Lois McMaster Bujold
Lustrzany taniec
Dla Patricii Collins Wrede,
za zaangażowanie w akuszerię literacką daleko głębsze, niż nakazywałoby jej poczucie obowiązku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rząd stanowisk komunikacyjnych w holu pasażerskim największej orbitalnej stacji transferowej na Escobarze był zaopatrzony w lustrzane drzwi, których powierzchnię dzieliły ukośne, mieniące się tęczowym światłem linie. Ktoś niewątpliwie miał specyficzne poczucie piękna. Płaszczyzny były ustawione pod kątem i dzieliły odbijający się w nich obraz na nierówne części. Niski człowiek w szarobiałym mundurze skrzywił się do swojej zdeformowanej twarzy.
Odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pozbawiony dystynkcji mundur oficera najemników — kurtka z kieszeniami, szerokie spodnie włożone do sięgających kostek butów — wyglądał prawidłowo w każdym calu. Człowiek przyjrzał się swojemu ciału okrytemu mundurem. Wyciągnięty karzeł z krzywym kręgosłupem, o krótkiej szyi i dużej głowie. Lekko koślawa postura pozbawiała go szansy, że pozostanie niezauważony, był tego niemal pewien. Miał równo przycięte ciemne włosy. Spod czarnych brwi spoglądały ponuro szare oczy. Ciało było również prawidłowe w każdym calu. Nie cierpiał go.
Wreszcie lustrzane drzwi rozsunęły się i z budki wyszła kobieta ubrana w miękką tunikę i zwiewne spodnie. Jej status społeczny podkreślał modny pas wypchany drogim elektronicznym ekwipunkiem, zawieszony na piersi na zdobionym drogimi kamieniami łańcuchu. Ruszyła raźno przed siebie, lecz na jego widok przystanęła i wzdrygnęła się, zmrożona jego ponurym, pustym spojrzeniem, a potem minęła go, mamrocząc:
— Przepraszam…
Zreflektował się poniewczasie i wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mruknąwszy coś niezrozumiałego, co mogło uchodzić za stosowną do sytuacji uprzejmą formułkę. Wcisnął klawisz, by zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wzrokiem innych. Nareszcie sam, przez krótką ostatnią chwilę, choćby w ciasnym wnętrzu publicznej budki komunikacyjnej. W powietrzu unosiła się mdła woń perfum kobiety oraz przykra mieszanina zapachów stacji: powietrza poddanego recyklingowi, jedzenia, ciał, napięcia, plastików, metali i środków czyszczących. Odetchnął głęboko, usiadł i położył dłonie płasko na pulpicie, by przestały drżeć.
Odkrył, że nie jest całkiem sam. W kabinie znajdowało się jeszcze jedno lustro, aby klienci mogli doprowadzić swój wygląd do porządku przed transmisją holowizyjną. Po chwili przestał zwracać uwagę na wrogie spojrzenie własnych podkrążonych oczu. Wyłożył na pulpit zawartość kieszeni. Cały jego doczesny dobytek mieścił się na powierzchni nie większej od dwóch dłoni. Ostatni remanent. Jak gdyby powtórne przeliczenie mogło zmienić sumę, jaką dysponował…
Na górze spoczywał bon kredytowy na jakieś trzysta dolarów betańskich; można było za to przeżyć zupełnie nieźle tydzień na stacji orbitalnej albo — gdyby gospodarować oszczędnie — kilka skromniejszych miesięcy na planecie w dole. Trzy fałszywe identyfikatory, ale żaden na nazwisko człowieka, za którego teraz uchodził. I żaden na nazwisko człowieka, którym był naprawdę. Kimkolwiek był. Zwykły kieszonkowy grzebień z plastiku. Kostka danych. Nic więcej. Do różnych kieszeni kurtki munduru pochował rzeczy z wyjątkiem bonu kredytowego, wkładając pieczołowicie każdy przedmiot do osobnej kieszeni. Rzeczy skończyły się, zanim zdołał zapełnić wszystkie kieszenie. Mogłeś przynajmniej zabrać szczoteczkę do zębów… teraz już za późno.
I robiło się coraz później. Starał się odpędzić strach, ale przeżywał straszliwe chwile grozy. Uspokój się. Przecież już to robiłeś. Teraz też potrafisz. Wcisnął kartę kredytową do szczeliny, po czym wstukał zapamiętany numer kodu. Mimowolnie ostatni raz zerknął do lustra, usiłując przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy. Mimo praktyki nie sądził, aby był w stanie przywołać uśmiech. Zresztą i tak gardził tym uśmiechem.
Talerz holowidu zasyczał i ożył. Po chwili zjawił się nad nim wizerunek kobiety. Postać miała na sobie podobnie jak on biało-szary mundur, lecz z odpowiednimi dystynkcjami i naszywką z nazwiskiem. Beznamiętnie wyrecytowała:
— Oficer łączności Hereld, „Triumph”, Wolna… Korporacja Dendarii. — W przestrzeni Escobaru flota najemników już na zewnętrznej stacji w punkcie skokowym zawieszała broń na kołku pod czujnym okiem escobarskich inspektorów wojskowych, a przed uzyskaniem zgody na wejście w przestrzeń składała deklarację o czysto handlowych intencjach wizyty. Widocznie na orbicie Escobaru trzymano się tej fikcyjnej, lecz kulturalnej wersji.
Oblizał wargi i rzekł spokojnym głosem:
— Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym.
— Admirał Naismith! Wrócił pan! — W jej wyprostowanej sylwetce i rozpromienionej twarzy dostrzegł niewątpliwe oznaki radości i podniecenia, mimo że widział tylko holowid. Zaskoczyło go to niczym niespodziewany cios. — Jakie nowiny? Kiedy stąd wreszcie odlecimy?
— W swoim czasie, poruczniku… Hereld. — Niezłe nazwisko dla oficera łączności. Zdobył się na niewyraźny uśmiech. Admirał Naismith na pewno by się uśmiechnął. — Dowiecie się w swoim czasie. Tymczasem potrzebuję transportu z orbitalnej stacji transferowej.
— Tak jest. Zajmę się tym. Czy jest z panem komandor Quinn?
— Hm… nie.
— A kiedy możemy się jej spodziewać?
…Później.
— Aha, w porządku. A więc zaraz poproszę o pozwolenie na… będziemy ładować jakiś sprzęt?
— Nie, chodzi tylko o mnie.
— Czyli zezwolenie od Escobaran na ładownik pasażerski… — Na parę chwil odwróciła się na bok. — Za dwadzieścia minut mogę przysłać kogoś do doku E17.
— Bardzo dobrze. — Mniej więcej tyle czasu zajmie mu przejście z holu do tej części stacji. Może powinien dorzucić porucznik Hereld słowo od siebie? Znała go; w jakim stopniu? Od tej chwili w każdym zdaniu, jakie wypowie, będzie czaiło się ryzyko, ryzyko nieznanego, ryzyko popełnienia błędu. Za błędy ponosi się karę. Czy jego betański akcent nie budzi zastrzeżeń? Niepokój wprost skręcał mu trzewia. — Chcę polecieć od razu na „Ariela”.
— Dobrze, admirale. Mam powiadomić komandora Thorne’a?
Czy admirał Naismith miał zwyczaj wpadać na niespodziewaną inspekcję? Chyba tym razem sobie daruje.
— Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby zaczęli przygotowania do opuszczenia orbity.
— Tylko „Ariel”? — Uniosła brwi.
— Tak, poruczniku. — Tym razem doskonały, przeciągły akcent z Bety. Pogratulował sobie, bo nareszcie zaczął się odnajdywać w roli nudnego służbisty. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta przygany, jak gdyby Hereld złamała zasady bezpieczeństwa lub dobrych manier, więc powinna się wstrzymać od dalszych ryzykownych pytań.
— Zrobi się, admirale.
— Naismith, bez odbioru. — Przerwał połączenie. Kobieta zniknęła w mgiełce błysków, a on głośno odetchnął. Admirał Naismith. Miles Naismith. Musiał się znów nauczyć reagować na to imię i nazwisko, nawet we śnie. Na razie trzeba zostawić lorda Vorkosigana; bycie Naismithem jest wystarczająco trudne. Ćwiczyć. Jak masz na imię? Miles. Miles. Miles.
Lord Vorkosigan udawał admirała Naismitha. On także. Co za różnica?
Ale jak naprawdę się nazywasz?
Z rozpaczy i wściekłości pociemniało mu w oczach. Przymknął powieki, uspokajając oddech. Nazywam się tak, jak zechcę. Teraz chcę się nazywać Miles Naismith.
Wyszedł z kabiny i ruszył w głąb holu, przebierając krótkimi nogami i czując na sobie zdumione spojrzenia mijających go nieznajomych. Patrzcie na Milesa. Patrzcie, jak biegnie. Patrzcie, jak dostaje, na co zasłużył. Maszerował ze spuszczoną głową i nikt nie wchodził mu w drogę.
Gdy tylko czujniki włazu błysnęły zielonym światłem i rozsunęły się drzwi, wskoczył do kapsuły ładownika maleńkiego, czteroosobowego wahadłowca. Błyskawicznie wdusił przycisk, by jak najszybciej zamknąć za sobą właz. Ładownik był za mały, żeby utrzymać sztuczne pole grawitacyjne. Przepłynął nad fotelami, po czym ostrożnie zajął miejsce obok samotnego pilota, człowieka w szarym kombinezonie technika dendariańskiego.
— W porządku. Możemy lecieć.
Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i zasalutował od niechcenia, podczas gdy on zapinał pasy. Choć pilot wyglądał na rozsądnego dorosłego człowieka, na jego twarzy malował się ten sam wyraz co na obliczu oficer Hereld; radosnego podniecenia i zniecierpliwienia, jak gdyby jego pasażer za chwilę miał wyciągnąć z kieszeni garść smakołyków.
Obejrzał się przez ramię, a ładownik posłusznie oderwał się od blokad doku i zawrócił. Zanurkowali w otwartą przestrzeń, oddalając się od powierzchni stacji. Na konsoli nawigacyjnej błyskały różnobarwne linie korytarzy ruchu, tworząc labirynt, przez który pilot przeprowadzał ich kapsułę.
— Dobrze znów pana widzieć, admirale — rzekł, kiedy tylko wyplątali się z najgęstszej sieci kolorowych linii. — Co się dzieje?
Na szczęście w głosie pilota dał się słyszeć wyraźnie oficjalny ton. Po prostu towarzysz broni, nie żaden Stary Przyjaciel ani tym bardziej Dawny Ukochany. Spróbował uniku.
— Dowiesz się, gdy będzie trzeba. — Starał się mówić przyjaźnie, nie używając imienia ani stopnia.
Pilot wydał z siebie zaintrygowane „Hm”, a potem uśmiechnął się nieznacznie, najwyraźniej zadowolony.
Miles rozparł się w fotelu z twarzą stężałą w uśmiechu. Wielka stacja transferowa zmalała, przypominając dziecinną zabawkę, a po chwili było widać już tylko błyski świateł.
— Przepraszam, jestem trochę zmęczony. — Wtulił się głębiej w oparcie i zamknął oczy. — Obudź mnie w doku, gdybym zasnął.
— Tak jest — odrzekł z szacunkiem pilot. — Chyba przyda się panu drzemka.
Odpowiedział zmęczonym ruchem ręki i udawał, że zasnął.
Zawsze od razu wiedział, kto ze spotykanych przez niego ludzi sądzi, że ma przed sobą Naismitha. Wszyscy mieli ten sam głupi, przejęty wyraz twarzy. Nie wszystkim lśnił w oczach blask uwielbienia; spotkał już wrogów Naismitha, których mina zamiast nabożnej czci wyrażała mordercze intencje. Ale wszyscy wyglądali, jak gdyby nagle włączono im dodatkowe zasilanie, i stawali się dziesięć razy bardziej ożywieni niż dotychczas. Jak on to, u diabła, robił? Jak mu się udawało tak ich natchnąć? Zgoda, Naismith cierpiał na hiperaktywność, lecz jakim cudem ta przypadłość stała się tak zaraźliwa?
Obcy, którzy spotykali go i rozpoznawali, nie witali go w ten sposób. Byli obojętni i uprzejmi lub obojętni i nieuprzejmi albo po prostu obojętni, nieprzystępni i chłodni. Nie okazywali tego, ale krępowały ich jego drobne ułomności i znacznie odbiegający od normy wzrost — metr trzydzieści. Byli nieufni.
Wzburzenie wzbierało w nim i dokuczało jak ból zatok. To całe uwielbienie dla przeklętego bohatera, czy kim on tam jest. Wszystko dla Naismitha. Dla Naismitha, nie dla mnie… Dla mnie nigdy…
Musiał opanować dreszcz grozy przed tym, co za chwilę go czekało. Najpierw stanie przed Belem Thorne’em, kapitanem „Ariela”. Oko w oko z jego przyjacielem, oficerem, Betańczykiem, na pewno trudna próba. Lecz Thorne wiedział o istnieniu klona od tamtego chaotycznego spotkania na Ziemi przed dwoma laty. Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Jednak nawet drobny błąd, który uszedłby uwagi innego Dendarianina, mógłby wzbudzić w Thornie podejrzenia, nieokreślone domysły…
Naismith ukradł mu nawet tę cechę. Admirał najemników publicznie i kłamliwie twierdził teraz, że on jest klonem. Jeszcze lepsza zasłona, za którą mógł ukryć swą drugą tożsamość, drugie życie. Ty masz dwa życia, mówił w duchu do nieobecnego wroga. Ja żadnego. Niech to diabli, to ja jestem prawdziwym klonem. Nie mogę liczyć nawet na tę jedną wyjątkową cechę? Musiałeś zabrać mi wszystko?
Nie. Trzeba być dobrej myśli. Da sobie radę z Thorne’em. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że uniknie spotkania z okropną Quinn, jego osobistą ochroną, ukochaną Quinn. Zetknął się z nią oko w oko na Ziemi i raz udało mu się ją nabrać i utrzymać w fałszywym przekonaniu przez cały ranek. Drugi raz chyba się nie uda. Ale Quinn nie odstępowała na krok prawdziwego Milesa Naismitha; nic z jej strony mu nie groziło. Tym razem nie będzie żadnych spotkań z kochankami.
On sam nigdy jeszcze nie miał kochanki. Być może jednak nie byłoby uczciwie obwiniać o to Naismitha. Przez dwadzieścia lat swojego życia był praktycznie więźniem, choć nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę. A dwa ostatnie… z goryczą doszedł do wniosku, że te dwa lata stanowiły ciąg katastrof. Teraz miał szansę, która się może nie powtórzyć. Nie chciał myśleć o dalszej przyszłości. Już nie. Musiało się udać teraz.
Siedzący obok niego pilot drgnął, a on otworzył oczy, czując, jak podczas hamowania pasy wpijają mu się w ciało. Zbliżali się do „Ariela”. Z kropeczki zmienił się w mały model, a potem w statek. Lekki krążownik produkcji illyrikańskiej mieścił na pokładzie dwudziestoosobową załogę, ładunek oraz oddział komandosów. Wyposażony był w dość mocny napęd jak na swoje małe rozmiary, co stanowiło typowe dla okrętów wojennych rozwiązanie. Smukła linia sugerowała wielką szybkość. Świetny statek kurierski; świetny statek, by uciekać nim, gdzie pieprz rośnie. Doskonały. Uśmiechnął się ledwie zauważalnie, przyglądając się okrętowi, chociaż nastrój miał podły. Teraz ja rozdaję karty, Naismith.
Pilot, doskonale zdając sobie sprawę, że wiezie swojego admirała, dołożył wszelkich starań, żeby kapsuła dobiła do blokad doku niemal bez dźwięku i żadnego wstrząsu.
— Mam zaczekać, panie admirale?
— Nie. Raczej nie będę cię już potrzebował.
Jego pasażer nadal zmagał się z klamrą pasów, a tymczasem pilot pobiegł poprawić uszczelnienie tunelu, a potem pożegnał go, salutując z równie dumnym uśmiechem jak przy powitaniu. Odpowiedział uśmiechem i salutem, po czym złapał uchwyty włazu i wyskoczył w pole grawitacyjne „Ariela”.
Wylądował na obu nogach w małej zatoczce ładunkowej. Pilot zaraz zamknął za nim właz, zamierzając odprowadzić ładownik do swojego statku — zapewne flagowego okrętu „Triumph”. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę — zawsze musiał patrzeć w górę — na twarz dendariańskiego oficera, którą wcześniej widział tylko na holowidzie.
Komandor Bel Thorne był betańskim hermafrodytą, przedstawicielem rasy stanowiącej pozostałość po dawnych eksperymentach inżynierii genetycznej i społecznej, której jedynym sukcesem było wyprodukowanie kolejnej mniejszości ludzkiej. Pozbawioną zarostu twarz Thorne’a okalały miękkie ciemne włosy średniej długości, jakie mógł nosić zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Pod rozpiętą kurtką mundurową i czarnym podkoszulkiem widniał zarys niewielkich, lecz niewątpliwie kobiecych piersi. Luźne szare spodnie munduru dendariańskiego ukrywały niedwuznaczną wypukłość w kroczu. Niektórzy ludzie czuli się niezwykle skrępowani w obecności hermafrodytów. Z ulgą spostrzegł, że ta cecha osoby Thorne’a wywołuje w nim jedynie lekkie zażenowanie. Klony mieszkające w szklanych domach nie powinny… czego? Prawdziwym niepokojem przejął go jednak promienny uśmiech „uwielbiam Naismitha” na twarzy hermafrodyty. Czując bolesny skurcz żołądka, oddał honory kapitanowi „Ariela”.
— Witam na pokładzie, admirale! — W dźwięcznym alcie brzmiał szczery entuzjazm.
Właśnie wywoływał na twarz powściągliwy uśmiech, kiedy hermafrodyta zbliżył się i objął go. Serce w nim zamarło i ledwie się powstrzymał, by nie krzyknąć i nie wymierzyć mu ciosu. Wytrzymał uścisk, starając się nie zesztywnieć i odzyskać zachwianą równowagę, przy okazji przywoływał w myślach starannie przećwiczone kwestie. Chyba mnie to nie będzie całować?
Hermafrodyta odsunął się, trzymając ręce na jego ramionach, lecz nie zabierał się do całowania. Odetchnął z ulgą. Thorne przekrzywił głowę, przypatrując mu się z zatroskaną miną.
— Co się stało, Miles?
Jesteśmy na „ty”?
— Przepraszam, Bel. Jestem trochę zmęczony. Możemy od razu przystąpić do odprawy?
— Faktycznie wyglądasz na bardzo zmęczonego. Mam zwołać całą załogę?
— Nie… możesz im później przekazać wszystkie szczegóły. — Na tym polegał plan, jak najmniej bezpośrednich kontaktów z Dendarianami.
— A więc chodźmy do mojej kabiny. Będziesz mógł położyć nogi wyżej i napić się herbaty.
Pierwszy wszedł do korytarza. Nie wiedząc, w którą stronę skręcić, przystanął i pod pozorem uprzejmości przepuścił przodem hermafrodytę. Szedł za Thorne’em, mijając kilka zakrętów, aż znaleźli się na wyższym poziomie. Wnętrze statku nie było tak ciasne, jak się spodziewał. Dokładnie zapamiętywał drogę. Naismith na pewno dobrze znał swój statek.
Kabina kapitana „Ariela” była małym pomieszczeniem, w którym panował żołnierski porządek. Pozamykane na zasuwy szafki nie mówiły nic o osobowości gospodarza. Lecz Thorne otworzył jedne drzwiczki, za którymi znajdował się starożytny ceramiczny serwis oraz kilkanaście małych puszek z rozmaitymi gatunkami herbaty pochodzącymi z Ziemi i innych planet. Wszystkie pojemniczki zabezpieczono przed zniszczeniem specjalnymi opakowaniami z pianki.
— Jaką? — zawołał Thorne, zatrzymawszy wyczekująco rękę nad puszkami.
— Tę, co zwykle — odparł, siadając na krześle przymocowanym do podłogi obok niewielkiego stolika.
— Mogłem się domyślić. Przysięgam, że pewnego dnia nauczę cię większej fantazji. — Thorne posłał mu przez ramię szczególny uśmieszek — czyżby jego uwaga miała oznaczać coś jeszcze? Po kilku chwilach głośnej krzątaniny komandor postawił przed nim porcelanową filiżankę i spodek, ręcznie malowane w delikatny wzorek. Ujął kruche naczynie i ostrożnie pociągnął łyk, a tymczasem Thorne ustawił i umocował przy stoliku drugie krzesło, postawił filiżankę dla siebie i zasiadł, wydając cichy pomruk zadowolenia.
Na szczęście bursztynowy płyn miał zupełnie dobry, choć cierpki smak. Cukier? Nie śmiał poprosić. Thorne nie podał cukru, a na pewno by to zrobił, gdyby Naismith słodził herbatę. Chyba komandor nie postanowił przeprowadzić pierwszej subtelnej próby? A więc wygląda na to, że admirał pił bez cukru.
Najemnicy pijący herbatkę. Napój nie wyglądał na truciznę, jeśli spojrzało się na wystawę, nie — na prawdziwy arsenał broni zawieszonej na ścianie: kilka ogłuszaczy, igłowce, łuki plazmowe oraz błyszcząca metalowa kusza z wiszącą obok ładownicą pełną granatów błyskowych. Thorne był widocznie dobry w tym, co robił. Jeśli to prawda, zupełnie go nie obchodziło, co ten stwór pije.
— Myślisz i myślisz — odezwał się Thorne po kolejnej chwili milczenia. — Przypuszczam, że tym razem przywiozłeś nam coś miłego?
— Zgadza się, jest zadanie. — Miał nadzieję, że hermafrodyta właśnie o tym myślał. Komandor skinął głową, unosząc brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy. — Chodzi o przerzut. Nie jest to najpoważniejsza misja, jaka nam się trafiła…
Thorne zaśmiał się.
— Ale nieco skomplikowana.
— Nie może być bardziej skomplikowana niż sprawa Dagooli IV. Mów dalej, proszę.
Potarł usta charakterystycznym dla Naismitha gestem.
— Musimy zrobić skok na żłobek klonów Domu Bharaputra w Obszarze Jacksona. Opróżnić.
Thorne właśnie zakładał nogę na nogę; obie stopy błyskawicznie wylądowały z hukiem na podłodze.
— Zabić? — zapytał z przestrachem.
— Klony? Nie, ocalić! Trzeba je wszystkie uratować.
— Och. Uff. — Thorne’owi najwyraźniej kamień spadł z serca. — Przez moment miałem okropną wizję… w końcu to są dzieci. Nawet jeżeli klonowane.
— Otóż to. — Ku swemu zdumieniu zauważył, że kąciki jego ust unoszą się w autentycznym uśmiechu. — Cieszę się… że tak to pojmujesz.
— A jak mógłbym inaczej? — Thorne wzruszył ramionami. — Ten proceder z klonami i przeszczepianiem mózgów to najobrzydliwsza działalność w całym katalogu płatnych świństw Bharaputry. Chyba że jest coś gorszego, o czym jeszcze nie wiem.
— Też tak uważam. — Uspokoił się, ukrywając zaskoczenie z powodu takiego poparcia dla swego planu. Czy Thorne mówił szczerze? On najlepiej ze wszystkich znał wszystkie okropności i grozę przemysłu klonowania w Obszarze Jacksona. Sam to przeżył. Nie spodziewał się jednak, że ktoś, kto nie miał takich doświadczeń, będzie podzielał jego ocenę.
Ściśle biorąc, specjalnością Domu Bharaputra nie było klonowanie. Sprzedawano tam nieśmiertelność, a jeśli nie dosłownie, to na pewno sprzedawano dłuższe życie. Interes przynosił całkiem niezłe dochody, bo jaką cenę można ustalić na życie? Taka, jaką wytrzyma rynek. Proceder uprawiany przez Bharaputrę był ryzykowny z punktu widzenia medycyny, niedoskonały… w obliczu rychłej śmierci wybierali go tylko majętni, bezwzględni i — musiał przyznać — obdarzeni zdolnością przewidywania klienci.
Wszystko odbywało się według prostych zasad, choć pod względem chirurgicznym był to potwornie skomplikowany zabieg. Z komórki klienta wyrastał klon, który następnie umieszczano w replikatorze macicznym, a potem w żłobku Bharaputry — rodzaju sierocińca z niewiarygodnie bogatym wyposażeniem — gdzie osiągał dojrzałość fizyczną. Klony były przecież niezwykle cenne, a ich zdrowie i kondycja najważniejsze. Później, gdy nadszedł czas, trafiały na stół. Podczas operacji, które udawały się w raczej mniej niż stu procentach przypadków, mózg pierwowzoru klona przeszczepiano ze starego lub uszkodzonego ciała do ciała repliki, które dopiero rozkwitało. Mózgi klonów uznawano natomiast za odpadki pooperacyjne.
Proceder ów był nielegalny w całej sieci czasoprzestrzennej z wyjątkiem Obszaru Jacksona, z czego cieszyły się zbrodnicze Domy, które tam rządziły. Dzięki temu miały monopol, a dzięki umierającym bogaczom interes stale się kręcił i zespoły chirurgów utrzymywały się w najwyższej formie. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, że reszta świata patrzy na tę praktykę przez palce. Błysk współczucia i szlachetnego gniewu w oczach Thorne’a poruszył go, dotykając najboleśniejszych miejsc w jego duszy, o których niemal zapomniał, i po chwili z przerażeniem zdał sobie sprawę, że za moment wybuchnie płaczem. To pewnie jakaś sztuczka. Odetchnął głęboko w typowo naismithowski sposób.
Thorne ściągnął w zamyśleniu brwi.
— Jesteś pewien że powinniśmy brać „Ariela”? Słyszałem niedawno, że baron Ryoval jeszcze żyje. Statek może zwrócić jego uwagę.
Dom Ryoval był jednym z pomniejszych rywali Bharaputry w nielegalnych przedsięwzięciach medycznych. Specjalizował się w fabrykowaniu za pomocą inżynierii genetycznej lub chirurgii istot ludzkich do różnych celów, włącznie z seksem. W istocie produkowano tam niewolników na zamówienie; może było to zło, ale nie takie jak dręczące go mordowanie klonów. Co jednak miał wspólnego „Ariel” z baronem Ryovalem? Nie miał pojęcia. Niech Thorne się tym martwi. Być może później hermafrodyta zdradzi mu coś więcej na ten temat. On tymczasem odnotował w pamięci, aby przy najbliższej okazji przejrzeć zapis misji statku.
— Ta misja nie ma nic wspólnego z Domem Ryoval. Ich będziemy unikać.
— Mam nadzieję — zgodził się skwapliwie Thorne. Zamilkł, sącząc w zamyśleniu herbatę. — Pomijając fakt, że Obszarowi Jacksona już dawno należało się sprzątanie, najlepiej środkami atomowymi, przypuszczam, że nie robimy tego tylko z dobroci serca. Jaka tym razem, hm… misja kryje się pod tą misją?
Na to pytanie miał dobrze wyćwiczoną odpowiedź.
— Naszego zleceniodawcę w rzeczywistości interesuje tylko jeden klon, a właściwie jego pierwowzór. Reszta to kamuflaż. Klienci Bharaputry mają w swoim gronie wielu wrogów. Nie będą wiedzieli, kto kogo atakuje. W ten sposób tożsamość naszych zleceniodawców będzie jeszcze lepiej chroniona, na czym im bardzo zależy.
Thorne uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Podejrzewam, że ten zręczny manewr to twój pomysł.
Wzruszył ramionami.
— W pewnym sensie.
— Nie lepiej by było, gdybyśmy wiedzieli, o którego klona chodzi, żeby uniknąć wypadku, gdyby przyszło się nam stamtąd wycofać? Jeśli naszemu zleceniodawcy zależy na żywym klonie — a w ogóle zależy im, czy będzie żywy, czy martwy? Jeśli prawdziwym celem jest staruch, z którego go wyhodowano…
— Zależy im na żywym klonie. Ale… ze względów praktycznych załóżmy, że chodzi nam o wszystkie klony.
Thorne rozłożył ręce w geście przyzwolenia.
— Z mojej strony zgoda. — W oczach hermafrodyty rozbłysnął entuzjazm. Nagle komandor plasnął pięścią w otwartą dłoń. — Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiednio potraktował te kanalie z Jacksona! Och, ale się szykuje zabawa! — Obnażył zęby w groźnym uśmiechu. — Jakiej pomocy możemy się spodziewać na Obszarze Jacksona? Jakieś zabezpieczenia?
— Nie licz na żadne.
— Hm. Co nam będzie przeszkadzać? Oczywiście, poza Bharaputrą, Ryovalem i Fellem.
Dom Fell zajmował się głównie handlem bronią. Co Fell mógł mieć z tym wspólnego?
— Wiem tyle, co ty.
Thorne zmarszczył brwi; widocznie nie była to typowa dla Naismitha odpowiedź.
— Ale mam dużo poufnych informacji na temat żłobka, które mogę ci przekazać w drodze. Słuchaj, Bel, chyba ci nie muszę ci mówić, co do ciebie należy. Ufam ci. Zajmij się logistyką i planami, a ja sprawdzę finał.
Thorne wyprężył się jak struna.
— W porządku. Ile dzieci wchodzi w grę?
— Bharaputra na ogół przeprowadza jeden taki przeszczep tygodniowo. Powiedzmy, że hodują jakieś pięćdziesiąt rocznie. W ostatnim roku życia klonów umieszcza się je w specjalnym budynku niedaleko kwatery głównej Domu, gdzie przechodzą ostatni etap przygotowań. Zabierzemy całoroczną partię. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt klonów.
— Na pokład „Ariela”? Ciasno będzie.
— Chodzi o szybkość, Bel, szybkość.
— Tak. Chyba masz rację. Kiedy początek?
— Jak najszybciej. Każdy tydzień zwłoki kosztuje jedno niewinne życie. — Odmierzył tym zegarem ostatnie dwa lata. Jak dotąd zmarnowałem sto istnień. Sama podróż z Ziemi na Escobar kosztowała go tysiąc betańskich dolarów i cztery martwe klony.
— Rozumiem — rzekł ponuro Thorne. Wstał, odsuwając filiżankę. Przestawił krzesło do konsoli. — To dziecko czeka operacja, tak?
— Owszem. A jeśli nie ono, to inne ze żłobka.
Thorne zaczął stukać w klawisze.
— Co z funduszami? To przecież twoja działka.
— Za tę misję zapłacą przy odbiorze. Weź, ile będzie trzeba ze środków Floty.
— W porządku. Połóż tu dłoń, żeby potwierdzić wypłatę. — Thorne podsunął mu czytnik.
Bez wahania przyłożył do niego dłoń. Ku swemu przerażeniu ujrzał czerwony kod informujący o braku rozpoznania odczytu. Nie! Przecież musi się zgadzać, musi…!
— Cholerna maszyna. — Thorne trzepnął czytnikiem o blat stołu. — Bądź grzeczna. Spróbuj jeszcze raz.
Tym razem przyłożywszy dłoń, lekko ją skręcił; komputer przetrawił nowe dane, po czym wyświetlił błogosławioną akceptację. Są pieniądze. Uspokoił się szalony rytm serca.
Thorne wstukał więcej danych i rzucił przez ramię:
— Nie pytam, który oddział desantowy chcesz zabrać tym razem.
— Nie pytaj — odrzekł głucho. — Do dzieła, Bel. — Musi stąd wyjść, bo inaczej nie wytrzyma napięcia i maskarada wyjdzie na jaw mimo tak obiecującego początku.
— Chcesz tę samą kabinę co zwykle? — zapytał Thorne.
— Jasne. — Wstał.
— Chyba już niedługo… — Hermafrodyta zerknął na wskaźnik błyszczący wśród skomplikowanych wyświetlaczy logistycznych nad holowidowym talerzem konsoli. — Czytnik przy wejściu nadal jest zaprogramowany na ciebie. Połóż się. Wyglądasz na zupełnie wypompowanego. Wszystko jest pod kontrolą.
— Dobrze.
— Kiedy przyjedzie Elli Quinn?
— Nie będzie brała udziału w tej misji.
Thorne w zdumieniu otworzył szeroko oczy.
— Naprawdę? — Jego twarz rozpromienił zagadkowy uśmiech. — Jaka szkoda. — W jego głosie nie było słychać nawet cienia żalu. Czyżby jakaś rywalizacja? O co?
— Niech przyślą z „Triumpha” mój ekwipunek — polecił. Tak, najlepiej zlecić tę kradzież. Zlecić jak najwięcej. — I… jeśli będziesz miał okazję, każ przysłać posiłek do mojej kabiny.
— Zrobi się — obiecał Thorne, energicznie kiwając głową. — Cieszę się, że masz lepszy apetyt, chociaż mało sypiasz. To dobrze. Tak trzymać. Martwimy się o ciebie.
Lepszy apetyt, do diabła. Przy swojej sylwetce musiał bezustannie walczyć o utrzymanie niskiej wagi. Głodził się przez trzy miesiące, aby się zmieścić w skradziony przed dwoma laty mundur Naismitha. Poczuł kolejną falę nienawiści do swego pierwowzoru. Zasalutował w nadziei, że zachęci w ten sposób Thorne’a do pracy, i wyszedł, dusząc w sobie gniewny pomruk, dopóki drzwi kabiny nie zasunęły się za nim z sykiem.
Nie zostało mu nic innego, jak tylko sprawdzać zamek w każdych drzwiach w korytarzu, aż któryś ustąpi. Miał nadzieję, że żaden Dendarianin nie zauważy go, kiedy będzie przykładał dłoń do czytników. Wreszcie znalazł swoją kabinę, która znajdowała się dokładnie naprzeciw drzwi hermafrodyty. Tym razem drzwi się rozsunęły, gdy tylko położył dłoń na czujniku, obyło się bez mrożących krew w żyłach awarii.
Było to niewielkie pomieszczenie, niemal takie samo jak kabina Thorne’a, tylko bardziej bez wyrazu. Sprawdził szafki. Większość była pusta, lecz w jednej znalazł mundur polowy i poplamiony kombinezon w swoim rozmiarze. W maleńkiej łazience kabiny znajdowały się używane przybory toaletowe, między innymi szczoteczka do zębów, na której widok uśmiechnął się ironicznie. Składane, chowane w ścianie i starannie posłane łóżko wyglądało bardzo zachęcająco, toteż opadł na nie niemal bez czucia.
Jestem w drodze. Udało się. Dendarianie przyjęli go, posłuchali rozkazów z tą samą ślepą ufnością co rozkazów Naismitha. Jak bezwolne owieczki. Teraz musiał uważać, żeby tego nie popsuć. Najtrudniejsze miał za sobą.
Wziął szybki prysznic i właśnie wkładał spodnie Naismitha, gdy przyniesiono posiłek. Wymawiając się negliżem, szybko odprawił usłużnego Dendarianina, który przyniósł tacę. Uniósłszy pokrywkę, zauważył, że zamiast przydziałowej racji żywnościowej dostał prawdziwe jedzenie. Stek z grilla, warzywa, które wyglądały na świeże, i prawdziwą kawę; to, co miało być gorące, było gorące, a to, co zimne, było zimne, pięknie ułożone w porcjach przystosowanych do apetytu Naismitha. Nawet lody. Rozpoznał gust swojego pierwowzoru i znów ogarnęło go uczucie oszołomienia graniczące z odrazą. Tylu nieznanych ludzi chciało mu dać dokładnie to, czego chciał, w najdrobniejszych szczegółach. Ranga miała swoje przywileje, ale to zakrawało na prawdziwe szaleństwo.
W przygnębieniu zjadł wszystko i właśnie zaczął się zastanawiać, czy mętna zielona substancja wypełniająca puste miejsca na talerzu też jest jadalna, gdy ponownie rozległ się dźwięk brzęczyka.
Tym razem był to dendariański podoficer z lotopaletą, na której znajdowały się trzy duże skrzynie.
— Ach. — Zmrużył oczy. — Mój ekwipunek. Na razie proszę postawić na podłodze.
— Tak jest. Chce pan wyznaczyć ordynansa? — Ochocza mina podoficera nie pozostawiała wątpliwości, kto pierwszy zgłosi się na ochotnika do tej funkcji.
— Nie… nie podczas tej misji. Później będziemy mieli bardzo mało miejsca. Proszę to zostawić.
— Chętnie rozpakuję, panie admirale. To ja spakowałem skrzynie.
— Poradzę sobie.
— Jeśli o czymś zapomniałem, proszę dać mi znać, a natychmiast przywiozę.
— Dziękuję, kapralu. — W jego głosie dało się słyszeć tłumione rozdrażnienie, co na szczęście pohamowało entuzjazm kaprala. Dendarianin dźwignął i zdjął skrzynie z lotopalety, a potem wyszedł z uśmiechem lekkiego zażenowania, jak gdyby chciał powiedzieć: „To naprawdę nie moja wina, starałem się”.
On także uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby i gdy tylko zamknęły się drzwi, skupił całą uwagę na skrzyniach. Zwolniwszy zatrzaski, zawahał się przez chwilę, zaskoczony własną niecierpliwością. Pewnie tak czuje się człowiek, kiedy otrzymuje prezent na urodziny. On nigdy w życiu nie dostał prezentu urodzinowego. A więc czas nadrobić zaległości.
Po otwarciu pierwszego wieka jego oczom ukazały się ubrania — więcej, niż miał kiedykolwiek przedtem. Kombinezony robocze, mundur polowy i galowy — uniósł tunikę z szarego aksamitu, zdumiewając się na widok srebrnych guzików i połyskliwości tkaniny — wysokie buty, półbuty, pantofle, piżama, wszystkie stroje przepisowe i idealnie skrojone na jego sylwetkę. Do tego rzeczy cywilne, osiem czy dziesięć kompletów, w kilku stylach planetarnych i galaktycznych, typowe dla osób z różnych warstw społecznych. Urzędowy strój z czerwonego jedwabiu z Escobaru, barrayarska tunika w stylu wojskowym oraz oblamowane spodnie, ciepłe swetry, betański sarong i sandały, wystrzępiona kurtka, koszula i spodnie odpowiednie dla jakiegoś biednego dokera skądkolwiek. Mnóstwo bielizny. Trzy rodzaje chronometrów z wbudowanymi komunikatorami, jeden przydziałowy, zgodny z przepisami Dendarian, drugi elegancki i bardzo drogi, a ostatni, na pozór zniszczony i tandetny, w rzeczywistości okazał się doskonałym uzupełnieniem wojskowego ekwipunku. W skrzyni znajdowało się jeszcze wiele innych rzeczy.
Uniósł wieko drugiej paki i zatrzymał wzrok na jej zawartości. Zbroja kosmiczna. Najszybszy bojowy pancerz kosmiczny z gotowym do użycia układem zasilającym i aparatem tlenowym oraz naładowaną bronią. Dokładnie w jego rozmiarze. Spoczywający w skrzyni ciemny strój wydawał się błyszczeć złowrogo. W nozdrzach poczuł jego szczególną woń, wyjątkowo wojskową — zapach metalu, plastiku, energii i chemikaliów… oraz starego potu. Wydobył hełm i zajrzał z podziwem w przyciemnianą lustrzaną przyłbicę. Nigdy nie miał na sobie takiego pancerza, choć często oglądał takie na holowidach, aż zaczynały go boleć oczy. Groźna, śmiercionośna skorupa…
Wypakował zbroję, kładąc na podłodze wszystkie części po kolei. Lśniącą powierzchnię znaczyły tu i ówdzie dziwne plamy, zadrapania i łaty. Jaka broń i jakie ciosy zdołały naruszyć tę metalizowaną powłokę? Którzy wrogowie strzelali do osoby odzianej w tę zbroję? Zauważył, że każda szrama na pancerzu jest śladem po ataku, który miał zadać śmierć. Bez markowania.
Niepokojący wniosek. Nie. Nie podda się chłodnej fali zwątpienia. Skoro on potrafi, to ja też. Starając się nie zwracać uwagi na ślady napraw i plamy na skafandrze ciśnieniowym oraz miękkiej chłonnej warstwie spodniej, spakował wszystko z powrotem i odstawił skrzynię na bok. Co to za plamy? Krew? Kał? Ślady po ogniu? Olej? Tak czy inaczej, wszystko było wyczyszczone i bezwonne.
W trzeciej skrzyni, nieco mniejszej od drugiej, znalazł rodzaj półpancerza bez wbudowanej broni, który nie był przeznaczony do użycia w przestrzeni kosmicznej, lecz do walki na Ziemi, w normalnym lub prawie normalnym ciśnieniu, temperaturze i innych warunkach atmosferycznych. Wzrok przyciągał przede wszystkim hełm z gładkiego i twardego stopu, miał wbudowany system telemetryczny oraz projektor holowidowy umieszczony na obrzeżu nad czołem, wyświetlający dane na siatce tuż przed oczyma dowódcy. Przepływem danych sterowało się za pomocą mimiki i pewnych poleceń słownych. Odłożył hełm na blat, by później przyjrzeć mu się dokładniej, a następnie wypakował resztę.
Zanim skończył układać wszystkie rzeczy w szafkach i szufladach, zaczął żałować, że tak pochopnie odesłał ordynansa. Padł na łóżko i przykręcił trochę regulator światła. Kiedy się obudzi, będzie już w drodze do Obszaru Jacksona…
Właśnie zapadał w drzemkę, kiedy rozbrzmiał sygnał na konsoli. Zwlókł się z łóżka, aby odebrać.
— Tu Naismith — wymamrotał sennie, starając się mówić w miarę zrozumiale.
— Miles? — powiedział głos Thorne’a. — Jest już oddział komandosów.
— Ach… to dobrze. Kiedy będziecie gotowi, znikamy z orbity.
— Nie chcesz ich zobaczyć? — spytał zdziwiony Thorne.
Inspekcja. Wciągnął powietrze.
— Dobrze. Zaraz… tam będę. Bez odbioru.
Pospiesznie wciągnął z powrotem spodnie mundurowe i tym razem włożył kurtkę z odpowiednimi dystynkcjami, a potem wyświetlił na konsoli schemat wewnętrznego układu okrętu. Na statku znajdowały się dwie śluzy dla wahadłowców desantowych: na sterburcie i bakburcie. Którą miał wybrać? Prześledził drogę prowadzącą na obydwie burty.
Na początek postanowił sprawdzić luk wahadłowca operacyjnego. Na chwilę przystanął w cieniu za zakrętem korytarza, nasłuchując. Przypatrywał się scenie, zanim został zauważony.
W doku tłoczyło się dwanaście osób w szarych strojach kamuflażowych, obok których piętrzył się ekwipunek i bagaże z zapasami. Broń ręczna i ciężka była ustawiona w symetrycznym szyku. Najemnicy stali lub siedzieli, prowadząc głośną rozmowę, gęsto przetykaną wulgarnymi zwrotami i wybuchami śmiechu. Wszyscy byli bardzo wysocy i wprost rozsadzała ich energia; potrącali się w rubasznych zabawach, jak gdyby szukali pretekstu, by krzyczeć jeszcze głośniej. Na pasach, w kaburach albo ładownicach nosili ostentacyjnie noże i inną broń osobistą. Na ich twarzach malowała się zwierzęca zawziętość. Przełknął ślinę, a potem wkroczył między nich.
Efekt był natychmiastowy.
— Baczność! — krzyknął ktoś i bez dalszych rozkazów stanęli w równym dwuszeregu wyprężeni jak struny, w absolutnej ciszy, a każdy miał przed sobą tobołek z ekwipunkiem. Było to chyba straszniejsze niż wcześniejszy chaos.
Z nikłym uśmiechem postąpił naprzód, udając, że przygląda się każdemu z osobna. Wtedy z włazu wahadłowca wyrzucono ostatni ciężki worek, który łukiem wylądował na pokładzie, a w ślad za nim wypełzł trzynasty komandos, wstał i zasalutował.
Ujrzawszy tę postać, skamieniał z przerażenia. Co to jest, u diabła? Utkwił spojrzenie w błyszczącej klamrze pasa, po czym odchylił głowę w tył, napinając mięśnie szyi. Dziwaczny stwór miał prawie dwa i pół metra wzrostu. Olbrzymie ciało emanowało energią, którą niemal poczuł jako falę gorąca, a twarz — twarz była koszmarna. Ciemnożółte oczy jak u wilka, zniekształcone, wywinięte usta odsłaniające kły, długie i białe, zachodzące na brzeg karminowej wargi. Wielkie ręce zakończone pazurami, grubymi, mocnymi i ostrymi jak brzytwy — pociągniętymi karminowym lakierem… Co? Wrócił spojrzeniem do twarzy potwora. Oczy były pociągnięte tuszem i złotym cieniem, a na wysokiej kości policzkowej połyskiwała naklejona złota gwiazdka. Mahoniowe włosy zostały splecione w zawiły warkocz. Talię ściągał mocno pas, podkreślając mimo luźnego szarego stroju polowego figurę… najwyraźniej kobiecą. Czyżby to coś było rodzaju żeńskiego?
— Sierżant Taura i Oddział Zielonych meldują się na rozkaz, panie admirale! — rzekł stwór głębokim barytonem, który rozległ się głośnym echem w doku.
— Dziękuję… — wykrztusił szeptem, po czym odkaszlnął, aby rozluźnić gardło. — Dziękuję, to na razie wszystko, rozkazy otrzymacie od komandora Thorne’a, potem możecie się rozejść. — Słysząc go, wyprężyli się jeszcze bardziej, musiał więc powtórzyć: — Rozejść się!
Rozpierzchli się, a może sformowali jakiś inny znany tylko sobie szyk, w mgnieniu oka zniknął bowiem cały ekwipunek z doku. Pozostała tylko sierżant olbrzymka, górując nad nim swym monstrualnym ciałem. Siłą woli unieruchomił kolana, by nie uciec ile sił w nogach od tego… od niej.
— Dzięki, że wybrałeś Oddział Zielonych, Miles — powiedziała przyciszonym głosem. — Pewnie masz dla nas jakieś fantastyczne zadanie.
Znów na „ty”?
— Komandor Thorne poinformuje was w drodze. Ta misja to… prawdziwe wyzwanie. — A to ma być sierżant dowodzący oddziałem desantowym?
— Komandor Quinn powie nam o szczegółach, jak zwykle? — Uniosła krzaczastą brew.
— Komandor Quinn… nie będzie brała udziału w misji.
Mógłby przysiąc, że źrenice złotych oczu się rozszerzyły. Wargi odsłoniły kły i dopiero po chwili zorientował się, że potwór się uśmiechnął. Dziwne, lecz przypomniał mu się w tym momencie uśmiech Thorne’a, który podobnie zareagował na tę wiadomość.
Sierżant rozejrzała się; w doku nie było już nikogo.
— Ach… — W jej dudniącym głosie usłyszał coś na kształt kociego mruczenia. — Będę twoją ochroną, kiedy zechcesz, kochany. Tylko daj mi znak.
Jaki znak, co, u diabla…
Pochyliła się, rozciągając wargi i łapiąc go szponiastą ręką za ramię — przez chwilę miał wrażenie, że oderwie mu głowę, obedrze ze skóry i zje — ale ona przykryła ustami jego wargi. Wstrzymał oddech i pociemniało mu w oczach. Był bliski omdlenia, kiedy wyprostowała się i spojrzała na niego zdziwiona i urażona.
— Miles, co się stało?
To był naprawdę pocałunek. O, nieodgadnieni bogowie.
— Nic — wykrztusił. — Nie czuję się… najlepiej. Chyba nie powinienem wstawać, ale musiałem przyjść na inspekcję.
Wyglądała na bardzo zaniepokojoną.
— Rzeczywiście nie powinieneś wstawać — drżysz na całym ciele! Słaniasz się na nogach. Chodź, zaniosę cię do szpitala pokładowego. Oszalałeś!
— Nie! Nic mi nie jest, to znaczy… leczą mnie. Mam tylko odpoczywać i niedługo dojdę do siebie.
— W takim razie natychmiast wracaj do łóżka!
— Tak.
Obrócił się na pięcie. Klepnęła go w pośladek. Ugryzł się w język.
— Przynajmniej masz lepszy apetyt. Dbaj o siebie, dobrze?
Pomachał przez ramię i uciekł, nie oglądając się za siebie. Czy na tym polegają stosunki między towarzyszami broni? Między admirałem i sierżantem? Nie sądził. To była poufałość. Naismith, ty cholerny, trącony kretynie, coś ty wyrabiał w wolnych chwilach? Chyba w ogóle nie miałeś wolnej chwili. Musisz być niespełna rozumu samobójcą, żeby posuwać takie coś…
Zamknął za sobą drzwi kabiny i oparł się o nie plecami, trzęsąc się i śmiejąc histerycznie z niedowierzaniem. Niech to diabli, zbadał przecież wszystkie szczegóły życia Naismitha, wszystkie. To niemożliwe. Kto by się bał wrogów, mając takich przyjaciół?
Rozebrał się i położył, rozmyślając niespokojnie o skomplikowanym życiu Naismitha/Vorkosigana i zastanawiając się, jakie jeszcze pułapki na niego czyhają. Wreszcie lekka zmiana w szmerach i skrzypieniu okrętu oraz krótkie szarpnięcie i przesunięcie pól grawitacyjnych uświadomiły mu, że opuszczają orbitę Escobaru. A więc udało mu się skraść w pełni uzbrojony szybki krążownik wojenny razem z załogą i nikt się o tym nie dowiedział. Byli w drodze do Obszaru Jacksona. Wybrany przez niego cel. Przez niego, nie przez Naismitha. W końcu jego myśli zaczęły się rwać, a on wolno pogrążał się we śnie.
Skoro potrafisz wyznaczyć swój cel, wyszeptał w nim głos demona, zanim jeszcze ogarnęła go nieświadomość, dlaczego nie potrafisz wypowiedzieć własnego imienia?
ROZDZIAŁ DRUGI
Wyszli z rękawa statku pasażerskiego równym krokiem, trzymając się pod ręce. Quinn niosła na ramieniu worek, Miles trzymał swą torbę podróżną w wolnej ręce. Wszystkie głowy w hali przylotów orbitalnej stacji transferowej odwróciły się w ich stronę. Zadowolony Miles zerknął ukradkiem na swoją towarzyszkę, prowadząc ją pod ostrzałem rzucanych z ukosa zazdrosnych spojrzeń mężczyzn. Moja Quinn.
Tego ranka (ale czy to rzeczywiście był ranek? — będzie musiał sprawdzić czas obowiązujący flotę Dendarii) Quinn wyglądała szczególnie wspaniale, prawie już przypominała dawną Quinn. Udało się jej nadać szarym spodniom mundurowym z wieloma kieszeniami modny wygląd, wpuszczając nogawki w cholewki czerwonych zamszowych butów (stalowa nakładka pod wąskim noskiem buta pozostała niezauważona). Miała też na sobie kusą jasnoczerwoną bluzkę bez rękawów. Biel skóry odcinała się od czerwieni bluzki oraz ciemnych krótkich włosów. Skupiając wzrok na ostrych barwach, nie dostrzegało się atletycznej budowy jej ciała, o którego sile ktoś mógłby się przekonać, gdyby chciał sprawdzić ciężar tego cholernego worka.
Bystre spojrzenie brązowych oczu zdradzało inteligencję. Jednak mężczyźni milkli w pół słowa na widok całej twarzy o doskonałych rysach i proporcjach. Była to bardzo kosztowna twarz, dzieło chirurga artysty obdarzonego niewątpliwym geniuszem. Postronny obserwator mógłby powziąć podejrzenie, że za tę twarz zapłacił niski brzydal prowadzący pod rękę piękność, którą też najprawdopodobniej kupił. Postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, jaka była prawdziwa cena: kobieta musiała zapłacić swoją dawną twarzą, spaloną w walce w przestrzeni Tau Verde. Była to jedna z pierwszych strat odniesionych w bitwie przez oddział admirała Naismitha — przed dziesięciu laty. Boże. Miles uznał, że nie będzie się przejmował postronnymi obserwatorami.
Ostatnim reprezentantem tego gatunku był jakiś bogaty prezes, który przypominał Milesowi cywilną blond wersję kuzyna Ivana i który przez większą część dwutygodniowej podróży z Sergyaru na Escobar usiłował uwieść Quinn. Miles dostrzegł go teraz, jak ładował bagaż na lotopaletę, wzdychając z poczuciem klęski, a potem ruszył ciężkim krokiem w swoją stronę. Pomijając fakt, że człowiek przypominał Ivana, Miles nie czuł do niego wrogości. Właściwie nawet mu współczuł, ponieważ Quinn miała niezwykle ostry język i szybki refleks.
Miles wskazał ruchem głowy umykającego Escobarczyka, pytając półgłosem:
— Co mu powiedziałaś na koniec, żeby się go pozbyć, kochana? Quinn spojrzała w tę stronę. W jej oczach zaigrały wesołe iskierki i zaśmiała się.
— Gdybym ci powiedziała, mógłbyś się poczuć zażenowany.
— Na pewno nie. Powiedz.
— Powiedziałam mu, że potrafisz robić pompki na języku. Zapewne uznał, że nie sprosta takiej konkurencji.
Miles oblał się purpurą.
— Nie zwodziłabym go tak długo, tylko że z początku nie byłam pewna, czy nie jest jakimś agentem — dodała przepraszająco.
— A teraz jesteś pewna?
— Tak. Szkoda. Mogło być jeszcze zabawniej.
— Mnie nie. Nastawiłem się na małe wakacje.
— Tak, i chyba bardzo ci się przydały. Wyglądasz na wypoczętego.
— Naprawdę spodobał mi się pomysł udawania w podróży małżeństwa — zauważył. — Nawet mi to na rękę. — Nabrał trochę więcej powietrza. — Mamy już za sobą miodowy miesiąc, może więc dorzucimy do kompletu ślub?
— Nigdy nie dajesz za wygraną, co? — Powiedziała to swobodnym tonem. Tylko lekkie drgnienie ramienia powiedziało mu, że jego słowa sprawiły jej ból. Przeklął się w duchu.
— Przepraszam. Obiecałem, że nie będę poruszał tego tematu.
Wzruszyła wolnym ramieniem, jak gdyby przypadkiem uwalniając się z jego uścisku. Szła obok niego i wymachiwała gwałtownie ręką.
— Kłopot w tym, że nie chcesz, żebym została madame Naismith, Postrachem Dendarii. Chcesz, żebym została lady Vorkosigan z Barrayaru. To przyziemna funkcja. A ja urodziłam się do życia w przestrzeni. Gdybym nawet wyszła za jakiegoś ziemskiego szczura, zamieszkała w jakiejś dziurze z grawitacją i nigdy już nie miała wznieść się w przestworza… to nie wybrałabym Barrayaru. Nie, wcale nie chcę obrażać twojej ojczyzny.
Czemu nie? Wszyscy to robią.
— Moja matka cię lubi — powiedział.
— Podziwiam ją. Spotkałam ją jakieś sześć razy i za każdym razem robiła na mnie większe wrażenie. Mimo to… im bardziej mi imponuje, tym bardziej jestem oburzona, że Barrayar w tak skandaliczny sposób marnuje jej talenty. Gdyby została na Kolonii Beta, mogłaby dzisiaj być Głównym Inspektorem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Albo kimkolwiek by miała ochotę.
— Miała ochotę zostać księżną Vorkosigan.
— Miała ochotę ulec czarowi twojego taty. Przyznaję, że jest czarujący. Nic jej nie obchodzi reszta kasty Vorów. — Quinn zamilkła, ponieważ zbliżali się do stanowiska celników escobarskich. Miles zatrzymał się obok niej. Nie patrzyli na siebie, ale w głąb hali. — Mimo że usiłuje trzymać fason, tak naprawdę jest bardzo zmęczona. Barrayar za dużo z niej wyssał. Barrayar jest jak rak. Zabija ją bardzo powoli.
Miles w milczeniu pokręcił głową.
— Ciebie też, lordzie Vorkosigan — dodała ponuro Quinn. Tym razem to on się wzdrygnął.
Wyczuła to i odrzuciła do tyłu głowę.
— W każdym razie admirał Naismith to szaleniec bardziej w moim typie. Lord Vorkosigan jest natomiast obowiązkowym i posłusznym nudziarzem. Widziałam cię na Barrayarze, Miles. Wyglądasz tam jak pół siebie samego. Stłamszony, jak gdyby przytłumiony. Nawet mówisz ciszej. To bardzo dziwne.
— Nie mogę… muszę się dopasować. Jeszcze za życia poprzedniego pokolenia ktoś z takim ciałem jak moje zostałby od razu uśmiercony jako podejrzany mutant. Nie mogę się wyrywać, muszę znać swoje miejsce. Zbyt łatwo mógłbym się stać celem ataków.
— Czy dlatego Cesarska Służba Bezpieczeństwa ciągle wysyła cię w misje pozaplanetarne?
— Żebym rozwijał się jako oficer. Żebym poszerzał horyzonty, zdobywał doświadczenia.
— A pewnego dnia złapią cię i sprowadzą z powrotem na stałe, abyś im służył swoimi doświadczeniami. Wycisną cię jak gąbkę.
— Ja już im służę, Elli — przypomniał jej poważnie. Mówił tak cicho, że musiała się nachylić. — Teraz, wtedy i zawsze.
Odwróciła wzrok.
— Dobra… kiedy więc uziemią cię na Barrayarze, chcę przejąć twoje stanowisko. Chcę kiedyś zostać admirał Quinn.
— Z mojej strony zgoda — rzekł przyjaźnie. Stanowisko, praca, otóż to. Czas, żeby odłożyć na bok lorda Vorkosigana i jego osobiste ambicje. Zresztą i tak musiał przerwać tę masochistyczną powtórkę głupiej rozmowy z Quinn o małżeństwie. Quinn to była Quinn; nie chciał, żeby przestała być Quinn nawet dla… lorda Vorkosigana.
Mimo przygnębienia, które go ogarnęło, na myśl o powrocie do Dendarian przyspieszył kroku. Minęli stanowisko celne i znaleźli się w gigantycznej stacji transferowej. Quinn miała rację. Niemal czuł, jak w jego ciele odradza się Naismith, poczynając od najgłębszych zakamarków umysłu, a kończąc na czubkach palców. Żegnaj, nudny poruczniku Milesie Vorkosiganie, tajny agencie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru (któremu od dawna należy się awans); witaj, dzielny admirale Naismith, kosmiczny najemniku, wszędobylski żołnierzu fortuny.
Albo ofiaro kaprysów fortuny. Zwolnił kroku, gdy doszli do rzędu publicznych kabin komunikacyjnych w holu pasażerskim, i wskazał ich lustrzane drzwi.
— Sprawdźmy najpierw, co słychać u Oddziału Czerwonego. Jeżeli na tyle odzyskali już siły, żeby wyjść, chciałbym ich osobiście wypuścić ze szpitala.
— Dobra. — Quinn rzuciła worek, który wylądował niebezpiecznie blisko obutych w sandały stóp Milesa, wskoczyła do najbliższej pustej kabiny, włożyła kartę do szczeliny i wstukała kod.
Miles postawił torbę podróżną, usiadł na worku i przyglądał się Quinn. Kątem oka dostrzegł swoje pokawałkowane odbicie w lustrzanej mozaice na opuszczonych drzwiach sąsiedniej kabiny. Jego ciemne spodnie i luźna biała koszula nie były utrzymane w żadnym stylu typowym dla konkretnej planety, ale jako cywilny strój podróżny stanowiły dobre zabezpieczenie. Swobodny, nieformalny ubiór. Zupełnie niezły.
Kiedyś nosił mundury jak żółw skorupę, by w ten sposób ochronić osobliwe ułomności swego ciała. Ta zbroja była znakiem przynależności, który mówił: „Nie zaczynaj ze mną. Mam przyjaciół”. W którym momencie przestał tak bardzo potrzebować munduru? Nie pamiętał dokładnie.
I kiedy właściwie przestał nienawidzić własnego ciała? Minęły dwa lata od ostatniego poważnego urazu, jakiego doznał podczas misji ratowania zakładników, zaraz po niewiarygodnym zamieszaniu z jego bratem na Ziemi. Od długiego czasu był zupełnie zdrowy. Poruszył rękami, w których kości zostały zastąpione plastikowymi protezami, i stwierdził, że ma nad nimi taką samą władzę jak przed ostatnim wypadkiem, w którym zostały złamane. Jak przed wszystkimi wypadkami. Od wielu miesięcy nie dokuczały mu stany zapalne kości. Nie boli mnie, zdał sobie sprawę, kwaśno się uśmiechając. I to wcale nie była zasługa Quinn, choć Quinn miała działanie… wielce terapeutyczne. Czyżbym na starość odzyskiwał rozsądek?
Ciesz się tym, dopóki jest. Miał dwadzieścia osiem lat, osiągnął więc szczyt sprawności fizycznej. Czuł, że to szczyt, radosne apogeum, po którym w niedługiej przyszłości krzywa zacznie spadać.
Głosy z kabiny wyrwały go z tych rozważań i kazały wrócić do teraźniejszości. Quinn połączyła się z Sandy Hereld i powiedziała do niej:
— Cześć, wróciłam.
— Cześć, Quinnie, spodziewałam się ciebie. W czym mogę ci pomóc? — Nawet patrząc z boku, Miles zauważył, że Sandy znowu zrobiła z włosami coś dziwnego.
— Właśnie wysiadłam ze statku skokowego, jestem na stacji. Zamierzam trochę zboczyć z trasy. Potrzebuję transportu na dół, żeby zabrać ocalałych z Oddziału Czerwonego, a potem z powrotem na „Triumpha”. W jakim są stanie?
— Poczekaj chwilę, zaraz ci powiem… — Porucznik Hereld odwróciła się w lewo, żeby postukać w klawisze i wyświetlić na monitorze odpowiednie dane.
W zatłoczonym holu mignął jakiś człowiek w szarym dendariańskim mundurze. Ujrzał Milesa i z wahaniem, ostrożnie skinął mu głową, nie wiedząc, czy cywilny strój admirała jest jakimś przebraniem. Miles uspokoił go gestem, więc człowiek uśmiechnął się i ruszył dalej. Pamięć natychmiast podsunęła Milesowi niepotrzebne informacje: człowiek nazywał się Travis Gray, był technikiem polowym przydzielonym obecnie do statku „Peregrine”, od sześciu lat we flocie, ekspert od sprzętu łącznościowego, zbierał pochodzącą z Ziemi klasyczną muzykę sprzed ery Skoku… ile podobnych kartotek osobowych Miles miał w głowie? Setki? Tysiące?
Właśnie szykowały się nowe. Hereld odwróciła się z powrotem i zaczęła terkotać:
— Ives dostał przepustkę, a Boyd wrócił na „Triumpha” na dalsze leczenie. Centrum Życia Beauchene melduje, że mogą już wypuścić Durhama, Vifian i Aziza, ale najpierw chcą porozmawiać z kimś z dowództwa.
— Dobra.
— Kee i Zelaski… też chcą o nich rozmawiać.
Quinn zacisnęła usta.
— Dobrze — odparła sucho. Miles poczuł lekki i nieprzyjemny skurcz w żołądku. Podejrzewał, że nie będzie to miła rozmowa. — Daj im znać, że jesteśmy w drodze — dodała Quinn.
— Tak jest. — Hereld przerzuciła dane na holowizyjnym monitorze. — Zrobi się. Który chcesz wahadłowiec?
— Wystarczy mniejszy wahadłowiec pasażerski z „Triumpha”, chyba że trzeba przy okazji zabrać jakiś ładunek z portu Beauchene.
— Nie, niczego stamtąd nie bierzemy.
— W porządku.
Hereld zerknęła na monitor.
— Według escobarskiej kontroli lotów, mogę wam przysłać wahadłowiec dwa do doku J26 za trzydzieści minut. Dostaniecie zgodę na natychmiastowy start na ląd.
— Dzięki. Przekaż wiadomość — po naszym powrocie odbędzie się odprawa dla komandorów i właścicieli. Która godzina jest teraz w Beauchene?
Hereld rzuciła okiem w bok.
— Dziewiąta sześć. Doba trwa dwadzieścia sześć godzin i siedem minut.
— Czyli rano. Świetnie. Jaka na dole pogoda?
— Śliczna. Ciepło i przyjemnie.
— Dobrze, nie będę się musiała przebierać. Kiedy będziemy gotowi do odlotu z Portu Beauchene, damy ci znać. Quinn, bez odbioru.
Miles siedział na worku ze spojrzeniem wbitym we własne sandały, zatopiony w przykrych wspomnieniach. Była to jedna z bardziej męczących przygód Najemników Dendarii, którzy otrzymali zadanie przemycenia doradców wojskowych i materiałów na Marilac, stawiający nieustanny opór cetagandańskiej inwazji. Podczas ostatniego kursu bojowy wahadłowiec desantowy A4 z „Triumpha”, na którego pokładzie znajdował się cały Oddział Czerwony oraz kilku ważnych Marilakan, dostał się pod obstrzał nieprzyjaciela. Pilot, porucznik Durham, choć został śmiertelnie ranny i doznał szoku, sprowadził płonący i uszkodzony wahadłowiec do blokad doku na „Triumphie” z dostatecznie małą prędkością, dzięki czemu zespół ratowników zdołał dołączyć do pojazdu rękaw awaryjny, przeciąć powłokę i wydobyć wszystkich na zewnątrz. Udało się odrzucić uszkodzony wahadłowiec tuż przed jego eksplozją, a „Triumph” zdążył opuścić orbitę, zanim dosięgła go zemsta Cetagandan. I tak misja, która z początku miała być zupełnie prosta, spokojna i niewzbudzająca niczyich podejrzeń, znów przeistoczyła się w chaotyczny akt heroizmu, czego Miles zaczął szczerze nie cierpieć. Chaosu, nie heroizmu.
Po przygnębiającym przeliczeniu strat bilans wyglądał następująco: dwanaście osób ciężko rannych; „Triumph” nie miał odpowiednich środków, aby reanimować siedmiu najemników, zostali więc zamrożeni w kriostacie w nadziei, że uda się im pomóc później; u trzech osób stwierdzono definitywne ustanie funkcji życiowych. Teraz Miles będzie się musiał dowiedzieć, ilu z drugiej kategorii trzeba przenieść do trzeciej. W jego myślach wirował kalejdoskop twarzy, nazwisk i związanych z nimi niemiłych faktów. Według pierwotnych planów Miles miał być na pokładzie ostatniego wahadłowca, lecz postanowił polecieć wcześniej, żeby zająć się inną niecierpiącą zwłoki sprawą…
— Może nie będzie z nimi tak źle — powiedziała Quinn, odgadując powód jego miny. Wyciągnęła rękę, którą złapał i wstał z worka, a potem wziął swoją torbę podróżną.
— Sam spędziłem w szpitalach tyle czasu, że aż za dobrze potrafię postawić się na ich miejscu — wyjaśnił swą zadumę. Żeby choć jedna misja była doskonała. Ile by dał za jedną jedyną misję doskonałą, w której nie zdarzy się nic złego. Może najbliższa wreszcie się taka okaże.
Zaraz po wejściu do Centrum Życia Beauchene, specjalistycznej kriokliniki na Escobarze, z której usług korzystali Dendarianie, nozdrza Milesa zaatakował szpitalny zapach. Nie była to brzydka woń, w żadnym razie nie można jej było nazwać odorem — był to ledwie wyczuwalny dziwny zapaszek unoszący się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Serce zabiło mu jednak szybciej, ponieważ woń jednoznacznie kojarzyła mu się z bólem i cierpieniem. Atak lub ucieczka. Żadne nie wchodziło tu w grę. Oddychał głęboko, opanowując pulsowanie w trzewiach i rozglądając się. Hol był utrzymany we współczesnym stylu pałacowo-technicznych wnętrz obowiązującym na Escobarze — czysty, lecz umeblowany niewielkim kosztem. Prawdziwe pieniądze zainwestowano w urządzenia na górze — sprzęt kriogeniczny, laboratoria regeneracyjne oraz sale operacyjne.
Wyszedł ich przywitać doktor Aragones, główny wspólnik kliniki, za którym poszli do jego gabinetu. Milesowi podobał się gabinet zapchany po sufit dyskami danych, kartami pacjentów i odbitkami artykułów, świadczył o tym, że jego właściciel jest technokratą, który bezustannie i poważnie myśli o tym, co robi. Podobał mu się także sam doktor Aragones, korpulentny, prostoduszny człowiek o brązowej skórze, szlachetnym nosie i siwiejących włosach, sympatyczny i szczery.
Doktor Aragones był bardzo zmartwiony, że nie ma dla nich lepszych wiadomości. Miles uznał, że najwyraźniej została zraniona jego duma.
— Przywozicie nam ludzi w okropnym stanie i oczekujecie cudów — narzekał, kręcąc się na krześle, kiedy Miles i Quinn zajmowali swoje miejsca. — Jeżeli chcecie mieć pewność, że cud nastąpi, trzeba przystąpić do działania od razu, gdy moi biedni pacjenci przeszli fazę wstępną.
Aragones nigdy nie nazywał ich „mrożonkami” i nie nadawał im innych przydomków wymyślanych przez żołnierzy. Zawsze mówił „moi pacjenci”. To również podobało się Milesowi.
— Na ogół — niestety — liczba i stan ofiar nie zależą od żadnego określonego i regularnego porządku — niemal przepraszającym tonem odrzekł Miles. — W tamtej akcji do szpitala pokładowego trafiło naraz dwadzieścia osiem osób z różnymi obrażeniami — poważnymi urazami, oparzeniami, zatruciami chemicznymi. Przez pewien czas panował straszny bałagan, dopiero po chwili udało się ustalić, kto jest najciężej ranny. Moi ludzie robili, co w ich mocy. — Zawahał się. — Sądzi pan, że warto by było nauczyć naszych medyków waszych najnowszych technik? A jeśli tak, byłby pan gotów poprowadzić takie zajęcia?
Aragones rozłożył ręce z zamyśloną miną.
— Można coś wykombinować… proszę przed wyjściem porozmawiać z administratorem Margarą.
Quinn zauważyła, jak Miles skinął głową, więc zanotowała coś w panelu raportowym.
Aragones wyświetlił na konsoli karty pacjentów.
— Najpierw najgorsze przypadki. Nie mogliśmy nic zrobić dla Kee i Zelaski.
— Widziałem… ranę głowy u Kee. Nie jestem zaskoczony. — Roztrzaskana jak melon. — Ale dysponowaliśmy kriokomorą, więc próbowaliśmy.
Aragones ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Z panią Zelaski był podobny problem, choć nie mogliśmy tego stwierdzić od razu. W wyniku urazu większa część naczyń krwionośnych czaszki uległa zniszczeniu, toteż krew nie mogła swobodnie odpływać z mózgu i nie mogły się tam dostać kriopłyny. Komórki nerwowe pomiędzy krystalicznie zamrożoną warstwą a krwiakami uległy całkowitemu zniszczeniu. Przykro mi. Ich ciała znajdują się w naszej kostnicy, czekaliśmy na wasze instrukcje.
— Kee chciał, żeby jego ciało oddano rodzinie i pochowano go w ojczyźnie. Proszę polecić oddziałowi pogrzebowemu przygotować i wysłać ciało tymi kanałami co zwykle. Dostarczymy adres. — Dał znak Quinn, która znów coś zanotowała. — Zelaski nie podała nam adresu rodziny ani najbliższych krewnych. Kiedyś jednak mówiła kolegom z oddziału, co ma się stać z jej ciałem po śmierci. Proszę poddać ją kremacji, a prochy odesłać na „Triumpha” do naszych lekarzy.
— Dobrze. — Aragones usunął karty z wyświetlacza holowidu; zniknęły jak duchy. Na ich miejscu zjawiły się nowe. — Durham i Vifian są częściowo wyleczeni z obrażeń. Oboje cierpią na normalne w tym stanie zaburzenia układu nerwowego i tak zwaną krioamnezję. Utrata pamięci u Durhama jest nieco poważniejsza, między innymi z powodu komplikacji związanych z neuroimplantami pilota, które niestety musieliśmy usunąć.
— Czy w przyszłości będzie mu można wszczepić nowy układ?
— Za wcześnie, by cokolwiek konkretnego powiedzieć. Oboje mają raczej dobre rokowania, ale żadne nie zdoła wrócić do służby wojskowej co najmniej przez rok. Potem będą potrzebowali intensywnego i drobiazgowego szkolenia. W obu wypadkach zaleciłbym powrót do domu i rodzin, jeśli to tylko możliwe. Znajome otoczenie pomoże im z czasem odzyskać pamięć.
— Porucznik Durham ma rodzinę na Ziemi. Dopilnujemy, żeby tam trafił. Technik Vifian jest ze Stacji Kline. Zobaczymy, co da się zrobić.
Quinn energicznie pokiwała głową, znów zawzięcie notując.
— Mogę ich wam przekazać już dziś. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, teraz wystarczą zwykłe urządzenia rehabilitacyjne. Zostaje jeszcze… Aziz.
— Mój żołnierz Aziz — przytaknął Miles. Aziz był w służbie Dendarian od trzech lat, zgłosił się i został przyjęty na szkolenie oficerskie. Miał dwadzieścia jeden lat.
— Aziz… znów żyje. To znaczy jego ciało zaczęło funkcjonować bez sztucznych środków zewnętrznych. Pozostał jeszcze drobny problem z regulacją temperatury, ale i to się poprawia bez naszej ingerencji.
— Przecież Aziz nie odniósł ran głowy. Co się stało? — zapytał Miles. — Chce pan powiedzieć, że czeka go wegetacja?
— Obawiam się, że Aziz jest ofiarą źle przeprowadzonego zamrożenia. Wszystko wskazuje na to, że za szybko i niedokładnie odprowadzono mu krew. Drobne grudki zamarzniętej krwi podziurawiły tkankę mózgu jak sito, doprowadzając do miejscowej martwicy. Usunęliśmy obumarłe części tkanki i zaczęliśmy tworzyć nowe komórki, które na szczęście zaczynają się rozrastać. Ale nie odzyska już swojej osobowości.
— Wszystko stracone?
— Być może zachowają się małe fragmenty wspomnień. Sny. Jednak nowe połączenia nerwowe ani wyuczone działania nie pozwolą mu odzyskać dawnych zasobów, bo nie ma już samej tkanki. To będzie nowy człowiek, który zacznie życie od poziomu zbliżonego do niemowlęcia. Na przykład, nie umie już mówić.
— Ale z czasem odzyska inteligencję?
Przed udzieleniem odpowiedzi Aragones długo się wahał.
— Może za kilka lat będzie potrafił wykonywać proste zadania, żeby żyć samodzielnie.
— Rozumiem. — Miles westchnął.
— Co chcecie z nim zrobić?
— On także nie podał adresu najbliższej rodziny. — Miles głęboko odetchnął. — Przetransportujcie go do jakiegoś zakładu długotrwałej opieki na Escobarze. Z dobrym oddziałem terapii. Poproszę, aby polecił pan instytucję tego typu. Utworzę mały fundusz, aby pokryć koszty leczenia, dopóki Aziz nie będzie mógł zacząć samodzielnego życia. Niezależnie od tego, ile czasu tam spędzi.
Aragones skinął głową, po czym on i Quinn zapisali stosowne informacje.
Ustaliwszy dalsze szczegóły administracyjne i finansowe, zakończyli naradę. Miles upierał się, że przed odebraniem dwojga rekonwalescentów odwiedzi Aziza.
— Nie pozna pana — ostrzegł go doktor Aragones, kiedy wchodzili do sali szpitalnej.
— Nie szkodzi.
Na pierwszy rzut oka Aziz nie wyglądał na ogrzanego nieboszczyka, jak obawiał się Miles, mimo niezbyt twarzowej szpitalnej koszuli, w jaką go ubrano. Na policzkach miał rumieńce, a dzięki odpowiedniemu poziomowi melaniny jego twarzy nie zdobiła szpitalna bladość. Leżał jednak w pościeli apatyczny, wychudły i powykręcany. Łóżko miało wysoko uniesione ścianki boczne, przywodząc na myśl łóżeczko dziecięce lub trumnę. Quinn stanęła pod ścianą i założyła ręce na piersi. Jej także szpitale i kliniki kojarzyły się z okropnymi przeżyciami.
— Azzie — zawołał cicho Miles, nachylając się nad nim. — Azzie, słyszysz mnie?
Oczy Aziza drgnęły i na moment skierowały się w jego stronę, lecz po chwili znów umknęły gdzieś w bok.
— Wiem, że mnie nie znasz, ale może później sobie przypomnisz. Byłeś dobrym żołnierzem, silnym i inteligentnym. W czasie katastrofy pomagałeś swoim kolegom. Miałeś wewnętrzną dyscyplinę, która kazała ci ratować życie. — Innych, nie własne. — Jutro pojedziesz do innego szpitala, gdzie pomogą ci wyzdrowieć. — Wśród obcych. Coraz więcej obcych. — Nie przejmuj się pieniędzmi. Zorganizuję. — Przecież nie ma pojęcia, co to są pieniądze. — Kiedy będę miał okazję, zawsze do ciebie zajrzę — obiecał Miles. Komu obiecywał? Azizowi? To już nie był Aziz. Sobie? Opuszczały go siły, mówił coraz ciszej, aż zamilkł zupełnie.
Pod wpływem bodźców dźwiękowych Aziz zaczął się rzucać na łóżku, wydając jakieś głośne nieartykułowane jęki; widocznie nie potrafił jeszcze panować nad natężeniem głosu. Mimo nadziei i najlepszych chęci, Miles nie mógł uznać tego za próbę porozumienia się. Pozostały jedynie zwierzęce odruchy.
— Trzymaj się — szepnął i wycofał się na korytarz, gdzie przez chwilę stał roztrzęsiony.
— Dlaczego to sobie robisz? — spytała cierpko Quinn. Jej skrzyżowane w obronnym geście ramiona zdawały się pytać: I dlaczego robisz to mnie?
— Po pierwsze, zginął właściwie przeze mnie, a po drugie — starał się mówić jak najswobodniej — nie fascynuje cię zaglądanie w oczy swoim największym lękom?
— Najbardziej boisz się śmierci? — spytała zaciekawiona.
— Nie. Nie śmierci. — Potarł czoło z wahaniem. — Utraty zmysłów. Przez całe życie pragnąłem się z tym pogodzić. — Poczuł, że przez jego ciało przepływa jakaś dziwna nieokreślona fala. — Bo zawsze byłem takim cwanym mądralą, który potrafi przechytrzyć każdego przeciwnika, i raz za razem to udowadniałem. Gdybym postradał zmysły… — Gdybym postradał zmysły, byłoby po mnie. Wyprostował się, choć w brzuchu czuł bolesne napięcie. Wzruszył ramionami, uśmiechając się do niej z trudem. — Naprzód, Quinn.
Po wizycie u Aziza spotkanie z Durhamem i Vifian było już łatwiejsze. Oboje umieli chodzić i mówić, choć trochę się zacinali, a Vifian nawet poznała Quinn. Zabrali ich do portu wynajętym wozem naziemnym. Ze względu na ich prawie wygojone rany Quinn starała się pohamować fantazję, z jaką zawsze prowadziła samochód. Kiedy dotarli do wahadłowca, Miles wysłał Durhama na przedni fotel obok pilota, jego towarzysza, i zanim dobili do „Triumpha”, Durham przypomniał sobie nie tylko jego imię, ale również niektóre zasady pilotażu. Miles przekazał oboje rekonwalescentów w ręce sanitariusza, który spotkał się z nimi w korytarzu wiodącym z włazu wahadłowca i zaprowadził ich do szpitala pokładowego, aby odpoczęli po trudach krótkiej podróży. Patrząc, jak odchodzą, Miles poczuł się trochę lepiej.
— Kosztowna sprawa — zauważyła w zamyśleniu Quinn.
— Tak. — Miles westchnął. — Rehabilitacja poważnie naruszy budżet oddziału medycznego. Mogę kazać księgowości floty wydzielić te fundusze, żeby medycy nie poczuli się zagrożeni czy oszukani. Ale co mam robić? Moi żołnierze wykazali się ogromną lojalnością; nie mogę ich zdradzić. Poza tym — uśmiechnął się przelotnie — płaci Cesarstwo Barrayaru.
— Zdawało mi się, że podczas odprawy przed misją szef CesBezu czepiał się twoich rachunków.
— Illyan musi się tłumaczyć, dlaczego co roku z jego budżetu znika suma wystarczająca do sfinansowania prywatnej armii, a nie może przyznać się, że taka armia w ogóle istnieje. Niektórzy księgowi cesarstwa oskarżają go o marnotrawstwo, co bardzo go… cii.
Unieruchomiwszy statek, dendariański pilot wahadłowca wyszedł schylony do korytarza i zaryglował właz. Skinął Milesowi głową.
— Kiedy czekałem na pana w porcie Beauchene, admirale, słyszałem w lokalnym kanale informacyjnym mało ważną wiadomość, która może pana zainteresować. Mało ważną tu, na Escobarze. — Człowiek kołysał się lekko na palcach.
— Słucham, sierżancie LaJoie. — Miles uniósł brwi z zaciekawieniem.
— Cetagandanie właśnie ogłosili, że wycofują się z Marilaku. Jak oni to określili… „Ze względu na ogromne postępy w sojuszu kulturalnym, przekazujemy nadzór nad porządkiem publicznym miejscowym władzom”.
Uradowany Miles zacisnął pięści.
— Innymi słowy porzucają swój marionetkowy rząd! Ha! — Przeskakiwał z nogi na nogę, klepiąc Quinn po plecach. — Słyszysz, Elli? Wygraliśmy! To znaczy oni wygrali, Marilakanie. — Nasza ofiara została odkupiona…
Udało mu się opanować ucisk w gardle, zanim zdążył uderzyć w płacz czy zrobić coś równie głupiego.
— Zrób coś dla mnie, Lajoie. Przekaż wiadomość flocie. Powiedz im ode mnie: chłopcy, robicie dobrą robotę. Zgoda?
— Tak jest. Z przyjemnością. — Pilot zasalutował z wesołą miną i pomaszerował korytarzem.
Twarz Milesa rozpromieniła się w radosnym uśmiechu.
— Widzisz, Elli? Simon Illyan kupił właśnie coś, na co warto było wydać tysiąc razy więcej. Gigantyczna inwazja planetarna Cetagandy — najpierw straciła impet — potem utknęła w miejscu — i wreszcie poniosła sromotną klęskę! Ja tego dokonałem — dodał głośnym od emocji szeptem. — To dzięki mnie.
Quinn także się uśmiechała, lecz jej piękna brew uniosła się z ironią.
— Ślicznie, ale jeżeli dobrze zrozumiałam prawdziwe intencje twojego CesBezu, Cesarstwo Barrayaru chciało uwikłać cetagandańską armię w wojnę partyzancką na Marilaku. Na długi czas. Aby odciągnąć uwagę Cetagandan od barrayarskich granic i punktów skokowych.
— Nie dostałem tego na piśmie. — Miles obnażył zęby niczym wilk. — Simon powiedział tylko: „Pomóż Marilakanom, kiedy nadarzy się okazja”. Taki rozkaz mnie obowiązywał, ani słowa więcej.
— Ale doskonale wiedziałeś, czego naprawdę chciał.
— Cztery lata krwawej wojny to chyba dość. Nie zdradziłem Barrayaru. Ani ja, ani nikt inny.
— Doprawdy? Jeżeli więc Illyan jest bardziej makiawelicznym typem niż ty, jak to się stało, że zwyciężyła twoja wersja? Pewnego dnia, Miles, zabraknie ci włosów, żeby je dzielić na czworo. I co wtedy poczniesz?
Uśmiechnął się tylko, kręcąc w odpowiedzi głową.
Uszczęśliwiony wieściami z Marilaku, miał wrażenie, że idąc do swojej kabiny na pokładzie „Triumpha”, niemal się unosi jak w stanie nieważkości. Rozejrzawszy się dyskretnie, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi korytarzem, objął i pocałował Quinn. Po gorącym i namiętnym pocałunku, który miał im wystarczyć na dość długo, Quinn poszła do siebie, a Miles wśliznął się do kabiny i westchnął, jak gdyby naśladując odgłos zasuwających się drzwi. Wreszcie w domu.
Rzucając torbę na łóżko i zmierzając prosto pod prysznic, zdał sobie sprawę, że to istotnie dom dla połowy jego osobowości. Dziesięć lat temu w pewnym krytycznym momencie lord Vorkosigan wymyślił na poczekaniu admirała Naismitha — swe alter ego — a potem dzięki brawurowej akcji objął na pewien czas dowództwo floty przemianowanej naprędce na Najemników Dendarii. Cesarska Służba Bezpieczeństwa Barrayaru doszła do wniosku, że taka przykrywka może się przydać… Nie, tę zasługę powinien przypisać sobie. To on przekonywał, intrygował, dowodził i w końcu zmusił CesBez, by znalazł flocie jakieś przeznaczenie. Uważaj, kogo udajesz. Możesz stać się nim naprawdę.
Kiedy właściwie admirał Naismith przestał być fikcyjną postacią i zaczął istnieć jako odrębna osoba? Naturalnie działo się to stopniowo, ale chyba od chwili rezygnacji jego nauczyciela-najemnika, komodora Tunga. A może przebiegły Tung domyślił się jeszcze przed Milesem, że jego rola we wspieraniu Milesa na tak wysokim stanowisku — bądź co bądź Miles był bardzo młody — jest już zakończona. W pamięci Milesa zaczęły się przesuwać po kolei kolorowe obrazy holowizyjne szczegółowej organizacji Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Ludzie — sprzęt — administracja — logistyka — znał każdy statek, każdego żołnierza, każdy wahadłowiec i każdą sztukę broni. Wiedział, jak wszystko powinno do siebie pasować, co trzeba zrobić po pierwsze, co po drugie, trzecie, dwudzieste, aby z precyzyjnie obliczoną siła uderzyć w konkretny cel uzasadniony z taktycznego punktu widzenia. Doszedł do tego, że patrząc na statek taki jak „Triumph”, potrafił oczyma wyobraźni zobaczyć wszystko, co kryło się za każdą ścianą; każdy detal konstrukcyjny, każdy atut i słaby punkt; patrząc na oddział komandosów lub na komandorów i dowódców statków siedzących wokół stołu konferencyjnego, wiedział, co każdy z nich powie czy zrobi, zanim zdążyli o tym pomyśleć. Jestem górą. Wreszcie jestem górą. Dzięki temu zbrojnemu ramieniu mogę poruszać całe światy. Przełączył prysznic na suszenie i skierował na siebie strumień gorącego powietrza. Wychodząc z łazienki, wciąż chichotał pod nosem. Uwielbiam to.
Jednak wkrótce śmiech zamarł mu na ustach, ponieważ gdy otworzył szafkę ze swoimi mundurami, ujrzał puste wnętrze. Czyżby ordynans zabrał wszystko do czyszczenia albo naprawy? Jeszcze większe zdumienie ogarnęło go, kiedy zajrzał do innych szuflad i znalazł jedynie resztki przeróżnych cywilnych ubrań, które wkładał, zmieniając kolejny raz tożsamość i grając szpiega Dendarian. I trochę gorszej bielizny. To miał być jakiś kawał? Jeśli tak, to rzeczywiście się udał. Nagi i rozeźlony otworzył szafkę, w której trzymał broń. Pusto. To odkrycie było prawdziwym szokiem. Może ktoś ją zabrał do techników, żeby jeszcze raz skalibrować albo dodać jakieś programy taktyczne czy coś w tym rodzaju. Ale ordynans powinien już jednak dawno odnieść broń na miejsce. A gdybym nagle jej potrzebował?
Nie miał czasu. Zaraz zbiorą się jego ludzie. Kiedyś Quinn powiedziała, że Miles może paradować nago, wzbudzając tylko w pozostałych przekonanie, że są za bardzo ubrani. Przez chwilę kusiło go, by wypróbować jej teorię, lecz odsunąwszy od siebie tę upiorną wizję, włożył koszulę, spodnie i sandały, w których wszedł na pokład. Nie potrzebował munduru, żeby prowadzić odprawę. Już nie.
W drodze do sali konferencyjnej minął w korytarzu Sandy Hereld, która schodziła ze służby, i przyjaźnie skinął jej głową. Odwróciła się i spojrzała na niego zaskoczona, nie zatrzymując się.
— Już pan wrócił, admirale? Krótka podróż, nie ma co.
Nie określiłby raczej swej parotygodniowej podróży do cesarskiej kwatery głównej na Barrayarze jako krótkiej. Sandy musiała mieć na myśli wycieczkę na dół.
— Raptem dwie godziny.
— Co? — Zmarszczyła nos. Idąc tyłem, dotarła już do końca korytarza.
W sali czekali na niego wszyscy wyżsi oficerowie. Pomachał do Sandy i wskoczył do rury windowej.
Znajomy widok sali konferencyjnej oraz twarzy osób zgromadzonych przy lśniącym ciemnym stole podziałał na niego kojąco. Komandor Auson z „Triumpha”. Elena BothariJesek, niedawno awansowany komandor „Peregrine’a”. Jej mąż, komodor Baz Jesek, naczelny mechanik floty, kierujący podczas nieobecności Milesa wszystkimi naprawami i pracami remontowymi floty Dendarian na orbicie Escobaru. Oboje Jesekowie pochodzący z Barrayaru oraz Quinn należeli do nielicznej grupki Dendarian, którzy wiedzieli o podwójnej tożsamości Milesa. Komandor Truzillo z „Jayhawka” i kilkunastu innych. Wszyscy sprawdzeni i wierni. Jego ludzie.
Spóźniał się tylko Bel Thorne z „Ariela”. Rzadko się to zdarzało. Jedną z głównych cech Thorne’a była niezdrowa ciekawość; betański hermafrodyta zawsze traktował odprawę przed nową misją niczym prezent z okazji Święta Zimy. Miles odwrócił się do Eleny BothariJesek, aby porozmawiać z nią podczas czekania na pozostałych oficerów.
— Udało ci się odwiedzić matkę na Escobarze?
— Tak, dzięki. — Uśmiechnęła się. — Miło, że miałyśmy trochę czasu dla siebie. Porozmawiałyśmy o rzeczach, o których nie mogłyśmy mówić podczas naszego pierwszego spotkania.
Miles uznał, że rozmowa wyszła na dobre i matce, i córce. Z ciemnych oczy Eleny zdawał się znikać wieczny smutek. Coraz lepiej, kawałek po kawałeczku.
— To dobrze.
Syknęły drzwi i Miles uniósł głowę, ale to tylko weszła Quinn, niosła zabezpieczone pliki. W regulaminowym mundurze oficerskim wyglądała na osobę bardzo opanowaną i kompetentną. Wręczyła pliki Milesowi, który załadował je do konsoli i postanowił jeszcze czekać. Bel wciąż nie nadchodził.
Rozmowy umilkły. Oficerowie spoglądali na niego uważnie i ponaglająco. Uznał, że chyba lepiej będzie nie trzymać ich dłużej w niepewności, ale zanim uruchomił konsolę, spytał jeszcze:
— Czy jest jakiś powód spóźnienia komandora Thorne’a? Spojrzeli na niego, a potem po sobie. Nie stało się z nim chyba nic złego, na pewno natychmiast by mi zameldowano. Mimo to poczuł w żołądku bolesny ucisk niepokoju.
— Gdzie jest Bel Thorne?
Oficerowie milcząco wybrali na swojego przedstawiciela Elenę Bothari-Jesek. To bardzo zły znak.
— Miles — powiedziała z wahaniem. — Czyżby Bel miał wrócić przed tobą?
— Wrócić? Dokąd Bel się wybierał?
Patrzyła na niego jak gdyby zupełnie zwariował.
— Bel trzy dni temu odleciał z tobą „Arielem”. Quinn raptownie uniosła głowę.
— Niemożliwe.
— Trzy dni temu byliśmy jeszcze w drodze na Escobar — potwierdził Miles. Ból żołądka nasilał się, jakby narodziła się tam gwiazda neutronowa. Już nie panował nad salą, która pomału zaczynała wirować.
— Zabrałeś ze sobą Oddział Zielonych. Bel powiedział, że to miał być nowy kontrakt — dodała Elena.
— To jest nowy kontrakt. — Miles stuknął w konsolę. Jego żołądek zmienił się w czarną dziurę, a w głowie z wolna poczęło wyłaniać się rozwiązanie zagadki. Z twarzy oficerów, którzy wiedzieli o tamtej historii na Ziemi sprzed dwóch lat, mógł wyczytać, że i oni zaczęli się domyślać okropnej prawdy. Pozostali — większość — wyglądali na zupełnie zdezorientowanych…
— Dokąd niby miałem lecieć? — zapytał Miles. Sądził, że mówi łagodnie, ale kilka osób wzdrygnęło się.
— Do Obszaru Jacksona. — Elena patrzyła mu prosto w oczy wzrokiem zoologa, który zamierza przeprowadzić sekcję rzadkiego okazu. Nagła utrata zaufania…
Obszar Jacksona. Tylko tego brakowało.
— Bel Thome? „Ariel”? Taura? Dziesięć skoków do Obszaru Jacksona? — wykrztusił Miles. — Dobry Boże.
— Ale jeżeli ty to naprawdę ty — odezwał się Truzillo — kto to był trzy dni temu?
— Jeżeli ty to naprawdę ty — powtórzyła posępnie Elena. Grupa wtajemniczonych zaczęła spoglądać na niego równie podejrzliwie.
— Widzicie — rzekł głuchym głosem Miles, zwracając się do tej części oficerów, których miny mówiły: „O co tu do diabła chodzi?” — niektórzy mają złe bliźniacze rodzeństwo. Ja nie miałem takiego szczęścia. Mój brat bliźniak jest skończonym idiotą.
— Twój klon — rzekła Elena Bothari-Jesek.
— Mój brat — poprawił odruchowo.
— Mały Mark Piotr — powiedziała Quinn. — Och… niech to szlag.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kabina drżała, żołądek wywracał mu się na lewą stronę i chwilami ciemniało mu w oczach. Dziwaczne doznania towarzyszące skokowi przez tunel czasoprzestrzenny zniknęły niemal zaraz po tym, jak się pojawiły, pozostawiając jednak przykre efekty somatyczne, przez które czuł się jak wibrujący gong. Nabrał głęboko powietrza, próbując się uspokoić. To był czwarty skok podczas tej podróży. Jeszcze pięć skoków pozostało przez sieć tuneli czasoprzestrzennych na krętym szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona. „Ariel” był w drodze już trzy dni, czyli niemal dokładnie w jej połowie.
Rozejrzał się po kabinie Naismitha. Nie mógł tu się dłużej ukrywać pod pretekstem złego samopoczucia czy podłego naismithowskiego nastroju. Thorne potrzebował szczegółowych danych, by dobrze zaplanować atak Dendarian na żłobek klonów. Na szczęście dobrze wykorzystał ten spędzony samotnie czas, przeglądając zapisy o misjach, które wypełnił „Ariel” w ciągu dwóch lat, jakie minęły od jego ostatniego spotkania z Dendarianami. Teraz wiedział o najemnikach dużo więcej i perspektywa rozmowy z przypadkowo spotkanym członkiem załogi okrętu nie napawała go już takim przerażeniem.
Niestety, w dziennikach nie znalazł zbyt wielu informacji, które pozwoliłyby mu zrekonstruować swoje pierwsze spotkanie z Naismithem na Ziemi z punktu widzenia Dendarian. Zapisy skupiały się przede wszystkim na pracach remontowych i modernizacyjnych, targach z różnymi sprzedawcami części oraz odprawach technicznych. W strumieniu danych odnalazł jeden rozkaz, który miał związek z jego przygodami — powiadamiający o tym, że na Ziemi widziano klona admirała Naismitha, i ostrzegający, iż klon może udawać admirała, podając (błędną) informację, że w obrazie skanera medycznego zamiast plastikowych protez w nogach klona będą widoczne normalne kości. Nakazywano także zatrzymać oszusta tylko i wyłącznie przy użyciu ogłuszaczy. Nie było żadnych wyjaśnień, żadnych korekt ani aktualizacji. Wszystkie najważniejsze rozkazy Naismith/Vorkosigan zazwyczaj wydawał ustnie i ze względów bezpieczeństwa (chodziło o ochronę przed Dendarianami, nie o ich ochronę) nie zostały one nigdzie udokumentowane — zwyczaj ten był mu bardzo na rękę.
Odchylił się do tyłu na krześle, spoglądając spode łba na ekran konsoli. Dendarianie nadali mu imię „Mark”. „Na to także nie będziesz miał wpływu — mówił wtedy Miles Naismith Vorkosigan. — Mark Piotr. Na Barrayarze jesteś lordem Markiem Piotrem Vorkosiganem”.
Ale nie był na Barrayarze i nigdy się tam z własnej woli nie wybierze. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie był moim ojcem, mówił tysięczny raz do swego nieobecnego pierwowzoru. Moją matką był replikator maciczny.
Lecz siła tamtej sugestii zapadła mu odtąd mocno w pamięć, osłabiając satysfakcję z każdego nowego pseudonimu, jaki sobie wybierał, mimo że przeglądał bardzo długie listy przeróżnych imion. Były wśród nich imiona pretensjonalne i zwyczajne, egzotyczne, dziwne, popularne i głupie… Najdłużej występował jako Jan Vandermark, co było jego pierwszą nieśmiałą próbą zyskania prawdziwej tożsamości.
„Mark! — krzyczał Miles, kiedy, jak sądził, wlekli go na śmierć. — Masz na imię Mark!”.
Nie jestem Mark. Nie jestem twoim bratem, pomyleńcu. Sprzeciwiał się głośno i z całego serca, lecz gdy przebrzmiały echa jego protestów, poczuł w głowie pustkę i przemknęło mu przez myśl, że jest nikim.
Bolała go głowa, pulsujący ból zdawał się pełznąć po kręgosłupie, ramionach i szyi, a potem rozpływać się po skórze czaszki. Mocno potarł kark, ale napięcie barków wcale nie minęło, tylko usztywniło jego ręce.
Nie jest jego bratem. Ale, ściśle biorąc, nie mógł winić Naismitha za zmuszenie go do życia tak jak inne pierwowzory klonów z Domu Bharaputra. Owszem, pod względem genetycznym byli identyczni. To była raczej sprawa… intencji. I źródła pochodzenia pieniędzy.
Lord Miles Naismith Vorkosigan miał zaledwie sześć lat, gdy z laboratorium klinicznego na Barrayarze skradziono próbkę jego tkanki pobraną podczas biopsji. Na Komarze dogorywało właśnie powstanie przeciw inwazji barrayarskiej. Mały kaleki Miles nie obchodził nikogo, żadnego Barrayarczyka ani Komarrczyka. W centrum uwagi był jego ojciec. Admirał książę Aral Vorkosigan, regent Barrayaru, Zdobywca (lub Rzeźnik) Komarru. Dzięki sile woli i sprytowi Arala Vorkosigana Komarr stał się pierwszą ofiarą pozaplanetarnych podbojów Barrayaru, a sam admirał głównym obiektem zemsty i oporu Komarrczyków. Z czasem nadzieje na powodzenie powstania zaczęły się rozwiewać. Rozgoryczeni wygnańcy żywili jeszcze nadzieję na zemstę. W jednej z takich komarrskich grupek, pozbawionej wojska, broni i czyjegokolwiek wsparcia, zaczął powstawać plan odłożonego nieco w czasie okrutnego odwetu. Uderzyć w ojca, posługując się jego synem, poza którym podobno świata nie widział…
Niczym czarnoksiężnicy z dawnych baśni Komarrczycy zawarli pakt z diabłem, by stworzyć kopię pierwowzoru. Klonbękart, pomyślał, śmiejąc się w duchu drwiąco. Ale coś poszło nie tak. Kaleki chłopiec, otruty jeszcze przed narodzinami przez innego śmiertelnego wroga ojca, rozwijał się w niespotykany i nieprzewidywalny sposób; jego duplikat genetyczny rozwijał się normalnie… pomyślał, że była to dla niego pierwsza wskazówka, iż jest inny od pozostałych klonów. Kiedy inne klony szły do lekarzy, wracały zdrowsze, silniejsze i znacznie szybciej rosły. Ilekroć on trafiał w ręce medyków, poddawano go bolesnym zabiegom, przez które stawał się bardziej chorowity i coraz bardziej karlał. Klamry, jakie założono mu na kości, szyję i plecy, w ogóle nie pomagały. Zrobili z niego garbatego kurdupla, jak gdyby wtłaczając prasą jego ciało w matrycę odlaną według kształtu ciała jego pierwowzoru. Mógłbym być normalny, gdyby Miles Vorkosigan nie był kaleką.
Kiedy zaczął podejrzewać, jakie jest prawdziwe przeznaczenie innych klonów — ponieważ mimo wysiłków i uwagi ich opiekunów pogłoski szerzyły się bardzo szybko — ucieszył się w duchu ze swych postępujących ułomności cielesnych. Z pewnością takiego ciała nie zechcą wykorzystać do transplantacji mózgu. Być może pozbędą się go — być może uda mu się uciec od tych życzliwie uśmiechniętych strażników…
Kiedy miał czternaście lat, przybyli po niego jego komarrscy właściciele — stał się cud, mógł uciec naprawdę. A potem rozpoczęło się szkolenie. Niekończąca się ciężka nauka, bezustanna musztra, indoktrynacja. Z początku cieszyła go świadomość, że jego życie ma jakiś cel, czego nie mogły powiedzieć inne klony ze żłobka. Ostro zabrał się do ćwiczeń, aby zastąpić swój pierwowzór i w ten sposób zaatakować zły Barrayar, którego nigdy nie widział, w obronie ukochanego Komarru, którego także nigdy nie widział. Nauka bycia Milesem Vorkosiganem okazała się jednak podobna do wyścigu z paradoksem ruchu Zenona z Elei. Bez względu na to, z jakim zapałem uczył się i ćwiczył, jak surowo karano go za błędy, Miles uczył się więcej i szybciej; kiedy go doganiał, ścigana ofiara zawsze była już o wiele dalej, pod względem intelektualnym czy jakimkolwiek innym.
Umowny wyścig stał się rzeczywistością, gdy jego komarrscy nauczyciele przystąpili do realizacji zamiany. Ścigali nieuchwytnego lorda Vorkosigana po całej sieci czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy, że kiedy znika, zupełnie przestaje istnieć, a zjawia się admirał Naismith. Komarrczycy nigdy nie odkryli prawdy o admirale Naismicie. Spotkali się nie w wyniku planu, lecz za sprawą przypadku, dwa lata temu na Ziemi, w miejscu gdzie narodziła się cała ta głupia rasa. Odkładana dwadzieścia lat zemsta mogła się wreszcie spełnić.
Zwłoka okazała się zgubna, czego Komarrczycy nawet nie zauważyli. Kiedy zaczęli ścigać Vorkosigana, wyprodukowany na jego miarę klon miał ostatecznie ukierunkowany umysł, był bez reszty oddany idei buntu i pełen zapału. Czyż to nie oni ocalili go przed losem klonów? Osiemnaście miesięcy podróży, osiemnaście miesięcy przyglądania się ich nieudolności, słuchania nieocenzurowanych wiadomości i poglądów oraz spotkań z niektórymi ludźmi zasiało w jego umyśle ziarno wątpliwości. Zresztą, szczerze mówiąc, nie sposób skopiować nawet imitacji bogatej galaktycznej edukacji Vorkosigana, nie ucząc się przy okazji myślenia. Jeszcze w trakcie pościgu przeprowadzono nadzwyczaj bolesną operację wymiany jego zupełnie zdrowych kości nóg na syntetyczne protezy tylko dlatego, że Vorkosigan zmiażdżył w jakimś wypadku nogi. A jeśli następnym razem Vorkosigan skręci kark? Powoli zaczął sobie wszystko uświadamiać.
Wtłaczanie do jego głowy kawałek po kawałku lorda Vorkosigana niewiele się różniło od transplantacji mózgu przeprowadzanej za pomocą wibroskalpeli na żywej tkance. Ten, kto knuje zemstę, musi kopać dwa groby. Ale Komarrczycy drugi grób wykopali dla niego. Dla człowieka, którym nigdy się nie stanie, którym mógłby być, gdyby pod groźbą broni nie zmuszano go do nieustannych wysiłków, by stał się kimś innym.
Bywały dni, gdy nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Domu Bharaputra, Komarrczyków czy Milesa Naismitha Vorkosigana.
Z pogardliwym prychnięciem wyłączył konsolę, wstał i wydobył ukrytą w kieszeni bezcenną kostkę danych. Po namyśle jeszcze raz się umył i ogolił, a potem przywdział czysty mundur dendariański. Wyglądał ze wszech miar przepisowo. Niech Dendarianie widzą tylko tę elegancką fasadę zamiast człowieka tkwiącego w człowieku…
Zebrał się w sobie, wyszedł z kabiny, stanął pod drzwiami po drugiej stronie korytarza i wcisnął guzik brzęczyka.
Brak reakcji. Nacisnął drugi raz. Po chwili rozległ się niewyraźny alt hermafrodyty Thorne’a:
— Tak?
— Tu Naismith.
— Ach! Wejdź, Miles. — Głos komandora wyraźnie się ożywił. Drzwi rozsunęły się i wszedł do środka. Zorientował się, że Thorne nie odpowiadał tak długo, ponieważ właśnie go obudził. Hermafrodyta leżał w łóżku z włosami w nieładzie, opierając się na łokciu, z drugą ręką na klawiszach zamka, który przed chwilą zwolnił, by otworzyć drzwi.
— Przepraszam — rzekł, cofając się, lecz drzwi zdążyły się już zamknąć.
— Nic nie szkodzi. — Hermafrodyta uśmiechnął się sennie i odsunął, robiąc mu miejsce i poklepując zachęcająco łóżko tuż przy swoim przykrytym prześcieradłem… łonie. — Zawsze jesteś mile widziany. Siadaj. Może wymasować ci plecy? Wydajesz się spięty. — Thorne miał na sobie zwiewną koszulę nocną ozdobioną zdecydowanie zbyt wieloma falbankami, z koronkowym głębokim dekoltem, z którego wyłaniały się blade krągłości piersi.
Podszedł do krzesła. Uśmiech Thorne’a przybrał osobliwie sardoniczny wyraz, choć pozostał łagodny.
— Pomyślałem… że pora na szczegółowe informacje na temat misji, które ci obiecałem. — Powinienem był sprawdzić harmonogram służby. Czy admirał Naismith mógłby znać rozkład snu komandora?
— Najwyższa pora. Cieszę się, że w końcu się zjawiłeś i jesteś przytomniejszy. Coś ty porabiał przez osiem tygodni tam, gdzie cię zaniosło, Miles? Ktoś umarł?
— Nikt. Chyba że osiem klonów.
— Hm. — Thorne pokiwał ze zrozumieniem głową. Porzucając kokieterię, usiadł na łóżku, przetarł oczy i otrząsnął się z resztek snu. — Herbaty?
— Chętnie. A może… przyjdę, kiedy zaczniesz swoją zmianę. — A raczej kiedy się ubierzesz.
Hermafrodyta spuścił spowite w jedwab nogi na podłogę.
— Nie ma mowy. I tak musiałem wstać za godzinę. Czekałem na to. Trzeba korzystać z dnia. — Przemknął cicho przez kabinę, by znów przystąpić do herbacianego rytuału. Tymczasem on umieścił kostkę danych w konsoli i zaczekał, z uprzejmości i ze względów praktycznych, aż komandor wypije łyk gorącego, ciemnego płynu i do końca się rozbudzi. Wolałby jednak, żeby hermafrodyta nałożył mundur.
Włączył ekran, a Thorne podszedł bliżej.
— Mam tu szczegółową holomapę głównego kompleksu medycznego Domu Bharaputra. Dane pochodzą zaledwie sprzed czterech miesięcy. Dodatkowo rozkład wart i schemat patroli — obiekt jest o wiele lepiej chroniony niż zwykły cywilny szpital, przypomina wojskowe laboratorium, ale nie fortecę. Bardziej przejmują się pojedynczymi intruzami, którzy mogą być potencjalnymi złodziejami. Oczywiście ich zadaniem jest także uniemożliwienie ucieczki mniej zdyscyplinowanym pacjentom. — Na tej mapie był kawał jego poprzedniego życia.
Nad płytą hołowidu rozpostarł się świetlisty kształt kolorowych linii i płaszczyzn. Kompleks naprawdę wyglądał jak gigantyczny labirynt złożony z budynków, tuneli, ogrodów terapeutycznych, laboratoriów, miniaturowych terenów produkcyjnych, lądowisk lotniaków, magazynów, garaży, a nawet dwóch doków dla wahadłowców latających na orbitę planetarną.
Thorne odstawił filiżankę, nachylił się nad konsolą i spojrzał z zaciekawieniem na mapę. Przy użyciu zdalnego sterownika obracał ją, pomniejszał i powiększał, dzielił na mniejsze wycinki.
— Czyli zaczniemy od opanowania zatok wahadłowców?
— Nie. Klony trzyma się w tutaj, po zachodniej stronie, w czymś w rodzaju hospicjum. Doszedłem do wniosku, że jeżeli wylądujemy tutaj, na tym boisku, będziemy tuż nad ich dormitorium. Oczywiście, nie bardzo mnie obchodzi, co wahadłowiec zniszczy przy siadaniu.
— Naturalnie. — Na twarzy komandora zaigrał uśmiech. — Planowany czas?
— Chciałbym zrzucić desant w nocy. Nie chodzi mi o osłonę, bo bojowy desantowiec nie może być niewidzialny, ale dlatego że tylko wtedy wszystkie klony są w jednym miejscu. W ciągu dnia znajdują się w różnych salach ćwiczeń, na boiskach, basenach i tak dalej.
— W klasach też?
— Nie, niezupełnie. Uczą ich tylko minimum niezbędnego do życia w grupie. Wystarczy, że klon potrafi liczyć do dwudziestu i czytać. Mózgi są przecież do wyrzucenia. — Także w ten sposób dowiedział się, że jest inny niż reszta. Został wprowadzony w świat licznych programów wirtualnych przez prawdziwego nauczyciela, człowieka. Spędzał całe dnie przed cierpliwym komputerem, który nie szczędził mu pochwał. W przeciwieństwie do późniejszych nauczycieli z Komarru programy wiele razy wszystko powtarzały i nigdy go nie karały, nigdy nie zmuszały do fizycznego wysiłku, który doprowadzał do mdłości albo omdlenia… — Mimo to klony przyswajają sobie zdumiewająco dużo informacji. Na przykład dzięki grom holowidowym. To bystre dzieciaki. Prawie żaden pierwowzór klonów nie jest głupi, inaczej nie zdołaliby zgromadzić fortuny, żeby kupić sobie takie przedłużenie życia. Być może są bezwzględni, ale nie głupi.
Thorne zmrużył oczy, analizując holowidowy obraz, uważnie oglądając rozkład każdego budynku, piętro po piętrze.
— Czyli kilkunastu uzbrojonych po zęby dendariańskich komandosów budzi w środku nocy kilkadziesiąt dzieciaków… wiedzą, że mamy przylecieć?
— Nie. A propos, poinformuj oddział, że klony wcale nie wyglądają jak dzieci. To ostatni rok ich rozwoju. Większość ma dziesięć albo jedenaście lat, ale z powodu wykorzystania przyspieszaczy wzrostu mają ciała osiemnastolatków.
— Mało sprawne fizycznie?
— Nie. Mają świetną zaprawę. Zdrowe jak ryby. Właśnie dlatego nie hoduje się ich w pojemnikach do czasu transplantacji.
— Czy one… wiedzą? Wiedzą, co ich czeka? — zapytał Thorne, marszcząc w zadumie brwi.
— Nikt im nie mówi. Opowiada się im różne kłamstwa. Mówią im, że są w specjalnej szkole ze względów bezpieczeństwa, żeby uchronić je przed jakimś zewnętrznym zagrożeniem. Wmawiają im, że są kimś ważnym: księciem, księżniczką, spadkobiercą jakiegoś bogacza, potomkiem znamienitego rodu wojskowego i już niebawem przyjadą ich rodzice, ciotki czy ambasadorowie, aby je zabrać tam, gdzie czeka je wspaniała przyszłość… potem, oczywiście, przychodzi jakiś uśmiechnięty człowiek, przerywa im zabawę i mówi, że właśnie dziś nadszedł ten wielki dzień. Biegną… — przerwał, przełykając ślinę — łapią w pośpiechu swoje rzeczy, chwaląc się kolegom…
Thorne stukał bezwiednie w sterownik konsoli. Wydawał się bledszy.
— Wyobrażam to sobie.
— I w radosnych podskokach wychodzą za rękę ze swoim mordercą.
— Przestań rozwijać ten scenariusz, jeżeli nie chcesz, żebym się pozbył ostatniego posiłku.
— Przecież od dawna wiesz, że tak się dzieje — zakpił. — Skąd taka nagła wrażliwość? — Ugryzł się w język, by powstrzymać dalszą gorycz. Naismith. Musi być Naismithem.
Thorne posłał mu ostre spojrzenie.
— Ostatnim razem byłem gotów spalić ich z orbity, jeśli pamiętasz. Nie pozwoliłeś mi.
Jakim ostatnim razem? Na pewno nie w ciągu minionych trzech lat. Będzie musiał przejrzeć zapisy dawniejszych misji, niech to szlag. Wzruszył ramionami w dwuznacznym geście.
— Czyli… — rzekł Thorne — te duże dzieci uznają nas za wrogów swoich rodziców i pomyślą, że porywamy je tuż przed powrotem do domu? To będzie kłopot.
Zacisnął i rozprostował palce prawe dłoni.
— Może jednak nie. Dzieci… mają własną kulturę. Przekazywaną z roku na rok. Krążą plotki. Opowieści o straszydłach. Wątpliwości. Mówiłem ci, że nie są głupie. Dorośli opiekunowie starają się wyplenić te historie albo je wyśmiewają, albo wplatają w nie oczywiste kłamstwa. — Mimo to… jego nie udało się im oszukać. Ale przecież mieszkał w żłobku o wiele dłużej niż inne klony. Widział, jak przychodziły i odchodziły, słyszał te same historie, powtarzane pseudobiografie. Zdążył zauważyć drobne błędy i pomyłki, jakie przytrafiały się jego opiekunom. — Jeśli nic się zmieniło… — od moich czasów, chciał powiedzieć, lecz w porę się powstrzymał — chyba będę im umiał wytłumaczyć. Zostaw to mnie.
— Z radością. — Thorne postawił krzesło w zaciskach obok jego miejsca, usiadł i zaczął szybko wprowadzać informacje logistyczne, dane o kącie natarcia, o tym, kto ma iść na czele ataku, a kto zamykać grupę desantową, oraz śledził wyświetlone na mapie drogi przez budynki. — Dwa dormitoria? — spytał z zaciekawieniem, pokazując na ekran. Miał krótko obcięte, zaniedbane paznokcie.
— Tak. Bardzo dbają, żeby trzymać chłopców i dziewczynki oddzielnie. Klientki zwykle oczekują, że obudzą się w nowym ciele z nienaruszonym dziewictwem.
— Rozumiem. Czyli tak. Jakimś cudem ładujemy wszystkie dzieciaki na pokład, zanim zjawi się mnóstwo ludzi Bharaputry.
— Zgadza się, pośpiech jest konieczny.
— Jak zwykle. Ale w przypadku jakichkolwiek komplikacji czy opóźnienia Bharaputranie w jednej chwili zdobędą przewagę. Tu nie będziesz miał długich tygodni jak z Marilakanami na Dagooli, żeby nauczyć dzieci techniki wsiadania na pokład wahadłowca. I co wtedy?
— Kiedy tylko klony znajdą się na pokładzie desantowca, staną się w praktyce naszymi zakładnikami. Dzięki nim nas nie zestrzelą. Ludzie Bharaputry nie będą ryzykowali straty własnej inwestycji, dopóki istnieje choć cień szansy na jej odzyskanie.
— Kiedy jednak uznają, że nie ma żadnej szansy, bez litości wymierzą nam karę, na przykład po to, żeby zniechęcić naśladowców.
— To prawda. Musimy więc wzbudzić w nich wątpliwości.
— Wtedy ich następnym ruchem — zakładając, że uda się nam wystartować — będzie próba wysadzenia „Ariela” na orbicie, zanim tam przycumujemy, żeby odciąć nam drogę ucieczki.
— Trzeba się spieszyć — powtórzył z uporem.
— Weź pod uwagę nieprzewidziane trudności, kochany Milesie. Obudź się. Zwykle nie muszę włączać ci mózgu z rana — chcesz jeszcze herbaty? Nie? Gdyby mieli nas zatrzymać na dłużej na dole, proponuję, żeby „Ariel” schronił się na Stacji Fella. Tam moglibyśmy się umówić.
— Na Stacji Fella? Orbitalnej? — Zawahał się. — Dlaczego?
— Baron Fell wciąż pała chęcią zemsty na Bharaputrze i Ryovalu, prawda?
Mordercza polityka Domów w Jacksonie; nie znał aktualnego stanu tych stosunków tak dobrze, jak powinien. Nie przyszło mu nawet do głowy szukać sojusznika wśród innych Domów. Wszyscy byli przestępcami, wszyscy byli źli; tolerowali się lub sabotowali własne poczynania, w zależności od układu władzy. Znów w rozmowie pojawiła się osoba Ryovala. Dlaczego? Ponownie uciekł się do wypróbowanego sposobu, wymijająco wzruszając ramionami.
— Jeżeli utkniemy na Stacji Fella z pięćdziesięcioma klonami na pokładzie, wcale nie poprawimy swojego położenia, bo Bharaputra czym prędzej zajmie stacje skokowe. Nie można zaufać nikomu z Jacksona. Najbezpieczniejszym wyjściem jest jak najszybsza ucieczka.
— Bharaputra nie przejmie stacji skokowej pięć, przecież jej właścicielem jest Fell.
— Dobrze, ale ja chcę wrócić na Escobar. Tam klony znajdą bezpieczny azyl.
— Słuchaj, Miles, punkty skokowe na trasie należą do konsorcjum opanowanego już przez Bharaputrę. Nie uda się nam wrócić tą samą drogę, chyba że chowasz coś w rękawie, hę? Wtedy sam będę twierdził, że najlepsza droga ucieczki prowadzi przez punkt skokowy pięć.
— Naprawdę uważasz Fella za wiarygodnego sprzymierzeńca? — zapytał ostrożnie.
— Wcale nie. Ale jest wrogiem naszych wrogów. W tej misji.
— Ale skok ze stacji pięć prowadzi do Hegen Hub. Nie możemy się zapuszczać w głąb terytorium Cetagandan, a jedyna droga z Hegen prowadzi przez Poi na Komarr.
— Owszem, zrobimy koło, ale przynajmniej będzie bezpieczniej.
Nie dla mnie! To przeklęte Cesarstwo Barrayaru! Zdławił w gardle bezgłośny wrzask.
— Z Hegen na Komarr, potem na Sergyar i z powrotem na Escobar — wyliczył zadowolony z siebie Thorne. — Wiesz co, to naprawdę może się udać. — Znów coś notował, nachylony nad konsolą, a jego koszula nocna połyskiwała w blasku holoekranu. Potem wsparł się łokciami o konsolę i oparł brodę na złożonych dłoniach. Widać było, jak jego piersi poruszają się pod cienkim materiałem. Na jego twarzy odmalowała się głęboka zaduma. Wreszcie spojrzał na dowódcę z zagadkowym, nieco smutnym uśmiechem.
— Czy jakiemuś klonowi udało się uciec? — zapytał cicho Thorne.
— Nie — odparł szybko, automatycznie.
— Oczywiście, z wyjątkiem twojego klona.
Niebezpieczny zwrot w rozmowie.
— Mój klon też nie uciekł. Po prostu zabrali go nabywcy. — Powinien przynajmniej spróbować uciec… jakie życie by go czekało, gdyby ucieczka zakończyła się powodzeniem?
— Pięćdziesięcioro dzieci — westchnął Thorne. — Wiesz, naprawdę podoba mi się ta misja. — Czekał i przyglądał mu się uważnie błyszczącymi oczyma.
Czując zmieszanie, powstrzymał się od powiedzenia idiotyzmu w rodzaju „dziękuję”, lecz nie wiedział, co mógłby rzec w zamian, toteż zapanowała niezręczna cisza.
— Przypuszczam — powiedział w zamyśleniu Thorne po długiej chwili — że nikomu, kto wychował się w takim środowisku, nie by loby łatwo zaufać… komukolwiek. Uwierzyć w czyjeś słowo. I dobrą wolę.
— Też tak sądzę. — Czy to zwykła rozmowa, czy pułapka?
Thorne z tym samym zagadkowym uśmiechem nachylił się nad krzesłem, ujął szczupłą, silną dłonią jego podbródek i pocałował dowódcę.
Nie wiedział, jak ma się zachować, czy się odsunąć, czy odwzajemnić pocałunek, więc nie zrobił nic, sparaliżowany panicznym przerażeniem. Miękkie usta Thorne’a były ciepłe i miały smak herbaty i olejku bergamoty. Czyżby Naismith posuwał też… to coś? Jeżeli tak — kto komu to robił? A może robili to na zmianę? Czy to naprawdę takie złe? Ogarniał go coraz większy strach, ale pojawiły się także niezaprzeczalne oznaki podniecenia. Oddałbym życie za miłosny dotyk. Zawsze był sam.
W końcu Thorne odsunął się, nie uwalniając jednak jego podbródka z uścisku. Po kolejnej chwili milczenia uśmiechnął się z lekką drwiną.
— Chyba nie powinienem się z tobą drażnić. — Westchnął. — Wziąwszy wszystko pod uwagę, jest w tym pewne okrucieństwo.
Wypuścił go i wstał, a zmysłowość jego ruchów natychmiast się ulotniła.
— Wracam za minutę. — Pomaszerował do przylegającej do kabiny łazienki, zamykając za sobą drzwi.
Siedział wytrącony z równowagi, dygocząc na całym ciele. Co to miało znaczyć, do cholery? Odezwała się inna część jego umysłu, mówiąc: Na pewno mógłbyś się w tej podróży pozbyć dziewictwa, a jeszcze jeden głos zawołał: Nie! Tylko nie z tym stworem!
Czyżby to miał być test? Zdał go czy nie? Przecież Thorne nie narobił wrzasku, oskarżając go, nie wezwał uzbrojonych najemników. Być może właśnie w tym momencie komandor wydawał dyspozycje aresztowania go przez nadajnik umieszczony w łazience. Na pokładzie stateczku w głębi przestrzeni kosmicznej nie miał dokąd uciec. Skrzyżował ramiona na piersi. Potem z wysiłkiem wyprostował je, położył dłonie na konsoli i zmusił mięśnie do rozluźnienia. Prawdopodobnie mnie nie zabiją. Zabiorą go do pozostałej części floty, żeby Naismith zabił go osobiście.
Ale drzwi nie wyłamał oddział ochrony, a po chwili wrócił Thorne. Nareszcie porządnie ubrany w mundur. Wyciągnął z komkonsoli kostkę danych i zamknął ją w dłoni.
— Posiedzę nad tym z sierżant Taurą i wszystko porządnie zaplanujemy.
— Ach, tak. Już czas. — Skóra mu cierpła na myśl, że ma stracić z oczu bezcenną kostkę. Ale wszystko wskazywało na to, że w oczach Thorne’a nadal jest Naismithem.
Thorne ściągnął usta.
— Pora urządzić odprawę dla załogi, nie sądzisz więc, że lepiej będzie zarządzić na „Arielu” ciszę w eterze?
Doskonały pomysł, choć sam bał się to zaproponować, sądząc, że może się wydać dziwne i podejrzane. Zapewne to nic niezwykłego podczas takich tajnych operacji. Nie miał pewności, kiedy do dendariańskiej floty ma wrócić prawdziwy Naismith, lecz z naturalnego przyjęcia go przez najemników wnosił, że niedługo. Przez ostatnie trzy dni żył w strachu, że skupioną wiązką promieni i kurierem skokowym nadejdzie pilna przesyłka z rozkazami od admirała, aby „Ariel” natychmiast zawracał. Daj mi kilka dni. Tylko kilka dni, a wszystko odkupię.
— Tak, macie moją zgodę.
— Świetnie, admirale. — Thorne zawahał się. — Jak się teraz czujesz? Wszyscy wiedzą, że te twoje depresje mogą się ciągnąć przez długie tygodnie. Ale jeżeli tylko porządnie odpoczniesz, mam nadzieję, że przed akcją znowu będziesz pełen wigoru. Mam nakazać wszystkim, żeby dali ci spokój?
— Byłbym… wdzięczny, Bel. — Co za szczęście! — Ale informuj mnie o wszystkim, dobra?
— Jasne. Możesz na mnie liczyć. To prosty atak, jeśli nie liczyć tego, że trzeba dać sobie radę ze stadem dzieciaków. Składam jednak to zadanie w twoje fachowe ręce.
— W porządku. — Zasalutował wesoło i z uśmiechem przemknął przez korytarz do bezpiecznego schronienia swojej kabiny. Pulsująca w nim radość i ból głowy sprawiły, że czuł się, jak gdyby płynął w powietrzu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, padł na łóżko, zaciskając palce na pościeli, żeby utrzymać się w jednym miejscu. Naprawdę, to się naprawdę stanie!
Później, przeglądając pilnie zapisy rejsów na konsoli w swojej kabinie, znalazł dane o poprzedniej wizycie „Ariela” w Obszarze Jacksona przed czterema laty. Nie najlepsze, ale były. Zapis rozpoczynał się od śmiertelnie nudnych szczegółów na temat transakcji kupna broni, potem była wielopunktowa lista sztuk uzbrojenia stanowiącego ładunek, jaki mieli zabrać z orbitalnej stacji transferowej Domu Fell. Nagle bez żadnych wstępów rozległ się zdyszany głos Thorne’a, wypowiadający enigmatyczne słowa:
— Murka zgubił admirała. Jest uwięziony przez barona Ryovala. Zamierzam przeprowadzić z Fellem diabelską transakcję.
Później nastąpił zapis wyprawy ratunkowej desantowca bojowego na ląd, a potem nagłego odlotu „Ariela” ze Stacji Fella z zaledwie połową ładunku na pokładzie. Po tych wydarzeniach usłyszał dwie fascynujące i tajemnicze rozmowy między admirałem Naismithem a baronem Ryovalem, później zaś baronem Fellem. Ryoval wściekał się, wyrzucając z siebie najwymyślniejsze groźby śmierci. Z zaniepokojeniem obserwował przystojną, wykrzywioną twarz barona. Nawet w ceniącym bezwzględność społeczeństwie Ryoval był człowiekiem, którego inni potężni magnaci z Obszaru Jacksona obchodzili szerokim łukiem. Wyglądało na to, że admirał Naismith wkroczył na bardzo niebezpieczny grunt.
Fell był bardziej opanowany, emanował chłodnym gniewem. Jak zwykle wszystkie naprawdę ważne informacje na temat celu wizyty w Obszarze Jacksona utonęły w ustnych rozkazach Naismitha. W zapisie znalazła się natomiast wzmianka o tym, że komandos o wzroście prawie dwóch i pół metra, sierżant Taura, jest dziełem laboratoriów Bharaputry, stworzonym przez inżynierię genetyczną prototypem superżołnierza.
Poczuł się, jak gdyby nieoczekiwanie spotkał kogoś z rodzinnego miasta. W dziwnym przypływie nostalgii zapragnął spojrzeć jej w twarz i porozmawiać o wspólnych doświadczeniach. Najwyraźniej Naismith zdobył jej serce, a w każdym razie zdobył ją i wykradł, choć chyba nie to było powodem, dla którego Ryoval toczył pianę z ust. Wszystko było dość niezrozumiałe.
Zwrócił uwagę na jeszcze jeden niemiły fakt. Baron Fell był potencjalnym nabywcą klona. Jego dawny wróg, Ryoval, w wendecie rozkazał zapewne zamordować klona Fella przed transplantacją, pozostawiając Fella uwięzionego w starzejącym się ciele, ale nie zdołał w nim zabić samego zamiaru. Bez względu na awaryjne plany Thorne’a postanowił, że będzie unikał barona Fella, chyba że zostanie zmuszony do innego postępowania.
Odetchnął, wyłączył konsolę i wrócił do ćwiczeń z hełmokomem naczelnego dowódcy, korzystając z umieszczonego przez producenta symulacyjnego programu szkoleniowego, którego na szczęście nie usunięto z pamięci. Przeprowadzę mój plan. Tak czy inaczej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
— Znowu żadnej odpowiedzi z „Ariela” ze skoku kurierskiego, admirale — zameldowała przepraszającym tonem porucznik Hereld.
Miles zacisnął ze złością pięści. Zmusił się jednak, by z powrotem rozprostować palce, kładąc dłonie na szwach spodni, ale energia udzieliła się z kolei jego nogom, zaczął więc chodzić od ściany do ściany w kabinie nawigacyjnej „Triumpha”.
— To trzeci komunikat, zgadza się? Powtarzasz wiadomość każdym kurierem?
— Tak jest.
— Nie odpowiadają za trzecim razem. Do diabła, co może zatrzymywać Bela?
W odpowiedzi na retoryczne pytanie porucznik Hereld wzruszyła bezradnie ramionami.
Miles ponownie przemierzył kabinę, marszcząc brwi. Cholerne opóźnienie. Chciał wiedzieć, co się dzieje teraz, w tym momencie. Wiadomości przekazywane skupioną wiązką promieni przemierzały lokalną przestrzeń z prędkością światła, ale jedynym sposobem przekazania informacji przez tunel czasoprzestrzenny był jej fizyczny zapis, który statek skokowy przenosił do następnej stacji transmisyjnej, skąd wiadomość przesyłano do następnego tunelu, przez który przenosił ją następny statek, jeśli taka operacja w ogóle bywała opłacalna. W regionach dużego natężenia ruchu informacyjnego statki kurierskie skakały co pół godziny lub nawet częściej. Między Escobarem a Obszarem Jacksona według planu kursowały co cztery godziny. Tak więc do opóźnienia wynikającego z prędkości światła dochodził nieprzewidywalny czynnik ludzki. Takie opóźnienie bywało korzystne, na przykład dla kogoś, kto prowadził skomplikowane międzygwiezdne rozgrywki finansowe, oparte na kursach wymiany i transakcjach terminowych. Albo dla zbyt samodzielnych podwładnych, którzy chcieli ukryć pewne informacje o swoich działaniach przed przełożonymi — Miles od czasu do czasu także wykorzystywał opóźnienie do tych celów. Kilka próśb o wyjaśnienia plus odpowiedzi dawały dość czasu, by wykonać odpowiednie ruchy. Dlatego właśnie sformułował rozkaz powrotu do „Ariela” bezpośrednio, jasno i wyraźnie. Jednak nie uzyskał od Bela żadnego fałszywie niewinnego pytania w rodzaju: „Co chcesz przez to powiedzieć?”. Bel w ogóle nie odpowiadał.
— Chyba nic się stało z układem kurierskim, co? Inni — czy komuś innemu udaje się przepchnąć wiadomości tą drogą?
— Tak jest, sprawdziłam. Przepływ informacji funkcjonuje normalnie stąd aż do Obszaru Jacksona.
— Przecież zapisali plan lotu do Obszaru Jacksona, na pewno skoczyli z punktu wyjściowego…
— Tak jest.
Cztery długie dni temu. Miles ujrzał w wyobraźni mapę sieci tuneli czasoprzestrzennych. Nie było na niej punktów skokowych dających możliwość zboczenia ze standardowego najkrótszego szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona — w każdym razie nie zostały odkryte. Nie wyobrażał sobie, aby Bel chciałby się w tym momencie bawić w badacza Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Tylko jeden statek wykonał skok na bardzo uczęszczanym szlaku, ale nie zmaterializował się po drugiej stronie… nieodwracalnie zmieniwszy się w smugę kwarków w strukturze czasoprzestrzeni. Powodem była jakaś drobna usterka w prętach Necklina czy układzie neurokontroli pilota. Kurierzy skokowi obserwowali jednak pilnie ruch na takich trasach i gdyby statek zniknął, natychmiast by o tym zameldowali.
Podjął decyzję — a właściwie został do tego zmuszony — co o kilka kolejnych stopni zwiększyło temperaturę gotującego się w nim gniewu. Odzwyczaił się ostatnio od tego, by do działania zmuszały go wypadki, których nie kontrolował. Do licha, tego nie miałem w planach na dzisiaj.
— W porządku, Sandy. Zwołaj naradę. Niech w sali odpraw „Triumpha” stawią się jak najszybciej komandor Quinn, komandor Bothari-Jesek i komodor Jesek.
Słysząc ich nazwiska, Hereld uniosła brwi, ale posłusznie zaczęła stukać w panel konsoli. Krąg Wtajemniczonych.
— Jakaś gówniana sprawa, admirale?
Zdobył się na zgryźliwy uśmiech i starając się zachować lekki ton, odrzekł:
— Nie, ale cholernie irytująca, poruczniku.
Niezupełnie tak. Co ten skończony idiota, jego braciszek Mark, zamierzał zrobić z oddziałem komandosów, który zabrał w tę podróż? Dwunastu dendariańskich żołnierzy w pełnym rynsztunku to wcale niemała siła. A jednak w porównaniu z możliwościami wojskowymi powiedzmy Domu Bharaputra… wystarczająca siła, żeby napytać sobie cholernej biedy, ale za mała, by osłonić ogniem własną ucieczkę. Myśląc o swoich ludziach — o Taurze, Boże! — którzy ślepo rzucają się za niedouczonym Markiem w jakieś taktyczne szaleństwo, ufając klonowi, jak gdyby to był on — czuł bezsilną wściekłość. W głowie wyły mu syreny i błyskały czerwone światła. Bel, dlaczego nie odpowiadasz?
Miles nie mógł przestać chodzić po głównej sali konferencyjnej „Triumpha”, okrążając duży stół z monitorem operacyjnym, dopóki Quinn nie uniosła głowy znad złożonych dłoni, by warknąć:
— Mógłbyś z łaski swojej usiąść?
Quinn nie zdradzała takiego niepokoju jak on; nawet nie obgryzała paznokci, które wciąż były zakończone regularnymi półksiężycami. Widząc to, nabrał nieco otuchy. Zawrócił na pięcie i usiadł. Zaczął bezwiednie tupać w podłogę wyłożoną wykładziną antypoślizgową. Quinn zatrzymała wzrok na jego bucie, zmarszczyła brwi, otworzyła usta, zamknęła i pokręciła głową. Przestał tupać i wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Na szczęście, zanim nadmiar energii przerodził się w inny, jeszcze bardziej irytujący nerwowy odruch, do sali wszedł Baz Jesek.
— Elena jest w drodze z „Peregrine’a” — zameldował, siadając na swoim stałym miejscu i machinalnie włączając na konsoli interfejs techniczny floty. — Za parę minut powinna się zjawić.
— Dobrze, dzięki. — Miles skinął głową.
Główny mechanik był wysokim, szczupłym i ciemnowłosym mężczyzną. Kiedy Miles go poznał niemal dziesięć lat temu, gdy formowała się armia Najemników Dendarii, Baz zbliżał się do trzydziestki i sprawiał wrażenie spiętego i niezadowolonego człowieka. Cała flota składała się wówczas z Milesa, jego barrayarskiego ochroniarza, któremu towarzyszyła córka, oraz pilota gnębionego depresją samobójczą i dysponowała zdezelowanym frachtowcem przeznaczonym na złom. Mieli tylko kiepsko obmyślony plan, jak się szybko wzbogacić na przemycie broni. Miles odebrał przysięgę wasalną od Baza jako lord Vorkosigan, zanim jeszcze wymyślił admirała Naismitha. Dziś, trochę przed czterdziestką, Baz pozostał tak samo szczupły jak wtedy, nie miał już tak ciemnych włosów, był równie wyciszony jak przed dziesięciu laty, lecz nabrał nowej wiary w siebie, z której czerpał spokój. Przypominał Milesowi czaplę czyhającą na zdobycz w trzcinach na skraju jeziora, oszczędną w ruchach, która na długi czas zastyga jak posąg.
Po chwili w drzwiach ukazała się Elena Bothari-Jesek i zajęła miejsce obok męża. Oboje byli na służbie, więc ograniczyli powitanie do wymiany uśmiechów i przelotnego, ukradkowego dotknięcia dłoni. Drugi uśmiech Eleny był przeznaczony dla Milesa. Dopiero drugi.
Z całego Kręgu Wtajemniczonych Dendarian, którzy znali Milesa jako porucznika lorda Vorkosigana, Elena była z nim chyba najbliżej. Jej ojciec, nieżyjący sierżant Bothari, był wasalem, strażnikiem przybocznym i ochroną Milesa od dnia jego narodzin. Rówieśnicy, Elena i Miles, właściwie wychowywali się razem, odkąd księżna Vorkosigan roztoczyła nad pozbawioną matki dziewczynką macierzyńską opiekę. Elena znała admirała Naismitha, lorda Vorkosigana i zwykłego Milesa chyba najlepiej w całym wszechświecie.
A jednak postanowiła wyjść za mąż za Baza Jeseka… Miles pocieszał się, myśląc o Elenie jak o siostrze. Rzeczywiście, prawie była jego siostrą przyrodnią. Była niemal tego samego wzrostu co mąż, miała krótko obcięte hebanowe włosy i bladą, alabastrową cerę. W jej orlich rysach dostrzegał cień charciej twarzy sierżanta Bothariego, którego ołowiana brzydota mocą jakiejś genetycznej alchemii zmieniła się w złotą urodę córki. Eleno, wciąż cię kocham, niech to diabli… urwał tę myśl. Teraz miał Quinn. W każdym razie miał ją admirał Naismith, który stanowił jego część.
Jako oficer dendariański Elena była jego najwspanialszym dziełem. Obserwował, jak z nieśmiałej, niezrównoważonej i gniewnej dziewczyny, której płeć uniemożliwiała karierę w armii barrayarskiej, zmienia się w dowódcę oddziału, tajnego agenta, potem w oficera sztabowego, a na koniec dowódcę statku. Emerytowany komodor Tung powiedział o niej kiedyś, że jest jego drugim najzdolniejszym uczniem w rzemiośle wojennym. Miles zastanawiał się czasem, jaka część obecnie utrzymywanej siły Najemników Dendarii naprawdę służy Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa, jaka ma zadowolić jeden z kaprysów jego wieloaspektowej — albo popękanej — osobowości, a jaka ma stanowić prezent dla Eleny Bothari-Jesek. Doprawdy, wiatry historii wieją z kierunków nieodgadnionych.
— Wciąż nie ma żadnych wiadomości z „Ariela” — zaczął bez zbędnych wstępów Miles; z tymi ludźmi nie musiał się bawić w formalności. Znał ich doskonale, mógł w ich obecności myśleć na głos. Czuł się rozluźniony, mogąc być i Naismithem, i Vorkosiganem. Pozwalał sobie nawet na wplatanie w przeciągły betański akcent gardłowych spółgłosek barrayarskich, zwłaszcza gdy wymawiał soczyste przekleństwa. Był prawie pewien, że na tym spotkaniu muszą paść dosadne słowa. — Chcę ruszyć za nimi w pogoń.
Quinn zabębniła paznokciami w stół.
— Spodziewałam się tego. Ciekawe, czy mały Mark też? Uczył się od ciebie. Rozgryzł cię. Może to pułapka? Pamiętasz, jak cię ostatnim razem nabrał.
Miles skrzywił się.
— Pamiętam. Przemknęło mi przez myśl, że to mogłaby być zasadzka. Dlatego między innymi nie ruszyłem za nimi dwadzieścia godzin temu. — Zaraz po niezręcznej i szybko zakończonej odprawie dla oficerów. Był wówczas gotów natychmiast popełnić bratobójstwo. — Zakładając, zapewne słusznie, że Bela z początku udało mu się oszukać — czemu nie, wszyscy inni dali się oszukać — może Mark zdążył już popełnić błąd i Bel przejrzał na oczy, a my nie wiemy o tym tylko z powodu opóźnienia w przekazie wiadomości. Ale w tym wypadku mój rozkaz powinien już sprowadzić „Ariela” z powrotem.
— Mark bardzo dobrze ciebie gra, naprawdę świetnie — zauważyła Quinn. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia. — Tak przynajmniej było dwa lata temu. Wygląda i zachowuje się zupełnie jak ty, gdy masz gorsze dni. Na pierwszy rzut oka jest doskonały. Jeśli nikt nie spodziewa się spotkania z sobowtórem.
— Ale Bel zdaje sobie sprawę, że takie spotkanie nie jest wykluczone — wtrąciła Elena.
— Tak — rzekł Miles. — Może więc Bel nie dał się oszukać. A może już wylądował za burtą.
— Mark potrzebował do obsługi statku załogi, jak nie tej, to innej — odezwał się Baz. — Chociaż niewykluczone, że czekała na niego całkiem nowa załoga.
— Gdyby planował tak otwarcie piracki atak i morderstwo, raczej nie wziąłby ze sobą oddziału dendariańskich komandosów. — W rozsądku można czasem odnaleźć otuchę. Czasem. Miles głęboko nabrał powietrza. — A może Bel został w jakiś sposób nakłoniony do współudziału w misji.
Baz uniósł pytająco brwi; Quinn bezwiednie zacisnęła zęby na paznokciu małego palca, ale go nie przegryzła.
— Jak nakłoniony? — zapytała Elena. — Nie pieniędzmi? — Uśmiechnęła się drwiąco. — Sądzisz, że Bel w końcu przestał próbować cię uwieść i szuka jakiejś namiastki?
— To wcale nie jest zabawne — burknął Miles. Baz usiłował zamaskować podejrzliwe chrząknięcie kaszlem, a na piorunujące spojrzenie Milesa odpowiedział obojętną miną, lecz nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
— W każdym razie to stary żart — ustąpił ze znużeniem Miles. — Wszystko zależy od tego, co Mark kombinuje w Obszarze Jacksona. Przecież to… do diabła, mówiąc wprost, niewolnictwo praktykowane przez różnych twórców ludzkich ciał z Jacksona straszliwie koliduje z postępowymi betańskimi poglądami Bela. Jeżeli Mark ma zamiar podgryźć w jakiś sposób swoją dawną ojczyznę, mógł po prostu namówić Bela na udział w swoim planie.
— Kosztem floty? — zapytał Baz.
— Rzeczywiście, to… graniczy z buntem — zgodził się niechętnie Miles. — Nikogo nie oskarżam, tylko się głośno zastanawiam. Staram się rozważyć wszystkie ewentualności.
— Skoro tak, to czy istnieje możliwość, że celem Marka wcale nie jest Obszar Jacksona? — powiedział Baz. — Z przestrzeni Jacksona prowadzą cztery inne punkty skokowe. Może „Ariel” zmierza gdzieś dalej?
— Fizycznie to niewykluczone — odrzekł Miles. — Psychologicznie… ja też uczyłem się Marka. Chociaż nie mogę twierdzić, że go rozgryzłem, wiem, że Obszar Jacksona bardzo zaważył na jego życiu. To tylko przeczucie, ale bardzo głębokie. — Graniczące z pewnością.
— Jak tym razem Markowi udało się zniknąć i nas podejść? — spytała Elena. — Sądziłam, że CesBez miał go cały czas na oku.
— Owszem. Dostaję z biura Illyana regularne raporty — powiedział Miles. — Według ostatniego, który czytałem w kwaterze głównej CesBezu niecałe trzy tygodnie temu, Mark nadal przebywał na Ziemi. Ale tu znowu w grę wchodzi opóźnienie. Jeżeli opuścił Ziemię na przykład cztery czy pięć tygodni temu, raport na ten temat jest nadal w drodze z Ziemi do Illyana na Barrayar, a potem do mnie. Stawiam dolary betańskie przeciw czemukolwiek, że w ciągu najbliższych dni dostaniemy raport z ostrzeżeniem, że Mark zniknął z pola widzenia. Znowu.
— Znowu? — odezwała się Elena. — Czyżby wcześniej to się już zdarzało?
— Kilka razy. Dokładnie trzy. — Miles zawahał się. — Posłuchajcie, trzy razy w ciągu dwóch lat sam próbowałem się z nim skontaktować. Zapraszałem go na Barrayar albo przynajmniej prosiłem, żeby się ze mną spotkał. I za każdym razem wpadał w panikę, chował się i zmieniał tożsamość — dobrze to potrafi od czasu niewoli u komarrskich terrorystów — a ludzie Illyana szukali go parę tygodni czy nawet miesięcy. Illyan prosił mnie, żebym nie próbował kontaktować się z Markiem bez jego pozwolenia. — Zamyślił się. — Matka bardzo chce, żeby przyjechał, lecz nie rozkaże IIlyanowi go porwać. Z początku przyznawałem jej rację, ale teraz mam wątpliwości.
— Jako twój klon… — zaczął Baz.
— Mój brat — poprawił Miles, wpadając mu w słowo. — Brat. Sprzeciwiam się użyciu terminu „klon” w odniesieniu do Marka. Zabraniam tego. „Klon” sugeruje coś zamiennego. Brat jest kimś wyjątkowym. Zapewniam was, że Mark jest wyjątkowy.
— Czy przewidując kolejny ruch… Marka — zaczął ostrożniej Baz — można kierować się logiką? Jest rozsądny?
— Jeżeli jest, to nie przez błąd Komarrczyków. — Miles wstał i znów zaczął krążyć wokół stołu, nie zważając na zrozpaczone spojrzenia Quinn. Unikał jej wzroku, wpatrując się we własne buty, szare na szarej wykładzinie. — Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się o jego istnieniu, Illyan kazał swoim agentom prześwietlić go z każdej strony. Zapewne chciał się w jakiś sposób zrehabilitować za to, że CesBez przez tyle lat nic o nim nie wiedział. Widziałem wszystkie raporty. Próbowałem przeniknąć umysł Marka. — Miles skręcił, obszedł drugą stronę stołu i zawrócił.
— Jego życie w żłobku klonów u Bharaputry nie było wcale takie złe — cackają się z tymi ciałami — ale mam wrażenie, że zmieniło się w koszmar, kiedy zabrali go komarrscy rebelianci. Szkolili go, żeby został mną, ale ilekroć zdawało się im, że już osiągnęli cel, robiłem coś nieoczekiwanego i musieli zaczynać od początku. Wciąż zmieniali i dopracowywali plany. Spisek ciągnął się jeszcze przez długie lata od dnia, kiedy pierwszy raz zaświtała im nadzieja na jego powodzenie. Stanowili niewielką grupę, zresztą i tak brakowało im pieniędzy. Ich przywódca, Ser Galen, sam był chyba na wpół obłąkany. — Jeszcze jedno kółko i jeszcze jedno.
— Czasem Galen traktował Marka, jakby wiązał z nim nadzieję na komarrskie powstanie, obchodził się z nim jak z jajkiem i wmawiał, że w wyniku zamachu stanu zostanie cesarzem Barrayaru. Czasem jednak Galen popełniał błąd i widział w Marku genetyczny odpowiednik naszego ojca. Z nienawiści do rodu Vorkosiganów i Barrayaru traktował go jak chłopca do bicia. Najokrutniejsze kary, prawdziwe tortury, na swój użytek — a może i Marka — nazywał „niezbędną dyscypliną”. Informacje o tym zdobył agent Illyana podczas mało legalnego przesłuchania jednego z byłych podkomendnych Galena, którego naszprycowano fast-pentą, więc to szczera prawda. — Jeszcze jedno kółko.
— Dam wam przykład. Wszystko wskazuje na to, że Mark i ja mamy różny metabolizm. Ilekroć waga Marka przekraczała moją, zamiast wykazać się rozsądkiem i wyregulować jego apetyt lekami, Galen najpierw przez wiele dni nie dawał mu jedzenia, potem pozwalał się objadać, a następnie, grożąc mu paralizatorem, zmuszał do ćwiczeń, dopóki Mark nie zwymiotował. Naprawdę robił dziwne i straszne rzeczy. Widocznie Galen bardzo łatwo tracił zimną krew, przynajmniej jeśli w grę wchodził Mark. A może z rozmysłem próbował wpędzić Marka w szaleństwo. Chciał stworzyć Szalonego Cesarza Milesa, który mógłby urządzić powtórkę z panowania Szalonego Cesarza Yuriego i odgórnie zniszczyć rząd Barrayaru. Przesłuchiwany człowiek zdradził, że kiedyś Mark próbował wymknąć się wieczorem, po prostu urwać się, i nawet udało mu się oddalić na jakiś czas, ale sprowadzili go z powrotem siepacze Galena. Galen wpadł w szał, oskarżył go o próbę ucieczki, wziął paralizator i… — kątem oka dojrzał pobladłą twarz Eleny i szybko ugryzł się w język, zmieniając zakończenie: — zrobił mu coś okropnego. — Co nie mogło poprawić sprawności seksualnej Marka. Według informatora podobno nawet siepacze Galena błagali go, aby przestał.
— Nic dziwnego, że nienawidził Galena — szepnęła Quinn.
Elena posłała mu ostrzejsze spojrzenie.
— Nie mogłeś nic zrobić. Wtedy nie miałeś pojęcia o istnieniu Marka.
— Powinniśmy byli wiedzieć.
— No dobrze. W jakim stopniu poczucie winy, które odczuwasz, wypacza twoje myślenie, admirale?
— W jakimś na pewno — przyznał. — Dlatego zaprosiłem was tutaj. Potrzebuję waszej opinii w tej sprawie. — Zamilkł i zmusił się, by usiąść. — Ale to nie jedyny powód. Przed tą historią ze skokiem „Ariela” prosto w tunel zacząłem wam podawać szczegóły prawdziwej nowej misji.
— Aha — odezwał się zadowolony Baz. — Nareszcie.
— Nowy kontrakt. — Mimo że myśli zajmowały mu inne sprawy, uśmiechnął się. — Zanim pokazał się Mark, udało mi się załatwić zadanie, w którym nic nie może się nie udać. Pełnopłatne wakacje.
— Co takiego, niewojskowy urlop? — zażartowała Elena. — Sądziłam, że za takie pomysły lekceważyłeś starego admirała Osera.
— Zmieniłem się. — Jak zawsze poczuł ukłucie żalu na myśl o nieżyjącym admirale. — Jego filozofia dowodzenia wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Chyba się starzeję.
— Albo doroślejesz — podsunęła Elena. Wymienili ironiczne spojrzenia.
— W każdym razie — ciągnął Miles — wysokie dowództwo Barrayaru chce wyposażyć pewną daleką niezależną stację transferową w broń nowocześniejszą niż ta, którą teraz dysponuje. Stacja Vega nieprzypadkowo leży tuż za tylnym wejściem do Cesarstwa Cetagandy. Jednak owa republika leży na bardzo niewygodnym skrzyżowaniu szlaków w sieci tuneli czasoprzestrzennych. Quinn, poproszę mapę.
Quinn wyświetliła trójwymiarowy holowidowy schemat Stacji Vega i jej sąsiadów. Siatkę tuneli czasoprzestrzennych oznaczono na nim migotliwymi nierównymi liniami, które łączyły zamglone sfery lokalnych układów przestrzeni.
— Spośród trzech punktów skokowych kontrolowanych przez Stację Vega jeden prowadzi do strefy wpływów cetagandańskich przez podporządkowane imperium Ola Trzy, jeden blokuje Toranira, czasami sojusznik, czasami wróg Cetagandy, a trzeci opanowała Jutrzenka Zoave, neutralna wobec Cetagandy, ale nieufna w stosunku do potężnego sąsiada. — Quinn ilustrowała jego słowa, podświetlając każdy z wymienionych układów. — Ola Trzy i Toranira całkowicie blokują Stację Vega, uniemożliwiając import jakiejkolwiek kosmicznej broni, czy to ofensywnej, czy defensywnej. Zoave pod presją Cetagandy niechętnie przystąpiła do embarga na dostawy broni.
— Zatem którędy mamy się tam dostać? — zapytał Baz.
— Prosto przez Toranirę. Przemycimy konie pociągowe.
— Co? — zdumiał się Baz, a Elena uśmiechnęła się, zrozumiawszy, o czym Miles mówi.
— Nigdy o tym nie słyszałeś? Nie znasz tego kawałka historii Barrayaru? Otóż podczas Pierwszego Krwawego Wieku książę Selig Vorkosigan prowadził wojnę z lordem Vorwynem z Hazelbright. Miasto Vorkosigan Voshnoi było oblężone. Dwa razy w tygodniu patrole lorda Vorwyna zatrzymywały szalonego, ubranego na kolorowo człowieka, który prowadził sznur koni ciągnących wielkie paki. Przetrząsa li ładunek, szukając kontrabandy, jedzenia, zapasów, ale zawsze znajdowali same śmieci. Dźgali i grzebali w nich, wysypywali na ziemię — on zawsze pieczołowicie wszystko zbierał — jego też strącali na ziemię i przeszukiwali, ale w końcu musieli go puścić. Po zakończeniu wojny jeden z wartowników granicznych Vorwyna przypadkowo spotkał w tawernie wasala księcia Seliga. „Wiemy, że coś przemycaliście. Co to było?”. A wasal księcia Seliga odparł: „Konie”.
