomu nie wydają się groźni.

Najwyraźniej Bothari sądził inaczej, bowiem jego ręce zacisnęły się wokół szyi Cordelii. Kolanem naparł na jej klatkę piersiową i poczuła ostry ból w żebrach. Uniosła powieki akurat na czas, by ujrzeć, jak jego oczy uciekają w głąb czaszki. Uchwyt zelżał i sierżant przeturlał się na bok. Stanął na czworakach potrząsając głową, po czym osunął się na podłogę.

Cordelia usiadła, oparta o ścianę.

— Chcę do domu — mruknęła. — Mój zakres obowiązków tego nie obejmuje. — Ów słaby żart nie pomógł. Histeria nadal ściskała ją za gardło, toteż Cordelia uciekła się do starszej i znacznie poważniejszej metody, szepcząc na głos pradawne słowa. Kiedy skończyła, udało jej się odzyskać panowanie nad sobą.

Nie zdołała podnieść Bothariego, by położyć go na łóżku. Uniosła jedynie ciężką głowę sierżanta i wsunęła pod nią poduszkę. Następnie ułożyła jego ręce i nogi w wygodniejszej pozycji. Kiedy Vorkosigan i jego cień wrócą do pokoju, sami to załatwią, pomyślała.

Wreszcie pojawili się. Pospiesznie zamknęli za sobą drzwi i ostrożnie obeszli śpiącego Bothariego.

— I co? — spytała Cordelia. — Jak poszło?

— Z maszynową precyzją, niczym skok wprost do piekła — odparł Vorkosigan. W znajomym geście, który przeszył jej ciało niczym strzała, uniósł odwróconą dłoń.

Spojrzała na niego zdumiona.

— Jesteś równie tajemniczy, co Bothari. Jak przyjęli wieść o morderstwie?

— Mam pozostać w areszcie domowym; jestem podejrzany o spisek. Książę uważa, że to ja namówiłem Bothariego — wyjaśniał. — Bóg jeden wie, skąd wziął ten pomysł.

— Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem bardzo zmęczona i nie myślę zbyt jasno, ale czy nie powiedziałeś właśnie, że wszystko poszło z maszynową precyzją?

— Komodorze Vorkosigan, proszę pamiętać, że muszę donieść o tej rozmowie.

— Jakiej rozmowie? — spytał Vorkosigan. — Jesteśmy tu przecież sami, pamiętasz? Wszyscy wiedzą, że nie musisz mnie obserwować, kiedy jestem sam. Niedługo zaczną się zastanawiać, czemu wciąż tu przebywasz.

Porucznik Illyan z dezaprobatą uniósł brwi.

— Zamiarem cesarza…

— Tak? Opowiedz mi o zamiarach cesarza — przerwał mu Vorkosigan z wściekłą miną.

— Zamiarem cesarza, przekazanym mi przez niego osobiście, było, abym powstrzymywał pana od narażania się na jakiekolwiek podejrzenia. Nie mogę ocenzurować swojego raportu.

— Dokładnie to samo mówiłeś cztery tygodnie temu. Widziałeś rezultaty.

Twarz Illyana zdradzała zakłopotanie. Vorkosigan przemówił, cicho i spokojnie.

— Wszystko, czego wymaga ode mnie cesarz, zostanie wykonane. To wspaniały choreograf i opracowany przez niego taniec marzycieli przebiegnie zgodnie z planem. — Jego dłoń zacisnęła się w pięść i znowu otwarła. — Jego służbie oddałem wszystko, co posiadam. Moje życie. Nawet honor. Pozwól mi zachować choć to. — Wskazał ręką Cordelię. — Dałeś mi wówczas słowo. Zamierzasz je cofnąć?

— Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, o co chodzi? — wtrąciła Cordelia.

— W tej chwili porucznik Illyan przeżywa drobny konflikt pomiędzy nakazami obowiązku a lojalnością — odrzekł Vorkosigan, splatając ramiona na piersi i wpatrując się w ścianę. — Nie da się go rozwiązać nie definiując na nowo jednego z tych dwóch pojęć. Pozostaje mu tylko wybrać, którego.

— Widzi pani, wcześniej zdarzył się już pewien incydent — Illyan wskazał kciukiem w kierunku kwatery Vorrutyera. — Podobny incydent z więźniarką. Komodor Vorkosigan pragnął coś z tym wówczas zrobić. Przekonałem go, aby nie interweniował. Potem — później zgodziłem się, że nie będę ingerował w jego działania, jeśli sytuacja się powtórzy.

— Czy Vorrutyer ją zabił? — spytała Cordelia z niezdrowym zainteresowaniem.

— Nie — odparł Illyan, wpatrując się uporczywie w czubki swoich butów.

— Daj spokój, Illyanie — rzucił ze znużeniem Vorkosigan. — Jeśli nie zostaną odkryci, możesz przekazać cesarzowi pełny raport i pozwolić, aby to on go ocenzurował. Jeśli ich tu znajdą — wierz mi, raporty nie będą twoim największym zmartwieniem.

— Do diabła! Kapitan Negri miał rację — mruknął Illyan.

— Zazwyczaj ją ma. O co chodziło tym razem?

— Powiedział, że jeśli kiedykolwiek pozwolę, by prywatny osąd w jakikolwiek sposób wpłynął na moje obowiązki, to tak jakbym chciał być odrobinę w ciąży — wkrótce konsekwencje zupełnie mnie przerosną.

Vorkosigan roześmiał się.

— Kapitan Negri to człowiek o ogromnym doświadczeniu, ale pozwól, że zdradzę ci pewną tajemnicę — nawet jemu, choć bardzo rzadko, zdarzało się kierować prywatnym osądem.

— Ale przecież ochrona przetrząsa każdy kąt. Wkrótce zjawią się tutaj. To kwestia eliminacji. W chwili, gdy ktoś zacznie wątpić w moją bezstronność, nastąpi koniec.

— Niewątpliwie nadejdzie taki moment — zgodził się Vorkosigan. — Jak sądzisz, ile mamy czasu?

— Za kilka godzin skończą przeszukiwanie statku.

— Zatem będziesz musiał odwrócić kierunek ich działań. Powiększ obszar poszukiwań. Czy w czasie pomiędzy śmiercią Vorrutyera a rozpoczęciem poszukiwań odleciały stąd jakieś statki?

— Owszem, dwa, ale…

— Doskonale. Użyj swych cesarskich wpływów. Ofiaruj się z wszelką pomocą, jaką może im zapewnić najbardziej zaufany zastępca kapitana Negriego. Często wspominaj jego nazwisko, podsuwaj pomysły i sugestie, wyrażaj wątpliwości. Lepiej nie groź nikomu ani nie przekupuj ludzi. To zbyt oczywiste, choć może dojść i do tego. Wyśmiewaj procedury inspekcyjne, organizuj znikanie raportów — słowem rób wszystko, aby zamącić całą sprawę. Zyskaj mi czterdzieści osiem godzin, Illyanie. Tylko o to proszę.

— Tylko? — wykrztusił Illyan.

— Ach. Poza tym postaraj się upewnić, żebyś tylko ty przynosił tu posiłki i tak dalej. I przy okazji, spróbuj przemycić kilka dodatkowych porcji.

Kiedy porucznik opuścił pokój, Vorkosigan odprężył się wyraźnie i odwrócił do niej ze smutnym, niepewnym uśmiechem, od którego od razu poczuła się lepiej.

— Cóż za szczęśliwe spotkanie, moja pani.

Zasalutowała mu lekko i odpowiedziała uśmiechem.

— Mam nadzieję, że nie skomplikowałam zanadto twojego życia. Osobistego — dodała pospiesznie.

— Ależ nie. Przeciwnie, niezwykle je uprościłaś.

— Wschód to zachód, góra dół, a fałszywe oskarżenie o poderżnięcie gardła dowódcy to uproszczenie życia. Muszę być na Barrayarze. Nie przypuszczam, abyś zechciał mi wyjaśnić, co się tu dzieje?

— Nie. Ale wreszcie pojmuję, dlaczego w historii Barrayaru można natknąć się na tylu szaleńców. To nie przyczyna naszych kłopotów, ale skutek. — Westchnął, po czym dodał cichym, niemal niesłyszalnym szeptem. — Och Cordelio, nie masz pojęcia, jak bardzo potrzebuję mieć u swego boku jedną normalną, trzeźwą osobę. Jesteś niczym woda na pustyni.

— Wyglądasz dość… jakbyś stracił na wadze — miała wrażenie, że przez ostatnich sześć miesięcy postarzał się o dziesięć lat.

— Mniejsza o mnie — przesunął dłonią po twarzy. — O czym ja w ogóle myślę? Musisz być wyczerpana. Czy chciałabyś się przespać albo coś takiego?

— Nie jestem pewna, czy w tej chwili zdołałabym zasnąć, ale chętnie bym się umyła. Uznałam, że nie powinnam była uruchamiać prysznica podczas twojej nieobecności. Ktoś mógłby to zauważyć.

— Godna pochwały ostrożność. Nie krępuj się.

Pogładziła dłonią pozbawione czucia miejsce na udzie. Czarny materiał był lepki od krwi.

— Czy masz może przypadkiem dla mnie jakieś ubranie? Te rzeczy są całkiem brudne, poza tym należały do Vorrutyera. Roztaczają psychiczny smród.

— Jasne. — Jego twarz pociemniała. — Czy to twoja krew?

— Owszem. Vorrutyer zabawiał się w chirurga. Nic nie bolało. Nie mam w tym miejscu żadnych nerwów.

— Hmm — Vorkosigan pomacał palcem swą bliznę i uśmiechnął się lekko. — Tak, sądzę, że mam coś, co się nada. — Otworzył jedną ze swych szuflad, wystukując ośmiocyfrowy kod. Pogrzebał w niej i ku zdumieniu Cordelii wyciągnął z dna mundur Zwiadu, który pozostawiła na pokładzie “Generała Vorkrafta”, wyprany, naprawiony, wyprasowany i starannie złożony.

— Nie mam przy sobie butów, zaś insygnia są już przestarzałe, ale sądzę, że to będzie pasowało — zauważył beznamiętnie, podając jej ubranie.

— Ty… zachowałeś mój strój?

— Jak widzisz.

— Dobry Boże, dlaczego?

Jego wargi skrzywiły się boleśnie.

— Cóż, tylko tyle po tobie zostało. Oprócz szalupy, którą twoi ludzie zostawili na planecie, a ta stanowiłaby dość niewygodną pamiątkę.

Cordelia pogłaskała brązową tkaninę. Ogarnęło ją nagłe zakłopotanie. Zanim jednak zniknęła w łazience, niosąc pod pachą ubranie i zestaw pierwszej pomocy, powiedziała szybko:

— Ja także zachowałam mój barrayarski mundur. Trzymam go w domu w szufladzie, zawinięty w papier. — Skinęła głową w stronę Vorkosigana. Jego oczy zabłysły.

Kiedy opuściła łazienkę, w pokoju panowała cisza i mrok rozjaśniony tylko blaskiem lampy nad biurkiem. Vorkosigan siedząc przy komputerze przeglądał zawartość dysku. Wskoczyła na jego łóżko i ponownie usiadła ze skrzyżowanymi nogami, kiwając palcami gołych stóp.

— Co robisz?

— Odrabiam pracę domową. To moje oficjalne zadanie w sztabie Vorrutyera; nieżyjącego już admirała Vorrutyera — uśmiechnął się lekko dokonując tej poprawki niczym słynny tygrys z limeryku powracający z przechadzki ze swą panią w brzuchu. — Do moich obowiązków należy sporządzanie planów rezerwowych i ciągłe uaktualnianie rozkazów alarmowych na wypadek, gdybyśmy zostali zmuszeni do odwrotu. Podczas spotkania Rady cesarz stwierdził, że skoro święcie wierzę w to, iż nasza wyprawa skończy się klęską, równie dobrze mogę przygotować wszystkie plany. W tej chwili uznaje się mnie tu za piąte koło u wozu.

— Dobrze wam idzie, prawda? — spytała z rezygnacją.

— Nasze siły rozpraszają się coraz bardziej. Niektórzy ludzie uważają to za postęp — wprowadził serię nowych danych, po czym wyłączył interfejs.

Cordelia spróbowała zmienić temat rozmowy, omijając niebezpieczny teren obecnych wydarzeń.

— Rozumiem, że nie zostałeś jednak oskarżony o zdradę — spytała, wspominając ostatnią rozmowę, odbytą wiele miesięcy wcześniej, wiele mil ponad zupełnie innym światem.

— Wszystko skończyło się czymś w rodzaju remisu. Po twojej ucieczce zostałem wezwany z powrotem na Barrayar. Minister Grishnov — ten od edukacji politycznej, trzeci po cesarzu i kapitanie Negrim najpotężniejszy człowiek na Barrayarze — prawie się ślinił, taki był pewny, że wreszcie mnie ma. Ale oskarżenie przeciw Radnovowi było nie do podważenia. Cesarz wkroczył, zanim doszło do rozlewu krwi, i wymusił kompromis, czy też ściślej mówiąc zawieszenie całej sprawy. Oficjalnie nie zostałem oczyszczony z zarzutów, oskarżenia zniknęły jedynie w prawniczej otchłani.

— Jak to zrobił?

— Sprytnie. Dał Grishnovowi i stronnictwu wojennemu wszystko, czego się domagali, całą escobarską wyprawę na talerzu. I jeszcze więcej — dał im księcia i przypisał wszystkie zasługi. Zarówno Grishnov, jak i książę sądzą, że po podbiciu Escobaru staną się faktycznymi władcami Barrayaru. Zmusił nawet Vorrutyera do przełknięcia mojego awansu, wskazując na fakt, że będę podlegał bezpośrednio jemu. Vorrutyer natychmiast pojął, co to oznacza — zęby Vorkosigana zacisnęły się na wspomnienie dawnego poniżenia. Jego dłoń otwarła się i zacisnęła.

— Od jak dawna go znałeś? — spytała z ciekawością Cordelia, myśląc o bezdennej otchłani nienawiści, w której się znalazła.

Jego spojrzenie uciekło na bok.

— Byliśmy razem w szkole, potem wspólnie służyliśmy jako porucznicy. W owych czasach zadowalał go tylko zwykły wojeryzm. Z tego, co słyszałem, w ostatnich latach jego stan znacznie się pogorszył od czasu, gdy Vorrutyer związał się z księciem Sergiem i uznał, że wszystko ujdzie mu płazem. Boże, i pomyśleć, że przez dłuższy czas rzeczywiście tak było. Bothari wyrządził światu ogromną przysługę.

Znałeś go znacznie lepiej, mój drogi, pomyślała Cordelia. Czy tak trudno było zwalczyć tę zarazę, która dotknęła twojej wyobraźni? Najwyraźniej Bothari wyrządził przysługę nie tylko światu…

— A skoro o nim mowa, następnym razem ty podasz mu lek. Kiedy zbliżyłam się do niego z ampułką, wpadł w szał.

— Ach, tak. Chyba pojmuję, dlaczego. Znalazłem to w jednym z raportów kapitana Negriego. Vorrutyer miał w zwyczaju podawać swoim, hm, graczom różne narkotyki, kiedy pragnął ciekawszego widowiska. Jestem niemal pewien, że Bothari także padł ofiarą podobnych zabiegów.

— Ohyda — Cordelia poczuła mdłości. Zraniony bok zakłuł ją nagle. — Kim jest ten kapitan Negri, o którym ciągle wspominasz?

— Negri? Stara się nie wychylać, ale jego istnienie nie jest tajemnicą. To szef osobistej ochrony i wywiadu cesarza. Przełożony Illyana. Nazywają go cieniem Ezara Vorbarry. Jeśli ministerstwo edukacji politycznej nazwiemy prawą ręką cesarza, wówczas Negri będzie jego lewą. Tą, o której poczynaniach prawica nie może mieć pojęcia. Dogląda bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie: szefów ministerstw, książąt, rodziny cesarza, księcia… — Vorkosigan zmarszczył czoło, zatopiony w myślach. — Poznałem go dość dobrze w trakcie przygotowań do tego koszmaru strategicznego. To dziwny człowiek. Mógłby mieć dowolny stopień wojskowy, ale forma nie ma dla niego żadnego znaczenia. Interesuje go wyłącznie treść.

— Gra po dobrej, czy złej stronie?

— Co za absurdalne pytanie!

— Pomyślałam tylko, że może to on pociąga za wszystkie sznurki.

— Bynajmniej. Jeśli Ezar Vorbarra powie mu “jesteś żabą”, Negri zacznie podskakiwać i rechotać. Nie, na Barrayarze jest tylko jeden cesarz, który nie pozwala nikomu sterować swym postępowaniem. Nadal pamięta, w jaki sposób zdobył władzę.

Cordelia przeciągnęła się i skrzywiła, czując ostry ból w boku.

— Coś się stało? — spytał z troską Vorkosigan.

— Bothari uderzył mnie kolanem, kiedy siłowaliśmy się po podaniu mu lekarstwa. Byłam pewna, że nas usłyszą. Śmiertelnie mnie przeraził.

— Mogę zobaczyć? — Jego palce przesunęły się łagodnie wzdłuż żeber Cordelii. Czy to tylko jej wyobraźnia, czy rzeczywiście pozostawiły po sobie lśniący tęczowy ślad?

— Au!

— Zgadza się. Masz pęknięte dwa żebra.

— Tak przypuszczałam. Szczęście, że to nie mój kark. — Położyła się na plecach, a Vorkosigan obandażował ją prowizorycznie pasami materiału, po czym usiadł obok na łóżku.

— Czy myślałeś kiedyś o tym, by rzucić to wszystko i przenieść się w miejsce, które nikogo nie obchodzi? — spytała. — Na przykład na Ziemię?

Uśmiechnął się.

— Często. Wyobrażałem sobie nawet, że emigruję do Kolonii Beta i zjawiam się nagle na twym progu. Czy masz próg?

— Nie, ale mów dalej.

— Nie mam pojęcia, co mógłbym tam robić. Jestem strategiem, a nie technikiem, nawigatorem czy pilotem, więc nie znalazłbym zatrudnienia w waszej flocie handlowej. Sądzę, że nie przyjęto by mnie do wojska, nie przypuszczam też, aby ktokolwiek wybrał mnie na jakieś stanowisko.

Cordelia prychnęła.

— Wieczny Freddie byłby cholernie zdziwiony.

— Tak nazywacie swojego prezydenta?

— Nie głosowałam na niego.

— Jedynym zajęciem, jakie przyszło mi na myśl, było nauczanie sztuk walki dla zabawy. Czy wyszłabyś za mąż za instruktora judo, moja droga pani kapitan? Ale nie — westchnął — Barrayar tkwi w moich kościach. Nie mogę uwolnić się od niego, nieważne, jak daleko podróżuję. Bóg mi świadkiem, że w walce tej nie ma nic honorowego, lecz wygnanie narzucone sobie jedynie dla własnej wygody oznaczałoby rezygnację z jakiegokolwiek honoru. Ostateczną klęskę, po której nie ma już nadziei na zwycięstwo.

Cordelia pomyślała o śmiercionośnym ładunku, który eskortowała, obecnie bezpiecznym na Escobarze. W porównaniu z liczbą ludzi, których życie spoczęło na szali, jej własny los oraz los Vorkosigana ważył mniej niż piórko. Pomyślała, że Vorkosigan źle odczytał jej uczucia, biorąc rozpacz i żal za strach.

— Widok twojej twarzy nie oznacza jeszcze, że ocknąłem się z koszmaru. — Pogładził ją lekko, muskając palcami policzek Cordelii. Jego kciuk przez moment dotknął jej ust, delikatniej niż jakikolwiek pocałunek. — Teraz jednak już wiem, że choć wciąż jestem pogrążony we śnie, poza owym snem znajduje się świat jawy. Zamierzam kiedyś dołączyć do ciebie w tym świecie. Przekonasz się — uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się pocieszająco.

Leżący na podłodze Bothari poruszył się i jęknął.

— Ja się nim zajmę — stwierdził Vorkosigan. — Ty prześpij się, póki możesz.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Obudził ją nagły ruch i głosy. Vorkosigan wstawał właśnie z krzesła, zaś Illyan stał przed nim wyprężony jak struna, mówiąc:

— Vorhalas i książę! Tutaj! W tej chwili!

— Sukin… — Vorkosigan odwrócił się na pięcie, przebiegając wzrokiem niewielkie pomieszczenie. — Łazienka musi wystarczyć. Schowamy go w kabinie prysznicowej.

Zręcznie chwycił ramiona Bothariego, podczas gdy Illyan podniósł stopy nieprzytomnego sierżanta. Gwałtownie otworzyli wąskie drzwi łazienki i zrzucili swoje bezwładne brzemię w kącie kabiny.

— Czy podać mu nową dawkę? — spytał Illyan.

— Może tak będzie lepiej. Cordelio, daj mu jeszcze jedną ampułkę. Jest za wcześnie, ale jeśli zacznie hałasować, zginiecie oboje. — Wepchnął ją do pomieszczenia wielkości szafy, wsunął jej w dłoń lekarstwo i wyłączył światło. — Ani słowa. I nie ruszaj się.

— Zamknąć drzwi? — spytał Illyan.

— Przymknij. Oprzyj się o framugę, jakby od niechcenia, i nie pozwól ochroniarzowi naruszyć twojej psychologicznej przestrzeni.

Cordelia macając po omacku uklękła i przycisnęła ampułkę do ramienia nieprzytomnego sierżanta. Usadowiwszy się najwygodniej jak mogła odkryła, że widzi w lustrze fragment kabiny Vorkosigana. Obraz był odwrócony i mylący. Usłyszała otwierające się drzwi i nowe głosy.

— … chyba że zechcesz także pozbawić go wszystkich obowiązków. W przeciwnym razie nadal będę postępował zgodnie z regulaminem. Widziałem tamten pokój. Twoje oskarżenia to nonsens.

— Przekonamy się — odparł drugi głos, napięty i wściekły.

— Witaj, Aralu. — Właściciel pierwszego głosu, liczący około pięćdziesięciu lat oficer w zielonym galowym mundurze uścisnął dłoń Vorkosigana i podał mu paczkę dysków z danymi. — Za godzinę ruszamy na Escobar. Kurier właśnie przywiózł te dane, to najnowsze wiadomości. Poleciłem, aby informowano cię na bieżąco. Escowie wycofują się na całego. Zrezygnowali nawet ze ślimaczącej się od dłuższego czasu walki o tunel na Tau Ceti. Zmykają aż miło.

Drugi mężczyzna także miał na sobie galowy mundur. Ozdabiało go mnóstwo pozłacanych insygniów; Cordelia nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego. Wysadzane drogimi kamieniami odznaczenia na jego piersi połyskiwały i mrugały w blasku roboczej lampki Vorkosigana niczym oczy jaszczurki. Miał około trzydziestu lat, czarne włosy, kanciastą spiętą twarz, oczy o ciężkich powiekach i cienkie, zaciśnięte z irytacją wargi.

— Chyba nie lecicie obaj? — spytał Vorkosigan. — Najwyższy rangą oficer powinien zostać na okręcie flagowym. Teraz, kiedy Vorrutyer nie żyje, jego obowiązki spadają na księcia. Zaplanowane przez was pokazy cyrkowe opierały się na założeniu, że Vorrutyer pozostanie na posterunku.

Książę Serg zesztywniał z oburzenia.

— Poprowadzę moje wojska na Escobarze. Niech mój ojciec i jego pochlebcy spróbują potem powiedzieć, że nie jestem żołnierzem!

— Będziesz siedział w ufortyfikowanym pałacu — odparł ze znużeniem Vorkosigan — którego konstrukcją zajmie się połowa twoich inżynierów. Zorganizujesz tam sobie przyjęcie, podczas gdy twoi ludzie będą ginęli za ciebie aż do chwili, gdy kupisz sobie zwycięstwo kosztem niezliczonych stosów zwłok, bowiem takiej właśnie walki nauczył cię twój mentor. Następnie wyślesz do domu biuletyny opowiadające o twoim wielkim zwycięstwie. Może nawet uda ci się utajnić listę ofiar.

— Ostrożnie, Aralu — ostrzegł wstrząśnięty Vorhalas.

— Posuwasz się za daleko — warknął książę. — Zwłaszcza jak na człowieka, który nawet nie zbliży się do pola walki, tkwiąc w pobliżu tunelu prowadzącego do domu. Jak mam to nazwać — przesadną ostrożnością? — Ton jego głosu jasno dawał do zrozumienia, że określenie to stanowi eufemizm, zastępujący obraźliwe słowo.

— Trudno ci będzie skazać mnie na areszt domowy, a potem oskarżyć o tchórzostwo za to, że nie jestem na froncie. Nawet propaganda ministra Grishnova musi zawierać więcej logiki.

— To by ci się podobało, prawda, Vorkosiganie? — syknął książę. — Uwiązać mnie tutaj i samemu przechwycić całą glorię zwycięstwa, dzieląc się nią z tym pomarszczonym błaznem Vortalą i jego fałszywymi liberałami. Po moim trupie! Będziesz tu tkwił, póki nie zgnijesz.

Zęby Vorkosigana zacisnęły się, jego zmrużone oczy miały nieprzenikniony wyraz. Wargi rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu i natychmiast zamknęły ponownie.

— Muszę zgłosić formalny protest. Lądując z wojskami na Escobarze, porzucasz swój posterunek.

— Protestuj sobie, ile chcesz. — Książę podszedł do niego na kilka centymetrów, spojrzał mu prosto w twarz i zniżył głos. — Ale nawet mój ojciec nie będzie żył wiecznie. A kiedy nadejdzie ten dzień, twój ojciec nie zdoła cię już ochronić. Ty, Vortala i wszyscy jego pomagierzy jako pierwsi staniecie pod ścianą. Przyrzekam ci to. — Uniósł wzrok, przypominając sobie o obecności milczącego Illyana, stojącego przy drzwiach do łazienki. — Albo może odeślę cię z powrotem do kolonii trędowatych na kolejne pięć lat służby patrolowej.

W głębi łazienki pogrążony w półśnie Bothari poruszył się niespokojnie, po czym, ku przerażeniu Cordelii, zaczął chrapać. Porucznik Illyan zgiął się w pół w napadzie głośnego kaszlu.

— Przepraszam — wykrztusił i wycofał się do łazienki, starannie zamykając za sobą drzwi. Włączył światło i posłał Cordelii przerażone spojrzenie. Odpowiedziała mu pełnym rozpaczy grymasem. Z trudem obrócili na bok bezwładne ciało Bothariego, póki znów nie zaczął spokojnie oddychać. Cordelia uniosła oba kciuki i porucznik skinął głową, po czym wyszedł na zewnątrz.

Książę opuścił już kwaterę Vorkosigana. Admirał Vorhalas pozostał jeszcze przez chwilę, aby zamienić parę słów ze swym podwładnym.

— …na piśmie. Podpiszę go przed odlotem.

— Przynajmniej nie leć tym samym statkiem — prosił z powagą Vorkosigan.

Vorhalas westchnął.

— Doceniam, że próbujesz zdjąć mi z karku ten ciężar, ale po śmierci Vorrutyera — dzięki ci za nią, Boże — ktoś musi posprzątać to bagno. Książę nie zgadza się na ciebie, więc wygląda na to, że muszę to być ja. Czemu nie możesz wyżywać się na żołnierzach, jak normalni ludzie, zamiast jak wariat atakować swych przełożonych? Widząc, jak spokojnie znosisz wybryki Vorrutyera sądziłem, że wyleczyłeś się już z tego.

— Wszystko to nie ma już teraz żadnego znaczenia. Jego śmierć rozwiązała problem.

— Amen. — Vorhalas odruchowo uczynił gest odpędzający złe moce. Bez wątpienia był to relikt dzieciństwa, zwyczaj pozbawiony prawdziwej wiary.

— A tak przy okazji, co to jest kolonia trędowatych? — spytał zaciekawiony Vorkosigan.

— Nigdy nie słyszałeś tego określenia? Cóż, chyba nawet wiem, dlaczego. Ani razu nie zastanawiałeś się nad tym, czemu wśród twojej załogi znajduje się zawsze tak wysoki procent nieudaczników, niepoprawnych awanturników i ludzi nie nadających się do służby?

— Nie spodziewałem się, że dostanę śmietankę.

— W dowództwie nazywali to kolonią trędowatych Vorkosigana.

— Ze mną samym jako głównym trędowatym? — Vorkosigan sprawiał wrażenie bardziej rozbawionego niż urażonego. — No cóż, jeśli to byli najgorsi ludzie z naszej armii, może jednak unikniemy klęski. Uważaj na siebie. Nie mam ochoty zostać jego zastępcą.

Vorhalas zachichotał i uścisnęli sobie dłonie. Admirał ruszył do drzwi, nagle jednak przystanął.

— Czy sądzisz, że zorganizują kontratak?

— Mój Boże, oczywiście, że tak. To nie jakiś wysunięty posterunek graniczny. Ci ludzie walczą o swoje domy.

— Kiedy?

Vorkosigan zastanowił się przez chwilę.

— Po tym, jak zaczniecie wyładunek wojsk, ale zanim jeszcze go zakończycie. Czy sam postąpiłbyś inaczej? To najgorszy moment na zorganizowanie odwrotu. Załogi nie mają pojęcia: startować czy lądować, statki macierzyste rozpraszają się i uciekają przed ogniem atakujących, niezbędne zapasy w ogóle nie zostają wyładowane, system dowodzenia szwankuje; całą operacją kieruje niedoświadczony dowódca…

— Już trzęsę się ze strachu.

— Spróbuj jak najdłużej odwlekać start. I upewnij się, że dowódcy oddziałów naziemnych znają dokładnie plany odwrotu.

— Książę ma odmienne plany.

— Tak. Nie może się doczekać chwili, gdy poprowadzi defiladę.

— Co radzisz?

— Nie jestem twoim dowódcą, Rulfie.

— To nie moja wina. Poleciłem twoją osobę cesarzowi.

— Wiem. Nie przyjąłem propozycji. Zamiast tego zarekomendowałem ciebie.

— I skończyło się na tym przeklętym sodomicie Vorrutyerze. — Vorhalas ponuro potrząsnął głową. — Coś tu nie gra…

Vorkosigan podprowadził go łagodnie do drzwi. Gdy jego gość wyszedł, odetchnął z ulgą, ale pozostał w miejscu, najwyraźniej myśląc o przyszłości. Po chwili uniósł wzrok i spojrzał z bólem na stojącą w drzwiach łazienki Cordelię.

— Słyszałem, że kiedy starożytni Rzymianie organizowali triumf dla uczczenia zwycięzcy, u jego boku zawsze jechał ktoś, kto szeptał mu do ucha, by pamiętał, że jest śmiertelny i że czeka go śmierć tak samo jak innych. Starożytni Rzymianie pewnie też uważali go za uciążliwego nudziarza.

Cordelia milczała.

Vorkosigan i Illyan zniknęli w łazience, aby wydostać Bothariego z ciasnej prowizorycznej kryjówki. Byli już w drzwiach, kiedy Vorkosigan zaklął.

— On nie oddycha.

Illyan syknął przez zęby. Pospiesznie położyli Bothariego na podłodze. Vorkosigan przyłożył ucho do piersi sierżanta i pomacał jego szyję, szukając pulsu.

— Sukinsyn. — Obiema pięściami uderzył mocno w mostek Bothariego, po czym znów zaczął nasłuchiwać. — Nic.

Vorkosigan wstał z groźną miną.

— Illyanie, idź poszukaj tego, od kogo dostałeś te jaszczurcze siki. Niech natychmiast da ci antidotum. Szybko. I dyskretnie. Bardzo dyskretnie.

— Ale jak… Co, jeśli… Czy nie powinien pan… Czy warto… — zaczął Illyan. Bezradnie rozłożył ręce i umknął na zewnątrz.

Vorkosigan spojrzał na Cordelię.

— Pchasz czy dmuchasz?

— Wolę pchać.

Uklękła obok Bothariego, zaś Vorkosigan podszedł do jego głowy, przechylił ją do tyłu i zaaplikował sierżantowi haust powietrza. Cordelia przycisnęła krawędzie dłoni do mostka mężczyzny i pchnęła z całych sił, ustalając rytm. Raz, dwa, trzy, oddech, i jeszcze raz, i jeszcze. Nie przestawaj. Po krótkim czasie jej ramiona zaczęły drżeć, na czoło wystąpił pot. Czuła, jak z każdym pchnięciem końce pękniętych żeber ocierają się o siebie; kłucie w klatce piersiowej stawało się nie do zniesienia.

— Musimy się zamienić.

— Świetnie. Zaczyna brakować mi tchu.

Zamienili się miejscami, Vorkosigan przejął masaż serca, Cordelia zacisnęła palce na nosie Bothariego i schyliła się do jego ust. Wargi sierżanta były wilgotne od śliny Vorkosigana. Ta straszliwa parodia pocałunku wstrząsnęła nią, jednakże wymiganie się od obowiązku było nie do pomyślenia. Oboje kontynuowali próby ocucenia Bothariego.

Wreszcie pojawił się zdyszany porucznik Illyan. Natychmiast ukląkł obok ciała i przycisnął do tętnicy szyjnej nową ampułkę. Nic się nie stało. Vorkosigan nie przestawał naciskać piersi sierżanta.

Nagle Bothari zadrżał, po czym zesztywniał, wyginając plecy w łuk. Odetchnął raz, płytko, po czym znów znieruchomiał.

— No, dalej — rzuciła Cordelia na wpół do siebie.

Z ostrym spazmatycznym świstem nieprzytomny mężczyzna znów zaczął oddychać, urywanie, lecz w miarę regularnie. Cordelia usiadła ciężko na podłodze i spojrzała na niego z pozbawionym radości triumfem.

— Cholerny męczennik.

— Myślałem, że takie rzeczy mają dla ciebie znaczenie — zauważył Vorkosigan.

— Tylko w sensie abstrakcyjnym. Najczęściej jednak miotam się w mroku wraz z resztą stworzenia, wpadając na różne rzeczy i zastanawiając się, czemu to tak bardzo boli.

Vorkosigan również zerknął na Bothariego, jego twarz ociekała potem. Nagle zerwał się na równe nogi i podbiegł do biurka.

— Protest. Muszę go napisać i umieścić w oficjalnych aktach przed odlotem Vorhalasa albo na nic się nie zda. — Osunął się na krzesło i zaczął gwałtownie stukać w klawiaturę.

— Czemu to takie ważne? — spytała Cordelia.

— Cii. Później.

Przez dziesięć minut pisał jak oszalały, po czym posłał elektroniczny impuls w pogoni za dowódcą.

Tymczasem Bothari oddychał coraz głębiej, choć jego twarz zachowała trupi bladozielony odcień.

— I co teraz? — rzuciła Cordelia.

— Czekamy. Módl się, żeby dawka była właściwa — Vorkosigan spojrzał z irytacją na Illyana — i żeby nie dostał po niej ataku szału.

— Czy nie powinniśmy zastanowić się nad jakąś metodą wydostania ich stąd? — zaprotestował Illyan.

— Zastanawiaj się, jeśli chcesz — Vorkosigan zaczął wsuwać kolejne dyski z danymi do swej konsoli sprawdzając odczyty taktyczne — ale jako kryjówka to miejsce ma dwie poważne zalety, których brakuje innym pomieszczeniom na statku. Jeśli jesteś tak dobry, jak twierdzisz, nie monitoruje go ani główny oficer polityczny, ani ludzie księcia…

— Jestem pewien, że znalazłem wszystkie pluskwy. Ręczę za to moją reputacją.

— W tej chwili ręczysz też swoim życiem, więc lepiej, żebyś się nie mylił. Po drugie, za drzwiami stoi dwóch uzbrojonych strażników, którzy nie pozwalają wejść tu nikomu niepowołanemu. Trudno wymagać więcej. Przyznaję, jest tu dość ciasno.

Illyan z desperacją wywrócił oczami.

— Opóźniłem poszukiwania, jak tylko mogłem. Nie dam rady dłużej odwracać uwagi ochrony, miałoby to bowiem skutki przeciwne do zamierzonych.

— Czy mamy jeszcze dwadzieścia cztery godziny?

— Może. — Illyan zmarszczył brwi, zdumiony i zaniepokojony. — Przygotował pan jakiś plan, prawda? — To nie było pytanie.

— Ja? — Palce Vorkosigana tańczyły po klawiszach, na jego beznamiętnej twarzy wirowały kolorowe plamki odczytów. — Czekam jedynie z nadzieją, że nadarzy się jakaś sposobność. Kiedy książę odleci na Escobar, większość członków jego prywatnej ochrony będzie mu towarzyszyła. Cierpliwości, Illyanie.

Ponownie uruchomił konsolę.

— Vorkosigan do kontroli taktycznej.

— Mówi komandor Venne.

— Doskonale. Venne, chciałbym, aby od chwili, gdy książę i Vorhalas opuszczą statek, co godzinę przysyłano mi najświeższe informacje. A jeśli zdarzy się cokolwiek niezwykłego, coś, czego nie umieściliśmy w planach, zawiadomcie mnie o tym natychmiast.

— Tak jest. Książę i admirał Vorhalas właśnie odlatują.

— Bardzo dobrze. Pracujcie dalej. Vorkosigan bez odbioru.

Z powrotem usiadł przy biurku, bębniąc palcami po blacie.

— Teraz pozostaje nam tylko czekanie. Książę dotrze na orbitę Escobaru za jakieś dwanaście godzin. Wkrótce potem zacznie się lądowanie. Dodajmy do tego godzinę potrzebną sygnałom z Escobaru na dotarcie do nas, godzinę na przekazanie odpowiedzi. Ogromne opóźnienie. W dwie godziny można stoczyć całą bitwę. Gdyby książę pozwolił nam zmienić pozycję, moglibyśmy zmniejszyć dystans do jednej czwartej.

Swobodny ton głosu ledwie maskował zdenerwowanie; najwyraźniej brakowało mu doradzanej Illyanowi cierpliwości. Vorkosigan zdawał się nie dostrzegać pokoju, w którym się znajdował. Jego umysł towarzyszył armadzie, coraz bardziej zaciskającej pierścień wokół Escobaru — błyszczącym szybkim statkom kurierskim, ponurym krążownikom, ociężałym transportowcom wojsk, kryjącym w swych brzuchach setki ludzi. Jego palce obracały pióro świetlne, jeszcze raz, i jeszcze.

— Może coś pan zje? — zasugerował Illyan.

