Młoda kobieta, którą policja znajduje błąkającą się po cmentarzu w Los Angeles, nie pamięta, jak się nazywa. Kiedy zgłasza się po nią mąż, Cassie Barrett dowiaduje się ze zdumieniem, że jest nie tylko uznanym i wybitnym antropologiem, ale też żoną Aleksa Riversa, słynnego aktora jednego z najpopularniejszych hollywoodzkich gwiazdorów. Stopniowo wraca jej pamięć: szalony romans w Tanzanii, ważne odkrycie naukowe, którego tam dokonała, kariera Aleksa, za którą zapłacił emocjonalnym rozchwianiem. Ale Cassie nie może się odnaleźć w swoim luksusowym życiu i na pozór doskonałym małżeństwie. Kiedy znajduje w łazience test ciążowy z pozytywnym wynikiem, nagle wracają do niej ponure wspomnienia. Cassie czuje, że musi natychmiast uciec przed swoją przeszłością i przed Aleksem.

Jodi Picoult

Jak z Obrazka

Przełożyła Alina Siewior Kuś

Tytuł oryginału PICTURE PERFECT

Dla mojej matki: największej wielbicielki, pierwszej czytelniczki, na której sprawdzam pomysły, i przyjaciółki

PODZIĘKOWANIA

Wiele osób pomogło mi w zbieraniu materiałów do tej książki, a byli to: Arlene Stevens, C. S. W. i dyrektorka telefonu zaufania „Response” hrabstwa Suffolk w stanie Nowy Jork; Brenda Franklin z Yorktown Production; Doug Ornstein, były drugi reżyser w wytwórni Warner Brothers; doktor Richard Stone; Victor A. Douville, szef instytutu badającego dzieje plemienia Lakota na Sinte Gleska University. Wdzięczna też jestem Timowi van Leerowi, Jonowi Picoultowi, Jane i Myronowi Picoultowi, Kathleen Desmond, Cindy Lao Gitter, Mary Morris, Laurze Gross i Laurze Yorke za wyświadczone mi przysługi. Specjalnie podziękowania składam Jean Arnett.

1993

Dawno, dawno temu na brzegu Atlantyku żył wielki indiański wojownik imieniem Porywisty Wiatr. Miał magiczną moc – potrafił stać się niewidzialny, dzięki czemu mógł chodzić po obozach wrogów i wykradać im tajemnice. Wraz z siostrą mieszkał w wigwamie owiewanym spokojną, przyjemną morską bryzą.

Jego sława znakomitego wojownika niosła się szeroko i wiele dziewic pragnęło wyjść za niego. Ale Porywisty Wiatr nie zwracał uwagi na ich niemądre, kokieteryjne uśmiechy i fałszywe zapewnienia, że stanowiliby oboje idealną parę. Oznajmił, że poślubi tę, która zobaczy go wracającego nocą do domu.

Wymyślił próbę na sprawdzenie wiarygodności kandydatek na żonę. Wiele panien przychodziło z jego siostrą na plażę, gdy słońce z sykiem zanurzało się w morzu, i pragnęło zdobyć serce Porywistego Wiatru. Siostra zawsze widziała brata, nawet w chwilach, gdy dla reszty świata był niewidzialny. Gdy się zbliżał, siostra pytała dziewczynę, która wpatrywała się w horyzont:

– Widzisz go?

Każda panna odpowiadała kłamliwie:

– Tak, to on.

Siostra Porywistego Wiatru pytała wtedy:

– Czym pogania swój zaprzęg?

Odpowiedzi było wiele: Biczem ze skóry karibu. Długim, sękatym kijem. Pękiem mocnych konopi. Siostra Porywistego Wiatru od razu wiedziała, że to zwykłe zgadywanki i że jej brat nie wybierze tej dziewczyny, której stopy odciskały się w piasku, tworząc lustrzane odbicie jej śladów.

W wiosce mieszkał potężny wódz, wdowiec z trzema córkami. Najmłodsza twarz miała śliczną jak pierwszy letni deszcz, a serce tak wielkie, że mogło pomieścić ból całego świata. O wiele starsze siostry, skręcane zazdrością, wykorzystywały jej dobroć. Próbowały zniszczyć urodę najmłodszej, zmieniając jej odzież w łachmany, obcinając lśniące czarne włosy, przypalając gładkie policzki i szyję rozżarzonymi węglami. Ojcu mówiły, że sama to sobie zrobiła.

Tak jak inne panny we wsi, one też usiłowały zobaczyć, jak Porywisty Wiatr pojawia się o zmierzchu. Stały na plaży z jego siostrą, czuły, jak woda zalewa im stopy, i czekały. Jak zwykle siostra Porywistego Wiatru zapytała, czy go widzą, a one potwierdziły. Kiedy zapytała, czym pogania zaprzęg, skłamały, że niewyprawioną skórą. Kiedy weszły do jego namiotu, poły mocno zatrzepotały. Miały nadzieję, że zobaczą go pochylonego nad kolacją, ale w namiocie nikogo nie było. Porywisty Wiatr, odkrywszy ich oszustwo, pozostał niewidzialny.

Gdy najmłodsza córa wodza poszła na poszukiwania Porywistego Wiatru, natarła poparzoną twarz ziemią, by ukryć blizny, i załatała spódnicę korą drzew. W drodze na plażę minęła inne panny, które śmiały się z niej i nazywały ją głupią.

Ale siostra Porywistego Wiatru czekała i kiedy słońce ciężko opadało ku horyzontowi, zabrała dziewczynę na plażę. Widząc brata, zapytała:

– Widzisz go?

– Nie – odparła dziewczyna, a siostra Porywistego Wiatru zadrżała, słysząc prawdę.

– Czy teraz go widzisz? – zapytała ponownie.

Na początku dziewczyna z twarzą zwróconą ku niebu milczała, nagle jednak jej oczy zapłonęły jak ogień.

– O tak, widzę – rzekła wreszcie – i jest piękny. Tańczy na chmurach i chodzi z księżycem na ramieniu.

– Czym pogania zaprzęg?

– Tęczą.

Siostra Porywistego Wiatru także spojrzała w niebo.

– A z czego jest zrobiona cięciwa jego łuku?

Dziewczyna uśmiechnęła się i noc obmyła jej twarz.

– Z Drogi Mlecznej – odrzekła. – A groty strzał to najjaśniejsze z gwiazd.

Siostra Porywistego Wiatru wiedziała, że brat ukazał się tej dziewczynie, ponieważ mówiła prawdę. Zabrała dziewczynę do domu i wykąpała, tak długo przesuwając dłońmi po jej skórze, aż wszystkie blizny zniknęły. Śpiewała, a włosy dziewczyny rosły gęste i czarne. Dała jej swoje bogate stroje i zaprowadziła do namiotu Porywistego Wiatru.

Następnego dnia Porywisty Wiatr ją poślubił i oboje przemierzali niebo, skąd dziewczyna patrzyła na swój lud. Jej siostry kipiały z wściekłości i groziły pięściami duchom, żądając wyjaśnień. Porywisty Wiatr postanowił ukarać je za krzywdy, które wyrządziły jego oblubienicy. Zamienił je w osiki i zakopał ich korzenie głęboko w ziemi. Od tamtego dnia liście osiki drżą z przerażenia na myśl o nadejściu Porywistego Wiatru. I choćby nie wiem jak łagodnie nadchodził, one się trzęsą, ponieważ nie potrafią zapomnieć o jego wielkiej mocy i jego gniewie.

Legenda Algonkinów

1

Kiedy rano zarządca małego cmentarza przy kościele Świętego Sebastiana przyszedł do pracy, zobaczył ciało, które ktoś zapomniał pogrzebać.

Leżała na płycie z głową przyciśniętą do nagrobka i dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu. Była niemal tak biała jak siedem spłowiałych marmurowych słupków, które ją otaczały. Zarządca wziął głęboki oddech, upuścił rydel i przeżegnał się. Powolutku zbliżył się do ciała i nachylił, okrywając je cieniem.

Gdzieś wysoko krzyknęła mewa, kobieta na grobie otworzyła oczy, zarządca odwrócił się i przez żelazną bramę wybiegł na zalane słońcem ulice Los Angeles.

Kobieta spojrzała w niebo. Nie wiedziała, gdzie jest, ale była wdzięczna za panującą w tym miejscu ciszę, ponieważ głowa pękała jej z bólu. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła.

Siadając, dotknęła nagrobka i przez zmrużone powieki próbowała odczytać litery, które skakały i rozpływały się jej przed oczyma. Z wysiłkiem wstała, opierając się o nagrobny kamień. Zaraz jednak zgięła się wpół i zwymiotowała, przyciskając dłonie do brzucha i mruganiem powstrzymując łzy bólu rozdzierającego jej skronie.

– Kościół – powiedziała, wzdrygając się na piskliwy ton swego głosu. – To jest kościół.

Zbliżyła się do bramy, skąd patrzyła na przejeżdżające samochody i autobusy. Zrobiwszy trzy kroki, uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie powinna iść.

– Pomyśl – nakazała sobie głośno. Przyłożyła dłoń do czoła i poczuła krew. – Chryste.

Drżącą dłonią poszukała chusteczki w kieszeni kurtki, znoszonej krótkiej skórzanej kurtki, której zakupu nie była w stanie sobie przypomnieć, ale trafiła tylko na tubkę balsamu do ust i dwa dolary dwadzieścia cztery centy drobnymi. Zawróciła na cmentarz, rozglądając się za torebką, plecakiem, podpowiedzią.

– Napadnięto mnie – rzekła do siebie, wycierając czoło rękawem. – To musiał być napad.

Pobiegła na probostwo i zaczęła walić w drzwi, ale były zamknięte na głucho. Ponownie ruszyła w stronę bramy, zamierzając pójść na najbliższy posterunek policji i opowiedzieć o tym, co jej się zdarzyło. Poda swój adres i zadzwoni…

Do kogo zadzwoni?

Wpatrywała się w autobus, z westchnieniem hamulców zwalniający przed przystankiem. Nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, czy w pobliżu znajdzie posterunek.

Nie pamiętała nawet własnego nazwiska.

Gryząc paznokieć, cofnęła się za bramę, bo tam czuła się bezpieczniej. Uklękła przy grobie, na którym leżała, i oparła czoło o chłodny kamień. Może ksiądz niedługo wróci, pomyślała. Może ktoś się pojawi i zaproponuje pomoc. A może po prostu ona tutaj zostanie.

W głowie zaczęło jej dudnić tak mocno, jakby czaszka miała zaraz pęknąć na pół. Znowu się położyła przy nagrobku, okrywszy się kurtką w ochronie przed chłodem ciągnącym od ziemi.

Poczeka.

Otworzyła oczy w nadziei na jakąś podpowiedź, ale widziała tylko chmury pokrywające niebo niczym siniaki.

W Kalifornii brakowało ziemi.

Wyczuwał ją, biła go w gardło jak młot ta klaustrofobia, zrodzona z syczącego asfaltu pod oponami i domów stłoczonych tak ciasno, że nie zostawało miejsca na oddech. Jechał więc na zachód w poszukiwaniu oceanu i miał nadzieję, że dotrze tam przed zmrokiem. Nigdy nie widział oceanu. Były tylko zdjęcia i relacje rodziców.

Pamiętał historie opowiadane przez ojca, historie, w które wtedy nie wierzył, o Indianach w dziewiętnastym wieku wtrącanych do więzienia i umierających pierwszej nocy w celi, ponieważ nie potrafili znieść zamknięcia.

Myślał o statystykach Biura do spraw Indian, mówiących, że sześćdziesiąt osiem procent tych, którzy opuścili rezerwaty, wracało: nie byli w stanie żyć w miastach. Oczywiście w jego żyłach nie płynęła wyłącznie krew Siuksów. Ale też nie płynęła wyłącznie krew białych.

Poczuł, zanim zobaczył. Wiatr niósł sól z fal. Zaparkował na poboczu zardzewiały, kupiony z drugiej ręki wóz i pobiegł w dół wydmy.

Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy stopy w sportowych butach znalazły się w wodzie, gdy ocean poplamił mu dżinsy jak łzami.

Krzyknęła mewa.

William Latający Koń stał z rozpostartymi ramionami i wzrokiem utkwionym w Pacyfik, choć zamiast oceanu widział cętkowane równiny i wzgórza Dakoty, których nie mógł nazwać domem.

Z rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej trasa nr 18 prowadziła do miasta, a jeśli ktoś chciał jechać gdzieś indziej, kierował się naturalnymi znakami w postaci od dawna porzuconych pojazdów, jako że innych dróg nie było tam wiele. Do Los Angeles jednak Will przeprowadził się dopiero trzy dni temu i jeszcze nie orientował się w topografii.

Wynajmował mały szeregowy dom w Resedzie, dość blisko komendy policji w Los Angeles, by wykluczało to konieczność długich dojazdów, a równocześnie dość daleko, by nie czuł się nadmiernie związany z pracą. Rozpoczynał od jutra (wszystkie sprawy papierkowe załatwione zostały drogą pocztową) i zamierzał wolny czas wykorzystać na poznanie miasta.

Uderzył pięścią w kierownicę. Do diabła, gdzie właściwie jest? Przesunął dłonią po siedzeniu w poszukiwaniu mapy, którą rzucił tam kilka minut temu. Wysilając wzrok, wpatrywał się w cieniutkie czerwone kreski dróg, ale górna lampka w pikapie zepsuła się na samym początku. Podjechał pod uliczną latarnię i w słabym świetle studiował mapę.

– Cholera – powiedział. – Beverly Hills. Byłem tu godzinę temu.

Po raz pierwszy od wielu lat żałował, że nie jest w większym stopniu Indianinem.

Winą za swój szwankujący zmysł orientacji obarczał krew wasicun. Przez całe życie słuchał opowieści o prapradziadku, który potrafił wytropić pieprzonego bizona przy najlżejszych powiewach wiatru. A kiedy bez słowa odeszła ukochana ojca, czy nie przejechał on wielu mil, w poszukiwaniach kierując się wyłącznie intuicją? Jak trudne w porównaniu z tym może być odnalezienie autostrady San Diego?

Kiedy Will był mały, poszedł raz z babką do lasu, by zebrać korzenie i liście, z których przyrządzała lecznicze mikstury. Zrywał to, co mu wskazywała, cedr, tatarskie ziele i dziką lukrecję. Odwrócił się tylko na moment i babka zniknęła. Przez jakiś czas chodził w kółko, próbując sobie przypomnieć nauki ojca o śladach stóp, pozostawionych na zgniecionych liściach, złamanych gałązkach, wrażeniu ruchu w ciężkim powietrzu. Minęło wiele godzin, nim babka znalazła go zziębniętego i zwiniętego w kłębek pod rozłożystym dębem. Bez słowa wzięła wnuka za rękę i poprowadziła w kierunku domu. Kiedy ich oczom ukazała się mała drewniana chata, odwróciła się i ujęła go pod brodę.

– Ty – rzekła z westchnieniem. – Taki jesteś biały.

Miał zaledwie dziesięć lat, ale pojął, że nigdy nie będzie taki jak dziadkowie. Dla nich, dla wszystkich ze środowiska, w którym wyrastał, Will zawsze będzie iyeska, mieszańcem. Przez następne dwadzieścia pięć lat dokładał wszelkich starań, by zachowywać się jak biały, doszedł bowiem do wniosku, że skoro nie może być taki jak lud ojca, będzie taki jak lud matki. Uczył się z zapałem i zdał do college’u Mówił wyłącznie po angielsku, nawet w domu dziadków, gdzie pierwszym językiem był lakota. Potakiwał, kiedy biali szefowie nazywali Siuksów leniwymi alkoholikami, chociaż te słowa ścinały mu krew w żyłach; otulał się obojętnością niczym opończą.

Cóż, teraz był biały. Wyszedł z rezerwatu i zamierzał poza jego granicami pozostać, a jeśli chodzi o wydostanie się z Beverly Hills, zrobi to, co zrobiłby każdy inny biały – zapyta o wskazówki na najbliższej stacji benzynowej.

Zmieniając biegi, Will ponownie włączył się w ruch. Zdumiewało go bogactwo Beverly Hills: kute żeliwne bramy, fontanny z różowego marmuru, światła mrugające z wielkich okien. W jednym z domów odbywało się przyjęcie. Will zwolnił, by popatrzeć na bezgłośny balet kelnerów i gości, i dopiero po chwili zauważył błyskające światła wozu policyjnego, który się za nim zatrzymał.

Współpracownicy, pomyślał, wysiadając z samochodu, by zapytać o drogę. W wozie było dwóch funkcjonariuszy. Jeden miał jasne włosy i tylko tyle zdołał Will zauważyć, bo zaraz policjant uderzył jego głową o kabinę i przygwoździł mu ręce do pleców.

– Popatrz, Joe, co tu mamy – powiedział gliniarz. – Następny pierdolony Latynos.

– Posłuchajcie – wydyszał Will.

Policjant wolną dłonią zadał mu cios między łopatki.

– Nie pyskuj, Pedro. Jedziemy za tobą od dziesięciu minut. Jaki interes, do diabła, masz w tej dzielnicy?

– Jestem policjantem. – Słowa Willa ciężko padły na chodnik.

Gliniarz puścił go i Will odepchnął się od pikapu.

– Pokaż odznakę – powiedział.

Will przełknął ślinę, patrząc mu w oczy.

– Jeszcze nie mam odznaki ani przydziału. Dopiero tu przyjechałem, zaczynam od jutra.

Policjant zmrużył oczy.

– Ha, nie widzę odznaki, nie widzę gliniarza. – Kiwnął do partnera, który ruszył do wozu. – Spierdalaj stąd.

Will zaciskał i prostował pięści, odprowadzając policjanta wzrokiem.

– Jestem jednym z was! – krzyknął. Przez grubą szybę policyjnego wozu zobaczył, że policjant się śmieje. Wsiadając do samochodu, patrzył na ludzi, którzy w domu na wzgórzu rozmawiali wesoło i pili, obojętni na wszystko.

Księżyc wsunął się za chmurkę, jakby był zakłopotany, i w tej samej chwili Will uświadomił sobie dwie prawdy: Nie lubi L.A. I nie jest biały.

Obudziła się o zachodzie słońca. Usiadła, opierając się plecami o znajomy nagrobek. Gdzieś na wschodzie światło reflektora przecinało niebo – może na ten wieczór zaplanowano uroczystość rozdania nagród, w Los Angeles takich imprez było na pęczki.

Podniosła się i ruszyła ku bramie. Przy każdym kroku wypowiadała głośno kobiece imiona w nadziei, że któreś poruszy wspomnienia.

– Alice. Barbara. Cicely.

Dotarła do Marty, gdy wyszła na ulicę. Od razu wiedziała, że to Sunset Boulevard, i pojęła, że robi postępy, wcześniej bowiem nie potrafiła sobie przypomnieć tej nazwy. Usiadła na krawężniku przed tablicą z nazwiskiem proboszcza u Świętego Sebastiana oraz porami mszy i spowiedzi.

Wiedziała, że nie należy do tej parafii, że nawet nie jest katoliczką, mimo to czuła, że była tutaj już wcześniej, że ukrywała się tu albo szukała schronienia. Przed czym mogła uciekać?

Ze wzruszeniem ramion odrzuciła tę myśl i spojrzała przed siebie. Przecznicę dalej po drugiej stronie ulicy wisiał wielki filmowy plakat. „Tabu” – odczytała na głos, zastanawiając się, czy już widziała film, bo tytuł wydawał się znajomy. Plakat przedstawiał niewyraźną postać mężczyzny, a choć rysy jego twarzy okrywał cień, nie ulegało wątpliwości, że jest to Alex Rivers, ulubieniec Ameryki. Z sukcesem grywał główne role w najróżniejszych produkcjach, od thrillerów począwszy, na dramatach Szekspira kończąc; gdzieś czytała, że w rankingu popularności Rivers wyprzedził prezydenta. Teraz się do niej uśmiechał. „W kinach w całym kraju” – odczytała, słysząc dziwną nutę we własnym głosie.

Zastanawiając się później nad tym, Will pojął, że winę ponosi sowa. Nie zatrzymałby się, gdyby nie usłyszał krzyku sowy, a gdyby się nie zatrzymał, nie podjąłby z gruntu błędnych decyzji.

Szczęśliwym zrządzeniem losu odnalazł Sunset Boulevard i chociaż wiedział, że łączy się on z autostradą, nie był przekonany, czy jedzie w dobrym kierunku. Dwie stacje benzynowe, które minął, były zamknięte, prawe oko tak mu napuchło, że prawie nic przez nie widział, pragnął tylko wczołgać się do łóżka i próbować zapomnieć o tym, co skłoniło go do przeprowadzki do Kalifornii. Tuż za McDonaldem usłyszał wołanie, ostre i przenikliwe, podobne do płaczu dziecka. Will słyszał wcześniej sowy, ale od wyjazdu z Dakoty Południowej ta była pierwsza. Jak wielu mieszkańców rezerwatu, jego dziadkowie wierzyli głęboko w wiadomości przekazywane przez ptaki. Ponieważ ptaki latają, są bliżej duchów niż człowiek, dlatego ignorowanie znaków od ptaka może oznaczać ignorowanie ostrzeżenia albo obietnicy sił wyższych. Will, konsekwentnie odrzucający kulturę Siuksów, lekceważył znaczenie jastrzębi, orłów i kruków, chociaż nie potrafił zmusić się do podobnego traktowania sów, które – jak mówiła babka – zapowiadają śmierć.

– Może to jakiś samochód – powiedział głośno i niemal natychmiast usłyszał ponownie ów rozdzierający krzyk, od którego wywrócił mu się żołądek.

Zahamował. Za nim gwałtownie skręciła ciężarówka, kierowca przez otwarte okno rzucił wiązankę przekleństw. Will podjechał na parking przy katolickim kościele.

Wysiadł na chodnik i podniósł twarz ku niebu.

– No dobra – oznajmił sarkastycznie. – A teraz co?

Kobietę, która wyszła z bramy, otaczała biała mgiełka, przez co przypominała ducha. Na widok Willa z uśmiechem przyśpieszyła kroku. Oszołomiony Will nie odrywał od niej wzroku. Sięgała mu do ramienia, na linii włosów miała zaschniętą krew. Zatrzymała się tuż przed nim, patrząc na siniak nad jego okiem. Wyciągnęła rękę, ta kobieta, której Will nie znał, i palcami musnęła opuchliznę. Will nigdy czegoś takiego nie doświadczył: dotyk lżejszy od oddechu.

– Tylko nie ty też – szepnęła. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i zaczęła osuwać się na ziemię.

Will złapał ją i posadził na siedzeniu pasażera swojego pikapu. Kiedy się poruszyła, zajął miejsce za kierownicą tuż przy drzwiach, nie wątpił bowiem, że kobieta zacznie krzyczeć, kiedy zobaczy, że jest w obcym samochodzie. Ale ona otworzyła oczy i uśmiechnęła się z taką swobodą, że Will mimowolnie odpowiedział uśmiechem.

– Wszystko w porządku.

Kobieta przełknęła ślinę i odgarnęła włosy z twarzy.

– Tak mi się wydaje. Długo czekałeś?

Mówiła tak, jakby znała go przez całe życie. Will wyszczerzył zęby.

– Nie. Przypadkiem przejeżdżałem obok. – Chwilę jej się przyglądał. – Proszę posłuchać, jeśli pani na kogoś czeka, poczekam z panią.

Kobieta znieruchomiała.

– Nie znasz mnie?

Will pokręcił głową.

– O Boże. – Potarła oczy. – Boże. – Spojrzała na niego przez łzy.

– W takim razie jest nas dwoje.

Will zadawał sobie pytanie, w co właściwie się wpakował, wsadzając do swojego samochodu kobietę, która albo jest wariatką, albo na takim haju, że nie potrafi zebrać myśli. Uśmiechnął się niepewnie, czekając, aż nieznajoma wróci do rzeczywistości.

– Chce pani powiedzieć, że mnie pani nie zna.

– Chcę powiedzieć, że nie znam siebie – szepnęła.

Will badawczo spojrzał w jej czyste oczy, w zakrzepłą krew na skroni. Amnezja, pomyślał.

– Nie zna pani swojego nazwiska? – Automatycznie zaczął zadawać pytania, których uczono go podczas szkolenia w policji plemiennej w Dakocie Południowej. – Pamięta pani, co się stało? Skąd wzięła się pani w kościele?

Kobieta odwróciła wzrok.

– Nic nie pamiętam – odparła sucho. – Chyba powinnam zgłosić się na policję.

Powiedziała to tak, jakby popełniła ciężkie przestępstwo, i Will się uśmiechnął. Pomyślał, żeby zawieźć ją do centrum, na komendę główną policji Los Angeles. Nawet jeśli oficjalnie nie jest na służbie, z pewnością będzie mógł pociągnąć za sznurki i sprawdzić listę osób zaginionych, przekonać się, czy ktoś jej nie szuka. Nieznacznie poprawił się na siedzeniu, grymasem reagując na ból w okolicy oka. Przypomniał sobie jasnowłosego gliniarza z Beverly Hills: ciekawe, czy wszyscy będą się tak zachowywać, kiedy w poniedziałek przyjdzie do pracy.

– Ja jestem policjantem – powiedział cicho. Nim jeszcze słowa wybrzmiały, Will wiedział, że nie zabierze tej kobiety na komendę, nie po tym, co mu się przydarzyło, nie od razu.

Zmrużyła oczy.

– Masz odznakę?

Will wolno pokręcił głową.

– Dopiero się tutaj przeprowadziłem. Mieszkam w Resedzie. Pracę zaczynam jutro rano. – Spojrzał jej w oczy. – Zaopiekuję się tobą. Ufasz mi?

Przesunęła wzrokiem po ostrych rysach jego twarzy, po kruczoczarnych włosach, od których odbijało się światło. Nikt inny się nie pojawił.

A przecież kiedy go zobaczyła, pobiegła ku niemu bez wahania. Taki odruch u osoby, która nie myśli rozsądnie, ale kieruje się instynktem, z całą pewnością musi coś znaczyć. Pokiwała głową.

– Jestem William Latający Koń. Will – przedstawił się, wyciągając do niej rękę.

Uśmiechnęła się.

– Jane Doe *.

Kiedy położyła palce na jego otwartej dłoni, to dziwne miasto nabrało sensu. Will pomyślał o krzyku sowy, o darze, który dosłownie wpadł mu w ręce. Spoglądając na kobietę, wiedział, że teraz pod pewnym względem ona należy do niego.

2

Ciągle omijała październik. Lekarz z izby przyjęć kazał jej wymienić nazwy miesięcy w odwrotnej kolejności, ale z listopada przeskakiwała do września. Spojrzała na niego zarumieniona.

– Przepraszam – powiedziała. – Proszę mi pozwolić jeszcze raz spróbować.

Will, który siedział po drugiej stronie pokoju i obserwował całą scenę od dziesięciu minut, nie wytrzymał.

– Chryste – odezwał się, podchodząc do biurka. – Ja czuję się doskonale, a nie byłbym w stanie dobrze tego zrobić. – Spojrzał gniewnie na lekarza. Przywiózł kobietę na izbę przyjęć, ponieważ tego wymagała procedura policyjna, w każdym razie procedura obowiązująca w Dakocie Południowej, ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. O ile mógł się zorientować, te głupie testy jeszcze bardziej ją oszołomiły.

– W ciągu ostatnich kilku godzin co najmniej dwa razy straciła przytomność – rzucił lekarz obojętnie. Podsunął kobiecie pióro. – Co to jest?

Przewróciła oczami. Już odpowiedziała na pytania, gdzie się znajduje, jaki jest dzisiaj dzień, kto jest prezydentem. Liczyła do przodu i do tyłu co trzy oraz nauczyła się na pamięć krótkiej listy owoców i warzyw.

– To jest pióro.

– A to?

– Zakrętka pióra. – Spojrzała z uśmiechem na Willa. – A może krowa? – Kiedy lekarz spojrzał na nią pytająco, roześmiała się. – To taki żarcik.

– Widzi pan? – odezwał się Will. – Żartuje. Nic jej nie jest. – Z niepokojem skrzyżował ręce na piersiach. Szpitale denerwowały go od czasu, gdy jako dziewięciolatek patrzył na umierającego w szpitalnym łóżku ojca. Przez trzy dni od wypadku samochodowego, w czasie których zdążyli pogrzebać matkę, Will razem z dziadkiem czekał, aż ojciec odzyska przytomność. Godzinami wpatrywał się w bezwładną brunatną dłoń, kontrastującą z białą pościelą, białymi światłami i białymi ścianami; wiedział, że to tylko kwestia czasu i ojciec odejdzie tam, gdzie jego miejsce.

– Dobrze. – Na dźwięk głosu lekarza Jane i Will się wyprostowali. – Wygląda na to, że doznała pani lekkiego wstrząsu mózgu, ale pani stan się poprawia. Możliwe, że najpierw odzyska pani pamięć długoterminową, dopiero później powrócą wspomnienia z ostatnich dni. Niewykluczone, że tych kilku minut tuż przed ciosem i po nim nigdy sobie pani nie przypomni. – Lekarz zwrócił się do Willa. – A pan to…

– Funkcjonariusz William Latający Koń, policja Los Angeles.

Lekarz pokiwał głową.

– Niech pan powie osobie, która po nią przyjedzie, że pacjentka przez noc musi pozostać pod obserwacją. Trzeba budzić ją co kilka godzin i sprawdzać stan przytomności, wie pan, pytać, kim jest, jak się czuje i tak dalej.

– Zaraz – odezwała się Jane. – Ile minie czasu, nim sobie przypomnę, kim jestem?

Lekarz uśmiechnął się po raz pierwszy w ciągu godziny, którą z nimi spędził.

– Nie potrafię pani odpowiedzieć. To może być kilka godzin albo kilka tygodni. Jestem jednak pewien, że mąż czeka na panią w mieście. – Wsunął pióro do kieszeni marynarki i poklepał Jane po ramieniu. – Przekaże pani wszystkie brakujące szczegóły.

Lekarz otworzył drzwi gabinetu i wyszedł, powiewając połami białego fartucha.

– Mąż? – powtórzyła Jane. Wpatrywała się w swoją lewą dłoń, na której w neonowym świetle połyskiwały brylanty na prostej obrączce. Uniosła wzrok na Willa. – Jak mogłam tego nie zauważyć?

Will wzruszył ramionami. Sam też nie zauważył obrączki.

– Pamiętasz go?

Jane zamknęła oczy, usiłując przypomnieć sobie twarz, gest, tembr głosu. Pokręciła głową.

– Nie czuję się mężatką.

Will wybuchnął śmiechem.

– Cóż, połowa żon w Ameryce pewnie zabiłaby za taki cios w głowę. – Przepuścił ją w drzwiach. – Chodźmy.

Przez całą drogę na parking szła o krok za nim. Kiedy doszli do pikapu, najpierw otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł jej wsiąść. Przekręcił kluczyk w stacyjce i zapiął pas, dopiero potem powiedział:

– Posłuchaj, jeśli mąż cię szuka, musi odczekać dwadzieścia cztery godziny, żeby oficjalnie zgłosić zaginięcie. Na posterunek możemy pojechać od razu albo jutro z samego rana. Wybór zależy od ciebie.

Przypatrywała mu się uważnie.

– Dlaczego nie chcesz mnie tam zabrać?

– O czym ty mówisz?

– Zwlekasz – odparła Jane. – Słyszę to w twoim głosie.

Will ze wzrokiem utkwionym przed siebie włączył tylny bieg.

– W takim razie niezbyt uważnie słuchasz. – Zadrgał mu mięsień na szczęce. – Mówiłem, wybór zależy od ciebie.

Studiowała jego rzeźbiony profil. Zastanawiała się, które jej słowa tak go rozgniewały. Bo teraz, przynajmniej na razie, był jej jedynym przyjacielem.

– Może jeśli się prześpię – powiedziała ostrożnie – przypomnę sobie wszystko i sprawy będą inaczej wyglądać.

Will odwrócił się, słysząc w jej głosie drżenie i nadzieję, którą w nim pokładała. Ta kobieta, o której nic nie wiedział, kobieta, która nic nie wiedziała o nim, oddawała swój los w jego ręce. Nikt nigdy więcej mu nie ofiarował.

– Może – odparł.

Jane spała, kiedy Will zaparkował przed domem w Resedzie. Zaniósł ją do sypialni, położył na gołym materacu i przykrył jedynym kocem, który zdążył rozpakować. Zdjął jej buty, dalej się jednak nie posunął. Była żoną innego mężczyzny.

W Oglala Community College na zajęciach z kulturoznawstwa, które musiał zaliczyć, żeby dostać dyplom, Will uczył się o karach za niewierność, wymierzanych w czasach bizonów kobietom z plemienia Siuksów. Bardzo nim wstrząsnęły. Jeśli żona próbowała uciec z innym, mąż miał prawo odciąć jej koniuszek nosa, piętnując ją w ten sposób do końca życia. Willowi wydawało się to sprzeczne ze wszystkim, co wiedział o Siuksach. Przecież nie rozumieli pojęcia własności ziemi. Wyznawali zasadę, że przyjaciołom, którym się nie powiodło, należy oddawać pieniądze, ubrania i jedzenie, nawet jeśli miałoby to znaczyć, że sami zbiednieją. A mimo to żonę uważali za własność męża.

Will obserwował śpiącą Jane. Właściwie jej zazdrościł. Z taką łatwością odrzuciła przeszłość, gdy tymczasem on tyle wysiłku musiał wkładać w spychanie swej historii na skraj świadomości.

Dotknął zaschniętej krwi na jej kołnierzu. Będzie musiał przynieść zimnej wody, żeby namoczyć plamy. Odgarnął włosy z czoła kobiety i przyjrzał się jej rysom. Miała pospolite brązowe włosy, mały nos, znamionującą upór brodę. Piegi. Nie należała do typu blond seksomb z jego nastoletnich snów, ale była ładna w naturalny sposób. Ktoś musiał szaleć z niepokoju, odkrywszy jej zniknięcie.

Will uniósł dłoń, zamierzając iść po ścierkę, znieruchomiał jednak, gdy palce Jane z szybkością błyskawicy zacisnęły się na jego przegubie. Chryste, pomyślał, refleks kuguara. Jane otworzyła oczy i rozejrzała się dziko, jakby się znalazła w pułapce.

– Ciii – szepnął Will, delikatnie uwalniając rękę.

Jane puściła go, marszcząc czoło, jakby nie była do końca pewna, po co chwyciła jego rękę.

– Kim jesteś? – zapytała.

Will podszedł do drzwi i zgasił światło. Odwrócił twarz, by nie mogła go zobaczyć.

– Nie chcesz tego wiedzieć – odparł.

Pierwszym wspomnieniem Willa było wpłacanie kaucji za siedzącego w więzieniu ojca.

Miał trzy lata i pamiętał, jak matka, wysoka i dumna, stała przed szeryfem. Nawet w przytłumionym świetle wydawała się bardzo, bardzo blada.

– Zaszła jakaś pomyłka – oznajmiła. – Pan Latający Koń jest moim pracownikiem.

Will nie pojmował, dlaczego matka twierdzi, że ojciec pracuje u niej, skoro wiedziała, że pracuje na ranczu pana Lundta. Szeryf, mężczyzna o czerwonej, przypominającej kalafior twarzy, przyjrzał się uważniej Willowi, po czym splunął tuż pod jego stopy.

– Nie ma żadnej pomyłki, proszę pani – powiedział. – Zna pani tych przeklętych Indiańców.

Twarz matki zastygła; wyjęła portfel, by zapłacić grzywnę, którą zasądzono ojcu.

– Niech pan go zwolni – syknęła.

Szeryf odwrócił się i ruszył korytarzem. Will patrzył, jak jego zwalista postać maleje, a pistolet na udzie pobłyskuje za każdym razem, gdy tamten mija okno.

Matka uklękła przy Willu.

– Nie wierz w ani jedno słowo, które powiedział. Twój ojciec próbował pomóc.

Wiele lat później Will dowiedział się, że Zachary Latający Koń interweniował, gdy w barze jakąś kobietę zaczepiało dwóch prostaków; w rezultacie wybuchła bójka. Kobieta uciekła, więc policja miała tylko słowo Zacka przeciwko słowu dwóch białych.

Zachary za szeryfem wyszedł na korytarz aresztu. Nie dotknął żony.

– Proszę pani – powiedział z powagą. – Will.