— Przeszmuglujemy statki. A konkretnie „Triumpha”, „D16” i „Ariela”, które należą do floty. Wejdziemy w przestrzeń Stacji Vega przez Toranirę, oficjalnie mając w planie tranzyt i przelot na Illyrikę. I tak naprawdę będzie. Wyjdziemy przez Zoave z taką samą liczbą żołnierzy, lecz bez trzech starych statków. Następnie polecimy na Illyrikę odebrać trzy nowiutkie okręty, które w tej chwili buduje się w orbitalnych stoczniach illyrikańskich. To prezent od cesarza Gregora z okazji Święta Zimy.
Baz zamrugał zaskoczony.
— Uda się?
— Nie ma powodów, żeby się nie udało. Całą czarną robotę — przepustki, wizy, łapówki — wzięli na siebie tamtejsi agenci CesBezu. My mamy jedynie przemknąć, nie wzbudzając niczyjego zaniepokojenia ani podejrzeń. Nie toczy się tam żadna wojna, toteż nie powinien paść ani jeden strzał. Szkopuł w tym, że jedna trzecia towaru, jaki mamy do przehandlowania, odleciała do Obszaru Jacksona — zakończył Miles z prychnięciem.
— Ile mamy czasu na odzyskanie „Ariela”? — zapytała Elena.
— Mniej, niż potrzeba. CesBez wyznaczył nam margines kilku dni. Flota musi opuścić Escobar przed końcem tygodnia. Przedtem planowałem odlot na jutro.
— Czyli mamy lecieć bez „Ariela”? — spytał Baz.
— Będziemy musieli. Ale nie z pustymi rękami. Mam pomysł na zamianę. Quinn, przełącz do Baza dane techniczne tych illyrikańskich cudeniek.
Quinn pochyliła się nad zabezpieczoną kostką danych w panelu swojej konsoli, wysyłając do stanowiska Baza strumień zakodowanych informacji. Mechanik zaczął przewijać pokazy reklamowe, opisy, specyfikacje i plany illyrikańskich budowniczych. Jego szczupłą twarz rozświetlił rzadko u niego spotykany uśmiech.
— Dziadek Szron jest w tym roku niezwykle szczodry — rzekł półgłosem. Kiedy wyświetliły się dane o napędzie statku, rozchylił w zachwycie usta i zaczął łapczywie pochłaniać wzrokiem informacje.
Miles pozwolił mu pławić się w rozkoszy jeszcze kilka minut.
— Dobra — powiedział, a Baz zmieszany uniósł głowę. — Najbardziej zbliżonym do „Ariela” statkiem pod względem uzbrojenia jest „Jayhawk” komandora Truzillo. — Niestety, Truzillo nie jest zatrudniony przez flotę, ale zawarł indywidualny kontrakt z korporacją jako dowódca statku. — Sądzicie, że można go przekonać do zamiany? Jego nowy statek będzie nowszy i szybszy, ale choć uzbrojenie będzie miał na pewno lepsze niż „Ariel”, to jednak gorsze od „Jayhawka”. Z początku chciałem, żebyśmy wymienili wszystkie okręty na lepsze, kiedy tylko wykombinowaliśmy tę transakcję.
Elena uniosła brwi z uśmiechem.
— Znowu jeden z twoich scenariuszy, tak?
Wzruszył ramionami.
— Illyan prosił mnie, żebym rozwiązał sprawę embarga na dostawy broni i przyjął moją propozycję.
— Och… — Baz mruczał jak kot, wciąż przeglądając dane techniczne statków. — Zaczekajcie, aż Truzillo to zobaczy… i to… i…
— Sądzisz więc, że uda ci się go przekonać? — zapytał Miles.
— Owszem — uspokoił go pewnym głosem Baz. Spojrzał na admirała. — Tobie też może się udać.
— Niestety, wybieram się w przeciwnym kierunku. Chociaż, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, być może dogonię was później. Obejmiesz dowództwo tej misji, Baz. Quinn przekaże ci szczegółowe rozkazy, wszystkie kody i kontakty — wszystko, co dostałem od Illyana.
Baz skinął głową.
— Dobrze, admirale.
— Wezmę „Peregrine’a” i ruszę za „Arielem” — dodał Miles.
Baz i Elena wymienili ukradkowe, przelotne spojrzenie.
— Dobrze, admirale — niemal od razu powtórzyła jak echo Elena. — Zmieniłam na „Peregrinie” stan gotowości z cyklu dwudziestoczterogodzinnego na godzinny. Kiedy mam uzgodnić nasz odlot z kontrolą lotów Escobaru?
— Za godzinę. — Mimo że nikt nie domagał się dalszych wyjaśnień, dodał: — „Peregrine” jest trzecim pod względem szybkości i nieźle uzbrojonym okrętem, zaraz po „Jayhawku” i „Arielu”. Sądzę, że pośpiech odegra tu najważniejszą rolę. Gdyby udało się wyprzedzić „Ariela”… cóż, o wiele lepiej jest zapobiec nieszczęściu, niż próbować robić porządek, kiedy już coś się stanie. Przykro mi, że nie wyjechałem wczoraj, ale nie mogłem pozostawić żadnych niedomówień. Jako członka załogi przydzielam sobie Quinn, ponieważ ma spore doświadczenie w prowadzeniu działań wywiadowczych na Obszarze Jacksona.
Quinn potarła rękę.
— Dom Bharaputra jest cholernie niebezpieczny, jeżeli tam właśnie zmierza Mark. Mają grube pieniądze, robią duże i śmierdzące interesy i nigdy nie zapominają o zemście.
— A jak sądzisz, dlaczego unikam tego miejsca? Istnieje też niebezpieczeństwo, że niektórzy z Jacksończyków wezmą Marka za admirała Naismitha. Na przykład baron Ryoval.
Baron Ryoval niezmiennie stanowił zagrożenie. Ledwie trzy miesiące temu Dendarianie pozbyli się ostatniego łowcy nagród, którego Ryoval wysłał na poszukiwanie skalpu admirała Naismitha; już czwartego. Zdarzało się tak niemal dokładnie co rok. Być może Ryoval wysyłał agenta z okazji rocznicy ich pierwszego spotkania. Ryoval nie dowodził wielkimi siłami, nie miał też rozległych wpływów, ale obdarzony był niezmierzoną cierpliwością i mógł wytrwać w swoim zamiarze bardzo długo.
— Rozważałeś jakieś inne rozwiązanie? — spytała wolno Quinn. — Na przykład, posłać ostrzeżenie do Obszaru Jacksona. Żeby Dom Fell aresztował Marka i skonfiskował „Ariela”, dopóki się po nich nie zgłosisz. Fell tak bardzo nienawidzi Ryovala, że ochroni przed nim Marka choćby po to, by rozdrażnić barona.
Miles westchnął.
— Myślałem nad tym. — Kreślił palcem esyfloresy na gładkim blacie.
— Pytałeś nas o opinie, Miles — zauważyła Elena. — Co złego jest w tym pomyśle?
— Ma szansę powodzenia. Ale jeżeli Mark naprawdę zdołał przekonać Bela, że jest mną, mogą stawiać opór przy próbie aresztowania. Z fatalnym skutkiem. Mark ma paranoję na punkcie Jacksona. W ogóle jest paranoikiem, koniec i kropka. Nie wiem, do czego jest zdolny w panice.
— Strasznie się przejmujesz wrażliwością Marka — powiedziała Elena.
— Staram się go nakłonić, żeby mi zaufał. Nie mogę zaczynać od zdrady.
— Wziąłeś pod uwagę, ile będzie kosztował ten wypad, gdy rachunek wyląduje na biurku Simona Illyana? — zapytała Quinn.
— CesBez zapłaci. Bez słowa.
— Jesteś pewien? — nie ustępowała Quinn. — Co CesBez może teraz mieć do Marka, który jest tylko pozostałością po nieudanym spisku? Barrayarowi nie grozi już, że w sekrecie podstawią go zamiast ciebie. Wydawało mi się, że śledzili go tylko z uprzejmości wobec nas. Kosztowna uprzejmość, nawiasem mówiąc.
— Głównym celem CesBezu jest strzeżenie Cesarstwa Barrayaru — zaczął ostrożnie Miles. — Co nie ogranicza się jedynie do ochrony osoby Gregora i prowadzenia galaktycznych działań szpiegowskich. — Zatoczył ręką koło, pokazując, że ma na myśli flotę dendariańską, niezbyt gęstą, ale sięgającą bardzo daleko siatkę agentów Illyana, attache wojskowych i informatorów. — Służba Bezpieczeństwa musi także pilnować najbliższych spadkobierców Gregora. Nie tylko po to, aby ich chronić, ale również by uchronić cesarstwo przed spiskami, które mogliby uknuć oni sami albo ktoś, kto chciałby się nimi posłużyć. Doskonale wiem, że dziś kwestia, kto jest spadkobiercą Gregora, wydaje się nie do rozwiązania. Życzę mu, żeby się ożenił i rozwiązał w końcu ten dylemat. — Miles zamilkł, wahał się przez dłuższą chwilę. — Według niektórych lord Mark Piotr Vorkosigan może wysuwać roszczenia do tronu Cesarstwa Barrayaru tuż po mnie. Wówczas staje się nie tylko obiektem zainteresowania CesBezu, ale przede wszystkim naszym. Pościg za „Arielem” jest więc w pełni uzasadniony.
— Da się uzasadnić — poprawiła cierpko Quinn.
— Wszystko jedno.
— Skoro Barrayar — jak często twierdziłeś — nie zaakceptowałby cię jako cesarza, podejrzewając, że jesteś mutantem, można by sądzić, że wpadłby w szał, gdyby w rezydencji cesarza miał zamieszkać twój klon — rzekł Baz. — Twój brat bliźniak — poprawił się pospiesznie, bo Miles już otwierał usta.
— Prawdopodobieństwo, że taka sytuacja wyniknie, wcale nie musi być duże; wystarczy, że istnieje możliwość próby przejęcia tronu, żeby zainteresował się tym CesBez. — Miles prychnął. — To śmieszne. Komarrczycy cały czas uważali swojego pseudo-Milesa za fałszywego pretendenta. Nie sądzę, żeby oni czy sam Mark zorientowali się, że jest prawdziwym pretendentem. Cóż, najpierw musiałbym umrzeć, więc z mojego punktu widzenia to sprawa czysto hipotetyczna. — Zabębnił w stół i wstał. — Czas ruszać.
Już za drzwiami Elena spytała go cicho:
— Miles, czy twoja matka też widziała te straszne raporty Illyana… o Marku?
Uśmiechnął się ponuro.
— A jak sądzisz, kto je zamówił?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zaczął nakładać półpancerz. Pierwszą warstwę stanowiło najnowsze osiągnięcie techniki: siatka osłaniająca przed działaniem porażacza nerwów. Siatka generująca tarczę pola była wbudowana w tkaninę obcisłego kombinezonu oraz kaptura, który chronił szyję, czaszkę i czoło, tak że wystawały tylko oczy, nos i usta. W ten sposób zagrożenie ze strony najstraszniejszej broni przeciw ludziom, niszczącego mózg porażacza nerwów, malało do zera. Dodatkowo siatka zabezpieczała też przed ogniem ogłuszaczy. Mógł polegać na Naismicie, na pewno wszystkie jego rzeczy będą najnowocześniejsze, w najlepszym gatunku i we właściwym rozmiarze… ale czy naprawdę ten ściągający materiał musi być tak cholernie ciasny?
Na kombinezon z siatką wcisnął okrywający tułów elastyczny pancerz, który zatrzymywał każdy pocisk, od małych ręcznych granatów, po śmiertelnie niebezpieczne kolce z igłowca. Na szczęście zatrzaski dały się regulować, więc mógł normalnie oddychać. Ustawił maksymalną szerokość, aby jego cenna tarcza była jak najwygodniejsza, a jednocześnie szczelna. Następnie wciągnął przyjemnie luźny mundur w kamuflażowym szarym kolorze, uszyty ze specjalnej tkaniny, która podczas walki nie mogła się spalić ani stopić. Potem przyszła kolej na pasy i ładownice z uzbrojeniem: ogłuszacz, porażacza nerwów, łuk plazmowy, granaty, baterie, uprząż z nawijarką liny, awaryjny zapas tlenu. Na ramiona narzucił zawieszony na podobnej uprzęży zgrabny i płaski zasilacz, który już przy pierwszym zetknięciu z ogniem wroga generował osłaniające jedną osobę pole lustrzane, odbijające łuk plazmy z tak minimalnym opóźnieniem, że człowiek prawie nie czul gorąca. Żywotność baterii (i osoby dźwigającej ją na plecach) obliczono na trzydzieści do czterdziestu ataków. Arsenał określany mianem „półpancerz” należałoby raczej nazywać potrójnym pancerzem.
Na siatkę chroniącą stopy przed porażaczem nerwów nałożył grube skarpety, a potem bojowe buty Naismitha. Przynajmniej buty pasowały jak ulał, nie wymagały żadnego kłopotliwego regulowania. Wystarczył tydzień bezruchu i ciało zaczęło się buntować, przybierając na wadze… Do diabła, Naismith był chyba anorektykiem. Hiperaktywnym anorektykiem. Wyprostował się. Okazało się, że imponujący sprzęt jest zaskakująco lekki, jeśli właściwie go rozmieścić.
Na blacie obok konsoli spoczywał hełm naczelnego dowódcy. Widok ciemnego i pustego wnętrza nie wiadomo dlaczego przywodził na myśl pustą czaszkę. Podniósł hełm bliżej światła, wpatrując się pożądliwie w jego elegancki kształt. W rękach mógł utrzymać jedną, najwyżej dwie sztuki broni. Dzięki hełmowi dowodził ludźmi, posługując się dziesiątkami sztuk broni równocześnie, a mógł setkami czy nawet tysiącami. W tym tkwiła prawdziwa siła Naismitha.
W kabinie rozległ się dźwięk brzęczyka; podskoczył, omal nie upuszczając hełmu na podłogę. Wprawdzie mógłby cisnąć nim o ścianę bez strachu, że uszkodzi to elektroniczne cudo, mimo to odłożył go bardzo ostrożnie.
— Miles? — odezwał się z interkomu głos komandora Thorne’a. — Jesteś gotowy?
— Tak, wejdź. — Dotknął klawiszy zamka, by otworzyć drzwi.
Wszedł Thorne ubrany tak samo jak on, lecz ze zsuniętym z głowy kapturem. Ciało hermafrodyty okrywał bezkształtny polowy mundur, dzięki czemu komandor nie wyglądał jak istota dwupłciowa, lecz bezpłciowa — żołnierz rodzaju nijakiego. Thorne także trzymał pod pachą hełm dowódcy, trochę starszy i innej marki. Thorne obszedł dowódcę dookoła, obrzucając uważnym spojrzeniem broń i każdy zaczep na pasie, sprawdzając odczyt na baterii tarczy przeciwplazmowej.
— Dobrze. — Czyżby komandor Thorne zwykle dokonywał inspekcji rynsztunku admirała przed akcją? Może Naismith zwykł ruszać na bitwę w rozpiętych butach czy coś w tym guście? Thorne wskazał ruchem głowy hełm leżący na blacie. — Niezła maszyna. Na pewno umiesz się już z tym obchodzić?
Hełm wyglądał na nowy, ale na pewno nie aż tak. Wątpił, by Naismith posługiwał się używanym sprzętem wojskowym, bez względu na oszczędności w całej flocie.
— Czemu miałbym nie umieć? — Wzruszył ramionami. — Przecież już z niego korzystałem.
— Na początku czujesz się w czymś takim dość zagubiony. — Thorne uniósł swój hełm. — To nie jest strumień danych, to cholerny potop danych. Trzeba się nauczyć nie zwracać uwagi na niepotrzebne informacje, inaczej lepiej od razu to wyłączyć. A ty… — Thorne zawahał się przez moment — masz już tę samą niesamowitą umiejętność co Tung. Niby nie zwracasz uwagi na nic, ale zawsze potrafisz sobie przypomnieć każdy potrzebny szczegół. Jak gdybyś zawsze był na właściwym kanale o właściwej porze. Jakbyś umiał myśleć na dwóch poziomach. Kiedy czujesz zastrzyk adrenaliny, reagujesz i wydajesz rozkazy niewiarygodnie szybko. To uzależnia. Ludzie, którzy z tobą pracują, oczekują tego i polegają na tobie. — Thorne zamilkł w oczekiwaniu.
Co miał mu odpowiedzieć? Znów wzruszył ramionami.
— Staram się, jak mogę.
— Jeśli nadal źle się czujesz, możesz mi powierzyć dowództwo nad całą akcją.
— A co, źle wyglądam?
— Jesteś jakiś nieswój. Mógłbyś zarazić cały oddział. — Thorne wydawał się spięty i nie chciał ustąpić.
— Czuję się dobrze, Bel, daj spokój!
— Tak jest. — Thorne westchnął.
— Wszystko gotowe?
— Wahadłowiec zatankowany i uzbrojony. Oddział Zielonych w tej chwili kończy ładować ekwipunek. Zaplanowaliśmy czas tak, żeby znaleźć się na orbicie dokładnie o północy, bezpośrednio nad głównym Obszarem medycznym Bharaputry. Spadamy od razu, nie czekając, aż zjawią się jacyś ciekawscy. Uderzamy i znikamy. Cała operacja powinna trwać godzinę, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
— Dobrze. — Serce zaczęło mu walić mocniej. Odetchnął głęboko, udając, że ciężko wzdycha. — To chodźmy.
— Może… najpierw sprawdźmy system łączności w hełmach, dobra? — zaproponował Thorne.
Dobry pomysł. Lepiej zrobić to w ciszy kabiny niż w wypełnionym hałasem i nerwowością wahadłowcu.
— W porządku — odparł i dodał przebiegle: — Nie spiesz się.
Nawet podczas tak skromnej akcji mieli wykorzystać ponad sto kanałów w hełmie. Poza bezpośrednim połączeniem głosowym z „Arielem”, Thorne’em i wszystkimi żołnierzami, miał łączność z komputerami operacyjnymi na statku, na wahadłowcu i w samym hełmie. Rozmaite odczyty telemetryczne, kontrola zasobów broni, dane logistyczne. Hełmy wszystkich żołnierzy były wyposażone w odbiorniki wizyjne, widział więc to, co oni w podczerwieni, paśmie widzialnym i ultrafiolecie; odbierał wszystkie dźwięki; miał dane medyczne i obrazy map holowizyjnych. Specjalny program obejmował holomapę żłobka klonów, wczytano także plan ataku i kilka planów awaryjnych. Niektóre kanały były przeznaczone wyłącznie do podsłuchiwania telemetrii wroga na bieżąco. Thorne rozkazał już dostroić je do nadajników ochrony Bharaputry. Mogli nawet odbierać publiczne programy rozrywkowe nadawane z planety, do której się zbliżali. Gdy przerzucał te kanały, kabinę wypełniły na chwilę metaliczne dźwięki muzyki.
Zakończyli kontrolę i stali, przyglądając się sobie w niezręcznym milczeniu. Thorne miał puste spojrzenie, a jego twarz zdradzała obawę, jak gdyby dusił w sobie jakieś emocje. Poczucie winy? Dziwne wrażenie, na pewno nie. Niemożliwe, żeby Thorne się domyślił, bo wówczas odwołałby całą operację.
— Nerwy przed bitwą, Bel? — spytał od niechcenia. — Sądziłem, że uwielbiasz swoją robotę.
Thorne drgnął i przestał przygryzać w zamyśleniu wargę.
— Uwielbiam. — Nabrał powietrza. — A więc do roboty.
— Naprzód! — przytaknął i pierwszy wyszedł z jaskini swojej kabiny na jasno oświetlony korytarz, gdzie krążyli ludzie, wykonując zadania, które on — tylko on — im przydzielił.
Korytarz prowadzący do włazu wahadłowca wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz go ujrzał, tyle że teraz potężni komandosi dendariańscy nie wysypywali się bezładnie z wahadłowca, lecz szli w drugą stronę jeden za drugim. Tym razem zachowywali się ciszej, nie błaznowali i nie stroili sobie żartów. Wyglądali bardziej profesjonalnie. Wszyscy mieli imiona, zapisane w pamięci jego hełmu, dzięki któremu ich nie pomyli. Wszyscy mieli na sobie różne półpancerze i hełmy, a poza ręczną bronią, jaką i on miał, byli uzbrojeni w znacznie cięższy sprzęt.
Zorientował się, że teraz, gdy poznał przeszłość monstrualnej sierżant, patrzy na nią zupełnie inaczej. Z zapisów tamtej misji wynikało, że ma zaledwie dziewiętnaście lat, choć wyglądała na więcej; cztery lata temu, kiedy Naismith wykradł ją z Domu Ryoval, miała szesnaście. Zmrużył oczy, próbując ją sobie wyobrazić jako dziewczynkę. Jego zabrano przed ośmiu laty, miał wówczas czternaście lat. Musieli spędzić pewien czas razem jako więźniowie Bharaputry, ale nigdy jej nie spotkał. Laboratoria badań genetycznych znajdowały się w innym mieście, daleko od głównego centrum chirurgii. Dom Bharaputra był potężną organizacją, czymś w rodzaju małego rządu na jacksońską skalę. Tyle że w Obszarze Jacksona nie było rządów…
Osiem lat… Wszyscy, których wtedy znałeś’, nie żyją. Wiesz o tym, prawda?
Jeśli nie mogę zrobić tego, czego chcę, zrobię przynajmniej to, co mogę.
Podszedł do niej.
— Sierżancie Tauro… — Odwróciła się, a on uniósł brwi zaskoczony. — Co ty masz na szyi? — Widział, że to szeroka różowa kokarda, więc powinien raczej zapytać: „Po co masz to na szyi?”.
Poprawiając kokardę szponiastą dłonią, posłała mu odrażający grymas, który chyba miał być uśmiechem. Pazury miała dziś polakierowane na jasny róż.
— Sądzisz, że to pomoże? Chciałam coś zrobić, żeby dzieci się nie przestraszyły.
Zmierzył wzrokiem zwalistą postać: prawie dwa i pół metra wzrostu, półpancerz, ubranie maskujące, buty, ładownice, mięśnie i kły. Jakoś nie jestem przekonany, że to wystarczy, sierżancie…
— Na pewno… warto spróbować — wykrztusił. A więc zdawała sobie sprawę ze swego niecodziennego wyglądu… Idioto! Jak mogło być inaczej? Ty nie zdajesz sobie sprawy ze swojego wyglądu? Zrobiło mu się niemal przykro, że nie odważył się wcześniej opuścić kabiny i poznać jej lepiej. Dziewczyna z mojego miasteczka.
— Jak się czujesz, wracając tam? — zapytał nagle; ruchem głowy wskazał w bliżej nieokreślonym kierunku, mając na myśli zbliżającą się strefę lądowania nad Domem Bharaputra.
— Dziwnie — przyznała, marszcząc krzaczaste brwi.
— Znasz to lądowisko? Byłaś kiedyś w tej części?
— W tym kompleksie medycznym — nie. Prawie nie opuszczałam centrum genetycznego, z wyjątkiem kilku lat, kiedy mieszkałam u wynajętych wychowawców, ale to było w tym samym mieście. — Odwróciła głowę i zniżając głos o oktawę, rozkazała jednemu ze swoich ludzi ładować sprzęt, a ten w odpowiedzi machnął ręką i pobiegł wypełnić polecenie. Gdy odezwała się do admirała, znów mówiła świadomie ściszonym i opanowanym głosem. W żaden inny sposób nie zdradzała niestosownej na służbie poufałości; wyglądało na to, że ona i Naismith zachowują swój związek w dyskrecji, jeżeli to w ogóle był związek. Poczuł ogromną ulgę.
— Nie wychodziłam za często — dodała.
On również ściszył głos.
— Nienawidzisz ich? — Tak jak ja? Osobiste pytanie, choć innego rodzaju.
Skrzywiła wywinięte wargi w zamyśleniu.
— Przypuszczam, że… okropnie mną manipulowali, kiedy dorastałam, ale wtedy nie uważałam tego za znęcanie się. Było dużo nieprzyjemnych badań, ale chodziło o naukę… nie zamierzali robić mi krzywdy. Nikt mnie nie krzywdził, dopóki nie sprzedali mnie Ryovalowi po przerwaniu programu superżołnierza. To, co chciał mi zrobić Ryoval, było groteskowe, lecz on już taki jest. Ale Bharaputra… Bharaputry nic nie obchodziło, pozbył się mnie bez żalu. Właśnie to mnie zabolało. A potem zjawiłeś się ty… — Rozpromieniła się. — Rycerz w lśniącej zbroi i tak dalej.
Ogarnęła go dobrze znana fala wzburzenia. Chrzanić rycerza w lśniącej zbroi i konia, na którym przyjechał. Ja też potrafię ratować ludzi, do diabła! Na szczęście patrzyła gdzieś w bok, nie zauważyła więc gniewu wykrzywiającego mu twarz. A może wzięła to za gniew na jej dawnych oprawców.
— Mimo to — powiedziała półgłosem — gdyby nie Dom Bharaputra, nie byłoby mnie. Oni mnie stworzyli. Żyję, choć nie wiem, jak długo jeszcze… mam się odwdzięczyć, odbierając im życie w zamian za to, które mi dali? — Na jej zniekształconej twarzy odmalowała się głęboka zaduma.
Zorientował się poniewczasie, że nie tak wygląda duch bojowy, którego należy tchnąć w oddział komandosów tuż przed akcją desantową.
— Nie… niekoniecznie. Naszym zadaniem jest ocalenie klonów, nie zabijanie ludzi Bharaputry. Zabijamy tylko w razie najwyższej konieczności.
To było dobre zagranie w stylu prawdziwego Naismitha; uniosła głowę, uśmiechając się do niego radośnie.
— Kamień spadł mi z serca na wiadomość, że czujesz się już lepiej. Bardzo się martwiłam. Chciałam cię odwiedzić, ale komandor Thorne zabronił. — Spojrzała na niego ciepło, jak gdyby w jej oczach zapaliły się żółte płomienie.
— Tak, byłem… bardzo chory. Thorne słusznie postąpił. Ale… może uda nam się porozmawiać dłużej w drodze do domu. — Gdy już będzie po wszystkim. Kiedy zdobędzie prawo… prawo do czego?
— Jesteśmy umówieni, admirale. — Puściła do niego oko i wyprostowała się, radosna jak skowronek. Cóż ja jej takiego obiecałem? Ruszyła naprzód, żeby znów zmienić się w sierżanta swojego oddziału.
Wszedł za nią na pokład wahadłowca desantowego. Światło było tu przyćmione, powietrze chłodniejsze i naturalnie brakowało grawitacji. Płynął za komandorem Thorne’em, od uchwytu do uchwytu, dzieląc w myślach powierzchnię podłogi i rozmieszczając na niej swój planowany ładunek. Dwanaście lub piętnaście rzędów dzieci siedzących czwórkami jedno za drugim… jest mnóstwo miejsca. Desantowiec mógł wziąć na pokład dwa oddziały i uzbrojone poduszkowce lub cały szpital polowy. Z tyłu znajdowało się stanowisko pierwszej pomocy wyposażone w składane koje i przenośną kriokomorę ratunkową. Dendariański komandos-sanitariusz pospiesznie organizował swój kącik, zabezpieczając ekwipunek. Ubrani w bojowy strój żołnierze krzątali się cicho i sprawnie, mocowali i przypinali cały sprzęt. Na wszystko było miejsce i wszystko miało swoje miejsce.
Pilot wahadłowca czuwał już za sterami. Thorne zajął fotel drugiego pilota. On natomiast zasiadł przy stanowisku komunikacyjnym za nimi. Przez czołowe okno widział odległe gwiazdy o mocno zarysowanych krawędziach, bliżej mrugające kolorowe światełka jakichś tworów ludzkiej ręki, a tuż na skraju pola widzenia jasny plaster krzywizny planety. Zbliżał się do domu. W żołądku czuł niepokojące drżenie, spowodowane nie tylko stanem nieważkości. Miał wrażenie, jakby skronie ściskała mu pulsująca opaska.
Pilot powiedział do interkomu:
— Melduj stan z tyłu, Taura. Przed nami pięć minut lotu na orbitę na pełnym ciągu, potem spadamy.
Po chwili odezwał się głos Taury:
— W porządku. Ludzie przypięci, właz zamknięty. Jesteśmy gotowi. Można startować, powtarzam, można startować.
Thorne zerknął przez ramię i coś mu pokazał. Szybko zapiął pasy, w ostatniej chwili. Pasy werżnęły się głęboko w ciało, gdy zaczęło nim szarpać na boki i „Ariel” z dygotem ruszył na orbitę; w wahadłowcu dotkliwie odczuwali skutki przyspieszenia, które między pokładami dużego statku dzięki sztucznej grawitacji byłoby łagodniejsze lub w ogóle niezauważalne.
Pilot uniósł dłonie i nagle skierował ich w dół, jak gdyby był muzykiem grającym oszalałe crescendo. Kadłub zaczął wydawać jakieś głośne metaliczne hałasy. W odpowiedzi z przedziału za pokładem załogi rozległy się rozpaczliwe okrzyki.
Gdy mówili o spadaniu, mówili serio, pomyślał w panice. Gwiazdy i planety za przednią szybą wirowały, przyprawiając go o mdłości. Zamknął oczy; żołądek próbował wyjść z niego przez przełyk. Nagle odkrył ukrytą zaletę pełnego pancerza. Jeżeli podczas spadania człowiek narobi w spodnie z przerażenia, wszystkim zajmie się wewnętrzna instalacja skafandra i nikt się o niczym nie dowie.
Gdy weszli w jonosferę, wokół zewnętrznego kadłuba zaczęło gwizdać powietrze. Pasy próbowały go pokroić na plasterki jak jajko.
— Fajnie, co? — krzyknął Thorne, szczerząc zęby w wariackim uśmiechu; przy gwałtownej utracie szybkości miał zniekształconą twarz i łopotały mu wargi. Chyba kierowali się prosto w dół, tak przynajmniej skierowany był nos wahadłowca, choć fotel starał się człowiekiem cisnąć o sufit kabiny, roztrzaskując mu czaszkę i łamiąc kark.
— Mam nadzieję, że nic nie stoi nam na drodze! — zawołał wesoło pilot. — Nie zgłosiliśmy się przecież do żadnej kontroli lotów.
Wyobraził sobie zderzenie w powietrzu z ogromnym wahadłowcem pasażerskim… na pokładzie pięćset kobiet i dzieci… gigantyczna żółto-czarna eksplozja, wylatujące łukiem martwe ciała…
Przecięli terminator i znaleźli się w strefie cienia. Potem nastała ciemność, roztrącali chmury… coraz większe… wahadłowiec wibrował i ryczał jak oszalała tuba… mógłby przysiąc, że wciąż pikowali prosto w dół, choć nie miał pojęcia, jak pilot nie stracił orientacji w tej gwiżdżącej mgle.
Nagle w jednej chwili stanęli poziomo jak zwykły statek powietrzny, chmury mieli nad głową, a pod spodem światła miasta — jak klejnoty rozsypane na dywanie. I zaczęli lecieć w dół jak kamień. Czuł, jak coraz większa siła ściska mu kręgosłup. Znów usłyszał straszliwe metalowe zgrzyty, gdy wysunęły się nogi wahadłowca. Na dole wyrósł szereg na wpół oświetlonych budynków. Ciemny dziedziniec — Cholera, jesteśmy, to tul Budynki mieli już obok i nad sobą. Łup, chrup-chrup. Pewne lądowanie na sześciu nogach. Raptowna cisza zadźwięczała mu w uszach.
— Dobra, idziemy! — Thorne zerwał się z fotela z błyszczącymi oczyma i twarzą zarumienioną od żądzy krwi albo ze strachu, albo z obu tych powodów naraz.
Ruszył ciężko w dół trapu w ślad za dwunastką Dendarian. Jego wzrok prawie przywykł do ciemności, a wokół budynków było dość świateł, których blask wystarczająco rozpraszał chłodne i mgliste nocne powietrze, żeby wszystko wyraźnie widzieć. Krajobraz był pozbawiony kolorów, czarne cienie wydawały się złowrogie. Sierżant Taura gestami ręki rozdzieliła oddział. Nikt nie wydał najlżejszego dźwięku. Milczące twarze posrebrzało staccato błysków wewnątrz hełmów, które na holowidach z boku wizjera wyświetlały informacje. Dendarianka, z dodatkowymi teleskopami na hełmie, wzniosła się w powietrze na jednoosobowym motolocie. Osłona z góry.
Pilot został na pokładzie, a Taura odliczyła jeszcze czterech najemników. Dwóch zniknęło w ciemnościach jako zewnętrzna osłona desantowca, dwóch zostało przy wahadłowcu jako tylna straż. On i Thorne sprzeczali się o to. Thorne chciał zostawić więcej ludzi. On miał natomiast przeczucie, że będą potrzebowali jak najwięcej żołnierzy w żłobku klonów. Cywilna ochrona szpitala nie stanowiła specjalnego zagrożenia i zanim zjawi się tu lepiej uzbrojone wsparcie, upłynie trochę czasu. Wtedy Dendarianie zdążą już odlecieć, jeżeli uda się dość szybko zabrać na pokład klony. Przeklął się w myśli za krótkowzroczność, z jaką na Escobarze rozkazał zabrać tylko jeden oddział komandosów zamiast dwóch. Mógł zabrać więcej ludzi, ale miał na uwadze liczbę miejsc pasażerskich na „Arielu” i wyobrażał sobie, że będzie musiał oszczędzać regulator powietrza na statku na czas ucieczki. W grę wchodziło tyle różnych czynników.
Jego hełm wyświetlał mnóstwo kolorowych kodów, liczb i wykresów. Oglądał wszystko, ale widział je za krótko; zanim zdążył odczytać i zinterpretować jeden, ten znikał i pojawiał się nowy. Posłuchał rady Thorne’a i szeptem zmniejszył natężenie światła urządzenia do majaczącego w tle blasku. Odbiornik audio był zupełnie niezły. Nikt nie wdawał się w zbędne pogaduszki.
On, Thorne oraz siedmiu pozostałych Dendarian ruszyli truchtem, aby dotrzymać kroku długonogiej Taurze i po chwili znaleźli się między dwoma przylegającymi do siebie budynkami. Nastawiwszy hełm na częstotliwość, którą posługiwali się Bharaputranie, usłyszał, że działają komunikatory strażników ochrony. Najpierw usłyszał: „Co jest, do diabła? Słyszałeś to? Joe, sprawdź sektor czwarty”, potem jakieś poruszenie, które stanowiło reakcję na polecenie. Był pewien, że usłyszy więcej wymiany zdań, lecz nie zamierzał czekać bezczynnie.
Doszli za róg. To tu. Trzypiętrowy ładny biały budynek z mnóstwem roślin i zadbanym otoczeniem, dużymi oknami oraz balkonami. Nie bardzo przypominał szpital ani też dormitorium; jego przeznaczenie na pierwszy rzut oka nie było jasne. W jacksońskiej obłudnej nowomowie nazywał się „Domem życia”. Dom śmierci. Stary kochany dom. Bardzo znajomy i jednocześnie bardzo obcy. Kiedyś wydawał mu się wspaniały. Teraz wydawał mu się… mniejszy niż kiedyś.
Taura uniosła łuk plazmowy, ustawiła szeroką wiązkę i usunęła zamknięte drzwi frontowe, pryskając wokół pomarańczowymi, białymi i błękitnymi strumieniami tłuczonego szkła. Zanim szklane grudki zdążyły przygasnąć, najemnicy wpadli do środka, rozdzielając się na dwie grupy. Jeden z nich zajął stanowisko na parterze. Rozdźwięczały się alarmy ostrzegawcze oraz przeciwpożarowe: Dendarianie uciszali mijane głośniki plazmą, nie zatrzymując się, ale w głębi budynku odzywały się nowe, więc jazgot, choć stłumiony, wcale nie ustawał. Przejście utrudniała im instalacja, z której tryskały kłęby pary.
Dogonił komandosów. W korytarzu przed nimi zjawił się bharaputrański strażnik w brązowo-różowym uniformie. Trzy ogłuszacze Dendarian położyły go dokładnie w chwili, gdy strzał z jego broni trafił w sufit.
Taura i dwie Dendarianki wjechały rurą windową na trzecie piętro; inny żołnierz minął je, chcąc dostać się na dach. Mark poprowadził Thorne’a i dwóch pozostałych komandosów na drugie piętro i korytarzem w lewo. Natknęli się na dwie nieuzbrojone dorosłe osoby, w tym odzianą w koszulę nocną kobietę, która nakładała szlafrok; oboje zostali ogłuszeni, gdy tylko się pojawili. To tu. Za tymi podwójnymi drzwiami. Były zamknięte, ale ktoś walił w nie od środka.
— Wyłamiemy drzwi! — zawołał Thorne. — Odsuńcie się, bo możecie przypadkiem oberwać! — Łomotanie ustało. Thorne skinął głową. Komandos ustawił łuk plazmowy na wąską wiązkę i przeciął metalowy rygiel. Thorne kopniakiem otworzył drzwi.
Młody człowiek o jasnych włosach cofnął się o krok, przypatrując się w zaskoczeniu Thorne’owi.
— Nie jesteście strażakami.
W korytarzu za plecami blondyna kłębiła się grupa wysokich chłopców. Dobrze wiedział, że to gromadka dziesięciolatków, ale nie był pewien, czy nie trzeba o tym przypomnieć żołnierzom. Chłopcy byli różnego wzrostu i budowy ciała, a także najrozmaitszych ras; mozaika ludzkich typów zaskakiwała, choć ogród i fontanny w tle mógł sugerować, że spotka się tu wyłącznie młodych bogów greckich. Cóż, ci, na których wzór ich stworzono, legitymowali się bogactwem, nie urodą. Mimo to wszystkie klony promieniały zdrowiem w takim stopniu, w jakim pozwalał ich materiał genetyczny. Wszystkie miały jednakowe piżamy złożone z szortów i brązowych tunik.
— Idź — syknął Thorne, wypychając go do przodu. — Mów do nich.
— Ustal, ilu ich jest — rzucił, mijając go z boku.
— Dobra.
Tysiące razy powtarzał sobie w myślach, co ma powiedzieć w tej wielkiej chwili, ćwicząc mnóstwo wersji. Wiedział jednak na pewno, że nie rozpocznie od: „Jestem Miles Naismith”. Serce tłukło mu się w piersi. Nabrał głęboki haust powietrza.
— Jesteśmy Najemnikami Dendarii i przyszliśmy was uratować.
Na twarzy chłopca odmalowały się naraz obrzydzenie, strach i pogarda.
— Wyglądasz jak grzyb — rzekł obojętnym tonem.
To było zupełnie… nieprzewidziane. Miał tysiąc odpowiedzi, ale zupełnie się nie orientował, jak zareagować na coś takiego. Chociaż w hełmie i całym rynsztunku pewnie wyglądał jak duży i szary… nie jak bohater, na jakiego chciał wyglądać.
Zdjął hełm, zdarł z głowy kaptur i wyszczerzył zęby. Chłopiec wzdrygnął się.
— Posłuchajcie mnie, klony! — wrzasnął. — Tajemnica, o której szeptano i o której może słyszeliście, jest prawdą! Każdego z was po kolei czeka śmierć z rąk chirurgów Domu Bharaputra. Włożą wam do głowy czyjś mózg, a wasz własny wyrzucą. Tak właśnie kończą wasi koledzy, kiedy odchodzą stąd jeden po drugim — są bez litości mordowani. Zabierzemy was na Escobar, gdzie znajdziecie bezpieczne schronienie…
W korytarzu nie było wszystkich chłopców, a teraz jeszcze niektórzy z tyłu zaczęli uciekać i kryć się w pokojach. Podniósł się szmer, który po chwili przerodził się w krzyki i wrzaski. Jakiś ciemnowłosy chłopiec usiłował przemknąć obok nich do korytarza za dużymi podwójnymi drzwiami, lecz komandos zatrzymał go klasycznym chwytem. Młodzieniec krzyknął z bólu i zdumienia, a cały tłum cofnął się wstrząśnięty. Chłopak bezskutecznie szamotał się w żelaznym uścisku żołnierza, który wyglądał na zdenerwowanego, niepewnego i spoglądał na dowódcę, jak gdyby oczekiwał dalszych rozkazów.
— Przyprowadźcie swoich kolegów i chodźcie za mną — krzyknął zrozpaczony Mark za umykającymi chłopcami. Blondyn obrócił się na pięcie i pobiegł sprintem.
— Nie sądzę, żeby nam zaufali — rzekł Thorne. Na bladej twarzy hermafrodyty malowało się napięcie. — Łatwiej byłoby ich wszystkich ogłuszyć i zanieść na pokład. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu, zwłaszcza przy takiej słabej osłonie z zewnątrz.
— Nie…
Ktoś wzywał go w eterze. Pospiesznie włożył hełm na głowę. Przez gwar wielu mówiących jednocześnie osób przebił się głęboki głos sierżant Taury, wzmocniony selektywnie przez jej kanał.
— Admirale, potrzebujemy pana pomocy.
— Co się stało?
Jej odpowiedź zagłuszył meldunek kobiety na motolocie.
— Admirale, kilka osób schodzi po balkonach budynku, w którym pan przebywa. Od północy zbliża się grupa czterech strażników Bharaputry.
Gorączkowo przeszukiwał kanały, aż wreszcie ten, który pozwalał na komunikowanie się z osłoną powietrzną.
— Nie pozwólcie nikomu uciec!
— Jak mam ich zatrzymać? — W głosie Dendarianki zabrzmiała cierpka nuta.
— Ogłuszaczem — postanowił bezradnie. — Zaczekaj! Nie ogłuszaj nikogo, kto schodzi z balkonu, zaczekaj, aż znajdzie się na ziemi.
— Mogę nie mieć dobrej pozycji do strzału.
— Postaraj się. — Przełączył się z powrotem do Taury. — O co chodzi, sierżancie?
— Musi pan przyjść porozmawiać z tą stukniętą dziewczyną. Tylko pan może ją przekonać.
— Tu na dole… niezupełnie panujemy nad sytuacją.
Thorne przewrócił oczami. Schwytany chłopiec walił bosymi piętami w golenie dendariańskiego komandosa. Thorne ustawił ogłuszacz na najniższą moc i dotknął nim karku szarpiącego się chłopca. Ten drgnął konwulsyjnie i zawisł bezwładnie w ramionach żołnierza. Nie stracił jednak przytomności i zaczął płakać.
Tymczasem Marka nagle obleciał tchórz.
— Spędź ich razem — powiedział do Thorne’a. — Wszystko jedno jak. Idę pomóc sierżant Taurze.
— Idź — warknął Thorne tonem, w którym wyraźnie słychać było nieposłuszeństwo. Odwrócił się, zbierając swoich ludzi. — Ty i ty, weźcie ich z tej strony, ty — z tamtej. Przebijcie się przez tamte drzwi…
Zrejterował sromotnie na dźwięk rozbijanego plastiku.
Na górze było ciszej. Dziewczynek trzymano tu mniej niż chłopców, podobnie jak w jego czasach. Często zastanawiał się dlaczego. Przekroczył potężne ciało ogłuszonej strażniczki i kierując się holowidową mapą, zmierzał do sierżant Taury.
Kilkanaście dziewcząt siedziało ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, trzymały ręce na karku. Mierzono do nich z dendariańskiego ogłuszacza. Miały takie same tuniki i szorty jak chłopcy, tylko z różowego jedwabiu. Wyglądały na przestraszone, ale przynajmniej nie robiły hałasu. Wszedł do bocznego pokoju, gdzie zastał Taurę i jeszcze jednego komandosa, stali naprzeciw wysokiej dziewczyny-kobiety typu eurazjatyckiego, która siedziała przy konsoli z założonymi rękoma. W miejscu, gdzie powinna znajdować się płyta holowidu, ziała dziura, która dymiła po zetknięciu z ogniem plazmowym.
Kiedy wszedł, Eurazjatka odwróciła głowę w jego stronę, potrząsając długimi czarnymi włosami, po czym z powrotem spojrzała na Taurę.
— Ale cyrk! — Jej głos przepełniała pogarda.
— Nie umiemy przemówić jej do rozumu — powiedziała Taura z dziwnym niepokojem.
— Dziewczyno. — Skinął jej przelotnie głową. — Jeśli tu zostaniesz, będziesz zimnym trupem. Jesteś klonem. Ciało ukradnie ci twój pierwowzór. Usuną ci mózg i zniszczą. Być może niedługo.
— Wiem — odparła wyniośle, jak gdyby był bełkoczącym idiotą.
— Co? — Szczęka mu opadła ze zdumienia.
— Wiem o tym. Godzę się na swój los. Tak postanowiła moja pani. Moim zadaniem jest wiernie służyć mojej pani. — Uniosła podbródek, a w jej oczach na chwilę pojawił się rozmarzony wyraz uwielbienia. Nie miał pojęcia, co tak zachwyciło dziewczynę.
— Połączyła się z ochroną Domu — zameldowała lapidarnie Taura, wskazując dymiący holowid. — Opisała nas, nasz sprzęt, podała im nawet szacunkową wielkość oddziału.
— Nie odbierzecie mnie mojej pani — oświadczyła chłodno dziewczyna, kiwając głową. — Strażnicy was złapią i mnie uratują. Jestem bardzo ważna.
Jak, u diabła, Bharaputranom udało się przenicować jej mózg? I czy uda mu się to odkręcić w ciągu niecałych trzydziestu sekund? Nie sądził.
— Sierżancie. — Wziął głęboki oddech i z głośnym westchnieniem, osobliwie wysokim głosem wydał rozkaz: — Ogłuszyć ją.
Eurazjatka chciała się uchylić, ale zwalista sierżant miała błyskawiczny refleks. Wiązka z ogłuszacza trafiła dziewczynę dokładnie między oczy w momencie, gdy starała się uskoczyć z linii strzału. Taura przesadziła konsolę i chwyciła małą, nim ta zdążyła uderzyć głową w podłogę.
— Mamy wszystkie? — zapytał.
— Zanim odcięliśmy drogę, co najmniej dwie zeszły tylnymi schodami — zameldowała Taura, marszcząc brwi.
— Jeśli będą chciały wyjść z budynku, zostaną ogłuszone — uspokoił ją.
— A jeżeli ukryją się na dole? Trochę potrwa, zanim je znajdziemy. — Jej żółtobrązowe oczy uciekły w bok, by sprawdzić czas na chronowyświetlaczu wewnątrz hełmu. — Powinniśmy już być w drodze do wahadłowca.
— Jeszcze chwileczkę. — Mozolnie przerzucał kanały, dopóki z powrotem nie odnalazł Thorne’a. Słychać było niewyraźnie, jak ktoś w tle krzyczy: „…kinsynu! Ty mały…”.
— Co? — warknął udręczonym głosem Thorne. — Zebraliście już wszystkie dziewczynki?
— Jedną trzeba było ogłuszyć. Taura ją poniesie. Słuchaj, ustaliłeś liczbę wszystkich klonów?
— Tak, wziąłem z konsoli dozorcy: trzydziestu ośmiu chłopców i szesnaście dziewczynek. Brakuje czterech chłopców, którzy prawdopodobnie zeszli przez balkon. Philippi potwierdziła obecność trzech, ale mówi, że nie zauważyła czwartego. A u was?
— Sierżant Taura melduje, że dwie dziewczynki zeszły na dół tylnymi schodami. Uważajcie na nie. — Zerknął w górę, wyglądając zza holowidowego wyświetlacza, którego obraz wirował jak zorza polarna. — Komandor Thorne mówi, że powinno ich tu być szesnaście.
Taura wychynęła na korytarz, przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, po czym cofnęła się do pokoju, zatrzymując wzrok na Eurazjatce.
— Wciąż brakuje jednej. Kesterton, przejdź się po piętrze, sprawdź szafki i pod łóżkami.
— Tak jest, sierżancie. — Dendarianka pobiegła wypełnić rozkaz.
Ruszył za nią. W uszach rozbrzmiewał mu natarczywy głos Thorne’a:
— Pospieszcie się tam! To miał być szybki atak i ucieczka, pamiętasz? Nie mamy czasu na zbieranie zabłąkanych owieczek!
— Zaczekaj, do diabła.
W trzecim przeszukiwanym pokoju Dendarianka zajrzała pod łóżko i zawołała:
— Ha! Mam ją, sierżancie.
Zanurkowała, chwyciła parę wierzgających nóg i szarpnęła. Wyciągnięta na światło zdobycz okazała się niską dziewczynkąkobietą w różowej zawiązywanej z tyłu tunice oraz szortach. Bezradnie wydawała ciche rozpaczliwe dźwięki, jak gdyby straciła nadzieję, że krzykiem może sprowadzić pomoc. Jej platynowe włosy spływały kaskadą na plecy, lecz cechą, która jeszcze bardziej rzucała się w oczy, był oszałamiający biust. Napięty jedwab tuniki ledwie mógł pomieścić dwie olbrzymie krągłości. Dziewczyna uklękła, a potem przysiadła na piętach, uniesionymi rękami podtrzymując nieco wydatne fragmenty swej figury, jak gdyby jeszcze się nie przyzwyczaiła, że je ma.
Dziesięciolatka. Niech to szlag. Wyglądała na dwadzieścia lat. Taka monstrualna hipertrofia nie mogła być naturalna. Klientka — jej pierwowzór — musiała zamówić modelowanie ciała. Wolała, żeby cierpienia związane z operacją i zabiegami na metabolizmie znosił klon. Cieniutka talia, szerokie biodra… przesadnie wybujała fizyczna kobiecość nasuwała podejrzenia, że pierwowzorem może być osoba transseksualna po zmianie płci. Prawie na pewno. Data operacji została już zapewne wyznaczona.
— Nie, odejdźcie — chlipała. — Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju… matka po mnie przyjedzie. Matka przyjedzie po mnie jutro. Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju, spotkam się z moją mamą…
Od jej płaczu i widoku wstrząsanej szlochem… piersi zaraz oszaleję, pomyślał.
— Tę też ogłuszyć — wychrypiał. Będą ją musieli nieść, ale przynajmniej nie będą musieli jej słuchać.
Tak jak on Dendarianka wyglądała na osłupiałą ze zdumienia i zażenowaną groteskową budową dziewczyny.
— Biedna lalka — szepnęła i musnęła jej szyję ogłuszaczem. Dziewczyna runęła naprzód, rozpłaszczając się na podłodze.
Tymczasem Mark usłyszał, że ktoś znów wzywa go przez hełm, choć nie był pewien, czyj to głos.
— Panie admirale, właśnie ogniem ogłuszaczy odrzuciliśmy ekipę strażaków Domu Bharaputry. Nie mieli ochraniaczy. Ale ludzie ze służb bezpieczeństwa, którzy tu idą, mają. Wysyłają nowe oddziały, ciężej uzbrojone. Niedługo skończy się ta zabawa z ogłuszaczami.
Przełączając wyświetlacz w hełmie z obrazu, starał się zlokalizować komandosa na siatce mapy. Zanim mu się jednak udało, rozległ się zdyszany głos Dendarianki, która osłaniała ich z powietrza.
— Z południa okrąża wasz budynek ciężkozbrojny oddział Bharaputran, panie admirale. Musicie stamtąd jak najszybciej wyjść. Zaraz zrobi się bardzo nieprzyjemnie.
Dał znak Dendariance, żeby wyniosła z sypialni ogłuszoną dziewczynęlalkę, a sam wyszedł za nimi.
— Sierżancie Tauro — zawołał. — Słyszałaś ten meldunek?
— Tak jest. Zabierajmy się stąd.
Sierżant Taura przerzuciła sobie Eurazjatkę przez jedno ramię, a blondynkę przez drugie, lecz to brzemię najwyraźniej nie stanowiło dla niej odczuwalnego ciężaru; potem pognali stadko przerażonych dziewcząt w dół po schodach. Taura kazała im iść w parach i miały trzymać się za ręce, tak więc stanowiły kolumnę lepiej zorganizowaną, niż przypuszczał. Kiedy skierowali je do dormitorium chłopców, wśród dziewczynek podniósł się szmer przestrachu.
— Nie wolno nam tu wchodzić — zaprotestowała jedna ze łzami w oczach. — Będziemy miały kłopoty.
W korytarzu leżało na wznak sześciu ogłuszonych chłopców, a dwudziestu kilku pozostałych stało opartych o ścianę z rozstawionymi szeroko nogami i uniesionymi ramionami, jakby zamierzano ich obszukać. Kilku zdenerwowanych komandosów pokrzykiwało na nich, nie pozwalając się im ruszyć. Niektórzy chłopcy wyglądali za wzburzonych, inni płakali, lecz wszyscy byli śmiertelnie przerażeni.
Obrzucił skonsternowanym spojrzeniem stos ofiar ogłuszacza.
— Jak my ich wszystkich zabierzemy?
— Niech inni ich poniosą — odezwała się Taura. — Będziemy mieć wolne ręce, a oni nie. — Ostrożnie położyła swój ciężar na końcu rzędu ciał.
— Dobrze — odrzekł Thorne, z trudem odrywając zaintrygowany wzrok od kształtów blond lalki. — Worley, Kesterton, cho… — Urwał, ponieważ w tym samym momencie na wszystkich kanałach w hełmach usłyszeli przebijającą się przez zakłócenia wiadomość od Dendarianki na motolocie.
— Sukinsyn, ma wahadłowiec… uważajcie, z lewej… — krzyczała, po czym jej głos utonął w zakłóceniach. — Och, niech to jasny szlag… — Później nastąpiła cisza wypełniona tylko szumem.
Gorączkowo przebiegał pasma, szukając jakiegokolwiek odczytu z jej hełmu. Lokalizator wciąż działał, umiejscawiając ją między dwoma budynkami na tyłach dziedzińca, na którym wylądował desantowiec. Na odczycie medycznym znalazł czyste poziome linie. Nie żyje? Niemożliwe, powinien być przynajmniej skład chemiczny krwi… szum, pusty obraz, który pokazywał tylko nocną mgłę — wreszcie podsunął mu odpowiedź. Phillipi straciła hełm. Nie był w stanie ocenić, co poza nim mogła stracić.
Thorne usiłował wywołać pilota wahadłowca, potem tylną straż, ale mimo wielokrotnych prób nie uzyskał odpowiedzi. Zaklął.
— Sam spróbuj.
On także zlokalizował tylko puste kanały. Dwóch innych Dendarian z osłony zewnętrznej wdało się w wymianę ognia z ciężkozbrojnym oddziałem bharaputrańskim, o którym meldowała wcześniej Phillipi.
— Trzeba iść na zwiad — mruknął pod nosem Thorne. — Sierżancie Tauro, przejmiesz tu dowództwo, przygotuj dzieci do wymarszu. Ty… — Zorientował się, że te słowa skierowane są do niego; dlaczego Thorne nie nazywa go już „admirałem” ani „Milesem”? — Chodź ze mną. Sumner, osłaniaj nas.
Thorne ruszył, biegnąc ile sił w nogach; on, pozostając coraz bardziej w tyle, przeklinał swoje krótkie nogi. W dół rurą windową, potem przez jeszcze gorące drzwi, za ciemny budynek i między dwa inne. Dogonił hermafrodytę, który przywarł płasko do ściany budynku na skraju boiska.
Wahadłowiec nadal tam stał, nie nosił śladów widocznych uszkodzeń — z pewnością żadna ręczna broń nie mogła przebić utwardzonego pancerza. Trap była podniesiony, właz zamknięty. W cieniu pod ramieniem skrzydła leżał jakiś ciemny kształt — powalony Dendarianin czy nieprzyjaciel? Szepcząc przekleństwa, Thorne wstukał kod do płytki kontrolnej komputera, przymocowanej do lewego przedramienia. Otworzył się właz, z którego wysunął się jęzor trapu z jękiem serwozamków. Wciąż nie odpowiadał żaden człowiek.
— Wchodzę — powiedział Thorne.
— Komandorze, według zasad procedury to moje zadanie — zaoponował komandos, któremu Thorne kazał ich osłaniać; zajął punkt obserwacyjny za dużym betonowym klombem, gdzie rosło drzewo.
— Nie tym razem — odparł surowym tonem hermafrodyta. Urywając dyskusję, pomknął naprzód zygzakiem, później prosto na trap i do środka, wyciągając po drodze łuk plazmowy. Zaraz potem usłyszeli w hełmach jego głos:
— Teraz, Sumner.
Nieproszony Mark pobiegł za Sumnerem. W wahadłowcu panowała nieprzenikniona ciemność. Wszyscy trzej zapalili reflektory na hełmach, w których blasku migały ich białe palce. Wszystko wydawało się w porządku, lecz drzwi do kabiny pilota były zamknięte.
Thorne dał milczący znak komandosowi, by stanął w pozycji do strzału z drugiej strony, tak że cel, jakim była przegroda między wnętrzem kadłuba a pokładem załogi, znalazł się między nimi. Stanął za Thorne’em, który wstukał następny kod w płytkę na przedramieniu. Drzwi uchyliły się z potępieńczym jękiem, potem zadygotały i zacięły się.
Z kabiny buchnęła fala gorąca jak z pieca hutniczego. Do rozżarzonego przedziału dostał się tlen, toteż zapaliły się ocalałe łatwopalne elementy, wywołując niewielką pomarańczową eksplozję. Komandos nałożył maskę tlenową, chwycił zawieszoną na uchwycie w ścianie gaśnicę chemiczną i wycelował w pokład. Po chwili weszli za nim do środka.
Wszystko było spalone i spopielone. Urządzenia sterujące stopiły się, sprzęt komunikacyjny się zwęglił. Kabina wydzielała duszący odór toksycznych oparów pozostałych po utlenieniu syntetyków. Wyczuwali też jeden zapach organiczny. Zwęglonego mięsa. Gdy Mimes zobaczył to, co pozostało z pilota, odwrócił głowę i przełknął ślinę.
— Bharaputra nie ma… nie powinien mieć tu żadnej ciężkiej broni!
Thorne syknął, powstrzymując się od przekleństwa, i zauważył:
— Wrzucili tu kilka naszych min termicznych, zamknęli drzwi i uciekli. Pilota musieli najpierw ogłuszyć. Przez jednego sprytnego sukinsyna… nie mieli ciężkiej broni, więc skorzystali po prostu z naszej. Odciągnęli albo zaatakowali moją straż, potem wdarli się do środka i uziemili nas. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby wymyślić jakąś pułapkę… teraz spokojnie mogliby to zrobić. Ta maszyna już nie poleci. — W białych świetle lamp na hełmach twarz Thorne’a wyglądała jak wyrzeźbiona w czaszce maska.
Panika ścisnęła Marka za gardło.
— Co teraz zrobimy, Bel?
— Wycofamy się do budynku. Zabezpieczymy się, wystawimy straże. Wykorzystamy zakładników do wynegocjowania warunków kapitulacji.
— Nie!
— Masz lepszy pomysł, Miles? — Thorne zgrzytnął zębami. — Sądzę, że nie.
Wstrząśnięty żołnierz wpatrywał się w hermafrodytę.
— Komandorze… — Spoglądał to na jednego, to na drugiego. — Admirał nas z tego wyciągnie. Nieraz byliśmy już w większych opałach.
— Nie tym razem. — Thorne wyprostował się, a w jego głosie zabrzmiała nuta udręki. — Moja wina — muszę ponieść pełną odpowiedzialność… to nie jest nasz admirał. To jego bratklon, Mark. Podszył się pod niego, ale wiedziałem o tym od dawna. Zorientowałem się, zanim jeszcze usiedliśmy, zanim ruszyli na nas pierwsi Jacksończycy. Sądziłem, że samemu uda mi się przeprowadzić tę akcję i nikt nas nie złapie.
— Hę? — Oszołomiony komandos zamrugał z niedowierzaniem. Podobną minę mógłby mieć klon poddawany narkozie.
— Nie możemy… nie możemy zdradzić tych dzieci i zostawić w rękach Bharaputry — zachrypiał Mark. Błagał.
Thorne włożył gołą rękę w kupkę zwęglonej mazi przyklejonej do tego, co kiedyś było fotelem pilota.
— Kto tu kogo zdradził? — Przejechał mu dłonią po twarzy, pozostawiając czarną i grubą smugę, sięgającą od policzka do brody. — Kto kogo zdradził? — powtórzył szeptem. — Masz — jakiś — lepszy — pomysł?
Mark drżał na całym ciele, mając w głowie absolutną białą pustkę. Gorące węglowe znamię na twarzy piekło jak blizna.
— Wycofujemy się do budynku — rzekł Thorne. — Na mój rozkaz.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
— Bez podwładnych — rzekł stanowczo Miles. — Chcę rozmawiać z szefem, koniec i kropka. A potem zabierać się stąd jak najszybciej.
— Ciągle próbuję — powiedziała Quinn. Siedzieli w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”. Elli odwróciła się z powrotem do konsoli, która w tej chwili pokazywała twarz wysokiego oficera służb bezpieczeństwa Bharaputry, i na nowo zaczęła go przekonywać.
Miles odchylił się na krześle, opierając stopy w butach płasko na podłodze i spokojnie kładąc ręce na nafaszerowanych urządzeniami sterującymi oparciach. Spokój i opanowanie. To była jego strategia, jedyna, jaka mu teraz pozostała. Gdyby zdążył dziewięć godzin wcześniej… przeklinał każdą chwilę zwłoki w ciągu ostatnich pięciu dni, w czterech językach, dopóki nie zabrakło mu inwencji w wymyślaniu inwektyw. Nie oszczędzając na paliwie, pruli „Peregrine’em”, uzyskując maksymalne przyspieszenia i prawie odrobili stratę do „Ariela”. Prawie. Dzięki przewadze Mark miał dość czasu, by wpaść na zły pomysł i obrócić go w katastrofę. Ale nie tylko Mark. Miles nie był już zwolennikiem teorii, według której katastrofa ma zawsze jednego bohatera. Do tak całkowitej klęski mogło dojść tylko przy współpracy grupy kilkudziesięciu osób. Miał wielką ochotę porozmawiać na osobności z Belem Thorne’em, najlepiej — jak najszybciej. Nie sądził, że on okaże się równie niebezpieczny dla otoczenia jak sam Mark.
Rozejrzał się po kabinie, odczytując najnowsze informacje z wyświetlaczy holowidowych. „Ariel” był z tego wyłączony, pod ostrzałem uciekł na Stację Fella pod dowództwem zastępcy Thorne’a, porucznika Harta. Teraz blokowało go sześć okrętów bharaputrańskich sił bezpieczeństwa, zaczajonych za strefą Fella. Dwa inne statki Bharaputry eskortowały „Peregrine’a” na orbicie. Była to siła symboliczna; „Peregrine” dysponował cięższym uzbrojeniem. Równowaga uległaby zachwianiu, gdyby na horyzoncie zjawili się wszyscy towarzysze Bharaputry. Gdyby nie udało mu się przekonać barona Bharaputry, że to nie będzie konieczne.
Na holowidowym wyświetlaczu włączył widok sytuacji na dole, tak jak go w tej chwili interpretowały komputery taktyczne „Peregrine’a”. Zewnętrzny układ kompleksu medycznego był widoczny jak na dłoni nawet z orbity, ale Miles nie miał szczegółowego schematu wnętrza, który by się przydał, gdyby miał zaplanować sprytny atak. Nie będzie sprytnego ataku. Negocjacje i przekupstwo… skrzywił się na myśl o kosztach, jakie go czekały. Bel Thorne, Mark, Oddział Zielonych i mniej więcej pięćdziesiątka bharaputrańskich zakładników od ośmiu godzin byli uwięzieni w jednym budynku, odcięci od zniszczonego wahadłowca. Pilot wahadłowca nie żył, trzech komandosów odniosło rany. Miles przysiągł sobie w duchu, że Bel zapłaci za to utratą dowództwa.
Niedługo na dole będzie świtać. Dzięki Bogu Bharaputranie ewakuowali wszystkich cywilów z pozostałej części kompleksu, lecz w zamian sprowadzili liczne oddziały służby bezpieczeństwa i masę sprzętu. Od szturmu powstrzymywała ich jedynie groźba, że bezcennym klonom może stać się jakaś krzywda. Niestety nie będzie mógł negocjować z pozycji siły. Tylko spokój.
Quinn, nie odwracając się, dała mu znak uniesioną ręką. Przygotuj się. Sprawdził szybko, jak wygląda. Szary polowy mundur oficerski wisiał na nim jak na wieszaku, ponieważ pożyczył go od (nie licząc siebie) najniższej osoby na „Peregrinie”, kobiety z oddziału technicznego, która miała metr pięćdziesiąt wzrostu. Miał tylko połowę odpowiednich dystynkcji. Ostentacyjna niechlujność mogła należeć do cech dowódcy, ale żeby być skutecznym, potrzebował jeszcze jakiegoś punktu oparcia. Będzie musiał czerpać siłę z tłumionej wściekłości i buzującej adrenaliny. Gdyby nie biochip wszczepiony w nerw błędny, dawne wrzody już dawno spowodowałyby perforację żołądka. Otworzył swoją konsolę, na którą Quinn przełączyła rozmowę, i czekał.
Błysnęło i nad płytką talerza pojawił się wizerunek mężczyzny marszczącego brwi. Ciemne włosy miał ściągnięte w węzeł spięty złotym kółeczkiem, co podkreślało wydatne kości policzkowe. Miał na sobie ciemnobrązową jedwabną tunikę, a poza kółkiem nie nosił żadnej biżuterii. Zdrowa oliwkowa cera zdradzała, że liczy sobie około czterdziestu lat. Pozory jednak myliły. W istocie musiał poświęcić całe życie, aby walką i sprytem zdobyć bezdyskusyjne przywództwo jednego z jacksońskich Domów. Vasa Luigi, baron Bharaputra, co najmniej od dwudziestu lat nosił ciało klona. Widać było, że bardzo o nie dbał. Trudny czas następnej operacji przeszczepu mózgu mógł być podwójnie niebezpieczny dla kogoś, kogo władzy pożądało wielu bezwzględnych podwładnych. Z tym człowiekiem nie ma żartów, uznał Miles.
— Tu Bharaputra — oznajmił odziany w brąz mężczyzna. Istotnie, on i jego Dom ze względów praktycznych stanowili jedność.
— Tu Naismith — rzekł Miles. — Dowodzący Wolną Najemną Flotą Dendarii.
— Chyba jednak nie do końca — zauważył łaskawie Vasa Luigi.
Miles obnażył w uśmiechu zaciśnięte zęby, starając się nie zarumienić.
— Otóż to. Naturalnie, wiadomo panu, że nie udzieliłem zgody na ten atak?
— Wiadomo mi, że pan tak twierdzi. Gdyby to dotyczyło mnie, nie obawiałbym się przyznać, że zdarza mi się nie panować nad własnymi podkomendnymi.
To haczyk. Tylko spokojnie.
— Musimy ustalić fakty. Jeszcze nie stwierdziłem, czy komandor Thorne został namówiony, czy po prostu oszukany przez mojego klona-bliźniaka. W każdym razie to pański twór z powodu jakichś sentymentów wrócił do rodzinnego domu, żeby spróbować zemścić się na panu, baronie. Ja jestem tylko bezstronnym widzem, który stara się uporządkować sytuację.
— Pan — baron Bharaputra zamrugał jak jaszczurka — również wygląda osobliwie. Ale nie jest pan naszym dziełem. Skąd pan pochodzi?
— To ważne?
— Być może.
— Wobec tego nie udzielę panu tej informacji za darmo. Coś za coś. — To należało do dobrych obyczajów w Obszarze Jacksona; baron bez urazy skinął głową. Zbliżali się do zawarcia Umowy, choć może jeszcze strony nie były sobie równe. Bardzo dobrze.
Jednak baron wcale nie zaczął wypytywać o historię rodzinną Milesa.
— Czego więc pan ode mnie chce, admirale?
— Pragnę panu pomóc. Gdyby dano mi wolną rękę, mógłbym wyciągnąć swoich ludzi z tej nieszczęsnej kabały na dole, przy minimalnych stratach w ludziach Bharaputry i jak najmniejszych zniszczeniach. Cicho i sprawnie. Mógłbym nawet rozważyć zwrot pewnych kosztów związanych ze zniszczeniami dokonanymi dotychczas, oczywiście w granicach rozsądku.
— Nie potrzebuję pańskiej pomocy, admirale.
— Potrzebuje pan, jeżeli chce pan ograniczyć własne koszty.
Vasa Luigi zmrużył oczy w zamyśleniu.
— To groźba?
Miles wzruszył ramionami.
— Wręcz przeciwnie. Możemy ponieść albo niskie, albo bardzo wysokie koszty. Ja raczej wolałbym niskie.
Baron spojrzał gdzieś w bok, na kogoś lub coś poza zasięgiem obrazu holowidowego.
— Przepraszam na chwilę, admirale. — Jego twarz zniknęła, ustępując miejsca obrazowi kontrolnemu.
Quinn podeszła do Milesa.
— Myślisz, że będziemy mogli uratować te biedne klony?
Przejechał palcami przez włosy.
— Do diabła, Elli, na razie cały czas próbuję wyciągnąć stamtąd Oddział Zielonych! A co do klonów, to wątpię.
— Szkoda. Taki kawał drogi.
— Słuchaj, jeśli będę miał ochotę podjąć krucjatę, mogę to zrobić bliżej domu, nie muszę lecieć na Jacksona. Co roku znacznie więcej niż pięćdziesięcioro dzieci ginie w zapadłych wioskach Barrayaru z powodu podejrzeń, że są mutantami. Nie stać mnie na taką… donkiszoterię jak Marka. Nie wiem, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, na pewno nie wziął go od Bharaputran. Ani Komarrczyków.
Quinn uniosła brwi; otworzyła usta, lecz zaraz zamknęła, jakby się rozmyśliła, a potem posłała mu ironiczny uśmiech. Jednak po chwili powiedziała:
— Myślałam o Marku. Wciąż powtarzasz, że chcesz go nakłonić, żeby ci zaufał.
— Podarować mu klony? Chciałbym móc to zrobić. Tylko najpierw muszę zadusić go gołymi rękami, a wcześniej powiesić Bela Thorne’a. Mark to Mark, nic do niego nie mam, ale Bel powinien być mądrzejszy. — Bezsilnie zacisnął zęby. Słysząc jej słowa, oczyma wyobraźni ujrzał obydwa statki z wszystkimi klonami na pokładzie, triumfalnie opuszczające przestrzeń Obszaru Jacksona… grają na nosie złym Bharaputranom… Mark, jąkając się, dziękuje mu, patrzy na niego z podziwem… on zabiera wszystkich do domu, do Matki… to szaleństwo. Nieprawdopodobne. Może gdyby sam zaplanował wszystko od początku do końca… Na pewno jednak nie przeprowadziłby frontalnego ataku o północy bez żadnego wsparcia. Płyta holowidu znów zamigotała, więc dał znak Quinn, aby zniknęła z wizji. Pojawił się Vasa Luigi.
— Admirale Naismith. — Skinął głową. — Postanowiłem pozwolić panu wydać rozkaz swojej zbuntowanej załodze, żeby skapitulowała przed moimi oddziałami.
— Nie chciałbym narażać pańskich sił bezpieczeństwa na dalsze kłopoty, baronie. Przecież byli całą noc na nogach. Są zmęczeni, zdenerwowani. Sam zabiorę swoich ludzi.
— To niemożliwe. Ale daję panu gwarancję, że darujemy im życie. Później ustalimy wysokość kar za przestępstwa, jakich się dopuścili.
Okup. Stłumił w sobie gniew.
— To… jest pewne wyjście. Ale wysokość kar należy ustalić z góry.
— Pańska sytuacja raczej nie sprzyja dyktowaniu warunków.
— Chcę tylko, żebyśmy uniknęli nieporozumień, baronie.
Vasa Luigi zacisnął wargi.
— Świetnie. Szeregowi komandosi, dziesięć tysięcy dolarów betańskich za każdego. Oficerowie, dwadzieścia pięć tysięcy. Pański komandor hermafrodyta, pięćdziesiąt tysięcy, chyba że życzy pan sobie, abyśmy sami się nimi zajęli. Nie wiem, jaki pożytek mógł by pan mieć ze swojego, hm, bliźniaczego klona, więc zatrzymamy go w areszcie. W zamian odstąpię od roszczeń za zniszczenia. — Baron pokiwał głową, zadowolony z własnej hojności.
Z górą ćwierć miliona. W duchu Miles skulił się jak po uderzeniu. Cóż, pewnie dałoby się zrobić.
— Interesuje mnie jednak także klon. Jaką… cenę wyznacza pan za niego?
— Dlaczego pana interesuje? — zaciekawił się Vasa Luigi.
Miles wzruszył ramionami.
— To chyba oczywiste. Czyha na mnie mnóstwo niebezpieczeństw. Z całej partii klonów ocalałem tylko ja. Istnienie tego, którego nazywam Markiem, zaskoczyło mnie w równym stopniu jak jego moja osoba. Żaden z nas nie wiedział o drugim projekcie klonowania. Gdzie indziej tak szybko znajdę idealnego, hm, dawcę narządów?
Vasa Luigi rozłożył ręce.
— Możemy się umówić, że bezpiecznie go przechowamy.
— Gdybym go kiedykolwiek potrzebował, na pewno najważniejszy byłby czas. W takiej sytuacji obawiałbym się, że nagle może podskoczyć cena. Poza tym wypadki chodzą po ludziach. Proszę sobie przypomnieć, co spotkało klona biednego barona Fella, wyhodowanego zresztą u pana.
Miles miał wrażenie, że temperatura rozmowy gwałtownie spadła, co najmniej o dwadzieścia stopni. Ugryzł się w język. Widocznie w tych stronach tamto wydarzenie nadal trzymano w tajemnicy albo stanowiło bardzo drażliwą kwestię. Baron przypatrywał mu się jeśli nie z większym szacunkiem, to na pewno z większą podejrzliwością.
— Admirale, jeśli chce pan innego klona do celów transplantacji, trafił pan we właściwe miejsce. Ale ten klon nie jest na sprzedaż.
— Ten klon nie jest pańską własnością — warknął w odpowiedzi Miles. Za szybko. Nie — opanuj się. Spokojnie, ukryj prawdziwe myśli jak najgłębiej, graj dalej wazeliniarza, który chce dobić targu z baronem Bharaputrą i nie zbiera mu się od tego na wymioty. Tylko spokój. — Poza tym jest jeszcze dziesięcioletni okres realizacji zamówienia. Prawdopodobnie nie umrę z powodu podeszłego wieku w dalekiej przyszłości. Obawiam się śmierci nagłej, nieoczekiwanej. — Zamilkł, a potem wykrztusił bohatersko: — Oczywiście, w takiej sytuacji nie musi pan odstępować od zadośćuczynienia za zniszczenia.
— Niczego nie muszę robić, admirale — zauważył baron. Spokojnie.
Nie bądź tego taki pewien, jacksoński łajdaku.
— Po co panu akurat ten klon, baronie? Zważywszy na fakt, że z łatwością może stworzyć pan nowego.
— To wcale nie takie łatwe. Z jego kartoteki medycznej wynika, że stanowił spore wyzwanie. — Vasa Luigi pogładził palcem swój orli nos i uśmiechnął się niewesoło.
— Zamierza pan go ukarać? Żeby przestrzec innych złoczyńców?
— On bez wątpienia tak to odbierze.
A zatem istniał jakiś plan dotyczący Marka albo przynajmniej pomysł, który mógł przynieść korzyści.
— Mam nadzieję, że pański plan nie jest związany z naszym barrayarskim pierwowzorem. Tamten spisek dawno spalił na panewce. Wiedzą o mnie i o nim.
— Przyznaję, że interesują mnie jego powiązania z Barrayarem. Pańskie także. Z imienia, jakie pan przybrał, niezbicie wynika, że od dawna zna pan swoje pochodzenie. Jakie są pana stosunki z Barrayarem, admirale?
— Dość delikatne — przyznał. — Tolerują mnie, od czasu do czasu wyświadczam im jakąś przysługę, oczywiście, nie za darmo. Poza tym unikamy się nawzajem. Macki barrayarskiej Służby Bezpieczeństwa sięgają dalej niż wpływy Domu Bharaputra. Zapewniam pana, że lepiej nie wchodzić im w drogę.
Vasa Luigi uniósł brwi z uprzejmym niedowierzaniem.
— Pierwowzór i dwa klony… trzej identyczni bracia. Wszyscy tacy niscy. Przypuszczam, że razem stanowicie pełnego człowieka.
Uwaga zupełnie nie na temat; baron zarzucał sieć, prawdopodobnie w nadziei uzyskania informacji.
— Trzej, ale wcale nie tak identyczni — rzekł Miles. — Prawdziwy lord Vorkosigan jest podobno tępakiem. Mark, jak się obawiam, już zademonstrował swoje ograniczone możliwości. Ja natomiast jestem modelem ulepszonym. Moi konstruktorzy planowali przeznaczyć mnie do poważniejszych zadań, lecz nieco przedobrzyli, dlatego sam zacząłem wyznaczać sobie cele. Tej sztuczki nie posiadł chyba nikt z mojego rodzeństwa…
— Chciałbym móc porozmawiać z tymi konstruktorami.
— Podzielam pańskie pragnienie, ale to niemożliwe. Już nie żyją.
Baron zaszczycił go łaskawym uśmiechem.
— Zuchwały malec z ciebie, chłopcze.
Miles rozciągnął usta w uśmiechu, jednak nic nie powiedział.
Baron odchylił się na krześle i złożył dłonie, łącząc czubki palców.
— Moja propozycja pozostaje aktualna. Klon nie jest na sprzedaż. Ale co trzydzieści minut wysokość kar ulega podwojeniu. Radzę panu szybko przystać na tę umowę, admirale. Lepszej nie będzie.
— Muszę się skonsultować z oficerem księgowym floty. — Miles grał na zwłokę. — Niebawem odezwę się do pana.
— Jakżeby inaczej — mruknął z uśmieszkiem Vasa Luigi, zadowolony z własnej przebiegłości.
Miles gwałtownie przerwał połączenie i usiadł. Czuł drżenie w żołądku, z którego zdawały się rozchodzić gorące fale gniewu i upokorzenia.
— Ale księgowej floty tu nie ma — zauważyła Quinn odrobinę zdezorientowana. Istotnie porucznik Bonę opuściła Escobar z Bazem i resztą floty dendariańskiej.
— Nie podoba mi się… ten układ z baronem Bharaputra.
— A CesBez nie może uratować Marka później?
— To ja jestem CesBez.
Quinn nie mogła zaprzeczyć; zamilkła.
— Chcę mój pancerz bojowy — burknął nadąsany, garbiąc się na krześle.
— Mark go zabrał — powiedziała Quinn.
— Wiem. Mój półpancerz. Mój hełm naczelnego dowódcy.
— Też są u Marka.
— Wiem. — Uderzył z hałasem otwartą dłonią oparcie krzesła. Quinn wzdrygnęła się na ten dźwięk, który nagle rozdarł panującą w kabinie ciszę. — Więc chociaż hełm dowódcy oddziału!
— Po co? — spytała Quinn bezbarwnym głosem, w którym kryła się nuta niechęci. — Mówiłeś, że nie chcesz tu urządzać krucjaty.
— Sam ustalę warunki umowy z baronem. — Zerwał się na nogi. Coraz gorętsza krew huczała mu w uszach. — Chodź.
* * *
Pasy wpiły mu się boleśnie w ciało, gdy wahadłowiec odpalił blokady i zaczął szybko oddalać się od „Peregrine’a”. Miles zerknął ponad ramieniem pilota na krzywiznę planety przesuwającą się za oknem i dwa swoje wahadłowce myśliwskie, które odrywały się od macierzystego statku, aby ich osłaniać. Ruszył za nimi drugi desantowiec „Peregrine’a”, który także miał wziąć udział w zaplanowanym przez niego podwójnym ataku. Maleńki manewr mylący przeciwnika. Czy Bharaputranie dadzą się na to nabrać? Miał nadzieję. Z powrotem skupił uwagę na migających na wyświetlaczu hełmu danych globalnych.
W końcu nie dostał hełmu dowódcy oddziału. Zarekwirował za to osobisty sprzęt naziemny komandora należący do Eleny Bothari-Jesek, która pozostała w kabinie dowodzenia na pokładzie „Peregrine’a”. Masz, ale oddaj bez żadnych paskudnych dziur, powiedziała. Z trwogi pobladły jej usta. Właściwie wszystko, co miał na sobie, pochodziło od kogoś. Kombinezon z siatki chroniącej przed porażaczem nerwów był za duży, musiał więc podwinąć mankiety i zabezpieczyć opaskami elastycznymi na przegubach i kostkach nóg. Quinn nalegała, aby to zrobił, a ponieważ panicznie bał się porażacza nerwów, nie protestował. Workowaty mundur polowy umocował tak jak kombinezon. Paski zasilacza generującego antyplazmowe pole lustrzane dość dobrze dociskały nadmiar tkaniny do jego ciała. Pożyczone buty trzymały się na nogach dzięki dwóm parom grubych skarpet. Szczegóły stroju irytowały go, ale nie tym przejmował się najbardziej w obliczu ataku, do którego planowania przystąpił raptem pół godziny wcześniej.
Najbardziej martwiło go miejsce lądowania. Z początku wybrał szczyt budynku, w którym zabarykadował się Thorne, ale pilot wahadłowca wyraził obawę, że budynek zawaliłby się, gdyby próbowali na nim siadać, zresztą dach nie był płaski, lecz spadzisty. Drugim korzystnym lądowiskiem było miejsce zajmowane teraz przez porzucony i bezużyteczny wahadłowiec z „Ariela”. Z trzeciego potencjalnego miejsca mieliby kawałek drogi do przejścia, a to mogło mieć duże znaczenie podczas ich powrotu, gdy ludzie Bharaputry zdążyliby już przygotować kontruderzenie. Frontalny atak nie był raczej w jego stylu. Cóż, może sierżant Kimura i Oddział Żółtych w drugim desantowcu bardziej zaprzątną uwagę barona. Uważaj na swój wahadłowiec, Kimura. Teraz to nasze jedyne wsparcie. Powinienem tu przylecieć całą flotą.
Nie zwracał uwagi na wizg i metaliczny stukot, jakie wydawał jego własny wahadłowiec, tracąc prędkość przy wchodzeniu w atmosferę — spadali fantastycznie, ale nie dość szybko jak dla niego — jednocześnie obserwował na wyświetlaczu danych wewnątrz hełmu barwne kody i wykresy ilustrujące trasę osłaniającego ich desantowca. Piloci zaskoczonych bharaputrańskich myśliwców pilnujących wcześniej „Peregrine’a” znaleźli się nagle w rozterce. Jednostki oddały kilka bezsensownych strzałów do „Peregrine’a”, przez moment ścigały Kimurę, ale po chwili wahania ruszyły za Milesem i jego ofensywną formacją. Za tę próbę jeden Bharaputranin został od razu rozerwany na kawałki, a Miles natychmiast nagrał szeptem do rejestratora hełmu krótką, ale treściwą pochwałę pod adresem pilota dendariańskiego myśliwca. Drugi Bharaputranin wytrącony z równowagi umknął, postanawiając zaczekać na posiłki. To było łatwe. Dopiero droga powrotna przysporzy im mnóstwo zabawy. Już czuł buzowanie adrenaliny w żyłach, słodsze i dziwniejsze od wpływu narkotyków. To potrwa wiele godzin, potem nagle adrenalina przestanie działać, a Miles zmieni się w wypaloną powłokę człowieka o pustym spojrzeniu i głuchym głosie. Warto? Będzie warto, jeżeli wygramy.
Wygramy.
Gdy okrążali planetę, aby znaleźć się w jednej linii ze swoim celem, ponownie spróbował skontaktować się z Thorne’em. Ludzie Bharaputry blokowali główne kanały dowodzenia. Starał się przekazać mu krótkie pytanie przez łącza publiczne, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Powinien polecić komuś monitorowanie kanałów łączności. Chyba się uda przebić, gdy będą na miejscu. Włączył obraz holowidowy kompleksu medycznego i zaczął się przyglądać nierzeczywistym obrazom tańczącym mu przed oczyma. Przez moment korciło go, żeby rozkazać myśliwcom otworzyć ogień i wypalić rów prowadzący od proponowanego lądowiska do schronienia Thorne’a, usuwając z drogi niewygodne budynki. Ale taki okop musiałby długo stygnąć, a poza tym osłona tego typu mogłaby posłużyć zarówno jego siłom, jak i siłom Bharaputry. Nie mówiąc o tym, że Bharaputranie lepiej znali teren. Rozważał też możliwość wykorzystania tuneli, tuneli technicznych i kanałów. Porzucił z pogardą tę myśl; nachmurzył się natomiast na myśl o Taurze, która dała się ślepo zaprowadzić Markowi prosto w pułapkę.
Wreszcie ustały wstrząsy i wokół nich wyrosły budynki — kryjówki snajperów. Wahadłowiec opadł ciężko na ziemię. Siedząca obok Milesa, za fotelem drugiego pilota Quinn, która cały czas próbowała uruchomić kanały łączności, spojrzała na niego i powiedziała z prostotą:
— Mam Thorne’a. Spróbuj 6-2-j. Na razie tylko audio, nie ma wizji.
Ruchem oczu i kontrolowanym mrugnięciem ustawił właściwy kanał i połączył się ze swym niegdysiejszym podkomendnym.
— Bel? Jesteśmy na dole, idziemy do was. Przygotujcie się do ucieczki. Został tam ktoś żywy?
Nie musiał widzieć twarzy Bela, by wyczuć, że komandor skrzywił się boleśnie. Na szczęście jednak Bel nie marnował czasu na usprawiedliwienia i przeprosiny.
— Dwoje rannych, nie mogą iść o własnych siłach. Phillipi umarła jakiś kwadrans temu. Wpakowaliśmy jej lód do głowy. Jeżeli możecie wziąć przenośną kriokomorę, może uda się coś uratować.
— Da się zrobić, ale nie mamy czasu, żeby się przy niej bawić. Od razu zacznijcie ją przygotowywać do zamrażania. — Skinął głową Quinn, po czym oboje wstali i opuścili pokład załogi. Miles kazał pilotom zamknąć za nimi drzwi.
Quinn poinformowała sanitariusza, co go czeka, a po chwili z wahadłowca wysypała się połowa Oddziału Pomarańczowych i zajęła pozycje obronne. Natychmiast pomknęły w górę dwa poduszkowce, by wykryć bharaputrańskich snajperów i zastąpić ich dendariańskimi. Gdy Miles i Quinn usłyszeli meldunek: „Na razie czysto”, wyszli po trapie za Oddziałem Niebieskich w chłodne i wilgotne powietrze świtu. Druga połowa Pomarańczowych została jako osłona wahadłowca, aby Bharaputranie nie powtórzyli swojej wcześniejszej sztuczki.
Poranna mgła zdawała się rzednąć w zderzeniu z gorącym poszyciem wahadłowca. Jaśniejące niebo przybrało perłową barwę, lecz budynki kompleksu medycznego nadal pozostawały w plamie cienia. W powietrze wzbił się motolot, dwaj żołnierze pomknęli co sił w nogach na szpicę, a ich śladem ruszył Oddział Niebieskich. Miles skupił się, zmuszając swe krótkie nogi do szybkiego galopu, by nie odstawać od reszty. Nie chciał, żeby jakiś długonogi żołnierz kiedykolwiek musiał z jego powodu zwalniać kroku. Tym razem żaden nie zwolnił, więc sapnął z zadowoleniem, jednocześnie dysząc z wysiłku. Daleki odgłos kanonady z lekkiej broni, dochodzącej z kilku różnych miejsc, stanowił znak, że Pomarańczowi mają pełne ręce roboty.
Otoczyli jeden z budynków, przemknęli pod cieniem portyku drugiego, potem minęli trzeci, poruszając się skokami i osłaniając nawzajem. Wszystko szło zbyt łatwo. Kompleks przypominał Milesowi mięsożerny kwiat kryjący w środku zwrócone do wewnątrz kolce pokryte słodkim nektarem. Takie jak on drobne owady mogły bez trudu wśliznąć się do kielicha, ale gdy próbowały się wydostać, ginęły z wyczerpania…
Dlatego niemal z ulgą powitał huk pierwszego granatu dźwiękowego. Zatem Bharaputranie nie zostawiali sobie wszystkiego na deser. Eksplozja kilka budynków dalej wstrząsnęła pasażami i przetoczyła się po nich dziwnym echem. To nie była broń Dendarian, hałas wydawał się bowiem mniej ogłuszający. Miles na wpół świadomie skierował podgląd hełmu w stronę, skąd dobiegała strzelanina — tam Pomarańczowi likwidowali gniazdo sił bezpieczeństwa Bharaputry. Nie martwił się Bharaputranami, których jego ludzie mogli wykurzyć; martwił się, że mogą nie znaleźć wszystkich… Zastanawiał się, czy nieprzyjaciel poza granatami dźwiękowymi sprowadził ciężką broń palną. Na myśl o brakującej części pożyczonego półpancerza oblewał go zimny pot. Quinn próbowała mu wcisnąć swój ochraniacz tułowia, lecz zdołał ją przekonać, że w za dużym i luźnym pancerzu, który będzie mu przeszkadzał w poruszaniu się, z pewnością oszaleje. Zdawało mu się, że w odpowiedzi mruknęła pod nosem: „Chyba bardziej nie można”, ale nie prosił o rozwinięcie tej uwagi. Zresztą i tak nie planował w tej akcji żadnej szarży kawaleryjskiej.
Mrugnięciem odegnał strumień danych i po chwili dotarli do ostatniego załomu, gdzie wystraszyli kilku zaczajonych Bharaputran. Zbliżyli się do żłobka klonów — dużego, masywnego budynku, który przypominał hotel. Roztrzaskane szklane drzwi prowadziły do holu, gdzie odziani w szare ubrania maskujące obrońcy ukrywali się za zaimprowizowaną osłoną z wyrwanych z zawiasów metalowych drzwi. Po szybkiej wymianie znaków Niebiescy znaleźli się w środku. Połowa ich oddziału natychmiast rozbiegła się, by wspomóc zmęczonych Zielonych; druga połowa została przy Milesie.
Sanitariusz przeciągnął przez drzwi lotopaletę z przenośną kriokomorą i został skierowany przez swoich towarzyszy na drugą stronę korytarza. Zieloni rozsądnie umieścili Phillipi w bocznym pokoju, poza zasięgiem wzroku klonów, gdzie poddali ją wstępnej fazie zamrożenia. Pierwszy krok polegał na usunięciu jak największej ilości krwi pacjenta; podczas akcji, w tak polowych warunkach nie próbowali jej nawet odsączyć ani odpowiednio przechować. Pospieszny i nerwowy zabieg w tak niehigienicznych warunkach to nie był widok dla nieprzygotowanych i lękliwych dzieci.
— Admirale — odezwał się cichy alt.
Odwróciwszy się, ujrzał przed sobą Bela Thorne’a. Twarz hermafrodyty była niemal tak szara jak jego kaptur z siatką pancerną, poznaczona zmarszczkami i spuchnięta z wyczerpania. Poza tym Miles dostrzegł coś, co mu się bardzo nie spodobało, mimo że był wściekły na komandora. Bel wyglądał na zupełnie pokonanego, jakby przegrał z kretesem. Bo przegrał. Nie padło między nimi ani jedno słowo usprawiedliwienia czy oskarżenia. Nie musieli nic mówić; wszystko malowało się na twarzy Bela i, jak podejrzewał Miles, na jego także. Skinął krótko głową.
Obok Bela stał inny żołnierz, którego hełm — mój hełm — sięgał Thorne’owi ledwie do ramienia. Miles prawie zapomniał, jakiego zaskoczenia doznawał na widok Marka. Naprawdę tak wyglądam?
— Ty… — Milesowi załamał się głos. Musiał na chwilę przystanąć i opanować się. — Później o wszystkim porozmawiamy. Zdaje się, że wielu rzeczy nie rozumiesz.
Mark hardo uniósł podbródek. Moja twarz na pewno nie jest taka okrągła. Pewnie złudzenie z powodu kaptura.
— A co z dziećmi? — zapytał Mark. — Z klonami?
— Jak to, co? — Kilku młodych ludzi w brązowych tunikach i szortach nie sprawiało wrażenia wrogów i w istocie pomagało dendariańskim obrońcom, zamiast im przeszkadzać. Inna grupka przestraszonych chłopców i dziewcząt siedziała na podłodze pod czujnym okiem uzbrojonego w ogłuszacz komandosa. Psiakrew, to rzeczywiście tylko dzieci.
— Musimy… musicie je stąd zabrać. Inaczej nie idę. — Mark zaciskał zęby, lecz Miles zauważył, jak przełyka ślinę.
— Nie prowokuj mnie — warknął Miles. — Oczywiście, że je zabierzemy, jak inaczej moglibyśmy się stąd wydostać z życiem?
Twarz Marka pojaśniała i wyglądał, jak gdyby nadzieja walczyła w nim z nienawiścią.
— A potem? — spytał podejrzliwie.
— Och — odrzekł z teatralnym sarkazmem Miles — potem pofruniemy prościutko na Stację Bharaputry, wysadzimy je i grzecznie podziękujemy Vasie Luigiemu za pożyczkę. A jak sądzisz, idioto? Ładujemy je na pokład i bierzemy nogi za pas. Będę spokojny, kiedy znajdą się za śluzą powietrzną, i zaręczam ci, że pierwszy stamtąd wylecisz!
Mark wzdrygnął się, lecz wziął głęboki oddech i skinął głową.
— W takim razie w porządku.
— Nic nie jest w porządku — odgryzł się Miles. — To po prostu… po prostu… — Nie potrafił znaleźć słowa, które opisałoby ich obecną sytuację, poza tym, że była to najgorzej wymyślona i najbardziej spartolona akcja, jaką kiedykolwiek widział. — Jeżeli już wymyśliłeś sobie tak kretyński wyskok, mogłeś przynajmniej skonsultować się z fachowcem w rodzinie!
— Z tobą? Miałem cię prosić o pomoc? Sądzisz, że mam nie po kolei w głowie?
— Owszem…
Przerwał im jasnowłosy klon, który podszedł, przypatrując się im z otwartymi ustami.
— Wy naprawdę jesteście klonami — wykrztusił w zdumieniu.
— Nie, jesteśmy bliźniakami, tylko jeden urodził się sześć lat później — odburknął Miles. — Zgadza się, jesteśmy klonami tak samo jak wy, a ty wracaj na swoje miejsce i bądź grzeczny.
Chłopiec wycofał się pospiesznie, szepcząc:
— To prawda!
— Niech to szlag — zawył półgłosem Mark, jeśli tak można określić jego zduszony krzyk. — Dlaczego wierzą tobie, a nie mnie? To nie fair!
W rodzinnym spotkaniu przeszkodził głos Quinn w hełmie Milesa.
— Skoro skończyłeś się już witać z Don Kichotem juniorem, to sanitariusz Norwood melduje, że Phillipi jest w komorze, a ranni są gotowi do drogi.
— Wobec tego formujemy szyk i wychodzi pierwsza grupa — zdecydował. Połączył się z sierżantem Niebieskich. — Framingham, poprowadzisz pierwszy konwój. Jesteście gotowi do wyjścia?
— Gotowi. Sierżant Taura ustawiła wszystkich w szyku.
— Ruszaj. I nie oglądaj się za siebie.
W holu zgromadziło się pół tuzina Dendarian oraz ze trzy razy więcej zdezorientowanych i zmęczonych klonów — dwójka rannych leżała na lotopaletach — i wszyscy wyszli gęsiego przez zniszczone drzwi. Framingham nie wyglądał na zbyt zadowolonego z faktu, że musi wykorzystywać jako tarczę dwie dziewczynki; na jego czekoladowej twarzy malowało się przygnębienie. Ale bharaputrańscy snajperzy musieliby celować bardzo starannie. Dendarianie wypchnęli dzieci do przodu, zmuszając je do żwawego truchtu. Minutę po pierwszej grupie wyszła druga, a Miles śledził obie kątem oka z hełmów podoficerów, wytężając jednocześnie słuch w kierunku, skąd dobiegała nieustająca kanonada z lekkiej broni.
Uda się zakończyć to wszystko szczęśliwie? Sierżant Taura wprowadziła do holu ostatnie stadko klonów. Przywitała się z nim, salutując niedbałym gestem, nie przystając nawet, by sprawdzić, który z nich jest Markiem, a który Milesem.
— Miło znów pana widzieć, admirale — zadudniła.
— Mnie też miło, sierżancie — odparł szczerze. Gdyby Taura zginęła przez Marka, nie wiedział, czy kiedykolwiek mogłoby dojść między nim a jego bratem bliźniakiem do zgody. W stosownej chwili chciał się koniecznie dowiedzieć, jak Markowi udało się ją oszukać i jak daleko zaszła ich znajomość. Później. Taura podeszła bliżej i ściszyła głos.
— Zgubiliśmy czwórkę dzieci, które uciekły z powrotem do Bharaputran. Niedobrze mi się robi na tę myśl. Jest jakaś szansa…?
Z żalem pokręcił głową.
— Nie. Tym razem nie będzie cudów. Musimy zabrać, co się da, i uciekać, bo inaczej stracimy wszystko.
Pokiwała głową, doskonale rozumiejąc taktyczny wymiar sytuacji, w jakiej się znaleźli. Zrozumienie nie niosło ze sobą jednak żadnej pociechy i Taura nadal targały wyrzuty sumienia. Spróbował uśmiechnąć się do niej przepraszająco, a ona w odpowiedzi uniosła z trudem kącik ust.
Zjawił się sanitariusz Oddziału Niebieskich z lotopaletą z kriokomorą, której przezroczystą część przykryto kocem, aby zasłonić zamrożone i nagie ciało pacjentki przed oczyma przerażonych i nierozumiejących niczego klonów. Taura poleciła dzieciom wstać.
Bel Thorne rozejrzał się wokół.
— Nie cierpię tego miejsca — rzekł beznamiętnym głosem.
— Może tym razem uda nam się na odchodnym zbombardować ten budynek — odparł równie beznamiętnie Miles. — Ostatecznie.
Bel skinął głową.
Wszyscy wyszli przez drzwi frontowe: grupa około piętnastu ostatnich klonów, tylna straż Dendarian, sanitariusz z lotopaletą, Taura, Quinn, Mark i Bel. Miles spojrzał w górę, czując, jak gdyby miał wymalowaną na hełmie tarczę, ale kształt, który przemknął po dachu sąsiedniego budynku, miał na sobie szary mundur dendariański. Dobrze. Holowid z prawej strony pola widzenia poinformował go, że Framingham ze swoją grupą bez problemów dotarli do wahadłowca. Jeszcze lepiej. Przerwał połączenie z hełmem Framinghama, transmisję z hełmu dowódcy drugiej grupy wyciszył, pozostawiając ledwie słyszalny szmer, i skupił się na czekającym go zadaniu.
Przeszkodził mu jednak głos Kimury, pierwszy znak od Żółtych, którzy wylądowali po drugiej stronie miasta.
— Panie admirale, opór jest słaby. Nie kupili tego. Jak daleko mam się posunąć, żeby potraktowali nas poważnie?
— Jak daleko się da, Kimura. Musisz odwrócić uwagę Bharaputry od nas. Odciągnij ich, ale nie ryzykujcie życia i przede wszystkim nie narażajcie wahadłowca. — Miles miał nadzieję, że porucznik Kimura jest zbyt zajęty, by zwrócić uwagę na nieco paranoiczną logikę rozkazu. Jeżeli…
Pierwszym znakiem obecności bharaputrańskich strzelców wyborowych był potworny huk; piętnaście metrów przed nimi rozerwał się granat dźwiękowy. Wybuch wyrwał kawał chodnika, który, posłuszny grawitacji, opadł po chwili w postaci deszczu gorącej materii, niespodziewanego, ale niezbyt groźnego. Ogłuszony Miles jakby z oddali słyszał krzyki klonów.
— Musimy kończyć, Kimura. Polegam na twojej inicjatywie.
Zorientował się, że atak nieprzypadkowo był chybiony, jęzor plazmy trafił bowiem w klomb z drzewem z prawej i ścianę z ich lewej strony, rozpryskując obydwa cele na kawałki. Brali ich w widły ognia, aby wzbudzić panikę w klonach. I wszystko wskazywało na to, że to działa — dzieci przewracały się i potykały, trzymając się nawzajem kurczowo i krzycząc — jeszcze chwila i rozpierzchną się na oślep we wszystkie strony. Potem nie będzie sposobu, żeby je z powrotem zebrać. Wiązka z łuku plazmowego trafiła prosto w jednego z Dendarian, na dowód, jak przypuszczał Miles, że Bharaputranie potrafią nie pudłować. Promień pochłonęła lustrzana tarcza, odbijając go z błękitnym błyskiem i piekielnym hałasem, co jeszcze bardziej przeraziło stojące najbliżej klony. Doświadczeni żołnierze zaczęli spokojnie odpowiadać ogniem, gdy tymczasem Miles wrzeszczał do hełmu, przywołując osłonę powietrzną. Sądząc po kącie ognia, Bharaputranie znajdowali się przede wszystkim nad nimi.
Taura obrzuciła krótkim spojrzeniem klony, rozejrzała się wokół, uniosła łuk plazmowy i jednym strzałem otworzyła na oścież drzwi najbliższego budynku — pozbawionego okien magazynu czy garażu.
— Do środka! — zawołała.
Słuszne posunięcie — jeżeli już dzieci muszą gnać przed siebie, niech biegną w tym samym kierunku. Pod warunkiem że nie zatrzymają się w środku. Jeśli znów utkną uwięzieni w budynku, tym razem nie przybędzie na ratunek żaden starszy brat.
— Naprzód! — zawtórował Taurze Miles. — Ale cały czas naprzód. Wyjdźcie z drugiej strony!
Machnęła mu w podziękowaniu ręką, a dzieci pędem umknęły ze strefy ognia prosto do, jak im się zdawało, bezpiecznego schronienia. Miles sądził, że budynek wygląda raczej na pułapkę. Musiały się jednak trzymać razem. Gorsze od utknięcia w miejscu było tylko rozproszenie i utknięcie. Przepuścił oddział i ruszył za nim. Kilku Niebieskich pozostało z tyłu, strzelając w górę z łuków plazmowych do Bharaputran, którzy przypominali mu… pasterzy gnających stado bezwolnych owieczek. Miały to być ostrzegawcze strzały w niebo, ale jednemu z komandosów poszczęściło się, ponieważ promień z jego łuku plazmowego trafił Bharaputranina, który nierozważnie próbował przemknąć skrajem dachu sąsiedniego budynku. Tarcza pochłonęła strzał, jednak jej właściciel stracił równowagę i z krzykiem runął w dół. Miles starał się nie słyszeć dźwięku, z jakim jego ciało uderzyło w beton, ale nie udało mu się, mimo że wcześniej ogłuszył go granat. Krzyk ustał.
Miles wbiegł do budynku, pokonał korytarz i wpadł w jakieś duże podwójne drzwi, poganiany przez zaniepokojonego Thorne’a, który czekał, by go osłaniać.
— Zostanę z tyłu — zaofiarował się Thorne.
Czyżby zamierzał umrzeć bohaterską śmiercią, aby uniknąć nieuchronnego sądu wojennego? Przez chwilę Milesowi przemknęła nawet myśl, by mu na to pozwolić. Tak postąpiłby prawdziwy Vor. Starzy Vorowie potrafili być czasem bandą drani.
— Zaprowadź klony do wahadłowca — warknął w odpowiedzi Miles. — Skończ to, co zacząłeś. Skoro tyle płacę, chcę dostać to, za co płacę.
Thorne obnażył zęby, ale skinął głową. Obaj popędzili za resztą oddziału.
Podwójne drzwi prowadziły do olbrzymiego pomieszczenia z betonową posadzką, wypełniającego niemal cały budynek. Pod dźwigarami wysokiego sufitu zawieszono pomalowane na czerwono i zielono pomosty przystrojone splątanymi zwojami tajemniczych kabli. Kilka górnych lamp dawało mdłe, nieprzyjemne światło, rzucające zwielokrotnione cienie. Miles zmrużył w półmroku oczy, prawie do końca opuszczając ekran podczerwieni. Pomieszczenie było zapewne jakąś dużą salą zgromadzeń, choć w tym momencie nie odbywało się tu żadne spotkanie. Quinn i Mark zawahali się, czekając, aż do nich dołączą, mimo ponaglających gestów Milesa.
— Dlaczego stajecie? — rzucił wściekle głosem, w którym wyczuwało się nutę lęku. Zatrzymał się obok nich.
— Uwaga! — wrzasnął ktoś. Quinn obróciła się na pięcie, unosząc łuk plazmowy i szukając celu. Mark otworzył usta, jak gdyby im chciał nadać kształt owalu własnego kaptura.
Miles zobaczył Bharaputranina, ponieważ przez ułamek sekundy patrzyli sobie prosto w oczy. Oddział bharaputrańskich snajperów w brązowych mundurach przedostał się tu zapewne tunelami. Wspinali się na dźwigary i wyglądali na niewiele lepiej uzbrojonych niż Dendarianie, których ścigali. Ten Bharaputranin miał jakąś ręczną wyrzutnię pocisków wycelowaną prosto w niego. Lufa bluznęła płomieniem.
Oczywiście Miles nie widział pocisku ani podczas lotu, ani wtedy, gdy trafił go w pierś. Zobaczył tylko, jak jego pierś wybucha jak rozkwitający na czerwono kwiat. Nie usłyszał towarzyszącego temu dźwięku, lecz poczuł, jakby ogromny młot uderzył go w plecy. W oczach zawirowały mu inne kwiaty, czarne, zasnuwając wszystko nieprzejrzystą zasłoną.
Zdumiał się, nie własnymi myślami, bo nie było czasu na myślenie, ale tym, ile zdołał poczuć w tak krótkiej chwili, gdy z ostatnim skurczem serca krew przestała dopływać do mózgu. Sala przechyliła się na bok… ból nie do zniesienia… wściekłość i oburzenie… i bezbrzeżny żal, trwający tylko nieskończenie krótką chwilę, lecz nieskończenie głęboki. Zaraz, przecież nie zdążyłem…
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mark stał tak blisko, że huk eksplodującego pocisku pogrążył go w ciszy, atakując jego uszy i zagłuszając inne dźwięki. Wszystko stało się za szybko, by cokolwiek zrozumieć, za szybko, by zamknąć oczy i nie dopuścić do siebie tego widoku. Mały człowiek, który wcześniej wrzeszczał i poganiał ich naprzód, poleciał do tyłu jak szara szmata, z rozpostartymi ramionami i wykrzywioną twarzą. Krew trysnęła łukiem na Marka z parzącą siłą, zmieszana z kawałkami tkanek. Quinn miała skąpany w jasnej czerwieni cały lewy bok.
A więc nie jesteś ideałem, brzmiała pierwsza absurdalna myśl, jaka przyszła mu do głowy. Wstrząsnęła nim ta nieoczekiwana bezbronność. Nie sądziłem, że może ci się stać coś złego. Niech cię szlag, nie sądziłem, że może…
Quinn krzyczała przeraźliwie, wszyscy odsunęli się od nich i tylko on stał jak sparaliżowany, sam w absolutnej ciszy. Miles leżał na betonie z rozpłataną piersią i otwartymi ustami, nieruchomy. Nie żyje. Nieraz widział już martwych ludzi, więc nie miał wątpliwości.
Quinn z szaleństwem w oczach otworzyła do Bharaputran ogień z łuku plazmowego, strzelając raz za razem, aż zaczęły spadać na nich niebezpiecznie gorące fragmenty sufitu. Jeden z Dendarian podbił jej dłoń trzymającą broń.
— Taura, bierz ich! — Quinn wolną ręką wskazała w górę.
Monstrualna sierżant strzeliła zakończoną hakiem liną, która owinęła się wokół dźwigara. Wspięła się po niej z niewiarygodną szybkością, jak szalony pająk. Mark prawie nie mógł jej śledzić, gdy skakała z nieludzką zwinnością z pomostu na pomost miedzy plamami światła i cienia, dopóki na beton nie zaczęli spadać ludzie Bharaputry ze skręconymi karkami. Nafaszerowane elektroniką pancerze nie stanowiły żadnej osłony przed szponiastymi łapami rozwścieczonej olbrzymki. Trzej ludzie spadli z impetem w strumieniu własnej krwi, z rozerwanymi gardłami; jeden z dendariańskich komandosów przebiegający przez salę omal nie zginął przygnieciony ciałem wroga. Nowoczesna sztuka wojenna nie była taka krwawa. Broń miała higienicznie i czysto ugotować nieprzyjaciela niczym jajko w skorupce.
Quinn nie zwracała na to uwagi, jak gdyby prawie jej nie obchodziły skutki własnego rozkazu. Uklękła przy Milesie, wyciągając drżące dłonie i zastygając w niezdecydowaniu. W końcu zdjęła mu hełm, potem rzuciła na podłogę własny i na szary kaptur nałożyła hełm Milesa. Zaczęła poruszać ustami, sprawdzając kanały i nawiązując kontakt z resztą. Widocznie hełm nie uległ żadnym uszkodzeniom. Wydawała rozkazy ludziom osłaniającym ich na zewnątrz, załodze desantowca i jeszcze komuś.
— Norwood, wracaj tutaj, wracaj tutaj. Tak, weź ze sobą. Natychmiast, nie ma chwili do stracenia, Norwood! — Odwróciła się na moment od Milesa, aby krzyknąć: — Taura, zabezpiecz budynek! — Sierżant przekazała z góry rozkazy uwijającym się ludziom.
Quinn wyciągnęła z pochwy na pasie nóż wibracyjny i zaczęła rozcinać Milesowi mundur polowy, zdejmując z niego pas i kombinezon z siatką ochronną i odsuwając na bok zakrwawione strzępy materiału. Uniosła wzrok, a Mark, podążając za jej spojrzeniem, ujrzał wracającego z lotopaletą sanitariusza, który ciągnął swój ciężar nad betonową podłogą. Lotopaletą neutralizowała działanie grawitacji, ale nie masę; siła inercji ciężkiej kriokomory nie pozwalała mu biec, przeszkadzała mu także, gdy zatrzymał się i postawił lotopaletę obok nieżyjącego dowódcy. Za sanitariuszem, jak kaczątka za matką, podążało pół tuzina klonów zbitych w ciasną gromadkę i oglądających w przerażeniu skutki krótkiej strzelaniny.
Sanitariusz patrzył to na Milesa, to na załadowaną lotopaletę.
— Komandor Quinn, to na nic. Nie zmieszczą się oboje.
— Co na nic. — Quinn dźwignęła się na nogi, a jej głos brzmiał szorstko. Zdawała się nie zauważać płynących jej po twarzy łez, które żłobiły różowe ślady na spryskanej krwią skórze. — Co na nic. — Spojrzała ze smutkiem na błyszczącą kriokomorę. — Wyrzuć ją.
— Quinn, nie mogę!
— Rozkazuję. Na moją odpowiedzialność.
— Quinn… — W głosie sanitariusza słychać było autentyczne cierpienie. — Czy on wydałby taki rozkaz?
— Właśnie stracił prawo głosu. No dobrze. — Wzięła głęboki oddech. — Ja to zrobię. Zabierz się do fazy wstępnej.
Zacisnąwszy zęby, przystąpił do wypełniania rozkazu. Otworzył drzwi na końcu komory i wysunął tacę ze sprzętem. Wszystkie instrumenty były w nieładzie, ponieważ już ich użyto, a potem spakowano w wielkim pośpiechu. Rozwinął z izolacji kilka zrolowanych sporych butelek.
Quinn nacisnęła zamek i otworzyła komorę. Wieko odskoczyło z hałasem i uniosło się. Sięgnęła do środka, rozpinając coś, czego Mark nie widział. I nie chciał widzieć. Syknęła, gdy od jej dłoni oderwała się zamrożona w jednej chwili skóra, ale Quinn sięgnęła ponownie. Ze stłumionym jękiem wydobyła z komory zielonkawe, posiniałe nagie ciało kobiety i złożyła na podłodze. Była to zmasakrowana Dendarianka, która osłaniała ich wcześniej z góry na motolocie, Phillipi. Patrol Thorne’a, nie zważając na ogień Bharaputran, odnalazł ją w końcu niedaleko strąconego pojazdu, jakieś dwa budynki od miejsca, w którym zgubiła hełm. Miała złamany kręgosłup, złamane kończyny; umierała wiele godzin, mimo heroicznego wysiłku sanitariusza Zielonych. Quinn uniosła głowę, spostrzegając wpatrzonego w nią Marka. W oczach miała pustkę.
— Nie masz nic do… zawiń ją. — Wskazała na Phillipi, a potem pospiesznie wróciła do Milesa, którym zajmował się klęczący przy nim sanitariusz Niebieskich.
Mark otrząsnął się wreszcie z paraliżu, podszedł do kriokomory i wśród instrumentów znalazł cienką folię termiczną. Bał się sinego ciała, ale bardziej przeraziła go Quinn, nie śmiał się więc jej sprzeciwić. Rozłożył srebrną folię i zawinął w nią zimną i martwą kobietę. Była sztywna i ciężka.
Kiedy się podniósł, usłyszał przyciszony głos sanitariusza, który zanurzał dłonie bez rękawiczek w krwawej jamie, stanowiącej niegdyś klatką piersiową Milesa Vorkosigana.
— Nie mogę znaleźć końca. Gdzie to się, do cholery, kończy? Przynajmniej aorta, cokolwiek…
— Skończyło się cztery minuty temu — warknęła Quinn, ponownie wydobyła nóż wibracyjny i przecięła gardło Milesa — zrobiła dwa dokładne nacięcia, nie naruszające jednak tchawicy. Wsunęła palce w powstałą ranę. Sanitariusz uniósł wzrok i rzekł:
— Upewnij się, że to tętnica, a nie żyła szyjna.
— Staram się. Nie są oznaczone kolorowym kodem. — Znalazła coś jasnego i gumowatego. Z izolowanego pojemnika wyciągnęła rurkę i wcisnęła jej plastikową końcówkę do domniemanej tętnicy. Włączyła zasilanie; zabzyczała mała pompa, wtłaczając szklisty zielonkawy kriopłyn do przezroczystej rurki. Quinn wyciągnęła z pojemnika drugą rurkę i wsunęła jej koniec z drugiej strony szyi Milesa. Z przeciętych naczyń zaczęła płynąć krew, zalewając jej ręce i chlapiąc wszystko dookoła; nie tryskała falami w rytmie skurczów serca, ale płynęła martwym, nieprzerwanym strumieniem. Rozlała się na podłodze w połyskującą kałużę, potem ruszyła cieniutką karminową strużką w dół jakiegoś zagłębienia posadzki. Zdumiewająca ilość krwi. Zbite w gromadkę klony płakały. Mark czuł bolesne pulsowanie w skroniach, od którego ciemniało mu w oczach.
Quinn nie wyłączała pomp, dopóki z rurki nie zaczęła wypływać zielonkawa przezroczysta ciecz. Tymczasem sanitariusz odnalazł widocznie to, czego szukał, i zainstalował jeszcze dwie rurki. W ranie wezbrała mieszanina krwi i kriopłynu. Strużka zmieniła się w prawdziwą rzekę. Sanitariusz zdjął Milesowi buty i skarpety, po czym zbadał czujnikami obnażone i blade stopy.
— Już prawie… cholera, zużyliśmy prawie wszystko. — Podbiegł do automatycznego pojemnika, który sam się wyłączył i mrugał czerwoną lampką wskaźnika.
— Ja już nie mam nic — powiedziała Quinn.
— Prawdopodobnie wystarczy. Oboje byli nieduzi. Zaciśnij końcówki… — Rzucił jej jakiś błyszczący instrument, który złapała w powietrzu. Pochylili się nad drobnym ciałem. — No to do komory — rzekł sanitariusz. Quinn przytrzymywała głowę Milesa, a sanitariusz chwycił go za tułów i biodra. Ręce i nogi zwisały bezwładnie. — Lekki… — Szybko włożyli nagie ciało do kriokomory, zostawiając na podłodze przesiąknięty krwią mundur. Quinn powierzyła sanitariuszowi wykonanie ostatnich połączeń, a sama odwróciła wzrok i zaczęła mówić do hełmu. Nie patrzyła na leżący u jej stóp długi srebrzysty pakunek.
Do sali wbiegł Thorne. Gdzie on się podziewał? Dał znak Quinn i wskazując ruchem głowy ciała Bharaputran, zameldował:
— Na pewno weszli przez tunele. Kazałem zabezpieczyć wyjścia. — Popatrzył zrozpaczony na kriokomorę. Hermafrodyta wyglądał, jak gdyby nagle przybyło mu parę lat. Jak gdyby się… postarzał.
Quinn skinieniem głowy przyjęła meldunek do wiadomości.
— Przełącz się na kanał 9-C. Mamy kłopoty na zewnątrz.
Mark ocknął się z odrętwienia i poczuł, że budzi się w nim nikłe zainteresowanie. Ponownie włączył swój hełm, który w rozpaczy i beznadziei wyłączył wiele godzin temu, gdy dowodzenie przejął Thorne. Ustawił odbiór na tym samym kanale co komandor.
Osłaniających ich łudzi Pomarańczowych i Niebieskich mocno naciskały wzmocnione oddziały sił bezpieczeństwa. Zauważywszy, że Quinn długo zwleka z opuszczeniem budynku, Bharaputranie zlecieli się jak muchy do padliny. Na pokładzie wahadłowca znalazło się już dwie trzecie klonów, więc wróg przestał kierować tam ogień, ale zaczął szybko gromadzić oddziały powietrznodesantowe, krążące w górze jak sępy. Quinn i reszcie groziło, że zostaną okrążeni i odcięci.
— Musi być inna droga — mruknęła Quinn. Włączyła inny kanał. — Poruczniku Kimura, co u ciebie? Wciąż słaby opór?
— Wręcz przeciwnie, twardy aż miło. Mam teraz pełne ręce roboty, Quinnie. — Piskliwy i dziwnie wesoły głos Kimury przerywały zakłócenia świadczące o częstym użyciu ognia plazmowego i lustrzanej tarczy. — Wykonaliśmy zadanie i wycofujemy się. W każdym razie próbujemy. Później pogadamy, dobra? — Znów usłyszeli szum zakłóceń.
— Jakie zadanie? Uważaj na swój wahadłowiec, słyszysz mnie? Może będziecie musieli po nas przylecieć. Melduj się, gdy tylko poderwiesz maszynę.
— W porządku. — Chwila ciszy. — Dlaczego na tym kanale nie ma admirała, Quinnie?
Quinn zacisnęła z bólem powieki.
— Chwilowo… jest poza zasięgiem. Do roboty, Kimura!
Odpowiedź porucznika, jeśli w ogóle jakakolwiek padła, utonęła w kolejnej fali zakłóceń. W hełmie Marka nie było żadnego programu dotyczącego zadania Kimury, lecz porucznik nadawał chyba spoza kompleksu medycznego. Jakiś manewr obliczony na zmylenie przeciwnika? Jeśli tak, to Kimura odciągnął od nich o wiele za mało żołnierzy. Przez inny kanał zameldował się z pokładu wahadłowca sierżant Framingham, ponaglając Quinn, a niemal równocześnie zgłosiła się osłona z Oddziału Pomarańczowych, która pod naporem siły musiała opuścić następne stanowisko obrony.
— Czy wahadłowiec mógłby wylądować na tym budynku i nas zabrać? — zapytała Quinn, wpatrując się w dźwigary pod sufitem.
Thorne zmarszczył brwi, podążając za jej spojrzeniem.
— Chyba wgniótłby dach.
— Cholera. Macie jakieś inne pomysły?
— Dołem — odezwał się nieoczekiwanie Mark. Oboje Dendarianie drgnęli, ale zanim rozpłaszczyli się na podłodze, zorientowali się, co ma na myśli. — Dołem, tunelami. Bharaputranie tamtędy weszli, my możemy wyjść.
— To labirynt — zaprotestowała Quinn.
— Mam mapę — odparł Mark. — Cały Oddział Zielonych ma ją załadowaną do pamięci. Zieloni mogą poprowadzić.
— Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym wcześniej? — warknęła zupełnie bez sensu Quinn, jakby nie pamiętała, że nie było żadnego „wcześniej”.
Thorne przytaknął skinieniem głowy, po czym zaczął pospiesznie oglądać holomapę na wyświetlaczu hełmu.
— Da się zrobić. Jest trasa — prowadzi do budynku za waszym wahadłowcem, Quinn. Obrona bharaputrańska jest tam słaba i kieruje uwagę w drugą stronę. Poza tym na dole nie pomoże im przewaga liczebna.
Quinn wbiła wzrok w podłogę.
— Nie cierpię grzebać się w ziemi. Potrzebuję przestrzeni, że by czuć się swobodnie, żeby oddychać. No dobrze, zróbmy to. Sierżancie Tauro!
Po trwającej jeszcze parę chwil krzątaninie i wysadzeniu kilku drzwi mały oddział ruszył w dalszą drogę, zjeżdżając rurą windową i wchodząc do tuneli technicznych. Przed główną grupę wysłano zwiad. Taura kazała sześciu klonom nieść opakowane w srebrną folię ciało Phillipi złożone na trzech metalowych belkach, które wyrwała z balustrad pomostów. Jak gdyby istniała jeszcze resztka nadziei, że uda się wskrzesić dzielną Dendariankę.
Mark szedł obok lotopalety z kriokomorą, którą ciągnął niespokojny sanitariusz. Kątem oka zerknął na przezroczystą pokrywę. Jego pierwowzór leżał z otwartymi, poszarzałymi ustami, blady i nieruchomy. Mróz wymalował wzory wzdłuż uszczelnienia, a z urządzenia chłodzącego buchało wydalone ciepło. Na czujnikach podczerwieni wroga komora będzie płonęła jak ognisko. Mark zadrżał i nachylił się bliżej ciepłego promieniowania. Był głodny i zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Do diabła z tobą, Milesie Vorkosigan. Tyle ci chciałem powiedzieć, a teraz nie słuchasz.
Prosty tunel, którym maszerowali, przechodził pod kolejnym budynkiem, prowadząc przez podwójne drzwi do szerokiego holu, gdzie kończyło się wiele różnych przejść; były tu rury windowe, schody awaryjne, inne tunele i szafki techniczne. Wszystkie drzwi zostały otwarte lub wysadzone przez żołnierzy ze zwiadu, którzy szukali Bharaputran. W powietrzu unosił się ostry zapach dymu i intensywna woń, jaką pozostawia po sobie działanie łuku plazmowego. Niestety, w tym rozwidleniu zwiadowcy trafili chyba na tych, których szukali.
Zgasły światła. Wokół Marka zamknęły się ekrany na dendariańskich hełmach, włączono podczerwień. Poszedł za ich przykładem i po chwili patrzył zdezorientowany na świat pozbawiony kolorów. W hełmie słyszał trzask nakładających się na siebie głosów zwiadowców, którzy biegli tyłem w stronę holu dwoma różnymi korytarzami, strzelając z łuków plazmowych, plujących oślepiającym płomieniem. Z rury windowej wysypało się czterech Bharaputran, rozcinając na dwie części kolumnę Quinn. Powstało ogromne zamieszanie i rozpoczęła się walka wręcz. Jakiś Dendarianin, biorąc zamach, przypadkiem powalił na ziemię Marka, który schronił się za lotopaletą.
— Nie ma osłony — jęknął sanitariusz, przywierając ciałem do kriokomory. Nad głowami całkiem blisko śmigały łuki ognia. — Wystarczy jeden celny strzał i…
— Do rury windowej — krzyknął do niego Mark. Sanitariusz skinął głową i popchnął lotopaletę do najbliższego ciemnego otworu, gdzie nie dostrzegli Bharaputran. Rura windowa była wyłączona albo przeciwne pola grawitacyjne uszkodziło obwody w windzie i palecie. Sanitariusz wdrapał się na kriokomorę jak na konia i zaczął znikać Markowi z oczu. Ruszył za nim jeden z żołnierzy, spuszczając się do wnętrza rury po drabinie awaryjnej. Gdy Mark gramolił się na nogi, trzy razy z rzędu trafił w niego łuk plazmowy, znowu go przewracając. Pole lustrzane z hałasem odbiło ogień, rozbłyskując niebiesko, natomiast on przeturlał się przez fale gorąca w stronę rury windowej. Zaczął śladem tamtego żołnierza schodzić po drabinie, by zniknąć z linii ognia.
Ale nie do końca mu się udało. U wejścia błysnął hełm bharaputrański, a potem ciemność rozdarł jak błyskawica ogień łuku plazmowego. Żołnierz pomógł sanitariuszowi zabrać lotopaletę ze strzelnicy, w jaką nieoczekiwanie zmieniła się rura windowa, i wypchnąć ją przez najniższe wejście, gdzie po chwili sam się wcisnął. Mark gramolił się za nimi, czując się jak żywa pochodnia spowita siatką i żarząca się trzaskającym błękitnym blaskiem. Ile to już było strzałów? Stracił rachubę. Ile jeszcze tarcza wytrzyma, zanim się wypali?
Dendarianin zajął pozycję strzelecką, celując w stronę rury windowej, ale nie szedł za nimi żaden Bharaputranin. Stali w ciemnym i cichym zaułku, gdzie dobiegało jedynie echo odgłosów toczącej się na górze walki. Było to pomieszczenie znacznie mniejsze od tamtego i prowadziły z niego tylko dwa wyjścia. Słabe żółte światła awaryjne na podłodze dawały złudne poczucie ciepła i bezpieczeństwa.
— Do diabła — rzekł sanitariusz, spoglądając w górę. — Chyba właśnie trafiliśmy w ślepą uliczkę.
— Niekoniecznie — odparł Mark. Ani sanitariusz, ani żołnierz nie byli z Oddziału Zielonych, lecz hełm Marka naturalnie został zaprogramowany tak jak hełmy Zielonych. Włączył holomapę, znalazł ich obecną lokalizację, a komputer wytyczył trasę. — Z tego poziomu też się tam dostaniemy. Tylko trochę dookoła, ale spotkanie z Bharaputranami jest dzięki temu mniej prawdopodobne.
— Chcę to zobaczyć — oświadczył sanitariusz.
Z ociąganiem, ale i z ulgą Mark podał mu swój hełm. Sanitariusz wcisnął go na głowę i przez chwilę studiował czerwoną linię wijącą się przez wyświetlony trójwymiarowy plan kompleksu medycznego. Mark ostrożnie zajrzał do rury windowej. Na górze nie czaił się żaden Bharaputranin, a odgłosy bitwy były przytłumione, jakby coraz bardziej się oddalały. Odwrócił się, napotykając utkwione w sobie spojrzenie dendariańskiego żołnierza, którego oczy błyszczały zza ekranu. Nie, nie jestem twoim admirałem. Przykre, co? Żołnierz najwyraźniej był zdania, że Bharaputranie zastrzelili nie tego malca, którego powinni. Mark zrozumiał to bez słów. Zgarbił się.
— Dobra — zdecydował sanitariusz. Mimo opuszczonego ekranu w hełmie widać było, że zaciska szczęki.
— Jeżeli się pospieszycie, może nawet dotrzecie tam przed komandor Quinn — rzekł Mark. Wciąż trzymał hełm sanitariusza. Z góry nie dochodziły już żadne dźwięki. Miał gonić ostrzeliwującą się grupę Quinn czy zostać i próbować pomóc transportować lotopaletę? Nie wiedział, czy bardziej boi się Quinn, czy ognia, jaki ściągał na siebie jej oddział. W każdym razie przy kriokomorze będzie chyba bezpieczniej.
Głęboko nabrał powietrza.
— Zatrzymaj mój hełm. Wezmę twój. — Sanitariusz i komandos popatrzyli na niego nieprzychylnie, wręcz z odrazą. — Pójdę z Quinn i klonami. — Ze swoimi klonami. Czy Quinn w ogóle mogło obchodzić ich życie?
— Więc idź — powiedział sanitariusz. Obaj z żołnierzem zabrali lotopaletę za drzwi, nie oglądając się za siebie. Z pewnością uznali, że bardziej byłby dla nich ciężarem niż wsparciem, więc z ulgą uwolnili się od jego towarzystwa.
Z ponurą miną wspiął się z powrotem po drabinie w rurze windowej. Kiedy na poziomie jego oczu pojawiła się podłoga holu, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał masę zniszczeń. Z duszącym dymem mieszała się para z instalacji tryskaczowej. W holu leżało na brzuchu nieruchome ciało w brązowym uniformie. Podłoga była mokra i śliska. Wyskoczył z rury i pomknął jak spłoszony koń przez korytarz, którym musieli pójść Dendarianie, jeżeli trzymali się zaplanowanej trasy. Kolejne zniszczenia — ślady po plazmie — upewniły go, że jest na właściwej drodze.
Skręcił za róg, ale nagle zahamował i cofnął się, znikając za załomem. Bharaputranie nie zauważyli go; patrzyli w przeciwną stronę. Zaczął wracać korytarzem, próbując równocześnie niezdarnie wybrać kanał w nieznanym hełmie. Wreszcie odnalazł Quinn.
— Komandor Quinn? Ee… tu Mark.
— Gdzie ty, do cholery, jesteś? I gdzie jest Norwood?!
— Wziął mój hełm. Poszedł z kriokomorą inną trasą. Jestem za wami, ale nie mogę dołączyć. Przede mną jest co najmniej czterech Bharaputran w pełnym uzbrojeniu, w pancerzach kosmicznych, podchodzą was z tyłu. Uważajcie.
— Do diabła, mają przewagę liczebną. Jeszcze tego brakowało. — Quinn zamilkła. — Nie, poradzę sobie z nimi. Mark, znikaj stamtąd, wracaj do Norwooda. Biegiem!
— Co chcesz zrobić?
— Zrzucić na tych drani dach. Bardzo im się przydadzą pancerze kosmiczne. Uciekaj!
Gdy usłyszał, co Quinn planuje, skoczył na drabinę do pierwszej rury windowej, jaką napotkał, i zaczął błyskawiczną wspinaczkę, w ogóle się nie zastanawiał, dokąd prowadzi ta droga. Nie chciał schodzić pod ziemię niżej niż to konieczne, gdy…
Czuł się jak podczas trzęsienia ziemi. Chwycił się mocno drabiny, rura zaczęła się wyginać i trzeszczeć, a grzmot przeszył wstrząsem jego ciało. Chwilę później było po wszystkim, jeśli nie liczyć dudniącego echa. Podjął przerwaną wspinaczkę. Nad głową miał światło dzienne, które srebrzyście rozjaśniało wejście do rury.
Wyszedł na parter budynku urządzonego jak luksusowe biuro. Okna były popękane i poznaczone drobnymi gwiazdkami. Wybił w jednym z nich dziurę, wygramolił się na zewnątrz i podniósł ekran podczerwieni. Połowa innego budynku po jego prawej ręce zapadła się, tworząc olbrzymi krater. W powietrzu unosiły się kłęby duszącego pyłu. Bharaputranie dzięki swoim sztywnym pancerzom pewnie jeszcze żyli pod gruzami, ale aby się do nich dostać, ratownicy musieliby kopać wiele godzin. Ciężko dysząc w jasnym świetle dnia, Mark uśmiechnął się mimo strachu, który odczuwał.
Hełm sanitariusza nie miał takich możliwości podsłuchiwania jak jego hełm naczelnego dowódcy, lecz mimo to znów usłyszał głos Quinn:
— Dobra, Norwood, idźcie dalej — mówiła. — Ale migiem! Framingham! Słyszałeś to? Pilnuj Norwooda. Zacznij ściągać swoich ludzi z osłony. Startuj, kiedy tylko Norwood i Tonkin znajdą się na pokładzie. Kimura! Jesteś w powietrzu? — Krótka pauza; Mark nie słyszał odpowiedzi Kimury, kimkolwiek i gdziekolwiek był ten żołnierz. Ale domyślił się jej treści z reakcji Quinn. — Właśnie przygotowaliśmy ci nowe lądowisko. Trochę nierówne, ale da się usiąść. Kieruj się moim sygnałem, schodź prosto do krateru. Zmieścisz się. Tak, ty też, zbadałam laserem, ty też możesz tu lądować. Teraz możesz już ryzykować wahadłowiec, Kimura. Czekam!
On również zaczął się kierować w stronę krateru, przemykając wzdłuż bocznej ściany budynku, chroniąc się pod jego wystającymi częściami, dopóki stukot spadających odłamków betonu nie powiedział mu, że uszkodzona przez wybuch konstrukcja balkonu długo już nie wytrzyma. Zostać tu i umrzeć pod balkonem czy wyjść na otwartą przestrzeń i zginąć od strzału? Tak czy inaczej, na pewno dokona złego wyboru. Jak brzmiała ta sentencja, która tak często powtarzała się w podręcznikach wojskowych Vorkosigana? Żaden plan bitwy nie przetrwa pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem. Taktyka i kaprysy Quinn zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz postanowiła wykorzystać powstały otwór w ziemi. Usłyszał coraz głośniejszy ryk nadlatującego wahadłowca, więc wybiegł spod balkonu, który drżąc od wibracji, groził zwaleniem. Jeden koniec nie wytrzymał i runął z hukiem. Mark biegł dalej. Niech bharaputrańscy snajperzy próbują strzelać do ruchomego celu.
Quinn ze swoim oddziałem odważyła się wybiec na otwartą przestrzeń w momencie, gdy wahadłowiec, rozstawiwszy nogi jak monstrualny owad, ostrożnie sadowił się w kraterze. Kilku ostatnich Bharaputran zajmowało jeszcze pozycje na dachu przeciwległego budynku i nękało ich ogniem. Mieli jednak tylko łuki plazmowe i nadal uważali, żeby nie trafić klonów — choć jedna z różowo ubranych dziewczynek krzyknęła, bo zahaczyła o wiązkę odbitą od dendariańskiej tarczy lustrzanej. Na szczęście doznała jedynie lekkich oparzeń, bolesnych, ale niegroźnych dla życia. Płakała roztrzęsiona, lecz dendariański komandos, nie zważając na to, złapał ją i poprowadził w stronę włazu desantowca, z którego zaczął się wysuwać trap.
Kilku Bharaputran, straciwszy nadzieję na pokonanie wahadłowca zwykłą bronią snajperską, zmieniło taktykę. Zaczęli skupiać ogień na Quinn, posyłając strzał za strzałem prosto w jej przeciążoną tarczę. Pod zmasowanym ogniem komandor chwiała się na nogach, rozbłyskując co chwilę błękitnym blaskiem. Klony i Dendarianie prędko wbiegali po trapie na pokład.
Hełmy dowódców ściągają ogień. Nie miał innego wyjścia, tylko przebiec przed Quinn. Powietrze wokół niego zajaśniało od energii jego tarczy lustrzanej, ale ten moment wystarczył, żeby Quinn odzyskała równowagę. Chwyciła go za rękę i razem pokonali sprintem trap, wchodząc na pokład ostatni. Wahadłowiec szarpnął i wzniósł się w powietrze, chowając trap w chwili, gdy oboje wpadli do środka przez właz, który natychmiast się zamknął. Cisza zadźwięczała im przeraźliwie w uszach.
Mark przewrócił się na plecy i leżał, chwytając łapczywie powietrze. Płuca paliły go żywym ogniem. Quinn siedziała, a jej zaczerwieniona twarz wyraźnie odcinała się od szarego kaptura. Niewielkie oparzenie, jak od nadmiaru słońca. Po trzech głębokich oddechach zamknęła usta i z lękiem dotknęła policzków. Mark przypomniał sobie, że tej kobiecie plazma wypaliła kiedyś całą twarz. Ale to zdarzyło się dawno temu. Tym razem twarz ocalała. Tym razem.
Quinn uklękła i znów zaczęła przerzucać kanały w swoim hełmie, który o mały włos, a ściągnąłby na nią zgubę. Po chwili zerwała się z podłogi i pobiegła naprzód, obijając się po drodze, ponieważ podczas nabierania prędkości wahadłowcem mocno szarpało. Mark usiadł, rozglądając się wokół siebie zdezorientowany. Rozpoznał sierżant Taurę, Thorne’a i klony. Resztę stanowili nieznani mu Dendarianie, prawdopodobnie z Oddziału Żółtych pod dowództwem porucznika Kimury, niektórzy mieli na sobie szare mundury polowe, inni pełny rynsztunek kosmiczny. Ich stroje wydawały się raczej podniszczone. Wszystkie cztery koje dla rannych umieszczone z tyłu desantowca zostały zajęte, a piątego komandosa trzeba było położyć na podłodze. Jednak opiekująca się nimi lekarka nie wykazywała żadnej nerwowości. Spokojnie krzątała się przy pacjentach, których stan był widocznie na tyle stabilny, że mogli czekać na dalsze leczenie w bardziej sprzyjających warunkach. Kriokomora Żółtych została jednak zajęta. Rokowania zawiniętej w folię Phillipi były tak złe, że Mark zastanawiał się, czy będą próbowali dalej ją zamrażać, kiedy znajdą się na pokładzie „Peregrine’a”. Poza Dendarianką i kriokomorą nie dostrzegł więcej przykrytych ciał, żadnych worków na zwłoki — oddziałowi Kimury widocznie udało się szczęśliwie wypełnić misję.
Wahadłowiec przechylił się; krążyli, nie wchodząc jeszcze na orbitę. Mark cicho jęknął i wstał, żeby sprawdzić, dokąd poszła Quinn.
Gdy zobaczył jeńca, stanął jak wryty. Mężczyzna siedział ze związanymi z tyłu rękami i przypięty do fotela, a pilnowało go dwoje Dendarian z Oddziału Żółtych, wysoki mężczyzna i muskularna kobieta, która giętkością ruchów i nieruchomymi oczyma przypominała Markowi węża. Jeniec wyglądał na czterdzieści kilka lat i miał na sobie brązową tunikę oraz spodnie. Spod złotego kółka, którym spiął z tyłu włosy, wymykały się niesforne kosmyki, opadając mu na twarz. Nie szamotał się, lecz siedział spokojnie, czekając na rozwój wypadków z chłodną cierpliwością, która doskonale pasowała do bezruchu kobiety-węża.
Bharaputra. Ten Bharaputra, baron Bharaputra, Vasa Luigi we własnej osobie. W ciągu ośmiu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy Mark widział go ostatni raz, nie zmienił się ani trochę.
Vasa Luigi uniósł wzrok, a gdy ujrzał Marka, w jego oczach błysnęło zdumienie.
— To pan, admirale — mruknął.
— Owszem — odparł odruchowo Mark głosem Naismitha. Zachwiał się, ponieważ wahadłowiec mocniej się przechylił. Starał się ukryć drżenie kolan będące skutkiem przerażenia i wyczerpania. W nocy poprzedzającej akcję też nie spał. Bharaputra tutaj?
Baron uniósł brew.
— Czyje to na pańskiej koszuli?
Mark spuścił wzrok na własną pierś. Długa plama krwi jeszcze nie zbrązowiała, wciąż była wilgotna, lepka i zimna. Przez chwilę miał ochotę odpowiedzieć: „Mojego brata”, aby zaszokować barona. Nie był jednak pewien, czy baronem cokolwiek potrafi wstrząsnąć. Chcąc uniknąć bardziej poufałej rozmowy, uciekł do przedniej części wahadłowca. Baron Bharaputra. Quinn i jej towarzysze postanowili igrać z ogniem, ale jak to sobie wyobrażają? Przynajmniej zrozumiał, dlaczego wahadłowiec może bezpiecznie krążyć w zasięgu ognia Bharaputran.
Zastał Quinn i Thorne’a w kabinie pilota razem z Kimurą, dowódcą Oddziału Żółtych. Quinn przejęła stanowisko łączności. Zsunęła szary kaptur, a jej wzburzone ciemne włosy zlepiał pot.
— Framingham! Melduj się! — krzyczała. — Musisz startować. Masz nad sobą bharaputrańskie posiłki.
Po drugiej strome pokładu załogowego siedział Thorne i wpatrywał się w holowidowy monitor operacyjny. Dwie kolorowe kropki oznaczające dendariańskie myśliwce zanurkowały, lecz nie udało się im rozerwać szyku wahadłowców wroga, które przesuwały się nad widmowym gwiezdnym modelem miasta wyobrażającym prawdziwe miasto znajdujące się pod nimi. Mark zerknął przez okno za ramieniem pilota, ale w jasnym smogu poranka nie mógł zobaczyć oryginału.
— Właśnie usiłujemy odzyskać rannego, pani komandor — powiedział głos Framinghama. — Za chwilę oddział powinien wrócić.
— Poza tym macie wszystkich? Macie Norwooda? Nie potrafię namierzyć jego hełmu!
Na chwilę zapadła cisza. Quinn zaciskała i otwierała dłonie. Paznokcie miała obgryzione do krwi.
Wreszcie Framingham odezwał się ponownie:
— Już go mamy. Mamy wszystkich, żywych i martwych, z wyjątkiem Phillipi. Nie chcę zostawiać nikogo w rękach tych łajdaków i jeżeli mogę coś zrobić…
— My mamy Phillipi.
— Dzięki Bogu! Wobec tego nikogo nie brakuje. Komandor Quinn, startujemy.
— Masz cenny ładunek, Framingham — powiedziała Quinn. — Spotykamy się pod osłoną ognia „Peregrine’a”. Twoich skrzydeł będą pilnować myśliwce. — Kropki na holomonitorze oderwały się od pełznącego wolno nieprzyjaciela, zostawiając go w tyle.
— A wasze skrzydła?
— Będziemy ci siedzieć na ogonie. Oddział Żółtych kupił nam bilet pierwszej klasy do bezpiecznego portu. Tym portem jest Stacja Fella.
— A potem odlatujemy?
— Nie. „Ariel” uległ wcześniej uszkodzeniom. Zostajemy w doku, wszystko zostało ustalone.
— Zrozumiałem. Do zobaczenia na miejscu.
Formacja dendariańska utworzyła w końcu zwarty szyk i ruszyła w górę. Mark opadł na fotel, chwytając się kurczowo oparcia. Obserwując monitor, zdał sobie sprawę, że wahadłowce myśliwskie były bardziej narażone na ogień niż desantowce. Jeden z myśliwców wyraźnie miał kłopoty z nabraniem prędkości. Trzymał się blisko wahadłowca Żółtych. Formacja dostosowała do niego swoje tempo. Ale przynajmniej raz wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kiedy wyszli z atmosfery i skierowali się w stronę orbity, bharaputrańskie myśliwce z ociąganiem zawróciły.
Zmęczona Quinn oparła łokcie na konsoli i ukryła zaczerwienioną twarz w dłoniach, trąc obolałe powieki. Thorne siedział blady, milczący. Wszyscy troje, Quinn, Thorne i Mark, mieli na sobie podobne ślady krwi, które wiązały ich niczym czerwona szarfa.
Wreszcie pojawiła się przed nimi Stacja Fella. Była to ogromna konstrukcja, największa z orbitalnych stacji transferowych wokół Obszaru Jacksona, gdzie mieściła się siedziba Domu Fell i jego główne miasto. Baron Fell utrzymywał wysoką pozycję, która bardzo mu się podobała. W delikatnej sieci wzajemnych powiązań Wielkich Domów, Dom Fell dysponował chyba największą siłą i zdolnością niszczenia przeciwników. Ale siła na Jacksonie rzadko przynosiła korzyści, tu osiągnięcia liczyło się w pieniądzach. Czym Dendarianie chcieli zapłacić za pomoc lub przynajmniej neutralność Fella? Osobą barona Bharaputry uwięzionego teraz w ładowni? Jaką wartość przetargową przedstawiały wobec tego klony, taką jak niewarte uwagi drobne? I pomyśleć, że gardził Jacksończykami za to, że są ucieleśnieniem bezdusznego handlu.
Stacja Fella wyłaniała się właśnie z cienia planety. Wędrująca linia rozdzielająca ciemność i światło słoneczne powoli odsłaniała ogrom budowli. Powoli wytracali prędkość, zbliżając się do ramienia stacji i podając namiary kontroli lotów Fella oraz uzbrojonym holownikom, które nagle pojawiły się obok, aby ich eskortować. Do stacji zbliżał się „Peregrine”. Desantowce i myśliwce okrążały swój macierzysty statek, podchodząc do blokad doków jak posłuszne dzieci. Sam „Peregrine” delikatnie zatrzymał się w wyznaczonym miejscu cumowania.
Szczęk blokad u lewej burty statku i syk zamków rękawa wyjściowego oznajmiły im, że są w domu. Dendarianie pospiesznie przetransportowali rannych z ładowni do szpitala pokładowego na „Peregrinie”, a potem wrócili i już wolniej przystąpili do rutynowych działań podczas cumowania. Quinn przemknęła obok nich, a po piętach deptał jej Thorne. Mark ruszył ich śladem, jak gdyby rzeczywiście łączyła ich śmiertelna krwawa szarfa.
Quinn biegła do bocznego włazu na sterburcie, gdzie wkrótce miał przycumować wahadłowiec Framinghama. Dotarli na miejsce w chwili, gdy przymocowano rękaw, dlatego na początku musieli przepuścić wynoszonych rannych. Mark z niepokojem rozpoznał wśród nich Tonkina, który wcześniej towarzyszył Norwoodowi. Tonkin zmienił rolę, z eskorty sam stał się pacjentem. Miał pociemniałą i nieruchomą twarz, gdy nieprzytomnego przenoszono go spiesznie na lotopaletę. Coś tu jest nie tak.
Quinn niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Z wahadłowca zaczęli wysiadać Dendarianie, prowadzili klony. Quinn zmarszczyła brwi i zaczęła sobie torować drogę przez tłum, kierując się na pokład wahadłowca.
Thorne i Mark także weszli przez rękaw i znaleźli się w chaosie spowodowanym brakiem grawitacji. Dzieci-klony płakały lub miały silne mdłości — Dendarianie usiłowali je złapać i skierować do wyjścia. Jeden z komandosów uzbrojony w ręczny generator próżni gonił krople ostatniego posiłku któregoś dziecka, aby wszyscy nie musieli ich wdychać. Wśród krzyków i gwaru trudno było zebrać myśli. Wrzaski Framinghama, usiłującego przywrócić wojskowy dryl i przyspieszyć wyprowadzenie przerażonych klonów z ładowni, nie przynosiły żadnego skutku.
— Framingham! — Quinn podpłynęła bliżej i złapała go za kostkę. — Framingham! Gdzie jest kriokomora, którą eskortował Norwood?
Spojrzał na nią, marszcząc brwi.
— Przecież sama pani powiedziała, pani komandor, że wy ją macie.
— Co?
— Powiedziała pani, że macie Phillipi. — Skrzywił usta ze wzburzeniem. — Do diabła, jeżeli ją zostawiłem, nie wiem…
— Zgadza się, mamy Phillipi, ale jej… już nie ma w kriokomorze. Norwood miał dostarczyć komorę do ciebie. Norwood i Tonkin.
— Nie mieli jej, kiedy mój patrol ich wyciągnął. Zabraliśmy ich obu. Norwood zginął. Dostał w oko jednym z tych cholernych granatów igłowych. Roztrzaskało mu głowę na kawałki. Ale nie zostawiłem jego ciała, jest w worku.
Hełmy dowódców przyciągają ogień. Wiedziałem… Nic dziwnego, że Quinn nie mogła połączyć się z Norwoodem.
— Kriokomora, Framingham! — W głosie Quinn zabrzmiał krzyk rozpaczy, jakiej Mark nigdy u niej nie słyszał.
— Nie widzieliśmy żadnej kriokomory, Quinn! Norwood i Tonkin jej nie mieli! Zresztą dlaczego miałaby być taka ważna, skoro nie było w niej Phillipi?
Quinn puściła jego nogę i odpłynęła w powietrzu, przyciągając do piersi nogi i kuląc się z bólu. Jej oczy były wielkie i ciemne. Powstrzymała się, by nie bluznąć stekiem przekleństw, zacisnęła zęby tak mocno, że zbielały jej dziąsła. Thorne zbladł jak ściana.
— Thorne — powiedziała Quinn, kiedy już odzyskała głos. — Połącz się z Eleną. Od tej chwili obydwa statki zachowują absolutną ciszę w eterze. Nie ma wyjść, przepustek ani kontaktów ze Stacją Fella bez mojego pozwolenia. Powiedz jej, żeby zabrała ze sobą porucznika Harta z „Ariela”. Chcę się z nimi natychmiast widzieć, osobiście. Idź.
Thorne skinął głową, obrócił się w powietrzu i odepchnął, zmierzając w stronę pokładu załogowego.
— O co chodzi? — spytał sierżant Framingham.
Quinn wolno wciągnęła powietrze.
— Framingham, zostawiliśmy na dole admirała.
— Co pani wygaduje, przecież stoi tutaj… — Palec sierżanta wycelował prosto w Marka. Jego dłoń zacisnęła się w pięść. — Och. — Zamilkł. — To jego klon.
Oczy Quinn płonęły; Mark czuł, jak przeszywają mu czaszkę niczym wiertła laserowe.
— Może nie — rzekła ze śmiertelnym znużeniem w głosie. — Dom Bharaputra wcale nie musi o tym wiedzieć.
— Tak? — Framingham zmrużył oczy, zastanawiając się nad jej słowami.
Nie! — krzyknął w duchu Mark. Cicho. Bardzo cicho.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czuł się, jakby zamknięto go w jednym pokoju z połową tuzina skacowanych seryjnych morderców. Mark słyszał oddech wszystkich osób siedzących przy oficerskim stole konferencyjnym. Narada odbywała się w sali odpraw przylegającej do głównej kabiny dowodzenia na „Peregrinie”. Oddech Quinn był najlżejszy i najszybszy, sierżant Taury — ciężki i złowrogi. Tylko Elena Bothari-Jesek, zajmująca swoje stałe miejsce u szczytu stołu, oraz porucznik Hart siedzący po jej prawej ręce byli ubrani w schludne stroje pokładowe. Reszta zjawiła się w tym, co miała na sobie podczas morderczej akcji — podartych ubraniach, wydzielających nieprzyjemną woń: Taura, sierżant Framingham, porucznik Kimura oraz Quinn, która siedziała po lewej ręce Eleny Bothari-Jesek. I oczywiście on, samotny na przeciwległym końcu podłużnego stołu.
Komandor Bothari-Jesek ze zmarszczonymi brwiami, bez słowa, puściła wokół stołu fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Sierżant Taura wzięła sześć. Tylko porucznik Kimura nie chciał się poczęstować. Taura podała tabletki przez stół Framinghamowi, zupełnie ignorując Marka, który marzył o nich jak spragniony człowiek o szklance wody i nagle poczuł się, jakby zawartość szklanki wylano na jego oczach prosto na pustynny piasek. Okrążywszy stół, fiolka wróciła do kieszeni pani komandor. Oczy Marka pulsowały w tym samym rytmie co skronie, a skóra z tyłu głowy zdawała się napięta jakby wysychał na słońcu.
Pierwsza przemówiła komandor Bothari-Jesek.
— Zwołaliśmy tę nagłą naradę, aby jak najszybciej odpowiedzieć na dwa pytania. Co, u diabła, się stało i co mamy dalej począć? Dostaniemy w końcu te rejestratory z hełmów?
— Tak jest — odrzekł sierżant Framingham. — Kapral Abromow zaraz je przyniesie.
— Niestety brakuje nam najwłaściwszego — odezwała się Quinn. — Zgadza się, Framingham?
— Obawiam się, że tak. Przypuszczam, że wbił się w jakąś ścianą gdzieś u Bharaputry razem z tym, co zostało z hełmu Norwooda. Cholerne granaty.
— Niech to szlag. — Quinn zgarbiła się na krześle.