— Co takiego? Ach, tak. Chyba tak. Ty też, Cordelio. Z pewnością jesteś głodna. Nie krępuj się, Illyanie.

Porucznik wyruszył na poszukiwanie jedzenia. Vorkosigan jeszcze przez kilka minut pracował przy biurku, po czym z westchnieniem wyłączył komputer.

— Ja chyba także powinienem się przespać. Po raz ostatni spałem na pokładzie “Generała Vorhartunga” w drodze na Escobar — jakieś półtora dnia temu. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zostałaś schwytana.

— Schwytano nas nieco wcześniej. Prawie cały dzień holowali nas za sobą.

— Tak. A przy okazji, moje gratulacje z powodu doskonałego manewru. Rozumiem, że nie był to prawdziwy krążownik.

— Naprawdę nie mogę powiedzieć.

— Ktoś chce zapisać go sobie na konto zestrzelonych statków.

Cordelia z trudem powstrzymała uśmiech.

— Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu.

Spodziewała się dalszych pytań, ale o dziwo Vorkosigan zmienił temat.

— Biedny Bothari. Chciałbym, aby cesarz dał mu jakiś medal. Obawiam się jednak, że najlepsze, co mogę dla niego zrobić, to umieścić w odpowiednim szpitalu.

— Skoro cesarz tak bardzo nie lubił Vorrutyera, czemu mianował go dowódcą?

— Ponieważ był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Grishnova i faworytem księcia. Można powiedzieć, że zebrał wszystkie zgniłe jabłka w jednym koszyku — ponownie zacisnął pięść.

— Miałam wrażenie, że zetknęłam się z ostatecznym złem. Nie sądzę, aby po nim cokolwiek zdołało mnie przestraszyć.

— Ges Vorrutyer? Był tylko drobnym łotrzykiem. Staroświeckim rzemieślnikiem, zbrodniarzem na niewielką skalę. Prawdziwie niewybaczalne czyny są popełniane przez spokojnych ludzi w pięknych, obitych zielonym jedwabiem komnatach, którzy hurtowo decydują o śmierci całych statków, nie kierując się pożądaniem, gniewem, pragnieniem czy jakimkolwiek innym uczuciem poza chłodnym lękiem przed nieznaną przyszłością. Lecz zbrodnie, którym pragną zapobiec w owej przyszłości, są tylko wymyślone, natomiast te, które popełniają obecnie — jak najbardziej rzeczywiste. — W miarę jak mówił, jego głos opadał coraz bardziej, toteż ostatnie słowa wypowiedział prawie szeptem.

— Komodorze Vorkosigan, Aralu, co cię gryzie? Jesteś tak pobudzony, że lada moment zaczniesz chodzić po ścianach. — Jakby nękały go koszmary, pomyślała.

Zaśmiał się lekko.

— Faktycznie mam na to ochotę. To chyba to czekanie. Nie jestem w tym zbyt dobry — u żołnierza to prawdziwa wada. Zazdroszczę ci twojej cierpliwości. Wydajesz się spokojna niczym promienie księżyca, odbijające się w wodzie.

— Czy to ładny widok?

— Bardzo.

— Brzmi ślicznie. W domu nie mamy ani jednego, ani drugiego. — Poczuła absurdalną radość z zawartego w jego słowach komplementu.

Illyan wrócił niosąc tacę i Cordelia nie zdołała wydobyć z Vorkosigana nic więcej. Zjedli posiłek i Vorkosigan położył się na łóżku śpiąc albo może tylko leżąc z przymkniętymi oczami. Co godzinę wstawał, aby przejrzeć nowe dane taktyczne.

Porucznik Illyan stał, patrząc mu przez ramię i Vorkosigan w miarę pojawiania się coraz nowych danych wskazywał mu najważniejsze fragmenty.

— Według mnie wygląda to wcale nieźle — zauważył porucznik. — Nie rozumiem, czemu się pan tak denerwuje? Naprawdę może się nam udać, mimo lepszego zaplecza Escoli. Jeśli wszystko zakończy się szybko, zapasy na nic im się zdadzą.

Obawiając się wprowadzić Bothariego w stan głębokiej śpiączki pozwolili mu wrócić do stanu półprzytomności. Siedział teraz w kącie, skulony jak kupka nieszczęścia i drzemał niespokojnie, nękany koszmarami, które nie opuszczały go nawet na jawie.

W końcu Illyan wrócił do siebie, aby nieco się przespać i Cordelia także postanowiła się zdrzemnąć. Spała bardzo długo, budząc się dopiero, gdy porucznik powrócił z kolejną tacą jedzenia. Zamknięta w ciasnym pomieszczeniu zaczynała powoli tracić orientację czasową, natomiast Vorkosigan pilnował każdej minuty. Po posiłku zniknął w łazience, aby umyć się i ogolić, i powrócił w świeżym mundurze galowym. Wyglądał, jakby wybierał się na paradę u cesarza. Po raz drugi sprawdził kolejne informacje taktyczne.

— Czy zaczęli już wysadzać wojska? — spytała Cordelia.

Zerknął na chronometr.

— Prawie godzinę temu. W każdej chwili możemy spodziewać się meldunku. — Siedział nieruchomo za biurkiem, niczym człowiek pogrążony w głębokiej medytacji. Jego twarz była jak z kamienia.

Na ekranie pojawił się nowy biuletyn i Vorkosigan zaczął przeglądać raporty, najwyraźniej sprawdzając najróżniejsze elementy. Był mniej więcej w połowie, gdy obraz zniknął, zastąpiony obliczem komandora Venne.

— Komodorze Vorkosigan, odbieramy coś bardzo dziwnego. Czy mam przekazać panu nieobrobiony sygnał bezpośredni?

— Tak, proszę. Natychmiast.

Po przejrzeniu przeróżnych rozmów i wiadomości Vorkosigan wybrał przekaz dowódcy statku, ciemnowłosego, mocno zbudowanego mężczyzny, który mówił z ciężkim akcentem zabarwionym strachem.

Zaczyna się, jęknęła w duchu Cordelia.

— …atakują całymi lądownikami! Odpowiadają ogniem na ogień. Osłony plazmowe maksymalnie wzmocnione. Nie możemy dać im więcej mocy, jeśli mamy dalej strzelać. Musimy albo opuścić osłony i wzmocnić siłę ognia, albo zrezygnować z ataku… — Nagły szum zagłuszył przekaz — …nie wiemy, jak to robią. To niemożliwe, by ich lądowniki miały dość mocy, żeby… — Kolejne szumy. Transmisja urwała się nagle.

Vorkosigan wybrał kolejny przekaz. Illyan z niepokojem nachylił się nad nim. Cordelia w milczeniu usiadła na łóżku, nasłuchując z nachyloną głową. Oto puchar zwycięstwa; gorzki smak na języku, ciężar w żołądku, smutek jak po klęsce…

— …statek flagowy jest pod ciężkim ostrzałem — donosił kolejny dowódca. Cordelia ze zdumieniem rozpoznała jego głos i przekrzywiła szyję, żeby zerknąć na ekran. To był Gottyan; najwyraźniej został w końcu kapitanem. — Zamierzam całkowicie opuścić osłony i spróbować maksymalnego ognia. Może w ten sposób uda mi się wyeliminować choć jednego.

— Nie rób tego, Korabik! — krzyknął beznadziejnie Vorkosigan. Decyzja — nieważne, jaka — zapadła godzinę temu i jej konsekwencji nie dałoby się już zmienić. Gottyan odwrócił się na bok.

— Gotowy, komandorze Vorkalloner? Próbujemy… — zaczął i jego głos zniknął pośród szumów. Po chwili zapadła cisza.

Vorkosigan z całej siły uderzył pięścią w biurko.

— Cholera! Ile czasu potrzeba, by się domyślili… — Przez chwilę wpatrywał się w zaśnieżony ekran, po czym raz jeszcze odtworzył ostatni przekaz. Na jego twarzy mieszały się rozpacz, wściekłość i niesmak. Następnie wybrał inne pasmo, obraz komputerowy przedstawiający przestrzeń wokół Escobaru. Kolorowe światełka-statki mrugały i śmigały wokół planety. Wszystko wyglądało pogodnie i prosto niczym dziecięca gra. Vorkosigan potrząsnął bezradnie głową, zaciskając bezkrwiste wargi.

Na ekranie ponownie pojawiła się twarz Venne’a. Komandor był blady, wokół jego ust wystąpiły zmarszczki znamionujące napięcie.

— Komodorze, sądzę, że lepiej będzie, jeśli przyjdzie pan do sali kontroli taktycznej.

— Nie mogę, Venne. Pozostaję w areszcie domowym. Gdzie się podziewa komodor Helski albo komodor Couer?

— Helski poleciał razem z księciem i komodorem Vorhalasem. Komodor Couer jest tu z nami. W tej chwili pan jest najstarszym stopniem oficerem na pokładzie.

— Książę wydał wyraźny rozkaz.

— Mam wrażenie, że książę nie żyje.

Vorkosigan przymknął oczy, z jego ust wyrwało się przeciągłe westchnienie. Ponownie uniósł powieki i przechylił się naprzód.

— Czy to potwierdzona wiadomość? Macie jakiekolwiek nowe rozkazy od admirała Vorhalasa?

— Admirał Vorhalas był razem z księciem. Ich statek został trafiony. — Venne odwrócił się, aby sprawdzić coś z tyłu i z powrotem spojrzał wprost na nich. — To… — musiał odchrząknąć — to już potwierdzone. Statek flagowy księcia został unicestwiony. Nie zostało z niego nic prócz odłamków. Teraz pan tu dowodzi.

— A zatem natychmiast ogłoś niebieski alarm — polecił Vorkosigan. Jego twarz miała ponury, zacięty wyraz. — Niech wszystkie statki przerwą ogień, całą moc wkładając w osłony. Ruszajmy w stronę Escobaru z maksymalnym przyspieszeniem. Musimy zmniejszyć opóźnienie przekazu.

— Niebieski alarm? To pełny odwrót!

— Wiem, komandorze. Sam napisałem te rozkazy.

— Ale odwrót…

— Komandorze Venne, Escobarczycy mają nowy system uzbrojenia. Nazywają go plazmowym polem zwierciadlanym. To nowy betański wynalazek, który odwraca strzały atakujących na nich samych. Nasze statki zestrzeliwują się własną bronią.

— Mój Boże! Co możemy zrobić?

— Zupełnie nic, chyba że zaczniemy wdzierać się na pokład ich statków i własnoręcznie dusić tych sukinsynów jednego po drugim. Pomysł dość pociągający, ale niepraktyczny. Natychmiast przekaż rozkazy! I wezwij do sali kontrolnej głównego inżyniera oraz głównego pilota. Przyślij tu też dowódcę straży, aby zwolnił swych ludzi. Nie mam ochoty, by któryś postrzelił mnie z paralizatora.

— Tak jest! — Venne przerwał połączenie.

— Najważniejsze to zawrócić statki transportowe — mruknął Vorkosigan, podnosząc się z obrotowego krzesła. Odwróciwszy się, ujrzał Cordelię i Illyana. Obydwoje wpatrywali się w niego.

— Skąd pan wiedział… — zaczął Illyan.

— …o zwierciadłach plazmowych? — dokończyła Cordelia.

Oblicze Vorkosigana nie zdradzało żadnych uczuć.

— Ty mi o nich powiedziałaś, Cordelio, we śnie, kiedy Illyan był u siebie. Oczywiście zrobiłaś to pod wpływem narkotyku. Nie ma on żadnych skutków ubocznych.

Cordelia zerwała się, śmiertelnie oburzona.

— To… Ty wstrętny… Bardziej honorowo byłoby poddać mnie torturom!

— Celne posunięcie — pogratulował Illyan. — Wiedziałem, że potrafi pan dać sobie radę!

Vorkosigan posłał mu pełne niesmaku spojrzenie.

— To już nieważne. Informacje zostały potwierdzone zbyt późno, by się na coś przydać.

W tym momencie zabrzmiało pukanie do drzwi.

— Chodź, Illyan. Czas sprowadzić moich żołnierzy do domu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W niecałą godzinę później Illyan wrócił po Bothariego. Następnych dwanaście godzin Cordelia spędziła w samotności. Zastanawiała się nad próbą ucieczki z pokoju, by, jak przystało na żołnierza, urządzić mały jednoosobowy sabotaż. Jeśli jednak Vorkosigan istotnie zarządził odwrót, nie było sensu mu w tym przeszkadzać.

Leżała na łóżku, ogarnięta najczarniejszym znużeniem. Zdradził ją, nie był lepszy niż pozostali. “Mój idealny żołnierz, mój drogi hipokryta” — i pomyśleć, że mimo wszystko Vorrutyer znał go lepiej niż ona — nie, to niesprawiedliwe. Wyciągając z niej informacje spełnił tylko swój obowiązek; ona zrobiła to samo ukrywając je tak długo, jak tylko mogła. Zaś jako żołnierz, nawet żołnierz zastępczy — zaledwie pięć godzin aktywnej służby — musiała zgodzić się z Illyanem. To było celne posunięcie. Nie potrafiła wykryć żadnych nieprzyjemnych skutków działania środka, którego użył, by w sekrecie wtargnąć do jej umysłu.

Środka, którego użył… Rzeczywiście, czego mógł użyć? Skąd zdobył ów narkotyk? I kiedy? Illyan z pewnością mu go nie dostarczył. Informacja Vorkosigana zdumiała go równie mocno, jak ją samą. Albo Vorkosigan miał prywatny zapas środków do przesłuchań, albo…

Dobry Boże, szepnęła. Nie była to oznaka irytacji, raczej rodzaj modlitwy. Na co właściwie natrafiłam? Spacerowała po pokoju, a fragmenty w jej głowie układały się stopniowo w spójny obraz.

Nie miała cienia wątpliwości. Vorkosigan nigdy jej nie przesłuchiwał. Już wcześniej wiedział o plazmowych zwierciadłach.

Co więcej, wyglądało na to, że był on jedynym członkiem barrayarskiego dowództwa, który zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Vorhalas nie miał o tym pojęcia. Podobnie książę. I Illyan.

Włożyć wszystkie zgniłe jabłka do koszyka, mruknęła. A potem — wyrzucić koszyk? To nie mógł być jego plan! Niemożliwe…

I nagle stanęła przed nią przerażająca wizja: zabójstwo polityczne, przeprowadzone z największym w dziejach Barrayaru rozmachem, a jednocześnie najsubtelniejsze; ciała ofiar skryte w górach trupów, na zawsze z nimi złączone.

Ale Vorkosigan musiał dowiedzieć się o istnieniu zwierciadeł plazmowych. I z pewnością nastąpiło to w czasie między dniem, gdy go zostawiła, zainteresowanego jedynie siłownią pełną buntowników, a chwilą obecną, kiedy to starał się wyprowadzić w bezpieczne miejsce rozbrojoną flotyllę, zanim dosięgnie ją zrodzona przez nią fala zniszczenia. Gdzieś w cichej komnacie obitej zielonym jedwabiem, gdzie wielki choreograf zaplanował taniec śmierci, poświęcając na ołtarzu służby honor dawnego człowieka honoru.

Vorrutyer, próżny demon, zmalał nagle w obliczu owej wizji stając się niczym myszka, niczym pchła, niczym ziarnko piasku.

Mój Boże, a ja sądziłam, że Aral jest nerwowy. Musiał być bliski obłędu. A cesarz — książę był przecież jego synem. Czy to możliwe? A może zwariowałam, jak Bothari?

Zmusiła się, aby usiąść i położyć się na łóżku, lecz wizje spisków i kontrspisków wciąż krążyły w jej myślach niczym szalone planetarium. Zdrady wewnątrz zdrad, a wszystkie zmierzające ku jednemu punktowi w czasie i przestrzeni, aby osiągnąć zamierzony cel. W jej mózgu pulsowała krew, gęsta i ciężka.

Może to nieprawda, pocieszyła się wreszcie. Spytam go i to właśnie odpowie. Po prostu przesłuchał mnie we śnie. Betański plan zaskoczył ich całkowicie, a ja jestem bohaterką, która ocaliła Escobar. On zaś to prosty żołnierz wykonujący swoją pracę. Przekręciła się na bok, spoglądając w ciemność. A świnie mają skrzydła i jutro na jednej z nich polecę do domu.

Przybycie Illyana wytrąciło ją z zamyślenia. Porucznik odprowadził ją do więzienia.

Cordelia zauważyła, że panująca tam atmosfera uległa sporej zmianie. Strażnicy nie patrzyli już na nią, jak kiedyś. W istocie starali się unikać jej wzrokiem. Więźniów nadal traktowano surowo i bezosobowo, ale łagodniej, znacznie łagodniej. Cordelia rozpoznała jedną twarz; strażnik, który odprowadził ją do kwatery Vorrutyera, ten, który okazał jej litość, obecnie dowodził pozostałymi; na jego kołnierzu dostrzegła pospiesznie, nieco krzywo przylepioną parę nowych czerwonych naszywek, oznaczających porucznika. Idąc do więzienia raz jeszcze włożyła na siebie strój Vorrutyera. Tym razem pozwolono jej przebrać się w pomarańczową piżamę na osobności. Następnie została odeskortowana do właściwej celi.

W pomieszczeniu przebywała jeszcze jedna więźniarka, młoda Escobarka niezwykłej urody, która leżała na koi wpatrując się w sufit. W ogóle nie zareagowała na przybycie Cordelii, nie odpowiedziała też na jej powitanie. Po pewnym czasie w celi zjawiła się grupka barrayarskich lekarzy i zabrała ją ze sobą. Dziewczyna poszła za nimi bez słowa, jednakże w drzwiach zaczęła się szamotać. Na dany przez lekarza znak pielęgniarz zaaplikował jej środek uspokajający. Cordelii ampułka z lekiem wydała się znajoma. Po chwili sanitariusze wynieśli nieprzytomną na zewnątrz.

Lekarz, który sądząc po jego wieku i stopniu mógł być głównym chirurgiem statku pozostał jeszcze chwilę, aby opatrzyć żebra Cordelii. Po tym incydencie została sama. Jedynie racje żywnościowe pozwalały jej oszacować upływ czasu, zaś zmiana natężenia dochodzących z oddali dźwięków i różnice w wibracji w ścianach wokół niej dawały pewne pojęcie o tym, co dzieje się na zewnątrz.

Jakieś osiem racji później, kiedy Cordelia leżała na swej koi znudzona i przygnębiona, światła przygasły. Po sekundzie rozbłysły na nowo, lecz niemal natychmiast znów pociemniały.

— Auu — mruknęła czując, jak wywraca się w niej żołądek, zaczęła unosić się w górę. Mocno chwyciła krawędź łóżka. W chwilę później jej przezorność została wynagrodzona, kiedy ciążenie powróciło i z siłą co najmniej trzech g miotnęło nią w materac. Światła ponownie zamrugały i raz jeszcze zapanowała nieważkość.

— Atak plazmowy — mruknęła do siebie Cordelia. — Osłony muszą być przeciążone.

Statkiem wstrząsnęło gwałtowne uderzenie i Cordelia została wyrzucona z łóżka na środek celi, gdzie zawisła w absolutnej ciemności, nieważkości i ciszy. Bezpośrednie trafienie! Odbiła się od dalszej ściany, desperacko usiłując znaleźć jakikolwiek uchwyt i boleśnie uderzając łokciem w — ścianę? Podłogę, sufit? Obróciła się w powietrzu krzycząc głośno. To sprzymierzeńcy, pomyślała w ataku histerii. Zginę z rąk sprzymierzeńców. Idealny koniec mojej kariery militarnej… Zacisnęła zęby, nasłuchując w skupieniu.

Zbyt wielka cisza. Czyżby stracili powietrze? Przez umysł Cordelii przemknęła paskudna wizja jej samej jako jedynej żywej istoty na statku, uwięzionej w czarnej dziurze i skazanej na bezradne szybowanie, póki brak tlenu bądź spadek temperatury nie zakończą wreszcie jej życia. Cela stanie się jej trumną, którą być może w kilka miesięcy później otworzą ekipy sprzątające.

Po chwili obraz ten zniknął, zastąpiony jeszcze straszniejszą wizją; a może główny cios padł na mostek, centrum nerwowe statku, gdzie z pewnością przebywał Vorkosigan i na którym bez wątpienia Escobarczycy skupili swój ogień? Czy został rozerwany przez latające odłamki, błyskawicznie zamarzł w próżni, spłonął w ogniu łuku plazmowego, może zginął zmiażdżony pomiędzy strzaskanymi pokładami?

W końcu palce Cordelii natrafiły na gładką powierzchnię i zaczęły szukać uchwytu. Była w rogu pomieszczenia; doskonale. Przycupnęła, skulona na podłodze. Jej płuca spazmatycznie wyrzucały z siebie powietrze.

Nie wiadomo, jak długo tkwiła w iście piekielnych ciemnościach. Jej ręce i nogi dygotały z wysiłku, towarzyszącego próbom utrzymania się w miejscu. Wreszcie statek wokół niej przeraźliwie jęknął i rozbłysły światła.

Do diabła, pomyślała, to sufit.

Ciążenie powróciło, rzucając ją na podłogę. Lewe ramię przeszył ból, szybko zastąpiony odrętwieniem. Cordelia wgramoliła się z powrotem na koję, z całych sił zaciskając prawą dłoń na ramie. Szykując się na kolejny atak, zabezpieczyła się dodatkowo, wsuwając stopę między pręty.

Czekała. Nic. Jej pomarańczowa koszula z wolna nasiąkała wilgocią. Cordelia spuściła wzrok i ujrzała odłamek różowawożółtej kości, sterczący spod skóry lewego przedramienia. Rana błyskawicznie wypełniła się krwią. Cordelia niezręcznie zsunęła z siebie bluzkę, owijając ją wokół ręki i starając się powstrzymać upływ krwi. Dotknięcie rany przywołało z powrotem ból. W ramach eksperymentu próbowała krzyknąć, wzywając pomocy. Z pewnością cele były monitorowane.

Nikt się nie zjawił. Przez następne trzy godziny urozmaicała swój eksperyment — na zmianę krzyczała, przemawiała rozsądnie, tłukła bez końca zdrową ręką w ściany i drzwi, czy też po prostu siedziała na koi, płacząc z bólu. Jeszcze kilka razy wyłączały się światła i ciążenie. Wreszcie Cordelię ogarnęło znajome uczucie powolnego przeciągania przez beczkę pełną kleju, oznaczające skok przestrzenny i otoczenie ustabilizowało się.

Kiedy w końcu drzwi celi otwarły się, zdumiało ją to tak bardzo, że odskoczyła pod ścianę, boleśnie uderzając w nią głową. Jednakże w wejściu stanął tylko porucznik kierujący więzieniem. Towarzyszył mu pielęgniarz. Porucznik miał na czole interesujący czerwono-fioletowy siniak wielkości jajka; pielęgniarz sprawiał wrażenie wyczerpanego.

— To drugi tak poważny przypadek — stwierdził oficer. — Potem możesz po prostu przejść się kolejno po celach.

Śmiertelnie blada i zmęczona tak bardzo, że nie miała siły mówić, Cordelia odwinęła rękę pokazując ją pielęgniarzowi. Był on bez wątpienia fachowcem, lecz brakowało mu delikatności naczelnego chirurga. Niemal zemdlała, zanim w końcu założył jej plastykowy opatrunek.

Więcej ataków nie było. Przez otwór w ścianie dostarczono jej czysty uniform więzienny. Dwie racje później wyczuła kolejny skok przestrzenny. Myśli Cordelii krążyły nieustannie po orbicie strachu. Kiedy spała, natychmiast zaczynała śnić, a wszystkie jej sny były koszmarami.

Kiedy strażnik zjawił się, aby wyprowadzić ją z celi, ujrzała, że towarzyszy mu porucznik Illyan. O mało nie ucałowała go z radości, jaką sprawił jej widok znajomej twarzy. Zamiast tego odchrząknęła nieśmiało i spytała z czymś co, jak miała nadzieję, mogło zostać uznane za nonszalancję:

— Czy komodor Vorkosigan nie ucierpiał podczas ataku?

Brwi mężczyzny uniosły się; rzucił jej badawcze, rozbawione spojrzenie.

— Oczywiście, że nie.

To “oczywiście” sugerowało, że nawet nie został ranny. Do oczu Cordelii napłynęły łzy ulgi. Próbowała je ukryć, przywdziewając maskę chłodnego profesjonalnego zainteresowania.

— Dokąd mnie zabieracie? — spytała, gdy opuścili więzienie i znaleźli się w korytarzu.

— Do lądownika. Zostanie pani przeniesiona do obozu jenieckiego na planecie, gdzie pozostanie pani do czasu sfinalizowania umowy o wymianie więźniów. Wówczas zaczniemy wysyłać was do domu.

— Do domu! A co z wojną?

— To już skończone.

— Skończone! — Wprost nie chciało jej się w to wierzyć. — Skończone. Szybko poszło. Czemu zatem Escobarczycy nas nie ścigają?

— Nie mogą. Zablokowaliśmy wylot tunelu.

— Zablokowaliście? Nie zorganizowaliście blokady?

Potrząsnął głową.

— Jak, do diabła, można zablokować tunel?

— To bardzo stary sposób. Używamy do tego banderów.

— Hę?

— Wysyłamy do środka statek i ustawiamy wszystko tak, by w połowie drogi między punktami węzłowymi doszło do potężnej eksplozji antymaterii. Dzięki temu powstaje rezonans; póki nie wygaśnie, przez parę tygodni nic nie przedostanie się na drugą stronę.

Cordelia zagwizdała cicho.

— Sprytne. Czemu sami o tym nie pomyśleliśmy? W jaki sposób wydostajecie pilota?

— Może właśnie dlatego nie wpadliście na ten pomysł. Nie wydostajemy.

— Boże, co za śmierć. — Cordelia wyobraziła to sobie i zadrżała.

— To byli ochotnicy.

Ogłuszona potrząsnęła głową.

— Tylko Barrayarczyk… — Usiłując znaleźć mniej przerażający temat spytała: — Jak dużo osób wzięliście do niewoli?

— Niewiele. W sumie jakiś tysiąc. Na Escobarze zostawiliśmy ponad jedenaście tysięcy żołnierzy. Fakt, że musimy wymienić każdego z was na dziesięć osób, czyni z was bardzo cennych jeńców.

Lądownik do przewozu więźniów był niewielkim, pozbawionym okien statkiem. Oprócz Cordelii podróżowało nim dwoje innych więźniów — asystent jej własnego inżyniera oraz ciemnowłosa escobarska dziewczyna, z którą wcześniej Cordelia dzieliła celę. Technik zaproponował, aby cała trójka opowiedziała, co się z nimi działo, choć sam niewiele miał do zrelacjonowania. Cały czas spędził w celi z trzema pozostałymi członkami załogi, którzy poprzedniego dnia zostali przewiezieni na planetę.

Piękna Escobarka, młoda kobieta w stopniu podporucznika, którą schwytano, kiedy jej statek został uszkodzony podczas walki o tunel przestrzenny prowadzący do Koloni Beta ponad dwa miesiące wcześniej, opowiedziała jeszcze krótszą historię.

— W którymś momencie musiałam stracić rachubę czasu — stwierdziła z lekkim niepokojem. — To nietrudne, kiedy jest się zamkniętym samotnie w celi. Tyle że wczoraj ocknęłam się w ich izbie chorych i nie pamiętałam, skąd się tam wzięłam.

Jeśli ich lekarz jest tak dobry jak wyglądał, nigdy sobie nie przypomnisz, pomyślała Cordelia.

— Czy pamięta pani admirała Vorrutyera?

— Kogo?

— Nieważne.

W końcu statek wylądował i otwarto właz. Przez powstały otwór do środka wpadł promień słońca i świeży letni powiew. Słodkie pachnące powietrze, które uświadomiło im nagle, że od tygodni żyli w smrodzie.

— O rany, co to za miejsce? — spytał osłupiały technik, gdy poganiany przez strażników wyszedł na zewnątrz. — Jak tu pięknie!

Cordelia ruszyła za nim i bez cienia wesołości roześmiała się w głos, natychmiast rozpoznając otoczenie.

Na obóz jeniecki składał się potrójny szereg barrayarskich namiotów, brzydkich szarych półcylindrów otoczonych polem siłowym. Ulokowano go na dnie rozległego amfiteatru, pośród suchych lasów poprzecinanych licznymi strumieniami, pod turkusowym niebem. Stając w ciepłym popołudniowym słońcu Cordelia odniosła wrażenie, jakby nagle cofnęła się w czasie.

Dostrzegła nawet wejście do podziemnej kryjówki. Nie było już zamaskowane — wręcz przeciwnie, poszerzono je i otoczono wielkim utwardzonym placem, na którym lądowały kolejne oczekujące na załadunek statki. Okolica tętniła życiem. Kaskada i staw zniknęły. Maszerując naprzód Cordelia rozglądała się, pochłaniając wzrokiem swoją planetę. Teraz, kiedy się nad tym zastanowiła, fakt, że tu właśnie ich odesłano, wydawał się nieunikniony, całkowicie logiczny. Bezradnie potrząsnęła głową.

Wraz z jej escobarską towarzyszką zostały zarejestrowane przez schludnego i całkowicie obojętnego strażnika i skierowane do namiotu w połowie jednego z rzędów. W środku zastały jedenaście kobiet w pomieszczeniu przeznaczonym dla pięćdziesięciu. Mogły przebierać w łóżkach.

Więźniarki o dłuższym stażu skoczyły ku nim, spragnione wieści. Pulchna, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, szybko zaprowadziła porządek.

— Jestem porucznik Marsha Alfredi — przedstawiła się. — Najwyższy rangą oficer w tym namiocie. Jeśli w ogóle można mówić o jakimś porządku w tej ohydnej dziurze. Czy wiecie, co się, do diabła, dzieje?

— Kapitan Cordelia Naismith, Betańskie Siły Ekspedycyjne.

— Dzięki Bogu. Teraz ty będziesz się z tym wszystkim użerać.

— O rany — westchnęła Cordelia, szykując się na najgorsze. — Jak wygląda sytuacja?

— Przeszłyśmy piekło. Strażnicy to świnie. I nagle ni z tego, ni z owego wczoraj po południu zjawiła się gromadka wysokich barrayarskich oficerów. Z początku uznałyśmy, że szukają kandydatek do gwałtu, tak jak ich poprzednicy. Ale dziś rano mniej więcej połowa strażników zniknęła — i to tych najgorszych — i została zastąpiona nowymi, zachowującymi się jak na defiladzie. No i barrayarski komendant obozu — nie mogłam w to uwierzyć — dziś rano wyprowadzili go na lądowisko i rozstrzelali. Na oczach wszystkich!

— Rozumiem — stwierdziła Cordelia bezdźwięcznie. Odchrząknęła, próbując opanować głos. — Cóż, nie słyszałyście jeszcze? Barrayarczycy zostali całkowicie wyparci z przestrzeni wokół Escobaru. Najprawdopodobniej w tej chwili usiłują wybadać możliwość zawarcia rozejmu i ewentualnych dalszych negocjacji.

Odpowiedziała jej najpierw zdumiona cisza, a potem okrzyki radości. Część więźniarek śmiała się, część płakała. Niektóre ściskały się nawzajem, kilka siedziało samotnie. Parę wybiegło z namiotu, aby przekazać nowiny sąsiadom, a stamtąd całemu obozowi. Naciskana o szczegóły Cordelia opisała im zwięźle bitwę, nie wspominając o własnych wyczynach i źródle, z którego pochodzą jej informacje. Radość towarzyszek sprawiła, że po raz pierwszy od paru dni poczuła się nieco lepiej.

— Cóż, to wyjaśnia, dlaczego Barrayarczycy nagle stali się tacy porządni — stwierdziła porucznik Alfredi. — Wcześniej pewnie nie oczekiwali, że kiedykolwiek zostaną pociągnięci do odpowiedzialności.

— Mają nowego dowódcę — wyjaśniła Cordelia. — Bardzo czułego w kwestii więźniów. Niezależnie od losów wojny po jego przybyciu nastąpiłyby zmiany.

Alfredi nie sprawiała wrażenia przekonanej.

— Tak? Kto to jest?

— Niejaki komodor Vorkosigan — odparła obojętnym tonem Cordelia.

— Vorkosigan? Rzeźnik Komarru? Mój Boże, już po nas. — Alfredi wyglądała na autentycznie przerażoną.

— Myślę, że to, co dziś rano zaszło na lądowisku, stanowi dostateczny dowód jego dobrej woli.

— Raczej dowodzi tego, że to wariat — odparła Alfredi. — Komendant nie uczestniczył nawet w tamtych okrucieństwach. Daleko mu było do najgorszych.

— Ale to on tu dowodził. Jeśli wiedział, co się dzieje, powinien był temu zapobiec. Jeżeli nie wiedział, był niekompetentny. Tak czy inaczej, odpowiadał za wszystko. — Cordelia urwała nagle, uświadomiwszy sobie, że broni zasadności barrayarskiej egzekucji. — Zresztą nie wiem. Nie jestem adwokatem Vorkosigana.

Z zewnątrz dobiegł zgiełk wielu głosów i do ich namiotu wpadła gromada więźniów, pragnących potwierdzenia pogłosek o zawarciu pokoju. Strażnicy wycofali się na swe posterunki czekając, aż opadnie fala podniecenia. Cordelia musiała dwa razy powtórzyć swoją relację. Wkrótce do zebranych dołączyli członkowie jej własnej załogi pod wodzą Parnella.

Parnell wskoczył na jedną z prycz i zwrócił się do odzianej w pomarańczowe uniformy gromady, przekrzykując radosny tumult.

— Ta dama nie mówi wam wszystkiego. Jeden z barrayarskich strażników powiedział mi, co się naprawdę stało. Gdy zostaliśmy wzięci na pokład statku flagowego, uciekła i osobiście zabiła barrayarskiego dowódcę, admirała Vorrutyera. To dlatego ich atak się załamał. Niech żyje kapitan Naismith!

— To niezupełnie prawda — zaprotestowała, ale jej głos zniknął pośród okrzyków i wiwatów. — Nie zabiłam Vorrutyera. Dajcie spokój! Postawcie mnie na ziemię! — Jej załoga, kierowana przez Parnella, dźwignęła ją do góry. Otoczeni gromadą więźniów ruszyli naprzód w naprędce zorganizowanej defiladzie wokół obozu. — To nieprawda! Przestańcie! Auu!

Zupełnie jakby próbowała łyżeczką zawrócić przypływ. Historia ta zbyt głęboko przemawiała do znękanych więźniów. Stanowiła dla nich spełnienie marzeń. Potraktowali ją niczym balsam na duchowe rany, zastępczą zemstę wywartą na wrogu. Przekazywano ją z ust do ust, rozbudowywano, uzupełniano, dokonywano drobnych korekt. Po dwudziestu czterech godzinach historia była już pełna szczegółów i niezniszczalna niczym legenda. Po paru dniach Cordelia zrezygnowała ze sprostowań.

Prawda była zbyt skomplikowana i dwuznaczna, aby kogokolwiek poruszyć, a ona sama, pomijając wszystko, co dotyczyło Vorkosigana, nie potrafiła sprawić, by jej słowa zabrzmiały przekonująco. Pozostałe fakty były pozbawione sensu, bezbarwne i nudne. Cordelia tęskniła za domem, za rozsądną matką, bratem i spokojem; marzyła o chwili, gdy jej myśli przestaną splatać się w łańcuch grozy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Wkrótce obóz na nowo pogrążył się w rutynie, a przynajmniej w tym, co zawsze winno było stanowić rutynę. Nastąpiły tygodnie oczekiwania na zakończenie powolnych negocjacji w sprawie wymiany jeńców. Wszyscy wokół kreślili dokładne plany tego, co zrobią, gdy już wrócą do domu. Cordelii stopniowo udało się nawiązać niemal normalne stosunki z towarzyszkami z namiotu, choć kobiety wciąż próbowały obdarzać ją szczególnymi przywilejami. Przez cały ten czas nie miała wiadomości od Vorkosigana.

Któregoś popołudnia leżała na pryczy udając że śpi, kiedy zjawiła się porucznik Alfredi.

— Na zewnątrz stoi barrayarski oficer, który twierdzi, że chce z tobą pomówić. — Alfredi odprowadziła ją do wyjścia. Jej twarz zdradzała wrogość i podejrzliwość. — Uważam, że nie powinnyśmy pozwolić, aby zabrali cię stąd samą. Lada moment wrócimy do domu. Z pewnością zrobią ci krzywdę.

— Nic mi nie będzie, Marsha.

Na zewnątrz czekał Vorkosigan, ubrany w mundur sztabowy. Jak zwykle towarzyszył mu Illyan. Vorkosigan sprawiał wrażenie jednocześnie spiętego, pełnego szacunku, znużonego i zamkniętego w sobie.

— Pani kapitan Naismith — powiedział oficjalnym tonem. — Czy mogę z panią pomówić?

— Owszem, ale nie tutaj. — Czuła na sobie wzrok towarzyszek niedoli. — Może przejdziemy się gdzieś albo coś takiego?

Skinął powoli głową i ruszyli naprzód. Oboje milczeli. Vorkosigan splótł ręce za plecami, Cordelia wsunęła dłonie do kieszeni pomarańczowej bluzy. Illyan dreptał za nimi niczym pies, ani na moment nie odstępując ich nawet na krok. Opuścili teren obozu i zagłębili się w las.

— Cieszę się, że przyszedłeś — stwierdziła Cordelia. — Jest kilka rzeczy, o które chciałam cię zapytać.

— Pragnąłem spotkać się z tobą już wcześniej, ale porządne zorganizowanie wszystkiego zabrało mi sporo czasu.

Wskazała głową żółte naszywki na jego kołnierzu.

— Gratuluję awansu.

— A, to — musnął palcem kołnierz. — To nie ma znaczenia. Czysta formalność, aby przyspieszyć zakończenie mojej pracy.

— To znaczy?

— Rozwiązanie armady, pilnowanie bezpieczeństwa w przestrzeni wokół tej planety, przewożenie polityków tam i z powrotem miedzy Barrayarem i Escobarem. Ogólne sprzątanie po balu. Nadzorowanie wymiany jeńców.

Maszerowali szeroką bitą ścieżką, prowadzącą przez szarozielony las w górę, po zboczu krateru.

— Chciałbym cię przeprosić za użycie narkotyków w czasie przesłuchania. Wiem, że fakt ten głęboko cię uraził. Musiałem to zrobić; powodowała mną konieczność.