Posadził sobie chłopca na ramionach i wyniósł go na gorące słońce Dakoty.

Dopiero w połowie przecznicy postawił Willa na ziemi i mocno przytulił żonę.

– Anne – wytchnął imię w jej włosy. – Tak mi przykro, że mu siałaś przez to przejść.

Will pociągnął ojca za kraciastą koszulę.

– Co zrobiłeś, tato?

Zack wziął go za rękę i ruszyli dalej.

– Urodziłem się – odrzekł.

Nie mogła nie zauważyć liściku, który Will zostawił jej na pokrywie sedesu razem ze świeżym ręcznikiem, pastą do zębów, dwudziestodolarowym banknotem i kluczem: „Jane, muszę iść do pracy. Popytam o Twojego męża i postaram się później zadzwonić. W lodówce jest pusto, więc jeśli zgłodniejesz, idź do sklepu (trzy przecznice na wschód). Mam nadzieję, że czujesz się lepiej. Will”.

Wyszorowała zęby palcem i ponownie spojrzała na list. Will nie napisał, co powinna zrobić, jeśli po obudzeniu będzie znała swoje nazwisko i adres – co zresztą było bez znaczenia, jako że nadal nic nie pamiętała. Przynajmniej szczęście jej sprzyjało. Szanse, że na Sunset Boulevard trafi na ćpuna albo alfonsa, wielokrotnie przekraczały możliwość spotkania człowieka spoza miasta, który gotów był zostawić nieznajomej klucz do domu i dwadzieścia dolarów, nie prosząc o nic ani niczego nie oczekując w zamian.

Oczy jej zabłysły. W rewanżu rozpakuje jego rzeczy. Naturalnie mogą się różnić w kwestii wystroju – prawdę powiedziawszy, nie miała pojęcia, jaki sama ma gust – ale na pewno będzie mu miło, jeśli po powrocie do domu zastanie naczynia w szafkach, a ręczniki w komodzie.

Jane energicznie zajęła się domem Willa. Z kuchnią, łazienką i schowkiem poszło dość łatwo; prawdziwą kreatywnością musiała wykazać się dopiero w salonie. Dwa pudła zawierały starannie owinięte w papier pamiątki po rdzennych Amerykanach. Jane odpakowała mokasyny pięknie zdobione piórami i długie skórzane spodnie, malowane w sceny myśliwskie, bogato zdobioną kołdrę, wachlarz z piór i okrągły, wysadzany paciorkami medalion. Na dnie pudla znalazła małą skórzaną sakiewkę z paciorkami i jaskrawymi piórkami, na której widniał rysunek biegnącego konia.

Sakiewka była mocno ściągnięta rzemykiem i chociaż Jane próbowała, nie potrafiła zajrzeć do środka.

Nie znała przeznaczenia większości tych przedmiotów, ale brała je w dłonie z całą delikatnością, na jaką mogła się zdobyć. Zaczynała lepiej poznawać Willa. Popatrzyła na gołe ściany i pomyślała: Gdybym była w obcym mieście, chciałabym mieć coś, co przypominałoby mi dom.

Nikt nie zgłosił zaginięcia. Will spędził dzień, najpierw w towarzystwie kapitana poznając budynek i kolegów, później odbierając odznakę i broń. Kiedy podpisywał jej odbiór, załatwiający formalności funkcjonariusz zapytał, czy nie wolałby tomahawka; nowy partner świetnie się bawił, nazywając go Szalonym Koniem. To jednak nie było nic nowego, takie rzeczy spotykały go już wcześniej. Nie trafił na funkcjonariusza, który podbił mu oko, ale Beverly Hills to był inny posterunek. Kiedy chichoczące sekretarki zapytały Willa o siniak, wzruszył ramionami i powiedział, że ktoś wszedł mu w drogę.

Dopiero po czwartej zebrał się na odwagę, by zapukać do gabinetu kapitana i opowiedzieć mu o Jane.

– Wchodź – powiedział Watkins, gestem zapraszając go do środka. – Wiesz już, na czym stoisz?

Will pokręcił głową.

– Tu jest inaczej.

Watkins wyszczerzył zęby.

– Dakota Południowa aż tak się nie różni od Kalifornii – odparł. – Kilka naruszeń zasad ruchu przez sławne osobistości, nalot na dilerów i będziesz się czuł jak u siebie.

Will poprawił się na siedzeniu.

– Chciałem porozmawiać z panem o zaginionej osobie – zaczął. – To znaczy, chciałem zapytać, czy… – Umilkł i położył dłonie na udach, by odzyskać panowanie nad sobą. Pogwałcił procedurę i nie mógł przedstawić tego w sposób dla siebie korzystny; powinien był przyprowadzić Jane na posterunek. – Wczoraj wieczorem znalazłem kobietę z amnezją. Pojechaliśmy do szpitala, ale było późno, więc jej tu nie przywiozłem. – Will spojrzał na kapitana. – Wie pan coś o tym?

Starszy mężczyzna wolno pokręcił głową.

– Ponieważ wczoraj nie byłeś na służbie, nie potraktuję tego jako wykroczenia. Kobietę jednak trzeba przyprowadzić do nas na przesłuchanie. – Watkins uniósł wzrok i w tej samej chwili Will pojął, że pomimo rozgrzeszenia kapitan na początek zapisze mu na koncie minus. – Możliwe, że utrata pamięci związana jest z przestępstwem. – Przygwoździł Willa ostrym spojrzeniem. – Zakładam, że znasz miejsce jej pobytu. Proponuję, żebyś ją przywiózł tak szybko, jak się da.

Will pokiwał głową i ruszył ku drzwiom.

– Funkcjonariuszu! – zawołał za nim Watkins. – Od tej chwili postępuj zgodnie z regulaminem.

Przez całą drogę do Resedy Will szarpał kołnierz munduru. Ta cholerna koszula go dusiła. Nie przeżyłby w niej tygodnia. Skręcił na swoją ulicę, zastanawiając się, czy Jane przypomniała sobie, jak się nazywa. Czy jeszcze jest w jego domu.

Powitała go w drzwiach, ubrana w jedną z jego porządnych białych koszul, którą przewiązała w pasie, i jego buty do biegania.

– Czy ktoś mnie szuka? – zapytała.

Will pokręcił głową i wszedł do środka. Znieruchomiał, patrząc na starannie poukładane materialne świadectwa jego dziejów, wiszące na ścianach, gdzie każdy mógł je obejrzeć.

Wściekłość nadeszła tak szybko, że zapomniał ją ukryć.

– Do diabła, kto dał ci prawo grzebania w moich rzeczach? – wrzasnął, tupiąc w dywan na środku salonu. Okręcił się na pięcie, by na nią spojrzeć, i zobaczył, że Jane kuca pod ścianą, dłońmi zakrywając głowę, jakby chroniła się przed ciosem.

Gniew momentalnie go opuścił. Stał bez ruchu i czekał, aż mgła wściekłości opadnie mu z oczu. Milczał.

Jane opuściła ręce i niezgrabnie wstała, ale nie patrzyła na Willa.

– Pomyślałam, że ci trochę pomogę – wyjaśniła. – Chciałam podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, a to wydało mi się najlepszym sposobem. – Wodziła wzrokiem po ścianie, gdzie mała skórzana sakiewka wisiała obok sceny myśliwskiej. – Mogę zmienić układ, jeśli ten ci się nie podoba.

– Nie chcę, żeby to tutaj wisiało – odparł Will, zdejmując mokasyny z kominka. Chwycił puste kartony i zaczął wrzucać do nich pamiątki.

Jane uklękła obok pudła, usiłując tak poukładać kruche przedmioty, by nie uległy zniszczeniu. Musiała zrobić to starannie, musiała zrobić to dobrze. Przesunęła palcami po piórach na małej skórzanej sakiewce.

– Co to jest?

Will przelotnie zerknął na jej dłoń.

– Woreczek z lekami.

– Jakimi?

Will wzruszył ramionami.

– To wiedzieli tylko mój prapradziadek i jego szaman, a obaj już nie żyją.

– Jest piękny.

– Jest bezwartościowy – odpalił Will. – Ma ci zapewnić bezpieczeństwo, ale mojego prapradziadka bizon rozszarpał na strzępy. – Spojrzał na Jane, która gładziła woreczek, i jego twarz złagodniała, gdy ich oczy się spotkały. – Przepraszam, nie chciałem tak na ciebie napadać. Po prostu nie lubię, kiedy te rzeczy wiszą na widocznym miejscu i muszę ciągle na nie patrzeć.

– Myślałam, że chcesz mieć przy sobie coś, co będzie ci przypominało rodzinny dom – powiedziała Jane.

Will osunął się ciężko na podłogę.

– Ja właśnie od tego wszystkiego uciekłem – odparł. Westchnął i przeczesał palcami włosy, szukając nowego tematu. – Jak się czujesz?

Jane zamrugała, dopiero teraz bowiem dotarło do niej, że Will ma na sobie niebieską koszulę z naszywką „Policja Los Angeles” na ramieniu.

– Jesteś w mundurze – wykrztusiła. Will wykrzywił się.

– Spodziewałaś się pióropusza?

Jane wstała i wyciągnęła do niego rękę, pomagając mu się podnieść.

– Przypomniałam sobie, jak się gotuje – oznajmiła. – Masz ochotę na kolację?

Przyrządziła pieczonego kurczaka z ziemniakami i duszoną fasolą. Will postawił półmiski na podłodze w salonie, po czym podzielił pierś na dwie części i rozłożył na talerze. On opowiedział jej o pierwszym dniu w pracy, ona o tym, jak się zgubiła w drodze do sklepu. Wpadające przez okno słońce oblało oboje złotą poświatą. Zapadli w przyjacielskie milczenie.

Will obgryzał mięso z kości. Nagle poczuł na ręce dłoń Jane.

– Och, zróbmy to – powiedziała.

Widząc jej błyszczące oczy, uświadomił sobie, że trzyma mostek *.

Ciągnęli mostek ku sobie, białe kości wyślizgiwały im się ze śliskich od tłuszczu palców. Wreszcie Willowi udało się oderwać większy kawałek. Rozczarowana Jane oparła się o pudła.

– Czego sobie życzysz?

Życzył sobie, by wróciła jej pamięć, ale nie chciał o tym mówić.

– Jeśli powiesz to na głos, życzenie się nie spełni – odparł, zaskakując siebie. Uśmiechnął się do Jane. – Moja matka tak zawsze mówiła. Z nią po raz ostatni ciągnąłem mostek.

Jane objęła kolana rękami.

– Czy twoja matka mieszka w Dakocie Południowej?

Niemal nie dosłyszał jej pytania, myśląc o delikatnej linii szczęki matki i iskrach w jej miedzianych włosach. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak ciągną za rozwidloną kość, i ciekaw był, czy jej życzenia kiedykolwiek się spełniły. Spojrzał na Jane.

– Kiedy miałem dziewięć lat, matka i ojciec zginęli w wypadku samochodowym.

– To straszne – powiedziała Jane.

Willa zdumiało, ile współczucia dla nieznajomego brzmiało w jej głosie.

– Była biała – dodał. – Po wypadku mieszkałem z dziadkami ze strony ojca w rezerwacie.

Słuchając go, Jane zgarnęła na swój talerz stos kości i zaczęła je układać, pozornie nieświadoma tego, co robi. Popatrzyła na Willa i uśmiechnęła się.

– Mów dalej. Opowiedz, jak się poznali.

Will wiele razy opowiadał tę historię, ponieważ zwykle tak bardzo wzruszała kobiece serca, że jej słuchaczki bez oporu szły z nim do łóżka.

– Moja matka była nauczycielką w Pine Ridge. Ojciec zobaczył ją pewnego dnia, gdy w sklepie w miasteczku kupował paszę. A ponieważ ona była biała, a on Lakota, nie rozumiał, co go w niej pociąga, nie wspominając już o tym, że nie miał pojęcia, co począć. – Jak zahipnotyzowany obserwował dłonie Jane, które łączyły dwie kości, owijając je kawałkiem ścięgna. – W każdym razie kilka razy się umówili. Potem były wakacje i matka uznała, że sprawy toczą się za szybko, więc wyjechała, nie mówiąc ojcu, dokąd się wybiera.

Jane starannie ułożyła pięć kości równolegle na talerzu.

– Słucham cię – przypomniała.

– Cóż, to brzmi głupio, ale ojciec opowiadał, że jechał konno wzdłuż ogrodzenia i po prostu wiedział. W środku dnia na tym pożyczonym koniu ruszył na północny zachód, nie mając pojęcia o celu.

Jane uniosła głowę, jej dłonie znieruchomiały.

– Znalazł ją?

Will przytaknął ruchem głowy.

– Mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów dalej, w barze, gdzie czekała na przyjaciela, który miał zawieźć ją do domu w Seattle. Ojciec posadził mamę przed sobą na siodle i owinął oboje kocem.

Will w dzieciństwie tyle razy słuchał tej historii, że nawet teraz wyobrażał sobie, iż opowiada ją matka, nie on.

„Dawnymi laty moi współplemieńcy w taki sposób kochali” – powiedział mi twój ojciec i owinął nas kocem tak ciasno, że serca biły nam jednym rytmem. „Przyszedłbym do ciebie nocą, siedzielibyśmy owinięci kocem na dworze i mając wszystkie gwiazdy za świadków, powiedziałbym ci, że cię kocham „.

– Mój Boże – westchnęła Jane. – To najbardziej romantyczna opowieść, jaką w życiu słyszałam. – Wzięła z półmiska kolejną garść kości. – Czy twoja matka z nim pojechała?

Will roześmiał się.

– Nie, pojechała do Seattle, ale przez całe lato do niego pisała, a rok później się pobrali.

Jane uśmiechnęła się, wycierając dłonie w serwetkę.

– Dlaczego w dzisiejszych czasach ludzie nie robią takich rzeczy? W szkole średniej obmacywanki na tylnym siedzeniu samochodu bierzesz za wielką miłość. Zakochanie nikogo nie zwala z nóg.

Kręcąc głową, wstała, by pozbierać talerze. Podniosła prawie pusty półmisek i zaraz go upuściła. Rozległ się szczęk i odgłos rozchlapanego tłuszczu.

Jane odtworzyła na swoim talerzu szkielet kurczaka.

Kości zostały starannie ułożone, w niektórych miejscach także połączone w stawach. Skrzydła opierały się o żebra, potężne nogi były zgięte jak przy biegu.

Jane przytknęła dłoń do czoła, bogactwo terminów i obrazów zalało jej myśli: smukła kość ramienia ramapiteka, sznur zębów i fragmentów czaszki, zielone namioty w Etiopii, stoły zarzucone setkami skatalogowanych kości. Antropologia fizyczna. Spędzała całe miesiące w Kenii, Budapeszcie i Grecji na wykopaliskach, odtwarzając dzieje człowieka. Praca stanowiła tak wielką część jej życia, że nie potrafiła pojąć, jak cios w głowę mógł sprawić, iż o tym zapomniała.

Musnęła palcami szkielet kurczaka.

– Will – powiedziała, patrząc na niego jaśniejącymi oczami – wiem, czym się zajmuję.

3

Will bardziej lubił Jane wtedy, kiedy nie pamiętała, że jest antropologiem. Usiłowała mu wyjaśnić, na czym ta nauka polega. Antropologia, mówiła, bada sposób, w jaki człowiek przystosowuje się do świata. Tyle Will rozumiał, reszta brzmiała dla niego jak obcy język. W drodze na posterunek w poniedziałkowy wieczór Jane przedstawiała najlepsze metody wykopywania szkieletów. Kiedy Watkins przesłuchiwał ją, by zebrać informacje do notki, którą zamierzał umieścić w „Timesie”, oznajmiła, że dopóki nikt po nią nie przyjdzie, z przyjemnością będzie pomagać policyjnym patologom. A teraz, następnego dnia rano, podczas gdy Will rozprawiał się z miską cheerios, usiłowała wyjaśnić mu ewolucję człowieka.

Na serwetce rysowała linie, każdą gałąź opatrując nazwą. Will zaczynał rozumieć, dlaczego jej mąż jeszcze się nie ujawnił.

– Nie łapię – powiedział. – Tak wcześnie nawet liczyć nie potrafię.

Jane puściła jego słowa mimo uszu. Kiedy skończyła, westchnęła i usiadła wygodnie.

– Boże, cóż to za rewelacyjne uczucie coś wiedzieć.

Zdaniem Willa, były inne rzeczy bardziej warte poznania, ale zachował to dla siebie. Wskazał na serwetkę.

– Dlaczego ci akurat wymarli?

Jane zmarszczyła brwi.

– Nie byli w stanie przystosować się do świata.

Will prychnął.

– Taa, przez połowę czasu ja też nie jestem w stanie. – Wziął czapkę, przygotowując się do wyjścia.

– Ciekawa jestem, czy odkryłam coś naprawdę ważnego, jak szkielet Lucy albo człowieka z epoki kamienia w tyrolskich Alpach – powiedziała.

Will uśmiechnął się. Wyobraził ją sobie siedzącą w kucki nad dziurą w czerwonym piasku pustyni i robiącą to, co najbardziej lubi. – Możesz przekopać podwórko – zaproponował.

We wtorkowy poranek policja umieściła w „L. A. Times” zdjęcie Jane z prośbą o zgłoszenie się na policję osób, które ją znają, a Jane przypomniała sobie, jak odkryła rękę.

Po wyjściu Willa poszła do biblioteki. Filia była mała, ale dysponowała dość bogatym zbiorem książek naukowych z dziedziny antropologii i archeologii. Jane wybrała najnowsze, pochyliła się nad fornirowanym blatem i zaczęła czytać.

Znajome słowa poruszyły obrazy w jej umyśle. Zobaczyła, jak na polu gdzieś w Wielkiej Brytanii klęczy nad otwartym wykopem, zawierającym wymieszane pozostałości po bitwie z epoki żelaza. Pamiętała oczyszczanie kości miotełką, szukanie w mostku otworów po lancach i strzałach, widok czysto przeciętego kręgosłupa, który świadczył, że temu człowiekowi ścięto głowę. Przypomniała sobie, że była wtedy czyjąś asystentką, oznaczającą znaleziska tuszem, wynoszącą tace pełne kości do wyschnięcia na słońcu.

Jane przewróciła stronicę i zobaczyła rękę. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, gdy znalazła ją w Tanzanii, skamieniałą i wtopioną w skałę osadową, kurczowo ściskającą kamienny młotek. Setki antropologów przeczesywały Tanzanię w poszukiwaniu dowodów potwierdzających tezę, iż poziom inteligencji człowieka pierwotnego pozwalał na wyrabianie narzędzi. Podobnie jak koledzy, któregoś roku Jane także pojechała powtórnie sprawdzić zapomniane wykopalisko.

Choć w tamtej akurat chwili wcale nie szukała. Odwróciła się i zobaczyła ją przed sobą, jakby ręka chciała chwycić ją za ramię. To było niezwykłe odkrycie, delikatne kości rzadko zachowywały się w tak doskonałym stanie. Fosylizacja mogła nastąpić tylko wówczas, gdy szkieletu nie naruszyły zwierzęta, wiry wodne i przemieszczenia płyt tektonicznych; z reguły, jeśli brakowało jakichś fragmentów, zwykle były to kończyny.

Już wtedy wiedziała, że to będzie przełom. Odkryła to, czego wszyscy szukali. Starannie opisała młotek, oczyściła i zakonserwowała syntetyczną żywicą setki drobnych kości.

Jane przewróciła stronice i pod koniec książki przeczytała podpis pod fotografią ręki. Datowana na ponad dwa miliony osiemset lat ręka hominida z młotkiem to najstarszy znany dowód na istnienie produkcji narzędzi kamiennych (Barrett i inni, 1990 r.).

Barrett. Czy tak brzmi jej nazwisko? A może była czyjąś asystentką i ten ktoś przypisał sobie zasługi z jej odkrycia? Przejrzała indeks, ale nie było innych odniesień do tego nazwiska. W pozostałych książkach nie natrafiła na zdjęcie ręki – odkrycie było zbyt świeże.

Rozdygotana poszła do informacji i zaczekała, aż bibliotekarka oderwie wzrok od komputera.

– Dzień dobry – powiedziała, obdarzając kobietę swoim najbardziej zniewalającym uśmiechem. – Zastanawiałam się, czy mogła by mi pani pomóc.

Zastała Willa zgarbionego nad biurkiem, które wydawało się dla niego za małe, i przerzucającego papiery.

– Raporty policyjne. Nienawidzę tego gówna – powiedział.

Zgarnął dokumenty na bok i wskazał jej krzesło. – Widziałaś swoje zdjęcie? – zapytał, podnosząc gazetę.

Jane wyrwała mu dziennik.

– Boże. Wyglądam jak podrzutek – mruknęła i rzuciła go na blat. – I co, telefon się urywa?

Will pokręcił głową.

– Cierpliwości, jeszcze nie ma pory lunchu. – Odsunął krzesło i skrzyżowane nogi oparł o biurko. – Poza tym zacząłem się przyzwyczajać do ciebie w roli mojej gospodyni.

– W takim razie lepiej zacznij szukać zastępstwa. – Położyła przed nim ksero stronicy książki, którą rano czytała. – To moja ręka.

Will przyjrzał się niewyraźnej fotografii i gwizdnął przeciągle.

– Jak na swój wiek wyglądasz cholernie dobrze.

Jane zabrała kartkę i wygładziła jej brzegi.

– Odkryłam tę rękę w Afryce. Niewykluczone, że nazywam się Barrett.

Will uniósł brwi.

– Ty to odkryłaś? – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Barrett, co?

Jane wzruszyła ramionami.

– Jeszcze nie wiem na pewno. To może być nazwisko uczonego, który kierował tym wykopaliskiem. – Wskazała na przypis. – Ja mogę być jedną z „innych”. Zmusiłam bibliotekarkę, żeby zdobyła dla mnie więcej informacji. Jutro po południu powinnam wiedzieć, kim jestem – oznajmiła radośnie.

Will uśmiechnął się do niej. Zastanawiał się, co pocznie, kiedy Jane go opuści i wróci do swojego życia. Jak pusty będzie jego dom, gdy zostanie w nim sam, i czy Jane od czasu do czasu będzie się z nim kontaktować.

– W takim razie chyba lepiej od razu zacznę mówić do ciebie Barrett.

Odwróciła się ku niemu.

– Prawdę mówiąc, przyzwyczaiłam się do Jane.

Herb Silver, który z usposobienia był rannym ptaszkiem, jadał śniadanie o szóstej nad basenem: sok pomidorowy, grejpfrut, kubańskie cygaro. Mrużąc oczy przed słońcem, otworzył wtorkowego „Timesa”. Zapatrzony w fotografię kobiety na trzeciej stronicy, nawet się nie zorientował, że cygaro wypadło mu z kącika ust do wody.

– Cholera jasna – zaklął, wyjmując z kieszeni szlafroka telefon. – Cholera jasna.

Dla żadnego z pozostałych aktorów nie przerwaliby zdjęć, on jednak był nie tylko odtwórcą głównej roli, lecz także jednym z producentów wykonawczych, i ewentualne straty pokrywał z własnej kieszeni. Wytarł czoło ramieniem, krzywiąc się na smugę szminki na rękawie aksamitnego kaftana. W Szkocji było siedem pieprzonych stopni mrozu, ale scenograf zamówił sto pochodni do oświetlenia wielkiej komnaty w zamku, w którym kręcili „Makbeta”, w rezultacie czego w każdym ujęciu oślepiał go pot.

Jennifer, jego podobna do myszki asystentka, stała z telefonem komórkowym koło zapasowej zbroi. Wziął telefon i odsunął się na odpowiednią odległość od niej i dziennikarza z „People”, który robił reportaż z planu.

– Herb – powiedział z akcentem używanym do roli – lepiej niech to będzie ważne.

Wiedział, że agent nie zadzwoniłby do niego na plan bez naprawdę istotnego powodu, nominacji do Oscara albo propozycji roli, która nadałaby większy impet jego karierze. Tylko że nominację w tym roku już dostał, a role od lat sam sobie wybierał. Zacisnął palce na telefonie i czekał, aż trzaski na linii ucichną.

– … dzisiejszą gazetę i ona… – usłyszał.

– Co? – wrzasnął, zapominając o otaczającej go ekipie i aktorach. – Nie słyszę ani słowa z tego, co mówisz!

– Zdjęcie twojej żony jest na trzeciej stronie „L. A. Timesa” zabrzmiał wyraźnie głos Herba. – Znalazła ją policja. Ona nie pamięta, kim jest.

– Chryste. – Krew dudniła mu w żyłach. – Co jej się stało? Jak się czuje?

– Przeczytałem to dwie minuty temu – odparł Herb. – Na zdjęciu wygląda na całą i zdrową. Od razu do ciebie zadzwoniłem.

– Nic nie rób. Będę w domu jutro koło… – z westchnieniem spojrzał na zegarek -… szóstej rano waszego czasu. Muszę być pierwszym, którego zobaczy – dodał łamiącym się głosem.

Bez pożegnania przerwał rozmowę z agentem, po czym zaczął wydawać instrukcje Jennifer. Przez ramię zawołał do drugiego producenta:

– Joe, musimy przerwać zdjęcia na jakiś tydzień.

– Ale…

– Pieprzyć budżet. – Ruszył ku swojej przyczepie, ale zaraz przystanął i położył dłoń na ramieniu Jennifer, która przez telefon rezerwowała bilet na samolot; włosy zasłaniały jej twarz niczym kurtyna. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła w jego niezwykłych oczach wyraz bardzo rzadko widywany przez innych: cichą rozpacz. – Błagam – mruknął – jeśli będzie trzeba, porusz niebo i ziemię.

Minęła chwila, nim Jennifer wróciła do rzeczywistości, ale nawet po jego odejściu przez kilka sekund czuła na ramieniu ciepło, ciężar jego prośby. Znów podniosła słuchawkę i zaczęła wybierać numer. Alex Rivers dostanie to, na czym mu zależy.

O siódmej rano w środę zadzwonił telefon. Will wybiegł z łazienki, owijając się w pasie ręcznikiem. – Tak?

– Mówi Watkins. Przed chwilą miałem telefon z posterunku. Zgadnij, kto się pojawił. Masz trzy szanse.

Will opadł na podłogę, świat zawirował mu przed oczami.

– Będziemy za pół godziny – powiedział.

– Will? – Głos Watkinsa brzmiał, jakby to była rozmowa międzymiastowa. – Faktycznie wiesz, jak zrywać panienki.

Wiedział, że musi obudzić Jane i powiedzieć jej, że zgłosił się po nią mąż, wiedział, że w drodze na komendę musi wygłosić zapewnienia, których ona po nim oczekuje, ale nie sądził, by był w stanie to zrobić. Uczucia, które wywołała w nim Jane, sięgały głębiej niż kwestia brzemiennego w skutki zbiegu okoliczności. Podobało mu się, że Jane usiłuje tuszować piegi niemowlęcym pudrem. Podobał mu się sposób, w jaki gestykulowała przy mówieniu. Uwielbiał widzieć ją w swoim łóżku. Powtarzał sobie, że po prostu włoży maskę obojętności, którą nosił przez ostatnie dwadzieścia lat, i po tygodniu jego życie wróci do normy. Powtarzał sobie, że przecież tak to miało wyglądać. A równocześnie widział Jane wybiegającą z bramy cmentarza przy wtórze sowiego krzyku i zdawał sobie sprawę, że nawet po jej odejściu pozostanie za nią odpowiedzialny.

Spała na boku z ręką przyciśniętą do brzucha.

– Jane – powiedział, delikatnie dotykając jej ramienia. Pochylił się i lekko nią potrząsnął; zdumiało go, że pościel nie pachnie już nim, tylko nią. – Jane, obudź się.

Zamrugała i przekręciła się na plecy.

– Już czas? – zapytała.

Przytaknął.

Kiedy brała prysznic, zaparzył kawę, na wypadek gdyby chciała się napić przed wyjściem, ale ona odmówiła, zależało jej, by pojechali od razu. Will prowadził wóz w milczeniu, pozwalając, aby wszystkie te słowa, które zamierzał powiedzieć, tłoczyły się w powietrzu. Będę za tobą tęsknił. Zadzwoń, jeśli będziesz miała okazję. A gdyby coś się stało, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Jane szklistym wzrokiem wpatrywała się w drogę, zaciskając dłonie na kolanach. Odezwała się dopiero na parkingu przy posterunku. Jej głos był tak cichy, że Will pomyślał, iż chyba się przesłyszał.

– Sądzisz, że będzie mnie lubił?

Spodziewał się raczej rozważań, czy pozna męża albo gdzie jest jej dom, i to go zaskoczyło.

Nie miał okazji odpowiedzieć. W stronę samochodu biegło stado dziennikarzy, błyskając fleszami i wykrzykując pytania, które tworzyły niezrozumiały hałas. Jane skuliła się na siedzeniu.

– Chodź – powiedział Will, obejmując ją za ramiona i przyciągając ku drzwiom od strony kierowcy. – Trzymaj się blisko mnie.

Do diabła, kim ona jest? Nawet jeśli faktycznie nazywa się Barrett i jest antropologiem, nawet jeśli odkryła tę rękę, tak wielkie zainteresowanie mediów wydaje się grubą przesadą. Will prowadził Jane schodami do głównego holu posterunku, czując, jak jej ciepły oddech owiewa mu obojczyk.

Obok kapitana Watkinsa stał Alex Rivers.

Opuścił rękę, którą obejmował Jane. Przeklęty Alex Rivers. Wszyscy ci reporterzy, wszystkie te aparaty fotograficzne nie miały nic wspólnego z Jane.

Uśmiechnął się ironicznie. Jane była żoną amerykańskiego gwiazdora filmowego numer jeden. I całkiem o tym zapomniała.

Najpierw zauważyła, że Will się od niej odsunął, i przez chwilę sądziła, że nie będzie mogła ustać samodzielnie. Bała się spojrzeć w twarz wszystkim tym ludziom, ale coś trzymało ją na nogach i musiała się przekonać, co to jest.

Uniosła głowę i zobaczyła utkwione w swej twarzy oczy Alexa Riversa.

„Tabu”.

– Cassie? – Alex zrobił jeden, potem drugi krok do przodu, a Jane podświadomie przysunęła się do Willa. – Wiesz, kim jestem?

Naturalnie wiedziała, wszyscy go znali, to był Alex Rivers, na litość boską. Przytaknęła i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że coś się dzieje z jej wzrokiem. Twarz Riversa drgała i migotała; podobnie mgiełka unosząca się latem z rozgrzanego asfaltu sprawia, że widzimy podwójnie. Rivers raz wydawał się błyszczący i nadludzki, raz był zwykłym człowiekiem.

Kiedy wyciągnął do niej ręce, doznania wszystkich zmysłów Cassie nałożyły się na siebie. Czuła ciepło emitowane przez jego skórę, widziała światło odbijające się we włosach, słyszała szept, który ich oboje otoczył. Czuła zapach drzewa sandałowego jego płynu po goleniu i świeżego krochmalu koszuli. Ostrożnie go objęła, dokładnie wiedząc, które mięśnie jego pleców znajdzie pod palcami. Antropologia, pomyślała, badanie sposobu, w jaki ludzie przystosowują się do swojego świata. Zamknęła oczy i zanurzyła się w znajome doznania.

– Boże, Cassie, nie wiedziałem, co się stało. Herb zadzwonił do mnie do Szkocji. – Jego oddech muskał ją w ucho. – Kocham cię, pichouette.

I właśnie to słowo sprawiło, że się cofnęła. Spojrzała na niego, na tego mężczyznę, o którym marzyła każda Amerykanka, i zrobiła krok w tył.

– Masz zdjęcie? – szepnęła. – Na którym jesteśmy oboje?

Nie pytała siebie, dlaczego kilka dni temu, gdy nie myślała jasno, z taką łatwością zaufała Willowi, a teraz Aleksa Riversa prosi o dowód, nim pójdzie z nim do domu. Alex zmarszczył czoło, zaraz jednak wyjął z kieszeni portfel. Podał jej laminowaną fotografię ślubną.

To z całą pewnością był on i to z całą pewnością była ona, wyglądała na szczęśliwą, kochaną, zdecydowaną. Oddała zdjęcie Alexowi, który schował portfel i wyciągnął do niej rękę.

Utkwiła w niej wzrok.

Gdzieś za plecami usłyszała prychnięcie sekretarki:

– Cholera, jeśli ona ma wątpliwości, ja z nim pójdę.

Splotła palce z palcami Alexa i patrzyła, jak wyraz jego twarzy ulega radykalnej przemianie. Pionowa zmarszczka troski pomiędzy brwiami zniknęła, zaciśnięte mocno wargi wygięły się w uśmiechu, oczy zajaśniały. Alex rozświetlił całe pomieszczenie i Cassie zaparło dech. Mnie, pomyślała, on pragnie mnie. Alex Rivers puścił jej dłoń i objął ją w pasie.

– Jeśli pamięć ci nie wróci – szepnął – sprawię, że od nowa się we mnie zakochasz. Zabiorę cię do Tanzanii, pomieszam ci kości, a ty możesz rzucić we mnie łopatką…

– Więc jestem antropologiem? – krzyknęła.

Alex przytaknął.

– Dzięki temu się poznaliśmy.

Ogarnęła ją wielka radość; Jej ręka. Więc jednak to była jej ręka, jakimś cudownym zrządzeniem opatrzności Alex Rivers ją kocha i…

Will. Uwalniając się z objęć Alexa, spojrzała na stojącego kilka kroków dalej Willa.

– Jestem antropologiem – powiedziała z uśmiechem.

– Słyszałem – odparł. – Tak samo jak prawie całe Los Angeles.

– Dziękuję ci. – Uniosła brwi. – Właściwie nie spodziewałam się, że to się tak skończy. – Wyciągnęła do niego dłoń, by zaraz impulsywnie zarzucić mu ręce na szyję.

Ponad jej ramieniem Will dostrzegł błysk, który na ułamek sekundy zmroził oczy Alexa Riversa.

Ujął ręce Jane – Cassie – i zaraz puścił, ukradkiem wsunąwszy jej w dłoń karteczkę ze swoim adresem i numerem telefonu, po czym pocałował ją w policzek.

– Gdybyś kiedyś czegoś potrzebowała… – szepnął i zrobił krok do tyłu.

Cassie schowała karteczkę do kieszeni żakietu i jeszcze raz mu podziękowała. Wszystko wskazywało na to, że prowadziła życie jak z bajki. Czego mogłaby potrzebować?

Alex czekał cierpliwie przy drzwiach. Ujął twarz Cassie w dłonie.

– Nie masz pojęcia… – Głos mu się załamał. – Nie masz pojęcia, czym była utrata ciebie.

Cassie patrzyła na niego, wchłaniając strach w jego głosie. Także się bała, ale nagle wydało jej się to rzeczą wtórną. Działając instynktownie, uśmiechnęła się do Alexa.

– To nie trwało długo – powiedziała łagodnie i kojąco. – I nie byłam daleko.

Zobaczyła, że ramiona Alexa się rozluźniają. Zadziwiające: kiedy on był spokojniejszy, ona też lepiej się czuła. Alex obrzucił spojrzeniem rojących się dziennikarzy.

– To nie będzie przyjemne – rzekł przepraszająco. Objął ją mocno i otworzył ciężkie drzwi.

Dłonią przysłonił oczy, przepychając się przez gęstniejący tłum paparazzich i operatorów. Kiedy oszołomiona Cassie uniosła głowę, zobaczyła pochyloną nad sobą twarz i błysk flesza. Powietrze poranka zamknęło się jak pierścień wokół jej gardła; oślepiona, nie miała innego wyjścia, jak skryć twarz na piersi Alexa. Ścisnął jej ramię, na barku poczuła bicie jego serca i z własnej woli poddała się sile swego obcego męża.

4

Mieszkanie w Malibu znane było z naturalnego oświetlenia. Odpowiednio rozmieszczone dziewięćdziesiąt dwa okna w obu ścianach, wschodniej i zachodniej, oraz w dachu sprawiały, że słońce zawsze plasowało człowieka w środku sceny, niezależnie od miejsca, w którym akurat się znajdował. Alex stał przed szklaną ścianą, za sobą mając słońce, i przesuwał kciukiem po krawędzi owalnego klonowego puzderka.