Drzwi sali odpraw rozsunęły się i do środka truchtem wbiegł kapral Abromow. Trzymał cztery małe plastikowe tacki ułożone jedna na drugiej i opatrzone etykietami „Oddział Zielonych”, „Oddział Żółtych”, „Oddział Pomarańczowych” i „Oddział Niebieskich”. Na każdej z nich spoczywał rządek od dziesięciu do szesnastu malutkich guzików. Rejestratory hełmów. Zapis wszystkiego, co każdy z żołnierzy przeżył przez ostatnich kilka godzin, każdego ruchu, każdego uderzenia serca, każdego obrazu ze skanera, każdego strzału, trafienia i komunikatu. Wydarzenia, które w rzeczywistym czasie trwały za krótko, by człowiek zdołał pojąć, co się dzieje, można było zwolnić, przeanalizować, wywrócić na lewą stronę, znaleźć błędy i nie dopuścić do ich powtórzenia następnym razem.
Abromow zasalutował i wręczył tace komandor Bothari-Jesek, która podziękowawszy, odprawiła go i podała tace komandor Quinn. Ona z kolei wsunęła je do szczeliny symulatora i załadowała dane. Zakodowała plik jako ściśle tajny. Jej palce z poobgryzanymi do krwi paznokciami migały nad panelem holowidu.
Nad stołem wyrosła znajoma już trójwymiarowa mapa kompleksu medycznego Bharaputry.
— Przeskoczę do momentu, kiedy zostaliśmy zaatakowani w tunelu — powiedziała Quinn. — Proszę, jesteśmy w komplecie: Oddział Niebieskich, część Zielonych… — W głębi szkieletu budynku ukazały się przypominające spaghetti zielone i niebieskie świetliste linie. — Tonkin był Niebieskim numer sześć i cały czas miał na głowie hełm. — Dla lepszej czytelności oznaczyła drogę Tonkina na żółto. — Norwood nadal miał hełm Niebieskich numer dziesięć. Mark… — ściągnęła usta — miał hełm numer jeden. — Oczywiście, rzucało się w oczy, że tej linii brakuje. Zmieniła kolor drogi Norwooda na różowy. — Mark, kiedy dokładnie zamieniłeś się hełmami z Norwoodem? — Zadając mu pytanie, nie patrzyła na niego.
Proszę, puśćcie mnie. Był pewien, że jest chory, bo wciąż trząsł się na całym ciele. Jakiś mięsień na karku zaczął mu spazmatycznie drgać, a pod spodem miarowo pulsował ból.
— Zeszliśmy tą rurą windową. — Zdołał z siebie wydobyć zaledwie ochrypły szept. — Kiedy… kiedy potem pojawia się hełm numer dziesięć, to już ja. Norwood i Tonkin poszli razem i tu widziałem ich po raz ostatni.
Istotnie, różowa linia schodziła w dół rury windowej, a potem podążała śladem wielu niebieskich i zielonych. Żółta biegła samotnie.
Quinn przewinęła zapis rozmów. Przyspieszony baryton Tonkina zabrzmiał jak bzyk owada na amfetaminie.
— Ostatni raz rozmawiałam z nimi, gdy byli tutaj. — Quinn zaznaczyła miejsce świetlną kropką, był to korytarz wewnętrzny w głębi następnego budynku. Zamilkła, przyglądając się żółtemu wężowi. Pełzł w dół rury windowej, potem pod budynkiem, w górę i przecinał jeszcze jeden.
— To tu — odezwał się nagle Framingham. — Na tym piętrze utknęli. Tu złapaliśmy z nimi kontakt.
Quinn zaznaczyła miejsce następną kropką.
— Wobec tego kriokomora musi być niedaleko trasy między tym a tym punktem. — Wskazała dwie kropki. — Musi. — Patrzyła spod przymrużonych powiek. — Dwa budynki. Przypuszczam, że dwa i pół. Ale w komunikatach głosowych Tonkina nie ma żadnej wskazówki. — Owadzi głos opisywał bharaputrańskich napastników i wzywał pomocy, ale nie wspominał o kriokomorze. Mark poczuł dławienie w gardle. Quinn, wyłącz go, błagam…
Program dobiegł do końca. Wszyscy zgromadzeni przy stole Dendarianie wpatrywali się weń w nadziei, że zobaczą coś jeszcze. Na tym jednak przekaz się skończył.
Rozsunęły się drzwi i wszedł komandor Thorne. Mark nigdy nie widział bardziej wyczerpanego człowieka. Thorne również był ubrany w brudny mundur polowy, ale zdążył zdjąć generator tarczy przeciwplazmowej. Zsunął szary kaptur, mokre brązowe włosy przylepiły mu się do czoła. W miejscu, gdzie kończyła się osłona kaptura, miał na twarzy obwódkę brudu, podobną w kształcie do czerwonej plamy oparzenia na twarzy Quinn — pozostałości po zmasowanym ogniu Bharaputran. Thorne poruszał się gwałtownie, jak gdyby siłą woli chciał pokonać znużenie bliskie omdleniu. Oparł się rękami o stół konferencyjny i zacisnął usta w wąską kreskę.
— Uda się wyciągnąć cokolwiek od Tonkina? — spytała go Quinn. — Komputer przekazał już wszystko. Nie sądzę, żeby to mogło wystarczyć.
— Sanitariusze ocucili go na krótko — poinformował ją Thorne. — Zaczął mówić. Miałem nadzieję, że w rejestratorach będzie coś, co nada sens jego słowom, ale…
— Co mówił?
— Że kiedy dotarli do tego budynku — Thorne wskazał na mapie — zostali odcięci. Jeszcze nie otoczeni, ale mieli odciętą drogę do wahadłowca, a wróg szybko zamykał pierścień. Tonkin powiedział, że Norwood krzyczał, że ma pomysł, że widział coś „tam z tyłu”. Kazał Tonkin owi rzucić granat dla odwrócenia uwagi nieprzyjaciela i pilnować jakiegoś korytarza — pewnie to ten tutaj. Norwood wziął kriokomorę i pobiegł tam, skąd przyszli. Wrócił parę minut później — nie więcej niż sześć, jak twierdzi Tonkin, i powiedział: „Już wszystko w porządku. Admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie”. Dwie minuty później zabił go granat, a Tonkin stracił przytomność od wybuchu.
Framingham skinął głową.
— Moi ludzie zjawili się tam niecałe trzy minuty później. Odegnali grupę Bharaputran, którzy obszukiwali ciała — kradli, szukali urządzeń wywiadowczych, albo i jedno, i drugie, kapral Abromow nie był pewien. Zabrali Tonkina i zwłoki Norwooda i uciekli. Nikt z oddziału nigdzie nie widział kriokomory.
Quinn w roztargnieniu gryzła resztkę paznokcia. Mark sądził, że w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy.
— To wszystko?
— Tonkin mówił, że Norwood się śmiał — dodał Thorne.
— Śmiał się. — Twarz Quinn wykrzywił grymas. — Cholera.
Komandor Bothari-Jesek siedziała zagłębiona w swoim krześle. Wszyscy obecni przy stole zdawali się przetrawiać usłyszaną przed chwilą wiadomość, wpatrując się w holomapę.
— Musiał wpaść na jakiś sprytny pomysł i go zrealizować — powiedziała komandor Bothari-Jesek. — Albo tylko mu się wydawało, że to sprytne.
— Miał zaledwie pięć minut. Jakim sprytem można się wykazać w pięć minut? — jęknęła Quinn. — Niech piekło pochłonie tego spryciarza za to, że o niczym nie zameldował.
— Na pewno zamierzał. — Bothari-Jesek westchnęła. — Nie sądzę, żeby najpilniejszym zajęciem było teraz poszukiwanie winnych. I tak jest mnóstwo do zrobienia.
Thorne skrzywił się, podobnie jak Framingham, Quinn i Taura. Wszyscy spojrzeli na Marka, który skulił się na swoim krześle.
— Minęły dopiero… — Quinn zerknęła na chronometr — niecałe dwie godziny. Cokolwiek Norwood zrobił, kriokomora na pewno wciąż tam jest. Musi być.
— Co więc mamy robić? — zapytał z ironią porucznik Kimura. — Urządzić następny desant?
Quinn zacisnęła usta w wąską kreskę, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla jego sarkazmu.
— Zgłaszasz się na ochotnika, Kimura? — Kimura uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Tymczasem — odezwała się ponownie Bothari-Jesek — naciska nas Stacja Fella. Musimy przystąpić do interesów. Przypuszczam, że w grę wchodzi nasz zakładnik. — Skinęła głową pod adresem Kimury, wyrażając mu uznanie za jedyną zakończoną powodzeniem część ekspedycji. — Czy ktoś wie, co admirał zamierzał zrobić z baronem Bharaputrą?
Wszyscy pokręcili przecząco głowami.
— Ty też nie wiesz, Quinnie? — zdumiał się Kimura.
— Nie. Nie było na to czasu. Nie jestem nawet pewna, czy admirał serio spodziewał się, że uda ci się go porwać, czy miałeś za zadanie po prostu odciągnąć uwagę jego ludzi. To by była strategia bardziej w jego stylu — nie dopuścić do tego, żeby misja miała tylko jeden niepewny cel. Przypuszczam — obniżyła głos do szeptu — że chciał zaufać własnej inicjatywie. — Wyprostowała się. — Ale wiem na pewno, co zrobię. Tym razem zawrzemy umowę na naszych warunkach. Baron Bharaputra może być biletem, dzięki któremu wypuszczą nas wszystkich, admirała także, ale musimy to dobrze rozegrać.
— Wobec tego — powiedziała Bothari-Jesek — nie powinniśmy chyba zdradzać Domowi Bharaputra, jaki cenny pakunek zostawiliśmy na dole. — Bothari-Jesek, Thorne, Quinn i reszta obrócili oczy na Marka, myśląc o tym samym.
— Też mi to przyszło do głowy — rzekła Quinn.
— Nie — szepnął. — Nie! — Zduszony krzyk zabrzmiał jak skrzeczenie żaby. — Nie mówicie chyba serio. Nie zmusicie mnie, żebym nim był, już nie chcę nim być. Boże, nie! — Trząsł się i dygotał, czując w żołądku ciężką kulę. Zimno mi.
Quinn i Bothari-Jesek spojrzały po sobie. Komandor Bothari-Jesek niezauważalnie skinęła głową, przekazując milcząco jakąś wiadomość.
— Wracajcie wszyscy do swoich zajęć — powiedziała w końcu Quinn. — Poza tobą, Thorne. Zwalniam cię z dowodzenia „Arielem”. Twoje obowiązki przejmie porucznik Hart.
Thorne pokiwał głową, jakby się tego od początku spodziewał.
— Jestem aresztowany?
Quinn zmrużyła oczy z bólem.
— Do diabła, nie mamy czasu. Ani ludzi. Nie przesłuchałam cię jeszcze do końca, poza tym będę potrzebowała twojego doświadczenia. Ta… sytuacja może się w każdej chwili diametralnie zmienić. Powiedzmy, że jesteś w areszcie domowym i podlegasz moim rozkazom. Pilnować możesz się sam. Zajmiesz gościnną kabinę oficerską na „Peregrinie”, którą możesz uważać za celę, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
Mina Thorne’a wyrażała autentyczne przygnębienie.
— Tak jest — rzekł drewnianym głosem.
Quinn zmarszczyła brwi.
— Idź się umyć. Wrócimy do tego później.
Z sali wyszli wszyscy z wyjątkiem Quinn i Bothari-Jesek. Mark chciał podążyć śladem reszty oficerów, ale powstrzymał go stanowczy głos Quinn.
— Ty zostajesz.
Opadł z powrotem na krzesło, wtulając się w oparcie. Gdy z sali wyszedł ostatni Dendarianin, Quinn wyłączyła wszystkie urządzenia rejestrujące.
Kobiety Milesa. O Elenie, ukochanej z dzieciństwa, dziś komandor Bothari-Jesek, Mark uczył się, kiedy Komarrczycy tresowali go, by grał lorda Vorkosigana. Wyglądała jednak nieco inaczej, niż sobie wyobrażał. Natomiast Dendarianka Quinn zaskoczyła komarrskich spiskowców. Zbiegiem okoliczności kobiety były podobne do siebie — obie miały krótkie, ciemne włosy, bladą cerę i przepastne brązowe oczy. A może to nie był wcale zbieg okoliczności? Może Vorkosigan podświadomie wybrał Quinn jako namiastkę Bothari-Jesek, skoro nie mógł mieć oryginału? Nawet imiona miały podobne, Elli i Elena.
Bothari-Jesek była wyższa o głowę, jej majestatyczne rysy znamionowały szlachetne pochodzenie. Zachowywała się spokojniej i z większym dystansem, a wrażenie to potęgował czysty szary mundur oficerski. Quinn, w mundurze polowym i butach bojowych, była niższa, choć i tak wyższa od niego o głowę, miała bardziej zaokrąglone kształty i gwałtowniejszy temperament. Obie go przerażały. On gustował raczej w kobietach w typie tamtej niewysokiej blondynki, którą wyciągnęli spod łóżka w sypialni klonów; gdyby jeszcze była w wieku, na jaki wyglądała. Jeżeli dożyje chwili, by sprawdzić to w praktyce, chciał kogoś niskiego, miękkiego, różowego, nieśmiałego, kogoś, kto po akcie płciowym nie zabije go i nie zje.
Elena Bothari-Jesek przyglądała mu się z mieszaniną odrazy i zafascynowania.
— Wyglądasz zupełnie jak on. Ale ty to nie on. Dlaczego drżysz?
— Zimno mi — mruknął Mark.
— Zimno ci! — powtórzyła jak echo wzburzona Quinn. — Tobie jest zimno! Ty przeklęty mały draniu… — Odwróciła raptownie swoje krzesło i usiadła plecami do niego.
Bothari-Jesek wstała i podeszła do stołu z tej strony, gdzie siedział. Smukła i giętka jak wierzba. Dotknęła jego czoła, które było lepkie i wilgotne; wzdrygnął się gwałtownie, niemal od niej odskakując. Nachyliła się, żeby badawczo zajrzeć mu w oczy.
— Quinnie, daj mu spokój. On jest w szoku.
— Nie zasługuje na tyle uwagi! — wykrztusiła Quinn.
— Mimo to naprawdę jest w szoku. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musimy to wziąć uwagę.
— Do diabła. — Quinn odwróciła się z powrotem. Strumyczki łez zaczęły żłobić świeże ślady na jej zaczerwienionej twarzy, oblepionej brudem i zaschłą krwią. — Nie widziałaś. Nie widziałaś Milesa, jak leżał z rozerwanym na kawałki sercem.
— Quinnie, przecież tak naprawdę nie umarł. Mam rację? Jest po prostu zamrożony i… i chwilowo przebywa nie tam, gdzie powinien. — Czyżby w jej głosie słychać było nutkę niepewności albo niedowierzania?
— Och, on nie żyje na sto procent. Jest zamrożony na śmierć. I nic się nie zmieni, jeżeli go stamtąd nie zabierzemy! — Ślady krwi w zagięciach jej munduru zaczęły w końcu przybierać brązową barwę.
Bothari-Jesek wzięła głęboki oddech.
— Najpierw skoncentrujmy się na najpilniejszej sprawie. Musimy odpowiedzieć na pytanie, czy Mark potrafi zwieść barona Fella? Fell spotkał się raz z Milesem.
— Dlatego między innymi nie aresztowałam Bela Thorne’a. Bel był przy tym i mam nadzieję, że będzie nam służył radą.
— Tak. I, ciekawa rzecz… — Przysiadła na blacie stołu, dyndając w powietrzu jedną nogą. — W szoku czy nie, Mark nie ujawnił prawdziwej tożsamości Milesa. Z jego ust ani razu nie padło nazwisko „Vorkosigan”, prawda?
— Rzeczywiście — przyznała Quinn.
Bothari-Jesek lekko uniosła kąciki ust, przypatrując mu się.
— A czemu nie? — zapytała nagle.
Skulił się na swoim krześle jeszcze bardziej, starając się uciec przed jej przeszywającym spojrzeniem.
— Nie wiem — mruknął. Było jasne, że to jej nie wystarczy, że nie ustąpi, jeśli nie usłyszy od niego dalszych wyjaśnień. Zdołał wykrztusić nieco mocniejszym głosem: — Chyba z przyzwyczajenia. — Nie dodał, że ma na myśli przede wszystkim przyzwyczajenie Ser Galena, który dawno temu tłukł go na kwaśne jabłko, gdy zdarzyło mu się coś schrzanić. — Kiedy gram rolę, gram rolę. M… Miles nigdy by nie zdradził prawdziwego nazwiska, więc ja też nie.
— Kim jesteś, kiedy nie grasz roli? — Przymrużone oczy Bothari-Jesek wyraźnie go taksowały.
— Właściwie… chyba sam nie wiem. — Przełknął ślinę, starając się wydobyć z siebie donośniejszy głos. — Co się stanie z moimi… z klonami?
Quinn chciała mu odpowiedzieć, ale Bothari-Jesek powstrzymała ją gestem, mówiąc:
— A co chciałbyś, żeby się z nimi stało?
— Chcę, żeby dano im wolność. Żeby osiadły w jakimś bezpiecznym miejscu, skąd Bharaputra nie będzie ich mógł porwać.
— Dziwny altruizm. Zastanawiam się dlaczego? Skąd w ogóle wziął się pomysł tej wyprawy? Czego po niej oczekiwałeś?
Otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku. Nie potrafił odpowiedzieć. Wciąż był słaby, pocił się i drżał. Bolały go skronie, jak gdyby uciekła z nich cała krew. Pokręcił głową.
Quinn parsknęła pogardliwie.
— Co za ofiara. Zupełne przeciwieństwo Milesa. Nawet zwycięstwo potrafi zmienić w klęskę.
— Quinn — cicho odezwała się Bothari-Jesek. W jej głosie wyraźnie zabrzmiał ton reprymendy, który Quinn usłyszała i skwitowała wzruszeniem ramion. — Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas naprawdę wiedziało, z czym mamy do czynienia — ciągnęła Bothari-Jesek. — Ja w każdym razie nie mam zielonego pojęcia. Natomiast znam kogoś, kto będzie wiedział.
— Kogo?
— Księżnę Vorkosigan.
— Hm. — Quinn westchnęła. — To jeszcze jeden kłopot. Kto jej powie o… — Ruch kciuka wskazujący Obszar Jacksona oznaczał wszystko, co się tam wydarzyło. — Boże drogi, jeśli rzeczywiście ja dowodzę teraz tym oddziałem, muszę zameldować o wszystkim Simonowi Illyanowi. — Zamilkła. — Chcesz objąć dowództwo, Eleno? Jako kapitan statku i wobec umownego aresztowania Thorne’a, powinnaś… Zostałam dowódcą dlatego, że musiałam, podczas walki.
— Świetnie sobie radzisz — odparła Bothari-Jesek z lekkim uśmiechem. — Masz moje poparcie. Od początku jesteś bardziej niż ja związana z wywiadem — dodała. — Logiczne, że to ty objęłaś dowództwo.
— Tak, wiem. — Quinn skrzywiła się. — Powiesz rodzinie, jeżeli będzie trzeba?
— Zgodnie z logiką — westchnęła Bothari-Jesek — to zadanie należy do mnie. Dobrze, powiem księżnie.
— Umowa stoi. — Obie jednak wyglądały tak, jakby nie były pewne, kto ma trudniejszą rolę do odegrania.
— Jeżeli chodzi o klony… — Bothari-Jesek znów zatrzymała wzrok na Marku. — Chciałbyś, żebyśmy dali im wolność?
— Eleno — ostrzegła Quinn — niczego mu nie obiecuj. Jeszcze nie wiemy, co trzeba będzie poświęcić, żeby się stąd wydostać. I żeby wydostać — znów wskazała na dół — Milesa.
— Nie — wyszeptał Mark. — Nie możecie po tym wszystkim odesłać ich z powrotem.
— Oddałam już Phillipi — odrzekła ponuro Quinn. — Ciebie też mogę oddać w każdej chwili, tylko że on… W ogóle wiesz, dlaczego przylecieliśmy na tę cholerną akcję? — spytała ostro.
Bez słowa pokręcił głową.
— Dla ciebie, gówniarzu. Admirał prawie się dogadał z baronem Bharaputrą. Mieliśmy wykupić Oddział Zielonych za ćwierć miliona dolarów betańskich. Kosztowałoby niewiele więcej niż akcja desantowa, wliczając cały sprzęt, jaki straciliśmy razem z wahadłowcem Thorne’a. I życie ludzi. Ale baron nie zgodził się, abyś ty znalazł się w puli. Nie wiem, dlaczego nie chciał cię sprzedać. Dla wszystkich poza nim jesteś bezwartościowy. Ale Miles nie chciał cię zostawić!
Mark wpatrywał się we własne dłonie, które nerwowo skubały jedna drugą. Uniósłszy głowę, napotkał wzrok Bothari-Jesek, która znów przyglądała mu się, jakby był tajemniczym i ważnym kryptogramem.
— Admirał nigdy nie zostawiłby swojego brata — powiedziała wolno Bothari-Jesek — i tak samo Mark nigdy nie zostawi klonów. Mam rację?
Przełknąłby ślinę, ale zupełnie wyschło mu w ustach.
— Zrobisz wszystko, żeby je ocalić? Wszystko, co ci każemy?
Otworzył usta i zaraz zamknął. Wyglądało to trochę jak słabe i nieme „tak”.
— Zagrasz dla nas rolę admirała? Oczywiście damy ci parę lekcji.
Prawie skinął głową, lecz zdołał wyrzucić z siebie:
— Jaką obietnicę…?
— Zabierzemy ze sobą wszystkie klony. Zawieziemy je tam, gdzie Dom Bharaputrą ich nie dosięgnie.
— Eleno! — zaprotestowała Quinn.
— Muszę — tym razem udało mu się przełknąć ślinę — muszę mieć słowo kobiety z Barrayaru. Twoje słowo — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek.
Quinn zagryzła wargę, ale milczała. Po dłuższej chwili ciszy Bothari-Jesek kiwnęła głową.
— Dobrze. Masz moje słowo. Ale w zamian oczekujemy pełnej współpracy, zrozumiano?
— Dajesz słowo jako kto?
— Po prostu daję słowo.
— Tak. Dobrze.
Quinn wstała i popatrzyła na niego z góry.
— Czy on w ogóle potrafi teraz zagrać Milesa?
Bothari-Jesek podążyła za jej spojrzeniem.
— Przypuszczam, że w tym stanie — nie. Najpierw pozwólmy mu się umyć, zjeść i odpocząć. Potem zastanowimy się, co można zrobić.
— Baron Fell może nam dać za mało czasu. Nie powinnyśmy się tak z nim pieścić.
— Powiemy baronowi, że bierze prysznic. Nie skłamiemy.
Prysznic. Jedzenie. Był tak wygłodniały, że niemal nie czuł głodu, tylko zupełną drętwotę żołądka. Ogarnęła go apatia. I czuł zimno.
— Prawda jest taka — rzekła Quinn — że to bardzo kiepska imitacja prawdziwego Milesa Vorkosigana.
Owszem, to właśnie staram się wam uprzytomnić, Bothari-Jesek pokręciła zirytowana głową, dając jej do zrozumienia, że niestety jest podobnego zdania.
— Chodź — powiedziała do niego.
Zaprowadziła go do kabiny oficerskiej, niewielkiej, ale dzięki Bogu położonej w ustronnym miejscu. Nikt z niej nie korzystał; panował tu surowy wojskowy porządek i unosił się lekko stęchły zapach. Przypuszczał, że w pobliżu w podobnej kabinie umieszczono Thorne’a.
— Każę ci przysłać jakieś czyste ubrania z „Ariela”. A potem dostaniesz jedzenie.
— Mogę prosić najpierw o jedzenie?
— Jasne.
— Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? — Jego głos zabrzmiał żałośnie i podejrzliwie. Obawiał się, że może go wziąć za cierpiącego na paranoję tchórza.
Na jej orlej twarzy odmalowała się zaduma.
— Chcę wiedzieć… kim jesteś.
— Przecież wiesz. Jestem klonem. Wyprodukowanym właśnie tu, w Obszarze Jacksona.
— Nie mam na myśli twojego ciała.
Skulił się odruchowo, przyjmując postawę obronną, choć wiedział, że ów gest podkreśla jego ułomności fizyczne.
— Jesteś zamknięty w sobie — zauważyła. — Bardzo samotny. Całkiem inny niż Miles. Zazwyczaj.
— Miles to nie jeden człowiek, to cała armia ludzi. Wszędzie zabiera ze sobą swoją świtę. — Nie wspominając o niesamowitym haremie. — Przypuszczam, że to lubi.
Na jej ustach nieoczekiwanie zjawił się uśmiech. Pierwszy raz zobaczył, jak się uśmiecha. Wyglądała zupełnie inaczej.
— Chyba tak. — Uśmiech przybladł. — Lubił.
— Robisz to dla niego, prawda? Traktujesz mnie tak, bo wydaje ci się, że tego by sobie życzył. — Nie dla niego, ale dla Milesa, wszystko dla jego obsesji na temat brata.
— Częściowo.
Zgadza się.
— Ale przede wszystkim dlatego, że pewnego dnia księżna Vorkosigan zapyta mnie, co zrobiłam dla jej syna.
— Zamierzasz wymienić na niego barona Bharaputrę, tak?
— Mark… — Jej oczy pociemniały z… litości? Ironii? Nie potrafił tego zinterpretować. — Ona zapyta o ciebie.
Obróciła się na pięcie, zostawiając go samego w zamkniętej kabinie.
Ustawił najgorętszą wodę, jaka mogła polecieć z niewielkiego prysznica, a potem kilka minut stał pod parzącym strumieniem, aż poczerwieniała mu skóra i zaczął dygotać. Z wyczerpania kręciło mu się w głowie. Kiedy w końcu wyszedł z kabiny, zauważył, że ktoś zdążył przynieść ubranie i jedzenie. Pospiesznie wciągnął bieliznę, czarną koszulkę dendariańską i parę pokładowych szarych spodni należących do jego pierwowzoru i wreszcie rzucił się na kolację. Tym razem posiłek nie został przygotowany z myślą o wybrednym podniebieniu Naismitha, lecz stanowił standardową rację żywnościową normalnego i aktywnego fizycznie żołnierza. Dania nie były zbyt wyszukane, ale po raz pierwszy od wielu tygodni miał na talerzu tyle jedzenia, ile chciał. Pochłonął wszystko, jak gdyby się obawiał, że dobra wróżka, która przyniosła kolację, zjawi się ponownie, żeby mu ją odebrać. Z bólem żołądka opadł na łóżko i położył się na boku. Nie dygotał już z zimna, nie pocił się ani nie czuł się wypompowany z powodu niskiego poziomu cukru we krwi. Jednak jego ciałem nadal wstrząsały czarne i niepokojące myśli.
Przynajmniej udało ci się uwolnić klony.
Nie, to Miles uwolnił klony.
Niech to szlag, niech to…
Niemal całkowita katastrofa w niczym nie przypominała wspaniałego aktu odkupienia, o jakim marzył. Jakich jednak następstw mógł się spodziewać? Knując rozpaczliwą intrygę, w ogóle nie uwzględnił w swoich planach tego, co się z nim stanie po powrocie „Ariela” na Escobar. Miał wrócić uśmiechnięty, tuląc pod skrzydłem klony. Wyobrażał sobie spotkanie z rozwścieczonym Milesem, lecz wówczas byłoby już za późno; Naismith nie mógłby go powstrzymać ani przypisać zwycięstwa sobie. On zapewne zostałby aresztowany, ale w ogóle by się tym nie przejął. Czego właściwie chciał?
Uwolnić się od poczucia winy kogoś, kto jako jedyny ocalał z rzezi? Zdjąć z siebie dawną klątwę? Wszyscy, których wtedy znałeś, nie żyją… Sądził, że kierował się właśnie tym motywem, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiał. Może to wcale nie takie proste. Chciał się od czegoś uwolnić… W ciągu minionych dwóch lat z rąk Ser Galena i Komarrczyków uwolnił go Miles Vorkosigan, który potem uwolnił go ponownie na ulicy Londynu o świcie. Nie znalazł jednak szczęścia, o jakim marzył podczas niewoli u terrorystów. Miles zdołał zerwać tylko fizyczne łańcuchy, które go krępowały; inne, niewidzialne, ściskały go tak mocno, że dawno już obrosły ciałem.
Co sobie wyobrażałeś? Że jeśli wykażesz takie bohaterstwo jak Miles, będą cię musieli traktować tak samo jak Milesa? Że będą cię musieli pokochać?
A w ogóle co za oni? Dendarianie? Sam Miles? Czy może tamte groźne i fascynujące cienie czające się za Milesem, książę i księżna Vorkosigan?
Na temat rodziców Milesa miał dość mgliste pojęcie. Niezrównoważony Ser Galen, uważając ich za znienawidzonych wrogów, przedstawił oboje jako parę złoczyńców — Rzeźnik Komarru i jego żona-sekutnica. Równocześnie jednak kazał Markowi uczyć się o nich z nieocenzurowanych materiałów, czytać ich zapiski, słuchać publicznych wystąpień, oglądać prywatne zapisy holowidowe. Niezaprzeczalnie rodzice Milesa byli ludźmi skomplikowanymi — daleko im było do świętych, mimo to na pewno nie przypominali postaci, o jakich w swych paranoicznych urojeniach mówił Galen: wściekłego, krwiożerczego sadysty i dyszącej żądzą mordu dziwki. Z holowidów wyłaniał się wizerunek księcia Arala Vorkosigana jako krępego mężczyzny o wyjątkowo skupionym spojrzeniu, dość grubych rysach oraz głębokim i opanowanym, nieco chrypliwym głosie. Księżna Vorkosigan odzywała się rzadziej niż mąż; była wysoka, miała przetykane siwizną kasztanowe włosy i wyraziste szare oczy. Zbyt wpływowa, aby mówić o niej „ładna”, a jednak na tyle opanowana i przyciągająca uwagę otoczenia, że wydawała się piękna, choć ściśle rzecz biorąc — nie była zbyt urodziwa.
A teraz Bothari-Jesek zagroziła mu, że go do nich zabierze…
Usiadł i włączył światło. Dokonawszy szybkich oględzin kabiny, stwierdził, że nie ma tu nic, co mogłoby mu posłużyć do popełnienia samobójstwa. Żadnej broni ani noży; Dendarianie rozbroili go po wejściu na pokład. Nie było o co zahaczyć sznura albo pasa. Ugotowanie się na śmierć pod prysznicem nie wchodziło w grę, ponieważ czujnik bezpieczeństwa automatycznie wyłączał dopływ gorąca, gdy temperatura przekraczała fizjologiczną tolerancję organizmu. Wrócił do łóżka.
W myślach przesuwał mu się w zwolnionym tempie film z niskim człowieczkiem w roli głównej. Człowieczek krzyczał, a potem jego pierś eksplodowała karminowym deszczem. Zorientował się ze zdumieniem, że płacze. Szok, to pewnie szok, o którym mówiła BothariJesek. Nienawidziłem gnojka, kiedy żył, dlaczego więc płaczę? To absurd. Może powoli odchodził od zmysłów.
Po dwóch bezsennych nocach był zupełnie odrętwiały, jednak nie mógł spać. Co jakiś czas zapadał tylko w drzemkę, balansując na granicy snu, dręczony świeżymi wspomnieniami. Miał dziwne halucynacje, jakby płynął rzeką krwi na gumowej tratwie, z której gorączkowo wybierał czerwoną ciecz zalewającą pokład. Kiedy więc po zaledwie godzinnym odpoczynku przyszła po niego Quinn, poczuł prawdziwą ulgę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
— Cokolwiek zamierzasz robić — powiedział komandor Thorne — nie wspominaj o betańskiej kuracji odmładzającej.
Mark zmarszczył brwi.
— O jakiej betańskiej kuracji odmładzającej? Istnieje taka?
— Nie.
— To dlaczego mam o niej nie wspominać?
— Nieważne, po prostu nie wspominaj.
Mark zgrzytnął zębami, obrócił się z krzesłem do płyty holowidu i wcisnął klawisz, by obniżyć wysokość siedzenia do pozycji, w której mógł postawić stopy płasko na podłodze. Miał na sobie kompletny szary mundur Naismitha. Quinn ubrała go tak, jak gdyby był lalką albo niedorozwiniętym dzieckiem. Później Bothari-Jesek i Thorne przystąpili do wypełniania jego głowy masą niejednokrotnie wzajemnie sprzecznych instrukcji, jak ma grać Milesa podczas mającej się niebawem odbyć rozmowy. Jakbym sam nie wiedział. Troje komandorów siedziało teraz poza zasięgiem oka holowidu w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”, gotowych w każdej chwili podpowiadać mu przez ukrytą w uchu mikrosłuchawkę. A jemu wydawało się, że to Galen jest mistrzem w manipulowaniu ludźmi jak marionetkami. Swędziało go ucho i co chwila poprawiał słuchawkę, narażając się na groźne spojrzenie Bothari-Jesek. Quinn nie spuszczała go z oka.
Quinn w ogóle nie miała chwili wytchnienia. Nadal była ubrana w przesiąknięty krwią mundur. Po nieoczekiwanym przejęciu dowództwa w tej nieszczęsnej misji nie miała czasu na odpoczynek. Thorne zdążył się umyć i przebrać w czysty mundur, ale widać było, że nie zmrużył oka. Twarze ich obojga wyróżniały się chorobliwą bladością. Quinn zmusiła wcześniej Marka do zażycia środka pobudzającego, ponieważ gdy go ubierała, zauważyła, że jest nieprzytomny i mówi zbyt niewyraźnie jak na jej gust. Nie podobało mu się działanie środka. Umysł i wzrok wyostrzyły się aż nadto, lecz ciało miał obolałe. Zbyt wyraźnie widział wszystkie linie i płaszczyzny w kabinie. Dźwięki i głosy wdzierały mu się boleśnie w uszy, brzmiąc jednocześnie ostro i niezrozumiale. Zorientował się, że Quinn też wzięła to paskudztwo, bo skrzywiła się na dźwięk wysokiego elektronicznego pisku, jaki dobył się z konsoli.
— (Dobra, wchodzisz) — powiedziała przez słuchawkę Quinn, kiedy talerz holowidu zaczął iskrzyć. Nareszcie wszyscy się zamknęli.
Po chwili zmaterializował się baron Fell, który także spojrzał na niego spod zmarszczonych drzwi. Georish Stauber, baron Fell z Domu Fell, był dość niezwykłą postacią wśród władców Wielkich Domów jacksońskich, ponieważ nosił swe oryginalne ciało. Ciało starca. Baron był korpulentny, miał różową twarz oraz błyszczącą skórę głowy pokrytą plamami wątrobianymi i okoloną krótkimi siwymi włosami. W jedwabnej tunice, która miała barwę jego Domu — zieloną — wyglądał jak elf z niedoczynnością tarczycy. Jednak w jego zimnych i przenikliwych oczach nie było nic elfiego. Mark powtórzył sobie, że Miles nie lękał się potęgi jacksońskich baronów. Miles nie lękał się zresztą żadnej potęgi, za którą nie stała siła co najmniej trzech planet. Jego ojciec, Rzeźnik Komarru, mógłby zjeść Wielkie Domy Jacksona na śniadanie.
Ale on, oczywiście, nie był Milesem.
Chrzanić to. W każdym razie przez piętnaście minut jestem Milesem.
— Witam, admirale — zadudnił baron. — W końcu znów się spotykamy.
— Właśnie. — Markowi udało się opanować łamiący się głos.
— Widzę, że jak zwykle jest pan pewny siebie. I równie źle poinformowany.
— Właśnie.
— (Mów wreszcie, do diabła) — syknął mu w uchu głos Quinn.
Mark przełknął ślinę.
— Baronie Fell, nie miałem w planach włączenia do tej bitwy Stacji Fella. Podobnie jak pan, chciałbym jak najprędzej doprowadzić do tego, by wszystkie moje siły opuściły stację. W tym celu proszę pana o pomoc jako pośrednika. Wie pan chyba, że… porwaliśmy barona Bharaputrę?
— Tak mi powiedziano. — Baronowi drgnęła powieka. — Licząc na wsparcie, chyba się pan jednak przeliczył.
— Doprawdy? — Mark wzruszył ramionami. — Wydawało mi się, że Dom Fell poprzysiągł zemstę Domowi Bharaputra.
— To nie całkiem tak. Dom Fell miał odstąpić od dokonania odwetu na Domu Bharaputra. Ostatnio uznaliśmy, że byłoby to obopólnie niekorzystne. Teraz jestem więc podejrzany o skryty współudział w ataku. — Brwi barona nastroszyły się jeszcze mocniej.
— Mm… — W jego myśli wdarł się szept Thorne’a:
— (Powiedz mu, że Bharaputra jest cały i zdrowy).
— Bharaputra jest cały i zdrowy — rzekł Mark. — I jeśli o mnie chodzi, może taki pozostać. Występując jako pośrednik, okaże pan dobrą wolę i pomoże baronowi Bharaputrze odzyskać wolność. Pragnę go tylko wymienić — w najlepszym zdrowiu — na pewną rzecz, a potem opuścić Obszar Jacksona.
— Jest pan optymistą — zauważył kwaśno Fell.
— Chodzi o prostą, korzystną dla obu stron wymianę — brnął dalej Mark. — Baron za mojego klona.
— (Brata) — odezwał się w jego słuchawce zgodny głos całej trójki: Bothari-Jesek, Quinn i Thorne’a.
…brata — ciągnął Mark lekko zgryźliwym tonem. Przestał zaciskać zęby. — Niestety, mój… brat został zastrzelony w potyczce na dole. Na szczęście jednak udało się go zamrozić w jednej z naszych ratunkowych kriokomór. Hm, z kolei na nieszczęście kriokomora podczas nagłej ewakuacji przez przypadek została na dole. Żywy za martwego; nie widzę żadnych powodów, dla których nie moglibyśmy się dogadać.
Baron parsknął krótkim śmiechem, który zatuszował rzekomym atakiem kaszlu. Twarze trojga Dendarian siedzących naprzeciw Marka nie drgnęły, nie zdradzając ani śladu wesołości.
— Pańska wizyta ma coraz ciekawszy przebieg, admirale. Co pan chce zrobić z martwym klonem?
— (Bratem) — powiedziała znowu Quinn. — (Miles zawsze poprawia).
— (Tak) — zawtórował jej Thorne. — (Dzięki temu dowiedziałem się, że nie jesteś Milesem, kiedy na „Arielu” nazwałem cię klonem, a ty nie skoczyłeś mi do gardła).
— Bratem — powtórzył znużonym tonem Mark. — Nie miał rany głowy, a zamrożenie w kriokomorze nastąpiło niemal natychmiast. Ma duże szansę na powrót do życia.
— (O ile go odzyskamy) — warknęła mu do ucha Quinn.
— Ja też mam brata — zauważył baron Fell. — Ale on nie wzbudza we mnie takich emocji.
Mam cię, baronie, pomyślał Mark. W jego uchu rozległ się głos Thorne’a:
— (Mówi o swoim bracie przyrodnim, baronie Ryovalu z Domu Ryoval. Wendeta zaczęła się od konfliktu między Fellem a Ryovalem. Bharaputrę wciągnięto w to później).
Wiem, kim jest Ryoval, chciał się odgryźć Mark, ale nie mógł.
— Mój brat na pewno z zainteresowaniem przyjmie wiadomość o pańskiej obecności. Podczas swojej ostatniej wizyty bardzo uszczuplił pan jego zasoby, więc teraz niestety nie stać go na działania w większej skali. Radzę jednak pilnować tyłów.
— Ach, tak? Czyżby agenci Ryovala działali bez przeszkód na Stacji Fella?
— (Świetnie!) — pochwalił go Thorne. — (Zupełnie jak Miles). Fell zesztywniał.
— Nic bardziej mylnego.
— (Tak, przypomnij, że mu pomagałeś w sprawie brata) — szepnął Thorne.
Co, u diabła, Miles tu zrobił przed czterema laty?
— Baronie, pomogłem panu w sprawie pańskiego brata. Proszę teraz pomóc w sprawie mojego, a będziemy kwita.
— Nic bardziej mylnego. Jabłko niezgody, jakie rzucił pan między nas, odjeżdżając stąd ostatnio, poróżniło nas na zbyt długo. Mimo to… istotnie, zadał pan Ryowi silniejszy cios, niż ja potrafiłbym wymierzyć. — Czyżby w oczach Fella przez moment błysnęła aprobata? Baron potarł krągły podbródek. — Zatem dam panu jeden dzień na załatwienie swoich spraw i opuszczenie nas.
— Zgodzi się pan być pośrednikiem?
— Owszem, lepiej mieć oko na obie strony.
Mark wyjaśnił, gdzie według Dendarian najprawdopodobniej znajduje się kriokomora, opisał ją i podał numer seryjny.
— Proszę przekazać Bharaputranom, że naszym zdaniem może być ukryta albo w jakiś sposób zamaskowana. Proszę podkreślić, że chcielibyśmy odzyskać ją w dobrym stanie. Wówczas ich baronowi nic się nie stanie.
— (Dobrze) — zachęciła go Bothari-Jesek. — (Daj im do zrozumienia, że jest zbyt cenna, żeby mogli ją zniszczyć, lecz nie aż tak, żeby mogli żądać wyższego okupu).
Fell zacisnął usta.
— Admirale, jest pan bystrym człowiekiem, ale nie sądzę, by pan rozumiał nasze obyczaje w Obszarze Jacksona.
— Wystarczy, że pan rozumie, baronie. Dlatego wolelibyśmy mieć pana po naszej stronie.
— Nie jestem po waszej stronie. Chyba tego przede wszystkim pan nie rozumie.
Mark wolno skinął głową; Miles na pewno by rozumiał, pomyślał. Postawa Fella była dziwna. Lekko naznaczona wrogością. Jednak zachowuje się, jakby mnie szanował.
Nie. Szanował Milesa. Do diabła.
— Proszę pana tylko o neutralność.
Fell posłał mu przenikliwe spojrzenie spod siwej krzaczastej brwi.
— A co z pozostałymi klonami?
— O co pan pyta?
— Dom Bharaputra też będzie się interesował ich losem.
— Nie stanowią przedmiotu tej transakcji. Życie Vasy Luigiego powinno być wystarczającym argumentem przetargowym.
— Tak, wymiana wydaje się dziwnie nieproporcjonalna. Co takiego cennego jest w pańskim nieżyjącym klonie?
W uchu rozbrzmiał mu chór trzech głosów:
— (Bracie!)
Mark wyszarpnął mikrosłuchawkę i rzucił ją na blat obok płyty holowidu. Quinn niemal się zakrztusiła.
— Nie mogę oddawać barona Bharaputry po kawałku — warknął Mark. — Choć mam na to coraz większą ochotę.
Baron Fell uniósł pulchną dłoń w pojednawczym geście.
— Spokojnie, admirale. Wątpię, czy trzeba się będzie posuwać do tak drastycznych kroków.
— Mam nadzieję, że nie. — Mark dygotał. — Szkoda by było odesłać go do domu bez mózgu. Jak klony.
Baron Fell widocznie odczytał w jego słowach autentyczną groźbę, bo rozłożył ręce, mówiąc:
— Zobaczę, co się da zrobić, admirale.
— Dziękuję — szepnął Mark.
Baron skinął głową; jego twarz rozpłynęła się w powietrzu. Za sprawą holowidu albo działania środka pobudzającego Markowi wydawało się, że oczy Fella pozostały nad płytą trochę dłużej. Siedział skamieniały przez kilka sekund, dopóki nie nabrał pewności, że zniknęły.
— Ha — powiedziała Elena Bothari-Jesek odrobinę zdziwiona. — Zupełnie nieźle sobie poradziłeś.
Nie zareagował.
— Ciekawe — odezwał się Thorne — dlaczego Fell nie prosił o honorarium ani swoją działkę w transakcji?
— Zaryzykujemy i zaufamy mu? — spytała Bothari-Jesek.
— Może nie zaufamy. — Quinn przesunęła palcem po swych białych zębach, skubiąc paznokieć. — Ale potrzebujemy współpracy Fella, żeby opuścić stację skokową pięć. Za żadne pieniądze nie możemy go urazić. Sądziłam, że bardziej go ucieszy nasza akcja z Bharaputra, lecz sytuacja strategiczna chyba się zmieniła od naszej ostatniej wizyty, prawda, Bel?
Thorne westchnął, przytakując.
— Dowiedz się wszystkiego na temat obecnego układu sił — ciągnęła Quinn. — Ważna jest każda informacja, jaka może mieć wpływ na nasze działania, wszystko, co może nam pomóc. O domach Fell, Bharaputra i Ryoval, o zagrożeniach, których na razie nie widać. Coś mi tu nie daje spokoju, paranoja, może przez te środki, które wzięłam. Jestem zbyt zmęczona, żeby widzieć wszystko we właściwym świetle.
— Zobaczę, co da się zrobić. — Thorne skinął głową i wyszedł.
Gdy drzwi zamknęły się za nim z sykiem, Bothari-Jesek zwróciła się do Quinn z pytaniem:
— Zameldowałaś już o wszystkim Barrayarowi?
— Nie.
— W ogóle o niczym?
— Nie. Nie chcę korzystać z żadnego publicznego kanału, nawet gdybym miała zakodować wiadomość. Być może Illyan ma tu paru głęboko zakonspirowanych agentów, ale nie wiem, kim są ani jak z nimi nawiązać kontakt. Miles pewnie by wiedział. Poza tym…
— Poza tym? — Bothari-Jesek uniosła pytająco brew.
— Poza tym najpierw chciałabym odzyskać kriokomorę.
— Żeby ją podrzucić pod drzwi razem z raportem? Quinnie, tak nie można.
Quinn w obronnym geście wzruszyła ramionami. Po chwili Bothari-Jesek dodała:
— Jednak zgadzam się z tobą, że nie powinniśmy nic wysyłać jacksońskim systemem kurierskim.
— Tak, z tego, co mówił Illyan, wynika, że aż roi się w nim od szpiegów, i to nie tylko z Wielkich Domów, które zbierają informacje o sobie nawzajem. Zresztą Barrayar i tak nie mógłby nam pomóc w ciągu jednego dnia, jaki nam dał Fell.
— Jak długo… — Mark przełknął ślinę. — Jak długo będę jeszcze musiał grać Milesa?
— Nie wiem! — odburknęła ostrym tonem Quinn. Odzyskała już panowanie nad głosem. — Dzień, tydzień, dwa tygodnie — przynajmniej do czasu, gdy dostarczymy ciebie i kriokomorę do kwatery CesBezu do spraw galaktycznych na Komarze. Potem kto inny będzie decydował.
— Jak chcesz utrzymać to wszystko w tajemnicy? — zapytał drwiąco Mark. — Co najmniej kilkadziesiąt osób wie, co się naprawdę stało.
— „Dwóch dochowa tajemnicy, jeśli jeden straci życie”? — Quinn skrzywiła się. — No, nie wiem. Z żołnierzami nie będzie problemu, obowiązuje ich dyscyplina. Klony uda mi się odizolować. W każdym razie będziemy tkwić na statku jak w klatce, dopóki nie dolecimy na Komarr. Później… później będę się martwić tym, co będzie później.
— Chcę zobaczyć moich… moje klony. Muszę wiedzieć, co z nimi zrobiliście — zażądał nieoczekiwanie Mark.
Quinn wyglądała, jakby za moment miała wybuchnąć, ale na szczęście wtrąciła się Bothari-Jesek.
— Zabiorę go tam, Quinnie. Też chcę zajrzeć do swoich pasażerów.
— Cóż… pod warunkiem że odprowadzisz go potem do jego kabiny. I postawisz straż pod drzwiami. Nie pozwolimy, żeby się plątał po statku.
— Zrobi się. — Bothari-Jesek czym prędzej wyprowadziła go z kabiny, zanim Quinn postanowiła, że najlepiej będzie go związać i zakneblować.
* * *
Klony umieszczono w trzech pospiesznie uprzątniętych pomieszczeniach ładunkowych na pokładzie „Peregrine’a”, z których dwa przydzielono chłopcom, a jedno dziewczynkom. Mark zajrzał za Eleną Bothari-Jesek do jednej sypialni chłopców. Na podłodze leżały trzy rzędy zwijanych mat, dostarczonych zapewne z „Ariela”. W rogu kabiny przymocowano niezależną latrynę polową, a w innym pospiesznie zainstalowano prysznic, aby klony miały jak najmniej powodów, by włóczyć się po pokładzie. Wyglądało to na wpół jak więzienie, na wpół jak zatłoczony obóz dla uchodźców; gdy szedł między rzędami mat, chłopcy spoglądali na niego pustym wzrokiem, jak więźniowie.
Do diabła, przecież was uwolniłem. Nie wiecie o tym?
Owszem, akcja ratunkowa nie przebiegała bez dramatycznych chwil. Podczas tego okropnego oblężenia w nocy Dendarianie nie szczędzili swoim podopiecznym gróźb, żeby móc ich okiełznać. Niektóre klony wyczerpane zasnęły. Te ogłuszone wcześniej budziły się powoli, zdezorientowane, z wyraźnymi objawami mdłości; dendariańska lekarka chodziła między nimi, aplikując synerginę i dobre słowo. Wszystko było… pod kontrolą. Bunt stłumiony. Panowała cisza. Nikt się nie cieszył, nie dziękował. Jeśli uwierzyli w nasze groźby, dlaczego nie chcą uwierzyć w nasze obietnice? Nawet chłopcy, którzy ochoczo współpracowali z nimi w trakcie oblężenia i walki, teraz wpatrywali się w niego z nowymi wątpliwościami.
Jednym z nich był tamten blondyn. Mark przystanął przy jego macie i przykucnął. Bothari-Jesek czekała, obserwując ich.
— To wszystko — Mark szerokim gestem pokazał całą salę — to tylko na razie. Później będzie lepiej. Zabierzemy was stąd.
Chłopiec, opierając się na łokciu, cofnął się odrobinę, zagryzając wargę.
— Który ty jesteś? — spytał podejrzliwie.
Ten żywy, chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, ale nie ośmielił się w obecności Bothari-Jesek. Mogłaby to wziąć za przejaw nonszalancji.
— Nieważne. Zabierzemy was stąd tak czy inaczej.
Powiedział mu prawdę czy skłamał? Nie miał już żadnej władzy nad Dendarianami, jeszcze mniej nad Barrayarczykami, gdyby rzeczywiście, tak jak groziła Quinn, mieli zmierzać na ich planetę. Idąc za Eleną Bothari-Jesek do sypialni dziewcząt po drugiej stronie korytarza, czuł, jak ogarnia go przygnębienie.
Pomieszczenie urządzono identycznie; wyposażono je w takie same maty i urządzenia sanitarne, ale było nieco luźniej, ponieważ grupa liczyła tylko piętnaście osób. Dendarianka roznosiła zapakowane posiłki, co na chwilę wzbudziło życzliwe zainteresowanie. Nawet widząc ją z tyłu, rozpoznał sierżant Taurę, miała na sobie szary mundur pokładowy i obuwie antypoślizgowe. Usiadła, krzyżując nogi, aby nie przerażać dzieci swym wzrostem. Dziewczynki, pokonując strach, zbliżyły się do niej ukradkiem, a niektóre nawet dotknęły jej zafascynowane. Ze wszystkich Dendarian tylko Taura, nawet w chwilach zagrożenia, zawsze zwracała się do klonów bardzo uprzejmie. Teraz wyglądała jak bohaterka baśni, która próbuje ujarzmić dzikie zwierzęta, by jadły jej z ręki.
I chyba jej się udało. Kiedy Mark podszedł bliżej, dwie dziewczynki umknęły, chowając się za szerokimi plecami zwalistej sierżant. Taura zmarszczyła brwi na jego widok i zerknęła na Bothari-Jesek, która lekko skinęła głową. Wszystko w porządku, jest pod moją opieką.
— Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj… sierżancie — wykrztusił Mark.
— Zgłosiłam się do pilnowania — zadudniła Taura. — Nie chciałam, żeby ktoś im przeszkadzał.
— Czy… mogą się pojawić jakieś kłopoty? — Piętnaście pięknych dziewic… cóż, może. Wliczając ciebie, szesnaście, szepnął jadowicie głos w jego głowie.
— Teraz na pewno nie — oświadczyła stanowczo Bothari-Jesek.
— To dobrze — odrzekł słabym głosem.
Przez chwilę marudził, chodząc między rzędami mat. Pomieszczenie wydawało się w miarę wygodne i bezpieczne, zważywszy na ogólną sytuację. Znalazł niską platynową blondynkę, która spała na boku, różowa tunika nie przysłaniała jej obfitych kształtów. Zażenowany ukląkł i nakrył ją pod samą brodę. Na wpół świadomie musnął dłonią jej delikatne włosy. Z poczuciem winy spojrzał na Taurę.
— Ona też dostała dawkę synerginy?
— Tak. Najlepiej będzie, jak to prześpi. Kiedy się obudzi, powinna się czuć zupełnie dobrze.
Wziął jedną z opakowanych szczelnie tac z jedzeniem i postawił obok głowy blondynki, żeby od razu po przebudzeniu mogła się posilić. Oddychała równo i spokojnie. Nie mógł dla niej zrobić nic więcej. Uniósłszy głowę, napotkał wymowny, złośliwy wzrok Eurazjatki i szybko się odwrócił.
Bothari-Jesek zakończyła inspekcję i wyszła, a on podążył jej śladem. Przystanęła, aby zamienić dwa słowa z uzbrojonym w ogłuszacz strażnikiem przy drzwiach.
…duże rozproszenie — mówiła. — Najpierw strzelaj, potem dopiero zadawaj pytania. Wszystkie są młode i zdrowe, chyba nie musisz się przejmować żadnymi ukrytymi wadami serca. Ale wątpię, żebyś miał z nimi jakieś kłopoty.
— Z jednym wyjątkiem — wtrącił Mark. — Jest tam ciemnowłosa dziewczyna, szczupła, bardzo ładna — zdaje się, że przeszła jakąś specjalną operację ukierunkowania umysłu. Nie jest… zbyt rozsądna. Proszę na nią uważać.
— Tak jest — rzekł odruchowo żołnierz, ale zreflektował się i zerknął na Bothari-Jesek. — Hm…
— Sierżant Taura potwierdza tę obserwację — powiedziała Bothari-Jesek. — W każdym razie nie chcę, żeby jakiś klon pętał się samopas po statku. Nie mają żadnego przeszkolenia. Ich niewiedza może być równie groźna jak otwarta wrogość. To nie jest rutynowa warta. Miej oczy i uszy otwarte.
Zasalutowali. Żołnierz opanował odruch i nie oddał honorów Markowi, który ruszył truchtem, by nadążyć za długim krokiem Bothari-Jesek.
— Czy traktujemy klony w sposób, jaki ci odpowiada? — spytała po chwili. Nie potrafił ocenić, czy w jej głosie zabrzmiała ironia.
— Na tyle dobrze, na ile pozwalają warunki. — Ugryzł się w język, ale nie mógł powstrzymać wybuchu. — To niesprawiedliwe!
Bothari-Jesek uniosła w zdumieniu brwi.
— Co jest niesprawiedliwe?
— To ja uratowałem te dzieci, a one zachowują się, jak gdybyśmy byli porywaczami, złoczyńcami, potworami. W ogóle się nie cieszą.
— Być może… powinna ci wystarczyć myśl, że je uratowałeś. Nie możesz żądać, żeby się z tego cieszyły… mały bohaterze. — Teraz bez wątpienia ironizowała, choć bez cienia pogardy.
— Liczyłem na skromny dowód wdzięczności. Sympatię, podziękowanie, cokolwiek.
— Zaufanie? — powiedziała cicho.
— Tak, zaufanie! Przynajmniej niektórych. Czy żaden z tych dzieciaków nie wierzy w szczerość naszych intencji?
— Sporo przecierpiały. Na twoim miejscu nie oczekiwałabym zbyt wiele. Może kiedy będą miały okazję poznać więcej dowodów. — Zamilkła i przystanęła na chwilę, po czym odwróciła się do niego. — Ale jeżeli kiedykolwiek odkryjesz, jak nakłonić udręczonego, przerażonego i głupiego dzieciaka, żeby ci zaufał — powiedz Milesowi. Bardzo chciałby wiedzieć.
Mark stał skonsternowany.
— To miało być… pod moim adresem? — zapytał wyschłymi nagle ustami.
Rzuciła okiem ponad jego głową na pusty korytarz i posłała mu pełen goryczy uśmiech.
— Jesteś u siebie. — Wskazała drzwi jego kabiny. — Nie wychodź stamtąd.
Wreszcie udało mu się zasnąć i spał długo, choć gdy Quinn przyszła go obudzić, miał wrażenie, że za krótko. Mark nie wie dział, czy Quinn w ogóle spała, ale zdążyła się przynajmniej umyć i przebrać w szary mundur oficerski. Zaczął już sobie wyobrażać, że złożyła jakiś ślub i będzie chodziła w zakrwawionym mundurze polowym, dopóki nie odzyskają kriokomory. Jednak mimo to jej zaczerwienione oczy i zauważalne napięcie nadal zdradzały wyjątkowe zdenerwowanie.
— Chodź — warknęła krótko. — Musisz znowu porozmawiać z Fellem. Ciągle mnie zwodzi. Zaczynam podejrzewać, że może jest w zmowie z Bharaputrą. Nie rozumiem, coś mi tu nie pasuje.
Pociągnęła go znów do kabiny dowodzenia, choć tym razem obyło się bez mikrosłuchawki. Quinn stanęła po prostu bardzo blisko niego, tak że postronny obserwator mógłby uznać, że występuje w roli jego ochrony i asystentki; Mark natomiast pomyślał, że stoi na tyle blisko, aby bez wysiłku chwycić go za włosy i poderżnąć gardło.
Komandor Bothari-Jesek zajęła wolne krzesło w tym samym miejscu co poprzednio i przyglądała mu się w milczeniu. Przez chwilę skupiła wzrok na wyczerpanej i rozdrażnionej Quinn, ale nic nie powiedziała.
Kiedy nad talerzem holowidu ponownie zjawiła się zaróżowiona twarz barona Fella, można było bez trudu odgadnąć, że powodem jej barwy jest gniew, a nie wesołość.
— Admirale Naismith, powiedziałem komandor Quinn, że gdy zdobędę pewne informacje, skontaktuję się z panem.
— Baronie, komandor Quinn… służy mi. Proszę wybaczyć jej natarczywość. Ona po prostu, hm, wiernie wyraża moje zaniepokojenie. — Typowe dla Milesa kwieciste zwroty przychodziły mu bez trudu. Palce Quinn wpiły się boleśnie w jego ramię, dawała mu do zrozumienia, żeby za daleko nie dał się ponieść inwencji. — Jakie więc, powiedzmy, mniej pewne informacje ma pan dla nas?
Fell odchylił się na krześle, marszcząc brwi, choć wyraźnie już został udobruchany.
— Mówiąc wprost, Bharaputranie twierdzą, że nie mogą znaleźć waszej kriokomory.
— Musi tam być — syknęła Quinn.
— Spokojnie, Quinnie. — Mark poklepał ją po ręce. Jej dłoń zacisnęła się jak imadło. Rozchyliła nozdrza, lecz zdołała uśmiechnąć się do holowidu. Mark zwrócił się ponownie do Fella. — Baronie, czy — pańskim zdaniem — Bharaputranie kłamią?
— Nie sądzę.
— Czy ktoś inny może potwierdzić pańską opinię? Mam na myśli agentów tam na miejscu albo kogoś w tym rodzaju.
Baron wykrzywił usta.
— Doprawdy, admirale, nie mogę panu powiedzieć.
Oczywiście, że nie. W zamyśleniu przetarł twarz ruchem charakterystycznym dla Naismitha.
— Mógłby pan powiedzieć coś konkretnego na temat poczynań Bharaputran?
— W tej chwili dosłownie wywracają swój kompleks medyczny na lewą stronę. W poszukiwaniach biorą udział wszyscy pracownicy i funkcjonariusze sił bezpieczeństwa przybyli w związku z waszą akcją.
— A czy możliwe, że urządzają farsę, aby nas zmylić?
Baron zamilkł na chwilę.
— Nie — rzekł w końcu z przekonaniem. — Naprawdę robią, co w ich mocy. Na wszystkich poziomach. Czy zdaje pan sobie sprawę… nabrał głęboko powietrza — jaki wpływ może mieć porwanie barona Bharaputry na układ równowagi sił pomiędzy Wielkimi Domami Obszaru Jacksona, jeżeli okaże się to czymś więcej niż krótkim epizodem?
— Nie. Jaki?
Baron uniósł podbródek, wypatrując na jego twarzy szyderstwa. Pionowe zmarszczki między jego oczami pogłębiły się i rzekł poważnie:
— Musi pan sobie zdawać sprawę, że wartość pańskiego zakładnika może maleć z czasem. Bezkrólewie w Wielkim Domu, a nawet w Domu Mniejszym, nie może trwać długo. W każdym istnieją, czasem w tajemnicy, frakcje młodych gniewnych, które czyhają na nadarzającą się sposobność. Nawet gdyby Lotus udało się skłonić lojalnego wobec Vasy Luigiego porucznika do zastąpienia go i utrzymania pozycji — z upływem czasu zrozumie on, że powrót jego pana oznacza dla niego zarówno nagrodę, jak i degradację. Wielki Dom przypomina mityczną hydrę. Jeśli odrąbać jedną głowę, w jej miejscu odrasta siedem — i zaczynają się nawzajem za gryząc. Ostatecznie zostaje jedna. Tymczasem Dom słabnie, a wszystkie jego dawne układy i sojusze stoją pod znakiem zapytania. Niepokój zatacza coraz szersze kręgi, obejmuje inne domy… niechętnie widzi się tu tak gwałtowne zmiany. Nikt ich tu nie lubi. — Zwłaszcza sam baron Fell, uznał Mark.
— Z wyjątkiem pana młodszych kolegów — zauważył Mark.
Fell machnął lekceważąco ręką, dając mu do zrozumienia, co myśli na temat ambicji młodszych kolegów. Jeśli chcieli władzy, niech spiskują, walczą i zabijają, tak jak on, mówił ów gest.
— Cóż, nie zamierzam przetrzymywać barona Bharaputry, aż się zestarzeje i spleśnieje — rzekł Mark. — Sam nie mam z niego żadnego pożytku. Proszę ponaglić Dom Bharaputra, aby jak najprędzej odnaleźli mojego brata.
— Nie potrzebują ponagleń. — Fell zmierzył go zimnym spojrzeniem. — Musi pan wiedzieć, admirale, jeśli ta… sytuacja w miarę szybko nie zakończy się pomyślnie, Stacja Fella nie będzie już mogła udzielać wam schronienia.
— Hm… kiedy?
— Niebawem. W ciągu najbliższego dnia.
Stacja Fella z pewnością dysponowała odpowiednimi siłami, aby w każdej chwili wyrzucić dwa małe statki dendariańskie. Albo zrobić z nimi coś znacznie gorszego.
— Zrozumiałem. A… co z bezpieczną drogą przez punkt skokowy pięć? — Gdyby coś poszło nie tak…
— W tej sprawie… być może będziecie musieli zawrzeć osobny układ.
— Jaki układ?
— Gdybyście nadal mieli swojego zakładnika… nie życzyłbym sobie, abyście wywozili Vase Luigiego z lokalnej przestrzeni Obszaru Jacksona. I potrafię dopilnować, by tak się stało.
Pięść Quinn wylądowała z hukiem obok płyty holowidu.
— Nie! — krzyknęła komandor. — Nie ma mowy! Baron Bharaputra to nasz jedyny as, dzięki któremu możemy odzyskać Mi… kriokomorę. Nie oddamy go!
Fell lekko się wzdrygnął.
— Pani komandor! — zganił ją.
— Jeśli zostaniemy zmuszeni do opuszczenia Jacksona, zabierzemy barona ze sobą — zagroziła Quinn. — I tyle nas będziecie widzieli. Albo wróci pieszo ze stacji skokowej pięć bez skafandra ciśnieniowego. Jeżeli nie dostaniemy kriokomory… cóż, mamy lepszych sojuszników niż pan. I z mniejszymi zahamowaniami. Nie będzie ich obchodzić pański zysk, pana układy i zabawy w zachowanie równowagi sił. Ich tylko zainteresuje, czy spalić was od bieguna północnego, czy południowego!
Fell skrzywił się ze złością.
— Niech pani nie plecie bzdur, komandor Quinn. Mówi pani o armii planetarnej!
Quinn pochyliła się nad talerzem i warknęła:
— Baronie, mówię o armii międzyplanetarnej!
Bothari-Jesek drgnęła i szybko dała znak, przesuwając palcem po własnej szyi: Skończ z tym, Quinnie.
W stalowych oczach Fella błysnęła hardość.
— To blef.
— Nie. Lepiej, żeby pan mi uwierzył.
— Nikt nie posunąłby się do tego dla jednego człowieka. Tym bardziej nieboszczyka.
Quinn zawahała się. Mark przykrył dłonią jej rękę, która nadal wpijała się w jego ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: „Opanuj się, do diabła”. Omal nie zdradziła tego, o czym pod groźbą śmierci zabroniła mu mówić.
— Być może ma pan rację, baronie — powiedziała wreszcie. — Niech się pan modli, żeby miał pan rację.
Po długiej chwili milczenia Fell spytał łagodnie:
— A kimże jest ów pozbawiony zahamowań sojusznik, admirale?
Upłynęła kolejna chwila ciszy, po której Mark rzekł ze słodyczą w głosie:
— Komandor Quinn blefowała, baronie.
Fell rozciągnął wargi w wyjątkowo kpiącym uśmiechu.
— Wszyscy Kreteńczycy to łgarze — szepnął. Jego dłoń powędrowała do klawiszy, by przerwać połączenie; twarz barona rozpłynęła się we mgle iskier. Tym razem przez moment dłużej widać było jego lodowaty, bezcielesny uśmiech.
— Świetna robota, Quinn — warknął Mark. — Właśnie uprzytomniłaś baronowi Fellowi, ile naprawdę może żądać za kriokomorę. I być może nawet od kogo. Mamy teraz dwóch wrogów.
Quinn dyszała ciężko jak po długim biegu.
— On nie jest naszym wrogiem; nie jest też przyjacielem. Fell służy tylko Fellowi. Pamiętaj o tym, bo on nie zapomni.
— Ale czy Fell kłamał, czy po prostu przekazywał kłamstwa Bharaputry? — spytała wolno Bothari-Jesek. — I na jaki zysk liczy osobiście?
— Może obaj kłamią? — podsunęła Quinn.
— A może żaden z nich nie kłamie — wtrącił rozdrażniony Mark. — Nie przyszło ci to do głowy? Pamiętasz, co Norwood…
Przerwał im brzęczyk. Quinn pochyliła się nad konsolą, aby posłuchać wiadomości.
— Quinn, tu Bel. Osoba, z którą się skontaktowałem, zgodziła się spotkać z nami w doku „Ariela”. Pospiesz się, jeżeli chcesz brać udział w przesłuchaniu.
— Dobra, zaraz będę. Quinn, bez odbioru. — Odwróciła wymizerowaną twarz i ruszyła do drzwi. — Eleno, dopilnuj, żeby nie wychodził sam z kabiny. — Wskazała kciukiem Marka.
— W porządku. Kiedy skończysz rozmawiać z tym kimś, kogo znalazł Bel, odpocznij trochę, dobrze, Quinnie? Jesteś wykończona. O mały włos nie straciłaś nad sobą panowania.
Quinn machnęła na odchodnym ręką, co mogło oznaczać, że przyznaje jej rację, ale niczego nie obiecuje. Po wyjściu Quinn Bothari-Jesek zasiadła za konsolą, żeby rozkazać załodze kapsuły ładownika, by przygotowała się do lotu, zanim Quinn zjawi się przy włazie.
Mark wstał i zaczął spacerować po kabinie dowodzenia z rękami w kieszeniach. Stało tu kilkanaście ciemnych i martwych konsol do transmisji w czasie rzeczywistym i projekcji holowidowych schematów; system łączności i kodowania milczały. Wyobraził sobie, jaki podczas normalnej akcji panował w kabinie tłok i chaos, gdy statek gotował się do walki. Ogień wroga rozcina statek jak opakowaną tacę z jedzeniem, tętniąca życiem masa w jednej chwili zmienia się w plamę promieniowania twardego, a potem próżnię w przestrzeni. Strzelać mogła na przykład stacja Domu Fell w punkcie skokowym pięć, gdyby „Peregrine” usiłował uciekać. Zadygotał, czując falę mdłości.
Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do sali odpraw. BothariJesek prowadziła kolejną rozmowę, podejmując jakąś decyzję dotyczącą bezpieczeństwa cumowania w Stacji Fella. Z ciekawością położył dłoń na czytniku zamka. Ku jego zdumieniu drzwi cichutko się rozsunęły. Ktoś będzie musiał wszystko przeprogramować, skoro najlepiej strzeżone pomieszczenia Dendarian stały otworem przed zmarłym. Sporo roboty — Miles niewątpliwie kazał urządzić wszystko tak, aby bez kłopotu mógł się wszędzie poruszać. To bardzo w jego stylu.
Bothari-Jesek zerknęła na niego, lecz nic nie powiedziała. Biorąc to za milczącą zgodę, Mark wszedł do sali odpraw i okrążył stół. Zapaliły się światła. W głowie tłukły mu się słowa wypowiedziane tu przez Thorne’a. Norwood powiedział, że admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie. Jak starannie Dendarianie sprawdzili zapisy swojej misji desantowej? Z pewnością ktoś zdążył już przejrzeć wszystko kilkakrotnie. Czy on mógłby zobaczyć coś, czego oni nie dostrzegli? Znali swoich ludzi, swój sprzęt. Ale ja znam kompleks medyczny. Znam Obszar Jacksona.
Zastanawiał się, jak daleko pozwolą mu zajść linie papilarne Milesa. Wśliznął się na krzesło Quinn; oczywiście, natychmiast jego oczom ukazały się wszystkie pliki. Znalazł wprowadzony tu zapis akcji desantowej. Dane Norwooda zostały stracone, ale przez pewien czas towarzyszył mu Tonkin. Co Tonkin widział? Nie kolorowe linie na mapie, ale własnym okiem; co słyszał własnym uchem w rzeczywistym czasie? Znajdzie tu taki zapis? Wiedział, że hełmy dowódców rejestrowały rzeczywisty obraz, ale hełmy zwykłych żołnierzy… Hm. Ujrzał na konsoli zapis obrazów i dźwięków widzianych i słyszanych przez Tonkina.
Od śledzenia ich rozbolała go głowa. Nie był to oczyszczony, statyczny zapis z rejestratora holowidowego, ale skaczące podczas ruchu głowy i zmieniające się co chwila rzeczywiste obrazy. Zwolnił prędkość odtwarzania i dostrzegł samego siebie w korytarzu przed rurą windową — niskiego, przejętego człowieczka w szarym stroju kamuflażowym, z błyszczącymi oczyma osadzonymi w nieruchomej twarzy. Naprawdę tak wyglądam? Pod luźnym mundurem ułomności jego ciała nie były tak widoczne, jak sądził.
Zasiadł w głowie Tonkina i maszerował z nim przez labirynt budynków, korytarzy i tuneli Bharaputry aż do ostatniej strzelaniny. Thorne wiernie powtórzył słowa Norwooda; to samo było w zapisie. Jednak pomylił się co do czasu; według zegara w hełmie nieobecność Norwooda trwała jedenaście minut. Później zjawił się ponownie z zaczerwienioną twarzą, ciężko dysząc. Nagle wybuchnął śmiechem, a chwilę później błysnęła eksplozja granatu — Mark instynktownie uchylił się, po czym wyłączył holowid i obrzucił krótkim spojrzeniem własny strój, jakby się spodziewał zobaczyć świeże ślady krwi i rozpryśniętego mózg.
Jeżeli tam ma znajdować się jakaś wskazówka, to gdzieś wcześniej. Uruchomił program jeszcze raz od momentu wyjścia z holu. Potem trzeci raz, w zwolnionym tempie, krok po kroku, oglądał badawczo każdy obraz. Cierpliwa, drobiazgowa i pochłaniająca praca wydała mu się niemal przyjemna. Drobiazgi — można się w nich zagubić, oszukiwać nimi jak narkozą obolały mózg.
— Mam cię — szepnął. Mignęło tak prędko, że ledwo zdążył zauważyć; w rzeczywistym czasie zarejestrowałby to wyłącznie podświadomie. Przez mgnienie oka dostrzegł na ścianie korytarza strzałkę i napis „Załadunek i odbiór”.
Uniósł wzrok i zobaczył przyglądającą mu się Bothari-Jesek. Jak długo tu siedzi? Przyjęła swobodną pozycję, skrzyżowawszy długie nogi i złożywszy dłonie razem.
— Co takiego masz? — zapytała cicho.
Włączył obraz holomapy widmowych budynków z zaznaczoną kolorową trasą, jaką przeszli Norwood z Tonkinem.
— Nie tędy — wskazał — ale tędy. — Zaznaczył obszar położony daleko od drogi, którą szli Dendarianie z kriokomorą. — Tu wszedł Norwood. Przez ten tunel. Jestem pewien! Widziałem ten budynek — wchodziłem w każde miejsce. Bawiłem się tu z kolegami w chowanego, dopóki opiekunowie nie kazali nam przestać. Widzę tak dokładnie, jak gdybym odtwarzał obraz z hełmu Norwooda. On zabrał kriokomorę do zatoki załadunku i odbioru. Załadował ją!
Bothari-Jesek wyprostowała się.
— Jak to możliwe? Miał tak mało czasu!
— Nie tylko możliwe, ale wręcz łatwe. Sprzęt do pakowania jest w pełni zautomatyzowany. Wystarczyło po prostu włożyć komorę do maszyny pakującej skrzynie i wcisnąć guzik. Roboty same zawożą ładunek do doku. Panuje tam duży ruch — odbierają dostawy dla całego kompleksu medycznego, wywożą wszystko, od dysków z danymi po zamrożone części ciała do przeszczepów i zmodyfikowane genetycznie płody, ale także sprzęt dla ratowników. Na przykład wyremontowane kriokomory. Najprzeróżniejsze rzeczy! Pracują na okrągło i po naszym ataku musieli się zapewne w wielkim pośpiechu ewakuować. Kiedy maszyna pracowała, Norwood mógł w tym czasie zrobić w komputerze etykietę na pakunek. Potem nalepił ją na paczkę, przekazał robotowi — a później, jeśli był tak sprytny, jak myślę, usunął wszystkie ślady. I pędem wrócił do Tonkina.
— A więc kriokomora czeka zapakowana w doku ładunkowym na dole! Czekaj, powiem o tym Quinn! Chyba powinniśmy powiedzieć Bharaputranom, gdzie mają szukać.
Powstrzymał ją gestem.
— Moim zdaniem… — zaczął.
Spojrzała na niego i opadła z powrotem na krzesło, mrużąc podejrzliwie oczy.
— Co twoim zdaniem? — spytała.
— Od naszego odlotu minął prawie cały dzień. Kazaliśmy Bharaputranom szukać komory pół dnia temu. Gdyby kriokomora rzeczywiście nadal czekała w doku, na pewno by ją znaleźli. Automatyczny układ załadunkowy jest bardzo sprawny. Myślę, że kriokomora została już wysłana, może w ciągu pierwszej godziny. Moim zdaniem Bharaputranie i Fell mówią prawdę. Teraz muszą odchodzić od zmysłów. Nie dość, że nigdzie nie ma kriokomory, to jeszcze zupełnie nie wiedzą, dokąd poleciała!
Bothari-Jesek siedziała sztywno wyprostowana.
— A my? — zapytała. — Mój Boże, jeśli masz rację, Miles może być teraz w drodze dokądkolwiek. Przetransportowano komorę do którejś z ponad dwudziestu orbitalnych stacji transferowych, może już nawet opuściła punkt skokowy! Simon Illyan dostanie szału, gdy mu o tym zamelduję.
— Wcale nie dokądkolwiek — poprawił stanowczo Mark. — Norwood mógł zaadresować komorę tylko do miejsca, które znał. O którym pamiętał, nawet gdy był pod ostrzałem, okrążony i odcięty od swoich.
Oblizała usta, rozważając jego słowa.
— Dobrze — powiedziała w końcu. — A więc wysłał ją prawie dokądkolwiek. Ale możemy zacząć poszukiwania od zbadania osobistej kartoteki Norwooda. — Odchyliwszy się na krześle, spojrzała na niego poważnie. — Wiesz, sam w pustym pokoju zupełnie nieźle sobie radzisz. Nie jesteś głupi. Po prostu nie masz w sobie nic z oficera liniowego.
— Z żadnego oficera. Nie cierpię wojska.
— Miles uwielbia walkę. Jest uzależniony od zastrzyków adrenaliny.
— Ja ich nie cierpię. Nienawidzę się bać. Strach paraliżuje mi umysł. Nie jestem się w stanie ruszyć, gdy ktoś na mnie krzyczy.
— A jednak umiesz myśleć… Często się boisz?
— Prawie zawsze — przyznał zgnębiony.
— Dlaczego więc… — Zawahała się, jak gdyby chciała bardzo ostrożnie dobrać słowa. — Dlaczego więc ciągle próbujesz być Milesem?
— Wcale nie, to wy mnie zmuszacie, żebym go grał!
— Nie mam na myśli chwili obecnej. W ogóle.
— Nie wiem, co masz na myśli!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dwadzieścia godzin później dwa dendariańskie statki odcumowały od Stacji Fella, szykując się, by wystrzelić w stronę punktu skokowego numer pięć. Nie były same. Eskortowało je, nie odstępując na krok, pół tuzina statków sił bezpieczeństwa Domu Fell. Były to okręty wojenne przeznaczone do działań w lokalnej przestrzeni, pozbawione prętów Necklina i niezdolne do wykonania skoku; zaoszczędzoną w ten sposób moc wykorzystano do wyposażenia ich w imponujące uzbrojenie i pancerze. Stateczki były naprawdę groźne.
Za konwojem, trzymając się w bezpiecznej odległości, sunął krążownik bharaputrański, bardziej przypominający jacht niż okręt; statek był gotów przyjąć na pokład barona Bharaputrę, kiedy znajdą się w pobliżu stacji skokowej kontrolowanej przez Fella. Niestety, na jego pokładzie nie było kriokomory z Milesem.
Quinn, zanim pogodziła się z tragiczną prawdą, znajdowała się na skraju załamania. Podczas ich ostatniej prywatnej narady w sali odpraw Bothari-Jesek musiała dosłownie pchnąć ją na ścianę.
— Nie zostawię Milesa! — wyła Quinn. — Najpierw wyrzucę w przestrzeń tego łajdaka Bharaputrę!
— Posłuchaj — syknęła Bothari-Jesek, mnąc w garści jej mundur. Gdyby była zwierzęciem, pomyślał Mark, jej uszy na pewno przylegałyby teraz płasko do głowy. Skulił się na krześle, chcąc stać się jak najmniejszym. Jeszcze mniejszym, niż był. — Mnie nie podoba się to tak samo jak tobie, ale sytuacja znacznie nas przerosła. Wszystko wskazuje na to, że Bharaputranie nie mają Milesa, który zmierza Bóg wie dokąd. Potrzebujemy posiłków: nie okrętów, lecz przeszkolonych agentów wywiadu. I to wielu. Potrzebujemy Illyana i CesBezu, jak najszybciej. Pora stąd uciekać. Im prędzej się stąd wydostaniemy, tym prędzej wrócimy.
— Ja wrócę — przysięgła Quinn.
— Ustalicie to z Illyanem. Bez wątpienia za wszelką cenę spróbują odzyskać kriokomorę.
— Illyan to tylko barrayarski… — wyrzuciła z siebie Quinn, szukając właściwego słowa — biurokrata. Nie może mu zależeć tak jak nam.
— Nie bądź taka pewna — szepnęła Bothari-Jesek.
Ostatecznie zwyciężyła Bothari-Jesek, wrodzona obowiązkowość Quinn oraz logika sytuacji. Wkrótce Mark przebrał się w szary mundur admirała, by wystąpić po raz ostatni — modlił się o to — w roli Milesa Naismitha i uczestniczyć w przekazaniu zakładnika na pokład wahadłowca przysłanego przez Dom Fell. Za to, co potem stanie się z Vasą Luigim, odpowiedzialność spadnie tylko na barona Fella. Mark miał nadzieję, że nie będzie to przyjemne.
Zjawiła się Bothari-Jesek, aby osobiście eskortować Marka z kabinyceli do korytarza włazu wahadłowca, gdzie miał przybić statek Fella. Jak zawsze wydawała się spokojna, mimo zmęczenia, i w przeciwieństwie do Quinn nie krytykowała jego stroju, ograniczając się jedynie do poprawienia kołnierza z dystynkcjami. Obszerna kurtka mundurowa maskowała na szczęście miejsce, gdzie w ciało wpijał mu się mocno pasek. Obciągnął poły kurtki i ruszył za dowódcą „Peregrine’a” w głąb statku.
— Dlaczego muszę to robić? — spytał żałośnie.
— To nasza ostatnia szansa, żeby ostatecznie udowodnić Vasie Luigiemu, że jesteś Milesem Naismithem, a… w kriokomorze przebywa klon. Na wypadek gdyby komora nie opuściła jednak przestrzeni Jacksona i Bharaputra w jakiś sposób odnalazł ją przed nami.
Dotarli do korytarza w tej samej chwili co dwójka uzbrojonych techników dendariańskich, którzy zajęli stanowiska przy sterownikach blokad doku. Zaraz potem zjawił się baron Bharaputra eskortowany przez dwóch ponurych strażników oraz komandor Quinn, na której twarzy malowała się nieufność. Mark uznał, że strażnicy pełnią wyłącznie funkcję dekoracyjną. Prawdziwa groźna siła była po stronie stacji skokowej numer pięć i strzegących jej statków Fella — jedynych figur, które pozostały na tej szachownicy. Wyobraził je sobie ustawione w równy szereg wokół statków Dendarian. Szach. Czy królem w tej partii był baron Bharaputra? Mark czuł się jak pionek udający skoczka. Vasa Luigi nie zwracał najmniejszej uwagi na straż, jedynie zerkał od czasu do czasu na Quinn, królową, ale przede wszystkim patrzył na właz prowadzący do wahadłowca.
Quinn zasalutował Markowi.
— Admirale.
Oddał honory.
— Witam, komandorze.
Stanął w pozycji „spocznij”, założywszy ręce do tyłu, jakby nadzorował operację przejęcia zakładnika. Czy miał zamienić z baronem parę słów? Czekał, aż Vasa Luigi rozpocznie rozmowę. Jednak baron milczał, irytował go swoją cierpliwością, jak gdyby dla niego czas płynął inaczej niż dla Marka.
Mimo ogromnej przewagi wroga Dendarianie szykowali się do ucieczki. Zaraz po przekazaniu jeńca „Peregrine” i „Ariel” mogły dokonać skoku, po którym klony znajdą się poza zasięgiem Domu Bharaputra. Tyle przynajmniej udało mu się dokonać, mimo że okrężną drogą, psując wszystko, co się dało, lecz w końcu odniósł zwycięstwo. Małe, ale zawsze.
Wreszcie rozległ się szczęk blokad włazu przechwytujących ich zdobycz, a potem syk zamków rękawa. Dendarianie otworzyli portal włazu i stanęli na baczność. Po drugiej stronie portalu zjawił się mężczyzna ubrany w zielone barwy Domu Fell z dystynkcjami komandora, któremu towarzyszyło dwóch ludzi obstawy. Skinął krótko głową i przedstawił się, podając nazwę swego macierzystego statku.
Zauważył, że Mark ma najwyższą szarżę spośród obecnych, zasalutował i rzekł:
— Wyrazy uszanowania od barona Fella, admirale Naismith. Baron zwraca panu coś, co przez przypadek zostawiliście.
Quinn zbladła w nadziei; Mark mógłby przysiąc, że przestało jej bić serce. Komandor Fella cofnął się, odsłaniając właz. Ale zza jego pleców nie wysunęła się upragniona kriokomora na palecie, tylko grupka złożona z trzech mężczyzn i dwóch kobiet w cywilnych ubraniach. Na ich twarzach malowało się zmieszanie, złość i przygnębienie. Jeden z mężczyzn utykał i musiał go podtrzymywać inny.
Szpiedzy Quinn. Dendariańscy ochotnicy, których próbowała przemycić do Domu Fell, by kontynuowali poszukiwania. Quinn poczerwieniała z upokorzenia. Uniosła jednak hardo podbródek i powiedziała, wyraźnie akcentując słowa:
— Proszę podziękować baronowi za troskę.
Komandor zasalutował z cierpkim uśmieszkiem.
— Spotkam się z wami za chwilę, żeby wysłuchać sprawozdania — rzuciła krótko i skinieniem głowy odprawiła nieszczęsnych szpiegów, którzy powlekli się w głąb statku w towarzystwie Eleny Bothari-Jesek.
— Jesteśmy gotowi przyjąć pasażera — oznajmił komandor. Drobiazgowo przestrzegając zasad, nie postawił stopu na pokładzie „Peregrine’a”, ale zastygł w oczekiwaniu. Dendariańscy strażnicy i Quinn z równą dbałością o przyjęte zasady odsunęli się od barona Bharaputry, który uniósł kanciasty podbródek i ruszył naprzód.
— Mój panie! Proszę na mnie zaczekać!
Mark odwrócił się raptownie w stronę, z której dobiegł przeraźliwy krzyk. Zdumiony baron również szeroko otworzył oczy.
Z bocznego korytarza wybiegła eurazjatycka dziewczyna z rozwianymi włosami, trzymając za rękę platynową blondynkę. Przemknęła obok strażników, którzy w tej krytycznej chwili mieli na tyle rozsądku, że nie wyciągnęli broni, ale zabrakło im refleksu, by ją złapać. Blondynka o drobnych stopach nie była tak zwinna i przez podtrzymywanie jedną ręką swych obfitych piersi o mały włos nie straciła równowagi. Dyszała ciężko, a w jej błękitnych oczach malowało się przerażenie.
Mark w wyobraźni ujrzał ją na stole operacyjnym, gdzie starannie zdjęto jej skórę z głowy, usłyszał wizg piły chirurgicznej przecinającej kość; potem wolno przerywają neurony w rdzeniu mózgowym, na koniec wyjmują mózg — umysł, pamięć, całą osobowość — jak ofiarę dla jakiegoś mrocznego boga, trzymaną przez zamaskowanego potwora w odzianych w rękawiczki dłoniach…
Rzucił się i złapał ją za nogi. Jej dłoń o delikatnych kościach wysunęła się z uścisku ciemnowłosej dziewczyny i blondynka runęła na pokład. Krzyknęła wniebogłosy, a potem zaczęła go kopać, miotając się z krzykiem i usiłując przekręcić się na plecy. Bojąc się, że ją wypuści, zaczął się przesuwać w górę, aż udało mu się przygnieść dziewczynę ciężarem całego ciała. Wiła się pod nim bezsilnie; była tak głupia, że nawet nie próbowała trafić go kolanem w krocze.
— Przestań, przestań, na litość boską, nie chcę ci zrobić krzywdy — wymamrotał jej do ucha przykrytego kosmykiem odurzająco pachnących włosów.
Tymczasem drugiej dziewczynie udało się przemknąć przez właz wahadłowca. Kapitana straży Domu Fell zaskoczyło nieco jej pojawienie się, nie zaskoczyli go jednak Dendarianie; odpowiedział na instynktowny ruch ludzi Quinn, wydobywając z kabury porażacz nerwów.
— Nie ruszajcie się z miejsca. Baronie Bharaputra, o co tu chodzi?
— Mój panie — krzyczała Eurazjatka. — Zabierz mnie ze sobą! Chcę wrócić do swojej pani, błagam!
— Zostań po tamtej stronie — poradził jej spokojnie baron. — Tam nie mogą cię tknąć.
— Spróbuj ze mną — zaczęła Quinn, robiąc krok w przód, lecz baron uniósł dłoń, lekko zaginając palce, pokazując jej ni to pięść, ni to nieprzyzwoity gest, a jednak było w tym coś obraźliwego.
— Komandor Quinn, z pewnością nie chce pani spowodować przykrego incydentu i opóźnić odlotu, prawda? Wszystko wskazuje na to, że ta dziewczyna dokonała wyboru.
Quinn zawahała się.
— Nie! — krzyknął Mark. Zdążył już wstać; pociągnął blondynę, którą po chwili przekazał najwyższemu Dendarianinowi. — Trzymaj ją. — Obrócił się i wyminął barona Bharaputrę.
— Admirale? — Baron uniósł brew z lekką ironią.
— Nosi pan na sobie zwłoki — warknął do niego Mark. — Proszę się do mnie nie odzywać. — Wychylił się naprzód, wyciągając ręce do ciemnowłosej dziewczyny przez dzielącą ich niewielką, ale straszną przestrzeń, która miała ogromne znaczenie polityczne. Dziewczyno… — Nie znał jej imienia. Nie wiedział, co powiedzieć. — Nie idź z nim. Nie możesz. Zabiją cię.
Coraz pewniejsza własnego bezpieczeństwa, choć nadal chowając się za kapitanem i trzymając się daleko, by uniknąć ewentualnego ataku Dendarian, uśmiechnęła się do Marka triumfująco i odrzuciła włosy do tyłu. Oczy jej jaśniały.
— Ocaliłam swój honor. Własnymi siłami. Mój honor to moja pani. Ty nie masz honoru. Łajdak! Moje życie to ofiara… większa, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem jak kwiat złożony na jej ołtarzu.
— Jesteś zupełnie stuknięta — rzuciła Quinn.
Uniosła podbródek, zaciskając mocno usta.
— Proszę, baronie — rozkazała spokojnie, wyciągając w teatralnym geście dłoń w stronę włazu.
Baron Bharaputra wzruszył ramionami, jak gdyby chciał rzec: „Co pani powie?”, po czym ruszył we wskazanym kierunku. Żaden z Dendarian nie uniósł broni; Quinn rozkazała im wcześniej tego nie robić. Mark nie miał broni. Odwrócił do niej udręczoną twarz.
— Quinn…
Łapała z trudem powietrze.
— Jeżeli nie skoczymy teraz, możemy wszystko stracić. Nie ruszaj się.
Vasa Luigi przystanął u włazu z dłonią na zamku i jedną stopą nadal na pokładzie „Peregrine’a”. Odwrócił się do Marka.
— Gdyby się pan zastanawiał, admirale, ona jest klonem mojej żony — mruknął półgłosem. Polizał palec wskazujący prawej dłoni i położył na czole Marka, pozostawiając tam chłodną plamkę. Śmiały czyn wojownika. — Jeden dla mnie, czterdzieści dziewięć dla pana. Przyrzekam, że jeżeli kiedykolwiek ośmieli się pan tu wrócić, wyrównam ten rachunek w taki sposób, że będzie pan błagać o własną śmierć. — Szybko pokonał odległość dzielącą go od włazu. — Witam, kapitanie, i dziękuję za cierpliwość… — Właz zamknął się i nie usłyszeli dalszego ciągu powitania barona ze strażą swojego sojusznika lub rywala.
Ciszę przerwał szczęk uwalnianych blokad i żałosny płacz porzuconej i zapomnianej blondynki. Plama na czole swędziała Marka, jakby przyłożono mu tam kostkę lodu. Potarł czoło wierzchem dłoni w nadziei, że ją zlikwiduje.
Przez obuwie antypoślizgowe kroki nadchodzącej osoby były prawie bezgłośne, ale tak ciężkie, że cały pokład zdawał się wibrować. Do korytarza wpadła jak burza sierżant Taura. Ujrzawszy blondynkę, krzyknęła przez ramię:
— Jest następna! Zostały tylko dwie.
Zaraz za nią zjawił się inny żołnierz, ciężko dysząc.
— Została ta druga dziewczyna, prowodyrka, ta przemądrzała — powiedziała Taura, zatrzymując się i lustrując boczne korytarze, choć nie przestawała mówić. — Naopowiadała dziewczynkom jakichś bzdur, że jesteśmy statkiem łowców niewolników. Przekonała dziesięć z nich do ucieczki. Wartownik z ogłuszaczem złapał trzy, pozostałe siedem rozbiegło się po pokładzie. Udało się nam schwytać cztery. Większość pochowała się na statku, ale zdaje mi się, że tamta długowłosa miała precyzyjny plan przedostania się do ładowników pasażerskich przed naszym skokiem. Postawiłam tam ludzi, żeby odciąć jej drogę.
Quinn zaklęła z posępną miną.
— Dobre posunięcie, sierżancie. Widocznie to podziałało, bo przybiegła tutaj. Niestety wpadła w sam środek przekazywania barona Bharaputry. Poszła razem z nim. Tę drugą udało się nam złapać. — Quinn ruchem głowy wskazała blondynkę, której płacz przeszedł w ciche pochlipywanie. — Czyli szukacie tylko jednej.
— Jak… — olbrzymia sierżant obrzuciła zdziwionym spojrzeniem korytarz prowadzący do włazu — jak mogła pani do tego dopuścić?
Twarz Quinn zmieniła się w kamienną maskę bez wyrazu.
— Postanowiłam nie wywoływać strzelaniny z jej powodu.
Szponiaste ręce sierżant Taury drgnęły, ale z jej wywiniętych ust nie padło żadne słowo krytyki pod adresem przełożonej.
— Lepiej znajdziemy ostatnią, zanim zdarzy się coś gorszego.
— Proszę szukać dalej, sierżancie. Wy czterej, pomóżcie im — powiedziała Quinn do strażników, którzy nie mieli tu już nic do roboty. — Kiedy wszystkie znajdą się z powrotem na swoim miejscu, zamelduj się w sali odpraw, Tauro.
Taura skinęła głową, skierowała żołnierzy do różnych korytarzy, a sama dała susa do najbliższej rury windowej. Poruszała nozdrzami, jak gdyby chciała zwietrzyć ściganą dziewczynkę.
Quinn obróciła się na pięcie, mrucząc:
— Muszę przesłuchać szpiegów i dowiedzieć się, co się stało z…
— Ja… zabiorę ją do kabiny klonów, Quinn — zaofiarował się Mark, wskazując blondynkę.
Quinn posłała mu nieufne spojrzenie.
— Proszę. Chcę to zrobić.
Zerknęła na właz, za którym zniknęła Eurazjatka, potem zatrzymała wzrok na jego twarzy. Nie wiedział, jak w tej chwili wygląda, lecz Quinn głęboko nabrała powietrza.
— Posłuchaj, po naszym wylocie ze Stacji Fella kilka razy przeglądałam zapisy z akcji. Zdawałeś sobie sprawę, kiedy ruszyłeś przede mną do wahadłowca Kimury, na ile strzałów wystarczy twoja tarcza przeciwplazmowa?
— Nie. To znaczy, wiedziałem, że kilka razy trafili mnie w tunelach.
— Na jeden. Gdyby odbiła jeszcze jeden strzał, byłoby po niej. Dwa więcej i byś się usmażył.
— Aaa…
Zmarszczyła brwi, jak gdyby wahając się, czy uznać to za dowód odwagi, czy głupoty.
— Pomyślałam sobie, że to interesujące. Że może powinieneś się dowiedzieć. — Zamilkła na chwilę. — Moja bateria była już wyczerpana. Jeśli więc chcesz znać prawdziwy rachunek gry z Bharaputrą, możesz podwyższyć swój wynik do pięćdziesięciu.
Nie wiedział, jakiej odpowiedzi od niego oczekuje. W końcu Quinn westchnęła.
— Dobrze. Możesz ją odprowadzić. Jeśli to ci sprawi przyjemność. — Z chmurną miną ruszyła w stronę sali odpraw.
Odwrócił się i delikatnie wziął za rękę blondynkę; wzdrygnęła się, spoglądając na niego szklistymi od łez oczami. Dobrze wiedział — najlepiej ze wszystkich tutaj — że jej rysy i ciało zostało drobiazgowo zaprojektowane na zamówienie, jednak mimo to poczuł, jak odurza go jej uroda i niewinność zmieszana ze zmysłowością i lękiem. Wyglądała na w pełni rozwiniętą dwudziestoletnią kobietę — osobę dokładnie w jego wieku. I była zaledwie parę centymetrów od niego wyższa. Mogłaby zostać heroiną jego dramatu, gdyby jego życie nie zmieniło się w pseudoheroiczną farsę, która wymknęła mu się spod kontroli. Zamiast nagród dostawał coraz to nowe kary.
— Jak masz na imię? — spytał ze sztucznym ożywieniem. Zerknęła na niego podejrzliwie.
— Maree.
Klony nie miały nazwisk.
— Bardzo ładnie. Chodź, Maree. Zabiorę cię z powrotem do twojej, hm, sypialni. Poczujesz się lepiej wśród koleżanek.
Trzymał ją, toteż musiała z nim pójść.
— Wiesz, sierżant Taura jest całkiem w porządku. Naprawdę chce się wami opiekować. A uciekając, napędziłyście jej po prostu strachu. Martwiła się, że może się wam stać coś złego. Chyba się nie boicie sierżant Taury, co?
Zacisnęła piękne usta w zakłopotaniu.
— Nie… nie jestem pewna.
Szła, kołysząc się wdzięcznie, mimo że przy każdym kroku jej piersi skryte do połowy pod różową tuniką trzęsły się niebezpiecznie. Powinni jej zaproponować terapię pomniejszającą, choć nie wiedział, czy taki zabieg nie przekracza możliwości chirurga z „Peregrine’a”. A jeśli jej doświadczenia z Domu Bharaputra przypominały w jakimś stopniu jego przeżycia, prawdopodobnie myśl o wszelkich ingerencjach chirurgicznych przyprawia dziewczynę o mdłości. W każdym razie on, po wszystkich zniekształceniach, jakim go poddano, z pewnością miał dość sal operacyjnych.
— Nie jesteśmy statkiem łowców niewolników — zaczął z powagą. — Zabieramy was… — Wiadomość, że ich miejscem przeznaczenia jest Cesarstwo Barrayaru, mogła się okazać niezbyt pocieszająca. — Naszym pierwszym przystankiem prawdopodobnie będzie Komarr. Ale niewykluczone, że wcale tam nie zostaniecie. — Nie miał już żadnej władzy, by składać jakiekolwiek obietnice. Żaden więzień nie może uratować swego współtowarzysza niedoli.
Zakaszlała i przetarła oczy.
— Dobrze… się czujesz?
— Chcę się napić wody. — Po wyczerpującym biegu i płaczu zaczęła chrypieć.
— Dam ci wody — obiecał. Jego kabina była zaledwie korytarz dalej; zaprowadził ją tam.
Gdy położył dłoń na czytniku zamka, drzwi rozsunęły się z sykiem.
— Wejdź. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z tobą. Zapewne gdybym miał… nie dałabyś się nabrać tamtej dziewczynie. — Wprowadził ją do środka i posadził na łóżku. Lekko drżała. On też.
— Nabrała cię?
— Nie wiem… admirale.
Prychnął rozgoryczony.
— Nie jestem admirałem. Jestem klonem, tak jak ty. Wychowałem się w Domu Bharaputra, piętro pod dormitorium, w którym mieszkasz. Mieszkałaś. — Poszedł do łazienki, nalał do kubka wody i zaniósł jej. Zdusił w sobie odruch, by paść na kolana i w tej pozycji ofiarować jej wodę. Musiał ją skłonić… — Uświadomię ci, kim jesteś i co się z tobą stało. Nikt cię już więcej nie nabierze. Musisz się nauczyć bardzo wielu rzeczy dla własnego bezpieczeństwa. — Rzeczywiście, zwłaszcza z powodu takiego ciała. — Będziesz musiała pójść do szkoły.
Przełknęła łyk wody.
— Nie chcę iść do szkoły — powiedziała, nie odejmując kubka od ust.
— Bharaputranie nie pozwalali ci oglądać wirtualnych programów do nauki? To zajęcie wspominam najmilej z całego mojego pobytu. Lepsze niż gry. Chociaż gry też oczywiście lubiłem. Grałaś w Zylac?
Skinęła głową.
— To dopiero zabawa. Ale historia, pokazy astrograficzne… najzabawniejszy był wirtualny instruktor. Taki siwowłosy dziadek w stroju z dwudziestego wieku — marynarce z łatami na łokciach — zawsze się zastanawiałem, czy stworzyli go, wzorując się na prawdziwej postaci, czy złożyli go z różnych elementów.
— Nigdy ich nie widziałam.
— To co robiłaś cały dzień?
— Rozmawiałyśmy ze sobą. Czesałyśmy się. Pływałyśmy. Opiekunowie zmuszali nas do codziennej gimnastyki.
— Nas też.
…aż zrobili mi to. — Dotknęła swego biustu. — Potem kazali mi już tylko pływać.
Dostrzegł w tym logikę.
— Czyli ostatni zabieg formowania ciała przeszłaś niedawno?
— Mniej więcej przed miesiącem. — Zamilkła na chwilę. — Naprawdę uważasz… że nie przyjdzie po mnie moja matka?
— Przykro mi, ale nie masz matki. Ja też nie. A twoja przyszłość… byłaby straszna. Nie do wyobrażenia. — Choć on potrafił to sobie wyobrazić ze wszystkimi szczegółami.
Zmarszczyła brwi. Widać było, że niechętnie rozstaje się ze swoimi marzeniami o cudnej przyszłości.
— Wszyscy jesteśmy piękni. Jeśli naprawdę jesteś klonem, dlaczego nie jesteś taki jak my?
— Cieszę się, że w końcu zaczynasz myśleć — rzekł ostrożnie. — Moje ciało uformowano na wzór mojego pierwowzoru. Był kaleką.
— Ale jeżeli to prawda — o przeszczepach mózgu — czemu tobie tego nie zrobili?
— Ja… byłem częścią pewnego spisku. Ci, którzy mnie kupili, zabrali mnie w całości. Dopiero później dowiedziałem się prawdy o Bharaputrze. — Usiadł obok niej na łóżku. Jej zapach… czy to możliwe, żeby genetycznie zmodyfikowali jej skórę, dodając do niej woń subtelnych perfum? Odurzająca. Nie dawało mu spokoju wspomnienie jej miękkiego ciała, wijącego się pod nim wtedy, w korytarzu przed włazem. Mógłby się w nim roztopić…
— Miałem przyjaciół — ty nie?
Pokiwała w milczeniu głową.
— Zanim zdążyłem im jakoś pomóc — właściwie na długo przedtem — wszyscy zostali zabici. Zamiast nich uratowałem was.
Patrzyła na niego z powątpiewaniem. Nie potrafił odgadnąć, o czym teraz myśli.
Kabiną zachybotało, a jego żołądek skręciła fala mdłości, które nie miały nic wspólnego z tłumionym pożądaniem.
— Co to było? — wykrztusiła Maree, szeroko otwierając przestraszone oczy. Bezwiednie chwyciła go za rękę, a on zapłonął, czując jej dotyk.
— Wszystko w porządku. Nawet lepiej. Właśnie przeżyłaś swój pierwszy skok w tunelu czasoprzestrzennym. — Jako że sam odbył kilka skoków, szczerze starał się dodać jej otuchy. — Jesteśmy już daleko. Jacksończycy nas nie dostaną. — Zniknęła groźba zdrady ze strony sił barona Fella, której obawiał się w głębi duszy, sądząc, że może nastąpić w momencie przekazywania mu Vasy Luigiego. Nie znajdą się też pod obstrzałem nieprzyjacielskich statków. Po prostu łagodny skok i nic więcej. — Jesteś bezpieczna. Wszyscy jesteśmy bezpieczni. — Pomyślał o szalonej Eurazjatce. Prawie wszyscy.
Tak chciał, żeby Maree uwierzyła. Dendarianie, Barrayarczycy — nie sądził, aby potrafili mu uwierzyć. Ale ona — gdyby tylko mógł urosnąć w jej oczach. Nie chciał żadnej nagrody z wyjątkiem pocałunku. Przełknął ślinę. Na pewno chcesz tylko pocałunku? W brzuchu, pod morderczo ściągniętym paskiem, miał gorącą, nieprzyjemną kulę. Poczuł wprawiające w zakłopotanie sztywnienie w lędźwiach. Może nie zauważy. Najważniejsze, żeby zrozumiała. Oceniła.
— Pocałujesz mnie? — spytał nieśmiało, wyschłymi nagle ustami. Wyjął z jej dłoni kubek, wytrząsając z niego ostatnią kroplę. Za mało, by rozluźnić ściśnięte gardło.
— Czemu? — zapytała, marszcząc czoło.
— Tak… na niby.
Tego usłuchała. Zamrugała oczami, ale nawet chętnie pochyliła się i dotknęła wargami jego ust. Tunika lekko się zsunęła…
— Och — wydyszał. Jego dłoń powędrowała na jej szyję, blokując drogę odwrotu. — Proszę, jeszcze… — Przyciągnął jej twarz do swojej. Nie opierała się, ale i nie reagowała, mimo to jej usta były cudowne. Chcę, chcę… Przecież dotykając, tylko i wyłącznie dotykając, nie wyrządzi jej krzywdy. Odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł chłodny dotyk każdego palca zakończonego drobnym paznokciem. Rozchyliła usta. Stopniały w nim resztki skrupułów. Zupełnie się rozkleił. W głowie mu huczało. Jednym ruchem zrzucił z ramion kurtkę.
Przestań. Przestań w tej chwili. Ale to właśnie ona powinna być heroiną jego dramatu. Miles na pewno miał cały harem. Może pozwoli mu na coś więcej… niż tylko pocałunek? Nie, penetracja nie wchodzi w grę. Nie zrobi niczego, co by ją zabolało. Pieszczenie tych ogromnych piersi chyba nie sprawi jej bólu. Wcale nie musiał szukać zaspokojenia między udami dziewczyny, wystarczy, że zatopi się w miękkim ciele. Mogłaby pomyśleć, że oszalał, ale przy najmniej nie zrobi jej krzywdy. Znów łapczywie przywarł do warg blondynki. Dotknął jej skóry. Jeszcze. Zsunął tunikę z ramion trzęsącymi się dłońmi. Skóra miała miękki dotyk aksamitu. Drugą drżącą ręką uwolnił się z duszącej uwięzi paska. Co za ulga. Czuł potworne, nieznośne podniecenie. Ale nie dotknie jej poniżej bioder, nie…
Pchnął ją na łóżko, całował gorączkowo piękne ciało, schodząc coraz niżej. Zaskoczona wydała krótki, zduszony jęk. Jego oddech stawał się coraz głębszy, lecz nagle ustał. Skurcz sięgnął w głąb płuc, jak gdyby oskrzela zwęziły się jednocześnie, zamykając się niczym sidła.
Nie, tylko nie to! Znów to samo co przy próbie w zeszłym roku…
Zsunął się z niej, czując na całym ciele zimny pot. Walczył z niewidzialną ręką zaciskającą się na jego gardle. Zdołał jak astmatyk wciągnąć ze świstem powietrze. Dawne wspomnienia wróciły do niego niczym halucynacja, przerażająco realne.
Wściekłe krzyki Galena. Lars i Mok przytrzymują go z rozkazu Galena, zdzierają z niego ubranie, jak gdyby bicie nie było wystarczającą karą. Zanim zaczęli go bić, wygonili dziewczynę; uciekła jak spłoszony królik. Splunął słoną krwią, która miała posmak żelaza. Paralizator dotyka go tu i tam, trzask za trzaskiem. Twarz Galena czerwienieje jeszcze bardziej, stary oskarża go o zdradę i co gorsza zaczyna wykrzykiwać coś o rzekomych skłonnościach seksualnych Arala Vorkosigana, zwiększając moc paralizatora. „Odwróćcie go”. Dławiony przerażeniem, czuje w trzewiach tamten ból, upokorzenie, oparzenia i skurcze, dziwne podniecenie, jak krótkie spięcie, a potem haniebne rozładowanie na przekór wszystkiemu, swąd przypalanego ciała…
Odepchnął od siebie te wizje i bliski omdlenia zdołał w końcu wykonać głęboki wdech i wydech. Okazało się, że zamiast na łóżku, siedzi na podłodze, podkuliwszy kurczowo ręce i nogi. Blondynka klęczała półnaga na wymiętym materacu i przypatrywała się Markowi w zdumieniu.
— Co ci jest? Dlaczego przestałeś? Umierasz?
Nie, ale chciałbym. To było nie fair. Doskonale wiedział, skąd się wziął ten odruch warunkowy. To nie z powodu wspomnienia ukrytego głęboko w podświadomości ani tym bardziej niewyraźnego obrazu pochodzącego z wczesnego dzieciństwa. Stało się to dokładnie przed czterema laty. Czyżby wyraźne uświadomienie sobie tego faktu zawsze miało uwalniać demony przeszłości? Czy przy każdej próbie uprawiania seksu z żywą kobietą będzie przeżywał podobne katusze, które przecież sam wywoływał? A może powód stanowiło wyjątkowe napięcie w tej szczególnej chwili? Gdyby kiedykolwiek nie musiał czuć wyrzutów sumienia, gdyby kiedykolwiek miał naprawdę dużo czasu, by skoncentrować się na uprawianiu miłości, zamiast gnać na oślep w pośpiechu — może udałoby mu się pokonać wspomnienia i szaleństwo — a może nie… Jeszcze raz z trudem wciągnął haust powietrza. I jeszcze jeden. Płuca znów zaczęły funkcjonować normalnie. Ciekawe, czy rzeczywiście mógłby się zadusić na śmierć. Prawdopodobnie, gdyby naprawdę zemdlał, układ nerwowy zacząłby działać niezależnie.
Rozsunęły się drzwi kabiny. Na tle jasnego korytarza ukazały się sylwetki Eleny Bothari-Jesek i sierżant Taury, które zaglądały w mrok wnętrza kabiny. Bothari-Jesek zaklęła, a Taura przepchnęła się naprzód.
Zapragnął zemdleć właśnie w tej chwili, teraz. Lecz jego demon myślał tylko o jednym i odmówił współpracy. Mark skulił się, ale nadal oddychał. Spodnie miał opuszczone do kolan.
— Co ty robisz? — zabulgotała Taura. Jej głos zabrzmiał naprawdę groźnie, jak stłumione warknięcie wilka. W kącikach ust błysnęły kły. Mark widział przecież, jak jedną ręką rozszarpywała ludziom gardła.
Dziewczyna-klon uklękła na łóżku, sprawiając wrażenie śmiertelnie przerażonej. Jej dłonie jak zwykle próbowały przysłonić i podtrzymać najbardziej rzucające się w oczy części ciała, z normalnym skutkiem — jeszcze bardziej zwracał uwagę wszystkich ich nadnaturalny rozmiar.
— Chciałam się tylko napić wody — chlipnęła. — Przepraszam. Sierżant Taura pospiesznie przyklękła na jedno kolano, by nie górować nad nią wzrostem, po czym rozłożyła ręce, pokazując wnętrze dłoni na znak, że nie jest zła na dziewczynkę. Mark nie był pewien, czy Maree pojęła subtelne znaczenie gestu.
— Co tu się stało? — spytała surowo Bothari-Jesek.
— Zmusił mnie, żebym go pocałowała.
Bothari-Jesek obrzuciła krótkim spojrzeniem jego skuloną sylwetkę i strój w nieładzie. W jej oczach zamigotała wściekłość. Napięła się jak łuk gotowy do wypuszczenia strzały. Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w twarz.
— Próbowałeś ją zgwałcić? — spytała niemal szeptem.
— Nie! Nie wiem, ja tylko…
Sierżant Taura podniosła się, schwyciła go za koszulę i częściowo za skórę, postawiła, unosząc go nawet nieco powyżej podłogi, a potem rozpłaszczyła na najbliższej ścianie. Podłoga znalazła się metr pod jego bezradnie wymachującymi stopami.
— Odpowiadaj jasno — warknęła sierżant olbrzymka.
Zamknął oczy i głęboko nabrał powietrza. Nie, nie lękał się gróźb kobiet Milesa. Ale przypomniał sobie dalszy ciąg upokorzeń, jakich doznał od Galena, które stanowiły znacznie okrutniejszy gwałt niż te wcześniejsze. Kiedy zaniepokojeni Lars i Mok zdołali w końcu przekonać Galena, by przestał, Mark był w tak głębokim szoku, że groziło mu nawet zatrzymanie akcji serca. Galen musiał więc w środku nocy zabrać cennego klona do swego lekarza, którego wcześniej zdołał siłą nakłonić, by ten dostarczał mu leki i hormony konieczne do zapewnienia właściwego kierunku rozwoju ciała Marka. Tłumacząc powód oparzeń, Galen wmówił lekarzowi, że Mark ukradkiem masturbował się paralizatorem, przypadkowo włączył zbyt wysoką moc i z powodu skurczu mięśni nie potrafił wyłączyć urządzenia. Dopiero jego krzyk sprowadził pomoc. Lekarz wybuchnął nawet krótkim śmiechem. Cichym głosem Mark potwierdził tę wersję wydarzeń, bo bał się przeczyć słowom Galena, nawet gdy był sam na sam z lekarzem. Jednak doktor, ujrzawszy jego sińce, musiał się domyślić brakujących elementów opowieści. Ale nic nie powiedział. Niczego nie zrobił. Dziś Mark najbardziej żałował swojej słabości i niemego potwierdzenia kłamstwa, tamtego ponurego śmiechu, który dotknął go do żywego. Nie mógł dopuścić, by Maree wyszła stąd, ujrzawszy podobną próbę.
Krótko i bezceremonialnie dokładnie opisał to, co właśnie zamierzał zrobić. Brzmiało okropnie, choć przecież wszystkiemu winna była uroda i wdzięk dziewczyny. Miał zamknięte oczy. Nie wspomniał o ataku paniki ani nie starał się tłumaczyć Galena. Skręcało go ze wstydu, lecz mówił prawdę. Mówił, a jego kręgosłup powoli przesunął się w dół ściany i Mark stanął obiema nogami na pokładzie. Ręka ściskająca go za koszulę rozluźniła się i wreszcie odważył się otworzyć oczy.
Ale zaraz zapragnął z powrotem je zamknąć, ponieważ w twarzy Bothari-Jesek dostrzegł bezgraniczną pogardę. Tragedia. Jedyna osoba, która okazywała mu coś w rodzaju współczucia i życzliwości, była mu niemal przyjazną duszą, stała teraz naprzeciw niego, dysząc wściekłością. Wiedział, że zraził do siebie ostatnią osobę, która mogła grać rolę jego rzecznika. Miał tak niewiele i wszystko stracił. Boleśnie to odczuł.
— Kiedy Taura zameldowała, że brakuje jednej dziewczynki — wyrzuciła z siebie Bothari-Jesek — Quinn powiedziała nam, że koniecznie chciałeś odprowadzić tę małą. Teraz wiemy dlaczego.
— Nie. Wcale nie… niczego nie zamierzałem zrobić. Ona naprawdę chciała się tylko napić wody. — Pokazał kubek leżący na podłodze.
Taura odwróciła się do niego plecami i uklękła przy łóżku, zwróciwszy się do blondynki łagodnym głosem:
— Zrobił ci coś złego?
— Nic mi nie jest — odrzekła drżącym głosem. Wciągnęła z powrotem tunikę na ramiona. — Ale jemu było coś poważnego. — Spojrzała na niego z troską i zgrozą zarazem.
— Naturalnie — mruknęła Bothari-Jesek. Uniosła głowę, przeszywając Marka spojrzeniem, a on zamarł, nadal stojąc pod ścianą. — Nie wolno ci opuszczać kabiny, mój panie. Przy drzwiach postawię strażnika. Nawet nie próbuj wychodzić.
Nie będę, nie będę.
Wyprowadziły Maree. Drzwi zasunęły się z sykiem jak spadające ostrze gilotyny. Rzucił się na swe wąskie łóżko, dygocząc.
Za dwa tygodnie Komarr. Naprawdę szczerze żałował, że nie umarł.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Pierwsze trzy dni aresztu Mark spędził skulony na łóżku i pogrążony w depresji. Jego heroiczna misja miała uratować ludzi, a nie pozbawiać ich życia. Liczył ofiary, jedną po drugiej. Pilot wahadłowca. Phillipi. Norwood. Żołnierz Kimury. I ośmiu poważnie rannych. Kiedy planował akcję, ci ludzie nie mieli imion. Dotyczyło to także anonimowych Bharaputran. Każdy jacksoński strażnik był dla niego postacią bez twarzy walczącą o życie z pozostałymi. Mark zastanawiał się, czy może wśród ofiar znajdował się ktoś, z kim rozmawiał i żartował, gdy jeszcze mieszkał w żłobku klonów. Cóż, jak zawsze życie stracili najsłabsi, szarzy ludzie, a możni, odpowiedzialni za wszystko, jak baron Bharaputra, znów uszli cało.
Czy życie czterdziestu dziewięciu klonów jest warte więcej niż czterech Dendarian? Wszystko wskazywało na to, że Dendarianie mieli odmienne zdanie. Ci ludzie nie zgłosili się na ochotnika. Podstępem przywiodłeś ich do śmierci.
Odkrycie to wstrząsnęło nim. Liczby ofiar nie sposób wyrazić liczbą całkowitą. To nieskończoność.
Nie chciałem, żeby tak się to wszystko skończyło.
I klony. Blondynka. Najlepiej ze wszystkich wiedział, że wcale nie jest dojrzałą kobietą, mimo że jej bujne kształty niedwuznacznie to sugerowały. Sześćdziesięcioletni mózg, jaki mieli jej przeszczepić, z pewnością doskonale by wiedział, jak pokierować takim ciałem. Lecz Mark oczyma wyobraźni wyraźnie widział dziesięciolatkę, którą Maree była w rzeczywistości. Nie chciał jej skrzywdzić ani przestraszyć, a jednak zrobił jedno i drugie. Chciał jej sprawić przyjemność, wywołać na jej twarzy uśmiech. Żeby promieniała jak inne kobiety na widok Milesa? — zaszydził wewnętrzny głos.
Żaden z klonów nie mógł zareagować tak, jak tego pragnął. Za dziesięć, dwadzieścia lat może podziękują mu za uratowanie życia. Albo i nie. Zrobiłem, co w mojej mocy. Przykro mi.
Mniej więcej drugiego dnia zaczęła go dręczyć obsesyjna myśl, że mogą mu przeszczepić mózg Milesa. Ciekawe, choć może to całkiem logiczne, że wcale się nie bał, iż taki pomysł mógłby wyjść od samego Milesa. Jednak Miles nie miał prawa głosu, nawet gdyby chciał zaprotestować. A jeśliby komuś przyszło do głowy, że o wiele prościej będzie przeszczepić mózg Milesa do ciepłego i żywego ciała Marka, zamiast podejmować żmudne próby naprawienia śmiertelnej rany ziejącej w piersi admirała i usuwania skutków długotrwałego zamrożenia? Ta perspektywa tak go przeraziła, że wolałby chyba sam się zgłosić, by czym prędzej mieć to za sobą.
Przed kompletnym załamaniem nerwowym ratowała go myśl, że ponieważ kriokomora zaginęła, spełnienie groźby wydawało się na razie mało prawdopodobne. Powinien mieć spokój, dopóki jej nie odnajdą. W mroku kabiny, z głową w poduszce, zdał sobie nagle sprawę, że najchętniej ujrzałby wyraz najwyższego uznania za plan ocalenia klonów na twarzy Milesa.
Sam pozbawiłeś się tej możliwości, prawda?
Ponure myśli opuszczały go tylko w czasie posiłku i snu. Pochłaniając za każdym razem całą żołnierską rację, ładował sobie do krwi taką dawkę cukru, że co chwilę zapadał w krótką drzemkę. Pragnąc nade wszystko nieświadomości, uprosił o dokładki posępnego Dendarianina, który trzy razy dziennie wsuwał mu przez drzwi tacę. Dendarianie najwyraźniej nie uważali swych racji żywnościowych w jednorazowych opakowaniach za coś specjalnego, toteż bez oporów spełniali jego prośby.
Inny Dendarianin wrzucił mu do kabiny kilka kompletów czystych ubrań Milesa z magazynu „Ariela”. Tym razem starannie usunięto z nich wszystkie dystynkcje. Trzeciego dnia Mark już nawet nie próbował dopiąć spodni mundurowych Naismitha, postanowił włożyć luźne spodnie pokładowe. W tym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Nie mogą mnie zmusić, żebym udawał Milesa, jeżeli nie będę wyglądać tak jak on.
To, co nastąpiło potem, zlało się w mniej wyraźny ciąg obrazów. Jednego z Dendarian tak zirytowały jego nieustanne prośby o dodatkowe racje, że wtaszczył do kabiny całą skrzynię, wysypał jej zawartość w kącie i w ostrych słowach poinformował Marka, żeby więcej mu nie zawracał głowy. Mark został sam na sam ze swym planem ocalenia. Słyszał o więźniach, którzy potrafili łyżką wykopać tunel i uciec; czy on nie może dokonać podobnej rzeczy?
Mimo iż pomysł cechowała wyjątkowa niedorzeczność, nadał jego życiu pewien cel. Przedtem wydawało mu się, że droga na Komarr będzie mu się bardzo dłużyła, a teraz wykonanie kilku skoków mogło trwać za krótko. Przeczytał na etykietkach wartości odżywcze porcji. Gdyby trwał w zupełnej bezczynności, jedna racja powinna pokryć jego całodzienne zapotrzebowanie. Wszystko, co zjadłby ponad tę normę, musiałoby automatycznie pomóc mu w przemianie w nie-Milesa. Jeśli dokładnie obliczył, każde cztery tacki powinny zwiększyć masę jego ciała o dodatkowy kilogram. Szkoda tylko, że skład porcji był identyczny…
Miał przed sobą za mało dni, by projekt się powiódł. Ale w jego drobnym ciele żaden dodatkowy kilogram nie miał się gdzie ukryć. Pod koniec podróży, w panice, że zostało mu bardzo niewiele czasu, jadł niemal bez przerwy, przestając dopiero wówczas, gdy z bólu ledwie mógł złapać oddech. Było to dla niego dziwnie satysfakcjonujące doświadczenie, w którym połączył przyjemność, bunt i karę.
Quinn weszła bez pukania, bezceremonialnie zapalając wszystkie światła. Zupełnie ciemna kabinę zalał ostry blask.
— Ach. — Mark wzdrygnął się, zasłaniając rękami oczy. Wyrwany z niespokojnej drzemki, przewrócił się na drugi bok. Zerknął spod zmrużonych powiek na chronometr ścienny. Quinn przyszła po niego pół cyklu dziennego wcześniej, niż się spodziewał. Jeśli oznaczało to, że zbliżają się do orbity Komarru, statki dendariańskie musiały pokonać drogę z maksymalną prędkością. Na pomoc.
— Wstawaj — powiedziała Quinn. Pociągnęła nosem. — I umyj się. Włóż ten mundur. — Położyła w nogach łóżka coś trawiastozielonego i połyskującego złotem. Z jej zachowania można by wnosić, że bezceremonialnie rzuci mu rzeczy, ale obchodziła się z mundurem bardzo troskliwie, więc Mark doszedł do wniosku, że strój należy do Milesa.
— Wstanę — rzekł Mark. — Umyję się. Ale nie nałożę tego munduru ani żadnego innego.
— Zrobisz, co mówię, mój panie.
— To mundur barrayarskiego oficera. Oznacza prawdziwą władzę, a oni ściśle tego przestrzegają. Wieszają ludzi, którzy noszą fałszywe mundury. — Odrzucił pościel i usiadł. Kręciło mu się w głowie.
— Bogowie — wykrztusiła Quinn. — Coś ty z sobą zrobił?
— Możesz spróbować wcisnąć mnie w ten mundur — odrzekł. — Ale weź pod uwagę efekt. — Powlókł się do łazienki.
Myjąc się i goląc, dokonał przeglądu wyników swojego planu ucieczki. Rzeczywiście miał za mało czasu. Wprawdzie odzyskał kilka kilogramów, które musiał stracić, by grać admirała Naismitha na Escobarze, a nawet odrobinę więcej, ale ze względu na to, że zamiast roku miał tylko czternaście dni, zmiany nie były jeszcze zbyt widoczne. Powoli zaczął się zarysowywać podwójny podbródek. Jednak tułów wydawał się już znacznie grubszy, a brzuch — co stwierdził, poruszając się ostrożnie — był boleśnie rozdęty. Za mało, o wiele za mało, żeby czuć się bezpiecznie.
Quinn, jak to Quinn, musiała się sama przekonać i mimo wszystko usiłowała go wepchnąć w barrayarski mundur. Mark celowo zachowywał się jak bezwładna lalka. Efekt był wyjątkowo… antywojskowy. W końcu dała za wygraną i warknęła, żeby sam się ubrał. Mark wybrał parę czystych spodni pokładowych, obuwie antypoślizgowe, luźną cywilną tunikę Milesa z szerokimi rękawami oraz wyszywaną szarfę. Przez chwilę zastanawiał się, czy Quinn bardziej się rozzłości, jeśli przewiąże szarfą zaokrąglony brzuch, czy też jeśli umieści ją niżej, tak że podtrzyma brzuch niczym temblak. Sądząc z kwaśnej miny Quinn, druga wersja powinna ją bardziej zirytować, więc pozostawił szarfę pod brzuchem.
Wyczuła jego wisielczy humor.
— Dobrze się bawisz? — wycedziła.
— To ostatnia chwila zabawy, na jaką mogę dzisiaj liczyć, nie?
Przyznała mu rację ironicznym gestem.
— Dokąd mnie zabierasz? A w ogóle gdzie jesteśmy?
— Na orbicie Komarru. Niedługo po cichu polecimy ładownikiem na jedną z barrayarskich stacji wojskowych. Tam odbędziemy bardzo kameralne spotkanie z szefem Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, kapitanem Simonem Illyanem. Przybył tu szybkim statkiem kurierskim prosto z kwatery głównej CesBezu na Barrayarze po tym, jak otrzymał ode mnie zakodowaną wiadomość, dość niejasną, i koniecznie będzie chciał wiedzieć, dlaczego oderwałam go od obowiązków. Zapyta, co było aż tak ważne. A wtedy… — westchnęła — powiem mu.
Poszli w głąb „Peregrine’a”. Przed wejściem do kabiny Marka Quinn musiała odprawić strażnika, bo nie zauważył go przy drzwiach, ale potem okazało się, że wszystkie korytarze są puste. Nie, nie puste — oczyszczone z ludzi.
Zbliżyli się do włazu ładownika i weszli do środka, gdzie zastali komandor Elenę Bothari-Jesek za sterami. I nikogo innego. Rzeczywiście zanosiło się na kameralne spotkanie.
Spokojna jak zawsze Bothari-Jesek dziś wydawała się wręcz chłodna. Gdy obejrzała się przez ramię na Marka, szeroko otworzyła ze zdziwienia oczy i z dezaprobatą zmarszczyła kruczoczarne brwi na widok jego bladej, opuchniętej twarzy.
— Do diabła, Mark, wyglądasz jak zwłoki, które tydzień leżały w wodzie.
I tak się czuję.
— Dzięki — odrzekł obojętnie.
Prychnęła, ale nie wiedział, czy z odrazą, pogardą, czy z rozbawienia, a potem odwróciła się z powrotem do sterów i wskaźników. Włazy zamknęły się z sykiem, blokady zwolniły i po chwili oddalili się bezgłośnie od burty „Peregrine’a”. Między stanem nieważkości a chwilą przyspieszenia Mark ponownie skupił się na swym napiętym brzuchu, przełykając ślinę, aby powstrzymać nudności.
— Dlaczego dowódca całego CesBezu jest tylko kapitanem? — zapytał, chcąc odwrócić własną uwagę od mdłości. — Chyba nie ze względu na dyskrecję, przecież każdy wie, kim jest.
— To jedna z tradycji Barrayaru — powiedziała Bothari-Jesek. Słowo „tradycji” wymówiła z dziwną goryczą. Ale przynajmniej z nim rozmawiała. — Poprzednik Illyana na tym stanowisku, nieżyjący wspaniały kapitan Negri, nigdy nie dostał awansu powyżej stopnia kapitana. Widocznie ambicje tego rodzaju były obce zaufanemu człowiekowi cesarza Ezara. Wszyscy wiedzieli, że Negri to Głos Cesarza, jego rozkazy dotyczyły każdego, niezależnie od rangi. Illyan… zawsze się chyba wstydził myśli, że sam mógłby się awansować na wyższy stopień niż jego dawny szef. Ale pobiera taką pensję jak wiceadmirał. Ktokolwiek dostanie posadę zwierzchnika CesBezu po Illyanie, pewnie zostanie kapitanem do końca życia.
Zbliżali się do wysokiej stacji orbitalnej średniej wielkości. Mark wreszcie zobaczył planetę obracającą się daleko w dole, która przez odległość od oświetlonej połowy księżyca wydawała się skurczona. Bothari-Jesek precyzyjnie trzymała się kursu przydzielonego im przez wyjątkowo lakoniczną kontrolę lotów. Po chwili bardzo nerwowej wymiany kodów i haseł szczęśliwie przybili do doku.
Powitało ich dwóch milczących i uzbrojonych strażników o kamiennych twarzach, ubranych w nieskazitelne zielone mundury barrayarskie; przeprowadzili ich przez stację. Wkrótce znaleźli się w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu urządzonym jak gabinet, gdzie znajdowało się biurko z konsolą, trzy krzesła i nic więcej.
— Dziękuję. Zostawcie nas samych — powiedział siedzący za biurkiem mężczyzna. Strażnicy wycofali się bezszelestnie. Od początku nie wydali najlżejszego dźwięku.
Gdy zostali sami, mężczyzna trochę się odprężył. Skinął głową pod adresem BothariJesek.
— Witaj, Eleno. Cieszę się, że cię widzę. — W jego głosie dała się słyszeć nieoczekiwana nutka ciepła, jakby dobry wuj witał swą ulubioną siostrzenicę.
Natomiast reszta była dokładnie taka, jaką Mark pamiętał z holowidów Galena. Simon Illyan był drobnym, starzejącym się mężczyzną, którego brązowe włosy od skroni zacięła przyprószać już siwizna. Okrągłą twarz z zadartym nosem wiek zdążył poznaczyć dość głębokimi bruzdami. Na pokładzie stacji orbitalnej nosił zielony mundur polowy z pełnymi dystynkcjami, podobny do takie go, w jaki Quinn chciała wtłoczyć Marka, a na kołnierzu połyskiwało oko Horusa — odznaka Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa.
Mark zorientował się, że Illyan przypatruje mu się z bardzo osobliwą miną.
— Boże, Miles, ale się… — zaczął zduszonym głosem, lecz po chwili zrozumiał. Odchylił się na krześle. — Ach. — Kącik jego ust uciekł w górę. — Lord Mark. Pozdrowienia od pańskiej matki. Bardzo mi miło, że nareszcie mogę pana poznać. — Zabrzmiało to naprawdę szczerze.
Niedługo będzie ci miło, pomyślał z rozpaczą Mark. Lord Mark? Niemożliwe, żeby mówił poważnie.
— Cieszę się też, że już wiem, gdzie pan jest. Komandor Quinn, mam nadzieję, że dostaliście w końcu wiadomość o zniknięciu lorda Marka z Ziemi, którą do was wysłałem?
— Jeszcze nie. Pewnie nas goni z miejsca… naszego ostatniego postoju.
Illyan uniósł brwi.
— Czy zatem lord Mark sam się ujawnił, czy przysłał go do mnie mój były podkomendny?
— Ani jedno, ani drugie, panie kapitanie. — Quinn miała chyba jakieś kłopoty z mówieniem. Bothari-Jesek nawet nie próbowała się odezwać.
Illyan pochylił się naprzód, poważniejąc, choć w jego oczach nadal igrały ironiczne ogniki.
— Na jaki więc tym razem nieprzemyślany i nieregulaminowy numer wpadł wasz admirał? Za co będę musiał zapłacić w ramach kolejnej akcji „sądziłem, że mam się uciec do własnej inicjatywy”?
— Nie chodzi o żaden numer, panie kapitanie — mruknęła Quinn. — Ale rachunek rzeczywiście będzie słony.
Patrząc badawczo w jej poszarzałą twarz, Illyan nagle stracił ochotę na żarty.
— Słucham — odezwał się po dłuższej chwili.
Quinn oparła się o biurko obiema dłońmi, nie dla nadania swym słowom większego znaczenia, jak sądził Mark, ale po to, by nie stracić równowagi.
— Illyan, mamy problem. Miles nie żyje.
Kapitan przyjął wiadomość nieruchomy jak figura woskowa. Nagle odwrócił się z krzesłem. Mark widział tylko tył jego głowy. Miał przerzedzone włosy. Później błyskawicznie odwrócił się do nich ponownie, a Mark spostrzegł, że dziwnie pogłębione bruzdy na jego napiętej twarzy wyglądają teraz jak blizny.
— To nie jest problem, Quinn — szepnął. — To katastrofa. — Powoli położył obie dłonie na czarnym i lśniącym blacie biurka. A więc stąd Miles wziął ten gest, pomyślał bez związku Mark, przyglądając mu się.
— Jest zamrożony w kriokomorze. — Quinn oblizała wyschłe wargi.
Illyan zamknął oczy, jego usta poruszały się, wypowiadając nieme modlitwy albo przekleństwa — Mark nie był pewien. Po chwili rzekł łagodnie:
— Mogłaś od tego zacząć. Reszta byłaby logicznym wnioskiem. — Otworzył w końcu oczy i spojrzał na nich w skupieniu. — Co się więc stało? Odniósł poważne rany, czy, nie daj Bóg, został ranny w głowę? Porządnie przeprowadzono zabieg wstępny?
— Sama pomagałam w zabiegu. W warunkach bojowych. Chyba… chyba poszło dobrze. Nie wiadomo, dopóki… Został paskudnie ranny w pierś. Z tego, co widziałam, nie było żadnej rany powyżej szyi.
Illyan ostrożnie odetchnął.
— Masz rację, Quinn. Rzeczywiście, to jeszcze nie katastrofa, tylko problem. Zawiadomię Cesarski Szpital Wojskowy w Vorbarr Sułtanie, żeby przygotowali się na przyjęcie swojego najsławniejszego pacjenta. Natychmiast przetransportujemy kriokomorę z waszego statku do mojego kuriera. — Zaczął bełkotać z ulgi?
— Hm… — bąknęła Quinn. — Chyba nie.
Illyan położył dłoń na czole, jak gdyby nagle rozbolała go głowa.
— Skończ, Quinn — powiedział głosem drżącym od tłumionego lęku.
— Zgubiliśmy kriokomorę.
— Jak można zgubić kriokomorę?
— To była komora przenośna. — Pochwyciwszy jego płonące spojrzenie, zaczęła pospiesznie relacjonować. — Została na dole w zamieszaniu podczas ewakuacji. Na obu desantowcach myśleli, że komora jest na pokładzie drugiego. Nieporozumienie — przysięgam, że sama sprawdzałam. Okazało się, że sanitariusz eskortujący kriokomorę został odcięty od wahadłowca przez oddziały wroga. Znalazł jednak urządzenie załadunkowe w porcie towarowym. Wydaje się nam, że stamtąd wysłał komorę.
— Wydaje się wam? Za chwilę zapytam o tę akcję desantową. Tymczasem mów — dokąd wysłał kriokomorę?
— O to właśnie chodzi, że nie wiemy. Zabili go, zanim zdążył o tym zameldować. W tej chwili kriokomora może zmierzać do dowolnego miejsca we wszechświecie.
Illyan odchylił się na krześle i potarł usta zaciśnięte w dziwnym, upiornym uśmiechu.
— Rozumiem. Kiedy to się stało? I gdzie?
— Dwa tygodnie i trzy dni temu w Obszarze Jacksona.
— Wysłałem was wszystkich na Illyrikę, przez Stację Vega. Jak u diabła trafiliście do Obszaru Jacksona?
Stojąc w pozycji „spocznij” z rękami założonymi z tyłu, Quinn przedstawiła zwięzłą relację o wydarzeniach ostatnich czterech tygodni od początku na Escobarze do chwili obecnej.
— Mam tu pełny raport z dokumentacją holowidową i osobistym dziennikiem Milesa. — Położyła na konsoli kostkę danych.
Illyan spojrzał na nią wzrokiem węża; jego dłoń nawet nie drgnęła, by zabrać kostkę.
— A czterdzieści dziewięć klonów?
— Wciąż są na pokładzie „Peregrine’a”, kapitanie. Chcielibyśmy je wysadzić.
Moje klony. Co Illyan z nimi zrobi? Mark nie śmiał zapytać.
— Z moich doświadczeń wynika, że osobisty dziennik Milesa jest raczej bezużytecznym dokumentem — zauważył chłodno Illyan. — Ma dość sprytu, żeby pewne rzeczy przemilczeć. — Zamyślił się i zamilkł na dłuższą chwilę. Potem wstał i zaczął spacerować po ciasnym pomieszczeniu. Znienacka spadła maska spokoju; wykrzywił twarz i z hukiem wyrżnął pięścią w ścianę. — Niech go wszyscy diabli, z własnego pogrzebu robi farsę! — wrzasnął.
Stał odwrócony do nich plecami; gdy się odwrócił i usiadł, jego twarz była nieruchoma i obojętna. Uniósł wzrok, zwracając się do Eleny Bothari-Jesek.
— Eleno, chyba jest jasne, że muszę przez pewien czas zostać na Komarze, by koordynować poszukiwania z wydziału do spraw galaktycznych CesBezu. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby od miejsca działań dzieliło mnie pięć dni drogi. Oczywiście… ułożę jakiś oficjalny raport o zaginięciu porucznika lorda Vorkosigana i niezwłocznie przekażę księżnej i księciu Vorkosiganom. Niechętnie powierzę dostarczenie wiadomości podwładnemu, ale trudno. Czy zgodzisz się wyświadczyć mi przysługę i będziesz eskortować lorda Marka do Vorbarr Sultany, żeby przekazać go pod ich opiekę?
Nie, nie, nie, krzyknął bezgłośnie Mark.
— Wolałabym… raczej nie lecieć na Barrayar, kapitanie.
— Premier zechce zadać pytania, na które potrafi odpowiedzieć tylko ktoś, kto był na miejscu zdarzenia. Jesteś najlepszym kurierem do spraw… tak złożonych i delikatnych. Przyznaję, że to bolesna misja.
Bothari-Jesek wyglądała, jakby wpadła w pułapkę.
— Kapitanie, jestem dowódcą statku, nie mogę zostawić „Peregrine’a”. I, szczerze mówiąc, nie mam ochoty eskortować lorda Marka.
— Dam ci w zamian wszystko, o co poprosisz.
Zawahała się.
— Wszystko?
Skinął twierdząco głową.
Zerknęła na Marka.
— Dałam słowo, że wszystkie klony z Domu Bharaputra znajdą się w bezpiecznym miejscu, gdzie będą traktowane humanitarnie i gdzie nie dostaną ich Jacksończycy. Przejmie pan na siebie moje zobowiązanie?
Illyan przygryzł wargę.
— Oczywiście, CesBez może szybko i bez kłopotu wymazać ich prawdziwą tożsamość. Natomiast umieszczenie w bezpiecznym miejscu jest nieco bardziej skomplikowane. Ale tak. Możemy przejąć klony.
Przejąć. Co Illyan miał na myśli? Na szczęście Barrayarczycy nie praktykowali niewolnictwa, mimo swych licznych wad.
— To jeszcze dzieci — wyrzucił z siebie Mark. — Musi pan pamiętać, że to tylko dzieci. — Trudno o tym pamiętać, chciał dodać, ale nie śmiał, zmrożony spojrzeniem Bothari-Jesek.
Illyan zerknął przelotnie na Marka.
— Wobec tego zasięgnę rady księżnej Vorkosigan. Coś jeszcze?
— „Peregrine” i „Ariel”…
— Muszą na razie zostać na orbicie Komarru i trzeba je objąć kwarantanną komunikacyjną. Przeproście swoich ludzi, będą to musieli jakoś wytrzymać.
— Pokryje pan koszty tej nieszczęsnej misji? Illyan skrzywił się.
— Niestety, tak.
— I… proszę szukać Milesa!
— Naturalnie — sapnął kapitan.
— Wobec tego lecę — oświadczyła słabym głosem, bardzo blada.
— Dziękuję — odrzekł cicho Illyan. — Mój statek kurierski w każdej chwili jest do twojej dyspozycji. — Jego wzrok niechętnie spoczął na Marku. Przez całą drugą połowę rozmowy starał się w ogóle na niego nie patrzeć. — Ilu ludzi do ochrony sobie życzysz? — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek. — Dam im do zrozumienia, że dopóki bezpiecznie nie dotrzesz przed oblicze księcia, podlegają twoim rozkazom.
— Nie chcę nikogo, ale przypuszczam, że od czasu do czasu będę musiała się przespać. Dwóch — postanowiła Bothari-Jesek.
I tak oficjalnie zostałem jeńcem rządu Cesarstwa Barryaru, pomyślał Mark. Kurtyna.
Bothari-Jesek wstała i dała Markowi znak, by zrobił to samo.
— Chodź. Chcę zabrać parę rzeczy z „Peregrine’a”. Powinnam też powiedzieć pierwszemu oficerowi, żeby przejął dowodzenie i wyjaśnił żołnierzom, że muszą pozostać na pokładzie. Wrócę za trzydzieści minut.
— Dobrze. Komandor Quinn, proszę zostać.
— Tak jest.
Illyan wstał, aby odprowadzić Bothari-Jesek.
— Powiedz Aralowi i Cordelii… — zaczął, lecz urwał. Chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność.
— Powiem — rzekła cicho Bothari-Jesek. Illyan bez słowa skinął głową.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Elena Bothari-Jesek wyszła długim krokiem, nie oglądając się nawet za siebie, by sprawdzić, czy idzie za nią Mark, który co pięć kroków musiał podbiegać, by za nią nadążyć.
Jego kabina na pokładzie kurierskiej jednostki CesBezu okazała się jeszcze ciaśniejsza i bardziej przypominała celę niż tamta na „Peregrinie”. Bothari-Jesek zamknęła go i zostawiła samego. Nie miał tu żadnego urządzenia pokazującego czas, a jego kontakt z ludźmi został ograniczony do krótkich chwil wydawania racji żywnościowych, trzy razy dziennie; kabinę wyposażono we własny sterowany komputerowo system dozowania jedzenia, połączony pneumatycznie z jakimś centralnym magazynem. Znów przejadał się nałogowo, choć nie był już pewien po co; odnajdował w tym natomiast przedziwne połączenie otuchy i autodestrukcji. Ale śmierć z powodu otyłości mogła go czekać dopiero za wiele lat, tymczasem miał przed sobą jedynie pięć dni.
Ostatniego dnia jego ciało zmieniło strategię i zaczął bardzo chorować. Udało mu się utrzymać to w tajemnicy aż do wyprawy na dół w wahadłowcu pasażerskim, ale zdumiewająco miły i współczujący strażnik CesBezu uznał to za zaburzenia spowodowane stanem nieważkości, może dlatego, że sam także odczuwał lekkie dolegliwości związane z podróżą. Ów wesoły człowiek natychmiast przyłożył mu do szyi plaster przeciw mdłościom, który wyciągnął z podręcznej apteczki ściennej.
Plaster miał również działanie uspokajające. Serce Marka zwolniło rytm i spokojnie biło do momentu lądowania, później przesiedli się do zamkniętego wozu naziemnego. Strażnik z kierowcą zajęli przedni przedział, a Mark siedział z tyłu naprzeciw Bothari-Jesek. Tak pokonali ostatni etap koszmarnej podróży z wojskowego kosmoportu do centrum Vorbarr Sultany. Serca Cesarstwa Barrayaru.
Bothari-Jesek uniosła głowę dopiero wówczas, gdy z ponurych rozmyślań wyrwało ją rzężenie przypominające atak astmy.
— Co się z tobą dzieje? — Złapała go za rękę i zmierzyła oszalały puls. Mark był zlany zimnym potem.
— Jestem chory — wykrztusił, a gdy zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem, które mówiło „przecież widzę”, przyznał: — Boję się. — Sądził, że największego strachu, jakiego może doświadczyć człowiek, zaznał pod ostrzałem sił Bharaputry, ale to było nic w porównaniu z dławiącym przerażeniem, które powoli ogarniało całe jego ciało, i poczuciem całkowitej bezradności wobec losu, jaki go czekał.
— Czego się boisz? — zapytała z nutką pogardy w głosie. — Nikt ci tu nie zrobi krzywdy.
— Komandorze, oni mnie zabiją.
— Kto? Lord Aral i lady Cordelia? Bardzo wątpliwe. Jeżeli z jakiegoś powodu nie uda się nam odzyskać Milesa, możesz zostać następnym księciem Vorkosiganem. Na pewno wziąłeś to pod uwagę.
W ten sposób uzyskał odpowiedź na gnębiące go od dawna pytanie. Kiedy zemdlał, rzeczywiście zaczął oddychać automatycznie, bez udziału woli. Zamrugał, pozbywając się zasnuwającej oczy czarnej mgły, odtrącił dłonie Bothari-Jesek, która usiłowała rozluźnić mu ubranie i sprawdzić, czy nie połknął języka. Zabrała z pokładu kilka plastrów przeciw nudnościom i teraz trzymała jeden niepewnie. Dał jej znak, by mu go przyłożyła. Pomogło.
— Jak ci się wydaje, kim oni są? — spytała ostro, gdy jego oddech zaczął się wyrównywać.
— Nie wiem. Ale na pewno poważnie się na mnie wkurzą.
Najgorsza była świadomość, że wcale nie musiało być aż tak źle. Przed katastrofą w Obszarze Jacksona teoretycznie mógłby tu przybyć w każdej chwili i przywitać się z Vorkosiganami. Ale wcześniej pragnął stanąć na powierzchni Barrayaru, dyktując własne warunki. Jak gdyby chciał wziąć szturmem niebo. Próbował poprawić swoją sytuację, lecz pogorszył ją tak, że nie sposób bardziej.
Bothari-Jesek spoglądała na niego skonsternowana.
— Naprawdę jesteś śmiertelnie przerażony — powiedziała tonem, jakby ogłaszała jakąś rewelację, przez co omal nie zawył. — Marku, lord Aral i lady Cordelia na pewno przyjmą cię przychylnie i bez uprzedzeń, ale musisz grać swoją rolę.
— Jaka będzie moja rola?
— Właściwie… nie wiem — przyznała.
— Dzięki, bardzo mi pomogłaś.
Zaraz potem znaleźli się na miejscu. Samochód przemknął przez wiele bram i zbliżył się do wielkiej rezydencji zbudowanej z kamienia. Budynek pochodził z czasów Izolacji, kiedy nie było jeszcze elektryczności, wskutek czego Mark odniósł wrażenie, że to jakaś baśniowy zamek sprzed wieków. Zabytki podobnej architektury, jakie widział w Londynie, miały jednak dobrze ponad tysiąc lat, a ten najwyżej sto pięćdziesiąt. Dom Vorkosiganów.
Uniósł się dach i Mark z trudem wysiadł w ślad za Bothari-Jesek. Tym razem zaczekała na niego. Chwyciła go mocno za przedramię, jak gdyby się obawiała, że może upaść albo uciec. Przeszli przez miłą i ciepłą plamę słońca i wkroczyli w chłodny półmrok dużego holu wyłożonego białymi i czarnymi kamieniami, którego centralną część zajmowały szerokie kręte schody. Ile razy Miles przekraczał ten próg?
Bothari-Jesek była jakby agentką jakiejś złej wróżki, która porwała ukochanego Milesa, a na jego miejscu postawiła tego bladego, opasłego odmieńca. Zdusił w sobie histeryczny chichot, a drwiący głos w jego głowie zawołał: Cześć mamo, cześć tato, wróciłem… Naturalnie, tą złą wróżką był on.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W holu wejściowym powitało ich dwóch służących odzianych w liberie w brązowosrebrnych barwach Vorkosiganów. W domostwie wysoko postawionego Vora nawet służba występowała w roli wojska. Jeden z nich poprowadził Elenę Bothari — Jesek na prawo. Mark mógłby się rozpłakać. Wprawdzie Bothari — Jesek gardziła nim, lecz przynajmniej znał ją. Pozbawiony wszelkiego wsparcia i bardziej samotny niż w ciemnej, zamkniętej kabinie, ruszył za drugim służącym w lewo przez drzwi i korytarz o łukowym sklepieniu.
Dawno temu, gdy uczył go Galen, Mark nauczył się na pamięć planu Domu Vorkosiganów, wiedział więc, że kierują się do pokoju zwanego Pierwszym Salonem, przedsionka ogromnej biblioteki rozciągającej się przez całą szerokość domu, od frontowej do tylnej ściany. Pomyślał, że według norm Domu Vorkosiganów jest to stosunkowo przytulne pomieszczenie, choć wysoki sufit nadawał mu ton chłodny i surowy charakter. W jednej chwili zapomniał jednak o szczegółach architektonicznych, gdy ujrzał siedzącą na wyściełanej kanapie kobietę, która na niego czekała.
Była wysoka, ani szczupła, ani tęga — miała typową dla średniego wieku mocną budowę ciała. Rude włosy przetykane pasemkami naturalnej siwizny zebrała w skomplikowany węzeł z tyłu głowy, dzięki czemu lepiej odznaczały się kości policzkowe, zarys szczęki i bystre szare oczy. Siedziała w raczej wystudiowanej pozie, która sugerowała spokój i opanowanie. Miała na sobie beżową bluzkę z miękkiego jedwabiu, szarfę z wyszytym wzorem, który, jak sobie uświadomił Mark, był identyczny z tym na ukradzionej przez niego szarfie, oraz jasnobrązową spódnicę do połowy łydki i buty na koturnie. Nie nosiła żadnej biżuterii. Spodziewał się bardziej ostentacyjnego, onieśmielającego przepychu, jaki cechował publiczny wizerunek księżnej Vorkosigan zapamiętany z holowidów, na których zarejestrowano przebieg oficjalnych zgromadzeń i przyjęć. A może miała tak silne poczucie władzy, że nie musiała jej w żaden sposób podkreślać? Mark nie dostrzegał podobieństwa fizycznego między nią a sobą. No, z wyjątkiem koloru oczu. I bladości skóry. Może jeszcze podobnie zarysowanego grzbietu nosa. Linie szczęki charakteryzowała pewna symetria, niewidoczna na holowidach…
— Lord Mark Vorkosigan, milady — zaanonsował złowrogim tonem sługa, a Mark wzdrygnął się.
— Dziękuję, Pym. — Księżna skinieniem głowy odprawiła sługę, którego wiek wskazywał, że od dawna tu mieszka. Członek straży przybocznej, dobrze ukrywając ciekawość i rozczarowanie, rzucił ukradkowe spojrzenie w jego stronę dopiero wtedy, gdy zamykał za sobą drzwi.
— Witaj, Marku. — Księżna Vorkosigan mówiła ciepłym altem. — Usiądź, proszę. — Wskazała mu fotel stojący naprzeciw kanapy. Nie wyglądał na pułapkę, która mogła go uwięzić za pomocą przemyślnego mechanizmu, stał też w pewnej odległości od księżnej; Mark posłuchał zaproszenia i ostrożnie usiadł. Ku jego zdziwieniu, siedząc, nie majtał nogami w powietrzu. Czyżby fotel zrobiono specjalnie dla Milesa?
— Miło mi, że w końcu mogę cię poznać — oświadczyła. — Choć przykro mi, że w tak niezręcznej sytuacji.
— Mnie także — bąknął. Było mu miło czy przykro? I kim w zasadzie są, gdy tak siedzą naprzeciw siebie i raczą się uprzejmymi kłamstwami? Kim jesteśmy, milady? Rozejrzał się zaniepokojony, czy gdzieś w pobliżu nie ma Rzeźnika Komarru. — Gdzie… pani mąż?
— Rzekomo wita się z Eleną. Ale w istocie schował głowę w piasek i wypchnął na linię ognia mnie. To zupełnie nie w jego stylu.
— Nie… nie rozumiem, proszę pani. Nie miał pojęcia, jak się do niej zwracać.
— Przez dwa ostatnie dni pił lekarstwo na żołądek w ogromnych ilościach… musisz zrozumieć nasz punkt widzenia, dochodziły do nas tylko strzępy wiadomości. Pierwszy komunikat, że dzieje coś złego, przyniósł kurier z kwatery głównej CesBezu. Illyan informował ogólnikowo, że Miles zaginął w akcji i o szczegółach dowiemy się później. Z początku byliśmy dalecy od paniki. Miles kiedyś już znikał, czasem nawet na dość długo. Dopiero kiedy kilka godzin później dostaliśmy i rozkodowaliśmy pełny przekaz od Illyana wraz z wiadomością o twoim przyjeździe, wszystko stało się jasne. Mieliśmy trzy dni na przemyślenia.