— Nie masz mnie za co przepraszać. — Obejrzała się na Illyana. Muszę wiedzieć… — I to dosłownie. W końcu to sobie uświadomiłam.

Przez chwilę milczał.

— Rozumiem — powiedział wreszcie. — Jesteś bardzo domyślna.

— Przeciwnie. Jestem wyjątkowo niedomyślna.

Vorkosigan obrócił się na pięcie.

— Poruczniku, pragnę prosić cię o przysługę. Chciałbym spędzić kilka minut sam na sam z tą panią, aby pomówić o sprawach natury ściśle prywatnej.

— Nie wolno mi. Dobrze pan o tym wie.

— Kiedyś prosiłem ją, aby za mnie wyszła. Nigdy nie udzieliła mi odpowiedzi. Jeśli dam ci słowo, że nie będziemy rozmawiali o niczym, co nie dotyczy tego tematu, czy możemy mieć parę chwil dla siebie?

— Och… — Illyan zmarszczył brwi. — Pańskie słowo?

— Moje słowo. Słowo Vorkosigana.

— Cóż, w takim razie wszystko w porządku. — Illyan z ponurą miną usiadł na złamanym pniu, oni zaś ruszyli dalej.

W końcu dotarli na szczyt i znaleźli się w znajomym miejscu, z którego roztaczał się widok na cały krater. Tu właśnie, jakże dawno temu, Vorkosigan kreślił plany zdobycia kontroli nad statkiem. Oboje usiedli na ziemi, przyglądając się krzątaninie drobnych sylwetek w dole. Odległość tłumiła wszelkie odgłosy.

— Kiedyś nigdy byś tego nie zrobił — zauważyła Cordelia. — Nie złamałbyś danego słowa.

— Czasy się zmieniają.

— Ani mnie nie okłamał.

— Istotnie.

— Ani nie rozstrzelał od ręki człowieka za zbrodnie, w których nie uczestniczył.

— To nie było od ręki. Najpierw stanął przed sądem wojskowym, zaś jego egzekucja pomogła uzdrowić panujące tu stosunki. Zresztą fakt ten bez wątpienia zadowoli Międzygwiezdną Komisję Sprawiedliwości. Od jutra ich także będę miał na głowie. Prowadzą śledztwo w sprawie przypadków prześladowania więźniów.

— Mam wrażenie, że zaczynasz obojętnieć na krew. Życie poszczególnych osób traci dla ciebie znaczenie.

— Owszem. Do tak wielu śmierci przyłożyłem rękę. Zbliża się czas, by odejść. — Jego twarz i głos nie zdradzały cienia emocji.

— Jakim cudem cesarz zdołał cię pozyskać do tego — niezwykłego zabójstwa politycznego? I to właśnie ciebie. Czy to był twój pomysł? Czy może jego?

Vorkosigan nie robił uników ani niczemu nie zaprzeczał.

— Jego i Negriego. Ja jestem jedynie wykonawcą.

Jego palce spoczęły na trawie i zaczęły delikatnie odrywać kolejne źdźbła.

— Z początku próbował podejść mnie okrężną drogą. Najpierw poprosił, abym dowodził inwazją na Escobar. Zaczął od łapówki — miałem zostać wicekrólem tej planety, kiedy zostanie skolonizowana. Odmówiłem. Wówczas usiłował mi grozić, powiedział, że rzuci mnie Grishnovowi na pożarcie, pozwoli oskarżyć o zdradę bez szans na ułaskawienie. Kazałem mu iść do diabła — no, może nie tymi słowami. To była najgorsza chwila. A potem przeprosił mnie. Nazwał mnie lordem Vorkosiganem. Kiedy chciał mnie urazić, mówił do mnie kapitanie. Następnie wezwał kapitana Negriego, który przyniósł tajne akta nie mające nawet nazwy i udawanie się skończyło.

Rozum. Logika. Argumenty. Dowody. Cesarz, Negri i ja — spędziliśmy w obitej zielonym jedwabiem komnacie w rezydencji cesarskiej w Vorbarr Sultana cały nie kończący się tydzień, przeglądając kolejne dokumenty, podczas gdy Illyan wałęsał się po korytarzach, oglądając cesarską kolekcję dzieł sztuki. Tak przy okazji, nie myliłaś się w swych domysłach co do niego. Illyan nie ma pojęcia o prawdziwym celu tej inwazji.

Widziałaś raz księcia. Mogę tylko dodać, że jak na niego zachowywał się wówczas nienagannie. Może kiedyś Vorrutyer był jego nauczycielem, ale książę przerósł go już dawno temu. Myślę jednak, że gdyby miał choćby najbledsze pojęcie o polityce, jego ojciec wybaczyłby mu nawet najgorsze wady. Był niezrównoważony i otaczał się ludźmi, którzy dbali o to, by jeszcze pogłębiać ten stan. Godny następca swego wuja Yuriego. Grishnov zamierzał rządzić przez niego Barrayarem, kiedy już książę zasiądzie na tronie. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy Serg na własną rękę — według mnie Grishnov wolałby poczekać — zorganizował dwa nieudane zamachy na życie ojca.

Cordelia gwizdnęła cicho.

— Chyba zaczynam rozumieć. Ale czemu po prostu nie usunięto go po cichu? Z pewnością jeśli ktokolwiek mógłby to zrobić, to właśnie cesarz i twój kapitan Negri.

— Padła taka propozycja. Ja sam, niech Bóg mi wybaczy, zgłosiłem gotowość uczestniczenia w spisku, byle tylko zapobiec tej rzezi — na moment urwał. — Cesarz umiera. Brak mu czasu na czekanie, aby problem sam się rozwiązał. Uporządkowanie wszystkiego przed śmiercią stało się dla niego prawdziwą obsesją.

Podstawowy problem to syn księcia. Ma tylko cztery lata. Szesnaście lat to bardzo długa regencja. Po śmierci księcia Grishnov i stronnictwo ministerialne przejęliby całą władzę, jeśli pozostawiono by ich w spokoju.

Nie wystarczyło po prostu zabić księcia. Cesarz uznał, że musi zniszczyć całe stronnictwo wojenne, i to tak skutecznie, aby nie odrodziło się przez co najmniej jedno pokolenie. Najpierw miał mnie, narzekającego głośno na strategiczne problemy związane z najazdem na Escobar. Następnie wywiad Negriego dostarczył informacje o zwierciadłach plazmowych. Wywiad wojskowy nie dysponował tymi danymi. Potem znowu zjawiłem się ja, przynosząc wieści, że straciliśmy element zaskoczenia. Czy wiesz, że cesarz utajnił część mojego raportu? To mogła być katastrofa. A potem Grishnov, stronnictwo wojenne i sam książę, złaknieni chwały ruszyli do natarcia. Musiał tylko odsunąć się i pozwolić im popędzić na spotkanie losu. — Teraz wyrywał już trawę całymi garściami.

— Wszystko tak dobrze pasowało do siebie; słuchałem ich jak zahipnotyzowany. Ale było w tym spore ryzyko. Istniała nawet możliwość, że jeśli pozostawi się rzeczy własnemu biegowi, mogą zginąć wszyscy z wyjątkiem księcia. Moją rolą było dopilnować, aby wszystko przebiegło zgodnie ze scenariuszem. Miałem podpuścić księcia, upewnić się, że we właściwej chwili znajdzie się na czele ataku. Stąd właśnie scenka w mojej kabinie, której byłaś świadkiem. Ani na moment nie straciłem panowania nad sobą. Wbiłem po prostu kolejny gwóźdź do trumny.

— Chyba zgaduję, kim był drugi agent — naczelny chirurg?

— Owszem.

— Urocze.

— Nieprawdaż? — Vorkosigan położył się na trawie, spoglądając w turkusowe niebo. — Nie potrafiłem nawet być uczciwym zabójcą. Czy pamiętasz, jak mówiłem kiedyś, że chciałbym zająć się polityką? Mam wrażenie, że wyleczyłem się już z tej ambicji.

— Co z Vorrutyerem? Czy jego śmierć także leżała w planach?

— Nie. W oryginalnym scenariuszu przeznaczono dla niego rolę kozła ofiarnego. Po klęsce osobiście musiałby przedstawić fakty cesarzowi i prosić o wybaczenie — w dawnym japońskim sensie tego słowa. Stanowiłoby to część ogólnego upadku stronnictwa wojennego. I choć Vorrutyer był duchowym doradcą księcia, nie zazdrościłem mu jego losu. Przez cały czas, kiedy mną komenderował, widziałem jak grunt osuwa mu się spod nóg. On sam był zdezorientowany. Zawsze potrafił doprowadzić mnie do wybuchu. Kiedy obaj byliśmy młodsi, stanowiło to jego ulubioną rozrywkę. Nie mógł pojąć, jakim cudem utracił tę zdolność. — Jego oczy wpatrywały się gdzieś w niebieską pustkę, unikając wzroku Cordelii.

— Jeśli to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, jego śmierć uratowała wiele ludzkich istnień. Vorrutyer usiłowałby kontynuować walkę, aby ocalić swą polityczną pozycję. To właśnie była cena, za jaką ostatecznie kupił mnie cesarz. Pomyślałem, że jeśli znajdę się we właściwym miejscu o właściwej porze, poradzę sobie lepiej z wycofywaniem naszych sił niż ktokolwiek inny w naszym sztabie.

— i oto jesteśmy tu wszyscy, narzędzia w rękach Ezara Vorbarry — powiedziała powoli Cordelia. Czuła, jak ogarniają ją mdłości. — Ja i mój konwój, ty, Escobarczycy — nawet stary Vorrutyer. To tyle, jeśli chodzi o patriotyczne gadki i sprawiedliwe oburzenie. Wszystko to jedynie elementy łamigłówki.

— Masz rację.

— Zimno mi się robi na tę myśl. Czy książę naprawdę był taki zły?

— Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Oszczędzę ci szczegółów raportów Negriego… Zresztą cesarz stwierdził, że jeśli nie załatwimy tego teraz, za pięć czy dziesięć lat będziemy próbowali zrobić to na własną rękę, schrzanimy sprawę i prawdopodobnie w efekcie wszyscy nasi przyjaciele zginą w wojnie domowej, która ogarnie całą naszą planetę. Sam cesarz przeżył dwie takie wojny. Ten koszmar nie dawał mu spokoju. Kaligula czy Yuri Vorbarra może rządzić bardzo długo, podczas gdy nawet najlepsi ludzie wahają się przed uczynieniem tego, co konieczne, by go powstrzymać, zaś najgorsi wykorzystują każdą chwilę.

Cesarz nie oszczędzał sobie niczego. Wielokrotnie czytał wszystkie raporty, umiał je niemal na pamięć. Decyzja o ataku nie została podjęta szybko ani łatwo. Może była mylna, ale nie łatwa. Widzisz, cesarz nie chciał, aby książę zginął okryty hańbą. To był jego ostatni dar dla syna.

Cordelia siedziała otępiała, obejmując rękami kolana. Wpatrywała się w Vorkosigana, zgłębiając każdy szczegół jego profilu, a miękki popołudniowy wietrzyk szumiał wśród drzew i poruszał złote trawy.

Barrayarczyk odwrócił się i spojrzał jej prosto w twarz.

— Czy myliłem się, Cordelio, oddając się tej sprawie? Gdybym tego nie zrobił, cesarz po prostu wysłałby kogoś innego. Zawsze starałem się wybierać najbardziej honorowe wyjście. Co jednak miałem robić, gdy wszystkie wyjścia są złe? Hańba działania, hańba zaniechania — każda ścieżka prowadzi wprost w zagajnik śmierci.

— Chcesz, żebym cię osądziła?

— Ktoś musi to zrobić.

— Przykro mi. Mogę cię kochać. Mogę płakać z tobą i za tobą. Mogę dzielić twój ból, ale nie potrafię cię osądzać.

— Ach. — Przekręcił się na brzuch, zerkając ku obozowi. — Za dużo przy tobie mówię. Jeśli mój mózg kiedykolwiek zechce uwolnić mnie od rzeczywistości, stanę się chyba bardzo gadatliwym szaleńcem.

— Nie rozmawiasz na ten temat z innymi, prawda? — spytała zaniepokojona.

— Dobry Boże, nie. Ale ty jesteś… ty jesteś… sam nie wiem, czym jesteś. Ale potrzebuję tego. Czy wyjdziesz za mnie?

Cordelia westchnęła i złożyła głowę na kolanach, kręcąc w palcach kawałek trawy.

— Kocham cię. I mam nadzieję, że o tym wiesz. Ale nie zniosłabym Barrayaru. Barrayar pożera własne dzieci.

— Mój świat nie składa się tylko z tej przeklętej polityki. Niektórzy ludzie dożywają końca swoich dni doskonale obojętni na podobne sprawy.

— Owszem. Ale ty nie jesteś jednym z nich.

Vorkosigan usiadł.

— Nie wiem, czy dostałbym wizę do Kolonii Beta.

— Przypuszczam, że nie w tym roku. Ani w następnym. Chwilowo wszyscy Barrayarczycy są tam uznawani za zbrodniarzy wojennych. W kategoriach polityki od lat nie doświadczyliśmy podobnego podniecenia. Na razie wszyscy chodzą pijani zwycięstwem. Poza tym jest jeszcze sprawa Komarru.

— Rozumiem. A zatem miałbym spore kłopoty z dostaniem pracy w roli trenera dżudo, zaś zważywszy okoliczności, nie mógłbym raczej napisać pamiętników.

— W tej chwili przypuszczam, że z trudem by ci przyszło uniknąć tłumów żądnych linczu. — Uniosła wzrok ku jego ponurej twarzy. To był błąd; na ten widok poczuła gwałtowny skurcz w sercu. — Ja… i tak muszę na jakiś czas wrócić do domu. Zobaczyć się z rodziną i przemyśleć wszystko w ciszy i spokoju. Może zdołamy wymyślić jakieś inne rozwiązanie. Zawsze też możemy do siebie pisać.

— Tak. Chyba tak. — Wstał i podał jej rękę.

— Dokąd się wybierzesz po tym wszystkim? — spytała. — Odzyskałeś dawny stopień.

— Cóż, najpierw muszę dokończyć brudną robotę. — Machnął ręką, obejmując tym gestem obóz jeniecki, wiedziała jednak, że w istocie miał na myśli całą nieudaną inwazję. — A potem chyba także wrócę do domu i porządnie się upiję. Nie mogę dłużej mu służyć. Wykorzystał mnie do końca. Śmierć jego syna i pięciu tysięcy ludzi, którzy eskortowali go do piekła, zawsze będzie stała między nami. Vorhalas, Gottyan…

— Nie zapominaj o Escobarczykach. Oraz kilku Betanach.

— Będę o nich pamiętał. — Szli obok siebie ścieżką. — Czy potrzebujecie czegokolwiek w obozie? Starałem się dopilnować, aby niczego wam nie zabrakło, oczywiście na ile pozwalają na to nasze zapasy. Ale mogłem coś przeoczyć.

— W obozie wszystko w porządku. Ja też nie potrzebuję niczego specjalnego. W tej chwili trzeba nam już tylko powrotu do domu. Chociaż nie, mam jednak pewną prośbę.

— Jaką? — spytał gorączkowo.

— Chodzi o grób porucznika Rosemonta. Pamiętasz, nie został oznaczony. Może nigdy już tu nie wrócę. Póki da się jeszcze odnaleźć resztki naszego obozu, czy mógłbyś kazać swoim ludziom zaznaczyć jego grób? Mogę podać potrzebne dane. Dostatecznie często przeglądałam jego dokumenty; wciąż jeszcze wszystko pamiętam.

— Dopilnuję tego osobiście.

— Zaczekaj. — Vorkosigan przystanął, a ona wyciągnęła do niego rękę. Jego grube palce splotły się z wąskimi palcami Cordelii. Skóra Vorkosigana była ciepła i sucha; niemal ją oparzyła. — Zanim wrócimy po twojego biednego porucznika Illyana…

Objął ją i pocałowali się po raz pierwszy. Pocałunek ów trwał bardzo długo.

— Och — mruknęła, kiedy się rozłączyli. — Może to był błąd. Tak bardzo boli, kiedy przestajesz.

— A zatem pozwól… — Dłoń Vorkosigana pogładziła łagodnie jej włosy, po czym zagłębiła się rozpaczliwie w gąszcz błyszczących loków. Znów się pocałowali.

— Admirale? — Porucznik Illyan, który zbliżył się do nich niepostrzeżenie, odchrząknął głośno. — Czy zapomniał pan o naradzie sztabu?

Vorkosigan z westchnieniem odsunął ją od siebie.

— Nie, poruczniku. Nie zapomniałem.

— Czy mogę panu pogratulować? — spytał z uśmiechem młodzieniec.

— Nie, poruczniku.

Uśmiech zniknął z twarzy Illyana jak zdmuchnięty.

— Nie… nie rozumiem.

— Nic nie szkodzi, poruczniku.

Ruszyli naprzód, Cordelia z dłońmi w kieszeniach, Vorkosigan z rękoma splecionymi za plecami.

Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy większość escobarskich więźniarek odleciała już na statek przysłany, aby przewieźć je do domu, w wejściu namiotu pojawił się wymuskany barrayarski strażnik, prosząc o widzenie z kapitan Naismith.

— Pozdrowienia od admirała, proszę pani. Admirał chciałby wiedzieć, czy pragnie pani sprawdzić dane na nagrobku, przygotowanym dla pani oficera. Znajdzie go pani w biurze.

— Tak. Oczywiście.

— Cordelio, na miłość boską — syknęła porucznik Alfredi. — Nie idź tam sama.

— Nic mi nie będzie — mruknęła niecierpliwie Cordelia. — Vorkosigan jest w porządku.

— Ach, tak? To czego chciał od ciebie wczoraj?

— Mówiłam ci już. Załatwić sprawę nagrobka.

— I trwało to dwie pełne godziny? Zdajesz sobie chyba sprawę, jak długo cię nie było. Widziałam, jak na ciebie patrzył, a ty, kiedy wróciłaś, wyglądałaś jak śmierć.

Cordelia, lekko poirytowana, puszczając mimo uszu protesty swej towarzyszki, ruszyła w ślad za niezwykle uprzejmym strażnikiem, kierując się do jaskiń. Planetarne dowództwo sił barrayarskich urządziło sobie biura w jednej z bocznych sal. Panowała w nich atmosfera wytężonej pracy sugerująca, że w pobliżu znajdują się oficerowie sztabowi. I rzeczywiście, kiedy oboje weszli do biura Vorkosigana — na plamie, która niegdyś była wizytówką poprzedniego komendanta, starannie wypisano jego nazwisko i stopień — zastali go tam.

Stał właśnie przy komputerze w otoczeniu Illyana, jakiegoś kapitana i komodora. Najwyraźniej wydawał im właśnie polecenia. Urwał, aby powitać ją ostrożnym skinieniem głowy. Cordelia odpowiedziała tym samym. Ciekawe, czy w moich oczach widać podobny głód, pomyślała. Cały kontredans manier, za którym skrywamy swą prywatność przed wzrokiem wścibskich, nie zda się na nic, jeśli nie nauczymy się kontrolować naszych oczu.

— Nagrobek leży na biurku, Cor… pani kapitan Naismith — Vorkosigan wskazał kierunek machnięciem ręki. — Proszę go obejrzeć. — Po tych słowach odwrócił się z powrotem do wyczekujących oficerów.

To była prosta stalowa płyta, standardowy barrayarski model wojskowy. Nazwisko, daty — wszystko w idealnym porządku. Cordelia przesunęła palcem po napisach. Bez wątpienia trwała robota. Vorkosigan wydał ostatnie rozkazy i dołączył do niej.

— Zgadza się?

— Owszem — uśmiechnęła się. — Zdołałeś znaleźć grób?

— Tak. Wasz obóz jest nadal widoczny z powietrza, jeśli leci się na dość niskim pułapie, choć kolejna pora deszczowa z pewnością zatrze wszystkie ślady.

Przy drzwiach biura wybuchło nagle zamieszanie. Oboje usłyszeli głos strażnika.

— To pan tak mówi. Równie dobrze mogą tu być bomby. Nie może pan tego tu wnieść.

Odpowiedział mu drugi głos.

— Musi osobiście potwierdzić ich odbiór. Takie mam rozkazy. Zachowujecie się, jakbyście to wy wygrali tę przeklętą wojnę.

Drugi mówca, mężczyzna w ciemnoczerwonym mundurze escobarskiego technika medycznego, wszedł do biura, odwrócony plecami do zebranych, prowadząc za sobą na kablu kontrolnym unoszącą się w powietrzu paletę, przypominającą niesamowity balon. Na paletę załadowano wielkie kanistry, każdy z nich wysoki na około pół metra, upstrzony kontrolkami, przełącznikami i otworami pozwalającymi na dostęp do środka. Cordelia natychmiast poznała owe urządzenia i zesztywniała, czując gwałtowny przypływ mdłości. Vorkosigan patrzył na nie obojętnie.

Technik obejrzał się przez ramię.

— Mam tu kwit odbioru, wymagający osobistego podpisu admirała Vorkosigana. Czy admirał tu jest?

Vorkosigan podszedł ku niemu.

— To ja jestem Vorkosigan. Co to za urządzenia, hmm…

— Medtechniku — podpowiedziała szeptem Cordelia.

— …medtechniku? — dokończył gładko Vorkosigan, choć zdesperowane spojrzenie, jakie jej posłał, świadczyło wyraźnie, że nie miał pojęcia, o co tu chodzi.

Medtechnik uśmiechnął się kwaśno.

— Zwracamy przesyłki do nadawców.

Vorkosigan obszedł paletę.

— Rozumiem, ale co to właściwie jest?

— Wszystkie wasze bękarty — odparł tamten.

Cordelia, widząc że Vorkosigan jest autentycznie zdumiony, dodała:

— Te urządzenia to symulatory maciczne, hmm, admirale. Samowystarczalne, z niezależnym zasilaniem, choć wymagają przeglądu.

— Co tydzień — przytaknął medtechnik z zabójczą uprzejmością. Uniósł w dłoni dysk. — Oto odpowiednie instrukcje.

Twarz Vorkosigana zdradzała odrazę.

— Co, do diabła, mam z nimi zrobić?

— Myśleliście, że to nasze kobiety będą musiały rozwiązać ten problem? — odparł medtechnik z wyniosłym sarkazmem. — Osobiście sugeruję, aby powiesił je pan na szyjach ojców. Każdy pojemnik jest oznaczony ojcowskim kodem genetycznym, więc bez problemów powinniście stwierdzić, do kogo należą. Proszę tu podpisać.

Vorkosigan wziął do ręki terminal i przeczytał dwukrotnie pokwitowanie. Ponownie obszedł paletę licząc urządzenia. Sprawiał wrażenie głęboko poruszonego. W końcu zatrzymał się obok Cordelii i mruknął:

— Nie miałem pojęcia, że potrafią robić podobne rzeczy.

— Używa się ich w razie problemów z ciążą.

— Muszą być fantastycznie skomplikowane.

— Oraz bardzo kosztowne. Jestem zdumiona — może po prostu nie życzyli sobie żadnych dyskusji z matkami. Parę z nich miało mocno mieszane uczucia co do aborcji. W ten sposób cała wina spadnie na was — Jej słowa uderzyły go niczym pociski. Cordelia pożałowała, że nie wyraziła się oględniej.

— Więc w środku są żywe dzieci?

— Jasne. Widzisz te zielone światełka? Łożyska i tak dalej. Unoszą się swobodnie w płynie owodniowym, zupełnie jak w domu.

Vorkosigan potarł dłonią twarz, wpatrując się w kanistry niczym zahipnotyzowany.

— Siedemnaście. Mój Boże, Cordelio, co mam z nimi począć? Oczywiście trzeba wezwać lekarza, ale… — odwrócił się do zafascynowanego urzędnika. — Sprowadź tu naczelnego lekarza. I to migiem. — Zniżając głos, dodał z powrotem zwracając się do Cordelii. — Ile czasu będą działały?

— Jeśli trzeba, cale dziewięć miesięcy.

— Czy mogę dostać mój kwit, admirale? — wtrącił głośno medtechnik. — Czekają na mnie jeszcze inne obowiązki. — Spojrzał z ciekawością na odzianą w pomarańczową piżamę Cordelię.

Vorkosigan z roztargnieniem nabazgrał świetlnym piórem swe nazwisko na ekranie terminalu, przycisnął do niego swój kciuk i oddał technikowi, ani na moment nie spuszczając wzroku z kanistrów. Cordelia, czując niezdrową ciekawość, także obeszła paletę, sprawdzając odczyty.

— Najmłodszy ma jakieś siedem tygodni, najstarszy ponad cztery miesiące. To musiało się stać tuż po wybuchu wojny.

— Ale co ja z nimi zrobię? — powtórzył cicho. Nigdy nie widziała go tak zagubionego.

— Co zazwyczaj robicie z owocami zabaw żołnierzy? Z pewnością miewaliście już podobne problemy, choć może nie na taką skalę.

— Zazwyczaj dokonujemy aborcji wszystkich bękartów. W tym przypadku wygląda na to, że w pewnym sensie już to zrobiono. Zadali sobie tak wiele trudu — czy spodziewają się, że zachowamy je przy życiu? Żyjące płody — dzieci w puszkach…

— Nie wiem — Cordelia westchnęła z namysłem. — Cóż za kompletnie odrzucona grupa ludzkich istot. Tyle że gdyby nie łaska opatrzności i sierżanta Bothariego, jedno z tych dzieci w puszkach mogłoby być moje i Vorrutyera. Albo nawet moje i Bothariego.

Na samo wspomnienie Vorkosigan śmiertelnie zbladł. Zniżając głos niemal do szeptu powtórzył raz jeszcze.

— Ale co według ciebie powinienem z nimi zrobić?

— Prosisz mnie o rozkazy?

— Jeszcze nigdy… Cordelio, proszę… Jakie jest honorowe…

To musi być niezły wstrząs: odkryć nagle, że jesteś po siedemnastokroć w ciąży — i to w twoim wieku, pomyślała, po czym skarciła się w duchu za ów przejaw czarnego humoru — Vorkosigan był najwyraźniej zagubiony jak dziecko. Pożałowała go.

— Przypuszczam, że musisz się nimi zająć. Nie mam pojęcia, z czym to się wiąże, ale w końcu… pokwitowałeś ich odbiór.

Westchnął.

— Owszem. W pewnym sensie zaręczyłem własnym słowem. — Wstąpiwszy na znajomy grunt, szybko odzyskał równowagę. — Moje słowo jako Vorkosigana. W porządku. Doskonale. Cel określony, plan ataku naszkicowany — wracamy do pracy.

W tym momencie do biura wszedł lekarz i cofnął się na widok wiszącej w powietrzu palety.

— Co do licha… A, wiem co to jest. Nigdy nie sądziłem, że je zobaczę… — Z błyskiem zawodowej żądzy w oczach pogładził palcami jeden z kanistrów. — Czy to nasze?

— Co do jednego — odparł Vorkosigan. — Przysłali je Escobarczycy.

Lekarz zachichotał.

— Co za obsceniczny gest. Chociaż rozumiem powody, jakie nimi kierowały. Czemu jednak po prostu nie wylali ich w diabły?

— Może powodował nimi mało wojskowy szacunek dla ludzkiego życia? — wtrąciła gwałtownie Cordelia. — W niektórych kulturach to się zdarza.

Lekarz uniósł brwi, zamilkł jednak zmrożony nie tylko słowami Cordelii, ale też całkowitym brakiem rozbawienia na twarzy dowódcy.

— Oto instrukcje — Vorkosigan podał mu dysk.

— Świetnie. Mogę opróżnić jeden i rozebrać go na kawałki?

— Nie. Nie możesz — odparł zimno Vorkosigan. — Dałem moje słowo — słowo Vorkosigana — że otoczymy je opieką. Wszystkie.

— W jaki sposób wmanewrowali pana w coś takiego? No cóż, może później dostanę choć jeden. — Lekarz powrócił do oglądania błyszczącej maszynerii.

— Czy masz tu środki pozwalające zapobiec wszelkim ewentualnym problemom? — zapytał Vorkosigan.

— Do diaska, nie. Jedynym miejscem, gdzie można by to zrobić, jest CSW. A i oni nie mają oddziału położniczego. Ale założę się, że dział badawczy z radością przyjmie te maleństwa…

Dopiero po chwili oszołomiona Cordelia uświadomiła sobie, że określenie dotyczyło syntetycznych macic, nie zaś ich zawartości.

— Za tydzień trzeba je poddać przeglądowi. Czy możesz zrobić to tutaj?

— Nie sądzę. — Lekarz wsunął dysk do monitora na biurku sekretarza i zaczął przeglądać zawartość. — Musi tu być z dziesięć kilometrów instrukcji — ach. Nie. Nie mamy — nie. Przykro mi admirale, obawiam się, że tym razem będzie pan musiał pożegnać się ze swym słowem.

Vorkosigan uśmiechnął się, drapieżnie, bez śladu rozbawienia.

— Czy pamiętasz, co się stało z ostatnim człowiekiem, przez którego złamałem słowo?

Uśmiech lekarza zniknął, zastąpiony wyrazem głębokiej niepewności.

— Oto twoje rozkazy — ciągnął dalej Vorkosigan, pospiesznie wymawiając słowa. — Za trzynaście minut osobiście wystartujesz razem z tymi… rzeczami. Przejdziesz na pokład pospiesznego statku kurierskiego, który wyląduje w Vorbarr Sultanie przed upływem tygodnia. Stamtąd udasz się do Cesarskiego Szpitala Wojskowego i zbierzesz — korzystając z niezbędnych środków — ludzi i sprzęt konieczny do ukończenia tego projektu. Jeśli będziesz musiał, załatw rozkaz cesarza. Bezpośrednio, nie okrężnymi kanałami. Jestem pewien, że nasz przyjaciel Negri zdoła cię z nim skontaktować. Załatw wszystko i po przeglądzie wyślij mi meldunek.

— Nie zdołamy dotrzeć tam w tydzień. Nawet statkiem kurierskim!

— Wylądujecie za pięć dni, jeśli przekroczycie limit bezpieczeństwa o sześć punktów. Jeżeli inżynier dobrze wykonał swoją robotę, silniki nie eksplodują, dopóki nie przekroczycie ośmiu. To zupełnie bezpieczne. — Vorkosigan obejrzał się przez ramię. — Couer, zbierz proszę załogę kuriera. I połącz mnie z kapitanem. Chcę osobiście przekazać mu rozkazy.

Brwi komandora Couera uniosły się, ale posłusznie ruszył wykonać polecenie.

Lekarz zniżył głos, spoglądając na Cordelię.

— Czyżby zaraził się pan betańskim sentymentalizmem? To nieco dziwne w służbie cesarza, nie sądzi pan?

Vorkosigan uśmiechnął się, mrużąc oczy i odpowiedział tym samym tonem.

— Betańska niesubordynacja, doktorze? Będzie pan łaskaw skierować całą swą energię na wykonanie rozkazów, a nie na wymyślanie kolejnych wymówek.

— Znacznie łatwiej byłoby po prostu odkręcić kurki. Zresztą co pan zamierza z nimi zrobić, kiedy już — zostaną ukończone, urodzą się? Jak to w ogóle nazwać? Kto będzie za nie odpowiadał? Rozumiem pańskie pragnienie zaimponowania przyjaciółce, ale proszę myśleć logicznie.

Brwi Vorkosigana zmarszczyły się gniewnie. Z głębi gardła dobył mu się cichy pomruk. Lekarz cofnął się gwałtownie. Vorkosigan zamaskował pomruk chrząkając głośno, następnie odetchnął głęboko.

— To już mój problem. Ja dałem słowo. Twoja odpowiedzialność skończy się z chwilą narodzin. Dwadzieścia pięć minut, doktorze. Jeśli zdążysz, to może pozwolę ci podróżować wewnątrz lądownika. — Skrzywił się lekko w złowrogim uśmiechu. — Kiedy już umieścisz pojemniki w CSW, możesz dostać trzydniową przepustkę.

Lekarz wzruszył ramionami, przyjmując do wiadomości poniesioną porażkę i zniknął, aby spakować swoje rzeczy.

Cordelia odprowadziła go pełnym powątpiewania wzrokiem.

— Da sobie radę?

— O tak. Tyle że potrzebuje trochę czasu, aby przywyknąć do nowej myśli. Kiedy dotrą do Vorbarr Sultany będzie się zachowywał, jakby to on stworzył nie tylko ten projekt, ale i same symulatory maciczne. — Spojrzenie Vorkosigana powędrowało z powrotem ku palecie. — Co za nieprawdopodobne…

Do biura wszedł strażnik.

— Przepraszam admirale, ale pilot escobarskiego lądownika pyta o panią kapitan Naismith. Są gotowi do startu.

W tej samej chwili na monitorze łączności pojawiła się twarz Couera.

— Admirale, kapitan statku kurierskiego czeka na linii.

Cordelia posłała Vorkosiganowi bezradne spojrzenie. Odpowiedział jej lekkim potrząśnięciem głowy i oboje bez słowa powrócili do swych obowiązków. Wychodząc zastanawiała się nad pożegnalnym strzałem lekarza. A my sądziliśmy, że jesteśmy tacy ostrożni. Naprawdę musimy coś zrobić z naszymi oczami.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Pierwszy etap podróży do domu odbyła na pokładzie taucetańskiego statku pasażerskiego, pospiesznie przystosowanego do przewozu byłych jeńców. W sumie na pokładzie znajdowało się około dwustu osób, które większość czasu poświęcały wysłuchiwaniu swych historii i wspomnień. Cordelia szybko zorientowała się, że owe nieformalne sesje są subtelnie kierowane przez sporą gromadę escobarskich psychiatrów, przysłanych razem ze statkiem. Po pewnym czasie milczenie Cordelii zaczęło wyróżniać ją z tłumu. Szybko nauczyła się dostrzegać zręczne manewry lekarzy, organizujących z pozoru tylko naprędce sklecone sesje terapii grupowej. Odtąd unikała ich, jak mogła. To jednak nie wystarczyło. Wkrótce zauważyła, że stale towarzyszy jej Irene, młoda kobieta o żywej twarzy. Cordelia domyśliła się, że zajmuje się ona specjalnie jej przypadkiem. Irene pojawiała się na posiłkach, w korytarzach, salonach, zawsze z nowym pretekstem do rozpoczęcia rozmowy. Cordelia starała się jej unikać, a kiedy w żaden sposób jej się to nie udawało, stanowczo, czasem nawet niegrzecznie, zmieniała temat rozmowy.

Po upływie kolejnego tygodnia dziewczyna rozpłynęła się w tłumie, lecz kiedy pewnego dnia Cordelia wróciła do swojej kabiny odkryła, że jej współlokatorka zniknęła, zastąpiona przez sympatyczną, opanowaną starszą niewiastę w cywilnym ubraniu, nie należącą do grupy byłych więźniarek. Cordelia z ponurą miną położyła się na łóżku, obserwując rozpakowującą się nieznajomą.

— Cześć, jestem Joan Sprague — przedstawiła się pogodnie kobieta.

Czas skończyć z owijaniem w bawełnę.

— Dzień dobry, pani doktor Sprague. Chyba nie mylę się zakładając, iż jest pani szefową Irene.

Sprague zawahała się przez moment.

— Masz rację, ale osobiście wolę pozostać na gruncie towarzyskim.

— Wcale nie. Chcesz jedynie zachować pozory pozostania na gruncie towarzyskim, a to ogromna różnica.

— Jest pani bardzo interesującą osobą, pani kapitan Naismith.

— Owszem, a was jest więcej. Przypuśćmy, że zgodzę się z tobą pomówić. Czy odwołasz resztę sfory?

— Jestem tu po to, abyś miała z kim porozmawiać — kiedy będziesz gotowa.

— Pytaj zatem. Co chcesz wiedzieć? Skończmy z tym szybko, żebyśmy obie mogły się odprężyć. — Prawdę mówiąc, przydałaby mi się odrobina terapii, pomyślała z pewnym żalem Cordelia. Tak paskudnie się czuję…

Sprague usiadła na łóżku. Jej usta uśmiechały się łagodnie, lecz oczy spoglądały z niezwykłą czujnością.

— Chciałabym spróbować pomóc ci przypomnieć sobie, co się stało w czasie, kiedy byłaś jeńcem na pokładzie barrayarskiego okrętu flagowego. Uświadomienie sobie wszystkiego, choć może sprawić ci ból, stanowi pierwszy krok ku wyzdrowieniu.

— Cóż, i tu nasze cele zaczynają się różnić. Pamiętam wszystko, co mnie wówczas spotkało, z największą dokładnością. Nie mam problemów z uświadomieniem sobie tamtych faktów. Zależy mi jedynie na tym, aby się ich pozbyć, przynajmniej na dość długo, bym od czasu do czasu mogła się przespać.

— Rozumiem. Mów dalej. Może po prostu opiszesz, co się stało.

Cordelia zrelacjonowała jej wszystkie wydarzenia od momentu skoku przestrzennego z Kolonii Beta, aż do zabójstwa Vorrutyera. Zakończyła jednak opowieść na chwilę przed wejściem Vorkosigana, dodając ogólnikowo:

— Przez parę dni stale zmieniałam kryjówki na statku. W końcu jednak mnie schwytali i z powrotem wsadzili do więzienia.

— Ach, tak. Nie pamiętasz zatem, jak admirał Vorrutyer torturował cię i gwałcił? Nie pamiętasz też, jak go zabiłaś?

— Nikt mnie nie torturował i nikogo nie zabiłam. Chyba opisałam to dostatecznie jasno?

Lekarka ze smutkiem potrząsnęła głową.

— Według otrzymanych przez nas raportów, Barrayarczycy dwukrotnie zabierali cię z obozu. Czy pamiętasz, co cię wówczas spotkało?

— Tak. Oczywiście.

— Możesz mi o tym opowiedzieć?

Cordelia wzdrygnęła się.

— Nie.

Sekret zabójstwa księcia nie miał dla Escobarczyków żadnego znaczenia — trudno by im było jeszcze bardziej znienawidzić Barrayarczyków — lecz jakakolwiek pogłoska o prawdziwym przebiegu zdarzeń oznaczałaby koniec pokoju na Barrayarze. Zamieszki, bunt wojskowy, upadek cesarza, któremu służył Vorkosigan — to tylko początki możliwych konsekwencji. Gdyby na Barrayarze wybuchła wojna domowa, czy Vorkosigan mógłby w niej zginąć? Proszę, Boże, pomyślała Cordelia ze znużeniem, żadnych więcej śmierci…

Sprague przyglądała jej się z ogromnym zainteresowaniem. Cordelia czując się jak bezbronna ofiara w obliczu drapieżnika, dodała pospiesznie:

— Jeden z moich oficerów został zabity podczas betańskich badań planety — mam nadzieję, że o tym słyszałaś. — Lekarka skinęła głową. — Na moją prośbę zgodzili się przygotować mu nagrobek. To wszystko.