– Wydaje mi się, że kupiłaś to w Lyonie – powiedział do Cassie, która siedziała na różowej kanapie. Kiedy usiadł przed nią na podłodze, mimo woli głośno westchnęła. To było tak, jakby adorowany na srebrnym ekranie bohater nagle zmienił się w człowieka z krwi i kości.

Dziwnie się czuła, patrząc na nieznajomego, od którego dzieliło ją kilka kroków, ze świadomością, że wyjadała płatki z jego miski, ogrzewała stopy o jego łydki, szeptała mu do ucha w miękkim, rozgrzebanym łóżku. Cassie żałowała, że nie może zanurzyć się w tej grze. Alex był aktorem, ona nie, i boleśnie uświadamiała sobie strefę, która otaczała ją na każdym kroku, błękitną i magnetyczną, wymuszającą dystans nawet przy dotyku.

Alex westchnął.

– Chyba nie zaczniesz traktować mnie jak nadczłowieka, prawda? Nigdy wcześniej tego nie robiłaś.

Cassie uśmiechnęła się lekko. Celowo milczała, doszła bowiem do wniosku, że im mniej powie, tym mniejszą zrobi z siebie idiotkę.

– Musi minąć trochę czasu, nim do tego przywyknę – oświadczyła.

Popatrzyła na białe zasłony z koronki z Alencon, stolik z postarzanego drewna, blat baru z różowego marmuru.

Alex nachylił się, by musnąć ustami jej czoło, i Cassie mimowolnie zesztywniała. Od chwili, gdy zgłosił się po nią na posterunek, bez wahania jej dotykał. To uczucie zażenowania jak na randce w ciemno naprawdę było idiotyczne, skoro Alex powiedział, że są małżeństwem od przeszło trzech lat. Mimo to nie potrafiła zobaczyć siebie w codziennej małżeńskiej rutynie. Zamiast tego przed oczyma przepływały jej obrazy, o których wiedziała, że zna je z mediów: Alex Rivers na eleganckim przyjęciu dobroczynnym na rzecz badań nad AIDS, Alex Rivers odbierający Złoty Glob, Alex Rivers żonglujący kokosami w czasie przerwy na planie „Robinsona Crusoe”.

Nagle wstał, skąpany w promieniach słońca, i Cassie straciła wątek. Nie pamiętała Alexa, nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie, ale ją fascynował. Srebrny błysk w jego oczach, dumny zarys szczęki, napięte mięśnie karku, wszystko to ją pociągało. Studiowała go tak, jak studiowałaby rzeźbę Dawida Michała Anioła: płynny, piękny, ale zanadto pogrążony w swej doskonałości, by być tylko dla niej.

– Dobrze, że tutaj przyjechaliśmy – odezwał się Alex. – Skoro te wnętrza cię przytłaczają, nie potrafię sobie wyobrazić, jak zareagowałabyś na dom w BelAir.

W drodze do Malibu Colony Alex usiłował obudzić wspomnienia Cassie, opisując trzy należące do nich domy: wielki dom w BelAir, mniejszy w Malibu i ranczo tuż za Aspen w Kolorado. Powiedział, że większość czasu spędzali w BelAir, choć Cassie zawsze wolała Malibu, ponieważ po ślubie urządziła wnętrza na nowo.

– Jak tam jest? – pytała spragniona szczegółów, które uwolnią jej przeszłość.

Alex tylko wzruszył ramionami. Ciasno.

Kiedy jednak range rover zahamował przed wysokim, białym budynkiem, Cassie ze zdumieniem wpatrywała się w zaokrąglone krawędzie, wieże i występy. Dom na pewno nie był ciasny.

– Wygląda jak zamek – westchnęła. Alex wziął ją w objęcia.

– To samo powiedziałaś, kiedy pierwszy raz tu byłaś.

– Cassie?

Na dźwięk swojego imienia podskoczyła. Nie usłyszała dzwonka telefonu, Alex jednak trzymał słuchawkę, zakrywając mikrofon.

– Herb mówi, że nie zaśnie, dopóki się nie przekona, że wszystko u ciebie w porządku. – Podszedł do niej i pogładził ją po policzku. Oczy mu pociemniały. – Ale mnie to guzik obchodzi. Musisz odpocząć.

Przystawił telefon do ucha.

– Nie, Herb, pięć minut to za długo. Nie…

Cassie wstała i położyła mu dłoń na ramieniu. Po raz pierwszy to ona dotknęła Alexa, a nie odwrotnie. Odwrócił się ku niej, zapominając o telefonie, wpatrzony w jej oczy.

– Nie ma sprawy – powiedziała cicho. – Powiedz mu, żeby wpadł. Nic mi nie będzie. Nie chcę odpoczywać.

Alex mruknął coś do telefonu. Cassie patrzyła, jak przy wypowiadaniu słów układają się jego usta. Czekała, aż skończy rozmowę, ale on tego nie robił. Znowu zakrył mikrofon dłonią i przysunął się ku niej na odległość oddechu.

Cassie nie zamknęła oczu, kiedy Alex ją pocałował. Jej dłoń bezwładnie opadła. Na ustach czuła słaby smak kawy i wanilii. Gdy się odsunął, wciąż nachylała się ku niemu, z szeroko otwartymi oczami czekając na wspomnienia, które z całą pewnością nadejdą.

Zanim jednak mogło to nastąpić, Alex bezradnym gestem wskazał telefon.

– Muszę z nim pogadać. Wiesz, plan „Makbeta” opuściłem w połowie ujęcia. Biedny Herb musi posprzątać bałagan, którego narobiłem. – Pogładził ją po włosach. – Może czymś się zajmiesz? To potrwa pięć minut, nie dłużej, obiecuję.

Kiedy Alex zaczął pośpiesznie zadawać pytania, Cassie zeszła na środkową kondygnację domu. Zastanawiała się, czy powinna się przebrać przed przyjazdem Herba. Zastanawiała się, kim jest Herb.

Ruszyła w kierunku głównej sypialni, gdzie Alex wcześniej pokazał jej szafę pełną należących do niej sukien z jedwabiu i tęczowej bawełny. Doszła do łukowato sklepionego holu, przez który wcześniej przeprowadził ją Alex, ale tym razem przystanęła, by obejrzeć wiszące na nieskazitelnie białych ścianach zdjęcia. Jedno przedstawiało Alexa na plaży przed apartamentowcem, po pierś zakopanego w piasku. Na innym uśmiechnięta Cassie obejmowała szkielet. Była fotografia psa, którego nie rozpoznała, i Alexa na stojącym dęba koniu. Na ostatnim zobaczyła siebie w łóżku, z białą pościelą podciągniętą do piersi i leniwym uśmiechem na zarumienionej twarzy.

Pomyślała o pocałunku Alexa. Próbowała sobie wyobrazić jego dłonie, przesuwające się po jej kręgosłupie.

Ponownie spojrzała na zdjęcie, zadając sobie pytanie, czy zrobił je Alex.

Herb Silver miał metr pięćdziesiąt wzrostu, łysą głowę, podkręcone wąsy i spiczaste uszy, które Cassie nasunęły skojarzenia z krasnalami z Krainy Oz. W progu mieszkania wepchnął Alexowi w ręce zatłuszczoną brązową torebkę.

– Tak sobie myślę, że jest pora lunchu, a co taki goj jak ty może mieć w kuchni? – Omiótł spojrzeniem pokój, szukając Cassie, i odsunął Alexa, który zaczął otwierać torbę. – Przyniosłem pastrami z kiszoną kapustą i trzy knyszes, ale na litość boską, nie zjedz sam całego prowiantu, jak ostatnim razem. – Wyciągnął ręce do Cassie. – Chciałaś, żebym przez ciebie dostał trzeciego ataku serca?

Herb Silver był agentem Alexa. Przeprowadził się do Los Angeles ponad dwadzieścia lat temu, ale zawsze powtarzał, że chociaż można usunąć Herba Silvera z Brooklynu, nie da się usunąć Brooklynu z Herba Silvera. Kiedy Cassie go objęła, głową sięgał jej do brody.

Herb pocałował ją w usta, po czym delikatnie przesunął dłońmi po jej rękach, jakby sprawdzał, czy nie ma połamanych kości.

– Więc jak, dobrze się czujesz?

Cassie przytaknęła. Alex podał jej połowę owiniętego w papier pasztecika.

– Nic jej nie jest – powiedział z pełnymi ustami.

Herb uniósł brwi.

– Czy ta dziewczyna straciła głos?

– Czuję się dobrze – odparła Cassie,. – Naprawdę. – Wodziła wzrokiem od Alexa do Herba i z powrotem, w duchu dziękując temu niskiemu człowieczkowi, że się do nich wprosił. Z Herbem, którego obecność powiększała zamęt w jej myślach, Alex wydawał się jakby bardziej znajomy.

Teraz zarzucił Herbowi ramię na plecy i poprowadził go na piętro do jadalni.

– Cassie, możesz przynieść talerze? Dobra, Herb, mów, jak Joe radzi sobie w Szkocji.

Cassie przeszła do kuchni, wdzięczna za zajęcie. Jakimś sposobem rzeczy zwyczajne, takie jak szukanie naczyń, gotowanie albo obserwowanie pary z prysznica, sprawiały, że czuła się lepiej, bardziej jak w domu. Alex wydawał się o wiele mniej groźny rano, kiedy wspólnie wykonywali różne zajęcia: on nalewał sok, ona dodawała lód, ramię przy ramieniu kroili papryki do omletu, zbierali gazety, które wiatr zwiał na podłogę. W prostych czynnościach, znanych i będących udziałem każdego, kryła się intymność, która budowała grunt fałszywej wygody i bezpieczeństwa nawet pomiędzy dwoma obcymi sobie osobami.

Herb i Alex rozmawiali w jadalni, do Cassie dobiegały fragmenty strumienia płynących sylab. Zaglądała do szafek, zastanawiając się, gdzie mogą stać naczynia. W pierwszej były obrusy i koszyk na chleb, w następnej kieliszki do wina.

– Joe nakręcił sześć parszywych ujęć, w których nie występujesz: czarownice i scena z Bankiem. Mówi, że mycie rąk w wykonaniu Melanie to prawdziwy majstersztyk. – Herb obserwował, jak Cassie otwiera trzecią i czwartą szafkę, przygryza wargę, poczym zagląda pod zlewozmywak. – Co z jej głową? – szepnął do Alexa. – Wciąż jest trochę meszuge?

Alex wzruszył ramionami.

– Lekarz powiedział jej, że potrwa jakiś czas, zanim sobie przypomni, kim jest i co jej się stało. – Nie odrywał oczu od Cassie, która wreszcie trafiła na szafkę z talerzami. – Myślę, że na razie będę ją trzymał blisko siebie. Bezpieczną. – Uśmiechnął się do agenta. – Cholera. Nie wiem, co będzie w stanie przywrócić jej pamięć, jeśli mnie się to nie uda.

Cassie weszła do jadalni z trzema talerzami i stosem papierowych serwetek. Stanęła niepewnie przy stole, obca w tym gronie.

– Znalazłam tylko kieliszki do wina.

Herb ręką wskazał jej krzesło.

– Usiądź. Napijemy się z butelek. – Odwinął kanapkę z grubym plastrem mięsa; Cassie patrzyła, jak jego usta zamykają się na chlebie. – Mam nadzieję, że podziękowałeś swojej uroczej żonie, Alex, za darmową reklamę. – Herb uszczypnął Cassie w policzek. – Cały kraj widział załamanego Alexa Riversa, osłaniającego żonę, a to jest coś, czego akurat nam potrzeba przed rozdaniem Oscarów. – Trzymał kanapkę tuż przy ustach. – Nie zaszkodzi, jak twoi kumple z Akademii zobaczą cię w roli oddanego męża, zanim oddadzą głosy na najlepszego aktora i najlepszego reżysera. Dzisiaj po południu zadzwonię do Michaeli i przekonam się, czy nie dałoby się wykorzystać tego u Oprah. Wspomnisz o „Tabu”, może też Cassie wystąpi w ostatnich pięciu minutach…

– Nie.

Cassie podskoczyła. Alex nie odezwał się szczególnie głośno, ale trzasnął pięścią w stół z taką siłą, że pękły ręcznie malowane płytki blatu. Cassie patrzyła na strumyczek krwi sączący się z przegubu Alexa, którego on nie próbował nawet wytrzeć. Ze zmrużonymi oczami nachylił się ku Herbowi, potrącając butelkę z napojem.

– Nie będziesz wykorzystywał mojej żony w telewizji, żeby zwiększyć szanse na Oscara.

Herb wytarł usta serwetką, jakby tego rodzaju wybuchy znosił codziennie.

– Dobra, dobra.

Zdumiona Cassie siedziała bez ruchu, przypatrując się sprite’owi spływającemu na dywan. Uniosła wzrok na Alexa.

– Mnie to nie przeszkadza – powiedziała. – Jeśli sądzisz, że to ci pomoże…

– Powiedziałem: nie! – huknął Alex. Jego zbielałe palce, które kurczowo zaciskał na krawędzi stołu, nagle się rozluźniły. – Cassie – powiedział łagodniej. – Sprite.

Cassie odsunęła krzesło i pobiegła do kuchni. Ścierka. Okręciła się na pięcie, intuicyjnie otwierając szafkę, w której były zwykłe ścierki. Sprawnie starła blat stołu, po czym klęcząc między Herbem a Alexem, przycisnęła ścierkę do dywanu. Szorowała przez pełną minutę. W istocie tak była skupiona na uprzątaniu bałaganu, że nie zauważyła ciężkiego milczenia, które osiadło jej na ramionach, zmuszając do schylenia głowy, powstrzymując przed patrzeniem na Alexa.

– Gotowe – mruknęła do siebie zadyszana, kołysząc się na piętach.

Alex pociągnął ją i posadził sobie na kolanach.

– Przepraszam, Herb – powiedział nieśmiało. – Wiesz, co do niej czuję.

– Kto by nie czuł? – Herb wziął drugą połówkę kanapki i zaczął metodycznie usuwać ze środka co drugi płatek wołowiny. – Przeklęty cholesterol.

Cassie patrzyła, jak układa mięso w stosik na brzegu talerza. Poprawiła się niezręcznie, czując pod sobą uda Alexa. Uświadomiła sobie, że cała drży, i niemal w tej samej chwili Alex ją objął.

– Zimno ci? – szepnął jej do ucha. Nim zdążyła odpowiedzieć, wzmocnił uścisk. – W piątek wracam do Szkocji – rzekł. – Zabieram Cassie ze sobą.

– Tak? – Cassie odwróciła się, by na niego spojrzeć.

Herb pokiwał głową.

– Dostanie urlop na uniwersytecie?

Uniwersytet? Cassie uwolniła się z ramion Alexa.

– Co uniwersytet ma z tym wspólnego?

Herb uśmiechnął się pobłażliwie.

– Przypuszczalnie Alex nie miał okazji ci o tym powiedzieć. Wykładasz na uniwersytecie.

– Myślałam, że jestem antropologiem.

– I jesteś – potwierdził Alex. – Wykładasz antropologię. – Uśmiechnął się do niej. – Przekonajmy się, czy dobrze pamiętam twój plan na ten semestr: zasady prowadzenia wykopalisk, australopiteki oraz kurs przygotowawczy do programu Goldena z biologii, społeczeństwa i kultury.

Cassie odwróciła się ku niemu wściekła, gniew wchłonął dzielącą ich odległość i sprawił, że zapomniała o swojej roli cichej obserwatorki. Jak mógł nawet o tym nie wspomnieć? Powiedziała mu o wizycie w bibliotece i odkryciu ręki, co stanowiło pierwszy ślad, prowadzący do ustalenia własnej tożsamości. A kiedy na posterunku potwierdził jej specjalność, Cassie rozpłynęła się z radości. Ktoś tak zajęty własną karierą jak Alex powinien to zrozumieć.

– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś? Muszę tam zadzwonić. Może opuściłam jakieś zajęcia. Niewykluczone, że czytali gazety…

– Cassie, uspokój się – powiedział Alex. – Kazałem Jennifer zawiadomić ich, że nic ci się nie stało i że weźmiesz kilka tygodni zwolnienia lekarskiego.

– Do diabła, kim jest Jennifer? – wrzasnęła Cassie.

– Moją asystentką – odparł Alex. Jego głos, cichy i kojący, musnął jej ramiona i plecy. Alex ujął ją za ramiona i zmusił, by spojrzała mu w oczy. – Nie denerwuj się. Ja tylko chcę, żebyś poczuła się lepiej.

– Czuję się dobrze! – wybuchnęła Cassie. – Doskonale! Może nie pamiętam, kim jestem, Alex, ale to nie czyni ze mnie kaleki. Pewnie o wiele więcej bym sobie przypomniała, gdybyś z takim uporem nie podejmował wszystkich decyzji w moim imieniu, i… – Nagle umilkła.

Alex przemawiał głosem cichym jak szum deszczu, wyciągał do niej ręce, ofiarując pociechę, ale jego palce wpijały jej się w skórę. Cassie spojrzała na miejsce, gdzie krew z jego przeciętej ręki splamiła jej koszulę.

Wpatrywał się w nią intensywnie, nieświadom, że sprawia też ból. Cassie czuła, że policzki jej płoną. Oskarżała go, choć nie znała połowy faktów. Krzyczała na niego, choć on tylko usiłował pomóc. Odwróciła się zażenowana, że wrzeszczała jak opętana w obecności jego agenta. Co sobie właściwie myślała? To jasne, że pojedzie do Szkocji. Ma całą resztę życia na zajęcia na uniwersytecie.

Alex odgarnął jej włosy z czoła. Sprawiał wrażenie, że czeka, aż Cassie się opanuje.

– Przepraszam – mruknęła. – Żałuję tylko, że o tym nie wspomniałeś.

Odsunęła się od niego, pozwalając, by niespokojny cień znowu padł na dzielącą ich przestrzeń. Uśmiechnęła się zakłopotana do Herba, po czym wyszła na patio. Dalej była plaża.

– Ho, ho. – Herb wstał i przeciągnął się. – Chyba nigdy nie widziałem, żeby Cassie tak się zachowywała.

Alex odprowadzał wzrokiem żonę, która szła po jasnym piasku; wiatr zmiatał jej ślady niemal tak szybko, jak powstawały. Schyliła się po kamień i rzuciła nim z całej siły, jakby chciała trafić w słońce.

– Racja – powiedział cicho. – Ja też nie widziałem.

Było lato 1975 roku i oboje z Connorem leżeli na wznak na kołyszącym się pomoście, pocierając palcami stóp o szorstkie drewno, rzucając jedno drugiemu wyzwanie, kto dłużej zdoła patrzeć wprost w rozpalone słońce.

– Oszukujesz – odezwała się. – Wiem, że mrużysz oczy, kiedy myślisz, że nie widzę.

– Wcale nie – odparł z urazą Connor. – To tobie nie przychodzi na myśl żaden inny sposób na wygranie.

Miała dwanaście lat i z najlepszym przyjacielem spędzała kolejny cudowny dzień nad jeziorem Moosehead, dzień z rodzaju tych, które mijają tak wolno, że odnosisz wrażenie, iż jesteś postacią na fotografii, aż nagle trzaskprask i noc przychodzi za wcześnie.

– Boże – powiedziała Cassie. – Jestem kompletnie ślepa.

– Ja też – rzekł Connor. – Widzę tylko czerń.

– Zgoda?

– Zgoda. – Cassie usiadła i po omacku przesunęła dłonią po pomoście, mijając wędkę swoją i Connora, by wreszcie natrafić na jego kościsty przegub. Ciągnęła, dopóki nie była pewna, że chłopak także usiadł.

Znała go od zawsze. Mieszkał w sąsiednim domu, jego ojciec pracował w sklepie wędkarskim w miasteczku. Kradli jeszcze gorące ciasteczka w kształcie słoniowych uszu z piekarni jej rodziców, chodzili do tej samej klasy, uczyli się żeglować na poobijanej starej żaglówce Sunfish, kupionej za pieniądze zarobione przy rozwożeniu gazet. Oboje odrzucali małżeństwo, byli bowiem głęboko przekonani, że płeć przeciwna to banda żałosnych nieudaczników, jedynym wyjątkiem są oni, ciągle rozmawiali o ucieczce na granicę kanadyjską po to tylko, by sprawdzić, czy będę w stanie tego dokonać. Rodzice obojga powtarzali, że są jak dwie strony monety, nierozłączni, dwie połówki jednej całości. Cassie bardzo się to podobało, kojarzyło jej się z obrazkiem w podręczniku do biologii, który przedstawiał kraba pustelnika żyjącego z morskim anemonem na grzbiecie. Morski anemon, niesiony na grzbiecie przez kraba, miał większe szanse na znalezienie jedzenia, krab z kolei miał lepszą ochronę dzięki kamuflażowi i żądłu żyjątka. Rozdzielone, musiałyby podejmować ryzyko w pojedynkę. Wspólnie zyskiwały nową szansę na przetrwanie.

Connor zerwał się na nogi.

– Chcesz łowić ryby?

– Znowu? Nie.

– Chcesz się ścigać? – Gestem wskazał wybrzeże.

– A co z naszymi wędkami?

Connor kucnął.

– Mogę cię nauczyć skoku tyłem do wody.

Na sekundę oczy Cassie zabłysły – jeśli chodzi o skoki do wody, Connor potrafił wszystko. Próbował raz czy dwa pokazać jej, jak to się robi, ale nie była pojętną uczennicą. Jednak skok do tyłu…

– Dobra – zgodziła się. – Co mam robić?

Connor ustawił ją obok siebie na pomoście: stali plecami do wody, z palcami stóp balansującymi dokładnie na krawędzi. Zgiął kolana i wykonał idealny skok, przecinając wodę rękami, za którymi podążało ciało niczym srebrne ostrze noża. Wypłynął na powierzchnię za pomostem i wytarł śluz z nosa.

– Teraz ty.

Cassie wstrzymała oddech. Pochyliła się lekko, podskoczyła i zsunęła się z mokrych desek. Potem przez długi czas pamiętała tylko straszliwy trzask, z jakim jej czaszka uderzyła w coś twardego.

Connor zanurkował, kiedy straciła przytomność. Objął ją i żabką dopłynął do brzegu, po czym wyciągnął jej bezwładne ciało na piasek, w którym pięty Cassie żłobiły wilgotne rowki.

Otworzyła oczy, ale coś zasłaniało jej słońce, jakaś mroczna postać pochylała się nad nią. „Cassie”. Potarła dłonią potylicę.

Connor wpatrywał się w nią tak, jakby powróciła z krainy umarłych, a nie straciła przytomność na minutę czy dwie.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. – Wiesz, kim jesteś?

Cassie prychnęła, bo tylko to jej pozostało. Jakby kiedykolwiek mogła zapomnieć Connora.

– Tak – odparła. – A ty jesteś moją drugą połową.

Connor nie odrywał od niej wzroku; twarz miał białą jak kreda i Cassie wiedziała, że porządnie go nastraszyła. Przez chwilę oboje milczeli. Pierwszy odzyskał głos jej przyjaciel.

– Chodźmy, trzeba ci przyłożyć lód.

Weszli do domu Cassie, zostawiając wilgotne odciski stóp i drobiny piasku w holu.

– To byłby idealny skok – rzuciła Cassie przez ramię. – Następnym razem…

Zatrzymała się w progu kuchni tak nieoczekiwanie, że Connor wpadł na nią. Podświadomie oparła się o niego. Na podłodze w kałuży własnych wymiocin leżała matka.

Zaciskając mocno usta, Cassie uklękła obok niej. Mokrą ścierką wytarła jej policzki, usta i kołnierz bluzki. Kącikiem oczu dostrzegła, że Connor podnosi butelkę dżinu, która wtoczyła się pod grzejnik. Matka powinna być w piekarni, dopiero dochodziła trzecia. Pewnie doszło do następnej awantury, a to znaczyło, że nie wiadomo kiedy i czy w ogóle ojciec wróci do domu.

– Mamo? – szepnęła Cassie. – Mamo, wstań. – Zarzuciła sobie rękę matki na szyję i strażackim chwytem podniosła bezwładne ciało. Obserwowana przez stojącego w progu Connora, zawlokła matkę do salonu, położyła ją na sofie i przykryła lekką kołdrą.

– Cass? – Głos matki był cichy i zadyszany, idealne naśladownictwo głosu Marilyn Monroe. Na oślep poszukała dłoni córki. – Moja kochana córeczka.

Cassie schowała rękę matki pod kołdrę i wróciła do kuchni, zastanawiając się, z czego mogłaby upichcić kolację. Jeśli będzie miała gotowy posiłek, to ojciec po powrocie do domu – o ile wróci – nie wpadnie w złość, a jeśli on nie wpadnie w złość, mniejsze będą szanse na to, że matka znowu zaleje się w trupa. Cassie może wszystko naprawić.

Connor w kuchni wkładał lód do plastikowego woreczka.

– Chodź tutaj – powiedział. – Chyba nie chcesz, żeby głowa bardziej ci spuchła.

Usiadła na krześle i Connor przyłożył jej lód do karku. Już wcześniej był świadkiem takich scen – wiedział wszystko o Cassie – po prostu zaproponował pomoc i nic nie mówił. Nie patrzył na nią łzawo, z litością.

Lodowata woda strumyczkiem spłynęła Cassie między łopatkami, ale pomimo pierwszej pomocy udzielonej przez Connora zaczynała boleć ją głowa. Patrzyła przez okno na dryfujący pomost, który wydawał się tak daleko, że z trudem potrafiła uwierzyć, iż była na nim kilka minut temu. Cassie westchnęła. Problem z idealnymi letnimi dniami polegał na tym, że dla nieszczęść były celem tak wyraźnym jak jasne oczy byka.

Obudziło ją chłodne szczypanie kremu aloesowego, wcieranego w łydki.

– Odcierpisz to – powiedział Alex. – Jesteś taka czerwona, że oczy mnie bolą, jak na ciebie patrzę.

Cassie cofnęła nogę i usiłowała się odwrócić, skrępowana intymnym dotykiem dłoni Alexa na swojej skórze. Skrzywiła się, gdy przy zginaniu kolana przeszył ją ból.

– Nie miałam zamiaru zasnąć.

Alex spojrzał na zegarek.

– A ja nie miałem zamiaru pozwolić ci spać przez sześć godzin. Po wyjściu Herba w gruncie rzeczy nie odchodziłem od telefonu.

Cassie usiadła i nieznacznie odsunęła się od Alexa, wpatrzona w słońce, które niczym wstążka przecinało ocean. Plażą szła starsza kobieta z dwoma wyżłami weimarskimi.

– Alex! – zawołała, machając do nich. – Cassie! Dobrze się czujesz?

– Nic jej nie jest! – odkrzyknął Al ex z uśmiechem. – Miłego spaceru, Ella.

– Ella? – mruknęła Cassie. – Ella Whittaker? – Otworzyła szeroko oczy, by lepiej przyjrzeć się postawnej kobiecie, która pięćdziesiąt lat temu była pin up girl i legendą kina. – Ta Ella Whittaker, która grała główną rolę w…

– Ta Ella Whittaker, która mieszka dwa domy od nas – wyjaśnił Alex z rozbawieniem. – Boże, musisz szybko odzyskać pamięć, w przeciwnym wypadku będziesz ganiać po osiedlu i prosić o autografy.

Przez kilka minut nic nie mówił i Cassie czuła, jak otacza ich spokój. Chciała powiedzieć coś Alexowi, cokolwiek, ale nie miała pojęcia, o jakich sprawach zwykle rozmawiali.

Kiedy się odwróciła ku fioletowej linii horyzontu, dobiegł ją głos Alexa lekki jak jedwab.

– Zamierzałem powiedzieć ci o uniwersytecie. Boże, przecież nigdy bym cię nie poznał, gdybyś tam nie pracowała, więc wiele im zawdzięczam. Naprawdę nie zrobiłem tego celowo. Po prostu zapomniałem. – Ujął jej dłoń i uniósł do ust. Jego oczy były ciemne niczym dym. – Wybaczysz mi?

On gra. Ta myśl z taką gwałtownością pojawiła się w głowie Cassie, że drżąc na całym ciele, uwolniła rękę i odwróciła się od Alexa. Skąd wiem, kiedy gra?

– Cassie?

Patrzyła mu w oczy i powolutku się uspokajała. W tej chwili nie mogła myśleć o uniwersytecie, o tym, kto ma rację, a kto nie. Alex ją hipnotyzował; wiedziała o tym tak samo, jak wiedziała, że została dla niego stworzona, a jeśli miała jakieś wątpliwości, to po prostu się myliła.

Cassie zaczęła słyszeć nieoczekiwane dźwięki, doznawać nieoczekiwanych odczuć: słodka muzyka meksykańskich skrzypiec, wilgotny wiatr znad trzęsawiska, pieśń tysiąca bijących serc. Pomyślała o ucieczce, instynkt podpowiadał jej, że to początek końca, ale łatwiej by jej było cofnąć czas niż wykonać najmniejszy ruch. Świat taki, jaki znała, rozpadał się na kawałki, i pozostało jej tylko zwrócić się do Alexa.

– Wybaczysz mi? – powtórzył.

Cassie usłyszała swój głos wypowiadający słowa, choć nie pamiętała, by je pomyślała:

– Oczywiście, przecież zawsze ci wybaczam.

Fala przetoczyła się po jej stopach, lodowato zimna i autentyczna. Magia rozproszyła się, byli we dwoje z Alexem i wszystko zaczynało się wydawać w porządku.

– Przygotowałem łapówkę – oznajmił Alex. – Zrobiłem to sam.

– Uśmiechnął się do niej.

Odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem, myśląc przy tym: On rozumie. Wie, że jem mu z ręki. Alex podciągnął koszulę, odsłaniając starannie zapakowane zawiniątko, zatknięte za pasek dżinsów.

– Proszę.

Cassie wzięła zawiniątko, starając się nie patrzeć na gładkie, rzeźbione mięśnie torsu Alexa i odpakowała je.

– Przygotowałeś pianki z dmuchanym ryżem? To moje ulubione?

– Nie. – Alex roześmiał się. – Wręcz przeciwnie, nie znosisz pianek, ale tylko to potrafię przyrządzić i pomyślałem, że na pewno sobie o tym przypomnisz i zlitujesz się nade mną. – Oderwał kawałek i ugryzł. – Wychowałem się na tym – dodał z pełnymi ustami.

Cassie spojrzała na niego błyszczącymi oczami.

– Alex, gdzie ja się wychowałam? – W Maine. Wiedziała, zanim usłyszała to od niego. – A kim jest Connor?

Oczy Alexa otworzyły się szeroko, Cassie dostrzegła złote kręgi wokół jego tęczówek.

– To twój najlepszy przyjaciel. Skąd… Przypomniałaś sobie?

Uśmiechnęła się podniecona.

– Śniłam o tym przez cały czas, kiedy spałam. Przypomniałam sobie mnóstwo rzeczy. Jezioro Moosehead, Connora i… i moją matkę. Czy my tam czasami jeździmy? Często rozmawiam z rodzicami?

Alex głośno przełknął ślinę.

– Twoja mama nie żyje. Poza tym, kiedy się poznaliśmy, powiedziałaś, że wybrałaś college w Kalifornii przede wszystkim dlatego, żeby jak najdalej uciec od Maine.

Cassie pokiwała głową, jakby właśnie tego się spodziewała. Zastanawiała się, ile Alex wie o jej rodzicach. Czy była dość odważna, by mu o nich opowiedzieć.

– A gdzie są twoi rodzice?

Alex odwrócił się do oceanu. Kiedy patrzyła, jak zmieniają się rysy jego twarzy, powróciło nagłe wspomnienie: tak samo wyglądał na kilka minut przed wejściem na plan, gdy jego własna osobowość ustępowała miejsca osobowości granej przez niego postaci.

– Mieszkają w Nowym Orleanie. Ich też rzadko widujemy. – Po tarł dłonią kark i zamknął oczy.

Cassie ciekawa była, co Alex widzi, dlaczego tak się w sobie skulił. Ku swemu zaskoczeniu poczuła ostry ból w piersiach i od razu wiedziała, że cierpi po to, by Alex nie musiał. Kiedy na nią spojrzał, duchy przeszłości wciąż majaczyły w jego oczach.

– Ty naprawdę mnie nie pamiętasz?

Dzieliło ją od niego kilka centymetrów, mimo to wyczuwała ciepło jak przy dotyku. Cassie objęła Alexa, z drżeniem przejmując w siebie jego udrękę.

– Nie, nie pamiętam.

Na kolację uprażyli kukurydzę w mikrofalówce i oglądali powtórkę Monty Pythona w telewizji. Grali w wojnę talią kart, którą znaleźli w schowku na miotły. Z poduszką na głowie w charakterze czepka Alex odegrał monolog Lady Makbet, zaczynający się od słów: „Precz, przeklęta plamo!” *, po czym z niskimi ukłonami przyjmował oklaski Cassie. Śmiała się, gdy zeskoczył ze stolika, który wykorzystał jako scenę. Nie znała Alexa, ale go lubiła. Z pewnością większość małżeństw musi obejść się i bez tego.

Alex pomógł jej wstać.

– Zmęczona?

Cassie przytaknęła i nie zaprotestowała, gdy objął ją w pasie. Kiedy schodzili na dół, zastanawiała się, jak będą spali. Byli małżeństwem, Alex mógł spać, gdzie mu się podobało, ale ona miała dopiero jeden dzień na odnowienie znajomości z nim i wolałaby, żeby po rycersku zgodził się spędzić noc w pokoju gościnnym. Zadawała sobie pytanie, czy sama tego chce.

Alex zatrzymał się przy głównej sypialni. Cassie się cofnęła, przyciskając ręce do boków. Nie potrafiła się zmusić, by spojrzeć na Alexa, którego nieme pytanie zdawało się napełniać echem korytarz.

Uniósł brodę Cassie i łagodnie pocałował ją w usta.

– Dobranoc – powiedział, po czym skierował się chyba do pokoju gościnnego.

Cassie chwilę odprowadzała go wzrokiem, później weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła bluzkę przez głowę, ściągnęła szorty i w drodze do łazienki rzuciła je na łóżko z baldachimem. Pozbywszy się bielizny, stanęła przed lustrzaną ścianą, tą z umywalkami. Zakryła dłońmi piersi, skrzywiła się na widok niewielkiej fałdki na brzuchu. Nie potrafiła pojąć, co pociągało w niej Alexa.

Brała do ręki butelki i słoiki, których pełno było na blacie: kremy do twarzy, maseczki oczyszczające, toniki, najwyraźniej w równych proporcjach należące do niej i do niego. Zdążyła wyszczotkować włosy i umyć twarz, gdy się zorientowała, że nie ma pasty do zębów. Były dwie szczoteczki, zielona i niebieska, ale nie wiedziała, która należy do niej.

Zajrzała do szafek wbudowanych w ściany, ale znalazła tylko jasnobrzoskwiniowe ręczniki kąpielowe i dwa grube szlafroki frotte. Może Alex ma pastę w swoim pokoju, a z całą pewnością będzie potrzebował szczoteczki.

Nie wiedziała, do którego pokoju wszedł, i już miała po kolei pukać do drzwi, kiedy usłyszała jego głos, dobiegający z głębi korytarza:

– „Życie jest tylko przechodnim półcieniem”.

Przez uchylone drzwi zobaczyła Alexa stojącego w łazience przed umywalką; lustro odbijało jego twarz z zapadniętymi oczami.

– „Nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie – mruczał głosem cichym jak szept – w nicość przepada”.

Wstrząśnięta Cassie ze szczoteczkami w kurczowo zaciśniętej dłoni nachyliła się, by lepiej widzieć. To nie był Alex, tylko człowiek pokonany, człowiek, który rozumie, czym stanie się jego życie: przelotnym błyskiem w cudzych wspomnieniach, szybko na zawsze zapomnianym.

Cassie walczyła z pragnieniem, by otworzyć drzwi i otulić go ciasno własną nadzieją. Nie znała tego nowego obcego, wiedziała o nim jeszcze mniej niż o Aleksie, ale pojmowała, że przyszła, by mu pomóc.

W uszach zabrzmiały jej słowa wypowiedziane przez Alexa na posterunku, przerażenie w jego głosie: „Nie masz pojęcia, czym było stracić ciebie”. Zaczynała dostrzegać, że sławny Alex Rivers przeżywa załamania jak każdy zwykły zjadacz chleba.