Siedział w milczeniu, usiłując objąć umysłem fakt, że wielki admirał książę Vorkosigan, straszny Rzeźnik Komarru, ten tajemniczy i przerażający potwór, w ogóle może mieć punkt widzenia, nie mówiąc o tym, że zwykli śmiertelnicy tacy jak on potrafili go zrozumieć.
— Illyan nigdy nie używał dwuznaczności — ciągnęła księżna. — Ale w całym raporcie udało mu się ani razu nie użyć zwrotu „nie żyje” czy czegoś o tym znaczeniu. Zapisy medyczne sugerują jednak coś innego. Zgadza się?
— Hm… kriozabieg chyba się udał. — Czego ona od niego chciała?
— Tak więc zatrzymaliśmy się w dziwnym stanie zawieszenia, emocjonalnego i prawnego. — Westchnęła. — Chyba byłoby łatwiej, gdyby… — Spuściła oczy na swoje kolana. Po raz pierwszy zacisnęła dłonie. — Zdajesz sobie sprawę, że będziemy mówić o różnych ewentualnościach, których wiele dotyczy ciebie. Ale nie mogę uznać Milesa za zmarłego, dopóki jego ciało nie uległo rozkładowi.
Przypomniał sobie tamtą falę krwi, która chlusnęła na beton.
— Ee… — wykrztusił bezradnie.
— Dzięki temu, że potrafisz grać rolę Milesa, udało ci się wprowadzić w błąd parę osób. — Spojrzała na niego w zamyśleniu. — Powiadasz, że Dendarianie przyjęli cię jak Milesa?
Skulił się w fotelu, czuł palące spojrzenie jej szarych oczu, a jego ciało falowało i marszczyło się pod koszulą, szarfą i przyciasnymi spodniami Milesa.
— Od tamtego dnia trochę… przybrałem na wadze.
— W tak krótkim czasie? W ciągu trzech tygodni?
— Tak — mruknął, czerwieniejąc.
Uniosła brew.
— Celowo?
— Mniej więcej.
— Ha. — Odchyliła się do tyłu, spoglądając na niego z zaskoczeniem. — Bardzo sprytne posunięcie.
Otworzył usta, ale szybko je zamknął, zdał sobie bowiem sprawę, że jego podwójny podbródek staje się przez to bardzo widoczny.
— Status twojej osoby stał się przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji. Głosowałam przeciw pomysłowi, by utrzymać prawdę o Milesie w tajemnicy i kazać ci go udawać. Przede wszystkim to zupełnie niepotrzebne. Porucznik lord Vorkosigan nierzadko znikał na długie miesiące; ostatnio częściej jest nieobecny. O wiele ważniejsza wydaje się kwestia, jak cię przedstawić jako lorda Marka Vorkosigana, jeżeli rzeczywiście masz być lordem Markiem.
Przełknął ślinę, choć miał zupełnie wyschnięte gardło.
— Mam jakiś wybór?
— Będziesz miał, ale racjonalny, dopiero gdy zdążysz się z tym wszystkim oswoić.
— Nie mówi pani chyba poważnie. Przecież jestem klonem.
— Pochodzę z Kolonii Beta, dziecko — odparła cierpkim tonem. — W sprawach klonów prawo betańskie cechuje wyjątkowy rozsądek i przejrzystość. To Barrayar jest wobec nich bezradny. Ci Barrayarczycy! — Wymówiła to jak przekleństwo. — Barrayar ma niewielkie doświadczenia w stosowaniu wszystkich wariantów technologicznych reprodukcji. Nie ma precedensów. A jeśli coś nie jest tradycją — dodała, akcentując ostatnie słowo z podobną ironią, jak wcześniej Bothari — Jesek — nie wiedzą, jak sobie z tym radzić.
— Kim więc jestem dla pani jako Betanki? — zapytał nerwowo, czując równocześnie prawdziwe zaciekawienie.
— Synem lub synem mojego syna — odrzekła natychmiast. — Urodzonym bez zezwolenia, ale uznanym przeze mnie za dziedzica.
— Naprawdę są takie kategorie prawne w pani ojczyźnie?
— Oczywiście. Gdybym poleciła sklonować Milesa, uzyskawszy przedtem zezwolenie, byłbyś po prostu moim synem. Gdyby Miles zrobił to samo jako osoba pełnoletnia, on zostałby twoim prawnym rodzicem, a ja jako jego matka miałabym wobec ciebie zobowiązania nie mniejsze niż prawdziwa babcia. Kiedy zostałeś sklonowany, Miles oczywiście nie był pełnoletni, a ty nie urodziłeś się na podstawie zezwolenia. Gdybyś był nieletni, razem z Milesem poszlibyśmy do sędziego, który przyznałby komuś opiekę nad tobą, kierując się wyłącznie twoim dobrem. Oczywiście w oczach betańskiego i barrayarskiego prawa nie jesteś już niepełnoletni. — Westchnęła. — Czas obowiązkowej opieki minął. Straciliśmy tę szansę. Sprawa dziedziczenia własności zapłacze się zapewne w gąszczu przepisów prawnych Barrayaru. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, Aral porozmawia z tobą na temat barrayarskiego prawa zwyczajowego albo jego braku. Pozostaje nasz związek emocjonalny.
— A istnieje taki? — zapytał ostrożnie. Wcześniej bał się dwóch rzeczy: że księżna nieoczekiwanie wyciągnie broń i go zastrzeli lub rzuci się na niego w bardzo niestosownym wybuchu uczuć macierzyńskich, ale obie możliwości stawały się coraz mniej prawdopodobne. Słuchał beznamiętnego głosu i nie potrafił przeniknąć jej myśli.
— Istnieje, choć musimy dopiero odkryć, czym jest naprawdę. Sam pomyśl. W twoim ciele jest połowa moich genów, a mój samolubny genom został ewolucyjnie zaprogramowany w ten sposób, że instynktownie szuka swoich kopii. Druga połowa pochodzi od mężczyzny, którego podziwiam najbardziej na całym świecie, w każdej przestrzeni i każdym czasie, tak więc jestem tobą zainteresowana podwójnie. Powiedzmy, że artystyczna kombinacja naszych genów przykuwa moją uwagę.
Jej słowa brzmiały sensownie, logicznie i — co najważniejsze — nie zawierały gróźb pod jego adresem. Ucisk w żołądku i gardle wyraźnie zelżał. Mark znów poczuł głód, pierwszy raz od opuszczenia orbity.
— Związek między tobą a mną nie ma jednak nic wspólnego ze związkiem między tobą a Barrayarem. To domena Arala, który przedstawi ci własne poglądy na ten temat. Tylko jedna rzecz została już rozstrzygnięta. Dopóki tu przebywasz, jesteś sobą, Markiem, młodszym o sześć lat bratem bliźniakiem Milesa. Nie jego imitacją ani zastępcą. Zatem im bardziej się różnisz od Milesa, tym lepiej dla ciebie.
— Och — wydyszał. — Tak, proszę.
— Podejrzewałam, że już to zrozumiałeś. Dobrze, że się zgadza my. Ponieważ nie jesteś Milesem, nie możesz go udawać. Chcę wiedzieć, kim jest Mark.
— Pani… sam nie wiem. — Został zmuszony do szczerości, lecz w jego głosie dała się słyszeć nutka udręki.
Przyglądała mu się z głębokim zrozumieniem.
— Mamy czas — powiedziała spokojnie. — Miles… chciał, żebyś tu przyjechał. Mówił, że chętnie pokazałby ci wszystko. Wyobrażał sobie, że nauczy cię jeździć konno. — Wzdrygnęła się ukradkiem.
— Galen próbował mnie uczyć w Londynie — przypomniał sobie Mark. — Strasznie dużo kosztowało, a ja nie byłem w tym dobry, toteż w końcu kazał mi unikać koni, gdy znajdę się na Barrayarze.
— Tak? — Jej twarz nieznacznie pojaśniała. — Hm, widzisz, bo Miles jako jedynak ma… miał… ma bardzo romantyczne podejście do rodzeństwa. Ja mam brata, więc nie poddaję się takim uczuciom. — Zamilkła, rozejrzała się, a potem nachyliła bliżej, nieoczekiwanie ściszając konfidencjonalnie głos. — Na Kolonii Beta masz wuja, babcię i dwóch kuzynów, są w równym stopniu twoimi krewnymi jak Aral, ja i twój kuzyn Ivan, którzy mieszkamy na Barrayarze. Pamiętaj, masz wybór. Jednego syna oddałam Barrayarowi i przez dwadzieścia osiem lat przyglądałam się, jak Barrayar próbuje go zniszczyć. Może Barrayarowi już wystarczy?
— Ivana chyba tu nie ma? — spytał z przerażeniem Mark, jak gdyby przestał jej słuchać.
— Nie zatrzymał się w Domu Vorkosiganów, jeśli o to pytasz. Jest w Vorbarr Sułtanie, w kwaterze głównej Cesarskich Sił Zbrojnych. Być może… — jej oczy rozbłysły — pokaże ci część tego, co Miles chciał ci pokazać.
— Możliwe, że Ivan wciąż jest na mnie zły za to, co mu zrobiłem w Londynie — zauważył drżącym głosem Mark.
— Przejdzie mu — zawyrokowała z przekonaniem księżna. — Muszę przyznać, że Miles na pewno z wielką radością wykorzystywałby cię, żeby wytrącać ludzi z równowagi.
Wszystko wskazywało na to, że odziedziczył to dziwactwo po matce.
— Mieszkam na Barrayarze prawie trzydzieści lat — rzekła w zamyśleniu. — Tyle razem przeszliśmy. I tyle jeszcze musimy przejść. Nawet silna wola Arala zaczyna się wyczerpywać. Może nie zdąży my ze wszystkim w tym pokoleniu. Moim zdaniem pora na zmianę warty… cóż.
Po raz pierwszy rozluźnił się i rozparł w fotelu; zamiast się kulić, zaczął patrzeć i słuchać. Miał przed sobą sojusznika, choć nie był pewien, jak do tego doszło i dlaczego. Galen nie rozwodził się zbytnio nad osobą księżnej Cordelii Vorkosigan, miał bowiem przede wszystkim obsesję na punkcie swego dawnego wroga, Rzeźnika Komarru. Zdaje się, że Galen jej nie doceniał. Wytrzymała tu dwadzieścia dziewięć lat… może i on potrafi? Po raz pierwszy pomyślał, że można tego dokonać.
Ktoś zapukał w podwójne drzwi prowadzące na korytarz. Na pytające „Tak?” księżnej, skrzydło drzwi uchyliło się i wyjrzała zza niego głowa mężczyzny, który posłał jej wymuszony uśmiech.
— Mogę już wejść, droga pani kapitan?
— Chyba tak — odparła księżna Vorkosigan.
Wszedł, zamykając za sobą drzwi. Mark poczuł, jak w gardle w okamgnieniu wyrósł mu ogromny czop; zaczął na zmianę przełykać ślinę i głęboko oddychać, ledwie panując nad odruchami. Nie, nie zemdleje w obecności tego człowieka. Ani nie zwymiotuje. Zresztą w tym momencie w żołądku mógł mieć najwyżej łyżeczkę żółci. To był on, bez wątpienia, premier admirał książę Aral Vorkosigan, były regent Cesarstwa Barrayaru i w istocie dyktator trzech światów, zdobywca Komarru, geniusz wojskowy, przenikliwy mózg polityczny — oskarżany o morderstwa, tortury i szaleństwo… doprawdy za dużo jak na jednego człowieka o krępej sylwetce, który zbliżał się teraz wolnym krokiem do Marka.
Mark oglądał jego holowidy pochodzące z różnych lat; być może dlatego pierwsza sensowna myśl, jaka mu przyszła do głowy, brzmiała: Wygląda na starszego, niż sądziłem. Książę Vorkosigan był starszy od swej betańskiej żony o dziesięć umownych lat, lecz wyglądał na starszego o dwadzieścia czy nawet trzydzieści. Miał bielsze włosy niż na holowidach sprzed dwóch lat. Vorkosigan był niski jak na Barrayarczyka, niemal tego samego wzrostu, co księżna. Miał wyrazistą, surową i ogorzałą twarz. Nie włożył na siebie kompletnego zielonego munduru, tylko spodnie oraz kremową koszulę z podwiniętymi rękawami i rozpiętą pod szyją. Jeśli chciał swoim strojeni zaakcentować swobodę, zupełnie mu się to nie udało. Gdy wszedł do pokoju, atmosfera zagęściła się tak, że trudno było oddychać.
— Uspokoiłem Elenę — poinformował książę Vorkosigan, sadowiąc się u boku żony i przyjmując pozycję, która miała wyrażać otwartość — położył dłonie na kolanach, ale siedział na brzeżku kanapy, nie opierając się. — Przyjazd wywołuje widocznie więcej wspomnień, niż się spodziewała. Jest dość poruszona.
— Za chwilę pójdę z nią porozmawiać — obiecała księżna.
— To dobrze. — Vorkosigan obrzucił Marka taksującym spojrzeniem. Zaintrygowany? Pełen wzgardy? — Tak. — Doświadczony dyplomata, który zdołał nakłonić trzy planety, by weszły na drogę rozwoju, siedział teraz, nie mogąc wydusić słowa, jak gdyby nie potrafił odezwać się do Marka. Zwrócił się zatem do żony: — Naprawdę wzięli go za Milesa?
W smutnych oczach księżnej Vorkosigan zaigrały przez chwilę ogniki rozbawienia.
— Od tego czasu trochę przybrał na wadze — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Rozumiem.
Milczenie przeciągało się nieznośnie.
— Kiedyś miałem pana zabić przy pierwszym spotkaniu — wyrzucił z siebie nagle Mark.
— Tak, wiem. — Książę Vorkosigan rozsiadł się wygodnie, zatrzymując wreszcie wzrok na twarzy Marka.
— Zmuszali mnie, żebym ćwiczył dwadzieścia różnych metod, aż doszedłem do takiej wprawy, że mogłem posłużyć się każdą przez sen. Jednak podstawowy plan polegał na tym, żeby zaaplikować panu na skórę plaster z toksyną paraliżującą, bo wtedy autopsja wykazałaby, że śmierć nastąpiła w wyniku niewydolności serca. Miałem znaleźć stosowny moment, w którym będziemy sam na sam, i dotknąć plastrem części ciała, której dosięgnę. Jak na zabójczy środek, działał dziwnie wolno. Miałem czekać przez dwadzieścia minut, aż pan umrze, i za nic w świecie nie mogłem zdradzić, że nie jestem Milesem.
Książę uśmiechnął się posępnie.
— Rozumiem. Świetna zemsta. Wysmakowana artystycznie. Pewnie by się udała.
— Jako nowy książę Vorkosigan miałem później stanąć na czele ataku na Cesarstwo.
— A to by się nie udało. Jak zresztą zakładał Ser Galen. Chciał, żeby w chaosie, jaki by nastał po klęsce, wybuchło powstanie na Komarze. Miałeś zostać jeszcze jednym złożonym w ofierze Vorkosiganem. — Gdy mówił o tym groteskowym spisku, rozluźnił się i uspokoił.
— Plan zabicia pana stanowił sens mego istnienia. Dwa lata temu byłem gotów. Wytrzymałem cały ten czas u Galena tylko z powodu tego jedynego celu.
— Głowa do góry — odezwała się księżna. — Większość ludzi zupełnie nie ma celu w życiu.
— CesBez zgromadził sporą dokumentację na twój temat — zauważył książę — kiedy spisek wyszedł na jaw. Obejmowała okres od chwili, gdy w szalonym umyśle Galena zrodził się pomysł stworzenia ciebie, aż do twojego zniknięcia z Ziemi przed dwoma miesiącami. Jednak w dokumentacji nie znalazł się żaden trop, który mógłby sugerować, że, hm, twoja ostatnia przygoda w Obszarze Jacksona jest jakąś ukrytą częścią projektu zamachu na moje życie. A jest? — W jego głosie zabrzmiała nutka powątpiewania.
— Nie — odrzekł stanowczo Mark. — Zaprogramowano mnie na tyle dobrze, że tego jestem pewien. Nie sposób się nie zorientować, chociaż Galen nie zauważył.
— Nie zgadzam się — powiedziała nieoczekiwanie księżna Vorkosigan. — Zostałeś w to wciągnięty, Marku, ale nie przez Galena.
Zdumiony książę uniósł pytająco brwi.
— Obawiam się, że przez Milesa — wyjaśniła. — Całkiem nieumyślnie.
— Nie rozumiem — przyznał się książę Vorkosigan.
Mark też nie miał pojęcia, o czym mówi.
— Z Milesem miałem kontakt jedynie przez kilka dni na Ziemi.
— Nie wiem, czy jesteś gotów to usłyszeć, ale posłuchaj. Ucząc się, jak być człowiekiem, miałeś tylko trzy wzorce. Jacksońskich hodowców ciał, terrorystów z Komarru — i Milesa. Przesiąkłeś Milesem. Przykro mi to mówić, ale Miles uważa się za błędnego rycerza. Normalny rząd nie pozwoliłby mu mieć scyzoryka, nie mówiąc o flocie kosmicznej. Tak więc, Marku, kiedy musiałeś wybrać po między dwoma ewidentnie złymi modelami a szaleńcem — bez namysłu poszedłeś za szaleńcem.
— Moim zdaniem Miles doskonale sobie radzi — zaprotestował książę.
— Ach. — Księżna na chwilę ukryła twarz w dłoniach. — Kochany, mówimy o młodym człowieku, którego Barrayar poddał tak ogromnej presji i któremu przysporzył tyle bólu, że musiał uciec w inną tożsamość. Później namówił kilka tysięcy najemników galaktycznych, żeby razem z nim ulegli tej psychozie, a potem nakłonił Cesarstwo Barrayaru, aby za to wszystko płaciło. Admirał Naismith to o wiele więcej niż fałszywa tożsamość agenta CesBezu, dobrze o tym wiesz. Przyznaję, że to geniusz, ale nie próbuj mi wmówić, że jest przy zdrowych zmysłach. — Zamilkła. — Nie. To nie fair. Przecież Miles potrafi dać ujście tłumionym uczuciom. Nie będę się martwić jego zdrowiem psychicznym, dopóki nie rozstanie się z małym admirałem. W gruncie rzeczy dzięki temu wyjątkowemu pomysłowi utrzymuje równowagę. — Zerknęła na Marka. — Ale wydaje mi się, że chyba nie sposób iść w jego ślady.
Mark nigdy nie uważał Milesa za poważnie obłąkanego; uważał go za ideał. Słowa księżnej zasiały w jego sercu poważną obawę.
— Dendarianie naprawdę stanowią tajne ramię CesBezu — rzekł książę, sam zdradzając niepokój. — I czasem osiągają wyjątkowe sukcesy.
— Oczywiście, że tak. W przeciwnym razie nie pozwoliłbyś Milesowi dowodzić nimi, stara się więc to robić dobrze. Chcę tylko zauważyć, że ich oficjalna funkcja nie jest ich jedyną funkcją. A jeśli kiedyś Miles przestanie potrzebować swoich najemników, CesBez pozbędzie się ich najwyżej rok później. Wszyscy będziecie zdania, że to jedyne logiczne posunięcie.
Dlaczego nie mówili o jego winie…? Zdobył się na odwagę i spytał głośno:
— Dlaczego nie obwiniacie mnie o śmierć Milesa?
Księżna spojrzała znacząco na męża, przekazując mu pytanie, a on skinął głową i odpowiedział. W imieniu obojga?
— Illyan twierdzi w swoim raporcie, że Milesa zastrzelił żołnierz Bharaputry.
— Ale nie znalazłby się na linii ognia, gdybym nie…
Książę przerwał mu gestem.
— Gdyby sam tego nie chciał. Nie próbuj ukryć swojej prawdziwej winy, biorąc na siebie inne. Sam popełniłem w życiu zbyt dużo błędów, żeby tak łatwo dać się zwieść. — Spuścił wzrok na własne buty. — Zastanawialiśmy się również nad dalszą przyszłością. Wprawdzie ty ze swoją osobowością znacznie różnisz się od Milesa, ale dzieci, które spłodzisz, będą takie same pod względem genetycznym. Barrayar może nie potrzebować ciebie, lecz twojego syna.
— Tylko po to, żeby przetrwał system Vorów — wtrąciła cierpkim tonem księżna Vorkosigan. — Wątpliwy cel, mój kochany. Wyobrażasz sobie siebie jako dziadka i mądrego nauczyciela hipotetycznych dzieci Marka? Staniesz się dla nich taki, jakim twój ojciec był dla Milesa?
— Niech Bóg broni — oświadczył kategorycznie książę, ściszając głos.
— Uważaj, żebyś sam nie został ofiarą. — Zwróciła się do Marka. — Kłopot w tym… — na chwilę spojrzała w bok — że jeśli nie uda się nam odzyskać Milesa, nie tylko będziesz musiał związać się z nami. Wówczas czeka cię poważne zadanie. Będziesz odpowiedzialny za spokój i dobrobyt co najmniej kilku milionów ludzi w swoim okręgu; będziesz ich reprezentował w Radzie Książąt. Miles uczył się tego od dziecka; nie wiem, czy w ogóle można wysłać tam w ostatniej chwili zastępcę.
Och, na pewno nie, na pewno.
— Cóż — powiedział w zamyśleniu książę. — Ja byłem takim zastępcą. Zanim skończyłem jedenaście lat, nie byłem spadkobiercą, tylko następnym w kolejce. Przyznaję, że kiedy zamordowano mojego starszego brata, zmianie mojego przeznaczenia pomógł błyskawiczny bieg wypadków. W czasie wojny Szalonego Yuriego wszyscy dyszeliśmy żądzą zemsty. Dopiero gdy zatrzymałem się dla nabrania oddechu, musiałem się pogodzić z myślą, że kiedyś zostanę księciem. Nie bardzo sobie jednak wyobrażałem, że to „kiedyś” oznacza pięćdziesiąt lat. Być może ty też, Marku, będziesz miał wiele lat na naukę. Ale możliwe, że mój tytuł spadnie na ciebie już jutro.
Vorkosigan miał siedemdziesiąt dwa umownie liczone lata, czyli osiągnął wiek średni jak na warunki galaktyczne, ale w oczach surowych Barrayarczyków był już stary. Książę Aral nie oszczędzał się w życiu — czyżby już opadł z sił? Jego ojciec książę Piotr żył dwadzieścia lat dłużej, przeżywając niemal podwójne życie.
— Ale czy Barrayar zaakceptowałby jako następcę klona? — spytał z powątpiewaniem Mark.
— Już dawno przyszedł czas na zmiany w prawie. Twoja sprawa z pewnością ustanowi ważny precedens. Przy odpowiedniej dozie uporu z mojej strony prawdopodobnie uda mi się ich przekonać…
Mark nie wątpił w to.
— Ale za wcześnie rozpoczynać wojnę o prawa, dopóki nie wyjaśni się sprawa zaginionej kriokomory. Na razie według oficjalnej wersji Milesa zatrzymały gdzieś obowiązki, a ty składasz nam pierwszą wizytę. To mniej więcej prawda. Nie muszę chyba dodawać, że szczegóły mają charakter poufny.
Mark pokręcił głową, a potem przytaknął. Miał zawroty głowy.
— Czy to konieczne? Przypuśćmy, że nigdy mnie nie stworzono, a Miles zginął gdzieś podczas pełnienia obowiązków służbowych. Wówczas pana następcą zostałby Ivan Vorpatril.
— Tak — odrzekł książę. — I po jedenastu pokoleniach wygasłaby linia Vorkosiganów.
— Gdzie leży problem?
— Problem polega na tym, że mamy inną sytuację. Istniejesz. Problem polega na tym, że… zawsze chciałem, by moim następcą został syn Cordelii. Zwróć uwagę, że mówimy o stosunkowo rozległych ziemiach.
— Sądziłem, że większość pana rodowej własności spłonęła po zniszczeniu Vorkosigan Voshnoi.
Książę wzruszył ramionami.
— Coś jednak ocalało. Na przykład ta posiadłość. Ale mój majątek to nie tylko ziemie; jak powiada Cordelia, majątek daje posada. Jeśli uznamy twoje prawa do niego, musisz uznać prawa majątku do siebie.
— Może pan zatrzymać wszystko — oświadczył szczerze Mark. — Podpiszę każdy dokument.
Książę się skrzywił.
— Możesz to uważać za rodzaj wprowadzenia do nowej roli, Marku — odezwała się księżna. — Spotkasz ludzi, którzy będą się poważnie zastanawiać nad tymi pytaniami. Po prostu musisz znać niepisaną listę najważniejszych spraw.
Książę wyglądał, jakby jego myśli zbłądziły gdzie indziej; powoli wypuścił powietrze. Kiedy ponownie spojrzał na Marka, był przerażająco poważny.
— To prawda. Jest jeszcze jedna sprawa, nie tylko nigdzie niespisana, ale trudno o niej nawet mówić. Muszę cię ostrzec.
Skoro nawet książę Vorkosigan ma kłopoty, by to z siebie wyrzucić…
— O co chodzi? — spytał ostrożnie Mark.
— Istnieje… fałszywa teoria dziedziczenia, według której jako potomek jednej z sześciu linii jestem następcą tronu Cesarstwa Barrayaru, gdyby cesarz Gregor zmarł bezpotomnie.
— Tak — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Wiem o tym. Przecież od tego wziął początek spisek Galena. Najpierw pan, potem Miles, po nim Ivan.
— Owszem, ale dziś kolejność wygląda inaczej: ja, Miles, po nim ty, potem Ivan. W tej chwili Miles — formalnie rzecz biorąc — nie żyje. Czyli celem mogę być ja, a zaraz po mnie ty. Nie jako kopia Milesa, ale ty jako ty.
— Bzdura — wybuchł Mark. — To brzmi jeszcze niedorzeczniej niż pomysł, żebym miał zostać księciem Vorkosiganem!
— Trzymaj się tej myśli — poradziła księżna. — Powtarzaj ją i nigdy nie daj po sobie poznać, że możesz myśleć inaczej.
Wpadłem między szaleńców.
— Gdyby ktokolwiek zaczął z tobą rozmawiać na ten temat, jak najszybciej zawiadom o tym mnie, Cordelię albo Simona Illyana — dodał książę.
Mark wcisnął się w fotel, jak mógł najgłębiej.
— Dobrze…
— Przestraszyłeś go, mój drogi — zauważyła księżna.
— W tej sprawie paranoja staje się koniecznym warunkiem zachowania dobrego zdrowia — rzekł ze smutkiem książę. Przez chwilę obserwował Marka w milczeniu. — Wyglądasz na zmęczonego. Zaprowadzimy cię do twojego pokoju. Umyjesz się i odpoczniesz.
Wszyscy troje wstali. Mark wyszedł za Vorkosiganami do brukowanego korytarza. Księżna ruchem głowy wskazała korytarz o łukowym sklepieniu biegnący pod krętymi schodami.
— Pojadę rurą windową, by zobaczyć się z Eleną.
— Dobrze — zgodził się książę. Mark musiał ruszyć za nim po schodach. Pokonawszy dwie kondygnacje, przekonał się, w jak kiepskiej jest formie. Zanim dotarli na drugie półpiętro, dostał zadyszki jak starzec. Książę skręcił w korytarz na trzecim piętrze.
— Nie chcecie mnie chyba umieścić w pokoju Milesa? — spytał z przestrachem Mark.
— Nie. Ale ten pokój należał do mnie, gdy byłem dzieckiem.
Czyli przed śmiercią jego starszego brata. Pokój drugiego syna. Świadomość tego była równie nieprzyjemna jak myśl, że mógłby tu mieszkać Miles.
— Dziś to pokój gościnny. — Książę uchylił kolejne zwykłe drewniane drzwi na zawiasach. Oczom Marka ukazała się słoneczna komnata. Ręcznie robione drewniane łóżko i szafki w nieokreślonym wieku musiały być warte fortunę; stojąca u rzeźbionego wezgłowia konsola sterująca światłem i mechanicznie zamykanymi oknami wyglądała wręcz niestosownie.
Obejrzawszy się za siebie, Mark pochwycił pytający wzrok księcia, który wydał mu się tysiąc razy gorszy od pełnych uwielbienia spojrzeń Dendarian, kiedy jeszcze uważali go za Naismitha. Przycisnął dłonie do głowy i wychrypiał:
— Milesa tu nie ma!
— Wiem — odparł cicho książę. — Chyba szukałem w tobie… samego siebie. I Cordelii. I ciebie.
Chcąc nie chcąc, Mark poszukał w księciu swoich cech. Nie był pewien. Kiedyś Vorkosigan miał zapewne ten sam kolor włosów. Włosy Marka i Milesa były tak samo ciemne jak włosy młodszego admirała Vorkosigana na holowidach. Mark wcześniej już wiedział, że Aral Vorkosigan jest młodszym synem starego generała księcia Piotra Vorkosigana, ale jego starszy brat nie żył od sześćdziesięciu lat. Zdumiała go szybkość, z jaką obecny książę przypomniał sobie o tym i skojarzył z jego osobą. Dziwne i straszne. Miałem zabić tego człowieka. Nadał mogę. W ogóle nie dba o własne bezpieczeństwo.
— Ludzie z CesBezu nawet nie potraktowali mnie fast — pentą. Nie boi się pan, że nadal mogę być tak zaprogramowany, żeby pana przy najbliższej okazji zabić? — A może jego wygląd sugerował, że nie stanowi poważnego zagrożenia?
— Udawało mi się, że zabiłeś już swego przybranego ojca. Doznałeś katharsis, więc chyba wystarczy? — Książę w zadumie skrzywił usta.
Mark przypomniał sobie zdziwienie Galena, gdy strzał z porażacza nerwów trafił go prosto w twarz. Pomyślał sobie, że bez względu na sposób, w jaki umrze, Aral Vorkosigan w chwili śmierci na pewno nie będzie wyglądał na zdziwionego.
— Z tego, jak Miles opisał tamten incydent, wynika, że uratowałeś mu wtedy życie — rzekł książę. — Dwa lata temu, na Ziemi, podjąłeś decyzję. Wybrałeś stronę, po jakiej chciałeś walczyć. Doskonale. Mam wiele obaw związanych z twoją osobą, Marku, ale nie boję się; że mogę zginąć z twojej ręki. Wcale nie jesteś gorszy od swojego brata, jak ci się wydaje. Moim zdaniem dorównujesz mu.
— Pierwowzoru. Miles nie jest moim bratem, tylko pierwowzorem — Doprawił sztywno Mark.
— Twoimi pierwowzorami jesteśmy my, Cordelia i ja — odrzekł z przekonaniem książę.
Mina Marka wskazywała, że ma inne zdanie. Książę wzruszył ramionami.
— Miles jest, jaki jest, ale istnieje dzięki nam. Być może postępujesz rozsądnie, podchodząc do nas z nieufnością. Dla ciebie też możemy się okazać niedobrzy.
Ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota, którą zaraz pohamował Jednak paraliżujący strach. Para pierwowzorów. Rodzice. Nie był pewien, czy nie za późno na to, by mieć rodziców. Oboje byli tak potężni. W ich cieniu czuł się nic nieznaczącą drobiną, całkowicie Bezradną. Nagle dziwnie zapragnął, by Miles wrócił. Chciał mieć przy sobie kogoś w swoim wieku i swojego wzrostu, z kim mógłby porozmawiać.
Książe ponownie zajrzał do jego sypialni.
— Pym chyba się zajął twoimi rzeczami.
Nie mam żadnych rzeczy. Tylko to, co na sobie… panie. — Nie mógł się powstrzymać od dodania grzecznościowego zwrotu.
— Musiałeś mieć więcej ubrań!
— To, co przywiozłem z Ziemi, zostało w schowku na Escobarze. Skończył się okres wynajmu, toteż zapewne wszystkie rzeczy zostały skonfiskowane.
Książę przyjrzał mu się uważnie.
— Przyślę kogoś, by zdjął z ciebie miarę i przygotował ci odpowiedni zestaw. Gdyby twoja wizyta przypadła na nieco normalniejszy czas, oprowadzilibyśmy cię wszędzie, przedstawili krewnym i przyjaciołom. Zwiedziłbyś miasto. Sprawdzilibyśmy twoje uzdolnienia i dopilnowali, żebyś poszerzył swoją edukację. Niektóre z tych rzeczy zrobimy i tak.
Szkoła? Jaka? Przydział do barrayarskiej akademii wojskowej był dla niego równoznaczny z zejściem do piekieł. Mogli go zmusić… Istniały skuteczne sposoby sprzeciwu. Udało mu się już nie przyjąć garderoby Milesa.
— Gdybyś czegoś potrzebował, wezwij Pyma przez konsolę — poinstruował go książę.
Sługami byli tu ludzie. To takie dziwne. Jego strach powoli ustępował miejsca nieokreślonemu niepokojowi.
— Mogę dostać coś do jedzenia?
— Ach, proszę, zjedz obiad z Cordelia i ze mną za godzinę. Pym zaprowadzi cię do Żółtego Salonu.
— Sam trafię. Piętro niżej, korytarzem na południe, trzecie drzwi na prawo.
Brwi księcia powędrowały w górę.
— Zgadza się.
— Uczyłem się tego.
— W porządku. My także uczyliśmy się ciebie. Odrobiliśmy lekcje.
— Na czym więc polega test?
— Cały figiel w tym, że nie ma żadnego testu. To życie, najprawdziwsze.
I najprawdziwsza śmierć.
— Przepraszam — wyrzucił z siebie Mark. Za Milesa? Za siebie? Nie miał pojęcia.
Mina księcia świadczyła, że on także się zastanawia; na ustach zaigrał mu ironiczny uśmiech.
— Cóż… dziwne, ale znając już smutną prawdę, czuję coś w rodzaju ulgi. Wcześniej, kiedy Miles znikał, nie wiedzieliśmy, gdzie jest i co jeszcze przyjdzie mu o głowy, żeby… spotęgować chaos. Tym razem przynajmniej wiemy, że na pewno nie wpadnie w gorsze tarapaty.
Machnął ręką i odszedł, nie wchodząc za Markiem do pokoju ani go nie popychając. Markowi przemknęła myśl o trzech sposobach zabicia księcia. Ale tamta nauka odbywała się wieki temu. Wspinanie się po schodach bardzo go zmęczyło. Zamknął drzwi i padł na rzeźbione łóżko, drżąc na całym ciele.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Przez pierwsze dwa dni książę i księżna nie przydzielali mu żadnych zadań, chcąc rzekomo dać mu czas na dojście do siebie po męczącej podróży przez kilka punktów skokowych. Poza porą dość oficjalnych posiłków, Mark w ogóle nie widywał księcia Vorkosigana. Wędrował po domu i okolicy bez żadnych ograniczeń, nigdzie nie dostrzegając straży, obserwowany tylko dyskretnie przez księżnę. Umundurowani strażnicy stali przy bramach; Markowi zabrakło jednak odwagi, by sprawdzić, czy rozkazano im nie wypuszczać go z posiadłości ani nie wpuszczać tu osób niepowołanych.
Uczył się o Domu Vorkosiganów, ale musiał się przyzwyczaić do tego, że naprawdę się tu znalazł. Wszystko zdawało się nieznacznie odstawać od jego oczekiwań. Budynek był prawdziwym labiryntem i mimo że pozostawiono tu mnóstwo antyków, wszystkie stare okna wymieniono na nowoczesne, wyposażone w pancerne szyby i automatyczne okiennice — nawet te w kuchni znajdującej się w suterenie. Dom wyglądał więc jak wielka muszla, połączenie pałacu, fortecy i więzienia. Czy mógł wśliznąć się do wnętrza muszli?
Przez całe życie jestem więźniem. Chcę wreszcie być wolny.
Trzeciego dnia przyniesiono mu nowe ubrania. Zjawiła się księżna, by pomóc mu wszystko rozpakować. Przez okno, które uparcie otwierał na tajemniczy, niebezpieczny i nieznany świat, wpadało jasne światło i chłodne powietrze jesiennego ranka.
Otworzywszy jeden z pokrowców, ujrzał na wieszaku strój w nieprzyjemnie wojskowym stylu, tunikę z wysokim kołnierzem i lamowane spodnie w srebrnobrązowych barwach Vorkosiganów, łudząco podobne do liberii straży przybocznej księcia, tyle że bardziej błyszczały się kołnierz i epolety.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Ach, dość krzykliwe, prawda? — powiedziała księżna. — To twój mundur najmłodszego lorda Domu Vorkosiganów.
Jego, nie Milesa. Wszystkie nowe ubrania były skrojone komputerowo i dość luźno dopasowane; serce w nim zamarło, gdy obliczył, ile będzie musiał zjeść, żeby uniknąć włożenia tego uniformu.
Widząc jego skonsternowaną minę, księżna uśmiechnęła się lekko.
— Właściwie jest to strój tylko na dwie okazje. Na posiedzenie Rady Książąt i na uroczyste obchody urodzin cesarza. A te nastąpią za kilka tygodni. — Zawahała się, przesuwając palcem po godle Vorkosiganów wyszytym na kołnierzu tuniki. — Wkrótce potem wypadają urodziny Milesa.
Cóż, Miles w tej chwili się nie starzeje, gdziekolwiek przebywa.
— Urodziny to dla mnie obce pojęcie. Jak nazywacie to wydarzenie, gdy wyciąga się kogoś z replikatora macicznego?
— Dzień, w którym mnie wyciągnięto z replikatora, moi rodzice nazwali moimi urodzinami — odparła cierpkim tonem.
Racja, przecież była Betanką.
— Ja nie znam daty swoich urodzin.
— Nie? Masz ją w swojej kartotece.
— Jakiej kartotece?
— W karcie medycznej z Bharaputry. Nigdy jej nie widziałeś? Zdobędę jej kopię. To na swój sposób fascynująca lektura, mimo że trochę przerażająca. Twoje urodziny były siedemnastego zeszłego miesiąca.
— I tak przegapiłem. — Zamknął pokrowiec i schował głęboko w szafie. — Nieważne.
— Ważne, że ktoś czci nasze istnienie — zaprotestowała uprzejmie. — Ludzie to jedyne zwierciadło, w jakim możemy się przejrzeć. Tylko oni nadają nam sens. Dobro i zło są w ludziach. Same nie istnieją w całym wszechświecie. W każdej kulturze ludzkiej karą jest odosobnienie.
— To… prawda — przyznał, przypominając sobie własną niewolę. — Hm. — Następny ubiór lepiej pasował do jego nastroju: był czarny. Choć przy bliższych oględzinach okazał się niemal identyczny z mundurem najmłodszego lorda, godła i lamówki wyszyte gładką czernią zamiast srebrem wyglądały mniej wyzywająco na tle czarnej tkaniny.
— To na pogrzeby — poinformowała go księżna bezbarwnym głosem.
— Ach. — Pojąwszy aluzję, wsunął ubranie do szafy obok munduru Vorów. W końcu zdecydował się na najmniej wojskowy spośród strojów: luźne spodnie, niskie buty bez klamer, stalowych nosków czy innych agresywnych ozdób, oraz koszulę i kamizelkę w ciemnych odcieniach granatu, zieleni, czerwieni i brązu. Czuł się jak w kostiumie, ale świetnie uszytym. Kamuflaż? Czy strój, który nosi człowiek, reprezentuje go czy maskuje?
— Czy to ja? — zapytał księżnej, wychodząc z łazienki, by się pokazać.
Niemal się roześmiała.
— Bardzo głębokie pytanie na temat ubioru. Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
Czwartego dnia na śniadaniu zjawił się Ivan Vorpatril. Miał na sobie zielony mundur polowy porucznika armii cesarskiej, który świetnie podkreślał jego wysoką wysportowaną sylwetkę. Kiedy wszedł, Żółty Salon wydał się nagle bardzo zatłoczony. Mark skurczył się w sobie pod ciężarem poczucia winy, podczas gdy jego domniemany kuzyn witał ciotkę stosownym pocałunkiem w policzek, a wuja oficjalnym skinieniem głowy. Następnie wyciągnął z kredensu talerz i wypełnił go po brzegi jajkami, mięsiwem i słodkim pieczywem, tworząc z nich niebezpiecznie chybotliwą górę. Drugą ręką chwycił kubek kawy, nogą odsunął sobie krzesło i zasiadł naprzeciw Marka.
— Cześć, Mark — zauważył w końcu jego istnienie. — Wyglądasz kwitnąco. Kiedy cię tak rozepchało? — Wepchnął sobie do ust kęs smażonego mięsa i zaczął żuć.
— Dziękuję, Ivan. — Mark starał się uciec w lekki sarkazm. — Jak widzę, ty się nie zmieniłeś. — Miał nadzieję, że zabrzmiało to jak „nie widzę poprawy”.
Brązowe oczy Ivana rozbłysły; zaczął mówić, lecz wpadła mu w słowo ciotka.
— Ivanie. — W jej głosie zabrzmiała nuta przygany.
Mark nie sądził, że księżna zwraca mu uwagę za próbę mówienia z pełnymi ustami, ale Ivan przełknął i zwrócił się do niej zamiast do Marka:
— Proszę o wybaczenie, ciociu Cordelio. Ale przez niego nadal mam kłopoty z szafami i innymi małymi, zamkniętymi i ciemnymi przestrzeniami.
— Przepraszam — bąknął Mark, garbiąc się. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że nie powinien dać się zastraszyć Ivanowi, dodał więc: — Przekonałem tylko Galena do porwania ciebie, żeby sprowadzić Milesa.
— A więc to był twój pomysł.
— W każdym razie podziałało. Zaraz się zjawił i dla ciebie złożył głowę pod topór.
Ivan zacisnął szczęki.
— Niestety nie zerwał z tym zwyczajem — odgryzł się zjadliwym tonem.
Mark musiał zamilknąć. Jednak kuzyn dodał mu nieco otuchy. Przynajmniej on traktował go tak, jak na to zasługiwał. Należna i mile widziana nagana. Czuł, że niemal odżywa pod tym deszczem wzgardy, niczym usychająca roślina. Ivanowi udało się prawie poprawić mu humor.
— Skąd się tu wziąłeś? — spytał go.
— Wierz mi, to nie mój pomysł — odrzekł Ivan. — Mam cię stąd zabrać. Żebyś się trochę przewietrzył.
Mark zerknął na księżnę, ale ona skupiła całą uwagę na mężu.
— Już? — spytała.
— Spełniamy prośbę — powiedział książę Vorkosigan.
— Aha. — Jak gdyby nagle zrozumiała. Markowi jednak nie rozjaśniło się w głowie; to nie była jego prośba. — Dobrze. Może Ivan pokaże mu po drodze kawałek miasta.
— O to właśnie chodzi — rzekł książę. — Ivan jest oficerem, więc nie trzeba będzie przydzielać nikogo do ochrony.
Dlaczego, żeby mogli szczerze porozmawiać? A kto go będzie ochraniał przed Ivanem?
— Chyba jednak ktoś na zewnątrz będzie ubezpieczał?
— Och, oczywiście.
Tej ochrony nikt nie miał zauważyć, nawet ci, którzy ją przydzielili. Mark zastanawiał się, czemu niewidzialna ochrona nie zrobi sobie wolnego, twierdząc, że cały czas była tam, gdzie powinna. Podejrzewał, że między poważniejszymi kryzysami przez długi czas udaje się robić takie sztuczki.
Po śniadaniu Mark przekonał się, że porucznik lord Vorpatril ma własny samochód, sportowy, lśniący czerwonym lakierem. Niechętnie zajął miejsce obok Ivana.
— A więc — rzekł niepewnie — dalej masz ochotę urwać mi głowę?
Ivan śmignął przez bramy posiadłości i włączył się do ruchu miejskiego Vorbarr Sultany.
— Teoretycznie tak. Praktycznie rzecz biorąc — nie. Każdy, kto stanąłby między mną a stanowiskiem wuja Arala, jest dla mnie na wagę złota. Chciałbym, żeby Miles miał tuzin dzieci. I mógłby mieć, gdyby zaczął… w każdym razie dosłownie spadłeś mi z nieba. Gdyby nie ty, uznaliby mnie już za oficjalnego następcę. — Zamilkł na chwilę, przemykając przez skrzyżowanie obok czterech innych pojazdów pędzących w przeciwnych kierunkach i mijając je o włos. — Jak źle jest naprawdę z Milesem? Wuj Aral mówił przez holowid mało konkretnie. Nie wiem, czy ze względów bezpieczeństwa, w każdym razie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był taki sztywny.
Na ulicach panował większy tłok niż w Londynie, a ruch — jeśli to możliwe — przebiegał jeszcze bardziej chaotycznie. A może obowiązywało tu prawo dżungli, według którego przeżyć mógł tylko najsilniejszy. Trzymając się kurczowo siedzenia, Mark odrzekł:
— Nie wiem. Dostał w pierś granatem igłowym. Gorsze mogło być tylko rozerwanie na pół.
Czyżby twarz Ivana skurczyła się przez moment ze zgrozy? Jednak zaraz potem wróciła maska beztroski.
— Trzeba będzie najlepszych urządzeń reanimacyjnych, żeby go złożyć z powrotem do kupy — ciągnął Mark. — A mózg… nigdy nie wiadomo, dopóki nie zakończy się ożywianie. — A potem jest już za późno. — Ale na razie nie w tym największy kłopot.
— Tak. — Ivan skrzywił się. — Wiesz co, schrzaniliście to tak, że bardziej nie można. Jak mogliście stracić… — Skręcił ostro, trąc krawędzią o nawierzchnię jezdni, aż trysnęły iskry, i zaklął pod adresem wielkiej ciężarówki poduszkowej, która niemal wjechała w jego wóz od strony Marka. Mark skulił się i zamknął usta. Lepiej skończyć rozmowę, niż zginąć; jego życie mogło zależeć od tego, czy będzie przeszkadzać kierowcy. Oglądając rodzinne miasto Milesa, w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że połowa jego mieszkańców chce się zabić na ulicy przed zapadnięciem zmierzchu. Być może dotyczyło to tylko tych, którzy stawali na drodze Ivanowi. Ivan ostro zawrócił, ustawiając samochód na parkingu i uniemożliwiając zaparkowanie dwóm innym pojazdom, które kierowały się w stronę pustego miejsca. Zahamował tak gwałtownie, że Mark omal nie wylądował na przednim panelu.
— Zamek Vorhartung — oznajmił Ivan, wskazując obiekt głową, kiedy zamilkł już wizg silnika. — Dziś nie ma posiedzenia Rady Książąt, więc muzeum jest czynne dla zwiedzających. Ale my nie należymy do zwiedzających.
— Co za… kultura — rzekł ostrożnie Mark, wyglądając przez przezroczysty dach. Wyłaniający się zza drzew Zamek Vorhartung rzeczywiście przypominał dawny warowny zamek, zbudowany byle jak z nijakiego kamienia. Wznosił się na urwistym cyplu nad rwącą rzeką, która dzieliła Vorbarr Sultanę na dwie części. Dziś został zamieniony w park; tam gdzie niegdyś podczas zajadłych i daremnych ataków ludzie i konie, brnąc przez zamarznięte błoto, wlekli machiny oblężnicze, dziś znajdowały się klomby z kwiatami.
— Po co tu właściwie przyjechaliśmy?
— Masz się tu spotkać z pewnym człowiekiem. Nie mogę nic więcej powiedzieć. — Ivan otworzył dach i wygramolił się z samochodu. Mark poszedł za jego przykładem.
Ivan, nie wiadomo, czy zgodnie z wcześniejszym planem, czy z przekory, zaprowadził go jednak do muzeum zajmującego całe skrzydło zamku. Wystawiano tu broń i zbroje Vorów od czasów Izolacji. Ivan wszedł za darmo jako umundurowany żołnierz, ale za Marka skwapliwie zapłacił kilkoma monetami. Mark przypuszczał, że dla pozorów, ponieważ członkowie kasty Vorów także mieli wstęp wolny. Nigdzie nie zobaczył wprawdzie żadnej informacji, ale gdy ktoś był Vorem, powinien zapewne wiedzieć.
A może Ivan w ten subtelny sposób chciał obrazić Marka, dając mu do zrozumienia, co myśli o jego przynależności do kasty. Ivan grał chamaszlachcica z tą samą wystudiowaną precyzją, z jaką grał porucznika armii cesarskiej i występował w każdej innej roli, jakiej wymagał od niego świat. Zdaniem Marka prawdziwy charakter Ivana pozostawał nieodgadniony; nie można było nie doceniać jego subtelności ani uważać go za prostaka.
A więc miał się spotkać z jakimś człowiekiem. Z kim? Jeżeli to kolejne przesłuchanie przez CesBez, dlaczego nie mogło się odbyć w Domu Vorkosiganów? Może to ktoś z rządu albo Centrowej Koalicji premiera księcia Arala? Niemożliwe, żeby Ivan mógł zaaranżować jakiś zamach, przecież w ciągu minionych dwóch lat Vorkosiganowie mieli mnóstwo okazji, żeby go skrycie zabić. Może chcą go oskarżyć o jakąś zainscenizowaną zbrodnię? Do głowy przychodziły mu coraz bardziej zawiłe intrygi, których wspólną cechę stanowił absolutny brak logiki i motywów.
Przyglądał się rzędowi dwuręcznych mieczy zawieszonych na ścianie w porządku chronologicznym, które ilustrowały ewolucję, jaką w ciągu dwóch wieków przeszło barrayarskie rzemiosło kowalskie, a potem pospieszył za Ivanem do gabloty z bronią palną; dojrzał tam bogato zdobioną ładownicę dużego kalibru, należącą, jak głosił napis, do cesarza Vlada Vorbarry. Pociskami były złote kule z litego metalu wielkości opuszka kciuka Marka. Strzał z bliskiej odległości musiał być podobny do uderzenia cegłą, której nadano śmiertelną prędkość. Z dalszej odległości zapewne chybiano. Zatem biedny chłop czy właściciel ziemski musiał chodzić po polach i wyszukiwać kule, które nie trafiły w cel. Albo, co gorsza, trafiły. Niektóre z błyszczących kuł były spłaszczone lub zniekształcone. Ku wielkiemu zdumieniu Marka, wywieszka przy jednej z nich informowała, że ten oto pocisk zabił lorda Vor…takiego — a — takiego podczas jakiejś tam bitwy… „wyciągnięty z mózgu” Mark przypuszczał, że po jego śmierci. Miał nadzieję. Dobry Boże. Dziwił się tylko, że ktoś zadał sobie trud i oczyścił wystrzelony pocisk ze starej krwi, zwłaszcza gdy spoglądał na makabryczną zawartość innych gablot. Na przykład na spreparowany skalp cesarza Yuriego wypożyczony z prywatnej kolekcji jakiegoś klanu Vorów.
— Lordzie Vorpatril.
Człowiek, który wypowiedział te słowa, zjawił się tak bezgłośnie, że Mark nie miał pojęcia, skąd tu nadszedł. W średnim wieku, o inteligentnym wyglądzie, w stonowanym stroju; mógł być administratorem muzeum.
— Proszę ze mną.
Bez zbędnych pytań i komentarzy Ivan ruszył za mężczyzną, dając Markowi znak, by poszedł przodem. Wciśnięty w ten sposób między nich, Mark powlókł się jak niepyszny, rozdzierany i lękiem, i ciekawością.
Przeszli przez drzwi opatrzone napisem „Wstęp wzbroniony”, które człowiek otworzył mechanicznym kluczem, a potem zamknął za nimi, pokonali schody i znaleźli się w przestronnym, wyłożonym drewnem korytarzu, a po chwili w pokoju położonym na ostatnim piętrze narożnej wieży. Kiedyś znajdował się tu posterunek wartownika, dziś pomieszczenie zamieniono w gabinet. W kamienną ścianę w miejsce otworów strzelniczych wbudowano zwykłe okna. Czekał tu na nich pewien człowiek. Siedział na taborecie wpatrzony w strome brzegi rzeki oraz gromady jaskrawo ubranych ludzi spacerujących po ścieżkach.
Był to szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, którego luźny, czarny strój pozbawiony pseudowojskowych ozdób podkreślał wyjątkową bladość cery. Spojrzał na nich, uśmiechając się przelotnie do ich przewodnika.
— Dziękuję, Kevi. — Widocznie było to zarazem powitanie i pożegnanie, przewodnik bowiem skinął głową i wyszedł.
Ivan skłonił głowę i rzekł:
— Panie.
Dopiero teraz Mark rozpoznał człowieka w czerni.
Cesarz Gregor Vorbarra. Niech to szlag. Drogę do drzwi zagradzał mu Ivan. Mark opanował atak paniki. Gregor to tylko człowiek, w pokoju jest sam, zapewne nie ma broni. Cała reszta to… propaganda. Szum. Złudzenie. Mimo to serce waliło mu jak szalone.
— Witaj, Ivanie — powiedział cesarz. — Dziękuję, że przyszedłeś. Może zechciałbyś zejść i obejrzeć eksponaty?
— Już widziałem — odparł lakonicznie Ivan.
— Mimo wszystko. — Gregor wskazał ruchem głowy drzwi.
— Za pozwoleniem — zaprotestował Ivan — ale to nie Miles, nawet gdyby się bardzo starał. I chociaż na to nie wygląda, szkolono go kiedyś na zamachowca. Czy to nie zbyt pochopne?
— Cóż — rzekł cicho Gregor. — Zaraz się przekonamy. Chcesz mnie zabić, Marku?
— Nie — wychrypiał Mark.
— Sam słyszysz, Ivanie. Przejdź się, proszę. Niebawem przyślę po ciebie Keviego.
Zawiedziony Ivan skrzywił się. Mark wyczuł coś więcej niż tylko żal, Ivan nie zaspokoi ciekawości. Opuścił pokój, skłoniwszy się przesadnie nisko, co mogło oznaczać: „Na twoją odpowiedzialność, panie”.
— Cóż, lordzie Marku — odezwał się po chwili Gregor. — Jak ci się podoba w Vorbarr Sułtanie?
— Dość szybko mignęła mi przed oczami — rzekł niepewnie Miles.
— Dobry Boże, nie pozwoliłeś chyba Ivanowi prowadzić?
— Nie wiedziałem, że mam inny wybór.
Cesarz się roześmiał.
— Usiądź.
Wskazał Markowi krzesło za konsolą; pokoik raczej skromnie umeblowano, jeśli nie liczyć wiszących na ścianach licznych zabytkowych druków i map wojskowych, które pochodziły zapewne ze zbiorów muzeum.
Uśmiech cesarza zniknął, ustępując miejsca tamtemu zamyślonemu spojrzeniu, które utkwił w Marku, a jemu przypomniał się pytający wzrok, jakim zmierzył go książę Vorkosigan. „Kim jesteś?” — mówiło spojrzenie cesarza, choć nie było tak natarczywe jak księcia. Potrafił je znieść.
— To twój gabinet, panie? — zapytał Mark, sadowiąc się ostrożnie na cesarskim krześle. Pokój wydawał się zbyt mały i surowy dla takiego dostojnika.
— Jeden z gabinetów. W tym budynku kryje się mnóstwo takich pokoi, czasem w najdziwniejszych zakamarkach. Książę Vorvolk ma gabinet w starych lochach. Można tam dotknąć głową sufitu. Chronię się w tym pokoiku podczas spotkań Rady Książąt albo wtedy, gdy mam jakieś inne sprawy do załatwienia.
— Czy występuję w roli sprawy do załatwienia? Bo na pewno nie jest to wizyta dla przyjemności. Spotkanie ma charakter osobisty czy oficjalny?
— Nawet moje splunięcie ma charakter oficjalny. Na Barrayarze trudno oddzielić te sfery od siebie. Miles… był… — Gregorowi też niełatwo przyszło mówić o nim w czasie przeszłym — bez względu na kolejność, członkiem mojej kasty, oficerem mojej armii, synem wyjątkowo ważnego, jeśli nie najważniejszego urzędnika, moim przyjacielem od zawsze. Poza tym następcą Księcia Okręgu. A książęta to mechanizm, dzięki któremu jeden człowiek — dotknął własnej piersi — przekłada się na sześćdziesięciu, a dalej na rzesze. Książęta są pierwszymi oficerami cesarstwa; ja jestem jego kapitanem. Rozumiesz, że cesarstwo to nie tylko ja? Cesarstwo to pojęcie geograficzne, to społeczeństwo. Rzesze, ogrom ludzi — i każdy z osobna — to jest cesarstwo. Ja jestem tylko jego cząstką, którą zresztą można wymienić — widziałeś na dole skalp mojego stryjecznego dziadka?
— Hm… tak. Wystawiono go w… bardzo widocznym miejscu.
— Tu jest siedziba Rady Książąt. Punkt podparcia dźwigni może uważać się za najważniejszy element, ale bez dźwigni jest niczym. Szalony Yuri zapomniał o tym, ja nie. Inną cząstkę stanowi książę Okręgu Vorkosiganów. Jego również można wymienić. — Zamilkł.
— Jak… ogniwo łańcucha — podsunął nieśmiało Mark, chcąc udowodnić, że słucha uważnie.
— Ogniwo kolczugi. Element sieci. W której jedno słabe ogniwo nie stanowi zagrożenia. Katastrofę może dopiero wywołać zerwanie wielu naraz. Mimo to… oczywiście lepiej, żeby zostało jak najwięcej mocnych i pewnych.
— Oczywiście. — Dlaczego tak na mnie patrzysz?
— Opowiedz mi, co się wydarzyło w Obszarze Jacksona. Tak jak to widziałeś. — Gregor przysiadł na swoim stołku, krzyżując nogi, spokojny i uważny jak kruk na gałęzi.
— Muszę zacząć całą historię od pobytu na Ziemi.
— Śmiało. — Niewymuszony uśmiech mówił, że Mark ma mnóstwo czasu i wdzięcznego słuchacza.
Zacinając się, Mark rozpoczął opowieść. Gregor zadawał niewiele pytań, ale dociekliwych; wtrącał się tylko wówczas, gdy Mark zawieszał głos na opisie trudniejszych chwil. Mark szybko zorientował się, że Gregorowi nie zależy na suchych faktach. Widocznie czytał już raport Illyana. Cesarz szukał czegoś innego.
— Nie przeczę, że kierowały tobą szlachetne pobudki — rzekł w pewnym momencie Gregor. — Przemysł transplantacji mózgów to wstrętny proceder. Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że twoja jedna akcja nawet go nie zadraśnie. Dom Bharaputra posprząta po was i wróci do tego, co robił zawsze.
— Dla czterdziestu dziewięciu klonów to ogromna różnica — upierał się Mark. — Wszyscy mówią to samo. „Nie dam sobie rady ze wszystkim, więc nie zrobię nic”. I nic nie robią. Interes toczy się dalej. Zresztą gdybym mógł wrócić przez Escobar, jak planowałem, wiadomość o tym mogłaby się roznieść. Dom Bharaputra mógłby nawet próbować legalnie odebrać klony, a wtedy obrzydliwa prawda wyszłaby na jaw. Dopilnowałbym tego. Nawet z escobarskiego więzienia. Gdzie zresztą trudno by było sięgnąć ludziom Bharaputry. I może… może zainteresowałbym tą sprawą więcej osób.
— Ach! — rzekł Gregor. — Chwyt reklamowy.
— To nie był żaden chwyt — zaprotestował chrypliwie Mark.
— Przepraszam. Nie chciałem przez to powiedzieć, że twój czyn to coś takiego. Wręcz przeciwnie. Ale opracowałeś całą strategię dalszego postępowania.
— Tak, tylko że wszystko wzięło w łeb, kiedy straciłem kontrolę nad Dendarianami. Gdy dowiedzieli się, kim naprawdę jestem. — Nachmurzył się na wspomnienie tamtej bezradności.
Ponaglany przez Gregora, Mark zaczął relacjonować śmierć Milesa, fatalną utratę kriokomory, daremne próby jej odzyskania oraz upokarzające wydalenie ich z przestrzeni Obszaru Jacksona. Zorientował się, że wypowiada więcej własnych myśli niż zwykle, ale… niemal udzieliła mu się swoboda Gregora. Jak on to robił? Łagodny, prawie skromny sposób bycia stanowił kamuflaż dla człowieka zręcznie manipulującego ludźmi dla własnej korzyści. Nie zatrzymując się na szczegółach i przeinaczając nieco fakty, Mark opowiedział o incydencie z Maree oraz swoim odizolowaniu, które omal nie przyprawiło go o szaleństwo, a potem wreszcie zamilkł.
Gregor zmarszczył w zamyśleniu brwi i przez dłuższą chwilę także milczał. Do diabła, prawie cały czas milczał.
— Wydaje mi się, Marku, że lekceważysz własne możliwości. Przeszedłeś próbę w bitwie, udowadniając, że jesteś odważny. Potrafisz przejąć inicjatywę i dokonać śmiałych czynów. Nie brakuje ci sprytu, choć czasem… informacji. Nieźle na początek dla przyszłego księcia, którym może kiedyś zostaniesz.
— Nigdy. Nie chcę być księciem Barrayaru — sprzeciwił się kategorycznie Mark.
— To mógłby być pierwszy szczebel w drodze do mojego stanowiska — zasugerował Gregor z nikłym uśmiechem.
— Nie! Gorzej nie mogłoby się stać. Zjedliby mnie żywcem. Mój skalp dołączyłby do kolekcji na dole.
— Niewykluczone. — Uśmiech Gregora przybladł, — Tak, często się zastanawiałem, dokąd trafią części mojego ciała. A jednak — dwa lata temu byłeś nawet gotów spróbować zastąpić Arala w roli księcia.
— Udawać. Teraz mówimy o rzeczywistości. Nie o jej imitacji. — Sam jestem imitacją, nie wiesz o tym? — Badałem teren z zewnątrz, nie wyobrażam sobie, że mógłbym się znaleźć w środku.
— Wiesz, wszyscy zaczynamy w ten sposób — powiedział Gregor. — Udajemy. Nasza rola to pozory, pusta skorupa, którą powoli wypełniamy prawdziwym ciałem.
— I stajemy się maszyną?
— Niektórzy tak. To patologiczny rodzaj książąt i mamy paru takich. Inni stają się… bardziej ludzcy. Maszyna, rola, później staje się poręczną protezą, która służy człowiekowi. Dla swoich celów korzystam z obu rodzajów. Trzeba tylko wiedzieć, w jakim stadium złudzenia co do własnej osoby znajduje się człowiek, z którym rozmawiasz.
Tak, do nauki tego człowieka musiała przyłożyć rękę księżna Cordelia. Mark niemal widział dotyk jej dłoni, jak fosforyzujące w ciemności ślady.
— A jakie są twoje cele, panie?
Gregor wzruszył ramionami.
— Utrzymać pokój. Hamować różne frakcje, żeby się nawzajem nie pozabijały. Dopilnować, żeby żaden galaktyczny najeźdźca ni gdy więcej nie postawił stopy na barrayarskiej ziemi. Wspierać rozwój gospodarczy. Zawsze, gdy pojawiają się kłopoty ekonomiczne, najbardziej zagrożony jest pokój. Okres mojego panowania jest pod tym względem nadzwyczaj szczęśliwy: udało się terraformować drugi kontynent, rozpoczęliśmy pełną kolonizację Sergyaru. Wreszcie udało się nam opanować plagę tego podskórnego robactwa. Zasiedlanie Sergyaru powinno pochłonąć nadmiar energii kilku pokoleń. Ostatnio studiowałem historię różnych kolonizacji, zastanawiając się, jakich błędów powinniśmy się wystrzegać… cóż…
— Mimo to nie chcę być księciem Vorkosiganem.
— Nieobecność Milesa nie pozostawia ci wyboru.
— Bzdura. — Przynajmniej miał nadzieję, że to bzdura. — Powiedziałeś, panie, że można to ogniwo wymienić. Jeśli zajdzie potrzeba, znajdą kogoś odpowiedniejszego. Na przykład Ivana.
Gregor uśmiechnął się ponuro.
— Przyznaję, że sam często uciekałem się do tego argumentu. Choć w moim przypadku chodzi przede wszystkim o potomstwo. Koszmary o tym, co się stanie z fragmentami mojego ciała, są niczym wobec strachu o dzieci, jakie teoretycznie mogę w przyszłości mieć. Nie zamierzam poślubić pochodzącego z rodu Vorów dziewczęcia, którego linie genealogiczne szesnastokrotnie krzyżują się z moimi w ciągu życia ostatnich sześciu pokoleń. — Zreflektował się nagle i urwał, robiąc przepraszającą minę. Mimo to Mark pomyślał, że to nadzwyczaj opanowany człowiek. Nieoczekiwany przypływ szczerości mógł przecież służyć określonemu celowi.
Zaczynała go boleć głowa. Bez Milesa… czy z Milesem, wszystkie te barrayarskie dylematy i tak dotyczą Milesa. Mark stanie wobec własnych dylematów. Stawi czoło własnym demonom, nie tym adoptowanym.
— To nie jest moje powołanie. Nie mam talentu. Nie interesuje mnie to. Nie mam… tego czegoś. — Potarł szyję.
— Pasji? — podsunął Gregor.
— Tak, nie mam w sobie pasji, by zostać księciem.
Po chwili Gregor zapytał zaciekawiony:
— A jaką wobec tego masz pasję, Marku? Jeśli nie chodzi o rząd, władzę ani bogactwo — właściwie ani słowem nie wspomniałeś o bogactwie.
— Bogactwo, dzięki któremu mógłbym zniszczyć Bharaputrę, jest poza moim zasięgiem, toteż nie ma o czym mówić. Na pewno nigdy nie zdobędę takiego majątku. Ale… niektórzy ludzie to kanibale. Dom Bharaputra, jego klienci — chcę powstrzymać kanibali. Dla tego celu warto wstawać z łóżka. — Zdał sobie sprawę, że zaczął mówić głośniej, więc znów opadł na miękkie krzesło.
— Innymi słowy… twoją pasją jest sprawiedliwość. Albo, niech mi wolno będzie tak ująć — bezpieczeństwo. Ciekawe echo twojego, hm, pierwowzoru.
— Nie, nie! — No, może w pewnym sensie. — Przypuszczam, że na Barrayarze też są kanibale, ale nimi się nie interesuję. Nie chodzi mi o pilnowanie prawa, bo w Obszarze Jacksona transplantacje nie są nielegalne. Czyli policjant to też nie jest rozwiązanie. A może… to musiałby być bardzo niezwykły policjant. — W rodzaju tajnego agenta CesBezu? Mark spróbował wyobrazić sobie inspektora z listem kaperskim i upoważnieniem do przeprowadzenia akcji odwetowej. Z jakiegoś powodu w wizje wciąż się wdzierał jego pierwowzór. Przeklęta sugestia Gregora. To nie policjant, tylko błędny rycerz. Księżna ujęła to najtrafniej. Ale na świecie nie było już miejsca dla błędnych rycerzy; policja musiałaby ich aresztować.
Gregor odchylił się na swoim stołku, wyglądał na dość zadowolonego.
— To bardzo interesujące. — Jego roztargniona mina przywodziła na myśl kogoś, kto stara się zapamiętać kod do sejfu. Wstał i zaczął spacerować wzdłuż ściany, co chwila wyglądając przez inne okno. Odwrócony w stronę światła zauważył: — Wydaje mi się, że możliwość realizacji twojej… pasji w dużej mierze zależy od tego, czy uda się odzyskać Milesa.
Mark westchnął ciężko.
— To już ode mnie nie zależy. Nigdy mi nie pozwolą… zresztą, co więcej mógłbym zrobić niż CesBez? Może lada dzień go znajdą.
— Innymi słowy… — rzekł wolno Gregor — nie masz żadnego wpływu na najważniejszą w tej chwili sprawę w swoim życia. Wyrazy szczerego współczucia.
Mark wbrew własnej woli uderzył w ton szczerości.
— Jestem tu niemal więźniem. Nie mogę niczego zrobić i nie mogę stąd wyjechać!
Gregor spojrzał na niego z ukosa.
— A próbowałeś?
Mark zamilkł.
— No… właściwie jeszcze nie.
— Aha. — Gregor odwrócił się od okna i z wewnętrznej kieszeni wyjął małą plastikową kartę. Przez biurko podał ją Markowi. — Mój Głos niesie się tylko do granic interesów Barrayaru — rzekł. — Mimo wszystko… oto mój prywatny numer widkomu. Twoje zgłoszenia będzie oglądać tylko jedna osoba. Znajdziesz się na specjalnej liście. Wystarczy, że podasz swoje imię, a cię połączą.
— E… dziękuję — bąknął zmieszany Mark. Na karcie znajdował się tylko pasek z kodem: brakowało innych oznaczeń. Pieczołowicie schował prezent.
Gregor dotknął audiokomu wpiętego w klapę i powiedział coś do Keviego. Po kilku chwilach rozległo się pukanie, potem otworzyły się drzwi i ponownie wszedł Ivan. Mark, który zaczął się kołysać na krześle Gregora — w ogóle nie skrzypiało — wstał nieco skrępowany.
Pożegnanie Gregora z Ivanem było podobnie lakoniczne jak powitanie, a później Ivan wyprowadził Marka z pokoju na wieży. Kiedy znaleźli się za rogiem, usłyszeli za sobą kroki i Mark się obejrzał. Kevi prowadził już następnego gościa na audiencję u Jego Cesarskiej Mości.
— I jak poszło? — spytał Ivan.
— Jestem zupełnie wypompowany — przyznał Mark.
Ivan uśmiechnął się posępnie.
— Gregor czasem ma na ludzi taki wpływ, kiedy rozmawia z nimi jako cesarz.
— Jako cesarz? Może gra cesarza?
— Och, nie, nie gra.
— Dał mi swój numer. — I pewnie przejrzał wszystkie moje.
Ivan uniósł brwi.
— Witaj w klubie wybrańców. Tych, którzy go dostali, można policzyć na palcach obu rąk.
— Czy… Miles też do nich należał?
— Oczywiście.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ivan, najwyraźniej działając na czyjeś polecenie — Mark przypuszczał, że księżnej — zabrał go na obiad. Nie bez współczucia Mark zauważył, że Ivan spełnia wiele poleceń. Pieszo ruszyli do miejsca zwanego karawanserajem, oddalonego spory kawałek od zamku Vorhartung. Mark uniknął kolejnej przejażdżki z Ivanem dzięki temu, że uliczki — właściwie aleje — w starej dzielnicy były bardzo wąskie.
Karawanseraj stanowił ciekawe studium ewolucji społecznej Barrayaru. Jego najstarsza centralna część została doprowadzona do porządku, odnowiona i przekształcona w labirynt sklepów, restauracyjek i małych muzeów, które najczęściej odwiedzali w porze obiadu pracujący w mieście ludzie, a także turyści z prowincji pragnący zwiedzić wszystkie historyczne miejsca stolicy.
Transformacja rozprzestrzeniła się od skupisk dawnych budynków rządowych, takich jak zamek Vorhartung, wzdłuż rzeki, aż do centrum dzielnicy; odrestaurowana część kończyła się na uboższych południowych obrzeżach, uchodzących za dość niebezpieczne rejony, dzięki czemu karawanseraj zyskał sobie reputację oryginalnego miejsca dla odważnych. Po drodze Ivan z dumą wskazał budynek, w którym, jak twierdził, urodził się podczas wojny z pretendującym do tronu Vordarianem. Dziś mieścił się tu sklep sprzedający za wygórowane ceny ręcznie tkane dywany oraz inne antyki ocalałe prawdopodobnie z czasów Izolacji. Ze słów Ivana można było wnosić, że w budynek murowano tablicę upamiętniającą tamto wydarzenie, ale nie; Mark specjalnie sprawdził.
Po obiedzie, który zjedli w jednej z restauracji, Ivan owładnięty wspomnieniami rodzinnymi uparł się, że pokaże Markowi miejsce na ulicy, gdzie ludzie Vordariana zamordowali jego ojca, lorda Padmę Vorpatrila. Pomysł współgrał z panującym tego dnia nastrojem makabrycznych wspomnień historycznych, więc Mark zgodził się i znów wyruszyli pieszo, kierując się na południe. Pogranicze karawanseraju wyznaczała widoczna zmiana w architekturze: powoli kończyła się strefa niskich, brązowych i zdobionych sztukaterią budynków pochodzących z pierwszego wieku Izolacji, a zaczynała wysoka zabudowa z czerwonej cegły typowa dla ubiegłego wieku.
Tym razem — Boże, naprawdę — Mark ujrzał na powierzchni jezdni odlaną z brązu tablicę pamiątkową; samochody jeździły po niej bez skrupułów.
— Mogli przynajmniej wmurować ją w chodnik — zauważył Mark.
— Chodziło o dokładność — rzekł Ivan. — Matka nalegała. Mark czekał z uszanowaniem, nie przerywając zadumy Ivana, który w końcu uniósł głowę i powiedział wesoło:
— Masz ochotę na deser? Znam świetną piekarenkę w dzielnicy Keroslav, tu za rogiem. Matka zawsze mnie tam zabierała, kiedy co roku przychodziliśmy tu złożyć palną ofiarę. Nora, ale naprawdę niezła.
W trakcie spaceru Mark nie spalił jeszcze wprawdzie obiadu, ale piekarnia okazała się urocza, choć jej wygląd zewnętrzny sugerował coś zupełnie innego. Nieoczekiwanie w jego rękach znalazła się torebka bułeczek orzechowych i tradycyjnych ciastek z rybojagodami na później. Ivan trochę marudził, wybierając smakołyki dla lady Vorpatril, a może targując się ze śliczną dziewczyną za ladą — trudno zgadnąć, czy serio, czy pod wpływem odruchu. Mark wyszedł z piekarni.
Przypomniał sobie, że kiedyś Galen umieścił w tej okolicy kilku swoich szpiegów. Bez wątpienia Służba Bezpieczeństwa Barrayaru zdjęła ich przed dwoma laty po wykryciu spisku. Mimo to ciekawiło go, czy zdołałby ich odnaleźć, gdyby ziściły się marzenia Galena o zemście. Jakieś dwie, trzy ulice stąd… Ivan wciąż przekomarzał się z dziewczyną z piekarni. Mark postanowił się przejść.
Po kilku minutach nie bez satysfakcji odnalazł ten adres; uznał, że nie musi zaglądać do środka. Zawrócił, wybierając uliczkę, która wyglądała na skrót prowadzący do głównej ulicy i piekarni. Okazała się ślepym zaułkiem. Skręcił ponownie, kierując się w stronę wylotu alei.
Na werandzie jednego z domów siedziała staruszka i chudy młodzieniec, którzy przyglądali się, jak wchodził i jak wychodzi z uliczki. Kiedy Mark zbliżył się do nich i znalazł w polu widzenia kobiety, w jej mętnym oku pojawił się błysk wrogości.
— To nie chłopak. To mutant — syknęła do młodzieńca. Wnuka? Trąciła go znacząco w bok. — Mutant pląta się po naszej ulicy.
Sprowokowany w ten sposób młodzian zsunął się z werandy i zastąpił Markowi drogę. Mark przystanął. Dzieciak go przerastał — a kto nie? — ale był niewiele tęższy, miał tłuste włosy i bladą cerę. Stanął w rozkroku, blokując Markowi drogę ucieczki. O, Boże. Tubylcy. W całej wątpliwej krasie.
— Nie powinieneś siem tu plątać, mutasie. — Młodzian splunął nonszalancko w sposób podpatrzony u uliczników; Mark omal nie wybuchnął śmiechem.
— Masz rację — zgodził się beztrosko. Powiedział to z ziemskim akcentem śródatlantyckim, nie barrayarskim. — To zapadła wiocha.
— Obcy! — zajęczała staruszka z jeszcze większym oburzeniem. — Skakaj se na koniec świata, tam gdzie cię diabeł nie znajdzie.
— Chyba właśnie mi się to udało — odparował cierpkim tonem. Był w kiepskim nastroju i nie dbał o uprzejmość. Skoro ci prostacy ze slumsów chcą się z nim drażnić, nie pozostanie im dłużny. — Barrayarczycy. Jeżeli jest ktoś gorszy od Vorów, to na pewno ich poddani. Nic dziwnego, że w galaktykach wszyscy uważają waszą planetę za zatęchłą dziurę. — Zdumiał się, z jaką łatwością można dać upust tłumionej wściekłości i jaką to mu sprawia przyjemność. Lepiej jednak nie przeholować.
— Zaraz z tobom zrobię porządek, mutasie — obiecał chłopak, nerwowo kołysząc się na piętach. Wiedźma zachęciła młodego zbira, czyniąc wobec Marka nieprzyzwoity gest. Ciekawy układ; drobne staruszki i chuligani to zwykle naturalni wrogowie, lecz tych dwoje zdawało się stać po tej samej stronie barykady. Niewątpliwie miał przed sobą Towarzyszy Cesarstwa zjednoczonych przeciw wspólnemu wrogowi.
— Lepiej być mutasem niż półgłówkiem — rzekł Mark z fałszywą serdecznością w głosie.
Opryszek zmarszczył brwi.
— Hej, chcesz mnie wkurzyć?
— A widzisz w pobliżu innego półgłówka? — Gdy chłopak zamrugał, Mark obejrzał się przez ramię. — O, przepraszam. Jest jeszcze dwóch. Rozumiem, mogłeś się nie zorientować. — Adrenalina huczała mu w żyłach, zmieniając niedawno zjedzony obiad w wielką gulę w żołądku. Stało za nim jeszcze dwóch młodzieńców, wyższych, bardziej muskularnych i starszych, ale obaj mieli najwyżej po kilkanaście lat. Pewnie są wściekli, ale brak im umiejętności. Mimo to… gdzie jest Ivan? Gdzie ta cholerna niewidzialna ochrona zewnętrzna? Ma przerwę? — Nie spóźnicie się do szkoły? Na lekcje wyrównawcze dla zaślinionych gówniarzy?
— Śmieszny mutas — powiedział jeden z dwójki starszych. Ale się nie śmiał.
Atak nastąpił niespodziewanie, niemal zupełnie zaskakując Marka; sądził, że etykieta wymaga, aby najpierw wymienili jeszcze trochę obelg, dlatego przygotowywał sobie kilka całkiem niezłych. Ogarnęło go dziwne podekscytowanie połączone z oczekiwaniem na ból. A może właśnie oczekiwanie na ból było ekscytujące. Najwyższy z napastników usiłował kopnąć go w krocze. Mark złapał go za stopę i szarpnął w górę, przewracając dzieciaka na ziemię; chłopak wylądował na kamieniach ze strasznym łomotem, tracąc dech w piersiach. Drugi zadał cios pięścią, lecz Mark chwycił go za rękę. Zakręcili się w miejscu i po chwili opryszek padł na swego chudego towarzysza. Niestety, teraz obaj zagradzali Markowi drogę ucieczki.
Po chwili stanęli zdumieni i wściekli; na Boga, liczyli na to, że łatwo im pójdzie? Pewnie tak. Miał dwa lata przerwy w praktyce, więc zaczynał już dostawać zadyszki. Jednak dzięki większej wadze trudniej go było zwalić z nóg. Trzech na jednego, małego, grubego kalekę z obcych krajów, co? Lubicie taką równowagę? No to chodźcie, mali kanibale. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozkładając zapraszająco ręce, a w jednej wciąż bezsensownie ściskał torebkę z piekarni.
Skoczyli na niego obaj, zdradzając każdy następny ruch. Wystarczyło kilka obronnych kata, a odbijali się od niego siłą własne go rozpędu jak piłki, by w końcu wylądować na ziemi. Oszołomieni potrząsali głowami — biedne ofiary własnej agresji. Mark poruszył szczęką, której dosięgną! niezdarny cios zadany tak marnie, że mógł go najwyżej lekko podrażnić lub wyrwać z drzemki. Następna runda miała mniej szczęśliwy przebieg; skończyła się na tym, że musiał się odczołgać poza zasięg ciosów, wypuszczając w końcu torebkę z ciastkami, którą natychmiast rozdeptała czyjaś stopa. Potem jeden z napastników zdołał go złapać i zakleszczyć jak zapaśnik, a reszta poczęła go bardzo nieprofesjonalnie bombardować pięściami. Coraz bardziej brakowało mu tchu. Zamierzał się wyswobodzić, blokując ciosy ramieniem, a potem pędem uciec w stronę ulicy. Na tym walka mogłaby się zakończyć, bo wszyscy mieli już dość, gdyby jeden z tych kretynów nie wyciągnął poobijanego paralizatora i nie usiłował go dźgnąć.
Mark wymierzył mu niemal śmiertelnego kopniaka w szyję; zdążył jednak osłabić nieco siłę ciosu, który na dodatek nie trafił idealnie w cel. Przez but poczuł, jak rozgniata tkankę. Przez jego ciało przebiegł dreszcz i ogarnęła go fala mdłości. Ze zgrozą patrzył, jak dzieciak leży na ziemi, charcząc. Nie, nie uczono mnie walczyć. Uczono mnie zabijać. Niech to szlag. Chyba nie zmiażdżył mu krtani. Miał nadzieję, że nie uszkodził chłopakowi tętnicy szyjnej. Dwaj pozostali napastnicy zastygli wstrząśnięci.
Zza rogu wybiegł z tupotem Ivan.
— Co ty, u diabła, wyprawiasz? — spytał ochrypłym głosem.
— Nie wiem — wydyszał Mark. Stał zgięty, opierając ręce na kolanach. Krew z nosa zaplamiła mu w wielu miejscach nową koszulę. Dopiero teraz zaczął się trząść. — Zaskoczyli mnie. — Sam ich sprowokowałem. Po co w ogóle to robił? Wszystko stało się tak szybko…
— Ten mutas jest z panem, panie żołnierzu? — spytał z niedowierzaniem i lękiem chudzielec.
Mark zauważył, że Ivan walczy z pokusą wyparcia się wszelkich związków z jego osobą.
— Tak — wykrztusił w końcu Ivan. Wysoki, który wciąż stał, wycofał się powoli, odwrócił i uciekł. Chudzielec musiał zostać ze względu na obecność rannego i staruszki, lecz wyglądał, jakby też miał ochotę stąd zmykać. Wiedźma, która podniosła się ze swoje go miejsca i przykuśtykała do swego znokautowanego zawodnika, zaczęła wykrzykiwać pod adresem Marka oskarżenia i groźby. Tylko na niej zielony mundur oficerski Ivana zdawał się nie robić wrażenia. Po chwili zjawiła się straż miejska.
Kiedy Mark upewnił się, że ktoś zajmie się rannym, zamknął usta, pozwalając załatwić całą sprawę Ivanowi. Ivan łgał jak… prosty żołnierz, ani razu nie wymieniając nazwiska „Vorkosigan”. Z kolei strażnicy, zorientowawszy się, kim Ivan jest, opanowali histerię staruszki i czym prędzej uwolnili ich z kłopotów. Mark odstąpił od oskarżeń o napaść, Ivan ani słowem nie musiał go do tego nakłaniać. Trzydzieści minut później siedzieli w samochodzie. Tym razem Ivan jechał o wiele wolniej; zapewne nie otrząsnął się jeszcze z panicznego strachu, że oto niemal stracił osobę powierzoną jego opiece.
— Gdzie, u diabła, ten człowiek, który miał być moim aniołem stróżem na zewnątrz? — spytał Mark, ostrożnie badając palcami twarz. Nos w końcu przestał krwawić. Ivan nie chciał Marka wpuścić do samochodu, nie upewniwszy się wcześniej, że krwawienie ustało i Mark nie zamierza wymiotować.
— A jak sądzisz, kto wezwał strażników miejskich? Ochrona na zewnątrz ma przecież zachowywać się dyskretnie.
— Aha. — Bolały go żebra, ale chyba żadne nie było złamane. W przeciwieństwie do swego pierwowzoru nigdy nie złamał sobie kości. Mutas. — Czy Miles też musiał znosić takie rzeczy? — Przecież nic nie zrobił tym ludziom, tylko chciał przejść obok nich. Czy gdyby Miles był ubrany tak jak on teraz i szedł samotnie, też by go zaatakowali?
— Miles na pewno nie byłby tak głupi, żeby tam w ogóle wchodzić!
Mark zmarszczył brwi. Z tego, co mówił mu Galen, wywnioskował, że stopień Milesa czyni go odpornym na uprzedzenia Barrayarczyków wobec mutantów. Czy Miles rzeczywiście ciągle musiał się zastanawiać, co jest dla niego bezpieczne, gdzie może spokojnie iść, co może zrobić?
— A gdyby był — ciągnął Ivan — potrafiłby ich tak zagadać, że nic by mu nie zrobili. Prześliznąłby się. Po co, do cholery, wdałeś się z nimi w bójkę? Jeśli masz ochotę, żeby ci ktoś zdrowo przyłożył, zawsze możesz przyjść do mnie. Z radością wyświadczę ci tę przysługę.
Mark wzruszył ramionami. Czy tego właśnie pragnął w głębi duszy? Kary? Dlatego wszystko potoczył się tak szybko i przybrało tak fatalny obrót?
— Sądziłem, że wszyscy jesteście wielkimi Vorami. Dlaczego mielibyście się obok nich prześlizgiwać? Nie możecie ich po prostu rozdeptać jak robactwa?
Ivan jęknął.
— Nie. I bardzo się cieszę, że nie będę twoim stałym ochroniarzem.
— Ja także, jeśli to miała być próbka twoich kwalifikacji — odburknął Mark. Dotknął lewego kła; dziąsło i warga opuchły, ale na szczęście ząb się nie chwiał.
Ivan tylko coś mruknął. Mark oparł się wygodniej, zastanawiając się, co się stało z dzieciakiem, któremu uszkodziłem gardło. Strażnicy miejscy zabrali go do lekarzy. Mark nie powinien z nim walczyć; o mały włos by go zabił. Mógł zresztą zabić wszystkich trzech. W końcu to byli tylko mali kanibale. Zdał sobie sprawę, że właśnie dlatego Miles mógłby ich zagadać i prześliznąć się; nie ze strachu, nie dlatego że noblesse oblige, ale dlatego że ci ludzie nie dorastali do jego klasy. Mark poczuł się bardzo źle. Barrayarczycy. Boże, miej mnie w swojej opiece.
Ivan zawiózł go do swojego mieszkania, które mieściło się w wieżowcu w jednej z lepszych dzielnic, niedaleko zupełnie nowych, współczesnych budynków rządowych, gdzie znajdowała się kwatera główna Cesarskich Sił Zbrojnych. Pozwolił tam Markowi umyć się i usunąć z koszuli ślady krwi przed powrotem do Domu Vorkosiganów. Rzucając Markowi wyjętą z suszarki koszulę, Ivan zauważył:
— Jutro będziesz miał ciało w kolorowe łaty. Po czymś takim Miles spędziłby w szpitalu co najmniej trzy tygodnie. Musiałbym go stamtąd wywlec na jakiejś desce.
Mark zerknął na czerwone plamy, które zaczynały już sinieć. Powoli sztywniało mu całe ciało. Pół tuzina naciągniętych mięśni protestowało przeciw torturom, jakim zostały poddane. Wszystko to mógł zasłonić, ale przyczyny śladów na twarzy będzie musiał wyjaśnić. Wytłumaczenie, że miał wypadek samochodowy z Ivanem, mogło brzmieć całkiem wiarygodnie, ale wątpił, by to kłamstwo długo przetrwało.
Ivan oddał Marka księżnej, skracając opowieść o jego przygodzie do niezbędnego minimum:
— Trochę pobłądził i natknął się na miejscowych, którzy odrobinę się z nim poprztykali, ale na szczęście dogoniłem go, zanim doszło do czegoś poważniejszego. Do widzenia, ciociu Cordelio…
Mark nie utrudniał mu ewakuacji.
Oczywiście jeszcze przed kolacją do księcia i księżnej dotarła pełna relacja dzisiejszych wydarzeń. Siadając przy stole naprzeciw Eleny Bothari — Jesek, która wróciła nareszcie z długiego i przypuszczalnie wyczerpującego przesłuchania w kwaterze głównej CesBezu, wyczuł panującą w jadalni chłodną atmosferę napięcia.
Książę zaczekał, aż służący poda pierwsze danie i wyjdzie. Dopiero wówczas zauważył:
— Cieszę się, Marku, że twoje dzisiejsze doświadczenie nie okazało się śmiertelne.
Mark zdołał przełknąć kęs, nie krztusząc się, i powiedział zduszonym głosem:
— Dla niego czy dla mnie?
— Wszystko jedno. Życzysz sobie wysłuchać informacji o swojej, hm, ofierze?
Nie.
— Tak, proszę.
— Lekarze w szpitalu miejskim sądzą, że za dwa dni go wypuszczą. Przez tydzień będzie na płynnej diecie. I odzyska głos.
— Ach. To dobrze. — Nie chciałem… Czy jest sens usprawiedliwiać się, przepraszać albo protestować? Na pewno nie.
— Sprawdzałem, czy da się dyskretnie uregulować rachunek za jego leczenie, ale dowiedziałem się, że Ivan zdążył mnie ubiec. Po namyśle postanowiłem ustąpić mu pierwszeństwa.
— Och. — Wobec tego on powinien zaproponować Ivanowi zwrot kosztów? Czy w ogóle miał jakieś pieniądze albo prawo do ich posiadania? Z punktu widzenia prawa? Moralności?
— Jutro — oświadczyła księżna — twoim przewodnikiem zostanie Elena. A Pym będzie wam towarzyszył.
Elena nie wyglądała na uszczęśliwioną tym pomysłem.
— Rozmawiałem z Gregorem — odezwał się książę. — Wygląda na to, że wywarłeś na nim dość korzystne wrażenie, ponieważ zgodził się, żebym oficjalnie przedstawił cię jako swojego dziedzica, kandydata Domu Vorkosiganów do Rady Książąt. W czasie, jaki uznam za stosowny, gdy — jeśli w ogóle — potwierdzi się wiadomość o śmierci Milesa. Naturalnie, w tej chwili taki krok byłby przedwczesny. Sam nie jestem pewny, czy przeprowadzić zatwierdzenie twojej kandydatury, zanim książęta cię poznają, czy lepiej zaczekać, aż oswoją się z tą myślą. Błyskawiczny manewr lub długie i nużące oblężenie. Tym razem wydaje mi się, że lepiej postawić na oblężenie. Gdybyśmy wygrali, twoje zwycięstwo byłoby o wiele pewniejsze.
— Mogą mnie odrzucić? — zapytał Mark. Czyżby dane mi było ujrzeć światełko w tunelu?
— Abyś mógł dziedziczyć tytuł książęcy, muszą cię zaakceptować zwykłą większością głosów. Mój majątek to odrębna sprawa. Zazwyczaj taka zgoda jest rutynowo przyznawana najstarszemu synowi, a jeśli nie ma synów, każdemu męskiemu krewnemu, jakiego zaproponuje książę. Formalnie rzecz biorąc, to wcale nie musi być krewny, choć prawie zawsze jest to członek rodziny. W okresie Izolacji miał miejsce słynny przypadek księcia Vortali, który poróżnił się z synem. Podczas Wojny Handlowej z Zidarchem młody lord Vortala sprzymierzył się ze swoim teściem. Vortala wydziedziczył syna i udało mu się tak wymanewrować posiedzenie kadłubowej Rady Książąt, że uznała za dziedzica jego konia o imieniu Północ. Twierdził, że koń jest równie bystry jak syn i nigdy go nie zdradził.
— Cóż za… szczęśliwy dla mnie precedens — wykrztusił Mark. — I jak radził sobie książę Północ? W porównaniu ze zwykłymi książętami.
— Lord Północ. Niestety, nikomu nie było dane się przekonać. Lord Vortala przeżył konia, wojna się skończyła i mimo wszystko tytuł odziedziczył syn. Ale był to ważny zoologiczny moment w bardzo zróżnicowanej politycznie historii rady, porównywalny z niesławnym Spiskiem Płonącego Kota. — Kiedy książę Vorkosigan opowiadał, w jego oczach rozbłysnął niezdrowy entuzjazm. Zatrzymał wzrok na Marku i jego ożywienie uleciało. — W ciągu kilku wieków zgromadziliśmy mnóstwo precedensów, jakie sobie tylko życzysz, od absurdów do naprawdę przerażających wypadków. A także parę rozsądnych posunięć, których jednak było znacznie więcej.
Książę nie pytał już więcej Marka o wydarzenia tego dnia, a Mark nie kwapił się, by opowiadać o szczegółach. Do końca kolacji atmosfera była ciężka jak ołów, więc Mark skorzystał z pierwszej sposobności, by odejść od stołu.
* * *
Umknął chyłkiem do biblioteki, długiego pomieszczenia w skrzydle najstarszej części domu. Księżna zachęcała go, by tam poszperał. Prócz publicznie dostępnych czytelniczych banków danych i kodowanej konsoli rządowej, wyposażonej we własne łącza komunikacyjne, znajdowało się tu mnóstwo drukowanych, a nawet ręcznie kaligrafowanych książek pochodzących z okresu Izolacji. Biblioteka przywodziła Markowi na myśl Zamek Vorhartung — podobnie jak tam, zabytkowi architektury nadano zupełnie nową funkcję, wtłaczając w stare wnętrze nowoczesny sprzęt, na który nikt nie przewidział tu miejsca.
Kiedy rozmyślał o muzeum, jego spojrzenie padło na wielki foliał z drzeworytami przedstawiającymi broń i pancerze. Ostrożnie wyciągnął księgę z futerału i zaniósł do jednej z dwóch wnęk znajdujących się po obu stronach szklanych drzwi prowadzących do ogrodu. Alkowa była luksusowo umeblowana: stał tu fotel z bocznym oparciem na głowę oraz małym stoliczkiem, na którym wygodnie można było położyć ciężki (w sensie dosłownym i przenośnym) tom. Mark w zadumie zaczął kartkować dzieło. Pięćdziesiąt rodzajów mieczy, z których każdy różniący się choć jednym szczegółem od reszty nosił własną nazwę, podobnie zresztą jak każda jego część… cząstkowa i ulotna wiedza, stworzona przez hermetyczną kastę Vorów i stanowiąca jednocześnie jej rację bytu…
Drzwi biblioteki otworzyły się i po chwili Mark usłyszał czyjeś kroki na marmurach i dywanie. Był to książę Vorkosigan. Mark odruchowo wtulił się w oparcie fotela, chowając wystające nogi. Może książę weźmie jakąś książkę i wyjdzie. Mark nie miał ochoty na żadną szczerą, kameralną rozmowę, do jakiej zachęcało przytulne otoczenie. Zdołał już pokonać paniczny strach, jaki na początku wzbudzała w nim osoba księcia, jednak nadal czuł się w jego obecności nieswojo, nawet jeśli Vorkosigan nie odzywał się ani słowem.
Niestety, książę zasiadł przed komkonsolą. Na szybach okna, w stronę którego był zwrócony Mark, zatańczyły kolorowe odbłyski ekranu. Mark zdawał sobie sprawę, że im dłużej będzie zwlekał, ukrywając się jak morderca, tym bardziej krępujące będzie ujawnienie swojej obecności. Idź się przywitać. Upuść książkę. Wydmuchaj nos, zrób cokolwiek. Zbierał się właśnie na odwagę, zamierzając odchrząknąć i zaszeleścić kartkami, gdy nagle ponownie skrzypnęły zawiasy drzwi i dały się słyszeć kroki, tym razem lżejsze. Księżna. Mark zwinął się w kłębek.
— Ach — powiedział książę. Światła odbijające się w oknie zgasły, ponieważ Vorkosigan wyłączył maszynę i odwrócił się z krzesłem, skupiając całą uwagę na żonie. Czyżby pochyliła się nad nim, by uścisnąć go przelotnie? Usiadła z szelestem tkaniny.
— Cóż, wygląda na to, że Mark przechodzi przyspieszony kurs wiedzy o Barrayarze — zauważyła, powstrzymując w ten sposób ostatni rozpaczliwy odruch Marka, by się ujawnić.
— Tego właśnie mu potrzeba — westchnął książę. — Musi nadrobić dwudziestoletnie zaległości, jeśli ma normalnie funkcjonować.
— A musi? To znaczy, już, natychmiast?
— Nie, nie natychmiast.
— To dobrze. Sądziłam, że mógłbyś postawić przed nim zadanie niemożliwe do wykonania. Jak wszyscy wiemy, na zadanie niemożliwe do wykonania potrzeba trochę więcej czasu.
Książę parsknął krótkim śmiechem.
— Przynajmniej miał okazję poznać jedną z najgorszych cech naszego społeczeństwa. Musimy zadbać o to, żeby zdobył pełną wiedzę o tragicznej historii mutagenów i zrozumiał źródła tej agresji. Żeby wiedział, jak głęboko zakorzeniły się tu strach i cierpienie, które są powodem poważnych niepokojów i, jak byście ujęli to wy, Betańczycy, złego zachowania.
— Nie sądzę, aby kiedykolwiek posiadł wrodzoną zdolność Milesa do poruszania się po tym polu minowym.
— Wydaje mi się, że on wolałby je przeorać — mruknął zgryźli wie książę i zawahał się. — Jego wygląd… Miles ogromnie się starał, by jego zachowanie, sposób ubierania się i poruszania odwracały uwagę od jego wyglądu. Żeby zamiast ciała ludzie dostrzegali jego osobowość. Jakby chciał dokonać wielkiej sztuki magicznej z użyciem własnego ciała, jeśli wolisz. Natomiast Mark… jakby się obnosił ze swoim wyglądem.
— Masz na myśli tę demonstracyjną ociężałość?
— To także… przyznaję, że niepokoi mnie taki przyrost wagi. Zwłaszcza że, jak wynika z raportu Eleny, nastąpił w bardzo krótkim czasie. Chyba powinniśmy go przebadać. To może być niebezpieczne dla zdrowia.
Księżna prychnęła.
— Ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Jego zdrowiu na razie nic nie grozi. Przecież nie to cię niepokoi, kochany.
— Może rzeczywiście… nie tylko to.
— On cię wprawia w zakłopotanie. Mój przyjacielu wrażliwy na punkcie ciała barrayarskiego.
— Mhm. — Mark zauważył, że książę nie zaprzeczył.
— Jeden zero dla niego.
— Zechciałabyś to wyjaśnić?
— Zachowanie Marka to specyficzny język. Przede wszystkim język rozpaczy. Nie zawsze łatwo go zinterpretować. Ale ten wydaje się prosty.
— Nie dla mnie. Proszę, przeprowadź małą analizę.
— Ta sprawa ma trzy aspekty. Po pierwsze, aspekt czysto fizyczny. Przypuszczam, że nie czytałeś raportów medycznych tak uważnie jak ja.
— Czytałem streszczenie sporządzone przez CesBez.
— Ja czytałam surowe dane. Wszystkie. Kiedy Jacksończycy formowali ciało Marka do rozmiarów Milesa, nie zmodyfikowali genetycznie jego metabolizmu. Przyrządzili za to miksturę z hormonów i środków pobudzających o przedłużonym działaniu, którą wstrzykiwali mu co miesiąc, regulując jej skład według potrzeb. Tak było taniej i prościej, poza tym dawało większą kontrolę. Weźmy teraz Ivana jako przykład fenotypu, który mógłby być także formą genotypu Milesa, gdyby nie zatrucie soltoksinem. Natomiast Mark jest człowiekiem zredukowanym do wzrostu Milesa, ale z genetycznie zaprogramowaną wagą Ivana. Kiedy więc Komarrczycy przestali go leczyć, jego ciało znów zaczęło dążyć do wypełnienia programu genetycznego. Jeżeli spróbujesz kiedyś popatrzeć na niego en face, zauważysz, że to nie tylko tłuszcz. Jego kości i mięśnie są także mocniejsze w porównaniu z budową Milesa, a nawet jego własną sprzed dwóch lat. Kiedy w końcu osiągnie nową równowagę, prawdopodobnie będzie dość przysadzisty.
Czyli okrągły, pomyślał Mark, słuchając ze zgrozą. Uświadomił sobie, że za dużo zjadł na kolację. Bohatersko zdusił czknięcie.
— Jak mały czołg — podsunął książę, doskonale bawiąc się tą wizją.
— Być może. Wszystko zależy od dwóch pozostałych aspektów jego, hm, języka ciała.
— Czyli?
— Buntu i strachu. Jeśli chodzi o bunt… przez całe życie inni ludzie robili z jego ciałem, co chcieli. Zdecydowali o jego kształcie. Nareszcie to on ma prawo głosu. I strach. Przed Barrayarem, przed nami, ale przede wszystkim przed tym, że zostanie zdominowany przez Milesa, który potrafi dominować nawet nad kimś, kto nie jest jego młodszym bratem. Mark ma rację. To rzeczywiście było dobrodziejstwo. Służba i straż przyboczna bez kłopotu rozpoznają go jako lorda Marka. Sztuczka ze zmianą wagi stanowiła na wpół świadomy, na wpół przekorny popis błyskotliwości, co… przypomina mi kogoś, kogo oboje dobrze znamy.
— Ale kiedy to się skończy? — Mark odgadł, że książę też wyobraził sobie jakiś bardzo okrągły kształt.
— Metabolizm sam o tym zdecyduje. Może iść do lekarza i ustawić własną wagę na poziomie, jaki mu odpowiada. Zapewne wybierze średnią budowę ciała, kiedy już przestanie się buntować i bać.
Książę prychnął.
— Znam barrayarskie paranoje. Nigdy nie można się czuć w pełni bezpiecznym. Co poczniemy, jeśli wciąż będzie mu się wydawało, że ciągle jest za szczupły?
— Wówczas kupimy mu lotopaletę i kilku muskularnych służących. A może… pomożemy mu pokonać strach?
— Jeżeli Miles nie żyje… — zaczął książę.
— Jeżeli nie odzyskamy i nie reanimujemy Milesa — poprawiła ostrym tonem.
— Wtedy po Milesie zostanie nam tylko Mark.
— Nie! — Poderwała się z szelestem sukni i zaczęła spacerować. Boże, nie pozwól, żeby tutaj zabłądziła! — Tu właśnie popełniasz błąd, Aralu. Mark zostaje nam jako Mark.
Książę zawahał się.
— W porządku. Masz rację. Ale jeżeli rzeczywiście pozostał nam tylko Mark — czy mamy następnego księcia Vorkosigana?
— A możesz go uznać za swego syna, nawet jeśli nie jest następnym księciem Vorkosiganem?
Książę milczał. Księżna zniżyła głos.
— Czyżbym usłyszała echo głosu twojego ojca? Czy to on wygląda zza twoich oczu?
— Niemożliwe… żeby go tam nie było. — On także mówił ciszej, niespokojnie, lecz nie było słychać przepraszającego tonu. — W pewnym stopniu, mimo wszystko.
— Tak… rozumiem. Przepraszam. — Usiadła, ku niewypowiedzianej uldze Marka. — Choć wcale nie tak trudno zdobyć tytuł księcia Barrayaru. Spójrz na tych oryginałów zasiadających w radzie. Albo tych, którzy w ogóle się tam nie pokazują. Ile to czasu minęło, odkąd książę Vortienne ostatnio głosował?
— Jego syn jest już w odpowiednim wieku, by przejąć stanowisko ojca — rzekł książę. — Ku naszej ogromnej uldze. Ostatnim razem, gdy musieliśmy podjąć jednogłośną decyzję, oficer porządkowy Izby musiał go siłą wyciągać z rezydencji, gdzie odbywało się… cóż, muszę przyznać, że w bardzo oryginalny sposób wykorzystuje swoją osobistą ochronę.
— Która, jak przypuszczam, musi się wykazać oryginalnymi kwalifikacjami. — W głosie księżnej Cordelii zabrzmiała nutka rozbawienia.
— Od kogo się o tym dowiedziałaś?
— Od Alys Vorpatril.
— Nie zamierzam nawet pytać… skąd ona o tym wie.
— I słusznie. Ale chodzi mi o to, że Mark naprawdę musiałby się bardzo starać, żeby zostać najgorszym księciem w Radzie. Wcale nie są taką elitą, jaką udają.
— Vortienne to akurat okropny przykład. Rada funkcjonuje dzięki wyjątkowemu oddaniu wielu książąt. To absorbujące zajęcie. Jednak książęta to tylko połowa bitwy. Trudniejsza przeprawa czeka nas z samym okręgiem. Czy ludzie go zaakceptują? Niezrównoważonego klona zdeformowanego oryginału?
— Milesa też w końcu zaakceptowali. I chyba z czasem stali się z niego bardzo dumni. Ale to zasługa samego Milesa. Wprost emanuje szczerością i lojalnością. Ludzie nie mają innego wyjścia, muszą odwzajemnić się tym samym.
— A czym emanuje Mark? — zadumał się książę. — Przypomina mi człowiekaczarną dziurę. Pochłania światło, nie oddając nic w zamian.
— Daj mu trochę czasu. Wciąż się ciebie boi. Może to jeszcze poczucie winy — przez wiele lat szkolono go, by cię zabił.
Mark, oddychając jak najciszej przez usta, skulił się jeszcze bardziej. Czy ta kobieta potrafi prześwietlać ludzi na wylot? Taki sojusznik może człowieka sparaliżować. Jeśli ona w ogóle jest jego sojusznikiem.
— Ivan — powiedział wolno książę — z pewnością bez kłopotu zdobyłby popularność w Okręgu. Mimo że, moim zdaniem, nie jest najlepszym kandydatem, chyba potrafi podjąć wyzwanie i zdobędzie tytuł księcia. Nie będzie ani najgorszy, ani najlepszy, lecz przynajmniej przeciętny.
— Właśnie tak prześlizgiwał się przez szkołę, Cesarską Akademię Wojskową i kolejne stopnie kariery. Nierzucający się w oczy i doskonale przeciętny — powiedziała księżna.
— Żal na to patrzeć. Przecież stać go na wiele więcej.
— Ponieważ znajduje się tak blisko władzy, nie odważy się błyszczeć. Mógłby przyciągnąć uwagę potencjalnych konspiratorów, tak jak snop światła przyciąga owady. Różne frakcje miałyby ochotę uczynić z niego swoją marionetkę, przyznaję, że dość przystojną. Tylko gra nierozgarniętego młodziana. W rzeczywistości może być bardziej rozgarnięty od nas.
— Niezwykle optymistyczna teoria, ale jeśli Ivan istotnie jest tak wyrachowany, to dlaczego nie zdradził się z tym od dnia, w którym zaczął chodzić? — zapytał ze smutkiem w głosie książę. — Nie przypominam sobie przebiegłego, makiawelicznego pięciolatka, droga pani kapitan.
— Nie upieram się przy swojej interpretacji — odparła spokojnie księżna. — Chodzi o to, że gdyby Mark postanowił wybrać życie, powiedzmy, na Kolonii Beta, Barrayar znalazłby sposób, aby jakoś poradzić sobie bez niego. Nawet okręg prawdopodobnie by przetrwał. A Mark nie byłby ani trochę mniej naszym synem.
— Ale chciałem zostawić po sobie o wiele więcej… Wciąż wracasz do tego pomysłu z Kolonią Beta.
— Owszem. Jesteś ciekaw dlaczego?
— Nie. — Jego głos nagle przycichł. — Ale jeżeli go zabierzesz na Kolonię Beta, nigdy go nie poznam.
Księżna milczała, lecz po chwili odparła stanowczo:
— Ten argument wywarłby na mnie większe wrażenie, gdybyś choć jednym gestem dał do zrozumienia, że w ogóle chcesz go poznać. Unikasz Marka niemal równie starannie, jak on stara się nie wchodzić ci w drogę.
— Nie mogę porzucić spraw państwowych z powodu kłopotów rodzinnych — odrzekł sztywno książę. — Nawet gdybym miał na to ochotę.
— O ile sobie przypominam, zrobiłeś to dla Milesa. Przypomnij sobie, ile czasu spędziłeś z nim w Vorkosigan Surleau… kradłeś czas jak złodziej, żeby mu go ofiarować, godzinę, ranek, dzień, ile udało się uszczknąć, a tymczasem przeprowadziłeś kraj jako regent przez sześć poważnych kryzysów politycznych i militarnych, ani na chwilę nie wypuszczając steru władzy z rąk. Nie możesz odmawiać Markowi tego, co dałeś Milesowi, a później odwracać się do niego plecami i oskarżać go, że nie umie grać Milesa.
— Och, Cordelio — westchnął książę. — Wtedy byłem młodszy. Nie jestem już tym samym dobrym tatą, jakiego Miles miał dwadzieścia lat temu. Tamtego człowieka już nie ma, wypalił się.
— Wcale cię nie proszę, żebyś był takim dobrym tatą jak wtedy; co za niedorzeczność. Mark nie jest dzieckiem. Proszę cię tylko, abyś był ojcem, którym jesteś teraz.
— Droga pani kapitan… — Znużony głos księcia wyraźnie przycichł.
Po chwili ciszy księżna powiedziała znacząco:
— Miałbyś więcej czasu i energii, gdybyś odszedł na emeryturę. Zostawił wreszcie premierostwo.
— Teraz? Cordelio, tylko pomyśl! Nie odważę się stracić kontroli w takim momencie. Illyan i CesBez podlegają mi nadal jako premierowi. Gdybym się wycofał, zostając zwykłym księciem, wypadłbym z kręgu dowodzenia. Stracę możliwość kierowania poszukiwaniami.
— Nonsens. Miles jest oficerem CesBezu. Wszystko jedno, czy będzie synem premiera, czy nie, i tak będą go tropić. Jedną z niewielu dobrych cech CesBezu jest lojalność wobec własnych ludzi.
— Podczas poszukiwań pewnych granic rozsądku nie przekroczą. Tylko jako premier będę mógł ich do tego zmusić.
— Nie sądzę. Moim zdaniem Simon Illyan dwoiłby się i troił, nawet gdybyś umarł, kochany.
Kiedy książę odezwał się ponownie, w jego głosie nareszcie zabrzmiało śmiertelne zmęczenie.
— Byłem gotów ustąpić trzy lata temu i oddać władzę Quintillanowi.
— Tak. Nie mogłam się doczekać.
— Gdyby tylko nie zginął tak głupio w wypadku lotniaka. Co za bezsensowna tragedia. To nawet nie był zamach!
Księżna zaśmiała się ponuro.
— Według norm barrayarskich rzeczywiście zupełnie niepotrzebna śmierć. Ale mówię serio. Czas się wycofać.
— Najwyższy czas — zgodził się książę.
— Oddaj władzę.
— Kiedy tylko stanie się bezpiecznie.
Zamilkła.
— Kochany, podobnie jak Mark nigdy nie będziesz pewien, czy jesteś już gotów. Mimo to oddaj władzę.
Mark siedział skulony, czując paraliżujące mrowienie w jednej nodze. Czuł się zupełnie przeorany, wywrócony na lewą stronę. Księżna zmasakrowała go bardziej fachowo niż tamci trzej w bocznej uliczce. Niewątpliwie przystąpiła do dzieła naukowo.
Książę parsknął krótkim śmiechem. Tym razem jednak nie odpowiedział. Ku uldze Marka oboje wstali i razem opuścili bibliotekę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, zsunął się z fotela na podłogę, poruszając zdrętwiałymi kończynami i usiłując pobudzić w nich krążenie. Drżał na całym ciele. Gardło miał zupełnie za pchane. Wreszcie mógł odkaszlnąć i zrobił to, odzyskując w końcu oddech. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać — miał ochotę na jedno i drugie. Rzęził tylko, obserwując, jak jego brzuch unosi się i opada. Czuł się potwornie gruby. I szalony. Miał wrażenie, że skóra stała się przezroczysta i każdy może dokładnie obejrzeć jego narządy wewnętrzne.
Kiedy po ataku kaszlu odzyskał nareszcie normalny oddech, zdał sobie sprawę, że nie czuje strachu. W każdym razie nie przed księciem ani księżną. Ich wizerunki — publiczny i prywatny — okazały się… nieoczekiwanie zgodne. Wszystko wskazywało na to, że może im zaufać — nie do tego stopnia, by wierzyć, że go nie skrzywdzą — ale na tyle, by mieć pewność, że naprawdę są tacy, na jakich wyglądają. Z początku nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa na określenie owej jedności. Po chwili olśniło go. Aha. A więc tak wygląda uczciwość. Nie wiedziałem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Księżna dotrzymała obietnicy (lub groźby), że pozwoli Markowi zwiedzać miasto w towarzystwie Eleny. W ciągu kilku następnych tygodni odbyli wiele wycieczek o profilu historyczno — kulturalnym do Vorbarr Sultany i sąsiednich okręgów, a także zwiedzili Rezydencję Cesarską. Ku uldze Marka, tego dnia Gregora nie było w domu. Musieli odwiedzić wszystkie muzea w mieście. Elena, stosując się zapewne do poleceń, zaciągnęła go także do chyba ponad dwudziestu college’ów, akademii i szkół technicznych. Mark nabrał nieco otuchy, kiedy się przekonał, że nie każda instytucja na tej planecie kształci oficerów wojskowych; największą i najbardziej zatłoczoną szkołą w stolicy wydawał się chyba Instytut Rolnictwa i Inżynierii Okręgu Vorbarra.
Elena wobec Marka pozostawała oficjalnym i bezosobowym totumfackim. Z nieruchomej maski rzadko można było wyczytać uczucia, jakie wzbudzała w niej ojczyzna po dziesięcioletniej nieobecności w kraju. Jedynie od czasu do czasu wydawała okrzyk zdumienia na widok jakiejś nieoczekiwanej zmiany: nowo wzniesionych budynków, wyburzonych starych fragmentów zabudowy, zmienionych ulic. Mark podejrzewał, że szalone tempo zwiedzania jest podyktowane niechęcią Eleny do rozmowy z nim; zamiast milczeć, wygłaszała wykłady. Mark zaczynał żałować, że bardziej nie przypochlebiał się Ivanowi. Może kuzyn pomógłby mu się wymknąć z domu i obejrzeliby dla odmiany kilka pubów.
Odmiana nastąpiła pewnego wieczoru, gdy książę nieoczekiwanie wrócił do Domu Vorkosiganów i oznajmił, że wszyscy pojadą do Vorkosigan Surleau. W ciągu godziny Mark został zapakowany razem ze swoimi rzeczami do lotniaka, a towarzyszyli mu Elena, książę Vorkosigan i Pym, jego strażnik przyboczny. Polecieli na południe, kierując się w stronę letniej rezydencji Vorkosiganów. Księżna z nimi nie poleciała. Rozmowa w drodze brzmiała sztucznie i często przerywało ją milczenie, tylko czasem książę wymieniał z Pymem jakieś lakoniczne uwagi. Wreszcie z ciemności wyłoniło się pasmo Gór Dendarii — czarna plama na tle cieni chmur i gwiazd. Okrążyli połyskujące czernią jezioro i wylądowali na zboczu wzgórza, przed domem z kamienia. Krzątająca się w środku służba oświetliła na ich powitanie cały budynek. Straż CesBezu towarzysząca dyskretnie premierowi wysiadła z drugiego lotniaka, który podążał ich śladem.
Zbliżała się północ, więc książę tylko pobieżnie oprowadził Marka po domu, przydzielając mu na końcu gościnną sypialnię na drugim piętrze, skąd rozpościerał się widok na jezioro. Mark, nareszcie sam, oparł się o parapet i zatopił spojrzenie w mroku. Od czarnej powierzchni wody odbijały się światła wioski leżącej nad jeziorem oraz kilku samotnych posiadłości położonych na drugim brzegu. Po co mnie tu przywiozłeś? — pytał księcia w myślach. Vorkosigan Surleau było najbardziej prywatną rezydencją Vorkosiganów, pilnie strzeżonym sercem świata księcia, który darzył to miejsce szczególnym uczuciem. Czyżbym pomyślnie przeszedł jakiś test, że zostałem tu wpuszczony? A może Vorkosigan Surleau ma być testem? Nie rozwiązawszy tej zagadki, poszedł do łóżka i zasnął.
Obudziły go promienie światła wpadające przez okno, którego wieczorem nie zasłonił okiennicami. Jakiś służący zdążył wypełnić szafę w pokoju mniej oficjalną garderobą. Mark znalazł w korytarzu łazienkę, umył się, ubrał i ostrożnie ruszył na poszukiwanie śladów życia. Gospodyni w kuchni poinformowała go, że znajdzie księcia poza domem, lecz niestety nie zaproponowała mu śniadania.
Szedł wybrukowaną kamiennymi płytami alejką w stronę gaju zadbanych drzew przytransportowanych tu z Ziemi. Ich soczyście zielone liście pokryły się już rdzawymi plamkami rozpoczynającej się jesieni. Wielkie drzewa, bardzo stare. Książę i Elena przebywali niedaleko gaju, w ogrodzonym murem ogrodzie, który pełnił teraz funkcję cmentarza rodzinnego Vorkosiganów. W kamiennej rezydencji mieściły się niegdyś koszary straży, która strzegła zrujnowanego dziś zamku nad brzegiem jeziora; strażnicy znaleźli swoje miejsce spoczynku na zamkowym cmentarzu.
Mark uniósł w zdumieniu brwi. Książę miał na sobie mieniący się wielobarwnie najbardziej oficjalny mundur wojskowy — niebiesko — czerwony cesarski strój galowy. Elena ubrana była w nieco mniej zdobny, ale mimo to elegancki dendariański uniform z szarego aksamitu, ze srebrnymi guzikami i białą lamówką. Kucała przy płytkim stojącym na trójnogu palenisku z brązu. Migały w nim drobne, jasnopomarańczowe płomyki, w złotej porannej mgiełce rozwiewały się smużki dymu. Mark zorientował się, że palą ofiarę za zmarłego. Przystanął niepewnie przed żelazną bramą w kamiennym murku. Dla kogo ta ofiara? Nikt go tu nie zaprosił.
Elena wstała; rozmawiała z księciem, a tymczasem ofiara, cokolwiek to było, spaliła się na popiół. Po chwili Elena złożyła płócienną serwetkę, zdjęła palenisko z trójnogu i rozsypała szare i białe płatki nad grobem. Wytarła tacę z brązu, po czym schowała ją razem z trójnogiem do haftowanej brązowosrebrnej torby. Książę spojrzał w stronę jeziora, dostrzegł stojącego przy bramie Marka i skinął mu głową; nie było to wprawdzie czytelne zaproszenie, ale na pewno nie odprawa.
Zamieniwszy jeszcze słowo z księciem, Elena wyszła z ogrodu. Książę zasalutował. Mijając Marka, zaszczyciła go krótkim skinieniem głowy. Minę miała poważną, lecz Markowi wydawało się, że jej twarz nie przypomina już nieruchomej maski, którą obnosiła od przyjazdu na Barrayar. Teraz książę dał Markowi wyraźny znak, by wszedł na cmentarz. Czując się trochę niezręcznie, zaintrygowany Mark wsunął się przez bramę, pokonał żwirową alejkę i stanął obok księcia.
— Co… się dzieje? — zapytał w końcu. Zabrzmiało to trochę nonszalancko, ale książę najwyraźniej nie odczytał tego niewłaściwie.
Książę Vorkosigan wskazał grób u ich stóp: „Sierżant Constantine Bothari”, daty i napis „Fidelis”.
— Odkryłem, że Elena nigdy nie spaliła ofiary dla swojego ojca. Przez osiemnaście lat należał do mojej straży przybocznej, a wcześniej służył pod moją komendą w siłach kosmicznych.
— Ochrona Milesa. Wiedziałem. Ale zginął, zanim jeszcze Galen zaczął mnie szkolić. Nie poświęcił mu zbyt dużo czasu.
— A powinien. Sierżant Bothari był bardzo ważną osobą dla Milesa. I dla nas wszystkich. Bothari był… trudnym człowiekiem. Nie sądzę, by Elena kiedykolwiek się z tym pogodziła. Potrzebuje takiej akceptacji, jeśli chce sama ze sobą dojść do ładu.
— Trudny? Podobno był przestępcą.
— To określenie wydaje mi się… — Książę zawahał się. Mark spodziewał się, że powie „niesprawiedliwe” albo „nieprawdziwe”, ale usłyszał: — …niepełne.
Książę zaczął oprowadzać Marka po cmentarzu. Krewni, wierni słudzy domu… kim był major Amor Klyeuvi? Markowi przypomniały się wszystkie odwiedzone muzea. Historia rodziny Vorkosiganów od czasów Izolacji stanowiła historię Barrayaru w miniaturze. Książę wskazywał mogiły swego ojca, matki, brata, siostry i swoich dziadków Vorkosiganów. Prawdopodobnie wszyscy, którzy umarli wcześniej, zostali pogrzebani w dawnej stolicy okręgu, Vorkosigan Voshnoi, i wraz z miastem zostali stopieni przez najeźdźców z Cetagandy.
— Pragnę tu zostać pochowany — rzekł książę, spoglądając na gładką taflę jeziora i wzgórza w oddali. Poranna mgła już się rozwiała i zaczęło przeświecać słońce. — Nie wśród tego tłumu na Cmentarzu Cesarskim w Vorbarr Sułtanie. Chcieli złożyć tam mojego biednego ojca. Musiałem się z nimi kłócić, chociaż jego ostatnia wola nie pozostawiała żadnych wątpliwości. — Wskazał kamień z napisem „Generał Książę Piotr Pierre Vorkosigan” i datami. Widocznie książę wygrał w sporze. Postawił na swoim, jak to książęta.
— Spędziłem tu najszczęśliwszy czas swojego życia, całe dzieciństwo. Potem odbył się tu mój ślub i tu spędziłem miesiąc miodowy. — Twarz rozjaśnił mu przelotny uśmiech. — Tu został poczęty Miles. W pewnym sensie także i ty. Spójrz wokół siebie. Stąd właśnie pochodzisz. Po śniadaniu przebiorę się i pokażę ci znacznie więcej.
— Ach, to znaczy, że nikt jeszcze nie jadł.
— Przed spaleniem ofiary należy pościć. Podejrzewam, że właśnie z tego powodu uroczystości odbywały się często o świcie. — Książę znów lekko się uśmiechnął.
Nie było chyba innej okazji, dla której książę zabrał paradny mundur, a Elena swój szary dendariański uniform. Spakowali te stroje specjalnie w tym celu. Mark zerknął w swoje własne ciemne i zdeformowane odbicie w wyglansowanych butach księcia. Wypukła powierzchnia rozszerzała jego twarz do groteskowych rozmiarów. Tak będzie kiedyś wyglądać?
— Dlatego tutaj wszyscy przyjechaliśmy? Żeby Elena mogła dopełnić ceremonii.
— Między innymi.
Zabrzmiało groźnie. Mark poszedł za księciem z powrotem do wielkiego domu, czując nieokreślony niepokój.
Śniadanie podano na słonecznym patiu przylegającym do domu, uczyniono je przytulniejszym, obsadzając kwitnącymi krzewami i pozostawiając wolne miejsce, z którego rozciągał się widok na jezioro. Książę tym razem pojawił się w starych czarnych spodniach i luźnej tunice w wiejskim stylu, ściągniętej pasem. Elena nie przyszła.
— Chciała zrobić sobie dłuższy spacer — wyjaśnił krótko książę. — My też się przejdziemy.
Mark roztropnie odłożył do koszyczka trzecią słodką bułeczkę.
Niedługo potem cieszył się w duchu ze swego umiaru, ponieważ książę poprowadził go na wzgórze. Wspięli się na szczyt, gdzie przystanęli, by odpocząć. Panorama jeziora wijącego się pomiędzy wzgórzami była warta chwili oddechu. Po drugiej stronie dolinka spłaszczała się, tuląc jak matka dziecko stare kamienne budynki stajni i pastwiska porośnięte trawą z Ziemi. Po pastwisku spacerowało leniwie kilka koni, które widocznie nie miały w tej chwili żadnego zajęcia. Książę poprowadził Marka do ogrodzenia i oparł się o nie. Wyglądał na zamyślonego.
— Tamten duży deresz należy do Milesa. Od kilku lat nie ma zbyt wiele do roboty. Miles nie zawsze znajdował czas na przejażdżkę, nawet gdy przebywał w domu. Koń zwykle przybiegał na wołanie Milesa. Naprawdę zdumiewający był widok tego wielkie go, leniwego zwierzęcia w biegu. — Książę zamilkł. — Mógłbyś spróbować.
— Czego? Mam zawołać konia?
— Ciekaw jestem, jak się zachowa. Może koń wyczuje różnicę. Dla mnie twój głos jest… bardzo podobny do głosu Milesa.
— Zostałem wyćwiczony.
— Ma na imię, hm, Ninny. — Widząc pytający wzrok Marka, dodał: — To takie pieszczotliwe zdrobnienie.
Naprawdę nazywacie go Gruby Ninny. Wyrzuciłeś pierwszą część. Ha.
— Co więc mam zrobić? Stanąć tu i krzyknąć: „Chodź, Ninny, Ninny”? — Już się czuł co najmniej głupio.
— Trzy razy.
— Słucham?
— Miles zawsze powtarzał jego imię trzy razy.
Koń stał po drugiej stronie pastwiska i przyglądał się im, nastawiwszy uszu. Mark głęboko nabrał powietrza i z najlepszym barrayarskim akcentem, na jaki go było stać, zawołał:
— Chodź, Ninny, Ninny, Ninny. Chodź, Ninny, Ninny, Ninny!
Koń parsknął i kłusem zbliżył się do ogrodzenia. Nie był to właściwie bieg, choć kilka razy zwierzę wyrzuciło wysoko kopyta, podskakując. Zbliżyło się i sapnęło, obryzgując Marka i księcia kroplami wilgoci. Ninny wsparł się całym ciałem o ogrodzenie, które zatrzeszczało i przechyliło się niebezpiecznie. Z bliska koń wydawał się ogromny. Wysunął łeb nad ogrodzeniem. Mark cofnął się pospiesznie.
— Witaj, stary. — Książę poklepał konia po karku. — Miles zawsze daje mu cukier — poinformował Marka przez ramię.
— Nic dziwnego, że pędzi do niego w podskokach! — odparł z oburzeniem Mark. A on sądził, że to kolejny objaw powszechnej przypadłości pod tytułem „kocham Naismitha”.
— Owszem, ale kiedy Cordelia i ja dajemy mu cukier, wtedy nie podbiega. Zbliża się bez pośpiechu.
Mark mógłby przysiąc, że koń patrzy na niego zupełnie skonsternowany. Jeszcze jedna zawiedziona dusza, którą rozczarował tym, że nie okazał się Milesem. Pozostałe dwa konie, jak gdyby w braterskiej rywalizacji, również zbliżyły się do ogrodzenia. Trzy potężne ciała tłoczyły się i potrącały w nerwowym oczekiwaniu. Zalękniony Mark spytał żałosnym tonem:
— Wziął pan jakiś cukier?
— Owszem — odparł książę. Z kieszeni wydobył kilka białych kostek i podał Markowi. Ten ostrożnie położył dwie na otwartej dłoni i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł. Ninny wydał z siebie pisk, położył uszy po sobie, zakołysał się na boki, odtrącając rywali, a potem delikatnie zgarnął cukier szerokimi, sprężystymi wargami, pozostawiając na dłoni Marka trawiastozielony ślad śliny. Mark wytarł część kleistej substancji o ogrodzenie, przez chwilę pomyślał o nogawce spodni, lecz w końcu otarł rękę do czysta o błyszczący kark koński. Wyczuł ukrytą pod sierścią wypukłą bliznę. Ninny ponownie zarzucił łbem w jego stronę, więc Mark odsunął się poza zasięg jego pyska. Książę przywrócił spokój wśród koni, rozdzielając wśród nich krzyki i klapsy — zupełnie jak w barrayarskiej polityce, pomyślał z lekceważeniem Mark — i zadbał, by obaj maruderzy też otrzymali swoją porcję cukru. Później bez skrępowania otarł dłonie w spodnie.
— Chciałbyś się na nim przejechać? — zaproponował książę. — Tylko że ostatnio nie miał za dużo treningu i pewnie sporo zapomniał.
— Nie, dziękuję — wykrztusił Mark. — Może innym razem.
— Ach, tak.
Szli wzdłuż ogrodzenia, a Ninny towarzyszył im po drugiej stronie, dopóki jego nadziei nie powstrzymał narożnik padoku. Gdy odchodzili, zarżał cicho i okropnie smutno. Mark zgarbił się, jakby ktoś go uderzył. Książę uśmiechnął się, lecz czując, że próba wypadła okropnie, natychmiast spoważniał. Obejrzał się przez ramię.
— Staruszek ma już ponad dwadzieścia lat. Jak na konia, to bardzo dużo. Zaczynam się z nim identyfikować.
Szli w stronę lasu.
— Tamtędy biegnie szlak, którym zawsze jeździliśmy… zatacza koło aż do miejsca, z którego widać dom z drugiej strony. Często organizowaliśmy tam piknik. Chciałbyś zobaczyć?
Spacer. Mark nie miał zbyt wielkiej ochoty na spacer, ale wcześniej już odmówił księciu, gdy ten wykonał przyjazny gest, proponując przejażdżkę konną. Nie śmiał odmówić mu jeszcze raz… książę mógłby to uznać za oznakę nieuprzejmości i arogancji.
— Dobrze.
W pobliżu nie dostrzegł nikogo ze straży przybocznej ani żadnego ochroniarza z CesBezu. Książę bardzo się starał, aby nikt im nie przeszkadzał. Mark skulił się w duchu na myśl o zbliżającej się nieuchronnie rozmowie osobistej.
Gdy dotarli na skraj lasu, pod ich stopami zaszeleściły pierwsze opadłe liście, wydzielające organiczną, lecz miłą woń. Jednak hałas ich kroków nie mógł wypełnić ciszy. Książę, mimo udawanej „wiejskiej” swobody, był sztywny i spięty, wytrącony z równowagi. Zniecierpliwiony jego zachowaniem Mark wyrzucił z siebie:
— Księżna zmusiła pana do tego. Prawda?
— Niezupełnie — rzekł książę — …tak.
Mieszana i zapewne szczera odpowiedź.
— Czy przebaczy pan kiedykolwiek Bharaputranom, że strzelili do niewłaściwego admirała Nasimitha?
— Zapewne nie. — W łagodnym tonie księcia nie było cienia wrogości.
— Czy gdyby to odwrócić — gdyby tamten Bharaputranin wycelował w niskiego człowieka z lewej — czy teraz CesBez szukałby kriokomory ze mną? — A Miles, czy w ogóle wyrzuciłby z komory Phillipi, aby włożyć mnie na jej miejsce?
— Ze względu na to, że Miles byłby wówczas przedstawicielem CesBezu obecnym na miejscu, sądzę, że odpowiedź brzmi: tak — rzekł półgłosem książę. — Ponieważ nie znałem cię wcześniej, moje zainteresowanie miałoby zapewne charakter… trochę akademicki. Ale naciski twojej matki z pewnością byłyby równie silne — dodał w zamyśleniu.
— Bądźmy ze sobą absolutnie szczerzy — powiedział z goryczą Mark.
— Na innej podstawie nie zbudujemy niczego trwałego — odparł cierpko książę. Mark zaczerwienił się i odchrząknął, co miało oznaczać zgodę.
Szlak konny ciągnął się wzdłuż strumienia, potem przecinał wzniesienie i prowadził czymś w rodzaju wypłukanego przez wodę wąwozu, którego dno pokrywały luźne i śliskie kamienie. Na szczęście przez pewien czas droga biegła niemal płasko, od czasu do czasu zahaczając o las. W wielu miejscach Mark widział specjalnie zbudowane z drewnianych kłód i krzewów przeszkody dla koni; szlak ciągnął się obok nich i nad nimi. Skąd wiedział, że Miles wybrałby drogę górą? Musiał przyznać, że w lesie było coś odwiecznie kojącego. Cień i blask słońca na zmianę, wysokie drzewa pochodzące z Ziemi i miejscowe lub przywiezione z daleka krzewy dawały złudzenie wiecznego odosobnienia. Gdyby nie wiedziało się nic o terraformowaniu, można by sobie wyobrazić, że cała planeta jest taką bezludną głuszą. Skręcili w szerszą drogę, którą mogli iść obok siebie.
Książę zwilżył wargi.
— Co do kriokomory…
Mark uniósł czujnie głowę jak koń, który zwietrzył cukier. Ludzie z CesBezu nie rozmawiali z nim, książę też z nim nie rozmawiał; bliski szaleństwa z powodu tej izolacji informacyjnej, w końcu załamał się i zaczął dręczyć księżnę, choć robił to z ciężkim sercem. Ale nawet ona mogła mu tylko udzielać odpowiedzi negatywnych. CesBez wiedział, że w czterystu miejscach na pewno nie ma kriokomory. To na początek. Czterysta sprawdzonych, do przeszukania reszta wszechświata… niemożliwe, niewykonalne, daremne…
— CesBez ją odnalazł. — Książę otarł twarz.
— Co?! — Mark gwałtownie przystanął. — Odzyskali ją? Niech mnie… A więc już po wszystkim! Kiedy… dlaczego pan nic… — Słowa uwięzły mu w gardle, bo zrozumiał, że książę musiał mieć powody, by nic mu nie powiedzieć o znalezisku. I nie był pewien, czy chce o tym usłyszeć. Książę miał ponurą minę.
— Była pusta.
— Och. — Co za głupia odżywka. Och. Mark poczuł się niewiarygodnie głupio. — Jak… nie rozumiem. — Wyobrażał sobie wiele wersji, ale takiej nie przewidział. Pusta? — Gdzie?
— Agent CesBezu znalazł ją w spisie towarów firmy medycznej w Hegen Hub. Czystą i zregenerowaną.
— Są pewni, że to ta?
— Jeśli komandor Quinn i Dendarianie podali nam prawidłowe dane identyfikacyjne, to ta. Agent, jeden z naszych bystrzej szych ludzi, po prostu dyskretnie ją kupił. Teraz jest w drodze na pokładzie statku kurierskiego lecącego do kwatery CesBezu na Komarze, gdzie przeprowadzą dokładną analizę śladów. Choć zapewne nie ma zbyt wiele materiału do analizy.
— Ale nareszcie jest jakiś trop! Firma medyczna musi mieć jakąś dokumentację. Na tej podstawie CesBez określi miejsce pochodzenia… — W zasadzie jaką?
— I tak, i nie. Według dokumentów ślad urywa się tuż przed tą firmą medyczną. Kriokomorę kupili od niezależnego przewoźnika, który prawdopodobnie handluje kradzionym mieniem.
— Z Obszaru Jacksona? To przecież ogranicza terytorium poszukiwań!
— Mhm. Należy pamiętać, że Hegen Hub to wielkie centrum. Możliwość, że kriokomora została przewieziona z Obszaru Jacksona do Cesarstwa Cetagandy, a potem w drugą stronę przez Hegen Hub, jest… niewielka, ale całkiem realna.
— Nie. A czas?
— Istotnie, wszystko musiałoby się odbyć bardzo szybko, ale to możliwe. Illyan wszystko obliczył. Ograniczenia czasowe zawężają obszar poszukiwań do… dziewięciu planet, siedemnastu stacji i wszystkich statków, które między nimi kursowały. — Książę się skrzywił. — Chyba wolałbym mieć do czynienia z cetagandańskim spiskiem. Gemmowie przynajmniej znaliby prawdziwą wartość ładunku komory. Do rozpaczy doprowadza mnie koszmarna wizja, że kriokomora wpadła w ręce jakiegoś jacksońskiego złodziejaszka, który po prostu wyrzucił jej zawartość, żeby odsprzedać samo urządzenie. Za ciało zapłacilibyśmy okup… kilkanaście razy przekraczający wartość kriokomory. Za zamrożonego Milesa, którego dałoby się reanimować — zapłacilibyśmy każdą cenę. Do szaleństwa doprowadza mnie myśl, że Miles leży gdzieś martwy — przez pomyłkę.
Mark przycisnął dłonie do pulsującego czoła. Szyja tak mu zesztywniała, że zdawało mu się, jakby miał tam kawał drewna.
— Nie… to szaleństwo. Spokojnie. Mamy obydwa końce, brakuje tylko środka. Musi istnieć jakieś połączenie. Norwood — Norwood był lojalny wobec admirała Naismitha. I inteligentny. Zdążyłem go poznać. Oczywiście nie miał zamiaru dać się zabić, ale nie wysłałby kriokomory w żadne niebezpieczne ani przypadkowe miejsce. — Czy rzeczywiście był tego pewien? Norwood przypuszczał, że będzie mógł odebrać komorę z miejsca przeznaczenia najpóźniej nazajutrz. Gdyby została dostarczona… gdziekolwiek… z jakąś zaszyfrowaną informacją w rodzaju „zatrzymać do chwili zgłoszenia się po odbiór”, a nikt się nie zgłosił… — Czy komora została zregenerowana przez firmę medyczną przed jej zakupem czy po nim?
— Przed.
— Wobec tego gdzieś po drodze znajduje się jakaś ukryta instytucja medyczna. Może kriocentrum. Może… może Miles został przeniesiony do czyjegoś stałego kriobanku i tam jest przechowywany. — Niezidentyfikowany i pozbawiony komory? Na Escobarze mógłby się zdarzyć podobny akt dobroczynności, ale w Obszarze Jacksona? Nadzieja co najmniej rozpaczliwa.
— Modlę się o to. Takie punkty da się policzyć, można to więc sprawdzić. CesBez bada ten trop. Tylko postępowanie z… zamrożonymi zmarłymi wymaga specjalistycznych umiejętności. Oczyścić pustą kriokomorę potrafią w każdym szpitalu pokładowym na byle statku. Albo w sekcji mechaników. Trudniej zlokalizować nieoznaczony grób. Albo w ogóle nie będzie grobu, tylko porzucone jak śmieci zwłoki… — Książę utkwił spojrzenie między drzewami.
Mark mógłby przysiąc, że książę nie widzi drzew, że widzi to sarno co on: zamrożone drobne ciało z wielką raną w piersi — nie trzeba by nawet ręcznego ciągnika, aby je podnieść — niedbale i bezmyślnie wepchnięte do przetwornika odpadków. Czy przez chwilę zastanowiliby się, kim był ten niski człowieczek? A może po prostu traktowali go jak obrzydliwy przedmiot? I w ogóle kim byli ci oni?
Jak długo myśli księcia krążyły wokół tej sprawy i jak książę mógł normalnie chodzić i rozmawiać?
— Od kiedy pan o tym wie?
— Raport nadszedł wczoraj wieczorem. Rozumiesz zatem… muszę znać twoją postawę. Chodzi mi o stosunki, w jakich pozostajesz z Barrayarem. — Znów ruszył szlakiem, po czym skręcił w boczną odnogę, która zwężała się i zaczynała stromo wznosić wśród wyższych drzew i gęściej rosnących krzewów.
Mark piął się z widocznym trudem.
— Nikt z własnej woli nie pozostawałby w żadnych stosunkach z Barrayarem, tylko uciekał od niego jak najdalej.
Książę uśmiechnął się i obejrzał przez ramię.
— Obawiam się, że za dużo rozmawiałeś z Cordelia.
— Tak, cóż, chyba tylko księżna ma ochotę ze mną rozmawiać. — Zrównał się z księciem, który zwolnił kroku.
Książę skrzywił się z bólem.
— To prawda. — Znów zaczął się wspinać kamienistym szlakiem. — Przykro mi. — Po kilku krokach dodał ze szczyptą czarnego humoru: — Ciekawe, czy mój ojciec przechodził podobne męki z powodu niebezpieczeństw, jakich zaznałem w życiu. Jeśli tak, to został doskonale pomszczony. — Mark ocenił, że więcej w tym jednak czerni niż humoru. — Ale teraz najważniejsze to wiedzieć…
Książę gwałtownie przystanął, po czym usiadł na skraju szlaku i oparł się plecami o drzewo.
— Dziwne — mruknął. Jego twarz, jeszcze przed chwilą zaróżowiona i pokryta kropelkami potu od wspinaczki i coraz cieplejszego poranka, nagle pobladła.
— Co takiego? — spytał ostrożnie Mark, dysząc. Wsparł dłonie o kolana i przyglądał się temu człowiekowi, który nagle zniżył się do jego poziomu. W twarzy księcia odmalowało się roztargnienie; wzrok miał nieobecny.
— Chyba… lepiej przez chwilę odpocznę.
— Zgoda. — Mark również usiadł na kamieniu obok. Książę nie od razu podjął przerwaną rozmowę. Mark poczuł w żołądku ściśnięcie niepokoju. Co się z nim dzieje? Coś na pewno jest nie tak. Niech to szlag… Niebo zrobiło się przejrzyście błękitne, w górze zaszumiał delikatny wietrzyk, strącając kilka złotych liści. Chłodny dreszcz, jaki przebiegł Markowi po plecach, nie miał nic wspólnego z pogodą.
— To nie pęknięty wrzód — rzekł książę bezosobowym, naukowym tonem. — Miałem już coś takiego i bolało inaczej. — Skrzyżował ręce na piersi. Jego oddech stał się przyspieszony i płytki, zamiast uspokajać się jak u Marka.
Dzieje się coś bardzo niedobrego. Mark uznał, że dzielny człowiek, który bardzo się stara nie okazać strachu, to jeden z najbardziej przerażających widoków. Dzielny, ale nie głupi; książę nie udawał, że nic się stało, i nie wracał pędem na szlak, aby to udowodnić.
— Nie wygląda pan dobrze.
— Nie czuję się dobrze.
— Co pan czuje?
— Ee… obawiam się, że ból w piersi — przyznał szczerze zakłopotany. — Tępy, ciągły ból. Bardzo… dziwne… wrażenie. Pojawił się między jednym krokiem a drugim.
— To nie może być niestrawność, prawda? — Podobna do tej, od której w żołądku Marka bulgotały teraz kwasy?
— Obawiam się, że nie.
— Może lepiej wezwie pan pomoc przez komunikator — podsunął nieśmiało Mark. On na pewno niewiele mógł zrobić, jeśli to rzeczywiście jakaś nagła niedyspozycja.
Książę zaśmiał się, suchym, chrypliwym głosem.
— Zostawiłem w domu.
— Co? Jest pan przecież premierem, nie może pan chodzić bez…
— Chciałem mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. Dla odmiany. Żeby połowa ministrów z Vorbarr Sultany nie niepokoiła mnie pytaniami, gdzie zostawili swoje listy zadań na konkretny dzień. Zwykle robiłem tak… dla Milesa. Czasem, kiedy atmosfera poważnie gęstniała. Wściekali się na mnie, wszyscy, ale w końcu… pogodzili się… z tym. — Z ostatnim słowem jego głos zabrzmiał dziwnie wysoko i lekko. Osunął się zupełnie na kamienie i zeschłe liście. — Nie… wcale nie jest lepiej. — Wyciągnął rękę, a Mark, ogarnięty śmiertelną paniką, pomógł mu usiąść z powrotem.
Paraliżująca toksyna… niewydolność serca… miałem zostać z tobą sam na sam… zaczekać dwadzieścia minut, kiedy będziesz umierać… Jak to się stało? Czarna magia? Może rzeczywiście został zaprogramowany i jakaś część jego wykonywała zadanie, o którym inna część nie miała pojęcia, jak u osób o rozszczepionej osobowości. Ja to zrobiłem? Boże. Niech to szlag.
Książę zdobył się na przeraźliwie blady uśmiech.
— Nie bój się tak, chłopcze — szepnął. — Po prostu idź do domu i sprowadź moich strażników. Jeszcze nie jest tak źle. Przyrzekam, że nigdzie się stąd nie ruszę. — Zachichotał ochryple.
Nie zwracałem uwagi na drogę, szedłem za tobą. Mógłby go zanieść…? Nie. Mark nie był technikiem medycznym, lecz podświadomie wiedział, że próba ruszania księcia z miejsca to kiepski pomysł. Chociaż przytył, i tak był znacznie lżejszy od księcia.
— Dobrze. — Przecież droga nie rozwidlała się aż tyle razy, by mógł zabłądzić. — Tylko proszę… — Tylko nie umieraj! Nie teraz!
Mark odwrócił się i pobiegł truchtem, potem skręcił i ruszył w dół ścieżką. W prawo czy w lewo? W lewo, szerokim szlakiem. Tylko którędy, u diabła, weszli na tę drogę? Przedzierali się przez jakiś gąszcz — krzewy rosły wzdłuż trasy, poprzecinane w kilku miejscach. Zobaczył jedną z przeszkód dla koni, które mijali. To tu? Wiele z nich wyglądało tak samo. Zgubię się w tym cholernym lesie i będę biegał w kółko przez… dwadzieścia minut, tymczasem jego mózg umrze, ciało stężeje i wszyscy pomyślą, że zrobiłem to celowo… Potknął się i odbił od drzewa, lecz po chwili odzyskał równowagę i odnalazł kierunek. Czuł się jak pies, który pobiegł po pomoc; kiedy dotrze na miejsce, będzie mógł tylko ujadać, skamleć i tarzać się na grzbiecie — nikt nie zrozumie… Przylgnął do drzewa, łapiąc oddech i rozglądając się dookoła. Czy mech porasta pień drzewa od północy, czy dzieje się tak tylko na Ziemi? Drzewa w większości pochodziły z Ziemi. W Obszarze Jacksona od południowej strony wszystko, w tym także budynki, pokrywał rodzaj oślizłych porostów, które trzeba było wydłubywać z rowków drzwi… ach, jest strumyk! Ale czy szli w górę, czy w dół nurtu? Głupi, głupi, głupi. Poczuł kolkę w boku. Skręcił w lewo i zaczął biec.
Alleluja! Przed sobą zobaczył wysoką kobiecą sylwetkę, idąc ścieżką. To Elena, która zmierzała do stodoły. Nie tylko był na właściwej drodze, ale jeszcze znalazł kogoś do pomocy. Próbował krzyknąć. Wyszedł mu zduszony skrzek, lecz Elena usłyszała; spojrzała przez ramię, dostrzegła go i zatrzymała się. Podszedł do niej, zataczając się.
— Co ci się stało? — Początkowy chłód i irytacja ustąpiły miejsca ciekawości i narastającemu zaniepokojeniu.
— Książę — wydyszał Mark — źle się poczuł… w lesie. Możesz sprowadzić… tam jego strażników?
Ściągnęła podejrzliwie brwi.
— Źle się poczuł? Jak to możliwe? Godzinę temu nic mu nie było.
— Naprawdę źle z nim. Proszę, pospiesz się!
— Coś ty zrobił… — zaczęła, lecz widząc jego autentyczną rozpacz, porzuciła nieufność. — W stajni jest komunikator, to najbliżej. Gdzie go zostawiłeś?
Mark gestem wskazał nieokreślone miejsce za sobą.
— Gdzieś… nie wiem, jak to nazywacie. Na ścieżce do waszego miejsca pikników. Mówi ci to coś? Ci cholerni strażnicy z CesBezu mają jakieś skanery? — Zniecierpliwiony jej brakiem pośpiechu przestępował z nogi na nogę. — Masz dłuższe nogi. Idź!
Wreszcie uwierzyła i pobiegła, rzucając mu spojrzenie, od którego ścierpła mu skóra.
To nie ja… Odwrócił się i powlókł z powrotem do miejsca, gdzie zostawił księcia. Zastanawiał się, czy nie powinien szukać ratunku dla siebie. Gdyby ukradł lotniaka i wrócił do stolicy, może któraś z ambasad galaktycznych udzieliłaby mu azylu politycznego? Ona myśli, że ja… wszyscy pomyślą, że ja… do diabła, nawet on sobie nie ufał, dlaczego Barrayarczycy mieliby mu ufać? Może powinien oszczędzić sobie fatygi i zabić się tu i teraz, w tym lesie. Ale nie miał broni, a choć teren był dość wyboisty, nie widział wysokich i stromych skał, z których mógłby się rzucić pewien, że na dole czeka go śmierć.
Z początku Mark pomyślał, że znów pomylił drogę. Książę nie mógł o własnych siłach wstać i odejść — nie ma mowy. I rzeczywiście, leżał na wznak obok zwalonej kłody. Oddychał z trudem, łapiąc powietrze małymi haustami, między którymi następowały długie przerwy. Ręce przyciskał do piersi jeszcze mocniej — widocznie ból się nasilił. Ale żył. Przynajmniej na razie.
— Hej, chłopcze — wysapał na powitanie.
— Elena zaraz sprowadzi pomoc — obiecał Mark, patrząc na niego z niepokojem. Uniósł głowę, nasłuchując. Ale jeszcze ich tu nie ma.
— To dobrze.
— Niech pan… nie próbuje mówić.
Słysząc to, książę usiłował parsknąć śmiechem, lecz ze względu na urywany oddech efekt zabrzmiał okropnie.
— Tylko… Cordelii udało się… mnie zamknąć.
Potem jednak zamilkł. Mark roztropnie pozwolił mu dokończyć, aby książę nie próbował zaczynać jeszcze raz.
Żyj, do diabła. Nie zostawiaj mnie tak.
Mark spojrzał w górę, słysząc znajomy świst. Problem transportu między drzewami Elena rozwiązała, biorąc motolot. Razem z nią przyleciał żołnierz CesBezu w zielonym mundurze. Elena szybko obniżyła motolot i cieńsze gałęzie drzew zaczęły trzaskać. Nie zwracała uwagi na siekące gałązki, które pozostawiały na jej twarzy czerwone pręgi. Żołnierz CesBezu zsiadł z motolotu, gdy ten wisiał jeszcze pół metra nad ziemią.
— Cofnij się — warknął do Marka. Przynajmniej miał ze sobą zestaw medyczny. — Co mu zrobiłeś?
Mark przezornie stanął przy boku Eleny.
— To lekarz?
— Nie, tylko sanitariusz. — Elenie też brakowało tchu.
Sanitariusz spojrzał na nią i zameldował:
— To serce, lecz nie wiem dokładnie, co się stało ani dlaczego. Lepiej nie sprowadzać tu lekarza pana premiera, ale umówić się z nim w Hassadarze. Niezwłocznie. Chyba będziemy potrzebowali specjalistycznych urządzeń.
— W porządku. — Elena zaczęła wydawać rozkazy przez komunikator.
Mark starał się im pomóc załadować księcia na motolot, tak by siedział między Eleną a sanitariuszem, ten jednak posłał mu groźne spojrzenie.
— Nie dotykaj go!
Mark sądził, że książę jest prawie nieprzytomny, ale on otworzył oczy i szepnął:
— Hej, chłopak jest w porządku, Jasi. — Sanitariusz nagle jakby oklapł. — W porządku, Marku.
Umiera, lecz mimo to myśli o przyszłości. Stara się mnie oczyścić z podejrzeń.
— Autolot będzie na nas czekał na najbliższej polanie. — Elena wskazała zbocze wzgórza. — Jeżeli chcesz się z nami zabrać, musisz tam zdążyć. — Motolot wzniósł się wolno i ostrożnie.
Mark posłuchał i zbiegł galopem ze wzgórza, wyczuwając przesuwający się nad drzewami cień, który znacznie go wyprzedził. Zaczął pędzić szybciej, łapiąc się pni drzew na zakrętach i gdy znalazł się na szerokiej drodze, dłonie miał zdarte do krwi, a sanitariusz, Elena i strażnik przyboczny Pym kończyli właśnie układać księcia Vorkosigana na tylnym siedzeniu czarnego błyszczącego autolotu. Mark wpadł do środka i usiadł obok Eleny na fotelu zwróconym do tyłu. Dach pojazdu zasunął się z sykiem. Za panelami w przednim przedziale zasiadł Pym i wkrótce pomknęli w górę. Sanitariusz kucał na podłodze obok pacjenta, podając mu tlen i aplikując hiporozpylaczem synerginę, aby uchronić go od szoku.
Mark dyszał głośniej niż książę, aż w pewnym momencie sanitariusz spojrzał na niego obawą — ale w przeciwieństwie do księcia Mark w końcu zapanował nad oddechem. Pocił się i drżał w środku. Ostatnim razem czuł się tak samo źle, gdy strzelali do niego ludzie Bharaputry. Czy autoloty naprawdę latają tak szybko? Miał nadzieję, że do wlotów silnika nie dostanie się nic większego niż owad.
Mimo zastrzyku synerginy oczy księcia zasnuwały się mgłą, jak gdyby przestawał cokolwiek widzieć. Chwycił plastikową maseczkę tlenową, odtrącając ręce próbującego go powstrzymać sanitariusza i dając Markowi znak, by się przybliżył. Bardzo chciał coś powiedzieć, lepiej więc było pozwolić mu na to, niż przeszkadzać i przyglądać się, jak cierpi. Mark osunął się na kolana tuż przy głowie księcia.
Książę wyszeptał w absolutnym zaufaniu:
— Całe… prawdziwe bogactwo… to biologia.
Sanitariusz posłał Markowi wściekłe spojrzenie, domagając się interpretacji; Mark mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami.
— Chyba traci przytomność.
Podczas karkołomnego lotu książę jeszcze tylko raz próbował się odezwać; zdarł maskę, by powiedzieć:
— Chcę splunąć.