Sprague westchnęła.

— Rozumiem. Mieliśmy już podobny przypadek. Tamta dziewczyna także została zgwałcona przez Vorrutyera, czy może jego ludzi i barrayarski personel medyczny zrobił wszystko, by wymazać jej wspomnienia. Przypuszczam, że chcieli ochronić jego reputację.

— Ach, tak. Mam wrażenie, że spotkałam ją na pokładzie okrętu flagowego. Była też w moim namiocie, prawda?

Zdumione spojrzenie Sprague potwierdziło domysły Cordelii, choć lekarka odpowiedziała jedynie nikłym skinieniem przypominającym o obowiązku zachowania tajemnicy służbowej.

— Masz rację co do niej — ciągnęła Cordelia. — Cieszę się, że zapewniliście jej opiekę, ale co do mnie zupełnie się mylisz. Nie masz też racji w sprawie reputacji Vorrutyera. Rozpowszechnili tę głupią historyjkę o moim udziale tylko dlatego, iż uznali, że śmierć z rąk słabej kobiety, a nie z rąk jednego z jego żołnierzy, zostanie uznana za bardziej kompromitującą. To był jedyny powód.

— Same wyniki twoich badań wystarczą, aby zakwestionować tę wersję wydarzeń — stwierdziła Sprague.

— Jakie wyniki? — zapytała Cordelia zdumiona.

— Ślady tortur — odparła lekarka z ponurą i wściekłą miną. Cordelia uświadomiła sobie, że gniew ten nie miał nic wspólnego z jej osobą.

— Co takiego? Nigdy mnie nie torturowano.

— O, tak. Doskonale to zamaskowano. Oburzające — ale nie udało im się ukryć śladów natury fizycznej. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że miałaś złamaną rękę, dwa pęknięte żebra, liczne urazy na szyi, dłoniach, głowie, rękach — w istocie na całym ciele? Do tego twój metabolizm; ślady głębokich stresów, deprywacji sensorycznej, znacznego spadku wagi ciała, zakłóceń działania nadnerczy — czy mam ciągnąć dalej?

— Ach — odparła Cordelia. — To.

— Ach, to? — powtórzyła lekarka unosząc brwi.

— Mogę to wyjaśnić — powiedziała z zapałem Cordelia i zaśmiała się lekko. — W pewnym sensie przypuszczam, iż mogę winić za to was, Escobarczyków. Podczas odwrotu umieszczono mnie w celi na okręcie flagowym, który został trafiony. Wszystko na pokładzie latało jak żwir w kuble, włączając w to mnie samą. Stąd właśnie połamane kości i tak dalej.

Lekarka zanotowała coś.

— Dobra robota, bardzo dobra robota. Subtelna, ale nie wystarczająco. Twoje kości zostały złamane przy dwóch różnych okazjach.

— Och — mruknęła Cordelia. W jaki sposób mam wyjaśnić obecność Bothariego nie wspominając o kwaterze Vorkosigana? “Przyjaciel usiłował mnie udusić”…

— Chciałabym — powiedziała ostrożnie doktor Sprague — abyś pomyślała nad możliwością poddania się terapii lekowej. Barrayarczycy wykonali na tobie kawał naprawdę dobrej roboty. Jeszcze lepszej, niż na tamtej dziewczynie, a już u niej trzeba było naprawdę głębokiego sondowania pamięci. Uważam, że w twoim przypadku jest to absolutnie koniecznie. Musisz jednak sama wyrazić zgodę.

— Dzięki Bogu — Cordelia położyła się na łóżku i zakryła twarz poduszką. Na samą myśl o terapii lekowej ogarnął ją gwałtowny chłód. Zastanawiała się, jak długo znosiłaby badania podprogowe, poszukujące nie istniejących wspomnień, zanim sama zaczęłaby je produkować, aby zaspokoić życzenia lekarzy. Co gorsza zaś, pierwszym efektem sondowania byłoby wydobycie na powierzchnię dręczących ją sekretnych wspomnień — tajemnych ran Vorkosigana… Westchnęła, zsunęła z głowy poduszkę i przytuliła ją do piersi. Unosząc wzrok ujrzała Sprague przyglądającą się jej z głęboką troską.

— Wciąż tu jesteś?

— Zawsze tu będę, Cordelio.

— Tego się właśnie obawiałam.

Sprague nie wydobyła już z niej nic więcej. Od tej chwili Cordelia lękała się spać w obawie, że zacznie mówić albo nawet, że przesłuchają ją we śnie. Ucinała sobie krótkie drzemki, budząc się gwałtownie na każde poruszenie w kabinie, nawet gdy jej towarzyszka wstawała w nocy, aby pójść do łazienki. Cordelia nie uznawała wprawdzie zasadności tajnych planów Ezara Vorbarry w od niedawna zakończonej wojnie, ale przynajmniej cesarz osiągnął swój cel. Myśl, aby cały ten ból, wszystkie śmierci, zostały zmarnowane, nie dawała jej spokoju. I Cordelia przysięgła sobie, że nie pozwoli, by za jej sprawą wszyscy żołnierze Vorkosigana, nawet Vorrutyer i komendant obozu, oddali swe życie za nic.

Pod koniec podróży była w gorszym stanie niż na jej początku. Znajdowała się na krawędzi prawdziwego załamania; nękały ją nieznośne bóle głowy, cierpiała na bezsenność, tajemnicze drżenie lewej ręki i zaczynała się jąkać.

Podróż z Escobaru na Kolonię Beta okazała się znacznie łatwiejsza. Trwała jedynie cztery dni w betańskim pospiesznym statku kurierskim, który — jak odkryła ze zdumieniem Cordelia — przysłano specjalnie po nią. Na holowidzie w swej kabinie przejrzała najnowsze wiadomości. Była śmiertelnie znużona wojną, przypadkiem jednak usłyszała wzmiankę o Vorkosiganie i nie mogła oprzeć się pokusie śledzenia programów informacyjnych, pragnąc przekonać się, jak ocenia go opinia publiczna.

Przerażona odkryła, iż fakt jego współpracy z Komisją Sprawiedliwości spowodował, że betańska i escobarska prasa obciążyła go winą za złe traktowanie więźniów, jakby od początku za nie odpowiadał. Ponownie wyciągnięto też na światło dzienne starą fałszywą historię Komarru i imię Vorkosigana otaczała powszechna nienawiść. Niesprawiedliwość tego faktu rozwścieczyła Cordelię, która z niesmakiem wyłączyła dziennik.

W końcu statek wszedł na orbitę wokół Kolonii Beta i jedyna pasażerka powędrowała do kabiny nawigacyjnej, aby na własne oczy ujrzeć dom.

— Jest nasza stara piaskownica. — Kapitan z wesołym uśmiechem włączył ekran. — Wysyłają po panią lądownik, ale nad stolicą szaleje burza, toteż start nieco się opóźni. Muszą zaczekać, aż wiatr ucichnie na tyle, by mogli opuścić osłony portu.

— Równie dobrze mogę zawiadomić moją mamę już po lądowaniu. Prawdopodobnie w tej chwili jest w pracy. Nie ma sensu zawracać jej głowy. Szpital nie leży zbyt daleko od portu. Zanim zejdzie ze zmiany i zjawi się, aby mnie odebrać, zdążę napić się drinka i odpocząć.

Kapitan obdarzył ją osobliwym spojrzeniem.

— Ach, tak.

W końcu pojawił się lądownik. Cordelia uścisnęła dłonie całej załodze, dziękując za wspólną podróż i weszła na pokład. Po krótkim powitaniu stewardesa wręczyła jej naręcze nowych rzeczy.

— Co to jest? O nieba, w końcu dostałam mundur Sił Ekspedycyjnych! Cóż, lepiej późno niż wcale.

— Proszę, niech go pani założy — zachęcała stewardesa, uśmiechając się promiennie.

— Czemu nie? — Cordelia od dłuższego czasu nosiła pożyczony escobarski mundur i miała go już powyżej uszu. Rozbawiona wzięła do ręki błękitny strój i błyszczące czarne oficerki. Na miłość boską, skąd te oficerki? W Kolonii Beta trudno znaleźć konia, chyba że w zoo. Choć przyznaję, że wyglądają groźnie.

Zorientowawszy się, iż jest jedyną pasażerką, przebrała się na miejscu. Stewardesa musiała pomóc jej z butami.

— Tego, kto je zaprojektował, powinno zmusić się do noszenia ich w łóżku — mruknęła Cordelia. — A może już to robi?

Lądownik zaczął opadać i Cordelia podbiegła do okna, nie mogąc doczekać się chwili, gdy po raz pierwszy ujrzy swe rodzinne miasto. Rdzawa mgiełka rozwiała się i lądownik opadł po spirali, celując wprost w przygotowany dla niego dok.

— Wygląda na to, że w porcie jest dziś sporo ludzi.

— Tak. Prezydent zamierza wygłosić przemówienie — wyjaśniła stewardesa. — To bardzo podniecające. Choć osobiście na niego nie głosowałam.

— Wieczny Freddie zdołał ściągnąć na swój występ aż tylu ludzi? Może to i dobrze, przynajmniej zgubię się w tłumie. Te rzeczy są dość jaskrawe, a ja wolałabym chyba zostać niedostrzeżona.

Czuła ogarniającą ją desperację i zastanawiała się, jak długo to potrwa. Escobarska lekarka, choć myliła się co do faktów, wyciągnęła słuszne wnioski. Cordelia miała jeszcze do spłacenia wielki uczuciowy dług. Czuła, jak żołądek ściska jej się w bolesną kulę.

Silniki lądownika zawyły po raz ostatni i umilkły. Cordelia wstała i czując coraz większy niepokój podziękowała uśmiechniętej stewardesie.

— Tam na dole nie cz-czeka na mnie żaden, eee… komitet powitalny, prawda? Nie sądzę, abym dziś zdołała znieść coś podobnego.

— Będzie miała pani pomocnika — zapewniła stewardesa. — O, właśnie idzie.

W drzwiach lądownika stanął szeroko uśmiechnięty mężczyzna w cywilnym sarongu.

— Jak się pani miewa, pani kapitan Naismith? — zagadnął. — Jestem Phillip Gould, sekretarz prasowy prezydenta.

Informacja ta wstrząsnęła Cordelia. Sekretarz prasowy był stanowiskiem rangi ministerialnej.

— Poznanie pani to prawdziwy zaszczyt.

Zasypała go gradem słów.

— Nie p-planujecie chyba żadnej de-defilady? N-naprawdę chcę tylko wrócić do d-domu.

— Cóż, prezydent zamierza wygłosić przemówienie. Ma też dla pani pewien drobiazg — wyjaśnił Gould kojąco. — W istocie ma nadzieję, że będzie mu pani towarzyszyć w kilku innych wystąpieniach. Ale o tym możemy pomówić później. Oczywiście, trudno byłoby oczekiwać, że bohaterka Escobaru może mieć jakąkolwiek tremę, na wszelki wypadek jednak przygotowaliśmy dla pani krótki tekst. Przez cały czas będę pani towarzyszył i w razie czego podpowiem, co ma pani robić, i pomogę w kontaktach z prasą. — Podał jej miniaturową przeglądarkę. — Proszę spróbować udawać zaskoczoną, kiedy wyjdzie pani z lądownika.

— Ależ ja jestem zaskoczona. — Przebiegła wzrokiem tekst. — To s-stek k-kłamstw!

Spojrzał na nią, zatroskany.

— Czy zawsze miała pani tę wadę wymowy? — spytał ostrożnie.

— Nie. To pamiątka po kontaktach z escobarskimi psychologami. P-pozostałość wojny. Kto napisał te ś-śmiecie? — Fragment, który szczególnie przyciągnął jej wzrok, wspominał o “tchórzliwym admirale Vorkosiganie i jego bandzie wyrzutków” — Vorkosigan to najodważniejszy człowiek, jakiego znam!

Gould ujął ją stanowczo pod ramię i poprowadził do włazu.

— Musimy już iść. Ekipy holo czekają. Może po prostu opuści pani ten fragment, dobrze? A teraz proszę się uśmiechnąć.

— Chcę się widzieć z moją matką.

— Czeka na zewnątrz z prezydentem. Ruszamy.

Przy wylocie korytarza wychodzącego z włazu lądownika, czekał skłębiony tłum mężczyzn, kobiet i sprzętu. Wszyscy natychmiast zasypali ją gradem pytań. Cordelia zaczęła się trząść, dreszcze nadchodziły falami, rodząc się gdzieś w głębi brzucha i promieniując na zewnątrz.

— Nie znam tu nikogo — syknęła do Goulda.

— Idź dalej — odsyknął, ani na moment nie przestając się uśmiechać. Oboje wspięli się na mównicę, ustawioną na balkonie, z którego widać było aleję prowadzącą do portu, w tej chwili wypełnioną ściśle barwnym tłumem w świątecznym nastroju. Setki twarzy zlewały się w oczach Cordelii. Wreszcie dostrzegła kogoś znajomego — swoją matkę roześmianą i płaczącą jednocześnie. Padła jej w ramiona ku radości prasy, która wiernie rejestrowała każdy szczegół.

— Wydostań mnie stąd najszybciej, jak potrafisz — szepnęła ostro Cordelia do ucha matki. — Zaraz się załamię.

Matka odsunęła ją na długość ramienia. Najwyraźniej nie zrozumiała ani słowa; wciąż się uśmiechała. Jej miejsce zajął brat Cordelii, którego rodzina, wyraźnie podenerwowana i dumna, zebrała się tuż za nim.

Cordelia miała wrażenie, że wszyscy pożerają ją wzrokiem. Dostrzegła swoją załogę, także odzianą w nowe mundury, stojącą nie opodal w towarzystwie dostojników państwowych. Parnell posłał jej zachęcający uśmiech od ucha do ucha. Następnie czyjeś ręce popchnęły ją dyskretnie w stronę trybuny i po chwili stanęła obok prezydenta Kolonii Beta.

Wieczny Freddie wydał się jej oszołomionym oczom niezwykle imponujący, wielki i potężny. Może właśnie dlatego tak dobrze wyglądał na holowidach. Uścisnął jej rękę i uniósł ją przy wtórze wiwatów tłumu. Cordelia poczuła się jak kretynka.

Przemówienie prezydenta okazało się bardzo udane. Nie korzystał nawet z pomocy promptera. Jego mowę przepełniał ten sam szowinistyczny patriotyzm, którym ludzie upajali się jeszcze przed jej odlotem, zaś opis zdarzeń w żadnej mierze nie pokrywał się z tym, co rzeczywiście miało miejsce, nawet z betańskiego punktu widzenia. Prezydent z prawdziwym zacięciem aktorskim stopniowo budował nastrój, aby w końcu przejść do medalu. Orientując się wreszcie, co się dzieje, Cordelia poczuła, jak jej serce zaczyna szarpać się gwałtownie. Podjęła desperacką próbę uniknięcia tej wiedzy, odwracając się do sekretarza prasowego.

— Czy to dla całej załogi, w związku ze zwierciadłami plazmowymi?

— Oni dostali już swoje medale. — Czy kiedykolwiek przestanie się uśmiechać? — Ten jest wyłącznie dla ciebie.

— R-rozumiem.

Medal, jak się okazało, miał być nagrodą za jej śmiały samotny wyczyn — zabójstwo admirała Vorrutyera. Wieczny Freddie zdołał jednak uniknąć słowa “zabójstwo” wraz z co bardziej brutalnymi określeniami, takimi jak “morderstwo” czy “zamach”. Zdecydowanie wolał kwieciste frazy typu “uwolnienie wszechświata od węża grzechu”.

Mowa dobiegła końca i prezydent własnoręcznie założył jej na szyję błyszczący medal na kolorowej wstędze, najwyższe odznaczenie Kolonii Beta. Gould, popychając ją lekko, ustawił Cordelię na trybunie i wskazał jej błyszczące zielone litery promptera maszerujące w powietrzu przed jej oczami.

— Zacznij czytać — szepnął.

— Czy już? Eee… Ludu Kolonii Beta, mojej ukochanej ojczyzny — na razie wszystko w porządku. — Kiedy opuściłam was, aby stawić czoło siłom barrayarskiej tyranii, zagrażającej naszym przyjaciołom i sprzymierzeńcom z Escobaru, nie miałam pojęcia, iż los wyznaczył mi sz-szlachetniejsze p-przeznaczenie.

W tym miejscu odeszła od scenariusza, bezradnie patrząc, jak z każdym słowem tonie coraz bardziej, niczym strzaskany morski okręt opadający na dno.

— Nie widzę, co jest tak sz-szlachetnego w zarżnięciu tego sadysty Vorrutyera. Zresztą n-nawet gdybym to zrobiła, nie przyjęłabym medalu za za-zabicie bezbronnego mężczyzny.

Ściągnęła medal przez głowę — wstęga zaplątała się jej we włosy i Cordelia uwolniła ją wściekłym szarpnięciem, nie zważając na ból.

— Powtarzam ostatni raz. Nie zabiłam Vorrutyera. Zrobił to jeden z jego własnych ludzi. Zaszedł go od tyłu i poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Byłam tam, do diabła. Całą mnie zakrwawił. Prasa z obu stron nabija wam głowy kłamstwami na temat tej g-głupiej wojny. Przeklęci podglądacze! Vorkosigan nie dowodził obozem jenieckim w czasie, kiedy zdarzyły się tam wszystkie potworności. G-gdy tylko przejął komendę, skończył z tym. K-kazał rozstrzelać jednego ze swych oficerów, aby zaspokoić waszą żądzę zemsty. I m-mogę was zapewnić, że zapłacił za to także swoim honorem.

Nagle odcięto wszelki dźwięk dochodzący z trybuny. Cordelia odwróciła się do Wiecznego Freddiego. Napływające do jej oczu łzy wściekłości sprawiły, że jedynie niewyraźnie dostrzegła jego zdumioną twarz. Z całą siłą, jaka została jej w ręku, cisnęła medal w stronę prezydenta. Order przeleciał tuż obok jego głowy i migocząc w promieniach słońca śmignął nad balustradą, po czym zniknął wśród tłumu.

Ktoś za plecami Cordelii złapał ją za ręce. Uruchomiło to jakiś ukryty odruch i Cordelia kopnęła rozpaczliwie.

Gdyby tylko prezydent nie próbował odskoczyć, wszystko byłoby w porządku. Niestety, dzięki temu, że się ruszył, czubek wysokiego buta Cordelii trafił go idealnie w sam środek krocza — czego bynajmniej nie planowała. Usta Freddiego otwarły się w bezdźwięcznym okrzyku i prezydent runął na ziemię.

Cordelia w stanie histerycznej paniki zaczęła krzyczeć, czując dziesiątki dłoni chwytające jej ręce, talię, nogi.

— P-proszę, nie zamykajcie mnie! Nie zniosłabym tego! Chciałam tylko wrócić do domu! Zabierzcie ode mnie tę przeklętą ampułkę! Nie! Nie! Żadnych leków, błagam! Przepraszam!

Pielęgniarze wynieśli ją pospiesznie i prasowa sensacja roku runęła w gruzy niczym reputacja Wiecznego Freddiego.

Natychmiast po tych wydarzeniach Cordelia została zabrana do cichego pomieszczenia jednego z biur administracji portu. Po jakimś czasie pojawił się osobisty lekarz prezydenta i przejął kontrolę nad sytuacją. Kazał wyjść wszystkim poza jej matką, aby Cordelia mogła odetchnąć i odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy już raz zaczęła płakać, dopiero po godzinie zdołała się uspokoić. Huśtawka jej nastrojów, wahających się od oburzenia po głębokie zakłopotanie, ustała i Cordelia zdołała usiąść.

— Proszę, przeproście ode mnie prezydenta — powiedziała; jej głos sprawiał wrażenie, jakby cierpiała właśnie na ostry katar. — Gdyby tylko ktoś uprzedził mnie wcześniej albo o cokolwiek zapytał. Ja n-nie jestem w tej chwili w najlepszej formie.

— Powinniśmy byli sami się w tym zorientować — odparł potulnie lekarz. — Ostatecznie pani przeżycia były znacznie bardziej osobiste, niż to zazwyczaj bywa u żołnierzy. To my musimy przeprosić za to, że naraziliśmy panią na niepotrzebne wstrząsy.

— Myśleliśmy, że to będzie miła niespodzianka — dodała jej matka.

— Niespodzianka to dobre określenie. Mam tylko nadzieję, że nie zamkną mnie w celi bez klamek. Chwilowo mam dosyć cel. — Na tę myśl gardło Cordelii ścisnęło się nagle. Odetchnęła kilka razy, aby się uspokoić.

Zastanawiała się, gdzie jest teraz Vorkosigan, co robi? Z każdą chwilą pomysł upicia się coraz bardziej przypadał jej do gustu. Pożałowała, że nie ma jej u jego boku. Przycisnęła do nosa dwa palce, usiłując ukoić skołatane nerwy.

— Czy teraz mogę już wrócić do domu?

— Nadal jest tam tłum? — spytała jej matka.

— Obawiam się, że tak. Spróbujemy ich powstrzymać.

Idąc pomiędzy lekarzem i matką, Cordelia przez całą długą drogę do wozu naziemnego wspominała pocałunek Vorkosigana. Tłum wciąż na nią napierał, lecz czynił to w cichy, pełen szacunku sposób, jakby ich przerażała. Poprzedni ludyczny nastrój ulotnił się bez śladu. Cordelii było przykro, że zepsuła im zabawę.

W kolumnie mieszkalnej matki także zgromadził się tłum, który czekał w korytarzu obok szybu windy, a nawet przed drzwiami mieszkania. Cordelia uśmiechnęła się i ostrożnie pomachała ręką, jednak zasypana pytaniami pokręciła jedynie głową, nie ufając własnemu głosowi. Wreszcie przepchnęły się przez zbiegowisko i zamknęły za sobą drzwi.

— Uff! Przypuszczam, że mieli dobre chęci, ale, Boże, czuję się, jakby chcieli pożreć mnie żywcem.

— Ludzie byli bardzo podekscytowani wojną, Siłami Ekspedycyjnymi — każdy, kto ma na sobie błękitny mundur, jest traktowany jak gwiazda. A kiedy więźniowie wrócili do domu i opowiedzieli twoją historię — to było wspaniale dowiedzieć się, że już jesteś bezpieczna. Moje biedactwo!

Cordelia z radością przyjęła kolejny uścisk matki.

— Cóż, to wyjaśnia, skąd wzięły się te bzdury. Wszystko to jedynie plotki. Pierwsi zaczęli Barrayarczycy, a reszta kupiła je bez wahania. Nie dali mi nic sprostować.

— Co z tobą zrobili?

— Bez przerwy łazili za mną i nękali propozycjami podjęcia terapii — uważali, że manipulowano moją pamięcią. A, rozumiem, masz na myśli Barrayarczyków. Niewiele. V-vorrutyer miał pewnie ochotę mnie skrzywdzić, ale zanim zdążył cokolwiek przedsięwziąć, spotkał go mały wypadek. — Postanowiła nie niepokoić matki szczegółami. — Jednakże zdarzyło się coś ważnego — zawahała się. — Znów natknęłam się na Arala Vorkosigana.

— Tego potwora? Kiedy usłyszałam jego nazwisko w wiadomościach, zastanawiałam się, czy to ten sam, który w zeszłym roku zabił twojego porucznika Rosemonta.

— Nie. Tak. To znaczy nie zabił Rosemonta, zrobił to jeden z jego ludzi. Ale to ten sam.

— Nie pojmuję, czemu żywisz do niego jakąkolwiek sympatię.

— Teraz powinnaś go docenić. Ocalił mi życie. Ukrywał mnie w swojej kabinie przez pierwsze dwa dni po śmierci Vorrutyera. Gdyby schwytano mnie przed zmianą dowódcy, zostałabym zabita na miejscu.

Matka sprawiała jednak wrażenie bardziej zaniepokojonej, niż wdzięcznej.

— Czy on… zrobił ci coś?

Cóż za ironia, pomyślała Cordelia. Nie śmiała wspomnieć nawet matce o nieznośnym brzemieniu prawdy, które złożył na jej barkach. Matka źle zrozumiała udrękę na twarzy córki.

— O Boże, tak mi przykro.

— Słucham? Nie, do diabła. Vorkosigan nie jest gwałcicielem. Ma obsesję na punkcie więźniów. Nie dotknąłby żadnego nawet kijem. Poprosił mnie… — urwała, spoglądając w zatroskane i przepełnione miłością oczy matki. — Wiele rozmawialiśmy. Jest w porządku.

— Nie ma zbyt dobrej reputacji.

— Tak. Też o tym słyszałam. To wszystko kłamstwa.

— Zatem nie jest mordercą?

— No, cóż — Cordelia zmagała się z prawdą. — Przypuszczam, że z-zabił wielu ludzi. Jest przecież żołnierzem, to jego praca. Nie da się tego uniknąć. Wiem tylko o trzech osobach, których śmierć nie była związana ze służbą.

— Tylko trzech? — powtórzyła słabo matka. Po chwili dodała: — Nie jest więc przestępcą seksualnym?

— Z całą pewnością nie! Choć słyszałam, że po tym, jak jego żona popełniła samobójstwo, nastąpił dość dziwny etap w jego życiu. Nie sądzę, aby sam zdawał sobie sprawę z tego, ile o nim wiem. Choć z drugiej strony nie można traktować tego wariata Vorrutyera jako godne zaufania źródło informacji, choć był naocznym świadkiem. Podejrzewam, że jego słowa są co najwyżej częściowo prawdziwe. Przynajmniej te dotyczące ich wzajemnych związków. Vorrutyer miał bez wątpienia obsesję na jego punkcie, zaś Aral, kiedy go o to zapytałam, natychmiast zmienił temat.

Spoglądając na pełną odrazy minę matki, Cordelia pomyślała, “Jak to dobrze, że nigdy nie chciałam być adwokatem. Wszyscy moi klienci na zawsze wylądowaliby w szpitalu”.

— Wszystko to nabiera sensu, kiedy pozna się go osobiście — dodała z nadzieją.

Matka Cordelii zaśmiała się niepewnie.

— Ciebie niewątpliwie oczarował. Co w nim jest takiego? Styl rozmowy? Wygląd?

— Nie jestem pewna. Najczęściej mówi o barrayarskiej polityce. Twierdzi, że ma do niej awersję, ale dla mnie bardziej wygląda to na obsesję. Nie potrafi o niej zapomnieć nawet na pięć minut. Zupełnie jakby tkwiła w nim samym.

— Czy to bardzo interesujący temat?

— Okropny — odparła szczerze Cordelia. — Jego opowieści do poduszki wystarczą, by przez kilka tygodni nie móc zasnąć.

— To nie może być kwestia urody — westchnęła matka. — Widziałam go w wiadomościach.

— Zachowałaś je może? — spytała natychmiast Cordelia. — Gdzie?

— Jestem pewna, że znajdziesz ten materiał w archiwum. — Matka spojrzała na nią. — Ale naprawdę, Cordelio, twój Reg Rosemont był dziesięć razy przystojniejszy.

— Chyba tak — zgodziła się Cordelia. — Wedle wszystkich obiektywnych standardów.

— Co więc w nim widzisz?

— Sama nie wiem. Może to zalety jego wad? Odwaga. Siła. Energia. W każdej chwili potrafi mnie pokonać. Ma władzę nad ludźmi. Nie chodzi tu tylko o zdolności dowódcze, choć tych także mu nie brak. Ludzie albo go wielbią, albo nienawidzą. Najdziwniejszy człowiek, jakiego poznałam, czuł do niego jedno i drugie. Ale kiedy Vorkosigan jest w pobliżu, nikt nie zaśnie z nudów.

— A do której kategorii ty się zaliczasz, Cordelio? — spytała oszołomiona matka.

— No cóż, nie nienawidzę go. Nie mogę też powiedzieć, abym go wielbiła. — Milczała długą chwilę, po czym uniosła wzrok, spoglądając wprost w oczy matki. — Ale kiedy jest ranny, krwawię.

— Och — mruknęła bezbarwnie matka. Jej usta uśmiechnęły się, oczy uciekły w bok i natychmiast zakrzątnęła się, ze zbędnym zapałem porządkując skromny dobytek córki.

Czwartego popołudnia jej urlopu dowódca Cordelii przyprowadził ze sobą niepokojącego gościa.

— Pani kapitan Naismith, to jest doktor Mehta ze służb medycznych Sił Ekspedycyjnych — przedstawił swą towarzyszkę komodor Tailor. Doktor Mehta była szczupłą opaloną kobietą mniej więcej w wieku Cordelii. Ciemne włosy nosiła spięte z tyłu, w błękitnym mundurze wyglądała chłodno i sterylnie.

— Tylko nie kolejny psychiatra — westchnęła Cordelia. Mięśnie karku napięły jej się nagle. Kolejne przesłuchania, następne wykręty, uniki, coraz bardziej chwiejna sieć kłamstw, pokrywających luki w jej opowieści, miejsca, w których kryły się gorzkie prawdy Vorkosigana…

— Wreszcie dotarły do nas raporty pani komodor Sprague. Trochę to trwało. — Usta Tailora zacisnęły się ze współczuciem. — Coś potwornego. Bardzo mi przykro. Gdybyśmy dysponowali nimi wcześniej, oszczędzilibyśmy ci ostatniego tygodnia. Oraz wszystkim innym.

Cordelia zarumieniła się.

— Nie chciałam go kopnąć. Sam mi się podstawił. To się już nie powtórzy.

Komodor Tailor z trudem powstrzymał uśmiech.

— Cóż, ja na niego nie głosowałem. Wieczny Freddie nie jest moim największym zmartwieniem. Choć — odchrząknął — osobiście zainteresował się twoją sprawą. Jesteś teraz osobą publiczną. Czy ci się to podoba, czy nie.

— Bzdura.

— To nie bzdura. Masz pewne zobowiązania.

Kogo cytujesz, Bill?, pomyślała Cordelia. To nie twój głos. Potarła szyję.

— Sądziłam, że wypełniłam już wszystkie zobowiązania. Czego jeszcze ode mnie chcą?

Tailor wzruszył ramionami.

— Uważa się — dano mi do zrozumienia — że masz przed sobą świetną przyszłość jako rzeczniczka rządu. W związku z twoimi przeżyciami wojennymi. Kiedy już wydobrzejesz.

Cordelia prychnęła.

— Najwyraźniej żywią osobliwe złudzenia co do mojej kariery wojskowej. Posłuchaj, jeśli o mnie chodzi, Wieczny Freddie może założyć sztuczny biust i lecieć do Quartz zbierać głosy hermafrodytów. Ja jednak nie zamierzam odegrać roli propagandowej krowy, dojonej przez kolejne partie. Żeby zacytować przyjaciela, “mam awersję do polityki”.

— Cóż… — ponownie wzruszył ramionami, jakby uznając, że wypełnił już swój obowiązek, po czym dodał bardziej stanowczo: — Niezależnie od wszystkiego, moim zadaniem jest dopilnować, abyś wróciła do służby.

— Po miesięcznym urlopie wszystko powinno być w porządku. Potrzebuję tylko wypoczynku. Chcę wrócić do Zwiadu.

— Oczywiście. Gdy tylko lekarze uznają cię za sprawną.

— Och. — Dopiero po chwili zrozumiała wszystkie implikacje tego stwierdzenia. — Chwileczkę, miałam drobny problem z panią doktor Sprague. Miła, rozsądna kobieta, jednak jej wnioski opierały się na fałszywych podstawach.

Komodor Tailor spojrzał na nią ze smutkiem.

— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli przekażę sprawę w ręce doktor Mehty. Ona wszystko ci wyjaśni. Będziesz z nią współpracowała, prawda Cordelio?

Cordelia, zmrożona, ściągnęła usta.

— Wyjaśnijmy to sobie. Mówisz mi, że jeśli nie zadowolę waszych psychiatrów, nigdy już nie postawię nogi na statku zwiadowczym. Koniec z dowodzeniem. — W istocie koniec z jakąkolwiek pracą.

— Bardzo szorstko to ujęłaś. Ale sama doskonale wiesz, że w Zwiadzie, przy małych grupkach ludzi poddanych długotrwałej izolacji, profile psychiatryczne mają najwyższą wagę.

— Tak, wiem — wykrzywiła usta, naśladując uśmiech. — B-będę w-współpracować. J-jasne.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Zapewniam — powiedziała następnego dnia doktor Mehta z radosną miną, stawiając swój sprzęt na stole w mieszkaniu Cordelii — że stosowana przez nas metoda monitoringu jest całkowicie nieinwazyjna. Nic nie poczujesz, nie będzie to miało żadnych skutków ubocznych, a jedynie pozwoli mi stwierdzić, które tematy mają dla ciebie podświadome znaczenie. — Urwała, aby przełknąć niewielką kapsułkę, wyjaśniając. — Mam uczulenie, przepraszam. Pomyśl o tym jak o różdżce wykrywającej uczucia, poszukującej ukrytych strumieni doświadczeń.

— Informującej cię, gdzie wykopać studnię, tak?

— Dokładnie. Czy nie przeszkadza ci, że zapalę?

— Proszę bardzo.

Mehta zapaliła aromatycznego papierosa i położyła go odruchowo na popielniczce, którą także ze sobą przyniosła. Dym popłynął w stronę Cordelii. Zmrużyła oczy, czując gryzące dotknięcie. Dziwny nałóg jak na lekarkę. Cóż, każdy ma jakieś słabości. Tłumiąc irytację, przyjrzała się małej skrzynce.

— Zacznijmy od podstaw — oznajmiła Mehta. — Lipiec.

— Mam powiedzieć sierpień, czy coś takiego?

— Nie. To nie jest test skojarzeniowy — maszyna wykona całą pracę. Ale możesz mówić, jeśli chcesz.

— Nie ma sprawy.

— Dwanaście.

Apostołowie, pomyślała Cordelia. Jajka. Dni Bożego Narodzenia.

— Śmierć.

Narodziny, pomyślała Cordelia. Ci Barrayarczycy z wyższych klas społecznych przekazują wszystko swoim dzieciom. Nazwisko, własność, kulturę, nawet ciągłość stanowisk w rządzie. To potężne brzemię. Nic dziwnego, że dzieci uginają się pod tym ciężarem.

— Narodziny.

Śmierć, pomyślała Cordelia. Mężczyzna bez synów jest tam jedynie żywym upiorem. Nie ma dla niego przyszłości. A kiedy pada ich rząd, płacą za to życiem swoich dzieci. Pięć tysięcy.

Mehta przesunęła popielniczkę odrobinę w lewo. Nic to nie pomogło, w istocie jeszcze pogorszyło sprawę.

— Seks.

Mało prawdopodobne, skoro ja jestem tutaj, a on tam…

— Siedemnaście.

Kanistry, pomyślała Cordelia. Ciekawe, jak się miewają te nieszczęsne drobiny życia.

Doktor Mehta zmarszczyła niepewnie brwi, sprawdzając odczyt aparatu.

— Siedemnaście? — powtórzyła.

Osiemnaście, pomyślała stanowczo Cordelia. Doktor Mehta zanotowała coś sobie.

— Admirał Vorrutyer.

Biedny zaszlachtowany wieprz. Wiesz, myślę, że mówiłeś prawdę — musiałeś kiedyś kochać Arala, aby później tak bardzo go znienawidzić. Zastanawiam się, co ci zrobił? Najpewniej odrzucił. Rozumiem twój ból, może jednak mamy ze sobą coś wspólnego…

Mehta poprawiła kolejną gałkę, ponownie ściągnęła brwi i przywróciła ją do poprzedniego położenia.

— Admirał Vorkosigan.

Kochany, bądźmy sobie wierni… Cordelia, znużona, skupiła wzrok na błękitnym mundurze Mehty. Jeśli zacznie to drążyć, natrafi na istny gejzer — pewnie sama już o tym wie, właśnie coś notuje…

Mehta zerknęła na chronometr i przechyliła się naprzód, patrząc na nią z uwagą.

— Pomówmy o admirale Vorkosiganie.

Lepiej nie, pomyślała Cordelia.

— Co chcesz wiedzieć?

— Orientujesz się, czy jest zaangażowany w działalność wywiadowczą?

— Nie sądzę. Kiedy nie dowodzi patrolem, pracuje przede wszystkim w sztabie, jako taktyk.

— Rzeźnik Komarru.

— To cholerne kłamstwo — odparła automatycznie Cordelia, po czym pożałowała, że w ogóle się odezwała.

— Kto ci to powiedział? — spytała Mehta.

— On.

— On. Ach.

Dorwę cię za to “Ach” — nie. Współpraca. Spokój. Jestem spokojna… Chciałabym, aby ta kobieta zgasiła papierosa. Palą mnie oczy.

— Jakie przedstawił ci dowody?

Żadnych, uświadomiła sobie Cordelia.

— Jego słowo. Honor.

— To dość niewymierne. — Kolejna notatka. — A ty mu uwierzyłaś?

— Tak.

— Dlaczego?

— Cóż, wydawało się to przystawać do jego charakteru.

— Wcześniej, podczas misji zwiadowczej, byłaś przez sześć dni jego jeńcem. Prawda?

— Owszem.

Mehta postukała palcem w świetlne pióro. “Hmmm” westchnęła z roztargnieniem, spoglądając poprzez swą rozmówczynię.

— Wydajesz się przekonana o prawdomówności tego Vorkosigana. Nie sądzisz, aby kiedykolwiek cię okłamał?

— Cóż, owszem. Ale w końcu byłam oficerem przeciwnej strony.

— A jednak bez cienia wątpliwości przyjmujesz jego stwierdzenia.

Cordelia próbowała wyjaśnić:

— Na Barrayarze słowo człowieka to coś więcej niż tylko błaha obietnica. Przynajmniej dla owych staroświeckich arystokratów. Na Boga, stanowi przecież nawet podstawę ich rządu. Wszystkie te przysięgi lenne, i tak dalej.

Mehta gwizdnęła bezdźwięcznie.

— Czyżbyś akceptowała ich formę rządzenia?

Cordelia poruszyła się niespokojnie.