Zrobiła krok do przodu, a on otworzył oczy i zobaczył ją w lustrze. To znowu był dawny Alex, uśmiechał się, ale na dnie jego oczu wciąż widziała przerażenie i otępienie Makbeta. Zastanawiała się, czy zawsze taki był, czy każda postać stawała się cząstką jego osoby. Wiedziała, że aktorzy w pewnym stopniu muszą czerpać z własnych doświadczeń, czasem je ubarwiać, ale bolała ją myśl o tak wielkiej rozpaczy, pogrzebanej w duszy Alexa.

– Skąd to bierzesz? Całe to cierpienie? Wpatrywał się w nią, poruszony jej przenikliwością.

– Z siebie.

Pierwszy krok zrobiła ona, a może on, ale zaraz obejmował ją, rozwiązywał pasek szlafroka, przesuwał dłońmi po jej bokach. Szczoteczki upadły na podłogę, Cassie wplotła palce we włosy Alexa, kryjąc twarz w zagłębieniu jego ramienia. Wolno wędrowała po plecach, podnosiła koszulę, aż wreszcie jej dłonie sparzyły mu skórę w pasie.

Oboje obijali się o ściany i drzwi, gdy Alex, całując ją łapczywie, kierował się do głównej sypialni. Cassie upadła na łóżko, a on rozsunął poły jej ciężkiego szlafroka, przygważdżając ją za ramiona. Przesuwał językiem wzdłuż zarysu jej szczęki, po krzywiźnie pod piersiami, oświetlonych poświatą księżyca białych udach.

Cassie otworzyła oczy, oszołomiona widokiem jego ciała nad sobą. Alex przycisnął usta do jej brzucha.

– Piękna – powiedział.

On gra.

Tak jak wcześniej, myśl pojawiła się nie wiadomo skąd; kiedy się zakorzeniła, Cassie zaczęła walczyć, ale on przygniatał ją całym swym ciężarem. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował z taką szczerością, że zadrżała. A potem przypomniała sobie magię, która połączyła ich po południu, pustkę, która otworzyła się jak świeża rana w jej brzuchu, gdy usłyszała go mówiącego kwestię Makbeta.

W chwili gdy w nią wszedł, Cassie pojęła, dlaczego do siebie wzajemnie należą. On wypełniał ją sobą, ona zabierała jego blizny. Splotła mu ręce na karku, zaskoczona łzami, które pociekły jej po policzkach. Odwróciła twarz ku otwartemu oknu, wciągając w nozdrza słodką mieszankę siebie, Alexa i nieskończonego oceanu.

Zapadała już w sen, gdy powiedział:

– Nie musisz odzyskiwać pamięci, Cass. Ja wiem, kim jesteś.

– Tak? – Uśmiechnęła się i położyła jego rękę na swoim brzuchu. – Kim jestem?

Poczuła, jak spokój Alexa zwija się w kłębek przy jej boku niczym błogosławieństwo. Przyciągnął ją ku sobie, do miejsca, gdzie idealnie pasowała.

– Jesteś moją drugą połową – powiedział.

5

W innym czasie i miejscu Will Latający Koń byłby Marzycielem.

Miał jedenaście lat, kiedy w środku nocy otworzył oczy, widząc, a zarazem nie widząc. Było lato, na dworze cykady cicho śpiewały do półksiężyca, ale w głowie Willa zadudniły grzmoty, a kiedy dziadkowie przybiegli do niego, w jego źrenicach zobaczyli potężne błękitne błyskawice. Cyrus Latający Koń ponad emitującym poświatę kocem chwycił dłoń żony.

– Wakan – mruknął. – Święty.

Mimo iż przez lata wiele się zmieniło w życiu Siuksów, niektóre zwyczaje trwały. Cyrus urodził się w rezerwacie, był świadkiem rozwoju telewizji i motoryzacji; miesiąc później będzie oglądał człowieka spacerującego po Księżycu. A równocześnie pamiętał opowieści ojca o Siuksach, którzy miewają wizje. Wizja grzmotu odznaczała się potężną siłą. Ten, kto ją zignoruje, może zginąć od błyskawicy.

I dlatego pewnego poranka w 1969 roku dziadek zabrał Willa Latającego Konia do szamana Josepha Stojącego w Słońcu, by opowiedzieć mu o wizjach wnuka.

Powiadano, że Joseph Stojący w Słońcu jest starszy niż Ziemia. Siedział z Willem i Cyrusem na długiej, niskiej ławie, biegnącej przez całą długość jego drewnianej chaty. Kiedy mówił, strugał drewienka. Na oczach Willa drewno wpierw przybrało kształt psa, potem orła, wreszcie pięknej dziewczyny, zmieniając się przy każdym dotyku dłoni szamana.

– W czasach mojego pradziada – zaczął Joseph – chłopiec taki jak ty badałby swoje wizje, osiągnąwszy wiek męski. A gdyby miał wizje grzmotu, zostałby heyoka. – Szaman spojrzał uważnie na Willa, który po raz pierwszy dostrzegł, że oczy starca różnią się od oczu wszystkich znanych mu ludzi. Nie było w nich tęczówek, tylko czarne, bezdenne źrenice. – Wiesz o tym, chłopcze?

Will przytaknął, dziadek tylko o tym mówił przez całą drogę do chaty szamana. Sto lat wcześniej heyoka byli plemiennymi klaunami, od których oczekiwano dziwnego zachowania. Jedni chodzili tyłem, inni przemawiali w obcym języku. Odziewali się w łachmany, zimą spali bez koca, latem owijali się w grube skóry bizona. Zanurzali dłonie we wrzątku i wyjmowali je nie poparzone, dowodząc przez to, że są potężniejsi od reszty współplemieńców. Czasami duchy zsyłały im wizje, ostrzegały o śmierci innych. Heyoka miał moc zapobieżenia temu, ale ponieważ był heyoka, nie otrzymywał nic w zamian za swoje wysiłki. Will cierpliwie słuchał dziadka i przez cały czas myślał, jak cholernie się cieszy, że żyje w roku 1969.

– No cóż – mówił Joseph Stojący w Słońcu – nie możesz zostać heyoka, bo jest wiek dwudziesty. Ale będziesz miał swoją wizję grzmotu.

Trzy dni później wieczorem nagi Will siedział naprzeciwko szamana w rytualnym szałasie. Nigdy dotąd w takim nie był, choć widywał te małe, okrągłe budowle; czasami wznosili je młodzi chłopcy, by palić w nich peyotl – odurzeni, z gołymi tyłkami biegali po polach i skakali do lodowatych strumieni. Od czasu do czasu Joseph poruszał rozżarzonymi kamieniami, które buchały gorącem, głównie jednak śpiewał i recytował, a jego słowa nabrzmiewały i eksplodowały niczym fajerwerki tuż przed oczami Willa.

Kiedy nad równiną pojawiły się pierwsze promienie brzasku, Joseph zaprowadził nagiego Willa na płaski szczyt stromego wzgórza. Will wolałby być wszędzie, tylko nie na tej skalnej półce, ale nie ośmielił się sprzeciwem zhańbić dziadka czy Josepha Stojącego w Słońcu. Od dzieciństwa wpajano mu zasadę: Szanuj starszych. Drżąc na całym ciele, Will robił, co mu kazano. Z rozpostartymi rękoma patrzył w słońce, zachowując całkowity bezruch i usiłując ignorować trawę szepczącą pod stopami odchodzącego Josepha. Stał tak przez wiele godzin, aż słońce zaczęło kryć się za horyzontem. Wtedy też nogi się pod nim ugięły, zwinął się w kłębek na boku i wybuchnął płaczem. Czuł, jak skała pod nim drży, niebo się roztapia.

Drugiego dnia ze wschodu nadleciał orzeł. Will patrzył, jak ptak krąży nad jego głową, poruszając się tak wolno, że przez całe minuty zdawał się tkwić w jednym miejscu, oddalony o długość ramienia.

– Pomóż mi – szepnął Will i orzeł przefrunął przez jego ciało.

– Wybrałeś trudne życie! – krzyknął ptak i zniknął.

Minęły godziny, a może dni. Osłabiony i głodny Will zmuszał się do oddychania. W chwilach gdy umysł miał jasny, przeklinał dziadka za wiarę w takie bzdury, przeklinał siebie za uległość. Myślał o wiosennych eliminacjach do szkolnej drużyny baseballu, o „Playboyu” ukrytym pod materacem, o kręcącym w nosie zapachu matczynego kremu marki Pond. Myślał o wszystkim, co wydawało się najbardziej odległe od życia Siuksów.

Nadchodzimy, nadchodzimy. Słowa poświstywały nad równiną, owijały się wokół szyi Willa, zmuszały go do wstania. Nad jego głową wisiała ciemna burzowa chmura. Wyczerpany, głodny, dręczony omamami, odrzucił w tył głowę i otworzył ramiona, łaknąc poświęcenia.

Kiedy pod czaszką zadudnił mu grzmot, uświadomił sobie, że jego stopy nie dotykają już ziemi. Unosił się wysoko. W dole zobaczył małą i chudą dziewczynkę, która biegła przez śnieżną zawieję. Chwilami kurzawa zakrywała ją przed jego wzrokiem. Pomyślał, że dziewczynka ucieka od kogoś albo od czegoś. Nagle się zatrzymała. Stanęła w samym sercu burzy i wyciągnęła ręce. Przez cały ten czas szukała środka.

– Pomóż jej – powiedział Will i słowa po stokroć odbiły się echem wokół niego. Znowu stał na ziemi. Wiedział, że nic nie będzie pamiętał. Wiedział, że jako dojrzały mężczyzna będzie się musiał zmagać z tymi obrazami, wdzierającymi się w jego świadomość w ciężkich minutach tuż po przebudzeniu.

Kiedy niebiosa zadrżały i spadł deszcz, okrzyki Willa poniósł wiatr. Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak piorun rozcina noc na pół, rozbijając jego świat na połowy, które niczym puste skorupy chyboczą się u jego stóp.

Nawet słońce kochało Alexa. Cassie dotknęła jego szczęki, zahipnotyzowana tym, że jakimś cudem jedyna smuga porannego światła wpadająca do sypialni, trafiła właśnie na niego. Skórę miał ciemną, z cieniem zarostu na policzkach, z małą, półokrągłą blizną tuż pod brodą. Cassie usiłowała sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach Alex się zranił. Patrzyła, jak jego oczy poruszają się pod powiekami, i zastanawiała się, czy śni o niej.

Ostrożnie, by go nie obudzić, wysunęła się z pościeli. Z uśmiechem skrzyżowała ramiona na piersiach, myśląc, że całkiem słusznie jest obiektem zazdrości wszystkich kobiet w Ameryce. Jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, dotyczące prawomocności jej małżeństwa z Alexem, teraz wszystkie się rozwiały. Dwoje ludzi nie może uprawiać miłości w taki sposób, jeśli nie mają wspólnej przeszłości. Roześmiała się. Gdyby serce przestało jej bić w tej sekundzie, mogłaby powiedzieć, że miała piękne życie.

To dobry dzień na śmierć. Słowa sprawiły, że znieruchomiała i po kręgosłupie przeszedł jej dreszcz, nim jeszcze uświadomiła sobie, że nie zostały wypowiedziane na głos. Odzyskawszy panowanie nad sobą, cicho poszła do łazienki. Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, dotykając opuszkami palców spuchniętej wargi.

Wykład. Tym zdaniem rozpoczynał się wykład jej kolegi z UCLA. Cassie bezwładnie opuściła dłonie na marmurową umywalkę, z westchnieniem ulgi pojmując, że to nie złowieszczy omen, tylko prawdziwe wspomnienie. Wykład dotyczył kultury rdzennych Amerykanów, a zdanie stanowiło część rytualnej modlitwy, odmawianej przez wojowników przed bitwą. Cassie pamiętała, że powiedziała profesorowi, iż ma dar przykuwania uwagi słuchaczy.

Ciekawe, co teraz robi Will. Jest czwartek rano, więc pewnie jedzie do pracy. Zostawił jej swój numer telefonu; może później zadzwoni do niego na posterunek, powie, że mieszka w zamku w Malibu, wspomni, że niedługo wybiera się do Szkocji.

Wyszczotkowała zęby i uczesała włosy, ostrożnie odkładając przedmioty na blat, żeby hałas nie obudził Alexa. Na palcach wróciła do sypialni i usiadła w fotelu.

Alex cicho pochrapywał. Przez chwilę patrzyła, jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się i opada w oddechu, potem wstała i podeszła do szafy z jego ubraniami. Kiedy ją otworzyła, zaparło jej dech.

W szafie Alexa panował dwadzieścia razy większy porządek niż u niej. Na dnie, na stojakach, stały szeregiem buty sportowe, włoskie mokasyny i czarne skórzane trzewiki do garniturów. Na półkach leżały swetry, szetlandzkie i norweskie po jednej stronie, bawełniane po drugiej. Koszule wisiały sztywno na cedrowych wieszakach. Komodę na bieliznę w rogu garderoby wypełniały starannie poskładane jedwabne bokserki i skarpetki, zgodnie z przeznaczeniem ułożone w oddzielnych szufladach.

– Mój Boże – szepnęła Cassie. Przesunęła palcem po koszulach, słuchając muzyki uderzających o siebie wieszaków. Porządku należało się spodziewać, zwłaszcza jeśli w domu była dobra gospodyni, ale coś w tej szafie sugerowało, że przekroczona została granica między schludnością a obsesją.

Swetry. Były posegregowane nie tylko ze względu na rodzaj włóczki, ale też ułożone kolorami, jak tęcza. Wzorzyste umieszczono jedne na drugich wedle barwy dominującej.

Powinna wybuchnąć śmiechem. W końcu było to dziwactwo, doskonały temat do żartów.

Mimo to Cassie poczuła, że z oczu płyną jej łzy. Uklękła przed rzędami butów, szlochając cicho; wzięła sweter i przycisnęła do ust, by zagłuszyć łkania. Ze ściśniętym żołądkiem zgięła się wpół i powiedziała sobie, że traci rozum.

To stres tych kilku ostatnich dni, pomyślała, wycierając policzki. Wróciła do łazienki, zamknęła za sobą drzwi i odkręciła kurek. Trzymała dłonie pod strumieniem wody tak długo, aż z zimna zdrętwiały jej dłonie, później spryskała twarz. Miała nadzieję, że zacznie wszystko od nowa.

Od wielu dni mówili o zamieci, śnieżycy stulecia. Miała nadejść w piątek około trzeciej po południu. Meteorolodzy radzili, by napełnić wanny wodą. Kupić baterie i drewno na opał. Odszukać latarki.

Cassie uznała, że lepiej byłoby tylko w jednym wypadku: gdyby burza rozpętała się w niedzielę, bo wtedy odwołano by lekcje następnego dnia.

Weszła do kuchni. Całe popołudnie spędziła u Connora, ale obiecała matce, że wróci, gdy tylko spadną pierwsze płatki śniegu. Matka Cassie strasznie bała się śniegu. Chowała się w Georgii i śnieg zobaczyła dopiero wtedy, gdy po ślubie przeprowadziła się do Maine. Zamiast podejść do zagrożenia praktycznie – jak matka Connora, która wyjęła świece i kupiła dodatkowe butelki mleka do przechowania w zaspach – Aurora Barrett siedziała przy kuchennym stole, z szeroko otwartymi oczami słuchała prognoz meteorologicznych z radia tranzystorowego i czekała na pogrzebanie żywcem.

Północnowschodnia część kraju miała dla Aurory tylko jedną zaletę: była pretekstem do oskarżania męża o wszystko, co w jej życiu ułożyło się źle. Cassie rosła w przekonaniu, że matka nienawidzi Maine, że nie zamierzała się tu przeprowadzać, że nie chciała być żoną piekarza. Wciąż marzyła o domu z trawnikami schodzącymi nad brzeg rzeki, o ażurowej ławce pod wiśniami, o upalnym południowym słońcu. Ukryta w mrocznym kącie Cassie słuchała gniewnych krzyków matki, która pytała ojca, jak bardzo tymczasowe może być dziesięć długich lat w jakimś zapomnianym przez Boga miejscu.

Ojciec przyjmował gniew Aurory w milczeniu. Formalnie rzecz biorąc, to była jego wina: przyrzekł żonie, że jak tylko zdoła sprzedać piekarnię z przyzwoitym zyskiem, przeniosą się w jej strony. Ale piekarnia co roku przynosiła straty, a prawdę mówiąc, w głębi serca ojciec wcale nie pragnął opuszczać Nowej Anglii. Ben udzielił Cassie tylko jednej rady: „Zanim się zdecydujesz, kim chcesz być, zorientuj się, gdzie tym kimś chcesz być”.

Śnieg jeszcze nie padał, kiedy Cassie kładła się spać, za to rano świat za oknem był odmieniony. Biały trawnik rozpościerał się pod oknem jej sypialni, wzgórza i strumyki zniknęły; patrząc na gładką taflę śniegu, Cassie niemal traciła poczucie kierunku. Chwyciła jabłko i schowała do kieszeni, po czym usiadła przy kuchennym stole, by wciągnąć kozaczki.

Słyszała kłótnię wyraźnie, chociaż rodzice toczyli ją w swojej sypialni na piętrze.

– Sprzedaj piekarnię, inaczej sama nie wiem, co zrobię – groziła matka.

– Czy jest jeszcze coś, czego nie zrobiłaś? – parsknął ojciec.

Cassie podskoczyła, gdy podmuch wiatru sypnął bielą w kuchenne okno.

– Dlaczego po prostu nie wrócisz do domu?

Wracaj do domu. Oczy Cassie otworzyły się szeroko. Przez długą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie jękami i wrzaskami burzy. Wreszcie Cassie usłyszała końcową kwestię matki:

– Nie czuję się dobrze. Wcale się dobrze nie czuję.

Potem rozległ się znajomy brzęk karafki z bourbonem, którą Aurora trzymała na swojej toaletce. Im więcej piła, tym gorzej znosił to ojciec. Zaklęty krąg.

– Jezu Chryste – powiedział ojciec zduszonym głosem, po czym tupiąc, zszedł na dół. Był ubrany i tak samo jak Cassie gotów stawić czoła zamieci. Spojrzał na córkę i dotknął jej policzka gestem niemal przepraszającym.

– Cassie, zaopiekuj się nią, dobrze?

Nim zdążyła odpowiedzieć, już go nie było.

Zasznurowała wysokie buty, potem ugotowała jajko na miękko, tak jak lubiła matka. Zaniosła je na górę razem z plastrem pieczeni, uznała bowiem, że jeśli matka coś zje, dzień jakoś się ułoży.

Kiedy otworzyła drzwi sypialni, Aurora leżała w poprzek łóżka, ramieniem zakrywając oczy.

– Och, Cassie – szepnęła. – Proszę, skarbie. Światło.

Cassie posłusznie zamknęła za sobą drzwi. Wyczuwała lepką woń bourbona, zmieszaną z zapachem ojcowskiego gniewu.

Aurora spojrzała na tacę, którą Cassie postawiła, i wybuchnęła płaczem.

– Powiedział ci, dokąd idzie? Wyszedł na tę zamieć… – Machnęła ręką w stronę okna, po czym położyła ją na czole. – Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Po prostu nie wiem.

Spojrzawszy w załzawione i czerwone oczy matki, Cassie ujęła się pod boki.

– Wstawaj.

Aurora zamrugała zdumiona.

– Słucham?

– Powiedziałam, żebyś wstała. – Cassie miała dopiero dziesięć lat, ale już dawno była dorosła. Ściągnęła matkę z łóżka i zaczęła podawać jej ubranie: golf, bluzę, grube skarpety.

Otrząsnąwszy się z początkowego niedowierzania, Aurora w milczeniu zaczęła spełniać polecenia córki.

Kiedy Cassie otworzyła frontowe drzwi, matka się cofnęła. Do wnętrza domu wdarł się lodowaty wiatr.

– Idziemy – rozkazała dziewczynka. Skoczyła w śnieg i z wesołym piskiem zapadła się w zaspie po uda. Odwróciła się do matki. – Mówię poważnie.

Piętnaście minut trwało, nim Aurora odsunęła się o półtora metra od ganku. Nieprzyzwyczajona do przebywania na dworze podczas śnieżycy, trzęsła się cała, a jej wargi zsiniały. Wiatr zerwał Cassie czapkę z głowy i potoczył ją po śniegu. Matka schyliła się i niczym dziecko dotknęła zaspy.

Cassie nabrała w dłonie śniegu i uformowała go w okrągłą kulkę.

– Mamo! – krzyknęła ostrzegawczo, po czym z całej siły rzuciła śnieżkę.

Kiedy śnieżka trafiła Aurorę w ramię, ta znieruchomiała, jakby się zastanawiała, czym sobie na to zasłużyła.

Cassie przygotowała cały stos śnieżnych kulek, po czym zaczęła obrzucać matkę, zostawiając białe ślady na jej barku, piersiach i udach.

Dziewczynka nigdy czegoś takiego nie widziała. To było tak, jakby matka nie miała pojęcia, czego się od niej oczekuje. Jakby nie miała pojęcia, co robić. Cassie zacisnęła pięści.

– Walcz! – krzyknęła; jej słowa zamarzały w powietrzu. – Cholera jasna! Walcz!

Znowu się pochyliła, tym razem wolniej, dając matce czas na przyjrzenie się kolejnym ruchom. Odurzona alkoholem Aurora zatoczyła się, ale w dłoni miała śnieżkę. Cassie patrzyła, jak matka bierze zamach i rzuca.

Kulka trafiła ją prosto w twarz. Cassie prychnęła, ocierając grudki śniegu z rzęs. Matka tymczasem przygotowywała sobie cały arsenał. Na tle oślepiającej bieli jej oczy nie były już takie czerwone, a siarczysty mróz nadał większą zręczność jej poruszeniom.

Cassie nastawiła uszu, by uchwycić odgłos zagłuszany wyciem wiatru. Śmiech matki był czysty i szczery, przybierał na sile, a zarazem lekkości, uwalniając się z więzienia. Uradowana Cassie zawirowała, wyciągając ręce i poddając się miękkim, białym podmuchom.

Zawsze gdy Will budził się z pościelą owiniętą wokół bioder i z klatką piersiową mokrą od potu, wiedział, że miał sen o grzmocie. Nie rozwodził się jednak nad szczegółami; prawdę mówiąc, choć z upływem lat częstotliwość snu się nasilała, coraz łatwiej było mu wyrzucić go z myśli. Wstał i wziął prysznic, wraz z potem zmywając wspomnienia, które wiązały go z Siuksami.

Ponieważ w czwartek miał służbę wieczorem, spał dłużej. Ze snu o grzmocie wyrwał go dzwonek telefonu.

– Mówi Frances Bean z biblioteki – usłyszał. – Mamy dla pana materiały, o które pan prosił.

– Nie prosiłem o żadne materiały – wymamrotał, wyciągając rękę, by odłożyć słuchawkę.

– … antropologii.

Kiedy to słowo dotarło do jego świadomości, na powrót przyłożył słuchawkę do ucha.

W czwartkowy poranek w małej i mrocznej bibliotece było cicho jak w grobie. Will podał swoje nazwisko bibliotekarce, która wręczyła mu rulon kartek owiniętych gumką.

– Dziękuję – powiedział, po czym usiadł przy stoliku, żeby przejrzeć artykuły o Cassie.

Dwa pochodziły z czasopism naukowych, trzeci z „National Geographic”. Zawierał kilkanaście fotografii, przedstawiających znakomitą doktor Cassandrę Barrett na wykopaliskach w Tanzanii, gdzie znaleziono rękę. Will pośpiesznie przeczytał o archeologicznym znaczeniu ręki i kamiennego narzędzia, ale nie znalazł nic, o czym wcześniej nie wspomniałaby Cassie. Przebiegł wzrokiem tekst do następnego akapitu, w którym była mowa o niej samej.

„Dr Barrett, tak młoda, że bardziej niż na samodzielnego naukowca wygląda na jedną ze studentek UCLA, które często przyprowadza na wykopaliska, przyznaje, iż woli błotniste stanowisko od sali wykładowej”. Will bezgłośnie powtórzył to zdanie, wpatrując się w zdjęcie Cassie pochylonej nad długą, pożółkłą kością, którą oczyszczała z ziemi. Will przeskoczył do ostatniego zdania artykułu: „W świecie zdominowanym przez mężczyzn doktor Barrett wyrasta na postać wybitną. Ręce same składają się do oklasków”.

– Protekcjonalny drań – mruknął. Na tej stronie nie było więcej zdjęć, Will wrócił więc na początek. Na stronie 36 czasopisma widniały dwie fotografie: na jednym była odkryta ręka z dłonią Cassie rozpostartą obok dla porównania, na drugim Cassie stała pod słońce, w ulubionej przez fotoreporterów z „National Geographic” pozie, z lekko uniesioną brodą. Will położył kciuk na jej szyi. Na zdjęciu nie widać było oczu. Oddałby wszystko, żeby zobaczyć jej oczy.

Zastanawiał się, jak kobiecie, która na afrykańskiej sawannie czuje się jak u siebie, może odpowiadać wścibskość paparazzich na premierach filmowych. Zadawał sobie pytanie, jak można przejść od pisania prac naukowych do szukania w „Enquirerze” artykułów zniesławiających męża. Do diabła, ciekawe, gdzie Alex Rivers poznał Cassandrę Barrett, co robią oboje w niedzielne poranki, kiedy są tylko we dwoje.

Will zostawił artykuły na stoliku, zabrał natomiast zdjęcie Cassie. Złożył je, korzystając z chwili, gdy bibliotekarka wpatrzona była w ekran komputera, i schował do kieszeni dżinsów. Myślał, że zanim dojdzie do domu, fotografia przetrze się na krawędziach i on ledwo będzie w stanie zobaczyć twarz Cassie.

6

Kiedy Cassie otworzyła drzwi, zobaczyła najpiękniejszą kobietę świata. Na początku mogła się tylko wpatrywać w jej długie błyszczące włosy i jasnozielone oczy; kobieta miała na sobie koszulę barwy melona casaba, kaszmirowy beret i olbrzymi szal, zamotany wokół bioder.

– Możesz w to uwierzyć, Cass? – odezwała się cienkim, piskliwym głosem, nie pasującym zupełnie do jej wyglądu. Wyminęła Cassie, trzymając się lewą ręką za prawą, jakby było to coś, czego chętnie by się pozbyła.

Prawą rękę kobiety od nadgarstka do łokcia okrywał czarny gips.

– Powiedz mi – pisnęła – co mam zrobić z cloroksem?

– Z cloroksem? – mruknęła Cassie, wchodząc po schodach do kuchni za nieznajomą, która otworzyła lodówkę i nalała sobie soku do szklanki.

– Co się dzieje? – prychnęła kobieta. – Alex znowu nie dał ci przez pół nocy spać, bo gadał o sobie?

Dłonie Cassie obronnie zwinęły się w pięści. Nie miała pojęcia, kim jest ta kobieta, za to Alex okazał niewiarygodną troskę. Wczoraj, kiedy Cassie zasnęła na plaży, polecił Johnowi, kierowcy, pozbierać wszystkie albumy i slajdy, które były w domu. Gdy się obudziła, usiadł z nią w mrocznej, cichej bibliotece. Łączył nazwiska z obcymi twarzami, w prostych zdaniach szkicował przeszłość, dłużej zatrzymując się na ważnych chwilach. Cassie, oparta swobodnie o jego ramię, z zamkniętymi oczyma patrzyła, jak jej życie eksploduje kształtem i kolorem.

Kobieta wypiła sok, po czym usiadła na wysokim klonowym taborecie, owijając wokół niego nogi. Cassie zmrużyła powieki, usiłując przypomnieć sobie fotografie z czasów college’u, które wczoraj pokazał jej Alex.

– Czy przypadkiem nie byłaś przedtem blondynką? – zapytała.

Kobieta zmarszczyła nos.

– Milion lat temu. Chryste, co się z tobą dzieje?

Alex pojawił się za plecami Cassie tak bezszelestnie, że jedynym znakiem, świadczącym o jego nadejściu, był cień przesłaniający oczy kobiety. Poza ręcznikiem przewiązanym w pasie nic na sobie nie miał.

– Ophelia – powiedział chłodno, obejmując ramiona Cassie. – Nie ma to jak widzieć cię z samego rana.

– Jasne – prychnęła Ophelia. – Cała przyjemność po mojej stronie.

Cassie obserwowała ich zafascynowana. Nic dziwnego, że nie czuła się zagrożona. To była najpiękniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek zapukała do drzwi Cassie, ale poświęcała Alexowi tyle uwagi co sokowi pomarańczowemu, a on z kolei marzył wyłącznie o tym, by zniknąć jej z oczu.

Wskazał czarny gips.

– Zapalenie ścięgna? Nadwerężenie? Jakieś inne ryzyko zawodowe?

– Pieprz się – odparła Ophelia lekko. – Pośliznęłam się na chodniku.

Alex wzruszył ramionami.

– Mogło być gorzej.

– Gorzej? W przyszłym tygodniu mam kręcić reklamę cloroksu do telewizji ogólnokrajowej i prawą ręką nalewać wybielacz do cholernej miarki…

– Ty też jesteś aktorką?

Ciche pytanie Cassie sprawiło, że Ophelia przerwała swoją tyradę.

Spojrzała na Alexa.

– Do diabła, coś ty jej zrobił?

Alex uśmiechnął się do Cassie uspokajająco.

– Ophie, czy ty w ogóle czytasz gazety, a może poziom twojego wykształcenia na to nie pozwala?

– Od czytania robią się kurze łapki. Oglądam wiadomości w telewizji.

Alex oparł się o marmurowy blat w środku kuchni, krzyżując ramiona na piersiach.

– W zeszłą niedzielę Cassie miała jakiś wypadek i uderzyła się w głowę. Gliniarz znalazł ją na cmentarzu, ale nie pamiętała, jak się nazywa. Wciąż po kawałku odzyskuje pamięć.

Ophelia otwierała oczy coraz szerzej, aż Cassie zobaczyła biały krąg, otaczający zieloną tęczówkę.

– Dla ciebie to szalenie wygodne, Alex – oznajmiła kobieta. – Nie wątpię, że przedstawiłeś się jako święty.

Ignorując jej słowa, Alex pochylił się i pocałował Cassie w czoło.

– Nazywa się Ophelia Fox, choć to nie jest jej prawdziwe nazwisko, ale z drugiej strony, sama w większości nie jest prawdziwa. Pracuje w reklamie, głównie wykorzystują jej dłonie. Była twoją najlepszą przyjaciółką w college’u i współlokatorką w czasie, kiedy się poznaliśmy, a z mojego punktu widzenia także jedyną skazą, jaką znalazłem na twoim charakterze. – Poprawiając ręcznik, ruszył w kierunku schodów. – Wiesz, Ophelio, jeśli będziesz dla mnie naprawdę miła, złożę ci autograf na gipsie – dodał z uśmiechem.

Cassie usiłowała dociec, jak studentka antropologii mogła zaprzyjaźnić się z dziewczyną w rodzaju Ophelii Fox, zanim jednak zdążyła ubrać to pytanie w słowa, Ophelia do niej podeszła. Przesunęła długimi, wypielęgnowanymi paznokciami po blednącej ranie na skroni Cassie.

– Dzięki Bogu, nie będziesz miała blizny.

Cassie wybuchnęła śmiechem. To akurat była najmniejsza z jej trosk. Zrobiła krok do tyłu, przyglądając się bacznie twarzy Ophelii, tym razem szukając znajomych rysów.

– Jesteś piękna – powiedziała szczerze.

Ophelia machnęła lekceważąco dłonią.

– Oczy mam za blisko osadzone i nos o pół centymetra skrzywiony w prawo. – Wyciągnęła zdrową rękę, jasną, niemal całkowicie pozbawioną włosków, z doskonale ukształtowanymi paznokciami, zakończonymi białymi tipsami w kształcie półksiężyców. – One są piękne. Za każdym razem wykorzystują większy kawałek. W ostatniej reklamie doszli do ramienia, więc myślę, że to tylko kwestia czasu.

Nawet Alex, który przecież należał do gwiazd pierwszej wielkości, nie był aż tak pochłonięty sobą jak Ophelia. Ze śmiertelnie poważną miną poruszała lekko palcami i Cassie musiała się uśmiechnąć.

– Masz jeszcze na coś ochotę? – zapytała, wskazując pustą szklankę.

Ophelia podeszła do szafki, otworzyła ją i wsunęła głowę do środka. Pogrzebała chwilę i wyciągnęła angielską mufinkę.

– Wezmę to. Wiem, gdzie co jest.

– Doskonale – powiedziała Cassie. – Możesz mnie oprowadzić.

Ophelia, która stała przy tosterze, spojrzała na nią z niepokojem.

– Boże, Cass, jak długo to potrwa? To musi być straszne.

Cassie wzruszyła ramionami.

– Mam Alexa.

– Faktycznie, bardzo ci pomoże – mruknęła Ophelia.

Cassie zaczęła kroić truskawkę na osiem maleńkich kawałków, wsłuchana w szczęk noża o marmur.

– Dlaczego się nienawidzicie? – zapytała.

Nie była pewna, czy kobieta nie chciała odpowiedzieć, czy też jej nie usłyszała.

– Masło? – mruknęła Ophelia. Zamknęła oczy, jakby próbowała przypomnieć sobie miejsce, w którym jest masło, po czym otworzyła lodówkę. – Proszę. – Usiłowała posmarować mufinkę, przytrzymując ją chorą ręką, ale ciągle się jej wyślizgiwała.

– Daj, ja to zrobię – powiedziała Cassie.

Podała połówkę Ophelii, która wpatrywała się w swoje przedramię, jakby to był obcy przedmiot.

– Na razie nie mogę nią naciskać. To mnie doprowadza do szału. A poza tym swędzi jak diabli.

– Jak to się stało?

Ophelia wzruszyła ramionami.

– To był okropny dzień. Byłam na sesji zdjęciowej dla magazynu „Parents” i przez całe popołudnie podnosiłam nagie trzymiesięczne niemowlaki do góry… – Uniosła ręce, ilustrując swoje słowa. – W każdym razie chodziło o pupę dzieciaka i moje dłonie pod jego pachami. Jedno, niemowlę chłopiec, zaczęło na mnie sikać. A ja miałam na sobie jedwabną koszulę, którą kupiłam u Versacego w zeszłym miesiącu, pamiętasz?, pokazywałam ci i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że plama na pewno nie zejdzie. – Przerwała, odgryzając kawałek bułeczki. – Zanim wyszłam, powiedzieli, że dadzą mi znać, czy – rozumiesz, czy! – wykorzystają fotografię w następnym numerze. Wyszłam na ulicę, lało jak z cebra, a ja nie miałam parasolki, i zanim się zorientowałam, leżałam na ziemi w błocie z ręką podwiniętą pod siebie i umierałam z bólu. – Uśmiechnęła się. – Ale udało mi się umówić z lekarzem z pogotowia. – Odwróciła się do Cassie. – Wiedziałaś, że już nie robią białego gipsu? Możesz sobie wybrać, jaki chcesz: zielony, różowy, nawet fioletowy. Pomyślałam, że wezmę czarny, bo pasuje do większości moich nocnych strojów.

Cassie oparła się o blat, wyczerpana tymi wyjaśnieniami.

– Ale dość o mnie. – Ophelia uśmiechnęła się i Cassie stwierdziła, że istotnie nos ma lekko skrzywiony. – Jak tam twoje kości?

– Kości?

– Boże, Cass, przecież mówisz wyłącznie o zajęciach praktycznych, które prowadzisz w tym semestrze. Sądziłam, że to tak głęboko tkwi w twoim umyśle, że nic nie jest w stanie tego wymazać. W maju wyjeżdżasz do… zaraz, niech pomyślę… do Kenii z ostatnim rokiem.

– Jeszcze nie byłam na uniwersytecie. Alex musi wrócić na plan „Makbeta”, więc postanowiliśmy, że wezmę urlop i pojadę z nim.

– Postanowiliśmy? – Ophelia pokręciła głową. – Chcesz powiedzieć, że on postanowił. Nigdy nie jeździsz na plan z Alexem. W każdym razie nie w czasie roku akademickiego. Musiałaś stracić coś więcej niż tylko pamięć, ponieważ Cassie, którą ja znam, dostałaby apopleksji, gdyby opuściła dwa wykłady z rzędu. – Ophelia uśmiechnęła się. – Może powinnam zabrać cię dzisiaj na uniwersytet i zamknąć na kilka godzin w twoim zakurzonym gabinecie, a potem niech Alex wlecze wrzeszczącą i kopiącą żonę do Szkocji.