Sanitariusz przytrzymał mu głowę, a książę dostał ataku paskudnego kaszlu i oczyścił drogi oddechowe, lecz tylko na pewien czas.
Ostatnie słowa Wielkiego Człowieka, pomyślał posępnie Mark. Długie i wspaniałe życie skurczyło się na koniec do krótkiego „Chcę splunąć”. Faktycznie biologia. Mark skulił się na podłodze, oplatając rękami kolana i bezwiednie ogryzając kostki palców.
Kiedy usiedli na lądowisku Szpitala Okręgowego Hassadaru, opadła ich prawdziwa armia personelu medycznego, która błyskawicznie zabrała księcia. Sanitariusz i strażnik Pym zostali odesłani, a Marka z Eleną przewieziono do ustronnej poczekalni, gdzie musieli zaczekać.
W pewnym momencie wpadła kobieta z panelem historii choroby i zwróciła się do Marka z pytaniem:
— Pan jest z najbliższej rodziny?
Mark otworzył usta, ale milczał. Po prostu nie potrafił odpowiedzieć. Wybawiła go Elena, która poinformowała kobietę:
— Księżna Vorkosigan jest w drodze z Vorbarr Sultany. Powinna się zjawić za parę minut.
Kobieta, prawdopodobnie usatysfakcjonowana tą informacją, wybiegła z poczekalni.
Elena miała rację. Nie minęło dziesięć minut, gdy w korytarzu rozległ się odgłos kroków. Weszła księżna, za którą podążało truchtem dwóch odzianych w liberie strażników przybocznych Vorkosiganów. Nie zatrzymując się, posłała Markowi i Elenie pocieszający uśmiech, po czym zniknęła za podwójnymi drzwiami, zza których dał się słyszeć głos jakiegoś nieuświadomionego lekarza:
— Przepraszam panią, ale odwiedzający nie mogą tu przebywać…
Głos księżnej zagłuszył jego protesty.
— Daj sobie spokój z tymi bzdurami, chłopcze, razem z tym szpitalem należysz do mnie. — Słowa dezaprobaty utonęły w przepraszającym bełkocie. Lekarz zobaczył uniformy strażników i wszystko skojarzył.
— Tędy proszę, milady — usłyszeli jeszcze Elena i Mark, a potem głosy się oddaliły.
— Mówiła poważnie — zauważyła Elena z krzywym uśmieszkiem. — Sieć medyczna w okręgu Vorkosiganów to jeden z jej ukochanych projektów. Połowa personelu składała jej przysięgę wierności w zamian za umożliwienie nauki.
Czas mijał powoli. Mark podszedł do okna i spojrzał na stolicę okręgu Vorkosiganów. Hassadar był nowym miastem, zastąpił zniszczone Vorkosigan Voshnoi; niemal wszystkie budynki wzniesiono po zakończeniu okresu Izolacji, głównie w ciągu minionych trzydziestu lat. Miasto zaprojektowano z myślą o środkach transportu nowocześniejszych od wozów konnych, toteż zajmowało przestrzeń taką jak większość miast w innych cywilizowanych światach w galaktyce. W blasku porannego słońca błyszczało kilka drapaczy chmur. Naprawdę jeszcze jest ranek? Wydawało się, że od świtu upłynęły całe lata. Szpital w zasadzie nie różnił się od skromnej placówki tego rodzaju na, powiedzmy, Escobarze. Oficjalna posiadłość księcia w mieście należała do najnowocześniejszych wśród wszystkich rezydencji Vorkosiganów. Księżna twierdziła, że lubi to miejsce, jednak korzystali z domu bardziej jak z hotelu, tylko podczas oficjalnego pobytu w Hassadarze w sprawach okręgu. Zagadkowe.
Zanim wróciła księżna, cienie hassadarskich wieżowców zdążyły już zmaleć, ponieważ dochodziło południe. Mark badawczo spojrzał księżnej w twarz. Szła wolno, zmęczona, ale jej ust nie wykrzywiał smutek. Zanim się odezwała, Mark wiedział, że książę żyje.
Księżna objęła Elenę, natomiast Markowi skinęła głową.
— Stan Arala jest stabilny. Przeniosą go do Cesarskiego Szpitala Wojskowego w Vorbarr Sułtanie. Ma poważnie uszkodzone serce. Nasz człowiek twierdzi, że wskazana będzie transplantacja albo wszczep mechanizmu.
— Gdzie pani była dziś rano? — spytał Mark.
— W kwaterze głównej CesBezu. — To brzmiało logicznie. Księżna mu się przyjrzała. — Podzieliliśmy zadania. Nie musieliśmy oboje uczestniczyć w dekodowaniu wiadomości. Aral przekazał ci nowinę, prawda? Przysiągł, że to zrobi.
— Owszem, zaraz potem zasłabł.
— Co robiliście?
Pytanie zabrzmiało trochę lepiej niż poprzednie: „Coś ty mu zrobił?”. Zacinając się, Mark próbował opisać wydarzenia dzisiejszego ranka.
— Stres, śniadanie, wspinaczka na wzgórza — wyliczała w zadumie księżna. — Założę się, że to on narzucił tempo.
— Jak wojsku — potwierdził Mark.
— Ha.
— Czy to zawał? — spytała Elena. — Tak to wyglądało.
— Nie. Dlatego tak się zdziwiłam. Wiedziałam, że arterie ma czyste — bierze na to specjalne lekarstwo, bo inaczej ta okropna dieta zabiłaby go już wiele lat temu. To był tętniak w mięśniu sercowym. Pęknięte naczynie krwionośne.
— Z powodu stresu? — spytał Mark, czując suchość w ustach. — Skoczyło mu ciśnienie krwi?
Księżna przymknęła oczy.
— Tak, dość znacznie, ale naczynie było osłabione. Prędzej czy później musiało do tego dojść.
— Czy… z CesBezu nadeszła jeszcze jakaś wiadomość, kiedy tam pani była? — zapytał nieśmiało.
— Nie. — Podeszła do okna i spojrzała niewidzącym wzrokiem na sieć wieżowców Hassadaru. Mark ruszył za nią. — Po odnalezieniu kriokomory w takim stanie… nasze nadzieje legły w gruzach. Przynajmniej Aral został zmuszony do porozumienia się z tobą. — Zamilkła na chwilę. — Zrobił to?
— Nie… nie wiem. Zabrał mnie na spacer, pokazywał różne miejsca. Próbował. Próbował tak bardzo, że przyglądanie się temu sprawiało ból. — Wciąż czuł bolesny ucisk gdzieś w okolicach splotu słonecznego. Według jakiejś mitologii mieszkała tam dusza.
— Naprawdę? — Księżna wstrzymała oddech.
Tego było za dużo. Szyba w oknie na pewno była pancerna, ale jego ręka nie; kierowana duszą pięść wystrzeliła w kierunku okna…
…trafiając w otwartą dłoń księżnej, która powstrzymała jego atak autoagresji, odrzucając go w tył.
— Daruj sobie — poradziła mu spokojnie.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Na ścianie w przedsionku biblioteki wisiało duże lustro w ręcznie rzeźbionych ramach. Zdenerwowany Mark zboczył z drogi, by przed spotkaniem z księżną ostatni raz rzucić okiem na swoje odbicie.
Brązowo — srebrny mundur najmłodszego lorda Vorkosigana nie mógł ukryć kształtów jego ciała — ani starych, ani nowych zniekształceń — choć kiedy stał zupełnie prosto, wydawało mu się, że wygląda na swój sposób potężnie. Niestety, kiedy rozluźnił ramiona, opadła też napięta tkanina tuniki. Opinała go dość ciasno, co było groźne, ponieważ kiedy ją dostał osiem tygodni temu, leżała dość luźno. Czyżby jakiś analityk z CesBezu na podstawie tej daty obliczył, ile przybierze na wadze? Mark nie wykluczał takiej możliwości.
To dopiero osiem tygodni? Miał wrażenie, jak gdyby więziono go tu od zawsze. Owszem, traktowany był nader łagodnie, jak dawni oficerowie, którzy składali przysięgę, dzięki czemu mogli swobodnie chodzić po terenie fortecy. Nie musiał jednak dawać słowa honoru. Może jego słowo nie jest powszechnie akceptowane. Porzuciwszy tę niewesołą refleksję, podreptał do biblioteki.
Księżna siedziała na jedwabnej kanapie, uważając na długą suknię — jasnobeżową, bez dekoltu i ozdobioną srebrno — miedzianym obszyciem, które pasowało do barwy jej włosów, dziś spiętych w lokach z tyłu głowy. Nie miała na sobie ani jednej plamki czerni czy szarości, mogących sugerować żałobę; wyglądała niemal bezczelnie elegancko. U nas wszystko w porządku, mówił jej strój. Jesteśmy Vorkosiganami w każdym calu. Gdy Mark wszedł, wyrwa na z zamyślenia odwróciła głowę w jego stronę i posłała mu krótki, lecz promienny uśmiech. Mark wbrew swej woli odpowiedział tym samym.
— Dobrze wyglądasz — oznajmiła z aprobatą.
— Pani również — odparł, ale odniósł wrażenie, że zwrócił się zbyt bezpośrednio i dodał: — …milady.
Zmarszczyła brew, słysząc ostatnie słowo, lecz nic nie powiedziała. Podeszła do stojącego nieopodal krzesła, ale jako że była zbyt spięta, by usiąść, położyła tylko dłoń na oparciu. Mark opanował przemożną ochotę, by przytupywać o marmurową posadzkę.
— Jak, pani zdaniem, przyjmą to dziś wieczorem? Mam na myśli pani przyjaciół Vorów.
— Cóż, z pewnością przykujesz ich uwagę — westchnęła. — Możesz na to liczyć. — Wzięła małą torebkę z brązowego jedwabiu z wyszytym srebrem herbem Vorkosiganów i podała Markowi. W środku interesująco pobrzękiwały ciężkie złote monety. — Kiedy wręczysz to Gregorowi podczas ceremonii podatkowej, występując jako pełnomocnik Arala, będzie to oficjalny dowód na to, że uznajemy cię za naszego prawego syna — i że ty również to akceptujesz. To Krok Pierwszy. Przed nami jeszcze wiele następnych.
A na końcu tej drogi — tytuł księcia? Mark zmarszczył brwi.
— Bez względu na to, co będziesz czuł i czymkolwiek skończy się ten kryzys — nie możesz dać po sobie poznać, że trzęsiesz się ze strachu — poradziła mu księżna. — Wśród Vorów dużą rolę odgrywa psychika. Pewność siebie jest zaraźliwa. Podobnie jak zwątpienie.
— Uważa pani system Vorów za iluzję? — zapytał Mark.
— Kiedyś uważałam. Dziś określiłabym go raczej jako twór, który należy ciągle tworzyć od nowa, jak każda żywą strukturę. Ustrój Barrayaru wydawał mi się niezręczny, piękny, zepsuty, głupi, szlachetny, frustrujący, szalony i zdumiewający. Zazwyczaj dobrze sobie radzi z tym, co należy do zadań rządu, co zresztą cechuje każdy ustrój.
— A więc… akceptuje pani ten ustrój czy nie? — spytał zdezorientowany.
— Nie jestem pewna, czy moja akceptacja ma jakieś znaczenie. Cesarstwo przypomina potężną, bezładną symfonię skomponowaną komisyjnie. Praca nad nią trwała trzy stulecia, a wykonuje ją banda ochotników amatorów. Ustrój cechuje bezwład i kruchość. Nie jest niezmienny. Może zgnieść każdego niczym ślepy słoń.
— Cóż za pocieszająca myśl.
Uśmiechnęła się.
— Dziś wieczorem nie znajdziesz się w zupełnie obcym świecie. Będą tam Ivan i twoja ciotka Alys, a także młody lord i lady Vortala. I inni, których poznałeś w ciągu kilku minionych tygodni.
Owoc wszystkich tych męczących przyjęć. Jeszcze przed chorobą księcia przez Dom Vorkosiganów zaczęła się przewijać parada gości, którzy mieli go poznać. Chcąc dobrze przygotować Marka do dzisiejszego wieczoru, księżna Cordelia uparcie kontynuowała ów zwyczaj, mimo niemocy męża, który już tydzień przebywał w szpitalu.
— Zapewne wszyscy będą czyhać na poufne informacje na temat stanu zdrowia Arala — dodała księżna.
— Co mam im mówić?
— W takich sytuacjach zawsze najłatwiej trzymać się szczerej prawdy. Aral jest w CSW i czeka, aż nowe serce przygotują do przeszczepu. Jest bardzo złym pacjentem. Jego lekarz na przemian grozi, że albo przywiąże go do łóżka, albo zrezygnuje z leczenia, jeśli Aral się nie uspokoi. Nie musisz nic mówić o szczegółach medycznych.
Szczegóły zdradziłyby zły stan premiera. Otóż to.
— A jeżeli zapytają mnie o Milesa?
Księżna głęboko nabrała powietrza.
— Jeśli CesBez nie odnajdzie ciała, prędzej czy później trzeba będzie oficjalnie ogłosić jego śmierć. Dopóki Aral żyje, wolałabym, żeby to nastąpiło raczej później. Nikt poza najwyższym dowództwem CesBezu, cesarzem Gregorem i kilkoma urzędnikami rządowymi nie wie, że Miles jest kimś więcej niż tylko skromnym oficerem kurierskim niższego stopnia. Twierdzenie, że pełni służbę poza planetą, pokryje się z prawdą. Większość osób wypytujących o niego raczej zrozumie, że CesBez nie poinformował cię, dokąd go wysłał ani na jak długo.
— Galen powiedział kiedyś… — zaczął Mark, lecz urwał.
Księżna posłała mu spokojne spojrzenie.
— Dużo myślisz dziś o Galenie?
— Trochę — przyznał Mark. — Do tego też mnie szkolił. Ćwiczyliśmy wszystkie ważniejsze uroczystości w cesarstwie, bo sam nie wiedział dokładnie, o jakiej porze roku znajdę się na Barrayarze. Urodziny cesarza, Przegląd Letni, Święto Zimy — wszystko. Uczestnicząc w ceremonii, nie potrafię nie myśleć o nim i o tym, jak nienawidził cesarstwa.
— Miał swoje powody.
— Mówił, że… admirał Vorkosigan jest mordercą.
Księżna westchnęła, odchylając się na kanapie.
— Tak?
— A jest?
— Miałeś okazję sam go obserwować. Jak sądzisz?
— Pani… ja sam jestem mordercą. I trudno mi oceniać.
Przymrużyła oczy.
— Słusznie. Cóż. Jego kariera wojskowa była długa, skomplikowana — krwawa — i jest publicznie znana. Podejrzewam jednak, że Galenowi chodziło przede wszystkim o Masakrę w Dniu Przesilenia, gdy zginęła jego siostra, Rebecca.
Mark bez słowa skinął głową.
— To oficer polityczny ekspedycji barrayarskiej, nie Aral, wydał rozkaz tej potwornej rzezi. Gdy Aral się o tym dowiedział, własnoręcznie wykonał na nim wyrok. Niestety, nie był to oficjalny wyrok sądu wojennego. Tak więc pierwszy zarzut jest bezpodstawny, drugi już nie. Zatem tak, jest mordercą.
— Galen powiedział, że admirał chciał się w ten sposób pozbyć dowodów. Rozkaz wydał ustnie i wiedział o tym tylko oficer polityczny.
— To jak dowiedział się Galen? Aral mówi co innego. Wierzę mu.
— Galen powiedział, że admirał stosował tortury.
— Nie — odrzekła stanowczo księżna. — To akurat sprawka Gesa Vorrutyera i księcia Serga. Ich frakcja już nie istnieje. — Uśmiechnęła się zimno.
— Jest szaleńcem.
— Nikt na Barrayarze nie jest przy zdrowych zmysłach — z punktu widzenia Betańczyka. — Spojrzała na niego rozbawiona. — Nawet ty i ja.
Zwłaszcza ja. Nabrał powietrza.
— I homoseksualistą.
Przechyliła głowę.
— A to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
— Galen w swoich naukach… mocno to podkreślał.
— Wiem.
— Naprawdę? Do diabła… — Czyżby był dla tych ludzi przezroczysty? Traktowali go jak kukiełkę, bawiąc się jego uczuciami? Tylko że księżna wcale nie wyglądała na rozbawioną. — Zapewne raport CesBezu — powiedział z goryczą.
— Potraktowali fast — pentą jednego z ocalałych podkomendnych Galena. Człowieka imieniem Lars, jeśli coś ci to mówi.
— Mówi. — Zgrzytnął zębami. Nie pozostawili mu ani kawałka ludzkiej godności.
— Pomijając Galena, czy orientacja Arala ma dla ciebie znaczenie?
— Nie wiem. Prawda ma znaczenie.
— Czyli ma. Cóż, prawdę mówiąc… uważam Arala za biseksualistę, ale podświadomie bardziej skłaniającego się ku mężczyznom niż kobietom. A raczej — ku żołnierzom. Nie sądzę, żeby chodziło o mężczyzn w ogóle. Ja, z punktu widzenia Barrayarczyków, jestem, hm, skrajnym przykładem chłopczycy, dzięki czemu stałam się wygodnym rozwiązaniem jego dylematów. Kiedy mnie poznał, miałam na sobie mundur i spotkaliśmy się podczas dość nieprzyjemnego starcia. Sądził, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy mu nie tłumaczyłam, że to do głosu doszły jego tłumione impulsy. — Jej usta drgnęły.
— Dlaczego nie? A może to pani impulsy doszły do głosu?
— Nie, ja się rozkleiłam dopiero po czterech czy pięciu dniach. W każdym razie na pewno po trzech. — Jej oczy zaszły mgłą wspomnień. — Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć go wtedy, gdy miał czterdzieści kilka lat. W pełnym rozkwicie sił.
Mark siedział ukryty w tej samej bibliotece, gdy księżna dokonywała na nim słownej wiwisekcji. Myśl, że jej skalpel nie jest zarezerwowany wyłącznie dla niego, na swój sposób niosła pocieszenie. To nie tylko ja. Robi to wszystkim. Ach.
— Jest pani… bardzo szczera, milady. Co o tym sądził Miles?
Zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
— Nigdy mnie o nic nie pytał. Być może wiadomości o nieszczęśliwym okresie młodości Arala doszły do uszu Milesa w formie przeinaczeń i oszczerstw rzucanych przez politycznych wrogów Arala, toteż w ogóle nie brał ich poważnie.
— Dlaczego więc mnie pani o tym mówi?
— Bo zapytałeś. Jesteś dorosły. I… musisz wiedzieć. Z powodu Galena. Jeśli będziecie z Aralem szczerzy wobec siebie, nie ocenisz go ani zbyt nisko, ani zbyt wysoko. Aral to wspaniały człowiek. Mówię to ja, Betanka; nie mylę jednak wspaniałości z perfekcją. Tak czy inaczej, być wspaniałym to… większe osiągnięcie. — Posłała mu krzywy uśmiech. — To powinno ci dać nadzieję, prawda?
— Hm. To znaczy zablokować mi drogę ucieczki. Chce pani powiedzieć, że bez względu na to, ile rzeczy zepsuję, wciąż będziecie się spodziewać po mnie cudów? — Zgroza.
Zastanowiła się.
— Tak — odrzekła ze stoickim spokojem. — Skoro nikt nie jest ideałem, oznacza to, że wszystkich wielkich czynów dokonano z niedoskonałości. Mimo to jakoś ich dokonano.
Mark uznał, że powodem szaleństwa Milesa był nie tylko jego ojciec.
— Nie słyszałem, żeby poddawała pani analizie samą siebie, milady — rzekł cierpko. Rzeczywiście, kto golił fryzjera?
— Ja? — Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Jestem głupią ofiarą, mój chłopcze.
Wykręciła się od odpowiedzi. A może nie?
— Ofiarą miłości? — spytał lekkim tonem, starając się zatuszować niezręczność wywołaną swoim pytaniem.
— Nie tylko. — Jej oczy były lodowate.
Gdy księżna i Mark przybyli do Rezydencji Cesarskiej, miasto zaczął otulać wilgotny, mglisty zmierzch. Samochód prowadził Pym ubrany w nieskazitelną liberię. W drugim pojeździe siedziało kilku strażników przybocznych księcia, pełnili raczej funkcję straży honorowej niż prawdziwej ochrony; Mark sądził, że myślami są już na przyjęciu. Kiedy napomknął o tym księżnej, zauważyła:
— Rzeczywiście, dzisiejszy wieczór to dla nich rzadka chwila wytchnienia. Rezydencji pilnuje CesBez. Przy takich okazjach jest zwykle obecna cała świta — a bywa, że czyjś miły strażnik może zwrócić na siebie uwagę jakiejś młodszej córki rodziny Vorów i ożenić się, awansując w hierarchii społecznej: rzecz jasna, jeśli pochodzi z szanowanej rodziny wojskowej.
Przybyli do okazałej posiadłości, która pod względem architektonicznym przypominała nieco Dom Vorkosiganów, lecz była osiem razy większa. Uciekając przed gęstniejącą mgłą, spiesznie weszli do jasno oświetlonego wnętrza. Księżna oficjalnym gestem ujęła Marka pod ramię, co podziałało nań pokrzepiająco i niepokojąco zarazem. W jakiej roli miał tu występować — osoby towarzyszącej czy dodatku? Bez względu na odpowiedź, wciągnął brzuch i wyprostował się, jak tylko potrafił.
Mark zdziwił się, kiedy okazało się, że pierwszą osobą, jaka powitała ich w holu, był Simon Illyan. Szef służby bezpieczeństwa na dzisiejszą uroczystość włożył czerwononiebieski galowy mundur, który z pewnością nie czynił jego szczupłej sylwetki niewidoczną, lecz wśród gości kręciło się tyle osób odzianych w niebieskie i czerwone barwy, że mógł się łatwo wtopić w tłum. Wyróżniało go tylko to, że zamiast tępych mieczy paradnych, jakie nosili oficerowie z kasty Vorów, miał prawdziwą broń w wysłużonych kaburach — łuk plazmowy i porażacz nerwów. W prawym uchu połyskiwała mu mikrosłuchawka.
— Milady. — Illyan skłonił się i odciągnął ich na bok. — Jak się czuł, kiedy widziała go pani dziś po południu? — spytał przyciszonym głosem.
Nie musiał wyjaśniać, o kogo pyta. Księżna rozejrzała się, sprawdzając, czy nie usłyszy ich żaden przypadkowy przechodzień.
— Niedobrze, Simonie. Źle wygląda, wystąpił poważny obrzęk. Od czasu do czasu wydaje się zupełnie nieobecny duchem, co martwi mnie najbardziej. Chirurg chce mu oszczędzić podwójnego stresu związanego z wszczepieniem sztucznego serca oraz oczekiwaniem na odpowiednio rozwinięte serce organiczne, ale być może nie będzie mógł zwlekać. Lada chwila operacja może się okazać jedynym wyjściem.
— Pani zdaniem powinienem go odwiedzić, milady?
— Nie. Gdy tylko przestąpisz próg, usiądzie i zacznie myśleć o pracy. W wyniku tej próby przeżyje stres, który jednak będzie ni czym w porównaniu z poczuciem porażki. Doznałby silnego wstrząsu. — Zamilkła na chwilę. — Chyba że wpadniesz do niego na chwilę, aby przekazać mu jakąś dobrą nowinę.
Illyan ze smutkiem pokręcił głową.
— Przykro mi.
Ponieważ księżna znów nie odzywała się przez chwilę, Mark ośmielił się powiedzieć:
— Sądziłem, że jest pan na Komarze, kapitanie.
— Musiałem wrócić na tę uroczystość. Przyjęcie z okazji Cesarskich Urodzin to największy w roku koszmar służb bezpieczeństwa. Wystarczy bomba, żeby za jednym zamachem pozbyć się całego rządu. Sam pan dobrze wie. Wiadomość o… chorobie Arala otrzymałem w drodze. Gdybym mógł przyspieszyć lot, na pewno wysiadłbym ze statku i sam go pchał.
— Hm, co się dzieje na Komarze? Kto nadzoruje poszukiwania?
— Mój zaufany człowiek. Skoro teraz może się okazać, że szukamy tylko ciała… — Illyan ugryzł się w język, zerknąwszy na księżnę, która zmarszczyła brwi.
A więc poszukiwania tracą status priorytetu. Zaniepokojony Mark nabrał powietrza.
— Ilu agentów przeszukuje Obszar Jacksona?
— Tylu, ilu mogłem wyznaczyć. Ten nowy kryzys — nieznaczny ruch głowy miał oznaczać groźną chorobę księcia — w znacznym stopniu nadwerężył mój stan osobowy. Ma pan pojęcie, jakie niezdrowe podniecenie w samej Cetagandzie wzbudziła wieść o niemocy premiera?
— Ilu? — Pytanie zabrzmiało bardzo ostro i Mark wypowiedział je za głośno, lecz księżna nie wykonała najmniejszego ruchu, by go uciszyć. Przyglądała mu się z chłodnym zaciekawieniem.
— Lordzie Marku, jeszcze nie może pan żądać ode mnie szczegółowych informacji o tajnych działaniach CesBezu!
Jeszcze nie? I pewnie nigdy nie będę mógł.
— Tylko proszę, panie kapitanie. Ale pan udaje, że ta operacja to nie moja rzecz.
Illyan dwuznacznie i wymijająco skinął głową. Dotknął słuchawki, przez chwilę miał nieobecne spojrzenie, a potem zasalutował księżnej.
— Musi mi pani wybaczyć, milady.
— Baw się dobrze.
— Wzajemnie. — Skrzywił się w odpowiedzi na jej ironiczny uśmiech.
Mark towarzyszył księżnej w drodze po szerokich schodach, które zaprowadziły ich do długiej sali. Po jednej stronie ciągnął się rząd luster, a naprzeciw nich — rząd wysokich okien. Stojący przy szeroko otwartych drzwiach majordomus głośno zaanonsował ich przybycie, wymieniając ich z imienia i tytułów.
Z początku Mark odniósł wrażenie, jak gdyby ujrzał niewyraźne, pozbawione twarzy kolorowe plamy, niczym w ogrodzie pełnym barwnych kwiatów mięsożernych. Tęczowe uniformy domów Vorów, wśród których wyróżniały się niebieskoczerwone mundury galowe, zdawały się przyćmiewać nawet wspaniałe suknie dam. Goście stali w małych grupkach, wypełniając salę bezładnym gwarem rozmów; kilka osób siedziało na wysokich, wąskich krzesłach pod ścianami, tworząc wokół siebie własny nieduży dwór. Między obecnymi sprawnie krzątali się służący, roznosząc tace z napojami i przekąskami. Głównie służący. Wszyscy ci nadzwyczaj wysportowani młodzi mężczyźni w uniformach służby Rezydencji Cesarskiej z pewnością byli agentami CesBezu. Starsi, surowi mężczyźni w liberiach Vorbarry, którzy obstawiali wyjście, stanowili osobistą straż przyboczną cesarza.
Markowi zdawało się, że kiedy weszli, wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę, a rozmowy przycichły; uznał to jednak za przejaw paranoi. Niemniej kilka głów rzeczywiście odwróciło się — między innymi Ivana Vorpatrila i jego matki, lady Alys Vorpatril, która natychmiast gestem przywołała księżnę Vorkosigan.
— Cordelio, kochanie. — Lady Vorpatril uśmiechnęła się współczująco. — Musisz mnie zapoznać z najnowszymi wieściami. Ludzie wciąż pytają.
— Cóż, sama dobrze znasz obyczaje. — Księżna westchnęła. Lady Vorpatril skinęła głową z kpiącą miną. Odwróciła się do Ivana, kontynuując rozmowę, którą przerwało wejście Vorkosiganów.
— Bądź dziś miły dla córki Vorsoissonow, jeśli będziesz miał okazję. To młodsza siostra Violetty Vorsoisson, może bardziej ci się spodoba. Jest też Cassia Vorgorov. Pierwszy raz na Urodzinach Cesarza. I Irene Vortashpula, zatańcz z nią później przynajmniej raz. Obiecałam jej matce. Naprawdę, Ivanie, dziś wieczorem znajdziesz tu tyle odpowiednich dziewcząt, gdybyś się tylko postarał… — Obie starsze damy, wziąwszy się pod ręce, odeszły na bok, pogrążając się w rozmowie, która nie była przeznaczona dla uszu Marka i Ivana. Księżna dała Ivanowi dyskretny znak, że dziś znów ma służbę. Wracając pamięcią do ostatniego razu, gdy Ivan się nim opiekował, Mark pomyślał, że chyba jednak wolałby ochronę budzącej większy respekt księżnej.
— O co tu chodzi? — spytał Mark. Mijał ich służący z tacą; idąc za przykładem Ivana, Mark złapał kieliszek. Białe wytrawne wino o cytrynowym posmaku, dosyć dobre.
— Dwa razy do roku odbywa się taki spęd bydła. — Ivan się skrzywił. — Dziś i podczas Balu Święta Zimy najważniejsi Vorowie prezentują swoje jałówki.
O tym aspekcie uroczystości z okazji Urodzin Cesarza Galen nigdy nie wspominał. Mark pociągnął spory łyk z kieliszka. Zaczynał przeklinać Galena bardziej za to, co przed nim ukrył, niż za to, czego go siłą nauczył.
— Na mnie chyba nie będą zerkać?
— Czemu nie, zwłaszcza jeśli spojrzy się na żaby, które całują. — Ivan wzruszył ramionami.
Dzięki, Ivanie. Stojąc obok strojnego w błękity i czerwienie kuzyna, Mark prawdopodobnie wyglądał jak przysadzista bura ropucha. Tak się w każdym razie czuł.
— Ja w tej grze się nie liczę — oświadczył stanowczym tonem.
— Nie bądź taki pewien. Dziś jest tu zaledwie sześćdziesięciu książęcych spadkobierców, a córek znacznie więcej. Chyba setki. Kiedy wyjdzie na jaw, co się stało z biednym Milesem, wszystko może się zdarzyć.
— To znaczy, że… nie musiałbym zabiegać o względy kobiet? Gdybym tylko stanął, same by do mnie przyszły? — Może niekoniecznie do niego, ale zwabione jego nazwiskiem, pozycją i pieniędzmi. Wstąpiła w niego otucha przemieszana z przygnębieniem, choć wydawało się, że to sprzeczne ze sobą odczucia. Lepiej być kochanym tylko za swój status niż niekochanym w ogóle; wszyscy ci dumni głupcy, którzy twierdzą coś innego, nigdy nie umierali z tęsknoty za ludzkim dotykiem tak jak on.
— Zdaje się, że w przypadku Milesa tak to się właśnie odbywało — rzekł Ivan tonem, w którym wyczuwało się nutkę zazdrości. — Nigdy nie potrafiłem go skłonić, aby to wykorzystał. Oczywiście, nie zniósłby odmowy. Mnie przyświecało motto: spróbuj jeszcze raz, ale on głęboko urażony wycofywał się do swojej skorupy na długie dni. Nie lubił przygód, a może po prostu wcale ich nie pragnął. Miał zwyczaj pozostawania w pierwszym bezpiecznym porcie, jaki go przyjął. Najpierw z Eleną, a kiedy to nie wyszło — z Quinn. Chociaż przypuszczam, że rozumiem, dlaczego został z Quinn. — Ivan wychylił resztkę wina i zamienił pusty kieliszek na pełny.
Mark powtórzył sobie w myślach, że admirał Naismith był alternatywną osobowością Milesa. Możliwe, że Ivan nie wiedział o swoim kuzynie wszystkiego.
— O, nie — rzucił Ivan znad kieliszka. — Właśnie idzie do nas jedna osoba z listy mojej mamuni.
— To uganiasz się za kobietami czy nie? — zapytał zdezorientowany Mark.
— Za tymi nie ma sensu. Tu obowiązuje zasada „nie dotykać eksponatów”. Bez szans.
Mark domyślił się, że „szansa” oznacza seks. Podobnie jak w wielu zacofanych kulturach wciąż uzależnionych od biologicznego rozmnażania się i pozbawionych replikatorów macicznych, Barrayarczycy dzielili seks na dwie kategorie: legalny, w ramach oficjalnego kontraktu, z którego rodzi się prawe potomstwo, oraz nielegalny, czyli cała reszta. Mark poweselał jeszcze bardziej. A więc dzisiejszego wieczoru rezydencja to seksualna strefa bezpieczeństwa? Bez napięcia i lęków?
Zbliżała się do nich młoda kobieta, którą zauważył Ivan. Miała na sobie długą i zwiewną, pastelowo zieloną suknię. W ciemnobrązowe loki zaplecione w warkoczyki wpięła prawdziwe, żywe kwiaty.
— Co z nią jest nie tak? — spytał szeptem Mark.
— Żartujesz? — mruknął Ivan. — Cassia Vorgorov? Ta mała krewetka o twarzy konia i figurze deski…? — Urwał, ponieważ mogła go usłyszeć, po czym skinął jej uprzejmie głową. — Cześć, Cass. — W jego głosie prawie w ogóle nie było słychać znudzenia.
— Witaj, lordzie Ivanie — odrzekła niemal bez tchu. Jej oczy rozbłysły w promiennym uśmiechu. Rzeczywiście, miała może odrobinę za długą twarz i za szczupłą figurę, lecz Mark uznał, że Ivan jest zbyt wybredny. Miała ładną cerę i prześliczne oczy. Właściwie wszystkie obecne tu kobiety miały prześliczne oczy — dzięki makijażowi. I używały odurzających perfum. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Na widok nieśmiałego uśmiechu, jaki posłała Ivanowi, zachciało mu się płakać. Nikt tak na mnie nigdy nie patrzył. Ivan, ty parszywy niewdzięczniku!
— Cieszysz się na tańce? — zapytała Ivana z niedwuznaczną zachętą.
— Nieszczególnie. — Wzruszył ramionami. — Co roku są takie same.
Jej entuzjazm zniknął. Mark był pewien, że to jej pierwszy bal. Gdyby w pobliżu znajdowały się schody, Mark miałby ochotę kopniakiem posłać Ivana na sam dół. Odchrząknął. Kiedy Ivan zerknął na niego, zaświtał mu chyba jakiś pomysł.
— Cassie — zamruczał jak kot. — Poznałaś już mojego nowego kuzyna, lorda Marka Vorkosigana?
Spojrzała na niego, jak gdyby pierwszy raz go zauważyła. Mark uśmiechnął się do niej niepewnie. Utkwiła w nim podejrzliwy wzrok.
— Nie… słyszałam… chyba nie wygląda tak samo jak Miles, prawda?
— Nie — powiedział Mark. — Nie jestem Milesem. Miło mi panią poznać, lady Cassio.
Przypominając sobie poniewczasie o manierach, odparła:
— Mnie także… lordzie Marku. — Gdy nerwowo poruszyła głową, kwiaty zadrżały.
— Może poznacie się lepiej. Wybaczcie, muszę z kimś porozmawiać… — Ivan pomachał do ubranego w błękitno — czerwony mundur towarzysza po drugiej stronie sali i wycofał się zygzakiem.
— Cieszy się pani na tańce? — spróbował Mark. Całą uwagę skupił na tym, by zapamiętać wszystkie szczegóły przebiegu ceremonii podatkowej i uroczystej kolacji oraz mniej więcej trzysta nazwisk, z których każde rozpoczynało się od „Vor”, więc w ogóle nie myślał o tańcu.
— Hm… trochę. — Oderwała wzrok od pleców Ivana, któremu szczęśliwie udało się umknąć, i obrzuciła Marka przelotnym spojrzeniem.
Często tu pani przychodzi? — miał na końcu języka. Co ma powiedzieć? Jak się pani podoba Barrayar? Nie, to na nic. Ależ mamy dziś gęstą mgłę. W sali też niezbyt przejrzyście. Daj mi jakiś sygnał, dziewczyno! Powiedz coś, cokolwiek!
— Naprawdę jest pan klonem?
Cokolwiek, tylko nie to.
— Tak.
Kolejna chwila ciszy.
— Wiele osób to klony — zauważył.
— Nie tutaj.
— Rzeczywiście.
— Hm… ach! — Na jej twarzy odmalowała się ulga. — Przepraszam, lordzie Marku, widzę, że woła mnie matka… — Posyłając mu w ramach okupu nerwowy uśmiech, odeszła szybkim krokiem do dostojnej matrony po drugiej stronie sali. Mark nie zauważył, by dama kiwała na Cassię.
Westchnął. Oto prawda o pięknej teorii o atrakcyjności wysokiej pozycji społecznej. Lady Cassia najwyraźniej nie paliła się do całowania żab. Na miejscu Ivana dla takiej dziewczyny stawałbym na głowie.
— Wyglądasz na zamyślonego — zauważyła księżna Vorkosigan. Drgnął zaskoczony na dźwięk jej głosu.
— Ach, to pani, milady. Istotnie. Ivan właśnie przedstawił mnie tamtej dziewczynie. Zdaje się, że za nią nie przepada.
— Owszem, przyglądałam się całej scence zza pleców Alys Vorpatril. Starałam się, żeby nie patrzyła w tamtą stronę i nie cierpiała.
— Nie rozumiem Ivana. Wydawała mi się całkiem miłą dziewczyną.
Księżna Vorkosigan uśmiechnęła się.
— Wszystkie są miłe. Nie o to chodzi.
— A więc o co?
— Nie rozumiesz? Cóż, może po prostu potrzebujesz więcej czasu. Alys Vorpatril naprawdę poza swoim synem świata nie widzi, ale kusi ją, by drobiazgowo zaplanować przyszłość Ivana. Ivan jest zbyt uległy, a może po prostu za leniwy, żeby otwarcie się przeciwstawić. Robi więc wszystko, o co matka go prosi — z wyjątkiem jednej rzeczy, której Alys pragnie ponad wszystko: nie żeni się, aby dać jej wnuki. Osobiście uważam, że to błędna strategia. Jeżeli naprawdę chce mieć spokój, powinien wiedzieć, że wnuki na pewno całkowicie pochłonęłyby uwagę biednej Alys. Tymczasem ilekroć Ivan wybiera się gdzieś samochodem, jego matka ma duszę na ramieniu.
— Zauważyłem — przyznał Mark.
— Czasem mam ochotę mu wlać za te gierki, tylko nie wiem, czy w ogóle jest tego świadomy, zresztą wina w trzech czwartych leży po stronie Alys.
Mark przyglądał się, jak lady Vorpatril podchodzi do Ivana. Obawiał się, że sprawdza jego postępy w realizacji przydzielonych na dzisiejszy wieczór zadań.
— Wydaje się, że pani w macierzyństwie potrafi przestrzegać zasad nieinterwencji — zauważył od niechcenia.
— Być może… to był mój błąd — mruknęła.
Uniósł wzrok i zadrżał w duchu na widok rozpaczliwej pustki, jaka na moment mignęła w oczach księżnej. Ten mój cholernie długi ozór. Trwało to jednak tak krótko, że nie miał nawet odwagi przeprosić.
— Od zasad nieinterwencji są wyjątki — powiedziała lekkim tonem, znów ujmując go pod ramię. — Chodź, pokażę ci, jak się szachować nawzajem w stylu barrayarskim.
Poprowadziła go w głąb długiej sali.
— Jak się już przekonałeś, dzisiejszy wieczór jest poświęcony realizacji dwóch głównych spraw — przyjaznym tonem rozpoczęła wykład księżna. — Polityczny cel starszych mężczyzn — coroczne zadośćuczynienie tradycjom Vorów — oraz cel genetyczny starszych kobiet. Mężczyznom wydaje się, że liczy się tylko ich cel, ale to jedynie przejaw zbyt wysokiego mniemania o sobie. Cały system Vorów opiera się na podskórnej grze, którą prowadzą kobiety. Mężczyznom z kręgów rządowych całe życie upływa na popieraniu albo zwalczaniu pomysłów finansowania takiego czy innego wojskowego sprzętu międzyplanetarnego. Tymczasem niepostrzeżenie wkrada się w ich życie replikator maciczny, a oni nie mają pojęcia, że między ich żonami a córkami toczy się spór, który zasadniczo zmieni przyszłość Barrayaru. Używać czy nie używać? Za późno, by go zakazać — już tu jest. Zaczynają z niego masowo korzystać klasy średnie. Każda kochająca swoją córkę matka popiera ten pomysł, by oszczędzić jej fizycznego ryzyka związanego z biologicznym rodzeniem dzieci. Nie walczą wcale ze starszymi mężczyznami, którzy o niczym nie mają pojęcia, ale ze swymi starszymi siostrami, które mówią swoim córkom: „My musiałyśmy cierpieć, więc was też to czeka!”. Dobrze się dziś rozejrzyj, Marku. Widzisz ostatnie pokolenie mężczyzn i kobiet Barrayaru, które będzie tańczyło w dawnym stylu. System Vorów stoi u progu przemian, dzięki którym dostrzeże w końcu fundamenty, na jakich się opiera. Następne pokolenie nie będzie już wiedziało, jak to się zaczęło.
Mark mógłby przysiąc, że w jej spokojnym, nauczycielskim tonie pobrzmiewa nuta mściwej satysfakcji. Mimo to twarz księżnej jak zwykle pozostawała nieprzenikniona.
Zbliżył się do nich młody człowiek w mundurze kapitana i pokłonił się obojgu.
— Major Protokołu pragnie pana ujrzeć, milordzie — rzekł półgłosem. Słowa w dziwny nieokreślony sposób zawisły między nimi w powietrzu. — Proszę tędy.
Wyszli za nim z długiej sali, wspięli się po rzeźbionych schodach z białego marmuru i minąwszy korytarz, znaleźli się w przedsionku, gdzie zebrało się już pół tuzina książąt lub ich oficjalnych reprezentantów. Za szerokim łukowo sklepionym przejściem do komnaty głównej widać było Gregora w otoczeniu niewielkiej grupy mężczyzn odzianych w czerwonobłękitne stroje galowe, z wyjątkiem trzech, którzy mieli na sobie ciemne szaty ministrów.
Cesarz siedział na zwykłym składanym taborecie, nawet nie krześle.
— Spodziewałem się, że będzie na tronie — szepnął Mark do księżnej.
— To symbol — odpowiedziała także szeptem. — Odziedziczony po dawnych czasach, jak większość symboli. To standardowy taboret polowy oficera armii.
— Aha. — Później musiał odejść od księżnej, ponieważ Major Protokołu wskazał mu wyznaczone miejsce w szeregu. Miejsce Vorkosiganów. Tak jest. Przeżył krótką chwilę paniki, bo zdawało mu się, że gdzieś zapodział woreczek ze złotem, ale na szczęście okazało się, że tkwi bezpiecznie zawieszony przy pasie tuniki. Lepkimi od potu palcami rozplatał jedwabne tasiemki. Przecież to tylko głupia, nieważna uroczystość. Dlaczego miałbym się denerwować?
Zwrot, kilka kroków naprzód — ze skupienia wyrwał go anonimowy szept dobiegający z przedsionka:
— Mój Boże, Vorkosiganowie naprawdę chcą to zrobić…!
Wystąpić naprzód, zasalutować, przyklęknąć na lewym kolanie; woreczek spoczywał na wyciągniętej dłoni, przepisowo zwróconej wewnętrzną stroną w górę. Mark wyjąkał oficjalną formułkę, czuł przy tym, że oczy czekających wwiercają mu się w plecy jak wiązki łuków plazmowych. Dopiero wówczas uniósł głowę i napotkał spojrzenie cesarza.
Gregor uśmiechnął się, wziął od niego złoto i wypowiedział równie oficjalne słowa podziękowania. Podał woreczek ministrowi finansów ubranemu w czarną aksamitną szatę, którego jednak zaraz odprawił.
— A więc w końcu zostałeś lordem Vorkosiganem — mruknął cesarz.
— Lepiej lordem Markiem — poprawił pospiesznie Mark. — Nie jestem lordem Vorkosiganem, dopóki Miles… — przypomniał sobie bolesne określenie księżnej — dopóki jego ciało nie ulegnie rozkładowi. Moje wystąpienie tutaj nic nie znaczy; chcieli tego książę i księżna. Po prostu nie mogłem im się w tym momencie przeciwstawić.
— Ach, tak. — Gregor uśmiechnął się ze smutkiem. — Dziękuję i za to. Jak się czujesz?
Gregor pierwszy spytał o jego samopoczucie, nie księcia. Zamrugał oczami. Zaraz jednak pomyślał, że Gregor mógł mieć co godzinę raport na temat stanu zdrowia swojego premiera, gdyby chciał.
— Chyba dobrze. — Wzruszył ramionami. — W każdym razie w porównaniu z innymi.
— Mhm — rzekł Gregor. — Nie skorzystałeś z karty, którą ci dałem. — Widząc zdumione spojrzenie Marka, dodał łagodnie: — To nie jest zwykła pamiątka.
— Nie… zasłużyłem jeszcze, panie, by nadużywać twojej łaskawości.
— Cesarstwo ma wobec twojej rodziny nieskończenie wielki dług. Możesz z tego skorzystać.
— O nic nie prosiłem.
— Wiem. Honorowo, ale głupio. Masz okazję tu i teraz.
— Nie chcę żadnych specjalnych względów.
— Wiele nowych przedsięwzięć powstaje dzięki pożyczonemu kapitałowi. Później nakłady zwracają się z nawiązką.
— Kiedyś już spróbowałem — powiedział z goryczą Mark. — Pożyczyłem Najemników Dendarii i zastałem bankrutem.
— Hm. — Uśmiech Gregora przybladł. Cesarz spojrzał ponad ramieniem Marka na tłum kłębiący się przed wejściem do komnaty. — Porozmawiamy jeszcze. Tymczasem miłego wieczoru. — Nieznacznym skinieniem głowy dał mu znak, że pora odejść.
Mark dźwignął się z kolan, zasalutował regulaminowo i wycofał się tam, gdzie czekała na niego księżna.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Po zakończeniu przydługiej i nużącej ceremonii podatkowej służba rezydencji cesarskiej rozpoczęła bankiet dla tysiąca gości, których posadzono w kilku komnatach według rangi. Mark znalazł się naprzeciw stołu, przy którym siedział sam Gregor. Pod pretekstem delektowania się winem i wykwintnymi potrawami nie mówił zbyt wiele do sąsiadów przy stole. Popijał i żuł jak najwolniej. Mimo to po jakimś czasie poczuł się nieprzyjemnie przejedzony, a w głowie zaczęło mu się kręcić od alkoholu. Dopiero wtedy zauważył, że księżna podczas wszystkich toastów ledwie moczy usta. Poszedł za jej przykładem. Żałował, że nie dostrzegł tego wcześniej, ale na szczęście później dał radę odejść od stołu na własnych nogach i pokój chybotał się tylko troszeczkę.
Mogło być gorzej. Mogłem przez to wszystko przechodzić, udając cały czas Milesa Vorkosigana.
Księżna zaprowadziła go do sali balowej wyłożonej błyszczącą intarsjowaną posadzką, która oczekiwała na tancerzy, choć na razie nikt jeszcze nie tańczył. W kącie ustawiła się prawdziwa orkiestra złożona z ludzi ubranych w uniformy Cesarskich Sił Zbrojnych. W tej chwili grało tylko kilku muzyków — na początek jakąś muzykę kameralną. Wysokie drzwi po jednej stronie sali prowadziły na promenadę, gdzie mogli znaleźć wytchnienie spragnieni nocnego chłodu goście. Mark odnotował to w pamięci, by później móc tamtędy umknąć. Jakże chciałby teraz znaleźć się sam w ciemnościach. Zaczynał nawet tęsknić za swoją kabiną na pokładzie „Peregrine’a”.
— Tańczy pani? — zapytał księżnę.
— Dziś tylko raz.
Jej tajemnicza odpowiedź wkrótce się wyjaśniła. Zjawił się cesarz Gregor i ze swym poważnym uśmiechem poprowadził księżnę na parkiet, aby oficjalnie rozpocząć bal. Gdy orkiestra skończyła wstęp, dołączyły do nich inne pary. Tańce Vorów były dość wolne i konwencjonalne, a pary zamiast tańczyć osobno, poruszały się raczej w skomplikowanych grupach w sposób tak precyzyjny, że nie sposób było zapamiętać wszystkich kroków i gestów. Mark uznał, że to pewna alegoria układów na tej planecie.
Pozbawiony swej towarzyszki i opiekunki, Mark uciekł do bocznej sali, gdzie muzyka rozbrzmiewała tylko w tle. Pod ścianą stały stoły uginające się od jedzenia i napojów. Przez chwilę tęsknie pomyślał, że świetnie by było upić się do nieprzytomności. Słodka nieświadomość… Jasne, proszę bardzo. Upij się publicznie, a potem odchoruj to na oczach wszystkich. Właśnie tego potrzebowała księżna. Już i tak niewiele mu brakowało.
Wycofał się pod okno. Jego ponura mina potrafiła chyba odstraszyć każdego, kto chciałby się doń zbliżyć. Oparł się o ścianę obok futryny i skrzyżował ręce na piersi, przygotowując się do przetrwania balu. Może uda mu się przekonać księżnę, aby zabrała go do domu wcześniej, skoro już miała za sobą swój jedyny taniec. Wszystko wskazywało jednak na to, że pracuje nad tłumem gości. Mimo że wydawała się swobodna, wesoła i przyjazna, Mark nie usłyszał dziś z jej ust ani jednego słowa, które nie służyłoby jakiemuś celowi. Zdumiewające było jej opanowanie w obliczu napięcia, w jakim żyła od wielu dni.
Mark pogrążył się w jeszcze czarniejszym nastroju, gdy zaczął myśleć o pustej kriokomorze. CesBez nie może być wszędzie, powiedziała kiedyś księżna. Niech to szlag… CesBez miał widzieć wszystko. Dlatego przecież na kołnierzu Illyana złowieszczo połyskiwało srebrne oko Horusa. A może opinia o CesBezie to zwykła propaganda?
Jedno Mark wiedział na pewno. Miles sam nie wydostał się z kriokomory. Bez względu na to, czy ciało Milesa uległo rozkładowi, czy nadal jest zamrożone, muszą istnieć jacyś świadkowie. Jakaś nitka, mały haczyk, powiązanie, ślad rozsypanych okruszków prowadzący do rozwiązania krwawej zagadki — coś. Chyba umrę, jeśli nic się nie znajdzie. Musi coś być.
— Lord Mark? — odezwał się pogodny głos.
Do tej pory oglądał własne buty, ale podniósł wzrok i ujrzał przed sobą przepiękny dekolt obramowany malinowym muślinem i białą koronką. Delikatna linia obojczyka, gładkie krągłości i alabastrowa skóra tworzyły niemal abstrakcyjną rzeźbę, przywodzącą na myśl przekrzywioną trójwymiarową mapę topograficzną. Wyobraził sobie, że maleńki niczym owad przechadza się boso po tych miękkich wzgórzach i dolinach…
— Lord Mark? — powtórzyła z wahaniem.
Odchylił głowę w nadziei, że ciemności zamaskują rumieniec zażenowania na jego policzkach i odważył się spojrzeć jej w oczy. Nic nie poradzę, taki mam wzrost. Przepraszam. Twarz dziewczyny była równie przyjemna dla oka: intensywnie błękitne oczy, kąciki ust uniesione w niepewnym uśmiechu. Zwyczajem młodych kobiet w krótkie popielato — blond loki wpięła drobne różowe kwiaty, poświęcając ich życie na rzecz podkreślenia własnej urody. Jednak kwiaty nie potrafiły się utrzymać na krótkich włosach i kilka lada chwila mogło wypaść.
— Tak? — Zabrzmiało to zbyt ostro. Opryskliwie. Spróbował jeszcze raz, łagodniejszym tonem: — Lady…?
— Och. — Uśmiechnęła się. — Nie jestem żadna lady, tylko Kareen Koudelka.
Zmarszczył brwi.
— Krewna komodora Clementa Koudelki? — Nazwisko jednego z wysokich oficerów Arala Vorkosigana. Pojawiło się na liście Galena wśród ludzi, których Mark miał zabić przy nadarzającej się okazji.
— To mój ojciec — powiedziała z dumą.
— Hm… czy jest tutaj? — spytał nerwowo Mark.
Uśmiech zniknął. Kareen Koudelka westchnęła.
— Nie. W ostatniej chwili musiał pojechać do kwatery głównej.
— Aha. — Jasne. Ciekawe, ilu ludzi powinno tu dzisiaj być, ale zabrakło ich z powodu niedyspozycji premiera. Gdyby Mark naprawdę był wrogim agentem, którym miał zostać w tamtym życiu, mógłby bez trudu dojść, kto naprawdę odgrywa kluczową rolę wśród popleczników Arala Vorkosigana, bez względu na to, co wynikało z hierarchii oficerów.
— Rzeczywiście nie wygląda pan tak samo jak Miles — powiedziała, lustrując go badawczo. — Mark zesztywniał, lecz uznał, że wciągając brzuch, zwróciłby tylko uwagę na jego wielkość. — Ma pan mocniejsze kości. Nieźle byłoby zobaczyć was razem. Prędko wróci?
O niczym nie wie, pomyślał ze zgrozą. Nie wie, że Miles nie żyje, nie wie, że ja go zabiłem.
— Nie — mruknął. A potem z masochistyczną ciekawością zapytał: — Też była pani w nim zakochana?
— Ja? — Parsknęła śmiechem. — Nie mam szans. Mam trzy starsze siostry i wszystkie są ode mnie wyższe. Nazywają mnie krasnalem.
Mark czubkiem głowy sięgał jej do ramienia, co oznaczało, że Kareen jest wzrostu przeciętnej kobiety z Barrayaru. Jej siostry musiały być olbrzymkami. W typie Milesa. Poczuł płynącą delikatnymi falami woń kwiatów w jej włosach lub skóry.
Żal i cierpienie ścisnęły mu boleśnie serce. Gdyby nie tamto. Gdybym tego tak nie spaprał, to mogłaby być moja wielka chwila. Kareen patrzyła na niego życzliwie i uśmiechała się, ponieważ nie wiedziała, co zrobił. Przypuśćmy jednak, że skłamałby, że wbrew rozsądkowi, który Ivana nie opuszczał nawet w najbardziej pijackich marzeniach, postanowiłby spróbować z tą dziewczyną; że zaprosiłaby go na tę wspinaczkę jak Milesa — co wtedy? Czy dobrze by się bawiła, widząc jego nagość i niemoc? Jak dusi się niemal na śmierć, bezradny, nieszczęsny… na samą myśl o tym bólu i upokorzeniu pociemniało mu w oczach. Zgarbił się i jęknął:
— Na litość boską, proszę odejść.
Błękitne oczy zmierzyły go zaskoczonym, niedowierzającym spojrzeniem.
— Pym ostrzegał mnie, że miewa pan zły humor… cóż, dobrze. — Wzruszyła ramionami i odwróciła się, odrzucając głowę.
Parę różowych kwiatków wysunęło się z jej włosów i poleciało na podłogę. Mark rzucił się na nie.
— Proszę zaczekać!
Odwróciła się, marszcząc brwi.
— O co chodzi?
— Spadły pani kwiaty. — Wyciągnął do niej stulone dłonie, w których trzymał zgniecione różowe kuleczki. Próbował się uśmiechnąć, ale obawiał się, że wyszło mu tak samo źle jak z kwiatkami.
— Och. — Wzięła je od niego. Miała długie palce zakończone krótkimi, pozbawionymi lakieru paznokciami — kobieta o takich dłoniach na pewno nie pędziła próżniaczego życia. Obejrzała kwiaty, jak gdyby niepewna, czy ma je ponownie wpiąć we włosy. W końcu bezceremonialnie wsunęła je między loki na czubku głowy, gdzie zupełnie nie pasowały do reszty i znacznie gorzej się trzymały. Potem znów odwróciła się, by odejść.
Powiedz coś, bo stracisz jedyną szansę!
— Nie nosi pani długich włosów jak inne — wyrzucił z siebie. O, nie, jeszcze pomyśli, że ją krytykuje…
— Nie mam czasu się z nimi bawić. — Bezwiednie przeczesała palcami kilka loków, roztrącając nieszczęsne roślinki.
— A co takiego pani robi?
— Głównie się uczę. — Ożywienie, które zniknęło z twarzy dziewczyny po jego brutalnej demonstracji niechęci, zdawało się powoli wracać. — Księżna Vorkosigan obiecała mi, że jeżeli dalej będę miała dobre wyniki, w przyszłym roku wyśle mnie do szkoły na Kolonii Beta! — Jej oczy błysnęły jak ostrza laserowych skalpeli. — Poradzę sobie. Jeszcze im pokażę. Jeżeli Miles daje sobie radę, ja też mogę.
— Wie pani, co robi Miles? — spytał nagle zaniepokojony.
— Udało mu się przecież skończyć Cesarską Akademię Wojskową. — Uniosła podbródek, jak gdyby w natchnieniu. — Wszyscy mówili, że jest mizerny i chorowity, że to strata czasu i na pewno młodo zginie. Kiedy mu się powiodło, mówili, że to grzeczność wobec jego ojca. Ale on skończył akademię prawie z najlepszym wynikiem, a z tym jego ojciec chyba nie miał nic wspólnego. — Z satysfakcją pokiwała głową.
Jednak mieli rację, że umrze młodo. Najwyraźniej nic nie wiedziała o małej prywatnej armii Milesa.
— Ile ma pani lat? — zapytał.
— Osiemnaście.
— Ja mam, hm, dwadzieścia dwa.
— Wiem. — Nadal przyglądała mu się z zainteresowaniem, lecz ostrożniej. Nagle w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Spytała ciszej: — Martwi się pan o księcia Arala, prawda?
Nadzwyczaj wyrozumiałe wytłumaczenie jego nieuprzejmości.
— Księcia, mojego ojca — powtórzył. Miles mówił to jednym tchem. — Między innymi.
— Zaprzyjaźnił się pan tu z kimś?
— Właściwie… sam nie wiem. — Z Ivanem? Z Gregorem? Z matką? Czy któreś z nich można w ogóle nazwać przyjacielem? — Starałem się przede wszystkim poznać rodzinę. Rodziny też nigdy przedtem nie miałem.
Uniosła w zdumieniu brwi.
— Ani przyjaciół?
— Nie. — Dziwnie było uświadomić to sobie. Tak późno. — Ale chyba nigdy mi ich nie brakowało. Zawsze miałem pilniejsze sprawy. — I wciąż mam.
— Miles chyba zawsze miał wielu przyjaciół.
— Nie jestem Milesem — warknął Mark trafiony w czuły punkt. Nie, to nie jej wina. Gdziekolwiek by go dotknąć, zawsze trafiało się w czuły punkt.
— Widzę… — Zamilkła, bo z sąsiedniej sali dobiegły nowe dźwięki muzyki. — Chciałby pan zatańczyć?
— Nie znam waszych tańców.
— To taniec lustrzany. Każdy go potrafi zatańczyć, jest bardzo łatwy. Trzeba po prostu powtarzać wszystko, co robi partner.
Zerknął przez łukowe przejście, myśląc o drzwiach prowadzących na promenadę.
— A może… wyjdziemy na dwór?
— Dlaczego? Nie mógłby mnie pan wtedy zobaczyć.
— Mnie też nikt nie mógłby zobaczyć. — Nagle coś wzbudziło w nim poważne podejrzenie. — Moja matka o to panią prosiła?
— Nie…
— Lady Vorpatril?
— Nie! — Roześmiała się. — Dlaczego miałyby to robić? Chodźmy, bo zaraz przestaną grać! — Chwyciła go za rękę i energicznie pociągnęła w stronę sali balowej, gubiąc po drodze jeszcze kilka kwiatków. Mark wolną ręką złapał parę pączków, które osunęły się po jego tunice, i ukradkiem schował je w kieszeni spodni. Ratunku, zostałem porwany przez entuzjastkę…! Bywał w gorszych sytuacjach. Jego wargi rozciągnęły się w ironicznym półuśmiechu.
— Nie wstydzi się pani tańczyć z żabą?
— Co?
— Ivan coś takiego mówił.
— Ach, Ivan. — Wzruszyła ze wzgardą białymi ramionami. — Proszę nie zwracać na niego uwagi, jak my.
Lady Cassio, jesteś pomszczona. Mark trochę się rozchmurzył, więc jego ponuractwo było nieco mniej widoczne.
Lustrzany taniec wyglądał rzeczywiście tak, jak Kareen go opisała. Partnerzy stali zwróceni do siebie twarzami, pochylając się, poruszając i kołysząc w rytm muzyki. Tempo było żywsze niż w dużych tańcach grupowych, toteż na parkiecie zjawiło się więcej młodszych par.
Czując się okropnie widoczny, Mark wraz z Kareen dołączył do tancerzy i zaczął naśladować jej ruchy, pozostając odrobinę w tyle. Rzeczywiście tak jak powiedziała, mniej więcej po piętnastu sekundach zorientował się, o co chodzi w tańcu. Zaczął się nawet trochę uśmiechać. Starsze pary poruszały się elegancko i z powagą, lecz młodsi wykazywali się większą pomysłowością. Jeden młody Vor, wykorzystując ruch ręki, położył palec na nosie i rozczapierzył pozostałe w geście będącym drwiną z partnerki, która złamała zasady i nie powtórzyła tej figury, za to on doskonale sparodiował jej oburzenie. Mark się roześmiał.
— Wygląda pan zupełnie inaczej, gdy się pan śmieje — oświadczyła ze zdziwieniem Kareen. Przekrzywiła zaskoczona głowę.
On także przechylił głowę.
— Inaczej niż kiedy?
— Nie wiem. Nie tak… pogrzebowo. Tam w kącie wyglądał pan, jakby stracił najlepszego przyjaciela.
Gdybyś tylko wiedziała. Wykonała piruet; on zrobił to samo. Ukłonił się zamaszyście; zdumiona, ale zadowolona powtórzyła za nim ukłon. Wyglądała uroczo.
— Będę musiała sprawić, żeby znowu się pan zaśmiał — postanowiła. I z kamienną miną opowiedziała mu jeden po drugim trzy nieprzyzwoite dowcipy. Absurdalny kontrast dosadnych słów z jej dziewczęcą niewinnością sprawił, że Mark musiał wybuchnąć śmiechem.
— Skąd zna pani takie świństwa?
— Rzecz jasna od moich starszych sióstr. — Wzruszyła ramionami.
Mark naprawdę żałował, kiedy muzyka ucichła. Tym razem to on zaciągnął Kareen do sali obok, żeby się czegoś napili, a potem na promenadę. Gdy przestał się koncentrować na tańcu, zrobiło mu się nieprzyjemnie na myśl, ilu ludzi na niego patrzy — i tym razem nie był to przejaw paranoi. Jako para bardzo rzucali się w oczy — piękna Kareen i żaba Vorkosigan.
Na dworze nie było tak ciemno, jak się spodziewał. Nie dość, że z okien rezydencji sączyło się jasne światło, to jeszcze blask zewnętrznych reflektorów, rozproszony przez mgłę, oblewał wszystko lekką kolorową poświatą. Wzniesienie pod kamienną balustradą porastały wysokie krzewy i drzewa, tworząc prawdziwy las. W dół prowadziły kręte, wyłożone kamieniami alejki, przy których stały granitowe ławeczki, zachęcając do odpoczynku. Jednak przenikliwy chłód odstraszał gości przed spacerami, więc było dość pusto.
Otoczenie sprawiało wrażenie niezwykle romantycznego, ale co z tego? Dlaczego to w ogóle robię? Po co podsycać głód, którego i tak nie można zaspokoić? Sam widok Kareen sprawiał mu ból. Mimo to przysunął się bliżej. Kręciło mu się w głowie, bardziej od jej zapachu niż od wina i tańca. Jej skóra była rozgrzana po wyczynach na parkiecie; w celowniku snajpera płonęłaby jak pochodnia. Makabryczna myśl. Gdzieś w głębi zakamarków jego mózgu seks i śmierć wydawały się ściśle ze sobą łączyć. Bał się. Niszczę wszystko, czego się dotknę. Nie dotknę jej. Postawił kieliszek na kamiennej poręczy i wepchnął ręce głęboko w kieszenie. Palce lewej dłoni obracały nerwowo maleńkie kwiatki, które tam wcześniej ukrył.
— Lordzie Marku — powiedziała Kareen, pociągnąwszy łyk wina. — Przybywa pan z galaktyki. Gdyby był pan żonaty i zamierzał mieć dzieci, chciałby pan, żeby żona skorzystała z replikatora macicznego czy nie?
— Dlaczego jakaś para miałaby nie korzystać z replikatora? — spytał zaskoczony nagłą zmianą tematu.
— Żeby, na przykład, żona dała mężowi dowód miłości.
— Boże, co za barbarzyństwo! Oczywiście, że nie. Sądzę, że to byłby dowód czegoś wręcz przeciwnego — że on nie kocha żony. — Zamilkł na chwilę. — To pytanie czysto teoretyczne, prawda?
— Tak jakby.
— To znaczy, nie zna pani chyba nikogo, kto serio mógłby się zastanawiać nad takim wyborem? Nie chodzi o pani siostry czy kogoś takiego? — spytał zaniepokojony. I na pewno nie o ciebie? Gdyby tak, to takiemu barbarzyńcy należałoby wsadzić łeb do wiadra z lodem. I potrzymać, dopóki nie przestałby wierzgać.
— Och, żadna z moich sióstr nie wyszła jeszcze za mąż. Chociaż wcale nie z powodu braku propozycji. Ale rodzice zwlekają z decyzją. Taką mają strategię — wyznała.
— Tak?
— Lady Cordelia zachęcała ich, kiedy urodziła się im druga córka. Zaraz po jej przyjeździe na Barrayar nastąpił okres, gdy zaczęli szeroko stosować medycynę galaktyczną, pojawiła się pigułka, dzięki której można było wybrać płeć dziecka. Przez pewien czas wszyscy chcieli mieć chłopców. Dopiero niedawno proporcje się wyrównały. Ale moje siostry i ja urodziłyśmy się w środku posuchy na dziewczynki. Dzisiaj każdy mężczyzna, który w kontrakcie małżeńskim zabroni żonie korzystać z replikatora macicznego, ma kłopoty z ożenkiem. Pośrednicy nawet nie zawracają nim sobie głowy. — Zachichotała. — Lady Cordelia powiedziała mamie, że jeśli wszystko dobrze rozegra, jej wnuki mogą się urodzić z „Vor” przed nazwiskiem.
— Rozumiem. — Mark zamrugał oczami. — Takie ambicje mają pani rodzice?
— Niekoniecznie. — Kareen wzruszyła ramionami. — Ale jeśli poza tym wszyscy są równi, ten mały przedrostek daje każdemu przewagę.
— Dobrze… wiedzieć. — Pomyślał o winie, lecz nie sięgnął po kieliszek.
W drzwiach sali balowej ukazał się Ivan i ujrzawszy ich, pomachał, ale nie zatrzymał się. W dłoni nie trzymał kieliszka, lecz całą butelkę. Zanim zniknął za zakrętem ścieżki, trwożnie obejrzał się przez ramię. Zaglądając kilka minut później przez balustradę, Mark dojrzał jego głowę na prowadzącej w dół alejce.
Pociągnął łyk wina.
— Kareen… czy ja się nadaję?
— Do czego? — Przechyliła z uśmiechem głowę.
— Dla… kobiet. Tylko na mnie spójrz, zupełnie obiektywnie. Naprawdę wyglądam jak żaba. Cały powykręcany, a jeżeli szybko czegoś ze sobą nie zrobię, niedługo będę szerszy niż dłuższy… Na dodatek jestem klonem. — Że nie wspomnę o niewielkich problemach z oddychaniem. Podsumowując wszystkie te drobiazgi, uznał, że logicznym i zupełnie zrozumiałym wyjściem z sytuacji byłoby rzucenie się głową w dół z kamiennej balustrady. Dzięki temu oszczędziłby sobie wielu cierpień.
— Rzeczywiście, to wszystko prawda — przyznała rozsądnie. Do diabla, kobieto, masz z uprzejmości wszystkiemu zaprzeczyć.
— Ale jesteś klonem Milesa. Musisz mieć też jego inteligencję.
— Czy umysł rekompensuje całą resztę? Z punktu widzenia kobiet?
— Pewnie nie wszystkich. Tylko tych rozumniej szych.
— Ty do nich należysz.
— Tak, ale niegrzecznie z mojej strony byłoby o tym mówić. — Przeczesała palcami włosy i rozpromieniła się w uśmiechu.
Jak miał to zinterpretować?
— Może wcale nie mam umysłu Milesa — rzekł ponuro. — Może jacksońscy rzeźbiarze ciał ogłupili mnie, żeby sprawować nade mną kontrolę. To by wyjaśniało wiele zagadek mojego życia. — Znalazł nową niezdrową teorię, którą mógł cierpiętniczo roztrząsać.
Kareen zachichotała.
— Nie sądzę, Marku.
Uśmiechnął się do niej krzywo.
— Tylko bez wymówek i bez litości.
— Teraz mówisz jak Miles.
Z sali balowej wyjrzała jakaś młoda kobieta. Jasna blondynka ubrana w bladoniebieską suknię, atletycznie zbudowana i niemal tak wysoka jak Ivan.
— Kareen! — Pomachała. — Mama woła nas wszystkie.
— Teraz, Delio? — spytała Kareen takim tonem, jakby matka pokrzyżowała jej plany.
— Tak. — Blondynka spojrzała na Marka z niepokojąco żywym zainteresowaniem, lecz zaraz cofnęła się do sali, wzywana przez jakieś obowiązki córki.
Kareen westchnęła, odrywając się od kamiennej konstrukcji, o którą cały czas się opierała, strzepnęła brzeg malinowej sukni, w której zwiewnym materiale zjawiło się maleńkie rozdarcie, a potem uśmiechnęła się na pożegnanie.
— Miło cię było poznać, lordzie Marku.
— Mnie miło było z tobą rozmawiać. I tańczyć. — Mówił szczerze. Gdy znikała w rozświetlonym wnętrzu rezydencji, pomachał jej radośnie, choć wcale nie było mu tak wesoło. Upewniwszy się, że już go nie widzi, przyklęknął i ukradkiem zebrał ostatnie kwiatki, jakie wypadły jej z włosów, po czym włożył je w kieszeń, gdzie dołączyły do poprzednich.
Uśmiechnęła się do mnie. Nie do Milesa. Nie do admirała Naismitha. Do mnie, do Marka. Oto jak wyglądałoby wszystko, gdyby nie został bankrutem w Bharaputrze.
Znalazłszy się wreszcie sam w ciemnościach, tak jak sobie życzył, doszedł do wniosku, że wcale nie ma na to wielkiej ochoty. Postanowił pójść poszukać Ivana, więc wyruszył alejką na dół, w stronę ogrodu. Niestety, ścieżki w kilku miejscach rozwidlały się, prawdopodobnie prowadziły do więcej niż jednego miejsca. Mijał pary siedzące mimo zimna na ławeczkach oraz kilka innych osób, które wyszły z sali, by porozmawiać w ustronnym miejscu lub po prostu dla ochłody. Którą drogą poszedł Ivan? Na pewno nie tędy; ścieżka okazała się ślepym zaułkiem zamkniętym niewielkim okrągłym balkonem. Mark zawrócił.
Ktoś za nim szedł. Wysoki mężczyzna ubrany w czerwonobłękitny mundur. Jego twarz kryła się w cieniu.
— Ivan? — odezwał się niepewnie Mark. Nie sądził, żeby to był on.
— A więc to ty jesteś klaunem Vorkosiganów. — Nie był to głos Ivana. Najwyraźniej człowiek ten chciał go obrazić.
Mark stał nieporuszony.
— Świetnie rozpoznałeś — warknął. — A kim ty jesteś w tym cyrku, tańczącym niedźwiedziem?
— Vorem.
— Rzeczywiście, świadczy o tym niskie czółko. Którym Vorem? — Włoski zjeżyły mu się na karku. Ostatni raz czuł podobne podekscytowanie i mdłości w alejce karawanseraju. Serce zaczęło mu łomotać. Ten jeszcze nie zaczął grozić, poza tym jest sam. Spokojnie.
— Cudzoziemcze, nie masz pojęcia o honorze Vorów — wychrypiał mężczyzna.
— Faktycznie, nie mam najmniejszego pojęcia — przytaknął pogodnie Mark. — Sądzę, że wszyscy jesteście obłąkani.
— Nie jesteś żołnierzem.
— Też się zgadza. Ależ dzisiaj szybkie tempo. Szkolono mnie tylko na samotnego zabójcę. Śmierć pod osłoną ciemności to moja specjalność. — Zaczął liczyć w myślach sekundy.
Mężczyzna, który zaczął się do niego zbliżać, teraz się zawahał.
— Na to wygląda — syknął. — Nie marnowałeś czasu, starając się o tytuł księcia. Mało subtelnie jak na wyszkolonego zabójcę.
— Nie należę do subtelnych ludzi. — Ustawił punkt ciężkości w środku ciała, ale nie ruszał się, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Trzeba blefować dalej.
— Powiem ci jedno, klaunie. — Znów podkreślił obelżywe słowo.
— Jeśli Aral Vorkosigan umrze, nie ty zajmiesz jego miejsce.
— Cóż, to także szczera prawda — mruknął Mark. — Nie rozumiem, dlaczego tak się gorączkujesz i po co mnie nudzisz, Vorze? — Cholera. Ten wie, że Miles nie żyje. Skąd? Może jest kimś ważnym w CesBezie? Ale na kołnierzu nie miał oka Horusa; jego dystynkcje oznaczały chyba przynależność do załogi jakiegoś statku, choć Mark nie potrafił ich dokładnie zidentyfikować. Człowiek w czynnej służbie. — Czemu taki ważny jest dla ciebie jeszcze jeden mały Vor w Vorbarr Sułtanie, utrzymywany przez rodzinę? Widziałem dziś tu całe stado takich trutni, pili na umór.
— Jesteś bardzo pewny siebie.
— Weź pod uwagę, gdzie się znajdujemy — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Tutaj możesz mnie straszyć śmiercią, ale nie spełnisz swoich gróźb. Postawiłbyś CesBez w trudnym położeniu. Nie sądzę, żebyś chciał rozdrażnić Simona Illyana, kimkolwiek jesteś. — Wciąż liczył.
— Nie wiem, jakie wpływy, twoim zdaniem, możesz mieć w CesBezie… — zaczął wściekle mężczyzna.
Nie zdążył jednak dokończyć. Przerwało mu przybycie uśmiechniętego służącego w liberii Rezydencji Cesarskiej, który zjawił się w alejce, niosąc tacę z kieliszkami.
— Coś do picia, panowie? — zaproponował.
Nieznany Vor spiorunował go wzrokiem.
— Nie, dziękuję.
Obrócił się na pięcie i odszedł, roztrącając krzewy, z których spadł deszcz kropelek rosy.
— A ja chętnie — rzekł wesoło Mark. Sługa podsunął mu tacę, kłaniając się lekko. Dla dobra umęczonego żołądka Mark zdecydował się na to samo wino, które pił przez większą część wieczoru. — Osiemdziesiąt pięć sekund. Ależ macie parszywe wyczucie czasu. Mógł mnie trzy razy zabić, a wy przerywacie akurat wtedy, gdy rozmowa staje się ciekawsza. Jak w ogóle namierzacie, w czasie rzeczywistym? Nie możecie mieć przecież na górze tylu ludzi, żeby słuchali każdej rozmowy w budynku. Automatyczne przeszukiwanie na podstawie kluczowych słów?
— Kanapkę, proszę pana? — Służący z kamienną twarzą obrócił tacę i podsunął mu.
— Dziękuję. Kim był ten dumny Vor?
Sługa zerknął w głąb pustej już alejki.
— Kapitan Edwin Vorventa. Jest na przepustce, a jego statek stoi w doku na orbicie.
— Nie jest z CesBezu?
— Nie, milordzie.
— Naprawdę? W takim razie powiedz swojemu szefowi, że chciałbym z nim jak najszybciej porozmawiać.
— Ma pan myśli podczaszego pałacowego, lorda Voraronberga.
Mark wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Tak, oczywiście. Odejdź, mam już dość picia.
— Dobrze, milordzie.
— W każdym razie do rana. Aha, jeszcze jedno. Pewnie nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Ivana Vorpatrila?
Młody człowiek przez chwilę spoglądał ponad balkonem, jak gdyby czegoś słuchał, choć w jego uchu nie było widać mikrosłuchawki.
— Za następnym zakrętem w lewo, niedaleko fontanny, stoi altanka. Powinien pan tam spróbować, milordzie.
— Dziękuję.
Mark ruszył we wskazanym kierunku, brnąc przez chłodną mgłę. W błądzących tu i ówdzie promieniach światła krople wilgoci na rękawie jego munduru lśniły jak chmura ocieniająca drobne srebrzyste rzeczki nici, którymi wyhaftowano godło. Niedługo potem usłyszał plusk wody w fontannie. Obok niej wznosił się niewysoki kamienny budynek, pozbawiony ścian — po prostu łukowy dach na kolumnach.
W tej części ogrodu było tak cicho, że Mark słyszał oddech osoby siedzącej w środku. Jednej osoby; to dobrze, przynajmniej nie nadweręży swej i tak nikłej popularności, przerywając schadzkę jakiejś parze. Oddech brzmiał jednak dziwnie chrapliwie.
— Ivan?
Nastąpiła długa chwila ciszy. Mark zastanawiał się właśnie, czy zawołać jeszcze raz, czy raczej wycofać się na palcach, gdy z altanki dobiegł nieprzyjemny pomruk Ivana:
— Czego chcesz?
— Zastanawiałem się tylko… co porabiasz.
— Nic.
— Chowasz się przed matką?
— … Tak.
— Nie… nie powiem jej, gdzie jesteś.
— Brawo — odparł cierpkim tonem.
— No to… to zobaczenia. — Odwrócił się, by odejść.
— Zaczekaj.
Zatrzymał się zaciekawiony.
— Chcesz się napić? — zaproponował po chwili milczenia Ivan.
— Hm… jasne.
— To chodź.
Mark wsunął się do środka, czekając, aż oczy przywykną do mroku. Na kamiennej ławce siedział cień Ivana. Kuzyn podał mu lśniącą butelkę, a Mark napełnił sobie kieliszek, orientując się poniewczasie, że Ivan nie pije wina, tylko jakąś brandy. Powstały w tak przypadkowy sposób koktajl smakował obrzydliwie. Mark usiadł przy schodkach, opierając się o kamienny filar i stawiając kieliszek obok siebie. Ivan zrezygnował z savoirvivre’u, obywając się bez kieliszka.
— Dasz radę wrócić do samochodu? — spytał z powątpiewaniem w głosie Mark.
— Wcale nie zamierzam. Rano służba pałacowa będzie sprzątać, to mnie odwiezie.
— Aha. — Zaczynał coraz lepiej widzieć w ciemnościach. Dostrzegł błyszczące elementy munduru Ivana i lustrzany odblask wypolerowanych butów. Błysk oczu. I lśniące ślady na jego policzkach.
— Ivan, czy ty… — Mark ugryzł się w język przy słowie „płaczesz” i skończył: — …dobrze się czujesz?
— Postanowiłem porządnie się upić — oświadczył stanowczym tonem Ivan.
— Widzę. Dlaczego?
— Bo nigdy tego nie zrobiłem na Urodzinach Cesarza. To tradycyjne wyzwanie, podobnie jak przelecieć kogoś podczas uroczystości.
— Ludzie robią takie rzeczy?
— Czasami, kiedy ktoś ich sprowokuje.
— Co za radość dla CesBezu.
Ivan parsknął krótkim śmiechem.
— Tak, to też dobry powód.
— A kto ciebie sprowokował?
— Nikt.
Mark miał wrażenie, że prędzej skończą mu się pomysły na pytania, niż Ivanowi zabraknie inwencji w udzielaniu monosylabicznych odpowiedzi. Jednak…
— Miles i ja — powiedział w ciemnościach Ivan — zwykle razem spędzaliśmy to przyjęcie, prawie co roku. Zdziwiłem się… jak bardzo tym razem brakuje mi złośliwych komentarzy politycznych tego gówniarza. Rozśmieszał mnie. — Ivan znów się zaśmiał. Był to płytki i zupełnie wyprany z wesołości odgłos. Urwał raptownie.
— Powiedzieli ci, że znaleźli pustą kriokomorę — rzekł Mark.
— Tak.
— Kiedy?
— Kilka dni temu. Od tej pory ciągle o tym myślę. Niedobrze.
— Rzeczywiście. — Mark zawahał się. Ivan drżał. — Chcesz… wrócić do domu i położyć się? — Bo ja na pewno.
— Nie wdrapałbym się z powrotem na wzgórze. — Ivan wzruszył ramionami.
— Pomogę ci. Zaprowadzę cię za rękę albo podtrzymam.
…Dobra.
Nie bez wysiłku udało mu się dźwignąć Ivana na nogi. Potem zaczął pilotować kuzyna kroczącego niepewnie z powrotem na górę. Mark nie miał pojęcia, jaki miłosierny anioł stróż z CesBezu przekazał stosowną informację, ale na szczycie nie czekała na nich matka Ivana, tylko jego ciotka.
— On, hm… — Mark nie wiedział, co powiedzieć. Ivan rozglądał się zaczerwienionymi oczami.
— Widzę — odrzekła księżna.
— Czy któryś strażnik może odwieźć go do domu? — Ivan zakołysał się niebezpiecznie, a pod Markiem ugięły się nogi. — Chyba lepiej dwóch strażników.
— Tak. — Księżna dotknęła ozdobnej szpilki z komunikatorem wpiętej w jej suknię. — Pym?
Pozbywszy się ciężaru, Mark westchnął z ulgą. Zaraz potem poczuł prawdziwą wdzięczność, ponieważ księżna doszła do wniosku, że na nich też już czas. Kilka minut później Pym przyprowadził samochód księżnej przed wejście i nastał koniec męczarni.
Podczas drogi powrotnej do Domu Vorkosiganów księżna niewiele mówiła. Oparła się wygodnie w fotelu i wyczerpana przymknęła oczy. O nic go nawet nie pytała.
W wyłożonym czarno — białą posadzką holu księżna podała płaszcz służącej i skierowała się w lewo, do biblioteki.
— Przepraszam, Marku. Muszę się skontaktować z CSW.
Wyglądała na potwornie zmęczoną.
— Na pewno daliby pani znać, gdyby zaszła jakaś zmiana w stanie zdrowia księcia.
— Muszę porozmawiać z CSW — powiedziała twardo. Miała podpuchnięte oczy, które zmieniły się w wąskie szczeliny. — Idź spać, Marku.
Nie kłócił się z nią. Powlókł się na górę do swojej sypialni.
Przed drzwiami pokoju przystanął. Był środek nocy. W korytarzu nie dostrzegł nikogo. W uszy wciskała mu się panująca w wielkim domu cisza. Pod wpływem impulsu zawrócił i zszedł do pokoju Milesa. Znów się zatrzymał. W ciągu tygodni spędzonych na Barrayarze nie ośmielił się tu wejść. Nie zapraszano go. Ujął staroświecką klamkę. Drzwi nie były zamknięte.
Wszedł z wahaniem i zapalił światła za pomocą włącznika głosowego. Sypialnia była przestronna, zważywszy na ograniczenia architektoniczne starego domu. Przylegający do niej przedsionek, kiedyś przeznaczony dla osobistych służących, już dawno został przekształcony w łazienkę. Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się niemal ogołocony, pusty i niezamieszkany. Wszystkie graty z dzieciństwa Miles załadował zapewne do jakiejś skrzyni i kazał wynieść na strych, być może kiedy doszedł do wniosku, że już dojrzał. Mark podejrzewał, że strychy Domu Vorkosiganów kryją zdumiewające rzeczy.
Jednak pozostał ślad osobowości właściciela. Mark zaczął chodzić po pokoju z rękami w kieszeniach, jak gdyby zwiedzał muzeum.
Całkiem zrozumiałe, że pozostawiono tu przede wszystkim pamiątki sukcesów. Toteż dyplom ukończenia Cesarskiej Akademii Wojskowej i nominacja oficerska nie wzbudziły zdziwienia Marka, ale zastanawiał się, co ma oznaczać umieszczony tuż obok i oprawiony w ramki stary i zniszczony wojskowy podręcznik meteorologii. Skrzynia pełna trofeów sportowych z młodości też pewnie czekała, by niebawem znaleźć się na strychu. Połowę ściany zajmowała imponująca kolekcja dysków z książkami i holowidów; były tu tysiące tytułów. Ile z nich Miles naprawdę przeczytał? Zaciekawiony zdjął z haka na ścianie ręczną przeglądarkę i spróbował trzy dyski na chybił trafił. Na wszystkich było co najmniej kilka uwag i dopisków na marginesach — ślady przemyśleń Milesa. Mark przerwał przeglądanie.
Jeden przedmiot dobrze znał; sztylet z lakierowaną rękojeścią wykładaną metalem, który Miles odziedziczył po starym generale Piotrze. Ośmielił się wziąć broń, zważył ją w dłoni i sprawdził ostrze. Kiedy w ciągu minionych dwóch lat Miles przestał wozić ten nóż ze sobą i rozsądnie zostawił go w domu? Schował sztylet z powrotem do pochwy i ostrożnie odłożył na półkę.
Na innej ścianie wisiał pełen ironii i czytelny symbol; stara metalowa klamra na nogę skrzyżowana z mieczem Vora, jak w muzeum. Częściowo żart, częściowo wyraz buntu. Jedno i drugie już przebrzmiałe. Matowana, tania fotoreprodukcja strony z prastarej książki została oprawiona w bardzo kosztowne ramki ze srebra. Tekst zawierał jakiś religijny bełkot z czasów przed Skokiem — coś o pielgrzymach, wzgórzu i mieście w chmurach. Mark nie bardzo wiedział, o co w tym chodzi; nigdy nie posądzono Milesa o przesadną religijność. Wyglądało jednak na to, że to dla niego ważne.
Niektóre z tych rzeczy to nie nagrody, pomyślał Mark. To lekcje.
Na stoliku nocnym spoczywał album z holowidami. Mark usiadł, wziął pudełko i uruchomił. Spodziewał się ujrzeć twarz Elli Quinn, ale pierwszy ukazał się wideoportret wysokiego, wyjątkowo brzydkiego mężczyzny o kosym spojrzeniu, który miał na sobie liberię straży przybocznej Vorkosiganów. Sierżant Bothari, ojciec Eleny. Mark przerzucił zawartość albumu. Dalej była Quinn, po niej Bothari — Jesek. Potem oczywiście rodzice. Koń Milesa, Ivan, Gregor; później następowała prawdziwa parada twarzy i sylwetek. Przeglądał coraz szybciej, nie rozpoznając nawet jednej trzeciej z tych osób. Po pięćdziesiątym portrecie dał sobie spokój.
Otarł ze znużeniem twarz. To nie człowiek, to cały tłum ludzi. Owszem. Siedział skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach, opierając łokcie o kolana. Nie, nie jestem Milesem.
Komkonsola Milesa należała do typu bezpiecznych i nie była wcale gorsza od konsoli księcia, która znajdowała się w bibliotece. Mark podszedł bliżej i obejrzał ją; ręce znów wcisnął w kieszenie spodni. Opuszkami palców namacał zgniecione kwiatki Kareen Koudelki.
Wyciągnął je i rozłożył na dłoni. W przypływie rozpaczy rozgniótł delikatne pąki drugą ręką, po czym rozsypał na podłodze. Po niecałej minucie na kolanach pieczołowicie zbierał z dywanu wszystko do najdrobniejszego płatka. Chyba jestem stuknięty. Ukląkł na podłodze i zaczął płakać.
Ale jemu, inaczej niż Ivanowi, przynajmniej nikt nie przeszkodził, za co był niezmiernie wdzięczny. W myślach prosił kuzyna o wybaczenie: przepraszam, przepraszam — choć bardzo wątpił, czy nazajutrz rano Ivan będzie pamiętał cokolwiek z jego nocnego wtargnięcia do altany. Mark opanował w końcu spazmatyczny oddech. Okropnie rozbolała go głowa.
Wszystko przez te dziesięć minut zwłoki tam, na Bharaputrze. Gdyby przybyli dziesięć minut wcześniej, Dendarianie wróciliby do wahadłowca, zanim jeszcze Bharaputranie zdążyliby go zniszczyć, i wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. W jego życiu niezauważalnie upływały tysiące dziesięciominutowych okresów zupełnie bez znaczenia. Ale tamte dziesięć minut wystarczyło, aby z potencjalnego bohatera zmienić go w wiecznego łotra. I nigdy nie będzie miał szansy odzyskać siebie sprzed tamtej chwili. Czy na tym polegał talent dowódcy: rozpoznać owe krytyczne minuty wśród mnóstwa podobnych do siebie chwil, nawet w największym chaosie? Zaryzykować wszystko, aby sięgnąć po złoto? Miles posiadł dar wyczucia czasu w stopniu niemal doskonałym. Właśnie za to ludzie szli za nim ufnie, powierzając mu swoje życie.
Z wyjątkiem tego jednego razu, kiedy wyczucie go zawiodło…
Nie. Miles co sił w płucach krzyczał na wszystkich, by się pospieszyli. Jego wyczucie czasu było bez zarzutu. Tylko ociąganie innych zwolniło tempo marszu.
Mark z trudem podniósł się z podłogi, przemył twarz w łazience, wrócił i zasiadł za konsolą. Pierwszą grupę zabezpieczonych funkcji otworzył czytnik linii papilarnych. Maszynie nie bardzo podobała się dłoń Marka; rozrost kości i spora warstwa tkanki tłuszczowej zaczynały powoli zniekształcać wzór linii. Ale jeszcze niezupełnie, przy czwartej próbie odczyt zadowolił maszynę, która się przed nim otworzyła. Następne funkcje wymagały kodów dostępowych, których nie znał, ale w zupełności wystarczało mu to, co ujrzał na początku: prywatny, a może nawet zastrzeżony kanał komunikacyjny z CesBezem.
Odbiornik CesBezu niemal natychmiast połączył go z operatorem.
— Nazywani się lord Mark Vorkosigan — powiedział pełniącemu służbę nocną kapralowi, którego twarz pojawiła się nad płytą holowidu. — Chcę rozmawiać z Simonem Illyanem. Przypuszczam, że nadal jest w Rezydencji Cesarskiej.
— Czy to pilna sprawa, milordzie? — zapytał kapral.
— Dla mnie tak — burknął Mark.
Kapral połączył go bez względu na to, co sobie pomyślał. Mark musiał jeszcze przekonać dwóch podwładnych i wreszcie zmaterializowała się zmęczona twarz szefa CesBezu.
Mark przełknął ślinę.
— Kapitanie Illyan.
— Tak, lordzie Marku, o co chodzi? — rzekł Illyan ze znużeniem. Dla niego to także była długa noc.
— Miałem dziś wieczorem ciekawą rozmowę z niejakim kapitanem Vorventa.
— Wiem. Wygłaszał pan całkiem czytelne groźby pod jego adresem.
A Mark przypuszczał, że tamtego opiekuna/służącego wysłano, by go chronić… cóż.
— Mam więc pytanie do pana, kapitanie. Czy kapitan Vorventa jest wśród tych, którzy mogą wiedzieć o Milesie?
Illyan przymrużył oczy.
— Nie.
— W każdym razie wie.
— To… bardzo interesujące.
— Wiedza o tym pomoże panu jakoś, kapitanie?
Illyan westchnął.
— Jeszcze jeden powód do zmartwień. W którym miejscu jest przeciek? Będę się musiał dowiedzieć.
— Ale… lepiej wiedzieć niż nie.
— O, tak.
— Czy w zamian mogę pana prosić o przysługę?
— Może. — Illyan wyglądał nadzwyczaj tajemniczo. — Czego ma dotyczyć ta prośba?
— Chcę w to wejść.
— Słucham?
— Chcę brać udział w prowadzonych przez CesBez poszukiwaniach Milesa. Chciałbym zacząć od przejrzenia waszych raportów. Co potem — nie wiem. Wiem tylko, że dłużej nie mogę stać z boku.
Illyan przyglądał mu się podejrzliwie.
— Nie — odparł w końcu. — Nie po to dałem panu swobodę, żeby buszował pan w moich tajnych aktach. Dziękuję bardzo. Dobranoc, lordzie Marku.
— Chwileczkę, kapitanie! Skarżył się pan na braki w personelu. Nie może pan odmawiać ochotnikowi.
— Co więcej może pan zrobić ponad to, co zrobił CesBez? — warknął Illyan.
— Owszem jest coś, czego CesBez nie dokonał, kapitanie. Nie odnalazł Milesa. Mniej nie będę mógł zrobić.
Mark zorientował się, że nie ubrał tego w tak dyplomatyczne słowa, jak powinien. Twarz Illyana pociemniała ze złości.
— Dobranoc, lordzie Marku — powtórzył przez zaciśnięte zęby i gwałtownym ruchem wyłączył widkom.
Mark jak sparaliżowany siedział na krześle Milesa. W domu panowała taka cisza, że najgłośniejszym dźwiękiem, jaki słyszał, był szum jego krwi. Powinien wspomnieć w rozmowie z Illyanem o swoim sprycie, o tym, jak szybko się zorientował; Vorventa zdradził, co wie, lecz Mark żadnym słowem nie zdradził, że wie, że Vorventa wie. Teraz Illyan rozpocznie dochodzenie w sprawie przecieku i zaskoczy tajemniczego informatora. To chyba ma jakąś wartość? Nie jestem taki głupi, jak się wam wydaje.
Ty też nie jesteś taki mądry, jak mi się wydawało, Illyan. Nie jesteś… doskonały. Niepokojące odkrycie. Spodziewał się, że CesBez działa doskonale; na tym przekonaniu opierał się cały jego świat. Miles też miał być doskonały. Książę i księżna. Doskonali i niezniszczalni. Jak gdyby byli z gumy. Tylko jego ból był prawdziwy.
Pomyślał o Ivanie płaczącym w cieniu altany. O księciu umierającym w lesie. Księżna maskowała się lepiej niż pozostali. Musiała. Miała więcej do ukrycia. I Miles, który stworzył sobie drugą osobowość, by móc uciec…
Mark uznał, że cały kłopot polegał na tym, że starał się być Milesem Vorkosiganem zupełnie sam. Nawet Miles nie był Milesem w pojedynkę. Dokooptował sobie całą rzeszę ludzi, którzy go wspierali. Tysiące ludzi. Nic dziwnego, że nigdy mu nie dorównam.
Powoli, z zaciekawieniem, Mark rozpiął tunikę i wydobył z kieszeni kartę, którą dostał od Gregora. Położył ją na pulpicie konsoli, wpatrując się w anonimowy kawałek plastiku, jak gdyby spodziewał się tam znaleźć zakodowaną wiadomość przeznaczoną tylko dla jego oczu. Zdawało mu się, że istotnie znalazł.
Wiedziałeś, wiedziałeś, Gregor, ty łajdaku. Czekałeś tylko, aż sam się domyśle.
Podjąwszy rozpaczliwą decyzję, Mark wsunął kartę w otwór czytnika konsoli.
Tym razem nie odezwał się automat. Od razu pojawił się mężczyzna w cywilnym stroju, ale się nie przedstawił.
— Tak?
— Tu lord Mark Vorkosigan. Powinniście mnie mieć na swojej liście. Chcę rozmawiać z cesarzem Gregorem.
— Teraz, milordzie? — spytał łagodnie człowiek. Jego dłoń powędrowała do klawiszy gdzieś z boku.
— Tak. Teraz. Bardzo proszę.
— Łączę. — Mężczyzna zniknął.
Płyta holowidu pozostała czarna, ale rozległ się melodyjny brzęczyk. Dźwięk trwał dość długo. Mark poczuł ogarniającą go panikę. Co będzie, jeżeli… wtem dźwięk ustał. Potem rozległ się tajemniczy metaliczny grzechot i głos Gregora:
— Tak? — Mówił niewyraźnie. Obrazu nie było.
— To ja. Mark Vorkosigan. Lord Mark.
— Słucham?
— Mówiłeś, panie, żebym się odezwał.
— Tak, ale jest… chwila ciszy — piąta rano, Mark!
— Och. Spałeś, panie? — zaszczebiotał Mark, pochylając się i uderzając lekko czołem w twardy plastik pulpitu. Wyczucie czasu, moje cholerne wyczucie czasu.
— Boże, jakbym słyszał Milesa — mruknął cesarz. Płyta holowidu rozbłysła; Gregor zapalił światło, ukazując się na ekranie. Był w jakiejś sypialni, w której panował półmrok, i miał na sobie tylko luźne czarne spodnie od piżamy. Przyjrzał się uważnie Markowi, jak gdyby chciał się upewnić, że nie rozmawia z duchem. Jednak korpulentna sylwetka, którą ujrzał, zbyt wymownie świadczyła o tym, że to nikt inny tylko Mark. Cesarz nabrał głęboko powietrza, by się rozbudzić, i spojrzał nieco przytomniej.
— Czego ci potrzeba?
Zwięźlej nie można. Gdyby miał udzielić pełnej odpowiedzi, musiałby mówić co najmniej przez sześć godzin.
— Muszę zostać włączony w poszukiwania Milesa prowadzone przez CesBez. Illyan nie chce wyrazić zgody. Możesz uchylić jego decyzję, panie.
Gregor przez minutę siedział w milczeniu, a potem parsknął krótkim śmiechem. Przejechał dłonią zmierzwione włosy.
— Prosiłeś go?
— Tak. Przed chwilą. Odmówił.
— Hm, cóż… jego zadaniem jest zachować ostrożność w moim imieniu. Abym ja zachował zdolność swobodnego podejmowania decyzji.
— A więc proszę, podejmij decyzję, panie. Pozwól mi uczestniczyć w poszukiwaniach!
Gregor przyglądał mu się z namysłem, ocierając twarz.
— Tak… — wycedził po chwili wolno. — Zobaczymy… co będzie.
— Nie miał już zaczerwienionych z rozespania oczu.
— Możesz od razu porozmawiać z Illyanem, panie?
— Cóż to ma być, jakieś zdławione żądanie? Tama pęka?
Wylewam się jak woda… skąd ten cytat? Słowa brzmiały, jakby wypowiedziała je księżna.
— Illyan jeszcze nie śpi. Proszę, panie. I każ mu przekazać potwierdzenie przez tę konsolę, zaczekam.
— Dobrze. — Na ustach Gregora zaigrał szczególny uśmieszek.
— Lordzie Marku.
— Dziękuję, panie. I… dobranoc.
— Chyba dzień dobry. — Gregor się rozłączył.
Mark czekał. Sekundy wlokły się jedna za drugą niemiłosiernie długo. Zaczynał mieć kaca, lecz wciąż odczuwał lekkie upojenie. Najgorszy z możliwych stanów. Zapadł w drzemkę, z której wyrwał go w końcu brzęczyk konsoli. Mark podskoczył na krześle i wdusił przycisk.
— Tak? Kapitanie?
Nad talerzem holowidu ukazała się kamienna twarz Illyana.
— Lordzie Marku. — Niemal niedostrzegalnie skinął głową. — Jeśli przyjedzie pan do kwatery głównej CesBezu na początku dnia pracy, jutro rano, zostanie pan dopuszczony do dokumentów, o których mówiliśmy.
— Dziękuję, panie kapitanie — rzekł szczerze Mark.
— Czyli za dwie i pół godziny — dodał Illyan z mściwą satysfakcją, jak zdawało się Markowi. Illyan także nie spał tej nocy.
— Przyjdę.
Illyan przyjął to do wiadomości drgnieniem powiek i zniknął.
Potępienie za dobre uczynki czy cesarska łaska? Mark zaczął rozmyślać o łaskawości Gregora. Wiedział. Wiedział, zanim ja się dowiedziałem. Lord Mark Vorkosigan był postacią prawdziwą.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Padające poziomo promienie światła o brzasku rozzłociły gęstą, jesienną mgłę, nadając Vorbarr Sułtanie niemal magiczny wygląd. Czworokątny budynek kwatery głównej CesBezu był wielkim betonowym blokiem pozbawionym okien, za to wyposażonym w olbrzymią bramę i drzwi, które z pewnością miały uprzytomnić petentowi, ośmielającemu się do nich zbliżyć, jaki jest mały i nieważny. Mark uznał, że w jego przypadku jest to zupełnie zbędny zabieg.
— Okropna architektura — rzekł do Pyma, który wiózł go samochodem księcia.
— Najbrzydszy budynek w mieście — przytaknął wesoło strażnik. — Projektował go cesarski architekt Szalonego Yuriego, lord Dono Vorrutyer. Wuj późniejszego wiceadmirała. Przed śmiercią Yuriego zdążył wznieść jeszcze pięć sporych budowli, ale potem go powstrzymali. Stadion Miejski prawie dorównuje tej ohydzie, lecz nie było nas nigdy stać, żeby go zrównać z ziemią. I stoi już sześćdziesiąt lat.
— Wygląda, jakby pod nim rozciągały się ogromne lochy. Pomalowane na urzędowy zielony kolor. Jakby rządzili tu lekarze zupełnie wyzbyci etyki.
— Tak było — powiedział Pym. Strażnik uzyskał zgodę od wartowników przy bramie i zwolnił przed stromymi schodami sięgającymi bardzo wysoko.
— Pym… czy te schody nie są trochę za długie?
— Tak. — Strażnik wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Gdyby próbował je pan pokonać za jednym zamachem, dostałby pan skurczu przed dotarciem na górę. — Zatrzymał samochód, by Mark mógł wysiąść. — Ale z tamtej strony, po lewej, znajdzie pan małe drzwi na parterze i korytarz, gdzie jest rura windowa. Wszyscy wchodzą właśnie tamtędy.
— Dziękuję. — Pym otworzył dach i Mark wygramolił się z wozu. — A co się stało z lordem Dono po zakończeniu panowania Yuriego? Mam nadzieję, że został zamordowany przez Ligę Obrony Architektury.
— Nie, wyjechał na wieś, gdzie utrzymywała go córka i zięć. Kiedy umarł, był już zupełnie obłąkany. Na ich ziemi wybudował kilka dziwacznych wież, które teraz można oglądać tylko za opłatę. — Pym pomachał mu na pożegnanie, zamknął dach i odjechał.
Mark skręcił w lewo i podreptał we wskazanym kierunku. Oto więc zjawił się o świcie, rześki… no, może po prostu o świcie. Przedtem wziął długi prysznic, przebrał się w wygodny, ciemny strój cywilny, a potem władował w siebie tyle środków przeciwbólowych i pobudzających, witamin i leków na kaca, by w ten sztuczny sposób poczuć się w miarę normalnie. Czuł jednak, że to sztuczna normalność, ale był zdecydowany wykorzystać swoją szansę i nie dać się zastraszyć Illyanowi.
Przedstawił się wartownikom w holu:
— Jestem lord Mark Vorkosigan, oczekują mnie.
— Nie powiedziałbym — warknął czyjś głos z rury windowej. Wyłonił się stamtąd Illyan we własnej osobie. Wartownicy wyprężyli się, ale szef machnął im ręką w zupełnie niewojskowym geście, by wrócili do postawy „spocznij”. Illyan również wziął prysznic i przebrał się w swój codzienny zielony mundur. Mark podejrzewał, że na śniadanie także zjadł garść tabletek. — Dziękuję, sierżancie, ja się nim zajmę.
— Co za przygnębiające miejsce pracy — zauważył Mark, gdy razem z komendantem CesBezu wznosił się rurą windową.
— Tak — westchnął Illyan. — Raz byłem w siedzibie Federalnej Służby Śledczej na Escobarze. Czterdzieści pięć pięter, samo szkło… nigdy poważniej nie myślałem o emigracji. Dono Vorrutyera należało udusić zaraz po narodzinach. Ale teraz… to wszystko moje. — Illyan potoczył wokół spojrzeniem właściciela, choć minę miał dwuznaczną.
Illyan prowadził go w głąb… tak, Mark był niemal pewien, że budynek ma podziemne lochy. Trzewia CesBezu. Ich kroki odbijały się echem od gołych ścian korytarza, z którego prowadziły drzwi do maleńkich pokoików. Mark zerknął przez uchylone drzwi na wyposażone w super — zabezpieczenia konsole, przy których pracowali mężczyźni w zielonych mundurach. Jeden miał przy swoim stanowisku cały rząd różnokolorowych światełek mrugających nieregularnie. Na końcu korytarza stał wielki automat do kawy. Mark pomyślał, że wcale nieprzypadkowo Illyan wprowadził go do pokoiku numer trzynaście.
— W tej konsoli są wszystkie raporty na temat poszukiwań porucznika Vorkosigana, jakie otrzymałem — rzekł chłodno Illyan. — Jeśli sądzi pan, że poradzi pan sobie lepiej niż moi przeszkoleni analitycy — zapraszam.
— Dziękuję, panie kapitanie. — Mark usiadł na krześle i uruchomił płytę holowidową. — Nie spodziewałem się takiej wspaniałomyślności.
— Nie powinien się pan skarżyć, milordzie — oświadczył chłodno Illyan. Gregor musiał go dziś przed świtem mocno przycisnąć, pomyślał Mark, gdy szef CesBezu z delikatną ironią skinął mu głową. Wrogo nastawiony? Nie, to niesprawiedliwe. Illyan w najmniejszym stopniu nie okazywał mu wrogości, do jakiej miał prawo. To nie tylko posłuszeństwo wobec cesarza, doszedł do wniosku Mark. W sprawie bezpieczeństwa, takiej jak ta, Illyan mógł się przeciwstawić Gregorowi, gdyby naprawdę chciał. Ale powoli poddawał się rozpaczy.
Mark głęboko nabrał powietrza i zaczął przedzierać się przez pliki: czytał, słuchał i oglądał. Illyan nie żartował, mówiąc, że jest tu wszystko na temat poszukiwań. Znajdowały się tu setki raportów tworzonych przez pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu agentów rozsianych w całej sieci czasoprzestrzennej. Niektóre były krótkie, informowały jedynie o negatywnym wyniku poszukiwań. Inne były dłuższe, ale kończyły się tym samym wnioskiem. Wyglądało jednak na to, że ktoś odwiedził przynajmniej raz wszystkie kriocentra w Obszarze Jacksona, na jego stacjach orbitalnych i skokowych, a także w kilku sąsiednich układach. Były tu nawet otrzymane całkiem niedawno raporty z dalekiego Escobaru.
Po pewnym czasie Mark zorientował się, że brakuje jakiegokolwiek streszczenia czy ukończonej analizy. Miał do czynienia wyłącznie z ogromną liczbą surowych danych. Po namyśle doszedł do wniosku, że ogólnie rzecz biorąc, woli tę sytuację.
Czytał, dopóki nie rozbolały go oczy, a żołądek zaczęły rozsadzać ogromne ilości wypitej kawy. Czas zrobić przerwę na obiad, pomyślał. Po chwili do drzwi zapukał wartownik.
— Lordzie Marku, jest pański kierowca — poinformował go uprzejmie.
Do diabła — pora na kolację. Wartownik odprowadził go do wyjścia i przekazał Pymowi. Na dworze panował mrok. Głowa mnie boli.
Mark wrócił do biurowca nazajutrz rano i ponownie zabrał się pracy. I następnego dnia. I jeszcze następnego. Nadchodziły nowe raporty. Właściwie zaczęły nadchodzić szybciej, niż on potrafił je przeczytać. Im intensywniej pracował, tym większe miał zaległości. W połowie piątego dnia uniósł wzrok znad ekranu i pomyślał: to szaleństwo. Illyan próbuje go zasypać dokumentami. Ze stanu niemocy wynikającego z niewiedzy ze zdumiewającą szybkością został przeniesiony w stan niemocy związany z nadmiarem informacji. Muszę jakoś posortować te śmieci, bo nigdy nie wyjdę z tego ohydnego budynku.
— Kłamstwa, kłamstwa, wszystko kłamstwa — mruczał wściekle do konsoli, która zdawała się mrugać i szumieć drwiąco.
Gwałtownym i zdecydowanym ruchem wyłączył maszynę, przerywając ciągły bełkot głosów i nieprzerwany strumień danych. Przez chwilę siedział w ciszy i ciemności, dopóki nie przestało mu dzwonić w uszach.
CesBez nie znalazł Milesa. Nie potrzebował powodzi danych. Nikt nie potrzebował. Potrzebował jednej informacji. Spróbujmy przykroić to na nasze potrzeby.
Na początek parę jasnych założeń. Po pierwsze, Miles jest nadal zamrożony.
Niech CesBez szuka sobie ciała w stanie rozkładu, nieoznakowanego grobu czy dowodu dezintegracji. Takie poszukiwania na nic mu się nie przydadzą, nawet jeśli zostaną zakończone sukcesem. Zwłaszcza jeśli zostaną zakończone sukcesem.
W polu zainteresowania pozostają więc kriokomory, jako stałe urządzenia w kriobankach i urządzenia przenośne. Albo — co mniej prawdopodobne i rzadsze — urządzenia krioreanimacyjne. Logika studziła jednak jego optymizm. Gdyby Miles został szczęśliwie ożywiony przez sprzymierzeńca, na pewno od razu by się zameldował. Nie zrobił tego, wniosek: nadal jest zamrożony. Albo, jeżeli został reanimowany, nie jest jeszcze w stanie funkcjonować. Albo nie znajduje się w rękach sprzymierzeńca. A więc gdzie?
Dendariańską kriokomrę odnaleziono w Hegen Hub. I cóż z tego? Wysłano ją tam po uprzednim opróżnieniu. Zagłębiwszy się w miękkie krzesło i zmrużywszy oczy, Mark zaczął się zastanawiać nad drugim końcem tropu. Czyżby własne obsesje kazały mu wierzyć w to, w co chciał wierzyć? Nie, do diabła z Hegen Hub. Miles nie opuścił planety. Jednym pociągnięciem wyeliminował trzy czwarte zalewających go informacji.
Zatem przyjrzyjmy się tylko raportom z Obszaru Jacksona. Dobrze. Co teraz?
Jak CesBez sprawdzał pozostałe miejsca, do których mogła trafić kriokomora? Które nie miały żadnych znanych związków z Domem Bharaputra? W większości wypadków CesBez po prostu pytał, nie ujawniając swojej tożsamości, lecz proponując w zamian sporą nagrodę. Wszystko działo się co najmniej cztery tygodnie po ataku. Zimny trop. Mnóstwo czasu, by ktoś mógł zadbać o niespodziewanie otrzymaną przesyłkę. Zdążyłby ją ukryć, jeśli chciał. Jeszcze bardziej prawdopodobne było, że CesBez wróci z pustymi rękami stamtąd, gdzie szukał drugi raz, gruntowniej.
Miles musi znajdować się w miejscu, które CesBez już sprawdził, w rękach kogoś, kto ma ukryte motywy, aby się nim interesować.
Setki możliwości.
Muszę znaleźć jakiś związek. Musi istnieć jakiś związek.
CesBez przeprowadził drobiazgową analizę danych uzyskanych z hełmu Norwooda, słowo po słowie. I nic. Ale Norwood przeszedł szkolenie medyczne. I nie wysłał kriokomory swego ukochanego admirała do jakiegoś przypadkowego miejsca. Wysłał ją gdzieś i do kogoś.
Jeśli istnieje piekło, mam nadzieję, że się tam smażysz, Norwood.
Mark westchnął, pochylił się i ponownie włączył konsolę.
Kilka godzin później do pokoiku Marka wstąpił Illyan, zamykając za sobą dźwiękoszczelne drzwi. Na pozór swobodnie oparł się o ścianę i zapytał:
— Jak idzie?
Mark przejechał dłońmi przez włosy.
— Mimo pańskich usilnych starań zasypania mnie informacjami, posuwam się naprzód.
— Doprawdy? I do czego pan doszedł? — Mark zauważył, że Illyan nie wyparł się oskarżenia.
— Jestem głęboko przekonany, że Miles nie opuścił Obszaru Jacksona.
— Jak więc wyjaśni pan fakt znalezienia kriokomory w Hegen Hub?
— Nie wyjaśnię. Zapewne podsunięto nam fałszywy trop.
— Hm — rzekł enigmatycznie Illyan.
— I udało się — dodał okrutnie Mark.
Illyan zacisnął usta.
Dyplomacja, napomniał się w duchu Mark. Bez dyplomacji niczego nie uzyska.
— Panie kapitanie, mam świadomość, że dysponuje pan ograniczonymi środkami. Proszę więc skierować je tam, gdzie są potrzebne. Powinien pan wysłać wszystko, co ma pan pod ręką, do Obszaru Jacksona.
Sardoniczna mina Illyana mówiła wszystko. Ten człowiek kierował CesBezem niemal od trzydziestu lat. Sama dyplomacja na pewno by nie wystarczyła, żeby posłuchał rad Marka, jak ma wykonywać swoją pracę.
— Czego się pan dowiedział na temat kapitana Vorventy? — spróbował z innej beczki Mark.
— Krótkie i niezbyt groźne ogniwo. Jego młodszy brat był adiutantem mojego dowódcy operacji galaktycznych. Ci ludzie nie są nielojalni.
— I co… pan zrobił?
— W sprawie kapitana Edwina nic. Za późno. Informacja o Milesie zaczęła krążyć jako plotka wśród Vorów. Nie do zatuszowania. Młody Vorventa został przeniesiony i zdegradowany. Została po nim paskudna luka w moim dowództwie. Był naprawdę dobry. — Ton Illyana sugerował, że szef CesBezu wcale nie jest wdzięczny Markowi.
— Aha. — Mark zamilkł. — Vorventa podejrzewał, że zrobiłem coś księciu. Czy o tym też krążą plotki?
— Owszem.
Mark się skrzywił.
— Cóż, przynajmniej pan wie, że było inaczej. — Westchnął. Spojrzawszy w kamienną twarz Illyana, poczuł jednak przyprawiający o mdłości niepokój. — Zgadza się?
— Może tak. Może nie.
— Jak to nie? Ma pan przecież raporty medyczne!
— Mhm. Wszystko wskazuje na to, że do pęknięcia w sercu doszło w sposób naturalny. Ale pośrednia przyczyna mogła być sztuczna, jeśli na przykład użyto chirurgicznego ciągnika ręcznego. Późniejsze uszkodzenia serca mogłyby zamaskować ślady takiej interwencji.
Mark zadygotał w bezradnej wściekłości.
— Skomplikowana sztuczka — wykrztusił. — Wyjątkowo precyzyjna. Jak udałoby mi się sprawić, aby książę się nie ruszał i nie zauważył, co robię?
— To rzeczywiście znak zapytania w takim scenariuszu — zgodził się Illyan.
— I co zrobiłem z ciągnikiem ręcznym? Musiałbym też mieć jakiś skaner medyczny. W sumie dwa albo trzy kilo sprzętu.
— Porzucił pan w lesie. Albo w innym miejscu.
— Znalazł pan?
— Nie.
— A szukał?
— Tak.
Mark potarł mocno oczy, zacisnął i rozluźnił szczęki.
— A więc ma pan ludzi, żeby przeczesać kilka kilometrów kwadratowych lasu, szukając ciągnika ręcznego, którego tam nie ma, ale brakuje panu ludzi, żeby ich wysłać do Obszaru Jacksona na poszukiwanie Milesa, który na pewno tam jest. Rozumiem. — Nie. Musi panować nad emocjami, bo inaczej wszystko straci. Chciało mu się wyć. Miał ochotę uderzyć Illyana w twarz.
— Agent galaktyczny to wyszkolony specjalista wyposażony w rzadkie cechy osobowości — rzekł sztywno Illyan. — Poszukiwania znanych przedmiotów mogą prowadzić zwykli żołnierze, których jest znacznie więcej.
— Tak, przepraszam. — Wyrażał skruchę? Cele. Pamiętaj o swoich celach. Pomyślał o księżnej i głęboko odetchnął, aby się uspokoić. Potem jeszcze kilka razy nabrał powietrza.
— Nie byłem o tym przekonany — powiedział Illyan, obserwując jego twarz. — Po prostu miałem wątpliwości.
— Dziękuję i za to — odparł sucho Mark.
Siedział przez całą minutę, starając się zebrać rozbiegane myśli i skupić się na najlepszych argumentach.
— Proszę posłuchać — odezwał się wreszcie. — Marnuje pan swoje środki, a jednym z nich jestem ja. Niech mnie pan wyśle z powrotem do Obszaru Jacksona. Znam tamtejszą sytuację o wiele lepiej niż pańscy agenci. Przeszedłem szkolenie, wprawdzie usiłowano ze mnie zrobić zabójcę, ale jednak czegoś się nauczyłem. Wystarczyło, żebym kilka razy zgubił na Ziemi pańskich szpiegów! Żebym znalazł się tu, gdzie jestem. Znam Obszar Jacksona od podszewki, tam się przecież wychowałem. Nie będzie pan mi nawet musiał płacić! — Wstrzymał w oczekiwaniu oddech, przerażony własną odwagą. Wrócić? Przypomniał sobie strumień krwi. Dać Bharaputranom szansę, by się poprawili i tym razem wybrali właściwy cel?
Chłodna twarz Illyana nawet nie drgnęła.
— Pańskie dotychczasowe osiągnięcia w tajnych operacjach nie są zbyt imponujące, lordzie Marku.
— Nie jestem błyskotliwym dowódcą na polu walki. Nie jestem Milesem i chyba wszyscy już o tym wiedzą. Ilu spośród pańskich agentów dobrze sobie radzi w ogniu walki?
— Jeśli jest pan rzeczywiście tak niedoświadczony, jak się przekonaliśmy, to pański powrót na Jacksona oznaczałby tylko stratę. Przypuśćmy jednak, że jest pan sprytniejszy, niż się spodziewam. A te wszystkie harce to zwykła zasłona dymna. — Illyan potrafił też przemycić obelgi, ostre jak sztylet, które trafiały go prosto między żebra. — Przypuśćmy też, że dotrze pan do Milesa, zanim my to zrobimy. Co wtedy?
— Jak to — co wtedy?
— Jeżeli przekaże nam pan jego ciało, a ono będzie miało temperaturę pokojową, nada się tylko do pochowania, nie do reanimacji, jak nas pan przekona, że w takim stanie je pan odnalazł? A pan odziedziczy jego nazwisko, tytuł, majątek i jego przyszłość. Dla człowieka bez tożsamości kusząca perspektywa. Bardzo kusząca.
Mark ukrył twarz w dłoniach. Siedział załamany, rozczarowany i wściekły.
— Proszę posłuchać — powiedział przez palce. — Niech pan posłucha. Albo jestem człowiekiem, który według pańskiej teorii usiłował dokonać zamachu na Arala Vorkosigana i nie pozostawił żadnego śladu, albo nie. Nie może pan twierdzić, że nie można mnie wysłać, bo brak mi doświadczenia. Albo może pan twierdzić, że nie można mnie wysłać, bo nie jestem wiarygodny. Ale nie może pan wysuwać obu argumentów naraz. Niech się pan zdecyduje!
— Zaczekam na więcej dowodów. — Oczy Illyana przypominały dwa sople lodu.
— Przysięgam — szepnął Mark. — Nadmiar podejrzeń może nam bardziej zmącić w głowach niż nadmiar zaufania. — W jego przypadku tak właśnie było. Mark wyprostował się raptownie. — Niech mi więc pan poda fast — pentę.
Illyan uniósł brwi.
— Hę?
— Niech mi pan poda fast — pentę. Nigdy nie próbowaliście. Niech się pan uwolni od podejrzeń. — Według wszystkich relacji przesłuchania z użyciem tego serum prawdy bywały straszliwie upokarzającym doświadczeniem. Co z tego? Czym jest jeszcze jedno upokorzenie w jego życiu? Dobrze je znał.
— Marzyłem o tym, lordzie Marku — przyznał Illyan. — Ale pański, hm, pierwowzór w bardzo szczególny sposób reaguje na działanie fast — penty, a pan może cierpieć na tę samą przypadłość. To właściwie nie jest alergia, ale środek wywołuje u niego przerażającą hiperaktywność, Miles zaczyna bełkotać, ale niestety, nie zdradza ochoty mówienia prawdy. To na nic.
— To założenie, nie pewność. — Mark chwycił się tej nadziei. — Mój metabolizm znacznie odbiega od metabolizmu Milesa. Nie mógłby pan przynajmniej sprawdzić?
— Owszem — rzekł wolno Illyan. — Mógłbym. — Odsunął się od ściany i wyszedł z pokoiku, mówiąc: — Proszę kontynuować. Zaraz wrócę.
Mark wstał i zaczął nerwowo spacerować po klitce, dwa kroki w jedną, dwa w drugą stronę. Czuł jednocześnie lęk i entuzjazm. Na wspomnienie nieludzkiego chłodu oczu barona Bharaputry zalała go gorąca fala wściekłości. Jeśli chcesz coś znaleźć, szukaj tam, gdzie to straciłeś. On stracił wszystko w Obszarze Jacksona.
Wreszcie zjawił się Illyan.
— Proszę usiąść i podwinąć lewy rękaw.
Mark wykonał polecenie.
— Co to jest?
— Test skórny.
Gdy Illyan przycisnął do wewnętrznej strony przedramienia wąski przylepiec, Mark poczuł lekkie ukłucie. Po chwili Illyan oderwał tester, zerknął na chronometr i oparł się o konsolę, obserwując rękę Marka.
Po minucie zjawiła się na niej różowa kropka. Po dwóch — cała gromada kropek. W ciągu pięciu minut na skórze wykwitła twarda biała pręga otoczona wściekle czerwonymi pasemkami, które biegły od przegubu do łokcia.
Illyan westchnął rozczarowany.
— Lordzie Marku, radzę, żeby w przyszłości jak ognia unikał pan fast — penty.
— To reakcja alergiczna?
— Wyjątkowo silna.
— Cholera. — Mark usiadł i zamyślił się. Potem zaczął się drapać. Opuścił rękaw, zanim zdążył rozdrapać ranę do krwi. — Gdyby na tym miejscu siedział Miles, przeglądał te pliki i przedstawiał panu te same argumenty, słuchałby go pan?
— Porucznik Vorkosigan ma swoim koncie sukcesy, dzięki którym zasługuje na moją uwagę. Wyniki mówią same za siebie. Jak sam pan wielokrotnie podkreślał, nie jest pan Milesem. Nie może pan wysuwać obu argumentów naraz — dodał uszczypliwym tonem. — Niech się pan zdecyduje.
— Po co w ogóle pan mnie tu wpuścił, skoro nic, co zrobię czy powiem, niczego nie zmieni? — wybuchnął Mark.
Illyan wzruszył ramionami.
— Pomijając bezpośredni rozkaz Gregora, przynajmniej wiem, gdzie pan jest i co pan robi.
— Czyli to jest cela, do której dobrowolnie wszedłem. Gdyby mógł mnie pan zamknąć w celi bez konsoli, zapewne byłby pan jeszcze bardziej zadowolony.
— Szczerze mówiąc, tak.
— No właśnie. — Mark z ponurą miną ponownie włączył konsolę, a Illyan opuścił pokoik.
Mark zerwał się z krzesła, przypadł do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. Illyan był już w połowie długości korytarza.
— Mam już własne imię, Illyan! — krzyknął z wściekłością Mark.
Illyan obejrzał się przez famie, unosząc ze zdumienia brwi, ale się nie zatrzymał.
Mark próbował czytać następny raport, lecz słowa zlały się w niezrozumiały bełkot. Był zbyt roztrzęsiony, by skupić się na analizie. W końcu dał za wygraną i wezwał Pyma. Kiedy jechali do Domu Vorkosiganów, jeszcze nie zapadł zmierzch. Mark wpatrywał się w zachód słońca, które migało między budynkami, aż rozbolały go oczy.
Po raz pierwszy w tym tygodniu wrócił z CesBezu w porze kolacji. Zastał księżnę i Elenę Bothari — Jesek przy stole stojącym w ustronnym kącie domu, skąd widać było osłonięty fragment ogrodu pełen jesiennych kwiatów. W nadciągającym zmierzchu rośliny wciąż mieniły się wszystkimi kolorami dzięki reflektorom punktowym. Księżna miała na sobie wytworny zielony żakiet i długą spódnicę — strój dostojnej żony Vora; Bothari — Jesek była ubrana w podobny niebieski kostium, najwyraźniej wypożyczony z garderoby księżnej. Na stole stało nakrycie dla Marka, mimo że od czterech dni nie zjawiał się na wieczornym posiłku. Osobliwie wzruszony wśliznął się na swoje miejsce.
— Jak się dziś czuje książę? _ spytał nieśmiało.
— Bez zmian — westchnęła księżna.
Jak to było w zwyczaju, przed posiłkiem nastąpiła minuta ciszy, podczas której księżna zmawiała cichą modlitwę, a Mark podejrzewał, że zamiast błogosławić chleb, modli się o dzisiejszy dzień. Bothari — Jesek i on czekali uprzejmie, Elena rozmyślała Bóg wie o czym, a Mark analizował w myślach dzisiejszą rozmowę z IIlyanem i wpadał poniewczasie na celniejsze uwagi, których nie wygłosił. Służący przyniósł jedzenie w przykrytych naczyniach, a potem wycofał się dyskretnie, pozostawiając ich samych. Księżna wolała, aby nikt im nie przeszkadzał, jeśli nie była to kolacja z oficjalnymi gośćmi. Jak rodzina, cha, cha.
Istotnie, Elena Bothari — Jesek od początku choroby księcia wspierała księżnę jak córka, towarzysząc jej w częstych wizytach w Cesarskim Szpitalu Wojskowym, załatwiając różne sprawy, służąc jako powierniczka; Mark podejrzewał, że księżna ujawnia więcej swoich osobistych myśli w rozmowach z Bothari — Jesek niż z kimkolwiek innym. Poczuł niewytłumaczalne ukłucie zazdrości. Jako jedyne dziecko ulubionego strażnika Vorkosiganów, Elena Bothari była właściwie ich przybraną córką; nie miała innego domu poza Domem Vorkosiganów, w którym się wychowała. Jeśli zatem on naprawdę miał być bratem Milesa, czy Elenę powinien traktować jak przybraną siostrą? Będzie musiał wspomnieć jej o tym. I przygotować się na unik. Innym razem.
— Komandor Bothari — Jesek — zaczął Mark, przełknąwszy kilka pierwszych kęsów. — Co się dzieje z Dendarianami na Komarze? A może Illyan ciebie również utrzymuje w niewiedzy?
— Lepiej, żeby tego nie robił — odparła Bothari — Jesek. Elena z pewnością miała sojuszników potężniejszych od komendanta CesBezu. — Dokonaliśmy małych przetasowań. Quinn zatrzymała większość naocznych świadków twojego, hm, ataku — miło z jej strony, że nie użyła mocniejszego słowa, na przykład „klęska” — Oddział Zielonych, część oddziałów Pomarańczowych i Niebieskich. Resztę odesłała do floty na „Peregrinie” pod dowództwem mojego zastępcy. Ludzie nie mogli wytrzymać, dusili się na orbicie bez obowiązków i możliwości uzyskania pozwolenia na wyprawę na dół. — Była wyraźnie niezadowolona z powodu tymczasowej utraty dowództwa.
— Czyli „Ariel” nadal jest na Komarze?
— Tak.
— Quinn… a komandor Thorne? Sierżant Taura?
— Wszyscy wciąż czekają.
— Też pewnie nie mogą wytrzymać.
— Tak — przyznała Bothari — Jesek i tak mocno dziabnęła widelcem kawałek mieszanki białkowej, że omal nie wystrzelił z talerza. O, tak. Ona też już traciła cierpliwość.
— Czego się dowiedziałeś w tym tygodniu, Marku? — spytała go księżna.
— Obawiam się, że niczego, o czym pani by nie wiedziała. Illyan nie składa pani raportów?
— Owszem, ale ze względu na rozwój wypadków zdążyłam jedynie rzucić okiem na streszczenia napisane przez jego analityków. W każdym razie chciałabym usłyszeć tylko jedną wiadomość.
Zgadza się. Zachęcony tym Mark zaczął szczegółowo relacjonować swoje badania, wspominając o eliminacji danych i teorii, która wydawała mu się coraz bardziej prawdopodobna.
— Widzę, że byłeś bardzo skrupulatny — zauważyła.
Wzruszył ramionami.
— Wiem teraz mniej więcej to, co CesBez, jeżeli Illyan był wobec mnie szczery. Skoro jednak CesBez naprawdę nie wie, gdzie jest Miles, to wszystko na nic. Mógłbym przysiąc…
— Tak? — powiedziała księżna.
— Mógłbym przysiąc, że Miles nadal jest w Obszarze Jacksona. Nie potrafię jednak skłonić Illyana, żeby poważnie wziął tę możliwość pod uwagę. Myśli o wszystkich, wbił sobie do głowy Cetagandan.
— Są poważne przyczyny historyczne — powiedziała księżna. — I obawiam się, że nie tylko historyczne, choć jestem pewna, że Illyan przezornie nie wtajemniczał cię w kłopoty CesBezu niezwiązane bezpośrednio z Milesem. Twierdzenie, że miał kiepski miesiąc, stanowiłoby eufemizm. — Zamilkła z wahaniem na dłuższą chwilę. — Marku… jesteś w końcu klonem — bliźniakiem Milesa. Człowiek nie może mieć bliższej osoby. Mówisz o swoim przekonaniu z jakąś pasją. Jak gdybyś miał pewność. Sądzisz… że naprawdę wiesz? Na pewnym poziomie świadomości?
— Pyta pani o łączność o charakterze parapsychicznym? — Co za okropny pomysł.
Skinęła głową, rumieniąc się lekko. Skonsternowana Bothari — Jesek posłała mu dziwnie błagalne spojrzenie, Nie waż się mieszać jej w myślach, ty…!
Oto prawdziwy rozmiar jej rozpaczy.
— Przykro mi. Nie mam zdolności parapsychicznych. Co najwyżej mam kilka cech psychopatycznych. — Bothari — Jesek się rozluźniła. Mark spochmurniał, lecz po chwili twarz mu pojaśniała. — Ale nie zaszkodziłoby dać do zrozumienia Illyanowi, że tak pani myśli.
— Illyan to zdeklarowany racjonalista. — Księżna uśmiechnęła się ze smutkiem.
— Moja pasja wynika z rozczarowania. Nikt nie pozwala mi niczego zrobić.
— A co chciałbyś zrobić?
Chcę uciec na Kolonię Beta. Księżna pewnie by mu w tym pomogła.
…Nie, już nigdy więcej nie będę uciekał.
Głęboko nabrał powietrza, zbierając w sobie resztki odwagi.
— Chcę wrócić do Obszaru Jacksona i poszukać go. Poradziłbym sobie równie dobrze jak inni agenci Illyana, na pewno! Podsunąłem mu ten pomysł. Nie zgodził się. Gdyby mógł, zamknąłby mnie w dobrze strzeżonej celi.
— W takich dniach biedny Simon byłby gotów zaprzedać własną duszę, żeby na chwilę świat odzyskał spokój — przyznała księżna. — Jego uwaga nie jest teraz rozproszona, tylko rozszczepiona na wiele spraw. Trochę mu współczuję.
— Ja nie. Nie zapytałbym nawet Simona Illyana o godzinę. On też by mi jej nie podał. — Mark się zamyślił. — Gregor przekazałby mi kilka niejasnych wskazówek, gdzie mam szukać chronometru. Pani… — ciągnął metaforę, nie panując już nad nią — dałaby mi zegar.
— Gdybym miała, synu, dałabym ci fabrykę zegarów. — Księżna westchnęła.
Mark przeżuł kęs, połknął i uniósł głowę.
— Naprawdę?
— Na… — zaczęła, lecz zaraz przezornie zamilkła. — Co naprawdę?
— Czy lord Mark jest wolnym człowiekiem? Nie popełniłem żadnej zbrodni w Cesarstwie Barrayaru, prawda? Prawo nie zabrania głupoty. Nie jestem aresztowany.
— Nie…
— Sam mogę polecieć do Obszaru Jacksona! Chrzanić Illyana i jego cenny stan osobowy. Gdybym… — och, zapomniał o drobiazgu, i jego entuzjazm nieznacznie opadł. — Gdybym miał za co. — Entuzjazm zniknął bez śladu. Wiedział przecież, że jego cały majątek wynosi siedemnaście marek imperialnych, które zostały z dwudziestu pięciu, jakie dostał w tym tygodniu od księżnej na drobne wydatki. Pieniądze tkwiły w kieszeni spodni.
Księżna odsunęła talerz i się wyprostowała. Na jej twarzy odmalowało się zmęczenie.
— Nie sądzę, żeby to był bezpieczny pomysł. Skoro już wspomnieliśmy o głupocie…
— Po tym, co zrobiłeś, Bharaputra wydał zapewne polecenie egzekucji — pospieszyła z pomocą Bothari — Jesek.
— Nie mnie chce zabić, tylko admirała Naismitha — poprawił ją Mark. — Poza tym nie wróciłbym na Bharaputrę. — Był wprawdzie skłonny przyznać rację księżnej, lecz nadal czuł na czole parzące dotknięcie palca barona Bharaputry. Utkwił w niej pełne napięcia spojrzenie. — Pani…
— Serio prosisz mnie o sfinansowanie wyprawy, w której zaryzykujesz życie? — zapytała.
— Wcale go nie zaryzykuję, chcę je ocalić! Nie potrafię tak dalej… — Nieokreślony gest miał wskazywać Dom Vorkosiganów, planetę i jego sytuację. — Tutaj nie mogę odzyskać równowagi, wszystko jest nie tak.
— Równowaga przyjdzie z czasem. Jest po prostu za wcześnie — powiedziała z przekonaniem. — Wciąż jesteś tu nowicjuszem.
— Muszę wrócić. Muszę spróbować naprawić to, co zepsułem. Jeśli potrafię.
— A co zrobisz, jeżeli się okaże, że nie potrafisz? — spytała chłodno Bothari — Jesek. — Po obiecującym początku wycofasz się?
Czy ta kobieta czytała w jego myślach? Mark zgarbił się pod ciężarem jej pogardy i własnego zwątpienia.
— Nie… — zaczął — nie… — nie wiem. Nie potrafił dokończyć tego zdania głośno.
Księżna splotła długie palce.
— Nie wątpię w twój zapał — rzekła, nie spuszczając z niego oczu.
Do diabła, jej zaufanie mogło skruszyć jego zapal skuteczniej niż podejrzliwość Illyana. Mark skulił się na krześle.
— Ale… jesteś moją drugą szansą. Nową nadzieją, zupełnie nieoczekiwaną. Nigdy nie sądziłam, że będę miała drugie dziecko tu, na Barrayarze. Obszar Jacksona zabrał mi Milesa, a teraz ty chcesz tam lecieć? Ty też?
— Pani — powiedział zrozpaczony. — Matko… nie mogę być pani nagrodą pocieszenia.
Księżna skrzyżowała ramiona, opierając podbródek na stulonej dłoni. Jej oczy były szare jak morze zimą.
— Pani lepiej od innych powinna zrozumieć — ciągnął błagalnie Mark — jak ważna może być druga szansa.
Odsunęła krzesło i wstała.
— Muszę się nad tym zastanowić. — Wyszła z maleńkiej jadalni. Mark z niepokojeni zauważył, że na talerzu zostawiła prawie połowę dania.
Bothari — Jesek również się podniosła.
— Świetna robota — warknęła.
Przepraszam, przepraszam…
Mark został przy stole sam. I odruchowo, na wpół świadomie, zaczął jeść, aż dostał mdłości. Potem rurą windową wjechał na swoje piętro, wtoczył się do sypialni i położył. Miał nadzieję, że zaśnie, ale skończyło się na nadziei.
Upłynęła chyba cała wieczność, zanim dokuczliwy ból głowy i żołądka zaczęły mu powoli przechodzić. Nagle rozległo się pukanie do drzwi pokoju. Mark uniósł głowę ze zduszonym jękiem:
— Kto tam?
— Elena.
Włączył światło i usiadł, opierając się o ozdobione reliefem wezgłowie, wepchnąwszy wcześniej pod kręgosłup poduszkę, by nie gniotły go wyrzeźbione w orzechowym drewnie liście akantu. Nie miał ochoty na rozmowę z Bothari — Jesek. Ani z żadną inną istotą ludzką. Poprawił koszulę, by leżała na nim jak najluźniej.
— Wejdź — mruknął.
Wsunęła się ostrożnie, przystając tuż za drzwiami. Na jej przybladłej twarzy malowała się powaga.
— Cześć. Dobrze się czujesz?
— Nie — przyznał.
— Przyszłam przeprosić — powiedziała.
— Ty? Przeprosić mnie? Za co?
— Księżna mi powiedziała… o tym, co się z tobą działo. Przepraszam, nic nie rozumiałam.
A więc znów dokonano na nim wiwisekcji, tym razem in absentia. Odgadł to z lęku, jaki malował się w twarzy Eleny; patrzyła na niego, jak gdyby jego rozdęty brzuch został otwarty lancetem chirurga i przygotowany do drobiazgowej operacji.
— Niech to diabli… co tym razem mówiła? — Starał się siedzieć prosto.
— Miles unikał rozmów na ten temat. Ale nie rozumiałam, jak było naprawdę. Księżna opowiedziała mi ze szczegółami. O tym, co ci robił Galen. O gwałcie z paralizatorem i… zaburzeniach diety. — Starając się nie patrzeć na jego ciało, utkwiła oczy w jego twarzy. Domyślił się, że wie aż za dużo. Musiały rozmawiać z księżną co najmniej przez dwie godziny. — A wszystko zaplanowano z taką premedytacją. To było najokrutniejsze.
— Nie jestem pewien, czy tamten incydent z paralizatorem rzeczywiście przeprowadzono z pełną premedytacją — rzekł niepewnie Mark. — Galen zachowywał się wtedy, jakby zupełnie oszalał. Nikt nie potrafi tak dobrze zagrać. Może zaczęło się z premedytacją, a później wymknęło spod kontroli. — Nagle wybuchnął bezradną wściekłością. — Do diabła! — Elena podskoczyła. — Nie miała prawa rozmawiać z tobą o mnie! Ani z nikim innym! Kim ja niby jestem, największą atrakcją w mieście?
— Nie, nie. — Elena Bothari — Jesek rozłożyła ręce w obronnym geście. — Musisz zrozumieć. Powiedziałam jej o Maree, tamtej blondynceklonie, z którą cię znaleziono. O tym, co moim zdaniem z nią robiłeś. Oskarżyłam cię przed księżną.
Znieruchomiał, oblewając się rumieńcem wstydu i konsternacji.
— Nie zdawałem sobie sprawy, że nie powiedziałaś jej od razu. — Czyżby kruche porozumienie z księżną, które, jak sądził, udało mu się stworzyć, teraz miało lec w gruzach?
— Tak bardzo chciała w tobie zobaczyć drugiego syna, że nie miałam serca. Ale dziś tak się na ciebie wściekłam, że wszystko z siebie wyrzuciłam.
— I co się stało?
Bothari — Jesek pokręciła zdumiona głową.
— To Betanka. Jest dziwna. Myślami zawsze jest tam, gdzie się jej w ogóle nie spodziewasz. Nie była ani trochę zaskoczona. Potem mi wszystko wytłumaczyła — czułam się, jakby mi ktoś wywrócił mózg na lewą stronę i porządnie wyprał.
Mark omal nie parsknął śmiechem.
— Rzeczywiście, brzmi jak opis typowej rozmowy z księżną. — Strach powoli mijał. A więc mną nie gardzi…?
— Myliłam się co do ciebie — oświadczyła stanowczo Bothari — Jesek.
Rozdrażniony machnął ręką.
— Miło wiedzieć, że mam takiego obrońcę, ale wcale się nie myliłaś. Naprawdę chciałem wtedy zrobić to, co sobie pomyślałaś. I zrobiłbym, gdybym mógł — dodał z goryczą. — Nie powstrzymały mnie pobudki moralne, lecz odruch warunkowy towarzyszący podnieceniu.
— Nie mam na myśli faktów. Ale kiedy tłumaczyłam sobie twoje zachowanie, kierowałam się przede wszystkim własnym gniewem. Nie miałam pojęcia, że w dużym stopniu wynikało z tortur, jakim cię systematycznie poddawano. Nie wiedziałam, że tak dzielnie stawiałeś opór. Na twoim miejscu wpadłabym chyba w katatonię.
— Nie zawsze było tak źle — odrzekł, czując się trochę nieswojo.
— Musisz jednak zrozumieć — powtórzyła z uporem — co się działo ze mną. I wiedzieć o moim ojcu.
— Hę? — Poczuł się, jak gdyby ktoś gwałtownym ruchem odwrócił mu głowę w lewo. — Wiem, co mój ojciec ma z tym wspólnego, ale twój?
Wolnym krokiem przemierzyła pokój. Wyraźnie przygotowywała się do powiedzenia czegoś ważnego. Kiedy się odezwała, zaczęła wyrzucać słowa z nadzwyczajną prędkością.
— Ojciec zgwałcił moją matkę. Potem ja się urodziłam, podczas inwazji Barrayaru na Escobar. Wiem o tym od kilku lat. Jestem przez to przewrażliwiona na punkcie tych spraw. Nie znoszę tego — zacisnęła pięści — ale to we mnie siedzi. Nie ucieknę przed tym. Dlatego nie potrafiłam zobaczyć cię takiego, jaki jesteś. Wy daje mi się, jakbym przez ostatnie dziesięć tygodni widziała cię przez mgłę, którą rozproszyła dopiero księżna. — Istotnie, jej oczy już nie spoglądały na niego tak lodowato jak dotychczas. — Książę też bardzo mi pomógł.
— Aha. — Co miał powiedzieć? A więc nie tylko o nim rozmawiały przez dwie godziny. Wszystko wskazywało na to, że opowieść Eleny jest dłuższa, ale on na pewno nie zamierzał zadawać jej pytań. Ten jeden raz nie musiał przepraszać. — Nie jest mi przykro… że jesteś. Bez względu na to, skąd się wzięłaś na tym świecie.
Uśmiechnęła się krzywo.
— Mnie właściwie też nie jest przykro.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Wściekłość z powodu naruszenia jego prywatności ustąpiła miejsca beztrosce, która go zdumiała. Pozbywając się ciężaru swych tajemnic, poczuł ogromną ulgę. Strach nie wydawał się już tak straszny, jak gdyby ujawnienie go naprawdę pozwoliło zmniejszyć dręczące go lęki. Przysięgam, że jeśli opowiem o tym jeszcze czterem osobom, będę zupełnie wolny.
Wstał z łóżka, wziął Elenę Bothari — Jesek za rękę, zaprowadził ją do drewnianego krzesła, które stało pod oknem, wspiął się na krzesło i pocałował ją.
— Dziękuję!
Wyglądała na zaskoczoną.
— Za co? — spytała takim tonem, jakby za moment miała się roześmiać. Uwolniła dłoń z jego uścisku.
— Za to, że jesteś. Że pozwalasz mi żyć. Nie wiem. — Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu, lecz po chwili zakręciło mu się w głowie. Ostrożnie zszedł z krzesła i usiadł.
Spojrzała na niego, przygryzając wargę.
— Dlaczego to sobie robisz?
Nie musiał udawać, że nie wie, co oznacza owo „to”. Fizyczny dowód jego obżarstwa był aż nadto widoczny. Mark miał wrażenie, że jest ogromny. Przesunął dłonią po spoconej twarzy.
— Nie wiem. Wydaje mi się, że połowa tego, co nazywamy szaleństwem, to po prostu irytująca dla otoczenia strategia, za pomocą której jakiś biedak usiłuje dać sobie radę z własnym cierpieniem.
— Jak możesz pokonać cierpienie, przysparzając sobie nowych cierpień? — zapytała ze smutkiem.
Uśmiechnął się słabo, wbijając wzrok w podłogę.
— To na swój sposób fascynujące. Przestajesz myśleć o rzeczywistości. Pomyśl o tym, jak ogranicza twoją uwagę na przykład ból zęba.
Pokręciła głową.
— Dzięki, wolę nie próbować.
— Galen starał się tylko zepsuć moje stosunki z ojcem. — Westchnął. — Ale udało mu się zepsuć moje stosunki z całym światem. Wiedział, że nie utrzyma nade mną bezpośredniej kontroli, kiedy umieści mnie na Barrayarze, musiał więc wpoić mi trwalsze motywy. — Ciszej dodał: — Ale pomysł zwrócił się przeciw niemu. Bo w pewnym sensie Galen też był moim ojcem. Przybranym. Pierwszym, jakiego miałem. — Książę zdawał sobie z tego sprawę. — Kiedy Komarrczycy zabrali mnie z Obszaru Jacksona, pragnąłem tożsamości. Przypominałem pewnie jakieś pisklę, które tuli się do konewki, bo to pierwsza rzecz rozmiarami przypominająca jego rodzica, jaką widzi.
— Masz zadziwiający talent do analizowania informacji — zauważył Elena BothariJesek. — Zwróciłam na to uwagę jeszcze na Jacksonie.
— Ja? — Zdumiony zamrugał oczami. — Oczywiście, że nie! — To na pewno nie talent, inaczej miałby lepsze wyniki. Jednak mimo rozczarowania, w minionym tygodniu w swojej klitce w siedzibie CesBezu odczuwał pewnego rodzaju zadowolenie. Cisza jak w celi mnicha i wyzwanie w postaci mnóstwa danych… pod pewnym względem przypominało mu to chwile spędzone z wirtualnymi programami edukacyjnymi w dzieciństwie w żłobku klonów. W dawnych czasach, gdy nikt go nie krzywdził.
— Księżna też tak uważa. Chce się z tobą widzieć.
— Co, teraz?
— Przysłała mnie po ciebie. Ale najpierw musiałam ci to powiedzieć. Zanim będzie za późno i stracę okazję. Albo odwagę.
— Dobrze. Niech się tylko trochę ogarnę.
Ucieszył się w duchu, że do kolacji nie podano wina. Poszedł do łazienki, przemył twarz lodowatą wodą, wmusił w siebie kilka tabletek przeciwbólowych i przyczesał włosy. Potem narzucił na ciemną koszulę jedną ze swoich kamizel w stylu wiejskim i wyszedł za Eleną na korytarz.
Bothari — Jesek zaprowadziła go do gabinetu księżnej, cichego i skromnie urządzonego pomieszczenia, którego okna wychodziły na ogród. Pokój przylegał do sypialni — jej i jej męża. Mark zajrzał do ciemnego wnętrza, do którego prowadził położony o schodek niżej łukowy korytarz. Nieobecność księcia wydawała się niemal namacalna.
Księżna siedziała przy konsoli; nie dobrze zabezpieczonym modelu rządowym jak ten w bibliotece, ale drogim typie komercyjnym. Rama holowidu z czarnego drewna była inkrustowana kwiatami z muszelek, a ekran ukazywał udręczoną twarz jakiegoś mężczyzny. Księżna mówiła do niego ostrym tonem:
— Wobec tego proszę się dowiedzieć, jakie są ustalenia! Tak, dziś wieczorem. A potem proszę mi przekazać. Dziękuję. — Wyłączyła konsolę i odwróciła się do Marka i Eleny.
— Sprawdza pani możliwość kupna biletu do Obszaru Jacksona? — zapytał drżącym głosem, mając mimo wszystko nadzieję.
— Nie.
— Aha. — Oczywiście, że nie. Jak mogła go puścić? Ale głupiec ze mnie. Bez sensu było przypuszczać…
— Sprawdzałam możliwości zdobycia dla ciebie statku. Jeśli chcesz lecieć, musisz mieć więcej niezależności i mobilności, niż może ci zapewnić połączenie komercyjne.
— Kupić statek? — rzekł oszołomiony. A jemu się wydawało, że tamta uwaga o fabryce zegarów to był tylko żart. — Czy to nie zbyt kosztowne?
— Najlepiej byłoby wynająć, ale jeśli trzeba, kupimy. Jest kilka okazji, na orbicie Barrayaru i Komarru.
— Ale jak? — Przypuszczał, że nawet dla Vorkosiganów kupno statku skokowego jest sporym wydatkiem.
— Mogę coś zastawić — powiedziała wymijająco księżna, rozglądając się wokół siebie.
— Odkąd nadeszła moda na syntetyki, nie może już pani oddać w zastaw rodzinnych klejnotów. — Podążył za jej spojrzeniem. — Chyba nie Dom Vorkosiganów!
— Nie. Podlega prawu majoratu. Z Rezydencją Okręgową w Hassadarze są jakieś problemy. Ale wystarczy moje słowo, aby dać w zastaw Vorkosigan Surleau.
Serce świata księcia, cholera…
— Wszystkie historyczne domy są bardzo piękne i cenne — poskarżyła się, unosząc brwi na widok jego zaniepokojonej miny — ale muzeum trudno zamienić na gotówkę. W każdym razie finanse to moje zmartwienie. Ty masz własne troski.
— Załoga? — Było to pierwsze słowo, jakie przeszło mu przez myśl, i od razu zostało wypowiedziane.
— Na pokładzie statku będą co najmniej pilot skokowy i mechanik. Co do reszty, cóż, na orbicie Komarru obija się spora grupa Dendarian. Sądzę, że uda ci się znaleźć jakiegoś ochotnika lub dwóch. Jest chyba oczywiste, że nie mogą wprowadzić „Ariela” w lokalną przestrzeń Jacksona.
— Quinnie na pewno nie może już sobie znaleźć miejsca — powiedziała Bothari — Jesek. — Nawet Illyan jej dłużej nie zatrzyma, jeżeli CesBez w najbliższym czasie czegoś nie znajdzie.
— A mnie Illyan nie będzie próbował zatrzymać? — zapytał niespokojnie Mark.
— Gdyby nie Aral, sama bym poleciała — oświadczyła księżna. — I na pewno Illyan by mnie nie powstrzymał. Wystąpisz w roli mojego pełnomocnika. Ja zajmę się CesBezem.
Mark nie wątpił, że tak się stanie.
— Dendarianie, o których myślę, mają silne motywy, ale wątpię, czy zechcą słuchać moich rozkazów. Kto będzie dowodził tą prywatną wyprawą?
— Tu działa złota zasada, chłopcze. Ten, kto ma złoto, ustala zasady. Statek będzie twój. Sam dobierzesz sobie towarzyszy. Jeżeli zechcą się przyłączyć, będą musieli przystać na współpracę.
— To się może skończyć po pierwszym skoku. Potem Quinn zamknie mnie w schowku.
Księżna wbrew własnej woli parsknęła krótkim śmiechem.
— Hm. To rzeczywiście kłopot. — Odchyliła się na krześle, składając dłonie zetknięte czubkami palców. Przez minutę miała zamknięte oczy, a kiedy je otworzyła, powiedziała:
— Eleno, złożysz przysięgę lordowi Vorkosiganowi? — Palce jej prawej dłoni wskazały Marka.
— Przysięgałam już lordowi Vorkosiganowi — odrzekła sztywno Elena, mając na myśli Milesa.
Szare oczy przypominały teraz dwa krzemienie.
— Śmierć uwalnia od wszelkich ślubów. — Oczy błysnęły. — System Vorów nigdy nie reagował odpowiednio szybko na nowe technologie galaktyczne. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wydano orzeczenie w sprawie słownej przysięgi w sytuacji, gdy jedna ze stron przebywa w kriostacie. Przecież słowo nie jest oddechem, skoro ktoś nie oddycha. Musimy ustanowić precedens.
Elena podeszła do okna i zapatrzyła się w pustkę. Światła w pokoju nie pozwalały dostrzec niczego za ciemną szybą. Wreszcie zdecydowanym ruchem obróciła się na pięcie, uklękła przed Markiem i uniosła złączone dłonie. Mark odruchowo ujął je w swoje ręce.
— Milordzie — powiedziała — przyrzekam ci posłuszeństwo wasalne.
— Hm… — odparł Mark. — Hm… to mi chyba nie wystarczy. Spróbuj tak: „Ja, Elena Bothari — Jesek, oświadczam, że jestem wolną kobietą okręgu Vorkosigan. Przyrzekam służyć lordowi Markowi Piotrowi Vorkosiganowi jako prosty strażnik przyboczny — strażniczka? — i uznaję w nim swego seniora, dopóki on sam lub śmierć nie zwolnią mnie z tej przysięgi”.
Bothari — Jesek wpatrywała się w niego ze zgrozą. Nie musiała zadzierać głowy zbyt wysoko.
— Nie zrobisz tego!
— Cóż — odezwała się księżna z ożywieniem obserwująca całą scenkę. — Nie istnieje prawo, według którego następca księcia nie mógłby wziąć do swej straży przybocznej kobiety. Po prostu nikt nigdy tego nie zrobił. Tradycja.