— Niezupełnie. Po prostu zaczynam nieco lepiej ją rozumieć. Przypuszczam, że można by mieć z niej pożytek.

— Wróćmy do kwestii słowa honoru. Wierzysz, że nigdy go nie złamał?

— No…

— A zatem to zrobił.

— Byłam przy tym. Widziałam jak to robił, ale nic nie ma za darmo!

— A zatem łamie słowo za jakąś cenę.

— Nie cenę. Koszt.

— Nie bardzo pojmuję różnicę.

— Cena to coś, co dostajesz, koszt — coś, co tracisz. Na Escobarze stracił wiele.

Rozmowa przenosiła się na niebezpieczny grunt. Muszę zmienić temat, pomyślała sennie Cordelia. Albo może się zdrzemnąć…

Mehta ponownie sprawdziła godzinę i z uwagą przyjrzała się twarzy Cordelii.

— Escobar — powiedziała.

— Widzisz, Aral utracił swój honor na Escobarze. Powiedział, że po wszystkim wróci do domu i porządnie się upije. Myślę, że Escobar złamał mu serce.

— Aral… Mówisz do niego po imieniu?

— On nazywa mnie drogą panią kapitan. — Zawsze myślała, że to zabawne. — W pewnym sensie słowa te zdradzają bardzo wiele. Naprawdę uważa mnie za kobietę żołnierza. I znów Vorrutyer miał rację; sądzę, że stanowię dla niego rozwiązanie pewnego problemu. Cieszę się…

W pokoju dziwnie pocieplało. Cordelia ziewnęła. Smużki dymu wiły się wokół niej niczym macki.

— Żołnierz.

— Aral kocha swoich żołnierzy. Naprawdę. Pełen jest szczególnego barrayarskiego patriotyzmu. Cały honor dla cesarza. Wątpię, by cesarz był tego wart…

— Cesarz.

— Biedny drań. Umęczony jak Bothari. Może równie jak on szalony.

— Bothari? Kto to jest Bothari?

— Rozmawia z demonami. Demony mu odpowiadają. Spodobałby ci się. Aral go lubi. Ja też. Dobry gość, jeśli chcesz znaleźć towarzysza podróży do piekła. Zna tamtejszy język.

Mehta zmarszczyła brwi. Ponownie pokręciła gałkami i postukała długim paznokciem w ekran, po czym cofnęła się o krok.

— Cesarz.

Cordelia walczyła, by nie zamknąć oczu. Powieki ciążyły jej nieznośnie. Mehta zapaliła kolejnego papierosa i położyła go obok niedopałka pierwszego.

— Książę — powiedziała Cordelia. Nie wolno mi mówić o księciu.

— Książę — powtórzyła Mehta.

— Nie wolno mi mówić o księciu. Góra trupów… — Cordelia zmrużyła oczy, próbując ochronić je przed dymem. Dym — dziwny gryzący dym papierosów, które raz zapalone, nigdy nie trafiły do ust…

— Ty… mnie… narkotyzujesz… — jej głos przeszedł w zduszony ryk i Cordelia skoczyła na równe nogi. Powietrze było lepkie niczym klej. Mehta nachyliła się naprzód, w skupieniu rozchylając usta. Nagle zdumiona zerwała się z krzesła i cofnęła, gdy pacjentka rzuciła się na nią.

Cordelia zepchnęła ze stołu rejestrator i upadła na niego, gdy runął na podłogę, uderzając go raz po raz swą zdrową, prawą ręką.

— Nic nie powiem! Żadnych więcej śmierci! Nie możesz mnie zmusić! Zawaliłaś sprawę — nigdy ci się nie uda. Przykro mi, mój cień pamięta każde słowo, przepraszam, strzelił do niego, proszę, wypuśćcie mnie, proszę wypuśćcie mnie, proszęwypuśćciemnie…

Mehta próbowała podnieść ją z podłogi, mówiąc coś kojąco. Cordelia w przerwach własnego bełkotu dosłyszała pojedyncze słowa:

— Nie powinno tak działać… Reakcja idiosynkratyczna… Naprawdę niezwykłe… Proszę, pani kapitan Naismith, niech się pani położy.

Dostrzegła błysk w dłoni lekarki. Ampułka.

— Nie! — krzyknęła przekręcając się na plecy i kopiąc gwałtownie. Trafiła. Ampułka poszybowała w powietrzu i zniknęła pod niskim stolikiem.

— Żadnych leków żadnych leków żadnych leków żadnych żadnych żadnych…

Oliwkowa skóra Mehty pobladła.

— Już dobrze! Dobrze! Ale proszę się położyć. O, właśnie, tutaj… — śmignęła na bok, aby uruchomić klimatyzację na pełny regulator i zgasić drugiego papierosa. Powietrze szybko się oczyściło.

Cordelia rozdygotana leżała na kozetce, rozpaczliwie chwytając oddech. Tak niewiele brakowało — o mało go nie zdradziła — a to dopiero pierwsza sesja. Stopniowo spowijająca jej umysł mgła zaczęła się rozwiewać.

Usiadła kryjąc twarz w dłoniach.

— To paskudny podstęp — zauważyła beznamiętnie.

Mehta uśmiechnęła się, z trudem skrywając ogarniające ją podniecenie.

— Owszem. Odrobinę. Ale sesja okazała się niezwykle owocna. Znacznie bardziej, niż się spodziewałam.

Założę się, pomyślała Cordelia.

— Jak ci się podobał mój występ?

Mehta klęczała na podłodze, zbierając szczątki rejestratora.

— Przykro mi z powodu twojego urządzenia. Nie pojmuję, co we mnie wstąpiło. Czy zniszczyłam wyniki?

— Owszem. Powinnaś była po prostu zasnąć. To dziwne. I nie… — triumfalnie wyciągnęła spomiędzy odłamków kość pamięci i położyła ją ostrożnie na stole. — Nie musisz ponownie przez to przechodzić. Wszystko jest tutaj. Doskonale.

— Jakie wyciągasz wnioski? — spytała sucho Cordelia, nie odrywając dłoni od twarzy.

Mehta przyjrzała się jej z zawodowym zainteresowaniem.

— Jesteś bez wątpienia najtrudniejszym przypadkiem, z jakim kiedykolwiek się zetknęłam. Ale dzisiejsza sesja powinna uwolnić cię od wszelkich wątpliwości, że Barrayarczycy manipulowali twoją pamięcią. Twoje odczyty wykroczyły poza skalę. — Stanowczo kiwnęła głową.

— Wiesz — oznajmiła Cordelia. — Nie jestem zachwycona twoimi metodami. Mam szczególną awersję do podawania mi leków wbrew mojej woli. Sądziłam, że takie postępowanie jest nielegalne.

— Ale czasami konieczne. Dane są znacznie wyraźniejsze, jeśli pacjent nie zdaje sobie sprawy z tego, iż jest obserwowany. Z punktu widzenia etyki zawodowej wystarczy, jeśli zezwolenie zostanie udzielone post factum.

— Pozwolenie post factum, co? — rzuciła słodko Cordelia. Wokół jej kręgosłupa zacisnęła się podwójna spirala strachu i wściekłości, spowijając go coraz ciaśniej i ciaśniej. Z najwyższym trudem opanowała uśmiech, nie pozwalając, by przerodził się w gniewny grymas. — To koncept prawny, na jaki sama nigdy bym nie wpadła. Brzmi to — niemal po barrayarsku. Nie życzę sobie, abyś dalej się mną zajmowała — dodała gwałtownie.

Mehta zanotowała coś, po czym z uśmiechem uniosła wzrok.

— To nie był emocjonalny wybuch — podkreśliła Cordelia — lecz legalne żądanie. Odmawiam poddania się jakimkolwiek dalszym zabiegom, jeśli ty będziesz je nadzorować.

Mehta ze zrozumieniem skinęła głową. Czyżby była głucha?

— Ogromny postęp — powiedziała radośnie. — Nie spodziewałam się ujawnienia tego mechanizmu obronnego w tak wczesnej fazie. Liczyłam na co najmniej tydzień.

— Co takiego?

— Nie spodziewałaś się chyba, że Barrayarczycy poświęcili ci tak wiele pracy, nie stosując żadnych zabezpieczeń. Oczywiście, że czujesz do mnie wrogość. Pamiętaj tylko, to nie są twoje własne uczucia. Jutro zajmiemy się nimi.

— Nie ma mowy! — Skóra jej głowy napięła się jak struna. Cordelia poczuła nagłą migrenę. — Jesteś zwolniona!

— Wspaniale! — rzuciła z zachwytem Mehta.

— Słyszałaś mnie? — krzyknęła Cordelia.

Skąd wziął się w moim głosie ten jękliwy ton? Spokojnie, tylko spokojnie…

— Pani kapitan Naismith, przypominam, że obie nie jesteśmy cywilami. Nie pozostaję z panią w zwykłym cywilnym stosunku pacjent — lekarz. Obowiązuje nas dyscyplina wojskowa. Ja zaś uważam, że mamy do czynienia z przypadkiem wojskowego… Zresztą nieważne. Wystarczy przypomnieć, że nie wynajęła mnie pani i nie pani może mnie zwolnić.

Po wyjściu lekarki Cordelia pozostała na swym miejscu przez parę godzin, wpatrując się tępo w ścianę i wymachując nogą, która raz po raz z głośnym tąpnięciem uderzała o bok kozetki. Trwało to, dopóki jej matka nie wróciła do domu na kolację. Następnego dnia Cordelia wyszła z mieszkania wczesnym rankiem, wyprawiając się do miasta i wróciła dopiero późnym wieczorem.

Tej nocy, przytłoczona znużeniem i samotnością, napisała pierwszy list do Vorkosigana. Wstępną wersję wyrzuciła, zanim doszła do połowy, bowiem uświadomiła sobie, że najprawdopodobniej inni ludzie także czytają jego pocztę. Może nawet Illyan. Druga wersja była mniej wymowna. Napisała ją odręcznie na papierze, który ucałowała przed włożeniem do koperty, po czym uśmiechnęła się cierpko na myśl o tym, co właśnie zrobiła. Wysłanie papierowego listu na Barrayar było znacznie kosztowniejsze niż poczty elektronicznej, ale w ten sposób papier znajdzie się w rękach Vorkosigana. Mogło to choć w części zastąpić im dotyk.

Następnego ranka Mehta wezwała ją przez komunikator i powiedziała wesoło, że Cordelia może się odprężyć. Coś jej wypadło i musi odwołać popołudniową sesję. Lekarka nie wspominała o nieobecności Cordelii poprzedniego dnia.

Z początku Cordelia poczuła ulgę, potem jednak zaczęła się zastanawiać. Na wszelki wypadek ponownie opuściła dom. Dzień mógłby być całkiem przyjemny, gdyby nie krótka utarczka z dziennikarzami czyhającymi wokół kolumny mieszkalnej oraz dokonane koło południa odkrycie, że śledzi ją dwóch mężczyzn w niepozornych cywilnych sarongach. W zeszłym roku sarongi były ostatnim krzykiem mody; w tym roku zastąpiły je zmysłowe i cudaczne malunki na skórze, przynajmniej, jeśli chodzi o najodważniejszych mieszkańców Kolonii Beta. Cordelia, ubrana w stary brązowy mundur Zwiadu, zgubiła ich na pornograficznym seansie dotykowym. Później jednak pojawili się znowu, gdy wędrowała po Krzemowym Zoo.

Następnego popołudnia o umówionej godzinie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Cordelia podniosła się niechętnie, aby otworzyć. Jak sobie z nią dzisiaj poradzę, zastanawiała się. Zaczyna brakować mi pomysłów. Jestem taka zmęczona…

Żołądek ścisnął się jej nagle. I co teraz? W drzwiach stali Mehta, komodor Tailor i krzepki medtechnik. Ten facet, pomyślała Cordelia unosząc głowę, aby przyjrzeć mu się lepiej, wygląda jakby mógł poradzić sobie nawet z Botharim. Cofnąwszy się nieco, zaprowadziła ich do salonu matki. Sama matka zniknęła w kuchni pod pretekstem zaparzenia kawy.

Komodor Tailor usiadł i odchrząknął nerwowo.

— Cordelio, mam ci do powiedzenia coś, co jak się obawiam, może okazać się bolesne.

Cordelia przycupnęła na poręczy fotela, wymachując nogą. Obnażyła zęby w, jak miała nadzieję, obojętnym uśmiechu.

— Z-zwalają na ciebie cz-czarną robotę, co? To jedna z radości losu dowódcy. Mów dalej.

— Zamierzamy poprosić cię, abyś wyraziła zgodę na hospitalizację na czas dalszej terapii.

Dobry Boże, zaczyna się. Mięśnie brzucha Cordelii zadrżały pod koszulą. Była ona jednak luźna; może przybysze nic nie zauważą.

— Ach tak? Dlaczego? — spytała nonszalancko.

— Bardzo się obawiamy, że programowanie umysłu, jakiemu poddali cię Barrayarczycy, było znacznie poważniejsze niż ktokolwiek przypuszczał. W istocie uważamy… — zawahał się, głęboko nabierając powietrza — że próbowali uczynić z ciebie agentkę.

Czy twoje “my” to zwrot królewski, czy raczej redakcyjny, Billu?

— Próbowali, czy też zrobili?

Tailor spuścił wzrok. Mehta posłała mu lodowate spojrzenie.

— Co do tego nasze opinie są podzielone… Zauważcie, drodzy uczniowie, jak starannie unika pierwszej osoby, oznaczającej odpowiedzialność osobistą — sugeruje to, że jego “my” należy do najgorszego rodzaju, że budzi poczucie winy. Co do diabła planują?

— …ale ten list, który wysłałaś przedwczoraj do barrayarskiego admirała Vorkosigana — uznaliśmy, że najpierw powinnaś mieć szansę sama to wyjaśnić.

— R-rozumiem.

Jak śmieli!

— To nie był oficjalny list. Niby dlaczego? Wiecie, że Vorkosigan wycofał się z czynnego życia. Ale może — przygwoździła wzrokiem Tailora — zechcielibyście wyjaśnić, jakim prawem przechwyciliście i otworzyliście moją prywatną korespondencję?

— Specjalne środki bezpieczeństwa. Na czas wojny.

— Wojna już się skończyła.

Tailor poruszył się niespokojnie.

— Ale szpiegostwo trwa dalej.

Zapewne to prawda. Często zastanawiała się, jak Ezar Vorbarra dowiedział się o istnieniu zwierciadeł plazmowych, aż do wybuchu wojny najbardziej strzeżonej nowej broni w betańskich arsenałach. Jej stopa pukała lekko o podłogę. Cordelia uspokoiła ją. Mój list. Moje serce na papierze — papier owija kamień…

— No i co? Czego się z niego dowiedzieliście, Billu? — spytała zimno.

— Cóż, w tym właśnie problem. Przez prawie dwa dni pracowali nad nim najlepsi znawcy szyfrów, najbardziej zaawansowane programy komputerowe. Zanalizowano nawet strukturę molekularną papieru. Szczerze mówiąc — zerknął na Mehtę z irytacją — nie jestem przekonany, by cokolwiek znaleźli.

Nie, pomyślała Cordelia, z pewnością nie. Cały sekret polegał na pocałunku. Czegoś takiego nie wykryje analiza molekularna. Westchnęła ponuro.

— Czy po wszystkim wysłaliście go?

— Obawiam się, że wtedy nic już z niego nie zostało.

Nożyce tną papier…

— Nie jestem agentką. D-daję wam na to słowo.

Mehta gwałtownie uniosła wzrok.

— Mnie samemu trudno w to uwierzyć — przyznał Tailor.

Cordelia próbowała spojrzeć mu w oczy. Odwrócił wzrok. A jednak wierzysz, pomyślała.

— Co się stanie, jeśli odmówię pójścia do szpitala?

— Wówczas, jako twój dowódca, będę zmuszony wydać ci taki rozkaz.

Prędzej zobaczymy się w piekle — nie. Spokojnie. Muszę zachować spokój. Pozwólmy im mówić, może zdołam jeszcze wywinąć się z tego.

— Nawet jeśli jest to sprzeczne z twoim osądem osobistym?

— To poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa. Obawiam się, że poglądy osobiste nic tu nie znaczą.

— Daj spokój. Mówią, że nawet kapitan Negri od czasu do czasu kieruje się własnymi opiniami.

Powiedziała coś nie tak. Wydało jej się, że temperatura w pokoju nagle spadła.

— Gdzie słyszałaś o kapitanie Negrim? — spytał lodowatym tonem Tailor.

— Wszyscy o nim wiedzą. — Wpatrywali się w nią bez słowa. — D-dajcie spokój. Gdybym była agentką Negriego, nigdy byście tego nie odkryli. Nie jest aż tak niezręczny.

— Wręcz przeciwnie — odparł Mehta rzeczowo. — Uważamy, iż jest tak dobry, że ty sama nic o tym nie wiesz.

— Idiotyzm — prychnęła z niesmakiem Cordelia. — Jakim cudem doszłaś do takiego wniosku?

Mehta chętnie udzieliła wyjaśnień.

— Moja hipoteza brzmi, iż jesteś kontrolowana — być może nieświadomie — przez owego złowieszczego i enigmatycznego admirała Vorkosigana. Twoje programowanie rozpoczęło się najprawdopodobniej, kiedy po raz pierwszy trafiłaś do ich niewoli. Zapewne ukończono je podczas niedawnej wojny. W zamyśle miałaś stać się zaczątkiem nowej barrayarskiej siatki szpiegowskiej, która zastąpi świeżo wykrytych agentów. Może przez lata miałaś przebywać w uśpieniu, póki ktoś cię nie uruchomi w obliczu nadchodzących kłopotów…

— Złowrogi? Enigmatyczny? Aral? Zaraz wybuchnę śmiechem. — Zaraz się rozpłaczę…

— Bez wątpienia cię kontroluje — odparła Mehta, wyraźnie zadowolona z siebie. — Zostałaś tak zaprogramowana, aby słuchać jego wszystkich rozkazów.

— Nie jestem komputerem. — Łup, łup, pukała stopa Cordelii. — A Aral to jedyny człowiek, który nigdy mnie w niczym nie krępował. Sądzę, że to dla niego kwestia honoru.

— Widzisz? — rzuciła Mehta, zwracając do Tailora. Nie patrzyła nawet na Cordelię. — Wszystkie przesłanki wskazują na jedno.

— Tylko wtedy, kiedy stoisz na głowie! — krzyknęła ze złością Cordelia, posyłając Tailorowi nieprzyjazne spojrzenie. — Nie muszę podporządkować się takim rozkazom. Mogę złożyć rezygnację.

— Nie potrzeba nam twojego pozwolenia — wyjaśniła spokojnie Mehta. — Nawet gdybyś była cywilem. Wystarczy, jeśli zgodzi się najbliższy krewny.

— Moja matka nigdy by mi tego nie zrobiła!

— Omawialiśmy już z nią tę sprawę z najdrobniejszymi szczegółami. Bardzo się o ciebie martwi.

— R-rozumiem. — Cordelia uspokoiła się nagle, zerkając w stronę kuchni. — Zastanawiałam się, czemu przygotowanie kawy trwa tak długo. Czyżby wyrzuty sumienia? — Zanuciła cicho fragment melodii, po czym ucichła. — Naprawdę wykonaliście kawał solidnej roboty. Odcięliście wszystkie drogi ucieczki.

Tailor uśmiechnął się przepraszająco.

— Nie masz się czego bać, Cordelio. Nasi najlepsi ludzie będą z tobą…

Nad tobą, pomyślała Cordelła.

— …pracować. A kiedy skończą, wrócisz do dawnego życia, jakby nic z tego się nie zdarzyło.

Wymażecie moją pamięć, tak? Wymażecie jego… Zanalizujecie na śmierć niczym mój biedny skromny list miłosny. Odpowiedziała mu smutnym uśmiechem.

— Przykro mi, Bill. D-dręczy mnie okropna wizja ludzi, obierających mnie jak cebulę, łupina po łupinie, w poszukiwaniu nasion.

Skrzywił się.

— Cebule nie mają nasion, Cordelio.

— Cóż za nowina — mruknęła sucho.

— A szczerze mówiąc — ciągnął dalej — jeśli ty masz rację, a my się mylimy, najszybszym sposobem, aby to udowodnić, jest pójść z nami.

Oto głos rozsądku. Rzeczywiście… Gdyby nie pewna drobna kwestia: możliwość wybuchu wojny domowej na Barrayarze. Ta maleńka przeszkoda, ten kamień… kamień owija papier…

— Przykro mi, Cordelio.

Dostrzegła, że mówi szczerze.

— Nie ma sprawy.

— Naprawdę zdumiewający plan — wtrąciła z namysłem Mehta. — Kto by pomyślał o ukryciu siatki szpiegowskiej pod pozorami miłosnej przygody. Może bym nawet w to uwierzyła, gdyby zainteresowani byli bardziej prawdopodobni.

— Owszem — zgodziła się serdecznie Cordelia, skręcając się w duchu. — Trudno oczekiwać, aby trzydziestoczterolatka zakochała się jak smarkula. W moim wieku to nieoczekiwany dar — domyślam się, że jeszcze bardziej nieoczekiwany dla czterdziestoczterolatka.

— Właśnie. — Mehta z radością przyjęła słowa pacjentki. — Zawodowi oficerowie w średnim wieku kiepsko pasują do romansów.

Stojący za nią Tailor otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym zamknął je ponownie. Przez cały czas uporczywie przyglądał się swoim dłoniom.

— Myślisz, że mnie z tego wyleczycie?

— O, tak.

— Ach. — Sierżancie Bothari, gdzie jesteś teraz? Za późno… — Nie pozostawiacie mi wyboru. To ciekawe. — Opóźniaj ich, szepnął głos w umyśle. Szukaj swojej szansy; jeśli jej nie znajdziesz, stwórz ją sama. Udawaj, że to Barrayar, gdzie wszystko jest możliwe. — Czy m-mogę najpierw wziąć prysznic, z-zmienić ubranie, spakować się? Zakładam, że potrwa to jakiś czas.

— Oczywiście. — Tailor i Mehta wymienili pełne ulgi spojrzenia. Cordelia uśmiechnęła się ciepło.

Doktor Mehta, już bez asysty medtechnika, towarzyszyła jej do sypialni. Sposobność, pomyślała tępo Cordelia.

— Świetnie — oznajmiła na głos, zamykając za lekarką drzwi. — Możemy porozmawiać w trakcie pakowania.

Sierżancie Bothari, jest czas na przemowę i czas, gdy nawet najzgrabniejsze słowa zawiodą. Ty sam rzadko się odzywałeś, ale nigdy mnie nie zawiodłeś. Żałuję, że nie rozumiałam cię lepiej. Teraz już za późno…

Mehta usiadła na łóżku, obserwując swój najnowszy okaz wijący się na szpilce. Triumf logicznej dedukcji.

Czy zamierzasz napisać pracę na mój temat, Mehto?, pomyślała ponuro Cordelia. Pracę na papierze — papier owija kamień…

Krzątała się po pokoju otwierając szuflady, trzaskając szafkami. W jednej leżał pasek, nie — dwa, i jeszcze jeden, zrobiony z łańcuszka. Były tam też jej karty identyfikacyjne i bankowe, pieniądze. Udawała, że ich nie widzi. Miała wrażenie, że mózg za chwilę zagotuje się jej w czaszce. Kamień stępia nożyce…

— Wiesz, w jakiś sposób przypominasz mi nieżyjącego już admirała Vorrutyera. Obydwoje chcecie rozebrać mnie na części i sprawdzić, co mną kieruje. Vorrutyer jednak bardziej przypominał małe dziecko. Nie miał zamiaru po wszystkim uprzątać bałaganu. Natomiast ty rozłożysz mnie na czynniki pierwsze i nawet się nie zaśmiejesz. Oczywiście zamierzasz poskładać potem wszystkie fragmenty, lecz z mojego punktu widzenia to żadna różnica. Aral miał rację co do ludzi w komnatach obijanych zielonym jedwabiem…

— Przestałaś się jąkać — zauważyła zdumiona Mehta.

— Owszem — Cordelia stanęła przed akwarium, mierząc je uważnym wzrokiem. — Istotnie. Jakie to dziwne. — Kamień stępia nożyce…

Zdjęła bluzkę. Nagle ogarnęła ją fala starych, znajomych mdłości, pochodnych strachu i rozpaczy. Bez celu krążyła za plecami Mehty, trzymając w dłoniach metalowy pasek i koszulę. Teraz muszę już wybrać. Teraz muszę wybrać. Muszę wybrać — teraz!

Skoczyła naprzód, zarzucając pasek na szyję lekarki i wykręcając jej ręce do tyłu. Jednym gestem skrępowała je boleśnie drugim końcem paska. Z gardła Mehty dobył się zduszony jęk.

Cordelia trzymając ją od tyłu szepnęła do ucha lekarki:

— Za chwilę oddam ci powietrze. Jak długo to potrwa, zależy od ciebie. Teraz przejdziesz krótki kurs prawdziwych barrayarskich technik śledczych. Nigdy ich nie aprobowałam, ale ostatnio zrozumiałam, że bywają skuteczne. Na przykład, kiedy wszystko zależy od pośpiechu. — Nie mogę pozwolić, aby zgadła, że udaję. Graj dalej. — Ilu ludzi Tailor rozmieścił wokół budynku i gdzie się ukrywają?

Lekko poluzowała pasek. Mehta, niemal oszalała ze strachu, wykrztusiła:

— Ani jednego.

— Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy — mruknęła Cordelia. — Bill też zna się na swojej pracy.

Zaciągnęła lekarkę w stronę akwarium i wepchnęła jej twarz pod wodę. Mehta walczyła zaciekle, lecz Cordelia, wyższa, silniejsza, lepiej wyszkolona, zdołała ją utrzymać. Sama była zaskoczona własną wściekłą siłą.

Po chwili Mehta zaczęła zdradzać oznaki utraty przytomności. Cordelia uniosła jej głowę i pozwoliła odetchnąć kilka razy.

— Chciałabyś zmienić swoje szacunki? — Boże, pomóż mi; a jeśli to nie zadziała? Teraz już nigdy nie uwierzą, że nie jestem agentką.

— Błagam — wykrztusiła Mehta.

— W porządku. Wracamy do wody. — Ponownie użyła siły.

Woda zafalowała gwałtownie, przelewając się przez brzegi akwarium. Cordelia widziała za szkłem twarz lekarki — dziwnie powiększoną, śmiertelnie żółtą w odbijającym się od żwiru na dnie świetle. Wokół jej ust pojawiły się srebrzyste pęcherzyki, które popłynęły w górę po skórze. Cordelia obserwowała je, zafascynowana. Pod wodą powietrze pływa jak ciecz, pomyślała; czy istnieje estetyka śmierci?

— Dobrze. Ilu? Gdzie?

— Nie, naprawdę!

— Napij się jeszcze.

Przy okazji następnego oddechu Mehta wyszeptała:

— Nie zabijesz mnie chyba!

— Czas na diagnozę, pani doktor. Czy jestem normalną kobietą udającą wariatkę, czy też wariatką udającą, że jest normalna? Pora wyhodować skrzela! — Jej głos uniósł się histerycznie i odkryła, że sama wstrzymuje oddech. A jeśli ona ma rację, a ja się mylę? Jeśli jestem agentką i sama o tym nie wiem? Jak można odróżnić kopię od oryginału? Kamień stępia nożyce…

Rozdygotana Cordelia ujrzała nagle w myślach samą siebie, jak podtrzymuje głowę tamtej kobiety pod wodą, póki w końcu jej opór nie załamie się, i jeszcze trochę, aby się upewnić, że jej mózg umarł. Moc, sposobność, chęci — nie brakowało jej niczego. A więc to tak Aral czuł się na Komarrze. Teraz rozumiem — nie. Teraz już wiem.

— Ilu? Gdzie?

— Czterech — wydyszała Mehta i Cordelię ogarnęła obezwładniająca ulga. — Dwóch przy wejściu do hallu, dwóch w garażu.

— Dziękuję — odparła Cordelia z automatyczną uprzejmością, jednakże jej gardło zacisnęło się, pozostawiając jedynie wąską szparkę, z której dobyła się rozmazana plama dźwięku. — Przepraszam… — Nie potrafiła stwierdzić, czy oburzona do żywego Mehta usłyszała bądź zrozumiała. Papier owija kamień…

Skrępowała i zakneblowała lekarkę tak, jak kiedyś Vorkosigan Gottyana. Następnie wepchnęła ją za łóżko w miejsce niewidoczne od strony drzwi. Wsunęła do kieszeni karty bankowe i identyfikacyjne, pieniądze, dokumenty. Następnie włączyła prysznic.

Na palcach opuściła sypialnię, oddychając ciężko przez usta. Marzyła o minucie, tylko jednej krótkiej minucie, aby uspokoić nieco skołatane nerwy, lecz Tailor i medtechnik zniknęli — prawdopodobnie poszli do kuchni napić się kawy. Nie ośmieliła się zaryzykować najkrótszej przerwy. Nie założyła nawet butów.

Nie, Boże! Tailor stał w wejściu do kuchni. Właśnie unosił do ust kubek kawy. Cordelia zamarła, on także zastygł bez ruchu i wpatrywali się w siebie w milczeniu. Cordelia pomyślała nagle, że jej oczy muszą być w tej chwili równie wielkie, co oczy nocnego stworzenia. Nigdy nie potrafiła ich kontrolować.

Kiedy tak na nią patrzył, wargi Tailora wygięły się w dziwnym grymasie. Wreszcie powoli uniósł rękę i zasalutował. Nie była to właściwa ręka, ale w drugiej trzymał kubek z kawą. Następnie pociągnął długi łyk napoju, ani na moment nie spuszczając z niej wzroku.

Cordelia z poważną miną stanęła na baczność, oddała salut i wyśliznęła się cicho z mieszkania.

W hallu przeżyła chwilę grozy, natknąwszy się na dziennikarza z holowidzistą. Był to jeden z najbardziej natrętnych i uciążliwych reporterów. Poprzedniego dnia wyrzuciła go z budynku. Teraz uśmiechnęła się do niego, pijana podnieceniem, niczym skoczek rozpoczynający długi lot ku ziemi.

— Nadal chcesz przeprowadzić ze mną wywiad?

Natychmiast połknął przynętę.

— Tylko powoli. Nie tutaj. Rozumiesz, śledzą mnie. — Konspiracyjnie zniżyła głos. — Rząd ukrywa pewne fakty. To co wiem, mogłoby rozsadzić administrację. Dane dotyczące więźniów. Mógłbyś na zawsze zyskać reputację.

— Zatem gdzie? — spytał łapczywie.

— Co powiesz na port promowy? W ich barze jest zazwyczaj spokojnie. Kupię ci drinka i możemy razem zaplanować kampanię. — Jej umysł odliczał mijające sekundy. Oczekiwała, że w każdej chwili drzwi mieszkania matki otworzą się gwałtownie. — Uprzedzam jednak, że to niebezpieczne. W hallu czeka dwóch agentów rządowych. Dwaj kolejni pełnią straż w garażu. Muszę minąć ich niepostrzeżenie. Jeśli ktoś się dowie, że z tobą rozmawiałam, stracisz szansę na następny wywiad. Nic brutalnego, po prostu dyskretne zniknięcie i pogłoski, że “musiałeś poddać się pewnym badaniom”. Wiesz, co mam na myśli? — była pewna, że nie miał pojęcia — jego reportaże dotyczyły głównie fantazji seksualnych — ale dostrzegła w jego oczach wizję dziennikarskiej chwały. Reporter odwrócił się do holowidzisty.

— John, daj jej swoją kurtkę, kapelusz i holowid.

Cordelia upchnęła włosy pod kapelusz z szerokim rondem, osłoniła kurtką mundur i demonstracyjnie uniosła holowid. Zjechali windą do garażu. Przy wejściu czekało dwóch mężczyzn w błękitnych mundurach.

Cordelia poprawiła holowid na ramieniu, dyskretnie zasłaniając twarz uniesioną ręką. Minęli strażników i skierowali się w stronę wozu dziennikarza.

W barze portowym zamówiła drinki i pierwsza pociągnęła głęboki łyk.

— Zaraz wrócę — przyrzekła, po czym zostawiła go tam z dwiema nie zapłaconymi szklankami alkoholu.

Następny przystanek to komputer biletowy. Wywołała rozkład lotów. Przez najbliższych sześć godzin żaden statek pasażerski nie odlatywał na Escobar. To stanowczo zbyt długo. Z pewnością w pierwszej kolejności przeszukają port. W tym momencie minęła ją kobieta w mundurze portowym. Cordelia zatrzymała ją.

— Przepraszam, chciałabym dowiedzieć się czegoś o rozkładzie lotów prywatnych frachtowców lub jakichkolwiek innych prywatnych statków, które odlatują w ciągu najbliższych paru godzin.

Kobieta zmarszczyła brwi, po czym uśmiechnęła się, nagle rozpoznając kogo ma przed sobą.

— To pani kapitan Naismith, prawda?

Serce Cordelii zatrzepotało obłąkańczo, po czym podjęło przerwaną pracę. Spokojnie. Tylko spokojnie.

— Tak. Hmm… Prasa nie daje mi odetchnąć. Jestem pewna, że pani to rozumie. — Cordelia posłała kobiecie spojrzenie, które wydźwignęło ją do zamkniętego kręgu władzy. — Chciałabym załatwić to dyskretnie. Czy mogłybyśmy przejść do biura? Wiem, że pani nie jest taka, jak oni. Pani szanuje cudzą prywatność. Widzę to w pani twarzy.

— Naprawdę? — Kobieta, pochlebiona i podniecona, zaprowadziła Cordelię do siebie. W biurze wywołała pełny rozkład lotów, który Cordelia przejrzała pospiesznie.

— Hmm. To wygląda nieźle. Za godzinę można odlecieć na Escobar. Czy pilot przeszedł już na statek?

— Ten frachtowiec nie ma pozwolenia na przewóz pasażerów.

— Nie szkodzi. Chcę tylko pomówić z pilotem. Osobiście i na osobności. Może go pani jakoś złapać?

— Spróbuję. — Udało jej się. — Spotka się z panią w doku numer dwadzieścia siedem, ale musi się pani pospieszyć.

— Dziękuję. Poza tym… Wie pani, dziennikarze zatruwają mi życie. Są zdolni do wszystkiego. Para z nich posunęła się nawet do tego, by założyć mundury Sił Ekspedycyjnych. Wciąż próbują się do mnie dostać. Twierdzą, że nazywają się kapitan Mehta i komodor Tailor. Są strasznie uciążliwi. Jeśli któryś z nich zacznie tu węszyć, mogłaby pani zapomnieć, że mnie pani widziała?

— Ależ oczywiście, pani kapitan Naismith.

— Proszę mi mówić Cordelia. Jest pani wspaniała. Dzięki!

Pilot był bardzo młody. Zaczynał dopiero pracę na frachtowcach, zbierając doświadczenie konieczne do bardziej odpowiedzialnej roli pilota statków pasażerskich. On także ją rozpoznał i natychmiast poprosił o autograf.

— Przypuszczam, że zastanawiasz się, dlaczego zostałeś wybrany — zaczęła, składając podpis. Nie miała pojęcia, do czego zmierza, wiedziała jedynie, że sądząc po jego wyglądzie, należał do osób, które nigdy nie wygrywają żadnej dyskusji.

— Ja, proszę pani?

— Wierz mi, służby bezpieczeństwa bardzo dokładnie zbadały twoje życie. Jesteś godny zaufania. Właśnie tak stwierdzili. Naprawdę godny zaufania.

— Och, z pewnością nie dowiedzieli się o kordolicie! — W jego oczach niepokój zmagał się z reakcją na komplement.

— Jesteś także pomysłowy — improwizowała Cordelia, zastanawiając się, co to jest kordolit. Nigdy o nim nie słyszała. — Idealny człowiek do tej misji.

— Jakiej misji?

— Cii, nie tak głośno. Wypełniam tajną misję, zleconą mi przez prezydenta. Osobiście. Jest tak delikatna, że nie wie o niej nawet departament wojny. Jeżeli wieści się rozniosą, będzie to miało poważne polityczne reperkusje. Muszę przekazać cesarzowi Barrayaru tajne ultimatum. Nikt nie może jednak wiedzieć, że opuściłam Kolonię Beta.

— Mam tam panią zabrać? — spytał zdumiony. — Mój plan lotu…

Wygląda na to, że mogłabym przekonać tego dzieciaka, aby zawiózł mnie na sam Barrayar, korzystając z paliwa pracodawcy. Ale oznaczałoby to koniec jego kariery. Sumienie powstrzymało rozszalałą ambicję.

— Nie, nie. Twój plan lotu musi być taki sam, jak zwykle. Na Escobarze mam się spotkać z przedstawicielami tajnej siatki. Po prostu zabierzesz dodatkowy element ładunku, nie figurujący w manifeście. Mnie.

— Nie mam pozwolenia na przewóz pasażerów, proszę pani.

— Wielkie nieba. Sądzisz, że tego nie wiemy? Jak sądzisz, dlaczego zostałeś wybrany spomiędzy setek kandydatów przez samego prezydenta?

— O rany. A nawet na niego nie głosowałem.

Zaprowadził ją na pokład lądownika i posadził pomiędzy dostarczonymi w ostatniej chwili towarami.

— Zna pani wszystkie wielkie nazwiska w Zwiadzie, prawda? Lightnera, Parnella… Czy myśli pani, że mogłaby mnie im pani przedstawić?

— Nie wiem. Ale kiedy wrócisz z Escobaru, poznasz wiele ważnych osobistości z Sił Ekspedycyjnych i służb bezpieczeństwa. Obiecuję ci to. — Czy kiedykolwiek…

— Czy mogę zadać pani osobiste pytanie?

— Czemu nie? Wszyscy to robią.

— Czemu ma pani na nogach kapcie?

Spuściła wzrok.

— Przykro mi, pilocie-oficerze Mayhew. To tajna informacja.

— Och. — Powędrował naprzód, szykując się do startu.

Wreszcie sama, oparła czoło o chłodną plastykową ściankę skrzyni i zapłakała cicho z żalu nad samą sobą.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Około południa czasu lokalnego wynajęty przez nią w Vorbarr Sultanie lotniak znalazł się nad długim jeziorem. Jego pofałdowane brzegi porastały pnącza, nieco dalej wznosiły się strome, pokryte krzakami wzgórza. Tutejsza nieliczna ludność była bardzo rozproszona; jedynie na brzegu jeziora wznosiła się niewielka wioska. Wysoki skalisty przylądek wieńczyły ruiny starych fortyfikacji. Cordelia okrążyła je, po raz kolejny zerkając na mapę, na której stanowiły jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych. Kierując się na północ, minęła trzy rozległe posiadłości i w końcu wylądowała na wspinającym się po wzgórzu podjeździe.