Cassie czuła, jak dłoń zaciska jej się na rękojeści noża. Nie miała powodów, by bardziej wierzyć Alexowi niż Ophelii, mimo to wierzyła. Przełknęła ślinę i położyła nóż obok pokrojonej truskawki. Przesunęła palcem po czerwonej kałuży soku i ziarenek: sercu owocu, krwi.

– Dlaczego ty i Alex się nienawidzicie? – zapytała ponownie.

Ophelia westchnęła.

– Jesteśmy zbyt do siebie podobni. Pracujemy na różnych poziomach, ale w tej samej branży. Oboje mamy bzika na punkcie pracy. I oboje chcemy ciebie tylko dla siebie.

Cassie roześmiała się, ale jej głos zdawał się wstrząsać powietrzem.

– To idiotyzm – orzekła. – Ty jesteś moją przyjaciółką, on mężem. W moim życiu jest mnóstwo miejsca dla was obojga.

Ophelia oparła się o blat, unosząc twarz ku świetlikowi.

– Powiedz to Alexowi. Od pierwszego dnia próbował połknąć cię żywcem.

Jakby podsłuchiwał, Alex wrócił z miasta z pudłem pełnym kości. Udawał, że ugina się pod ciężarem, wchodząc do kuchni, gdzie Cassie przy stole przeglądała albumy ze zdjęciami. Wpatrywała się w wyblakłą fotografię jasnowłosego chłopca. Szczupły i umięśniony, tuż na granicy dojrzałości, obejmował Cassie za szyję. Miała wtedy trzynaście lat, ale nie było między nimi tego niezręcznego dystansu, dzielącego nastoletnich chłopców i dziewczęta. Wręcz przeciwnie, patrząc na zdjęcie, nie wiadomo było, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna.

Cassie nie uniosła głowy, nie zauważyła też drewnianego pudła z nalepkami.

– Alex, gdzie teraz mieszka Connor? Dlaczego nie utrzymuję z nim kontaktu?

– Nie mam pojęcia. To jedyny temat, na który nigdy nie chcesz rozmawiać.

Cassie położyła palec na rozwichrzonych włosach Connora.

– Musieliśmy się pokłócić. Pewnie wybuchła jedna z tych idiotycznych młodzieńczych kłótni, z powodu których latami czujesz się podle, ale zakłopotanie nie pozwala ci wyciągnąć ręki do zgody.

Alex otworzył pudło.

– Wątpię. Jesteś fanatyczką na punkcie zbierania połamanych kawałków. – Podrzucił w powietrze kilka ciężkich i pożółkłych fragmentów kości, które Cassie złapała niczym wytrawna żonglerka. – Proszę, tu masz parę odpowiednich. – Wysypał zawartość pudła na otwarte albumy. – I nie mów, że nigdy nic ci nie przynoszę – dodał z uśmiechem.

Cassie odgarnęła miękką watę i gazety, przesuwając opuszkami palców po około pięćdziesięciu kawałkach kości. Na każdym pochyłym europejskim charakterem pisma wypisano tuszem miejsce pochówku, stanowisko archeologiczne, datę odkrycia.

– Och, Alex – mruknęła – skąd to wziąłeś?

– Z Cambridge w Anglii. Paczka szła przez Kornwalię, tak przynajmniej twierdzili w laboratorium, od którego to kupiłem.

– Kupiłeś mi czaszkę?

Alex przygładził włosy.

– Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem, żeby pozwolili mi to wziąć do domu. Musiałem powiedzieć temu doktorowi Botherowi…

– Botnerowi?

– Nieważne; a więc musiałem wpłacić spory „datek”, powiedzieć, kim jesteś, i przekonać go, że z całą pewnością odeślesz czaszkę do muzeum, a nie zatrzymasz jej w domu jakiegoś aktora w charakterze osobliwości. – W roztargnieniu zaczął drzeć na strzępy kłębek waty. – A żeby zachować sprawę w tajemnicy, musiałem przeprowadzić negocjacje w ciągu tych sześciu minut, kiedy nie było cię przy moim boku.

Cassie wpatrywała się w niego zdumiona.

– Załatwiłeś to wczoraj?

Alex wzruszył ramionami.

– Kupiłem kości, kiedy byłem w Szkocji, ale wczoraj przyśpieszyłem wysyłkę. Nie wiedziałem, ile czasu potrwa, nim znowu będziesz się czuła jak dawniej, i chciałem, żeby otaczały cię znajome przedmioty.

Cassie uśmiechnęła się i jak zawsze Alex ze zdziwieniem zadał sobie pytanie, dlaczego fotografowie wolą robić zdjęcia jemu, a nie jej. Jeśli w jego rysach coś się odbijało, było to światło, którym promieniowała Cassie.

– Oczywiście każda inna kobieta byłaby zachwycona różami powiedziała teraz.

Obserwował jej dłonie, odruchowo porządkujące kości czaszki.

– Nie zrezygnowałbym z ciebie za skarby świata – rzekł.

Cassie, która wyjmowała żuchwę z chroniącej ją waty, spojrzała na swoje ręce, później wstała i pochyliła się, by pocałować Alexa.

– Pewnie jestem najszczęśliwszą osobą w całej Kalifornii.

Alex przytulił się do niej, chwytając się kurczowo jej słów i elektryzującego dotyku skóry. Nie wiedział, co odpowiedzieć; nigdy nie wiedział, co powiedzieć, przywykł do wypowiadania cudzych kwestii. Żałował, że nie potrafi słowami wyrazić przekonania, że gdyby odeszła, gdyby kiedykolwiek go opuściła, jego egzystencja dobiegłaby kresu. Ale nie nauczył się tego, zrobił więc to, co zawsze: przyjął pierwszą rolę, jaka przyszła mu na myśl, za wszelką cenę bowiem pragnął uniknąć konfrontacji z własnymi ograniczeniami.

Odsunął się od Cassie i zmienił nastrój: teraz to była lekka komedia, rola klauna. Spoglądając na kawałki kości, uniósł brew.

– Ha, nie ulega wątpliwości, że masz więcej szczęścia od niego.

Zostawił Cassie układającą kości w pięć prostych rzędów i zszedł na dół po drugą część prezentu: durofix, plastelinę oraz pudło z piaskiem, w którym układała posklejane fragmenty. Wszystko to wziął z domowego laboratorium.

Kiedy wrócił, Cassie zdążyła dopasować kilka kości; Alex widział, jak łatwo jej to przychodzi.

– Z nalepki wynika, że czaszka pochodzi z wczesnego średniowiecza – powiedziała. – Nazwałam go Lancelot. – Z pudła, które trzymał Alex, wyjęła durofix i wycisnęła cienką strużkę kleju na krawędź kości. Postawiła ją ukośnie w skrzynce z piaskiem i dopasowała drugi kawałek, następnie podgarnęła piasek, który podtrzymywać miał kości, dopóki klej nie wyschnie. – Najpierw zrobię sklepienie czaszki, potem osobno twarz, jeśli to będzie możliwe. Kiedy klej zacznie wysychać, wsunę żuchwę w stawy, żeby się przekonać, czy zęby pasują, i dopiero wtedy skleję twarz.

Alex pokręcił głową.

– A mówią, że ludzie nie rozumieją Szekspira.

Cassie uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od składanych kości.

– Nikt nie musi rozumieć tego, co mówię. On jest moją widownią – przesunęła palcem po szczęce Lancelota – a jego słuch diabli wzięli.

Pracowała przez godzinę, dopasowując elementy w trójwymiarowej układance. Alex siedział naprzeciwko i patrzył, kompletnie oszołomiony.

Cassie zerknęła na niego.

– Nigdy nie widziałeś mnie przy pracy? – zapytała. Kiedy za przeczył, zaproponowała wesoło: – Chcesz mi pomóc?

Oczy mu zabłysły, ale zaraz podniósł delikatnie maleńki odłamek średniowiecznej twarzy, pogładził kciukiem ostrą krawędź i westchnął:

– Nie wiedziałbym, co robić. Tylko bym przeszkadzał.

– To łatwe. – Cassie ujęła jego dłonie w swoje drobne i połączyła dwa kawałki kości w sposób, który wydawał się absolutnie logiczny. – Może je skleisz?

Alex wpatrywał się w ich splecione dłonie, w kawałki kości. Nikomu nie przychodziło do głowy, by połączyć go z Cassie, ale od chwili gdy to się stało, nikt nie miał wątpliwości, że stanowią idealną parę.

Cassie jego milczenie wzięła za dezorientację.

– Spróbuj – zachęciła. – To jak składanie modeli. Jako dziecko na pewno to robiłeś.

Jako dziecko Alex większość czasu spędzał samotnie, śniąc sny na jawie i poznając wiejskie przedmieścia Nowego Orleanu. Wolał pozostawać w ukryciu, wspinał się na czereśnie i godzinami czytał książki, które zwinął z biblioteki publicznej. Były to: „Przygody Hucka”, „Szkarłatne znamię odwagi”, „Radość seksu”.

Rodzice Alexa nienawidzili się, ale za bardzo ich obchodziła opinia sąsiadów, żeby się rozwieść. Matka odwróciła się od syna, ponieważ był podobny do ojca, ojciec odwrócił się od Alexa, ponieważ nie był synem, o jakim Andrew Riveaux marzył, czyli takim, który z własnej ochoty będzie z nim pływał po zatoce i polował na kuropatwy, który będzie doskonale strzelał, a – gdy dorośnie – po polowaniu wychylał szklaneczkę whisky.

Na dwunaste urodziny Andrew Riveaux kupił synowi skomplikowany drewniany model krytego wozu, w rodzaju tych, które przemierzały szlak oregoński, o czym Alex uczył się w szkole.

– Pomogę ci przy składaniu, synu – powiedział ojciec, a dla Alexa ta obietnica wspólnego spędzenia czasu była wspanialsza od samego podarunku.

Ostrożnie wyjmował z pudełka gładkie drewniane części i metalowe pierścienie do mocowania plandeki wozu.

– Nie tak szybko. – Ojciec klapsem zmusił go do cofnięcia dłoni. – Musisz zapracować na każdą część.

Wóz powstawał wtedy, gdy – zdaniem ojca – Alex zachował się po męsku. Zastrzelił pierwszą gęś i przyniósł ją do domu na drżących nogach, po drodze dwa razy się zatrzymując, żeby zwymiotować śniadanie, a ojciec w zamian pomógł mu zbudować skrzynię. Po zmroku przepłynął przez zatokę, ustalając kierunek na podstawie węchu, i znalazł chatę starej wiedźmy, od której ojciec kupował bimber; tym zasłużył na kozioł woźnicy i dyszel. Spadł z drzewa, łamiąc przy tym nogę tak, że kość przebiła skórę, ale nie uronił ani jednej łzy, i tego samego wieczoru ojciec siedział na skraju łóżka, przytrzymując rozdygotane palce syna, mocujące szprychy w kołach.

Miał ponad trzynaście lat, kiedy wóz został ukończony. Był misternie wykończony i doskonały, identyczny z tym w podręczniku do historii. Alex przykleił plandekę, a godzinę później poszedł do lasu za domem i patykiem rozbił model na drobne kawałki.

– Alex, Alex! – Podskoczył na dźwięk głosu Cassie.

Oczy miała szeroko otwarte i machała mu przed twarzą papierowym ręcznikiem. – Proszę. Cały jesteś zakrwawiony.

Spuściwszy wzrok, zobaczył odłamki zmiażdżonej kości i ranę na kciuku.

– O Jezu, przepraszam – powiedział.

Cassie przycisnęła wilgotny ręcznik do jego ręki.

– Są bardzo kruche, powinnam cię była uprzedzić. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Chyba nie zdajesz sobie sprawy z własnej siły.

Alex odwrócił wzrok. Wetknięta w piasek ukończona twarz spoglądała na niego pustymi oczodołami. Siedział w milczeniu, podczas gdy Cassie składała potylicę. Miała niemal wszystko; obserwował, jak gładko umieszcza cztery kawałki wokół miejsca, w którym powinien się znaleźć zniszczony przez niego fragment.

Wstał, mamrocząc coś, czego nawet sam nie zrozumiał. Wiedział tylko, że musi wyjść z pokoju, zanim Cassie skończy. Nie byłby w stanie dłużej patrzeć na czaszkę jako sumę wszystkich tych części, bo jego wzrok padałby wciąż na brakujący element, na to, co sam zepsuł.

– W Halloween idziemy okraść cmentarz – oznajmiła Cassie.

Do Halloween pozostały dwa tygodnie, a tak śmiałego wyzwania Connor w żadnym razie by nie odrzucił. Szukała czegoś, co odwróciłoby jego myśli od zmartwień: ojciec Connora stracił pracę i całe dnie spędzał z butelką szkockiej w garażu, w rezultacie czego stawało się coraz bardziej jasne, że Connor nie będzie mógł pójść do college’u, chociaż rozpaczliwie pragnął zostać weterynarzem. Widząc błysk w jego oczach, Cassie wiedziała, że połknął haczyk.

W Halloween wymknęli się z domów o północy. Wcześniej zebrali informacje: koledzy z ostatniej klasy powiedzieli im, że co roku policja pilnuje cmentarza przy kościele Świętego Józefa, za to nikogo nie ma na cmentarzu dla zwierząt koło Mayfair Place.

Bezszelestnie jak koty pobiegli ulicą, omijając latarnie i trzymając plecaki z daleka od ciała, tak by łopatki i dłuta nie obijały się o siebie. Po drodze widzieli znaki świadczące o tym, że zabawa dobiega końca: drzewa owinięte papierem toaletowym, surowe jajka ściekające ze skrzynek pocztowych. Cassie szła pierwsza, Connor wytężał wzrok, by w świetle księżyca stawiać stopy na jej śladach.

Mały cmentarz dla zwierząt obsadzony był srebrnymi sosnami. Każdy mieszkaniec miasta pogrzebał na nim jakiegoś ulubieńca, kota, świnkę morską, złotą rybkę, chociaż wiele grobów pozostało nieoznaczonych. Connor i Cassie ruszyli ku jednemu z nielicznych nagrobków. Inskrypcja głosiła, że jest to miejsce spoczynku Rufusa, niezbyt lubianego powszechnie mastiffa, jedynej istoty, której udało się uciec przed ostrym językiem starej pani Monahan. Rufus nie żył od sześciu lat, pani Monahan od trzech, Cassie więc nie sądziła, by kogokolwiek urazili, wykopując psie kości.

– Gotowa? – Connor rozglądał się nerwowo, choć w dłoni już trzymał toporek.

Cassie potwierdziła. Wyciągnęła z plecaka swoje narzędzia i czekała, aż Connor zacznie.

Pies był pogrzebany bardzo głęboko. No cóż, pomyślała, był dla Monahanów, najbogatszych ludzi nad jeziorem, jedynym dzieckiem, innego nie mieli. Otrzepała dłonie ze spulchnionej ziemi i przysunęła się bliżej Connora.

Stał w głębokim na ponad metr wykopie, nogami zapierając się o jego boki w obawie, by nie przydeptać Rufusa w najmniej oczekiwanej chwili. Pochylił się i uderzył łopatą o coś twardego.

– Cholera jasna.

Cassie wytarła pot z czoła.

– Znalazłeś?

Connor głośno przełknął ślinę, twarz mu poszarzała. Cassie wyciągnęła do niego rękę. Kiedy wydostał się z jamy, padł na kolana i zwymiotował, potem wytarł usta dłonią.

Cassie ujęła się pod boki.

– Na litość boską, Connor, jak zszyjesz psie wnętrzności, jeśli nie potrafisz znieść widoku martwego zwierzęcia? – Kręcąc głową, skoczyła do wykopu. Skrzywiła się lekko, gdy jej stopa w tenisówce trafiła na kość. Pochylona wyciągała zakrzywione białe kości, rzucając je tuż pod stopy Connora. W gruncie rzeczy była zdziwiona. Myślała, że szkielet to jedna wielka całość, jak w kreskówkach, a nie coś, co z upływem czasu rozpada się na kawałki.

Na koniec wyjęła czaszkę, która na sklepieniu wciąż miała kępki sierści.

– Zdumiewające – szepnęła, tocząc ją w kierunku Connora. Connor z zamkniętymi oczami siedział tyłem do psiego grobu.

– Możemy już iść? – zapytał chrapliwie.

Cassie poczuła, jak jej wargi rozciągają się w uśmiechu.

– Jezu, Connor, gdybym nie znała cię lepiej, pomyślałabym, że jesteś śmiertelnie przerażony.

Connor błyskawicznie wstał i złapał Cassie za ramiona z siłą, która o włos graniczyła z przemocą. Potrząsnął nią tak mocno, że głowa odskoczyła jej do tyłu.

– Wcale się nie boję – zaprzeczył.

Cassie zmrużyła powieki. Connor nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy nie zrobił jej krzywdy. Był jedynym, który nigdy jej nie skrzywdził. Łzy gniewu zapiekły ją pod powiekami.

– Tchórz – szepnęła; chciała, by to słowo trafiło go w serce i sprawiło mu ból taki, jaki ona czuła.

Czas stanął w miejscu; Cassie świadoma była jedynie paznokci Connora, wbijających się w jej skórę, i żaru spojrzenia na swojej twarzy. Z kącika oka dziewczynki spłynęła łza. Connor uniósł dłoń, by ją zetrzeć.

Nigdy też nie dotykał Cassie w taki sposób. Tak delikatnie, że zastanawiała się, czy sobie tego nie wyobraziła, czy przypadkiem nie był to powiew nocnego powietrza.

– Nie jestem tchórzem – szepnął Connor z tak bliska, że słowa padły wprost na usta Cassie.

Żadne nie umiało się całować. Oboje równocześnie odwrócili głowy w jednym, potem w drugim kierunku, by wreszcie z westchnieniem połączyć usta. Przez ciało Cassie popłynął żar, rozpalając palce, które trzymała na ramionach Connora. Była pewna, że zostawi ślady na jego skórze.

Rozchyliła wargi. Gdy jego język spotkał się z jej językiem, mogła zdobyć się tylko na jedną myśl: On smakuje tak samo jak ja.

Wiele lat później Cassie, rozmyślając o swojej profesji, usiłowała znaleźć w przeszłości impuls, który skłonił ją do wybrania antropologii. Podświadomie podjęła tę decyzję w wieku czternastu lat, tamtej nocy na cmentarzu dla zwierząt. Nigdy jednak nie potrafiła sobie odpowiedzieć, czy powodem była fascynacja samymi kośćmi, tamten pierwszy pocałunek w świetle księżyca czy też pragnienie oddania hołdu Connorowi, ponieważ wtedy po raz ostatni widziała go żywego.

Zostali na cmentarzu przez godzinę, od nowa ucząc się siebie. Księżyc zamienił ich w dwa białe duchy, które z połyskliwym psim szkieletem u stóp zatraciły się w pocałunkach. Potem wolno poszli do domu Cassie, trzymając się za ręce. Tym razem prowadził Connor.

7

Aby uczcić wskrzeszenie średniowiecznego Lancelota, Alex zaprosił Cassie na kolację.

– Do Le Dóme – powiedział, wybierając numer, który znał na pamięć. – Może będziesz chciała się przygotować do wyjścia.

Naturalnie, że chciała, przez cały dzień pochłonięta była piaskiem i plasteliną, mimo to zabolała ją świadomość, że zdaniem Alexa, jej wyglądowi daleko do doskonałości.

– Louis? Mówi Alex Rivers. Tak, dzisiaj wieczorem o dziewiątej.

Tylko ja i żona. Stolik w głębi, proszę. – Ostrożnie odłożył słuchawkę i wziął w ręce czaszkę, po czym zaczął podnosić i opuszczać jej szczękę, jakby coś mówiła. – W porzo? – zapytał, doskonale parodiując głos znanego brzuchomówcy, señora Wencesa.

Cassie musiała się uśmiechnąć.

– W porzo.

Zaplotła ramiona na piersiach, zastanawiając się, co znajdzie w szafie.

Ku jej zaskoczeniu Alex poszedł za nią do sypialni i otworzył jej garderobę. Znalazł trzyczęściowy prosty kostium z szarego jedwabiu i rzucił go na łóżko.

– Proszę – powiedział, jakby robił to przez całe życie. Cassie oparła się o framugę drzwi do łazienki i skrzyżowała ręce.

– Ja tobie też wybieram stroje? – zapytała sucho.

Alex spojrzał na nią speszony, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, jak musiał wyglądać jego gest.

– Zawsze mnie prosisz, żebym coś ci wybrał. Mówisz, że wiem, co aktualnie się nosi. – Podniósł kostium, by schować go do szafy.

Cassie przygryzła wargę.

– Nie. – Zrobiła krok do przodu. – Podoba mi się. Naprawdę. Sama nie wiem. Kostium jest ładny.

Szorowała się pod prysznicem tak długo, aż skóra zaczęła jej opalizować, a włosy przesiąkły zapachem lilii. Ile sił w płucach śpiewała „Hey Jude” i napisała swoje imię na zaparowanym szkle. Kiedy otworzyła drzwi, Alex stał w łazience, wyglądając jak zjawa w kłębach gorącej pary. Był nagi, co tylko pogłębiło jej zakłopotanie. Zakryła piersi i odwróciła się.

– Nie wiedziałam, że tu jesteś.

– Twój śpiew usłyszałbym w San Diego – odparł Alex. Z uśmiechem złapał ją za przeguby. – Wcześniej już to wszystko widziałem – przypomniał łagodnie. Owinął ręcznikiem jej biodra i przyciągnął ją do siebie.

– Myślałam, że idziemy na kolację.

– Pracuję nad rozbudzeniem apetytu. – Przesunął językiem po jej sutku. – Dobrze mi to idzie.

Tak na nią działał, potrafił sprawić, że jej ciało ogarniała gorączka, a krew boleśnie przyśpieszała. Cassie opuściła dłoń i wprowadziła go w siebie. Pragnąc jak najbardziej się do niego zbliżyć, niechcący podrapała go w ramię. W pewnym momencie z luster zeszła para i Cassie ponad schyloną głową Alexa patrzyła na ich potrojone odbicie, chimerę ze splątanymi kończynami, ruchliwą, dyszącą. Cassie twarz miała zaczerwienioną, mokre włosy przyklejone do szyi. Wyciągnęła dłoń w stronę lustra. Mój Boże, pomyślała, czy to jestem ja?

Godzinę później w Le Dóme kierowali się do stolika w głębi, po drodze ściskając dłonie, wymieniając pozdrowienia i obietnice spotkania się na lunchu. Jak na czwartkowy wieczór w restauracji panował tłok. Zdenerwowana Cassie stała za Alexem, trzymając go za rękę, podczas gdy on gawędził z kolejnymi znajomymi. Kiedy rozmawiał z szefem studia, dopiero po kilku minutach uświadomiła sobie, że opowiada o pogodzie w Szkocji, a jego towarzysz omawia korzyści wynikające z utworzenia konsorcjum. W Hollywood ludzie nie rozmawiają ze sobą, ale raczej wygłaszają monologi. Cassie przyszły na myśl trzyletnie dzieci, które jeszcze nie przyswoiły sobie umiejętności współżycia w grupie.

Kiedy Alex zamawiał wino, zasłoniła się kartą dań. Podjęła już decyzję, ale wolała pozostać w ukryciu. Wyglądało na to, że przy każdym stole siedzą albo gwiazdy dokładające starań, by wyglądać na śmiertelnie znudzone, albo zwykli ludzie, którzy wyciągają szyje, by zobaczyć, z kim Alex Rivers przyszedł na kolację.

Alex odsunął palcem jej menu.

– I właśnie dlatego – powiedział z uśmiechem – rzadko gdzieś wychodzimy.

Wznieśli toast na cześć Lancelota, kiedy do stolika podeszła kobieta, zdyszanym głosem powtarzając imię Alexa. Cassie zaparło dech. Sądziła, że Ophelia jest piękna, ale nic nie przygotowało jej na widok tej kobiety w prostej czarnej sukni, która okrywała ją od szyi aż do stóp; nieznajoma zarzuciła Alexowi ręce na szyję i przez rozcięcie z boku Cassie dostrzegła, że pod suknią nie ma bielizny, tylko kończące się wysoko na udach pończochy.

– Gdzie się ukrywałeś? – zapytała kobieta zalotnie.

– Mirando – powiedział Alex, niemal spychając kobietę z kolan – pamiętasz moją żonę? Cassie, to Miranda Adams.

Miranda Adams nachyliła się tak nisko, że czuć było w jej oddechu alkohol. Kiedy znowu się wyprostowała, wstrząśnięta Cassie uświadomiła sobie, że suknia tamtej jest przezroczysta. Sutki Mirandy były ciemne i spiczaste, nad lewą piersią widniały znamiona, a może tatuaż, w kształcie gwiazdozbioru Oriona.

Cassie założyła, że Alex i Miranda pracowali razem, chociaż trudno było to sobie wyobrazić. W jedynych filmach z udziałem Mirandy, jakie Cassie potrafiła sobie przypomnieć, grała ona pełną życia hożą dziewicę.

– Przyszliśmy coś zjeść – rzekł Alex z naciskiem.

Nadąsana Miranda pocałowała go prosto w usta, zostawiając ślad czerwonej szminki, który Alex starł, nim jeszcze odeszła od stolika.

Cassie zastanawiała się, czy Alex kochał się z nią przed pójściem do Le Dóme, bo przewidywał podobne sceny. Pragnął się z nią kochać, tak, ale wszystko wskazywało na to, że chciał także, by wiedziała, że bezwarunkowo należy do niej. Jeszcze teraz czuła na skórze gorące miejsca, wciąż pulsujące od pieszczot Alexa.

– Czy to ona była naga w twojej przyczepie? – zapytała Cassie.

Alex na chwilę oniemiał.

– Do diabła, gdzie o tym usłyszałaś?

Cassie nie była pewna, chyba przeczytała w nagłówku jakiegoś tabloidu w Trancas Market: DIABELSKIE PLANY ANIOŁKA. Uśmiechem dała Alexowi do zrozumienia, że nie przywiązuje do tego wagi.

– Tak – odparł – była naga w przyczepie, ale znalazła ją moja asystentka Jennifer. – Pochylił się, by pocałować Cassie, i w tej samej chwili jaskrawo błysnął flesz.

– Cholera – mruknął Alex, zaciskając pięści na nieskazitelnym obrusie.

Cassie pomyślała o pękniętych kafelkach stołu i krwi, która popłynęła Alexowi po dłoni; w duchu zaczęła się modlić, by nie urządził sceny, ale on już odepchnął krzesło.

Znieruchomiał jednak, bo Louis, maitre d’hótel, podszedł do stolika, przy którym siedział fotograf, i szarpnięciem postawił go na nogi. Cassie nie znała tego mężczyzny, ale nie miało to żadnego znaczenia. Przed nim stała na wpół zjedzona potrawa, aparat wisiał na oparciu krzesła. Louis zaprowadził mężczyznę do drzwi, po czym z ukłonami zbliżył się do Alexa.

– Proszę przyjąć moje przeprosiny, panie Rivers. – Wyjął z kieszeni rolkę filmu, rozwinął ją w długą błyszczącą wstęgę i położył na stole. – Kolejna przystawka z życzeniami smacznego.

Cassie zjadła połowę pieczeni jagnięcej Alexa, on zjadł połowę jej kraba. Nikt ich nie niepokoił, wyjątkiem byli Gabriel McPhee i Ann Hill Swinton, rzadkie w tym świecie szczęśliwe małżeństwo młodych aktorów, którzy zatrzymali się w drodze do wyjścia. Gabriel trzymał w ramionach małą dziewczynkę. Rozmawiali przez kilka minut, do chwili gdy dziecko zaczęło płakać i wyrywać się, co zwróciło uwagę innych gości.

Po ich odejściu Alex potrząsnął głową, jakby musiał na nowo przyzwyczaić się do ciszy. Podniósł łyżkę i patrzył na swoje wydłużone, odwrócone do góry nogami odbicie.

– Nie mamy dzieci – powiedziała niepewnie Cassie.

Alex spojrzał na nią.

– Myślisz, że je przed tobą ukryłem?

– Tak się tylko zastanawiałam – odparła Cassie ze śmiechem. – No bo jesteśmy małżeństwem od trzech lat i sama nie wiem, mówiłeś, że skończyłam trzydziestkę…

– O mój Boże – przerwał jej Alex – twój zegar biologiczny się rozregulował, jakby sama amnezja nie wystarczała. Niewykluczone, że będziemy mieli kiedyś dzieci, ale trzy lata to nie jest taki znowu długi okres, żeby dobrze się wzajemnie poznać. Poza tym w każde wakacje wyjeżdżasz na miesiąc do Afryki; gdybyś miała dziecko, nie byłoby to takie łatwe. Zdecydowaliśmy, że poczekamy, aż nasze kariery się ustabilizują.

Cassie chciała go zapytać, jak to możliwe, że stać ich na utrzymanie trzech domów, a na opiekunkę do dziecka nie. I co by było, gdyby jednak… W uszach zabrzmiało jej parsknięcie Ophelii: „Chcesz powiedzieć, że on zdecydował”.

Uniosła wzrok, szykując argumenty, ale słowa zamarły jej na ustach, gdy zobaczyła twarz Alexa. Szczękę miał zaciśniętą, skórę nienaturalnie bladą.

– Bierzesz tabletki, prawda? Nie przyszło mi do głowy, żeby ci pokazać, gdzie są.

Cassie w żaden sposób nie mogła wiedzieć, że Alex myśli o swoim ojcu, o tym przeklętym modelu wozu i swojej przysiędze, że nigdy nie będzie miał dzieci, ponieważ nie chce stać się podobny do Andrew Riveaux. Mimo to, wyczuwając jego ból, ujęła męża za rękę.

– Oczywiście – powiedziała, chociaż od powrotu do domu nie widziała nigdzie tabletek antykoncepcyjnych. – Tak zdecydowaliśmy.

Alex wziął głęboki oddech.

– Dzięki Bogu. – Odsunął krzesło. – Idę do toalety. Nie sądzę, by ktoś cię niepokoił podczas mojej nieobecności.

Cassie przewróciła oczami.

– Myślę, że dam sobie radę sama.

Alex wstał.

– Jasne. Jak ostatnim razem spuściłem cię z oczu, wylądowałaś na policji.

Kluczył pomiędzy stolikami, skupiając na sobie wzrok wszystkich gości. Cassie obserwowała swobodne poruszenia jego ciała i towarzyszącą mu niczym cień pewność siebie.

Tak była zajęta przyglądaniem się mężowi, że nie zauważyła mężczyzny, który usiadł przy stoliku. Był przystojny, choć nie dorównywał klasą Alexowi, niższy i drobniejszy. Cassie uśmiechnęła się nieśmiało.

– Mogę panu w czymś pomóc?

Mężczyzna nachylił się i uniósł jej dłoń, szepcząc:

– Czekałem całą noc.

Cassie uwolniła się z uścisku.

– Obawiam się, że pana nie znam. – Siedziała sztywno, raz po raz zerkając w lewo, by sprawdzić, czy Alex nie nadchodzi. Chciała, żeby tego człowieka nie było przy stoliku, gdy mąż wróci. Zamierzała pozbyć się go sama.

– Jestem załamany. Nicholas. Nick LaRue. – Mówił z dziwnym akcentem, którego nie potrafiła umiejscowić, ani kontynentalnym, ani wschodnim.

Posłała mu swój najbardziej promienny uśmiech.

– Nick. Obawiam się, że Alex i ja już wychodzimy. Z przyjemnością powiem mu, że go pozdrawiasz.

Przycisnął jej dłoń do blatu tak mocno, że wszelkie próby uwolnienia się zwróciłyby uwagę pozostałych gości. Drugą ręką gładził ją po ramieniu.

– A kto powiedział, że przyszedłem do Alexa?

– Zabieraj swoje pieprzone łapy od mojej żony.

Alex stał za jej plecami. Cassie zamknęła oczy, instynktownie zbliżając ku niemu głowę. Nagle usiadła prosto. Nick LaRue. Grał razem z Alexem w tym nowym obrazie, zatytułowanym „Tabu”. W filmie byli przyjaciółmi, wspólnikami w napadzie na jubilera, pamiętała jednak, że Alex po powrocie z planu krążył po domu jak pantera, kipiąc z gniewu. „On uważa, że jego przyczepa powinna stać bliżej dźwiękowców niż moja”. „Stara się o pierwsze miejsce na czołówce”. A co ona robiła? Nalewała Alexowi drinka i pocieszała, że za dziesięć, osiem, sześć tygodni nie będzie musiał więcej pracować z Nickiem LaRue, a potem mu się oddawała, by mógł na chwilę o tym zapomnieć.

Alex zdjął marynarkę i rzucił jej na kolana; marynarka wydała się bardziej rozgrzana niż jego skóra. W oczach stojącego naprzeciwko Nicka Cassie zobaczyła dwa bliźniacze odbicia płonącego wściekłością Alexa. Pozostali goście wypływali z sali niczym piasek w klepsydrze. Kiedy ostatni zniknęli za drzwiami, obaj mężczyźni zbliżyli się ku sobie.

Louis zadzwonił na policję. Z całą pewnością nie zamierzał interweniować, bo nawet jeśliby był o trzydzieści centymetrów wyższy i piętnaście kilogramów potężniejszy, nie umiałby się zdecydować, po której stronie się opowiedzieć. Zarówno Alex Rivers, jak i Nick LaRue byli klientami z najwyższej półki.

Cassie przywarła do ściany. Nie sądziła, by ktokolwiek wcześniej bił się o nią, i nie była pewna, czy jej to pochlebia, czy przyprawia ją o mdłości. Zobaczyła pięść Alexa i zamknęła oczy; wszędzie rozpoznałaby odgłos kości uderzającej w kość.

Will lubił patrole na Sunset. On i jego partner, Latynos nazwiskiem Ramon Perez (Willowi nie umknęła tkwiąca w tym ironia), godzinami jeździli po bulwarze, oczekując na wezwania. Dotyczyły ćpunów, włamań, sąsiedzkich kłótni, ale nie zdarzały się często i przez większość czasu Will patrzył przez okno. Wczoraj poszedł do kościoła Cassie i zapalił w jej intencji świecę. Usiadł w ostatniej ławce, szeptem prowadząc jednostronną rozmowę z jej Bogiem. Miał nadzieję, że wszystko u niej w porządku.

– Hej, Szalony – powiedział Ramon. – Obudź się, kurwa.

Ramon wciąż nazywał go Szalonym Koniem, co Willa wcale nie bawiło; kilka razy ostrzegał partnera, ale bez skutku.

– Nie spałem.

– Jasne, w takim razie powtórz, dokąd nas wysyłają.

Will odwrócił się do okna.

– Le Dóme – powiedział Ramon. – Le Przeklęty Dóme. Biją się dwaj cholerni gwiazdorzy.

Will usiadł prosto, naciągając czapkę na czoło, podczas gdy Ramon recytował niepisane zasady, obowiązujące podczas awantur z udziałem sław. Nie drażnij ich. Zwracaj się do nich per pan taki a taki. Nigdy nie przywoź ich na posterunek. Nie kuś losu.

Le Dóme był raczej niedużym lokalem, ale przed drzwiami tłoczyło się z pięćdziesiąt osób, z których część szła w stronę parkingu. Ramon przepchnął się przez tłum, kiwnięciem głowy witając małego, zdenerwowanego człowieka we fraku.

– Posterunkowy Perez – przedstawił się. – Jaki macie problem?

Will pokręcił głową. Każdy dupek, idąc za odgłosami tłuczonego szkła i ciosów, trafiłby w głąb restauracji. Wyminął Louisa i zobaczył, że Alex Rivers masakruje swojego niedawnego partnera.

Odciągnął Riversa od Nicka LaRue w chwili, gdy stanął koło nich Ramon.

– Zajmij się tym – powiedział Will. Odepchnął Riversa z linii wzroku LaRue i wtedy zauważył Cassie. Stała przyciśnięta do ściany, jakby w nadziei, że się w niej rozpłynie. Wyglądała pięknie z włosami spadającymi na ramiona. Kosztowny jedwabny kostium miała poplamiony krwią męża.

Na widok Willa jakby wróciła do życia. Podeszła ku nim i wzięła Alexa pod ramię, by mógł się na niej oprzeć. Zarumieniła się.

Will uśmiechnął się do niej.

– Jakie jest prawdopodobieństwo podobnego spotkania? – zapytał.