Elena i księżna wymieniły długie spojrzenie. Z wahaniem, jak na wpół zahipnotyzowana, Bothari — Jesek powtórzyła formułę przysięgi. Mark powiedział:
— Ja, lord Mark Piotr Vorkosigan, vassal secundus cesarza Gregora Vorbarry, przyjmuję twoją przysięgę i przyrzekam ci ochronę seniora; poświadczam to słowem Vorkosigana. — Zamilkł na chwilę. — Właściwie — rzekł, zwracając się do księżnej — nie złożyłem też jeszcze hołdu Gregorowi. Czy to może unieważnić tę przysięgę?
— Drobiazg. — Księżna machnęła ręką. — Szczegóły uzupełni się później.
Bothari — Jesek wstała. Spojrzała na niego jak kobieta, która zbudziła się z ciężkim kacem i nieznanym mężczyzną u boku. Potarła dłonie w miejscu, gdzie Mark dotknął jej skóry.
Władza. Ile władzy Vorów dała mu ta mała farsa? Tyle, na ile pozwoli mu BothariJesek, uznał Mark, przyglądając się jej atletycznej sylwetce i przenikliwemu spojrzeniu. Na pewno nie grozi mu niebezpieczeństwo, że Elena pozwoli mu nadużyć swej pozycji. Wyraz niepewności na jej twarzy ustąpił miejsca tłumionemu zadowoleniu, co radowało oko Marka. Tak. To był właściwy ruch. Bez wątpienia ucieszył księżnę, która otwarcie uśmiechała się do swego syna — wywrotowca.
— Zatem jak szybko możemy przystąpić do dzieła? — zapytała księżna. — Kiedy możecie być gotowi do drogi?
— Natychmiast — odparła Bothari — Jesek.
— Na pani rozkaz — powiedział Mark. — Czuję… to nie ma nic wspólnego z parapsychologią ani podświadomym niepokojem. Po prostu logika podpowiada mi, że możemy mieć niewiele czasu.
— Jak to? — zdziwiła się Elena. — Nie ma nic bardziej niezmiennego niż człowiek w kriostacie. Wszyscy szalejemy z niepewności, ale to już nasz kłopot. Miles może mieć znacznie więcej czasu niż my.
Mark pokręcił głową.
— Gdyby Miles dostał się w ręce przyjaciół czy nawet kogoś neutralnego, powinni się już do tej pory odezwać, jeśli słyszeli pogłoski o nagrodzie. Gdyby jednak… ktoś chciał go reanimować, musiałby go najpierw przygotować. Doskonale wiemy, jak długo trzeba czekać na organy do przeszczepu.
Księżna skinęła głową.
— Gdziekolwiek Miles jest, jeśli przystąpili do tego krótko po odnalezieniu ciała, mogą być już prawie gotowi do reanimacji.
— Mogą to spaprać — powiedziała księżna. — Mogą być nieostrożni. — Zabębniła palcami o piękną inkrustację z muszli.
— Nie rozumiem — zaprotestowała Elena. — Po co wróg miałby go w ogóle ożywiać? Co może być gorszego od śmierci?
— Nie wiem — westchnął Mark. Ale jeśli jest coś takiego, Jacksończycy na pewno to zorganizują.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Ból przyszedł z oddechem.
Leżał w łóżku szpitalnym. Wiedział o tym, zanim jeszcze otworzył oczy, domyślił się po braku wygód, chłodzie i zapachu. Chyba miał rację. Otoczenie dość znajome i mało przyjemne. Gdy usiłował zamrugać oczami, zorientował się, że powieki skleja mu jakaś substancja. Pachnąca i półprzeźroczysta lepka substancja medyczna. Jak gdyby chciał popatrzeć przez zatłuszczoną szybę. Kiedy zamrugał jeszcze raz, udało mu się uzyskać lepszą ostrość, lecz zaraz musiał złapać oddech, ponieważ ten wysiłek ogromnie go zmęczył.
Z jego oddechem działo się coś bardzo złego; ciężki i płytki, nie dostarczał mu odpowiedniej ilości powietrza. Poza tym był świszczący. Świst dobiegał z plastikowej rurki, którą miał w gardle, o czym przekonał się, usiłując przełknąć ślinę. Wargi miał suche i spękane; przez tkwiącą w ustach rurkę nie mógł ich zwilżać. Spróbował się poruszyć. Ciało zareagowało gwałtownym bólem przeszywającym każdą kość. Z jego rąk także wystawały rurki, doprowadzające coś lub odprowadzające. I z uszu. I z nosa.
Rurek było stanowczo za dużo. To niedobrze, uznał, choć nie miał pojęcia, skąd o tym wie. W heroicznym wysiłku próbował unieść głowę, by spojrzeć na własne ciało. Rurka w gardle ucisnęła go boleśnie.
Wystające przęsła żeber. Brzuch zapadnięty. Przez całą pierś biegły czerwone pręgi przypominające kształtem długonogiego pająka, który przycupnął tuż pod jego skórą, chowając ciało pod mostkiem. Nierówne nacięcia zlepiono klejem chirurgicznym — jasnoczerwone blizny, które wyglądały jak mapa delty dużej rzeki.
Wszędzie miał plastry monitora. Rurki biegły nawet z miejsc, gdzie nie powinien mieć żadnych otworów. Dostrzegł swoje genitalia, przebarwione i bezwładne; tam też tkwiła rurka. Ból w tym miejscu mógłby stanowić pociechę, ale nie czuł absolutnie nic. Nie czuł też nóg ani stóp, choć wyraźnie je widział. Całe ciało pokrywała gruba warstwa półprzeźroczystej, pachnącej substancji. Skóra schodziła mu dużymi, jasnymi płatami, przyklejając się do kleistego pancerza. Głowa opadła mu z powrotem na poduszkę, a oczy przesłoniły skłębione czarne chmury. Za dużo rurek. Niedobrze…
Trwał w dziwnym stanie na pograniczu snu i jawy, w którym ból mieszał się z majakami. Wtedy przyszła ta kobieta. Ujrzał przez mgłę, jak nad nim przystaje.
— Można usunąć stymulator. — Miała czysty, niski głos. Zniknęły rurki z jego uszu, a może tylko mu się śniło. — Twoje nowe serce zacznie bić, a twoje płuca zaczną samodzielnie funkcjonować.
Pochyliła się nad jego obolałą piersią. Ładna, w typie eleganckiej intelektualistki. Było mu przykro, że występuje przed nią ubrany tylko w przezroczystą substancję, choć wydawało mu się, że kiedyś miał na sobie jeszcze mniej. Nie pamiętał, kiedy ani jak to się odbywało. Kobieta zrobiła coś z ciałem pająka; zobaczył, jak jego skóra rozstępuje się, tworząc cienkie czerwone szczeliny, a potem z powrotem się zasklepia. Wydawało się, że kobieta wycina mu serce niczym starożytna kapłanka składająca ofiarę, ale chyba było inaczej, ponieważ jego ciężki oddech wcale nie ustał. Na pewno jednak coś wyciągnęła i położyła na tacy, którą trzymał jej asystent — mężczyzna.
— Już. — Spojrzała na niego uważnie.
On także przyjrzał się jej zza zniekształcającej przezroczystej zasłony. Miała proste, czarne włosy związane w kok z tyłu głowy. Kilka pasm wymknęło się spod węzła. Złota skóra. Brązowe lekko skośne oczy. Krótkie i grube, sterczące czarne rzęsy. Grzbiet nosa o łagodnym wzniesieniu. Miła, oryginalna twarz, nie wymodelowana chirurgicznie, by osiągnąć matematycznie doskonałą piękność, lecz ożywiona wyrazem napięcia. Nie była to pusta twarz. Należała do kogoś interesującego. Ale niestety, do nikogo znajomego.
Kobieta była szczupła i wysoka, na ubranie miała narzucony zielony kitel lekarski.
— Pani… doktor — usiłował powiedzieć, ale wyszedł mu tylko niezrozumiały bulgot.
— Zaraz wyjmę tę rurkę — oznajmiła. Oderwała jakiś przylepiec, który otaczał mu usta — taśmę? Razem z nim oderwała kawałek martwej skóry. Delikatnie wysunęła mu z gardła plastikową rurkę. Zakrztusił się. Jak gdyby wyciągała węża, którego wcześniej połknął. Z ogromnej ulgi, że pozbył się okropnego plastiku, omal ponownie nie stracił przytomności. Z nozdrzy wciąż wystawała mu jakaś rurka — może z tlenem?
Poruszył szczęką i przełknął ślinę po raz pierwszy od… od… W każdym razie miał mocno opuchnięty język. Czuł nieznośny ból w klatce piersiowej. Ale ślina wydzielała się normalnie; wreszcie zwilżył wyschnięte usta. Nikt nie docenia śliny, dopóki nie musi się bez niej obywać przez dłuższy czas. Serce biło mu szybko i lekko jak trzepoczący ptak. Czuł, że coś jest nie tak, ale przynajmniej coś czuł.
— Jak się nazywasz? — spytała go kobieta. Podświadome przerażenie, o którym cały czas starał się nie myśleć, otworzyło się teraz przed nim jak ziejąca czarna przepaść. W panice zaczął szybciej oddychać. Mimo że podawano mu tlen, zabrakło mu powietrza. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie.
— Aa — szepnął. — Ee… — Nie wiedział, kim jest ani skąd się wzięły wszystkie obrażenia, które przysporzyły mu tylu cierpień. Niewiedza przestraszyła go o wiele bardziej niż ból.
Młody mężczyzna w krótkim niebieskim fartuchu prychnął.
— Chyba wygram zakład. Wszystko mu się ścięło w głowie. Tu się zrobiło zwarcie. — Stuknął się w czoło.
Kobieta zirytowana zmarszczyła brwi.
— Pacjenci nie wyskakują z kriostatu jak posiłek z mikrofalówki. Najpierw trzeba się zająć pierwotnymi obrażeniami, ale leczenie trwa znacznie dłużej. Dopiero za parę dni będę mogła zacząć badać jego wyższe funkcje nerwowe.
Jednak już teraz z kieszonki fartucha wyjęła coś ostrego i błyszczącego, przysunęła się i zaczęła go dotykać tym przedmiotem w różne miejsca, obserwując jednocześnie odczyty na monitorze umieszczonym na ścianie nad jego głową. Gdy pod wpływem ukłucia jego ręka lekko drgnęła, lekarka się uśmiechnęła. Ja się uśmiechnę, kiedy pod wpływem innych bodźców drgnie zupełnie inna część mojego ciała, pomyślał, czując zawroty głowy.
Chciał się odezwać. Chciał powiedzieć temu w niebieskim, żeby spadał stąd, gdzie pieprz rośnie, zabierając ze sobą swój zakład. Z ust dobył mu się jednak tylko głuchy syk. Ogarnęło go przykre rozczarowanie. Musiał funkcjonować, inaczej umrze. Tego był absolutnie pewien. Będziesz najlepszy albo koniec z tobą.
Nie wiedział, skąd się bierze ta pewność. Kto go miał zabić? Nie wiedział. Jacyś pozbawieni twarzy oni. Ani chwili wytchnienia. Maszeruj albo giń.
Dwójka lekarzy wyszła. Kierowany jakimś niezrozumiałym lękiem usiłował zabrać się do ćwiczeń izometrycznych. Mógł poruszać tylko prawym ramieniem. Nerwowe ruchy przekazywane przez plastry monitora sprowadziły młodzieńca w niebieskim fartuchu, który podał mu środek uspokajający. Gdy znów otoczyła go ciemność, zapragnął zawyć z rozpaczy. Potem miał bardzo złe sny; jego zdezorientowany umysł tęsknił za jakąkolwiek treścią. Kiedy się jednak zbudził, pamiętał tylko, że jest źle.
Po nieskończenie długim czasie wróciła lekarka, aby go nakarmić. W pewnym sensie.
Dotknęła jakiegoś guzika i uniosło się wezgłowie łóżka.
— Wypróbujmy twój nowy żołądek, przyjacielu — powiedziała życzliwym tonem.
Przyjacielu? Był jej przyjacielem? Na pewno potrzebował kogoś bliskiego.
— Sześćdziesiąt milimetrów roztworu glukozy. Można powiedzieć, że pierwszy posiłek w życiu. Ciekawa jestem, czy panujesz już na nad mięśniami na tyle, żeby pić przez słomkę?
Panował, gdy tylko na próbę zwilżyła jego wargi kilkoma kroplami płynu. Ssać i połykać, podstawowe czynności, prostszych nie było. Jednak nie dał rady wypić wszystkiego.
— Wszystko w porządku — uspokoiła go. — Nie masz jeszcze w pełni rozwiniętego żołądka. Serce i płuca też nie osiągnęły właściwych rozmiarów. Lilly bardzo się spieszyła, żeby cię ożywić. Wszystkie narządy są jeszcze za małe w stosunku do wielkości twojego ciała, dlatego będą musiały intensywniej pracować i będą rosły wolniej niż w pojemniku. Przez pewien czas będzie ci brakowało tchu. Za to zainstalowanie tego wszystkiego przebiegało znacznie łatwiej. Cieszę się, że miałam większe pole manewru.
Nie był pewien, czy lekarka mówi do niego, czy do siebie, tak jak ktoś samotny rozmawia ze zwierzakiem. Zabrała kubek, a potem wróciła z miską, gąbkami oraz ręcznikami i zaczęła go myć, kawałek po kawałku. Dlaczego lekarz chirurg zabiera się do pracy przeznaczonej dla pielęgniarki? Na plakietce przypiętej do klapy zielonego kitla widniało „Dr R. Durona”. Wydawało się jednak, że myjąc go, lekarka równocześnie przeprowadzała badanie neurofizjologiczne. Sprawdzała rezultaty swojej pracy?
— Wiesz, stanowiłeś dla mnie pewną zagadkę. Dostarczono cię w skrzynce. Raven powiedział, że jesteś za mały na żołnierza, ale wiedziałam, że byłeś kimś więcej niż przypadkowym świadkiem, kiedy zdjęłam z ciebie strój kamuflażowy i siatkę chroniącą przed porażaczem nerwów, a z piersi wyjęłam czterdzieści sześć fragmentów granatu. Bez wątpienia, ten granat igłowy był przeznaczony dla ciebie. Ale nie widniał na nim napis, z twoim imieniem. Kim jesteś?
Nie zamilkła w oczekiwaniu na odpowiedź, zresztą i tak by się jej nie doczekała. Przełykanie roztworu glukozy znowu śmiertelnie go wyczerpało. Pytanie, gdzie właściwie jest, było równie ważne. Lekarka na pewno wiedziała, ale nie uznała za stosowne go o tym poinformować, co bardzo go zdenerwowało. Anonimowe pomieszczenie stanowiło świetnie wyposażoną salą szpitalną, lecz pozbawioną okien. Znajdowało się na planecie, nie na pokładzie statku.
Skąd o tym wiem? Niewyraźny obraz statku prysnął jak bańka mydlana, gdy tylko go dotknął. Jaki statek? I właściwie co za planeta?
Powinno tu być okno. Duże, za którym rozciągałyby się otulone mgłą zarysy wieżowców miasta, przecinanego rwącą rzeką. I ludzie. Brakowało ludzi, którzy na dobrą sprawę powinni tu być, choć nie potrafił ich sobie wyobrazić. Wnętrze miało znajomy medyczny charakter, lecz wyglądało obco. Niepokój ścisnął mu żołądek.
Myjki były lodowate i ostre w dotyku, ale cieszył się, że pozbawiają go lepkiego pancerza, nie wspominając o wrośniętym weń brudzie. Czuł się jak liniejąca jaszczurka. Kiedy lekarka skończyła, zniknęły wszystkie płaty martwej skóry, a nowa wyglądała na bardzo delikatną.
Lekarka roztarła na jego twarzy trochę kremu depilującego, co wydawało się zbędne, poza tym okropnie piekło. Uznał, że ten nieznaczny ból sprawia mu przyjemność. Zaczynał się powoli rozluźniać i rozkoszować jej troskliwością, mimo że zabiegi miały dość intymny charakter. Przywracała mu godność kogoś czystego i nie wydawała się wrogiem. Raczej swego rodzaju sprzymierzeńcem, przynajmniej na poziomie fizycznym. Usunęła z jego twarzy krem, zarost i sporo skóry. Następnie uczesała go, choć niestety, podobnie jak skóra, jego włosy zaczęły wypadać garściami.
— Gotowe — powiedziała z satysfakcją w głosie. Przysunęła do jego twarzy duże ręczne lustro. — Widzisz tu kogoś znajomego? — Zdawał sobie sprawę, że patrzy uważnie, jak on wodzi wzrokiem po własnym odbiciu.
To ja? Cóż… przypuszczam, że się przyzwyczaję. Czerwona skóra rozpięta na ostro zarysowanym szkielecie. Sterczący nos, ostry podbródek… szare oczy, których białka miały jasnoczerwoną barwę, wyglądały jak gdyby należały do kogoś skacowanego. Spomiędzy ciemnych włosów przezierały łyse placki, jakby miał parchy. Prawdę mówiąc liczył na to, że zobaczy coś odrobinę ładniejszego.
Usiłował coś powiedzieć, o coś zapytać. Otworzył usta, ale słowa, tak jak myśli, kłębiły się bezładnie. Wypuścił z płuc powietrze, kaszląc śliną. Nie mógł nawet zakląć, przez co jeszcze bardziej chciał kląć. Rezultatem był niezrozumiały gardłowy gulgot. Lekarka pospiesznie zabrała lustro i wstała, przyglądając mu się z zaniepokojeniem.
Spokojnie. Jeśli dalej będzie się rzucał, podadzą mu kolejną dawkę środka uspokajającego, a tego nie chciał. Opadł na poduszkę, bezradnie dysząc. Lekarka obniżyła łóżko, przygasiła światła i skierowała się do wyjścia. Zdołał z siebie wydać jęk. Podziałało; wróciła.
— Lilly nazwała twoją kriokomorę puszką Pandory — mruknęła w zadumie. — Ale moim zdaniem to była kryształowa trumna zaklętego księcia. Chciałabym, żeby ciebie też można było zbudzić pocałunkiem.
Pochyliła się nad nim, przymknąwszy na moment oczy, i musnęła wargami jego usta. Leżał zupełnie nieruchomo, czując jednocześnie przyjemność i panikę. Lekarka wyprostowała się, patrzyła na niego przez chwilę, a potem westchnęła.
— Nie sądziłam, że to podziała. Może jestem nie tą księżniczką.
Masz bardzo dziwny gust, jeśli chodzi o mężczyzn, milady, pomyślał, znów czując zawroty głowy. Co za szczęście dla mnie…
Po raz pierwszy od odzyskania przytomności spojrzał w swoją przyszłość z nadzieją. Pozwolił odejść doktor Duronie. Na pewno wróci. Wcześniej jednak stracił świadomość, a może został jej przez kogoś pozbawiony; tym razem przyszedł do niego prawdziwy sen. Właściwie nie za bardzo mu się to podobało — a gdybym umarł przed świtaniem — ale jego ciało potrzebowało snu, który na dodatek osłabił nieco ból.
Powoli nauczył się władać lewą ręką. Potem udało mu się poruszyć prawą nogą, która drgnęła. Jego piękna pani wróciła, by znów dać mu wody z cukrem, ale nie doczekał się słodkiego pocałunku na deser. Zanim zmusił lewą nogę do drgnienia, znowu wróciła, lecz tym razem coś było nie tak.
Doktor Durona wyglądała na starszą o dziesięć lat i była znacznie chłodniejsza. Wręcz zimna. Jej włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem i sięgające linii szczęki, przypominały gładkie skrzydła ptaka. Były kruczoczarne, ale tu i ówdzie połyskiwała srebrna nitka. Ręce, które go dotykały, gdy pomagała mu usiąść, stały się bardziej suche, chłodniejsze i mniej czułe. Już go pieszczotliwie nie muskały.
Wpadłem w pętlę czasu. Nie, znów zostałem zamrożony. Nie, moja kuracja trwa za długo i jest na mnie wkurzona za to, że musi czekać. Nie… Zdezorientowany nie potrafił nic z siebie wydusić. Stracił jedynego przyjaciela, jakiego tu miał, i nie wiedział dlaczego. Zniszczyłem nasze szczęście…
Bardzo profesjonalnie wymasowała mu nogi, dała mu obszerną koszulę pacjenta i zmusiła, by wstał. Omal nie zemdlał. Wówczas położyła go z powrotem do łóżka i wyszła.
Kiedy przyszła następnym razem, znów miała inną fryzurę. Długie włosy gęsto przetykane siwizną związała srebrnym kółkiem w koński ogon. Mógłby przysiąc, że postarzała się o kolejne dziesięć lat. Co się ze mną dzieje? Zachowywała się trochę łagodniej, ale nie tak przyjaźnie jak na początku. Prowadziła go w poprzek sali i z powrotem. Krótki spacer tak go wyczerpał, że zaraz potem zasnął.
Gdy ponownie zjawiła się w swoim zimnym, krótkowłosym wcieleniu, był zrozpaczony. Musiał jednak przyznać, że bardzo sprawnie postawiła go i uczyła chodzić. Warczała na niego jak sierżant od musztry, ale chodził, a potem obywał się już bez jej pomocy. Po raz pierwszy wyprowadziła go z pokoju, do końca korytarza, gdzie znajdowały się rozsuwane drzwi, i z powrotem.
Właśnie zawracali, żeby zrobić jeszcze jeden kurs, gdy drzwi otworzyły się z sykiem i wyszła zza nich doktor Durona. W swojej postaci z końskim ogonem. Spojrzał na stojącą obok niego doktor Duronę z przedziałkiem na środku i prawie się rozpłakał. To nie fair. Chcecie mi pomieszać w głowie. Doktor Durona podeszła do doktor Durony. Zamrugał oczami i skupił wzrok na ich plakietkach z nazwiskami. Lekarka z przedziałkiem nosiła na piersi napis „Dr C. Durona”. Ta z końskim ogonem była „Dr P. Durona”. Ale gdzie moja Dr Durona? Chcę doktor R.
— Cześć, Chrys, jak mu idzie? — spytała doktor P.
— Zupełnie nieźle — odrzekła doktor C. — Ale chyba już wystarczy na tę sesję, jest wykończony.
— Zdaje się. — Doktor P. pomogła go złapać, bo właśnie osuwał się na podłogę. Nie potrafił zmusić ust do wymówienia zrozumiałych słów; wydawał tylko zduszony szloch. — Powiedziałabym, że przesadziłaś z ćwiczeniami.
— Wcale nie — powiedziała doktor C., podtrzymując go z drugiej strony. We dwie zaprowadziły go do łóżka. — Wygląda jednak na to, że u niego wyzdrowienie fizyczne nastąpi wcześniej niż psychiczne. To niedobrze. Lilly naciska, zaczyna się niecierpliwić. On musi szybko zacząć kojarzyć, bo inaczej nie będziemy mieć z niego żadnego pożytku.
— Lilly nigdy się nie niecierpliwi — zbeształa ją doktor P.
— Tym razem tak — odrzekła z pochmurną miną doktor C.
— Naprawdę nastąpi poprawa psychiczna? — Pomogła mu się bezpiecznie położyć.
— Nie wiadomo. Rowan gwarantuje nam poprawę fizyczną.
Wspaniała robota. A mózg wykazuje dużą aktywność, coś musi się poprawiać.
— Owszem, ale nie od razu — odezwał się z korytarza ciepły głos, w którym drgała nutka rozbawienia. — Co robicie mojemu biednemu pacjentowi?
Była to doktor Durona. Znowu. Miała długie, kruczoczarne włosy, upięte w luźny kok z tyłu głowy. Kiedy zbliżała się do niego z uśmiechem, wlepił niespokojne spojrzenie w plakietkę z jej nazwiskiem. Dr R. Durona. Jego doktor Durona. Zakwilił z ulgi. Nie był pewien, czy jest w stanie wytrzymać dłużej ten zamęt w głowie, który był bardziej dokuczliwy niż fizyczny ból. Miał nerwy gorzej poszarpane niż ciało. Czuł się, jak gdyby uczestniczył w jednym ze swoich koszmarów sennych, tyle że w snach było więcej krwi i ćwiartowania, a tu kobieta w zielonym kitlu stała w kilku miejscach jednocześnie, przekomarzając się sama ze sobą.
— TF oznacza chyba tortury fizyczne — zażartowała doktor C.
Tak, to by wszystko wyjaśniało…
— Przyjdź torturować go później — zaproponowała doktor R. — Ale delikatnie…
— Jak daleko mogę się posunąć? — Doktor C. była skupiona i poważna. Stała z przechyloną głową, notując coś w panelu raportowym. — Wiesz, góra ponagla.
— Wiem. Terapia fizyczna nie częściej niż co cztery godziny, dopóki nie pozwolę na więcej. I staraj się nie przekraczać rytmu stu czterdziestu skurczów serca.
— Tak dużo?
— To dlatego, że narząd jest za mały.
— Załatwione, kochana. — Doktor C. zatrzasnęła panel i rzuciła doktor R., po czym wyszła z sali; doktor P. podążyła za nią.
Jego doktor Durona, doktor R., podeszła do łóżka, uśmiechnęła się i odgarnęła mu włosy z oczu.
— Trzeba cię będzie niedługo ostrzyc. Łyse miejsca zaczęły porastać nowymi włosami. To bardzo dobry znak. Tyle się dzieje na zewnątrz, więc chyba wewnątrz głowy też coś się dzieje, hę?
Jeżeli uznać napady rozpaczy za aktywność… po policzku spłynęła mu łza, efekt wcześniejszego ataku przerażenia. Doktor R. dotknęła wilgotnego śladu.
— Och — szepnęła ze współczuciem, które nagle wydało mu się krępujące. Nie jestem… nie jestem… nie jestem mutantem. Co?
Nachyliła się niżej.
— Jak się nazywasz?
Spróbował.
— Jaaach… pchch… — Język nie chciał go słuchać. Wiedział, co chce powiedzieć, lecz nie potrafił nadać słowom właściwej formy. — Jaach… śś… ywasz?
— Powtórzyłeś? — Rozpromieniła się. — To początek…
— Niii! Jaach śś… zywasz? — Dotknął kieszonki jej kitla w nadziei, że nie odczyta tego jako nieprzyzwoitego gestu.
— Co…? — Spojrzała w dół. — Pytasz o moje imię?
— Kch! Kch!
— Jestem doktor Durona.
Jęknął, przewracając oczami.
— Mam na imię Rowan.
Opadł na poduszkę i odetchnął z ulgą. Rowan. Śliczne imię. Chciał jej powiedzieć, że to śliczne imię. Ale jeżeli wszystkie tak mają na imię — nie, do tej pokrzykującej jak sierżant mówili Chrys. W porządku. Mógł odróżnić swoją doktor Duronę od reszty; była jedyna w swoim rodzaju. Drżącą dłonią musnął jej usta, potem swoje, ale nie zrozumiała aluzji i nie pocałowała go.
Niechętnie, tylko dlatego, że nie miał siły jej zatrzymać, pozwolił jej wysunąć rękę ze swojego wątłego uścisku. Może tamten pocałunek mu się przyśnił. Może wszystko to mu się przyśniło.
Po jej wyjściu upłynęło nie wiadomo ile czasu, lecz tym razem dla odmiany nie zapadł w drzemkę. Czuwał, pogrążony w niespokojnych, chaotycznych myślach. Co pewien czas ze strumienia myśli wyłaniał się jakiś obraz, który mógł być wspomnieniem, ale gdy tylko skupił na nim uwagę, by przyjrzeć mu się uważniej, strumień myśli zamierał, a jego ogarniała fala paniki. Cóż. W takim razie zajmie się czymś innym, obserwując swoje myśli z boku, z ukosa; przyjrzy się sobie przez pryzmat tego, co już wie, odgrywając rolę detektywa, poszukującego własnej tożsamości. Jeśli nie możesz zrobić tego, czego chcesz, zrób to, co możesz. Skoro nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim jest, może przynajmniej uda mu się rozwikłać zagadkę, gdzie jest. Nie miał już przyklejonych do ciała końcówek monitora; odłączono go.
Było bardzo cicho. Wyśliznął się z łóżka i odnalazł drogę do drzwi. Otworzyły się automatycznie, ukazując krótki korytarz rozświetlony tylko przytłumionym blaskiem nocnych lamp umieszczonych na poziomie podłogi.
Łącznie z jego pokojem w korytarzyku znajdowały się tylko cztery sale. W żadnej nie było okien. Ani pacjentów. Małe, wyposażone w monitory biuro też było puste… jednak nie. Na blacie obok włączonej konsoli stał parujący kubek. Ktoś za chwilę miał tu wrócić. Przemknął obok i skierował się do jedynych drzwi wyjściowych, które znajdowały się na końcu korytarza; one również otworzyły się automatycznie.
Następny krótki korytarz. Dwie świetnie wyposażone sale operacyjne, zamknięte i wygaszone na noc, puste i ciche. I także pozbawione okien. Dwa pomieszczenia magazynowe, jedno zamknięte, drugie nie. Dwa laboratoria wyposażone w zamki z czytnikiem dłoni; przez szklane drzwi dostrzegł w jednym rząd klatek dla małych zwierząt. Pomieszczenie zostało zapchane sprzętem medycznym i biochemicznym, którego było o wiele za dużo jak na potrzeby zwykłej kliniki. Niemal czuło się, że prowadzone są tu jakieś badania.
Skąd o tym wiem? Nie zadawaj pytań. Po prostu idź. Kusiła go rura windowa znajdująca się na końcu korytarza. Jego ciało przeszywał ból, każdy oddech był straszliwym wysiłkiem, ale musiał spróbować szansy. Naprzód, naprzód.
Gdziekolwiek się znajdował, był na samym dole. Dno rury windowej miał tuż pod stopami. Górna część tonęła w mroku rozjaśnionym tylko blaskiem paneli, które wyświetlały symbole S3, S2, Sl. Rura była wyłączona, a wyjście bezpieczeństwa po drugiej stronie otworu zamknięte. Rozsunął je ręcznie i zaczął się zastanawiać, co dalej. Mógł włączyć rurę windową, ryzykując, że na jakimś monitorze zapali się sygnalizator alarmowy (dlaczego wyobrażał sobie coś takiego?); mógł też z tego zrezygnować i po cichu wspiąć się drabiną awaryjną. Wypróbował pierwszy szczebel; pociemniało mu w oczach. Cofnął się ostrożnie i włączył windę.
Wzniósł się łagodnie na poziom S — l i wysiadł. W małym holu dostrzegł tylko jedne drzwi, nieprzezroczyste i gładkie. Otworzyły się przed nim, a potem zamknęły. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które najwyraźniej służyło jako składzik rupieci, a potem zawrócił. Drzwi zniknęły, zlewając się z gładką ścianą.
Przez całą minutę upewniał się z przerażeniem, że to nie udręczony mózg płata mu figle. Drzwi zamaskowały się, udając ścianę, a on właśnie zamknął sobie drogę powrotną. Zaczął gorączkowo ostukiwać gładką powierzchnię, lecz daremnie. Marzły mu bose stopy, którymi stał na błyszczącym betonie, kręciło mu się w głowie i czuł śmiertelne zmęczenie. Chciał wrócić do łóżka. Strach i zawód niemal go paraliżowały, nie dlatego że były tak przytłaczające, ale dlatego że on był bardzo słaby.
Chcesz, bo nie możesz tego mieć. Perwersja. Idź, nakazał sobie surowo. Szedł powolutku, podpierając się przy każdym kroku, aż dotarł do zewnętrznych drzwi pomieszczenia. One także zamknęły się za nim, o czym się boleśnie przekonał, kiedy się już znalazł po drugiej stronie. Idź.
Za składzikiem znajdował się następny krótki korytarz, pośrodku którego znajdował się szyb rury windowej. Wyglądało na to, że ten poziom jest ostatni, B2; wyżej znajdowały się oznaczenia B — l, P, l, 2 i tak dalej, niknąc z pola widzenia. Wybrał punkt zero, P. P jak parter? Tak. Wyszedł do tonącego w półmroku holu.
W niewielkim, elegancko urządzonym korytarzyku, przypominającym nieco bardziej biuro niż dom, stały kwiaty w doniczkach i biurko przeznaczone dla recepcjonisty lub ochroniarza. W pobliżu nie dostrzegł nikogo, ani śladu ludzi. Ale wreszcie ukazały się okna oraz przezroczyste drzwi. Widać w nich było niewyraźne odbicie wnętrza, ponieważ na zewnątrz panowała noc. Oparł się o pulpit komkonsoli. Lepiej nie mógł trafić. Znalazł nie tylko miejsce do siedzenia, ale i mnóstwo danych… do diabła. Konsola była zaopatrzona w czytnik linii papilarnych, toteż nie mógł jej nawet włączyć. Istniały sposoby na obejście takich blokad — skąd on…? — nieuchwytne fragmenty obrazów znów mu uciekły, eksplodując w drobne kawałeczki przypominające ławicę srebrzystych rybek. Omal się nie rozpłakał z żalu nad własną bezradnością, złożywszy ciężką głowę na ramionach, obok martwej płyty holowidu.
Wzdrygnął się. Boże, nienawidzę zimna. Niepewnym krokiem podszedł do szklanych drzwi. Na dworze padał śnieg — błyszczące płatki przecinały skośnie strumień światła reflektora. Na pewno były twarde w dotyku i siekłyby boleśnie obnażoną skórę. Przez myśl przemknął mu dziwaczny obraz kilkunastu ludzi, którzy dygotali z zimna, stojąc nago nocą w śnieżycy. Nie mógł powiązać z tą wizją żadnych nazwisk, tylko wrażenie całkowitej porażki. Czyżby tak właśnie umarł, zamarzając w śniegu i wietrze? Niedawno i gdzieś niedaleko?
Byłem martwy. Po raz pierwszy uświadomił to sobie ze wstrząsem, czując bolesny skurcz w żołądku. Przesunął palcem po wyczuwalnych przez cienką tkaninę koszuli bliznach. I teraz też nie czuję się za dobrze. Zachichotał, ale nawet w jego uszach ów dźwięk zabrzmiał dość osobliwie. Zatkał usta pięścią. Pewnie nie zdążył się wówczas przestraszyć, ponieważ obezwładniła go spóźniona fala przerażenia. Opadł na kolana, a po chwili stanął na czworakach. Nie potrafił zapanować nad drżeniem rąk z zimna. Zaczął pełznąć.
Musiał zawadzić o jakiś czujnik, przezroczyste drzwi bowiem rozsunęły się z sykiem. O nie, nie popełni jeszcze raz tego błędu, nie zatrzaśnie się w ciemnościach na zewnątrz. Zaczął się przesuwać do tyłu. Wzrok mu się zamglił; jakimś dziwnym trafem zawrócił; lodowaty beton pod dłońmi zamiast gładkich płytek ostrzegł go o błędzie. Miał wrażenie, że coś chwyta go za głowę i zadaje mu cios albo poraża z okropnym bzyczącym dźwiękiem. Odrzuciło go do tyłu i poczuł woń przypalonych włosów. Na siatkówce zatańczyły mu świetliste kręgi. Próbował się cofnąć, lecz upadł w poprzek prowadnicy drzwi, prosto w kałużę lodowatej wody i jakąś pomarańczową maź przypominającą w dotyku grudkowatą pleśń. Nie, tylko nie to, nie chcę znowu zamarznąć…! Zwinął się z odrazą.
Głosy; ostrzegawcze krzyki. Kroki, gwar, ciepłe, nareszcie ciepłe ręce unoszące go z progu śmiertelnego zimna. Kilka kobiecych głosów i jeden męski:
— Jak on się tu dostał?… Nie powinien wychodzić. Wezwijcie Rowan, obudźcie ją… Wygląda strasznie… Nie. — Czyjaś dłoń szarpnęła jego głowę za włosy, podstawiając twarz pod światło. — Zawsze tak wygląda. Nie wiadomo, czy teraz jest gorzej.
Ujrzał nad sobą twarz właściciela ręki, surową i pełną niepokoju. Był to asystent Rowan, młody człowiek, który podał mu środek uspokajający. Szczupły, o eurazjatyckich rysach, z wydatnym grzbietem nosa. Na jego niebieskim fartuchu widniał napis „R. Durona”. Obłęd, przecież to nie jest doktor R. Nazwijmy go więc… Bratem Dumną. Młody człowiek mówił:
…niebezpieczny. Nie do wiary, że penetrował nasz system zabezpieczeń w takim stanie!
— Nie… bzpieczeń. — Słowa! Jego usta umiały wypowiedzieć słowa! — Bz… czeństwo pożarowe! Ośle — dodał po namyśle.
Twarz młodzieńca drgnęła na dźwięk obraźliwego słowa, ale i z zaskoczenia.
— Do mnie mówisz, Panie Krótki?
— On mówi! — Mignęła nad nim podekscytowana twarz jego doktor Durony. Poznał ją mimo rozpuszczonych włosów, które opadały jej na czoło jak czarna chmura. Rowan, ukochana. — Raven, co on powiedział?
Młodzieniec zmarszczył brwi.
— Mógłbym przysiąc, że powiedział „bezpieczeństwo pożarowe”. Jakiś bełkot.
Rowan uśmiechnęła się szeroko.
— Raven, wszystkie drzwi otwierają się na zewnątrz i nie mają kodowanych zamków. Na wypadek ewakuacji w razie pożaru albo skażenia chemicznego, albo… wiesz, o jakim poziomie pojmowania to świadczy?
— Nie — odparł chłodno Raven.
Musiało zaboleć nazwanie go osłem, zwłaszcza że obelga padła z takich ust… uśmiechnął się posępnie do twarzy kołyszących się na tle sufitu.
Z lewej rozległ się alt należący do starszej osoby, która zaprowadziła porządek wśród podnieconych ludzi.
— Jeśli nie macie tu żadnych obowiązków, wracajcie do łóżek. — W jego polu widzenia zjawiła się jeszcze jedna doktor Durona z niemal białymi, krótko obciętymi włosami i przyjrzała mu się z uwagą. — Moja droga Rowan, mimo stanu, w jakim się znajduje, prawie udało mu się uciec!
— Marna by to była ucieczka — odezwał się Brat Raven. — Nawet gdyby udało mu się przedostać przez zasłonę siłową, w tym stroju zamarzłby w ciągu dwudziestu minut.
— Jak się wydostał?
Zdenerwowana doktor Durona wyznała:
— Pewnie minął stanowisko przy monitorach, kiedy poszłam do toalety. Przepraszam!
— Gdyby udało mu się dojść aż tutaj w ciągu dnia? — powiedział alt. — I gdyby ktoś go zobaczył? Wolę o tym nie myśleć.
— Zamknę drzwi w prywatnym skrzydle na czytnik dłoni — obiecała doktor Durona.
— Nie jestem pewna, czy to wystarczy, zważywszy na jego dzisiejszy nadzwyczajny występ. Lepiej postawmy kogoś na straży.
— Kto będzie wolny? — spytała Rowan.
Kilka postaci doktor Durony ubranych w szlafroki i koszule spojrzało na młodego człowieka.
— O, nie — zaprotestował Raven.
— Rowan może go pilnować w dzień, nie przerywając pracy. Ty obejmiesz nocną zmianę — poleciła mu stanowczo siwowłosa.
— Tak jest, proszę pani. — Młodzieniec westchnął.
Uniosła dłoń we władczym geście.
— A teraz zabierz go do pokoju. Rowan, lepiej sprawdź, czy nie ma żadnych uszkodzeń.
— Wezmę lotopaletę — rzekła Rowan.
— Dla niego nie trzeba lotopalety — parsknął kpiąco Raven. Przyklęknął, wziął na ręce błędnego wędrowca, stęknął i wyprostował się. Chciał zademonstrować swoją siłę? Chyba… nie. Przecież waży nie więcej niż mokry płaszcz. Chodź, Krótki, wracamy do łóżka.
Oburzony, ale zbyt oszołomiony, by protestować, pozwolił się nieść. Rowan szła u jego boku, przyglądając mu się z obawą. Razem minęli korytarz, zjechali rurą windową, przeszli przez pomieszczenie magazynowe i wrócili do tego specyficznego budynku pod budynkiem. Przynajmniej tym razem, widząc, że drży z zimna, ustawiła osłonę termiczną łóżka na wyższą temperaturę.
Rowan zbadała go, zwracając szczególną uwagę na blizny.
— Nie uszkodził sobie niczego w środku. Ale ma zaburzenia fizjologiczne, być może spowodowane bólem.
— Chcesz, żebym mu podał jeszcze dwa centymetry środka uspokajającego? — spytał Raven.
— Nie. Po prostu pilnuj, żeby w pokoju było ciemno i cicho.
Jest wyczerpany. Kiedy się ogrzeje, myślę, że zaśnie. — Dotknęła jego policzka, potem delikatnie ust. — Już drugi raz dzisiaj coś powiedział.
Chciała, żeby się do niej odezwał. Ale był zbyt zmęczony. I zbyt roztrzęsiony. Dziś między tymi ludźmi, między wszystkimi Duronami, panowało jakieś napięcie, większe, niż gdyby chodziło tylko o bezpieczeństwo pacjenta. Bardzo się czymś martwili. Czymś, co miało związek z nim? Dla siebie był zagadką, ale oni wiedzieli więcej, tyle że nie chcieli mu powiedzieć.
Wreszcie Rowan szczelniej otuliła się szlafrokiem i wyszła. Raven ustawił dwa krzesła, na jednym usiadł, na drugim oparł nogi i zaczął czytać z ręcznej przeglądarki. Chyba się uczył, bo od czasu do czasu wracał do niektórych ekranów i robił notatki. Niewątpliwie uczy się, by zostać lekarzem.
Leżał zupełnie wypompowany. Dzisiejsza wyprawa omal go nie zabiła i na co się zdały jego cierpienia? Dowiedział się niewiele, lecz doszedł do jednego wniosku: Trafiłem do bardzo dziwnego miejsca.
Jestem tu więźniem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Mark, Bothari — Jesek i księżna siedzieli w bibliotece Domu Vorkosiganów dzień przed planowanym odlotem, sprawdzając specyfikację statku.
— Sądzi pani, że zdążę zatrzymać się jeszcze na Komarze, żeby zobaczyć moje klony? — spytał księżnę Mark z nutą tęsknoty w głosie. — Illyan mi pozwoli?
Na początek CesBez ulokował klony w prywatnej szkole z internatem na Komarze po konsultacjach z księżną, która z kolei informowała o wszystkim Marka. Dla CesBezu było to korzystne, ponieważ miał tylko jedno miejsce do pilnowania. Klonom podobało się, bo zostały razem ze swoimi przyjaciółmi, jedynymi znanymi im osobami w odmienionej nagle rzeczywistości. Nauczyciele również się cieszyli, bo mogli potraktować wszystkie klony jak jedną klasę wyrównawczą i wyedukować wszystkie razem. Równocześnie młodzi uchodźcy mieli okazję do kontaktów z młodymi ludźmi z normalnych rodzin (choć w większości pochodzących z arystokracji) i rozpoczęcia socjalizacji. Później, kiedy będzie bezpieczniej, księżna zamierzała wywierać naciski w sprawie znalezienia dla nich rodzin zastępczych, mimo dość niecodziennego wieku i wzrostu dzieci — klonów. Jak mają się nauczyć zakładania rodziny, jeśli nie będą miały modelu? — przekonywała Illyana. Mark podsłuchiwał ich rozmowę w najwyższym napięciu, ale się nie wtrącał.
— Oczywiście, jeśli sobie życzysz — powiedziała do Marka księżna. — Illyan będzie pewnie protestował, ale raczej z przyzwyczajenia. Tylko że… mógłby się odwołać do mocnego argumentu. Jeśli znów, Boże uchowaj, zetkniesz się z Domem Bharaputra, lepiej, jeśli nie będziesz wiedział wszystkiego o poczynaniach CesBezu. Rozsądniej będzie więc zatrzymać się na Komarze w drodze powrotnej. — Księżna sprawiała wrażenie, jak gdyby nie podobał się jej wydźwięk tych słów, ale spędziwszy wiele lat ze służbami bezpieczeństwa na co dzień, automatycznie wyciągnęła taki wniosek. Jeśli znów spotkam Vase Luigiego, klonami najmniej będę się przejmował, pomyślał z ironią Mark. Czego w ogóle oczekiwał, decydując się na tę wyprawę? Wciąż starał się uchodzić za bohatera? Bohater powinien być bardziej samodzielny i skromniejszy. Nie powinien do tego stopnia pragnąć pochwał, aby błagać o nie własne… ofiary. Już i tak się wygłupił.
— Nie — westchnął w końcu. — Gdyby któreś z nich chciało ze mną rozmawiać, chyba wiedzą, gdzie mnie znaleźć. — I tak żadna heroina mnie nie pocałuje.
Księżna uniosła w zdumieniu brwi, słysząc ton jego głosu, ale wzruszyła ramionami, wyrażając w ten sposób zgodę.
Na wniosek Bothari — Jesek zajęli się bardziej praktycznymi sprawami, takimi jak koszty paliwa i naprawy regulatora powietrza na statku. Bothari — Jesek i księżna, która — jak sobie przypomniał Mark — dowodziła kiedyś statkiem, były pochłonięte fachową dyskusją na temat regulacji prętów Necklina, kiedy ekran konsoli przedzielił się na pół i ukazała się na nim twarz Simona Illyana.
— Witaj, Eleno. — Skinął jej głową, bo to ona siedziała na krześle przed konsolą. — Chciałbym rozmawiać z Cordelia.
Bothari — Jesek uśmiechnęła się, kiwnęła głową, wyłączyła dźwięk i odsunęła się na bok. Dała znak księżnej, pytając szeptem:
— Będziemy mieć jakieś kłopoty?
— Chce nas zablokować — zmartwił się Mark, podczas gdy księżna sadowiła się przed konsolą. — Wiem, że Illyan chce mnie sprowadzić do parteru i zatrzymać.
— Cicho — upomniała go księżna, uśmiechając się nieznacznie. — Oboje macie tam siedzieć i nie wolno wam pisnąć ani słowem. Ja załatwiam sprawy z Simonem. — Ponownie włączyła fonię. — Słucham, Simonie, czego sobie życzysz?
— Milady. — Illyan skłonił głowę. — Najkrócej mówiąc, proszę zaniechać tej misji. Wasz plan jest nie do przyjęcia.
— Dla kogo, Simonie? Nie dla mnie. Kto jeszcze ma tu prawo głosu?
— Służba bezpieczeństwa — burknął Illyan.
— Ty jesteś służbą bezpieczeństwa. Będę ci wdzięczna, jeśli weźmiesz odpowiedzialność za swoje osobiste reakcje emocjonalne, nie próbując nadawać im żadnych abstrakcyjnych form. W przeciwnym razie wyłącz się i pozwól mi rozmawiać z kapitanem służby bezpieczeństwa.
— No dobrze. Plan jest nie do przyjęcia dla mnie.
— Najkrócej mówiąc, ciężko będzie.
— Proszę, żebyście go zaniechali.
— Odmawiam. Jeśli chcesz mnie zatrzymać, musisz wydać nakaz aresztowania Marka i mnie.
— Porozmawiam z księciem — rzekł sztywno Illyan tonem człowieka, który jest zmuszony odwołać się do ostatecznej instancji.
— Jest w zbyt poważnym stanie. Poza tym już z nim rozmawiałam.
Illyan gładko przełknął własny blef.
— Nie wiem, co chcecie osiągnąć, podejmując bez pozwolenia tę misję, co najwyżej wywołacie zamieszanie, narazicie czyjeś życie i znacznie uszczuplicie majątek.
— W tym sęk, Simonie. Nie wiem, co Mark potrafi zrobić. Ty także nie wiesz. Kłopot z CesBezem polega na tym, że ostatnio nie miał żadnej konkurencji. Uważacie swój monopol za zupełnie naturalny. Dobrze wam zrobi, jeśli ktoś was popędzi.
Illyan przez chwilę zaciskał w milczeniu zęby.
— Wystawiasz tym samym Dom Vorkosiganów na potrójne niebezpieczeństwo — powiedział w końcu. — Ryzykujesz utratę ostatniego odwodu.
— Wiem o tym. Mimo to wybieram ryzyko.
— Masz takie prawo?
— Większe niż ty.
— W rządzie, za zamkniętymi drzwiami, panuje największe poruszenie, jakie widziałem od wielu lat — powiedział Illyan. — Koalicja Centrowa gorączkowo szuka kogoś na miejsce Arala. Pozostałe trzy partie również.
— Doskonale. Mam nadzieję, że jednej z nich się uda, zanim Aral stanie na nogi, bo inaczej nigdy nie zdołam go namówić na emeryturę.
— Tylko to się dla ciebie liczy? — spytał dociekliwie Illyan. — Szansa na zakończenie kariery męża? Czy to lojalna postawa, milady?
— Liczy się dla mnie szansa, by go wywieźć żywego z Vorbarr Sultany — odparła lodowatym tonem. — Czego pragnęłam przez długie lata. Ty masz swoją lojalność, ja swoją.
— Kto potrafi go zastąpić? — zapytał przygnębiony Illyan.
— Wielu ludzi. Racozy, Vorhalas albo Sendorf, żeby wymienić tylko trzech. Jeśli nie, to znaczy, że z przywództwem Arala było coś nie tak. Wybitnego człowieka można poznać po tym, że zostawia godnych następców, którym przekazuje swoje umiejętności. Jeżeli uważasz Arala za małego człowieka, który usunął wszystkich potencjalnych rywali, siejąc tę małość jak dżumę, to zapewne Barrayarowi lepiej będzie bez niego.
— Wiesz, że tak nie myślę!
— Dobrze. Wobec tego sam sobie przeczysz.
— Co ja z tobą mam. — Illyan potarł kark. — Milady — rzekł w końcu. — Nie chciałem tego powiedzieć, ale czy pomyślałaś o niebezpieczeństwie, jakie może zaistnieć, kiedy lord Mark dotrze do lorda Milesa przed innymi?
Odchyliła się na krześle z uśmiechem, bębniąc lekko palcami o blat konsoli.
— Nie, Simonie. Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli?
— Pokusę awansowania samego siebie — wypalił Illyan.
— Zamordowania Milesa. Powiedz to. — Jej oczy błysnęły groźnie. — Musisz zatem zrobić wszystko, żeby twoi ludzie dotarli do Milesa pierwsi. Nie mam nic przeciwko temu.
— Do diabła, Cordelio! — wykrzyknął z rozpaczą. — Zdajesz sobie sprawę, że jeśli wpakują się w kłopoty, natychmiast wezwą na ratunek CesBez!
Księżna rozpromieniła się w uśmiechu.
— Będę służyć całym swoim życiem — coś takiego mówicie w przysiędze, prawda?
— Jeszcze zobaczymy — warknął Illyan, po czym się wyłączył.
— Co on chce zrobić? — spytał zaniepokojony Mark.
— Prawdopodobnie zwrócić się do kogoś o szczebel wyżej. Ponieważ odcięłam mu drogę do Arala, pozostaje mu tylko jedno. Chyba nie będę wstawała. Spodziewam się za chwilę następnej rozmowy.
Mark i Bothari — Jesek usiłowali wrócić do omawiania szczegółów technicznych statku. Mark drgnął, kiedy ponownie rozległ się brzęczyk konsoli.
W holowidzie pojawił się anonimowy młody człowiek, skinął głową księżnej i zaanonsował:
— Lady Vorkosigan, cesarz Gregor — i zniknął, ustępując miejsca twarzy Gregora. Cesarz spoglądał na księżnę w zadumie.
— Dzień dobry, lady Cordelio. Naprawdę nie powinnaś się w ten sposób drażnić z biednym Simonem.
— Zasłużył sobie na to — odparła łagodnie. — Przyznaję, że w tej chwili ma za dużo spraw na głowie. Za każdym razem, gdy stara się opanować panikę, wychodzi z niego kawał drania. Niektórzy biegają w kółko i krzyczą, a on radzi sobie w taki sposób.
— Inni natomiast wolą przeprowadzać zbyt drobiazgową analizę — mruknął Gregor. Usta księżnej drgnęły, a Mark nagle się domyślił, kto może „golić fryzjera”.
— Jego obawy o bezpieczeństwo są w pełni uzasadnione — ciągnął Gregor. — Czy ta wyprawa do Obszar Jacksona to mądry krok?
— Na to pytanie można odpowiedzieć tylko drogą empiryczną, by tak rzec. Zaręczam ci, że Simon przekonywał mnie zupełnie szczerze. Jednak… jak najlepiej służyć sprawom Barrayaru? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sam, panie.
— Biję się z myślami.
— A z uczuciami? — Zabrzmiało to jak wyzwanie. Księżna rozłożyła ręce w przepraszającym geście, który miał go udobruchać. — Tak czy inaczej, jeszcze przez długi czas będziesz miał do czynienia z lordem Markiem Vorkosiganem. Ta ekspedycja, jeśli nie przyniesie innych rezultatów, potwierdzi wszystkie wątpliwości albo im zaprzeczy. Jeśli nie przeprowadzisz tej próby, wątpliwości pozostaną i wciąż będą o sobie przypominać. Poza tym to nie fair wobec Marka.
— Jakież to naukowe. — Gregor westchnął. Oboje spoglądali na siebie z ironią.
— Sądziłam, że w ten sposób przemówię ci do rozsądku.
— Jest z tobą lord Mark?
— Owszem. — Księżna dała mu znak, by podszedł bliżej.
Mark znalazł się w kadrze holowidu.
— Panie.
— Tak, lordzie Marku. — Gregor zmierzył go poważnym spojrzeniem. — Twoja matka chce, abym dał ci do ręki broń, którą sam zadasz sobie śmierć.
Mark przełknął ślinę.
— Tak, panie.
— Albo darujesz sobie życie… — Gregor pokiwał głową. — Niech tak będzie. Powodzenia i szczęśliwych łowów.
— Dziękuję, panie.
Gregor uśmiechnął się do niego i zniknął.
Illyan już się do nich nie odezwał.
Po południu księżna zabrała Marka do Cesarskiego Szpitala Wojskowego, by towarzyszył jej w jednej z codziennych wizyt u męża. Od czasu choroby księcia Mark był tam już z nią dwa razy, ale nie przepadał za tym miejscem. Zapach za bardzo kojarzył mu się z klinikami, które zmieniły jego młodość w Obszarze Jacksona w koszmar; zorientował się, że pamięta szczegóły operacji i zabiegów, o których, jak mu się wydawało, zupełnie zapomniał. Po drugie, książę wciąż przejmował Marka lękiem. Mimo poważnego zagrożenia życia jego osoba nadal emanowała wielką siłą. Mark nie był wcale pewien, czego się bardziej boi.
W korytarzu szpitalnym zwolnił i niezdecydowany przystanął pod strzeżonymi drzwiami sali premiera. Księżna obejrzała się i również się zatrzymała.
— O co chodzi?
— Naprawdę… nie chcę tam wchodzić.
Zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
— Nie będę cię zmuszać. Ale coś ci przepowiem.
— Słucham.
— Nigdy nie będziesz żałował, że to zrobiłeś. Ale możesz głęboko żałować, że tego nie zrobiłeś.
Mark zastanowił się nad jej słowami.
— Dobrze — powiedział słabym głosem i ruszył za nią.
Weszli cicho, stąpając na palcach po miękkim dywanie. Zasłony były rozsunięte, ukazując szeroką panoramę wieżowców Vorbarr Sultany, starodawne budynki i przecinającą serce miasta rzekę. Było pochmurne, chłodne i deszczowe popołudnie i szczyty najwyższych nowoczesnych budynków otulała szarobiała mgła. Książę spoglądał w stronę srebrnego światła. Wyglądał na pogrążonego w myślach i znudzonego. Chora, opuchnięta i zielonkawa twarz zdawała się stanowić blade odbicie światła i zielonej mundurowej piżamy, która przypominała o tym, że książę jest pacjentem. Ciało księcia było naszpikowane plastrami monitorującymi, a z nozdrzy wystawała rurka tlenowa.
— Ach. — Gdy weszli, odwrócił głowę i się uśmiechnął. Podkręcił nieco lampę przy nocnym stoliku, która rzucała nieco cieplejszy blask, ale mimo to nie zdołała nadać jego cerze zdrowszego wyglądu. — Droga pani kapitan. Marku. — Księżna nachyliła się nad mężem i wymieniła z nim pocałunek, znacznie dłuższy niż formalne powitalne cmoknięcie. Usiadła na końcu łóżka ze skrzyżowanymi nogami i wygładziła długą spódnicę. Potem, jak gdyby od niechcenia, zaczęła masować bose stopy księcia, który westchnął z zadowoleniem.
Mark zbliżył się na odległość mniej więcej metra.
— Dzień dobry panu. Jak się pan czuje?
— Jak wszyscy diabli. Nie mogę pocałować własnej żony, żeby nie zabrakło mi tchu — poskarżył się. Opadł na poduszki, dysząc ciężko.
— Wpuścili mnie do laboratorium i pokazali twoje nowe serce — odezwała się księżna. — Już ma rozmiar serduszka kurczaka i wesoło bije w pojemniczku.
Książę zaśmiał się słabo.
— To groteskowe.
— Mnie się wydało śliczne.
— O tak, tobie na pewno.
— Jeżeli tak ci zależy na grotesce, to zastanów się, co zrobisz potem ze starym sercem — poradziła mu księżna z szelmowskim uśmieszkiem. — Pokusa niesmacznych żartów jest doprawdy nie do odparcia.
— Aż się w głowie mąci — mruknął książę. Spojrzał na Marka, wciąż się uśmiechając.
Mark nabrał powietrza.
— Lady Cordelia wyjaśniła panu, co zamierzam zrobić, prawda?
— Mhm. — Uśmiech zniknął z oblicza księcia. — Tak. Uważaj na siebie. Obszar Jacksona to paskudne miejsce.
— Tak… wiem.
— Rzeczywiście. — Odwrócił głowę, by spojrzeć w szare okno. — Szkoda, że nie mogę wysłać z tobą Bothariego.
Księżna wyglądała na zaskoczoną. Mark mógł wyczytać z jej twarzy: Czyżby zapomniał, że Bothari nie żyje? Bała się jednak zapytać. Przykleiła tylko do ust jeszcze bardziej promienny uśmiech.
— Zabieram ze sobą Elenę Bothari — Jesek.
— Historia się powtarza. — Książę z wysiłkiem wsparł się na łokciu i dorzucił surowym tonem: — Lepiej, żeby się nie powtórzyła, słyszysz, chłopcze? — Położył się z powrotem, zanim księżna zdążyła mu to nakazać. Z jej twarzy zniknął wyraz napięcia; książę oczywiście było nieco oszołomiony chorobą, ale na pewno nie zapomniał o strasznej śmierci najważniejszego członka swej straży przybocznej. — Elena jest inteligentniejsza od ojca, muszę to przyznać. — Westchnął. Księżna skończyła masować mu stopy.
Leżał i ściągnąwszy brwi, zastanawiał się nad bardziej przydatną radą, jakiej mógłby udzielić Markowi.
— Kiedyś myślałem — a zrozumiałem to dopiero wówczas, gdy się zestarzałem — że nie ma gorszego losu, niż zostać czyimś mentorem. Mówić komuś, jak ma coś zrobić, ale samemu nie kiwnąć palcem. Z uśmiechem wysłać swojego protegowanego na linię ognia, żeby narażał się zamiast nas… chyba odkryłem gorszy los. Wysłać swojego ucznia, doskonale wiedząc, że nie zdążyło się go nauczyć dostatecznie wielu rzeczy… Bądź sprytny, chłopcze. Uważaj i w porę rób uniki. Nie odkrywaj się zawczasu przed wrogiem ze swoimi myślami. Każdego można pokonać tylko tutaj. — Dotknął palcami własnych skroni.
— Nawet jeszcze nie wiem, kim jest ten wróg — rzekł ze smutkiem Mark.
— Przypuszczam, że sam cię znajdzie. — Książę westchnął. — Ludzie mogą się przed tobą zdradzić, słowem albo w inny sposób, jeśli będziesz cierpliwie milczał i pozwolisz im mówić, ale kiedy jesteś niecierpliwy, ślepy i głuchy, sam możesz się przed nimi zdradzić. Tak?
— Chyba tak, panie — odparł zaskoczony Mark.
— Ha. — Książę zupełnie stracił oddech. — Przekonasz się — wyrzęził.
Księżna popatrzyła na niego z uwagą, zsunęła się z łóżka i wstała.
— Cóż — powiedział Mark, skłaniając lekko głowę. — Do widzenia. — Jego słowa zawisły w powietrzu, jak gdyby nie wystarczyły na pożegnanie. Czego się boisz? Przecież choroby serca nie są zaraźliwe. Przełknął ślinę i ostrożnie podszedł bliżej księcia. Nigdy go nie dotykał z wyjątkiem jednego razu, gdy pomagał go posadzić na motolocie. W przypływie odwagi, choć nie bez lęku, wyciągnął rękę.
Książę chwycił ją i krótko, mocno uścisnął. Miał dużą, kwadratową dłoń o grubych palcach, nadającą się do łopaty i kilofa lub miecza i broni palnej. Ręka Marka wydawała się w niej mała i dziecinna, miękka i blada. Łączył je tylko uścisk.
— Zamęt w szeregach wroga, chłopcze — szepnął książę.
— Uczciwa taktyka to unik.
Jego ojciec parsknął śmiechem.
Tego wieczoru, ostatniego dnia pobytu na Barrayarze, Mark odbył jeszcze jedną rozmowę przez widkom. Zakradł się do pokoju Milesa, by skorzystać z jego konsoli — nie chciał rozmawiać w tajemnicy, ale na osobności. Przez dziesięć minut wpatrywał się w martwą maszynę, a potem zdecydowanym ruchem wstukał zapamiętany numer.
Kiedy umilkł brzęczyk, na ekranie ukazała się twarz blondynki w średnim wieku. Malowały się w niej zdecydowanie i pewność siebie — wynikające zapewne ze świadomości niepospolitej urody, jaką kiedyś się odznaczała. Miała wesołe, niebieskie oczy.
— Rezydencja komodora Koudelki — brzmiała powitalna formułka.
To jej matka. Mark zdusił w sobie panikę i bąknął:
— Czy mogę rozmawiać z Kareen Koudelką, proszę pani?
Jasna brew lekko drgnęła.
— Chyba wiem, kim pan jest, ale… kogo mam zapowiedzieć?
— Lord Mark Vorkosigan — wyrzucił z siebie.
— Chwileczkę, milordzie. — Zniknęła z ekranu holowidu; usłyszał jej oddalający się głos, wołający: „Kareen!”.
W tle dało się słyszeć stłumiony łomot, gwar głosów, pisk i śmiech Kareen, która krzyczała:
— Nie, Delio, to do mnie! Mamo, niech ona sobie idzie! Do mnie, tylko do mnie! Daj mi spokój!
Głuchy rumor, jak gdyby z drzwiami zderzyło się czyjeś ciało, wrzask, a potem bardziej zdecydowane trzaśniecie drzwi.
Nad płytą holowidu pojawiła się zdyszana i nieco potargana Kareen.
— Cześć — rzuciła mu z roziskrzonym wzrokiem.
Jeśli to nie było takie samo spojrzenie, jakie Ivanowi posłała lady Cassia, to bardzo podobne. Markowi zrobiło się słabo.
— Witaj — wykrztusił. — Chciałem się z tobą pożegnać. — Nie, do diabła, to za krótko…
— Co?
— Hm, przepraszam, właściwie nie to miałem na myśli. Niedługo opuszczę planetę i nie chciałem wyjeżdżać bez słowa.
— Och. — Jej uśmiech przybladł. — Kiedy wrócisz?
— Sam nie wiem. Ale po powrocie chciałbym się z tobą zobaczyć.
— No… pewnie.
Powiedziała: „pewnie”. Ileż radosnego oczekiwania kryło się w tym „pewnie”.
Zmrużyła oczy, spoglądając na niego badawczo.
— Coś nie tak, lordzie Marku?
— Nie — odrzekł pospiesznie. — Hm, czy to twoją siostrę było słychać przed chwilą?
— Tak, musiałam się przed nią zamknąć, bo inaczej stanęłaby za ekranem i robiła miny. — Szczery ton żalu ulotnił się w jednej chwili, gdy dodała: — Ja też jej tak robię, kiedy dzwonią chłopcy.
Chłopcy. Został zaliczony do chłopców. Jakie to… normalne. Zachęcona kolejnymi pytaniami, zaczęła opowiadać o siostrach, rodzicach i swoim życiu. Prywatne szkoły, ukochane dzieci… Rodzina komodora należała do majętnych, lecz kierując się specyficznie barrayarską etyką, miała szczególną pasję do nauki i ciągłego zdobywania nowych umiejętności, jak gdyby wszyscy jej członkowie wiązali swoją przyszłość z dążeniem do ideału służenia innym. Mark chłonął jej słowa, marząc, że sam należy do tej rodziny. Kareen była taka łagodna i prawdziwa. Wolna od wszelkich utrapień, czysta i nieskazitelna. Miał wrażenie, jak gdyby się nią karmił, żywiąc nie brzuch, ale myśli. W głowie czuł błogie ciepło i szczęście — doznanie niemal erotyczne, tylko mniej groźne w skutkach. Niestety, po pewnym czasie Kareen zdała sobie sprawę z dysproporcji w rozmowie.
— Dobry Boże, ależ paplę. Przepraszam.
— Nie! Bardzo lubię cię słuchać.
— To jesteś pierwszy. W tej rodzinie mam szczęście, jeśli uda mi się dojść do słowa. Do wieku trzech lat w ogóle nie mówiłam. Kazali mnie badać. Okazało się, że wszystko przez moje siostry, które zawsze odzywały się w moim imieniu!
Mark się roześmiał.
— Teraz twierdzą, że odrabiam stracony czas.
— Wiem, co to znaczy stracony czas — rzekł melancholijnie Mark.
— Tak… coś słyszałam. Chyba miałeś w życiu sporo przygód.
— Nie nazwałbym tego przygodami — poprawił ją. — Raczej poniosłem wiele klęsk. — Zamyślił się nad tym, jak jego życie mogło wyglądać w jej oczach. Pewnie w trochę jaśniejszych barwach… — Może po powrocie więcej ci o tym opowiem. — Gdyby wrócił. Gdyby mu się powiodło.
Nie jestem miły. Powinnaś o tym wiedzieć już przedtem. To znaczy kiedy? Im niebezpiecznie bliższa stawała się ich znajomość, tym trudniej będzie mu mówić o swoich odrażających tajemnicach.
— Posłuchaj, musisz… zrozumieć. — Boże, mówił zupełnie jak Bothari — Jesek, kiedy szykowała się do swego wyznania. — Mam ze sobą problemy, ale nie chodzi tylko o wygląd. — Do diabła, co ta miła i niewinna dziewczyna mogła wiedzieć o subtelnościach tortur psychoprogramowania i ich nieprzewidywalnych skutkach? Kto dał mu prawo, by roztaczać przed nią tak przerażające obrazy? — Nawet nie wiem, co mam ci powiedzieć!
Wyraźnie czuł, że jeszcze na to za wcześnie. Ale potem mogło się okazać za późno, a ona poczuje się zdradzona i wystrychnięta na dudka. Jeśli przeciągnie tę rozmowę o minutę dłużej, na pewno nędznie się wygada i straci tę jedyną jasną i niezepsutą istotę, jaką znalazł.
Kareen przechyliła głowę z zaciekawieniem.
— Może powinieneś poprosić księżnę?
— Znasz ją dobrze? Tak żeby z nią porozmawiać?
— O, tak. Ona i moja matka to najlepsze przyjaciółki. Moja matka była jej osobistą ochroną, zanim odeszła, żeby zająć się nami.
Mark znów wyczuł wspomnianą wcześniej ligę cieni założoną przez babcie. Wpływowe starsze panie i ich genetyczne cele… Domyślał się, że o pewne rzeczy człowiek powinien zadbać sam. Jednak na Barrayarze korzystano z usług pośredników. W swoim obozie miał ambasadora nadzwyczajnego — wyjątkowego dla całego kobiecego rodu. Księżna na pewno będzie działać na rzecz jego dobra. Tak jak kobieta trzymająca wrzeszczące dziecko, by podano mu bolesną szczepionkę, która uchroni je przed śmiertelną chorobą.
W jakim stopniu ufał księżnej? Czy odważył się zaufać jej w tej sprawie?
— Kareen… zanim wrócę, chciałbym cię prosić o przysługę. Jeśli znajdziesz okazję, porozmawiaj z księżną na osobności i zapytaj ją, co jej zdaniem powinnaś o mnie wiedzieć, zanim się lepiej poznamy. Powiedz jej, że ja cię o to poprosiłem.
— Dobrze. Lubię rozmawiać z lady Cordelia. Jest kimś w rodzaju mojej nauczycielki. Dzięki niej wydaje mi się, że wszystko potrafię. — Kareen zawahała się. — Jeżeli wrócisz na Święto Zimy, zatańczysz znowu ze mną na balu w Rezydencji Cesarskiej? I nie będziesz się chował po kątach — dodała surowo.
— Jeśli wrócę na Święto Zimy, nie będę musiał się chować po kątach. I zatańczę z tobą.
— To dobrze. Trzymam cię za słowo.
— Słowo Vorkosigana — zapewnił ją.
Jej niebieskie oczy otworzyły się szeroko.
— Ojej. — Miękkie usta rozchyliły się w olśniewającym uśmiechu.
Poczuł się jak ktoś, kto splunął i stwierdził, że zamiast śliny z ust wypadł mu brylant. Nie mógł wciągnąć go z powrotem. W tej dziewczynie musi płynąć krew jakiegoś Vora, jeśli traktuje słowo mężczyzny tak poważnie.
— Muszę już kończyć — powiedział.
— Dobrze. Lordzie Marku — uważaj na siebie.
— Dlaczego… to mówisz? — Mógłby przysiąc, że ani słowem nie wspomniał, dokąd ani po co jedzie.
— Mój ojciec jest żołnierzem. Masz w oczach ten sam wyraz co on, kiedy kłamie, mówiąc o jakimś czekającym go zadaniu. Nigdy nie udaje mu się oszukać mojej matki.
Żadna dziewczyna nie prosiła go nigdy, by na siebie uważał. Szczerze się wzruszył.
— Dziękuję, Kareen. — Wbrew własnej woli rozłączył się, dotykając wyłącznika niemal pieszczotliwym gestem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Mark i Bothari — Jesek odbyli podróż z Barrayaru na Komarr statkiem kurierskim należącym do CesBezu, bardzo podobnym do tego, który przywiózł ich na planetę. Mark przysiągł sobie, że to ostatnia uprzejmość, o jaką poprosi Simona Illyana. Trwał w tym postanowieniu, dopóki nie znaleźli się na orbicie Komarru, gdzie się dowiedział, że Dendarianie przedwcześnie sprawili mu prezent z okazji Święta Zimy. Z floty dendariańskiej przysłano wszystkie rzeczy osobiste sanitariusza Norwooda.
CesBez jak to CesBez, pierwszy otworzył przesyłkę. Tym lepiej; nie pozwoliliby tknąć jej Markowi, gdyby nie mieli pewności, że opróżnili ją ze wszystkich tajemnic. Wspierany przez Bothari — Jesek, Mark uciekał się do próśb i gróźb, by uzyskać dostęp do rzeczy Norwooda. CesBez niechętnie wpuścił go pod nadzorem do zamkniętego pokoju w swojej kwaterze orbitalnej. Niechętnie, ale jednak wpuścił.
Mark zwolnił Bothari — Jesek, aby dopilnowała przygotowań na statku sprowadzonym na orbitę przez agenta księżnej. Jako dowódca dendariańskiego okrętu Elena była z pewnością najodpowiedniejszą osobą do zadań logistycznych, może nawet bardziej niż najodpowiedniejszą. Bez wyrzutów sumienia Mark usunął ją ze swych myśli i pogrążył się w badaniu nowej skrzyni skarbów. Sam w pustym pokoju. Bosko.
Po pierwszym szybkim przeglądzie materiału — na który składały się stare ubrania, biblioteka dysków, listy i różne bibeloty, jakie Norwood zgromadził podczas czterech lat służby u Dendarian — Mark z ciężkim sercem był skłonny przyznać CesBezowi rację.
Nie znalazł tu nic cennego. Nigdzie nie krył się żaden sekret — CesBez sprawdził wszystko; Mark odłożył na bok ubrania, buty, pamiątki i inne przedmioty. Dziwnie się czuł, dotykając starych strojów należących do kogoś, kto już nigdy ich nie włoży. Panowała tu nieznośna atmosfera śmierci. Skupił uwagę na drobiazgach stanowiących intelektualny obraz życia i kariery sanitariusza: na bibliotece i notatkach. Zauważył przygnębiony, że CesBez przed nim dokonał podobnej segregacji.
Westchnął, sadowiąc się wygodnie na krześle i przygotowując do żmudnej pracy. Pragnął, żeby Norwood zostawił mu cień wskazówki, choćby po to, by człowiek, którego nieumyślnie posłał na śmierć, nie umarł na próżno. Nigdy już nie chcę być dowódcą frontowym. Przenigdy.
Nie spodziewał się, że od razu dostrzeże właściwy trop. Ale kiedy wreszcie po paru godzinach natknął się na ślad, rozpoznał go tylko dzięki podświadomości. Była to odręczna notatka sporządzona na przezroczystym plastikowym arkusiku umieszczonym wśród podobnych karteczek wciśniętych w podręcznik kriozabiegów dla techników ratownictwa medycznego. Jej treść brzmiała: Spotkanie w sprawie materiałów laboratoryjnych z doktor Duroną o 9.00.
Chyba nie z tą Duroną…?
Mark cofnął się do certyfikatów i świadectw Norwooda — części komputerowego zapisu nauki sanitariusza, jaki widział jeszcze na Barrayarze w materiale zebranym przez CesBez. Norwood przeszedł swoje dendariańskie szkolenie krioniczne w jakimś Centrum Życia Beauchene, cieszącej się wielkim poważaniem krioklinice na Escobarze. Wśród jego instruktorów nie pojawiło się nazwisko „Duroną”. Nie pojawiło się również na liście personelu Centrum Życia. Właściwie nie pojawiło się nigdzie. Mark dla pewności sprawdził wszystko jeszcze raz.
Na Escobarze jest pewnie wiele osób o nazwisku Duroną. Wcale nie tak rzadko się je spotyka. Mimo to chwycił arkusik, który zdawał się parzyć go w palce.
Połączył się z Quinn przebywającą na pokładzie przycumowanego niedaleko „Ariela”.
— Ach — powiedziała, przypatrując mu się dość nieprzychylnie. — Wróciłeś. Elena nam mówiła. Coś ty znowu wymyślił?
— Nieważne. Posłuchaj, czy jest tu u Dendarian jakiś sanitariusz czy technik medyczny, który odbywał szkolenie w Centrum Życia Beauchene? Najlepiej, gdyby był tam w tym samym czasie co Norwood. Albo mniej więcej w tym samym czasie.
Westchnęła.
— W jego grupie było trzech. Sanitariusz Oddziału Czerwonych, Norwood i sanitariusz Oddziału Pomarańczowych. CesBez już nas o to pytał.
— Gdzie są teraz tamci dwaj?
— Sanitariusz Czerwonych zginął kilka miesięcy temu w katastrofie wahadłowca.
— Aj! — Przejechał dłońmi przez włosy.
— Człowiek Pomarańczowych jest u mnie, na „Arielu”.
— Świetnie! — zapiał uradowany Mark. — Muszę z nim porozmawiać. — Chciał powiedzieć: „Daj mi go”, ale przypomniał sobie, że rozmawia przez prywatną linię CesBezu, która z pewnością jest monitorowana. — Przyślij po mnie kapsułę.
— Po pierwsze, CesBez już go przesłuchiwał, bardzo długo zresztą, a po drugie, kim ty, u diabła, jesteś, żeby mi wydawać rozkazy?
— Wygląda na to, że Elena nie powiedziała ci zbyt wiele. — Ciekawe, czy dwuznaczna przysięga Bothari — Jesek miała większą rangę niż jej lojalność wobec Dendarian? A może nie miała czasu, żeby pogadać? Jak długo był… zerknął na chronometr. Boże. — Tak się składa, że niedługo odlatuję do Obszaru Jacksona. I jeśli będziesz dla mnie miła, być może poproszę CesBez, żeby cię zwolnił i pozwolił lecieć ze mną jako gościowi. Być może — dodał, uśmiechając się do niej promiennie.
Jej wściekłe spojrzenie było bardziej wymowne niż wiązanka najsoczystszych przekleństw, jakie w życiu usłyszał. Quinn poruszyła bezgłośnie ustami — licząc do dziesięciu? Kiedy się odezwała, z jej ust dobyło się zduszone warczenie.
— Za jedenaście minut będziesz miał kapsułę przy włazach stacji.
— Dziękuję.
Sanitariusz był wobec niego opryskliwy.
— Już o tym mówiłem. Przez parę godzin. Chyba wystarczy.
— Obiecuję, że się streszczę — zapewnił go Mark. — Tylko jedno pytanie.
Sanitariusz mierzył Marka wrogim spojrzeniem, jakby się domyślał, że to przez niego od kilkunastu tygodni jest uwiązany do statku zacumowanego na orbicie Komarru.
— Czy podczas szkolenia krionicznego w Centrum Życia Beauchene, jakie odbywał pan z Norwoodem, pamięta pan spotkanie z niejakim lub niejaką doktor Duroną? Może ta osoba wydawała materiały laboratoryjne?
— W tym ośrodku było od groma doktorów. Nie pamiętam. Mogę już iść? — Sanitariusz uczynił gest, jak gdyby chciał wstać.
— Chwileczkę!
— Miało być tylko jedno pytanie. Poza tym wcześniej te bubki z CesBezu już mi je zadały.
— I takiej odpowiedzi im pan udzielił? Zaraz. Niech pomyślę. — Mark przygryzł nerwowo wargę. Samo nazwisko to za mało, żeby rozpoczynać pogoń. Potrzebował czegoś więcej. — Nie pamięta pan… czy Norwood kontaktował się z wysoką, bardzo ładną kobietą o eurazjatyckich rysach, prostych, ciemnych włosach, brązowych oczach… i wyjątkowo inteligentną. — Nie odważył się sugerować wieku. Mógł się mieścić w granicach dwadzieścia — sześćdziesiąt lat.
Sanitariusz wlepił w niego zdumione spojrzenie.
— Tak! Skąd pan wie?
— Kim ona była? Co ją łączyło z Norwoodem?
— Chyba też się uczyła, tak jak my. Przez pewien czas uganiał się za nią, wykorzystując do maksimum swój żołnierski wdzięk, ale chyba jej na to nie złapał.
— Pamięta pan, jak miała na imię?
— Roberta czy jakoś tak. Rowanna. Nie pamiętam.
— Pochodziła z Obszaru Jacksona?
— Wydawało mi się, że z Escobaru. — Sanitariusz wzruszył ramionami. — W klinice pracowało wielu lekarzy — stażystów z całej planety, którzy zajmowali się krioreanimacją. Nigdy z nią nie rozmawiałem. Kilka razy widziałem ją z Norwoodem. Może odniósł wrażenie, że próbujemy mu ją odbić.
— Zatem ta klinika to dobra instytucja?
— Tak się nam wydawało.
— Proszę tu zaczekać. — Zostawiwszy sanitariusza w małej pokładowej sali odpraw „Ariela”, Mark popędził poszukać Quinn. Nie uszedł daleko. Czekała w korytarzu, przytupując nerwowo.
— Quinn, szybko! Potrzebny mi zapis wideo z hełmu sierżant Taury z akcji desantowej. Jeden jedyny obrazek.
— CesBez skonfiskował oryginały.
— Na pewno masz kopie.
Uśmiechnęła się kwaśno.
— Może.
— Quinn, proszę cię!
— Zaczekaj tu. — Po paru chwilach wróciła i wręczyła mu dysk. Tym razem poszła za nim do sali odpraw. Czytnik dłoni w konsoli nie mógł już zadziałać bez względu na to, jak Mark układałby na nim rękę, musiał więc pozwolić, aby Quinn ją włączyła. Potem przewinął zapis do obrazu, o który mu chodziło. Zbliżenie wysokiej, ciemnowłosej dziewczyny, która odwracała głowę, otwierając szeroko oczy. Mark zmniejszył ostrość tła, gdzie widać było żłobek klonów.
Dopiero wówczas pozwolił spojrzeć sanitariuszowi na ekran. — Hej!
— To ona?
— To… — Sanitariusz wlepił wzrok w monitor. — Jest młodsza. Ale to ona. Skąd to macie?
— Nieważne. Dziękuję. Nie zabieram już panu więcej czasu. Bardzo nam pan pomógł.
Sanitariusz wyszedł tak samo niechętnie, jak wcześniej wszedł, oglądając się przez ramię.
— O co tu chodzi, Mark? — spytała ostro Quinn.
— Powiem ci, kiedy będziemy na moim statku. W drodze. Nie wcześniej. — Zdobył przewagę nad CesBezem i nie zamierzał wypuszczać jej z rąk. Gdyby nie jałowość ich rozpaczliwych wysiłków, nigdy by go nie wypuścili, bez względu na starania księżnej. Zresztą zachował się wobec nich uczciwie; nie zdobył żadnych informacji, których CesBez nie miał. Po prostu trochę inaczej je skojarzył.
— Skąd, u diabła, masz statek?
— Matka mi dała. — Powstrzymał uśmieszek.
— Księżna? Niech mnie! Puściła cię?
— Nie zazdrość mi małego stateczku, Quinn. Zresztą rodzice ofiarowali mojemu starszemu bratu całą flotę statków. — Oczy mu błysnęły. — Zobaczymy się na pokładzie, kiedy tylko komandor Bothari — Jesek zamelduje, że jest gotowa do drogi.
Jego statek. Nie ukradł go, nie przywłaszczył przez oszustwo. Otrzymał go w prezencie. Pierwszy raz w życiu dostał prezent urodzinowy. Po dwudziestu dwóch latach.
Mały jacht pochodził jeszcze z poprzedniej generacji statków i poprzednio należał do jakiegoś komarrskiego oligarchy z dawnych dobrych czasów, przed najazdem Barrayaru. Kiedyś musiał uchodzić za luksusową jednostkę, lecz najwyraźniej jakieś dziesięć lat temu przestano o niego dbać. Mark domyślił się, że nie oznacza to ciężkich czasów dla komarrskiego klanu; po prostu wymieniali statek, dlatego go sprzedali. Komarrczycy znali się na interesach, a Vorowie pojmowali związek interesów z podatkami. Interesy pod władzą nowego reżimu zaczęły kwitnąć tak samo bujnie jak przedtem.
Mark postanowił urządzić salę odpraw w saloniku jachtu. Spoglądał teraz na twarze tych, których tu zaprosił. Siedzieli na meblach przymocowanych do przykrytego dywanem pokładu, wokół sztucznego kominka, w którym zainstalowano holowidowy program przedstawiający tańczące płomienie. Sztucznemu ogniowi towarzyszyło promieniowanie podczerwone.
Oczywiście była tu Quinn wciąż ubrana w swój dendariański mundur. Paznokcie zdążyła już zupełnie poobgryzać, więc zaczęła przygryzać wewnętrzną stronę policzka. Bel Thorne siedział milczący i przygaszony; wieczne przygnębienie odcisnęło się na jego twarzy delikatnymi zmarszczkami wokół oczu. Obok Thorne’a przysiadła zwalista sierżant Taura, spoglądała na Marka nieufnie.
Nie była to grupa uderzeniowa. Mark zastanawiał się, czy nie powinien zabrać na pokład paru silnych ludzi… ale nie. Jeżeli pierwsza misja zdołała go czegokolwiek nauczyć, to tego, że kiedy nie dysponuje się wystarczającą siłą, by zwyciężyć, najlepiej w ogóle nie angażować żadnych sił. Zatem zgarnął najlepszych fachowców od Obszaru Jacksona, jakich mógł znaleźć wśród Dendarian.
Do kabiny weszła komandor Bothari — Jesek i skinęła mu głową.
— Jesteśmy w drodze. Opuściliśmy orbitę, pilot dostał szczegółowe rozkazy. Do pierwszego punktu skokowego dwadzieścia godzin.
— Dziękuję, komandorze.
Quinn zrobiła obok siebie miejsce dla Bothari — Jesek; Mark usiadł na sztucznym palenisku z nieoszlifowanych kamieni, zwrócony plecami do trzaskających płomieni, i wsunął dłonie między kolana. Głęboko nabrał powietrza.
— Witam na pokładzie i dziękuję, że przyjęliście moje zaproszenie. Zdajecie sobie wszyscy sprawę, że to nie jest oficjalna wyprawa Dendarian, nie jest też autoryzowana ani finansowana przez CesBez. Nasze wydatki pokrywa ze swoich prywatnych funduszy księżna Vorkosigan. Wszyscy otrzymaliście bezpłatne przepustki od swojej floty. Poza jednym wyjątkiem nie mam nad żadnym z was żadnej formalnej władzy. Ani wy nade mną. Łączy nas wspólny, niecierpiący zwłoki interes, dlatego powinniśmy połączyli nasze umiejętności i informacje. Pierwszą z nich jest prawdziwa tożsamość admirała Naismitha. Quinn, wtajemniczyłaś komandora Thorne’a i sierżant Taurę?
Bel Thorne kiwnął głową.
— Razem ze starym Tungiem domyśliliśmy się już dawno temu. Obawiam się, że tajna tożsamość Milesa nie jest tak tajna, jakby sobie tego życzył.
— Dla mnie to była nowina — zadudniła sierżant Taura. — Ale wyjaśniła wiele rzeczy, nad którymi się zastanawiałam.
— W każdym razie oficjalnie witamy w Kręgu Wtajemniczonych — powiedziała Quinn, po czym zwróciła się do Marka: — No dobrze, co masz? Znalazłeś wreszcie jakiś trop?
— Och, Quinn, tropów mam w bród. Brakuje mi tylko motywu.
— Zatem wyprzedziłeś CesBez.
— Może nie na długo. Wysłali już agentów na Escobar, żeby zebrać więcej szczegółów na temat Centrum Życia Beauchene — na pewno wpadną na ten sam ślad, co ja. Prędzej czy później. Ale w planach brałem pod uwagę dwadzieścia miejsc w Obszarze Jacksona, które należałoby dokładnie sprawdzić. W rzeczach osobistych Norwooda znalazłem jednak coś, co pozwoliło mi zmienić po rządek tej listy. Jeśli Miles zostanie reanimowany — bo taką mam hipotezę — ile waszym zdaniem minie czasu, zanim zrobi coś, żeby zwrócić na siebie uwagę?
— Niewiele — odparła niechętnie Bothari — Jesek. Quinn pokiwała drwiąco głową.
— Ale równie dobrze może się ocknąć z amnezją, która potrwa przez pewien czas. — Albo nie minie nigdy, mówiła jej mina. Jednak nie powiedziała tego głośno. — To zupełnie normalne po krioreanimacji.
— Chodzi o to, że nie tylko my i CesBez go szukamy. Najważniejszy jest czas. Kto pierwszy zwróci na niego uwagę?
— Mhm — mruknęła ponuro Quinn. Thorne i Taura wymienili pełne niepokoju spojrzenie.
— No dobrze. — Mark przygładził dłonią włosy. Nie wstał i nie zaczął spacerować jak Miles; jednak nieprzychylne spojrzenia, jakie rzucała mu Quinn, sprawiały, że miał ochotę przejść się po kabinie. — Oto czego się dowiedziałem i jakie z tego wyciągam wnioski. Gdy Norwood odbywał szkolenie krioniczne na Escobarze, poznał niejaką doktor Robertę czy Rowannę Duronę z Obszaru Jacksona, która w tym samym czasie była tam na stażu, ucząc się krioreanimacji. Stosunki między nimi, jakikolwiek miały charakter, układały się na tyle dobrze, że gdy Norwood znalazł się w sytuacji bez wyjścia w Bharaputrze, przypomniał sobie właśnie o niej. Musiał mieć do niej duże zaufanie, ponieważ wysłał do niej kriokomorę. Pamiętajcie, że w tym momencie Norwood trwał w przekonaniu, że Dom Fell jest naszym sojusznikiem. Bo Grupa Durony pracuje dla Domu Fell.
— Chwileczkę — powiedziała nagle Quinn. — Dom Fell twierdzi, że nie miał kriokomory!
Mark powstrzymał ją gestem.
— Opowiem wam coś o historii Obszaru Jacksona. Otóż jakieś dziewięćdziesiąt czy sto lat temu…
— O Boże, lordzie Marku, jak długa to będzie opowieść? — zapytała Bothari — Jesek. Na dźwięk grzecznościowego zwrotu rodem z Barrayaru Quinn posłała jej ostre spojrzenie.
— Cierpliwości. Musicie wiedzieć, kto to jest Grupa Durony. Zatem mniej więcej dziewięćdziesiąt lat temu ojciec obecnego barona Ryovala zakładał interes handlu genetycznymi niewolnikami, produkcję ludzkich istot na specjalne zamówienia. W pewnym momencie przyszło mu do głowy: po co sprowadzać geniusza z zewnątrz? Lepiej wyhodować własnego. Cechy umysłowości stanowią zwykle najtrudniejsze zadanie dla genetyków, lecz stary Ryoval sam był geniuszem. Rozpoczął projekt i stworzył kobietę, którą nazwał Lilly Durona. Miała być muzą jego badań medycznych, niewolniczo oddanym lekarzem. W jednym i drugim znaczeniu.
— Urosła, przeszła odpowiednią szkołę i zaprzęgnięto ją do pracy. Radziła sobie doskonale. Wtedy mniej więcej zmarł stary baron Ryoval, w niezbyt tajemniczych okolicznościach, bo podczas jednej z pierwszych prób przeszczepu mózgu.
— Mówię „w niezbyt tajemniczych okolicznościach” ze względu na charakter, jaki niedługo potem ujawnił jego syn i następca, obecny baron Ryoval, którego pierwszy projekt polegał na tym, aby pozbyć się wszystkich potencjalnych rywali spośród rodzeństwa. Jego ojciec spłodził naprawdę dużo dzieci. Początek kariery Ryovala stał się jacksońską legendą. Najstarszych i najbardziej niebezpiecznych braci po prostu zamordował. Kobiety i młodszych braci wysłał do swoich laboratoriów modyfikujących ludzkie ciało, a stamtąd do swoich prywatnych burdelików, które stanowiły jego dodatkową działalność, aby tam usługiwali klientom. Przypuszczam, że dziś już wszyscy nie żyją. Jeśli mieli szczęście.
— Wygląda na to, że Ryoval zastosował tak samo bezpośrednie podejście do podwładnych jak jego ojciec, dla którego Lilly Durona była ukochanym skarbem. Nowy baron Ryoval zagroził jej jednak, że jeżeli nie zgodzi się z nim współpracować, odeśle ją razem ze swoimi siostrami, aby w bardziej bezpośredni sposób zaspokajała cielesne fantazje klientów. Zaczęła planować ucieczkę razem z pogardzanym przez barona jego bratem przyrodnim, który nazywał się Georish Stauber.
— Ach! Baron Fell! — powiedział Thorne. Wyglądał, jakby nagle go olśniło. Taura słuchała zaintrygowana, a Quinn i Bothari — Jesek ze zgrozą.
— Ten sam, ale wtedy jeszcze nie baron. Lilly i młody Georish uciekli pod opiekę Domu Fell. Domyślam się, że Lilly posłużyła Georishowi za przepustkę. Oboje zaczęli służyć nowym panom, zachowując pewien wynegocjowany margines autonomii, przynajmniej jeśli idzie o Lilly. Tak stanowiła Umowa. Umowy uważa się w Obszarze Jacksona za niemal święte.
— Georish zaczął się piąć po szczeblach hierarchii Domu Fell. A Lilly dała początek Grupie Badawczej Durony, klonując się. Wielokrotnie. Grupa Durony, która składa się teraz z trzydziestu lub czterdziestu sklonowanych sióstr, służy Domowi Fell na kilka sposobów. Jest kimś w rodzaju lekarza rodzinnego dla członków wyższych sfer, którzy nie mają ochoty powierzać swojego zdrowia specjalistycznym domom, takim na przykład jak Bharaputra. Ponieważ specjalnością Fella jest handel bronią, Grupa prowadziła badania nad bronią chemiczną i biologiczną. A także antidotami. Grupa Durony zarobiła dla Domu Fell skromną fortunę na specyfiku o nazwie Peritaint, a kilka lat później ogromną fortunę na antidotum przeciw temu środkowi. Grupa Durony cieszy się pewną cichą sławą, jeśli wiecie, co mam na myśli. Bo CesBez wie. W tych niewielu plikach danych, jakie pozwolili mi obejrzeć, było sporo materiałów na jej temat. Choć na Jacksonie wiedzą o tym prawie wszyscy.
— Georish, między innymi dzięki sukcesowi, jakim było sprowadzenie osoby Lilly, kilka lat temu wspiął się na sam szczyt i został baronem Fellem. W tym momencie wkraczają Najemnicy Dendarii. Musicie mi powiedzieć, co się wtedy stało. — Mark skinął głową Thorne’owi. — Słyszałem tylko fragmenty.
Bel gwizdnął.
— Trochę wiedziałem, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę całą historię. Nic dziwnego, że Fell i Ryoval tak się nienawidzą. — Zerknął na Quinn, która nieznacznym skinieniem głowy wyraziła zgodę. — Cztery lata temu Miles zdobył dla Dendarian kontrakt. Chodziło o przywiezienie kogoś. Nasz Pracodawca — przepraszam, Barrayar. Zawsze nazywałem go Naszym Pracodawcą, więc odruchowo tak mówię.
— I lepiej zachowaj ten odruch — poradził mu Mark.
Bel pokiwał głową.
— Cesarstwo chciało sprowadzić do siebie galaktycznego genetyka. Nie wiem dokładnie, po co. — Spojrzał na Quinn.
— Nie musisz — odparła.
— Ale niejaki doktor Canaba, jeden z najlepszych ludzi od genetyki w Domu Bharaputra, chciał porzucić ojczyznę. Dom Bharaputra odnosi się z ogromną niechęcią do pracowników, którzy wyjeżdżają z głową pełną tajemnic, więc Canaba potrzebował pomocy. Zawarł umowę z Cesarstwem Barrayaru, żeby go przyjęło.
— Stamtąd pochodzę — wtrąciła się Taura.
— Tak — potwierdził Thorne. — Taura była jednym z jego ulubionych projektów. Upierał się, żeby ją zabrać ze sobą. Niestety, jakiś czas wcześniej projekt skonstruowania superżołnierza odwołano, a Taurę sprzedano baronowi Ryovalowi, który kolekcjonuje, wybacz, sierżancie, osobliwości genetyczne. Musieliśmy ją więc wykraść z Domu Ryoval, a doktora Canabę z Domu Bharaputra. Hm, Tauro, może lepiej ty mów, co się działo potem.
— Zjawił się admirał i wyratował mnie z centrum biologicznego Ryovala — zadudniła olbrzymka. Wydała głośne westchnienie, jak gdyby przypomniała sobie coś miłego. — Podczas ucieczki całkowicie zniszczyliśmy główne banki genów Domu Ryoval. Zbiór tkanek liczący ze sto lat poszedł z dymem. Dosłownie. — Uśmiechnęła się, obnażając kły.
— Tamtej nocy Dom Ryoval stracił według szacunków barona jakieś pięćdziesiąt procent swojego majątku — dodał Thorne. — Co najmniej.
Mark wydał z siebie stłumiony okrzyk zdumienia, ale po chwili ochłonął.
— To wyjaśnia, dlaczego waszym zdaniem ludzie barona Ryovala będą szukać admirała Naismitha.
— Mark — powiedział z rozpaczą w głosie Thorne. — Jeśli Ryoval znajdzie Milesa pierwszy, ożywi go tylko po to, żeby go znowu zabić. I jeszcze raz, i jeszcze… Dlatego upieraliśmy się, żebyś udawał Milesa, kiedy opuszczaliśmy Obszar Jacksona. Ryoval nie ma żadnego motywu, żeby się mścić na klonie, chodzi mu tylko o admirała.
— Rozumiem. Uff, dzięki. A co się stało z doktorem Canaba? Jeśli mogę spytać.
— Został bezpiecznie dostarczony tam, gdzie trzeba — powiedziała Quinn. — Nosi nowe nazwisko, nową twarz, ma nowe laboratorium i pensję, dzięki której powinien być zadowolony. Został lojalnym poddanym cesarstwa.
— Hm. To nasuwa mi myśl o jeszcze jednym powiązaniu. Znam je od jakiegoś czasu, to żadna tajemnica, chociaż jeszcze nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. CesBez, nawiasem mówiąc, też nie, choć z tego powodu dwa razy wysyłał agentów, żeby sprawdzili Grupę Durony. Baronowa Lotus Bharaputra, żona barona, jest klonem Durony.
Taura przysłoniła usta szponiastą dłonią.
— Tamta dziewczyna!
— Tak, tamta dziewczyna. Zastanawiałem się, dlaczego traktowała mnie z takim chłodem. Już ją kiedyś widziałem, w innym wcieleniu. Klon klona.
— Baronowa jest jedną z najstarszych córek czy sióstr, czy jak chcecie nazywać to klonowane plemię Lilly Durony. Rój. Nie sprzedała się tanio. Lotus została zdrajczynią za najwyższą łapówkę w historii Obszaru Jacksona — za cenę połowy albo prawie połowy władzy w Domu Bharaputra. Jest partnerką barona Bharaputry od dwudziestu lat. I wygląda na to, że chce zdobyć coś jeszcze. Grupa Durony specjalizuje się chyba we wszystkich dziedzinach biologii, ale odmawia wykonywania przeszczepów mózgu. Zapisano to w umowie z Domem Fell. Ale baronowa Bharaputra, która musi mieć już ponad sześćdziesiąt lat, zamierza widocznie rozpocząć niebawem swą drugą młodość. Sądząc po tym, co widzieliśmy.
— Niech to szlag — mruknęła Quinn.
— Czyli mamy następne powiązanie — rzekł Mark. — Właściwie całą sieć powiązań, jeśli się złapie koniec właściwej nici. Tylko brakuje wyjaśnienia, przynajmniej ja tego nie rozumiem, dlaczego Grupa Durony miałaby ukrywać Milesa przed swoimi szefami z Domu Fell. Bo chyba tak się jednak stało.
— Jeżeli go mają — zauważyła Quinn, gryząc wewnętrzną stronę policzka.
— Jeżeli — zgodził się Mark. — Chociaż… — Twarz mu się na chwilę rozjaśniła. — To by tłumaczyło, jak kriokomora znalazła się w Hegen Hub. Grupa Durony nie chciała jej ukryć przed CesBezem. Próbowali ją ukryć przed innymi Jacksończykami.
— Prawie wszystko pasuje — odezwał się Thorne.
Mark wyciągnął przed siebie wyprostowane dłonie, jak gdyby między palcami trzymał niewidzialne nitki.
— Tak. Prawie. — Złączył dłonie. — Tak to wygląda. Tam właśnie zmierzamy. Nasza pierwsza sztuczka będzie polegała na wejściu w przestrzeń Jacksona obok stacji skokowej Fella. Komandor Quinn wzięła ze sobą świetny ekwipunek, dzięki któremu będziemy mogli przybrać fałszywą tożsamość. Konsultujcie z nią swoje pomysły na ten temat. Mamy na to dziesięć dni.
Rozeszli się, aby każdy mógł w spokoju rozważyć nowiny. Bothari — Jesek i Quinn zostały na miejscach, a Mark wstał i rozprostował obolały kark. Mózg też go bolał.
— To była całkiem niezła analiza, Mark — przyznała niechętnie Quinn. — Jeśli to coś więcej niż czcza gadanina.
Powinna wiedzieć.
— Dziękuję, Quinn — rzekł szczerze. On również modlił się, aby wszystko okazało się halucynacją albo wielkim błędem.
— Tak… chyba trochę się zmienił — zauważyła roztropnie Bothari — Jesek. — Urósł.
— Tak? — Quinn obrzuciła go taksującym spojrzeniem od stóp do głów. — Rzeczywiście…
Mark zamarł w radosnym oczekiwaniu na jedno maleńkie słowo aprobaty.
— …jest grubszy.
— Bierzmy się do roboty — uciął krótko Mark.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Pamiętał, że kiedyś uczył się zdań — łamańców językowych. Miał nawet przed oczami zapełniony nimi ekran — czarne słowa na bladoniebieskim tle. To była część jakiegoś kursu retoryki? Niestety, choć pamiętał ekran, potrafił sobie przypomnieć treść zaledwie jednej linijki. Usiłował usiąść prosto w łóżku i wypowiedzieć to zdanie.
— Chrząszsz… czszci… brzrz… chrząszcz brzmiwczsz… niech to szszlag!
Nabrał powietrza i zaczął jeszcze raz. Potem jeszcze i znowu. Jego język przypominał starą skarpetę. Czuł palącą potrzebę odzyskania panowania nad mową. Dopóki będzie mówił jak idiota, tak go będą traktować.
Mogło być gorzej. Dostawał już prawdziwe jedzenie, nie wodę z cukrem czy papkę. Od dwóch dni samodzielnie brał prysznic i ubierał się. Nie nosił już długiej koszuli, tylko bluzę i spodnie. Jak strój pokładowy. Szary kolor podobał mu się, ale potem się zaniepokoił, bo nie wiedział, dlaczego mu się podoba.
— Chrząszcz. Brzmi. W trzcinie. Ha! — Opadł na łóżko, rzężąc triumfalnie. Kiedy uniósł wzrok, zauważył opartą o drzwi doktor Rowan, która obserwowała go z lekkim uśmiechem.
Ciągle łapiąc oddech, powitał ją machnięciem dłoni. Podeszła do niego i usiadła na skraju łóżka. Jak zwykle miała na sobie długi zielony kitel, a w ręku trzymała jakiś worek.
— Raven mówił, że w nocy coś bełkotałeś — zauważyła — ale chyba nie, prawda? Ćwiczyłeś.
— Mhm. — Skinął głową. — Muszę mówić. Rozkaz… — dotknął ust, a potem szerokim gestem wskazał salę — wy…onać.
— Tak ci się wydaje? — Uniosła rozbawiona brwi, ale jej oczy obserwowały go czujnie. Przesunęła się na bok, stawiając między nimi tacę służącą za stolik. — Usiądź, mój mały despoto. Przyniosłam ci trochę zabawek.
— Drugie dzieci… stwo — mruknął ponuro, znowu przyjmując z trudem pozycję siedzącą. W piersi czuł już jedynie lekki ból. Na szczęście miał za sobą najbardziej nieprzyjemne aspekty drugiego wczesnego dzieciństwa. Czyżby teraz miał nastąpić drugi okres dojrzewania? Niech Bóg broni. Może uda się przeskoczyć ten etap. Dlaczego boję się okresu dojrzewania, którego w ogóle nie pamiętam?
Parsknął krótkim śmiechem, gdy wysypała z worka kilkanaście części różnego rodzaju broni ręcznej.
— Test, co? — Zaczął składać pojedyncze elementy w całość. Ogłuszacz, porażacz nerwów, łuk plazmowy i ręczna wyrzutnia pocisków… Wsunięcie, obrót, trzask, gotowe… po chwili pierwsza, druga, trzecia i wreszcie czwarta sztuka broni leżały w rządku obok siebie. — Baterie wy… erpane. Nie uzbraasz mnie, co? To — nieposz… szebne. — Zgarnął kilka pozostałych części na bok. — Ha, sztuszszka. — Zadowolony z siebie, wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu.
— Ani razu we mnie nie wycelowałeś, kiedy składałeś broń — zauważyła zaciekawiona.
— Mm? Naprawdę? — Zdał sobie sprawę, że Rowan ma rację. Niepewnie przesunął palcem po łuku plazmowym.
— Kiedy to robiłeś, coś ci się skojarzyło? — zapytała.
Pokręcił głową zawiedziony, lecz po chwili twarz mu pojaśniała.
— Rano coś przy… omniało. Pod przy… pry… — Kiedy chciał powiedzieć coś szybciej, słowa stawały się zupełnie nieczytelne, grzęzły mu gdzieś w ustach.
— Pod prysznicem — podsunęła mu. — Opowiedz. Mów tak powoli, jak chcesz.
— Powoli. To. Śmierć — rzekł dobitnie.
Zamrugała zaskoczona.
— Mimo to opowiedz.
— Chyba byłem chłopssem. Jechałem na koniu. Na drugim koniu stary szszłowiek. Jedziemy w górę… Chłodno. Konie…dychają jak ja. — Jego oddech był zbyt płytki, aby w pełni oddać końskie sapanie. — Drzewa. Góry, dwie, trzy góry z drzewami, drzewa związane ruchrchkami z plastiku. Jedziemy na dół aż do chaty. Dziadek za… dowolny, bo ruchrchki mocne. — Usiłował wypowiedzieć ostatnie słowo bardzo wyraźnie i udało się. — Ludzie też za… dowoleni.
— Co oni tam robią? — zapytała zdumiona. — Ci ludzie?
Znów zobaczył to w głowie, jak wspomnienie wspomnienia.
— Palą drzewo. Robią cukier.
— To nie ma sensu. Cukier pochodzi z pojemników produkcji biologicznej, nie z palenia drzew — powiedziała Rowan.
— Drzewa — upierał się. — Drzewa cukrowe. — Przed oczyma stanęło mu kolejne mgliste wspomnienie: starzec odłamuje kawałek czegoś, co wygląda jak jasnobrązowy piaskowiec, i wsuwa mu do ust, żeby spróbował. Dotyk starych kościstych palców na policzku, słodki smak, zapach skóry i koni. Wzdrygnął się, bo wrażenia zmysłowe były bardzo sugestywne. To było prawdziwe. Wciąż jednak nie potrafił wygrzebać z pamięci imion. Dziadek.
— Góry moje — dodał. Posmutniał na tę myśl, nie wiedział jednak dlaczego.
— Co?
— Należą do mnie. — Zmarszczył zatroskany brwi.
— Coś jeszcze?
— Nie. Tylko tyle. — Zacisnął pięści. Potem rozluźnił dłonie, kładąc je ostrożnie na tacy.
— Jesteś pewien, że nie przyśniło ci się to dziś w nocy?
— Nie. Pod prysznicem — powtórzył uparcie.
— To bardzo dziwne. Bo tego akurat się spodziewałam. — Wskazała złożoną broń i zaczęła ją wkładać z powrotem do płóciennego worka. — A to… — ruch jej głowy świadczył, że ma na myśli jego opowieść — zupełnie nie pasuje. Drzewa z cukru wyglądają jak wzięte ze snu.
Nie pasuje do czego? Ogarnęła go fala wzburzenia. Chwycił szczupły nadgarstek ręki, która trzymała ogłuszacz.
— Nie pasuje do szsz… ego? Co wiesz?
— Nic.
— Nie nic!
— To boli — powiedziała spokojnie.
Natychmiast ją puścił.
— Nie nic — powtórzył z uporem. — Coś. Co?
Westchnęła, schowała resztę broni, usiadła z powrotem i utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
— To prawda, że nie wiedzieliśmy, kim jesteś. A teraz prawda jest taka, że nie wiemy, który jesteś.
— Mam jakąśś inną możż… iwość? Mów!
— Jesteś w… dość skomplikowanej fazie rekonwalescencji. Osoby dotknięte krioamnezją rzadko odzyskują od razu całą pamięć. Wspomnienia wracają małymi porcjami. Najpierw kilka, potem jest ich coraz więcej. Później fala, jak w sinusoidzie, powoli się urywa. Kilka ostatnich luk może pozostać na wiele lat. Nie masz poważnych uszkodzeń czaszki, więc przewiduję, że w końcu odzyskasz całą osobowość, ale…
Najgroźniej brzmiące „ale”, jakie słyszał. Patrzył na nią błagalnie.
— W tym stadium, tuż przed fazą kaskadową, pacjent z krioamnezją bywa tak spragniony własnej tożsamości, że przybiera inną, nieprawdziwą, i zaczyna zbierać dowody na jej autentyczność. Wyjaśnienie błędu może potrwać całe tygodnie lub miesiące. W twoim przypadku, z pewnych względów, wydaje mi się, że jest to nie tylko bardziej prawdopodobne, ale byłoby trudniejsze niż zwykle. Muszę bardzo uważać, aby nie sugerować ci niczego, co do czego nie mam absolutnej pewności. To trudne, bo równie gorączkowo jak ty tworzę różne teorie. Muszę mieć pewność, że wszystko, co mi powiesz, pochodzi od ciebie i nie jest reakcją na żadną sugestię z mojej strony.
— Och. — Opadł ciężko na łóżko, przytłoczony rozczarowaniem.
— Można też pójść na skróty — dodała.
Znów się poderwał.
— Jak? Mów?
— Jest taki specyfik, nazywa się fast — penta. Jedna z jego pochodnych działa jak środek uspokajający, ale zwykle używa się jej podczas przesłuchań. Właściwie nie powinno się tego związku określać jako serum prawdy, ale laicy upierają się przy tej nazwie.
— Znam fass — pentę. — Ściągnął brwi. Wiedział coś ważnego na temat fast — penty. Co to było?
— Środek ma właściwości rozluźniające i czasem może wywołać kaskady wspomnień u pacjentów po krioreanimacji.
— A!
— Działanie fast — penty może mieć jednak krępujące skutki uboczne. Ludzie radośnie plotą, co im przyjdzie na myśl, zdradzając najbardziej osobiste i skrywane sekrety. Etyka medyczna każe mi cię przed tym ostrzec. Niektórzy mogą też mieć alergię na ten specyfik.
— Gdzie… się nauczyłaś etyki me… dyszsznej? — spytał z zaciekawieniem.
Wzdrygnęła się dziwnie.
— Na Escobarze — odrzekła, przyglądając mu się.
— A gdzie teraz jesteśmy?
— Wolałabym jeszcze nie mówić.
— To może źle wpły… ynąć na moją pamięśś? — zaperzył się.
— Chyba niedługo będę ci mogła powiedzieć — uspokoiła go. — Naprawdę niedługo.
Z kieszeni kitla wydobyła niewielki biały pakunek, otworzyła go i oderwała maleńki przylepiec z plastikowym grzbietem.
— Wyciągnij rękę.
Posłusznie spełnił polecenie, a ona przycisnęła przylepiec do wewnętrznej strony jego przedramienia.
— Test skórny — wyjaśniła. — Według moich teorii na temat twojego zajęcia całkiem możliwe, że prawdopodobieństwo wystąpienia alergii jest u ciebie wyższe niż u innych. Mam na myśli alergię wywołaną sztucznie.
Oderwała przylepiec — ukłuło — i spojrzała na jego rękę. Na skórze wykwitła czerwona plamka. Na jej widok Rowan zmarszczyła brwi.
— Swędzi? — zapytała podejrzliwie.
— Nie — skłamał, zaciskając prawą dłoń, żeby się nie podrapać. Ten środek miał mu wrócić pamięć — musiał go zażyć. Rób się biała, w tej chwili: mówił w myślach do różowej kropki.
— Chyba jesteś trochę wrażliwy — powiedziała, nie odrywając oczu od plamki. — Nieznacznie.
— Proszszę…
Skrzywiła z powątpiewaniem usta.
— Właściwie… co mamy do stracenia? Zaraz wrócę. Wyszła i po chwili zjawiła się, niosąc dwa hiporozpylacze, które położyła na tacy.
— To fast — penta — pokazała — a to antidotum. Gdy tylko poczujesz się dziwnie, daj mi znać — jeśli cię zaswędzi, połaskocze, będziesz miał kłopoty z oddychaniem czy przełykaniem albo zesztywnieje ci język.
— Już mam — zauważył, gdy podwinęła mu obydwa rękawy, obnażając chude, białe ręce, i przycisnęła pierwszy rozpylacz do zgięcia w łokciu. — Jak pozznam?
— Poznasz. Teraz po prostu leż i rozluźnij się. Poczujesz senność, jakbyś gdzieś odpływał, zanim zdążysz policzyć od dziesięciu wstecz. Spróbuj.
— Dzie… sięś, dziewięśś, osiem, siedem, sześś, pięśś, czsztery, trzy, dwa, jeden. — Nie czuł się senny. Poczuł za to napięcie i nerwowość. — To na pewno to? — Zaczął bębnić palcami w tacę. Odgłos ten zabrzmiał w jego uszach nienaturalnie głośno. Przedmioty w pokoju nabrały ostrych konturów z wyraźnie kolorowym obramowaniem. Twarz Rowan straciła nagle wyraz, zmieniając się w maskę z kości słoniowej.
Maska zbliżyła się do niego groźnie.
— Jak się nazywasz? — zasyczała.
— Ja… ja… — zaczął się jąkać. Zmienił się w niewidzialną postać, bez imienia…
— Dziwne — mruknęła maska. — Ciśnienie krwi powinno spadać, a się podnosi.
Nagle przypomniał sobie, co ważnego wiedział o fast — pencie.
— Od fasspenty mamm hiper…
Pokręciła głową na znak, że nie rozumie.
— Hiper — powtórzył, choć wargi zaczynały mu drętwieć w dziwnym spazmie. Chciał mówić. Na usta cisnęły się mu tysiące wyrazów, płynąc nieprzerwaną strugą i po drodze zderzając się ze sobą. — Hip… ip…
— To nie jest zwykła reakcja. — Zmarszczywszy brwi, Rowan spojrzała na hiporozpylacz, który nadal trzymała w ręku.
— Bezz kitu. — Ręce i nogi zamarły na moment jak nakręcone sprężyny. Twarz Rowan była coraz bardziej urocza, jak u lalki. Serce waliło mu szalonym rytmem. Pokój zachwiał się, jak gdyby widział go, płynąc pod wodą. Z ogromnym wysiłkiem rozprostował napięte kończyny. Musiał się rozluźnić. Musiał się natychmiast rozluźnić.
— Pamiętasz coś? — zapytała. Jej ciemne oczy przypominały dwie piękne, przezroczyste sadzawki. Zapragnął skąpać się w tych oczach, rozkoszować się ich płynnym blaskiem. Chciał jej sprawić przyjemność. Chciał ją namówić, aby zrzuciła ten zielony kitel, później tańczyć z nią nago przy blasku gwiazd, a potem… Jego mamrotanie na ten temat nagle znalazło ujście w poezji, jeśli można to tak nazwać. Właściwie był to wulgarny limeryk, oparty na dość oczywistej symbolice korytarzy czasoprzestrzennych i statków skokowych. Na szczęście mówił zbyt niewyraźnie.
Ku jego uldze Rowan się uśmiechnęła. Ale pojawiło się zupełnie nieśmieszne skojarzenie.
— Ostatnim razem, kiedy to ressytowałem, ktoś mnie zzbił na kwaśne jabłko. Też z fasspentą.
Jej piękne długie ciało sprężyło się czujnie.
— Podawano ci już fast — pentę? Co jeszcze z tego pamiętasz?
— Nazywał się Galen. I był zły. Nie wiem czszemu. — Przypomniał sobie poczerwieniałą twarz, która emanowała jakąś zaciekłą, morderczą nienawiścią. Posypały się kolejne ciosy. Odniósł wrażenie, że w tym wspomnieniu lęk zagadkowo miesza się z litością. — Nie rozumiem.
— O co cię jeszcze pytał?
— Nie wiem. Powiedziałem mu drugi wierszsz.
— Recytowałeś mu wiersze w trakcie przesłuchania z użyciem fast — penty?
— Czsztery godziny. Wściekł się nie na żżarty.
Uniosła brwi; palec dotknął miękkich ust, które rozchyliły się w zachwycie.
— Pokonałeś działanie fast — penty? Nadzwyczajne! Dajmy spokój poezji. Pamiętasz Galena, coś takiego!
— Galen pasuje? — Przechylił zaniepokojony głowę. Ser Galen, tak! Nazwisko było ważne, rozpoznała je. — Mów.
— Nie… nie jestem pewna. Ilekroć wydaje mi się, że posuwamy się o krok do przodu, ty dajesz dwa w bok i jeden do tyłu.
— Chciałbym skoczyć gdzieś w bok z tobą — wyznał, a potem ze zgrozą słuchał sam siebie, gdy w krótkich i dosadnych słowach opisał, co jeszcze chciałby z nią robić. — A, a, przepraszszam, milady.
— Wepchnął sobie palce do ust i ugryzł.
— Nic nie szkodzi — uspokoiła go. — To fast — penta.
— Nie, to testosssteron.
Wybuchnęła szczerym śmiechem. Nie mógł mieć lepszej zachęty, jednak chwilowa radość ustąpiła miejsca nowej fali napięcia. Ręce przykurczyły się i szarpnęły ubranie, a stopy zaczęły drgać.
Zerknęła w monitor na ścianie.
— Ciśnienie krwi dalej rośnie. Mimo że jesteś czarujący, nie reagujesz na fast — pentę normalnie. — Wzięła drugi hiporozpylacz.
— Chyba będzie lepiej, jeśli to zatrzymamy.
— Nie jestem no… malny — rzekł ze smutkiem. — Jestem mutantem. — Zdjął go nagły niepokój. — Wyjmiecie mi mózg? — spytał, spoglądając podejrzliwie na rozpylacz. I nagle olśniło go, jak gdyby zobaczył najjaśniejszy blask. — Hej, wiem, gdzie jestem! W Obszarze Jacksona! — Utkwił w niej przerażone spojrzenie, a potem zerwał się na równe nogi i przypadł do drzwi, robiąc unik, by nie dać się jej złapać.
— Nie, zaczekaj, zaczekaj! — Zawołała, ruszając za nim i wciąż trzymając w dłoni błyszczący hiporozpylacz. — To reakcja na lek, stój! Sprawię, że przestanie działać. Poppy, trzymaj go!
W korytarzu przed laboratorium wyminął doktor Duronę z końskim ogonem, a potem wpadł do rury windowej i zaczął się wspinać po drabinie awaryjnej, czując przeszywający ból w nie do końca zrośniętych mięśniach klatki piersiowej. Z chaosu korytarzy i pięter, wśród krzyków i tupotu, wyłonił się w końcu hol, który znalazł wcześniej.
Przemknął obok robotników, którzy ostrożnie przepychali załadowaną skrzynkami lotopaletę przez przezroczyste drzwi. Tym razem nie odrzucił go żaden ekran siłowy. Strażnik w zielonej kurtce z kapturem odwrócił się jak gdyby w zwolnionym tempie, wyciągnął ogłuszacz i otworzył usta do krzyku, który sączył się powoli jak zimny olej.
Uciekinier zmrużył oczy w oślepiającym szarym świetle dziennym. Zobaczył rampę, parking dla pojazdów i brudny śnieg. Ruszył biegiem przez plac parkingowy, łapiąc z trudem oddech, a lód i żwir kłuły go boleśnie w bose stopy. Teren Obszaru był ogrodzony murem. Dojrzał otwartą bramę, przy której stało wielu strażników w zielonych kurtkach.
— Nie ogłuszać go! — wrzasnął kobiecy głos zza jego pleców.
Wybiegł na brudną ulicę, ledwie uskakując przed samochodem. W ostrej bieli i szarości zawirowały mu w oczach jaskrawe barwy. Na szerokim pustym pasie po drugiej stronie ulicy stało kilka nagich czarnych drzew, których gałęzie przypominały długie szpony drapieżnie wycelowane w niebo. Obrzucił przelotnym spojrzeniem inne budynki za murami, wznoszące się w głębi ulicy, obce i groźne. W krajobrazie nie widział nic znajomego. Ruszył w kierunku otwartej przestrzeni i drzew. Przed oczyma zawirowały mu czarnoszkarłatne kręgi. Lodowate powietrze wdarło się boleśnie do płuc. Zatoczył się i upadł na wznak; nie mogąc złapać tchu.
Kilkanaście Duron rzuciło się na niego niczym stado wilków na zdobycz. Wzięły go za ręce i nogi i podniosły ze śniegu. Przypadła do niego Rowan, pochyliła się nad nim w skupieniu. Syknął hiporozpylacz. Przeniosły go przez ulicę jak związane jagnię, a potem wbiegły z powrotem do dużego białego budynku. Nieco oprzytomniał, lecz ból w piersiach nie ustawał, jakby zacisnęło się na nim wielkie imadło. Zanim złożyły go w łóżku w podziemiach kliniki, po sztucznie wywołanej paranoi nie było już śladu. Pojawiła się za to prawdziwa paranoja…
— Sądzisz, że ktoś go widział? — spytał zaniepokojony alt.
— Wartownicy przy bramie — odparł drugi głos. — Dostawcy.
— Ktoś jeszcze?
— Nie wiem — wydyszała Rowan. Do czoła przykleiły się jej mokre od śniegu kosmyki włosów. — Kiedy go goniłyśmy, ulicą przejechało kilka wozów. W parku nie zauważyłam nikogo.
— Ja widziałam kilka spacerujących osób — odezwała się inna doktor Durona. — Dość daleko, po drugiej stronie stawu. Patrzyli w naszą stronę, ale wątpię, żeby dużo mogli zobaczyć.
— Przez kilka minut trwało niezłe widowisko.
— Co się tym razem stało, Rowan? — w altowym głosie siwowłosej Durony czuło się znużenie. Zbliżyła się i popatrzyła na niego, wspierając się na rzeźbionej lasce, która nie miała chyba służyć jako ozdoba, ale była jej naprawdę potrzebna. Wszyscy cofnęli się z szacunkiem. Czyżby to była owa tajemnicza Lilly?
— Podałam mu dawkę fast — penty — zameldowała sztywno Rowan — żeby spróbować pobudzić jego pamięć. Czasem to działa na pacjentów po krioreanimacji. Ale on zareagował bardzo dziwnie. Ciśnienie mu skoczyło, dostał paranoi i wystartował jak chart. Nie zatrzymywaliśmy go, dopóki nie upadł w parku. — Kiedy jego przerażenie zaczęło ustępować, zauważył, że Rowan wciąż dyszy.
Stara doktor Durona pociągnęła nosem.
— I podziałało?
Rowan zawahała się.
— Pojawiły się zagadkowe rzeczy, muszę porozmawiać z Lilly.
— Natychmiast — rzekła siwa Durona, najwyraźniej nie Lilly. — Tymczasem ja… — Nie usłyszał jednak dalszego ciągu, ponieważ jego rozpaczliwe próby wydobycia z siebie głosu przerodziły się w konwulsyjne drgawki.
Na chwilę cały świat zmienił się w konfetti. Gdy odzyskał świadomość, przytrzymywały go dwie kobiety, Rowan krzątała się, wydając polecenia, a pozostałe Durony gdzieś się rozpierzchły.
— Przyjdę, kiedy tylko będę mogła — powiedziała przez ramię Rowan z rozpaczą w głosie. — Nie mogę go teraz zostawić.
Stara doktor Durona kiwnęła ze zrozumieniem głową i wycofała się. Rowan gestem odmówiła podania mu hiporozpylacza ze środkiem przeciwdrgawkowym, który ktoś jej zaproponował.
— Aż do odwołania polecam wszystkim, żeby przed podaniem mu czegokolwiek sprawdzić skanerem wrażliwość na dany środek. — Odprawiła większość swoich pomocników i w sali znów zrobiło się prawie ciemno, cicho i ciepło. Jego oddech wolno się uspokoił, odzyskując normalny rytm, choć mdłości nadal go nie opuszczały.
— Przepraszam — powiedziała do niego Rowan. — Nie zdawałam sobie sprawy, że fastpenta może u ciebie wywołać coś takiego.
Próbował ją przekonać, że to nie jej wina, lecz jego zdolność mowy zdawała się wrócić do poprzedniego stanu.
— Zzzz… zro… iłem cośś… zuuuego? Dopiero po długiej chwili odrzekła:
— Może wszystko będzie dobrze.
Dwie godziny później przyszli z lotopaletą, żeby go przenieść.
— Będziemy mieli nowych pacjentów — poinformowała go beznamiętnym głosem doktor Chrys, ta z przedziałkiem pośrodku. — Potrzebujemy twojego pokoju. — Kłamstwa? Półprawdy?
Był ciekaw, gdzie chcą go ulokować. Wyobrażał sobie zamkniętą celę, ale zawieźli go na górę towarową rurą windową i złożyli na łóżku polowym w prywatnym apartamencie Rowan. Było to jedno z wielu podobnych pomieszczeń na tym piętrze, gdzie prawdopodobnie mieściły się mieszkania wszystkich Duron. Apartament Rowan składał się z salonu pełniącego jednocześnie funkcję gabinetu, sypialni oraz prywatnej łazienki. Dość przestronny, choć zagracony. Czuł się tutaj mniej jak więzień, a bardziej jak pupilek przemycony ukradkiem do alkowy kobiety. Jednak poza Ravenem widział tu jeszcze jedną męską formę doktor Durony — trzydziestoletniego mężczyznę, do którego Chrys zwracała się „Hawk”. Ptaki i kwiaty, w tej betonowej klatce mieszkały tylko ptaki i kwiaty*.[* (Ang.) hawk — jastrząb; raven — kruk; rowan — jarzębina; chrys — chryzantema; poppy — mak; lily — lilia.]
Później jakaś młodsza Durona przyniosła na tacy kolację, którą zjadł w towarzystwie Rowan, siedząc przy małym stoliku w salonie. Za oknem gasł szary dzień i nadciągał zmierzch. Przypuszczał, że jego status więźnia/pacjenta nie uległ zmianie, ale poczuł się lepiej bez monitorów i sprzętu medycznego o groźnym wyglądzie. Dobrze było poświęcić się czemuś tak prozaicznemu jak kolacja z przyjazną osobą.
Po posiłku zaczął spacerować po salonie.
— Mogę obejrzeć twoje rzeczy?
— Proszę bardzo. Daj mi znać, jeśli coś ci zaświta.
Nadal nie chciała mu powiedzieć, kim właściwie jest, ale przynajmniej miała ochotę rozmawiać o sobie. Podczas rozmowy zmieniał się obraz świata w jego wyobraźni. Dlaczego mam w głowie mapy korytarzy czasoprzestrzennych? Być może, aby odzyskać pamięć, będzie musiał przebyć najdłuższą z możliwych dróg. Przeanalizować wszystko, co istnieje we wszechświecie, a następnie poprzez eliminację ustalić, kim jest ta lilipucia postać, po której pozostało puste miejsce. Niezbyt zachęcająca perspektywa.
Spojrzał przez polaryzowane okna na nikły blask pozostały po świetle dnia, który sprawiał, że świat wyglądał, jakby przysypał go czarodziejski pył z baśni. Teraz dostrzegł zasłonę siłową, co wskazywało, że jego spostrzegawczość poprawiła się od tamtego niefortunnego zderzenia. Zdał sobie sprawę, że to tarcza klasy wojskowej, która nie przepuści niczego, od najmniejszych wirusów i cząsteczek gazu do… właściwie do czego? Na pewno pocisków i plazmy. Gdzieś niedaleko musi działać potężny generator. Osłonę dodano później, nie stanowiła elementu pierwotnego projektu budynku. Wiązała się z tym jakaś historia…
— Jesteśmy w Obszarze Jacksona, prawda? — zapytał.
— Tak. Co to dla ciebie oznacza?
— Niebezpieczeństwo. Złe rzeczy. Co to za miejsse? — Wskazał otaczającą go przestrzeń.
— Klinika Durony.
— Tak? I co tu robicie? Dlaczego tu jestem?
— Jesteśmy prywatną kliniką Domu Fell. Świadczymy im wszystkie potrzebne usługi medyczne.
— Dom Fell. Broń. — Skojarzenie przyszło automatycznie. — Broń biologiczna. — Posłał jej oskarżycielskie spojrzenie.
— Czasem tak — przyznała. — Ale także środki obrony przed bronią biologiczną.
Czyżby był żołnierzem Domu Fell? A może wziętym w niewolę żołnierzem wrogich sił? Do diabła, jaka armia na świecie przyjęłaby kalekiego karła?
— Przyssłał mnie Dom Fell? Na leczenie?
— Nie.
— Nie? To czszemu tu jestem?
— Dla nas to także zagadka. Przybyłeś do nas zamrożony w kriokomorze i wszystko wskazywało na to, że zabiegu dokonano w wielkim pośpiechu. Przywieziono cię w skrzyni adresowanej do mnie, publicznym transportowcem, bez adresu zwrotnego. Mieliśmy nadzieję, że jeśli cię reanimujemy, sam nam powiesz.
— Jess coś jeszcze.
— Tak — odrzekła szczerze.
— Ale mi nie powiesz.
— Jeszcze nie.
— Co się stanie, jak stąd wyjdę?
Na jej twarzy odbiła się trwoga.
— Nie rób tego, proszę. Mógłbyś zginąć.
— Znowu.
— Znowu — przytaknęła.
— Kto mnie zabije?
— To… zależy od tego, kim jesteś.
Raptem zmienił temat, a potem tylko krążył wokół niego, trzy razy napomykając o nim w rozmowie. Jednak nie udało mu się uśpić jej czujności ani zwieść sprytną sztuczką, aby zdradziła mu coś więcej. Wyczerpany dał za wygraną i poszedł spać, lecz potem leżał, nie mogąc zasnąć i zadręczając się pytaniami. Próbował rozgryźć problem, podobnie jak drapieżnik przegryza gardło swojej ofierze. Jednak czekało go tylko rozczarowanie. Prześpij się z tym, poradził sobie w duchu. Jutro musi przynieść coś nowego. Ta sytuacja nie może trwać długo. Czuł to, czuł, jak gdyby balansował na ostrzu noża; pod nim rozciągał się mrok skrywający miękki puch albo naostrzone pale — a może nic się tam nie kryło i czekał go tylko nieskończenie długi lot w dół.
Nie bardzo wiedział, po co była gorąca kąpiel i masaż terapeutyczny. W gimnastyce, którą odbył wcześniej, widział sens; doktor Chrys wtaszczyła do gabinetu Rowan rower treningowy i pozwoliła mu się pocić do woli, aż niemal padł zemdlony. Bolesny wysiłek tego rodzaju dobrze mu robił. Na pompki jeszcze nie nadeszła pora. Spróbował zrobić jedną, lecz padł za podłogę ze zduszonym piskiem, a rozgniewana Chrys skrzyczała go srogo za próbę wykonywania niedozwolonych ruchów.
Doktor Chrys zrobiła notatki i wyszła, pozostawiając go w nieco bardziej litościwych rękach Rowan. Leżał teraz, lekko parując, w łóżku Rowan, nakryty tylko ręcznikiem, podczas gdy ona badała strukturę mięśniowo — szkieletową jego pleców. Palce doktor Chrys w czasie masażu przypominały sondy. A ręce Rowan go pieściły. Budowa anatomiczna uniemożliwiała mu mruczenie, ale od czasu do czasu wydawał z siebie jęk zadowolenia. Rowan wymasowała jego nogi i stopy, po czym ruszyła w przeciwnym kierunku.
Z twarzą wtuloną w miękkie poduszki, stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że pewien bardzo ważny układ jego organizmu zgłasza gotowość do działania, po raz pierwszy od reanimacji. Nastąpiło faktyczne zmartwychwstanie. Zarumienił się z zażenowania i radości, a potem na pozór przypadkowym ruchem zasłonił ręką twarz. To twoja pani doktor. Powinna wiedzieć. Przecież znała każdą część jego ciała, zdążyła mu się przyjrzeć dosłownie na wylot. Mimo to pozostał ukryty za parawanem z własnego ramienia.
— Odwróć się — powiedziała Rowan. — Kolej na drugą stronę.
— E… wolałbym nie — wymamrotał w poduszkę.
— Dlaczego?
— Hm… pamiętasz, jak mnie pytałaś, czy coś mi świta?
— Tak…
— No więc… coś we mnie odżyło. Nastąpiła chwila ciszy, a potem:
— Och, w takim razie zdecydowanie musisz się odwrócić. Zbadam cię.
Głęboko nabrał powietrza.
— Robię to tylko dla nauki.
Przewrócił się na wznak, a Rowan zdjęła ręcznik.
— Zdarzyło ci się to już wcześniej? — spytała dociekliwie.
— Nie. Pierwszy raz w życiu. W tym życiu.
Długie i chłodne, medyczne palce zbadały go pośpiesznie.
— Wygląda dobrze — powiedziała z entuzjazmem.
— Dziękuję — odparł wesoło.
Roześmiała się. Nie potrzebował pamięci, by wiedzieć, że kiedy kobieta śmieje się z jego żartów w takiej chwili, to dobry znak. Delikatnie, na próbę, przyciągnął ją bliżej. Niech żyje nauka. Zobaczymy, co się stanie. Pocałował ją. Oddała pocałunek. Rozpłynął się w uniesieniu.
Później nauka i rozmowa zostały na jakiś czas odłożone na bok. Nie mówiąc o zielonym kitlu i wszystkich niepotrzebnych warstwach pod nim. Jej ciało było tak urocze, jak sobie wyobrażał, czyste piękno krągłych, miękkich linii i wonnych, ukrytych miejsc. Stanowiło ostry kontrast z jego ciałem, przypominającym wieszak z kości i poznaczonym jaskrawoczerwonymi bliznami.
Rozbudziła się w nim z całą mocą świadomość niedawnej śmierci. Zaczął ją całować z gorączkową pasją, jak gdyby była samym życiem, które mógł w ten sposób posiąść i wchłonąć. Nie wiedział, czy jest jego wrogiem, czy przyjacielem, czy robią coś dobrego, czy złego. Ale ciepło i płynne ruchy stanowiły skrajne przeciwieństwo zimna i martwoty kriostatu. Carpe dżem. Bo po drugiej stronie czeka bezlitosna noc. Ta lekcja roznieciła w nim ogień, który rozszerzył mu oczy i zdawał się emanować na zewnątrz. Dopiero płytki i skrócony oddech zmusił go do rozsądnego zwolnienia tempa.
Powinna mu przeszkadzać jego szpetota, lecz było inaczej. Zastanawiał się dlaczego. Kochamy się z zamkniętymi oczami. Kto mu to mówił? Ta sama kobieta, która powiedziała: To nie kontakt narządów, to wspólny ruch? Otwieranie ciała Rowan przypominało tamto składanie broni. Wiedział, co ma robić, które części są ważne, a które stanowią kamuflaż, lecz nie pamiętał, gdzie się tego wszystkiego nauczył. Pamiętał trening, ale zapomniał trenera. Było to najbardziej poruszające zetknięcie znanego z obcym, jakiego dotąd tu doświadczył.
Zadrżała, westchnęła i rozluźniła się. Całując jej ciało, wspiął się do jej ucha, by szepnąć:
— Hm… chyba nie mogę jeszcze robić pompek.
— Och. — Zamglone oczy otworzyły się i skupiły na jego twarzy. — Tak.
Po paru chwilach eksperymentowania znaleźli korzystną pod względem medycznym pozycję, w której on leżał na plecach, wolny od ucisku na pierś, ramiona i brzuch. Teraz jego kolej. Nie było w tym nic niestosownego, przecież panie mają pierwszeństwo, a później nie oberwie poduszką za to, że zaraz potem zaśnie. Znajome gesty, znajoma sytuacja, ale do wzoru nie pasował żaden szczegół. Uznał, że Rowan już to robiła, choć może niezbyt często. Jednak nie musiała wykazywać się zbytnią biegłością. Jego ciało funkcjonowało doprawdy wspaniale…
— Doktor D. — westchnął. — Jesteś geniuszem. Es… Essch… Esku… ten Grek mógłby się od ciebie uczyć, jak wssskrzeszszać umarłych.
Zaśmiała się i wolno osunęła się obok niego. Mój wzrost nie ma znaczenia, kiedy leżymy. O tym także wiedział. Niespiesznie, z ciekawością odkrywców, wymieniali pocałunki, delektując się nimi jak miętówkami po smakowitej kolacji.
— Jesteś w tym bardzo dobry — wymruczała, skubiąc zębami jego ucho.
— Tak… — Już bez uśmiechu patrzył w sufit, marszcząc brwi, poddając się po części łagodnej melancholii postkoitalnej, a po części nowej fali frustracji, która poczęła go ogarniać mimo fizycznego odprężenia. — Ciekawe, czy jestem żonaty? — Spojrzała na niego takim wzrokiem, że miał ochotę ugryźć się w język. — Chyba nie — dodał szybko.
— Nie… nie… — Opadła z powrotem na łóżko. — Nie jesteś żonaty.
— Bez względu na to, który jestem?
— Zgadza się.
— Aha. — Zawahał się, z roztargnieniem bawiąc się jej długimi włosami, owijając je na palcach, rozsypując jak wachlarz na czerwonych bliznach przecinających jego pierś. — To jak sądzisz, zzz kim się przed chwilą kochałaś?
Lekko dotknęła palcem wskazującym jego czoła.
— Z tobą. Po prostu z tobą. Bardzo miło, ale…
— Co to właśśsiwie było, miłośś czy terapia? Uśmiechnęła się zagadkowo, przesuwając palec po jego twarzy.
— Chyba jedno i drugie. I trochę ciekawość. I okazja. Przez ostatnie trzy miesiące prawie zupełnie zaprzątałeś moją uwagę.
Odpowiedź brzmiała szczerze.
— Zdaje się, że sama ssstworzyłaś okazję. Przez jej twarz przemknął leciutki uśmieszek.
— No… może.
Trzy miesiące. Ciekawe. A więc był martwy przez ponad dwa miesiące. W tym czasie opieka nad nim musiała pochłonąć niemałe środki Grupy Durony. W każdym razie trzy miesiące pracy tej kobiety na pewno mało nie kosztowały.
— Dlaczego to robisz? — zapytał, gapiąc się ciągle w sufit, podczas gdy Rowan przytuliła się do jego ramienia. — Mam na myśli to wszystko. Czego oczekujesz ode mnie w zamian? — Był niemal kaleką, nie potrafił normalnie mówić, niczego nie pamiętał, nie miał imienia ani grosza przy duszy. — Wszyssssy czekacie na moje wyzdrowienie, jakby od tego miało zależeć wasze szszęśśsie. — Zdał sobie sprawę, że nawet brutalna terapeutka od ćwiczeń fizycznych, Chrys, męczy go dla jego własnego dobra. Lubił ją chyba najbardziej ze wszystkich za bezlitosny rygor, jaki mu narzucała. — Kto jeszcze może mnie szukać, że mnie tu ukrywacie? Wrogowie? — A może przyjaciele?
— Na pewno wrogowie — westchnęła Rowan.
— Mhm. — Leżał wyczerpany, czuwając, natomiast Rowan zapadła w drzemkę. Dotknął w zamyśleniu jej włosów. Co ona w nim zobaczyła? Moim zdaniem twoja kriokomora była kryształową trumną zaklętego księcia… wiedziałam, że byłeś kimś więcej niż przypadkowym świadkiem, kiedy z piersi wyjęłam ci czterdzieści sześć fragmentów granatu…
A więc trzeba było coś zrobić. Grupa Durony nie potrzebowała zwykłego najemnika. Jeśli to naprawdę jest Obszar Jacksona, w każdej chwili mogli wynająć całą armię zwykłych zbirów.
On jednak nigdy nie sądził, że jest kimś zwykłym. Ani przez minutę.
Och, milady, kim mam dla ciebie zostać?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Odkrycie seksu na nowo niemal go unieruchomiło na następne trzy dni, lecz pewnego popołudnia zbudził się w nim uśpiony instynkt ucieczki. Rowan zostawiła go, sądząc, że śpi, tymczasem on czuwał. Rozchylił powieki i przesunął palcem po swoich bliznach na piersi, zastanawiając się. Na zewnątrz okazało się zdecydowanie niewłaściwym kierunkiem. Nie próbował jeszcze uciekać do środka. Wszyscy zwracali się tu ze swoimi problemami do Lilly. Doskonale. On też się do niej zwróci.
Na górę czy w dół? Jako przywódca jacksoński Lilly tradycyjnie powinna zajmować najwyższe piętro albo bunkier. Baron Ryoval mieszkał w bunkrze, tak przynajmniej określał to mroczne miejsce pod piwnicami, które kojarzyło mu się z tą nazwą. Baron Fell z kolei zajmował najwyżej położony punkt na swojej stacji orbitalnej, skąd wszystko widział. Miał w głowie mnóstwo obrazów Obszaru Jacksona. Czy to był jego dom? Sam się już gubił. Zatem w górę. W górę i do środka.
Włożył szary strój, pożyczył sobie od Rowan parę skarpet i wymknął się na korytarz. Znalazł rurę windową, którą wjechał na najwyższe piętro znajdujące się tuż nad apartamentem Rowan. Tu także urządzono prywatne mieszkania. Pośrodku korytarza odnalazł następną rurę windową, której wejście zabezpieczał zamek z czytnikiem dłoni. Mogły z niej korzystać tylko Durony. Wokół rury pięły się kręcone schody. Bardzo wolno ruszył w górę i jeszcze przed szczytem przystanął, by złapać oddech. Zapukał.
Drzwi rozsunęły się i wyjrzała zza nich szczupła twarz mniej więcej dziesięcioletniego chłopca o eurazjatyckich rysach, który obrzucił go surowym spojrzeniem.
— Czego chcesz? — spytał.
— Chciałbym się widzieć z twoją… babcią.
— Wpuść go, Robin — zawołał jakiś cichy głos.
Chłopiec schował głowę i dał mu znak, by wszedł. Jego stopy odziane tylko w skarpety bezgłośnie stąpały po puszystym dywanie. Polaryzowane okna rozjaśniały nieco słabe światło szarego popołudnia, a mrok dodatkowo rozpraszał ciepły, żółty blask lamp. Za oknem rozciągało się pole siłowe, dawało o sobie znać delikatnym iskrzeniem powstałym w wyniku zetknięcia z kroplami wody lub cząstkami materii, które były odpychane lub ulegały zniszczeniu.
Na szerokim krześle siedziała przykurczona kobieta, przyglądając mu się ciemnymi oczyma osadzonymi w twarzy barwy starej kości słoniowej. Miała na sobie czarą jedwabną tunikę pod szyję oraz luźne spodnie. Jej włosy były zupełnie białe i bardzo długie; czesała je długimi ruchami szczupła dziewczynka, dosłownie siostra — bliźniaczka chłopca. W pokoju było bardzo ciepło. Patrząc na nią, na utkwiony w nim wzrok, zastanawiał się, jak w ogóle mógł pomyśleć, że tamta starsza zatroskana kobieta chodząca o lasce może być Lilly. Stuletnie oczy patrzą zupełnie inaczej.
— Pani — powiedział. Zauważył nagle, że wyschło mu w ustach.
— Proszę usiąść. — Wskazała mu krótką kanapę ustawioną za niskim stołem naprzeciw jej krzesła. — Violet, kochanie. — Chuda ręka, poznaczona niebieskimi postronkami żył i białymi zmarszczkami, dotknęła dłoni dziewczynki. — Przynieś herbatę. Trzy filiżanki. Robin, zejdź na dół, proszę, i sprowadź tu Rowan.
Dziewczynka ułożyła jej włosy na ramionach, po czym obydwoje z chłopcem zniknęli bez słowa, co jest dość nietypowe dla dzieci. Najwyraźniej Grupa Durony nie zatrudniała osób z zewnątrz. Nie było szans na to, by zdołał tu przeniknąć jakiś intruz i spenetrować od środka ich organizację. On również posłusznie opadł na wskazane miejsce.
Jej głos z racji wieku lekko drżał, lecz dykcję miała doskonałą.
— Przyszedł pan już do siebie? — zapytała.
— Nie, pani — odrzekł przygnębiony. — Ale przyszedłem do pani. — Starannie obmyślał formę pytania, jakie miał jej zadać. Lilly na pewno nie będzie mniej ostrożna niż Rowan w dawaniu mu wskazówek. — Dlaczego nie możecie mnie zidentyfikować?
Białe brwi powędrowały w górę.
— Dobre pytanie. Wydaje mi się, że jest pan już gotów wysłuchać odpowiedzi. Ach.
Rura windowa zaszumiała i po chwili wyjrzała z niej zaniepokojona twarz Rowan, która natychmiast wbiegła do pokoju.
— Lilly, przepraszam. Sądziłam, że śpi…
— Nic się nie stało, dziecko. Usiądź. Nalej herbaty. — Ostatnie zdanie było skierowane do Violet, która wyłoniła się zza rogu z ogromną tacą w rękach. Lilly szepnęła coś do niej, przysłaniając usta lekko drżącą dłonią, i dziewczynka, skinąwszy głową, czmychnęła. Rowan uklękła, jak gdyby brała udział w uświęconym rytuale — pomyślał, że sama kiedyś zajmowała miejsce Violet — nalała zielonej herbaty do cienkich białych filiżanek i podała. Potem przycupnęła u kolan Lilly, muskając ukradkiem kosmyk jej białych włosów.
Herbata była bardzo gorąca. Od pewnego czasu żywił odrazę do zimna, więc przyjął filiżankę z wdzięcznością i ostrożnie upił łyczek.
— Odpowiedź, pani — przypomniał jej delikatnie.
Rowan rozchyliła usta w niemym proteście, lecz Lilly powstrzymała ją, grożąc zgiętym palcem.
— Najpierw trochę historii — powiedziała staruszka. — Myślę, że nadszedł czas, aby coś ci opowiedzieć.
Skinął głową, sadowiąc się wygodniej z filiżanką w dłoni.
— Pewnego razu… — uśmiechnęła się przelotnie — było sobie trzech braci. Zaczyna się jak prawdziwa baśń. Najstarszy był oryginałem, a dwaj młodsi jego klonami. Najstarszy — jak to bywa w takich bajkach — urodził się jako dziedzic wielkiej fortuny. Tytuł, bogactwo, komfortowe życie — jego ojciec, choć nie był królem, miał władzę większą niż jakikolwiek król w historii przed Skokiem. Zyskał więc wielu wrogów. Ponieważ wiedziano, że poza swoim synem świata nie widzi, niejeden z wrogów wpadł na pomysł, aby spróbować wykorzystać jedynaka do zaatakowania ojca. Stąd wzięło się to szczególne rozmnożenie. — Skinęła mu głową, a on poczuł drżenie w żołądku. Napił się herbaty, chcąc pokryć zmieszanie.
Staruszka zamilkła.
— Przypomina pan już sobie jakieś imiona?
— Nie, pani.
— Mhm. — Porzuciła tajemniczy ton opowieści; w jej głosie zabrzmiała twardsza nuta. — Oryginałem był lord Miles Vorkosigan z Barrayaru. Teraz ma jakieś dwadzieścia osiem lat. Jego pierwszy klon powstał właśnie tu, w Obszarze Jacksona, dwadzieścia dwa lata temu, i został kupiony od Domu Bharaputra przez grupę oporu z Komarru. Nie wiemy, jak ten klon każe się nazywać, ale wiemy, że opracowany przez Komarrczyków kunsztowny plan zamiany spalił na panewce mniej więcej dwa lata temu i klon uciekł.
— Galen — szepnął.
Spojrzała na niego przenikliwie.
— Zgadza się, był dowódcą tych Komarrczyków. Drugi klon… to zagadka. Według najbardziej prawdopodobnej wersji został wyprodukowany przez Cetagandan, ale nikt nie wie na pewno. Po raz pierwszy objawił się dziesięć lat temu jako sprytny i wyjątkowo błyskotliwy dowódca najemników, twierdząc, że nazywa się Miles Naismith — czyli nosi całkiem legalne betańskie nazwisko po matce. Okazał się wrogiem Cetagandan, więc teoria, że jest cetagandańskim renegatem, wydaje się dość przekonująca. Nikt nie zna jego wieku, choć oczywiście nie może mieć więcej niż dwadzieścia osiem lat. — Upiła łyk herbaty. — Żywimy przekonanie, że jest pan jednym z tych dwóch klonów.
— Przywieziony do was w skrzyni jako mrożonka? Z rozerwaną na strzępy piersią?
— Tak.
— Cóż z tego? Klony — nawet mrożone — nie są tu chyba żadną nowością. — Zerknął na Rowan.
— Proszę pozwolić mi mówić dalej. Około trzech miesięcy temu klon wyprodukowany przez Bharaputrę wrócił do domu — przywożąc ze sobą oddział żołnierzy najemników, których zapewne ukradł Flocie Dendarian, podając się po prostu za swego klonabliźniaka, admirała Naismitha. Zaatakował żłobek klonów Bharaputry, próbując wykraść albo uwolnić grupę klonów przeznaczonych do transplantacji mózgu, którego to procederu osobiście nie znoszę.
Dotknął swojej piersi.
— I… nie udało mu się?
— Nie. Ale zjawił się admirał Naismith, który ruszył w pogoń za skradzionymi statkami i żołnierzami. W zamieszaniu walk, do jakich doszło na dole, w głównym Obszarze chirurgicznym Bharaputry, jeden z was został zabity. Drugi uciekł, zabierając ze sobą najemników i większą część cennego stadka klonów Bharaputry. Wystrychnęli na dudka Vase Luigiego — śmiałam się do rozpuku, kiedy się dowiedziałam. — Z niewinną miną piła herbatę.
Wyobraził sobie staruszkę w tej sytuacji, choć o mało nie dostał zeza.
— Przed skokiem Najemnicy Dendarii zdążyli wyznaczyć nagrodę za zwrot kriokomory ze szczątkami człowieka, który według nich miał być klonem pochodzącym z Bharaputry.
Otworzył szeroko oczy.
— To ja? Powstrzymała go gestem.
— Vasa Luigi, baron Bharaputra, jest głęboko przekonany, że kłamali i że naprawdę człowiek w komorze był admirałem Naismithem.
— To ja? — powtórzył mniej pewnie.
— Georish Stauber, baron Fell, nie chce nawet snuć przypuszczeń. A baron Ryoval byłby gotów obrócić w ruinę całe miasto, gdyby istniało choć pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że w jego ręce wpadnie admirał Naismith, który przed czterema laty zranił go tak jak nikt w ciągu stu lat. — Kąciki jej ust uniosły się w złośliwym uśmiechu.
To wszystko miało sens, który z kolei nie miał żadnego sensu. Jak gdyby opowiadano mu historię usłyszaną bardzo dawno temu, jeszcze w dzieciństwie. W tamtym życiu. Znajomy widok oglądany przez zamglone szkło. Dotknął głowy, w której zaczynał pulsować ból. Rowan dostrzegła ten gest i zrobiła zatroskaną minę.
— Nie macie danych medycznych? Czegoś, żeby ustalić tożsamość?
— Zdobyliśmy dane na temat rozwoju klona z Bharaputry. Niestety, dotyczą tylko wczesnego okresu do czternastego roku życia. O admirale Naismicie nie mamy nic. Na podstawie danych jednego z tej trójki też nie można ustalić niczego pewnego.
Zwrócił się do Rowan:
— Znasz mnie na wylot. Nic nie możesz stwierdzić?
— Jesteś dziwny. — Rowan pokręciła głową. — Wiesz, że połowę twoich kości stanowią plastikowe protezy? Na pozostałych prawdziwych są ślady dawnych złamań, starych urazów… Powiedziałabym, że jesteś nie tylko starszy od klona Bharaputry, ale nawet od oryginalnego lorda Vorkosigana, a to nie ma sensu. Gdybyśmy tylko mogli zdobyć jeden pewny, solidny dowód… Twoje dotychczasowe wspomnienia są bardzo niejasne. Znasz się na broni, co mogłoby wskazywać, że jesteś admirałem — ale klon Bharaputry był szkolony na zabójcę. Pamiętasz Sera Galena, a jego mógł znać tylko klon Bharaputry. Sprawdziłam to, co mówiłeś o drzewach cukrowych. To są klony cukrowe, pochodzą z Ziemi — gdzie klon z Bharaputry przechodził szkolenie. I tak dalej. — Rozłożyła bezradnie ręce.
— Skoro nie można udzielić właściwej odpowiedzi — rzekł wolno — może stawiacie niewłaściwe pytanie.
— Jak zatem brzmi właściwe pytanie?
Bez słowa pokręcił głową.
— Dlaczego… — uniósł dłonie — dlaczego nie oddaliście mojego zamrożonego ciała Dendarianom i nie odebraliście nagrody? Dlaczego nie sprzedaliście mnie baronowi Ryovalowi, jeśli rzeczywiście tak bardzo chciał mnie dopaść. Czemu mnie ożywiliście?
— Baronowi Ryovalowi nie sprzedałabym nawet szczura z laboratorium — oświadczyła stanowczo Lilly. Jej usta drgnęły w lekkim uśmiechu. — To stare sprawy.
Ciekawe, od kiedy się ciągną. Na pewno starsze od niego, kimkolwiek był.
— Co do Dendarian, jeszcze możemy się z nimi porozumieć. W zależności od tego, kim pan jest.