Stary zaniedbany dom, zbudowany z miejscowego kamienia, zlewał się z porastającą zbocza wzgórza roślinnością. Cordelia wyłączyła silnik, zwinęła skrzydła, schowała do kieszeni kluczyki i siedziała dalej, wpatrując się niepewnie w rozświetlony słońcem front domu.

Zza zakrętu wyłoniła się wysoka postać, odziana w osobliwy, brązowo-srebrny mundur. Mężczyzna, maszerujący ku niej miarowym krokiem, był uzbrojony — jego dłoń pieściła wiszącą na biodrze kaburę. W tym momencie Cordelia zrozumiała, że Vorkosigan musi przebywać w pobliżu, bowiem mężczyzną tym był sierżant Bothari. Sprawiał wrażenie całkowicie zdrowego, przynajmniej fizycznie.

Wyskoczyła z lotniaka.

— Dobry wieczór, sierżancie. Czy zastałam admirała Vorkosigana?

Przez moment przyglądał się jej spod zmrużonych powiek, po czym jego twarz wygładziła się i zasalutował.

— Pani kapitan Naismith. Tak.

— Wyglądasz znacznie lepiej, niż podczas naszego ostatniego spotkania.

— Słucham?

— Okręt flagowy. Na Escobarze.

Bothari sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Ja… nie pamiętam Escobaru. Admirał Vorkosigan twierdzi, że tam byłem.

— Rozumiem. — Odebrali ci pamięć. A może sam to zrobiłeś? Teraz nie da się tego stwierdzić. — Przykro mi to słyszeć. Służyłeś bardzo dzielnie.

— Naprawdę? Po wojnie zostałem zwolniony ze służby.

— Ach, tak. Skąd zatem ten mundur?

— To liberia księcia Vorkosigana. Zatrudnił mnie w swojej straży przybocznej.

— Jestem pewna, że wiernie mu służysz. Czy mogę się zobaczyć z admirałem Vorkosiganem?

— Jest na tyłach, proszę pani. Może pani tam iść. — Po tych słowach odszedł, najwyraźniej kontynuując obchód.

Cordelia okrążyła dom, czując na plecach ciepłe promienie słońca. Nie przyzwyczajona do podobnego stroju, co chwila plątała się w wirującej wokół kolan spódnicy. Kupiła ją wczoraj w Vorbarr Sultanie. Częściowo dla zabawy, przede wszystkim jednak dlatego, iż jej stary brązowy mundur Zwiadu, obecnie pozbawiony insygniów, przyciągał uwagę przechodniów. Ciemny kwiatowy wzór tkaniny cieszył jej oczy. Włosy Cordelii były rozpuszczone i rozdzielone pośrodku. Podtrzymywały je dwa emaliowane grzebienie, także kupione poprzedniego dnia.

Nieco wyżej na zboczu rozciągał się ogród, otoczony niskim murem z szarego kamienia. Nie, nie ogród, uświadomiła sobie zbliżywszy się nieco; cmentarz. Zajmował się nim stary mężczyzna w znoszonym kombinezonie — klęcząc na ziemi sadził właśnie małe kwiatki wyjmując je z płaskiego kosza. Kiedy Cordelia otwarła furtkę, spojrzał na nią mrużąc oczy. Natychmiast wiedziała, kto to. Był nieco wyższy niż jego syn, zaś mięśnie z wiekiem zanikły, zastąpione żylastą tężyzną, lecz w rysach jego twarzy dostrzegła Vorkosigana.

— Czy mam przyjemność z generałem księciem Vorkosiganem? — Zasalutowała mu odruchowo, po czym uświadomiła sobie, jak dziwnie musi to wyglądać, zważywszy jej strój. Mężczyzna podniósł się sztywno. — Nazywam się kapi… Nazywam się Cordelia Naismith. Jestem przyjaciółką Arala. Ja… nie wiem, czy wspominał o mnie. Czy jest tutaj?

— Witam panią — wyprostował się, niemal stając na baczność, i pozdrowił ją uprzejmym skinieniem głowy, jakże boleśnie znajomym. — Mówił bardzo niewiele i nie sądziłem, abym kiedykolwiek panią spotkał. — Powoli jego usta skrzywiły się w uśmiechu. Cordelia miała wrażenie, że nie był on zbyt częstym gościem na tej twarzy. — Nie ma pani pojęcia, jak bardzo cieszy mnie fakt, że się myliłem. — Obejrzał się przez ramię, wskazując gestem pod górę. — Na szczycie wzniesienia stoi altana, z widokiem na jezioro. Mój syn spędza tam większość czasu.

— Rozumiem. — Cordelia dostrzegła ścieżkę, mijającą cmentarz i wspinającą się w górę. — Sama nie wiem, jak to ująć, ale… Czy jest trzeźwy?

Książę spojrzał w niebo, sprawdzając położenie słońca, po czym ściągnął zasuszone wargi.

— O tej porze prawdopodobnie nie. Zaraz po powrocie do domu pił jedynie po obiedzie, jednakże stopniowo zaczynał coraz wcześniej. To bardzo niepokojące, ale niewiele mogę poradzić. Choć, jeśli jego żołądek znów zacznie krwawić… — urwał, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem. — Uważam, że zanadto przeżywa escobarską klęskę. Nikt nie domagał się jego rezygnacji.

Cordelia wydedukowała, że stary książę nie należał do kręgu wtajemniczonych w tę sprawę i pomyślała: to nie klęska zamordowała jego ducha, ale sukces. Na głos rzekła:

— Wiem, że lojalność wobec waszego cesarza była dla niego istotnym punktem honoru. — Niemal ostatnim jego szańcem, a cesarz postanowił zmiażdżyć go do fundamentów, powołując się na wyższe racje…

— Może pani do niego pójdzie — zasugerował starzec. — Choć muszę panią ostrzec, że to nie jest dla niego najlepszy dzień.

— Dziękuję. Rozumiem to.

Książę wciąż stał, odprowadzając ją wzrokiem, podczas gdy ona opuściła ogrodzony teren i zaczęła wspinać się krętą ścieżką. Zacieniały ją drzewa, większość z nich przeniesiona z Ziemi, oraz inna roślinność, która w opinii Cordelii musiała być miejscowa. Szczególnie rzucił się jej w oczy żywopłot z przypominających krzewy roślin, obsypanych kwiatami — przynajmniej zakładała, że były to kwiaty, Dubauer wiedziałby na pewno — przypominającymi małe różowe strusie piórka.

Altana była budowlą o lekko orientalnym charakterze, z nieco zniszczonego drewna. Roztaczał się z niej wspaniały widok na błyszczące jezioro. Całą konstrukcję porastały pnącza, spajając ją na zawsze z kamienistym gruntem. Budynek był otwarty z wszystkich czterech stron. W środku stały dwa niezbyt eleganckie szezlongi, wielki wyblakły fotel z podnóżkiem oraz stolik, na którym dostrzegła dwie karafki, kilka kieliszków oraz butelkę gęstego białego płynu.

Vorkosigan leżał wyciągnięty w fotelu. Miał zamknięte oczy, gołe stopy oparł na podnóżku. Obok leżała niedbale odrzucona para sandałów. Cordelia przystanęła w wejściu i przyjrzała mu się z delikatnym uniesieniem. Miał na sobie stare czarne spodnie mundurowe i bardzo cywilną koszulę w krzykliwy, kwiecisty wzór. Najwyraźniej tego ranka zapomniał o goleniu. Zauważyła, że jego palce u nóg są porośnięte drobnymi, czarnymi, kręconymi włoskami, podobnie jak wierzch dłoni. Uznała, że zdecydowanie jej się podobają. W istocie już czuła niemądre przywiązanie do każdej części jego ciała. Mniej zachęcająca była otaczająca go aura zaniedbania. Był zmęczony. Bardziej niż zmęczony. Chory.

Uniósł odrobinę powieki i sięgnął po kryształową szklankę, pełną bursztynowego płynu. Nagle jakby zmienił zamiar i zamiast tego podniósł białą butelkę. Obok niej stała maleńka miarka, Vorkosigan jednak zignorował ją, pociągając prosto ze źródła długi łyk białego płynu. Przez chwilę, krzywiąc się spoglądał na butelkę, po czym zamienił ją na szklankę i wychylił zawartość, przepłukując nią usta. Następnie opadł na fotel, osuwając się jeszcze bardziej.

— Płynne śniadanie? — spytała Cordelia. — Czy jest równie smaczne, jak owsianka i sos z sera pleśniowego?

Jego oczy otwarły się gwałtownie.

— Ty — powiedział szorstko, po sekundzie — nie jesteś halucynacją. — Zaczął wstawać, po chwili jednak rozmyślił się i zastygł, uświadamiając sobie swój stan. — Nie chciałem, abyś zobaczyła…

Cordelia weszła powoli po prowadzących pod dach schodkach, wspięła się na szezlong i usiadła. Do diaska, pomyślała, zaskoczyłam go nie przygotowanego. Jest wytrącony z równowagi. Jak go uspokoić? Chciałabym, aby już nigdy nie opuszczał go spokój…

— Próbowałam skontaktować się z tobą wczoraj, tuż po wylądowaniu, ale cię nie zastałam. Jeśli spodziewasz się halucynacji, to musi to być niezły napój. Czy mógłbyś nalać mi odrobinę?

— Sądzę, że wolałabyś coś innego. — Nalał jej płynu z drugiej karafki. Wciąż jeszcze wyglądał na wstrząśniętego. Zaciekawiona, spróbowała z jego szklanki.

— Fu! To nie jest wino.

— Brandy.

— O tej porze?

— Jeśli zacznę tuż po śniadaniu — wyjaśnił — zazwyczaj w porze lunchu udaje mi się osiągnąć stan całkowitej nieświadomości.

Do lunchu już całkiem blisko, pomyślała. Z początku jego mowa zmyliła ją — wyraźna, jedynie nieco wolniejsza i ostrożniejsza niż zwykle.

— Muszą istnieć mniej trujące środki znieczulające. — Słomkowe wino, którego jej nalał, było znakomite, choć jak na jej gust nieco zbyt wytrawne. — Robisz to codziennie?

— Boże, nie — zadrżał. — Najwyżej dwa, trzy razy w tygodniu. Przez jeden dzień piję, przez następny choruję — kac równie skutecznie odwodzi myśli od pewnych spraw — poza tym załatwiam interesy ojca. W ciągu ostatnich kilku lat bardzo zwolnił tempo.

Vorkosigan stopniowo wracał do siebie, w miarę jak znikało początkowe przerażenie, że Cordelia uzna go za odrażającego. Usiadł prosto i znajomym gestem potarł lewą ręką twarz, jakby chciał pozbyć się odrętwienia. Zręcznie zmienił temat.

— Ładna sukienka. To wielka poprawa po tamtych pomarańczowych ciuchach.

— Dzięki — odparła, natychmiast biorąc z niego przykład. — Przykro mi, że nie mogę powiedzieć tego samego o twojej koszuli. Czy przypadkiem sam ją wybrałeś?

— Nie. To prezent.

— Co za ulga.

— Swego rodzaju dowcip. Paru moich oficerów kupiło mi ją z okazji mojej pierwszej promocji admiralskiej. Jeszcze przed Komarrem. Kiedy ją zakładam, zawsze o nich myślę.

— Cóż, to miłe. W takim razie chyba do niej przywyknę.

— Trzech z tamtej czwórki już nie żyje. Dwóch zginęło na Escobarze.

— Rozumiem. — To tyle, jeśli chodzi o lekką rozmowę. Z namysłem pokręciła kieliszkiem, patrząc na wirujące wino. — Marnie wyglądasz, wiesz? Niemal ciastowato.

— Tak. Przestałem ćwiczyć. Bothari jest urażony.

— Cieszę się, że Bothari nie miał większych kłopotów z powodu Vorrutyera.

— Było dość trudno, ale zdołałem uratować mu skórę. Pomogły w tym zeznania Illyana.

— A jednak go zwolnili.

— Honorowo. Ze względów medycznych.

— Czy ty namówiłeś ojca, żeby go zatrudnił?

— Owszem. Wydawało mi się to najlepszym wyjściem. Bothari nigdy nie będzie normalny w sposób, w jaki my rozumiemy normalność. Przynajmniej jednak ma teraz mundur, broń i przepisy, których może się trzymać. To daje mu coś w rodzaju punktu zaczepienia. — Powoli przesunął palcem po brzegu szklanki z brandy. — Przez cztery lata służył u Vorrutyera. Kiedy po raz pierwszy przeniesiono go na “Generała Vorkrafta”, nie był w zbyt dobrym stanie. Początki rozdwojenia jaźni, podwójne wspomnienia, i tak dalej. Dość przerażająca perspektywa. Służba w wojsku to jedyna ludzka działalność, jakiej potrafi sprostać. Daje mu przynajmniej odrobinę szacunku dla siebie samego. — Uśmiechnął się do niej. — Natomiast ty wyglądasz cudownie. Czy zostaniesz na jakiś czas?

Na jego twarzy dostrzegła niepewną tęsknotę, przejmujące pragnienie, zduszone brzemieniem lęku. Tak długo się wahaliśmy, że weszło nam to w krew, pomyślała. I nagle zrozumiała, że Vorkosigan lęka się, czy przypadkiem nie składa mu tylko wizyty. Diablo długa podróż po to, by jedynie odbyć pogawędkę, kochany. Naprawdę jesteś pijany.

— Tak długo, jak zechcesz. Kiedy wróciłam do domu, odkryłam, że wszystko się zmieniło. A może to ja się zmieniłam? Nic już do niczego nie pasowało. Obraziłam prawie wszystkich i wyjechałam wyprzedzając o krok całe mnóstwo kłopotów. Nie mogę wrócić. Złożyłam rezygnację — wysłałam ją z Escobaru — a wszystko, co posiadam, leży na tylnym siedzeniu lotniaka.

Napawała się zachwytem, jaki rozbłysł w jego oczach w czasie jej przemowy, gdy Vorkosigan w końcu zrozumiał, że przyjechała na stałe. Sama także była zadowolona.

— Wstałbym — oznajmił, przesuwając się nieco na bok — ale z jakichś przyczyn nogi pierwsze odmawiają mi posłuszeństwa, a dopiero na końcu przestaje działać język. Wolałbym paść ci do stóp w sposób bardziej kontrolowany. Niedługo mi się polepszy. A na razie czy zechciałabyś tu usiąść?

— Z przyjemnością. — Przesiadła się. — A nie zgniotę cię? Jestem dość wysoka.

— Ależ nie. Nie znoszę drobnych kobiet. Ach, tak już lepiej.

— O, tak. — Przytuliła się do niego, obejmując jego pierś i składając głowę na ramieniu. Uniosła nawet jedną nogę i przełożyła przez poręcz, aby podkreślić fakt, że został schwytany na zawsze. Jej jeniec wydał z siebie coś pomiędzy westchnieniem a śmiechem, i Cordelia poczuła nagle, że chciałaby tak siedzieć do końca świata.

— Wiesz chyba, że będziesz musiał zrezygnować ze swojego alkoholowego samobójstwa?

Przechylił głowę.

— Myślałem, że działam subtelnie.

— Niespecjalnie.

— Cóż, to mi odpowiada. To wszystko było szalenie nieprzyjemne.

— Owszem, bardzo zmartwiłeś twojego ojca. Dziwnie mnie powitał.

— Mam nadzieję, że nie zmierzył cię swym słynnym wyniosłym spojrzeniem. Potrafi w sekundę zmrozić człowieka. Ćwiczył je przez całe życie.

— Ależ nie. Uśmiechnął się.

— Dobry Boże — kąciki jego oczu zmarszczyły się zabawnie.

Cordelia roześmiała się i przekrzywiła szyję, aby spojrzeć mu prosto w twarz. Rzeczywiście, tak było lepiej…

— Ogolę się — przyrzekł w wybuchu entuzjazmu.

— Nie ma powodu do pośpiechu. Ja także chcę odpocząć. Znaleźć swój własny, osobisty spokój.

— Rzeczywiście, spokój. — Wtulił twarz w jej włosy, wciągając w nos ich zapach. Czuła, jak jego mięśnie odprężają się niczym nagle zwolniona cięciwa.

Kilka tygodni po ślubie wybrali się razem w pierwszą wspólną podróż. Cordelia towarzyszyła Vorkosiganowi w jego tradycyjnej pielgrzymce do Cesarskiego Szpitala Wojskowego w Vorbarr Sultanie. Jechali wozem naziemnym, pożyczonym od księcia. Bothari jak zawsze wziął na siebie obowiązki kierowcy i ochroniarza. W oczach Cordelii, która zaczynała poznawać go na tyle dobrze, by móc przeniknąć milczącą fasadę, sprawiał wrażenie podenerwowanego. Zerknął niepewnie nad jej głową, spoglądając na siedzącego po drugiej stronie Vorkosigana.

— Powiedział jej pan?

— Owszem, wszystko. Nie martwcie się, sierżancie.

— Myślę, że postępuje pan właściwie — dodała zachęcająco Cordelia. — Jestem bardzo rada.

Odprężył się nieco i uśmiechnął.

— Dziękuję, milady.

W sekrecie przyjrzała się jego profilowi, przebiegając w myślach cały katalog problemów, jakie Bothari zawiezie dziś wieczór do wynajętej przez siebie kobiety w posiadłości Vorkosiganów. Poważnie wątpiła w to, że zdoła je rozwiązać. Postanowiła zaryzykować parę pytań.

— Czy zastanawiałeś się nad tym, co powiesz jej o matce, kiedy urośnie? W końcu z pewnością zechce się dowiedzieć.

Skinął głową. Przez chwilę milczał, po czym odparł:

— Powiem, że nie żyje. Że byliśmy małżeństwem. Nasi ludzie gardzą bękartami. — Jego dłoń zacisnęła się na sterach. — Toteż ona nim nie będzie. Nikt jej tak nigdy nie nazwie.

— Rozumiem. — Powodzenia, pomyślała i zmieniła temat na mniej bolesny. — Czy wiesz już, jak ją nazwiesz?

— Elena.

— Bardzo ładnie, naprawdę. Elena Bothari.

— Tak brzmiało imię jej matki.

Uwaga ta do tego stopnia zdumiała Cordelię, że wymknęło jej się pytanie:

— Myślałam, że nie pamiętasz Escobaru?

Po chwili wahania wyjaśnił:

— Jeśli wie się, jak to zrobić, można zwalczyć działanie leków blokujących.

Vorkosigan uniósł brwi. Ewidentnie dla niego także stanowiło to nowinę.

— Jak to zrobiłeś, sierżancie? — spytał ostrożnie, obojętnym głosem.

— Ktoś, kogo kiedyś znałem, powiedział mi o tym… Zapisuje się wszystko, co chce się pamiętać, i myśli się o tym. Potem trzeba to schować, tak samo jak kiedyś schowaliśmy przed Radnovem pańskie tajne rozkazy — wtedy też ich nie znaleźli. Pierwsza rzecz po powrocie, jeszcze zanim uspokoi się żołądek, to wyjąć listę i spojrzeć na nią. Jeżeli pamięta się choćby jedną pozycję, to zazwyczaj, zanim wrócą, można sobie przypomnieć resztę. Potem to samo, na okrągło. Jest znacznie łatwiej, jeśli ma się jakąś pamiątkę.

— A ty? Masz jakąś pamiątkę? — spytał Vorkosigan, wyraźnie zafascynowany opowieścią sierżanta.

— Kosmyk włosów. — Bothari milczał przez długą chwilę. — Miała długie czarne włosy. Bardzo ładnie pachniały.

Cordelia, poruszona i zaniepokojona jego opowieścią, rozsiadła się wygodniej i zaczęła wyglądać na zewnątrz. Vorkosigan sprawiał wrażenie lekko natchnionego, jak człowiek, który znalazł brakujący fragment bardzo trudnej układanki. Cordelia obserwowała zmieniającą się scenerię, napawając się jasnym blaskiem słońca i letnim powietrzem tak chłodnym, że nie trzeba było żadnych osłon, aby się przed nim uchronić. W zagłębieniach pomiędzy wzgórzami dostrzegła przebłyski zieleni i wody. Zauważyła też coś innego. Widząc, w którą stronę patrzy, Vorkosigan skomentował.

— A zatem ich zauważyłaś?

Bothari uśmiechnął się lekko.

— Tego lotniaka, który trzyma się za nami? — upewniła się Cordelia. — Czy wiesz, kto to jest?

— Cesarska Służba Bezpieczeństwa.

— Zawsze cię śledzą, kiedy jedziesz do stolicy?

— W ogóle nie spuszczają ze mnie oczu. Niełatwo było przekonać ludzi, że serio myślę o wycofaniu się z życia publicznego. Przed twoim przybyciem zabawiałem się graniem im na nerwach. Na przykład brałem po pijaku lotniaka i uprawiałem wyścigi przy świetle księżyca w kanionach na południu. Lotniak jest nowy i bardzo szybki. To ich doprowadzało do szału.

— Na Boga, sam opis brzmi groźnie. Naprawdę to robiłeś?

Przybrał lekko zawstydzoną minę.

— Obawiam się, że tak. Wówczas nie przypuszczałem, że się tu zjawisz. To mnie ekscytowało. Ostatni raz tak zachłystywałem się adrenaliną jako nastolatek. Później wystarczyła mi służba w wojsku.

— Dziwne, że się nie rozbiłeś.

— Raz mi się to zdarzyło — przyznał. — Drobna stłuczka. To mi przypomina, że powinienem sprawdzić, jak przebiega naprawa. Guzdrzą się niemożliwie. Alkohol sprawił, że zupełnie oklapłem, ale nigdy nie starczyło mi odwagi, by nie zapiąć pasów. Obyło się bez szkód — poza samym lotniakiem i nerwami agentów kapitana Negriego.

— Dwa razy — wtrącił niespodziewanie Bothari.

— Słucham, sierżancie?

— Rozbił się pan dwa razy. — Wargi Bothariego zadrżały. — Nie pamięta pan drugiego wypadku. Pański ojciec stwierdził, że nie jest zaskoczony. Pomogliśmy — no cóż, wylać pana z kabiny. Przez cały dzień nie odzyskiwał pan przytomności.

— Nabierasz mnie, sierżancie? — spytał Vorkosigan zszokowany.

— Nie, admirale. Może pan obejrzeć sobie szczątki lotniaka. Są rozsypane na przestrzeni ponad półtora kilometra w głębi Uskoku Dendarii.

Vorkosigan odchrząknął i skulił się w fotelu.

— Rozumiem. — Przez chwilę milczał, po czym dodał: — Jakież to nieprzyjemne mieć dziurę w pamięci.

— Owszem — zgodził się łagodnie Bothari.

Cordelia zerknęła na podążający za nimi lotniak, widoczny w przerwie między wzgórzami.

— Czy obserwują nas bez przerwy? Nawet mnie?

Vorkosigan uśmiechnął się widząc, jak zmieniła się na twarzy.

— Od chwili, gdy postawiłaś stopę w porcie w Vorbarr Sultanie. Tak przynajmniej sądzę. Przypadek zrządził, iż obecnie, po Escobarze, stałem się dość znaną postacią. Prasa, jedząca z ręki Ezara Vorbarry, zrobiła ze mnie coś w rodzaju bohatera w stanie spoczynku, który porażkę przemienił w zwycięstwo, i tak dalej — absolutny bełkot. Po podobnej gadaninie żołądek boli mnie jeszcze bardziej, niż po brandy. Powinienem był lepiej się spisać. W końcu wiedziałem o wszystkim z góry. Poświęciłem zbyt wiele krążowników, osłaniając statki transportowe — trzeba było jednak tak postąpić, dyktowała to czysta arytmetyka…

Widziała po jego twarzy, że myśli Vorkosigana po raz tysięczny wędrują utartym szlakiem wojskowych “co by było, gdyby…”. Niech diabli wezmą Escobar, pomyślała, niech diabli wezmą twego cesarza, Serga Vorbarrę i Gesa Vorrutyera. Splot przypadków, który sprawił, iż chłopięce marzenia o heroizmie przekształciły się w koszmarny sen o morderstwie, oszustwie i zbrodni. Jej obecność działała na niego kojąco, ale nie wystarczała; nadal coś było nie tak, coś z uporem nie grało.

W miarę, jak zbliżali się do Vorbarr Sultany, wzgórza obniżały się coraz bardziej, tworząc żyzną równinę. Widzieli coraz większe skupiska ludności. Samo miasto dosiadało okrakiem szerokiej srebrzystej rzeki. Na stromych cyplach i urwiskach wznosiły się najstarsze budynki rządowe, wiekowe fortece, zaadaptowane do współczesnych celów. Wokół nich, na północ i południe, rozlewało się nowoczesne miasto.

Nowe biura rządu mieściły się w masywnych ekonomicznych monolitach, skupionych pomiędzy fortecami. Ich wóz minął kompleks rządowy, kierując się w stronę jednego ze słynnych miejskich mostów, prowadzących do północnej dzielnicy miasta.

— Mój Boże, co się tu stało? — spytała Cordelia, gdy minęli zespół wypalonych budynków, ponurych czarnych szkieletów.

Vorkosigan uśmiechnął się kwaśno.

— Jeszcze dwa miesiące temu, przed rozruchami, mieściło się tu Ministerstwo Edukacji Politycznej.

— Na Escobarze, w drodze tutaj, słyszałam o zamieszkach, ale nie miałam pojęcia, że były tak potężne.

— Bo w rzeczywistości nie były. Starannie nimi kierowano. Osobiście uważałem, że to diablo niebezpieczny sposób załatwiania porachunków, choć niewątpliwie stanowi pewien postęp w porównaniu z subtelnością defenestracji Rady Koronnej za czasów Yuriego Vorbarry. Co może zdziałać jedno pokolenie… Nie przypuszczałem, by Ezar zdołał zapędzić z powrotem tego dżina do butelki. Najwyraźniej jednak poradził sobie. Gdy tylko zginął Grishnov, wszystkie wcześniej wezwane oddziały, które z nie wyjaśnionych przyczyn zamiast trafić do ministerstwa, objęły straż wokół rezydencji cesarskiej — Vorkosigan prychnął — pojawiły się, by oczyścić ulicę. Wszyscy się rozeszli, poza kilkoma fanatykami i rodzinami ofiar poległych na Escobarze. Doszło do paru nieprzyjemnych starć, ale wiadomość o nich zatajono.

Przekroczyli rzekę i dotarli w końcu do wielkiego słynnego szpitala, przypominającego miasto wewnątrz miasta — rozległego kompleksu budynków w otoczonym murem parku. Podporucznik Koudelka był sam w pokoju. Z ponurą miną leżał na łóżku, ubrany w zieloną mundurową piżamę. Z początku Cordelii wydało się, że pomachał do nich, kiedy jednak ujrzała, że jego lewa ręka miarowo podnosi się i opada, zrozumiała, że się myliła.

Kiedy jego były dowódca wszedł do pokoju, Koudelka wstał i uśmiechnął się, pozdrawiając Bothariego skinieniem głowy. Na widok Cordelii, drepczącej tuż za Vorkosiganem, jego twarz rozjaśniła się. Bardzo się zmienił od czasu, kiedy go ostatnio widziała.

— Pani kapitan Naismith! To znaczy lady Vorkosigan — nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze panią zobaczę.

— Też się tego nie spodziewałam. Cieszę się, że się myliłam — uśmiechnęła się do niego.

— Moje gratulacje, admirale. Dziękuję, że zawiadomił mnie pan. Brakowało mi pana przez ostatnie tygodnie, ale widzę, że miał pan przyjemniejsze zajęcia. — Uśmiech rozbroił potencjalnie kąśliwą uwagę.

— Dziękuję, podporuczniku. Co się stało z twoją ręką?

Koudelka skrzywił się.

— Dziś rano upadłem i nastąpiło spięcie. Za kilka minut powinien pojawić się lekarz, żeby to naprawić. Mogło być gorzej.

Cordelia dostrzegła, że skórę na jego ręce pokrywała siateczka cienkich czerwonych blizn, tworzących plan układu wszczepionych mu sztucznych nerwów.

— A zatem znów jesteś na chodzie. To dobra nowina — rzucił zachęcająco Vorkosigan.

— Tak, mniej więcej. — Koudelka rozpromienił się nagle. — Przynajmniej jednak opanowali moje wnętrzności. Nie obchodzi mnie fakt, że nic tam nie czuję, grunt, że pozbyłem się tego przeklętego sztucznego odbytu.

— Czy bardzo cię boli? — spytała nieśmiało Cordelia.

— Niespecjalnie — odrzekł Koudelka. Natychmiast wyczuła, że kłamie. — Z pewnością najgorsze — poza tym, że jestem potwornie niezgrabny i wciąż wytrącony z równowagi — są wrażenia dotykowe. Nie ból, po prostu dziwne odczucia. Fałszywe sygnały. Tak jak próbowanie kolorów lewą stopą albo wyczuwanie rzeczy, których nie ma, na przykład robaków łażących po skórze, czy niewyczuwanie tego, co istnieje, jak gorąco… — jego wzrok powędrował ku prawej zabandażowanej kostce.

W tym momencie do pokoju wszedł doktor i rozmowa urwała się. Koudelka zdjął koszulę, doktor umocował do jego ramienia czytnik i zaczął wodzić po skórze pacjenta delikatnym chirurgicznym skanerem w poszukiwaniu krótkiego spięcia. Koudelka pobladł, wbijając wzrok w kolana, wreszcie jednak jego rozkołysana ręka zamarła, opadając bezwładnie na bok.

— Obawiam się, że przez resztę dnia będzie bezużyteczna — powiedział przepraszająco lekarz. — Jutro ją uruchomimy, kiedy zabierzemy się do pracy nad grupą mięśni przywodzących w twojej prawej nodze.

— Tak, tak — Koudelka pożegnał go gestem działającej prawej ręki. Lekarz pozbierał narzędzia i zniknął.

— Wiem, że sądzisz, iż to wszystko trwa bez końca — odezwał się Vorkosigan, spoglądając na sfrustrowaną twarz podporucznika. — Ale według mnie, za każdym razem, kiedy cię odwiedzam, wykazujesz coraz większe postępy. Wyjdziesz stąd — dodał stanowczo.

— Owszem. Chirurg twierdzi, że wykopią mnie za jakieś dwa miesiące — Koudelka uśmiechnął się. — Według nich nigdy już nie będę zdolny do walki. — Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty i twarz podporucznika gwałtownie posmutniała. — Och, admirale. Zamierzają mnie zwolnić! Cała ta siekanina na próżno! — Odwrócił się od nich zesztywniały i zawstydzony; dopiero po chwili odzyskał panowanie nad sobą.

Vorkosigan także odwrócił wzrok, nie narzucając się ze współczuciem i zaczekał, aż podporucznik spojrzy na nich ze starannie dopracowanym uśmiechem.

— Oczywiście rozumiem, dlaczego — dodał wesoło Koudelka, wskazując Bothariego, który w milczeniu podpierał ścianę, zasłuchany w rozmowę. — Kilka solidnych ciosów w stylu tych, jakimi zasypywałeś nas na ćwiczebnym ringu, a zacząłbym trzepotać jak ryba. Trudno to nazwać dobrym przykładem dla moich ludzi. Chyba będę musiał poszukać sobie pracy za biurkiem. — Popatrzył na Cordelię. — Co się stało z pani podporucznikiem, tym, który został trafiony w głowę?

— Po raz ostatni widziałam go już po Escobarze — zdaje się, że odwiedziłam go na dwa dni przed moim wyjazdem. Żadnych zmian. Tyle że wyszedł ze szpitala. Jego matka zrezygnowała z pracy, aby zapewnić mu stałą opiekę.

Koudelka pobladł i Cordelia czując nagły ból w sercu ujrzała bolesny wstyd, malujący się w jego oczach.

— A ja narzekam na takie drobiazgi. Przykro mi.

Potrząsnęła głową, nie ufając własnemu głosowi.

Później, kiedy przez chwilę znaleźli się z Vorkosiganem sami w korytarzu, Cordelia oparła głowę o jego ramię. Objął ją bez słowa.

— Teraz rozumiem, dlaczego po paru dniach zacząłeś pić już po śniadaniu. W tej chwili mnie samej przydałoby się coś mocniejszego.

— Czeka nas jeszcze jedna wizyta. Potem pójdziemy na lunch i wszyscy zamówimy sobie po drinku.

Ich następnym przystankiem było szpitalne skrzydło badawcze. Kierujący nim wojskowy lekarz serdecznie przywitał Vorkosigana. Tylko przez moment stracił rezon, kiedy bez żadnych dodatkowych wyjaśnień przedstawiono mu Cordelię jako lady Vorkosigan.

— Nie miałem pojęcia, że jest pan żonaty.

— Od niedawna.

— Ach, tak. Moje gratulacje. Cieszę się, że postanowił pan rzucić na nie okiem, zanim skończymy. W sumie to chyba najciekawszy moment. Czy milady zechciałaby zaczekać tutaj, podczas gdy my załatwimy sprawę? — dodał z zakłopotaniem.

— Lady Vorkosigan wie o wszystkim.

— Poza tym — dodała Cordelia — jestem tym osobiście zainteresowana.

Doktor zrobił zdumioną minę, lecz poprowadził ich do sali kontrolnej. Cordelia spojrzała pełnym powątpiewania wzrokiem na ostatnie pół tuzina kanistrów, stojących w równym rzędzie. Dołączył do nich dyżurny technik, ciągnąc za sobą wózek sprzętu, najwyraźniej wypożyczonego z oddziału pediatrycznego jakiegoś innego szpitala.

— Dzień dobry, admirale — powitał wesoło Vorkosigana. — Chce pan oglądać dzisiejszy wylęg?

— Wolałbym, żebyś określał to jakoś inaczej — wtrącił doktor.

— No tak, ale nie można tego przecież nazwać narodzinami — zauważył tamten rozsądnie. — Techniczne rzecz biorąc, wszystkie te dzieci już się urodziły. Proszę mi zatem powiedzieć, co to jest.

— W domu nazywamy to stłuczeniem flaszki — podsunęła Cordelia, z zainteresowaniem obserwując przygotowania.

Technik, układając porządnie mierniki i podstawiając wózek dziecinny pod świetlny grzejnik, zerknął na nią z ogromną ciekawością.

— Jest pani Betanką, prawda, milady? Moja żona znalazła w wiadomościach notkę na temat ślubu admirała. Drobnymi literkami na samym dole strony. Ja sam nigdy nie czytam kolumny towarzyskiej.

Lekarz, zdumiony, uniósł wzrok, po czym powrócił do swych urządzeń. Bothari udając spokój oparł się o ścianę, przymykając oczy. W rzeczywistości był czujny i spięty. Lekarz i technik zakończyli przygotowania i wezwali ich, by podeszli bliżej.

— Zupa gotowa? — mruknął technik.

— Tu jest. Wprowadź do kranu C…

Właściwa mieszanka hormonów trafiła do odpowiedniego otworu. Doktor raz po raz sprawdzał odczyty na swoim ekranie.

— Pięć minut od tej chwili. Zaczynamy mierzyć czas. — Lekarz odwrócił się do Vorkosigana. — Fantastyczna maszyna. Czy słyszał pan może o perspektywach zdobycia dodatkowych funduszy i personelu, który spróbowałby je zduplikować?

— Nie — odparł Vorkosigan. — Gdy tylko uwolnicie, skończycie, jakkolwiek by to nazwać — ostatnie żywe dziecko, moje związki z tym projektem kończą się nieodwołalnie. Będzie pan musiał pracować ze swymi przełożonymi. I wymyślić jakiekolwiek wojskowe zastosowanie dla tych urządzeń. Albo przynajmniej coś, co mogłoby być za nie uznane.

Doktor uśmiechnął się z namysłem.

— Myślę, że warto się tym zająć. To miła odmiana po wymyślaniu coraz to nowych metod zabijania.

— Czas, doktorze — rzucił technik i lekarz powrócił do przerwanych zajęć.

— Oddzielenie łożyska przebiega zgodnie z normą — kurczy się tak, jak należy. Wie pan, im lepiej to poznaję, z tym większym podziwem myślę o lekarzach, którzy wyjęli je z łona matek. W jakiś sposób musimy ściągnąć tu więcej studentów medycyny z innych planet. Wydobycie nie naruszonych łożysk musiało być… Tak. Tak. O tak. I teraz. Przełamcie pieczęć. — Skończył wprowadzać poprawki i uniósł wieko cylindra. — Przetnij błonę. No, jest. Ssanie, szybko.

Cordelia uświadomiła sobie, że Bothari, nadal przytulony do ściany, wstrzymuje oddech. Mokre, wymachujące nóżkami niemowlę zaczerpnęło powietrza i zakasłało, czując nagły chłód w płucach. Bothari także odetchnął. W opinii Cordelii dziewczynka wyglądała uroczo, nie zakrwawiona i znacznie mniej czerwona i pomarszczona niż zwykle dzieci, jakie zdarzyło jej się oglądać w holowidach. Niemowlę zaczęło krzyczeć — głośno, z całych sił. Vorkosigan podskoczył i Cordelia roześmiała się w głos.

— Wygląda idealnie. — Ani na moment nie odstępowała obu członków personelu medycznego, podczas gdy oni dokonywali pomiarów i pobierali próbki ze swej maleńkiej, zdumionej, oszołomionej i na wpół oślepionej podopiecznej.

— Czemu tak głośno krzyczy? — spytał nerwowo Vorkosigan. Podobnie jak Bothari wciąż jeszcze tkwił w miejscu jak przymurowany.

Ponieważ wie, że urodziła się na Barrayarze, pomyślała Cordelia, z najwyższym trudem powstrzymując cisnące się do ust słowa. Zamiast tego rzekła:

— Ty też byś płakał, gdyby grupka olbrzymów wyrwała cię z miłej ciepłej drzemki i zaczęła tobą podrzucać niczym workiem fasoli. — Cordelia i technik wymienili na wpół rozbawione, na wpół zachwycone spojrzenia.

— Doskonale, milady — stwierdził w końcu technik, gdy doktor powrócił do swej bezcennej maszyny.