Zaraz jednak tego pożałował, bo Alex Rivers podejrzliwie spojrzał na żonę.

– Przepraszam – mruknęła Cassie, prowadząc Alexa w stronę krzesła. Zdjęła żakiet i przyłożyła białą serwetkę do rozciętej wargi męża.

Will obserwował szczupłe mięśnie jej rąk.

– Pozwoliłaś mu siedzieć ze sobą – warknął Alex. – Pozwoliłaś tej kupie gówna siedzieć ze sobą.

Cassie położyła mu dłoń na ramieniu, próbując ocenić, jakim kosztem zdoła uspokoić męża.

– Ciii. Porozmawiamy o tym później. – Poszukała wzrokiem kelnera, po czym rzuciła krótko: – Lód.

Alex wodził spojrzeniem po jej ciele.

– Sama się o to prosiłaś – powiedział. – Ubrałaś się jak pieprzona kurwa. – Ściągnął w dół krótką spódnicę, która podwinęła się w zamieszaniu, i rzucił żonie żakiet.

Cassie wolno opuściła ręce. Poskładała serwetkę, włożyła żakiet i skuliła się na krześle obok Alexa.

Nie drażnij ich.

Ramon podszedł do Alexa, zwracając się do niego po nazwisku i komplementując go za rolę w „Tabu”, jakby to było spotkanie za kulisami. Pomógł aktorowi wstać i podprowadził go do Nicka LaRue, który, zdaniem Willa, albo zgodził się przeprosić, albo był największym głupcem w Kalifornii.

Will usiadł na krześle zwolnionym przez Alexa Riversa. Wciąż zachowywało jego ciepło. Cassie patrzyła prosto przed siebie, marszcząc czoło, jakby próbowała rozwiązać zagadkę, którą tylko ona znała. Will położył dłoń na jej kolanie.

– Hej – szepnął – wszystko w porządku?

Cassie potaknęła, z wysiłkiem przełykając ślinę.

– On bił się z mojego powodu – wyjaśniła.

Will nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Myślał o kserokopii zdjęcia Cassie w swoim portfelu, o dniu, w którym zwrócił ją Alexowi Riversowi. Przypuszczał, że on też by o nią walczył.

Uśmiechnął się, pozwalając, by milczenie zapełniło przestrzeń pomiędzy nimi.

– Widziałem fotografię twojej ręki – odezwał się wreszcie.

Cassie odwróciła dłoń wnętrzem do góry. Zacisnęła ją w pięść, po czym rozprostowała palce. Wpatrywała się w dłoń, jakby próbowała odczytać swoją przyszłość.

Do sali wpadł kierowca Riversów. Opiekuńczym gestem pomógł Cassie wstać.

– Kupowałem camele u Nicky’ego Blaira – wyjaśnił. – Jakbym wiedział, psze pani, to bym od razu przyszedł.

Alex Rivers odwrócił się ku nim. John wodził spojrzeniem od twarzy swego pracodawcy do twarzy Nicka LaRue.

– Wygląda na to, że pan wygrał, panie Rivers.

Alex z uśmiechem szedł ku nim. Kiedy pochylił się do Cassie, kierowca dyskretnie się odsunął.

Will nie. Uznał, że to wciąż jest sprawa policji, więc co tam, do diabła.

– Przykro mi – zwrócił się Alex do żony. – Nie chciałem tak na ciebie naskoczyć. To w żadnym razie nie była twoja wina. – Odchrząknął, zaczął coś mówić, ale zaraz pokręcił głową i powtórzył: – Przykro mi.

Lekko ją pocałował. Kiedy wychodzili, Cassie wpatrywała się w Alexa, jakby wymyślił słońce.

Obejrzała się na Willa, choć nie zaryzykowała uśmiechu. Will to rozumiał. Poszedł za nimi do wyjścia i patrzył, jak tłum rozstępu je się niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Słuchał Alexa żegnającego się ze znajomymi, jakby nic się nie stało.

Nie kuś losu.

Will był przekonany, że Cassie patrzy na niego z range rovera. Po raz drugi pozwolił jej odejść, ale wiedział, że będzie następna szansa. Babka uczyła go, że zbiegi okoliczności nie istnieją. „Na świecie są miliony ludzi, i duchy dopilnują, żebyś większości z nich nigdy nie musiał spotykać. Ale z kilkoma osobami jesteś związany i duchy będą krzyżować wasze drogi, tak je plącząc, aż wreszcie się połączą”. Tak mówiła.

Ramon wyszedł na ulicę i stanął obok Willa.

– W głowie się nie mieści – powiedział. – Jak jakiś biedny dupek urządza chryję, ląduje w pudle i musi zapłacić kaucję. Ale jak się wkurza Alex Rivers, cały pieprzony świat przestaje się kręcić.

Will odwrócił się do partnera.

– Która godzina?

– Dochodzi jedenasta.

Do końca służby pozostała godzina.

– Kryj mnie – powiedział Will, po czym bez słowa wyjaśnienia puścił się biegiem. Biegł przez wiele kilometrów, aż znalazł się przy kościele Świętego Sebastiana. Ciężkie drzwi kościoła były zamknięte na klucz, Will wszedł więc na znajomy cmentarz. Tym razem nie modlił się do Boga chrześcijan, który działa zbyt wolno, ale do duchów babki. W oddali usłyszał grzmot.

– Proszę – szeptał – pomóżcie jej.

8

– Czym sobie na to zasłużyłam?

Piskliwy kobiecy krzyk w słuchawce przestraszył Cassie. Upuściła telefon między poduszki, które stłumiły nieco wrzask, choć nie na tyle, by przestała zadawać sobie pytanie, co właściwie zrobiła.

Czuła się tak, jakby pod powiekami miała piasek. Potarła je, ale to tylko pogorszyło sprawę. Mimo iż Alex przeprosił ją w Le Dóme, od powrotu do domu późnym wieczorem nie odzywał się do niej. Bez słowa zdjął ubranie, potem zamknął się na klucz w łazience. Kiedy wsunął się do łóżka, Cassie zgasiła już światło i leżała zwinięta w kłębek po swojej stronie, walcząc ze łzami. Ale w środku nocy podświadomość kazała mu zrobić to, od czego świadomie uciekał. Przytulił ją mocno w uścisku, który niemal sprawiał jej ból.

– Michaela. – Alex wyciągnął rękę nad ramieniem Cassie, próbując znaleźć telefon. – Michaela, zamknij się.

Cassie odwróciła się do Alexa, który powoli się budził. Trzymał słuchawkę przy uchu, usta miał zaciśnięte w wąską linię, przedzieloną na pół czerwoną raną, która biegła do zagłębienia w brodzie. Pod prawym okiem widniał siniak podobny w kształcie do małego pingwina, żebra pokrywał sznur czarnoniebieskich śladów. Ku zdumieniu Cassie uśmiechnął się.

– Prawdę mówiąc – powiedział do słuchawki – to była ostatnia rzecz, o jakiej myślałem.

Wrócił na swoją część łóżka, zamknął oczy i pokręcił głową.

– Oczywiście – mruknął. – Przecież zawsze spełniam twoje życzenia, no nie?

Z kpiącym uśmiechem upuścił słuchawkę z powrotem na poduszkę i wyciągnął rękę ku Cassie. Wziął w dłonie jej piersi. Cassie nie odrywała wzroku od telefonu. Wciąż słyszała kobietę mówiącą coś wysokim, drżącym głosem, który kojarzył jej się z ksylofonem, a może skrzeczeniem papug.

Alex odsunął od siebie wydarzenia ostatniego wieczoru z taką łatwością, z jaką mógłby zamknąć przeczytaną książkę. Bójka w Le Dóme, późniejsze oskarżenia, odpychające milczenie w sypialni: o wszystkim albo zapomniał, albo uznał za zbyt trywialne, by do tego wracać. To prawdziwy talent, pomyślała ze zdziwieniem Cassie. Wyobraźcie to sobie: świat bez pretensji. Świat wolny od poczucia winy. Świat, w którym nie ponosisz konsekwencji swoich czynów.

A ponieważ sama przez pół nocy usiłowała dojść, dlaczego właściwie Alex tak bardzo się na nią rozgniewał, teraz chętnie godziła się na rozpoczęcie wszystkiego od czystej karty. Przesunęła dłonią po jego boku i biodrze.

Nagle odwrócił się od niej. Złapał telefon i gestem dał znać Cassie, by poszukała czegoś do pisania. Otworzyła szufladę stolika nocnego i po krótkiej chwili znalazła ołówek i rachunek na dwadzieścia dwa dolary i czterdzieści dziewięć centów. Alex zapisał coś na jego odwrocie.

– Aha. Tak. Będę. I wzajemnie.

Rzucił ołówkiem przez pokój i westchnął, przesuwając rachunek na krawędź łóżka. Cassie usiadła i wzięła go.

– Szpital hrabstwa Los Angeles? Dwunasta piętnaście, siódme piętro?

Alex potarł twarz dłonią.

– Wygląda na to, że felieton Liz Smith zacznie się od wzmianki o moim… nieporozumieniu z Nickiem LaRue. – Podszedł nagi do okna i stanął tak, że pierwsze różowe promienie słońca padły przez żaluzje na jego plecy równoległymi, ukośnymi smugami. – Michaela dostała histerii, bo nie prowokuje się negatywnego rozgłosu na miesiąc przed Oscarami. Próbuje to zrównoważyć wiadomościami pozytywnymi. Nie mam pojęcia, jak jej się to udało o szóstej rano, ale umówiła mnie na zdjęcia na oddziale pediatrycznym z dziećmi chorymi na białaczkę.

Alex obszedł łóżko i usiadł koło Cassie, która dotknęła siniaka na jego twarzy.

– Boli?

Pokręcił głową.

– Nie tak bardzo jak konieczność zostawienia cię samej w czasie lunchu. – Spuścił wzrok, rysując kółka na pościeli okrywającej jej udo. – Cassie, jeszcze raz chcę cię przeprosić. Nie chciałem…wiesz, że nie jestem… – Zwinął dłoń w pięść. – Do diabła, czasem po prostu wybucham.

Cassie ujęła jego twarz w obie ręce i delikatnie, żeby go nie urazić, ucałowała w usta.

– Wiem – powiedziała. Czuła, jak w gardle wzbiera jej wielka kula, i musiało minąć kilka sekund, nim sobie uświadomiła, że to nie miłość, tylko ulga.

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, Alex włożył bokserki. W progu stała mała, pulchna kobieta, która wydawała się Cassie bardzo znajoma, choć powodem mógł być jej wygląd babci z opowieści dla dzieci. Miała zwinięte w koczek cienkie brązowe włosy, oczy barwy starego drewna i uśmiech smutny jak deszcz.

– Słyszałam dzwonek telefonu, panie Rivers, więc pomyślałam, że dzisiaj chyba wcześnie zaczyna pan dzień. – Energicznie przesunęła lampę na nocnym stoliku Alexa i postawiła tacę. Były na niej „L. A. Times”, kawa, bułeczki z jabłkiem i pięknie pachnąca, obsypana cukrem pudrem rolada.

Pani Alvarez. Nazwisko kołatało się Cassie po głowie, wreszcie wypowiedziała je na głos.

– Pani Alvarez?

Usiadła tak gwałtownie, że pościel zsunęła jej się do pasa. To była pani Alvarez, która zajmowała się domem w Malibu, kiedy przenosili się do rezydencji w BelAir. Która w swoim pokoju miała więcej świętych obrazków z Jezusem niż fotografii trzech synów. Która nauczyła Cassie piec tarty, a raz, kiedy Alex wyjechał na zdjęcia, przytulała ją w tym łóżku i razem z nią czekała, aż koszmar odejdzie.

– Pani Alvarez – powtórzyła bez tchu, niezmiernie z siebie dumna.

Alex roześmiał się, siadając obok Cassie i otulając ją pościelą.

– Gratulacje – zwrócił się do pani Alvarez. – Jedną roladą udało się pani więcej osiągnąć niż mnie przez dwa dni.

Pani Alvarez zaczerwieniła się, rumieniec rozlewał się od wysokiego kołnierza jej bluzki niczym plama.

– No es verdad – odparła. – Pani Rivers, mam pani pomóc przy pakowaniu?

Cassie spojrzała na Alexa. Zastanawiała się, skąd pani Alvarez wiedziała, żeby dzisiaj przyjść. Sama całkiem zapomniała o Szkocji.

– To zależy od ciebie – powiedział Alex. – Chociaż myślę, że powinnaś wziąć cieplejsze ubrania niż te, które masz tutaj. John odbierze cię o trzeciej i pojedziemy do domu. Wylatujemy dopiero o dziewiątej wieczorem.

Pani Alvarez ze zmarszczonym czołem rozłożyła przed Cassie serwetkę, tak białą, że zlewała się całkiem z pościelą. Gosposia nalała kawy do dwóch filiżanek, do jednej dodała śmietanki i wręczyła ją Alexowi.

– Dobrze – powiedziała – zawołajcie mnie, jeśli zmienicie zdanie.

Uśmiechając się do Cassie, opuściła pokój.

Alex nakarmił Cassie kawałkiem mufinki, po czym mocno pocałował ją w usta.

– No tak – powiedział. – Powrót marnotrawnej pamięci.

– Wraca fragmentami – przyznała Cassie. – Kto wie? Niewykluczone, że kiedy wejdziemy do domu, będę w stanie znaleźć drogę do sypialni.

Alex spojrzał na pierwszą stronę piątkowej gazety, po czym dał ją Cassie.

– Idę pobiegać po plaży. – Wsunął dłoń pod prześcieradła i pogładził ją po nodze. – Ty możesz zostać w łóżku do mojego powrotu.

Kiedy Alex się rozgrzewał, udawała, że czyta wiadomości polityczne, ale zaraz po jego wyjściu przerzuciła strony na kolumnę Liz Smith. Nagłówek głosił: TABUBU. Alex Rivers i Nick LaRue, którzy w ostatnim filmie grają nierozłącznych kumpli, wczoraj wieczorem udowodnili w restauracji Le Dóme, że to, co widzimy na ekranie, z prawdziwym życiem nie ma nic wspólnego. Według wiarygodnego źródła, pobili się z powodu żony Riversa, Cassandry. Czy w wieczór gali oscarowej wszyscy będą myśleć o roli Riversa w „Historii jego życia”, za którą został nominowany, czy raczej o jego wspaniałym prawym sierpowym?

Cassie drżącą ręką odwróciła stronicę. Zamknęła oczy, nie była jednak w stanie usunąć z myśli gniewu, który wczoraj wieczorem ogarnął Alexa.

Nick LaRue w żaden sposób nie sprowokował bójki, Cassie wiedziała o tym równie dobrze, jak dobrze znała Alexa. Pomyślała, że w takiej sytuacji każdy inny nawymyślałby, wygłosił cichą pogróżkę, Alex natomiast posunął się za daleko. Coś w jego wnętrzu potrafiło najmniejszą iskierkę zmienić w wielki, wszechogarniający płomień. Cassie także nie zrobiła nic złego: Alex powiedział tak wieczorem i powtórzył rano. Może miało to związek z presją związaną z Oscarami, może z faktem, że przerwał zdjęcia do „Makbeta”.

Spojrzała na gazetę – była otwarta na dziale filmowym. Przebiegła wzrokiem po reklamach „Tabu” z fotosami takimi samymi jak na billboardzie, który widziała w wieczór, gdy znalazł ją Will. Przeczytała, że ośrodek kultury w Westwood organizuje jednodniowy przegląd filmów z Alexem Riversem, by uczcić jego nominacje do Oscarów.

Cassie z uśmiechem przesunęła palcem po programie. Przegląd zaczynał się o dziewiątej rano i obejmował trzy filmy Alexa: „Antoniusza i Kleopatrę”, nakręconą niedługo po ich ślubie adaptację sztuki Szekspira, dzięki której udowodnił wielkość swego kunsztu aktorskiego, debiutancki antywestern „Desperado” oraz „Historię jego życia”, dramat familijny, trzykrotnie nominowany do tegorocznych Oscarów.

Cassie spojrzała na zegarek. Miała dwie godziny na dojazd do Westwood. Wyskoczyła z łóżka, wzięła szybki prysznic, po czym wciągnęła dżinsy i bluzę, którą wczoraj nosił Alex. Johna znalazła w kuchni z panią Alvarez; zapytała, czy mógłby ją podwieźć. Wychodząc z domu, wpadli na Alexa.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał zdyszany. Po karku spływał mu pot.

– Do zobaczenia o trzeciej – odparła Cassie, posyłając mu szeroki uśmiech. Wyminęła go, nim zdążył o więcej zapytać.

Usiadła na tylnym siedzeniu range rovera, podniecona niczym nastolatka. Zamknęła oczy i ukryła twarz w za długich rękawach bluzy Alexa, wdychając jego zapach, mieszankę aromatu Malibu i drzewa sandałowego.

Ośrodek kultury w Westwood był zwykłą świetlicą dla seniorów, którzy w przeważającej części stanowili widownię porannego przeglądu filmów Alexa Riversa. Ukryta za anonimowością autsajdera, Cassie szła przez tłum starszych kobiet w holu wyłożonym czarnobiałym linoleum.

– Jest jak Gary Cooper – powiedziała któraś. – Na ekranie potrafi zrobić wszystko.

Cassie uśmiechnęła się, uświadamiając sobie, że doświadcza rzeczy niedostępnej wszystkim tu obecnym. Miała ochotę rozłożyć szeroko ręce i krzyknąć: „Jestem żoną Alexa Riversa. Mieszkam z nim. Jadam z nim śniadania. Dla mnie jest człowiekiem z krwi i kości”.

Kiedy drzwi do sali kinowej się otworzyły, Cassie stanęła z boku, by policzyć, ilu wielbicieli w Westwood ma Alex. Wyobrażała sobie, że kiedy mu opowie o starszej pani z fryzurą w kształcie babeczki, która wielki portret Alexa z jego autografem postawiła na siedzeniu obok, i o staruszku krzyczącym do kasjerki: „Alex jaki?”, oboje będą się z tego śmiali.

Usiadła w tylnym rzędzie, skąd mogła obserwować reakcje widowni. Przegląd otwierał antywestern „Desperado”, któremu całe Hollywood przepowiadało sromotną klęskę. Cassie nie znała Alexa, kiedy kręcił ten film, zresztą nie on grał w nim główną rolę, tylko Ava Milan. Jej bohaterka jako dziecko została porwana przez grupę buntowniczych Indian; wychowała się w wędrownym plemieniu, znalazła w nim męża i przyzwoite życie. Alex grał jej brata: na jego oczach wymordowano całą rodzinę i wyrastał, przysięgając zemstę. W kulminacyjnej scenie Alex odnajduje siostrę w obozie Indian i ogarnięty szałem zaczyna strzelać na oślep. Zabija prawie wszystkich, w tym męża Avy. Ava wygłasza wstrząsający monolog, w którym mówi bratu, że odebrał jej życie lepsze niż to, na jakie w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku może liczyć biała kobieta, i podcina sobie gardło.

Krytycy oszaleli. Westerny nie były w modzie – w przeciwieństwie do tematu rdzennych Amerykanów, „Desperado” zaś – pierwszym filmem, w którym przedstawiono ich jako zróżnicowane indywidualności, a nie pozbawionych twarzy wrogów. Dwudziestoczteroletni Alex Rivers zostawił innych młodych aktorów daleko za sobą, a postać Abrahama Burrowsa stała się pierwszą w długim szeregu granych przez niego skomplikowanych, niejednoznacznych bohaterów.

Cassie zsunęła się nisko w fotelu, patrząc na czołówkę wyświetlaną na tle pokrytej czerwonym piaskiem zachodniej równiny. ALEX RIVERS. Poczuła mrowienie w dłoniach. Kiedy pojawił się na ekranie, wstrzymała oddech. Wyglądał tak młodo, oczy miał jaśniejsze niż teraz. Stanął na rozstawionych stopach, z dłońmi zwiniętymi w pięści, i wydał okrzyk, od którego zatrzęsły się okryte czerwonymi kotarami ściany. To nie było nawet słowo, tylko sylaba, która wyraźnie zaznaczyła jego obecność.

Uderzyło ją, jak bardzo w ciągu tych kilku dni zmieniło się jej postrzeganie Alexa. Kiedy przyszedł po nią na posterunek, widziała go takiego jak na ekranie: nadnaturalnie wysokiego i niedostępnego. Teraz myślała inaczej. Cassie uśmiechnęła się. Musiałaby się sporo namęczyć, by przekonać kogokolwiek na tej sali, że Alex Rivers jest takim samym człowiekiem jak wszyscy.

Will czekał na dostawę mebli. Do tej pory materac był dla niego jadalnią, sypialnią i kompletem wypoczynkowym. Meble kupił w pierwszym napotkanym sklepie, małym i z przyzwoitymi cenami, w którym zgodzono się na zapłatę w miesięcznych ratach.

Wóz zatrzymał się przed domem dokładnie o dziesiątej, tak jak obiecali. Dwaj potężni mężczyźni ustawili sprzęty pod drzwiami i zapytali:

– Gdzie to wnieść?

W salonie Will kopnięciem usunął pudła z drogi. Odłączył swój nowiutki telewizor z odtwarzaczem wideo i czekał, aż tragarze wniosą tekową szafkę pod zestaw rozrywkowy, którą kupił tylko ze względu na nazwę. Brzmiało to trochę tak, jakby w domu trwała impreza, nawet kiedy jesteś sam.

Odtwarzacz był nabytkiem spontanicznym. Will nie rozumiał, jak można mieszkać w światowej stolicy kina i nie mieć odtwarzacza. Nie potrafił nastawić zegara, a prędzej szlag go trafi, nim zacznie kartkować instrukcję obsługi, więc od dwudziestu czterech godzin migała na nim dwunasta zero zero. Był piątek, dzień wolny od służby, i po wyjściu tragarzy Will zamierzał zrobić następujące rzeczy w następującym porządku: zjeść płatki przy nowym stole w kuchni, położyć się na brzuchu na nowym łóżku, rozciągnąć się na sofie i poskakać po kanałach telewizora, a potem obejrzeć film.

Minęło południe, kiedy poszedł do sklepu, żeby jakiś wypożyczyć. Nie szukał niczego konkretnego. Dwóch pierwszych tytułów, o jakie zapytał, nie było, wreszcie prowadzący wypożyczalnię Koreańczyk podał mu zniszczone czerwone pudełko.

– Niech pan to weźmie. Spodoba się panu.

„Desperado”. Will musiał się roześmiać. Film pochodził z początku lat osiemdziesiątych i jedną z głównych ról grał Alex Rivers.

– Cholera – powiedział, wyciągając z kieszeni pięć dolarów. – Biorę.

Jeśli Rivers był tak młody, jak wynikało z dat na pudełku, przypuszczalnie nie grał zbyt dobrze, a po wydarzeniach ostatniego wieczoru Will miał ochotę się z niego pośmiać.

Kupił torebkę popcornu i wrócił do domu. Usiadł na nowej sofie i pilotem włączył film, przewijając ostrzeżenia i zapowiedzi. Kiedy na ekranie pojawił się Alex Rivers i wydał okrzyk podobny do okrzyku wojennego Siuksów, Will rzucił w niego garścią prażonej kukurydzy.

Nie znał treści filmu, pamiętał jednak towarzyszące mu kontrowersje. Omawiano go w licznych plemiennych gazetach, w równej mierze chwaląc, jak ganiąc: to pierwsze za przedstawienie życia rdzennych Amerykanów i udział Indian w obsadzie, to drugie za liczne niedokładności. Na ekranie aktorka grająca siostrę Alexa Riversa poślubiała krzepkiego wojownika. Była drobna i jasnowłosa, z twarzą całkiem podobną do tej, którą Will jako dojrzewający chłopak widywał pod powiekami, kiedy nocami miotał się na łóżku w domu dziadka.

– Pieprzyć to – powiedział na głos. Nacisnął mały czerwony guzik na pilocie, z wielką satysfakcją patrząc, jak postać Alexa Riversa rozpływa się w czerni, a kaseta wyskakuje z odtwarzacza. Usiadł prosto, rozsypując popcorn na sofie.

– O niczym nie mają pojęcia – mruknął. – Robią te gówniane filmy, a o niczym nie mają pojęcia.

Wyłączył telewizor, wpatrując się w ekran, aż przestał śnieżyć.

Spojrzał na pudełko po kasecie, leżące na podłodze, potem wstał i podszedł do kartonów stojących pod ścianą. Otworzył pierwszy i zaczął grzebać pośród gazet, w które Cassie owinęła przedmioty tak niedbale wrzucone przez niego do środka.

Wyjął woreczek z lekami, należący do jego pradziadka. Pradziadek, tak samo jak dziadek, miał wizje łosia i z jego skóry zrobiony był woreczek. Will pogładził mieszek i frędzle. Śniący o łosiach cieszyli się wielkim szacunkiem Siuksów. Ludzie zwracali się do nich o radę, kiedy się zastanawiali, kogo powinni pokochać.

W rezerwacie Will poznał miejscowego policjanta, który ożenił się z białą kobietą, przeprowadził do Pine Ridge i zapisał syna do Małej Ligi. Jak wszyscy gliniarze nosił broń, ale wierzcie albo nie, w roku 1993 nie rozstawał się też z woreczkiem z lekami, który przywiązał sobie do kabury. Mówił, że przynosi mu szczęście, i rzeczywiście, w dniu, gdy dał go córce, by pokazała przedmiot na prezentacji w szkole, jakiś ćpun postrzelił go w ramię.

W rezerwacie byli też inni, rówieśnicy Willa, którzy nosili woreczki. Nikt nawet okiem nie mrugnął, zresztą Will musiał przyznać, że są na świecie dziwniejsze rzeczy.

Poszedł do kuchni po młotek i haczyk. Przez chwilę siedział, tuląc woreczek do policzka i czując miękki zamsz historii. To nie były jego leki, więc nie mogły w żaden sposób mu pomóc, ale z drugiej strony, nie mogły też zaszkodzić.

Will próbował sobie przypomnieć, gdzie Cassie powiesiła woreczek tamtego dnia. Trzymając go w zębach, stanął na sofie i przesuwał dłoń po gładkiej białej ścianie w nadziei, że poczuje żar, który zostawiły jej zręczne ręce.

Jak wszyscy pozostali widzowie w ośrodku kultury w Westwood, Cassie także płakała na zakończenie „Historii jego życia”. Łatwo było zrozumieć, dlaczego Alexa po raz pierwszy nominowano do Oscara za najlepszą reżyserię, choć nominacja dla najlepszego aktora wywołała spory. Pojawiły się zdania, że powinien ją dostać Jack Green, odtwarzający rolę ojca Alexa, którego nominowano w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy. Według bukmacherów z Los Angeles Alex był faworytem w swoich dwóch kategoriach, Jack w swojej, a film z pewnością otrzyma Oscara dla najlepszego filmu.

Większość seniorów opuściła salę, przyszli bowiem obejrzeć obraz, wokół którego tyle było spekulacji, Cassie natomiast siłą nie dałaby się wyciągnąć. Uświadomiła sobie, że przyszła na przegląd przede wszystkim po to, by obejrzeć „Antoniusza i Kleopatrę”, epicki film, który Alex zrobił tuż po ich ślubie.

Na ekranie wyświetlano czołówkę przy akompaniamencie smutnej muzyki, granej na sitarze. Cassie rozpuściła ściągnięte w koński ogon włosy i rozsypała je na oparciu fotela. Zamknęła oczy tuż przed pierwszą kwestią Antoniusza i zmusiła się do wspomnień.

To był pierwszy znak, że nie poślubiła samego Alexa. Kiedy wrócił z biura Herba Silvera, ściskając w dłoni scenariusz, Cassie w domowym laboratorium przeglądała plan zbliżającej się wyprawy do Tanzanii.

– To jest rola, do której zostałem stworzony – oznajmił.

Później Cassie zastanawiała się nad tym zdaniem; bardziej sensowne byłoby, gdyby powiedział: „To rola stworzona dla mnie”, ale w chwili gdy wziął scenariusz w dłonie, stał się takim samym megalomanem jak Antoniusz.

Kwestie przychodziły mu łatwo, padały z jego ust, jakby nie musiał się ich uczyć, i chociaż Cassie wiedziała, że Alex ma fotograficzną pamięć, przy niej ani razu nie otworzył scenariusza. „Jestem Antoniuszem” – powiedział tylko. Nie miała wyboru, musiała mu uwierzyć.

Nie był faworytem do tej roli, nawet nie brano go pod uwagę. Sam poprosił Herba, żeby zaproponował jego kandydaturę. Cassie wiedziała, że bardzo się tym denerwował, dlatego rano w dniu, gdy miał spotkanie z reżyserem kompletującym obsadę, kazała kucharce wyjść i sama przyrządziła mu omlet. Dodała paprykę, szynkę, cebulki, cheddar, odrobinę sosu colby i szczyptę papryki.

– Twój ulubiony – powiedziała wesoło, stawiając przed nim talerz. – Na szczęście.

Kiedy indziej Alex spojrzałby na nią, może objąłby ją za biodra, posadził sobie na kolanach i pocałował. Zaproponowałby jej połowę omletu i karmił swoim widelcem. Tamtego ranka jednak oczy mu pociemniały, jakby połknął coś, co teraz próbowało się wydostać. Zrzucił talerz i nawet nie spojrzał, gdy naczynie rozbiło się na jasnym żyłkowanym marmurze podłogi.

– Przynieś winogrona – szepnął, już z odpowiednią wymową. – Śliwki i słodycze. Ambrozję. – Odwrócił się od Cassie, która jak skamieniała stała koło niego, i utkwił wzrok w czymś, czego ona nie potrafiła dostrzec. – Zastaw ucztę godną boga.

Cassie uciekła z kuchni do sypialni. Zadzwoniła na uniwersytet i powiedziała, że jest chora; była przekonana, że zaraz zwymiotuje. Usłyszała, jak John, kierowca, przychodzi po Alexa; kiedy drzwi się za nimi zamknęły, zwinęła się w kłębek na łóżku, usiłując zająć jak najmniej miejsca.

Alex wrócił dopiero po kolacji. Cassie wciąż była w sypialni, siedziała przy oknie i patrzyła, jak słońce znika za horyzontem. Nie odwróciła się, kiedy otworzył drzwi, w absolutnym bezruchu czekając na jego przeprosiny.

Nie odezwał się. Ukląkł za nią i musnął palcami jej policzek i szyję. Za dłońmi powędrowały usta. Kiedy uniósł jej twarz, by ją pocałować, oddała mu się bez reszty.

Nigdy wcześniej tak się z nią nie kochał. Był brutalny, a kiedy zaczęła krzyczeć, tak delikatny, że musiała przyciskać do siebie jego dłonie, pragnąc więcej. To nie był akt namiętności, ale brania w posiadanie. Za każdym razem, gdy Cassie chciała się odsunąć choćby o cal od jego żaru, przyciągał ją do siebie. Czując, jak się wokół niego zamyka, pchnął ją na łóżko i szepnął do ucha:

– „Wiedziałaś, żem był przez ciebie podbity” *.

Słysząc jego regularny oddech, Cassie wysunęła się z łóżka i wzięła scenariusz, który zostawił przy oknie. Poszła do łazienki, usiadła na sedesie i przez wiele godzin przeglądała sztukę, którą ostatni raz czytała w liceum. Płakała, kiedy Antoniusz zakochany w Kleopatrze ożenił się z Oktawią, by zachować pokój. Szeptem powtarzała scenę, w której Antoniusz uświadamia sobie, że Kleopatra jednak go nie zdradziła, i błaga żołnierza, by przebił go mieczem. Zamknęła oczy, widząc Antoniusza umierającego w ramionach Kleopatry, Kleopatrę trującą się jadem żmii. W akcie III znalazła zdanie, które Alex wyszeptał, gdy skończyli się kochać. Ale ona nie kochała się z Alexem. Pieścił ją i wypełniał sobą owładnięty obsesyjną miłością Antoniusz.

Siedząca obok kobieta zaczęła gwałtownie kaszleć. Cassie otworzyła oczy i pojęła, że straciła prawie cały środek filmu. Na ekranie nie było Alexa; partnerująca mu aktorka, bardzo piękna kobieta, która poza tą rolą nie miała specjalnych osiągnięć, wygłaszała pochwałę Antoniusza. Cassie szeptem powtarzała za nią:

– Nogami Ocean okraczał, świat opasywał wzniesionym ramieniem, a dla przyjaciół jego głos był dźwięczny jak sfer harmonia.

To była życiowa rola Alexa, rola, która uświadomiła Hollywood, że jest aktorem umiejącym zagrać absolutnie wszystko, sprzedać złoto samemu Midasowi. I czy było to dziwne? Człowiek, który włada światem. Człowiek niezmierzonych ambicji. Tyle było podobieństw pomiędzy Antoniuszem a Alexem, że stwierdzenie, czy musiał wtedy grać, było niemożliwe.

Cassie pragnęła go zobaczyć. Nie takiego, jakim był na ekranie, wypełnionego bez reszty myślami i czynami bohatera, ale jego samego. Pragnęła porozmawiać z człowiekiem, który zagroził jej porwaniem, gdyby nie chciała za niego wyjść, którego dołeczki odziedziczą ich dzieci, który kupił jej średniowieczną czaszkę i plastelinę. Pragnęła stać w jego objęciach na wrzosowiskach Szkocji i czuć, jak ich serca biją jednym rytmem.

Nie czekając na koniec filmu, mocniej otuliła się bluzą Alexa i ruszyła do wyjścia. Spotka się z nim po jego wizycie w szpitalu, potem pojadą do BelAir. Po drodze opowie mu o czterdziestu dwóch starszych osobach z Westwood, które przyszły oglądać rano jego filmy. Alex pocałuje ją w rozgrzaną słońcem głowę, ona przytuli się do niego i tylne siedzenie samochodu wypełni się ich cudowną obecnością.

Gdy wychodziła na parną ulicę, słowa Kleopatry podążały za nią niczym ślubny tren. „A teraz mi powiedz, czy mógł być kiedy, czy był kiedy człowiek podobny temu, o którym marzyłam?”.

9

Michaela Snow, rzeczniczka Alexa Riversa, czekała na niego na szpitalnym parkingu.

– Alex, Alex, Alex. – Jej potężne ramiona zdawały się poruszać z własnej woli, owijając się wokół jego szyi. – Zabiłabym cię, gdybym cię nie kochała.

Alex pocałował ją w policzek i przytulił, o ile zdołał – ważyła o wiele więcej niż on, nie dał rady objąć jej w pasie.

– Kochasz mnie tylko dlatego, że daję ci zarobić mnóstwo forsy.

– Trafiłeś w sedno – odparła. Strzeliła palcami i z jej furgonetki wygramolił się mały, chudy człowieczek. W jednej ręce trzymał trzy związane szczotki, w drugiej gąbkę z podkładem. – To jest Flaubert Halloran. Niezależny charakteryzator.

– Flaubert – powtórzył mężczyzna głosem, który Alexowi skojarzył się z miauczeniem kota. – Jak ten pisarz. – Wsadził w usta rączki szczotek, tak jak robią to ze szpilkami krawcowe, i zaczął pokrywać pudrem siniak pod okiem Alexa. – Oj, fe.

Michaela nie odrywała wzroku od zegarka.

– Dobra, Flo, wystarczy. – Złapała Alexa za rękę i pociągnęła go w stronę drzwi szpitala. – Mamy trzy wielkie sieci telewizyjne oraz „People”, „Vanity Fair” i „Timesa”. Historyjka brzmi tak: co roku bierzesz udział w takich akcjach dobroczynnych, a dziennikarze są tu dzisiaj tylko dzięki przeciekowi do mediów. Wymyśl coś o kuzynie, który umarł na białaczkę.

Alex uśmiechnął się do niej.

– Albo nieślubnym synu?

Michaela wprowadziła go przez szklane drzwi.

– Zamorduję cię.

Wręczyła Alexowi stos fotosów z „Tabu” oraz pęk niebieskich i złotych balonów, po czym weszli do windy. Nacisnęła guzik siódmego piętra.

– Pamiętaj, odegraj zaskoczonego na widok kamer, ale szybko się opanuj i poczęstuj ich łzawą historyjką, która zapewni ci następną nominację do Oscara. – Mrugnęła znacząco, machając dłonią; małe czerwone paznokcie błysnęły na tle skóry. – Ciao – dodała bezgłośnie.