Zbliżali się do sedna sprawy; czuł to.
— Tak?
— Cztery lata temu admirał Naismith odwiedził Obszar Jacksona i poza wyjątkowym wyczynem, jakim było okpienie Ry Ryovala, udało mu się zabrać stąd niejakiego doktora Hugh Canabę, jednego z najlepszych genetyków Bharaputry. Znam Canabę, ponadto wiem, ile Vasa Luigi i Lotus zapłacili, żeby go tu sprowadzić, i w ile sekretów Domu został wtajemniczony. Nigdy nie pozwolili by mu ujść z życiem. A jednak uciekł i nigdy nikt w Obszarze Jacksona nie zdołał go wyśledzić. — Wychyliła się, patrząc na niego w skupieniu. — Zakładając, że Canaba nie został wyrzucony w przestrzeń z pokładu statku, admirał Naismith udowodnił, że świetnie potrafi wykradać ludzi. Może rzec, że z tego słynie. Właśnie dlatego się nim interesujemy.
— Chce pani opuścić planetę? — Obrzucił przelotnym spojrzeniem wygodne i samowystarczalne cesarstwo Lilly Durony. — Dlaczego?
— Zawarłam Umowę z Georishem Stauberem — baronem Fellem. To bardzo stara Umowa, tak jak stare są strony, które ją zawarły. Mój czas powoli dobiega końca, a Georish coraz częściej… — skrzywiła się — mnie zawodzi. Jeśli umrę — lub on umrze — albo jeśli uda mu się przeszczepić własny mózg do młodszego ciała, jak już raz próbował zrobić, nasza Umowa zostanie złamana. Grupie Durony zaproponują zawarcie znacznie mniej korzystnych umów niż ta, która tak długo łączyła jaz Domem Fell. Być może Grupa zostanie podzielona — sprzedana — słowem osłabiona, przez co będzie bardziej narażona na ataki dawnych wrogów, takich jak Ry, który nigdy nie zapomina krzywdy ani obrazy. Być może zostanie zmuszona do pracy, jeśli nie będzie chciała się zgodzić dobrowolnie. Przez kilka lat poszukiwałam wyjścia z tej sytuacji. Admirał Naismith zna jedno.
Chciała, żeby był admirałem Naismithem, cenniejszym z dwóch klonów.
— A jeżeli jestem tym drugim? — Patrzył na swoje ręce. Ręce jak ręce. Nie widział na nich żadnych znaków.
— Może pana wykupią.
Kto miał go wykupić? Był wybawcą czy towarem? Ależ wybór. Rowan miała nietęgą minę.
— Kim dla pani jestem, skoro sam nie pamiętam, kim jestem?
— Nikim, mały człowieku. — Czarne oczy błysnęły niczym kawałki obsydianu.
Ta kobieta przetrwała w Obszarze Jacksona prawie całe stulecie. Nierozsądnie byłoby nie wierzyć, że potrafi być bezwzględna, tylko na podstawie jej uprzedzeń do przeszczepów mózgu.
Skończyli herbatę i wycofali się do pokoju Rowan.
— Coś wydało ci się znajome? — zapytała zatroskana Rowan, gdy siedzieli u niej na kanapce.
— Wszystko — odrzekł zakłopotany. — Mimo to Lilly chyba sądzi, że potrafię dokonywać czarodziejskich sztuczek i sprawić, żebyście wszyscy zniknęli w jednej chwili. Jednak nawet jeśli jestem admirałem Naismithem, nie pamiętam, jak to robiłem!
— Cii — próbowała go uspokoić. — Mogłabym przysiąc, że jesteś o krok od kaskady wspomnień. Naprawdę, prawie widać początek tej fazy. Raptem po kilku dniach znacznie lepiej mówisz.
— Dzięki terapii pocałunkami. — Uśmiechnął w nadziei, że niedwuznacznym komplementem zapewni sobie jeszcze jedną porcję terapii. Lecz zaczerpnąwszy głęboki haust powietrza, powiedział: — Niczego sobie nie przypomnę, jeśli jestem tym drugim. Pamiętam Galena. Ziemię. Dom w Londynie… jak się nazywa ten klon?
— Nie wiemy — odrzekła, a gdy w rozpaczliwym geście chwycił ją za ręce, dodała: — Nie, naprawdę nie wiemy.
— Admirał Naismith… pewnie nie jest Milesem Naismithem. Pewnie się nazywa… Mark Piotr Vorkosigan. — Skąd to u diabła wiedział? Mark Piotr. Pierre. Pietrek, Pietrek, je pierogi, żona mu przyprawia rogi — rzucił drwiący głos z tłumu, wywołując u staruszka niepohamowaną, morderczą furię, aż musieli go powstrzymywać… obraz uleciał. Dziadek? — Jeżeli klon z Bharaputry jest trzecim synem, może nosić jakiekolwiek imię. — Coś było nie tak.
Próbował wyobrazić sobie dzieciństwo admirała Naismitha jako część tajnego cetagandańskiego projektu specjalnego. Swoje dzieciństwo? Musiało być niezwykłe, jeżeli udało mu się uciec w wieku osiemnastu lat lub wcześniej, a także wymknąć się wywiadowi Cetagandy i w ciągu roku zdobyć taki majątek jak flota. Nie mógł sobie jednak przypomnieć niczego z tak wczesnej młodości. Kompletna pustka.
— Co ze mną zrobicie, jeśli nie jestem Naismithem? Zostawicie mnie sobie jako maskotkę? Na jak długo?
Zgnębiona Rowan zacisnęła usta.
— Jeśli jesteś klonem z Bharaputry, będziesz musiał sam opuścić Obszar Jacksona. Atak Dendarian poważnie zrujnował siedzibę Vasy Luigiego. Baron musi pomścić krew i straty. I zranioną dumę. Wtedy spróbuję cię stąd wydostać.
— Ty? Czy wy wszyscy?
— Nigdy nie wystąpię przeciw grupie. — Wstała i zaczęła spacerować po pokoju. — Przez rok mieszkałam sama na Escobarze, kiedy odbywałam szkolenie z krioreanimacji. Często się zastanawiałam… jak by wyglądało życie z jedną osobą. Zamiast być czternastą częścią grupy — być połową pary. Może czułabym się większa?
— Byłaś większa sama, na Escobarze?
— Nie wiem. To głupia zarozumiałość. Jednak nie sposób nie myśleć o Lotus.
— Lotus. Baronowa Bharaputra?
— Tak. Najstarsza córka Lilly zaraz po Rosę. Lilly twierdzi… że jeżeli nie będziemy trzymać się razem, osobno każde z nas zginie.
Rowan wyjrzała przez okno.
— W Obszarze Jacksona nie ma miejsca na samotność. I nikomu nie można ufać.
— Ciekawy paradoks. Prowadzi do poważnego dylematu.
Dostrzegła wyraz ironii na jego twarzy i zmarszczyła brwi.
— To nie żart.
Rzeczywiście. Nawet macierzyńska strategia Lilly Durony, która zdecydowała się polegać tylko na sobie, nie zdała egzaminu, jak pokazał przykład Lotus.
Spojrzał na Rowan.
— Kazano ci spać ze mną? — zapytał nagle. Wzdrygnęła się.
— Nie. — Znów zaczęła chodzić. — Ale poprosiłam o pozwolenie. Lilly wyraziła zgodę, twierdząc, że to może cię związać z naszymi sprawami. — Zamilkła na chwilę. — Nie sądzisz, że to okropnie wyrachowane?
— W Obszarze Jacksona, po prostu roztropne. — Zresztą wszystkie związki miały dwa końce. W Obszarze Jacksona nie ma miejsca na samotność. Ale nikomu nie można ufać.
Jeśli ktokolwiek zachował tu zdrowe zmysły, musiał to być czysty przypadek.
Czytanie, od którego wcześniej piekły go oczy i które przyprawiało go o dokuczliwe bóle głowy, stawało się coraz łatwiejsze. Potrafił nawet wytrzymać dziesięć minut, dopóki się nie zorientował, że już nic nie widzi. Zaszyty w gabinecie Rowan, katował się morderczym rytmem: porcja informacji, kilka minut odpoczynku i od nowa. Rozpoczynając od środka, najpierw czytał o Obszarze Jacksona, jego jedynej w swoim rodzaju historii, strukturze pozbawionej rządu, stu szesnastu Wielkich Domach i niezliczonych Domach Mniejszych, o ich sojuszach i wendetach, niepewnych umowach i wielu zdradach. Uznał, że Grupa Durony jest na najlepszej drodze do stworzenia własnego Domu Mniejszego, wyrastającego jak hydra z Domu Fell i jak hydra rozmnażającego się bezpłciowo. Wzmianki o Domach Bharaputra, Hargraves, Dyne, Ryoval i Fell wywoływały u niego obrazy, których nie widział na ekranie holowidu. Kilka zaczęło się nawet ze sobą wiązać. Ale za mało. Zastanawiał się, czy to coś znaczy, że Domy, które wydawały się najbardziej znajome, były także znane z udziału w nielegalnych interesach pozaplanetarnych.
Kimkolwiek jestem, znam to miejsce. A jednak… miał wrażenie, że wizje są zbyt skąpe i płytkie, aby mogły stanowić obraz najważniejszych lat, które go ukształtowały. Może był za mały. Mimo to przypominał sobie więcej, niż mógłby odgrzebać z podświadomości domniemanego admirała Naismitha, klona pochodzącego z Cetagandy.
Dziadek. Z nim wiązały się najbardziej żywe i plastyczne wspomnienia. Kim był Dziadek? Jego przybranym ojcem z Obszaru Jacksona? Opiekunem z Komarru? Instruktorem z Cetagandy? Kimś potężnym i fascynującym, tajemniczym i groźnym. Wydawało się, że Dziadek pochodzi z jakiegoś konkretnego miejsca, jakby jego obecność była naturalna jak wszechświat.
Pochodzenie. Może coś da przyjrzenie się temu kalekiemu lordzikowi Vorkosiganowi z Barrayaru. Przecież stworzono go na obraz i podobieństwo Vorkosigana, musiał więc mieć wiele wspólnego z tym biedakiem. W bibliotece konsoli Rowan znalazł długą listę materiałów na temat Barrayaru. Setki książek, holowidów, dokumentów i materiałów dokumentalnych. Aby mieć ogólne pojęcie, zaczął przeglądać informacje na temat historii. Pięćdziesiąt tysięcy Pionierów. Rozpad systemu tuneli czasoprzestrzennych. Okres Izolacji, Krwawe Stulecia… ponowne odkrycie… słowa zaczęły się zamazywać. Głowa mu pękała. Wszystko tak boleśnie znajome… musiał przerwać.
Dysząc ciężko, zgasił światła w pokoju i położył się na kanapie, czekał, aż przestaną go boleć oczy. Gdyby jednak rzeczywiście szkolono go, żeby zajął miejsce Vorkosigana, wszystko powinno brzmieć znajomo. Na pewno musiał się uczyć wszystkiego na temat Barrayaru. Nauczyłem się. Miał ochotę poprosić Rowan, żeby przykuła go do ściany i podała następną dawkę fast — penty, bez względu na to, jak środek miałby wpłynąć na jego ciśnienie. Przecież wtedy zadziałał. Może jeszcze jedna próba…
Syknęły drzwi.
— Hej? — Światła rozbłysły. W drzwiach stała Rowan. — Dobrze się czujesz?
— Głowa mnie boli. Czytałem.
— Nie powinieneś…
…się tak forsować, dokończył w myśli. Rowan powtarzała to bez przerwy przez kilka dni, jakie upłynęły od ich rozmowy z Lilly. Tym razem jednak zamilkła. Wsparł się na łokciach; Rowan podeszła i usiadła obok niego.
— Lilly chce, żebym cię przyprowadziła na górę.
— Dobrze. — Usiłował wstać, ale powstrzymała go.
Pocałowała go. Był to bardzo długi pocałunek, który z początku sprawił mu niezwykłą przyjemność, lecz potem zaczął niepokoić. Oderwał się, by spytać:
— Rowan, o co chodzi?
…chyba cię kocham.
— To stanowi kłopot?
— Tylko dla mnie. — Zdobyła się na lekki, smutny uśmiech. — Poradzę sobie.
Chwycił jej dłonie, muskając palcem ścięgna i żyły. Miała cudowne dłonie. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Pomogła mu się podnieść.
— Chodź. — Idąc do rury windowej prowadzącej na ostatnie piętro, trzymali się za ręce. Rowan puściła go, aby położyć dłoń na czytniku zamka drzwi, a potem już nie wzięła go za rękę. Wjechali na górę i minąwszy chromowaną poręcz, weszli do salonu Lilly.
Lilly siedziała sztywno w oficjalnej pozie na szerokim wyściełanym krześle. Białe włosy dziś zapleciono w warkocz, spływający jej na kolana. Po prawej ręce Lilly stał milczący Hawk. Nie jest tu sługą, tylko strażnikiem. Staruszkę otaczało troje nieznajomych ubranych w szarobiałe mundury o wojskowym kroju; dwie kobiety, które siedziały, i mężczyzna stojący naprzeciw. Jedna z kobiet miała ciemne loki i brązowe oczy, jej spojrzenie przyprawiło go o dreszcz. Druga z kobiet, starsza, miała krótkie, jasnobrązowe włosy lekko przyprószone siwizną. Ale jego wzrok przykuł mężczyzna.
Boże. To ten drugi ja.
Albo… nie ja. Stali twarzą w twarz. Przybysz wyglądał bardzo elegancko, miał wyglansowane buty, wyprasowany galowy mundur, jak gdyby strojem chciał oddać honory Lilly. Na jego kołnierzu pobłyskiwały dystynkcje. Admirał… Naismith? Nad prawą kieszonką bluzy rzeczywiście miał naszywkę z nazwiskiem „Naismith”. Niski mężczyzna głęboko odetchnął, błysnął szarymi oczyma i z trudem powstrzymał uśmiech. Jeśli jednak on był kościstym cieniem samego siebie, człowieczek w szarym mundurze wyglądał na dwa razy większego. Krępy, przysadzisty, muskularny o pyzatych policzkach i wydatnym brzuchu. Już wygląd świadczył o tym, że jest starszym oficerem. Stał w paradnej pozycji „spocznij”, balansując ciężarem ciała na szeroko rozstawionych nogach jak masywny buldog. A więc to jest Naismith, słynny wybawiciel, za którym tak tęskniła Lilly. Potrafił w to uwierzyć.
Mimo zafascynowania swym klonem — bliźniakiem, do jego serca powoli zakradała się świadomość strasznej prawdy. Jestem nie tym klonem. Lilly właśnie wydała fortunę na reanimację nie tego osobnika, o którego jej chodziło. Czy teraz wybuchnie gniewem? Dla jacksońskiego przywódcy taka wpadka musiała być równoznaczna z przechytrzeniem samego siebie. Rzeczywiście, spoglądając na Rowan, Lilly miała surową i zaciętą minę.
— W porządku, to on — powiedziała kobieta o płomiennym spojrzeniu. Dłonie, które trzymała na kolanach, zacisnęła w pięści.
— Czy ja… panią znam? — spytał grzecznie niepewnym głosem. Czuł się nieswojo pod jej przeszywającym wzrokiem, więc odruchowo zbliżył się do Rowan.
Twarz kobiety przypominała wykutą z marmuru maskę, ale zmienił się wyraz oczu, które rozszerzyły się, jak gdyby ktoś trafił ją w splot słoneczny promieniem lasera. Ujrzał w tym spojrzeniu głębię… jakiego uczucia? Miłości, nienawiści? Napięcia… ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
— Jak widzicie, jest cały i zdrowy — powiedziała Lilly. — Wróćmy do ustalenia ceny. — Okrągły stół był zastawiony filiżankami i przysypany okruchami — jak długo już trwała ta konferencja?
— Czegokolwiek pani zażąda — rzekł admirał Naismith, oddychając ciężko. — Płacimy i odlatujemy.
— Mówimy o cenie w granicach rozsądku — odezwała się starsza z kobiet, ta o brązowych włosach, posyłając swemu dowódcy zagadkowe spojrzenie, jak gdyby chciała go zmitygować. — Przyjechaliśmy po człowieka, nie po jego ożywione ciało. Kiepska reanimacja może według mnie stanowić podstawę do obniżenia ceny. — Ten głos, ironiczny alt… Znam cię.
— Reanimacja przebiegła bez zarzutu — zaprotestowała ostro Rowan. — Jeśli coś poszło nie tak, to podczas zabiegu zamrażania…
Druga z kobiet, bardziej impulsywna, drgnęła i gniewnie zmarszczyła brwi.
…Ale właściwie rekonwalescencja przebiega dobrze. Co dzień odnotowujemy postęp. Jest po prostu za wcześnie. Za bardzo nas naciskacie. — Zerknęła na Lilly? — Stres i naciski w istocie opóźniają osiągnięcie pełnego zdrowia. Sam za bardzo się spieszy, katuje się…
Lilly uniosła pojednawczo dłoń.
— Tak mówi mój specjalista od krioreanimacji — powiedziała do admirała. — Pana bratklon odbywa rekonwalescencję i wkrótce możemy się spodziewać dużej poprawy. Jeśli naprawdę właśnie tego pan pragnie.
Rowan przygryzła wargi. Impulsywna kobieta zaczęła skubać zębami koniuszek palca.
— Przejdźmy zatem do tego, czego ja pragnę — ciągnęła Lilly. — Być może mile was zaskoczę, ale nie chodzi mi o pieniądze. Pomówmy o niedawnej przeszłości. Niedawnej w moim pojęciu.
Admirał Naismith spojrzał na krajobraz za kwadratowymi oknami. Było kolejne ciemne zimowe popołudnie w Obszarze Jacksona; z przemykających nisko chmur zaczynał prószyć śnieg. Ekran siłowy migotał, pożerając cicho lodowe kryształki.
— Sporo rozmyślam o niedawnej przyszłości, pani — powiedział do Lilly admirał. — I jeżeli ją pani zna, doskonale pani wiadomo, że nie mam ochoty zostawać tu zbyt długo. Proszę do rzeczy.
Uwaga nie była bynajmniej delikatna, nie miała nic wspólnego z etykietą obowiązującą podczas załatwiania interesów na Jacksonie, mimo to Lilly skinęła głową.
— Jak się ostatnio miewa doktor Canaba, admirale?
— Co takiego?
Dość zwięźle jak na mieszkankę Obszaru Jacksona Lilly znów wyraziła zainteresowanie losem zbiegłego genetyka.
— Za pańską sprawą Hugh Canaba przepadł jak kamień w wodę. Za pańską sprawą dziesięć tysięcy marilakańskich jeńców uciekło z Dagooli IV sprzed nosa Cetagandan, choć przyznaję, że nie przepadli jak kamień w wodę. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi przykładami kryje się los mojej małej rodziny. Proszę mi wybaczyć żart, ale wydaje mi się, że jest pan tym, kogo mi najbardziej potrzeba.
Naismith otworzył szeroko oczy; otarł twarz, wciągnął powietrze przez zęby i uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Rozumiem, pani. Cóż. Pani sugestię można rozważyć, zwłaszcza jeśli chciałaby pani dołączyć do doktora Canaby. Rozumie pani jednak, że dziś po południu nie mam gotowego planu.
Lilly skinęła głową.
— Ale gdy tylko skontaktuję się z moimi odwodami, sądzę, że uda się coś zorganizować.
— Wobec tego gdy tylko skontaktuje się pan ze swoimi odwodami, proszę do nas wrócić, admirale. Wówczas przekażemy panu klonabliźniaka.
— Nie! — wyrwała się impulsywna kobieta, podnosząc się z miejsca; jej towarzyszka złapała ją za ramię i lekko pokręciła głową. — Masz rację, Bel — mruknęła kobieta o brązowych oczach, opadając z powrotem na krzesło.
— Mieliśmy nadzieję, że zabierzemy go już dziś — powiedział najemnik, zerkając na niego. Ich oczy spotkały się na krótką wstrząsającą chwilę. Admirał odwrócił wzrok, jak gdyby się obawiał, że ten przelotny kontakt dostarczy mu zbyt mocnych wrażeń.
— Ale, jak pan widzi, to pozbawiłoby mnie głównej karty przetargowej — mruknęła Lilly. — A zwykła w takich sytuacjach zapłata, po Iowa z góry i polowa po realizacji zamówienia, naturalnie nie wchodzi tu w grę. Może więc zadowoli pana drobna zaliczka pieniężna.
— Zdaje się, że jak dotąd dobrze się nim zajmują — powiedziała niepewnie ciemnowłosa.
— Ale będzie pani miała również okazję zaproponować sprzedaż innym zainteresowanym stronom — rzekł admirał, marszcząc brwi. — Ostrzegam panią, że w tej sprawie może wybuchnąć wojna przetargowa. To bardzo możliwe.
— Ma pan w ręku silny argument, który zabezpiecza pańskie interesy, admirale. Nikt inny w Obszarze Jacksona nie ma tego, czego chcę. Pan ma. I vice versa. Jesteśmy chyba skazani na zawarcie umowy.
Z ust Jacksończyka nie można było usłyszeć lepszej zachęty. Zgódź się, zawrzyj tę umowę! — pomyślał, a potem zastanowił się: właściwie, z jakiego powodu? Po co ci ludzie chcieli go zabrać? Na zewnątrz wiatr wzbił w górę chmurę śniegu. Biały tuman zabębnił w okna.
Zabębnił w okna…
Lilly zaraz po nim zorientowała się, co się dzieje. Jej ciemne oczy otworzyły się szerzej. Nikt inny jeszcze nie spostrzegł, że deszcz lodowych drobinek nagle ustał. Odwrócił głowę od okna, napotykając zaskoczone spojrzenie Lilly, która otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć.
Okno eksplodowało do wewnątrz.
Szybę wykonano ze szkła bezodpryskowego; zamiast ostrych odłamków posypała się na nich kaskada gorących maleńkich grudek. Obydwie Dendarianki zerwały się na równe nogi, Lilly krzyknęła, a Hawk skoczył, żeby zasłonić ją własnym ciałem, z ogłuszaczem w dłoni, który pojawił się nie wiadomo skąd. Za oknem zawisł jakiś wielki autolot: do pokoju wskoczył jeden, potem, drugi, trzeci… czterech żołnierzy. Pod przezroczystymi bio — powłokami mieli kombinezony chroniące przed ogniem porażaczy nerwów; ich twarze zasłaniały kaptury i gogle. Serie z ogłuszacza Hawka rozbijały się z trzaskiem o pancerze, nie robiąc intruzom żadnej krzywdy.
Więcej zdziałasz, jeśli rzucisz w nich tym cholernym ogtuszaczem! Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu jakiejś broni: noża, krzesła, nogi od stołu, czegokolwiek, czym mógłby rzucić w na pastników. Z komunikatora kieszonkowego jednej z Dendarianek odezwał się stłumiony kobiecy głos, który krzyczał:
— Quinn, tu Elena. Coś właśnie opuściło osłonę siłową budynku. Mam na odczytach duże wyładowania energii — co się tam dzieje, u diabła? Potrzebujecie wsparcia?
— Tak! — wrzasnęła impulsywna, uskakując przed wiązką z ogłuszacza, która z trzaskiem goniła ją po dywanie. Bawią się w berka. A więc chcieli ich wziąć żywcem, a nie zabić. Hawk wreszcie poszedł po rozum do głowy, uniósł okrągły stół i zrobił szeroki zamach. Udało mu się trafić jednego z żołnierzy, ale inny położył go wiązką z ogłuszacza. Lilly stała zupełnie nieruchomo i milczała. Podmuch zimnego wiatru załopotał nogawkami jej szerokich spodni. Nikt do niej nie celował.
— Który to Naismith? — zadudnił wzmocniony głos jednego z opancerzonych napastników. Trójka Dendarian musiała chyba przystąpić do pertraktacji bez broni; ciemnowłosa zwarła się z przeciwnikiem. Nie pozostał mu żaden wybór. Chwycił Rowan za rękę i zrobił unik, a następnie, kryjąc się za krzesłem, ruszył do rury windowej.
— Brać obu — zawołał dowódca, przekrzykując hałas. Jeden z żołnierzy skoczył w kierunku wyjścia, by odciąć im drogę ucieczki; kiedy odnalazł bliski cel, w świetle mrugnął prostokątny wylot jego ogłuszacza.
— Niedoczekanie! — ryknął admirał, z impetem rzucając się na żołnierza, który zachwiał się, tracąc z muszki cel. Kiedy razem z Rowan znikali w rurze windowej, dojrzał jeszcze, jak wiązka z ogłuszacza dowódcy trafia admirała w głowę. Obie Dendarianki też zostały ogłuszone.
Zjeżdżali nieznośnie wolno. Gdyby on i Rowan mogli się dostać do generatora zasłony siłowej, może włączyliby jaz powrotem i uwięzili napastników w środku? Ścigał ich skwierczący ogień ogłuszaczy, odbijając się świetliście od ścian. Jakimś cudem odwrócili się w powietrzu, szczęśliwie lądując na nogach, po czym wycofali się do korytarza. Nie było czasu na wyjaśnienia. Chwycił Rowan za rękę, którą przycisnął do czytnika dłoni w zamku, wduszając łokciem wyłącznik zasilania. Żołnierz, który ich gonił, wrzasnął i spadł z wysokości trzech metrów.
Skrzywił się na dźwięk głuchego łomotu, a potem pociągnął Rowan w głąb korytarza.
— Gdzie są generatory? — zawołał przez ramię. Zewsząd zbiegały się zatrwożone Durony. Z przeciwległego końca korytarza wypadło dwóch ludzi straży Domu Fell w zielonych mundurach, kierowali się w stronę rury windowej prowadzącej na ostatnie piętro. Po której stronie walczą? Wciągnął Rowan za najbliższe otwarte drzwi.
— Zamknij! — wydyszał. Posłusznie wcisnęła blokadę zamka. Byli w apartamencie jakiejś Durony. Znalazłszy się w ślepym zaułku, nie mogli wprawdzie kontynuować ucieczki, lecz odsiecz już chyba nadciągała. Nie wiadomo tylko, która strona otrzyma wsparcie. Cos właśnie opuściło osłonę siłową budynku… Od wewnątrz. Ekran można było opuścić tylko od wewnątrz. Zgiął się wpół, chwytając z trudem powietrze. Płuca paliły, serce waliło jak oszalałe, ból rozsadzał klatkę piersiową, a przed oczami tańczyły ciemne kręgi. Mimo to dowlókł się do okna, próbując ocenić sytuację. Zza ściany, za którą znajdował się korytarz, dobiegały przytłumione okrzyki i dudnienie.
— Jak tym draniom udało się wyłączyć zasłonę siłową? — wyrzęził, łapiąc się parapetu. — Nie słyszałem żadnej eksplozji. Ktoś zdradził?
— Nie wiem — odrzekła z troską w głosie Rowan. — To zewnętrzna ochrona, która należy do ludzi Fella.
Spojrzał na przysypany śniegiem plac parkingowy obok Obszaru. Biegało tam kilku innych mężczyzn w zielonych strojach, nawołując się, wskazując w górę, chowając się za zaparkowanym pojazdem i próbując wycelować wyrzutnię pocisków. Inny strażnik gwałtownie machał rękami, starając się ich powstrzymać; gdyby chybili, pocisk mógłby trafić w piętro i zabić wszystkich. Skinęli głowami i czekali.
Wciągając szyję i przyklejając twarz do szyby, próbował spojrzeć jak najdalej w lewo, w górę. Opancerzony autolot nadal wisiał przy oknie.
Napastnicy zaczęli się już wycofywać. Niech to szlag! Nie było szans włączyć osłony siłowe j. Jestem za wolny. Autolot zadygotał, gdy żołnierze w pośpiechu wsiadali z powrotem na pokład. Mignęły ręce, podające małą postać w szarym stroju, która przez moment znalazła się sześć pięter nad betonem. Bezwładny żołnierz także został wciągnięty do pojazdu. Nie zostawiali żadnych rannych, których można by później przesłuchać. Rowan, zaciskając zęby, odciągnęła go od okna.
— Zejdź z linii ognia!
Opierał się.
— Odlatują! — zaprotestował. Powinniśmy walczyć z nimi teraz, dopóki są na naszym terenie…
Z dołu poderwał się drugi autolot, wyłonił się zza starej ściany Obszaru. Mały cywilny model, nieuzbrojony i nieopancerzony, dzielnie nabierał wysokości. Przez przezroczysty dach dostrzegł niewyraźnie jakąś postać w szarym mundurze, która siedziała za sterami; błysnęły zaciśnięte zęby. Opancerzony pojazd napastników odchylił się i oddalił od okna. Autolot Dendarian próbował go staranować, by zmusić do lądowania. Trysnęły iskry, trzasnął plastik i zgrzytnął metal, lecz opancerzony autolot umknął, a mały pojazd zawirował jak bąk i wylądował na drodze z potwornym trzaskiem.
— Założę się, że wynajęty — jęknął, obserwując całą scenę. — Będą musieli zapłacić. Niezły manewr, prawie się udał. — Rowan! Czy któreś z tych autolotów na dole należą do was?
— To znaczy, do grupy? Tak, ale…
— Daj spokój. Musimy zejść.
W budynku roiło się już jednak od strażników. Na pewno będą zatrzymywać każdego i przepuszczać dopiero po potwierdzeniu tożsamości. Nie mógł raczej wyskoczyć przez okno i sfrunąć pięć pięter niżej, choć bardzo pragnął. Och, mieć czapkę niewidkę…
Ach, tak!
— Zanieś mnie! Możesz mnie zanieść?
— Sądzę, że tak, ale…
Kiedy drzwi zaczęły się otwierać, podbiegł do nich i tyłem wskoczył jej na ręce.
— Po co? — zapytała.
— Zrób to, zrób to! — syknął przez zęby. Wywlokła go na korytarz. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował panujący bałagan, ale nie musiał udawać, że ma przyspieszony oddech — miał naprawdę. Za kordonem funkcjonariuszy ochrony, którzy blokowali wejście na ostatnie piętro, tłoczyły się Durony w różnym wieku. — Poproś doktor Chrys, żeby wzięła mnie za nogi — mruknął półgębkiem.
Nie mogąc przez chwilę się z nim kłócić, Rowan zawołała:
— Chrys, pomóż mi! Musimy go zabrać na dół!
— Och… — Domyślając się, że chodzi o nagłą pomoc medyczną, doktor Chrys nie zadawała żadnych pytań. Chwyciła go za kostki i po kilku sekundach torowały sobie drogę przez tłum. Widząc dwie biegnące doktor Durony, które niosły bladego, prawdopodobnie rannego człowieka, uzbrojeni ludzie w zielonych uniformach usunęli się na bok, pozwalając im przejść.
Gdy znaleźli się na parterze, Chrys próbowała biec w stronę skrzydła kliniki. Przez moment szarpały go w dwie strony, ale w końcu wyswobodził stopy z uścisku zaskoczonej Chrys i wyrwał się z ramion Rowan, która ruszyła za nim w pogoń. Razem zatrzymali się przy drzwiach wyjściowych.
Uwagę strażników przykuło dwóch ludzi trzymających wyrzutnię pocisków; powiódł wzrokiem w stronę, w którą skierowali broń — ich cel oddalał się coraz bardziej, niknąc w śnieżnych chmurach. Nie, nie, nie strzelać…! Wyrzutnia stęknęła; świetlna eksplozja wstrząsnęła autolotem, ale nie strąciła go na ziemię.
— Zaprowadź mnie do największego i najszybszego pojazdu, jaki macie na chodzie — wykrztusił, łapiąc oddech. — Nie pozwolimy im uciec. — Nie możemy też pozwolić ludziom Fella wszystkiego schrzanić. — Pospiesz się!
— Dlaczego?
— Te zbiry właśnie porwały mojego… mojego brata — wydyszał. — Trzeba ich gonić. Jeśli się uda, posadzić na ziemi, jeżeli nie — gonić. I nie zgubić, Dendarianie muszą mieć jakieś posiłki. Albo Fell. Lilly jest jego poddaną, prawda? Baron musi zareagować. Albo ktoś inny. — Drżał na całym ciele. — Jeżeli ich zgubimy, to przepadnę na zawsze. Na to liczą.
— Co byśmy zrobili, gdyby udało się nam ich złapać? — sprzeciwiła się Rowan. — Właśnie próbowali cię porwać, a ty chcesz ich ścigać? To zadanie dla służby bezpieczeństwa!
— Jestem… jestem… — Kim, kim jestem? Przestał się jąkać i zorientował się, że znów przed oczami zaczynają mu latać białe płatki. O nie, tylko nie to…
Wzrok zaraz mu się poprawił, kiedy syknął hiporozpylacz, a on poczuł na ramieniu lodowaty dotyk. Doktor Chrys podtrzymywała go, a Rowan unosiła mu powiekę i zaglądała w źrenicę, drugą ręką chowając do kieszeni hiporozpylacz. Przez chwilę poczuł dziwne szkliste oszołomienie, jakby zawinięto go w celofan.
— To powinno pomóc — powiedziała Rowan.
— Wcale nie — poskarżył się, ale z ust dobył mu się tylko niezrozumiały bełkot.
Wcześniej wywlokły go z holu, w pobliże rury windowej, która prowadziła do podziemnej części kliniki. Atak konwulsji trwał zaledwie parę chwil. Wciąż istniała szansa — szamotał się w uścisku Chrys, która mocniej zacisnęła ręce.
Zza rogu zaczął się zbliżać tupot kroków, ale nie ciężkich butów strażników, tylko lżejszych, raczej kobiecych. Lilly, która się pojawiła w towarzystwie doktor Poppy, miała zaciętą minę.
— Rowan, zabierz go stąd — powiedziała spokojnie mimo zadyszki. — Georish sam tu przyleci, żeby na miejscu zbadać tę sprawę. Wszystko ma wyglądać tak, jakby jego tu nigdy nie było. Tych żołnierzy przysłał któryś z wrogów Naismitha. Wersja oficjalna będzie brzmiała tak, że Dendarianie przylecieli szukać klona Naismitha, ale go nie znaleźli. Chrys, pozbądź się fizycznych dowodów jego obecności z pokoju Rowan i ukryj dokumentację. Idź!
Chrys skinęła głową i oddaliła się biegiem. Teraz Rowan pilnowała, aby nie upadł. Czuł dziwną bezwładność, jakby się roztapiał. Zamrugał oczami, otrząsając się ze skutków działania leku. Musimy gonić…
Lilly rzuciła Rowan bon kredytowy, a doktor Poppy podała jej kilka okryć i torbę lekarską.
— Wyprowadź go tylnym wyjściem i znikajcie. Użyj kodów ewakuacyjnych. Wybierz dowolne schronienie, zaszyj się, byle nie w obiekcie należącym do nas. Zgłoś się na bezpiecznym kanale z innego miejsca. Powinnam już wtedy wiedzieć, co mi się uda ocalić z tego bałaganu. — Pomarszczone usta odsłoniły na chwilę żółte zęby w gniewnym grymasie. — Ruszaj, dziewczyno!
Rowan posłusznie skinęła głową, w ogóle nie dyskutując, jak z oburzeniem zauważył. Choć ledwo powłóczył nogami, chwyciła go mocno za rękę i pociągnęła do towarowej rury windowej, przez suterenę do podziemnej kliniki. Ukryte drzwi na drugim poziomie prowadziły do wąskiego tunelu. Czuł się jak szczur w labiryncie. Rowan zatrzymywała się trzy razy, aby zwolnić jakieś zabezpieczenia.
Wyszli z tunelu pod jakimś innym budynkiem, a drzwi, zamknąwszy się za nimi, zniknęły, wtapiając się w tło ściany. Szli dalej zwykłymi tunelami technicznymi.
— Często korzystacie z tej trasy? — zapytał, dysząc.
— Nie. Ale za każdym razem, kiedy chcemy coś przenieść, tak żeby nie zarejestrowała tego warta przy bramie, która składa się z ludzi Fella.
Wreszcie dotarli do niewielkiego podziemnego garażu. Podeszli do małego niebieskiego lotniaka, dość starego i niepozornego. Wpakowała go na fotel pasażera.
— To nie w porządku — poskarżył się, czując, jak język znów staje mu kołkiem. — Admirał Naismith — ktoś musi lecieć za admirałem Naismithem.
— Naismith ma całą flotę najemników. — Rowan zapięła pas na fptelu pilota. — Niech sami zajmą się swoimi wrogami. Spróbuj się uspokoić i opanuj oddech. Nie chcę aplikować ci kolejnej dawki.
Lotniak wzniósł się w wirujący śnieg i zakołysał niepewnie, targany podmuchami wiatru. Miasto pod nimi szybko zmalało i zniknęło w mroku. Rowan przyspieszyła, zerkając kątem oka na swego przygnębionego towarzysza.
— Lilly na pewno coś zrobi — zapewniła go. — Ona też chce odzyskać Naismitha.
— To nie tak — mruknął. — To wszystko nie tak. — Wtulił się w kurtkę, którą okryła go Rowan. Włączyła też ogrzewanie.
Jestem nie tym klonem. Zdawało mu się, jakby nie przedstawiał sobą żadnej wartości, a jego jedyną zaletą był tajemniczy związek z admirałem Naismithem. A jeśli admirał Naismith wycofa się z Umowy, jedyną stroną nadal zainteresowaną jego osobą będzie Vasa Luigi dyszący pragnieniem zemsty za popełnione przez niego zbrodnie, których on nawet nie pamiętał. Nic niewart, niechciany, samotny i przerażony… Żołądek się skurczył, w głowie odezwał się pulsujący ból. Mięśnie napięły się jak struny.
Miał tylko Rowan. I, jak się zdawało, także admirała, który przybył tu po niego. Prawdopodobnie ryzykując życie. Dlaczego? Musze… coś zrobić.
— Przyleciała tu cała flota Najemników Dendarii? Admirał ma statki na orbicie? Na jakie posiłki może liczyć? Mówił, że potrzebuje czasu, żeby się skontaktować ze swoimi odwodami. Jak długo to może potrwać? Skąd Dendarianie tu przylecieli, z publicznego kosmoportu? Nie mogą wezwać wsparcia z powietrza? Ilu… ile… gdzie… — Jego mózg gorączkowo usiłował zebrać dane, którymi nie dysponował, aby nakreślić plan ataku.
— Spokojnie! — powiedziała błagalnym tonem Rowan. — Sami nic nie możemy zrobić. W ogóle się nie liczymy. Poza tym w grę wchodzi twój stan. Jeśli dalej będziesz się w ten sposób ze sobą obchodził, dostaniesz następnego ataku.
— Do diabła z moim stanem! Muszę… muszę…
Rowan uniosła brwi z lekką drwiną. Zupełnie wyczerpany opadł na fotel z westchnieniem rezygnacji. Powinienem umieć to zrobić… coś zrobić… Wsłuchiwał się w ciszę, niemal zahipnotyzowany odgłosem własnego płytkiego oddechu. Pokonany. Znów. Nie lubił smaku porażki. Gapił się w swoje zdeformowane i blade odbicie w dachu kabiny. Czas ciągnął się, jakby nagle stał się lepki.
Lampki na panelu kontrolnym nagle zgasły, a oni stali się nieważcy. Pasy wpiły mu się w ciało. Mgła wokół nich zgęstniała.
Rowan wrzasnęła, waląc w panel. Zamigotało; na chwilę odzyskali ciąg. Potem znów wytracili prędkość. Opadali w nieregularnych podrywach.
— Co się dzieje, niech to szlag! — krzyknęła Rowan.
Spojrzał w górę. Nic, tylko lodowa mgła — opadli poniżej poziomu chmur. Później zjawił się nad nimi jakiś ciemny kształt. Wielki transportowiec, ciężki…
— To nie awaria układów. Ktoś manipuluje naszym polem — powiedział sennie. — Siłą obniża pułap.
Rowan przełknęła ślinę i skupiła się na utrzymaniu lotniaka w poziomie w chwilach, gdy odzyskiwała nad nim kontrolę.
— Boże, to znowu oni?
— Nie. Nie wiem… Może mają jakieś wsparcie. — Dzięki adrenalinie i własnemu uporowi przezwyciężył działanie środka uspokajającego, mobilizując do działania inteligencję. — Huknij! — zawołał. — Rozwal go!
— Co?
Nie zrozumiała. Nie pojęła, o co mu chodzi. Powinna — ktoś powinien…
— Rozbij lotniak! Nie posłuchała.
— Zwariowałeś? — Zatoczyli się i wylądowali na ziemi lewym bokiem, bez najmniejszego draśnięcia, w pustej dolinie zasypanej śniegiem i porośniętej suchymi karłowatymi krzewami.
— Ktoś chce nas porwać. Musimy zostawić jakiś znak, bo znikniemy z mapy bez śladu. Nie mamy łączności. — Wskazał nieczynny, martwy panel. — Trzeba zrobić ślady na śniegu albo coś podpalić, cokolwiek! — Szarpnął pasy, usiłując się z nich wyswobodzić.
Za późno. W mroku otoczyło ich czterech czy pięciu ludzi z ogłuszaczami gotowymi do strzału. Jeden otworzył drzwi po jego stronie i wyciągnął go z kabiny.
— Ostrożnie, nie zróbcie mu krzywdy! — krzyknęła przestraszona Rowan, gramoląc się na zewnątrz. — To mój pacjent!
— Uważamy, proszę pani — rzekł uprzejmie jeden z ubranych w skafandry mężczyzn — ale lepiej nie stawiajcie oporu.
Rowan się nie ruszała.
Rozejrzał się gorączkowo. Gdyby sprintem pobiegł do tego transportowca, może uda się…? Zrobił ledwie kilka kroków, gdy jeden ze zbirów chwycił go za koszulę i uniósł w powietrze. Mężczyzna wykręcił mu ręce do tyłu, a jego poranioną pierś przeszył okropny ból. Coś zimnego i metalicznego zatrzasnęło się na jego przegubach. To nie byli ludzie, którzy włamali się do Kliniki Durony. Inaczej wyglądali, mieli inne mundury i sprzęt.
Zbliżył się jeszcze jeden wysoki człowiek, krocząc z chrzęstem po śniegu. Oświetlił schwytaną dwójkę ręczną latarką. Wyglądał na czterdzieści kilka lat. Miał wyraziste rysy, oliwkową cerę i ciemne włosy związane w prosty węzeł. W przenikliwych oczach malowała się czujność. Patrzył na swą zdobycz zaintrygowany, marszcząc czarne brwi.
— Rozpiąć mu koszulę — polecił jednemu ze swoich ludzi.
Żołnierz spełnił rozkaz; smagły mężczyzna omiótł światłem latarki sieć blizn. Odsłonił białe zęby w uśmiechu. Nagle odrzucił głowę i wybuchnął głośnym śmiechem. Echo utonęło w zimowym zmierzchu.
— Ry, ty głupcze! Ciekawe, kiedy się domyślisz?
— Baron Bharaputra — powiedziała słabym głosem Rowan. Na powitanie uniosła hardo podbródek.
— Doktor Durona — odparł uprzejmie Vasa Luigi, nieco rozbawiony. — Twój pacjent, co? Nie odmówisz zatem zaproszenia. Pragnę was ugościć. Powiedzmy, że zamierzam urządzić małe spotkanie rodzinne.
— Czego od niego chcesz? Stracił pamięć.
— Nie chodzi o to, czego ja od niego chcę, tylko… czego ktoś inny może od niego chcieć. I czego ja mogę chcieć od nich. Ha! Jeszcze lepiej! — Dał znak swoim ludziom i odwrócił się. Popędzili jeńców do transportowca.
Jeden z nich odłączył się, żeby zasiąść za sterami niebieskiego lotniaka.
— Gdzie mam go zostawić, panie?
— Wróć do miasta i zaparkuj w jakiejś bocznej uliczce. Gdziekolwiek. Zobaczymy się w domu.
— Tak jest.
Drzwi transportowca zamknęły się i po chwili wzbili się w powietrze.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Mark jęknął. Przez mrok i mdłości przebił się ból jak jasne igiełki.
— Chcesz mu dać synerginę? — odezwał się czyjś zdziwiony głos. — Baronowi chyba nie zależało, abyśmy obchodzili się z nim łagodnie.
— Chcesz sprzątać lotniaka, jak zwymiotuje śniadanie? — zadudnił inny głos.
— Aha.
— Baron będzie się z nim obchodził po swojemu. Zaznaczył tylko, że chce go dostać żywego. I dostanie.
Syknął hiporozpylacz.
— Biedny gnojek — rzekł w zadumie pierwszy głos.
Dzięki synerginie Mark zaczął dochodzić do siebie po trafieniu wiązką ogłuszacza. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło od opuszczenia przez niego Kliniki Durony i gdzie teraz jest; od chwili gdy odzyskał przytomność, co najmniej trzy razy zmieniali po drodze pojazdy, w tym raz na znacznie większy i szybszy od autolotu. Zatrzymali się w jakimś miejscu, gdzie on i żołnierze przeszli przez komorę odkażającą. Anonimowo ubrani żołnierze poszli swoją drogą, a on został przekazany dwóm innym strażnikom, mężczyznom o płaskich twarzach ubranych w czarne spodnie i czerwone tuniki.
Barwy Domu Ryoval. Aha.
Położyli go twarzą do dołu, na tylnym siedzeniu lotniaka i związali ręce i nogi. Patrząc na szare chmury ciemniejące z nadciągającym zmierzchem, nie potrafił odgadnąć, dokąd zmierzają.
Miles żyje. Odczuł tak ogromną ulgę na tę myśl, że uśmiechnął się wesoło, mimo że twarz miał wciśniętą w lepki plastik siedzenia. Widok tego chudego gówniarza, który chodził o własnych siłach i oddychał, sprawił mu wielką radość. Poczuł, że niemal zbiera mu się na płacz. Naprawił to, co wcześniej zrobił. Teraz naprawdę może być lordem Markiem. Zostanę rozgrzeszony.
Prawie. Modlił się, aby doktor Durona powiedziała wprost, że Miles nadal dochodzi do siebie. W oczach Milesa dostrzegł przerażającą konsternację. Nie poznał Quinn, co musiało ją zranić do żywego. Poczujesz się lepiej. Zabierzemy cię do domu i poczujesz się lepiej. Zawiezie Milesa do domu i wszystko będzie dobrze, nawet lepiej niż dobrze. Będzie wspaniale.
Kiedy tylko ten idiota Ryoval zostanie wyprowadzony z błędu. Mark był gotów wypatroszyć go za to, że przerwał mu spotkanie rodzinne. Już CesBez się nim zajmie.
Znaleźli się w podziemnym garażu, lecz Mark nie miał okazji zobaczyć, co znajduje się na zewnątrz budynku. Strażnicy ściągnęli go brutalnie z siedzenia i postawili, potem oswobodzili mu nogi, które zdążyły mu zdrętwieć. Minęli elektroniczną komorę bezpieczeństwa, później zdjęli mu ubranie. Poprowadzili go w głąb tego… obiektu. Nie było to więzienie ani żaden ze słynnych burdeli Ryovala. W powietrzu unosiła się słaba i niepokojąca szpitalna woń. Otoczenie wyglądało na zbyt funkcjonalne, aby mogło się tu mieścić centrum tworzenia ciała na zamówienie; zbyt głęboko ukryte jak na miejsce, gdzie wytwarza się niewolników, gdzie ludzi zmusza się do nieludzkich rzeczy. Było bardzo duże. Bez okien. Podziemie? Gdzie ja u diabła jestem?
Nie wpadnie w panikę. Przez chwilę wyobrażał sobie, co baron Ryoval może zrobić swoim ludziom, kiedy się dowie, że porwali nie tego bliźniaka. Gdyby Ryoval nie domyślił się od razu, Mark zastanawiał się, czy na pewien czas nie ukryć przed nim swojej prawdziwej tożsamości. Niech Miles z Dendarianami zyska większą przewagę. Nie zostali złapani; byli wolni. Odnalazłem go! Muszą po niego przyjść. A jeżeli nie oni, to CesBez. CesBez mógł mieć najwyżej tydzień spóźnienia, które szybko odrabiał. Wygrałem, do licha, wygrałem!
W głowie wciąż mu się kręciło od dziwacznej mieszanki radości i strachu. Strażnicy przyprowadzili go przed oblicze Ryovala, do jakiegoś luksusowo urządzonego gabinetu. Najwyraźniej znajdowała się tutaj także jego prywatna kwatera, ponieważ Mark dostrzegł salon po drugiej stronie korytarzyka. Bez trudu rozpoznał barona — widział go na nagraniach holowidowych z pierwszej misji „Ariela” w Obszarze Jacksona. Pamiętał rozmowę, w której Ryoval groził admirałowi Naismithowi, że każe oprawić jego odciętą głowę w plastik i zawiesi sobie na ścianie. U kogoś innego można by zlekceważyć taki zwrot jako hiperbolę, lecz Mark miał niejasne wrażenie, że Ryoval mówił poważnie. Baron opierał się o blat konsoli w pozycji półsiedzącej. Miał błyszczące ciemne włosy ułożone w misterną fryzurę, wydatny nos i gładką cerę. Jak na stułatka tryskał młodością i tężyzną.
Ma ciało klona. Na twarz Marka wypełzł lisi uśmieszek. Miał nadzieję, że Ryoval nie weźmie drżenia za oznakę lęku, gdyż było skutkiem ogłuszenia.
Straż posadziła go na krześle, krępując mu ręce metalowymi klamrami.
— Zaczekajcie na zewnątrz — polecił baron. — To nie potrwa długo.
Żołnierze wyszli.
Ryovalowi trochę drżały ręce. Na smagłej skórze twarzy połyskiwały ślady wilgoci. Kiedy uniósł głowę i odwzajemnił uśmiech Marka, w jego oczach zamigotało jakieś wewnętrzne światło — był to wzrok człowieka, który pochłonięty własnymi wizjami, niemal nie zwraca uwagi na rzeczywistość. Mark nie zważał na to, ogarnęła go bowiem wściekłość. Klonożerca!
— Admirale — rzekł z zadowoleniem Ryoval. — Obiecałem, że znowu się spotkamy. To było nieuniknione. — Obejrzawszy go od stóp do głów, uniósł brwi. — Przybrał pan na wadze w ciągu tych czterech łat.
— Dobrze jadam — warknął Mark, uświadamiając sobie z przykrością własną nagość. Mimo że nie cierpiał dendariańskiego munduru, wyglądał w nim całkiem dobrze. Quinn osobiście dokonała niezbędnych poprawek i teraz zaczął bardzo żałować, że nie ma go na sobie. Prawdopodobnie to właśnie on zwiódł żołnierzy Ryovala.
— Tak się cieszę, że pan żyje. Z początku miałem nadzieję, że zginie pan podczas jakiejś potyczki, ale po namyśle zacząłem się niemal modlić o pańskie ocalenie. Miałem cztery lata, aby się przygotować do tego spotkania. Wciąż coś poprawiałem, dopracowywałem szczegóły. Nie zniósłbym tego, gdyby się pan nie stawił.
Ryoval nie zorientował się, że nie ma przed sobą Naismitha. Ryoval w ogóle ledwie go dostrzegał. Zdawało się, jakby patrzył przez niego na coś w oddali. Baron zaczął chodzić tam i z powrotem, zdenerwowany niczym kochanek roztaczał przed nim szczegółowe plany zemsty — ohydnej, szalonej i nieprawdopodobnej.
Nie było jeszcze najgorzej. Ryoval mógłby teraz grozić wychudłemu, dotkniętemu krioamnezją biedakowi o nieprzytomnym spojrzeniu, który nie miałby pojęcia, kim jest ani dlaczego wokół niego dzieją się takie rzeczy. Markowi zrobiło się słabo na tę myśl. Tak, lepiej, że to ja, a nie on. Bez dwóch zdań.
Chce cię zastraszyć. To tylko słowa. Co przed wyjazdem mówił do niego książę? Nie odkrywaj się zawczasu przed wrogiem ze swoimi myślami…
Do diabła, Ryoval nawet nie był jego wrogiem. Wszystkie te wyrafinowane scenariusze napisano dla Milesa. Nie, nawet nie dla Milesa, tylko dla admirała Naismitha, człowieka, który nie istniał. Ryoval ścigał ducha, chimerę.
Baron zatrzymał się przed nim, przerywając wygłaszaną szeptem tyradę. Z ciekawością przesunął wilgotną dłoń po ciele Marka, wyczuwając palcami mięśnie ukryte pod warstwą tłuszczu.
— Wiesz — wydyszał — wcześniej zamierzałam kazać cię głodzić. Ale chyba zmieniłem zdanie. Chyba każę cię karmić siłą. Długofalowe rezultaty mogą okazać się jeszcze zabawniejsze.
Mark po raz pierwszy wzdrygnął się z obrzydzenia. Ryoval wyczuł to dotykiem i rozpromienił się w uśmiechu. Przerażający instynkt tego człowieka prowadził go prosto do celu. Może niech lepiej baron dalej goni chimerę? Może lepiej spadać stąd jak najprędzej.
Nabrał powietrza.
— Naprawdę nie chcę panu przerywać, baronie, ale mam złą wiadomość.
— Czy kazałem ci mówić? — Palce Ryovala zawędrowały w górę, ściskając skórę przy szczęce. — To nie jest przesłuchanie. Przyznając się, niczego nie zyskasz. Nawet śmierci.
Ta przeklęta zaraźliwa hiperaktywność. Zapadali na nią nawet wrogowie Milesa.
— Nie jestem admirałem Naismithem. Jestem klonem wyprodukowanym przez Bharaputran. Pańskie zbiry porwały nie tego, co trzeba.
Ryoval tylko się uśmiechnął.
— Sprytna sztuczka, admirale. Ale śledziliśmy klona z Bharaputry przez wiele dni, jakie spędził w Klinice Durony. Wiedziałem, że po niego przyjedziesz po tym, jak próbowałeś odzyskać go za pierwszym razem. Nie wiem, jakim uczuciem się kierujesz — byliście kochankami? Zdumiałbyś się, ilu ludzi zamawia własne klony właśnie do tych celów.
A więc tak to wygląda. Kiedy Quinn przysięgała, że nikt ich nie śledził, miała rację. Ryoval wcale ich nie śledził. On na nich czekał. Kapitalnie. To nie jego słowa ani mundur, tylko działania przekonały barona, że jest Naismithem.
— Jego też dostanę. — Ryoval wzruszył ramionami. — Już wkrótce.
Nie dostaniesz.
— Baronie, naprawdę jestem klonem. Niech pan sam się przekona. Proszę kazać mnie zbadać.
Ryoval zachichotał.
— Co proponujesz? Test DNA? Nawet Durony nie potrafiły jednoznacznie stwierdzić. — Westchnął głęboko. — Chcę z tobą zrobić tyle rzeczy, że doprawdy nie wiem, od czego zacząć. Muszę zachować logiczną kolejność. Na przykład taką, że nie można torturować części ciała, które już usunięto. Ciekawe, ile lat zdołam cię utrzymać przy życiu. Kilkadziesiąt?
Mark poczuł, że traci nad sobą panowanie.
— Nie jestem Naismithem — powiedział nienaturalnie wysokim głosem.
Ryoval chwycił go za podbródek i zadarł mu głowę, krzywiąc wargi z niedowierzaniem.
— Wobec tego poćwiczę na tobie. Zrobię sobie suchą zaprawę. A Naismith zjawi się tu niebawem. Zdąży na czas.
Zdziwisz się, kiedy zobaczysz, co tu się niebawem stanie. CesBez nie cofnie się przed niczym i bez skrupułów, bezwzględnie — nawet według kryteriów jacksońskich — rozbierze Dom Ryoval na części.
Aby ratować Milesa.
On, naturalnie, nie był Milesem.
Rozmyślał nad tym przygnębiony, a tymczasem na wezwanie Ryovala ponownie zjawiła się straż.
Pierwsze bicie było dość nieprzyjemne. To nie był zwykły ból. To był ból, przed którym nie można uciec, strach bez nadziei na wyswobodzenie, dręczący ciało i torturujący umysł. Ryoval patrzył. Mark krzyczał, nie starając się nawet opanować. Nie udawał silnego, dumnego mężczyzny, który cierpi w milczeniu. Może to przekona Ryovala, że nie jest Naismithem. Szaleństwo. Strażnicy nie łamali mu kości i nie przykładali się zbytnio do swego zadania. Potem zamknęli go nagiego w bardzo zimnym i maleńkim pomieszczeniu czy schowku pozbawionym okien. Otwór wentylacyjny miał szerokość może pięciu centymetrów. Nie mógłby tam włożyć ręki, nie wspominając już o próbie ucieczki.
Starał się jakoś przygotować, zebrać siły. Nie tracić nadziei. Czas działał na jego korzyść. Ryoval to niewątpliwie doświadczony sadysta, ale także psycholog. Przynajmniej na początku będzie go utrzymywał przy życiu, nie robiąc mu poważniejszej krzywdy. Przecież nerwy muszą pozostać nienaruszone, żeby przekazywały do mózgu informacje o bólu. Umysł również powinien pozostać jasny, by doświadczyć wszystkich niuansów cierpienia. Pierwszym punktem programu będą zapewne wymyślne upokorzenia, a nie zatłuczenie na śmierć. On musiał to po prostu przetrwać. Później… nie będzie żadnego później. Księżna mówiła, że wyprawa Marka do Obszaru Jacksona zmusi Illyana do przysłania tu większej liczby agentów, czy będzie tego chciał, czy nie — a to przyniesie korzyść podróży Marka, bez względu na to, czy uda mu się coś osiągnąć.
Poza tym, co dla niego mogło oznaczać jeszcze parę upokorzeń? Duma Milesa mogłaby na tym mocno ucierpieć, ale on nie miał przecież dumy. Tortury to dla niego żadna nowość. Och, Ryoval, czyś ty kiedy dostał w swoje ręce bardziej niewłaściwego człowieka…
A jeżeli Ryoval był choć w części tak dobrym psychologiem, za jakiego się uważał, złapałby kilku przyjaciół Milesa, aby ich torturować na jego oczach. W przypadku Milesa to świetnie zdałoby egzamin. Ale w jego — oczywiście nie. Nie miał przyjaciół. Do diabła, Ryoval, potrafię wymyślić gorsze rzeczy niż ty.
Nieważne. Przyjaciele go uratują. Lada chwila. Choćby teraz.
Teraz.
Buntował się w myślach, dopóki nie przyszli po niego technicy.
Potem odprowadzili go do celi, prawdopodobnie po to, aby wszystko przemyślał w samotności. Przez długi czas nie był jednak w stanie myśleć. Leżał na boku półprzytomny, oddychał krótko, spazmatycznie i prężył jak rozgwiazda ręce i nogi w rytm pulsującego bólu, który nie chciał minąć.
Wreszcie ciemne kręgi przed oczyma zaczęły powoli znikać, a ból odrobinę zelżał, ustępując miejsca ślepej furii. Wcześniej technicy skrępowali go, wepchnęli mu do gardła rurkę i napompowali go jakąś ohydną wysokokaloryczną breją. Powiedzieli mu, że domieszano do niej środek przeciwwymiotny, aby nie miał później okazji pozbyć się posiłku, a także mieszankę specyfików wspomagających metabolizm, żeby przyspieszyć trawienie i odkładanie tkanki tłuszczowej. Metoda była tak wyrafinowana, że z pewnością nie wymyślili jej na poczekaniu. Musiała należeć do arsenału środków Domu Ryoval. A on wyobrażał sobie kiedyś, że to jego prywatny, oryginalny perwersyjny sposób. Do tej pory uważał, że tak robił sobie krzywdę, ale ludzie Ryovala przekroczyli wszelkie granice, uświadamiając mu, że tylko bawił się bólem. Katowali go pod okiem swojego pana, który przyglądał się Markowi z coraz szerszym uśmiechem. Ryoval wiedział. Mark dostrzegł to w jego przebiegłych, rozradowanych oczach.
Ryoval odarł jego własny, prywatny bunt z wszelkiej tajemnicy. Odebrał mu jedyną władzę, jaką miał nad własnym ciałem. Ryoval przechytrzył go i przejrzał na wylot. Albo nawet jeszcze lepiej.
Kiedy robili mu różne rzeczy, mógł się po prostu wyłączać, być nieobecny; jednak kiedy zmuszano go, by sam się dręczył, wszystko przebiegało zupełnie inaczej. Różnica pomiędzy zwykłą torturą a prawdziwym upokorzeniem polegała na udziale ofiary. Galen, którego tortury fizyczne nie umywały się do tego, co wymyślał Ryoval, dobrze o tym wiedział; Galen zawsze go zmuszał, by sam sobie zadawał cierpienie lub żeby myślał, że tak jest.
Ryoval także o tym wiedział, co zademonstrował później, gdy hiporozpylaczem zaaplikował Markowi silny afrodyzjak, a potem przekazał swoim… strażnikom? A może pracownikom wypożyczonym z jednego z burdeli? I tak stał się szklanookim uczestnikiem własnego upodlenia. Było to niewątpliwie wspaniałe widowisko dla krążących holowidów, które rejestrowały wszystko pod każdym możliwym kątem.
Przyprowadzili go z powrotem do celi, aby przetrawił nowe doświadczenia, podobnie jak wcześniej zamknęli go, by przetrawił pierwsze przymusowe karmienie. Upłynęło wiele czasu, zanim minął szok i ustało działanie narkotyku. Odczuwał to znużenie, to śmiertelne przerażenie. Ciekawe. Afrodyzjak złagodził jego przypadłość spowodowaną doświadczeniami z paralizatorem, sprowadzając ją do lekkiej czkawki, w przeciwnym razie przedstawienie byłoby znacznie nudniejsze i krótsze. Ryoval przyglądał się cały czas.
Nie, nie przyglądał się. Uważnie studiował.
Świadomość, że baron patrzy, obsesyjnie go prześladowała. Zainteresowanie barona nie miało charakteru erotycznego. Mark odniósł wrażenie, że barona już od kilkudziesięciu lat nudziła banalność wszelkiego rodzaju aktów fizycznych. Ryoval przyglądał mu się, szukając… jego reakcji? Drobnych śladów zainteresowania, strachu, rozpaczy. Celem wszystkich zabiegów, jakim go poddawano, wcale nie był ból. Bólu było mnóstwo, ale powstawał jako skutek uboczny. Głównie w postaci dyskomfortu związanego z przymusowym karmieniem i coraz większą ilością neuroprzekaźników.
To nie są tortury, zdał sobie sprawę Mark. To tylko wstępny test. Moje prawdziwe tortury jeszcze są w fazie projektowania.
I nagle zrozumiał, co go czeka. Najpierw baron przyzwyczai go do tego, uzależni dzięki regularnie podawanym dawkom. Dopiero później doda ból i uwięzi go miotającego się między bólem a przyjemnością; aby osiągnąć swój plugawy cel, każe mu torturować samego siebie. A potem odstawi narkotyk, pozwalając Markowi dalej odgrywać scenariusze, do których zdąży się już przyzwyczaić. I Mark będzie posłuszny jego woli. Później Ryoval zaproponuje mu wolność. A on będzie go z płaczem błagać, by pozwolił mu zostać. Jako jego niewolnik. Zniszczenie poprzez uwiedzenie. Koniec gry. Zemsta absolutna.
Przejrzałeś mnie, Ryoval, ale ja też cię przejrzałem. Przejrzałem.
Przymusowe karmienie odbywało się regularnie co trzy godziny. Był to jedyny zegar, jakim dysponował i gdyby nie to, pomyślałby, że czas się zatrzymał. Zresztą już znalazł się w wieczności.
Zawsze sądził, że człowieka odziera się żywcem ze skóry za pomocą ostrych noży. Albo tępych. Technicy Ryovala uciekali się do chemii, spryskując wybrane fragmenty jego ciała jakimiś substancjami. Mieli na sobie ochronne ubrania, maski i rękawiczki; Mark próbował zedrzeć jednemu maskę, żeby ten miał okazję doświadczyć tego, co mu aplikował, ale mu się nie udało. Przeklinając swoją niemoc, krzyczał i przyglądał się, jak jego skóra odpada w bąblach od ciała. To nie była substancja żrąca, tylko jakiś dziwny enzym; odsłonięte nerwy pozostały nienaruszone i okropnie wrażliwe. Później jakikolwiek dotyk zmieniał się w prawdziwe męczarnie, zwłaszcza podczas siedzenia czy leżenia. Tak więc całymi godzinami stał w swojej ciasnej celi, przestępując z nogi na nogę, dopóki drżące mięśnie nóg nie odmówiły mu posłuszeństwa.
Wszystko działo się tak szybko. Gdzie, do diabła, są wszyscy? Jak długo tu tkwił? Jeden dzień?
A więc przetrwałem jeden dzień. Czyli mogę przetrwać następny. Gorzej już nie mogło być. Najwyżej więcej.
Siedział, kołysząc się. Jego myśli zagłuszał ból. I wściekłość. Zwłaszcza wściekłość. Od chwili gdy pierwszy raz nakarmiono go siłą, to przestała być wojna z Naismithem. Teraz miał osobiste rachunki z baronem Ryovalem. Lecz nie dość osobiste. Nigdy nie był sam na sam z baronem. Zawsze przeciwnik przewyższał go liczebnie i siłowo, gdy przekazywano go z jednego miejsca kaźni do następnego. Nawet teraz admirała Naismitha traktowano jako dość niebezpieczną kreaturę. Nie miał szans.
Powiedziałby im wszystko, o lordzie Marku i Milesie, o księciu i księżnej, i o Barrayarze. I o Kareen. Ale karmienie kneblowało mu usta, a narkotyk odjął mowę. Przez resztę czasu przede wszystkim wrzeszczał. To wina Ryovala. Baron tylko patrzył, ale nie słuchał.
Chciałem być lordem Markiem. Chciałem być tylko lordem Markiem. To źle? Nadal chciał być lordem Markiem. Prawie mu się udało, już czuł dotyk szczęścia. Ale wydarli mu to z rąk. Płakał nad swoją porażką, a łzy jak krople płynnego ołowiu kapały na ciało obdarte ze skóry. Zabrali lorda Marka i pogrzebali żywcem. Rozpadł się na kawałki. Chciałem być tylko człowiekiem. Znowu wszystko schrzaniłem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Setny raz okrążył pomieszczenie, ostukując ściany.
— Gdybyśmy mogli ustalić, która jest zewnętrzna — powiedział do Rowan — może jakoś udałoby się nam przebić na drugą stronę.
— Czym, paznokciami? A jeśli pod nami są trzy piętra? Może z łaski swojej usiądziesz — rzuciła przez zęby Rowan. — Działasz mi na nerwy!
— Musimy się stąd wydostać.
— Musimy czekać. Lilly zauważy, że nas nie ma. I coś się zrobi.
— Ale kto to ma zrobić? I jak? — Rozejrzał się wściekle po ich małej sypialni. Nie była to więzienna cela, ale coś w rodzaju pokoju gościnnego z osobną łazienką. Okien nie zamontowano, co mogłoby sugerować, że znajdują się pod ziemią lub w środkowej części budynku. Jeżeli to podziemie, przebijanie się przez ścianę nie miało większego sensu, lecz gdyby przedostali się do jakiegoś sąsiedniego pomieszczenia, mogłyby się zarysować przed nimi lepsze perspektywy. Jedno wyjście pilnowane przez dwóch uzbrojonych w ogłuszacze wartowników. Poprzedniego wieczoru usiłowali nakłonić ich do otwarcia drzwi, raz udając chorobę, a raz z powodu prawdziwego ataku konwulsji, jaki znów u niego wystąpił, prawdopodobnie z powodu zbyt silnych emocji. Wartownicy podali przez drzwi należącą do Rowan torbę lekarską, która potem okazała się bronią obosieczną, ponieważ kiedy nie przestawał mówić o podjęciu konkretnych działań, zmęczona kobieta zaczęła go straszyć środkiem uspokajającym.
— Przeżycie, ucieczka, sabotaż — recytował. Słowa te jak litania krążyły mu w głowie. — To obowiązek żołnierza.
— Nie jestem żołnierzem — odrzekła Rowan, trąc podkrążone oczy. — A Vasa Luigi nie chce mnie zabić. Gdyby chciał zabić ciebie, zrobiłby to już poprzedniego wieczoru. On nie bawi się ofiarą jak Ryoval. — Zagryzła wargi, jak gdyby żałowała, że wypowiedziała ostatnie zdanie. — A może zamierza zostawić nas tu razem, dopóki ja cię nie zabiję. — Odwróciła się na drugi bok, przykrywając głowę poduszką.
— Powinnaś wtedy rozbić lotniak.
Dźwięk dobiegający spod poduszki mógł być albo jękiem, albo przekleństwem. Chyba zdążył to już powtórzyć kilka razy.
Gdy stuknęły otwierane drzwi, obrócił się na pięcie jak oparzony.
Wartownik powitał go uprzejmym gestem przypominającym salut.
— Wyrazy uszanowania od barona Bharaputry. Baron wraz z baronową proszą panią i pana na kolację. Zaprowadzimy państwa na górę, kiedy tylko będą państwo gotowi.
W jadalni baronostwa Bharaputra znajdowały się wielkie szklane drzwi, za którymi rozciągał się widok na zamknięty, przysypany śniegiem zimowy ogród. Przy każdym wyjściu stał rosły wartownik. Ogród połyskiwał w gasnącym świetle dnia; spędzili tu w końcu cały jacksoński dzień, czyli dwadzieścia sześć godzin plus parę minut. Kiedy weszli, Vasa Luigi podniósł się z miejsca i dał znak wartownikom, którzy wycofali się na zewnątrz, dając im złudzenie prywatności.
Jadalnia była urządzona dość stylowo: wokół szklanych drzwi ustawiono w półkolu kilka rzędów małych stolików z pojedynczymi kanapami, aby każdy widział ogród. Na jednej z kanap siedziała kobieta o bardzo znajomym wyglądzie.
W jej siwych włosach, zaplecionych w misterne warkocze, widać było czarne pasma. Ciemne oczy, alabastrowa cera pokryta delikatnymi zmarszczkami, łagodne wzniesienie grzbietu nosa — doktor Durona. Znowu. Miała na sobie zwiewną bladozieloną koszulę, która barwą przywodziła na myśl fartuchy używane w klinice Durony, oraz kremowe spodnie. Doktor Lotus Durona, baronowa Bharaputra, miała dobry gust. I odpowiednie środki, aby go zaspokajać.
— Witaj, droga Rowan. — Skinęła jej głową, wyciągając dłoń, jak gdyby Rowan miała na niej złożyć dworski pocałunek.
— Lotus — powiedziała Rowan głucho i zacisnęła usta. Lotus z uśmiechem odwróciła dłoń, zręcznie zmieniając jej ruch w gest zaproszenia, by usiedli. Wszyscy zajęli miejsca.
Lotus dotknęła kontrolki przy swoim stole. Do sali weszła dziewczyna ubrana w brązowo — różowy strój Domu i podała drinki, zaczynając od barona, przed którym dygnęła, spuszczając oczy. Dziewczyna również wyglądała znajomo: wysoka, o wdzięcznych ruchach, wysoko sklepionym nosie i długich czarnych włosach związanych w koński ogon… Podając trunek baronowej, uniosła rozradowane oczy, przypominające otwierające się przed słońcem kwiaty. Kłaniając się Rowan, spojrzała na nią zdumiona i zmarszczyła czarne brwi. Rowan zareagowała podobnie, ale na jej twarzy odmalowała się zgroza, kiedy dziewczyna się odwróciła.
Gdy dziewczyna skłoniła się przed nim, miała jeszcze bardziej zdezorientowaną minę.
— Ty…! — wyszeptała, jak gdyby ze zdumienia odjęło jej mowę.
— Dalej, droga Lilly, nie gap się tak — powiedziała łagodnie baronowa.
Dziewczyna wyszła z jadalni, kołysząc się i oglądając przez ramię.
— Lilly? — wykrztusiła Rowan. — Dałaś jej na imię Lilly?
— Moja mała zemsta.
Ręce Rowan zacisnęły się gniewnie.
— Jak mogłaś? Wiedząc, kim jesteś? Wiedząc, kim my jesteśmy?
— A jak można przedkładać śmierć nad życie? — Baronowa wzruszyła ramionami. — Albo co gorsza — pozwolić Lilly samej dokonywać wyboru? Rowan, moja droga siostrzyczko, czas twojej pokusy jeszcze nie nadszedł. Zadaj sobie to pytanie za dwadzieścia czy trzydzieści lat, kiedy poczujesz, że gnije ci ciało, i zobacz, czy odpowiedź przyjdzie ci równie łatwo.
— Lilly kochała cię jak córkę.
— Lilly wykorzystywała mnie jak służącą. Miłość? — Baronowa zachichotała. — Stada Duron wcale nie wiąże ze sobą miłość, tylko zagrożenie ze strony drapieżnika. Gdyby usunąć zewnętrzne nie bezpieczeństwa ekonomiczne i inne, wszystkie uciekłybyście od siebie w najdalsze zakątki wszechświata. To typowe dla większości rodzin.
Rowan zamyśliła się nad tą kwestią. Nie wyglądała na zadowoloną. Ale nie oponowała.
Vasa Luigi odchrząknął.
— Właściwie, doktor Durono, nie musi pani wcale szukać dla siebie miejsca w odległych zakamarkach galaktyki. Dom Bharaputra chętnie skorzysta z pani talentu i wiedzy. Być może nadając pani nawet pewną autonomię. Jako, na przykład, szefowi departamentu. A potem, kto wie, może nawet całego oddziału?
— Nie, dziękuję — odparła Rowan.
Baron wzruszył ramionami. Czyżby przez twarz baronowej przemknął wyraz ulgi?
Nagle i on wtrącił się do rozmowy.
— Baronie, czy admirała Naismitha naprawdę porwał oddział Ryovala? Wie pan dokąd?
— To bardzo ciekawe pytanie — mruknął Vasa Luigi, przypatrując mu się. — Przez cały dzień bezskutecznie próbuję się skontaktować z Ryem. Podejrzewam, że tam gdzie jest, musi być także pański klon… admirale.
Głęboko nabrał powietrza.
— Dlaczego sądzi pan, że jestem admirałem, baronie?
— Ponieważ miałem okazję poznać tamtego. W wielce wymownej sytuacji. Nie sądzę, aby prawdziwy admirał Naismith pozwalał swojej ochronie wydawać sobie rozkazy — a pan?
Bolała go głowa.
— Co Ryoval mu robi?
— Doprawdy, Vasa, to nie jest najlepszy temat przy kolacji — upomniała męża baronowa. Spojrzała na niego ciekawie. — Zresztą, dlaczego miałoby to pana obchodzić?
— „Miles, co zrobiłeś swojemu młodszemu bratu?” — Cytat przyszedł znikąd. Po prostu jego usta same wypowiedziały to pytanie. Dotknął ich niepewnie. Rowan patrzyła na niego bez słowa, podobnie jak Lotus.
— Wracając do pańskiego pytania, admirale — odezwał się Vasa Luigi — odpowiedź zależy od tego, czy Ry doszedł do takich samych wniosków jak ja. Jeśli tak — prawdopodobnie robi niewiele. Jeżeli nie, jego działania będą zależne od pańskiego klonabliźniaka.
— Nie… nie rozumiem.
— Ryoval będzie go badał. Będzie eksperymentował. Na podstawie analizy osobowości obiektu wybierze odpowiednią metodę działania.
To nie brzmiało tak źle. Wyobrażał sobie jakieś testy wyboru.
Uniósł pytająco brwi.
— Ry jest na swój sposób artystą — ciągnął baron. — Potrafi osiągnąć zupełnie niezwykłe efekty psychologiczne. Widziałem, jak zmienia wroga w oddanego sobie bez reszty niewolnika, gotowego spełnić każdy rozkaz. Ostatni śmiałek, który próbował dokonać na niego zamachu, skończył jako służący podający napoje na prywatnych przyjęciach Ryovala. Błagał gości, by pozwolili mu spełnić każdą ich zachciankę.
— I o co go poprosiłeś? — spytała cierpkim tonem baronowa.
— O białe wino. Wtedy się jeszcze nie znaliśmy, najdroższa. Ale dobrze mu się przyjrzałem. Ten człowiek miał najbardziej udręczone spojrzenie, jakie widziałem.
— Rozważa pan możliwość sprzedania mnie Ryovalowi? — spytał wolno.
— Jeśli zaoferuje najwyższą cenę, admirale. Najazd, jakiego wraz ze swoim klonembliźniakiem dopuścił się pan na mój teren — a nadal nie jestem pewien, czy nie zaplanowaliście tego razem od początku do końca — naraził mój Dom na spore koszty. A także — w jego oczach pojawił się złowieszczy błysk — rozdrażnił mnie osobiście. Nie zamierzam się mścić na osobie cierpiącej na krioamnezję, chciałbym jednak ograniczyć swoje straty. Jeśli sprzedam pana Ryovalowi, spotka pana kara, jakiej sobie nawet nie wyobrażam. Ry będzie zachwycony, mając dwóch do pary. — Vasa Luigi westchnął. — Obawiam się, że Dom Ryoval zawsze będzie Domem Mniejszym, dopóki Ry będzie przedkładał zaspokajanie własnych kaprysów nad zyski. Szkoda. Mając jego środki, mógłbym tyle zrobić…
Wróciła dziewczyna, podała im przystawki i ponownie napełniła naczynia napojem — jakimś cocktailem z wina i owoców, po czym znów bezszelestnie zniknęła. Vasa Luigi odprowadził ją wzrokiem. Zauważywszy to, baronowa znacząco zmrużyła oczy. Gdy baron odwrócił się do niej, spuściła rzęsy, spoglądając w głąb kieliszka.
— A jeśli będą mnie chcieli odkupić… Najemnicy Dendarii? — Tak! Niech tylko Bharaputra złoży tę ofertę, a Dendarianie zaraz zapukają do jego drzwi. Działem plazmowym. Rzeczywiście wysoka cena. To musi być krótka rozgrywka. Gdy Bharaputra wystawi go na licytację, ujawni wszystkim, że go ma, a potem… co? — Mógłby pan wykorzystać ich udział i podbić ofertę Ryovala — dodał chytrze.
— Obawiam się, że dysponują ograniczonymi środkami. I nie ma ich tu.
— Widzieliśmy ich. Wczoraj.
— To tylko grupa specjalna. Nie mają statków ani wsparcia. Przypuszczam, że w ogóle ujawnili swoją tożsamość, żeby Lilly zechciała z nimi rozmawiać. Ale… przypuszczam, że w tej grze uczestniczy jeszcze ktoś trzeci. Kiedy na pana patrzę, kusi mnie, by zgarnąć tylko skromną prowizję pośrednika, a autorów odrzuconej oferty odesłać do Domu Ryoval. — Baron zachichotał.
Autorów odrzuconej oferty? Ach, tak. Ludzi z działem plazmowym. Starał się nie reagować na tę uwagę.
— Wracamy w ten sposób do pierwotnego pytania — ciągnął Vasa Luigi. — Jaki interes ma w tym Lilly? Po co Lilly dała ci zadanie ożywienia tego człowieka, Rowan? A w ogóle, jakim cudem znalazł się u Lilly, skoro nie potrafiły go odnaleźć setki sumiennych poszukiwaczy?
— Nie powiedziała — odparła uprzejmie Rowan. — Ale ucieszyłam się z okazji wykorzystania i poprawienia swoich umiejętności. Dzięki doskonałej celności pańskiej straży stanowił prawdziwe wyzwanie medyczne.
Rozmowa zeszła na tematy medyczno — techniczne i toczyła się głównie między Rowan a Lotus, natomiast później, gdy dziewczyna — klon podawała im złożoną z wykwintnych dań kolację, stała się ogólniejsza i bardziej zdawkowa. Rowan sprytnie wykręcała się od odpowiedzi na coraz bardziej natarczywe pytania barona, a nikt się nie spodziewał, że on będzie cokolwiek wiedział. Jednak baron Bharaputra sprawiał wrażenie, jakby się nie spieszył. Wszystko wskazywało na to, że gra na zwłokę. Potem strażnicy odprowadzili ich z powrotem do pokoiku, który, jak się wreszcie zorientował, znajdował się w korytarzu, gdzie mieściły się identyczne pomieszczenia przeznaczone najprawdopodobniej dla służby ważnych gości.
— Gdzie my jesteśmy? — syknął do Rowan, gdy tylko za wartownikami zamknęły się drzwi. — Potrafisz odpowiedzieć? To kwatera główna Bharaputry?
— Nie — odrzekła Rowan. — Jego główną rezydencję nadal remontują. Podobno jacyś komandosi wysadzili mu w powietrze kilka pokoi — dorzuciła zgryźliwie.
Wolno obszedł pokój dookoła, lecz tym razem, ku wyraźnej uldze Rowan, nie zaczął opukiwać ścian.
— Przyszło mi do głowy… że istnieje jeszcze jeden sposób, żeby stąd uciec. Musimy sprawić, żeby pomógł nam się stąd wydostać ktoś z zewnątrz. Powiedz mi… czy trudniej byłoby odbić więźnia Domu Bharaputra, Domu Fell czy Domu Ryoval?
— No… przypuszczam, że najtrudniej byłoby wykraść kogoś od Fella. Ma więcej żołnierzy i ciężką broń. Najłatwiej poszłoby z Ryovalem. Tak naprawdę Ryoval ma Dom Mniejszy, ale ze względu na wiek cieszy się szacunkiem podobnym do władców Wielkich Domów.
— Czyli… gdyby ktoś potrzebował kogoś potężniejszego od Bharaputry, mógłby się zwrócić do Fella.
— Mógłby.
— I… gdyby wiedział, że pomoc jest w drodze… może rozsądniejszym posunięciem byłoby pozostawienie wspomnianego więźnia u Ryovala zamiast przenoszenia go do groźniejszego miejsca.
— Może by było — zgodziła się.
— Musimy się porozumieć z Fellem.
— Jak? Nie możemy przecież nawet wyjść z tego pokoju!
— Musimy wyjść z pokoju. Ale niewykluczone, że nie będziemy musieli wychodzić z budynku. Wystarczy, że któreś z nas uzyska na parę minut dostęp do komkonsoli. Skontaktuje się z Fellem albo z kimś innym i da światu znać, że jesteśmy u Vasy Luigiego. Wtedy coś się zacznie dziać.
— Lilly — powiedziała stanowczo Rowan. — Trzeba dać znać Lilly, nie Fellowi.
Potrzebuję Fella. Lilly nie da rady włamać się do Ryovala. Niepokoiła go myśl, że może dojść do rozbieżności między jego intencjami a intencjami Grupy Durony. Potrzebował przysługi Fella, od którego Lilly chciała uciec. Z drugiej jednak strony — niewiele trzeba zaoferować Fellowi, aby chciał zaatakować Ryovala. Wyrównany bilans zysków i strat pod względem materialnym, korzyść z satysfakcji uderzenia na znienawidzony od dawna Dom. Tak, to jest to.
Poszedł do łazienki i popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Kim jestem? Chudym, wymizerowanym, bladym i niedużym człowieczkiem o niespokojnych oczach, ze skłonnością do ataków konwulsji. Gdyby sam mógł zdecydować, który z nich jest jego klonem, widząc wczoraj przelotnie tego drugiego, drogą eliminacji uznałby, że on. Tamten wyglądał jak Naismith. Ale Vasa Luigi w swej przenikliwości był przekonany, że jest odwrotnie. W każdym razie jest jednym albo drugim. Dlaczego nie potrafi zdecydować? Jeśli jestem Naismithem, dlaczego mój brat podaje się za mnie?
W tym momencie dowiedział się, dlaczego Rowan mówiła wcześniej o kaskadzie wspomnień.
Doznał wrażenia, jakby stanął pod wodospadem, jak gdyby spłynęła na niego potężna rzeka, zalewając go taką masą wody, że musiał osunąć się na kolana. Wydał z siebie słaby, piskliwy jęk, skulił się i zasłonił głowę rękami, czując porażający ból głowy i przerażenie, które ścisnęło mu gardło. Zacisnął mocno usta, aby nie wydobył się z nich już żaden dźwięk i nie sprowadził tu Rowan. O, tak, musiał być teraz sam.
Nic dziwnego, że nie potraf iłem się domyślić. Próbowałem wybierać między dwiema błędnymi odpowiedziami. Och, matko. Ojcze. Och, sierżancie. Wasz syn znów wszystko spaprał. Jak tylko można było. Porucznik Miles Vorkosigan pełzał po wyłożonej płytkami posadzce, krzycząc bezgłośnie, co brzmiało, jakby wydawał z siebie słaby syk. Nie, nie, nie. Niech to szlag…
Elli…
Bel, Elena, Taura…
Mark… Mark? Tamten postawny, opanowany i zdecydowany człowiek o ponurym spojrzeniu to był Mark?
Nie pamiętał niczego z chwili własnej śmierci. Dotknął bojaźliwie piersi, gdzie wyczuł dowód… czego? Zacisnął powieki, próbując sobie przypomnieć ostatni zapamiętany obraz. Ach, tak, atak na centrum chirurgiczne Bharaputry. Mark zaplanował i przeprowadził koszmarnie nieudaną akcję, właściwie Mark i Bel, potem on przyleciał wyciągnąć ich z tarapatów, w które sami się wpakowali. W jakimś megalomańskim odruchu chciał pokazać Markowi własną wyższość, zademonstrować, jak to robią fachowcy, odebrać te małe klony Vasie Luigiemu, który go obraził… zabrać je do domu, do matki. Psiakrew, o czym z tego wszystkiego matka już wie? Modlił się, żeby nic nie wiedziała. Wciąż przebywali w Obszarze Jacksona. Jak długo był martwy?
Gdzie, do diabła, jest CesBez?
Poza tą jego częścią, która czołga się w tej chwili po podłodze w łazience.
Och, och, och…
I jeszcze Elli. „Czy ja panią znam?” — zapytał. Powinien sobie wcześniej odgryźć język.
Rowan… Elli. Tkwił w tym pewien sens. Jego ukochana była wysoką, brązowooką, ciemnowłosą i inteligentną kobietą o silnej woli. Jego budzące się do życia zmysły natrafiły na wysoką, brązowooką, ciemnowłosą i inteligentną kobietę o silnej woli. Błąd wydawał się całkiem naturalny.
Zastanawiał się, czy Elli przyjmie takie tłumaczenie. Jego skłonność do dużych dziewczyn miała pewne wady. Wciągnął powietrze w bezgłośnym, rozpaczliwym śmiechu.
Który zaraz uwiązł mu w gardle. Taura, tutaj? Czy Ryoval wiedział? Wiedział, że przyłożyła swoją wielką, szponiastą dłoń do zniszczenia jego banku genów przed czterema laty czy wini za to tylko „admirała Naismitha”? Wprawdzie wszyscy polujący na niego łowcy nagród, z którymi od tamtej pory się zetknął, skupiali się tylko i wyłącznie na jego osobie, ale żołnierze Ryovala wzięli Marka za admirała. Czy Ryoval też się pomylił? Mark na pewno powiedział im, że jest klonem. Do diabła, powiedziałbym im to samo na jego miejscu, licząc, że w ten sposób zagmatwam sprawę. Co się działo z Markiem? Dlaczego Mark zaofiarował się jako… okup za Milesa? Mark chyba nie cierpi na krioamnezję? Nie — Lilly powiedziała, że Dendarianie, klony i „admirał Naismith” uciekli. Jak to się więc stało, że wrócili?
Przyszli szukać ciebie, tępy admirale.
I wpadli prosto na Ryovala, który szukał tego samego. Ależ był popularny.
Krioamnezja — co za zbawienny stan. Zapragnął do niego powrócić.
— Nic ci nie jest? — zawołała z troską Rowan. Weszła do łazienki i zobaczyła go skulonego na podłodze. — Och, nie, znowu atak? — Opadła na kolana, pospiesznie badając go długimi palcami. — Uderzyłeś się o coś?
— A… a… — Nie zamierzam się mścić na osobie cierpiącej na krioamnezję, powiedział Vasa Luigi. Niech więc lepiej pozostanie na razie ofiarą kriostatu, dopóki nie zyska lepszego przeglądu sytuacji. I samego siebie. — Chyba nic mi nie jest.
Pozwolił położyć się do łóżka. Pogłaskała go po włosach. Zaniepokojony przyglądał się jej spod półprzymkniętych powiek, udając senność po rzekomym ataku. Co ja zrobiłem?
I co zrobię?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Zapomniał już, dlaczego tu jest. Skóra zaczynała mu powoli odrastać.
Zastanawiał się, gdzie się podział Mark.
Ludzie przychodzili, poddawali torturom bezimienne i bezcielesne stworzenie, a potem znów odchodzili. Przyjmował ich różnie. Jego świeżo ukształtowane formy stały się odrębnymi osobami, którym ostatecznie nadał imiona i nauczył się je rozpoznawać. Byli to Żarłok, Burk i Wyjęć, i jeszcze jeden, milczący, który czaił się gdzieś z boku i czekał.
Żarłok wychodził, żeby dawać się karmić siłą, ponieważ jako jedyny naprawdę to lubił. Zresztą Żarłokowi nigdy nie pozwolono by robić tego, co robili technicy Ryovala. Burka wysłał, gdy zjawił się Ryoval z hiporozpylaczem afrodyzjaku. Sądził, że Burk jest również odpowiedzialny za tamten atak na Maree, uformowany żeński klon, choć gdy Burk nie był pobudzony, zwykle się wstydził i niewiele mówił.
Pozostałe zadania wykonywał Wyjęć. Zaczął podejrzewać, że Wyjęć w niejasny sposób może odpowiadać za to, że znalazł się u Ryovala. Wreszcie trafił tam, gdzie mogli go wystarczająco surowo ukarać. Nigdy nie stosuj terapii awersyjnej wobec masochisty. Skutki bywają nieprzewidywalne. Tak więc Wyjęć dostawał to, na co zasłużył. Nieuchwytny czwarty po prostu czekał i mówił, że kiedyś wszyscy będą go najbardziej kochać.
Nie zawsze trzymali się wyznaczonych sobie zadań. Wyjęć miał zwyczaj podsłuchiwać ćwiczenia Żarłoka, które odbywały się w innych porach niż jego ćwiczenia; kilka razy Żarłok towarzyszył Burkowi w jego przygodach, które stawały się wówczas wyjątkowo osobliwe. Wyjcowi nikt z własnej woli nie dotrzymywał towarzystwa.
Kiedy już nadał każdemu z nich imię, drogą eliminacji odnalazł w końcu Marka. Żarłok, Burk i Wyjęć, i ten Czwarty kazali lordowi Markowi schować się jak najgłębiej i przespać to wszystko. Biedny, delikatny lord Mark, miał zaledwie dwanaście tygodni.
Ryoval nie widział lorda Marka. Nie mógł mu nic zrobić. Żarłok, Burk i Wyjęć, i ten Czwarty bardzo uważali, żeby nie obudzić dziecka. Bronili go z troską i wielką uwagą. Byli do tego dobrze przygotowani. Banda odrażających i zahartowanych w boju najemników jego duszy. Nie byli sympatyczni, ale dobrze wypełniali swoje obowiązki.
Od czasu do czasu nucił im cichutko skoczne melodie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Najbardziej pragniemy niemożliwego. Miles obawiał się, że bywa też na odwrót. Rowan znów naciągnęła na głowę poduszkę. On ciągle chodził. I mówił. Nie potrafił się powstrzymać. W czasie, jaki upłynął od kaskady wspomnień, którą udało mu się ukryć przed Rowan, wymyślił mnóstwo planów ucieczki, ale w każdym tkwił jakiś słaby punkt. Nie mogąc żadnego wprowadzić w życie, poprawiał je i udoskonalał na głos. Bez końca. Rowan przestała je krytykować… chyba wczoraj. Prawdę mówiąc, w ogóle przestała z nim rozmawiać. Porzuciła próby uspokojenia go i zrelaksowania, coraz częściej natomiast starała się przebywać po drugiej stronie pomieszczenia albo długo siedziała w łazience. Nie mógł jej za to winić. Wracająca mu energia zaczęła przybierać formę czegoś w rodzaju szaleństwa.
Przymusowe zamknięcie w małym pomieszczeniu odciskało wyraźne piętno na jej uczuciu do niego. On musiał z kolei przyznać, że nie potrafił ukryć niepewności, jaką od niedawna odczuwał wobec jej osoby. Nie potrafił ukryć chłodnego dotyku, niechęci do jej lekarskiego autorytetu. Oczywiście, kochał ją i podziwiał; na pewno z radością powitałby ją jako szefa swojego szpitala pokładowego. Pod swoim dowództwem. Jednak poczucie winy i braku prywatności stępiły jego zainteresowanie kontaktami o charakterze intymnym. W tej chwili bardziej liczyły się inne namiętności, które pochłaniały go bez reszty.
Niedługo powinni przynieść kolację. Zakładając, że w ciągu długiego jacksońskiego dnia podawano im trzy posiłki, byli tu już cztery dni. Jakie plany może teraz snuć Vasa Luigi? Czy już wy stawił go na licytację? A jeżeli następna osoba, jaka stanie w drzwiach, okaże się jego nabywcą? A jeżeli nikt nie złoży oferty i zostawią go tu na zawsze?
Posiłki zwykle przynosił na tacy służący, którego obserwowali dwaj uzbrojeni w ogłuszacze wartownicy. Podczas tych krótkich rozmów Miles próbował już wszystkiego, co mu przyszło do głowy, aby skłonić strażników do współpracy — z wyjątkiem ujawnienia swej prawdziwej tożsamości. Ale tylko się do niego uśmiechali. Miał wątpliwości, czy będzie szybszy od wiązki ogłuszacza, lecz postanowił spróbować przy następnej okazji. Nawet był gotów zrobić coś głupiego. Czasem zaskoczenie działa znakomicie…
Szczęknął zamek. Miles odwrócił się, gotowy wystartować do sprintu.
— Rowan, wstawaj! — syknął. — Mam zamiar spróbować.
— Niech to diabli — jęknęła, podnosząc się. Trochę przestraszona wolno obeszła łóżko dookoła i stanęła obok Milesa. — Wiesz, że ogłuszenie jest dość bolesne. A potem się wymiotuje. Ty pewnie dostaniesz konwulsji.
— Tak, wiem.
— Przynajmniej na jakiś czas się zanikniesz — mruknęła pod nosem.
Wspiął się na palce, lecz opadł z powrotem, kiedy tylko wszedł sługa. Boże, co to? Nagle w grze pojawił się nowy uczestnik, którego widok zbił go z tropu. Rowan, która obserwowała go, czekając na zapowiadany atak, także uniosła wzrok. Na jej twarzy odmalował się wyraz zdumienia.
Była to tamta dziewczyna, klon Lilly — Lilly Młodsza, jak chyba powinien ją nazywać w myślach — ubrana w brązowo — różowy strój służącej: długą i szeroką spódnicę oraz połyskliwą bluzę. Wyprostowana jak struna wniosła tacę z kolacją, którą postawiła na stole w głębi pokoju. Wartownik skinął jej zagadkowo głową i wycofał się, zamykając za sobą drzwi.
Dziewczyna jak sumienna służąca zaczęła ustawiać na stole naczynia; Rowan zbliżyła się do niej, otwierając usta.
Milesowi w jednej chwili przemknęły przez myśl niezliczone możliwości; pomyślał także, że taka okazja być może nigdy się już nie powtórzy. Miał jeszcze tak niewiele siły, że nie udałoby mu się w pojedynkę obezwładnić Lilly Młodszej. Może środek uspokajający, którym straszyła go Rowan? Może Rowan dałaby jej radę? Rowan nie bardzo umiała chwytać ukryte wskazówki i w ogóle nie rozumiała zaszyfrowanych rozkazów. Będzie chciała wyjaśnień. Będzie się gotowa kłócić. Mógł więc tylko spróbować.
— Boże drogi, wyglądacie zupełnie tak samo — zaszczebiotał wesoło, posyłając Rowan groźne spojrzenie. Popatrzyła na niego zirytowana i szczerze zdziwiona, ale kiedy tylko dziewczyna odwróciła się do nich, przywołała na twarz uśmiech. — Jak to się stało, że zasłużyliśmy sobie na, hm, tak wysoko urodzoną służącą, milady?
Lilly dotknęła gładką dłonią własnej piersi.
— Nie jestem milady — powiedziała tonem, który miał mu dać do zrozumienia, że musi być skończonym głupcem. Nie bez powodu. — Ale wy… — Spojrzała badawczo w twarz Rowan. — Nie rozumiem was.
— Baronowa cię przysłała? — zapytał Miles.
— Nie. Ale powiedziałam strażnikom, że wasze jedzenie jest naszpikowane narkotykami i baronowa przysłała mnie, żebym została i przyglądała się, jak jecie — dodała szybko, jak gdyby przed chwilą to wymyśliła.
— A to… prawda? — spytał.
— Nie. — Odrzuciła głowę, potrząsając włosami. Odwróciła wzrok od Milesa i utkwiła go w Rowan. — Kim jesteś?
— To siostra baronowej — pospieszył z odpowiedzią Miles. — Córka matki twojej pani. Wiesz, że dostałaś imię po swojej, hm, babci?
— Babci?
— Opowiedz jej o Grupie Durony, Rowan — rzekł szybko.
— Może więc dopuścisz mnie do głosu — rzuciła przez zęby Rowan, nie przestając się jednak uśmiechać.
— Czy ona w ogóle wie, kim jest? Zapytaj jej, czy wie, kim jest — zażądał, a potem wepchnął sobie palec do ust i ugryzł. Dziewczyna nie przyszła tu do niego, tylko do Rowan. Musiał pozwolić, by Rowan przejęła pałeczkę.
— No więc… — Spojrzała na zamknięte drzwi, potem znów na dziewczynę. — Grupa Durony składa się z trzydziestu sześciu klonowanych sióstr i braci. Jesteśmy pod opieką Domu Fell. Nasza matka — pierwsza Durona — ma na imię Lilly, tak jak ty. Była bardzo smutna, kiedy opuściła nas Lotus — baronowa. Widzisz, Lotus to moja starsza siostra. Ty też musisz być moją siostrą. Czy Lotus mówiła ci, dlaczego cię tu sprowadziła? Masz być jej córką? Spadkobierczynią?
— Mam się połączyć z moją panią — odparła dziewczyna. W jej głosie słuchać było buńczuczny ton, ale zafascynowanie osobą Rowan wydawało się silniejsze. — Zastanawiałam się… zastanawiałam się, czy masz zająć moje miejsce.
Zazdrość? Raczej szaleństwo.
Oczy Rowan pociemniały w niemej zgrozie.
— Rozumiesz, co to znaczy? Wiesz, co to jest przeszczep mózgu do klona? Zabierze twoje ciało, Lilly, a ciebie już nie będzie.
— Wiem. Takie jest moje przeznaczenie. — Znów odrzuciła głowę, odgarniając włosy z twarzy. Mówiła z przekonaniem, ale w jej oczach… przez moment jakby mignęło powątpiewanie.
— Jesteście takie same — mruknął Miles, krążąc wokół nich i tłumiąc zaniepokojenie. Uśmiechał się. — Założę się, że możecie się zamienić ubraniami i nikt nie potrafi was odróżnić. — Przelotne spojrzenie Rowan powiedziało mu, że tak, zrozumiała, ale uważa, że Miles przesadza. — Nie — ciągnął, zaciskając usta i przechylając głowę. — Chyba jednak nie. Dziewczyna jest trochę za gruba. Nie sądzisz, że jest za gruba, Rowan?
— Nie jestem gruba — odparła z oburzeniem Lilly Młodsza.
— Ubranie Rowan nie będzie na ciebie pasowało.
— Mylisz się — powiedziała Rowan, dając w końcu za wygraną. — To idiota. Udowodnijmy mu, Lilly. — Zaczęła zdejmować pospiesznie bluzę, koszulę, spodnie.
Bardzo wolno i z ciekawością dziewczyna zsunęła bluzę i spódnicę, a potem wzięła rzeczy Rowan, która jeszcze nie dotknęła jedwabi Lilly, starannie złożonych na łóżku.
— Och, bardzo ładnie — powiedziała Rowan. Wskazała drzwi łazienki. — Powinnaś iść się przejrzeć.
— Pomyliłem się — przyznał szlachetnie Miles, prowadząc dziewczynę w stronę łazienki. Nie było czasu układać dokładnego planu ani wydawać rozkazów. Musiał całkowicie polegać na… inicjatywie Rowan. — Rzeczywiście w stroju Rowan wyglądasz bardzo dobrze. Możesz sobie wyobrazić, że jesteś chirurgiem z Grupy Durony. Wiesz, że tam wszyscy są lekarzami? Też mogłabyś zostać lekarzem… — Kątem oka dostrzegł, jak Rowan pospiesznie wyciąga spinki, rozpuszcza włosy i sięga po rzeczy Lilly. Kiedy wszedł z Lilly do łazienki, pozwolił, by zamknęły się za nimi drzwi, a potem zaprowadził dziewczynę do lustra. Odkręcił wodę, aby szum zagłuszył odgłos pukania do drzwi oraz dźwięk ich otwierania i zamykania, a później oddalających się kroków Rowan, która uciekała z rozwianymi włosami…
Lilly wpatrzyła się w swoje odbicie w długim lustrze. Na moment zatrzymała wzrok na niskiej sylwetce Milesa, który wykonał taki gest, jakby chciał ją przedstawić samej sobie, po czym przeniosła spojrzenie na czubek jego głowy znajdujący się na wysokości jej ramienia. Miles chwycił kubek, nalał do niego wody i pociągnął solidny łyk, by przygotować gardło do akcji. Jak długo uda mu się tu przytrzymać dziewczynę? Nie sądził, aby udało mu się zaskoczyć ją ciosem w czaszkę, nie był też pewien, który z leków w torbie Rowan leżącej na łazienkowym blacie jest środkiem uspokajającym, jakim mu wcześniej groziła.
Ku jego zaskoczeniu, Lilly odezwała się pierwsza.
— To ty wtedy po nas przyleciałeś, prawda? Po wszystkie klony?
— Hm… — Chodzi o tamten fatalny atak Dendarian na Bharaputrę? Czyżby ona była jednym z uratowanych klonów? Cóż więc tu robiła? — Przepraszani. Przez jakiś czas nie żyłem i mój mózg nie działa najlepiej. Krioamnezja. Być może to byłem ja, a być może spotkałaś mojego klona — bliźniaka.
— Też masz klonowane rodzeństwo?
— Co najmniej jednego… brata.
— Naprawdę nie żyłeś? — W jej głosie brzmiało pewne niedowierzanie.
Podciągnął szarą koszulę i pokazał blizny.
— Och — powiedziała, będąc wyraźnie pod wrażeniem. — Rzeczywiście chyba nie żyłeś.
— Rowan złożyła mnie do kupy. Jest w tym bardzo dobra. — Nie, nie wolno wspominać o nieobecnej Rowan. — Na pewno byś jej dorównała, gdybyś spróbowała. Gdybyś się uczyła.
— Jak to jest — nie żyć? — Spojrzała na niego z nagłą uwagą.
Opuścił koszulę.
— Nijak. Naprawdę nudno. Pustka. Nic nie pamiętam. Nie pamiętam, jak umarłem… — Nagle stracił dech…jasny płomień u wylotu lufy… wybuch rozrywający mu klatkę piersiową, potworny ból… Wciągnął powietrze, opierając się o blat, bo ugięły się pod nim nogi. — Przeraźliwa samotność. Zaręczam, że nie spodobałoby ci się. — Ujął jej ciepłą dłoń. — Żyć jest o wiele lepiej. Żyć to jak, jak… — Musiał na czymś stanąć. Wdrapał się na blat i przykucnął, by wreszcie ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. Owinął na palcu kosmyk jej włosów, przechylił głowę i pocałował ją, przyciskając na moment wargi do jej ust. — Nie można stwierdzić, czy się żyje, dopóki cię ktoś nie dotknie.
Odsunęła się zaskoczona, ale i zaciekawiona.
— Całujesz inaczej niż baron.
Miał wrażenie, jakby dostał czkawki mózgu.
— Baron cię całował?
— Tak…
Wypróbowywał wcześniej nowe ciało żony? Na kiedy wyznaczono operację przeszczepu?
— Zawsze mieszkałaś ze swoją, hm, panią?
— Nie. Przywieziono mnie tutaj po zniszczeniu żłobka klonów. Ale remont już prawie skończony, wkrótce znowu się tam przeprowadzę.
— Ale… nie na długo.
— Nie.
Baron nie może oprzeć się pokusie. Przecież mózg Lilly niedługo zostanie zniszczony i dziewczyna nie będzie mogła go o nic oskarżyć. Vasa Luigi mógł z nią zrobić, co chciał, z wyjątkiem odebrania jej dziewictwa. Jaki to miało związek z ukierunkowaniem jej umysłu, z tym, że pogodziła się ze swym przeznaczeniem? Jakiś na pewno, inaczej nigdy by się tu nie znalazła.
Zerknęła podejrzliwie na zamknięte drzwi i nagle rozchyliła usta. Wyrwała dłoń z jego ręki i pobiegła do pustej sypialni.
— O, nie!
— Ci, ci! — Dopadł jej i ponownie złapał za rękę. Potem wskoczył na łóżko, by znów móc spojrzeć jej prosto w oczy. — Nie krzycz! — syknął. — Jeśli stąd wybiegniesz i o wszystkim powiesz strażnikom, popadniesz w poważne tarapaty, ale jeśli zaczekasz na jej powrót, nikt się o niczym nie dowie. — Czul się dość nikczemnie, wykorzystując do swoich celów jej panikę, ale nie miał wyjścia; musiał to zrobić. — Bądź cicho, to nikt się nie dowie. — Nie miał pojęcia, czy Rowan w ogóle ma zamiar wracać. W tym momencie może po prostu chciała uciec od niego. Żaden z jego planów nie uwzględniał takiego obrotu spraw.
Lilly Młodsza górowała nad nim fizycznie i z łatwością mogła go pokonać, choć nie sądził, żeby sama zdawała sobie z tego sprawę. Jeden cios w pierś powaliłby go na podłogę. Nie musiałaby wcale użyć dużej siły.
— Usiądź — powiedział do niej. — Tu, obok mnie. Nie bój się. Właściwie nie wyobrażam sobie, czego mogłabyś się bać, jeśli z takim spokojem mówisz o swoim przeznaczeniu. Musisz być bardzo dzielną dziewczyną. Kobietą. Usiądź… — Pociągnął ją; jeszcze raz niepewnie zerknęła na drzwi, lecz pozwoliła się na chwilę posadzić. Mięśnie miała napięte jak sprężyny. — Powiedz… opowiedz mi coś o sobie. O swoim życiu. Jesteś bardzo interesującą osobą, wiesz?
— Ja?
— Niewiele pamiętam ze swojego życia, dlatego cię proszę. Wierz mi, brak wspomnień to dla mnie prawdziwa męka. Czego dotyczy twoje pierwsze wspomnienie?
— No… chyba miejsca, gdzie mieszkałam, zanim trafiłam do żłobka. Opiekowała się mną kobieta. Pamiętam… to głupie, ale pamiętam, że miała takie fioletowe kwiaty, takie duże jak ja, które rosły w takim małym kwadratowym ogrodzie, miał może metr na metr. Pachniały jak winogrona.
— Tak? Opowiedz mi coś o tych kwiatach.
Obawiał się, że czeka ich długa rozmowa. A co potem? Rowan nie została przyprowadzona z powrotem, a to był dobry znak. Mogła nie wrócić, a to stawiało Lilly Młodszą przed poważnym dylematem. Ale co mogą jej zrobić baron i baronowa? — zakpił w duchu Miles. Zabić?
Rozmawiali o jej życiu w żłobku. Sprytnie wyciągnął z niej relację o ataku Dendarian, poznając tę historię z jej punktu widzenia. O tym, jak się jej udało wrócić do barona. Bystre, naprawdę bystre dziecko. Ależ Mark narobił bigosu. Chwile ciszy stawały się coraz dłuższe. Miles miał zamiar zacząć mówić o sobie, aby podtrzymać zamierającą rozmowę. Lilly odzywała się coraz rzadziej, popatrując na drzwi.
— Rowan nie wraca — powiedziała w końcu.
— Chyba masz rację — odrzekł szczerze. — Pewnie udało się jej uciec.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Gdyby ją złapali, przyszliby po ciebie, nawet jeśliby nie przyprowadzili jej ze sobą. Według nich Rowan nadal tu jest. To ciebie nigdzie nie ma.
— Chyba nie sądzisz, że mogli ją wziąć za mnie, prawda? — powiedziała z nagłą trwogą. — I nie zabrali jej, by połączyła się z moją panią?
Nie był pewien, czy Lilly bardziej boi się o Rowan, czy o to, że Rowan mogłaby zająć jej miejsce. Co za upiorna i ohydna paranoja.
— A kiedy masz być… nie — zapewnił ją. I siebie. — Nie. Z daleka w korytarzu wyglądacie bardzo podobnie, ale z bliska jesteście inne. Rowan jest o wiele starsza. To po prostu niemożliwe.
— Co mam robić? — Zaczęła się podnosić; Miles chwycił ją za rękę, pociągając z powrotem na łóżko.
— Nic — poradził jej. — Wszystko w porządku. Powiedz im… powiedz im, że zatrzymałem cię tu siłą.
Zmierzyła sceptycznym spojrzeniem jego lilipucią postać.
— Jak?
— Podstępem. Groźbami. Zastosowałem przymus psychiczny — rzekł zgodnie z prawdą. — Możesz całą winę zrzucić na mnie.
Nie wyglądała na przekonaną.
Ile miała lat? Przez dwie godziny zmuszał ją, by opowiadała o swoim życiu, które nie wydawało się zbyt bogate. W tym, co mówiła, bystrość dziwnie mieszała się z naiwnością. Największą przygodą jej życia wydawało się porwanie przez Najemników Dendarii.
Rowan. Udało się jej wyjść. Co dalej? Wróci po niego? Jak? Byli w Obszarze Jacksona. Nie można tu ufać nikomu. Ludzi traktuje się tu mięso. Na przykład ta dziewczyna. Nagle w wyobraźni ujrzał koszmarną wizję jej wydrążonej czaszki, pustego spojrzenia oczu.
— Przepraszam — szepnął. — Masz takie piękne… wnętrze. Zasługujesz na to, żeby żyć. Zamiast być zjedzoną przez tę starą babę.
— Moja pani to wspaniała kobieta — oświadczyła z uporem. — O wiele bardziej zasługuje na to, żeby żyć.
Jaka chora etyka skłoniła Lotus Duronę do tego, by zrobić z tej dziewczyny ofiarę zadowoloną ze swego losu? Kogo Lotus chciała oszukać? Chyba samą siebie.
— Poza tym — powiedziała Lilly Młodsza — zdawało mi się, że bardziej podobała ci się ta gruba blondynka. Skręcało cię na jej widok.
— Na czyj widok?
— Ach, prawda. To musiał być twój klonbliźniak.
— Brat — poprawił odruchowo. Cóż to za historia tym razem, Mark?
Dziewczyna była już rozluźniona, jak gdyby pogodziła się z myślą o swej osobliwej niewoli. Wydawała się też znudzona. Spojrzała na niego z namysłem.
— Chciałbyś mnie jeszcze raz pocałować? — spytała.
W tym momencie byli tego samego wzrostu. Kiedy znikało poczucie zagrożenia, kobiety stawały się odważne i wstępował w nie diabeł. To ich cecha charakterystyczna Zazwyczaj uważał, że to bardzo przyjemne zjawisko, lecz ta dziewczyna go martwiła. Nie była… mu równa. Musiał jednak jakoś zabić czas, zatrzymać ją w pokoju, zająć czymś jak najdłużej.
— No… dobrze.
Mniej więcej po dwudziestu minutach łagodnych i niewinnych pieszczot odsunęła się i zauważyła:
— Baron robi to zupełnie inaczej.
— Co każe ci robić Vasa Luigi?
Rozpięła mu spodnie i przystąpiła do demonstracji. Po minucie wykrztusił:
— Przestań!
— Nie podoba ci się? Baron to bardzo lubi.
— Nie wątpię. — Pobudzony umknął na krzesło stojące przy stole i przycupnął tam w bezpiecznej odległości. — To, hm, bardzo miłe, Lilly, ale zbyt poważne dla nas dwojga.
— Nie rozumiem.
— Otóż to. — Był coraz bardziej przekonany, że to jeszcze dziecko, mimo ciała dorosłej kobiety. — Gdy będziesz starsza… sama określisz granice. I będziesz mogła wybierać ludzi wedle własnej woli. W tej chwili ledwie zdajesz sobie sprawę, gdzie ty się kończysz, a zaczyna świat. Pożądanie powinno płynąć ze środka, a nie być narzucane z zewnątrz. — Sam próbował siłą woli opanować własne, udało mu się połowicznie.
Zmarszczyła brwi w zadumie.
— Nie będę już starsza.
Objął ramionami podciągnięte pod brodę kolana i wzdrygnął się. Niech to szlag.
Naraz przypomniał sobie, jak poznał sierżant Taurę. Jak w chwili czarnej rozpaczy zostali kochankami. Ach, znów wpadł w pułapkę luk w pamięci. Obecna sytuacja musiała jednak być podobna do tamtej, skoro podświadomość podsuwała mu tamto rozwiązanie, które przecież okazało się skuteczne. Ale Taura była mutantem, produktem bioinżynierii i jej życie musiało trwać krótko. Specjaliści dendariańscy przedłużyli je nieco dzięki modyfikacji metabolizmu, ale i tak niewiele przed sobą miała. Każdy dzień był jak darowany, każdy kolejny rok stanowił prawdziwy cud. Ciągle kradła życie, a on szczerze to pochwalał. Lilly Młodsza mogłaby żyć cały wiek, gdyby nie… miała paść ofiarą kanibali. Należało ją uwieść dla życia, nie dla seksu.
Podobnie jak prawość, miłość życia nie była przedmiotem do nauczenia, tylko przypominała chorobę zakaźną. Trzeba było się nią zarazić od kogoś.
— Nie chcesz żyć? — spytał ją.
— Nie… nie wiem.
— Ja chcę. I wierz mi, bardzo dogłębnie zbadałem inną możliwość.
— Jesteś… zabawnym, brzydkim człowieczkiem. Co masz z życia?
— Wszystko. I zamierzam mieć jeszcze więcej. — Pragnę wielu rzeczy. Bogactwa, władzy, miłości. Zwycięstw, niezwykłych i cudownych zwycięstw, których blask odbijałby się w oczach towarzyszy. Kiedyś żony i dzieci. Stadka dzieci, zdrowych i wysokich, które dadzą nauczkę wszystkim tym tępogłowym, na jego widok szepczącym „Mutant!”. I chce mieć brata.
Mark. Tak. Naburmuszony malec, którego najprawdopodobniej baron Ryoval w tej chwili rozbiera na czynniki pierwsze, kawałek po kawałku. Zamiast Milesa. Jego nerwy są napięte do granic możliwości, nie ma dokąd uciec. Muszę się spieszyć.
Wreszcie udało mu się namówić Lilly Młodszą, by poszła spać. Ułożył ją na połowie łóżka zajmowaną zwykle przez Rowan. Sam w rycerskim geście przysiadł na krześle. Po kilku godzinach miał serdecznie dosyć. Spróbował położyć się na podłodze, ale ból rozsadzał mu klatkę piersiową. Wreszcie ostrożnie wspiął się na łóżko i zwinął się na pościeli odwrócony do Lilly plecami. Był wyjątkowo świadomy obecności jej ciała, lecz na pewno nie odwzajemniała mu się tym samym. Czuł nieokreślony niepokój, który przez swój brak konkretnej formy wydawał się znacznie większy. Nie miał nad niczym kontroli. Nad ranem zdołał się ogrzać na tyle, że zapadł w drzemkę.
— Rowan, kochana… — wymruczał niewyraźnie, zanurzając twarz w jej wonne włosy i wtulając się w ciepłe, długie ciało. — Milady. — Wreszcie wiedział, skąd się wziął ten barrayarski zwrot — ”moja pani”… Wzdrygnęła się; on odsunął się gwałtownie. Wróciła mu przytomność. — Aach… przepraszam.
Lilly Młodsza usiadła, strząsając z siebie ręce małego brzydala, które przed chwilą ściskały jej ciało.
— Nie jestem twoją panią!
— Przepraszam, pomyliłem cię z Rowan, o której myślę „milady”. Naprawdę jest moją panią, a ja jestem jej… — trefnisiem — rycerzem. W rzeczywistości jestem żołnierzem, mimo niewielkiego wzrostu.
Zorientował się, co go obudziło, dopiero wtedy, gdy po raz drugi usłyszał pukanie.
— Śniadanie. Szybko! Idź do łazienki. Zrób tam trochę hałasu. Idę o zakład, że jeszcze się nie domyśla.
Tym razem nie starał się wciągać wartowników w rozmowę i nie próbował ich przekupywać. Kiedy za służącym zamknęły się drzwi, Lilly Młodsza wyszła z łazienki. Jadła wolno, podejrzliwie, jak gdyby wątpiła, czy ma prawo. Przyglądał się jej coraz bardziej zafrapowany.
— Proszę, zjedz jeszcze tę bułeczkę. Możesz ją posypać cukrem.
— Nie wolno mi jeść cukru.
— Powinnaś jeść cukier. — Zamilkł na chwilę. — W ogóle powinnaś wszystko. Powinnaś mieć przyjaciół, siostry. Powinnaś się uczyć do granic własnych możliwości. I pracować, żeby pobudzić ducha. Dzięki pracy człowiek staje się większy. Prawdziwszy. Zjadasz i rośniesz. Powinnaś przeżyć miłość. Mieć swojego rycerza. O wiele wyższego. Powinnaś… zjeść lody.
— Nie wolno mi tyć. Moim przeznaczeniem jest moja pani.
— Przeznaczenie! Co ty wiesz o przeznaczeniu? — Zerwał się z miejsca i zaczął spacerować, robiąc slalom między łóżkiem a stołem. — Jestem cholernie dobrym ekspertem od przeznaczenia. Twoja pani to fałszywe przeznaczenie, a wiesz, skąd o tym wiem? Zabiera wszystko, ale nic w zamian nie daje.
— Prawdziwe przeznaczenie zabiera ci wszystko — ostatnią kroplę krwi, ostatnie tchnienie — żeby oddać w dwójnasób. Czwórnasób. Tysiąckroć więcej! Ale nie możesz dawać połowicznie. Musisz dać wszystko. Wiem o tym. Przysięgam. Zmartwychwstałem, żeby powiedzieć ci prawdę. Prawdziwe przeznaczenie daje ci całą górę życia i stawia cię na szczycie.
Własne przekonanie wydawało mu się megalomańskie. Uwielbiał takie chwile.
— Jesteś stuknięty — powiedziała, obserwując go sceptycznie.
— Skąd możesz o tym wiedzieć? Nigdy w życiu nie spotkałaś nikogo przy zdrowych zmysłach. Prawda? Zastanów się nad tym.
Jej zainteresowanie nagle opadło.
— Nic z tego. I tak jestem więźniem. Gdzie miałabym iść?
— Przyjmie cię Lilly Durona — odrzekł szybko. — Grupa Durony jest pod opieką Domu Fell. Gdybyś dostała się do swojej babci, nic by ci już nie groziło.
Ściągnęła brwi, tak samo jak Rowan, kiedy wytykała mu słabe punkty w jego planach ucieczki.
— Jak?
— Nie mogą nas tu trzymać wiecznie. Przypuśćmy… — Podszedł do niej od tyłu i zebrał jej włosy w koński ogon, usiłując ułożyć w potarganą fryzurę, jaką nosiła Rowan. — Odniosłem wrażenie, że Vasa Luigi chciał zatrzymać Rowan tylko po to, aby nie wyszło na jaw, że ja tu jestem. Kiedy ja stąd odejdę, ona także. Gdyby uważali cię za Rowan, na pewno po prostu pozwoliliby ci stąd wyjść.
— Co… miałabym mówić?
— Jak najmniej. Dzień dobry, doktor Durono, pojazd czeka. Proszę zabrać bagaż i jechać.
— Nie mogłabym.
— Mogłabyś spróbować. Jeżeli ci się nie uda, nic nie stracisz. Jeśli się uda, wygrasz wszystko. A potem — gdybyś się stąd wydostała — mogłabyś powiedzieć ludziom, dokąd mnie zabrano. Kto mnie zabrał i kiedy. Trzeba tylko przez parę minut zachować zimną krew, która jest za darmo. Zależy tylko od nas, to my nad nią panujemy. Zimnej krwi nikt nie może ci odebrać jak torebki czy czegoś w tym guście. Do diabła, po co ja ci to wszystko mówię? Przecież z zimną krwią uciekłaś Najemnikom Dendarii, dzięki własnemu sprytowi.
Osłupiała.
— Robiłam to dla swojej pani. Nigdy nie zrobiłam nic… dla siebie.
Miał ochotę krzyknąć. Czuł, że jest bliski załamania nerwowego. Używał całego arsenału argumentów, za pomocą których zazwyczaj namawiał ludzi, aby zaryzykowali własne życie, a nie je ratowali. Nachylił się nad nią i demonicznie szepnął jej do ucha:
— Zrób to dla siebie. Dopiero potem wszechświat odbierze to, co mu się należy.
Po śniadaniu próbował jej pomóc ułożyć fryzurę, jaką zwykle nosiła Rowan. Z włosami zupełnie sobie nie radził, ale ponieważ umiejętności Rowan pod tym względem wcale nie były lepsze, rezultat jego działań upodobnił Lilly do oryginału. Przyniesiono obiad, a potem uprzątnięto naczynia; wszystko odbyło się bez żadnych incydentów.
Wiedział, że to nie kolacja, bo przed wejściem nie zapukali.
Trzech strażników i człowiek w liberii Domu. Dwaj strażnicy bez słowa podeszli do Milesa i związali mu ręce z przodu. Był im wdzięczny za tę drobną przysługę. Gdyby związali je z tyłu, po półgodzinie nie mógłby zapewne wytrzymać z bólu. Potem wypchnę li go na korytarz. Nigdzie nie było śladu Vasy ani Lotus. Miał nadzieję, że szukają zaginionej dziewczyny — klona. Obejrzał się przez ramię.
— Doktor Durono. — Człowiek w liberii skłonił głowę przed Lilly Młodszą. — Będę pani kierowcą. Dokąd?
Odgarnęła niesforny kosmyk włosów z czoła, wzięła torbę Rowan, postąpiła krok naprzód i powiedziała:
— Do domu.
— Rowan — odezwał się Miles. Odwróciła się. — Bierz wszystko, bo z czasem wszystko zostanie ci zwrócone. To święta prawda. — Zwilżył spierzchnięte wargi. — Pocałujesz mnie na pożegnanie?
Przechyliła głowę, odwróciła się i pochyliła. Na moment przycisnęła usta do jego warg. I ruszyła za swoim kierowcą. Wystarczyło, aby zrobić wrażenie na strażnikach.
— Jak ty to robisz? — spytał jeden z uprzejmym zdziwieniem, kiedy poprowadzili go w przeciwnym kierunku.
— Trzeba się do mnie przyzwyczaić — poinformował ich z zadowoloną miną.
— Koniec pogawędki — rzekł dowódca, wzdychając.
W drodze do samochodu Miles dwa razy próbował uciekać; po drugiej próbie najwyższy ze strażników po prostu przerzucił go sobie przez ramię głową w dół i zagroził, że go puści, jeśli się będzie wiercił. Obezwładnili go z taką bezwzględnością, że Miles nie sądził, by żartowali. Wepchnęli go na tylne siedzenie pojazdu i posadzili między sobą.
— Dokąd mnie zabieracie?
— Do punktu transferowego — odparł jeden z nich.
— Jakiego punktu?
— Tyle powinno ci wystarczyć.
Nie przestawał wygłaszać komentarzy, próbował uciec się do przekupstwa, używał gróźb i obelg, a na koniec nawet inwektyw, lecz więcej już nie chwycili przynęty. Zastanawiał się, czy to możliwe, że któryś z nich go zabił. Nie. Nikt, kto brał udział w akcji w centrum medycznym, nie potrafiłby zachować takiego spokoju. Ci ludzie musieli być wówczas bardzo daleko. Miles ochrypł od gadania. To była naprawdę długa droga. Poza obrębem miast prawie w ogóle nie korzystano z pojazdów naziemnych, więc jakość dróg pozostawiała wiele do życzenia. Znajdowali się już daleko za miastem. Gdy zjechali na bok przy pustym skrzyżowaniu, zapadł zmierzch.
Przekazali go dwóm ludziom o smutnych, płaskich twarzach, ubranych w czerwono — czarne liberie, którzy czekali na nich z anielską cierpliwością. Barwy Ryovala. Ci związali mu ręce z tyłu, a potem nogi w kostkach. Tak skrępowanego wepchnęli na tylne siedzenie lotniaka, który bezgłośnie uniósł się w powietrze.
Zdaje się, że Vasa Luigi uzyskał godziwą cenę.
Rowan, jeżeli w ogóle udało się jej uciec, na pewno przyśle kogoś na poszukiwania do Bharaputry. Gdzie Milesa już nie będzie. Nie był wcale taki pewien, czy Vasa Luigi nie zachęci poszukiwaczy do ataku na Ryovala.
Gdyby jednak łatwo było znaleźć miejsce, gdzie przebywał Ryoval, do tej pory już by go odnaleźli.
Boże. Mogę być pierwszym agentem CesBezu działającym na tym terenie. Będzie się musiał upewnić i wspomnieć o tym w raporcie dla Illyana. Wcześniej cieszył się na myśl o tym, że będzie pisał raporty pośmiertne, a teraz zastanawiał się, czy tego dożyje.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
— Przykro mi, że to właśnie ja muszę panu to przekazać, baronie — mówił technik — ale wszystko wskazuje na to, że pańskiej ofierze tortury bardzo się spodobały.
Żarłok uśmiechnął się, mimo że usta rozpychała mu rura. Baron Ryoval chodził wokół niego, przyglądając mu się z uwagą. Zapewne podziwiał zdumiewających rozmiarów brzuch.
— W takich sytuacjach pojawia się wiele psychologicznych reakcji obronnych — powiedział Ryoval. — Od rozszczepienia osobowości po identyfikację z porywaczem. Spodziewałem się, że u Naismitha też się z czasem pojawią, ale tak szybko?
— Ja też nie wierzyłem, panie baronie, toteż zrobiłem skanowanie mózgu. Wyniki przeszły wszelkie oczekiwanie.
— Jeśli jego osobowość rzeczywiście ulega rozszczepieniu, coś byłoby widać.
— I było widać. Wydaje się, że on chroni część umysłu przed naszymi bodźcami i zewnętrzne reakcje istotnie wskazują na rozszczepienie, ale… model jest nienormalnie nienormalny, jeśli to ma sens, panie baronie.
— Nie bardzo. — Ryoval zacisnął wargi, zaciekawiony. — Chciałbym się przyjrzeć tym wynikom.
— Cokolwiek się z nim dzieje, na pewno tego nie udaje.
— Niemożliwe, żeby tak szybko… — mruknął Ryoval. — Jak sądzisz, kiedy pękł? Jak mogłem tego nie zauważyć?
— Nie jestem pewien. Wcześnie. Pierwszego dnia — może nawet w ciągu pierwszej godziny. Ale jeżeli to się utrzyma, stanie się nieuchwytny, będzie się mocniej opierał. Może… często zmieniać metody.
— Ja też — oświadczył chłodno Ryoval.
Ucisk w żołądku stawał się coraz bardziej bolesny. Wyjęć wypychał się naprzód, ale Żarłok nie zamierzał ustępować mu miejsca. Nadal była jego kolej. Czwarty przysłuchiwał się uważnie. Zawsze słuchał w obecności barona Ryovala. Rzadko sypiał, prawie w ogóle się nie odzywał.
— Spodziewałem się, że takie stadium dezintegracji osiągnie dopiero po kilku miesiącach. To mi burzy cały harmonogram — narzekał baron.
Zgadza się, baronie. Czyż nie jesteśmy fascynujący? Czyż nie potrafimy cię zaintrygować?
— Muszę się zastanowić, jak najlepiej przywrócić go do poprzedniego stanu — zamyślił się Ryoval. — Przyprowadźcie go później do mojej kwatery. Zobaczę, co da krótka rozmowa i parę eksperymentów.
Mimo pozornej obojętności ten Czwarty zadrżał na myśl o tym, co ich czekało.
Dwaj strażnicy zaprowadzili go/ich do przytulnego salonu barona Ryovala. W pokoju nie było okien, lecz większą część jednej ściany zajmował wielki ekran holowidowy, na którym w tym momencie było widać jakąś plażę tropikalną. Kwatera Ryovala na pewno jednak znajdowała się pod ziemią. Nikt tu nie mógłby się wedrzeć przez okna.
Skórę wciąż miał w łatach. Technicy potraktowali go wcześniej jakimś sprayem, który przykrył odarte miejsca rodzajem warstwy ochronnej, by nie zanieczyścił eleganckich mebli Ryovala, a inne rany opatrzyli plastikowymi bandażami, żeby się nie otworzyły i nie pozostawiły nigdzie krwawych śladów.
— Sądzisz, że to coś da? — zapytał technik ze sprayem w dłoni.
— Pewnie nie — westchnął jego towarzysz. — Lepiej pójdę przodem i postawię w stan gotowości sprzątaczy. Szkoda, że nie rozłożył jakiegoś brezentu.
Strażnicy posadzili go teraz na niskim, szerokim krześle. Było to zwykłe krzesło, bez kolców, brzytew i zaostrzonych pali. Ręce miał skrępowane za plecami, nie mógł się więc oprzeć. Rozstawiwszy kolana, siedział wyprostowany i dyszał ciężko.
Starszy stopniem strażnik zapytał Ryovala:
— Chce pan, żebyśmy dla bezpieczeństwa zostali, panie baronie?
Ryoval uniósł brew.
— Potrafi wstać bez niczyjej pomocy?
— Z tej pozycji nie tak łatwo.
Usta Ryovala skrzywiły się lekko z pogardą i rozbawieniem. Spojrzał na więźnia.
— Poradzimy sobie. Powolutku. Zostawcie nas. Sam was zawołam. I nie przeszkadzajcie. Może będzie trochę hałasu.
— Warstwa dźwiękoszczelna jest naprawdę bardzo skuteczna, panie baronie. — Strażnicy o płaskich twarzach zasalutowali i wycofali się. Z tymi strażnikami było coś nie tak. Kiedy nie wypełniali rozkazów, po prostu siedzieli albo stali bez słowa, z obojętnością wypisaną na twarzy. Niewątpliwie tak zostali skonstruowani.
Żarłok, Burk, Wyjęć i ten Czwarty rozglądali się ciekawie, zachodząc w głowę, na którego z nich wypadnie teraz kolej.
— Właśnie miałeś swoją kolej — powiedział do Żarłoka Wyjęć. — Teraz ja.
— Nie bądź taki pewien — wtrącił się Burk. — Może akurat ja.
— Gdyby nie Żarłok — powiedział ponuro Czwarty — byłaby moja kolej. Ale muszę czekać.
— Przecież nigdy jeszcze nie przyszła twoja kolej — zauważył Żarłok. Lecz Czwarty znowu zamilkł.
— Obejrzyjmy sobie coś — zaproponował Ryoval, dotykając pilota. Tropikalna plaża ustąpiła miejsca holowidowemu nagraniu w skali naturalnej z jednego ze spotkań Burka z… tymi stworzeniami z burdeli. Burk oglądał siebie z odmiennego punktu widzenia z wielkim zainteresowaniem i zadowoleniem. W wyniku działań Żarłoka wiele ciekawych widoków coraz bardziej znikało mu z oczu, chowając się za coraz szerszym równikiem jego brzucha.
— Zastanawiam się, czy nie przesłać kopii tego zapisu do floty dendariańskich najemników — mruknął Ryoval, obserwując go. — Wyobraź sobie, jak oglądają to twoi oficerowie. W ten sposób chyba ściągnąłbym tu kilku, co?
Nie. Ryoval kłamał. Nikomu jeszcze nie wyjawił, że go tu przetrzymuje, w przeciwnym razie w ogóle by go tu nie było. Poza tym niemożliwe, żeby pośpiech miał go skłonić do wyjawienia tajemnicy. Czwarty mruknął drwiąco: Lepiej prześlij kopię Simonowi fllyanowi, wtedy zobaczysz, co na siebie ściągniesz. Ale Illyan należał do lorda Marka, którego tu nie było, a ten Czwarty nigdy, przenigdy nie odzywał się na głos.
— Wyobraź sobie tę swoją piękną ochroniarkę, która z tobą… — ciągnął Ryoval, szczegółowo opisując sceny, które mogłyby się tu rozegrać. Burk chętnie wyobraził sobie część tych rzeczy, ale niektóre gorszyły nawet jego. Wyjęć?
— Ja nie! — powiedział Wyjęć. — To nie moje zadanie.
— Trzeba będzie wystawić kogoś nowego — powiedzieli wszyscy. Mógł powoływać tysiące nowych rekrutów w zależności od potrzeby. Był jak wielka armia płynąca jedną falą, rozdzielająca się przed przeszkodami i omijająca je bezpiecznie, której nie mógł zniszczyć pojedynczy cios.
Obraz na ekranie pokazywał teraz Wyj ca w jednej z jego ważniejszych chwil, dzięki której otrzymał swe imię. Niedługo po chemicznym usunięciu skóry technicy pomalowali go jakąś lepką substancją, co go potwornie swędziało. Technicy nie musieli go wcale dotykać. Sam omal się nie zabił. Potem zrobili mu transfuzję, aby uzupełnić krew, którą stracił, orząc sobie ciało do żywego mięsa.
Przyglądał się obojętnie drgającej konwulsyjnie istocie na ekranie holowidu. Przedstawienie, jakie Ryoval chciał mu pokazać, stanowił on sam. Przyglądając mu się teraz, ktoś mógłby doznać mniej więcej tylu wrażeń, co przy oglądaniu obrazu kontrolnego. Nuda. Ryoval natomiast wyglądał, jakby miał ochotę skierować pilota w jego stronę i zmienić kanał.
Czwarty czekał z rosnącym zniecierpliwieniem. Zaczynał odzyskiwać oddech, lecz nadal musiał pokonać opór tego cholernie niskiego krzesła. Dziś, to musi się stać dziś wieczorem. Przy najbliższej okazji, jeśli w ogóle się nadarzy, Żarłok mógł pomóc, powstrzymując ich wszystkich. Tak. Czekał.
Ryoval wydął rozczarowany usta, wpatrując się w jego spokojny profil. Wyłączył holowid, wstał i obszedł wokół krzesło, przyglądając mu się spod zmrużonych powiek.
— Nie jesteś wobec mnie w porządku. Wolisz udawać wariata. Muszę pomyśleć, jak przywrócić ci zdrowe zmysły. A raczej wam.
Ryoval był zdecydowanie zbyt spostrzegawczy.
— Nie ufam ci — rzekł do Czwartego Żarłok z powątpiewaniem. — Co się ze mną potem stanie?
— I ze mną — dodał Burk. Tylko Wyjęć milczał, ponieważ był bardzo zmęczony.
— Przyrzekam Żarłokowi, że Mark będzie go nadal karmił — szepnął Czwarty z głębi swej kryjówki. — Przynajmniej od czasu do czasu. Burk, Mark mógłby cię zabrać na Kolonie Beta. Mieszkają tam ludzie, którzy pomogą ci wyjść z tego na tyle, że nie będziesz się wstydził pokazać innym. Nie będziesz potrzebował hiporozpylacza Ryovala. Biedny Wyjęć i tak jest wykończony. Pracował najciężej, osłaniając was wszystkich. Burk, a gdyby Ryoval zdecydował się potem na kastrację? Może porozumiesz się z Wyjcem, a Mark wynajmie wam oddział pięknych kobiet — czy to nie byłyby miła odmiana? — z batami i łańcuchami. To Obszar Jacksona, na pewno coś znajdziecie w katalogu holowidowym. Nie potrzebujecie Ryovala. Uratujemy Marka, a on uratuje nas. Przyrzekam.
— Kim ty jesteś, żeby ręczyć słowem Marka? — spytał szorstko Żarłok.
— Jestem mu najbliższy.
— Najlepsze zostawiłeś na koniec — powiedział Wyjęć z nutką urazy.
— To było konieczne. Ale Ryoval dopadnie każdego z nas po kolei i zginiemy wszyscy. Jest bardzo przenikliwy. To my jesteśmy oryginałami. Nowi rekruci mogą być już tylko naszymi zniekształconymi cieniami.
To prawda, nikt nie miał wątpliwości.
— Przyprowadzę ci kolegę do zabawy — odezwał się Ryoval, wciąż spacerując wokół niego. Kiedy miał Ryovala za plecami, w jego wewnętrznej topografii zachodziły dziwne zmiany. Żarłok rozpłaszczał się, a głowę wystawiał Wyjęć, lecz gdy Ryoval ponownie pojawiał się w polu widzenia, Wyjęć chował się z powrotem. Burk przyglądał się czujnie, czekając na sygnał i lekko się kołysząc. — Twojego klona — bliźniaka. Tego, którego nie zabrał mój oddział idiotów.
Uśpiony gdzieś w ciemnym zakątku lord Mark zbudził się z krzykiem. Czwarty natychmiast go uciszył. On kłamie. Kłamie.
— Ich partactwo okazało się bardzo kosztownym błędem, za który słono zapłacą. Twój sobowtór zniknął, a potem zupełnie znikąd pojawił się u Vasy Luigiego. Typowa dla Vasy zręczna sztuczka. Nadal nie jestem przekonany, czy kochana Lotus nie ma jakiegoś prywatnego dojścia do Grupy Durony.
Ryoval znów zaczął wokół niego krążyć, a on czuł się przez to coraz bardziej zdezorientowany.
— Vasa jest przekonany, że jego bliźniak to admirał, a ty jesteś klonem. Zaraził mnie swoimi wątpliwościami, chociaż jeżeli to prawda, że tamten ma krioamnezję, byłbym bardzo rozczarowany, nawet gdyby Vasa miał rację. Jednak teraz to bez znaczenia. Mam was obu. Tak jak się spodziewałem. Zgadniesz, co najpierw każę wam ze sobą zrobić?
Burk zgadł. Natychmiast, choć bez wyrafinowanych szczegółów, które Ryoval dodał szeptem.
Lord Mark szalał z wściekłości, płakał z bezsilności i przerażenia. Twarz Burka o obwisłych ustach nawet nie drgnęła, jego oczy także pozostały zupełnie obojętne. Czekajcie, błagał Czwarty.
Baron podszedł do blatu czy barku zrobionego z lśniącego prążkowanego drewna i rozpakował zestaw błyszczących narzędzi, których żaden z nich nie mógł zobaczyć, mimo że Wyjęć wyciągał szyję. Ryoval w zamyśleniu zaczął przeglądać swój arsenał.
— Musicie zejść mi z drogi. I nie sabotować tego, co zamierzam zrobić — mówił ten Czwarty. — Wiem, że Ryoval daje wam to, czego najbardziej pragniecie, ale to tylko sztuczka.
— Ryoval cię nie karmi — odezwał się Żarłok.
— To ja karmię się Ryovalem — szepnął Czwarty.
— Będziesz miał tylko jedną szansę — rzekł zdenerwowany Wyjęć. — Potem zabiorą się do mnie.
— Jedna szansa mi wystarczy.
Ryoval odwrócił się. W dłoni błysnął ręczny ciągnik chirurgiczny. Przestraszony Burk ustąpił miejsca Czwartemu.
— Tak sobie myślę — powiedział Ryoval — że zaraz wydłubię ci jedno oko. Tylko jedno. A kiedy zagrożę wydłubaniem drugiego, mogę osiągnąć interesujące efekty psychologiczne.
Wyjęć bez protestów usunął się z drogi. Ostatni, choć nie bez oporów, ustąpił Burk. Ryoval zbliżał się do nich wolno.
Pierwsza próba dźwignięcia się na nogi była nieudana i Zabójca opadł z powrotem na krzesło. Niech cię szlag, Żarłoku. Spróbował jeszcze raz; przenosząc ciężar ciała w przód, wstał chwiejnie, gdyż nie mógł sobie pomóc złapać równowagi rękami, które miał związane z tyłu. Ryoval przyglądał się rozbawiony człapiącemu nieporadnie stworowi, który, jak niewątpliwie uważał, był jego dziełem.
Usiłując poradzić sobie z nowym brzuchem Żarłoka, przypominał Ślepego Łucznika Zeń. Mimo to doskonale panował nad koordynacją.
Pierwszy kopniak trafił Ryovala w krocze. Zgięło go wpół, dzięki czemu górna połowa ciała znalazła się w zasięgu nóg Zabójcy, który płynnie wymierzył następny cios, uderzając Ryovala prosto w gardło. Poczuł, jak miażdży chrząstkę i tkankę aż do kręgosłupa. Tym razem nie miał butów ze wzmocnionym stalą szpicem, więc złamał kilka palców, które wygięły się pod kątem prostym. Nie poczuł bólu. Wyjęć dobrze wypełnił swoje zadanie.
Upadł. Nie było mu łatwo wstać z rękami wciąż skrępowanymi z tyłu. Turlał się po podłodze, usiłując wygramolić się na nogi, gdy nagle ku swemu niezadowoleniu zauważył, że Ryoval nie umarł od razu. Wił się na dywanie i charczał, trzymając się za gardło. Ale główny sterownik komputerowy w pokoju nie rozpoznawał już poleceń głosowych barona. Mieli jeszcze trochę czasu. Przysunął się bliżej Ryovala i szepnął mu do ucha:
— Ja też jestem Vorkosiganem. Tym, którego wyszkolono na szpiega i mordercę. Naprawdę bardzo się wkurzam, kiedy ktoś mnie nie docenia, wiesz?
Gdy udało mu się wreszcie wstać, pomyślał chwilę nad rozwiązaniem problemu z Ryovalem, który jeszcze żył. Westchnął, przełknął ślinę, odsunął się o krok i zaczął mu wymierzać metodyczne ciosy nogami, dopóki Ryoval nie przestał wymiotować krwią, drgać i oddychać. Ogarniały go mdłości, lecz czuł także ulgę, że gdzieś w głębi duszy czerpie przyjemność z tego, co robi. Nawet Zabójca musiał się zdobyć na pełny profesjonalizm, by doprowadzić rzecz do końca.
Pomyślał o tym Czwartym, który okazał się Zabójcą.
— Jesteś przede wszystkim dziełem Galena, prawda?
— Tak, ale nie zrobił mnie z niczego.
— Świetnie sobie poradziłeś. Czekałeś na odpowiedni moment w ukryciu. Zastanawiałem się, czy którykolwiek z nas w ogóle potrafi rozpoznać właściwą chwilę. Cieszę się, że jeden na pewno potrafi.
— Mówił o tym książę, nasz ojciec — przyznał Zabójca, zadowolony i zmieszany z powodu usłyszanych pochwał. — Ludzie zdradzą się przed tobą, jeżeli będziesz cierpliwy i sam nie zdradzisz się przed nimi wcześniej. Byłem cierpliwy. Ryoval też. Książę również jest zabójcą — dodał nieśmiało. — Tak jak ja.
— Hm.
Rozciągnął rękami kajdanki na rękach i utykając podszedł do blatu, gdzie leżał zestaw narzędzi Ryovala. Był wśród nich świder laserowy, a także ogromny wybór noży, skalpeli, sond oraz szczypców. Świder był narzędziem chirurgicznym o krótkiej ogniskowej i świetnie nadawał się do przecinania kości, ale raczej nie mógł stanowić śmiercionośnej broni. Mógł mu jednak teraz posłużyć.
Odwrócił się tyłem do blatu i spróbował chwycić świder. Kiedy upuścił go na podłogę, omal się nie rozpłakał. Znów musiał kucnąć. Zrobił to powolutku i po jakimś czasie w końcu namacał świder. Wiele minut zajęło mu takie ustawienie narzędzia, by mógł przeciąć kajdanki bez ryzyka, że utnie sobie rękę albo oparzy się w tyłek. Uwolniwszy się z pęt, objął ramionami wydęty tułów i chwilę się kołysał, jak gdyby chciał uciszyć zmęczone płaczem dziecko. Zaczynał odczuwać ból w stopie. Nierównomierne rozłożenie siły i masy podczas zadawania Ryovalowi ciosu w gardło musiało mu również nadwerężyć plecy.
Zerknął w bok na swą ofiarę, swego kata i swoją zdobycz. Klonożerca. Nagle zapragnął przeprosić ciało, które zmasakrował własnymi nogami. To nie twoja wina. Umarłeś przecież jakieś dziesięć lat temu. Jego wróg mieszkał wyżej, wewnątrz czaszki.
Ogarnęła go irracjonalna trwoga, że wtargnie tu straż Ryovala i ocali swego pana nawet po śmierci. Powlókł się po świder, co tym razem poszło mu o wiele lepiej, ponieważ miał wolne ręce, i zadbał o to, by już nikt nigdy nikomu nie przeszczepił jego mózgu.
Opadł z powrotem na niskie krzesełko, wyczerpany do cna, czekając na śmierć. Ludzie Ryovala na pewno mieli stosowne rozkazy, by pomścić swego pana.
Nikt nie przyszedł.
Racja. Przecież szef zamknął się w swojej kwaterze z więźniem i zestawem narzędzi chirurgicznych, rozkazując swoim zbirom, aby mu nie przeszkadzali. Ile czasu musi upłynąć, by zebrali się na odwagę i zakłócili mu spokojne oddawanie się swemu oryginalnemu hobby? Możliwe, że całkiem sporo.
Powróciła mu nadzieja, niemal obezwładniająca. Bolała jak pogruchotane kości stopy. Nie chcę się ruszać. Był zły na CesBez, że go tu porzucił, ale pomyślał jednocześnie, że mógłby im wszystko wybaczyć, gdyby w tym momencie wpadli tu i zabrali go, żeby już nie musiał podejmować żadnych wysiłków ani znosić cierpień. Czy nie zasłużyłem sobie na trochę spokoju? W pokoju zrobiło się bardzo cicho.
To zabójstwo było więcej niż skuteczne, pomyślał, spoglądając na zwłoki Ryovala. Trochę za mało wyważone. Poza tym zabrudziłeś dywan.
Nie wiem, co dalej robić.
Kto to mówił? Zabójca? Żarłok? Burk? Wyjęć? Może wszyscy?
— Jesteście dobrymi i oddanymi żołnierzami, ale trochę brak wam pomyślunku.
— Nie jesteśmy od pomyślunku.
Nadeszła pora zbudzić lorda Marka. Ale czy on w ogóle spał?
— Dobra, uwaga, brygada — mruknął na głos, obejmując się ramionami. Niskie krzesło samo w sobie stanowiło narzędzie tortur. Ostatnia złośliwość Ryovala. Z jękiem ponownie dźwignął się na nogi.
Niemożliwe, żeby taki szczwany lis jak Ryoval miał tylko jedno wejście do swojej jamy. Zaczął myszkować po podziemnej kryjówce. Gabinet, salon, mała kuchnia, duża sypialnia i dość dziwnie urządzona łazienka. Spojrzał tęsknie na prysznic. Nie pozwalano mu się kąpać, odkąd go tu przywieziono. Bał się jednak, że woda mogłaby zmyć plastikową skórę. Umył za to zęby. Dziąsła mu krwawiły, lecz nie przejął się tym zbytnio. Przynajmniej nie jestem głodny. Wydał z siebie stłumiony rechot.
Wreszcie odnalazł wyjście awaryjne, za szafą w sypialni.
— Jeśli nie jest strzeżone — uznał Zabójca — to musi tu być jakaś pułapka.
— Główne zabezpieczenia Ryovala działają zapewne od zewnątrz — rzekł wolno lord Mark. — W środku przypuszczalnie wszystko jest skonstruowane w taki sposób, by ułatwić Ryovalowi szybką ucieczkę. Tylko i wyłącznie Ryovalowi.
Zamek był zaopatrzony w czytnik dłoni. Urządzenia te odczytywały zwykle puls, temperaturę i przewodność elektryczną skóry, a także rysunek linii papilarnych. Ręce nieboszczyków nie mogły otworzyć takich zamków.
— Istnieją sposoby na obejście czytników dłoni — mruknął Zabójca. Zabójcę uczono kiedyś takich rzeczy, w tamtym wcieleniu. Lord Mark ustąpił mu miejsca i przyglądał się w milczeniu.
Zestaw chirurgiczny okazał się w rękach Zabójcy prawie tak użyteczny jak komplet narzędzi elektronicznych. Zwłaszcza że mieli dużo czasu, a zamek nie musiał już potem działać. Lord Mark gapił się sennie, jak Zabójca poluzowywał płytkę czytnika, dotknął czymś tu, przeciął coś tam.
W końcu mrugnął wirtualny wskaźnik na ścianie.
— Aha — mruknął triumfalnie Zabójca.
— O — odrzekła z uznaniem reszta. Na wyświetlaczu ukazał się niewielki świetlisty kwadrat.
— Domaga się klucza szyfrowego — powiedział z konsternacją Zabójca. Serce zabiło im wszystkim szybciej, gdy w panice zdali sobie sprawę, że są uwięzieni. Wyjęć powoli przestawał panować nad bólem, który zaczął ich przeszywać falami jak wyładowania elektryczne.
— Zaczekaj — odezwał się lord Mark. Jeżeli musi mieć klucz szyfrowy, to znaczy, że potrzebował go także Ryoval.
Baron Ryoval nie ma następcy, nikogo, kto mógłby przejąć jego obowiązki. Gnębił swoich podkomendnych, każąc im komunikować się ze sobą oddzielnymi kanałami. Dom Ryoval składał się z barona Ryovala i niewolników, koniec, kropka. Dlatego właśnie Dom Ryoval nigdy nie stał się poważną siłą. Ryoval nigdy nikomu nie przekazywał władzy.
Czyli Ryoval nie miał nikogo zaufanego, by mu powierzyć klucze szyfrowe, nie miał też gdzie ich schować. Musiał je wszystkie nosić przy sobie. Cały czas.
Kiedy lord Mark zawrócił i skierował się z powrotem do salonu, czarna brygada zaskomlała. Mark nie zwrócił na nich uwagi. Teraz kolej na moje zadanie.
Odwrócił ciało Ryovala na wznak i dokładnie obszukał od stóp do głów. Nie przegapił żadnego miejsca, zajrzał nawet do dziurawych zębów. Potem usiadł sfrustrowany. Bolał go rozdęty brzuch, nadwerężony kręgosłup palił żywym ogniem. Ból stawał się coraz dokuczliwszy, w miarę jak wracał do jednej osobowości, co następowało dość powoli i niepewnie. Musi tu być. Musi tu gdzieś być.
— Uciekaj, uciekaj, uciekaj — bełkotała jednym głosem czarna brygada.
— Zamknijcie się i dajcie pomyśleć. — Obrócił prawą dłoń Ryovala. W świetle błysnął pierścień z płaskim czarnym kamieniem…
Roześmiał się głośno.
Zaraz jednak zdusił śmiech i trwożnie rozejrzał się dookoła. Osłona dźwiękoszczelna chyba działała. Pierścień nie chciał zejść z palca. Przyklejony? Przyśrubowany do kości? Odciął Ryovalowi całą dłoń laserem, dzięki któremu tkanka uległa kauteryzacji, więc z nadgarstka wyciekło niewiele krwi. Ładnie. Powlókł się, czując ból przy każdym kroku, do szafy w sypialni i spojrzał w jasny kwadracik, którego rozmiar dokładnie odpowiadał rozmiarowi kamienia w pierścieniu.
Którą stroną? Czy niewłaściwe ustawienie włączy alarm?
Lord Mark spróbował naśladować śpieszącego się barona Ryovala. Uderza dłonią w czytnik, odwraca rękę i wsuwa pierścień w szczelinę…
— Tą stroną — szepnął.
Drzwi otworzyły się, ukazując osobową rurę windową, która ciągnęła się w górę na jakieś dwadzieścia metrów. Przyciski pola antygrawitacyjnego paliły się w półmroku: zielone dla ruchu w dół, czerwone w górę. Lord Mark i Zabójca spojrzeli dookoła. Nie dostrzegli widocznych środków bezpieczeństwa, takich jak generator pola krzyżowego.
Lekki podmuch z góry przyniósł zapach świeżego powietrza.
— Idziemy! — wrzasnęli chórem Żarłok, Burk i Wyjęć.
Lord Mark stał, szeroko rozstawiwszy nogi. Czuł się ociężały i nie miał ochoty, żeby go popędzać.