— Moja szwagierka twierdzi, że powinno się trzymać je blisko siebie, o tak. Nie na długość ramienia. Ja też bym wrzeszczała, gdybym sądziła, że ktoś trzyma mnie nad dziurą, do której zaraz mnie wrzuci. No już, mała. Uśmiechnij się do cioci Cordelii. Właśnie tak. Cichutko, spokojnie. Zastanawiam się, czy byłaś dość duża, by pamiętać bicie serca matki. — Zanuciła coś niemowlęciu, które zacmokało ustami i ziewnęło. Zręcznym gestem owinęła małą kocykiem. — Masz za sobą długą, niezwykłą podróż.

— Czy chce pan zerknąć do środka? — Lekarz podszedł do mężczyzn. — Albo pan, sierżancie? Podczas ostatniej wizyty zadawał pan tak wiele pytań…

Bothari potrząsnął głową, lecz Vorkosigan zgodził się obejrzeć techniczną wystawę. Widać było wyraźnie, że doktor nie może się doczekać chwili, gdy objaśni mu przeznaczenie kolejnych eksponatów. Cordelia zaniosła dziecko sierżantowi.

— Chcesz ją potrzymać?

— A mogę, milady?

— Na Boga, nie musisz prosić mnie o pozwolenie. Wręcz przeciwnie.

Bothari delikatnie odebrał od niej dziecko. Jego potężne dłonie otuliły ją niczym kołderka. Przez chwilę wpatrywał się w twarz córeczki.

— Czy to na pewno właściwe dziecko? Sądziłem, że będzie miała większy nos.

— Sprawdzano to wiele razy — zapewniała go Cordelia z nadzieją, że Bothari nie zainteresuje się, skąd to wiedziała. Uznała jednak, iż to bezpieczne założenie. — Wszystkie noworodki mają małe noski. Aż do osiemnastego roku życia wygląd dzieci pozostaje wielką niewiadomą.

— Może będzie podobna do matki — rzucił z nadzieją.

Cordelia nie odezwała się ani słowem. Też miała taką nadzieję.

Doktor skończył pokazywać Vorkosiganowi wnętrzności swej wymarzonej maszyny. Vorkosigan zachowując uprzejmość zdołał niemal całkowicie opanować ogarniające go obrzydzenie.

— Czy też chcesz ją potrzymać, Aralu? — zaproponowała Cordelia.

— Niekoniecznie — odparł pośpiesznie.

— Poćwicz trochę. Może któregoś dnia przyda ci się wprawa. — Wymienili spojrzenia pełne dyskretnej nadziei i admirał rozluźnił się, pozwalając namówić się do wszystkiego.

— Hm. Miałem już w rękach koty cięższe od tej małej — odetchnął z ulgą, gdy lekarz zabrał dziewczynkę, aby dokończyć badania.

— Zobaczmy — rzucił. — To ta, której nie oddajemy do cesarskiego sierocińca, prawda? Co z nią zrobimy po okresie obserwacji?

— Poproszono mnie, abym zajął się nią osobiście — odparł Vorkosigan. — Chodzi o zachowanie prywatności jej rodziny. Lady Vorkosigan i ja dostarczymy ją prawnemu opiekunowi.

Lekarz spojrzał na niego z namysłem.

— Och. Rozumiem. — Nie patrzył na Cordelię. — To pan kieruje całym projektem. Może pan zrobić z nimi, co zechce. Nikt nie będzie zadawał żadnych pytań. Zapewniam o tym — dodał szczerze.

— Znakomicie. Jak długo trwa obserwacja?

— Cztery godziny.

— To dobrze. Możemy pójść na lunch. Cordelio, sierżancie?

— Czy mógłbym tu zostać, admirale? Nie jestem głodny.

— Oczywiście, sierżancie. Ludziom kapitana Negriego przydadzą się dodatkowe ćwiczenia.

W drodze do wozu Vorkosigan spytał:

— Z czego się śmiejesz?

— Wcale się nie śmieję.

— Twoje oczy aż błyszczą, tańczą w nich wesołe iskierki.

— Chodzi o lekarza. Obawiam się, że wspólnie zdołaliśmy wprowadzić go w błąd, choć nie mieliśmy takiego zamiaru. Nie połapałeś się w tym?

— Jak widać, nie.

— Myśli, że dziecko, które dziś odkorkowaliśmy, jest moje. Albo może twoje. Czy nawet nasze wspólne. Widziałam, jak w jego głowie kręcą się trybiki. Sądzi, że odgadł wreszcie, dlaczego wtedy zabroniłeś otwarcia kurków.

— Dobry Boże. — Vorkosigan chciał zawrócić.

— Nie, daj spokój. Jeśli będziesz próbował zaprzeczać, jedynie pogorszysz sprawę. Wiem o tym. Już wcześniej obwiniano mnie za grzechy Bothariego. Niech sobie myślą, co chcą. — Zamilkła. Vorkosigan przyjrzał się jej z boku.

— A teraz o czym myślisz? Wesołe iskierki zniknęły.

— Zastanawiam się, co stało się z jej matką. Jestem pewna, że ją spotkałam. Elena, długie czarne włosy. Na okręcie flagowym mogła być tylko jedna. Niewiarygodnie piękna. Rozumiem, w jaki sposób zwróciła na siebie uwagę Vorrutyera. Ale że ktoś tak młody musiał zetknąć się z podobną grozą.

— Kobiety nie powinny uczestniczyć w walce — oznajmił ponuro Vorkosigan.

— Ani mężczyźni, jeśli chcesz znać moją opinię. Czemu wasi ludzie próbowali wymazać jej wspomnienia? Czy to ty wydałeś taki rozkaz?

— Nie. Lekarz sam wpadł na ten pomysł. Było mu jej żal. — Jego rysy wyostrzyły się, oczy spoglądały w przestrzeń.

— To było coś niesamowitego. Wtedy tego nie rozumiałem, teraz jak sądzę, tak. Kiedy Vorrutyer z nią skończył — a w jej przypadku przeszedł samego siebie — wpadła w katatonię. Ja — dla niej było już za późno, ale właśnie wtedy postanowiłem, że coś takiego nigdy się nie powtórzy. Prędzej go zabiję i niech diabli wezmą plan cesarza. Najpierw Vorrutyera, potem księcia, wreszcie samego siebie. To powinno wystarczyć, by oczyścić Vorhalasa…

W każdym razie Bothari ubłagał go, aby oddał mu, jak to nazwał, ciało. Zabrał ją do własnej kabiny. Vorrutyer zakładał, że po to, aby ją dalej torturować, zapewne, by naśladować swego słodkiego mistrza. Vorrutyerowi to pochlebiło, więc zostawił ich samych. Bothari w jakiś sposób zdołał spiąć monitory. Nikt nie miał pojęcia, co wyczyniał u siebie przez każdą wolną chwilę, ale zjawił się u mnie z listą leków. Chciał, aby mu je przemycić. Maści znieczulające, środki do leczenia poszokowego — naprawdę przemyślany spis. Świetnie sobie radził z pierwszą pomocą. Zostało mu to z czasów służby. Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że jej nie torturuje, a jedynie chce, by Vorrutyer tak myślał. Był szalony, ale nie głupi. Pokochał ją na swój niesamowity sposób i miał dość sprytu, by nie pozwolić Vorrutyerowi odgadnąć prawdy.

— Zważywszy okoliczności, nie brzmi to specjalnie zwariowanie — zauważyła, wspominając plany Vorrutyera co do Vorkosigana.

— To może nie, ale sposób, w jaki to robił… Dostrzegłem parę rzeczy — Vorkosigan wypuścił powietrze. — Dbał o nią w swojej kabinie; karmił ją, ubierał, mył, cały czas prowadząc z nią szeptany dialog. Odpowiadał za obie strony. Najwyraźniej stworzył sobie skomplikowany fantastyczny scenariusz, w którym dziewczyna kochała go, w istocie była jego żoną. Normalna, szczęśliwa para. Czemu szaleniec nie miałby marzyć o normalności? Musiało ją to przerażać w chwilach, gdy odzyskiwała przytomność.

— O Boże. Żal mi go niemal tak samo jak jej.

— To niezupełnie tak. Pamiętaj, że również z nią sypiał i mam powody sądzić, że nie ograniczał swej fantazji małżeńskiej jedynie do słów. Przypuszczam, że wiem, dlaczego. Czy wyobrażasz sobie, żeby w normalnych okolicznościach Bothari znalazł się w promieniu stu kilometrów od takiej dziewczyny?

— Niespecjalnie. Escobarczycy wysłali przeciw wam najlepszych z najlepszych.

— Jak sądzę, to właśnie próbował zapamiętać z Escobaru. Z pewnością wymagało to niezwykłej siły woli. Jego terapia trwała kilka miesięcy.

— O rany — westchnęła Cordelia, prześladowana wizją wywołaną słowami Vorkosigana. Cieszyła się, że ma kilka godzin, aby się uspokoić, zanim znów zobaczy Bothariego. — Chodźmy teraz na drinka, dobrze?

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Lato chyliło się już ku końcowi, kiedy Vorkosigan zaproponował jej wyprawę do Bonsaklaru. Umówionego ranka byli już w połowie pakowania, kiedy Cordelia wyjrzała przez okno frontowej sypialni i powiedziała zduszonym głosem:

— Aralu, przed domem właśnie wylądował lotniak i wyszło z niego sześciu uzbrojonych mężczyzn. Rozeszli się po całej posiadłości.

Zaalarmowany Vorkosigan podbiegł do niej, ale na widok mężczyzn odprężył się wyraźnie.

— Wszystko w porządku. To ludzie księcia Vortali. Zapewne zamierza złożyć wizytę ojcu. Jestem zaskoczony, że znalazł czas, by wyrwać się ze stolicy. Słyszałem, że cesarz nie daje mu ani chwili wytchnienia.

W kilka minut później obok pierwszego lotniaka wylądował drugi i Cordelia po raz pierwszy ujrzała nowego barrayarskiego premiera. Opis księcia Serga, określający go mianem pomarszczonego błazna, był nieco przesadzony, ale trafny, zobaczyła szczupłego, skurczonego ze starości mężczyznę, który jednak nadal poruszał się żwawo i pewnie. W ręce miał laskę, lecz ze sposobu, w jaki nią gestykulował, Cordelia domyśliła się, że nie wynikało to z konieczności, lecz z przyzwyczajenia. Krótko przycięte białe włosy okalały łysą, pokrytą plamami wątrobowymi czaszkę, która połyskiwała w słońcu, kiedy premier w asyście dwóch pomocników, czy może ochroniarzy — Cordelia nie była pewna — ruszył przed siebie. Po sekundzie zniknął jej z oczu, kierując się do frontowych drzwi.

Cordelia i Vorkosigan zeszli na dół do hallu. Dwaj mężczyźni stali tam, rozmawiając przyjaźnie.

— Właśnie idzie — powiedział generał.

Vortala zmierzył ich wzrokiem, w którym czaiły się iskierki przenikliwego humoru.

— Aralu, mój chłopcze, miło cię widzieć w tak dobrym stanie. Czy to twoja betańska Pentesilea? Gratuluję schwytania tak pięknego jeńca. Milady. — Ukłonił się i ucałował jej dłoń w ekstrawaganckim pokazie dobrego wychowania.

Cordelia wzdrygnęła się, słysząc podobny opis własnej osoby, zdołała jednak wykrztusić w odpowiedzi:

— Witam pana.

Vortala z namysłem spojrzał jej w oczy.

— To miłe, że zdołał się pan wyrwać z miasta, by złożyć nam wizytę — powiedział Vorkosigan. — Jednak o mały włos się nie minęliśmy. Moja żona i ja… — dodał, podkreślając te słowa i napawając się nimi niczym łykiem wina o wspaniałym bukiecie — przyrzekłem, że zabiorę ją dziś nad ocean.

— Rozumiem. Tak się jednak składa, że nie jest to wizyta towarzyska. Występuję tu jako chłopiec na posyłki mojego władcy. I mam niestety bardzo mało czasu.

Vorkosigan skłonił się lekko.

— Zatem, panowie, zostawię was samych.

— Ha. Nie próbuj się wykręcać, chłopcze. To, co mam do powiedzenia, jest przeznaczone dla ciebie.

Twarz Vorkosigana przybrała czujny wyraz.

— Nie sądzę, abyśmy mieli sobie z cesarzem coś jeszcze do powiedzenia. Zdaje się, że stwierdziłem to dostatecznie wyraźnie, składając rezygnację.

— Owszem. No cóż, był bardzo zadowolony, że mógł pozbyć się ciebie ze stolicy na czas rozgrywek wokół Ministerstwa Edukacji Politycznej. Jednakże mam obowiązek cię poinformować — lekko skłonił głowę — że cesarz domaga się, abyś go odwiedził. Dziś po południu. Z żoną — dodał po sekundzie namysłu.

— Czemu? — spytał bez ogródek Vorkosigan. — Szczerze mówiąc, wizyta u Ezara Vorbarry nie leżała dziś w moich planach, jak również w planach na dającą się przewidzieć przyszłość.

Vortala spoważniał nagle.

— Brak mu czasu, by czekać na chwilę, kiedy znudzi ci się wiejskie życie. On umiera, Aralu.

Vorkosigan gwałtownie wypuścił powietrze.

— Trwa to od jedenastu miesięcy. Czy nie mógłby umierać jeszcze trochę dłużej?

Vortala zachichotał.

— Pięć miesięcy — poprawił odruchowo, po czym zmarszczył brwi, przyglądając się z namysłem młodszemu mężczyźnie. — Hm. Dobrze mu to zrobiło. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy wywabił z nor więcej szczurów, niż przez poprzednie dwadzieścia lat. Można było przewidywać kolejne wstrząsy w ministerstwach na podstawie biuletynów o jego stanie zdrowia. W jednym tygodniu stan bardzo ciężki, w następnym kolejny wiceminister zostaje oskarżony o malwersacje czy coś podobnego. — Ponownie spoważniał. — Ale tym razem to już nie przelewki. Musisz zobaczyć się z nim dzisiaj. Jutro może być za późno. Za dwa tygodnie będzie zdecydowanie za późno.

Usta Vorkosigana zacisnęły się.

— Czego ode mnie chce? Czy powiedział?

— Cóż… Z tego, co mi wiadomo, przeznaczył dla ciebie urząd w rządzie regencyjnym. Ten, o którym ostatnio w ogóle nie chciałeś słyszeć.

Vorkosigan potrząsnął głową.

— Nie sądzę, aby istniało stanowisko rządowe, które mogłoby mnie skusić do powrotu na arenę. No, może… nie. Nawet Ministerstwo Wojny. To zbyt niebezpieczne. Tu prowadzę ciche, przyjemne życie. — Jego ręka ochronnym gestem objęła talię Cordelii. — Założyliśmy rodzinę. Nie zamierzam narażać moich najbliższych, wstępując znów pomiędzy politycznych gladiatorów.

— O, tak. Wyobrażam sobie ciebie wkraczającego w smugę cienia w wieku czterdziestu czterech lat. Ha! Zbierającego winogrona, żeglującego po jeziorze. Ojciec opowiedział mi o twojej żaglówce. A tak przy okazji, słyszałem, że mieszkańcy wioski chcą na twoją cześć zmienić nazwę na Osiadłość Vorkosigana.

Vorkosigan prychnął i skłonił się z ironią. Premier odpowiedział podobnym ukłonem.

— W każdym razie sam będziesz musiał mu o tym powiedzieć.

— Chyba chciałabym zobaczyć tego człowieka — mruknęła Cordelia. — Jeśli to naprawdę ostatnia okazja.

Vortala uśmiechnął się do niej i Vorkosigan ustąpił niechętnie. Wrócili do jego sypialni, aby się przebrać. Cordelia założyła najbardziej uroczystą ze swych popołudniowych sukien, Vorkosigan — galowy zielony mundur, którego nie widziała od dnia ich ślubu.

— Czemu jesteś taki nerwowy? — spytała. — Może po prostu chce się z tobą pożegnać czy coś takiego.

— Mówimy o człowieku, który nawet własną śmierć potrafi zaprząc do swych politycznych celów. Pamiętaj o tym. Jeśli istnieje jakikolwiek sposób rządzenia Barrayarem zza grobu, mogę się założyć, że on go znalazł. Nigdy nie udało mi się wyjść zwycięsko z żadnej dyskusji z cesarzem.

Oboje w mieszanych nastrojach dołączyli do premiera i polecieli do Vorbarr Sultany.

Rezydencja cesarska była starym budynkiem o niemal muzealnych walorach, oceniła Cordelia, wspinając się wraz z towarzyszami po wytartych przez niezliczone stopy granitowych schodach, prowadzących do wschodniego portyku. Długą fasadę ozdabiały ciężkie kamienne rzeźby, każda postać stanowiła odrębne dzieło sztuki. W sumie pałac był dokładnym przeciwieństwem nowoczesnych, pozbawionych wszelkiego wyrazu ministerstw, wyrastających na wschodzie parę kilometrów dalej.

Wprowadzono ich do komnaty stanowiącej połączenie sali szpitalnej i wystawy antyków. Wysokie okna wyglądały na eleganckie ogrody i trawniki po północnej stronie rezydencji. Mieszkaniec komnaty leżał w wielkim rzeźbionym łożu, odziedziczonym po rozmiłowanych w splendorze przodkach. Jego ciało w kilkunastu miejscach przebijały pospolite plastykowe rurki, które utrzymywały go przy życiu.

Ezar Vorbarra był najbielszym człowiekiem, jakiego Cordelia kiedykolwiek widziała. Białym niczym prześcieradła, białym jak jego włosy. Jego skóra na zapadniętych policzkach była biała i pomarszczona, białe ciężkie powieki opadały na orzechowe oczy. Cordelia widziała już kiedyś podobne oczy, a raczej ich niewyraźne odbicie w lustrze. Śnieżnobiałe dłonie pokrywała siatka niebieskich żyłek. Zęby, widoczne gdy się odzywał, zdawały się żółte na tle ogólnej bieli.

Vortala i Vorkosigan uklękli przed łóżkiem na jednym kolanie; Cordelia po sekundzie wahania poszła w ich ślady. Cesarz gestem bardziej przypominającym drgnięcie ręki odesłał doglądającego go lekarza, który skłonił się i wyszedł. Przybysze wstali, Vortala sztywno, Vorkosigan swobodnie.

— Witaj, Aralu — powiedział cesarz. — Powiedz mi, jak wyglądam.

— Bardzo źle.

Vorbarra zachichotał, jednak po sekundzie śmiech przeszedł w kaszel.

— Jakież to odświeżające. Pierwsza szczera opinia od wielu tygodni. Nawet Vortala owija wszystko w bawełnę. — Jego głos załamał się i cesarz wypluł wielką kulę flegmy. — W zeszłym tygodniu wysikałem resztkę melaniny. Ten przeklęty doktor nie pozwala mi już nawet za dnia wychodzić do ogrodu. — Prychnął; trudno stwierdzić, czy miał to być wyraz dezaprobaty, czy próba głębszego oddechu. — A więc to jest ta Betanka, tak? Podejdź tu, moja panno.

Cordelia zbliżyła się do łóżka ł biały starzec zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

— Komandor Illyan opowiadał mi o tobie. Kapitan Negri także. Wiesz, oglądałem twoje akta ze Zwiadu oraz raporty, zawierające zdumiewające wymysły twojej pani psychiatry. Negri chciał nawet ją zaangażować po to, by dostarczała jego sekcji nowych pomysłów. Vorkosigan jak to Vorkosigan, powiedział mi znacznie mniej. — Cesarz urwał, jakby zabrakło mu powietrza. — Wyznaj mi, tylko szczerze. Co właściwie w nim widzisz? Załamanego — jak to brzmiało? — aha, płatnego mordercę?

— Wygląda jednak na to, że Aral coś panu powiedział — odparła, ze zdumieniem słysząc własne słowa w jego ustach. Przyjrzała mu się z ciekawością dorównującą jego własnej. Pytanie wymagało szczerej odpowiedzi i Cordelia sformułowała ją z wysiłkiem.

— Przypuszczam, że widzę w nim samą siebie albo kogoś bardzo podobnego. Oboje szukamy tego samego, choć nazywamy to inaczej i czerpiemy z różnych źródeł. Mam wrażenie, że on nazywa to honorem. Ja określiłabym to jako łaskę Boga. Zazwyczaj jednak z naszych poszukiwań wracamy z pustymi rękami.

— Ach, tak. Przypominam sobie z twoich akt, że wyznajesz rodzaj teizmu — stwierdził cesarz. — Osobiście jestem ateistą. To prosta wiara, ale w ostatnich czasach stanowiła dla mnie wielką pociechę.

— Mnie także nieraz pociągała jej prostota.

— Hm — uśmiechnął się na te słowa. — Bardzo interesująca odpowiedź w świetle tego, co mówił o tobie Vorkosigan.

— A co to było? — spytała Cordelia zaciekawiona.

— Musisz zapytać jego. To była poufna rozmowa. Określił cię bardzo poetycko. Zaskoczył mnie. — Najwyraźniej zadowolony odprawił ją i wezwał z kolei Vorkosigana, który stanął przed nim w agresywnej postawie na baczność. Jego usta wykrzywiały się ironicznie, lecz w oczach Cordelia dostrzegła wzruszenie.

— Jak długo mi służysz, Aralu? — spytał cesarz.

— Dwadzieścia sześć lat od chwili otrzymania patentu. Czy może masz na myśli ciało i krew?

— Zawsze uważałem, że wszystko zaczęło się od dnia, kiedy oddział starego Yuriego zamordował twoją matkę i wuja. Tej nocy, gdy twój ojciec i książę Xav przybyli do mnie, do sztabu Zielonej Armii, aby przedstawić swoją osobliwą propozycję. Pierwszego dnia Wojny Domowej Yuriego Vorbarry. Zastanawiam się, czemu nie nazwano jej Wojną Domową Piotra Vorkosigana? Cóż, trudno. Ile miałeś wtedy lat?

— Jedenaście.

— Jedenaście. Ja byłem w wieku, w którym ty jesteś teraz. Dziwne. Zatem służysz mi swym ciałem i krwią przez… a niech to, przez te wszystkie lekarstwa nie potrafię jasno myśleć…

— Trzydzieści trzy lata.

— Boże. Dziękuję ci. Nie zostało już zbyt wiele czasu.

Z cynicznego wyrazu twarzy męża Cordelia domyśliła się, iż Vorkosigana nie przekonały słowa cesarza na temat jego słabnących mocy umysłowych.

Starzec ponownie odchrząknął.

— Od dawna zamierzałem spytać cię, co powiedzieliście sobie z Yurim dwa lata później, kiedy wreszcie dorwaliśmy go w tamtym starym zamku. Ostatnio bardzo interesują mnie ostatnie słowa cesarzy. Książę Vorhalas uważał, że się z nim bawiłeś.

Vorkosigan na moment przymknął oczy, jakby poczuł dawno zapomniany ból.

— Bynajmniej. Najpierw nie mogłem się doczekać zadania mu pierwszego ciosu, kiedy jednak rozebrano go i położono przede mną, poczułem nagłe pragnienie, by uderzyć prosto w gardło i skończyć z nim, szybko i czysto. Mieć to już za sobą.

Cesarz uśmiechnął się kwaśno nie otwierając oczu.

— Wywołałoby to niezłą awanturę.

— Mmm. Myślę, że dostrzegł w mojej twarzy gnębiący mnie strach, bo zaczął drwić: “Uderzaj, chłopczyku. Jeśli się ośmielisz — nosisz przecież mój mundur. Dziecko w moim mundurze.” Powiedział tylko tyle. Ja zaś odparłem: “Zabiłeś wszystkie dzieci w tej komnacie”. To dość niemądre, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Następnie zadałem mu cios w brzuch. Później często żałowałem, że nie powiedziałem czegoś innego. Przede wszystkim żal mi było, że nie starczyło mi odwagi, by postąpić zgodnie z pierwotnym impulsem.

— Wyglądałeś wtedy dość niepewnie, stojąc na parapecie w deszczu.

— Zaczął krzyczeć. Żałowałem, że wrócił mi słuch.

Cesarz westchnął.

— Tak, pamiętam.

— Sam to zorganizowałeś.

— Ktoś musiał to zrobić. — Urwał, zbierając resztkę sił, po czym dodał: — No cóż, nie wezwałem cię tutaj, aby gawędzić o dawnych czasach. Czy premier uprzedził, czego od ciebie chcę?

— Wspominał coś o jakimś stanowisku. Powiedziałem, że nie jestem zainteresowany, ale odmówił przekazania ci tej wiadomości.

Vorbarra ze znużeniem przymknął powieki i przemówił, zwracając się do sufitu.

— Powiedz mi, mój lordzie Vorkosiganie, kto powinien zostać regentem Barrayaru?

Vorkosigan wyglądał, jakby właśnie ugryzł coś absolutnie wstrętnego, lecz dobre wychowanie nie pozwala mu tego wypluć.

— Vortala.

— Jest za stary. Nie przeżyje szesnastu lat.

— A zatem księżniczka.

— Sztab generalny pożarłby ją żywcem.

— Vordarian?

Oczy cesarza otwarły się nagle.

— Na miłość boską! Chłopcze, myśl rozsądnie.

— Ma przecież trening wojskowy.

— Możemy omówić dokładnie wszystkie jego wady, jeżeli lekarz da mi jeszcze tydzień życia. Zostały ci jakieś zabawne pomysły, czy może zaczniemy rozmawiać serio?

— Quintillan z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To nie dowcip.

Cesarz uśmiechnął się, ukazując pożółkłe zęby.

— A zatem masz jednak coś dobrego do powiedzenia o moich ministrach. Słyszałem już wszystko; teraz mogę spokojnie umrzeć.

— Książęta nigdy nie zagłosują na kogoś bez słówka Vor przed nazwiskiem — wtrącił Vortala. — Nawet gdyby stąpał po wodzie.

— Więc zróbcie go Vorem. Dajcie mu tytuł wraz ze stanowiskiem.

— Vorkosiganie! — zaprotestował oburzony Vortala. — Quintillan nie pochodzi z kasty wojowników!

— Tak samo jak wielu naszych najlepszych żołnierzy. Jesteśmy Vorami tylko dlatego, że jakiś nieżyjący cesarz mianował nimi naszych przodków. Czemu nie wskrzesić tej tradycji jako nagrody za zasługi? Albo jeszcze lepiej mianować Vorami wszystkich i raz na zawsze skończyć z tą bzdurą.

Cesarz wybuchnął śmiechem, po czym krztusząc się zaczął kasłać, rozpryskując ślinę.

— To dopiero byłby numer. Wykończyłby nerwowo Ligę Obrońców Ludu! Cóż za atrakcyjna kontrpropozycja względem ich planów wymordowania całej arystokracji. Nie sądzę, aby nawet najbardziej oszalały fanatyk z ich grona zdołał wymyślić radykalniejsze rozwiązanie. Jesteś niebezpiecznym człowiekiem, mój lordzie Vorkosiganie.

— Prosiłeś mnie o opinię.

— Istotnie. A ty, jak zawsze, mi ją przedstawiasz. To dziwne — cesarz westchnął. — Skończ z tymi wykrętami, Aralu. Z tego nie uda ci się wywinąć.

Pozwól, że przedstawię w skrócie idealnego kandydata. Regencja wymaga człowieka o niekwestionowanym autorytecie, najwyżej w średnim wieku, mającego za sobą lata służby wojskowej. Powinien być popularny wśród swych oficerów i ludzi, dobrze znany ogółowi, a przede wszystkim szanowany przez Sztab Generalny. Dostatecznie bezwzględny, by przez szesnaście lat dzierżyć w tym domu wariatów niemal absolutną władzę, i dostatecznie uczciwy, by pod koniec tego okresu przekazać ją chłopcu, który bez wątpienia będzie idiotą -ja sam nim byłem w tym wieku, podobnie jak ty, z tego co pamiętam — i oczywiście szczęśliwie żonatym. To zmniejsza pokusę zostania sypialnianym cesarzem za pośrednictwem księżniczki. Krótko mówiąc, ciebie.

Vortala uśmiechnął się szeroko, Vorkosigan zmarszczył brwi. Żołądek Cordelii ścisnął się nagle.

— O, nie! — powiedział stanowczo Vorkosigan. — Nie zrzucisz na mnie tego brzemienia. To groteskowe. Ja, ze wszystkich ludzi na tej planecie, miałbym zająć miejsce jego ojca, przemawiać do niego głosem ojca, stać się doradcą jego matki — groteskowe to niewłaściwe słowo — to nieprzyzwoite. Nie.

Vortalę zdumiał ten gwałtowny sprzeciw.

— Mogę zrozumieć odrobinę powściągliwości, Aralu, ale nie przesadzaj, Jeśli boisz się o wynik głosowania, już to załatwiliśmy. Wszyscy uważają, że jesteś najlepszym kandydatem.

— Z pewnością nie wszyscy. Vordarian natychmiast stanie się moim wrogiem. Podobnie minister Zachodu. A co do władzy absolutnej, sam wiesz najlepiej, że to tylko złudzenie, chimera, mit oparty na — Bóg jeden wie, czym. Magii, tajemnych sztuczkach, wierze we własną propagandę.

Cesarz ostrożnie wzruszył ramionami, starając się nie poruszyć rurek.

— Cóż, to już nie mój problem. Teraz należy to do księcia Gregora i jego matki. Oraz człowieka, który da się przekonać, by stanąć w potrzebie u ich boku. Jak myślisz, ile czasu wytrzymaliby bez pomocy. Rok? Dwa?

— Sześć miesięcy — mruknął Vortala.

Vorkosigan potrząsnął głową.

— Już raz przyszpiliłeś mnie swoim gdybaniem. Przed Escobarem. Wtedy te argumenty były fałszywe — choć potrzebowałem nieco czasu, by sobie to uświadomić — i są fałszywe teraz.

— Nie fałszywe — zaprzeczył cesarz. — Ani wtedy, ani teraz. Muszę w to wierzyć.

— Tak — ustąpił nieco Vorkosigan. — Wiem, że musisz. — Jego twarz stężała, gdy sfrustrowany przyglądał się leżącemu w łóżku mężczyźnie. — Czemu to muszę być ja? Vortala ma większe zdolności polityczne. Za księżniczką stoi prawo. Quintillan znacznie lepiej orientuje się w sprawach wewnętrznych. Masz nawet lepszych strategów militarnych: Vorlakiala. Albo Kanziana.

— Ale trzeciego nie zdołasz już wymienić — mruknął cesarz.

— No, może nie. Musisz jednak zrozumieć moje stanowisko. Nie jestem niezastąpiony, mimo że najwyraźniej tak uważasz. Wręcz przeciwnie.

— Z mojego punktu widzenia masz dwie niepowtarzalne zalety. Pamiętam o nich od dnia, kiedy zabiliśmy starego Yuriego. Zawsze wiedziałem, że nie będę żył wiecznie — kiedy walczyłem z Cetagandanami jako uczeń twojego ojca, moje chromosomy wchłonęły zbyt wiele śladowych trucizn. Wówczas nie dbałem o środki ostrożności, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się zestarzeję. — Cesarz uśmiechnął się ponownie i skupił wzrok na niepewnej, zafascynowanej Cordelii. — Z pięciu ludzi, którzy wedle prawa i zasad dziedziczenia wyprzedzają mnie w linii do korony Imperium Barrayaru, ty jesteś pierwszy. Ha! Podejrzewałem, że nie mówiłeś jej o tym. Nieładnie, Aralu.

Cordelia, czując nagłą słabość, odwróciła zdumione szare oczy w stronę Vorkosigana, który z irytacją potrząsnął głową.

— Nieprawda. Tylko według prawa salickiego.

— Nie będziemy o tym dyskutować. Niezależnie od wszystkiego, każdy kto chciałby pozbawić tronu księcia Gregora, powołując się na argumenty prawa i dziedziczenia, musiałby najpierw pozbyć się ciebie albo ofiarować ci Imperium. Wszyscy wiemy, jak trudno cię zabić. Jesteś też jedynym człowiekiem — jedynym z całej listy — co do którego, pamiętając rozwleczone szczątki Yuriego Vorbarry, mogę powiedzieć z całą pewnością, że rzeczywiście nie chce zostać cesarzem. Inni mogą uważać, że skrywasz swoje pragnienia. Ja wiem lepiej.

— Dziękuję choć za to — burknął Vorkosigan z ponurą miną.

— Gwoli zachęty pragnę zauważyć, że nie ma lepszego stanowiska niż regent, aby zapobiec tej ewentualności. Gregor to twoja jedyna szansa, chłopcze. Jedynie on stoi pomiędzy tobą a tronem. Gdyby nie Gregor, znalazłbyś się na celowniku. On jest twoją jedyną nadzieją.

Książę Vortala odwrócił się do Cordelii.

— Lady Vorkosigan, czy moglibyśmy usłyszeć pani opinię? Najwyraźniej zna go pani bardzo dobrze. Proszę mu powiedzieć, że jest właściwym człowiekiem na to stanowisko.

— Kiedy tu przybyliśmy — powiedziała wolno Cordelia — słysząc niejasne wzmianki o stanowisku pomyślałam, że może namówię go, aby je przyjął. Potrzebuje pracy. Został do niej stworzony. Przyznaję, że nie spodziewałam się czegoś takiego. — Nie spuszczała wzroku z haftowanej kołdry cesarza, zafascynowana misternymi barwnymi wzorami. — Ale zawsze uważałam, że próby, którym się poddajemy, stanowią dar. Zaś wielkie próby, to wielki dar. Jeśli poniesiemy klęskę, trudno, ale niepodjęcie próby oznacza odrzucenie daru i coś jeszcze gorszego, bardziej nieodwracalnego niż zwykle nieszczęście. Rozumiecie, co mam na myśli?

— Nie — odparł Vortala.

— Tak — rzucił Vorkosigan.

— Zawsze sądziłem, że teiści są znacznie bardziej bezwzględni niż ateiści — dodał Ezar Vorbarra.

— Jeżeli wierzysz, że coś jest złe — ciągnęła Cordelia, zwracając się do Vorkosigana — to twoja sprawa. Może na tym właśnie polega próba? Ale jeśli kieruje tobą jedynie lęk przed porażką, nie masz prawa odrzucać daru.

— To niewykonalne zadanie.

— Czasami tak bywa.

Odprowadził ją na bok; stanęli razem przy wysokim oknie.

— Cordelio, nie masz pojęcia, jakie czekałoby nas życie. Czy sądziłaś, że nasze osobistości otaczają się odzianą w liberie służbą wyłącznie dla ozdoby? Jeśli mają chwilę spokoju, zawdzięczają to jedynie czujności dwudziestu ludzi. Nie wolno nam żyć w pokoju. Trzy pokolenia cesarzy próbowały wykorzenić przemoc w naszym życiu, wciąż jednak jeszcze do tego daleko. Nie wierzę, abym zdołał odnieść sukces tam, gdzie on poniósł klęskę. — Jego spojrzenie powędrowało w bok, w stronę wielkiego łoża.

Cordelia potrząsnęła głową.

— Klęska nie przeraża mnie tak jak kiedyś. Ale jeśli chcesz, zacytuję ci coś. “Wygnanie narzucone sobie jedynie dla własnej wygody oznacza rezygnację z jakiegokolwiek honoru. Ostateczną klęskę, po której nie ma już nadziei na zwycięstwo”. Sądzę, że człowiek, który to powiedział, odkrył coś ważnego.

Vorkosigan uniósł wzrok, wpatrując się w przestrzeń.

— Nie mówię teraz o łatwym życiu, lecz o strachu. Prostym, porażającym strachu.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

— Wiesz, kiedyś uważałem się za odważnego człowieka, póki na nowo nie odkryłem, na czym polega tchórzostwo. Zapomniałem jak to jest spoglądać sercem w przyszłość.

— Ja też.

— Nie muszę przyjąć tej propozycji. Mogę ją odrzucić.

— Możesz? — Ich oczy spotkały się.

— Nie takiego życia oczekiwałaś, opuszczając Kolonię Beta.

— Nie przybyłam tu dla jakiegoś życia, tylko dla ciebie. Pragniesz tego stanowiska?

Zaśmiał się słabo.

— Boże, co za pytanie? To moja życiowa szansa. Tak. Pragnę go, ale to trucizna, Cordelio. Władza jest jak narkotyk. Spójrz tylko, co z nim zrobiła. Kiedyś on też był normalny i szczęśliwy. Myślę, że każdą inną ofertę odrzuciłbym bez mrugnięcia okiem.

Vortala ostentacyjnie wsparł się na lasce i zawołał z drugiego końca komnaty:

— Zdecyduj się wreszcie, Aralu. Zaczynają boleć mnie nogi. A co do twoich delikatnych uczuć — to zajęcie, dla którego wielu ludzi byłoby gotowych zabić. Sam znam paru takich. A ty dostajesz je na tacy.

Jedynie Cordelia i cesarz wiedzieli, dlaczego Vorkosigan słysząc te słowa roześmiał się gorzko. Następnie westchnął, spojrzał na swojego władcę i skinął głową.

— No cóż, starcze. Podejrzewałem, że znajdziesz sposób, aby rządzić zza grobu.

— Tak. Zamierzam stale cię nawiedzać. — Zapadła krótka chwila ciszy, podczas której cesarz przetrawiał swoje zwycięstwo. — Musisz natychmiast zacząć gromadzić swój personel. Przekazuję kapitana Negriego mojemu wnukowi i księżniczce, do ich osobistej ochrony, ale pomyślałem, że może chciałbyś mieć u siebie komandora Illyana.

— Owszem. Sądzę, że znakomicie się zrozumiemy. — Nagła myśl rozjaśniła mroczną twarz Vorkosigana. — Znam też idealnego kandydata na stanowisko osobistego sekretarza. Będzie tylko potrzebował awansu na stopień porucznika.

— Vortala się tym zajmie. — Cesarz ze znużeniem opadł na poduszki i ponownie wypluł flegmę. Jego wargi były szare jak ołów. — Wszystkim się zajmie. Chyba lepiej będzie, jeśli przyślecie mi tu lekarza. — Pożegnał ich zmęczonym machnięciem ręki.

Vorkosigan i Cordelia opuścili rezydencję cesarską późnym wieczorem. Z przyjemnością odetchnęli ciepłym powietrzem, ciężkim od wilgoci, zwiastującej bliskość rzeki. Za nimi postępowali nowi strażnicy w znajomych czarnych mundurach. Odbyli właśnie długą naradę z Vortalą, Negrim i Illyanem. Cordelii wciąż jeszcze kręciło się w głowie od ilości i drobiazgowości poruszanych tematów. Zauważyła z zazdrością, że Vorkosigan bez trudu dotrzymywał kroku rozmowie. W istocie, on sam wyznaczał tempo.