Odegraj? – pomyślał Alex. Twarz mu spoważniała, gdy drzwi windy się za nim zamknęły. Przecież on już gra. Musiał wykorzystać niemal całą swą wyobraźnię, by spotkanie z Michaelą potraktować jak każde inne spotkanie w celach reklamowych. Przez lata starannie unikał szpitali, przez lata chował na dnie świadomości wspomnienia z oddziału pediatrycznego w nowoorleańskim szpitalu. Kiedy szedł korytarzami, znajomy odór amoniaku i nagie białe ściany zamykały się wokół niego. Napiął mięśnie ramienia, spodziewając się ukłucia strzykawki, kroplówki w żyle.

Urodził się z dziurą w sercu, która skazała go na dzieciństwo na marginesie. Usłyszawszy w stetoskopie szmery, lekarz z prowincji odesłał matkę Alexa do specjalisty w mieście, ale kiedy zapomniała o wizycie (co zdarzało jej się często), poradził, by syn się nie przemęczał, ale też i nie rozczulał nad sobą. Alexowi przykazano: Nie biegaj. Nie szalej. Pamiętał, jak obserwował inne dzieci w przedszkolu, które dokazywały na placu zabaw. Pamiętał, jak zamykał oczy i wyobrażał sobie swoje serce: dziurawe i czerwone niby na walentynkowej kartce.

Kiedy miał pięć lat i wciąż nie wolno mu było bawić się na dworze, popołudniami oglądał opery mydlane z matką, która zdawała się nie zauważać ani nie przejmować jego obecnością. Raz w telewizji kobieta z jasnymi włosami wróżki przycisnęła policzek do nagiej piersi mężczyzny i szepnęła: „Kocham cię z całego serca”. Kiedy później Alex wyobrażał sobie własne serce, nie ograniczał się tylko do samej dziury. Widział także rozmiary szkody: cała miłość, którą zebrał dla innych, którą od innych dostał, wyciekała i nie można było tego powstrzymać.

Dlatego też siebie obwiniał o obojętność rodziców w sposób, w jaki dziecko myli przyczyny i skutki. To wtedy po raz pierwszy postanowił, że będzie kimś innym. Zamiast stawić czoło własnym brakom, udawał, że jest nieustraszonym piratem, himalaistą, prezydentem. Udawał, że żyje w normalnej rodzinie, że podczas kolacji rodzice pytają: „Jak ci minął dzień?”, zamiast gniewnie syczeć we francuszczyźnie Cajunów. Miał osiem lat, kiedy lekarze stwierdzili, że jest zdrowy, i wówczas przeniósł te fantazje do rzeczywistości, wolał bowiem być silny i mądry, a nie zalękniony jak dawniej.

Przekonał siebie, że jest odporny na ból, że odznacza się cechami superbohaterów. Pamiętał, jak trzymał dłoń nad palącą się świecą i czując przypalaną skórę, powtarzał sobie, że na nikogo, kto z sukcesem przejdzie taką próbę, w żaden sposób nie może wpłynąć brak zainteresowania matki czy szyderstwa ojca. Z czasem uwierzył we wszystko, co sobie siłą narzucał. W gruncie rzeczy trzydzieści lat później Alex miał takie doświadczenie w udawaniu, że z trudem przypominał sobie, co by pozostało, gdyby spadły z niego wszystkie te starannie dobrane maski.

Dzięki opanowaniu, z którego stał się sławny, Alex uwolnił się od wspomnień i wewnętrznie przygotował na obecną sytuację. Prawda, to był szpital, ale nie miał z nim nic wspólnego, on absolutnie nic dla niego nie znaczył. To tylko zadanie do wykonania, więc będzie udawał, że tu jest, a potem pójdzie w diabły.

Alexa nie dziwiło, że musi przedrzeć się przez gromadę lekarzy i pielęgniarek, nim dotrze do dzieci. Uśmiechał się grzecznie, ukradkiem zerkał ponad ich rozkołysanymi głowami, szukając najszybszej drogi na oddział, tak by wyglądało na to, że był tu wcześniej wiele razy. Ciągnęli go za marynarkę, mówili, jak bardzo się im podobał ten lub tamten film. Zwracali się do niego po imieniu, jakby te godziny w mrocznej sali kinowej, gdy oglądali go na ekranie, upoważniały ich do myśli, że znają go przez całe życie.

– Dzięki – mruczał. – Tak, bardzo dziękuję.

Zdołał dojść do pediatrycznego oddziału onkologicznego, gdy zza rogu wypadły ekipy telewizyjne. Podniósł wzrok na chwilę dość długą, by okazać lekką dezaprobatę, może cień zaskoczenia, później uśmiechnął się uprzejmie i powiedział, że czekają na niego dzieci.

Michaela nie przygotowała go na widok małych pacjentów. Jeden cholerny rzut oka i Alex znowu miał pięć lat, trząsł się w cienkich kalesonkach i czekał, aż lekarze odczytają jego przyszłość. Czy on też tak wyglądał?

Dzieci krążyły po sali w piżamkach, niektóre powiewały połami rozpiętych szlafroków. Oczy miały za wielkie do swoich buzi. Były jak odbitki ksero: wychudzone, udręczone, łyse, budziły skojarzenia z obozami koncentracyjnymi. Alex nie potrafił odróżnić chłopców od dziewczynek, dopóki dzieciaki się nie odezwały.

– Panie Rivers – szepnęła dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż cztery lata, choć Alex nie umiał oceniać wieku na oko. Ukląkł, by mogła wdrapać mu się na piety. Pachniała lekami, moczem i klęską. – Proszę – powiedziała, wrzucając wilgotnego krakersa do kieszeni jego tweedowej marynarki. – Schowałam to dla pana.

Sądziłby, że dzieciaki są o wiele za małe, by znać jego filmy, ale prawie wszyscy widzieli „Speed”, ten o pilocie oblatywaczu. Chłopcy chcieli wiedzieć, czy rzeczywiście prowadził F 14, a jeden nawet zapytał, czy aktorka grająca jego dziewczynę smakowała tak dobrze, jak wyglądała.

Rozdał balony mniejszym dzieciom i podpisał fotosy. Kiedy trzynastolatka imieniem Sally podeszła, by także poprosić o autograf, pochylił się ku niej konspiracyjnie.

– Wiesz, najlepszy sposób na zapamiętanie miejsc, w których się było, jest pocałowanie ślicznej dziewczyny – powiedział na tyle głośno, by operatorzy zarejestrowali jego słowa. – Myślisz, że możesz mi pomóc?

Sally zarumieniła się jak piwonia i podstawiła policzek, ale w chwili gdy Alex chciał ją cmoknąć, odwróciła głowę i przycisnęła usta do jego ust.

– Ojej – westchnęła, trzymając palce na wargach – muszę zadzwonić do mamy.

Kiedy strzeliły flesze, Alexowi przyszło do głowy, że dla Sally przypuszczalnie był to nie tylko pierwszy, ale i ostatni pocałunek w życiu. Czuł, że oblewa go pot, a sala zaczyna się kołysać, i musiał wziąć kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą. Fizycznie jemu lepiej się udało, fizycznie miał szczęście. Ale dzieciństwo najeżone jest tyloma ukrytymi niebezpieczeństwami, sprawami, które nagle się pojawiają i kradną ci niewinność, zanim dorośniesz na tyle, by z nimi walczyć. Alex zastanawiał się, co jest gorsze: dziecko, którego dusza musi odejść wraz z chorym ciałem, czy – jak w jego wypadku – dorosły człowiek, którego pozornie zdrowe ciało kryje duszę martwą od wielu lat.

– Jezu Chryste, John. – Alex oparł ręce na tylnym siedzeniu range rovera. – Jeśli nie uciekła na spotkanie z innym facetem, to skąd ta wielka tajemnica?

John spojrzał na jego odbicie w tylnym lusterku.

– Nie wiem, panie Rivers. Obiecałem pani, i tyle.

Alex nachylił się z uśmiechem.

– Dziesięć dolarów na tydzień więcej, jeśli podasz mi nazwę miasta, do którego ją zawiozłeś. Dwadzieścia, jeśli zdradzisz wszystkie szczegóły.

John przygryzł górną wargę.

– Ale nie powie jej pan?

Alex skrzyżował palce na piersiach.

– Niech mnie diabli.

– Poszła do kina.

– I to jest ten wielki sekret?

– Poszła na pańskie filmy. – John uśmiechnął się. – Na jakiś przegląd w Westwood.

Alex wybuchnął śmiechem. W zaciszu własnego domu mogła obejrzeć wszystko, co nakręcił, od kopii roboczych do pełnych wersji. Ale z drugiej strony, może nie chciała, żeby wiedział. Może chodziło jej o reakcje widowni na widok Alexa na ekranie.

– Masz dzisiejszą gazetę, John? – Alex wziął „Timesa”, którego John podał mu przez otwartą pleksiglasową przesłonę. Otworzył na repertuarze kin. „Desperado”, „Antoniusz i Kleopatra” oraz naturalnie „Historia jego życia”. Uśmiechnął się. Jeśli Cassie chce go obejrzeć przy pracy, może jej to ułatwić.

Poprosił Johna o wyłączenie radia i zamknął oczy, odcinając się od świata i koncentrując na własnych zmysłach. Przed rozpoczęciem zdjęć zawsze szukał cichego kąta, gdzie mógł wcielić się w postać. Polegało to na właściwym oddechu, na głębokim skupieniu na wzorcu postępowania i poczynieniu w nim drobnych zmian, które odpowiadałyby naturze jego bohatera.

Za oddechami przyszło życie. Antoniusz łykał powietrze, jakby jednym haustem chciał wciągnąć w płuca cały świata. Kiedy otworzył oczy, zobaczył u swoich stóp przestrzeń z zieleni i brązu. Wymienił nazwy zjazdów z autostrady z doskonałym brytyjskim akcentem. Nie zniżył się do spojrzenia na Johna, służący nie jest tego godny. Uchylił okno, wpuszczając powiewy wiatru, które omiatały mu twarz, paliły w oczy. Pogładził gładką skórzaną tapicerkę i pomyślał o krągłościach swojej królowej.

Kiedy przyjechali pod dom w Malibu, Alex pozostał w samochodzie. Wzruszając ramionami, John poszedł po panią Rivers. Był przyzwyczajony do takiego zachowania pracodawcy. Gadatliwość nie leżała w jego naturze, ale czasami zabierał pana Riversa, a do celu dowoził kogoś zupełnie innego.

Cassie śmiała się, wsiadając do samochodu.

– Posuń się – powiedziała – zajmujesz całe siedzenie.

Alex siedział na środku. Patrzył na nią, ale nie wykonał ruchu ani w jedną, ani w drugą stronę. Cassie pomyślała, że to jakaś gra, opadła więc koło niego, przysiadając mu na udzie.

Poczuła na plecach dłoń Alexa, łagodną, a zarazem spiętą, jakby ta pieszczota miała jej przypomnieć, że bez trudu zdobywa nad nią całkowitą władzę. Przymrużyła powieki i odwróciła się ku niemu.

– Na litość boską, co ci zrobili w tym szpitalu?

Zacisnął palce, niemal sprawiając jej ból. Cassie mimowolnie krzyknęła. Alex patrzył wprost na nią, ale odnosiła wrażenie, że widzi kogoś innego. Ogarnięta paniką, chwyciła go za przegub.

– Daj spokój – szepnęła. Nim ponownie zdążyła go zapytać, co się stało, przygwoździł ją całym ciałem do siedzenia i przycisnął usta do jej ust w gwałtownym pocałunku, który wcale nie przypominał Alexa.

On gra.

Wbiła mu paznokcie w ramiona i tak długo gryzła w wargę, aż zebrała dość siły, by go odepchnąć.

– Przestań – poleciła. – Po prostu przestań.

Na moment zamarł, oczy zbielały mu jak arktyczny lód. Powoli wyciekało z nich życie; to, co zostało, było tylko pustą muszlą. Alex zadrżał na całym ciele, coś przesuwało się w górę jak rumieniec, barwiąc jego skórę i sprawiając, że w oczach pojawił się błysk. Znowu był Alexem.

– Nie musiałaś mnie gryźć – powiedział. – Tak sobie pomyślałem, że spodoba ci się przedstawienie z pierwszej ręki.

Wciąż czujna Cassie przesunęła się na koniec siedzenia.

– Kto ci powiedział, dokąd pojechałam? – zapytała, oskarżycielsko zerkając na Johna.

Alex splótł swoje palce z jej palcami.

– Wiem o tobie wszystko – odparł z uśmiechem.

Zaczynała myśleć, że to rzeczywiście jest prawda. Znowu był Alexem, do którego zdążyła się przyzwyczaić w ciągu ostatnich kilku dni, zabawnym, łagodnym i wygodnym jak stary fotel. Cassie zastanawiała się, czy to nie jest kolejna postać, którą odgrywa, ta, którą przez większość czasu trzyma w pogotowiu.

Potrząsnęła głową. Co to za myśli? Widywała Alexa bez maski: kiedy mówił jej o swoich rodzicach, kiedy próbował uczyć ją karate na plaży, kiedy przez sen ją obejmował i szeptał jej imię. Niemożliwością jest grać przez cały czas, idiotyzmem sądzić, że to, co widzi, nie jest rzeczywiste. Ścisnęła jego dłoń.

– Przepraszam, zwykle nie gryzę – powiedziała, a Alex odwrócił się nieznacznie, klepiąc miejsce obok siebie, i Cassie z ochotą przysunęła się do niego. – Ale na litość boską, co skłoniło cię do wybrania „Antoniusza”?

Alex uśmiechnął się.

– Kochałaś Antoniusza, kiedy się pobraliśmy.

Otworzyła usta, by zaprotestować, ale zmieniła zdanie. Alex miał rację. Wiedział o niej wszystko, ona natomiast na razie prawie o niczym nie miała pojęcia. Pozostało jej tylko jedno: uwierzyć mu.

Po kwadransie milczenia pocałował ją w czubek głowy.

– Przypuszczalnie jesteś zdenerwowana spotkaniem ze służbą – powiedział.

Cassie wpatrywała się w okno. Wiedziała, że mijają drzewa, drogi i kwitnące krzewy, ale samochód jechał tak szybko, że świat był tylko wielobarwną smugą; nie potrafiła wyróżnić w nim nic konkretnego.

– Tak – odparła. – Pewnie o to chodzi.

Dom stał na końcu półtorakilometrowego, krętego podjazdu, wspinającego się po wzgórzu w BelAir: biała willa z żeliwnymi ozdobami i łupkowym dachem. Frontowy ganek podtrzymywał werandę na piętrze, gdzie długie do ziemi koronkowe firanki powiewały przez otwarte drzwi balkonowe. Po lewej na kracie pięły się róże, po prawej heliotrop. W oddali Cassie widziała wypielęgnowane ogrody i dwa mniejsze domki, repliki wielkiego. Całość wyglądała jak rezydencja plantatorów z Luizjany.

– Mój Boże – szepnęła, wysiadając z samochodu na chrzęszczący żwir. – Przecież ja nie mogę tu mieszkać.

Alex ujął ją za łokieć i poprowadził po schodach. John otworzył frontowe drzwi ze wspaniałego drewna dębowego, z wyrzeźbioną głową lwa.

Hol był potężnym pomieszczeniem z sufitem jak w katedrze, podwójnymi krętymi schodami i podłogami z różowego marmuru. Cassie wpatrywała się w swoje stopy, które spoczywały w kałuży barwnego światła, padającego z witrażowego okna ponad drzwiami. Na jej lewej stopie i kostce jak plama rozlewały się inicjały Alexa. Poderwała głowę, słysząc jego głos.

– Cassie, John powiedział wszystkim o twoim… małym problemie. Będą się starać, żeby ci pomóc przed wyjazdem do Szkocji.

Cassie powiodła wzrokiem po rzędzie postaci stojących niczym ołowiane żołnierzyki u stóp schodów. Naturalnie był tam John, który najwyraźniej pełnił funkcję nie tylko kierowcy i ochroniarza, ale też swego rodzaju majordomusa. Obok stali: mężczyzna w fartuchu opiętym na wydatnym brzuchu i młoda dziewczyna w prostym czarnobiałym stroju pokojówki. Z boku ustawił się kolejny mężczyzna, jakby nie życzył sobie, by uważano go za służbę. Zrobił krok do przodu i wyciągnął dłoń do Cassie.

– Jack Arbuster – przedstawił się z uśmiechem. – Sekretarz pani męża.

Cassie zastanawiała się, po co Alexowi sekretarz, skoro ma już agenta, rzecznika i osobistego asystenta. Pomyślała, że może do jego obowiązków należy załatwianie korespondencji od wielbicieli albo regulowanie rachunków.

– Zanim wyjedziesz, muszę z tobą omówić kilka spraw – zwrócił się do Alexa, przepraszająco mrugając do Cassie.

Alex objął ją w pasie.

– Daj mi godzinę, Jack. Spotkamy się w bibliotece.

Cassie odprowadzała wzrokiem odchodzącego Jacka, usiłując dojrzeć, co jest za rogiem. Alex przeszedł z nią obok pokojówki, kucharki i Johna.

– Chodźmy – powiedział. – Pokażę ci tyle, ile się da, a na wypadek jakiejś katastrofy zostawię ci plan domu, żebyś mogła się zorientować w jego topografii.

Zabrał ją do biblioteki wykładanej wiśniową boazerią i wypełnionej setkami pierwszych wydań klasycznych powieści brytyjskich i amerykańskich; jedną półkę zajmowały czasopisma naukowe, w których opublikowano artykuły Cassie. Zajrzeli do jadalni ze stołem na trzydzieści osób oraz do sali projekcyjnej z nieskazitelnie białym ekranem i dziesięcioma głębokimi sofami. W kuchni Cassie wetknęła głowę do stalowej lodówki i policzyła miedziane garnki wiszące nad marmurowym blatem. Na pożegnanie dostała od kucharki małe ciastko z jabłkiem.

W domu było sześć łazienek, dziesięć sypialni, każda z pastelową jedwabną tapetą i francuskimi koronkowymi firankami, trzy salony oraz sala wypoczynkowa z automatami do gier, kręgielnią, stołem do bilardu i wielkim telewizorem. Cassie nie zobaczyła całego skrzydła, bo Alex zaprowadził ją na piętro do głównej sypialni. Otworzył podwójne drzwi do apartamentu wygodnie umeblowanego sofami w paski i grubymi perskimi dywanami. W ścianę wbudowane było stereo, a także telewizor i odtwarzacz. W wazonach pyszniły się bukiety pięknych kwiatów, które podkreślały lawendowe i błękitne akcenty wystroju i – o czym Cassie wiedziała – nie pochodziły z Kalifornii.

– Pewnie spędzamy tu mnóstwo czasu – powiedziała, wchodząc za Alexem do przyległego pokoju, w którym stało potężne klonowe łoże.

– No cóż – odparł z uśmiechem – staramy się.

Cassie podeszła do łóżka i przesunęła dłonią po sękach w drewnie.

– Jest większe od podwójnego, prawda?

Alex położył się na brzuchu.

– Kazałem je zrobić na zamówienie. Na temat łóżek mam pewną teorię – są jak misy ze złotymi rybkami. Wiesz, że jeśli zostawisz rybki w misie, będą miały wielkość kciuka? A kiedy przeniesiesz je do stawu, takiego, jaki mamy za domem, urosną dziesięć razy większe. Pomyślałem więc, że im większe łóżko, tym lepiej dla mnie.

Cassie wybuchnęła śmiechem.

– Myślałam, że okres dojrzewania masz już za sobą.

Złapał ją za rękę i pociągnął do siebie.

– Zauważyłaś?

Odwróciła się ku niemu, patrząc na lekki zarost, który pokrył gładką linię jego szczęki.

– Gdzie jest moje laboratorium?

– Z tyłu. To ten mały biały budynek, drugi z kolei. W pierwszym mieszka John.

Cassie zmarszczyła brwi.

– Nie mieszka w domu jak pani Alvarez?

Alex usiadł prosto.

– Nocami lubimy mieć dom dla siebie – wyjaśnił.

Cassie podeszła do kominka i dotknęła stojącej na nim pustej karafki na brandy. Aurora, pomyślała, czując na ramionach dłonie Alexa.

– To tylko na pokaz – szepnął, jakby czytał jej w myślach.

Cassie okręciła się na pięcie.

– Idź zarabiać na życie – powiedziała z uśmiechem. – A jeśli za godzinę mnie nie będzie, wyślij na poszukiwania Gwardię Narodową.

Po wyjściu Alexa stanęła w otwartych drzwiach balkonowych, patrząc na przedmieścia Los Angeles i błękitne wzgórza. Ogrodnik, którego jeszcze nie poznała, plewił rabatkę delikatnych lilii, a na podjeździe John polerował tylny zderzak range rovera. Cassie zlokalizowała laboratorium, usytuowane na lewo od bujnie kwitnących kwiatów, zasadzonych na kształt fleurdelis. Za ogrodem biała kamienna dróżka wiodła zboczem ku czemuś, czego nie potrafiła dojrzeć.

Zbiegła na dół drugimi schodami, po to tylko, by się przekonać, jak się na nich poczuje. Wyszła na ganek, gdzie wypróbowała fotel na biegunach i huśtawkę, potem jak dziecko pobiegła kamienną ścieżką. Kiedy oddaliła się od domu na tyle, by mieć pewność, że nikt jej nie widzi, wyciągnęła ręce ku słońcu i okręciła się na pięcie z głośnym śmiechem.

Był tam staw ze sztucznym wodospadem, o którym Alex zapomniał jej powiedzieć, i prawdziwy labirynt z gęstych bukszpanów. Weszła do niego, zadając sobie pytanie, czy będzie umiała znaleźć drogę do środka i z powrotem. Szybko zaczęły się ostre zakręty i kiedy biegła wąskimi alejkami, w ręce drapały ją świeżo przycięte gałęzie. Oszołomiona, padła na chłodną trawę. Leżała na plecach, ogarnięta podziwem dla domu i posiadłości Alexa.

Gdyby robak nie wpełzł jej na przedramię, nie zauważyłaby kamienia. Przetoczyła się na brzuch i na wprost jej oczu znalazły się krzewy bukszpanu, wśród których ukryty był mały różowy głaz.

W gruncie rzeczy nie miał owalnego kształtu, zbyt był nieregularny i przekrzywiony, by tak go nazwać. Cassie wsunęła ręce w zarośla, czując, jak gałązki owijają jej się wokół przegubów niczym bransolety. Ten różowy kwarc przywiozła ze sobą ze Wschodniego Wybrzeża. Na najbardziej płaskim boku niewprawną ręką wyryto litery CCM i datę – 1976.

Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego ukryła kamień pod bukszpanami w środku labiryntu. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek powiedziała o nim Alexowi. Pojęła jednak, że odkąd straciła pamięć, to stanowi pierwszy dowód, pierwszy przedmiot, który naprawdę ją przekonał, iż tutaj jest jej dom.

Cassie znowu odwróciła się na plecy, tuląc do piersi kamień. Wpatrywała się w słońce tak długo, aż piękny świat ofiarowany jej przez Alexa zakryła ciemność, i wtedy wyszeptała imię Connora.

Pierwszego listopada 1976 roku, tuż po siódmej rano, ojciec Connora wszedł do kuchni, gdzie Connor z matką jedli płatki, i zastrzelił oboje ze strzelby kaliber 12. W czasie, który Cassie zajęło powiadomienie policji o strzelaninie i przebiegnięcie przez zagajnik do domu Connora, pan Murtaugh odebrał sobie życie.

Ojciec Connora zabił się w salonie, jego żona leżała na kuchennej podłodze. Nie miała połowy głowy. Connor upadł na nią z potężną dziurą w piersiach.

Ze spokojem zrodzonym z szoku Cassie usiadła obok Connora i przytuliła go do siebie. Położyła palce na jego wciąż ciepłych ustach. Myślała, żeby go pocałować, tak jak zrobiła to poprzedniej nocy na cmentarzu, ale nie potrafiła się do tego zmusić.

Policjanci i sanitariusze odciągnęli Cassie od Connora. Siedziała w kącie kuchni, z szorstkim wełnianym kocem na ramionach, i ciągle od nowa odpowiadała na te same pytania. Nie, nie była obecna przy zbrodni. Nie, dzisiaj rano nie widziała pana Murtaugha. Nie, nie, nie.

Wszyscy wiedzieli, jak bliscy sobie byli Cassie i Connor; zwolniono ją z lekcji aż do pogrzebu, ale to nie przeszkodziło jej słyszeć szeptów. „Mówią, że kiedy do siebie strzelał, nacisnął spust palcem u nogi. Nie potrafił znaleźć roboty i zaczął pić. Ale żeby zabić niewinnego chłopca, który miał przed sobą całe życie?”. U siebie w domu Cassie przynajmniej widziała zbliżające się problemy. Rodzina Connora kryła swoje pod cukierkową powierzchnią, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec.

W dzień pogrzebu spadł śnieg. Connor nie był pełnoletni, więc z jego ciałem zrobiono to samo, co z ciałami jego rodziców: skremowano je, a popioły rozrzucono nad jeziorem Moosehead. Cassie patrzyła, jak najpierw otwierają urnę z prochami pani Murtaugh, potem jej męża. Kiedy przyszła kolej na Connora, zaczęła krzyczeć. Nikt nie potrafił jej uspokoić, nawet dłoń ojca w rękawiczce nie stłumiła intensywności tego lamentu. To nie było w porządku, żeby prochy Connora na wieczność zmieszały się z prochami jego ojca. Chciała, by przestali, by oddali jej Connora.

Szeroko otwarte oczy mroził jej śnieg, gdy szczątki Connora powierzano wiatrowi. Garść szarego, drobnego pyłu, ruchliwego niczym dym, zasłoniła niebo i równie szybko zniknęła. Jakby Connor był tylko wytworem wyobraźni Cassie. Jakby nigdy nie istniał.

W niedzielnej sukni i kozaczkach puściła się biegiem wokół jeziora. Było ogromne, wiedziała, że daleko nie dotrze, ale kiedy wpadła po kolana w śnieg, zdołała oddalić się o półtora kilometra od miejsca pogrzebu. Śnieg topniał na cienkim materiale jej sukienki, tak lodowaty, że paraliżujący. Cassie wbijała palce w zmarzniętą ziemię, łamiąc paznokcie i raniąc ciało do krwi.

Uświadomiła sobie, że chociaż od lat usiłowała złagodzić cierpienie matki, nigdy nie będzie mogła tego samego zrobić dla Connora. Pozostało jej tylko jedno: cierpieć w jego imieniu. Zaniosła odłamek różowego kwarcu do domu, a potem w garażu dłutem i młotkiem ojca zrobiła Connorowi nagrobek, którego go pozbawiono. Pracowała długo, aż dłonie jej zdrętwiały. Objęła kolana rękami i zaczęła się kołysać, zadając sobie pytanie, dlaczego ona też nie umarła, skoro obojgu wyrwano serca.

W piątkowy wieczór Will Latający Koń siedział na swojej nowej sofie, oglądając teleturniej i jedząc niedogotowany posiłek, kiedy wysiadła elektryczność.

– Cholera – zaklął, gdy migoczące na zegarze odtwarzacza cyfry zniknęły. Odstawił talerz na sofę i usiłował sobie przypomnieć, gdzie są bezpieczniki.

Mogło być gorzej: awaria nastąpiła w porze kolacji i na dworze pozostało jeszcze dość światła, by mógł bez problemu zejść do piwnicy. Tam odkrył dziwną rzecz: wszystkie bezpieczniki były w porządku. Wrócił na górę i wyszedł na ganek. W sąsiednich domach widział palące się w kuchni lampy, psa bezgłośnie biegnącego przez ekran telewizora. Sprawa dotyczyła tylko jego.

Zadzwonił do dostawcy prądu, ale mógł jedynie nagrać swój adres na automatycznej sekretarce. Bóg wie, jak długo potrwa, nim do robotników dotrze wiadomość. Will wyjął z kuchennej szafki świece, czerwone i brzydkie, w kształcie jajka, które była dziewczyna dała mu raz na urodziny. Zaniósł cztery do salonu i zapalił.

Kiedy zaszło słońce, otoczyły go cienie. Frędzle na woreczku z lekami, który wisiał nad jego głową, poruszały się niespokojnie w ciszy. Will słuchał bicia własnego serca. Nie miał nic do roboty, mógł tylko czekać.

Pokojówka Elizabeth przywlokła do sypialni walizę, która była większa od niej.

– Czy będzie pani potrzebowała też worka na ubrania?

Cassie nie wiedziała.

– Chyba tak – odparła i pokojówka odwróciła się do wyjścia. – Poczekaj! – zawołała, marszcząc czoło. – Nie potrafię znaleźć szafy.

Elizabeth uśmiechnęła się i wyszła na niewielki korytarz, prowadzący do wyłożonej zielonym marmurem łazienki. Cassie patrzyła zdumiona, jak pokojówka opiera się ramieniem o ścianę, która rozsunęła się, odsłaniając ukrytą garderobę.

– Ta jest pani – powiedziała Elizabeth, po czym to samo powtórzyła po drugiej stronie. – A ta pana Riversa.

Zostawiła Cassie wpatrzoną w rzędy swetrów, bluzek i futer, które do niej należały. Garderoba była większa niż pokój gosposi w domu w Malibu. Cassie nigdy nie widziała tak wielu ubrań w jednym miejscu.

Zaczęła wyjmować z szuflad rzeczy, które będą jej potrzebne: wygodne golfy i bawełniane swetry, bieliznę, staniki, kosmetyczkę z wzorzystej tkaniny. Chciała zabrać buty z pudełka na samym dnie stosu i pomyślała, że może uda jej się to bez zdejmowania tych z góry. Wysunęła je do połowy, podniosła wieko i usiłowała wyciągnąć buty, ale stos się zakołysał i część zawartości szafy wypadła na podłogę.

Niewiele brakowało, a w tym splątanym kłębowisku bielizny, szpilek i żakietów nie dostrzegłaby małej skrytki. Pchnęła i drzwiczki się otworzyły; działały na tej samej zasadzie co drzwi garderoby. Skrytka była mała, wielkości pojemnika na chleb. Cassie zastanawiała się, czy w niej przechowuje biżuterię.

W środku znalazła stos romansów w miękkich oprawach, w rodzaju tych, których błyszczące okładki przedstawiają półnagą kobietą i nachylonego nad nią pirata; każdy antropolog wolałby umrzeć niż zostać przyłapanym na czytaniu takiej szmiry. Cassie wybuchnęła śmiechem. Więc to jest jej wielka tajemnica? A co Alex przechowuje w swojej skrytce? „Hustlera”?

Wzięła kilka książek, przesuwając wzrokiem po tytułach. „Uratuj mnie jeszcze raz”. „Ogień i kwiat”. „Gorące płomienie miłości”.

Może Alex kazał jej ukryć te książki. Fatalnie by się stało, gdyby opinia publiczna dowiedziała się, że żona pierwszego gwiazdora Ameryki w wolnym czasie oddaje się takiej lekturze.

W kącie za książkami zobaczyła pudełko ze zdjętą różową pokrywą. Od razu wiedziała, co to jest. W środku leżał owinięty w folię drugi test. Pierwsza odpowiedź. Do użycia w pierwszy dzień spóźniającej się miesiączki.

Ujrzała niezwykłą zieloną łazienkę. Widziała wyraźnie, jak stoi pochylona nad umywalką i czeka, aż upłyną wymagane trzy minuty. Przypomniała sobie małą różową kropkę, pojawiającą się na teście. Różowy – ciąża, biały – brak ciąży. Płakała do umywalki z dłońmi zaciśniętymi na kranach z czternastokaratowego złota, zaskoczona, jak bardzo zimne potrafi być prawdziwe złoto.

Cassie opadła na ubrania, ubrania, które kupił jej Alex, ubrania, które pasowały do takiego stylu życia. Przycisnęła dłonie do oczu, usiłując odepchnąć z pamięci obraz cmentarza przy Świętym Sebastianie i powody, które ją tam doprowadziły.

Tamtego dnia wieczorem Alex miał lecieć do Szkocji i był w jednym z tych swoich nastrojów. Nauczyła się oceniać jego stan po oczach: im ciemniejsze się stawały, tym dalej od niego się trzymała. Od ostatniego razu upłynęło kilka miesięcy. Powinna była wiedzieć.

Przy kolacji Alex bębnił nożem w krawędź stołu nakrytego obrusem, co powodowało głuchy, dudniący odgłos. Serce Cassie podjęło ten rytm.

– Jak dzisiaj poszło? – zapytała.

Alex rzucił nóż na talerz.

– Budżet przekroczony, reżyser to kompletny idiota, a zdjęcia zaczęły się dopiero tydzień temu. – Przeczesał dłońmi włosy. – Bardzo ci dziękuję, że poruszyłaś ten temat.

Cassie usiadła prosto, skupiając się na tym, by trzymać buzię na kłódkę i jeść jak najciszej. Dzisiaj dowiedziała się o dziecku i chciała o tym powiedzieć Alexowi przed jego wyjazdem, ale to chyba nie była najlepsza pora. Musi poczekać. Musi mieć możliwość przekonania go, że to nie jest parszywy moment: dziecko zmieni ich życie, da im drugą szansę.

Alex odepchnął krzesło.

– Muszę się spakować. Mam na to niecałą godzinę.

Cassie spojrzała na jego talerz pełen jedzenia, którym się bawił, ale którego prawie nie tknął.

– Zrobię ci kanapkę na drogę – powiedziała, Alex jednak już wyszedł z jadalni.

W ciągu tych trzech lat Cassie stała się ekspertem od schodzenia Alexowi z drogi. W końcu to był wielki dom, wieczorami cała służba wychodziła, więc nie było nikogo, kto by się dziwił, dlaczego Cassie o trzeciej nad ranem idzie do laboratorium albo do wschodu słońca czyta książkę w bibliotece. Tamtego wieczoru jednak intuicja ją zawiodła, zbyt wiele czasu w ciągu dnia poświęciła na snucie słodkich marzeń o chłopczyku ze srebrnymi oczami Alexa. Poszła do sypialni i usiadła na łóżku, skąd mogła obserwować pakującego się męża. Patrząc na niego, mogła wyobrażać sobie dziecko.

– Chcesz, żebym przygotowała ci neseser z przyborami do golenia?

Alex pokręcił głową.

Wzięła sweter, który rzucił na łóżko.

– Poskładam go – zaproponowała, lecz on złapał ją za rękę.

– Powiedziałem, że sam to zrobię – mruknął.

Coś zżerało go od środka, coś, co było w nim na długo przed ich spotkaniem. Właśnie owo coś czyniło z niego doskonałego aktora, choć świat nie zdawał sobie z tego sprawy. Publiczność widziała cierpienie, ale jedynie wówczas, gdy Alex ubierał je w postać swego bohatera. Tylko Cassie była przy nim, gdy jego otwarte oczy zasnuwały się mgłą, tylko Cassie przyciskała dłonie do jego piersi i czuła, jak napina się skóra na sercu nabrzmiałym wściekłością.

Kochała go nade wszystko w świecie. Kochała bardziej niż siebie – czyż tego nie udowodniła? Wiedziała, że jeśli nawet nie będzie w stanie uleczyć go teraz, może uda się jej to następnym razem. Dlatego Alex ją wybrał. Ona jest jedyną osobą na świecie, która potrafi sprawić, by poczuł się lepiej.

Ale to oznaczało impas. Cassie nie tylko była wystarczająco blisko, żeby pomóc Alexowi, ale też by przeszkadzać. To nie jego wina, że wchodziła mu w drogę. Za każdym razem mogła obwiniać jedynie siebie, jemu wybaczyć.

Alex ciężko usiadł obok niej na łóżku.

– Nie chcę jechać do tej pieprzonej Szkocji – powiedział chrapliwie. – Chcę wziąć urlop. Chcę, żeby wyemitowano te wywiady przed rozdaniem Oscarów, a potem mam ochotę zapaść się pod ziemię.

– Więc tak zrób – odparła Cassie, masując mu barki. – Przerwij zdjęcia do „Makbeta” i jedź ze mną do Kenii.

Alex prychnął.

– Do diabła, i co tam będę robił, kiedy ty będziesz się bawić w swojej piaskownicy?

Cassie skrzywiła się.

– Możesz czytać scenariusze. Opalać się.

Alex zaczął wrzucać ubrania do walizki leżącej na podłodze.