— Nie ma drabiny awaryjnej — powiedział w końcu.
— No i co?
— No i to. Co robimy?
Zabójca cofnął się, uciszył resztę i czekał z respektem.
— Chcę mieć drabinę awaryjną — mruknął niezadowolonym tonem lord Mark. Odwrócił się i poszedł w głąb mieszkania Ryovala. Buszując w jego rzeczach, znalazł ubrania. Nie było zbyt dużego wyboru; wszystko wskazywało na to, że nie jest to główna rezydencja Ryovala. Po prostu jeden z prywatnych apartamentów. Wszystkie stroje były za długie i za wąskie. Lord Mark nie zmieściłby się w żadne spodnie. Na otartą skórę narzucił natomiast miękką koszulę i luźną kurtkę, która zapewniała nieco lepszą ochronę. Biodra okręcił kąpielowym sarongiem w stylu betańskim. Pantofel spadał mu z lewej stopy, a złamana i spuchnięta prawa ledwie się mieściła. Szukał gotówki, kluczy, czegokolwiek, co mogłoby się przydać. Nie znalazł jednak podręcznego sprzętu do wspinaczki.
Będę musiał sam zrobić drabinę awaryjną. Na szyi powiesił świder laserowy na związanych paskach Ryovala, stanął na dnie rury windowej i począł systematycznie wypalać dziury w plastikowej ścianie.
— To za wolno! — zawodziła czarna brygada. Wyjęć wył w środku i nawet Zabójca wrzasnął:
— Uciekaj, do diabła!
Lord Mark nie zwracał na nich uwagi. Włączył pole „w górę”, ale nie pozwolił się unieść. Trzymając się gorących, świeżo wypalonych uchwytów, zaczął się powolutku wspinać. Podtrzymywało go pole antygrawitacyjne, więc wcale nie było tak trudno, tylko musiał pamiętać, żeby cały czas trzymać się ściany w trzech punktach. Prawa stopa była prawie bezużyteczna. Czarna brygada bełkotała w przerażeniu. Mark wspinał się uparcie i metodycznie. Wytopić dziurę. Odczekać. Wsunąć rękę, stopę, rękę, stopę. Wytopić następną dziurę. Odczekać…
Trzy metry od szczytu jego głowa znalazła się na poziomie wpuszczonego w ścianę małego odbiornika audio oraz zaopatrzonego w osłonę czujnika ruchu.
— Pewnie trzeba podać hasło. Głosem Ryovala — zauważył obojętnie lord Mark. — Nie potrafię.
— To wcale nie musi być to, o czym myślisz — powiedział Zabójca. — Może to łuki plazmowe. Trujący gaz.
— Nie. Ryoval mnie widział, ale ja widziałem jego. To będzie proste. I eleganckie. Sam to zrobisz. Patrz.
Chwycił się mocno występu i wyciągnął laser obok czujnika ruchu, aby wypalić kolejny otwór.
Wyłączyło się pole antygrawitacyjne.
Mimo że się tego spodziewał, ciężar ciała omal nie pociągnął go w dół. Wyjęć nie mógł zapanować nad wszystkim. Mark wydał z siebie stłumiony wrzask bólu. Ale wytrzymał i nie pozwolił im spaść.
Ostatnie trzy metry można by nazwać koszmarem, lecz on miał już nowe pojęcie na temat znaczenia tego słowa, dlatego były po prostu męczące.
Przy górnym wyjściu znajdowała się pułapka z polem krzyżowym, ale skierowana w górę. Świder laserowy unieszkodliwił jej mechanizm. Mark ruszył bokiem, powłócząc nogami, wpełznął do prywatnego podziemnego garażu, gdzie stał lotniak barona. Dach uchylił się po dotknięciu pierścienia Ryovala.
Wśliznął się do lotniaka, tak ustawił fotel i sterowniki, by obsługa sprawiała mu jak najmniej bólu. Uruchomił pojazd i ruszył naprzód. Przycisk na panelu… to ten? Drzwi garażu się rozsunęły. Gdy znalazł się na zewnątrz, wystrzelił w górę, w ciemność, aż siła przyspieszenia wtłoczyła go w fotel. Nikt do niego nie strzelał. Na dole nie dostrzegł świateł. Tylko skaliste zimowe pustkowie. Cała instalacja musi znajdować się pod ziemią.
Sprawdził mapę na ekranie wyświetlacza i wybrał kierunek — wschód. W stronę światła. Wydawało mu się, że to właściwy krok.
I przyspieszał coraz bardziej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Lotniak przechylił się na bok. Wyciągając szyję, Miles dostrzegł przelotnie to, co było na dole, a raczej czego nie było. Świt wolno wydobywał z mroku zimową pustynię. W promieniu wielu kilometrów nie ujrzał nic ciekawego.
— Dziwne — odezwał się strażnik siedzący za sterami lotniaka. — Drzwi są otwarte. — Dotknął komunikatora i przekazał jakąś krótką zakodowaną wiadomość. Drugi strażnik poprawił się nerwowo na fotelu, obserwując swojego towarzysza. Miles kręcił głową to w jedną, to w drugą stronę, starając się widzieć ich obu jednocześnie.
Lotniak zniżył pułap. Wyrosły pod nimi skały, potem betonowy szyb. Aha, ukryte wejście. Zeszli na dół, po czym wjechali do podziemnego garażu.
— O — powiedział drugi strażnik. — Gdzie się podziały wszystkie pojazdy?
Lotniak zatrzymał się, a wyższy ze strażników ściągnął Milesa z tylnego siedzenia, uwolnił mu skrępowane kostki i postawił go na nogi. Omal nie upadł. Mając ręce związane z tyłu, nadwerężył mięśnie i blizny na piersi bardzo go bolały. Odzyskał w końcu równowagę i rozejrzał się, podobnie jak obaj strażnicy. Zwykły użytkowy garaż, przestronny, kiepsko oświetlony i przypominający pieczarę. I zupełnie pusty.
Strażnicy poprowadzili go w stronę wejścia. Otworzyli kodem jakieś automatyczne drzwi i zbliżyli się do elektronicznej komory bezpieczeństwa. Cichy szum oznaczał, że urządzenie działa.
— Vaj? — zawołał strażnik. — Jesteśmy. Sprawdź nas.
Nikt nie odpowiedział. Jeden ze strażników ruszył naprzód, rozglądając się. Wstukał kod w płytkę na ścianie.
— Mimo wszystko przełóż go przez bramkę.
Komora przepuściła go. Wciąż miał na sobie szare ubranie, które dostał od Duron; niestety, jak się okazało, nie miał wszytych w tkaninę żadnych interesujących aparatów.
Starszy stopniem strażnik postanowił użyć interkomu. Próbował kilka razy.
— Nikt nie odpowiada.
— Co mamy robić? — zapytał jego towarzysz. Starszy zmarszczył brwi.
— Rozebrać go i zabrać do szefa. Takie chyba były rozkazy.
Zdjęli z niego szary strój pokładowy; nie miał szans wygrać walki z rosłymi żołnierzami, mimo to żałował straty. Było okropnie zimno. Nawet gruboskórni strażnicy zatrzymali przez chwilę wzrok na jego poznaczonej szramami piersi. Potem znów związali mu ręce za plecami i poprowadzili w głąb podziemnej kryjówki, zaglądając podejrzliwie do każdego mijanego korytarza.
Panowała grobowa cisza. Paliły się światła, lecz nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Dziwna budowla, niezbyt duża, prosta i — pociągnął nosem — wydzielająca zdecydowanie medyczne wonie. Uznał, że to jakieś centrum badawcze. Prywatne laboratorium biologiczne Ryovala. Widocznie po ataku Dendarian sprzed czterech lat Ryoval doszedł do wniosku, że jego główny ośrodek jest nie dość bezpieczny. Miles wyraźnie to dostrzegał. To miejsce nie miało nic z ducha poprzedniej siedziby barona, gdzie w powietrzu czuło się interesy. Tu wszystko przesiąkło obsesją wojskowości. Jak gdyby ktoś, kto przyjdzie tu pracować, musiał pozostać w podziemnej jamie przez długie lata. Albo tak jak Ryoval — na zawsze. Po drodze Miles dostrzegł kilka przypominających laboratoria pustych pomieszczeń. Strażnicy parę razy wołali, lecz bez rezultatu.
Dotarli do otwartych drzwi, za którymi znajdował się rodzaj biura czy gabinetu.
— Panie baronie? — nieśmiało odezwał się starszy ze strażników. — Mamy pańskiego więźnia.
Drugi strażnik potarł sobie kark.
— Jeśli go nie ma, może weźmiemy go i zrobimy to, co z tamtym?
— Jeszcze nie wydał takiego rozkazu. Lepiej zaczekajmy.
Właśnie. Miles podejrzewał, że Ryoval nie przepadał za podwładnymi, którzy przejawiają własną inicjatywę.
Z głębokim westchnieniem, które zdradzało zdenerwowanie, starszy strażnik przestąpił próg i się rozejrzał. Młodszy popchnął Milesa do przodu, by poszedł jego śladem. Gabinet był ładnie umeblowany; stało w nim prawdziwe biurko i zagadkowe krzesło z metalowymi klamrami, które mogły skrępować nadgarstki siedzącej na nim osoby. Widocznie nikt nie mógł zakończyć rozmowy z baronem Ryovalem, dopóki baron Ryoval nie skończył. Czekali.
— Co mamy robić?
— Nie wiem. Na tym kończą się rozkazy, jakie dostałem. — Starszy zamilkł. — Może to jakiś test…
Czekali jeszcze przez pięć minut.
— Skoro nie chcecie się tu rozejrzeć — odezwał się wesoło Miles — ja to zrobię.
Spojrzeli po sobie. Starszy, zmarszczywszy czoło, wydobył ogłuszacz i zakradł się ostrożnie przez łukowy korytarzyk do drugiego pokoju. Po chwili dobiegł ich jego głos.
— Cholera.
Jeszcze później usłyszeli płaczliwy skowyt, który nagle się urwał.
Tego było za wiele nawet dla tępego grubasa, który wciąż trzymał wielką łapą ramię Milesa. Nie wypuszczając go z uścisku, ruszył za swoim towarzyszem do dużego pokoju, gdzie urządzono salon. Zajmujący całą ścianę ekran holowidu był milczący i pusty. Pokój przedzielał barek z prążkowanego drewna. Pośrodku stało niezwykle niskie krzesło zwrócone w stronę pustej przestrzeni, gdzie leżało na wznak nagie martwe ciało barona Ryovala, który niewidzącymi oczami spoglądał w sufit.
Wokół zwłok nie było widać żadnych śladów walki — żadnych przewróconych mebli ani znaków w ścianie wypalonych przez łuk plazmowy. Ślady przemocy ograniczały się wyłącznie do ciała barona: zmiażdżone gardło, zmasakrowany tułów, wokół ust resztki zaschłej krwi. W poprzek czoła biegła linia grubych na palec okrągłych znamion, jakby oparzeń. Prawą dłoń odcięto, a w jej miejscu sterczał przypieczony kikut.
Strażnicy drgnęli w przerażeniu i zdumieniu, które sparaliżowało ich jednak na krótko.
— Co się stało? — wyszeptał młodszy.
Co oni teraz poczną?
A w ogóle, w jaki sposób Ryoval rządzi swym personelem czy niewolnikami? Mniej znaczących na pewno terroryzuje; średniaków i techników trzyma w szachu znacznie subtelniej, strasząc ich i obiecując jakieś korzyści. Ale ci, jego najbliższa obstawa, muszą stanowić najściślejszą kadrę, najlepszy instrument, dzięki któremu ich pan narzucał swą wolę pozostałym.
Nie mogli być tak ograniczeni, jak mogłaby sugerować ich tępa obojętność, wówczas bowiem nie nadawaliby się do żadnej akcji. Jeśli jednak ich umysły pozostały nienaruszone, wniosek z tego taki, że baron sterował nimi poprzez emocje. Ludzie, którym Ryoval pozwalał stać obok siebie z odbezpieczoną bronią, musieli być zaprogramowani w maksymalnym stopniu, prawdopodobnie od urodzenia. Ryoval był dla nich ojcem, matką, rodziną i całym światem. Ich bogiem.
Lecz teraz bóg nie żył.
Co zrobią? Czy ich umysł w ogóle zna pojęcie wolności? Jak szybko zacznie się sypać ich program, kiedy zabrakło ośrodka? Pewnie i tak za wolno. W ich oczach zapalił się paskudny blask strachu i wściekłości.
— Ja tego nie zrobiłem — zauważył Miles roztropnie. — Przecież byłem z wami.
— Zostań tu — warknął starszy. — Pójdę rozpoznać sytuację. — Poczłapał w głąb mieszkania barona i po kilku minutach wrócił. — Nie ma jego lotniaka. Zabezpieczenia rury windowej rozwalone.
Zawahali się. No tak, defekt absolutnego posłuszeństwa — brak inicjatywy.
— Może trzeba sprawdzić w całym bunkrze? — podsunął Miles. — Ktoś mógł ocaleć. Świadkowie. Może… może zabójca wciąż się gdzieś ukrywa. — Gdzie jest Mark?
— Co z nim zrobimy? — zapytał młodszy, wskazując Milesa.
Starszy spojrzał niezdecydowany.
— Zabierzemy go ze sobą. Albo zamkniemy. Albo zabijemy.
— Nie macie pojęcia, po co baron chciał mnie sprowadzić — zaprotestował natychmiast Miles. — Lepiej weźcie mnie ze sobą, aż się dowiecie.
— Chciał ciebie zamiast tego drugiego — powiedział starszy, spoglądając z obojętnością na Milesa. Mała, naga, poorana bliznami istota ze związanymi z tyłu rękami na pewno nie stanowiła dla strażników żadnego zagrożenia. Do diabła, mają rację.
Po krótkiej naradzie młodszy popchnął go i wyruszyli na szybki i metodyczny obchód, jaki na pewno przeprowadziłby Miles, gdyby sam mógł o tym zdecydować. Znaleźli ciała swoich dwóch towarzyszy w czerwono — czarnych mundurach. W poprzek korytarza rozciągała się od ściany do ściany tajemnicza kałuża krwi. Znaleźli następną ofiarę, sądząc stroju — technika. Tył czaszki zmiażdżono mu jakimś tępym przedmiotem. Na niższych poziomach dostrzegli jeszcze więcej śladów walki i plądrowania i — bynajmniej nie przypadkowo — zniszczone konsole oraz inny sprzęt.
Jakiś bunt niewolników? Może walka o władzę między wrogimi frakcjami? Zemsta? Wszystkie trzy możliwości naraz? Czy morderstwo Ryovala stanowiło przyczynę, czy cel? Czy to była masowa ewakuacja, czy masowe zabójstwo? W każdym nowym korytarzu Miles przygotowywał się psychicznie na makabryczny widok.
Na najniższym poziomie znajdowało się laboratorium, którego jedną ścianę zajmowało kilka cel o szklanych ścianach. Zapach wskazywał, że stanowczo za długo prowadzi się tu jakiś eksperyment. Zajrzał do cel i przełknął ślinę przez ściśnięte gardło.
Bryły poznaczonych bliznami i dziwnymi naroślami bezkształtnych ciał musiały być kiedyś ludźmi. Teraz przypominały coś w rodzaju… dania, jakie potrafi przyrządzić kultura. Cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Jakiś technik przed wyjściem ulitował się nad nimi i każdemu z nich poderżnął gardło. Miles przyglądał się im zrozpaczony, przyciskając nos do szyb. Wszyscy na pewno byli zbyt wysocy, by wśród nich mógł znaleźć Marka. Takich rzeczy na pewno nie dokonuje się w ciągu pięciu dni. Na pewno. Nie miał ochoty wchodzić do żadnej celi, by przeprowadzić bliższe oględziny.
Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego niewolnicy Ryovala nie próbowali mu się przeciwstawiać. W tym wszystkim wyczuwało się jakąś potworną racjonalność. Nie podoba ci się praca w burdelu, dziewczyno? Masz dość nudnej i okrutnej pracy w straży, chłopcze? Może wolisz brać udział w badaniach naukowych? Ostatnie miejsce, gdzie mógłby się znaleźć jakiś Spartakus wśród ludzi należących do Ryovala. Bel miał rację. Powinniśmy wtedy zrównać to wszystko z ziemią.
Strażnicy zerknęli przelotnie na cele i ruszyli dalej. Miles ociągał się, ponieważ zaświtał mu pewien pomysł. Warto spróbować…
— Cholera! — syknął Miles, odskakując jak oparzony od szklanej ściany.
Strażnicy obrócili się na pięcie.
— Tamten… tam. Poruszył się. Chyba zwymiotuję.
— Niemożliwe. — Starszy spojrzał przez przezroczystą ścianę we wskazanym kierunku, na ciało odwrócone do nich plecami.
— Stąd nie mógłby niczego widzieć, prawda? — rzekł Miles. — Na litość boską, tylko nie otwierajcie drzwi.
— Zamknij się. — Starszy przygryzł wargę, popatrzył na wirtualny wskaźnik i po chwilowej rozterki wstukał kod. Drzwi otworzyły się, a on ostrożnie wkroczył do środka.
— A! — krzyknął Miles.
— Co jest? — burknął młodszy.
— Znowu się poruszył. Jakby drgnął.
Młodszy wydobył ogłuszacz i wszedł za swym towarzyszem do celi, osłaniając go. Starszy wyciągnął rękę, zawahał się, lecz po chwili wyciągnął zza pasa paralizator i nieufnie dźgnął ciało.
Miles czołem walnął w przycisk zamka. Szklane drzwi zasunęły się w ostatnim momencie. Strażnicy rzucili się na przezroczystą ścianę jak wściekłe psy. Drzwi prawie w ogóle nie przenosiły żadnych wibracji. Otwarte usta na pewno miotały przekleństwa i groźby, ale nie było słychać żadnego dźwięku. Drzwi najwyraźniej wykonano z jakiegoś kosmicznego materiału, który powstrzymywał też wiązkę z ogłuszacza.
Starszy wyciągnął łuk plazmowy i zaczął wypalać szklaną ścianę, która lekko się rozjarzyła. Niedobrze. Miles przyglądał się panelowi… jest. Językiem zaczął przerzucać bloki poleceń, aż wreszcie ukazał się napis „TLEN”. Ustawił poziom na minimum. Czy strażnicy stracą przytomność, zanim ściana ustąpi pod łukiem plazmowym?
Tak. Dobry system. Psy Ryovala zsunęły się po szkle, rozluźniając drapieżnie zagięte palce. Łuk plazmowy wypadł z bezwładnych dłoni i wyłączył się.
Miles zostawił ich zamkniętych w grobie ich ofiar.
To było laboratorium. Muszą się tu znaleźć jakieś narzędzia do przecinania i różne inne… są. Po kilku minutach akrobatycznych wygibasów, podczas których omal nie zemdlał, udało mu się przeciąć kajdanki krępujące z tyłu ręce. Pisnął z ulgi.
Broń? Całą broń najprawdopodobniej zabrali uciekający mieszkańcy tego podziemia, a bez biopowłoki raczej nie zamierzał wchodzić do szklanej celi, żeby odebrać broń strażnikom. Mając w ręku laserowy skalpel, czuł się jednak mniej bezbronny.
Chciał odzyskać swoje ubranie. Dygocząc z zimna, wrócił przez upiorne korytarze do wejścia bezpieczeństwa i włożył swój szary strój. Potem ruszył w głąb bunkra i rozpoczął poważne poszukiwania. Próbował uruchomić każdą mijaną nieuszkodzoną konsolę. Wszystkie funkcjonowały w lokalnej sieci, nie miał więc szans wejść na zewnętrzny kanał.
Gdzie jest Mark? Nagle przyszło mu do głowy, że gorsze od czekania w którejś z tych cel na powrót katów mogłoby być bezskuteczne czekanie na katów. W ciągu chyba najbardziej gorączkowych trzydziestu minut, jakie przeżył, otwierał lub wyłamywał wszystkie drzwi w bunkrze. Spodziewał się znaleźć za każdymi bezwładne drobne ciało z litościwie poderżniętym gardłem… Rzęził z wysiłku i obawiał się kolejnego ataku konwulsji, gdy nagle ku swej ogromnej uldze odnalazł celę — właściwie szafę — niedaleko apartamentu Ryovala. Pustą. Ale zapach wskazywał na czyjąś niedawną obecność. Na widok krwi i innych plam na ścianach i podłodze ogarnęły go mdłości. Doszedł jednak do wniosku, że bez względu na stan, w jakim znajduje się teraz Mark, na pewno tu już go nie ma.
Gdy odzyskał oddech, znalazł plastikowy koszyk i ruszył z nim jak na zakupy do laboratoriów po potrzebne urządzenia elektroniczne. Przyrządy do cięcia, przewody, aparaty do diagnostyki obwodów, czytniki i przekaźniki, cokolwiek udało mu się znaleźć. Kiedy uznał, że nabrał dość sprzętu, wrócił do gabinetu barona i zaczął rozbierać zniszczoną konsolę. W końcu udało mu się obejść zabezpieczenie czytnika dłoni, ale zaraz potem jego oczom ukazał się mały jasny kwadracik i polecenie: Wprowadź klucz szyfrowy. Zaklął, rozprostował obolałe plecy i z powrotem zasiadł do pracy, która zapowiadała się na dość męczącą.
Zanim obszedł blokadę klucza szyfrowego, musiał zrobić jeszcze jedną rundę po laboratoriach. Po jego zabiegach konsola już nigdy nie zadziała tak jak przedtem. W końcu jednak udało mu się wejść do międzyplanetarnej sieci komunikacyjnej. Upłynęła jeszcze chwila, zanim się domyślił, w jaki sposób obciążyć kosztem połączenia konto Domu Ryoval; wszystkie opłaty w Obszarze Jacksona pobierano z góry.
Zastygł na moment, zastanawiając się, z kim właściwie powinien się porozumieć. Barrayar miał konsulat na Stacji Konsorcjum HargravesDyne. Część personelu stanowili dyplomaci i ekonomiści pełniący równocześnie dodatkową funkcję — analityków CesBezu. Pozostali byli agentami sprawującymi nadzór nad siatką informatorów, która obejmowała planetę, satelity i stacje. Admirał Naismith miał tam kontakt. Ale może CesBez już tu był? Może to oni uratowali Marka? Uznał, że jednak nie. Siedzibę Ryovala zniszczono w bezwzględny sposób, ale bez żadnego planu. Wręcz chaotycznie.
Dlaczego więc nie przylecieliście szukać Marka? Niepokojące pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Wstukał numer konsulatu. Niech się już zacznie to przedstawienie.
Zjawili się po półgodzinie. Spięty porucznik CesBezu o nazwisku Iverson oraz wynajęty oddział miejscowych sił Domu Dynę w mundurach paramilitarnych, ale uzbrojony w całkiem porządną wojskową broń. Przylecieli wahadłowcem prosto z orbity; z powłoki pojazdu w przymglonym świetle poranka unosiło się ciepło. Miles siedział na skale przed wejściem dla pieszych albo, ściśle biorąc, wyjściem awaryjnym, które znalazł. Przyglądał się z drwiącą miną, jak wszyscy wybiegają z wahadłowca z bronią gotową do strzału i rozsypują się w szeroką tyralierę, jak gdyby chcieli zaatakować bunkier.
Oficer przypadł do niego, salutując.
— Admirał Naismith?
Miles nie znał Iversona; oficer na tym szczeblu dowodzenia musiał go wziąć za cennego najemnika spoza Barrayaru, ale nikogo więcej.
— We własnej osobie. Proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby się uspokoili. Bunkier jest zabezpieczony.
— Przez pana? — spytał z niedowierzaniem Iverson.
— Między innymi.
— Szukaliśmy tej kryjówki przez dwa lata!
Miles powstrzymał się od złośliwej uwagi na temat ludzi, którzy zaopatrzeni w mapę i latarkę nie potrafią znaleźć własnego fiuta.
— Gdzie jest, hm, Mark? Tamten klon. Mój sobowtór.
— Nie wiemy, panie admirale. Działając na podstawie wskazówki uzyskanej od informatora, mieliśmy podjąć atak na Dom Bharaputra, żeby pana odbić po tym, jak się pan z nami skontaktował.
— Jeszcze wczoraj tam byłem. Wasz informator nie wiedział, że mnie przeniesiono. — To musiała być Rowan — udało się jej uciec, hura! — Trochę byście się spóźnili.
Iverson zacisnął usta.
— Ta operacja od początku do końca miała same wady. Rozkazy zmieniały się cały czas.
— Proszę mi powiedzieć — westchnął Miles — kontaktował się z wami ktoś od Najemników Dendarii?
— Specjalny tajny oddział z pańskiej formacji powinien już być w drodze, panie admirale. — Iverson wymawiał „panie admirale” z niepewnością, która zdradzała typowo barrayarską rezerwę wobec samozwańczych oficerów armii najemnych. — Wolałbym sam się przekonać, czy obiekt jest w pełni zabezpieczony, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
— Proszę — odparł Miles. — Czekają pana ciekawe przeżycia. Jeśli ma pan mocny żołądek.
Iverson skierował swoich żołnierzy do środka. Miles roześmiałby się w głos, gdyby nie zaczęli krzyczeć. Westchnął, zsunął się ze skały i podreptał ich śladem.
Ludzie Milesa przybyli małym wahadłowcem pasażerskim, wlatując prosto do ukrytego garażu. Obserwował ich na monitorze, siedząc w gabinecie Ryovala i dając im wskazówki, jak mają go znaleźć. Wszyscy byli uzbrojeni i mieli na sobie półpancerze: Quinn, Elena, Taura i Bel. Wbiegli truchtem do gabinetu barona, wydając się tu równie niepotrzebni jak oddział CesBezu.
— Po co wam te uroczyste stroje? — brzmiało pierwsze pytanie Milesa, kiedy ukazali się jego zmęczonym oczom. Powinien wstać, przyjąć i odwzajemnić honory i tak dalej, lecz fotel Ryovala był niewiarygodnie wygodny, a on niemiłosiernie wyczerpany.
— Miles! — zawołała Quinn.
Na widok jej zatroskanej miny uświadomił sobie własną złość i wyrzuty sumienia z tego powodu. Był wściekły, bo wściekle się bał. Niech was wszyscy diabli, gdzie jest Mark?
— Komandor Quinn. — Zanim zdążyła rzucić mu się na szyję, dał jej do zrozumienia, że jest na służbie. Zatrzymała się w pół kroku i stanęła w pozycji będącej zagadkową odmianą postawy zasadniczej. Reszta zahamowała, niemal na nią wpadając.
— Właśnie koordynowaliśmy z CesBezem szczegóły ataku na Dom Bharaputra — wyrzuciła z siebie bez tchu Quinn. — Wróciłeś do siebie! Miałeś krioamnezję — już wszystko w porządku? Tamta doktor Durona mówiła, że możesz…
— Odzyskałem pamięć w dziewięćdziesięciu procentach, ale wciąż odnajduję luki. Quinn — co się stało?
Wyglądała na nieco zagubioną.
— Od którego momentu? Kiedy zginąłeś…
— Zacznij od wydarzeń sprzed pięciu dni. Kiedy zjawiliście się u Durony.
— Szukaliśmy cię. Znaleźliśmy cię prawie po czterech miesiącach!
— Zostaliście ogłuszeni, Marka zabrano, a Lilly Durona kazała mnie i mojemu chirurgowi schronić się w bezpiecznym jej zdaniem miejscu — naprowadził ją Miles.
— Och, więc ona była twoim chirurgiem. Myślałam… nieważne. — Opanowując emocje, Quinn zdjęła hełm i kaptur, przeczesała włosy palcami o zaczerwienionych paznokciach i zaczęła relacjonować, starając się wybrać najważniejsze informacje, jak na polu walki. — Na początku straciliśmy wiele godzin. Zanim Elena i Taura zdobyły drugi autolot, po tamtych nie było już śladu. Szukały ich, ale bez skutku. Kiedy wróciły do Grupy Durony, Bel i ja właśnie się budziliśmy. Lilly Durona uparcie twierdziła, że jesteś bezpieczny. Nie wierzyłam jej. Wycofaliśmy się stamtąd, a ja skontaktowałam się z CesBezem. Zaczęli ściągać swoich ludzi rozrzuconych dotąd po całej planecie, którzy robili wszystko, żeby ustalić miejsce twojego pobytu, a potem wysłali ich, by zajęli się Markiem. Znów minęło trochę czasu, zanim zweryfikowali swoją ulubioną hipotezę, według której porywaczami byli łowcy nagród z Cetagandy. Trzeba było sprawdzić pięćdziesiąt różnych obiektów i budynków Domu Ryoval, nie licząc tej kryjówki, o której istnieniu naprawdę nikt nie wiedział.
— Potem Lilly Durona uznała, że jednak zaginąłeś. Ważniejsze wydało się nam odnalezienie ciebie, więc na tym się skoncentrowaliśmy. Lecz tropów mieliśmy jak na lekarstwo. Przez dwa dni nie potrafiliśmy nawet znaleźć porzuconego lotniaka. W nim też nie było żadnych śladów.
— No dobrze. Jednak podejrzewaliście, że Mark jest u Ryovala.
— Ale Ryoval chciał admirała Naismitha. Sądziliśmy, że się domyśli, iż więzi niewłaściwego człowieka.
Otarł dłońmi twarz. Bolała go głowa. Żołądek także.
— A nie pomyśleliście, że Ryovalowi może być wszystko jedno? Za chwilę każę wam pójść przez ten korytarz i przyjrzeć się celi, w której go trzymano. I poczuć jej zapach. Chcę, żebyście patrzyli bardzo uważnie. Najlepiej idźcie od razu. Sierżant Taura, zostań.
Quinn niechętnie wyprowadziła Elenę i Bela z gabinetu barona. Miles wychylił się naprzód; Taura zbliżyła się, żeby go wysłuchać.
— Taura, co się stało? Pochodzisz z Jacksona. Wiesz, kim jest Ryoval i co to za miejsce. Jak mogliście o tym zapomnieć?
Pokręciła swą wielką głową.
— Komandor Quinn sądziła, że Mark wszystko potrafi zepsuć. Po twojej śmierci była taka zła, że prawie go nie zauważała. Początkowo przyznawałam jej rację. Ale… sama nie wiem. Mark tak się starał. Atak na żłobek prawie się udał. Gdybyśmy się pospieszy li albo gdyby osłona wahadłowca zrobiła to, co do niej należało, chybaby się nam udało.
Przytaknął, krzywiąc się.
— Nie ma litości dla błędów w synchronizacji podczas takiej akcji jak ta. Dowódca też nie może mieć litości, inaczej w ogóle nie powinien ruszać się z orbity i od razu skierować wojsko do pokładowego dezintegratora odpadków, żeby oszczędzić sobie fatygi. — Zamilkł na chwilę. — Kiedyś Quinn zostanie dobrym dowódcą.
— Chyba tak, admirale. — Taura ściągnęła hełm i kaptur, po czym rozejrzała się po gabinecie barona. — Nawet polubiłam tego gówniarza. Starał się. Starał się, nie wychodziło mu, ale poza nim nikt się nie starał. Był zupełnie sam.
— Sam. Owszem. Tutaj. Przez pięć dni.
— Naprawdę sądziliśmy, że Ryoval się domyśli, że to nie ty.
— Być może… być może. — Gdzieś w głębi duszy on także chwycił się tej nadziei. Może wcale nie było tak źle, jak mu się zdawało, może to wszystko przez pobudzoną wyobraźnię.
Wróciła Quinn i reszta, z bardzo ponurymi minami.
— No więc znaleźliście mnie — rzekł Miles. — Teraz proponuję skupić się na Marku. W ciągu kilku minionych godzin dokładnie zwiedziłem te podziemia i nie znalazłem żadnego śladu. Może zabrał go podczas ucieczki tutejszy personel? Albo wędruje gdzieś po pustyni i zamarza? Sześciu ludzi Iversona z holoskopami prowadzi poszukiwania na zewnątrz, a jeden sprawdza zapisy miejscowego dezintegratora, szukając pięćdziesięciu kilku kilogramów białka. Macie jakieś lepsze pomysły?
Elena wróciła z krótkiego rekonesansu w sąsiednim pokoju.
— Jak sądzisz, kto uczynił Ryovalowi ten zaszczyt?
Miles rozłożył ręce.
— Nie wiem. W ciągu swojej kariery przysporzył sobie setek śmiertelnych wrogów.
— Zabił go ktoś nieuzbrojony. Kopnął go w szyję, potem zatłukł na śmierć, prawdopodobnie już wtedy, gdy Ryoval leżał na podłodze.
— Zauważyłem.
— Zauważyłeś zestaw narzędzi?
— Tak.
— Miles, to był Mark.
— Jak to możliwe? To się musiało zdarzyć nie dalej niż wczoraj wieczorem. Po pięciu dniach w rękach… poza tym Mark jest niski jak ja. Nie sądzę, żeby dał radę…
— Owszem, Mark jest niski, ale zbudowany lepiej niż ty — odrzekła Elena. — W Vorbarr Sułtanie omal nie zabił człowieka kopniakiem w szyję.
— Co?
— Szkolono go, Miles. Szkolono go, żeby zabił twojego ojca, który jest jeszcze wyższy niż Ryoval i ma ogromne doświadczenie w walce.
— Tak, ale nie wierzyłem… kiedy Mark był w Vorbarr Sułtanie? — Dziwne, do jakiego stopnia człowiek traci kontakt z rzeczywistością, kiedy przez dwa czy trzy miesiące jest martwy. Po raz pierwszy miał wątpliwości, czy chce natychmiast wracać do służby i obowiązków. Jasne, naszym ideałem dowódcy jest szaleniec, który odzyskał trzy czwarte pamięci i regularnie dostaje ataków konwulsji, nie mówiąc o chronicznej zadyszce.
— Och, powinnam ci też powiedzieć o twoim ojcu… nie, to niech lepiej zaczeka. — Elena posłała mu pełne niepokoju spojrzenie.
— Co z moim… — Przerwał mu brzęczyk komunikatora, który Iverson zostawił mu przez grzeczność. — Tak, poruczniku?
— Admirale Naismith, przy wejściu jest baron Fell. Z oddziałem w podwójnej sile. Twierdzi, że przyszedł zabrać szczątki swego przyrodniego brata jako najbliższy krewny.
Miles gwizdnął bezgłośnie i uśmiechnął się triumfalnie.
— Doprawdy? Niech pan posłucha. Proszę go wpuścić pod eskortą, tylko z jednym żołnierzem. Baron może coś wiedzieć. Ale oddziału proszę jeszcze nie wpuszczać.
— Sądzi pan, że to rozsądne?
Skąd mam, do cholery, wiedzieć?
— Na pewno.
Po kilku minutach do gabinetu wpadł posapujący baron Fell we własnej osobie, pod eskortą jednego z wynajętych ludzi Iversona, ze zwalistym, ubranym w zielony mundur strażnikiem u boku. Okrągła twarz barona odrobinę bardziej się zaróżowiła niż zwykle — z wysiłku — poza tym był to ten sam pulchny dziadek co zawsze, emanujący dobrodusznością, a to mogło być niebezpieczne.
— Baronie Fell. — Miles się skłonił. — Dobrze znów pana widzieć.
Fell odwzajemnił ukłon.
— Witam, admirale. Tak, mam wrażenie, że wszystko już z panem dobrze. A więc to naprawdę był strzał bharaputrańskiego snajpera. Muszę przyznać, że pański klonbliźniak doskonale pana udawał, czym dodatkowo zagmatwał i tak skomplikowaną sytuację.
Ach, jeszcze to!
— Tak. A co pana tu sprowadza?
— Interes — odparł krótko Fell, co w jacksońskim skrócie oznaczało: „pan pierwszy”.
Miles skinął głową.
— Zmarły baron Ryoval kazał mnie tu sprowadzić lotniakiem swoim dwóm byłym strażnikom. Zastaliśmy sytuację mniej więcej taką, jaką pan teraz widzi. Przy pierwszej okazji… zneutralizowałem ich. Natomiast jak to się stało, że znalazłem się w ich rękach — to już dłuższa historia. — Oznaczało to: „Nie dowiesz się więcej, dopóki nie usłyszę czegoś od ciebie”.
— Zaczęły krążyć niezwykłe pogłoski o moim drogim zmarłym… bo zmarł, jak sądzę?
— Och, tak. Zaraz sam pan zobaczy.
— Dziękuję. Tak więc doszły mnie słuchy o śmierci mojego drogiego brata przyrodniego. Miałem też wiadomość z pierwszej ręki, od naocznego świadka.
Były pracownik Ryovala uciekł prosto do niego jako informator. Zgadza się.
— Mam nadzieję, że ta szlachetność została nagrodzona.
— Zostanie, jeśli tylko uzyskani pewność, że mówił prawdę.
— Cóż. Proszę się więc przekonać naocznie. — Musiał wstać z wygodnego krzesła. Był to dla niego spory wysiłek. Zaprowadził do salonu barona, za którym poszedł jego strażnik i Dendarianie.
Zwalisty strażnik posłał niepewne spojrzenie stojącej obok niego sierżant Taurze, która uśmiechnęła się, obnażając kły.
— Hej, jesteś całkiem przystojny, wiesz? — oznajmiła mu. Wzdrygnął się i przysunął bliżej swego pana.
Fell podbiegł do ciała, ukląkł przy nim i uniósł zmasakrowany nadgarstek Ryovala. Syknął z rozczarowania.
— Kto to zrobił?
— Jeszcze nie wiemy — odparł Miles. — Znalazłem go w takim stanie.
— Dokładnie takim? — Fell spojrzał na niego podejrzliwie.
— Tak.
Fell przesunął palcem po czarnych dziurach w czole Ryovala.
— Ktokolwiek to był, świetnie wiedział, co robi. Chcę znaleźć zabójcę.
— Żeby… pomścić śmierć brata? — zapytała ostrożnie Elena.
— Nie. Żeby mu zaproponować pracę! — Fell wybuchnął radosnym śmiechem. — Zdajecie sobie sprawę, ilu ludzi przez tyle lat próbowało tego dokonać?
— Mam pewien pomysł — odezwał się Miles. — Jeśli pan pomoże…
W sąsiednim pokoju odezwała się do połowy rozpruta konsoleta Ryovala.
Fell czujnie uniósł głowę.
— Nikt nie może tu dzwonić bez klucza szyfrowego — rzekł, podnosząc się. Miles prawie popędził go z powrotem do gabinetu i wśliznął się na krzesło za konsoletą. Włączył płytę holowidu.
— Tak? — I omal nie spadł z fotela.
Nad płytą ukazała się obrzękła twarz Marka. Wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Miał wyszorowaną do czysta twarz, mokre i przylizane włosy. Był ubrany w szary strój taki jak Miles. Błękitne i zielonkawe sińce upodabniały jego twarz do wielobarwnego patchworku, lecz jego szeroko otwarte oczy promieniały. I wciąż miał uszy.
— Ach — rzucił wesoło — jesteś. Pomyślałem sobie, że może cię tam złapię. Wiesz już w końcu, kim jesteś?
— Mark! — Miles omal nie rzucił się na holowidowy obraz. — Nic ci nie jest? Gdzie się znajdujesz?
— A więc wiesz, kim jesteś. To dobrze. Jestem u Lilly Durony. Boże, Miles. Co to za urocze gniazdko. Co za kobieta. Pozwoliła mi wziąć kąpiel. Nałożyła mi nową skórę. Złożyła mi stopę. Dała mi hipozastrzyk na rozluźnienie mięśni pleców. Własnoręcznie dokonywała bardzo intymnych i obrzydliwych zabiegów medycznych na moim ciele, których jednak pilnie potrzebowałem, zapewniam cię, poza tym podtrzymywała mi głowę, kiedy zacząłem wrzeszczeć. Wspominałem o kąpieli? Kocham ją i chcę się z nią ożenić.
Wszystko mówił z tak autentycznym entuzjazmem, że Miles nie potrafił ocenić, czy Mark żartuje.
— Co ona ci dała? — zapytał podejrzliwie.
— Środki przeciwbólowe. Mnóstwo środków przeciwbólowych. To cudowne! — Zaszczycił Milesa szerokim uśmiechem. — Ale nie przejmuj się, głowę mam jasną jak nigdy. Wszystko przez kąpiel. Trzymałem się jakoś, dopóki nie zaproponowała mi kąpieli. To mnie zupełnie rozkleiło. Wiesz, jaka cudowna może być kąpiel, kiedy zmywasz z siebie… nieważne.
— Jak się stąd wydostałeś i znalazłeś w Klinice Durony? — dopytywał się Miles.
— Lotniakiem Ryovala, rzecz jasna. Klucz szyfrowy zadziałał.
Stojący za Milesem baron Fell nabrał głęboko powietrza.
— Marku. — Nachylił się nad konsolą z uśmiechem. — Mógłbyś poprosić na moment Lilly?
— Ach, baron Fell — powiedział Mark. — To dobrze. Chciałem do pana dzwonić. Pragnę pana zaprosić na podwieczorek tu, do Lilly. Mamy wiele spraw do omówienia. Ciebie też zapraszam, Miles. I wszystkich twoich przyjaciół. — Mark posłał mu znaczące spojrzenie.
Miles dyskretnie sięgnął w dół i wcisnął przycisk „ALARM” na komunikatorze od Iversona.
— Po co, Marku?
— Bo ich potrzebuję. Moi ludzie są zbyt zmęczeni, żeby dziś pracować.
— Twoi ludzie?
— Zrób to, o co proszę. Dlatego że proszę. Dlatego że jesteś mi to winien — dodał Mark tak cicho, że Miles musiał mocno wytężyć słuch, by to zrozumieć. Oczy Marka na chwilę zapłonęły.
— Użył tego — mruknął Fell. — Musi wiedzieć… — Znów się nachylił i zwrócił się do Marka. — Wiesz, co masz w ręku, Marku?
— Och, baronie. Wiem, co robię. Nie wiem, dlaczego tylu ludzi nie chce mi uwierzyć — dodał tonem skargi Mark. — Doskonale wiem, co robię. — Roześmiał się. Ale nie był to wcale miły i radosny dźwięk. Słyszało się w nim zdenerwowanie.
— Pozwól mi porozmawiać z Lilly — powtórzył Fell.
— Nie. Niech pan tu przyjedzie, wtedy porozmawia pan z Lilly, baronie — rzekł nadąsany Mark. — W każdym razie na pewno ze mną. — Popatrzył Fellowi prosto w oczy. — Przyrzekam, że może się to dla pana okazać nadzwyczaj korzystne.
— Rzeczywiście, powinienem z tobą porozmawiać — mruknął Fell. — Dobrze.
— Miles. Jesteś w gabinecie Ryovala, jak widzę. — Mark wpatrywał się intensywnie w jego twarz, jak gdyby czegoś szukał i chyba to odnalazł, bo pokiwał zadowolony głową. — Jest tam Elena?
— Tak…
Elena przysunęła się do Milesa z drugiej strony i nachyliła nad konsoletą.
— Czego chcesz, Marku?
— Chcę z tobą chwilę porozmawiać. Jako członkiem straży przybocznej. Bez świadków. Mogłabyś wyprosić wszystkich z pokoju? Proszę.
— Nie możesz… — zaczął Miles — …straży przybocznej? Chyba nie składałaś mu przysięgi wasalnej? To niemożliwe.
— Formalnie rzecz biorąc, przypuszczam, że nie jest moim wasalem, skoro znów żyjesz — rzekł Mark. Uśmiechnął się ze smutkiem. — Ale potrzebuję pomocy. Mam pierwszą i ostatnią prośbę, Eleno. Bez świadków.
Elena spojrzała na obecnych.
— Proszę, żeby wszyscy wyszli. Proszę, Miles. To sprawa między mną a Markiem.
— Kobieta w straży przybocznej? — mruczał do siebie Miles, pozwalając się wyrzucić na korytarz. — Jak można… — Elena zatrzasnęła za nimi drzwi. Miles połączył się z Iversonem, aby zorganizować transport i uzgodnić inne ważne sprawy. Wciąż trwała rywalizacja z Fellem. Uprzejma, ale rywalizacja.
Po kilku minutach z gabinetu wyszła Elena. Na jej twarzy malowało się napięcie.
— Jedź do Durony. Mark poprosił mnie, żebym coś tu dla niego znalazła. Dogonię was.
— W takim razie zbierz wszystkie dane dla CesBezu, jakie się da — rzekł Miles, zdumiony tempem rozwoju wypadku, na które chyba nie miał największego wpływu. Wyraźnie nie on tu dowodził. — Powiem Iversonowi, żeby dał ci wolną rękę. Ale… jesteś w jego straży przybocznej? Czy to oznacza to, co myślę? Jak można…
— To nie oznacza absolutnie niczego. Lecz jestem to winna Markowi. Wszyscy jesteśmy. Przecież zabił Ryovala.
— Zacząłem sobie zdawać sprawę, że do tego dojdzie. Nie wiedziałem tylko jak.
— Mówi, że miał ręce związane z tyłu. Wierzę mu. — Zawróciła i zniknęła w apartamencie Ryovala.
— To był Mark? — mruknął Miles, kierując się z ociąganiem w przeciwną stronę. Chyba nie mogli sklonować żadnego nowego brata, kiedy był martwy. — Mówił zupełnie inaczej niż Mark. Przede wszystkim wyglądał, jakby się ucieszył na mój widok. To naprawdę Mark?
— Och, tak — odrzekła Quinn. — To na pewno był Mark.
Miles przyspieszył kroku. Nawet Taura musiała iść szybciej, aby za nim nadążyć.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Mały wahadłowiec pasażerski Dendarian nie pozostawał w tyle za dużym desantowcem barona Fella; przybyli do Kliniki Durony niemal równocześnie. Wahadłowiec Domu Dynę, należący tymczasowo do CesBezu, czekał dyskretnie po drugiej stronie ulicy niedaleko wejścia, tuż przy małym parku. Po prostu czekał.
Kiedy krążyli, szukając dogodnego miejsca do lądowania, Miles zagadnął Quinn, zajmującą fotel pilota:
— Elli, gdybyśmy lecieli gdzieś razem, lotniakiem albo autolotem, i nagle rozkazałbym ci rozbić maszynę, zrobiłabyś to?
— Teraz? — spytała zaskoczona. Wahadłowcem szarpnęło.
— Nie! Nie teraz. Teoretycznie. Posłuchałabyś, nie zadając żadnych pytań?
— No, przypuszczam, że tak. Ale potem zapytałabym. Prawdopodobnie zaciskając ci ręce na szyi.
— Tak myślałem. — Miles zadowolony rozparł się w fotelu.
Spotkali się z baronem Fellem przed głównym wejściem, gdzie wartownicy przygotowali się do otwarcia portalu w osłonie siłowej. Fell zmarszczył brwi na widok trojga Dendarian w półpancerzach — Quinn, Bela i Taury — którzy podążali śladem Milesa ubranego w swój szary strój.
— To mój teren — zauważył Fell. Jego dwaj ludzie w zielonych mundurach zmierzyli ich nieprzychylnym spojrzeniem.
— A to moja ochrona — odparł Miles — której obecność jest w pełni uzasadniona, co udowodniłem. Zdarza się, że pański ekran siłowy nie zawsze działa sprawnie.
— Zajęliśmy się już tą osobą — rzekł ponuro Fell. — To się więcej nie powtórzy.
— Mimo wszystko. — By wyrazić gotowość do ustępstw, Miles wskazał kciukiem wahadłowiec opodal parku. — Reszta moich przyjaciół może zaczekać na zewnątrz.
Fell zmarszczył brwi w namyśle.
— Dobrze — powiedział w końcu. Weszli za nim do środka. Powitał ich Hawk, kłaniając się baronowi, po czym oficjalnie poprowadził ich przez kilka rur windowych do apartamentu Lilly Durony na ostatnim piętrze.
Wynurzając się zza chromowanej balustrady, Miles pomyślał, że najodpowiedniejszym określeniem na opisanie tego, co ujrzał, jest „żywy obraz”. Ustawiony z perfekcyjną dbałością o szczegóły.
Centralną postacią był Mark, który wygodnie siedział w fotelu Lilly Durony, z obandażowaną nogą wspartą na jedwabnej poduszce, spoczywającej na niskim okrągłym stoliku. Wokół niego stały Durony. Po prawicy Marka stała sama Lilly, z dłonią na wyściełanym oparciu i zadumą malującą się na twarzy, spoglądając dobrotliwie na czubek głowy Marka. Siwe włosy miała dziś zaplecione w kunsztowną fryzurę, która zdobiła jej skronie niczym korona. Hawk zajął miejsce po lewej stronie Marka. Wokół nich skupiły się z respektem doktor Chrys, doktor Poppy i doktor Rosę. Doktor Chrys trzymała przy nodze sporą gaśnicę. Rowan nie było. Okno w pokoju zostało naprawione.
Pośrodku stołu znajdował się przezroczysty pojemnik chłodniczy. W środku spoczywała odcięta dłoń z dużym srebrnym pierścieniem ozdobionym kwadratowym kamieniem, który wyglądał na onyks.
Wygląd Marka zaskoczył Milesa. Przygotował się psychicznie na oglądanie potwornych skutków najwymyślniejszych tortur, tymczasem ciało Marka od stóp do głów okrywał szary strój, taki sam jak jego. O przejściach ostatnich pięciu dni zdawały się świadczyć jedynie sińce na twarzy oraz bandaż na nodze. Ale jego twarz i całe ciało było dziwnie i niezdrowo opuchnięte, a brzuch przybrał szokujące rozmiary. Mark wyglądał na znacznie tęższego niż tamta postać w dendariańskim mundurze, którą Miles widział zaledwie przed kilkoma dniami, i o niebo tęższego niż jego prawie sobowtór, którego cztery miesiące temu próbował ratować po ataku na żłobek klonów. U kogoś innego, na przykład barona Fella, taka otyłość raczej by go nie raziła, ale Mark… czy tak pewnego dnia może wyglądać Miles, jeśli zwolni tempo życia? Zapragnął nagle uroczyście sobie przyrzec, że nie będzie jadł deserów. Elli gapiła się na niego zupełnie otwarcie, z nieukrywaną zgrozą i wstrętem.
Mark uśmiechał się. Pod jego prawą dłonią leżał jakiś zdalny sterownik. Palec wskazujący naciskał guzik.
Baron Fell dostrzegł pojemnik z ręką i ruszył w jego stronę, krzycząc:
— Aach!
— Stać — rzucił krótko Mark.
Baron zatrzymał się i spojrzał na niego z ukosa.
— Tak? — rzekł nieufnie.
— Przedmiot wzbudzający takie pana zainteresowanie leży w pojemniku, pod którym znajduje się mały granat termiczny. Zdalnie odpalany — uniósł dłoń z pilotem — za pomocą tego włącznika, który zdetonuje ładunek, gdy zwolnię przycisk. Jest jeszcze drugi włącznik, zwykły, w rękach innej osoby znajdującej się poza tym pomieszczeniem. Jeśli mnie pan ogłuszy albo się na mnie rzuci, granat wybuchnie. Przestraszy mnie pan, a może mi się ześliznąć ręka. Zmęczy mnie pan, a palce odmówią mi posłuszeństwa. Mogę się też zdenerwować i zwolnić przycisk dla kawału.
— Skoro tak to wszystko zorganizowałeś — powiedział wolno Fell — domyślam się, że już wiesz, co masz w swoich rękach. Ale nie wierzę w twoje groźby. To blef.
— Niech pan nie wystawia na próbę mojej cierpliwości — odparł nadal z uśmiechem Mark. — Po pięciu dniach korzystania z gościnności pańskiego przyrodniego brata naprawdę nie jestem przyjaźnie nastawiony do świata. Zawartość tego pojemnika jest cenna dla pana. Dla mnie nie. Jednak… — nabrał powietrza — ma pan coś, co jest cenne dla mnie. Baronie, spróbujmy zawrzeć Umowę.
Fell przygryzł wargę, wpatrując się w błyszczące oczy Marka.
— Słucham — powiedział w końcu.
Mark skinął głową. Kilka Duron pobiegło po krzesła dla barona Fella i Milesa; ochrona stanęła wokół nich. Strażnicy Fella spoglądali to na pojemnik, to na swojego pana, a ich miny świadczyły o tym, że intensywnie myślą. Natomiast Dendarianie przyglądali się strażnikom w zielonych mundurach. Fell zasiadł z lekkim uśmiechem i skupiony, przyjmując oficjalną pozę.
— Herbaty? — zapytała Lilly.
— Dziękuję — odrzekł baron.
Dwoje dzieci na jej znak wybiegło z pokoju. Rozpoczęto rytuał. Miles usiadł ostrożnie, mocno zaciskając zęby. Nikt nie raczył go poinformować, co się właściwie tutaj dzieje. Główną rolę w tym przedstawieniu grał najwyraźniej Mark. Ale Miles nie miał pewności, czy Mark jest w tym momencie przy zdrowych zmysłach. Owszem, wydawał się sprytny, lecz nie przy zdrowych zmysłach. Baron Fell spoglądał na samozwańczego gospodarza, jakby doszedł do podobnego wniosku.
Obydwaj przeciwnicy czekali w milczeniu na herbatę, oceniając się nawzajem. Chłopiec wniósł tacę i postawił ją obok strasznego pojemnika. Dziewczynka nalała najwykwintniejszą herbatę Lilly — importowaną Japan Green — tylko do dwóch filiżanek, dla Marka i barona, a następnie podsunęła im herbatniki.
— Nie — powiedział z obrzydzeniem Mark, mając na myśli ciastka. — Dziękuję.
Baron wziął dwa ciastka i skubnął jedno. Mark zaczął unosić herbatę do ust lewą ręką, która jednak za bardzo drżała. Odstawił filiżankę ze spodkiem na poręcz fotela, zanim zdążył się oparzyć. Dziewczynka podeszła do niego bezszelestnie i uniosła filiżankę; wypił łyk, dziękując jej ruchem głowy, a ona przycupnęła przy nim, by służyć mu na każde skinienie. Jest o wiele bardziej poturbowany, niż stara się pokazać, pomyślał nagle Miles, czując chłód w żołądku. Baron spojrzał na drżącą rękę Marka, potem z powątpiewaniem na własną i poprawił się niespokojnie na krześle.
— Baronie Fell — rzekł Mark. — Zgodzi się pan chyba ze mną, że najważniejszy jest teraz czas. Czy mogę zacząć?
— Proszę.
— W tym pojemniku — Mark wskazał głową odciętą rękę — spoczywa klucz do Domu Ryoval. Należący do Ry Ryovala tajemny pierścień dekodujący. — Mark wydał z siebie głośny rechot, lecz zaraz urwał i dał znak dziewczynce, by znów podała mu herbatę. Odzyskawszy panowanie nad głosem, ciągnął:
— W krysztale pierścienia tkwią wszystkie prywatne klucze szyfrowe nieżyjącego barona Ryovala. Trzeba tu wspomnieć, że Dom Ryoval miał specyficzną strukturę administracyjną. Określenie, że Ry Ryoval miał paranoję na punkcie kontroli nad wszystkim, byłoby o wiele za łagodne. Ale Ryoval nie żyje i pozostawił swych podwładnych rozproszonych w wielu różnych miejscach bez instrukcji, do których przywykli. Kiedy dojdą do nich pogłoski o jego śmierci, kto wie, co zrobią? Sam pan widział przykład.
— Za dzień, może dwa, zlecą się sępy, żeby rozszarpać padlinę Domu Ryoval. Posiadanie pierścienia stwarza nadzwyczaj korzystną sytuacją prawną, choć tutaj nie obowiązuje żadne prawo. Sam Dom Bharaputra ma swoje udziały w towarach Domu Ryoval. Na pewno może pan wymienić jeszcze innych, baronie.
Fell skinął głową.
— Ale ktoś, kto dziś będzie miał w ręku klucze szyfrowe Ryovala, może zyskać ogromną przewagę — ciągnął Mark. — Zwłaszcza gdyby dysponował wystarczającą liczbą ludzi. Nie marnując czasu na żmudne łamanie jeden po drugim kodów Ryovala, mógłby od razu przejąć kontrolę nad większością środków obrotowych Domu Ryoval, w całości zamiast po kawałku. Jeśli na poparcie zasadności roszczeń dodać argument pokrewieństwa, o którym wszystkim wiadomo, sądzę, że konkurenci zostaliby skutecznie zniechęceni do kosztownej konfrontacji.
— Pierścień mojego przyrodniego brata nie należy do ciebie, żebyś mógł nim handlować — zauważył chłodno Fell.
— Ależ tak — odrzekł Mark. — Zdobyłem go. Mam go w ręku. Mogę go zniszczyć. Poza tym — oblizał wargi; dziewczynka znów uniosła mu do ust filiżankę — zapłaciłem za niego. Gdyby nie ja, nie otrzymałby pan tej niepowtarzalnej okazji, a innej nie będzie.
Baron niedostrzegalnie skinął głową.
— Mów dalej.
— Jak określiłby pan wartość Grupy Durony w stosunku do środków obrotowych Domu Ryoval? Proporcjonalnie.
Baron zmarszczył brwi.
— Jeden do dwudziestu. Może jeden do trzydziestu. Dom Ryoval ma znacznie więcej nieruchomości. Trudniej ocenić majątek, hm, intelektualny. Grupa zajmuje się różnymi zadaniami z dziedziny biologii.
— Odłóżmy na bok kwestię nieruchomości. Dom Ryoval jest nieporównanie więcej wart. Budynki, bunkry, technicy, niewolnicy. Długa lista klientów. Chirurdzy. Genetycy.
— Nie można zaprzeczyć.
— Dobrze. Proponuję transakcję. Dostanie pan Dom Ryoval w zamian za Grupę Durony plus bon kredytowy na kwotę odpowiadającą wartości dziesięciu procent środków Domu Ryoval.
— Dziesięć procent. Prowizja pośrednika — powiedział Fell, spoglądając na Lilly, która uśmiechnęła się bez słowa.
— Wyłącznie prowizja pośrednika — przytaknął Mark. — Niewiele w porównaniu z tym, co by pan stracił, nie mając kluczy Ry Ryovala. A byłoby to co najmniej dwa razy więcej.
— Co byś zrobił z tymi paniami, gdybyś je dostał, Marku?
— Co zechcę. Co dusza zapragnie, by tak rzec.
— Nie myślisz o tym, by samemu zacząć tu robić interesy? Zostać baronem Markiem?
Milesowi skóra ścierpła na myśl o tym.
— Nie. — Mark westchnął. — Chcę wrócić do domu. Moja dusza tego pragnie. Grupa Durony… sama będzie wiedziała, co jest dla niej najlepsze. Pozwoli im pan odejść wolno i nie będzie ich pan ścigał, a one udadzą się, gdzie zapragną. Wspominałaś o Escobarze, Lilly? — Uniósł na nią wzrok i Lilly w odpowiedzi uśmiechnęła się, kiwając niedostrzegalnie głową.
— Dziwne — mruknął Fell. — Mam wrażenie, że oszalałeś.
— Och, baronie, nie ma pan pojęcia… — Z ust Marka wyrwał się zagadkowy chichot. Jeśli grał, był to najlepszy przykład sztuki aktorskiej, jaki Miles widział w życiu, nie wyłączając jego własnych najbardziej brawurowych wyczynów.
Baron założył ręce, odchylając się do tyłu. Jego twarz zastygła w kamienną maskę. Czy zdecyduje się zaatakować ich z zaskoczenia? Miles zaczął gorączkowo szacować układ sił w przypadku nagłej strzelaniny, Dendarianie na miejscu, CesBez na orbicie, on i Mark w niebezpieczeństwie, nagle jasny płomień u wylotu lufy… — Boże, ale pasztet…
— Dziesięć procent — rzekł w końcu baron — minus wartość Grupy Durony.
— Kto oceni majątek intelektualny, baronie?
— Ja. Poza tym wyjadą natychmiast. Cały majątek, notatki, kartoteki i dokumentacja prowadzonych obecnie eksperymentów mają zostać na miejscu.
Mark zerknął na Lilly; pochyliła się, by szepnąć mu coś do ucha.
— Grupa Durony otrzyma prawo skopiowania całej dokumentacji technicznej. I zabrania wszystkich rzeczy osobistych, takich jak ubrania i książki.
Baron zamyślił się, utkwiwszy wzrok w suficie.
— Mogą zabrać tyle, ile zdołają unieść. Nie więcej. I nie mogą kopiować dokumentacji technicznej. Ich konto kredytowe nadal będzie należało do mnie, tak jak dotychczas.
Lilly ściągnęła brwi; znów przez chwilę naradzała się z Markiem szeptem. Machnęła ręką, jak gdyby nie zgodziła się z jakąś uwagą, potem wskazała w górę, w stronę orbity. W końcu skinęła głową.
— Baronie Fell. — Mark głęboko nabrał powietrza. — Umowa zawarta.
— Umowa zawarta — potwierdził Fell, przyglądając mu się z nieznacznym uśmiechem.
— Przybijam — odrzekł Mark. Parsknął krótkim śmiechem, odwrócił sterownik granatu i przekręcił jakąś gałkę na spodzie. Odłożył go z powrotem na oparcie fotela, potrząsając drżącą dłonią.
Fell przeciągnął się na krześle wyraźnie odprężony. Strażnicy też się uspokoili. Miles omal nie zsunął się bezwładnie z krzesła. Do licha, co myśmy zrobili? Na znak dany przez Lilly wszystkie Durony rozbiegły się w różnych kierunkach.
— Robienie interesów z tobą, Marku, jest arcyciekawym doświadczeniem. — Fell wstał. — Nie wiem, które miejsce uważasz za swój dom, ale jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował zajęcia, zapraszam do siebie. Chętnie skorzystałbym z pomocy takiego pośrednika w swoich sprawach galaktycznych. Twoje wyczucie czasu jest… złośliwe i eleganckie zarazem.
— Dziękuję, baronie. — Mark skinął głową. — Będę pamiętał, w razie gdyby nie udały się moje plany.
— Twojego brata też zapraszam — dodał po namyśle Fell. — Oczywiście, jeśli w pełni wróci do zdrowia. Moim ludziom przydałby się aktywniejszy dowódca.
Miles odchrząknął.
— Potrzeby Domu Fell mają raczej charakter obronny. Wolę bardziej ofensywne zadania, jakie otrzymują Dendarianie — rzekł.
— Być może w niedalekiej przyszłości może nas czekać zadanie związane z atakiem — odparł Fell zapatrzony gdzieś daleko.
— Myśli pan o podbiciu świata? — spytał Miles. — O cesarstwie Fella?
— Przejęcie Domu Ryoval postawi Dom Fell w trudnej sytuacji pewnego braku równowagi — oświadczył Fell. — Nie będzie warto prowadzić polityki nieograniczonej ekspansji, zwalczając jednocześnie przez następne pięćdziesiąt lat opozycję, która niewątpliwie się narodzi. Gdyby ktoś jednak miał żyć jeszcze z pięćdziesiąt lat, chyba udałoby się znaleźć ciekawą pracę dla zdolnego oficera… — Spoglądając na Milesa, Fell pytająco uniósł brew.
— Nie, dziękuję. — I życzę wam pociechy z siebie nawzajem.
Mark posłał Milesowi spod półprzymkniętych powiek kocie, lekko rozbawione spojrzenie.
Ależ Mark wybrał niezwykłe rozwiązanie, pomyślał Miles. Co za Umowa. Czy jako Jacksończyk demonstracyjnie zlekceważył zasady, w jakich go wychowano, i przeszedł na stronę dobra, buntując się przeciw powszechnej korupcji? Na to wyglądało. Chyba mój brat jest w większym stopniu Jacksończykiem, niż mu się wydaje. W głowie się nie mieści.
Na znak Fella człowiek z jego obstawy ostrożnie uniósł przezroczysty pojemnik. Fell odwrócił się do Lilly.
— Cóż, starsza siostro. Miałaś ciekawe życie.
— Jeszcze żyję. — Lilly się uśmiechnęła.
— Na razie.
— Mnie wystarczy, zachłanny chłopcze. A więc to koniec naszej drogi. Ostatni pakt krwi. Kto mógłby to sobie wyobrażać wiele lat temu, kiedy wychodziliśmy razem z bagna Ryovala?
— Ja nie — odrzekł Fell. Uścisnęli się. — Żegnaj, Lilly.
— Żegnaj, Georie.
Fell ponownie zwrócił się do Marka.
— Umowa to Umowa, zawarłem ją w imieniu Domu. A ode mnie, przez wzgląd na dawne czasy… — Wyciągnął do niego masywną dłoń. — Czy mogę uścisnąć pańską dłoń?
Mark posiał mu zaskoczone i podejrzliwe spojrzenie; jednak Lilly lekko skinęła głową. Jego dłoń utonęła w łapie barona.
— Dziękuję — powiedział szczerze Georish Stauber. Dał znak strażnikom, po czym w ich towarzystwie zniknął w głębi rury windowej.
— Sądzisz, że ta Umowa długo pozostanie w mocy? — zapytał Mark Lilly słabym głosem, w którym pobrzmiewała troska.
— Wystarczająco długo. Przez następne kilka dni Georish będzie bardzo zajęty swoim nowym nabytkiem. Na początek zaangażuje w to wszystkie swoje środki. Czy będzie żałował? Później tak. Czy będzie się chciał na nas zemścić? Nie. Tyle wystarczy. Więcej nam nie potrzeba. — Czule pogładziła jego włosy. — Teraz odpocznij. Napij się jeszcze herbaty. Przez pewien czas będziemy bardzo zajęci. — Odwróciła się, by zwołać wszystkie młode Durony. — Robin, Violet! Chodźcie prędko… — Popędziła dzieci w głąb swego apartamentu.
Mark zgarbił się, wyglądał na bardzo zmęczonego. Skrzywił się, spoglądając z roztargnieniem na filiżankę, przełożył ją do prawej dłoni i lekko zakręcił, po czym pociągnął łyk.
Elli dotknęła hełmu, posłuchała chwilę i wybuchnęła krótkim, szyderczym śmiechem.
— Na linii jest dowódca CesBezu ze Stacji HargravesDyne. Mówi, że przybyły posiłki i pyta, gdzie je ma przysłać.
Miles i Mark spojrzeli po sobie. Miles nie wiedział, o czym myśli Mark, bo jemu do głowy przychodziły same wulgarne odpowiedzi.
— Do domu — rzekł wreszcie Mark. — I niech nas przy okazji zabiorą.
— Muszę wracać do floty Dendarian — wtrącił pospiesznie Miles. — Hm… gdzie oni są, Elli?
— W drodze z Illyriki na umówione miejsce zbiórki niedaleko Escobaru, ale nie dołączysz do nich, admirale, dopóki lekarze CesBezu nie dopuszczą cię do służby czynnej — powiedziała stanowczo. — Z flotą wszystko w porządku, z tobą nie. Illyan urwałby mi głowę, gdybym wysłała cię gdziekolwiek indziej niż do domu. Poza tym twój ojciec…
— Co z moim ojcem? — zapytał Miles. Elena zaczęła coś mówić; serce ścisnęło mu lodowate przerażenie. Oczyma wyobraźni ujrzał kalejdoskopowe wizje zamachów, śmiertelnych chorób i spisków politycznych. Nie wspominając o wypadkach autolotów.
— Gdy byłem na Barrayarze, przeszedł poważny atak serca — powiedział Mark. — Leży przykuty do łóżka w CSW, czekając na przeszczep. Teraz pewnie przeprowadzają operację.
— Byłeś tam? — Coś ty mu zrobił? Miles miał wrażenie, jak gdyby nagle odwróciły się w nim bieguny magnetyczne. — Muszę się dostać do domu!
— Właśnie to powiedziałem — rzekł ze znużeniem Mark. — Jak sądzisz, po co przejechaliśmy taki kawał drogi, jeśli nie po to, żeby cię zabrać do domu? Nie zamierzaliśmy spędzić urlopu w uroczym sanatorium Ry Ryovala. Matka uważa mnie za następnego dziedzica Vorkosiganów. Z Barrayarem jakoś sobie daję radę, ale z tym już nie.
Usłyszał za dużo naraz, za szybko. Usiadł, próbując się uspokoić, zanim nastąpi nowy atak drgawek. Drobna słabość fizyczna, przez którą można było wylecieć z Cesarskich Sił Zbrojnych, jeśli się ktoś z nią zdradził przed nieodpowiednimi świadkami. Miles zakładał, że konwulsje to tylko chwilowe zaburzenie procesu rekonwalescencji. A jeśli będzie miał tę dolegliwość na stałe? Boże…
— Mam zamiar wypożyczyć Lilly mój statek — oznajmił Mark. — Powinienem, skoro baron Fell w swojej troskliwości pozbawił ją funduszy na trzydzieści sześć biletów na Escobar.
— Jaki statek? — zdumiał się Miles. Chyba nie żaden z moich…
— Ten, który dostałem od matki. Lilly powinno się udać sprzedać go na orbicie Escobaru ze sporym zyskiem. Będę mógł spłacić matkę i wykupić zastawione Vorkosigan Surleau, a i tak zostanie jeszcze całkiem porządne kieszonkowe. Kiedyś chciałbym mieć własny jacht, ale z tego przez pewien czas naprawdę nie mogę korzystać.
Co? Co? Co?
— Zastanawiałem się — ciągnął Mark — czy Dendarianie nie mogliby polecieć z Lilly. Zapewniliby jej ochronę wojskową w zamian za darmowy przelot do floty. I oszczędziliby CesBezowi kosztów czterech kursów pasażerskich.
Czterech? Miles zerknął na milczącego Bela, który odpowiedział ponurym spojrzeniem.
— Najlepiej, żeby wszyscy zniknęli stąd jak najprędzej — dodał Mark. — Zanim coś pójdzie nie tak.
— Amen! — mruknęła Quinn.
Rowan i Elli na pokładzie jednego statku? Nie mówiąc już o Taurze. A jeśli wszystkie postanowią wymienić spostrzeżenia? A jeśli dojdzie między nimi do nieporozumień? Albo, co gorsza, zawrą w sekrecie sojusz i na mocy układu podzielą go między siebie? Miles Północny i Miles Południowy… Wcale nie chodziło o to, że podrywał dużo kobiet. W porównaniu z Ivanem żył niemal w celibacie. Ale nigdy ich nie porzucał. W ciągu długiego czasu akumulacja mogła się stać wręcz kłopotliwa. Aby skończyć z tą niedorzeczną sytuacją, potrzebował… lady Vorkosigan. Lecz nawet najodważniejsza Elli wzbraniała się przed podjęciem tych obowiązków.
— Tak — odezwał się Miles. — To ma sens. Do domu. Komandor Quinn, proszę ustalić z CesBezem szczegóły przelotu mojego i Marka. Sierżant Taura, proszę oddać się do dyspozycji Lilly Durony, dobrze? Zgadzam się, że im szybciej się stąd ewakuujemy, tym lepiej. Bel… mógłbyś zostać i chwilę ze mną porozmawiać?
Quinn i Taura pojęły aluzję i ulotniły się. Mark… Mark i tak o wszystkim wiedział. Poza tym Miles trochę się bał poprosić Marka, by wstał. Bał się widoku, jaki mógłby się wtedy ukazać jego oczom. Tamta rzucona lekkim tonem uwaga o sanatorium Ry Ryovala musiała być próbą ukrycia… no właśnie — czego?
— Usiądź, Bel. — Miles wskazał mu krzesło, które jeszcze przed chwilą zajmował baron Fell. W ten sposób Miles, Bel i Mark znaleźli się u wierzchołków trójkąta równobocznego. Bel usiadł, kładąc hełm na kolanach i zsuwając kaptur. Miles przypomniał sobie, jak pięć dni temu, jeszcze przed kaskadą wspomnień, w tym samym pokoju wziął Bela za kobietę. Wcześniej z jakiegoś powodu zawsze uważał Bela za mężczyznę. Dziwne. Zapadło niezręczne milczenie.
Miles przełknął ślinę i postanowił przerwać ciszę.
— Nie mogę pozwolić na twój powrót na stanowisko dowódcy „Ariela”.
— Wiem — odrzekł Bel.
— Ucierpiałaby na tym dyscyplina floty.
— Wiem — powtórzył Bel.
— To… nie jest sprawiedliwe. Gdybyś nie był uczciwy i nie puścił pary z ust, udając cały czas, że Mark oszukał także ciebie, nikt o niczym by się nie dowiedział.
— Wiem. — Po chwili Bel dodał: — Musiałem w wyjątkowej sytuacji przejąć dowództwo. Uważałem, że nie mogę pozwolić Markowi dalej wydawać rozkazów. To było zbyt niebezpieczne.
— Dla tych, którzy poszli za tobą.
— Tak. Poza tym… ja bym wiedział — dodał Bel.
— Komandorze Thorne — westchnął admirał Naismith. — Jestem zmuszony prosić cię o złożenie rezygnacji.
— Tak jest, admirale.
— Dziękuję. — I stało się. Szybko poszło. W myślach wrócił do bezładnych obrazów z ataku Marka. Był pewien, że wciąż brakuje mu kilku kawałków. Jednak zginęli tam ludzie, dlatego nie można było niczego odwrócić. — Wiesz… co się stało z Phillipi? Chyba miała szansę.
Mark i Bel wymienili spojrzenia.
— Nie przeżyła — powiedział Bel.
— Och, przykro mi to słyszeć.
— Krioreanimacja to duże ryzyko. — Bel westchnął. — Kiedy zaciągamy się do wojska, wszyscy podejmujemy ryzyko.
Mark zmarszczył brwi.
— To nie w porządku. Bel traci stanowisko, a mnie uchodzi na sucho.
Bel patrzył przez chwilę na wydęte i okaleczone ciało Marka skulone w dużym fotelu Lilly. Nieznacznie uniósł brwi.
— Co zamierzasz teraz robić, Bel? — spytał ostrożnie Miles. — Wrócić do domu, na Kolonię Beta? Wspominałeś o tym kiedyś.
— Sam nie wiem — rzekł Bel. — Nie dlatego, że się nie zastanawiałem. Rozmyślałem o tym przez wiele tygodni. Nie jestem pewien, czy czułbym się tam jak w domu.
— Ja też się zastanawiałem — przyznał się Miles. — I wpadłem chyba na niezły pomysł. Wydaje mi się, że pewne osoby z mojego kręgu reagowałyby mniej histerycznie, gdybyś z głową pełną poufnych informacji o Barrayarze krążył po tunelach czasoprzestrzennych jako osoba nadal opłacana przez Illyana. Jako informator — może agent?
— Nie potrafię łudzi tak nabierać jak Elli Quinn — powiedział Bel. — Byłem dowódcą statku.
— Dowódcy statków docierają do ciekawych miejsc. Nieraz słyszą interesujące rzeczy.
Bel przechylił głowę.
— Poważnie tym pomyślę.
— Przypuszczam, że nie chcesz się wypisać ze służby od razu, w Obszarze Jacksona.
Bel roześmiał się głośno.
— Nie ma głupich.
— A więc pomyśl o tym w drodze na Escobar. Porozmawiaj z Quinn. Nim dotrzecie na miejsce, podejmij decyzję i powiedz jej.
Bel skinął głową, wstał i rozejrzał się po cichym salonie Lilly Durony.
— Wiesz co, wcale mi nie jest przykro — powiedział do Marka. — Tak czy inaczej, wyciągnęliśmy z tego bagna prawie dziewięćdziesiąt osób. Uratowaliśmy ich od pewnej śmierci albo niewolnictwa. Nieźle, jak na starzejącego się Betańczyka. Na pewno będę o tobie pamiętał.
— Dziękuję — szepnął Mark.
Bel utkwił spojrzenie w Milesie.
— Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? — spytał.
— Tak. Ogłuszyłem cię.
— Zgadza się. — Podszedł do jego krzesła, pochylił się i ujął w dłoń jego podbródek. — Nie ruszaj się. Czekałem na tę chwilę od wielu lat. — Całował go długo. Miles pomyślał o pozorach, o dwuznaczności tej sytuacji i o nagłej śmierci. W końcu doszedł do wniosku: do diabła z tym wszystkim, i odwzajemnił pocałunek. Bel odsunął się z uśmiechem.
Z rury windowej dobiegły jakieś głosy. Któraś Durona udzielała informacji:
— Tędy, prosto na górę, proszę pani.
Zza chromowanej balustrady wyłoniła się Elena Bothari — Jesek i ogarnęła spojrzeniem cały pokój.
— Cześć, Miles, muszę porozmawiać z Markiem — powiedziała jednym tchem. W jej pociemniałych oczach malowała się głęboka troska. — Możemy gdzieś stąd iść? — spytała Marka.
— Wolałbym nie wstawać — odparł Mark. Ze zmęczenia zaczął mu się plątać język.
— Właśnie. Miles, Bel, wyjdźcie stąd, bardzo was proszę — powiedziała bez ogródek.
Miles podniósł się skonsternowany. Posłał jej pytające spojrzenie; jej wzrok mówił: „Nie teraz, później”. Wzruszył ramionami.
— Chodź Bel. Zobaczymy, czy się komuś do czegoś przydamy.
Chciał znaleźć Rowan. Zjeżdżając z Belem rurą windową, przyglądał się im. Elena przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim okrakiem, gestykulując zawzięcie. Mark miał wyjątkowo posępną minę.
Miles przekazał Bela doktor Poppy, by objął obowiązki oficera łącznikowego, a sam skierował się do pokoju Rowan. Tak jak się spodziewał, zastał ją przy pakowaniu. Obok niej siedziała inna młoda Durona z nieco zdezorientowaną miną. Miles od razu ją poznał.
— Lilly Młodsza! Udało ci się, Rowan!
Twarz Rowan się rozpromieniła. Podbiegła, żeby go uściskać.
— Miles! Nazywasz się Miles Naismith. Tak myślałam! Miałeś kaskadę wspomnień. Kiedy?
— No… — odchrząknął — jeszcze u Bharaputry. Jej uśmiech nieco przybladł.
— Jeszcze zanim uciekłam. I nic mi nie powiedziałeś.
— Ze względów bezpieczeństwa — zasugerował niepewnie.
— Nie ufałeś mi.
To Obszar Jacksona. Sama tak powiedziałaś.
— Bardziej niepokoiłem się Vasą Luigim.
— Chyba rozumiem — westchnęła Rowan.
— Kiedy tu dotarłyście?
— Ja wczoraj rano, Lilly wczoraj wieczorem. Obyło się bez kłopotów! Nawet w marzeniach nie przypuszczałam, że uda ci się ją wyciągnąć!
— Jedna ucieczka była ściśle powiązana z drugą. Lilly wydostała się z Bharaputry tylko dlatego, że ty się stamtąd wydostałaś. — Posłał uśmiech Lilly Młodszej, która przypatrywała się im ciekawie. — Ja nie miałem w tym żadnego udziału. Zresztą ostatnio tak właśnie wygląda moje życie. Ale wierzę, że znikniecie z planety, zanim Vasa Luigi i Lotus wszystkiego się domyśla.
— Przed zmierzchem już nas tu nie będzie. Posłuchaj! — Poprowadziła go do okna. Z placu otoczonego murami Obszaru podnosił się ciężko dendariański wahadłowiec pasażerski z sierżant Taurą za sterami i ośmioma Duronami na pokładzie. Straż przednia, której zadaniem było przygotowanie statku na przybycie pozostałych.
— Escobar, Miles! — powiedziała z entuzjazmem Rowan. — Wszyscy lecimy na Escobar. Och, Lilly, spodoba ci się tam, zobaczysz!
— Będziecie się tam nadal trzymać razem? — spytał Miles.
— Z początku chyba tak. Dopóki inni nie przestaną się dziwić. Lilly przed śmiercią na pewno nas zwolni. Jak sądzę, baron Fell bierze to pod uwagę. Na dłuższą metę oznacza to dla niego mniejszą konkurencję. Podejrzewam, że do jutra rana zainstaluje tu najlepszych ludzi ściągniętych z Domu Ryoval.
Miles cofnął się spod okna w głąb pokoju i dostrzegł znajomy sterownik, który leżał na oparciu kanapy.
— Ach, więc to ty miałaś drugi włącznik detonatora granatu! Mogłem się domyślić. A więc podsłuchiwałaś. Nie byłem pewien, czy Mark nie blef uje.
— Mark nie blefował w żadnej sprawie — oświadczyła z przekonaniem.
— Byłaś tu, kiedy się zjawił?
— Tak. Dzisiaj, tuż przed świtem. Wytoczył się z lotniaka ubrany w bardzo osobliwy kostium i zażądał rozmowy z Lilly.
Ujrzawszy scenę oczyma wyobraźni, Miles uniósł brew.
— A co na to powiedzieli wartownicy przy bramie?
— Powiedzieli: „Tak jest”. Miał jakąś aurę… nie wiem, jak to opisać. Potrafiłam sobie wyobrazić znacznie większych od niego opryszków, którzy szybko schodzą mu z drogi w jakiejś ciemnej alejce. Twój klon — bliźniak to bardzo groźny człowiek.
Miles zamrugał oczyma.
— Lilly i Chrys zabrały go lotopaletą do kliniki i potem już go nie widziałam. Później zaczęły nadchodzić polecenia. — Zamilkła na chwilę. — A ty? Wrócisz do swoich Najemników Dendarii?
— Tak. Przedtem chyba trochę odpocznę i wyzdrowieję.
— Nie zamierzasz się ustatkować. Mimo że o włos uniknąłeś śmierci.
— Przyznaję, że widok broni palnej wzbudza we mnie nowe nieprzyjemne odczucia, ale mam nadzieję, że jeszcze długo nie wypiszę się z floty Dendarian. Hm, te moje konwulsje… sądzisz, że przejdą?
— Powinny. Krioreanimacja zawsze pociąga za sobą ryzyko. A więc… nie myślisz jeszcze o przejściu w stan spoczynku. Mógłbyś się osiedlić na przykład na Escobarze.
— Od czasu do czasu zatrzymujemy się tam, żeby dokonać napraw statków. I podreperować żołnierzy. To jeden z większych węzłów sieci czasoprzestrzennej. Być może nasze drogi jeszcze się przetną.
— Ale przypuszczam, że nie tak samo jak za pierwszym razem. — Rowan się uśmiechnęła.
— Posłuchaj, jeśli jeszcze kiedyś będę potrzebował krioreanimacji, zostawię wcześniej rozkazy, aby cię znaleźli i sprowadzili. — Zawahał się. Muszę znaleźć lady Vorkosigan, żeby zakończyć tę wędrówkę… czy może nią być Rowan? Trzydzieści pięć szwagierek to wprawdzie duży minus, lecz będą daleko na Escobarze. — Co sądzisz o zamieszkaniu i pracy na planecie Barrayar? — spytał ją ostrożnie.
Zmarszczyła nos.
— W tej zapadłej dziurze? Dlaczego tam?
— Mam tam… pewne interesy. Właściwie tam chciałbym się osiedlić po zakończeniu służby. Tam naprawdę jest bardzo ładnie. Mało ludzi. Mocno popiera się… hm, dzieci. — Niebezpiecznie zbliżył się do tematów, które mogłyby go zdekonspirować. Rowan dowiedziałaby się, że tożsamość, dla której odzyskania tyle ostatnio ryzykował, jest fałszywa. — Lekarz z przygotowaniem galaktycznym miałby mnóstwo pracy.
— Nie wątpię. Ale całe życie byłam niewolnicą. Dlaczego miałabym z własnej woli zostać poddaną, skoro mogę być obywatelką? — Uśmiechnęła się z lekką drwiną, podeszła do niego i oplotła go ramionami. — Te pięć dni, które spędziliśmy zamknięci u Vasy Luigiego — to nie był skutek uwięzienia, prawda? Taki naprawdę jesteś, gdy nic ci nie dolega.
— Mniej więcej — przytaknął.
— Zawsze się zastanawiałam, jak zarabiają na życie dorosłe osoby z taką hiperaktywnością. Twoja energia wystarczyłaby na poprowadzenie kilku tysięcy żołnierzy, prawda?
— Tak — westchnął.
— Chyba zawsze będę cię na swój sposób kochać. Ale życie z tobą doprowadziłoby mnie do szaleństwa. Jesteś najbardziej dominującą osobą, jaką zdarzyło mi się spotkać.
— Masz się bronić — wyjaśnił. — Liczę na to, że… — nie mógł powiedzieć „Elli” ani tym bardziej „moje kobiety” — moja partnerka nie pozostanie mi dłużna. W przeciwnym razie nie potrafię się zrelaksować i być sobą.
Zgadza się. Za długie przebywanie razem zniszczyło ich miłość lub przynajmniej złudzenie, że mogą się pokochać. Barrayarski system, w którym sprawami małżeńskimi zajmowali się wyspecjalizowani pośrednicy, zaczynał mu się coraz bardziej podobać. Może najlepiej byłoby najpierw się ożenić, a dopiero potem zacząć się poznawać. Zanim żona zdążyłaby go rozpracować, byłoby już za późno na wycofanie się. Westchnął, uśmiechnął się i z teatralnym rozmachem skłonił się przed Rowan.
— Będę zaszczycony, mogąc złożyć pani wizytę na Escobarze, milady.
— Doprawdy doskonały pomysł, drogi panie — odparła ze śmiertelną powagą.
— Och! — Niech to licho, może Rowan się nie docenia, może to rzeczywiście ona…
Siedząca na kanapie Lilly Młodsza, która przypatrywała im się zaintrygowana, zakaszlała. Miles zerknął na nią i przypomniał sobie jej opowieść o przygodzie z Dendarianami.
— Mark wie, że tu jesteś, Lilly? — spytał.
— Nie wiem. Cały czas byłam z Rowan.
— Kiedy Mark widział cię po raz ostatni, wracałaś do Vasy Luigiego. Myślę, że powinien wiedzieć, iż… zmieniłaś zdanie.
— Próbował mnie namówić, żebym została na pokładzie. Ale nie mówił tak przekonująco jak ty — przyznała.
— To dzięki niemu możecie stąd wyjechać. Zapłacił za wasz przejazd. — Miles nie był pewien, czy ma ochotę myśleć o walucie, w jakiej została dokonana transakcja. — Ja mu tylko towarzyszę. Chodź. Przynajmniej się z nim przywitasz i mu podziękujesz. Nic cię to nie będzie kosztować, a podejrzewam, że on to doceni.
Niechętnie wstała i pozwoliła się wyciągnąć z pokoju. Rowan z aprobatą skinęła głową i wróciła do pospiesznego pakowania.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
— Znalazłaś? — zapytał lord Mark.
— Tak — odparła krótko Elena Bothari — Jesek.
— Zniszczyłaś?
— Tak.
Mark spłonął rumieńcem, opierając głowę o podgłówek fotela Lilly. Poczuł wielki ciężar grawitacji. Westchnął.
— Widziałaś je. Mówiłem, żebyś nie patrzyła.
— Musiałam się upewnić, że to te.
— Wcale nie musiałaś. Równie dobrze mogłaś zniszczyć wszystkie.
— I tak w końcu zrobiłam. Zaczęłam oglądać. Potem wyłączyłam dźwięk. Później oglądałam w przyspieszonym tempie. Wreszcie sprawdzałam tylko na wyrywki.
— Żałuję, że to zrobiłaś.
— Ja też. Mark, tam były setki godzin nagrań holowidowych. Nie mogłam uwierzyć, że aż tyle.
— Naprawdę było tylko pięćdziesiąt godzin. A może pięćdziesiąt lat. Ale zrobili mnóstwo równoległych nagrań. Prawie zawsze widziałem kątem oka unoszący się obok mnie rejestrator, bez względu na to, co się działo. Nie wiem, czy Ryoval zmuszał swoich ludzi do szczegółowej analizy, czy tylko mieli się dobrze bawić. Chyba i to, i to. Jego zdolności analityczne mnie przerażały.
— Nie… rozumiem pewnych rzeczy, które tam widziałam.
— Chcesz, żebym ci wyjaśnił?
— Nie.
— To dobrze.
— Rozumiem, dlaczego chciałeś, żebym je zniszczyła. Pozbawione kontekstu… mogłyby stanowić potworny materiał dla szantażystów. Jeśli chcesz mnie zobowiązać do zachowania tajemnicy, przysięgnę na co tylko chcesz.
— Nie o to chodzi. Nie mam zamiaru utrzymywać tego w tajemnicy. Ale już nigdy nikt nie będzie mną manipulował. W tajemnicy pociągał za sznurki. Jeśli o mnie chodzi, możesz rozgłosić o tym w ogólnym zarysie w całej sieci czasoprzestrzennej. Ale gdyby te nagrania holowidowe dostały się w ręce CesBezu, na pewno w końcu trafiłyby do Illyana. A on nie potrafiłby ich ukryć przed księciem i księżną, choć na pewno by się starał. Czy wreszcie przed Milesem. Wyobrażasz sobie, jak książę, księżna czy Miles oglądają to świństwo?
Wciągnęła przez zęby powietrze.
— Zaczynam rozumieć.
— Pomyśl o tym. Ja myślałem.
— Porucznik Iverson był wściekły, kiedy wpadł do środka i zobaczył stopione obudowy. Zamierza przesłać wyżej oficjalną skargę.
— Niech to zrobi. Jeśli CesBez będzie miał ochotę wygłaszać skargi na mnie i moich ludzi, ja głośno poskarżę się na nich. Na przykład zapytam, co się z nimi działo przez te pięć dni. Bez skrupułów wezwę do zwrotu tego długu każdego od Illyana w dół. Zapłacą mi… — Reszta słów utonęła w niezrozumiałym, gniewnym pomruku.
Twarz Eleny była zielonoblada.
— Tak mi… przykro, Marku. — Niepewnie musnęła dłonią jego rękę.
Chwycił ją za przegub i mocno ścisnął. Jej nozdrza rozszerzyły się, ale twarz nawet nie drgnęła. Mark wyprostował się na fotelu, w każdym razie próbował.
— Nie waż się nade mną litować. To ja wygrałem. Zachowaj współczucie dla barona Ryovala, jeżeli musisz. Przechytrzyłem go. Wystrychnąłem na dudka w jego własnej grze, na jego terenie. Nie pozwolę ci zamieniać mojego zwycięstwa w porażkę z powodu przeklętych… uczuć. — Puścił jej rękę; potarła nadgarstek, spoglądając na niego ze spokojem. — W tym sęk. Mogę się pozbyć Ryovala raz na zawsze, jeżeli mi pozwolą. Ale jeśli będą wiedzieć za dużo — gdyby zdobyli te przeklęte holowidy — nigdy nie zostawiliby tej sprawy w spokoju. Poczucie winy wciąż kazałoby im do tego wracać, a oni kazaliby wracać mnie. Nie mam ochoty przez resztę życia walczyć z Ryovalem w swoich albo ich myślach. On nie żyje, ja żyję. Koniec.
Zamilkł, a potem parsknął.
— Musisz przyznać, że to byłoby szczególnie niedobre dla Milesa.
— Och tak — zgodziła się Bothari — Jesek.
Na zewnątrz startował dendariański wahadłowiec pasażerski, który pilotowała sierżant Taura. Wywoził pierwszą grupę Duron na orbitę, na jacht Marka. Zamilkł, obserwując, jak pojazd znika w oddali. Tak. Leć, leć szybciej. Byle dalej od tej dziury, uciekajcie, zabierzcie mnie, wszystkie klony. Na zawsze. Bądźcie ludźmi, jeśli potraficie. Jeżeli ja potrafię.
Bothari — Jesek zerknęła na niego i powiedziała:
— Upierają się, żeby przeprowadzić badanie przedmiotowe.
— Tak, coś zobaczą. Nie mogę ukryć śladów bicia ani karmienia na siłę — groteskowe, prawda?
Przełknęła ślinę, kiwając głową.
— Sądziłam, że chcesz… zresztą nieważne.
— Zgadza się. Prosiłem cię, żebyś nie patrzyła. Ale im dłużej będę odwlekał badania i unikał doświadczonych lekarzy CesBezu, tym bardziej ogólnikowo będę mógł mówić o reszcie.
— Muszą cię przecież wyleczyć.
— Lilly Durona spisała się naprawdę wspaniale. Na moją prośbę jedyny ślad tych zabiegów pozostał tylko w jej głowie. Powinienem się gładko prześliznąć.
— Nie próbuj jednak zupełnie unikać badań — poradziła Bothari — Jesek. — Księżna zauważy, nawet jeśli nikt inny nie zwróci na to uwagi. Poza tym nie wierzę, żebyś nie potrzebował… niczego więcej. Nie mam na myśli stanu fizycznego.
— Och, Eleno. Jeżeli w ciągu minionych pięciu dni czegoś się dowiedziałem, to tego, że w głębi mózgu mam naprawdę pomieszane łącza. Najgorszą rzeczą, jaka mnie spotkała w tych piwnicach Ryovala, był widok potwora w lustrze, w psychicznym zwierciadle Ryovala. Mój czterogłowy potwór. O wiele gorszy od same go Ryovala. Silniejszy. Szybszy. Bardziej przebiegły. — Ugryzł się w język, zdając sobie sprawę, że jego słowa mogły zabrzmieć, jakby popadał w obłęd. Podejrzewał, że w istocie bardzo okrężną drogą wychodzi z obłędu. Najtrudniejszą z dróg. — Wiem, co robię. Na jakimś poziomie dokładnie wiem, co robię.
— Na kilku holowidach zauważyłam, że oszukujesz Ryovala, udając rozszczepienie osobowości. Jakbyś mówił do siebie…
— Nigdy nie oszukałbym Ryovala, udając cokolwiek. Od dziesiątków lat mieszał ludziom w mózgach. Ale moja osobowość niezupełnie uległa rozszczepieniu. Bardziej… odwróceniu. — Nie można określić rozszczepieniem czegoś, co stanowiło tak zwartą całość. — Nie zamierzałem tego zrobić. Po prostu to zrobiłem.
Przyglądała mu się z najwyższą troską. Musiał się roześmiać. Lecz ów przejaw wesołości najwyraźniej nie pocieszył jej tak, jakby Mark sobie życzył.
— Musisz zrozumieć — powiedział jej. — Czasami szaleństwo wcale nie jest tragedią. Czasem jest strategią prowadzącą do przetrwania. Czasami… to wręcz triumf. — Zawahał się. — Wiesz, co to jest czarna brygada?
Bez słowa pokręciła głową.
— Zapamiętałem to z muzeum w Londynie. Dawno temu, w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, na Ziemi mieli statki, które pływały po powierzchni oceanu napędzane silnikami parowymi. Ciepło w silnikach powstawało w kotłach pod pokładem statków, gdzie rozpalano wielki ogień z węgla. Węgla musieli dorzucać do pieców biedni ludzie, którzy cały czas siedzieli w brudzie, gorącu i smrodzie. Od węgla byli czarni, więc nazywano ich czarną brygadą. Oficerowie i piękne panie na pokładzie nie mieli żadnych kontaktów z tymi okropnymi stworzeniami. Ale bez nich nic nie działało. Nic się nie paliło, nie było pary. Czarna brygada. Cisi bohaterowie. Brzydcy z klasy niższej.
Teraz na pewno pomyślała, że Mark gada od rzeczy. Panegiryk na cześć swej czarnej brygady, jaki chciał przed nią wygłosić, nie był chyba dobrym pomysłem. I nikt mnie nie kocha — szepnął płaczliwie Żarłok. — Lepiej się do tego przyzwyczaić.
— Nieważne. — Uśmiechnął się. — Ale mogę ci powiedzieć, że na tle Ryovala Galen wydaje się… śmieszny i maleńki. A Ryovala udało mi się pokonać. W pewnym sensie czuję się teraz wolny. I pragnę, by to wrażenie trwało jak najdłużej.
— Wydajesz się… przepraszam, lecz w tej chwili naprawdę wydajesz mi się obłąkany. U Milesa potraktowałabym to jako coś normalnego. W każdym razie na pewno nie byłoby niczym niezwykłym. Ale u niego jest tak, że z samej góry spada w końcu na sam dół. Powinieneś chyba uważać na ten wzór, bo niewykluczone, że to wasza wspólna cecha.
— Chcesz powiedzieć, że nastrój skacze jak na bungee? Wbrew woli parsknęła krótkim śmiechem.
— Tak.
— Będę się wobec tego wystrzegał perygeum.
— Hm, tak. Ale zwykle wszyscy inni powinni się kryć po kątach, gdy nadchodzi apogeum.
— Jestem jeszcze pod działaniem środków przeciwbólowych i pobudzających — dodał. — Inaczej nie przeżyłbym kilku minionych godzin. Obawiam się, że niektóre właśnie powoli przestają działać. — To dobrze. Może w ten sposób Elena wytłumaczy sobie jego bełkot, a poza tym w zasadzie prawie nie kłamał.
— Chcesz, żebym sprowadziła Lilly Duronę?
— Nie. Chcę tu tylko posiedzieć. I nie ruszać się.
— Zdaje się, że to niezła myśl. — Elena podniosła się z krzesła, biorąc hełm.
— Ale wiem już, kim chcę zostać, kiedy dorosnę — oświadczył niespodziewanie. Elena zatrzymała się w pół ruchu i uniosła brwi.
— Chcę być analitykiem CesBezu. Cywilnym. Takim, który nie wysyła ludzi w nieodpowiednie miejsce ani o pięć dni za późno. Ani źle przygotowanych. Chcę cały dzień siedzieć w małej klitce otoczony fortecą i szukać prawidłowych odpowiedzi. — Czekał, aż usłyszy jej śmiech.
Jednak ku jego zdziwieniu Elena Bothari — Jesek poważnie skinęła głową.
— Jako jedna z tych, których CesBez wysyła na pierwszą linię, bardzo bym się z tego ucieszyła.
Zasalutowała mu i się odwróciła. Kiedy znikała w głębi rury windowej, zastanawiał się nad wyrazem jej oczu. To nie była miłość. Ani strach.
Ach. Zatem tak wygląda szacunek.
Mógłbym się do tego przyzwyczaić.
Tak jak zapowiedział Elenie, Mark siedział jeszcze przez jakiś czas w fotelu, popatrując w okno. Prędzej czy później będzie się musiał jednak ruszyć. Może pod pretekstem złamanej stopy udałoby mu się wyprosić lotopaletę. Lilly obiecała mu, że dzięki środkom pobudzającym zyska sześć godzin w miarę przytomnego funkcjonowania, po których przyjdzie pora zapłacić metaboliczny rachunek. Dostarczą go biobandyci zbrojni w ostre pałki, którzy przyjdą po zwrot długu zaciągniętego przez jego neuroprzekaźniki. Zastanawiał się, czy absurdalna wizja jest pierwszą oznaką nadciągającego załamania równowagi biochemicznej. Modlił się, by dotrwać choć do chwili, kiedy znajdzie się na pokładzie wahadłowca CesBezu. Och, bracie. Zabierz mnie do domu.
Z rury windowej dobiegły głosy. Ukazał się Miles, za którym dreptała jakaś Durona. W szarym stroju, jaki dostał od Duron, wydawał się chudy jak szkielet i trupioblady. Obaj wyglądali, jakby ich masa była ze sobą w pewien sposób powiązana. Gdyby Mark mógł w jakiś magiczny sposób przenieść na Milesa wszystkie kilogramy, jakimi w zeszłym tygodniu obciążył go Ryoval, obaj wyglądaliby znacznie lepiej. Gdyby jednak jeszcze przytył, czy Miles zupełnie opadnie z sił i zniknie? Niepokojąca wizja. Wszystko przez te prochy, chłopcze. Prochy.
— O, dobrze, że jesteś — powiedział Miles. — Elena mówiła, że jeszcze cię tu zastanę. — Zawadiackim gestem czarodzieja prezentującego nadzwyczaj efektowną sztuczkę pociągnął dziewczynę, by wysunęła się naprzód. — Poznajesz ją?
— To jedna z Duron, Miles — rzekł Mark łagodnym, znużonym tonem. — Będą mnie prześladować w snach. — Zamilkł na moment. — To podchwytliwe pytanie? — Nagle wyprostował się wstrząśnięty. Jednak da się rozróżnić klony… — To ona!
— Otóż to właśnie. — Miles uśmiechnął się zadowolony. — Przemyciliśmy ją z Bharaputry, Rowan i ja. Pojedzie z siostrami na Escobar.
— Ach! — Mark z powrotem opadł na fotel. — To dobrze. — Z wahaniem potarł czoło. Vaso Luigi, zabierz ten palący ślad po swoim śmiałym czynie! — Nie sądziłem, że interesuje cię ratowanie klonów, Miles.
Miles się skrzywił.
— Zainspirowałeś mnie.
Mhm. Nie miał na myśli Ryovala. Było jasne, że Miles przyprowadził tu opierającą się dziewczynę, aby Mark poczuł się lepiej. Mniej oczywisty dla Milesa, choć dla niego bezsprzeczny był element subtelnej rywalizacji. Po raz pierwszy w życiu Miles poczuł na szyi oddech braterskiej konkurencji. Czyżbyś poczuł się przeze mnie trochę nieswojo? Ha! Musisz się do tego przyzwyczaić, chłopcze. Ja przeżyłem z tym dwadzieścia dwa lata. Miles mówił o Marku „mój brat” takim tonem, jakby mówił „moje buty” lub może „mój koń”. Albo — wyrażając uznanie — „moje dziecko”. Z cieniem paternalistycznej wyższości. Miles nie spodziewał się znaleźć w nim kogoś równego sobie. Nagle Mark zdał sobie sprawę, że ma nowe hobby, które w ciągu nadchodzących lat będzie mu dawać mnóstwo radości. Boże, będę szczęśliwy w roli twojego brata.
— Tak — rzekł wesoło Mark. — Też możesz to zrobić. Wiedziałem, że będziesz potrafił, jeśli tylko spróbujesz. — Zaśmiał się. Niestety, z ust dobył mu się tylko zdławiony szloch. Zdusił jedno i drugie. Nie miał teraz odwagi śmiać się ani wyrażać innych emocji. Za słabo nad sobą panował. — Cieszę się — oświadczył najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.
Miles, którego uwagi nie uszedł żaden szczegół tej gry, skinął głową.
— To dobrze — oświadczył równie obojętnie.
Dzięki, bracie. Miles zrozumiał przynajmniej, co to znaczy balansować na krawędzi przepaści.
Obaj popatrzyli na dziewczynę. Poruszyła się niespokojnie pod taksującym podwójnym spojrzeniem. Odrzuciła włosy i wykrztusiła, zwracając się do Marka:
— Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, nie podobałeś mi się. Kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłaś, też się sobie nie podobałem.
— Tak? — rzekł zachęcającym tonem.
— Dalej uważam, że śmiesznie wyglądasz. Jeszcze śmieszniej niż ten drugi. — Wskazała Milesa, który uśmiechnął się dobrotliwie. — Ale… ale… — Zabrakło jej słów. Ostrożnie i niepewnie jak dziki ptak zbliżający się do karmnika odważyła się podejść do Marka, nachylić i pocałować go w nabrzmiały policzek. Potem uciekła, też szybko jak ptak.
— Hm — rzekł Miles, patrząc, jak Lilly zjeżdża rurą windową. — Miałem nadzieję, że okaże ci wdzięczność nieco bardziej entuzjastycznie.
— Człowiek ciągle się uczy — rzekł łagodnie Mark, dotykając z uśmiechem policzka.
— Jeśli sądzisz, że to była niewdzięczność, powinieneś pogadać z CesBezem — poradził z ponurą miną Miles. — „Ile straciłeś sprzętu?”.
Mark uniósł brew.
— Cytat z Illyana?
— O, miałeś okazję go poznać?
— Tak.
— Szkoda, że mnie przy tym nie było.
— Ja też żałuję — powiedział szczerze Mark. — Był bardzo… zgryźliwy.
— Nie wątpię. Jest najbardziej zgryźliwą ze znanych mi osób, nie licząc mojej matki, gdy traci nad sobą panowanie, co na szczęście nie zdarza się często.
— Powinieneś też zobaczyć, jak go unicestwia — rzekł Mark. — Starcie tytanów. Pewnie by ci się podobało, tak jak mnie.
— Tak? Zdaje się, że mamy sporo wspólnych tematów do omówienia.
Po raz pierwszy Mark zdał sobie sprawę, że to prawda. Pokrzepiony nieco tą myślą, chciał przystąpić do rozmowy, lecz po chwili znów ktoś im przeszkodził. Zza chromowanej balustrady wyjrzał mężczyzna w liberii Domu Fell i ujrzawszy go, zasalutował.
— Mam przesyłkę kurierską dla osoby o imieniu Mark — oznajmił.
— Ja jestem Mark.
Kurier zbliżył się, błysnął mu w twarz skanerem, by potwierdzić tożsamość, otworzył przykutą do przegubu teczkę i wręczył mu kartę w czystej kopercie.
— Baron Fell składa panu wyrazy uszanowania i wyraża nadzieję, że ten drobiazg pomoże przyspieszyć pański wyjazd.
Bon kredytowy. Aha! Z bardzo czytelną aluzją.
— Proszę przekazać baronowi moje wyrazy uszanowania i… i… Miles, co chcemy powiedzieć baronowi Fellowi?
— Ograniczyłbym się do krótkiego „dziękuję” — poradził Miles. — Przynajmniej dopóki nie znajdziemy się bardzo daleko stąd.
— Proszę mu podziękować w moim imieniu — powiedział Mark do kuriera, a ten skinął głową i odmaszerował tą samą drogą, którą tu przybył.
Mark zerknął na konsolę Lilly stojącą w kącie pokoju. Wydawała się bardzo odległa. Wskazał w jej stronę.
— Miles, mógłbyś mi podać zdalny czytnik z tej konsoli?
— Jasne. — Miles wziął i podał mu tablicę.
— Spodziewam się — rzekł Mark, obracając kartę w powietrzu — że zostanę nabity w butelkę, ale nie do tego stopnia, by iść do Fella i wykłócać się o należność. — Wsunął kartę do szczeliny czytnika i uśmiechnął się. — Oho, płatne od ręki.
— Ile dostałeś? — Miles ciekawie wyciągnął szyję.
— Cóż, to bardzo osobiste pytanie — zauważył Mark. Miles się zmieszał. — Coś za coś. Spałeś z tą panią chirurg?
Miles zagryzł wargę; maniery dżentelmena walczyły w nim z ciekawością. Mark przypatrywał mu się z zainteresowaniem, czekając na wynik walki. Osobiście stawiał na zwycięstwo ciekawości.
Miles nabrał powietrza bardzo głęboko w płuca.
— Tak — powiedział w końcu.
Tak myślałem. Mark uznał, że los obdzielił ich obu równo; Miles dostał szczęście, on resztę. Tym razem jednak było inaczej.
— Dwa miliony.
Miles gwizdnął.
— Dwa miliony marek imperialnych? Naprawdę nieźle.
— Nie, nie. Dwa miliony dolarów betańskich. Ile to jest, chyba jakieś osiem milionów marek? Albo bliżej dziesięciu. To zależy zdaje się od bieżącego kursu wymiany. W każdym razie to na pewno nie jest dziesięć procent wartości Domu Ryoval. Co najwyżej dwa — liczył na głos Mark, rozkoszując się równocześnie bardzo rzadką przyjemnością. Udało mu się mianowicie sprawić, że Milesa Vorkosigana autentycznie zatkało.
— Co chcesz z tym zrobić? — wyszeptał po dobrej minucie Miles.
— Zainwestować — powiedział zdecydowanie Mark. — Gospodarka Barrayaru podobno szybko się rozwija. — Przerwał. — Ale najpierw odpalę milion CesBezowi za ich usługi, jakie mi wyświadczyli w ciągu czterech miesięcy.
— Nikt nie daje CesBezowi pieniędzy!
— Czemu nie? Weźmy na przykład operacje twoich najemników. Czy najemnik nie ma przynosić dochodów? Flota Dendarian mogłaby być prawdziwą dojną krową dla CesBezu, gdyby ją lepiej poprowadzić.
— Ich zysk to skutki polityczne — oświadczył stanowczo Miles. — Mimo to… jeśli naprawdę to zrobisz, chciałbym przy tym być. Żeby zobaczyć minę Illyana.
— Jeżeli będziesz grzeczny, pozwolę ci w tym uczestniczyć. Och, na pewno to zrobię. Niektórych długów nie dam rady wyrównać. — Pomyślał o Phillipi i innych. — Ale te, które mogę, zamierzam spłacić. Możesz być jednak pewien, że resztę zatrzymam. W ciągu sześciu lat powinno mi się udać podwoić stan posiadania, więc będę miał tyle samo co na początku. Albo więcej. Jeśli dobrze rozumiem reguły gry, o wiele łatwiej jest zrobić dwa miliony z jednego miliona niż dwa dolary z jednego. Zbadani te sprawy dokładniej.
Miles przyglądał mu się zaintrygowany.
— Nie wątpię.
— Kiedy postanowiłem przeprowadzić tamten atak, byłem zupełnie zdesperowany, wiesz? Przerażony. Zamierzam mieć taki majątek, jakiego nigdy nikt więcej nie będzie mógł zignorować, nawet gdybym miał wyrazić jego wartość tylko kwotą pieniędzy. Pieniądze to rodzaj władzy dostępny dla każdego. Nie trzeba mieć nawet „Vor” przed nazwiskiem. — Uśmiechnął się blado. — Może po jakimś czasie znajdę jakiś własny kąt. Jak Ivan. Przecież to byłoby śmieszne, gdybym w wieku, powiedzmy, dwudziestu ośmiu lat nadal mieszkał w domu rodziców.
Chyba wystarczy na dziś drażnienia Milesa. Miles byłby najprawdopodobniej gotów oddać życie za brata, ale miał skłonność do traktowania innych ludzi jako przedłużenia własnej osobowości. Nie jestem dodatkiem do ciebie. Jestem twoim bratem. Tak. Markowi wydawało się, że teraz obaj będą o tym pamiętać. Ciężko opadł na oparcie fotela, lecz czuł się szczęśliwy.
— Przypuszczam — powiedział Miles z wciąż nieco osłupiałą miną — że jesteś pierwszym Vorkosiganem od pięciu pokoleń, który z zyskiem przeprowadził jakiś interes. Witaj w rodzinie.
Mark skinął głową. Obaj przez chwilę milczeli.
— Ale to nie jest odpowiedź. — Mark Mark westchnął wreszcie. Wykonał nieokreślony ruch głową, wskazując klinikę Grupy Durony albo cały Obszar Jacksona. — Te drobne akcje ratowania klonów. Nawet gdybym zupełnie zniszczył Vase Luigiego, działalność Domu Bharaputra przejąłby ktoś inny.
— Owszem — przytaknął Miles. — Odpowiedzi musi udzielić technika i medycyna. Ktoś musi wymyślić lepsze i bezpieczniejsze sposoby wydłużania życia. Wierzę, że tak będzie. W wielu miejscach pracuje nad tym wielu ludzi. Transplantacje mózgu niosą ze sobą za duże ryzyko. Niedługo będą się musiały skończyć.
— Nie mam żadnych… zdolności technicznych ani medycznych — powiedział Mark. — Tymczasem ta rzeź cały czas trwa. Muszę się jeszcze kiedyś zająć tą sprawą. Poświęcić jej trochę uwagi.
— Ale nie dziś — rzekł stanowczo Miles.
— Nie. — Zobaczył wahadłowiec pasażerski, który lądował na terenie Obszaru Durony. Ale to jeszcze nie wracali Dendarianie.
— Czyżby zjawił się nasz transport?
— Chyba — odparł Miles, podchodząc do okna i spoglądając na dół. Tak.
Nie mieli już czasu. Gdy Miles poszedł na pokład wahadłowca i nie mógł go widzieć, Mark wezwał kilka Duron, by pomogły mu dźwignąć sztywne, zgięte i na wpół sparaliżowane ciało z fotela i położyły je na lotopalecie. Nie potrafił zapanować nad drżeniem skręconych konwulsyjnie rąk. Ujrzawszy to, Lilly zacisnęła usta i zaaplikowała mu kolejną dawkę czegoś cudownego. Był całkiem zadowolony, że niosą go w pozycji horyzontalnej. Złamana stopa stanowiła dobry pretekst, by nie szedł o własnych siłach. Z leżącą wysoko nogą wyglądał trochę jak inwalida, dzięki czemu sądził, że łatwiej będzie mu przekonać ludzi z CesBezu, aby przenieśli go na łóżko.
Po raz pierwszy w życiu leciał do domu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Miles wpatrywał się w stare lustro w przedsionku biblioteki w Domu Vorkosiganów, które dawno temu wniosła w posagu matka generała księcia Piotra, zostając członkiem rodziny. Bogato rzeźbione ramy stanowiły dzieło jakiegoś sługi rodziny Vorrutyerów. Miles był w pomieszczeniu sam, nikt go nie obserwował. Przysunął się bliżej lustrzanej tafli, przyglądając się uważnie własnemu odbiciu.
Jasnoczerwona tunika — część cesarskiego munduru galowego — niezbyt dobrze wyglądała w zestawieniu z jego w najlepszym razie zbyt bladą cerą. Wolał surowszą elegancję galowej zieleni. Wysoki kołnierz wyszywany złotem nie zdołał niestety zasłonić bliźniaczych blizn po obu stronach szyi. Z czasem powinny zbieleć i zniknąć, lecz na razie bardzo rzucały się w oczy. Zastanawiał się, jak wytłumaczy ich pochodzenie. Rany odniesione w pojedynku. Przegrałem. A może ukąszenia miłosne. To było bliższe prawdy. Przejechał po bliznach opuszkiem palca, kręcąc głową w obie strony. Pamiętał eksplozję granatu igłowego, ale nie miał pojęcia, skąd się wzięły te czerwone znamiona. Niepokoiło go to bardziej niż wizja własnej śmierci — działy się z nim ważne rzeczy, a on nic nie pamiętał.
Cóż, wszystkim było wiadomo, że ma kłopoty ze zdrowiem, a blizny wyglądały jak ślad po interwencji zręcznego medyka. Może ludzie powstrzymają się od komentarzy. Cofnął się, obrzucając badawczym spojrzeniem całą swoją sylwetkę. Mundur nadal trochę na nim wisiał, mimo heroicznych wysiłków matki, która przez kilka tygodni, jakie upłynęły od ich przyjazdu, próbowała go zmusić, by więcej jadł. Wreszcie przekazała to zadanie Markowi, jak gdyby ustępowała przed osobą o większym doświadczeniu w tej materii. Mark ochoczo przystąpił do bezlitosnego nękania Milesa. Jego zabiegi okazały się skuteczne. Miles czuł się lepiej. Nabierał sił.
Bal z okazji Święta Zimy był spotkaniem towarzyskim, na którym nie obowiązywały sztywne rygory wojskowe, więc mógł zostawić parę galowych mieczy w domu. Ivan na pewno nie zapomni swoich, ale Ivan miał odpowiedni wzrost, by nosić taką broń. Drobny Miles wyglądał naprawdę śmiesznie z długim mieczem, który dosłownie wlókł się po ziemi, nie wspominając o tym, że mógłby się o niego potknąć lub uderzyć w golenie partnerkę w tańcu.
W korytarzu rozległy się kroki; Miles odwrócił się prędko, postawił stopę na szczeblu krzesła i oparł się o nie, udawał, że nie ulega narcystycznej pokusie, zupełnie nie zwracał uwagi na własne odbicie w lustrze.
— Ach, tu jesteś. — Mark stanął obok niego, zerkając na swoje odbicie i odwracając się, by sprawdzić szczegóły stroju. Strój istotnie leżał na nim doskonale. Mark zdobył nazwisko krawca Gregora, którego CesBez strzegł niczym największej tajemnicy państwowej. On tymczasem po prostu zadzwonił do cesarza i zapytał. Krój luźnej i obszernej kurtki i spodni miał agresywnie cywilny charakter, ale nie był pozbawiony ostrych linii. Barwy w pewien sposób oddawały honor Świętu Zimy; ciemna zieleń, niemal wpadająca w czerń, oraz ciemnoczerwone, niemal wpadające w czerń wykończenie. Efekt miał wydźwięk częściowo świąteczny, częściowo złowrogi — jak mała, wesoła bomba.
Miles przypomniał sobie dziwną chwilę, którą przeżył na pokładzie lotniaka Rowan, gdy na jakiś czas uległ przekonaniu, że jest Markiem. Poczuł się strasznie, całkowicie opuszczony. Wzdrygnął się na wspomnienie tego uczucia. Czy Mark zawsze tak się czuje?
Cóż, chyba już nie. Pod warunkiem że mam tu coś do powiedzenia.
— Wygląda całkiem dobrze — rzekł Miles.
— Tak. — Mark uśmiechnął się szeroko. — Ty też źle nie wyglądasz. Już nie tak trupio.
— Z tobą również jest coraz lepiej. — Rzeczywiście, pomyślał Miles. Stopniowo znikały najbardziej rzucające się w oczy zniekształcenia będące pozostałością po cierpieniach, które zadał mu Ryoval i o których Mark konsekwentnie nie wspominał ani słowem. Pozostało mu jednak sporo nadprogramowego ciała. — Na jaką wagę ostatecznie się zdecydujesz? — zapytał ciekawie Miles.
— Właśnie masz ją przed sobą. Inaczej nie poświęciłbym takiej fortuny na garderobę.
— Ee… wygodna? — dopytywał się Miles z taką miną, jakby Markowi było bardzo niewygodnie.
Oczy Marka rozbłysły.
— Tak, dziękuję. Bardzo pociesza mnie myśl, że nawet jednooki snajper o północy, podczas burzy odróżni nas z odległości dwóch kilometrów.
— Aha. No tak, to chyba jest argument.
— Ćwicz dalej — poradził mu serdecznie Mark. — Ćwiczenia dobrze ci robią. — Usiadł, kładąc nogi wyżej.
— Mark? — odezwał się głos księżnej z holu. — Miles?
— Tutaj — powiedział głośno Miles.
— Ach. — Weszła do przedsionka. — Tu jesteście. — Uśmiechnęła się z błyskiem matczynej radości w oku. Zanim Miles zdążył pomyśleć, poczuł ogarniające go ciepło, dzięki któremu stopniał najdrobniejszy płatek lodu pozostały po miesiącach, jakie spędził w kriokomorze. Księżna miała na sobie nową suknię, bardziej zdobną niż jej codzienne stroje, zielono — srebrną, z krezą, zakładkami i trenem — kaskady materiału. Wcale jednak nie wyglądała sztywno w tym uroczystym stroju. Strój nigdy nie onieśmielał księżnej. Wręcz przeciwnie. Jej oczy błyszczały jaśniej od srebrnej nici haftu.
— Ojciec już czeka? — zapytał Miles.
— Za chwilkę zejdzie. Upieram się, żebyśmy wyszli z balu punktualnie o północy. Wy dwaj możecie oczywiście zostać dłużej, jeśli będziecie mieli ochotę. Ale on przemęczy się, usiłując udowodnić tym hienom, że się im nie da i jest twardy, nawet gdyby hieny w ogóle wokół niego nie krążyły. To odruch. Miles, spróbuj skupić jego uwagę na okręgu. Aral może doprowadzić biednego premiera Rakozyego do szału, jeśli cały czas będzie mu zaglądał przez ramię. Naprawdę zaraz po Święcie Zimy musimy wyjechać ze stolicy do Hassadaru.
Miles, który od pewnego czasu dość dużo wiedział na temat rekonwalescencji po operacji klatki piersiowej, rzekł:
— Sądzę, że potrafię go przekonać.
— Twój głos będzie się bardzo liczył. Wiem, że nie uda mu się ciebie oszukać, on też dobrze o tym wie. Hm, czego mogę się spodziewać dzisiejszego wieczoru — pod względem medycznym?
— Zatańczy dwa razy, raz, aby udowodnić, że potrafi, a drugi, aby udowodnić, że pierwszy raz to nie był szczęśliwy traf. Potem bez kłopotu namówisz go, żeby usiadł — zaopiniował z przekonaniem Miles. — Kiedy zagrasz troskliwą mamusię, uda, że przestaje szaleć, aby sprawić ci przyjemność, a nie dlatego, że za chwilę padnie ze zmęczenia. Hassadar wydaje mi się bardzo dobrym pomysłem.
— Tak. Barrayar nie bardzo wie, co ma robić ze swoimi silnymi ludźmi na emeryturze. Zgodnie z tradycją wszyscy przyzwoicie umierali, zamiast pętać się i komentować poczynania swoich następców. Aral może stanowić precedens. Chociaż Gregor ma jakiś straszny pomysł.
— Tak?
— Przebąkuje o wicekrólestwie Sergyaru, które Aral miałby objąć, gdy zupełnie wyzdrowieje. Obecny wicekról błaga o możliwość powrotu do domu. Wręcz skamle. Nie umiem sobie wyobrazić bardziej niewdzięcznej funkcji niż gubernator kolonii. Uczciwy człowiek na takim stanowisku staje na głowie, próbując zbliżyć do siebie najczęściej przeciwstawne potrzeby swojego rządu i kolonizatorów. Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś spróbował wyprowadzić Gregora z błędu.
— Och, sam nie wiem. — Miles uniósł z namysłem brwi. — Ależ plan emerytalny. Cała planeta do dyspozycji. Sergyar. Czy to nie ty sama ją odkryłaś, kiedy byłaś kapitanem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej?
— Rzeczywiście. Gdyby nie wyprzedziła nas barrayarska ekspedycja wojskowa, Sergyar byłby dziś betańską kolonią — córką. Znacznie lepiej zarządzaną, możesz mi wierzyć. Ktoś powinien zaprowadzić tam porządek. Sprawy ekologiczne aż się proszą o porządny zastrzyk inteligencji — mam na myśli na przykład tę plagę szkodników. Wystarczyłaby odrobina rozsądku w stylu betańskim… cóż. Chyba się końcu sami doszli do takiego wniosku.
Miles i Mark spojrzeli po sobie. To nie była telepatia, ale w tej samej sekundzie obaj pomyśleli, że być może Aral Vorkosigan nie jest jedynym starzejącym się, ale nadal energicznym fachowcem, którego Gregor chętnie usunąłby ze stolicy.
Mark ściągnął brwi.
— Kiedy to się może stać?
— Och, najwcześniej za rok. Twarz Marka pojaśniała.
W drzwiach ukazała się głowa strażnika przybocznego Pyma.
— Książę gotów, milady — zameldował.
Wszyscy troje wyszli do wyłożonego czarno — białą mozaiką holu i ujrzeli księcia, który stał u stóp krętych schodów. Przyglądał się im z widocznym zadowoleniem, gdy gęsiego zmierzali w jego stronę. W ciągu choroby książę schudł, lecz dzięki temu jego sylwetka w czerwono — niebieskim galowym mundurze wydawała się bardziej wysportowana. Dźwigał dwa miecze z łatwością, zupełnie nieświadomy ciężaru. Miles pomyślał, że za trzy godziny będzie padał z nóg, lecz wcześniej zdąży wywrzeć korzystne wrażenie na wielu obserwatorach, ponieważ był to jego pierwszy publiczny występ z nowym sercem. Jego cera miała wyjątkowo zdrowy wygląd, a spojrzenie dawną przenikliwość. Naprawdę można by pomyśleć, że książę Vorkosigan będzie żył wiecznie.
Ale Miles już tak nie myślał. Ogarniało go ogromne przerażenie, gdy pomyślał o chorobie serca księcia. Nie bał się tego, że ojciec kiedyś umrze, zapewne przed nim — taka była naturalna kolej rzeczy i Miles nie życzył ojcu, aby mogło się stać odwrotnie — lecz bał się, że może to się stać podczas jego nieobecności. Że może go tu nie być, gdy będzie najbardziej potrzebny. Że będzie gdzieś dokazywał z Najemnikami Dendarii i dowie się dopiero po wielu tygodniach. Za późno.
Obaj byli w mundurach, więc Miles zasalutował ojcuadmirałowi z lekką ironią, z jaką zwykle wymieniali wojskowe honory. Miles wołałby go objąć, lecz mogłoby to wyglądać dziwnie.
Do diabła z tym. Podszedł do ojca i mocno go uściskał.
— Hej, chłopcze, już — rzekł książę, zaskoczony i zadowolony. — Nie jest jeszcze ze mną tak źle. — Uścisnął Milesa. Potem odsunął się i obrzucił spojrzeniem wszystkich — swoją elegancką żonę, swoich… dwóch synów. Uśmiechając się jak zadowolony z życia bogacz, trochę wstydliwie otworzył ramiona, jak gdyby chciał objąć całą trójkę. — Czy Vorkosiganowie są gotowi do balu Święta Zimy? Droga pani kapitan, podejrzewam, że wszyscy goście będą leżeć u twych stóp. Jak stopa, Marku?
Mark wystawił prawą nogę, poruszając stopą.
— Może ją deptać każda panna Vor o wadze do stu kilogramów. But ma stalowe wzmocnienie w palcach — dodał półgębkiem, zwracając się do Milesa. — Wolę nie ryzykować.
Księżna ujęła męża pod ramię.
— Prowadź, kochany. Vorkosiganie Zwycięzco.
Raczej Vorkosiganie Rekonwalescencie, pomyślał Miles, ruszając za rodzicami. Trzeba jednak zobaczyć, jak inni wyglądają.
Miles nie zdziwił się, że jedną z pierwszych osób, jakie rodzina Vorkosiganów ujrzała po wejściu do Rezydencji Cesarskiej, był Simon Illyan. Szef CesBezu był ubrany jak zwykle przy takich okazjach, w galowy czerwono — niebieski mundur, który ukrywał skomplikowaną aparaturę komunikacyjną.
— Ach, jest dziś osobiście — mruknął książę, dostrzegając swego dawnego szefa służby bezpieczeństwa po drugiej stronie westybulu. — Zatem nigdzie indziej nie dzieje się nic poważnego. To dobrze.
Służba domowa Gregora wzięła od nich zaśnieżone okrycia. Miles drżał. Uznał, że ostatnia przygoda nie najlepiej wpłynęła na jego harmonogram. Zwykle udawało mu się przeczekać zimę w stolicy gdzieś poza planetą. Podszedł do nich Illyan i skinął głową.
— Dobry wieczór, Simonie — powiedział książę.
— Dobry wieczór, panie admirale. Na razie wszędzie panuje spokój.
— To miło. — Książę uniósł brwi, lekko rozbawiony. — Jestem pewien, że premier Rakozy bardzo się ucieszy z tej wieści.
Illyan otworzył usta i zaraz zamknął.
— E… przyzwyczajenie — odrzekł zmieszany. Patrzył na księcia Vorkosigana niemal ze złością. Jak gdyby człowiekowi, który od trzydziestu lat był jego dowódcą, potrafił tylko składać meldunki. A admirał książę Vorkosigan już ich nie przyjmował. — Trochę dziwnie się z tym czuję — przyznał.
— Przywykniesz, Simonie — zapewniła go księżna Vorkosigan. Po czym zdecydowanym ruchem wyciągnęła męża z orbity Illyana. Na odchodnym książę zasalutował mu, potwierdzając słowa księżnej.
Wzrok Illyana spoczął na Milesie i Marku.
— Hm — powiedział tonem człowieka, który właśnie zajął drugie miejsce w targu o konia.
Miles się wyprostował. Lekarze CesBezu orzekli, że za dwa miesiące będzie mógł wrócić do służby, jeśli pomyślnie przejdzie ostatnie badanie. Ani słowem nie zająknął się o nękających go napadach drgawek. Być może pierwszy atak był jakąś reakcją na działanie fast — penty. A drugi i trzeci ubocznym skutkiem przyjętych leków. Ale później nie miał już żadnych ataków. Miles uśmiechnął się niepewnie, starając się wyglądać na bardzo zdrowego. Illyan spojrzał na niego, kręcąc głową.
— Dobry wieczór, kapitanie — rzekł do niego Mark. — Czy CesBez dostarczył klonom mój świąteczny prezent?
Illyan skinął głową.
— Pięćset marek dla każdego, zaadresowane imiennie i na czas, milordzie.
— Świetnie. — Mark posłał mu jeden ze swoich sarkastycznych uśmiechów, które każdego zbijały z tropu. Klony posłużyły Markowi za pretekst przed Illyanem, by przekazać CesBezowi milion dolarów betańskich, tak jak przyrzekł. Środki te zdeponowano i finansowano z nich wszystkie potrzeby klonów, włącznie z opłaceniem ich miejsca w ekskluzywnej szkole. Illyan zdębiał do tego stopnia, że zaczai się zachowywać jak robot, co Miles obserwował z wielkim zaciekawieniem. Mark przypuszczał, że gdy klony się usamodzielnią, z miliona niewiele już zostanie. Ale prezenty świąteczne znalazły się na odrębnych, osobistych kontach.
Mark nie pytał, jak przyjęto jego dar, choć Miles umierał z ciekawości; ruszył w głąb sali, skinąwszy Illyanowi uprzejmie głową, jak gdyby był urzędnikiem, z którym właśnie załatwił mało ważną sprawę. Miles zasalutował kapitanowi i dogonił brata. Mark wyglądał, jakby usiłował opanować radość, wskutek czego na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.
— Przez cały ten czas — wyznał Milesowi — martwiłem się, że nigdy nie dostałem prezentu. Ale nie przeszło mi przez myśl, że sam też nikomu nic nie dałem. Święto Zimy jest naprawdę urocze. — Westchnął. — Żałuję, że nie znam tych dzieci tak dobrze, by wybrać coś odpowiedniego dla każdego z nich. Ale w ten sposób przynajmniej mają wybór. Jakby dostali dwa prezenty w jednym. A jak wy wybieracie prezent dla, na przykład, Gregora?
— Zdajemy się na tradycję. Co roku dostaje dwieście litrów syropu klonowego z Gór Dendarii. I już. Jeżeli sądzisz, że wybranie prezentu dla Gregora jest trudne, pomyśl o naszym ojcu. Jakbyś próbował obdarować samego Dziadka Szrona.
— Tak, właśnie się nad tym głowię.
— Czasami nie można prezentem wyrazić wdzięczności. Trzeba po prostu dawać. Czy ty, hm… podpisałeś te bony kredytowe?
— Tak jakby. Podpisałem je „Dziadek Szron”. — Mark chrząknął. — Na tym chyba polega Święto Zimy. Żeby nauczyć ludzi dawać. Rola Dziadka Szrona to pewnie już ostatnia, co?
— Chyba tak.
— Rozpracuję to. — Mark zdecydowanie pokiwał głową.
Poszli razem do sali przyjęć na górze, by poczęstować się trunkami. Miles zauważył z rozbawieniem, że przyciągają uwagę wielu osób. Zebrany tu kwiat Vorów obrzucał ich ukradkowymi spojrzeniami. Och, Barrayarze. Ale zrobiliśmy ci niespodziankę.
Bo on na pewno mi zrobił.
Cieszył się na myśl o tym, że Mark będzie teraz jego bratem. Wreszcie jakiś sojusznik! Mam nadzieję… Miles zastanawiał się, czy potrafi sprawić, aby Mark pokochał Barrayar tak jak on. Jednak ta myśl wzbudziła w nim pewne obawy. Lepiej nie kochać za mocno. Barrayar mógł się okazać zabójczą oblubienicą. Mimo to… stanowił wyzwanie. O tak, wyzwań tu wystarczyłoby dla wszystkich.
Miles musiał postępować nadzwyczaj ostrożnie, żeby Mark nie odczytał żadnego z jego posunięć jako próby narzucenia mu swej woli. Jego chorobliwa alergia na najmniejszy przejaw dominacji była w pełni zrozumiała, lecz utrudniała Milesowi zadanie edukacyjne, każąc mu zachować wyjątkową delikatność.
Lepiej nie starać się za bardzo, starszy bracie. Jesteś już zbyteczny. Przesunął dłonią po jasnej tkaninie munduru, doskonale zdając sobie sprawę ze znaczenia słowa „zbyteczny”. Ostatecznym zwycięstwem nauczyciela jest jednak porażka w starciu z własnym uczniem. Uroczy paradoks. W każdym razie nie mogę przegrać.
Miles rozpromienił się w uśmiechu. Tak, Marku. Złap mnie, jeśli dasz radę.
— O. — Mark wskazał mężczyznę w ciemnoczerwonym mundurze Domu Vorów, który stał po drugiej stronie sali. — Czy to nie lord Vorsmythe, ten przemysłowiec?
— Zgadza się.
— Chciałbym z nim porozmawiać. Znasz go? Możesz mnie przedstawić?
— Jasne. Zamierzasz jeszcze zainwestować, prawda?
— Tak. Postanowiłem zróżnicować portfel. Dwie trzecie na Barrayarze, jedną trzecią na inwestycje galaktyczne.
— Galaktyczne?
— Przeznaczę trochę na technikę medyczną na Escobarze, jeśli musisz wiedzieć.
— Lilly?
— Aha. Potrzebuje kapitału początkowego. Zamierzam zostać cichym wspólnikiem. — Mark zawahał się. — Trzeba znaleźć medyczne rozwiązanie, pamiętasz. Poza tym… założysz się, że Lilly nie okaże się dochodową inwestycją?
— Nie. Bardzo bym uważał, zakładając się z tobą o cokolwiek. Mark uśmiechnął się na swój sarkastyczny sposób.
— To dobrze. Też się czegoś nauczyłeś.
Miles zaprowadził Marka do Vorsmythe’a i dokonał prezentacji. Lord bardzo się ucieszył, że znalazł kogoś, kto ma ochotę rozmawiać z nim tutaj o pracy. Wyraz znudzenia zniknął momentalnie już po pierwszym pytaniu, jakie zadał mu Mark. Miles zostawił brata z Vorsmythe’em, który pogrążony w rozmowie zamaszyście gestykulował. Mark słuchał, jakby w jego głowie pracowało precyzyjne urządzenie rejestrujące. Miles nie miał tu nic do roboty.
Wyśledził Delię Koudelkę i ruszył w jej stronę, by zamówić sobie taniec i pokrzyżować szyki Ivanowi. Jeśli szczęście się do niego uśmiechnie, może wykorzysta ten tekst o ranach odniesionych w pojedynku.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Po fascynującej rozmowie na temat wysoko rozwiniętych sektorów gospodarki Barrayaru Vorsmythe musiał wrócić do żony, która niemal siłą odciągnęła go od okna, gdzie stali z Markiem; lord bardzo niechętnie rozstał się ze swym rozmówcą, obiecując, że przyśle mu prospekty. Mark poszukał wzrokiem Milesa. Książę nie był dziś jedynym Vorkosiganem, któremu groziło przeszarżowanie, gdy będzie chciał komuś udowodnić swoją świetną formę fizyczną.
Mark został — z braku innych kandydatów — powiernikiem Milesa, który z jego pomocą przeprowadzał na sobie testy; nie chciał, by wiedzieli o nich zwierzchnicy z CesBezu. Sprawdzał swoją wiedzę, przypominając sobie wszystko od regulaminu Sił Zbrojnych po matematykę pięcioprzestrzenną. Mark jeden jedyny raz pozwolił sobie na żart na ten temat, lecz zorientował się, że obsesja Milesa bierze swoje źródło w śmiertelnym przerażeniu. Zwłaszcza gdy znaleźli jakąś lukę w jego pamięci. Wahanie i niepewność starszego brata bardzo niepokoiły Marka, ponieważ stanowiło to u niego coś nowego. Miał nadzieję, że niedługo wróci jego wstrętna pewność siebie. Kolejna wzajemna zależność, jaka między nimi zachodziła — Miles pragnął przypomnieć sobie wiele rzeczy i nie potrafił, a Mark pragnął o wielu rzeczach zapomnieć. I też nie potrafił.
Powinien zachęcić Milesa, by pokazał mu więcej Barrayaru. Miles uwielbiał grać eksperta. Stawał się wówczas kimś ważniejszym, a to uwielbiał. Tak, niech Miles napompuje trochę własne ego. Mark mógł sobie na to pozwolić. Dopiero później, kiedy Miles wróci do swego zwykłego tempa, popędzi mu kota. To będzie zgodne z zasadami fair play.
Wreszcie, włażąc na krzesła i wyciągając szyję, Mark dostrzegł brata, który właśnie wychodził z sali przyjęć w towarzystwie ubranej w błękity blondynki — Delii Koudelki, najwyższej siostry Kareen. O Boże, są tutaj. Zeskoczył z krzesła i wyruszył na poszukiwania księżnej. W końcu dopadł ją w salonie na trzecim piętrze, gdzie gawędziła z jakimiś starszymi kobietami, najprawdopodobniej dobrymi znajomymi. Jeden rzut oka na jego nerwowy uśmiech wystarczył, by przeprosiła towarzystwo i wyszła z nim do ustronnego kącika w wyłożonym dywanem korytarzu.
— Jakieś kłopoty, Marku? — spytała, siadając z nim na niskiej kanapce i poprawiając suknię. On ostrożnie przycupnął na drugim końcu.
— Nie wiem. Są tu Koudelkowie. Na Urodzinach Cesarza obiecałem Kareen, że z nią zatańczę, pod warunkiem że zdążę wrócić na Święto Zimy. I… prosiłem ją, żeby z panią porozmawiała. O mnie. Rozmawiała?
— Tak.
— Co jej pani powiedziała?
— Cóż, to była bardzo długa rozmowa.
Och, psiakrew.
— Jej sedno można jednak streścić tak: powiedziałam jej, że jesteś inteligentnym młodym człowiekiem, który miał bardzo niemiłe doświadczenia, ale jeśli udałoby się ciebie namówić, byś wykorzystał swoją inteligencję do uwolnienia się od tych problemów, byłabym skłonna ująć się za tobą.
— Terapia betańska?
— Coś w tym rodzaju.
— Zastanawiałem się nad terapią betańska. Poważnie. Ale boję się myśli, że spostrzeżenia mojego terapeuty mogą się znaleźć w raporcie jakiegoś analityka CesBezu. Nie chcę być niczyją rozrywką. Nigdy więcej.
— Sądzę, że mogłabym coś zrobić w tej sprawie.
— Naprawdę? — Utkwił w jej twarzy spojrzenie pełne nadziei. — Mimo że sama nie miałaby pani wówczas wglądu w raporty?
— Tak.
— Byłbym… bardzo wdzięczny.
— Powiedzmy, że to obietnica. Daję słowo Vorkosigana.
Adoptowanego Vorkosigana, nawet bardziej niż on. Jednak ani przez chwilę nie wierzył, że mogłaby nie dotrzymać przyrzeczenia. Matko, z tobą wszystko jest możliwe.
— Nie wiem, ile szczegółów poznała Kareen…
— Naprawdę niewiele. Ma przecież dopiero osiemnaście lat. Ledwie zaczęła się oswajać z własną dorosłością. Uznałam, że bardziej, hm, złożone sprawy mogą zaczekać. Przed podjęciem długofalowych zobowiązań musi skończyć szkoły — dodała znacząco.
— Och. Hm. — Nie był pewien, czy poczuł ulgę, czy nie. — Wszystko to i tak straciło już aktualność. Od tamtego czasu pojawiły się… nowe problemy. Znacznie gorsze od poprzednich.
— Nie wyczuwam niczego takiego, Marku. Mnie po waszym powrocie z Obszaru Jacksona wydajesz się znacznie bardziej opanowany i spokojny. Mimo że w ogóle nie opowiadasz, co się tam zdarzyło.
— Nie żałuję, że poznałem siebie. Nie żałuję nawet, że… jestem sobą. — z moją czarną brygadą. — Ale żałuję… że jestem tak daleko od Kareen. Mam wrażenie, że w pewnym sensie jestem potworem. I w tej sztuce Kaliban nie poślubi córki Prospera. Właściwie, o ile sobie przypominam, dostaje w kość za to, że w ogóle próbował. — Rzeczywiście, jak mógłby wytłumaczyć istnienie Żarłoka, Burka, Wyjca i Zabójcy przed kimś takim jak Kareen, nie wywołując u niej obrzydzenia lub lęku? Jak mógłby ją prosić, by zaspokoiła jego nienormalny apetyt, choćby w sferze marzeń czy fantazji? Beznadziejne. Lepiej nie próbować.
Księżna uśmiechnęła się z nieznaczną drwiną.
— Marku, w twojej analogii jest kilka błędów. Po pierwsze, zaręczam ci, że nie jesteś człowiekiem gorszego rodzaju, bez względu na to, co ci się wydaje. Kareen też nie jest nadczłowiekiem. Chociaż jeżeli się upierasz, aby traktować ją jak zdobycz, a nie osobę, zaręczam ci, że wpadniesz przez to w kolejne kłopoty. — Uniosła brwi, podkreślając wagę swych słów. — Jako dodatkowy warunek mojego błogosławieństwa dla twoich starań wymieniłam sugestię, żeby w przyszłym roku wykorzystała okazję nauki na Kolonii Beta i wzięła dodatkowe lekcje. Sądzę, że odrobina betańskiej edukacji w pewnych sprawach osobistych może wiele zdziałać dla poszerzenia jej horyzontów, by potrafiła przełknąć, hm, niektóre złożoności, nie krztusząc się. Nieco liberalizmu, którego osiemnastolatka nie ma szans zaznać na Barrayarze.
— Ach. — Podobny pomysł w ogóle nie przyszedł mu do głowy, gdy próbował spojrzeć na wszystko z punktu widzenia Kareen. To miało… bardzo miało sens. — Sam w przyszłym roku chciałbym zacząć chodzić do szkoły na Kolonii Beta. Dobrze by było mieć w życiorysie galaktyczne wykształcenie, kiedy będę się starał tu o pracę, o którą mi chodzi. Nie chcę wykorzystywać wyłącznie nepotyzmu.
Księżna przechyliła głowę z namysłem.
— Świetnie. Wygląda na to, że masz dość rozsądne długofalowe plany na przyszłość, ściśle powiązane ze swoim celem. Teraz musisz je tylko zrealizować. Masz moje pełne poparcie.
— Tak, długofalowe. Ale… dzisiaj jest dzisiaj.
— I co zamierzasz dziś zrobić?
— Zatańczyć z Kareen.
— Z tym nie powinno być żadnego kłopotu. Wolno ci tańczyć. To nie jest ta sztuka, Marku, i stary Prospero ma wiele córek. Jedna może mieć nawet tak niski gust, że będą się jej podobać podejrzani mężczyźni.
— Jak… niski?
— Och, co najmniej taki. — Księżna wyciągnęła rękę na wysokość wzrostu Marka. — Idź zatańczyć z tą dziewczyną. Uważa, że jesteś interesujący. Matka Natura zamiast rozsądku daje młodym ludziom poczucie romantyzmu po to, żeby przetrwał nasz gatunek. To sztuczka, dzięki której się rozwijamy.
Pokonanie drogi dzielącej Marka od Kareen Koudelki wydawało mu się najbardziej przerażającym zadaniem, jakiego się kiedykolwiek podjął, nie wyłączając pierwszego desantu Dendarian w Obszarze Jacksona. Tu podobieństwo się kończyło, ponieważ wtedy wszystko zmieniało się później na lepsze.
— Lord Mark! — wykrzyknęła uradowana. — Powiedziano mi, że tu jesteś.
Pytałaś?
— Przyszedłem spełnić swoją obietnicę i prosić panią do tańca, milady. — Skłonił się przed nią według reguł Vorów.
— Świetnie! Mam wolne wszystkie tańce lustrzane i zapowiadane reele.
Wszystkie proste tańce, z którymi miał dać sobie radę.
— W zeszłym tygodniu kazałem Milesowi, by nauczył mnie kroków menueta Mazeppy — dodał z nadzieją w głosie.
— Cudownie. O, zaczynają grać… — Pociągnęła go na inkrustowany parkiet.
Miała na sobie zwiewną ciemnozieloną suknię z czerwonymi akcentami, której barwa podkreślała jasnoszary odcień jej włosów. Przemknęła mu przez głowę nieco paranoiczna myśl, że jej strój mógł zostać celowo dobrany kolorystycznie do jego ubrania. To na pewno zbieg okoliczności. Jak można… Mój krawiec mówi mojej matce, ta mówi jej matce, która mówi jej. Do diabła, byle analityk CesBezu powinien wykryć tę ścieżkę przepływu informacji.
Niestety, Burk miał przykrą skłonność, która wyjątkowo rozpraszała jego uwagę — rozbierał (i nie tylko) Kareen w myślach. Lecz Burk nie miał dziś wieczorem prawa głosu. To zadanie lorda Marka. I tym razem niczego nie zepsuje. Burk mógł jedynie ukrywać się gdzieś w zakamarkach i nabierać sił. Lord Mark powinien znaleźć sposób ich wykorzystania. Zaczynając od prób utrzymania się w rytmie. Przyszła kolej na taniec — tak się złożyło, że był to akurat menuet Mazeppy — w którym partnerzy musieli się dotykać, trzymając się w talii lub za rękę niemal przez cały czas.
Całe prawdziwe bogactwo to biologia, powiedział kiedyś książę Mark wreszcie zrozumiał, co miał wówczas na myśli. Za wszystkie miliony swoich dolarów betańskich nie mógł kupić tego blasku w oczach Kareen. Choć nie zaszkodziłoby… jak się nazywał ten głupi ptak z Ziemi czy skądś, który budował niezwykle skomplikowane gniazdo, by przywabić partnera?
Byli w trakcie lustrzanego tańca.
— Kareen, jesteś dziewczyną. Kłóciłem się ostatnio z Ivanem. Jak sądzisz, jaka może być najatrakcyjniejsza cecha faceta? Co powinien mieć — lotniaka, bogactwo… stanowisko? — Miał nadzieję że ton jego głosu sugeruje czysto teoretyczne, naukowe pytanie. Nic osobistego, droga pani.
Wydęła usta.
— Dowcip — oświadczyła w końcu.
Tak. Ciekawe, w jakim sklepie go kupisz za swoje betańskie dolary, chłopcze.
— Lustrzany taniec, teraz moja kolej — powiedziała Kareen. — Jaka jest najważniejsza cecha u kobiety?
— Zaufanie — odparł bez zastanowienia, a potem zamyślił się, omal nie myląc kroku. Rzeczywiście, będzie potrzebował mnóstwa zaufania. Zacznij je więc budować już dziś’, mój poczciwy lordzie Marku. Kładąc tylko po jednym małym klocku, jeśli będzie trzeba.
Potem udało mu się ją rozśmieszyć cztery razy. Dokładnie liczył.
Jadł za dużo (nawet Żarłok ukradkiem nasycił swój apetyt), za dużo pił, mówił i o wiele za dużo tańczył. Ogólnie rzecz biorąc, bawił się doskonale. Tańce udały się nadspodziewanie dobrze. Kareen niechętnie odstąpiła go gromadce zaciekawionych koleżanek. Uznał, że jest dla nich interesujący jako nowość, ale mimo to nie zamierzał się czepiać. Przed drugą w nocy zaczynał już bełkotać, a jego krok stał się dość chwiejny. Lepiej skończyć, zanim odezwie się Wyjęć i niepodzielnie zapanuje na jego wypalonych szczątkach. Poza tym przez ostatnią godzinę Miles siedział w kącie przygaszony jak nigdy.
Wystarczyło szepnąć słowo służbie cesarskiej, a niedługo zjawił się samochód księcia, prowadzony przez niezastąpionego Pyma, który wcześniej odwiózł do domu księcia i księżnę. Miles i Mark zajęli tylny przedział, zapadając się w miękkie siedzenia. Pym wyjechał za pilnowaną przez wartowników bramę Rezydencji Cesarskiej i wkrótce znaleźli się na zaśnieżonych ulicach, tak cichych, jak mogą być stołeczne ulice w nocy. Po drodze minęło ich ledwie kilka pojazdów.
Mark i jego brat siedzieli w przedziale sami. Mark policzył wszystkich obecnych. Jeden, dwóch. Trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu. Lord Miles Vorkosigan i admirał Naismith. Lord Mark Vorkosigan i Żarłok, Burk, Wyjęć i Zabójca.
Admirał Naismith był dziełem znacznie wyższej klasy, pomyślał Mark z cichym westchnieniem zazdrości. Miles mógł zabierać admirała na przyjęcia, przedstawiać go kobietom, paradować z nim publicznie niemal wszędzie — z wyjątkiem samego Barrayaru. Przypuszczam, że moja czarna brygada nadrabia brak oglądy większym stanem osobowym…
Ale czarna brygada nie odstępowała Marka, towarzysząc mu cały czas, przyczajona gdzieś w najciemniejszej głębi. Nie można było wyciąć tylko jednej części, nie mordując całości. A więc będę musiał zaopiekować się wszystkimi. Mieszkajcie sobie w ciemnościach, bo może pewnego dnia zdarzy się tak, że znów będę potrzebował waszej pomocy. Zatroszczyliście się o mnie. Teraz ja zatroszczę się o was.
Mark zastanawiał się, o co troszczył się admirał Naismith. Na pewno zajmował się subtelnymi, choć ważnymi sprawami — nawet księżna to rozumiała. Jak ona to powiedziała? Nie będę się martwić jego zdrowiem psychicznym, dopóki nie rozstanie się z małym admirałem. Stąd obsesyjne dążenie Milesa do odzyskania zdrowia. Praca dla CesBezu była liną ratunkową łączącą go z admirałem Naismithem.
Chyba rozumiem. O tak.
— Przeprosiłem cię kiedyś za to, że przeze mnie cię zabili? — spytał głośno Mark.
— Nie przypominam sobie… To zresztą wcale nie była twoja wina. Nie powinienem w ogóle urządzać tej wyprawy. Lepiej było skorzystać z propozycji Vasy Luigiego i zapłacić okup. Tylko że…
— Tylko że co?
— Ciebie by mi nie sprzedał. Podejrzewam, że już wtedy zamierzał uzyskać wyższą cenę od Ryovala.
— Też tak sądzę. Hm… dziękuję.
— Nie jestem pewien, czy to coś ostatecznie zmieniło — dodał przepraszającym tonem Miles. — Przecież Ryoval spróbował jeszcze raz.
— Och, tak. Ostatecznie to zmieniło bardzo dużo. Kosmicznie dużo. — Mark uśmiechnął się w ciemności. Za przezroczystym dachem migała eklektyczna architektura Vorbarr Sultany, zamazana przez padający śnieg.
— Co będziemy robić jutro? — spytał Mark.
— Pośpimy — mruknął Miles, zagłębiając się jeszcze bardziej w sztywnym kołnierzu munduru, niczym wciągana z powrotem do tubki pasta.
— A potem?
— Sezon przyjęć kończy się za trzy dni wielkimi ogniskami Święta Zimy. Jeśli moi… nasi rodzice rzeczywiście wyjadą do swojego okręgu, przypuszczam, że będę trochę tu i trochę w Hassadarze, dopóki CesBez nie pozwoli mi wrócić do pracy. O tej porze roku w Hassadarze jest nieco cieplej niż w Vorbarr Sułtanie. I… możesz jechać ze mną, jeśli masz ochotę.
— Dziękuję. Zaproszenie przyjęte.
— Co zamierzasz robić?
— Kiedy skończy ci się zwolnienie lekarskie, chyba zapiszę się do jednej z waszych szkół.
— Której?
— Jeśli książę i księżna będą mieszkać przede wszystkim w Hassadarze, być może wybiorę college okręgowy.
— Hm, powinienem cię ostrzec, że spotkasz tam nieco bardziej… wiejską społeczność niż w Vorbarr Sułtanie. Zderzysz się ze staroświeckim barrayarskim sposobem rozumowania.
— To dobrze. Właśnie tego chcę. Muszę się nauczyć, jak mam sobie tutaj dawać radę z życiem, nikogo przez przypadek nie zabijając.
— E… rzeczywiście — rzekł Miles. — Czego zamierzasz się uczyć?
— To prawie zupełnie nie ma znaczenia. Zyskam przez to oficjalny status — zostanę studentem — i będę miał okazję poznawać naturę ludzką. Dane może mi zawsze przekazać maszyna. Ale z ludźmi idzie mi znacznie gorzej. Tyle muszę się nauczyć. Muszę wiedzieć… wszystko.
Był to inny rodzaj głodu — nienasycona żądza wiedzy. Analityk CesBezu musi, rzecz jasna, dysponować mnóstwem informacji. Tamci przy automacie z kawą w kwaterze głównej CesBezu prowadzili ze sobą błyskotliwe rozmowy na tematy zaskakująco różnorodne i odległe. Musiał się spieszyć, jeśli chciał stawać w szranki z tym tłumem. I wygrać.
Miles roześmiał się.
— Co cię tak bawi?
— Właśnie się zastanawiam, czego Hassadar nauczy się od ciebie.
Samochód skręcił w bramę wjazdową do Domu Vorkosiganów i zwolnił.
— Może jednak wstanę wcześniej — odezwał się Mark. — Jest sporo do zrobienia.
Miles uśmiechnął się sennie z głębi swego munduru.
— Witaj na początku drogi.