Był skupiony; po raz pierwszy od swego przybycia na Barrayar Cordelia dostrzegła w jego twarzy ożywienie i radosne napięcie. Znów żyje, pomyślała. Spogląda na zewnątrz, nie w głąb siebie. Naprzód, nie w tył.

Jak wtedy, kiedy spotkałam go po raz pierwszy. Cieszę się, niezależnie od ryzyka.

Vorkosigan pstryknął palcami.

— Naszywki — rzucił tajemniczo. — Pierwszy przystanek: pałac Vorkosiganów.

Podczas ostatniej wyprawy do Vorbarr Sultany przejeżdżali obok oficjalnej siedziby księcia, ale teraz Cordelia po raz pierwszy znalazła się w środku. Vorkosigan zaczął wbiegać po kręconych schodach po dwa stopnie naraz, zmierzając do własnego pokoju. Była to obszerna, umeblowana z prostotą komnata, wyglądająca na ogród na tyłach. Panowała w niej ta sama atmosfera, co w pokoju Cordelii w mieszkaniu jej matki — ślady częstych długich nieobecności głównego lokatora. W szafach i szufladach spoczywały archeologiczne warstwy dawnych zainteresowań.

Nie zdziwiła się, odnajdując ślady fascynacji grami strategicznymi, historią cywilną i wojskową. Znacznie bardziej zaskakująca okazała się teczka pożółkłych rysunków, w ołówku i tuszu, na którą Vorkosigan natrafił, przeglądając zawartość szuflady pełnej pamiątek, medali i zwykłych śmieci.

— Czy to twoje dzieła? — spytała z ciekawością Cordelia. — Wyglądają całkiem nieźle.

— Bawiłem się tym jako nastolatek — wyjaśnił, nie przerywając poszukiwań. — Parę z nich powstało nieco później. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, ostatecznie zrezygnowałem z rysowania. Miałem zbyt wiele obowiązków.

Kolekcja medali i baretek z kolejnych kampanii układała się w osobliwą historię. Wcześniejsze, niższe odznaczenia były starannie ułożone i wystawione na pokrytych aksamitem podkładkach. Do każdej dołączono krótką notkę. Późniejsze, znacznie wyższe, leżały nieporządnie w słoju. Jeden medal, w którym Cordelia rozpoznała najwyższe barrayarskie odznaczenie za odwagę, został wepchnięty na samo dno szuflady, jego wstążka była splątana i wygnieciona.

Usiadła na łóżku przeglądając rysunki. Głównie były to drobiazgowe studia architektoniczne, ale też kilka szkiców postaci i portretów, sporządzonych znacznie mniej pewną kreską. Kilkanaście przedstawiało uderzająco piękną młodą kobietę o krótkich, ciemnych, kręconych włosach, zarówno ubraną, jak i nagą. Przeczytawszy podpisy Cordelia uświadomiła sobie wstrząśnięta, że patrzy na pierwszą żonę Vorkosigana. Nigdzie indziej w jego rzeczach nie natrafiła na żadną jej podobiznę. Były tam też trzy portrety roześmianego młodzieńca podpisane “Ges”, które wydały jej się niepokojąco znajome. Dodała do nich w myślach dwadzieścia kilo i dwadzieścia lat, i pokój zatańczył przed jej oczami, gdy rozpoznała admirała Vorrutyera. Cicho zamknęła teczkę.

Vorkosigan znalazł wreszcie to, czego szukał — parę kompletów starych czerwonych naszywek porucznika.

— Świetnie. Gdybym musiał odwiedzić siedzibę sztabu, potrwałoby to znacznie dłużej.

Gdy dotarli do cesarskiego szpitala wojskowego, zatrzymał ich pielęgniarz. — Admirale, godziny odwiedzin już się skończyły.

— Nie dzwoniono do was ze sztabu? Gdzie jest doktor?

W końcu znaleziono lekarza Koudelki, tego samego, który podczas pierwszej wizyty Cordelii badał go ręcznym skanerem — czy może prowadził nad nim badania?

— Admirale Vorkosigan. Pana oczywiście nie dotyczą godziny odwiedzin. Dziękuję wam żołnierzu, możecie odejść.

— Tym razem to nie odwiedziny, doktorze. Jestem tu służbowo. Jeśli to tylko fizycznie możliwe, zamierzam odebrać panu pacjenta. Koudelka dostał nowy przydział.

— Nowy przydział? Za tydzień miał być zwolniony! Przydział do czego? Czy nikt nie czytał moich raportów? On ledwie chodzi!

— Nie będzie musiał chodzić. Jego nowy przydział to praca papierkowa. Jego ręce, jak sądzę, działają sprawnie.

— Dość sprawnie.

— Pozostały jeszcze jakieś zabiegi?

— Nic ważnego. Parę ostatnich testów. Przytrzymywałem go jedynie do końca miesiąca, aby mógł ukończyć czwarty rok służby. Pomyślałem, że przynajmniej podniesie to nieco jego rentę.

Vorkosigan przejrzał dokumenty i dyski i wydał lekarzowi odpowiednie rozkazy.

— Proszę. Niech pan wprowadzi to do komputera i podpisze zwolnienie ze szpitala. Chodź, Cordelio. Zrobimy mu niespodziankę. — Po raz pierwszy w ciągu całego dnia wyglądał na naprawdę szczęśliwego.

Weszli do pokoju Koudelki i zastali go odzianego w czarny dzienny strój. Klnąc pod nosem, nadal zmagał się z ćwiczeniami koordynacyjnymi.

— Dzień dobry, admirale — powitał Vorkosigana z roztargnieniem. — Kłopot z tym przeklętym metalowym układem nerwowym polega na tym, że nie da się go niczego nauczyć. Ćwiczenia pomagają jedynie części organicznej. Przysięgam, że czasami mam ochotę walić głową w mur. — Z westchnieniem zaprzestał dalszych ćwiczeń.

— Nie rób tego. Niedługo będziesz jej potrzebował.

— Chyba ma pan rację. Choć nigdy nie była to najsprawniejsza część mego ciała. — Z ponurą miną wpatrywał się w podłogę. Po chwili przypomniał sobie, że w obecności dowódcy powinien udawać wesołość. Unosząc wzrok, zauważył godzinę. — Co pan tu robi o tej porze, admirale?

— Jestem tu w interesach. Jakie masz plany na następnych parę tygodni, podporuczniku?

— W przyszłym tygodniu, jak pan wie, zostanę zwolniony. Na jakiś czas wrócę do domu. Potem chyba zacznę szukać pracy. Nie wiem jeszcze, jakiej.

— Szkoda — odparł Vorkosigan z kamienną twarzą. — Przykro mi zmieniać twoje plany, poruczniku Koudelka, ale dostałeś nowy przydział. — Z tymi słowy powoli, niczym krupier rozdający karty, położył na tacy przy łóżku młodzieńca nowe rozkazy, awans i parę czerwonych naszywek.

Cordelia nigdy jeszcze z większą przyjemnością nie oglądała wyrazistej twarzy Koudelki. W tej chwili malowało się na niej oszołomienie połączone z nieśmiałą nadzieją. Ostrożnie podniósł rozkazy i przeczytał je uważnie.

— Och, admirale! Wiem, że to nie żaden dowcip, ale ktoś musiał się pomylić. Osobisty sekretarz regenta-elekta! Zupełnie nie znam się na tej pracy. To niewykonalne.

— Wiesz, regent-elekt powiedział dokładnie to samo, kiedy po raz pierwszy oferowano mu to stanowisko — wtrąciła Cordelia. — Chyba obaj będziecie uczyć się razem.

— Jak to się stało, że mnie wybrał? Czy to pan mnie polecił? A skoro już o tym mowa… — odwrócił rozkazy i raz jeszcze przebiegł je wzrokiem. — Kim jest właściwie ten przyszły regent? — Uniósł wzrok, spoglądając na Vorkosigana, i wreszcie skojarzył fakty. — Mój Boże -szepnął. Wbrew temu, co sądziła Cordelia, nie uśmiechnął się i nie złożył gratulacji. Zamiast tego spoważniał. — To potworna praca, ale myślę, że rząd zrobił wreszcie coś mądrego. Będę dumny, mogąc znowu panu służyć.

— Dziękuję. — Vorkosigan skinął głową, przyjmując jego słowa.

Koudelka uśmiechnął się wreszcie serdecznie, biorąc do ręki rozkaz o awansie.

— Nie spiesz się tak z podziękowaniami. W zamian zamierzam wydusić z ciebie ostatnie poty.

Uśmiech Koudelki stał się jeszcze szerszy.

— Nie ma w tym nic nowego. — Niezręcznie usiłował przymocować naszywki.

— Czy ja mogłabym to zrobić, poruczniku? — spytała Cordelia.

Zmieszany uniósł wzrok.

— Dla własnej satysfakcji — dodała.

— To dla mnie honor, milady.

Cordelia z najwyższą starannością przymocowała naszywki do kołnierza, po czym cofnęła się o krok, podziwiając swoje dzieło.

— Moje gratulacje, poruczniku.

— Jutro możesz dostać nowiusieńką parę. Ale uznałem, że na dziś te zupełnie wystarczą. Zaraz cię stąd zabieram. Umieścimy cię w rezydencji księcia, mojego ojca, ponieważ jutro o świcie zaczynamy pracę.

Koudelka pomacał czerwone prostokąty.

— Czy należały do pana?

— Kiedyś tak. Mam nadzieję, że nie przyniosą ci mojego pecha. Noś je na zdrowie.

Koudelka podziękował, kiwając głową. Najwyraźniej uznał gest Vorkosigana za niezwykle znaczący, tak ważny, że zabrakło mu słów. Jednakże obaj mężczyźni rozumieli się doskonale.

— Chyba nie chcę nowych naszywek. Ludzie pomyśleliby, że jeszcze wczoraj byłem podporucznikiem.

Później, leżąc w cieple w mrocznym pokoju Vorkosigana, Cordelia coś sobie przypomniała.

— Co powiedziałeś o mnie cesarzowi?

Vorkosigan poruszył się obok niej i czule okrył kołdrą nagie ramię Cordelii, przytulając ją do siebie.

— A, to! — zawahał się. — Ezar wypytywał mnie o ciebie podczas naszej kłótni w kwestii Escobaru. Sugerował, że pod twoim wpływem zmieniłem się na gorsze. Nie wiedziałem wtedy, czy jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę. Spytał, co w tobie widzę. Odparłem… — ponownie urwał, po czym dokończył nieśmiało. — Że jesteś jak źródło, tryskające honorem.

— To dziwne. Nie czuję się pełna honoru czy czegokolwiek innego — może poza totalnym zagubieniem.

— Oczywiście, że nie. Źródła nie zatrzymują nic dla siebie.

KONIEC

POSTLUDIUM

PO WALCE

Strzaskany statek wisiał w przestrzeni — czarna bryła pośród ciemności. Wciąż się obracał, powoli, niedostrzegalnie dla oka; jeden koniec przesłonił i połknął jasny punkcik gwiazdy. Światła ekipy ratunkowej tańczyły na wypalonym szkielecie. Jak mrówki rozszarpujące martwą ćmę, pomyślał Ferrell. Padlinożercy…

Westchnął z żalem wprost w przedni ekran obserwacyjny i wyobraził sobie statek takim, jakim był zaledwie kilka tygodni wcześniej. W jego myślach wrak przybrał dawne kształty — krążownik, roziskrzony feerią wesołych światełek, które zawsze przywodziły mu na myśl nocne przyjęcie na drugim brzegu czarnego jeziora. Natychmiast reagujący na polecenia umysłu skrytego pod hełmem pilota, który sprawiał, że człowiek i maszyna przenikali się nawzajem i zlewali w jedno. Smukły, zgrabny, funkcjonalny… Już nie. Zerknął na prawo i odruchowo odchrząknął.

— Cóż, medtechniczko — powiedział, zwracając się do stojącej obok kobiety, tak samo jak on wpatrującej się w milczeniu w ekran. — Zaczniemy od tego miejsca. Chyba powinienem zainicjować program poszukiwawczy.

— Tak, proszę to zrobić, pilocie.

Przemawiała szorstkim altem, stosownym dla jej wieku, który Ferrell oceniał na jakieś czterdzieści cztery lata. Kolekcja cienkich srebrnych szewronów — każdy oznaczał pięć lat służby — połyskiwała imponująco na lewym rękawie ciemnoczerwonego munduru escobarskich wojskowych służb medycznych. Jej ciemne włosy, przycięte krótko nie ze względu na modę, lecz łatwość utrzymania, zaczynały już siwieć, ciężkie biodra znamionowały dojrzałą kobiecość. Najwyraźniej była weteranką. Rękawa Ferrella nie ozdabiał jeszcze nawet jeden roczny pasek, zaś jego biodra oraz cała sylwetka zachowały wciąż młodzieńczą wiotkość.

Ale była tylko techniczką, upomniał się w duchu, nawet nie lekarką, on natomiast miał stopień pilota-oficera. Jego wszczepy nerwowe i szkolenie biosprzężeniowe — wszystko było gotowe do działania. Miał dyplom, licencję i zdał wszystkie egzaminy — o trzy dni za późno, by wziąć udział w walkach, ochrzczonych obecnie mianem Wojny Studwudziestodniowej, choć w rzeczywistości od chwili, gdy czoło barrayarskiej floty inwazyjnej wtargnęło w escobarską przestrzeń, do momentu, kiedy ostatnie niedobitki umknęły przed kontratakiem, tłocząc się w wylocie tunelu przestrzennego niczym zwierzęta kryjące się w norze, minęło zaledwie sto osiemnaście dni i niecała godzina.

— Chce pani zaczekać na wyniki? — spytał.

Potrząsnęła głową.

— Na razie nie. Przestrzeń wewnętrzna została przez ostatnie trzy tygodnie dość dokładnie przeczesana. Wątpię, byśmy natrafili na coś w ciągu czterech pierwszych nawrotów, choć dobrze jest działać dokładnie. Muszę jeszcze uporządkować kilka rzeczy w moim warsztacie, a potem chyba się zdrzemnę. Przez parę ostatnich miesięcy mój departament miał pełne ręce roboty — dodała przepraszająco. — Rozumiesz, brakuje nam ludzi. Proszę, wezwij mnie, jeśli cokolwiek dostrzeżesz. Jeśli to tylko możliwe, wolę sama obsługiwać promień naprowadzający.

— Nie ma sprawy — okręcił się wraz z krzesłem, sięgając do konsoli komunikacyjnej. — Na jaką minimalną masę mam nastawić alarm? Co powiesz na czterdzieści kilo?

— Osobiście wolę kilogram.

— Kilogram! — spojrzał na nią ze zdumieniem. — Żartujesz?

— Żartuję? — odpowiedziała mu spojrzeniem i nagle zrozumiała. — Ach, rozumiem. Myślałeś o całych… potrafię dokonać identyfikacji, dysponując bardzo małymi fragmentami ciała. Chętnie zbierałabym nawet jeszcze mniejsze, ale jeśli zejdzie się poniżej kilograma, pojawia się zbyt wiele fałszywych alarmów — meteory i inne śmiecie. Kilogram wydaje się rozsądnym kompromisem.

— Brrr. — Posłusznie nastawił jednak sondy na minimalną masę jednego kilograma i skończył wprowadzać program poszukiwawczy.

Medtechniczka pozdrowiła go skinieniem głowy i wycofała się z ciasnej kabiny kontrolno-nawigacyjnej. Staroświecki statek kurierski został ściągnięty z orbity złomowej i pospiesznie odremontowany. Z początku zamierzano przerobić go na osobisty jacht urzędnika średniej klasy — funkcjonariusze wyższych klas, którym się spieszyło, mieli monopol na nowe statki — ale, podobnie jak Ferrell, statek był gotów zbyt późno, by uczestniczyć w wojnie. I tak się spotkali, pilot i jego pierwszy statek, aby wspólnie wypełniać nudne obowiązki, które Ferrell w skrytości ducha uważał za godne inżyniera — żeby nie posuwać się w lekceważeniu zbyt daleko.

Pożegnał wzrokiem bitewne szczątki na przednim ekranie — konstrukcja nośna statku sterczała niczym kości spod zmartwiałej skóry — i pokręcił głową na widok takiego marnotrawstwa. Następnie, z lekkim westchnieniem zadowolenia, zsunął w dół hełm, by dotykał srebrzystych kręgów na jego skroniach i nad czołem, przymknął oczy i przejął kontrolę nad swym własnym statkiem.

Przestrzeń rozciągała się wokół niego, bezkresna niczym morze. Był teraz statkiem, rybą, trytonem; uwolniony od konieczności oddychania, nieograniczony, nieczuły na ból. Odpalił silniki, jakby ogień trysnął z jego palców i rozpoczął powolny lot po skręconej spirali poszukiwawczej.

Medtechniczko Boni? — rzucił do interkomu, wywołując jej kabinę. — Chyba mam tu coś dla pani.

Boni pojawiła się na ekranie, przecierając dłonią zaspane oczy. — Tak szybko? Która godzina? Och, musiałam być bardziej zmęczona, niż myślałam. Już idę.

Ferrell przeciągnął się i nie wstając z fotela wykonał serię ćwiczeń relaksacyjnych. To była długa, nudna wachta. Powinien czuć głód, lecz to, co widział na ekranach, skutecznie zniszczyło jego apetyt.

Po chwili pojawiła się Boni, wsunęła się na fotel obok niego.

— To rzeczywiście coś dla mnie — odkryła tablicę kontrolną zewnętrznego promienia naprowadzającego i rozprostowała palce, rozpoczynając ostrożny manewr.

— Owszem, nie było co do tego większych wątpliwości — przytaknął, odchylając się do tyłu i obserwując uważnie, co robiła. — Czemu używa pani tak słabych promieni prowadzących? — spytał ciekawie, zauważywszy niski poziom mocy.

— No cóż, zwłoki są zamarznięte — odparła, nie odrywając wzroku od odczytów na ekranie — i bardzo kruche. Jeśli zaczniesz grać ostro, odbijając je tam i z powrotem, mogą się rozlecieć. Najpierw wyhamujmy to paskudne wirowanie — dodała, jakby do siebie. — Powolny obrót to nic wielkiego. Jest zupełnie przyzwoity. Ale to szybkie wirowanie — musi im bardzo przeszkadzać, nie sądzisz?

Ferrell zapomniał o okropności na ekranie i spojrzał z niedowierzaniem na swą towarzyszkę.

— Oni nie żyją, proszę pani!

Uśmiechnęła się leniwie obserwując, jak ciało, rozdęte z powodu dekompresji, z powykręcanymi kończynami, zastygłymi w trakcie szaleńczego tańca konwulsji, zbliża się powoli do śluzy towarowej.

— Przecież to nie ich wina, prawda? To jeden z naszych, poznaję po mundurze.

— Brrr! — powtórzył, po czym zaśmiał się, dając ujście zakłopotaniu. — Zachowuje się pani, jakby sprawiało to pani przyjemność.

— Przyjemność? Nie… Ale już od dziewięciu lat pracuję w Departamencie Poszukiwań i Identyfikacji Personelu. Nie przeszkadza mi to. Poza tym praca w przestrzeni jest wdzięczniejsza niż na planetach.

— Wdzięczniejsza? Przy tej koszmarnej dekompresji?

— Owszem, ale pamiętaj także o wpływie temperatury. Tu nie ma rozkładu.

Głęboko zaczerpnął powietrza i powoli je wypuścił.

— Rozumiem. Zgaduję, że po jakimś czasie człowiek… przywyka do tego. Czy to prawda, że nazywacie ich mrożonkami?

— Niektórzy tak mówią — przyznała. — Ale nie ja.

Starannie przeprowadziła zwłoki przez wrota śluzy towarowej i zamknęła je szybko.

— Temperatura nastawiona na powolne odtajanie. Za kilka godzin będzie gotowy — mruknęła.

— A pani jak ich nazywa? — spytał, kiedy wstała.

— Ludźmi.

Widząc malujące się na jego twarzy oszołomienie posłała mu lekki uśmiech. Następnie przeszła do tymczasowej kostnicy urządzonej obok ładowni.

W czasie następnej przerwy między wachtami Ferrell także zszedł na dół, kierowany niezdrową ciekawością. Wsunął głowę przez drzwi. Medtechniczka siedziała przy biurku. Stół pośrodku pomieszczenia nadal był pusty.

— Hmm… cześć.

Uniosła wzrok, uśmiechając się jak zwykle.

— Witam, pilocie-oficerze. Proszę wejść.

— Dziękuję. Nie musi mnie pani traktować tak oficjalnie. Jeśli pani chce, proszę mi mówić Falco — zaproponował.

— Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz. Ja mam na imię Tersa.

— Naprawdę? Mam kuzynkę, która nazywa się Tersa.

— To popularne imię. W szkole zawsze było nas w klasie co najmniej cztery. — Wstała i sprawdziła wskaźnik przy drzwiach ładowni. — Powinien już być gotowy. Można powiedzieć: wyciągnięty na brzeg.

Ferrell pociągnął nosem i odchrząknął, zastanawiając się, czy zostać, czy też przeprosić i wyjść.

— Groteskowe ryby łowisz.

Chyba jednak przeprosić i wyjść.

Tersa ujęła linkę holowniczą szybującej w powietrzu palety i pociągnęła ją za sobą do ładowni. Rozległo się głuche tąpnięcie i medtechniczka wróciła, ciągnąc za sobą paletę. Trup miał na sobie ciemnoniebieski mundur oficera pokładowego. Pokrywała go gruba warstwa szronu, który odchodził płatami i ściekał na podłogę, gdy zsunęła ciało na stół. Ferrell zadrżał z obrzydzenia.

Stanowczo powinien przeprosić i wyjść. A jednak został, opierając się o framugę, w bezpiecznej odległości od trupa.

Boni zdjęła z pełnej drobiazgów półki jakiś przyrząd, podłączony przewodem do komputera. Urządzenie było wielkości ołówka. Przystawione do oczu zwłok wysyłało promień błękitnego światła.

— Identyfikacja siatkówki — wyjaśniła, zdejmując kolejny instrument, niewielką płytkę, także podpiętą do komputera. Przycisnęła ją starannie do obu rąk koszmaru na stole. — I odcisków palców — dodała. — Zawsze sprawdzam jedno i drugie i porównuję wyniki. Oczy bywają bardzo zmienione, a błąd w identyfikacji to często szok dla rodziny. — Sprawdziła odczyt na ekranie. — Porucznik Marco Deleo. Dwadzieścia dziewięć lat. Cóż, poruczniku — ciągnęła lekkim tonem — zobaczmy, co mogę dla pana zrobić.

Przytknęła do jego stawów przyrząd, który natychmiast je odblokował, po czym zaczęła zdejmować z trupa ubranie.

— Czy często z nimi rozmawiasz? — zainteresował się Ferrell. Jego odwaga gdzieś się ulotniła.

— Zawsze. Widzisz, tego wymaga uprzejmość. Część moich zabiegów jest dość poniżająca, nie znaczy to jednak, by nie można ich było dokonywać z szacunkiem.

Ferrell potrząsnął głową.

— Osobiście uważam, że to nieprzyzwoite.

— Nieprzyzwoite?

— Całe to grzebanie się w trupach. Wysiłki i koszta, jakie ponosimy, aby je zebrać. Co ich to wszystko obchodzi? Pięćdziesiąt czy sto kilo gnijącego miecha. Lepiej byłoby zostawić je w przestrzeni.

Niezrażona, wzruszyła ramionami, nie przerywając pracy. Złożyła ubranie i przeszukała kieszenie, układając w rządku ich zawartość.

— Lubię przeglądać kieszenie — zauważyła. — Przypomina mi to czasy dzieciństwa, kiedy odwiedzałam czyjś dom. Gdy sama wchodziłam na górę, na przykład żeby pójść do łazienki, uwielbiałam zaglądać do pokojów, sprawdzać, co w nich stoi i jak są urządzone. Jeśli panował w nich porządek, imponowały mi — sama nigdy nie umiałam opanować bałaganu. Jeżeli zastałam rozgardiasz, czułam, że natknęłam się na bratnią duszę. Cudze rzeczy potrafią oddać strukturę czyjegoś umysłu — coś jak skorupka ślimaka. Lubię wyobrażać sobie, jacy byli na podstawie zawartości ich kieszeni. Czy panował w nich porządek, czy też nieład? Czy były regulaminowo czyste, czy może pełne osobistych drobiazgów? Weźmy na przykład porucznika Deleo. Musiał być bardzo sumienny. Wszystko zgodne z regulaminem — poza tym małym wideodyskiem z domu. Pewnie dostał go od żony. Myślę, że musiał być bardzo miłym i dobrym człowiekiem.

Umieściła kolekcję drobiazgów w dokładnie opisanej torbie.

— Nie przesłuchasz go? — zapytał Ferrell.

— Och, nie. To byłoby wścibstwo.

Zaśmiał się szorstko.

— Nie dostrzegam różnicy.

— Ach! — Skończyła badania lekarskie, przygotowała plastykowy worek na zwłoki i zaczęła myć trupa. Kiedy dotarła do genitaliów i zabrała się za staranne oczyszczanie tego miejsca, konieczne ze względu na rozluźnienie zwieraczy, Ferrell uciekł.

Ta kobieta to wariatka, pomyślał. Zastanawiał się, czy dlatego wybrała tę pracę, czy też przeciwnie: to tylko efekt jej zajęcia?

Minął kolejny dzień, nim złowili następną “rybę”. Kiedy Ferrell położył się spać, nawiedził go sen. We śnie znalazł się w łodzi na pełnym morzu. Wybierał sieci pełne trupów, po czym wrzucał je, mokre i lśniące, niczym pokryte błyszczącą łuską ryby, na wielki stos w ładowni. Obudził się, zlany potem, a jednocześnie dygoczący z zimna. Z ogromną ulgą wrócił na stanowisko pilota, łącząc się w jedno ze statkiem. Statek był czysty, mechaniczny, nieskażony, nieśmiertelny jak bóg; można było zapomnieć, że w ogóle ma się jakikolwiek zwieracz.

— Osobliwa trajektoria — zauważył, gdy medtechniczka ponownie zajęła miejsce za sterami promienia naprowadzającego.

— Tak… ach, rozumiem. To Barrayarczyk. Zawędrował daleko od domu.

— Fuj! Wyrzuć go.

— Ależ nie. Mamy dane identyfikacyjne wszystkich ich zaginionych. To część traktatu pokojowego, obok wymiany jeńców.

— Zważywszy, jak traktowali naszych w niewoli, nie sądzę, abyśmy byli im coś winni.

Tersa jedynie wzruszyła ramionami.

Barrayarski oficer był wysoki i dobrze zbudowany. Sądząc po naszywkach na kołnierzu, umarł jako komandor. Medtechniczka zajęła się nim równie troskliwie jak wcześniej porucznikiem Deleo. Zrobiła nawet więcej — zadała sobie wiele trudu, by wyprostować poskręcane zwłoki. Czubkami palców wymasowała pokrytą plamami twarz, starając się przywrócić jej pozory męskości. Ferrell obserwował ją, czując jak w gardle wzbiera mu żółć.

— Wolałabym, aby jego wargi nie odwijały się tak mocno — stwierdziła, nie przerywając pracy. — Nadają jego twarzy przesadnie złowrogi wyraz. Sądzę, że kiedyś był całkiem przystojny.

Jednym z przedmiotów w kieszeniach “ryby” był niewielki medalion. W środku znajdował się mały szklany pęcherzyk, wypełniony przezroczystym płynem. Wewnętrzne ścianki złotej oprawy pokrywał gęsty wzór skomplikowanych zawijasów barrayarskiego pisma.

— Co to jest? — spytał zaciekawiony Ferrell.

Z zadumą uniosła wisiorek do światła.

— To rodzaj amuletu czy może pamiątki. W ciągu ostatnich trzech miesięcy wiele się dowiedziałam o Barrayarczykach. Odwróć dziesięciu do góry nogami, a u dziewięciu znajdziesz w kieszeniach przynoszący szczęście drobiazg, amulet czy medalik. Wyżsi oficerowie są pod tym względem równie okropni co zwykli szeregowcy.

— Niemądre przesądy.

— Nie jestem pewna, czy to przesądy, czy po prostu tradycja. Kiedyś zajmowaliśmy się rannym jeńcem — twierdził, że to tylko zwyczaj. Ludzie dają je żołnierzom w prezencie i nikt w nie nie wierzy. Ale kiedy rozbierając go do operacji odebraliśmy mu amulet, zaczął wściekle walczyć. Trzy osoby przytrzymywały go, póki nie zadziałało znieczulenie. Zdumiewający popis siły jak na człowieka, któremu wybuch oderwał obie nogi. Płakał… Oczywiście był w szoku.

Ferrell zakołysał wiszącym na krótkim łańcuszku medalikiem, mimo woli zafascynowany. Tuż obok kołysał się drugi amulet — lok włosów, zatopiony w plastyk.

— Co tam jest? Jakaś woda święcona?

— Prawie. To bardzo popularny model. Nazywają go matczyną Izą. Daj, sprawdzę, czy zdołam to odczytać — zdaje się, że miał go od jakiegoś czasu, sądząc z napisu. To chyba słowo “podporucznik” i data — zapewne dostał go z okazji promocji.

— To nie są chyba łzy jego matki?

— O, tak. Dzięki temu ma chronić właściciela.

— Wygląda na to, że nie jest zbyt skuteczny.

— No cóż… nie.

Ferrell prychnął z ironią.

— Nienawidzę tych drani — choć przyznaję, że żal mi jego matki.

Boni odebrała mu łańcuszek i uniosła pod światło kosmyk w plastyku, po cichu odczytując inskrypcję.

— Niepotrzebnie. Miała szczęście.

— Dlaczego?

— To jej kosmyk pośmiertny. Z tego wynika, że zmarła trzy lata temu.

— Czy to też ma przynosić szczęście?

— Niekoniecznie. Z tego, co wiem, to jedynie pamiątka. W sumie bardzo miła. Najpaskudniejszym amuletem, na jaki kiedykolwiek się natknęłam — a jednocześnie najrzadszym — był mały skórzany woreczek wiszący na szyi pewnego mężczyzny. W środku znalazłam garstkę ziemi i liście oraz coś, co z początku wzięłam za kości jakiegoś podobnego do żaby stworzenia, długiego na dziesięć centymetrów. Kiedy jednak przyjrzałam mu się bliżej, odkryłam, że był to szkielet ludzkiego płodu. Bardzo osobliwe. Przypuszczam, że to rodzaj czarnej magii. Dziwny przedmiot, zwłaszcza że jego właściciel był mechanikiem.

— Najwyraźniej żaden z ich amuletów nie działa.

Uśmiechnęła się cierpko.

— Gdyby jakieś działały, raczej bym ich nie oglądała, prawda?

Posunęła się jeszcze dalej, czyszcząc ubranie Barrayarczyka i ubierając go przed schowaniem do worka i zamknięciem w zamrażarce.

— Barrayarczycy mają hopla na punkcie wojska — wyjaśniła. — Lubię ubierać ich z powrotem w mundury. Tak wiele dla nich znaczą; jestem pewna, że czują się w nich lepiej.

Ferrell zmarszczył brwi, czując dziwny niepokój.

— Nadal uważam, że powinniśmy go wyrzucić razem z resztą śmieci.

— Ależ nie — zaprotestowała. — Pomyśl o pracy, którą ktoś w niego zainwestował. Dziewięć miesięcy ciąży, poród, dwa lata w pieluchach — a to dopiero początek. Dziesiątki tysięcy posiłków, tysiące bajek na dobranoc, lata nauki. Dziesiątki nauczycieli. I do tego szkolenie wojskowe. Stworzyło go wielu ludzi.

Przygładziła kosmyk włosów trupa.

— Ta głowa mieściła w sobie kiedyś cały wszechświat. Miał wysoki stopień jak na swój wiek — dodała, raz jeszcze zerkając na monitor. — Trzydzieści dwa lata. Komandor Aristede Vorkalloner. Ładne, etniczne brzmienie. Bardzo barrayarskie nazwisko. W dodatku to Vor, jeden z kasty wojowników.

— Wszystko to mordercy i szaleńcy. Albo jeszcze gorzej — powiedział odruchowo Ferrell. O dziwo jednak jego gwałtowna niechęć nagle osłabła.

Boni wzruszyła ramionami.

— Cóż, teraz stał się częścią największej demokracji. Poza tym miał ładne kieszenie.

Trzy kolejne dni upłynęły bez dalszych alarmów; zaledwie parę razy natknęli się na mechaniczne szczątki. Ferrell zaczął mieć nadzieję, że Barrayarczyk był ich ostatnim znaleziskiem. Zbliżali się już do końca poszukiwań. Poza tym, pomyślał z niesmakiem, ten patrol zakłócił mu rytm snu i jawy, wpływając na jego sprawność. Medtechniczka jednak zwróciła się do niego z prośbą.

— Jeśli nie masz nic przeciw temu, Falco — powiedziała — byłabym wdzięczna, gdybyśmy wykonali kilka dodatkowych okrążeń. Pierwotne rozkazy są oparte na szacunkowych obliczeniach trajektorii i jeśli przypadkiem ktoś po trafieniu statku nabrał większego przyspieszenia, może być teraz poza wyznaczonym obszarem.

Ferrell nie był specjalnie zachwycony, ale pociągał go dodatkowy dzień pilotowania, toteż niechętnie wyraził zgodę. Jej rozumowanie okazało się słuszne, bowiem nie minęła nawet połowa dnia, gdy natrafili na kolejne złowrogie szczątki.

— Och — mruknął Ferrell, kiedy przyjrzeli się bliżej. To była kobieta. Boni ściągnęła ją z niezwykłą czułością. Tym razem nie miał ochoty oglądać całej procedury, ale medtechniczka najwyraźniej oczekiwała jego towarzystwa.

— Ja… wolałbym nie oglądać rozebranej kobiety — powiedział, próbując wykręcić się od tego.

— Mmm — mruknęła Tersa. — Czy to jednak sprawiedliwe: odrzucać kogoś tylko dlatego, że jest martwy? Gdyby żyła, z pewnością chętnie obejrzałbyś jej ciało.

Zaśmiał się na ten makabryczny pomysł.

— Równe prawa dla umarłych?

— Czemu nie? — Uśmiechnęła się przebiegle. — Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół to trupy.

Ferrell prychnął.

Tersa spoważniała.

— Ja… akurat przy tych zwłokach wolałabym nie być sama.

Zajął swoją zwykłą pozycję przy drzwiach.

Medtechniczka położyła na stole coś, co kiedyś było kobietą, rozebrała ciało, zbadała je, umyła i wyprostowała. Kiedy skończyła, ucałowała martwe usta.

— O Boże! — krzyknął wstrząśnięty Ferrell, czując nagłe mdłości. — Naprawdę jesteś wariatką! I cholerną nekrofilką! Więcej — nekrofilką-lesbijką! — odwrócił się do wyjścia.

— Czy tak to wygląda w twoich oczach? — Jej głos był miękki; nie brzmiała w nim nawet najlżejsza nuta urazy. Ferrell zatrzymał się i zerknął przez ramię. Patrzyła na niego łagodnie, jakby był jednym z jej drogocennych trupów. — Cóż za dziwny świat musi kryć się w twojej czaszce.

Otworzyła walizkę i wydobyła z niej długą sukienkę, delikatną bieliznę oraz parę białych, haftowanych pantofelków. To suknia ślubna, uświadomił sobie Ferrell. Ta kobieta to autentyczna psychopatka…

Tersa ubrała zwłoki i zanim schowała je do worka, starannie ułożyła miękkie ciemne włosy.

— Chyba umieszczę ją obok tego miłego, przystojnego Barrayarczyka — stwierdziła. — Myślę, że gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie, spodobaliby się sobie. Poza tym porucznik Deleo był przecież żonaty.

Skończyła wypisywać identyfikator. Znękany umysł Ferrella wysyłał mu ciche, podprogowe sygnały; pilot usiłował pokonać szok i obrzydzenie. Coś się nie zgadzało. Wreszcie, w nagłym olśnieniu, w jego umyśle objawiła się prawda: przy tym trupie nie zastosowała żadnych procedur identyfikacyjnych.

Za drzwi, powiedział do siebie. Tam właśnie chcesz się znaleźć. Możesz mi wierzyć. Zamiast tego nieśmiało podszedł do zwłok i zerknął na metryczkę.

“Podporucznik Sylva Boni”, przeczytał. “Dwadzieścia lat”. Dokładnie w jego wieku…

Dygotał, zupełnie jak z zimna. Istotnie, w pomieszczeniu panował chłód. Tersa Boni skończyła pakować walizkę i odwróciła się do niego, prowadząc unoszącą się w powietrzu paletę.

— Córka? — spytał; nic więcej nie zdołał wykrztusić.

Ściągnęła wargi i przytaknęła.

— To… niewiarygodny zbieg okoliczności.

— Wcale nie. Specjalnie prosiłam o ten sektor.

— Och. — Przełknął ślinę, zawrócił do wyjścia, po czym odwrócił się z płonącą twarzą.

— Przepraszam, że nazwałem cię…

Uśmiechnęła się ze smutkiem.

— Nie szkodzi.

Znaleźli kolejny odłamek mechaniczny, toteż postanowili wspólnie, że wykonają jeszcze jedno okrążenie, aby pokryć wszystkie możliwe trajektorie. I rzeczywiście natknęli się na kolejne ciało; paskudny przypadek — trup wirował gwałtownie, z rozerwanego przez potężny cios brzucha zwisała kaskada zamarzniętych wnętrzności.

Akolitka śmierci wykonała najgorszą robotę bez zmrużenia powiek. Kiedy doszła do mycia, najmniej technicznego z zadań, Ferrell odezwał się nagle:

— Czy mogę ci pomóc?

— Oczywiście — odparła medtechniczka, odsuwając się na bok. — Honor, dzielony z innymi, wcale przez to nie maleje.

Zastąpił ją zatem, nieśmiały niczym początkujący święty, obmywający swego pierwszego trędowatego.

— Nie bój się — rzekła. — Umarli nie mogą cię skrzywdzić. Nie sprawią ci bólu poza tym, który czujesz, widząc na ich twarzach swą własną śmierć. Przekonałam się zaś, że to można znieść.

Tak, pomyślał, dobrzy ludzie potrafią znieść ból. Ale wielcy — wielcy wychodzą mu naprzeciw.