– Dzisiaj poznałem szczegóły dotyczące tych wywiadów przed rozdaniem Oscarów, które nagrywała Barbara Walters. – Westchnął. – Zrobiła je ze mną, jakimś komikiem i Noahem Fallonem. – Cassie wpatrywała się w niego pustym spojrzeniem. – Z Noahem Fallonem, na litość boską. On też kandyduje w kategorii najlepszy aktor. – Alex usiadł na podłodze, podciągając kolana do piersi. – Rozmowa ze mną będzie druga. Druga, kurwa. Fallon będzie ostatni.

Cassie uśmiechnęła się do niego.

– Ale przynajmniej będziesz w tym materiale.

Alex odwrócił się do niej plecami.

– Przez ostatnie trzy lata nominowany aktor, którego w swoim programie specjalnym Barbara Walters umieściła jako trzeciego, dostawał nagrodę. To jest jak cholerny barometr, przewidujący głosowanie członków Akademii.

Niepewna, co powiedzieć, Cassie zsunęła się z łóżka i objęła męża.

– Nie wygram – powiedział cicho; jego słowa opadły lekko na jej ramiona.

– Wygrasz – szepnęła żarliwie. – Wygrasz na pewno.

Tak jak zwykle to się działo, Alex w ułamku sekundy całkowicie się zmienił. Wstał, złapał Cassie za przeguby i potrząsnął nią tak mocno, że włosy spadły jej na ramiona, a głowa odskoczyła w tył.

– Skąd wiesz? – krzyknął; na policzku poczuła jego gorący oddech. – Skąd wiesz?

Słowa utknęły Cassie w krtani, te słowa, które zawsze chciała wypowiedzieć w swojej obronie, ale nigdy nie zdołały się przedrzeć przez zaciśnięte gardło. Alex ponownie nią potrząsnął, a potem pchnął na podłogę tak mocno, że padła mu do stóp.

Zawadziła o walizkę i uderzyła głową o otwarte drzwi szafy. Przecięła skórę na czaszce, ale rana nie bolała tak mocno jak wstyd, który ją ogarnął. Zdążyła dostrzec zbliżającą się ku niej stopę Alexa, zamiast jednak zwinąć się w kłębek, jak to zwykle robiła, przetoczyła się na bok. Kopniak trafił ją w plecy, fala bólu powędrowała po kręgosłupie, ale Cassie ochroniła brzuch.

– Moje dziecko – westchnęła, zaraz jednak zakryła usta dłonią, modląc się, by Alex jej nie usłyszał.

Ale on na nią nie patrzył, głowę krył w dłoniach. Ukląkł przy niej i objął ją jak zawsze wtedy, gdy gniew mu mijał. Gładził ją z czułością, siostrą syjamską jego wściekłości.

– Przepraszam – szepnął. – Nie chciałem.

– To nie twoja wina – odparła, ponieważ znała swoją kwestię, choć po raz pierwszy sama w to nie wierzyła. Z pęknięcia gdzieś głęboko w jej wnętrzu, zbyt często łatanego, by gwarantować nieprzepuszczalność, zaczął sączyć się gniew. A niech cię piekło pochłonie, pomyślała.

Wiedziała, że Alex jej potrzebuje, ale równocześnie świadoma była, że nie może zostać. Nie mogła ryzykować bezpieczeństwa tego dziecka, poczętego przez siebie i Alexa. Dla swojego dziecka zrobi więcej, niż przez trzy lata zrobiła dla siebie.

Kiedy dzwonek domofonu obwieścił przyjście Johna, Alex zostawił Cassie i wrzucił do walizki wszystkie swoje ubrania, także garnitury. Wywlókł walizę z sypialni, po czym wrócił, by pocałować Cassie.

– Kocham cię – powiedział przez zduszone gardło. Przykrył dłonią jej dłonie, przyciśnięte do brzucha.

Poczekała, aż z podjazdu dobiegnie chrzęst żwiru miażdżonego kołami samochodu, potem wzięła kurtkę i wyszła z domu. Świat kołysał jej się przed oczyma i przy każdym kroku musiała się przekonywać, że robi to, co powinna zrobić. Mówiła sobie, że jeśli odejdzie teraz, kiedy Alexa nie ma w mieście, może tak bardzo go to nie zaboli.

Szła ulicą, nie mając na myśli żadnego konkretnego celu. Zwróciłaby się do Ophelii, ale od niej Alex zacznie poszukiwania, gdy się zorientuje, że Cassie zaginęła, a poza Ophelią nie miała do kogo się zwrócić. Cała rzecz sprowadzała się do słowa Cassie przeciwko pozłacanemu medialnemu wizerunkowi Alexa i tak jak jej imienniczce, greckiej wieszczce, nikt by nie uwierzył, choć mówiłaby prawdę.

Była tak blisko. Cassie położyła zwinięte w pięści dłonie na kolanach i wybuchnęła płaczem. Pojęła, że tracąc pamięć, zdradziła samą siebie. W przeciwnym wypadku mogłaby o krok wyprzedzać Alexa.

Był troskliwy i uważny, przypuszczalnie dlatego, że nie zaczęła obrzucać go oskarżeniami w obecności dziennikarzy, gdy zobaczyła go na komisariacie. Co nie znaczy, że kiedykolwiek tak by postąpiła, Alex na pewno o tym wiedział. Nie miała zamiaru go skrzywdzić – nigdy tego nie chciała – pragnęła tylko chronić siebie. Nigdy nie pomyślała, że te dwie sprawy wzajemnie się wykluczają.

Alex natomiast doskonale zdawał sobie z tego sprawę i odnalazł ją. Jednakże życie, które rozpościerało się przed nią niczym wachlarz samych atutów, nie było tym, na co wyglądało. Cassie mieszkała we wspaniałych pałacach Alexa, uśmiechała się do jego srebrzystych oczu, kiedy wokół strzelały flesze, nocami rozkwitała pod pieszczotą jego dłoni, ale tamto znowu mogło się powtórzyć.

W przeszłości przysięgi Alexa nie zapobiegły kolejnym incydentom. Cassie nie miała wyboru. Pragnęła, by on zrozumiał to tak jasno jak ona.

Alex w każdej chwili może wejść do sypialni, żeby spakować się na nocny lot, ale Cassie nie pojedzie do Szkocji. Wstała, złapała stary drelichowy worek z nazwą publicznej stacji telewizyjnej. Wrzuciła do środka tyle ubrań, ile się zmieściło, później w luki upchała bieliznę. Głęboko na oczy nasunęła czapkę baseballową z nazwą wytwórni filmowej Alexa i wyszła z sypialni.

To nie było więzienie, w każdym razie nie w zwykłym znaczeniu tego słowa, tak więc ludziom, których Cassie mijała, nie przychodziło do głowy, żeby ją zatrzymać i zapytać, dokąd się wybiera. Przeszła obok stawu, labiryntu i ogrodów kwiatowych. Wyszła przez tylną bramę z kutego żelaza na gęsty trawnik sąsiadów i przecinając go, dotarła do ulicy.

Szła szybciej i szybciej, sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi. Po chwili zerwała się do biegu. Nogi miała coraz cięższe, ale zmuszała się do dalszych kroków. Godzinę później, kiedy uznała, że jest bezpieczna, opadła na kolana i siłą przywołała wspomnienia.

1989 1993

Petrele, odważne arktyczne ptaki, żyją w najwyższych partiach klifu. Ze swych dumnych grzęd mogą spadać na nieopierzone ptaki, śpiewając pieśń o swej wielkości, która niesie się daleko przez zamarznięte morza.

Był kiedyś petrel tak zarozumiały, że we własnym stadzie nie znalazł godnej siebie partnerki. Postanowił, że weźmie za żonę kobietę, i wypowiedział zaklęcie, które nadało mu postać mężczyzny. Z najgrubszych foczych skór uszył sobie kurtę i tak długo muskał piórka, aż stał się niezwykle przystojny. Jego oczy jednak wciąż były oczami petrela, więc ukrył je za ciemnymi okularami, które dopełniły jego przebrania, wsiadł do kajaka i ruszył przez morze na poszukiwanie żony.

W tym samym czasie na cichym wybrzeżu żył wdowiec z córką Sedna, dziewczyną tak piękną, że wieść o jej wielkiej urodzie i posągowych kształtach rozeszła się daleko poza plemię. Wielu mężczyzn zalecało się do niej, ale Sedna wszystkim dawała kosza. Żaden swymi błaganiami nie potrafił przedrzeć się przez mur dumy, otaczający jej serce.

Pewnego dnia w wiosce pojawił się przystojny mężczyzna we wspaniałej kurcie z foczej skóry. Nie wyciągnął kajaka na brzeg, ale kołysząc się na falach, wołał Sednę. Śpiewał jej: „Chodź, kochana, do krainy ptaków, gdzie nigdy nie zagrozi ci głód, gdzie spoczywać będziesz na miękkich niedźwiedzich skórach, odziewać się w pióra i naszyjniki z kości słoniowej, gdzie twoje lampy zawsze będą pełne oliwy, a garnki pełne mięsa”.

Pieśń trafiła do serca Sedny i kazała jej podejść do kajaka. Pożeglowała z nieznajomym przez morze, daleko od domu i ojca.

Przez jakiś czas była szczęśliwa. Petrel zbudował jej dom na wysokim klifie i codziennie łowił dla niej ryby, Sedna zaś była tak oczarowana swoim mężem, że nigdy nie pomyślała, by rozejrzeć się dokoła siebie. Pewnego dnia jednak okulary zsunęły się petrelowi z nosa i Sedna spojrzała mu w oczy. Odwróciła wzrok i zobaczyła dom zbudowany nie z grubych futer, ale z gnijących rybich łusek. Jej posłanie zrobione było nie ze skóry niedźwiedziej, ale z szorstkiej skóry morsa. Poczuła lodowate igły morskiej bryzy i pojęła, że poślubiła człowieka, który nie był tym, za kogo go brała.

Sedna zapłakała z żalu, a chociaż petrel ją kochał, nie potrafił powstrzymać jej łez.

Minął rok i Sednę odwiedził ojciec. Kiedy wdrapał się na klif, gdzie mieszkała, petrel na morzu łowił ryby. Sedna ubłagała ojca, by zabrał ją do domu. Zbiegli z klifu do kajaka i wypłynęli na morze.

Nie odpłynęli daleko, kiedy petrel wrócił do gniazda. Wołał Sednę, ale jego pełne bólu krzyki zagłuszył szum wiatru i morza. Usłyszały go tylko inne petrele i powiedziały mu, gdzie jest jego żona. Rozpostarł skrzydła, zakrywając cieniem całe morze, i pofrunął ku łodzi, w której była Sedna z ojcem.

Widząc, że zaczynają wiosłować jeszcze szybciej, petrel bardzo się rozgniewał. Bił skrzydłami w wiatr, tworząc wiry i wielkie lodowate fale. Jego krzyki obudziły sztorm, a morze tak oszalało, że łódź mogła tylko kołysać się z boku na bok. Ojciec Sedny pojął, że potęga petrela jest niezwykła, skoro odejście jego żony rozgniewało nawet ocean. Wiedział, że jeśli chce uratować siebie, musi poświęcić córkę.

Wyrzucił Sednę do lodowatej wody. Sina z zimna, jęczała i uderzała rękami w wodę. Zdołała zacisnąć palce na burcie kajaka, ale ojciec, przerażony dudniącym biciem skrzydeł petrela nad głową, uderzył ją w dłoń wiosłem. Pierwsze paliczki złamały się i spadły do morza, gdzie zmieniły się w wieloryby i odpłynęły. Sedna wynurzyła się na powierzchnię i raz jeszcze uchwyciła się burty, ojciec jednak ponownie uderzył ją wiosłem. Środkowe paliczki rozprysły się niczym lód i spadły do wody, gdzie zmieniły się w foki. Sedna po raz trzeci zdołała sięgnąć łodzi, ale ojciec tak długo bił ją wiosłem, aż ostatnie paliczki się odłamały i zmieniły w morsy, a Sedna ciężko opadła na dno morza.

Odtąd stała się potężnym duchem, który włada morskimi stworzeniami powstałymi z jej palców. Czasami wywołuje sztormy i rozbija łodzie o skały. Czasami sprowadza głód, wabiąc foki daleko od rybaków. Nigdy jednak nie wynurza się na powierzchnię, gdzie mogłaby spotkać petrela.

Legenda eskimoska

10

Powiem ci prawdę.

Ale historia zaczyna się na długo przed naszym poznaniem, na długo przedtem, nim ktokolwiek usłyszał o Aleksie Riversie. Zaczyna się w dniu, gdy Connor Murtuagh wprowadził się do sąsiedniego domu – tego samego dnia przyszłam na kolację i powiedziałam mamie, że jak dorosnę, zostanę chłopcem.

Miałam pięć lat, byłam zadbaną i grzeczną dziewczynką, którą wychowywano na damę z Południa. Fakt, że mieszkaliśmy w Maine, nie powstrzymał mojej matki przed wpajaniem mi manier najpiękniejszej brzoskwini z Georgii. Umiałam trochę czytać, w razie konieczności potrafiłam przyrządzić proste potrawy, takie jak zupa czy grillowany ser oraz, naturalnie, zaparzyć mocną czarną kawę. Opanowałam po mistrzowsku sztukę zarzucania włosów na ramię i trzepotania rzęsami, by dostać to, czego chcę. Uśmiechałam się, nie pokazując zębów. Większość dorosłych uważała, że jestem urocza, ale nie miałam przyjaciół wśród rówieśników. Rozumiesz, zapraszanie kogokolwiek do domu nie wchodziło w grę, dlatego dzieci w szkole myślały, że jestem dziwna albo zarozumiała. I wtedy rodzina Connora przeprowadziła się z mieszkania po drugiej stronie jeziora do sąsiedniego domu.

Pierwszego dnia pomagałam im nosić pudła i lampy, odpowiadałam na pytania o datę moich urodzin, potrawy, których najbardziej nie cierpię, i miejsca, gdzie można znaleźć tłuste robaki na przynętę. Przytłoczyli mnie i po raz pierwszy zaczęłam dostrzegać, że w życiu jest coś więcej poza dbaniem, żeby siedząc na krześle, mieć ściśnięte kolana, i szczotkowaniem włosów co wieczór stoma pociągnięciami szczotki. Wymieniłam więc moje trzewiczki marki Mary Janes na za duże stare tenisówki Connora, które musiałam wypychać zwiniętymi skarpetkami. Nauczyłam się sztuki posypywania ślimaków solą, żeby wyschły, i ślizgania się na brzuchu po błocie i kałużach.

Connor pod wieloma względami wpłynął na moją decyzję zostania antropologiem, przede wszystkim jednak był pierwszą osobą, która pokazała mi, jak cudownie jest czuć w palcach garść ziemi. W tamtym czasie zawsze miałam brudne ręce, a chociaż Connor nie żyje od siedemnastu lat, wciąż o nim myślę.

Nie wierzę w UFO, reinkarnację ani duchy, ale wierzę w Connora. Mogę tylko powiedzieć, że od czasu do czasu go czuję. Pojawia się, gdy sprawy układają się źle. Myślę, że chyba z mojej winy nigdy nie zdołał odlecieć do nieba czy gdzie tam idą dusze, ponieważ opiekował się mną przez całe dzieciństwo i najwyraźniej wciąż czuje się do tego zmuszony.

Rozumiesz więc, że spodziewałam się go w tamten upalny sierpniowy poniedziałek, kiedy nerwowo chodziłam po korytarzach wydziału antropologii, czekając na decyzję o zatrudnieniu. Od dwóch lat byłam asystentką na UCLA, uzyskawszy na tym uniwersytecie tytuł licencjata, magistra i doktora. Teraz zależało mi na stałym etacie. Ludzie pracujący tu krócej niż ja też zostawali adiunktami. W końcu oznajmiłam Archibaldowi Custerowi, dziekanowi wydziału, że mam propozycję z college’u na wschodzie, co było łgarstwem w żywe oczy.

W gruncie rzeczy nie spodziewałam się, że dostanę etat, ponieważ mając dwadzieścia siedem lat, wciąż byłam sporo młodsza od innych pracowników. Ale to przecież nie moja wina, że potrzebowali więcej czasu na osiągnięcie tej samej pozycji co ja. Czułam dumę, że trzynaście lat wcześniej podjęłam decyzję, co zrobię ze swoim życiem, i nie odstąpiłam od tego planu.

Opierałam się o pojemnik z wodą przed drzwiami sekretariatu, kiedy poczułam lekki ucisk na kręgosłupie, który był znakiem, że Connor jest przy mnie. Uznałam, że jeśli się pojawił, wiadomości nie mogą być dobre.

– Odrzucą mnie – szepnęłam. Proszę, powiedziałam to; słowa, którymi przyznałam się do własnej porażki, spadły na podłogę ciężko i niezgrabnie, bo klęska zawsze jest taka. – Praca na uniwersytecie wcale mi nie odpowiada – dodałam cicho, przesuwając dłonią po ścianie.

To nie była prawda. Nienawidziłam poprawnego politycznie bełkotu, ale korzystałam z możliwości i grantów. Podobał mi się sposób, w jaki wszelkie zakazy przestawały obowiązywać, kiedy starałam się o wykopaliska w innym kraju. Wiedziałam, że po tygodniu wybaczę Custerowi i kolegom, którzy dostaną awans. Wybaczę całej radzie, która głosowała przeciwko mnie. Mam rok na poprawienie tego, co zrobiłam źle, i na zdwojenie wysiłków.

– Wiesz, czego sobie życzę – powiedziałam. – Życzę sobie, żeby wszystkie dobre rzeczy w życiu nie przydarzyły mi się jedynie w dzieciństwie.

I z większością ludzi tak było. A ze mną? Kiedy po raz ostatni chodziłam po campusie boso? Kiedy zaspałam i spóźniłam się na zajęcia? Kiedy upiłam się jak bela, kiedy obudziłam się w łóżku nieznajomego, kiedy w supermarkecie zabrakło mi gotówki?

Nigdy. Nie pozwalałam sobie żyć na krawędzi, aczkolwiek w gruncie rzeczy nie miałam wrażenia, że coś mnie omija. Spontaniczność wprawiała mnie w zakłopotanie. Skupiałam się na jednym celu, a był nim awans.

Pewnego dnia.

Miałam jednak poczucie, że gdyby Connor wrócił do życia, byłby mną zniesmaczony. Chciałby, żebym robiła rzeczy, o których często rozmawialiśmy: przez kilka miesięcy mieszkała na Tahiti, hodowała drzewka bonsai, wspinała się po skałach.

Usiłowałam usunąć Connora z myśli, przygotowując się na spotkanie z Archibaldem Custerem. Stał w otwartych drzwiach swojego gabinetu, monolityczny, jakby przekonany, że mocą zajmowanego stanowiska sprowadzi przed swe oblicze każdego, kogo zechce. Był apodyktyczny i uparty, miał seksistowskie poglądy. Nie przepadałam za nim, ale wiedziałam, że muszę grać według jego zasad.

– Ach, panna Barrett. – Mówił przez mikrofon połączony z pudełkiem wbudowanym w jego gardło; kilka lat temu zachorował na raka i usunięto mu struny głosowe. Studenci powtarzali, że na jego widok przechodzi ich dreszcz, a ja się z nimi zgadzałam. Pod każdym względem, z wyjątkiem wzrostu, zawsze przypominał mi szkice Homo habilis i w duchu oklaskiwałam go za tak trafny wybór profesji.

On też nie pałał do mnie sympatią, i to z dwóch powodów: byłam młodą kobietą i zajmowałam się antropologią fizyczną. Custer był antropologiem kulturowym, wyrobił sobie nazwisko, wiele lat temu żyjąc wśród członków plemienia Yanomamo. Pomiędzy dwoma obozami antropologów zawsze panowała przyjacielska rywalizacja, ale ja nie mogłam wybaczyć mu tego, co zrobił, kiedy obroniłam pracę doktorską. Napisałam artykuł, który był głosem w sporze od dawna prowadzonym między antropologami kulturowymi i fizycznymi, a dotyczącym kwestii, czy przemoc to cecha wyuczona, czy wrodzona. Powszechne przekonanie ciążyło ku kulturowemu punktowi widzenia, według którego agresja jest wprawdzie cechą wrodzoną, natomiast agresja planowana, na przykład wojna, wytworzyła się pod wpływem presji życia w społecznościach, a nie w wyniku naszej historii ewolucyjnej. Nie zgadzałam się z tym, argumentując, że może to i prawda, ale nie powstałoby samo społeczeństwo, gdyby wrodzone poczucie terytorialności nie kazało człowiekowi tworzyć reguł.

Generalnie rzecz biorąc, dałam przyzwoity odpór twierdzeniom antropologów kulturowych, i to nie spodobało się Custerowi. W pierwszym roku mojej pracy jako wykładowcy przydzielił mi zajęcia wyłącznie z antropologii kulturowej, a w odpowiedzi na moje skargi i prośby o wyjazd na wykopaliska uniósł tylko brwi i powiedział, że jego zdaniem wyjdzie mi na dobre, jeśli stanę się bardziej wszechstronna.

Teraz gestem poprosił mnie do gabinetu i wskazał krzesło naprzeciwko olbrzymiego biurka. Z uśmiechem, niech go szlag trafi, zaczął mówić:

– Z przykrością muszę cię powiadomić…

Zerwałam się na równe nogi, niezdolna słuchać dalej.

– Więc nic nie mów – przerwałam z wysilonym uśmiechem. – Jak rozumiem, moja kandydatura została odrzucona, uprzejmie dziękuję, dlatego zaoszczędzę ci kłopotów. – Ruszyłam w stronę drzwi.

– Panno Barrett.

Zatrzymałam się z dłonią na klamce.

– Proszę usiąść.

Ponownie zajęłam miejsce, zastanawiając się, na ile punktów ujemnych moje zachowanie zasłużyło u Custera.

– W pierwszym kwartale będziesz miała nietypowy przydział – ciągnął. – Zawsze domagałaś się wyjazdu w teren.

Pochyliłam się ku niemu. Czy w jesiennym semestrze zaczynają się nowe zajęcia praktyczne? W mojej głowie krążyły możliwe lokalizacje: Kenia, Sudan, Sycylia. Będę kierownikiem grupy czy raczej czyjąś asystentką?

– Obawiam się, że w tym semestrze etat profesora nie jest możliwy, dlatego proponujemy urlop naukowy.

Zacisnęłam palce na poręczy fotela. Nie prosiłam o urlop.

– Jeśli pozwolisz, Archibaldzie, muszę na własną obronę powiedzieć, że w ciągu ostatnich trzech lat…

– Twoje osiągnięcia są wyjątkowe. Tak, wiem. Wszyscy wiemy. Czasami jednak – tu się skrzywił – czasami to nie wystarcza.

Ha, mów dalej, pomyślałam.

– Zdecydowaliśmy, że na nowo otworzysz nasze stare stanowisko w wąwozie Olduvai. Przygotujesz je na ekspedycję studentów pierwszego roku. – Custer oparł się wygodnie w fotelu.

Zacisnęłam szczęki. Chcieli, żebym była chłopcem na posyłki – miałam przygotować stanowisko dla studentów, których nie byłam godna uczyć. Taką pracę mógł wykonać byle magistrant. Nie po to pracowałam, nie po to pisałam pracę doktorską. Nie to planowałam jako kolejny szczebel w drabinie mojej kariery.

– Z całą pewnością nie mam najlepszych kwalifikacji do tego zlecenia – odparłam wymijająco.

Custer wzruszył ramionami.

– Jesteś jedynym pracownikiem wydziału, któremu… nie przydzielono… hmm, zajęć na następny semestr – oznajmił.

Słuchałam jego słów, wyraźnie słysząc prawdę. Mówił mi, że jestem jedynym pracownikiem, którego można się pozbyć.

Niecałe trzydzieści sześć godzin później byłam w Tanzanii, siedząc pod prowizoryczną lnianą markizą na malutkim fragmencie wąwozu Olduvai, który uniwersytet zajął na swoje zajęcia praktyczne. Wciąż byłam zła z powodu wygnania, choć nie próbowałam dyskutować z Custerem. To byłby błąd. W końcu za dziesięć tygodni wrócę na uniwersytet i będę błagać o etat wykładowcy.

Usiłowałam przekonać samą siebie, że ta krótka przerwa przyniesie lepsze skutki, niż się spodziewam. Przecież wąwóz Olduvai to miejsce pierwszych wykopalisk, prowadzonych przez Louisa Leakeya we wschodniej Afryce. Może ja też trafię tu na coś wielkiego: odkryję brakujące ogniwo i zmienię panujące obecnie poglądy na ewolucję człowieka. Istniały małe szanse, że to mi się uda, ale byłam młoda, a miliony lat ludzkiej historii czekały na odsłonięcie.

Rekonesans przeprowadzony rano przekonał mnie jednak, że podobnie jak inni antropolodzy, którzy badali to stanowisko przez dziesięciolecia po odkryciach Leakeya, ja też niczego nowego nie znajdę. Nie miałam pojęcia, czym wypełnię sobie te dziesięć tygodni. Przygotowanie stanowiska dla studentów oznaczało ustalenie miejsc, w których istnieją szanse na odkopanie skamielin, ale wyglądało na to, że z równym powodzeniem mogliby kopać w piwnicy wydziału.

Kiedy słońce wzniosło się wyżej, wolno przeszłam przez stanowisko, w wielkiej słomianej torbie szukając książki, którą zaczęłam czytać w samolocie. Zanim ją wyjęłam, sprawdziłam, czy nikt mnie nie widzi.

Idiotyczne. Serce mi waliło, jakby za chwilę ktoś miał przyłapać mnie z działką kokainy. A to przecież był tylko tani romans, mój jedyny nałóg. Nie paliłam, rzadko piłam, nigdy nie ćpałam, ale byłam całkowicie uzależniona od tych głupich książek, które na okładkach miały kobiety o bujnych kształtach w ramionach awanturnika. Tak się wstydziłam, że owijałam je w taki sam brązowy papier, w jaki obkładałam podręczniki w podstawówce. Czytałam je w autobusach i na ławkach przed uniwersytetem, udając, że to książki o antropologii albo nagrodzone Pulitzerem powieści.

Nie potrafiłam nic na to poradzić. Orientowałam się, że psychologiczne wyjaśnienie ma coś wspólnego z brakami w moim życiu, ale powtarzałam sobie, że to bez znaczenia. Wszystko zaczęło się kilka lat wcześniej, kiedy moja współlokatorka Ophelia pozowała do okładki w ramionach szalenie przystojnego mężczyzny. Po przeczytaniu pierwszego romansu musiałam sięgnąć po następny. Była jakaś pociecha w świadomości, że nigdy w żadnym plemieniu czy starożytnej rasie nie istnieli tacy ludzie. To sprawiało, że czułam się… cóż, bardziej normalna.

Przypuszczam jednak, że równocześnie nie zabiło we mnie nadziei, chociaż zdawałam sobie sprawę, że gdyby taki romans miał się urzeczywistnić, to tylko dla kobiety podobnej do Ophelii z tamtej okładki. Była piękna, posągowa i seksowna, a nie zwyczajna i praktyczna jak ja. Byłoby miło należeć do kobiet, z powodu których toczone są wojny, ale nie czekałam na to, wstrzymując oddech. W tamtym czasie żaden rycerz nie nosił mojej szarfy, żaden awanturnik nie przemierzył pół świata, by mnie odnaleźć. Z drugiej strony, z własnego wyboru mieszkałam w Los Angeles, gdzie piękne kobiety są normą, nie wyjątkiem. Z trzeciej natomiast, w tych romansidłach nie było chirurgii plastycznej, kosmetyków kryjących defekty, aerobiku. Myślałam o Helenie trojańskiej, o Laurze Petrarki i zadawałam sobie pytanie, czy naprawdę tak bardzo różniły się ode mnie.

– Proszę wybaczyć – odezwał się ktoś – ale mam pani namiot w obiektywie.

Drgnęłam na dźwięk obcego głosu i instynktownie zagrzebałam książkę w miękkim czerwonym piasku. Przed sobą zobaczyłam dwóch mężczyzn. Stali pod słońce, więc zamiast twarzy widziałam czarne plamy.

– Przepraszam? – Wstałam z leżaka.

Mężczyźni z całą pewnością nie byli tubylcami; czoła mieli spalone i złuszczone, bo zabrakło im rozsądku, żeby chodzić w kapeluszach.

– Mój obiektyw – powtórzył wyższy. – Musi się pani przesunąć.

Zjeżyłam się.

– Przykro mi, ale pan się myli – oznajmiłam. – To miejsce na leży do University of California.

W odpowiedzi z niesmakiem wyrzucił ręce w górę i odwrócił się do mnie plecami.

Jego towarzysz wyciągnął dłoń.

– Jestem George Foley – przedstawił się. – Drugi reżyser. – Dłonią wskazał za siebie. – A Edward jest operatorem.

Uśmiechnęłam się ostrożnie. Filmowcy.

– Cassandra Barrett – odparłam z nadzieją, że to stosowna odpowiedź.

George machnął dłonią ku zboczu wąwozu.

– Kręcimy tu film. Kiedy dzisiaj Edward robił szerokie plany, ciągle natykał się na pani namiot. Wie pani, dano nam do zrozumienia, że o tej porze roku będziemy tu sami.

Film? W głowie się nie mieściło, jak zdołali uzyskać pozwolenie na kręcenie filmu w Tanzanii, choć zaczynałam rozumieć, że zamknięte stanowiska archeologiczne na skraju Serengeti oszczędzą ekipie kosztów budowania scenografii.

– No cóż – oznajmiłam – przykro mi, ale muszę pana rozczarować. Ja też tutaj pracuję.

– Powiedz jej, żeby zwinęła namiot.

Operator nie zadał sobie nawet trudu, żeby na mnie spojrzeć; zacisnęłam dłonie w pięści.

– Obawiam się, że to niemożliwe – oświadczyłam z naciskiem. – Jest za gorąco, żeby pracować bez namiotu.

– Pracować? – Operator odwrócił się ku mnie z uśmiechem. Oczy George’a Farleya błyszczały jak u człowieka, który odkrył złoto. – Jest pani antropologiem?

Wbrew sobie przytaknęłam.

– Ach – westchnął Edward. – Więc Bóg jest.

George poprowadził mnie pod mój mały namiot.

– Jest pani antropologiem z UCLA? Prowadzi pani tutaj wykopaliska?

– Może mi pan wierzyć, to właściwie nie jest stanowisko archeologiczne. – Opowiedziałam o programie zajęć na uniwersytecie, o różnych stanowiskach w całej Afryce, na których praktycznie przygotowuje się studentów do wykopalisk.

– Więc w gruncie rzeczy pani nie pracuje – naciskał George. – Mogłaby pani mieć trochę… wolnego.

– Mogłabym – przyznałam.

– Trzysta dolarów za dzień – zaproponował. – Są pani, jeśli zgodzi się pani zostać konsultantką w naszym filmie.

Na uniwersytecie tyle nie zarabiałam i z całą pewnością oferta była kusząca. Choć nie miałam pojęcia o filmie, uznałam, że miło by było wyciągnąć korzyści z przymusowego urlopu. Pomyślałam o satysfakcji, jaką da mi oszukanie Custera bez narażania mojej przyszłości na uczelni.

Milczałam, więc George rzucił się, by przerwać ciszę.

– To film o antropologu, a grający główną rolę Alex Rivers nalega, żebyśmy znaleźli prawdziwego naukowca, bo chce z pierwszej ręki poznać szczegóły dotyczące wykopalisk.

– Nalega? – wykrzywił się Edward. – On żąda.

Uniosłam brwi.

– Więc nikogo jeszcze nie macie? Zdawać by się mogło, że powinniście pomyśleć o tym przed przyjazdem tutaj, na drugi koniec świata.

George odchrząknął.

– Ma pani rację. Mieliśmy konsultanta, ale tydzień temu nieoczekiwanie musiał wyjechać.

– W środku nocy – mruknął pod nosem Edward. – Przypuszczalnie nie z własnej woli.

George posłał mu mroczne spojrzenie.

– Alex wcale nie jest taki zły – zwrócił się do mnie. – Zadzwoniliśmy do Stanów, ale potrwa, nim kogoś znajdą, a pani… no cóż…

– Pojawiłam się w obiektywie – rzuciłam lekko.

– Trzysta pięćdziesiąt – podbił stawkę George. – I pokój w zajeździe.

To nie było etyczne, Archibald Custer nie wyraziłby zgody. Przyjęcie propozycji oznaczało, że będę niańczyć rozpieszczonego gwiazdora filmowego, który już wylał mojego poprzednika, zamiast przygotowywać wykopaliska dla studentów. Otworzyłam usta, by uprzejmie odmówić, i wtedy pomyślałam o Connorze. Czy ty nigdy nie zastanawiasz się nad tym, co tracisz?

– No to kiedy zaczynamy? – zapytałam z promiennym uśmiechem.

George zostawił mnie z zaimprowizowaną umową, nagryzmoloną na tylnej okładce romansu, który czytałam, wobec czego niemal natychmiast zwinęłam namiot i pojechałam do miasta, żeby zadzwonić do Ophelii. Ja na planie filmowym z Alexem Riversem. Osobiście nie spodziewałam się wiele po sławnym człowieku – pobyt w Los Angeles pokazał mi, jak puste i egocentryczne były ich światy – wiedziałam natomiast, że Ophelia uzna to za niezwykle szczęśliwy traf. Pożerała branżowe czasopisma i zawsze dokładnie się orientowała, jaki producent związał się z jakim reżyserem i jaką gwiazdą; kiedy mijałyśmy ekipę kręcącą film na ulicach miasta, gapiła się jak groupie. Mogłam sobie wyobrazić jej reakcję: padnie trupem albo przynajmniej powie, że zaraz to zrobi, ponieważ taka była jej odpowiedź na większość sytuacji, począwszy od zdobycia roli statystki w telewizyjnej reklamie, skończywszy na braku sałaty, kiedy robiła surówkę.

Ophelia Fox była moją współlokatorką od dnia, gdy na pierwszym roku studiów komputer przydzielił nam ten sam pokój. W tamtych czasach nosiła jeszcze niefortunne nazwisko Ophelia Frug i wciąż była blondynką z miseczką B. Ja w pewnym sensie zakotwiczyłam ją w prawdziwym świecie, a ona w zamian chyba mnie rozśmieszała.

Wiedziałam o Ophelii więcej niż ktokolwiek inny. Na pierwsze ferie bożonarodzeniowe zostałam na uniwersytecie, ponieważ nie miałam czego szukać w Maine, i ze zdziwieniem stwierdziłam, że Ophelia także nie jedzie do domu. Na swój beztroski sposób powiedziała wszystkim, że zamierza popracować nad opalenizną. Ale w Wigilię upiłyśmy się butelką glenfiddicha i kiedy Ophelia myślała, że śpię, zaczęła mówić. Opowiadała o ojczymie, który dobierał się do niej, odkąd skończyła dwanaście lat, o zapachu jego płynu do golenia, o bezsenności, do której się zmuszała, żeby usłyszeć najlżejsze skrzypnięcie drzwi. Kiedy wzeszło słońce, nie odpakowałyśmy prezentów, tylko nieśmiało cieszyłyśmy się tym darem nowej przyjaźni.

Z pozoru stanowiłyśmy mało wiarygodną parę przyjaciółek, ale byłyśmy nierozłączne. Kiedy Ophelia zaczęła zmieniać swój wygląd, popierałam ją. W końcu rozumiałam, co tak usilnie próbuje ukryć. Na zakończenie college’u zafundowała sobie implanty piersi i oficjalnie zmieniła nazwisko; kiedy ja zaczynałam studia magisterskie, ona szukała mieszkania położonego blisko wytwórni filmowych i uniwersytetu. Było małe, ale za to z niskim czynszem; mieszkałyśmy tam od ponad siedmiu lat.

– Proszę mówić – poleciła telefonistka.

– Ophelia?

Usłyszałam głębokie westchnienie.

– Dzięki Bogu, że dzwonisz – powiedziała, jakbym była kilometr dalej. – Mam kryzys.

Uśmiechnęłam się.

– Ty zawsze masz kryzys – zauważyłam. – O co chodzi dzisiaj?

– Wiesz, że o czwartej mam spotkanie z terapeutą? – Od dnia, gdy stwierdziła, że sesje z psychoanalitykiem nic nie dają, Ophelia usiłowała podnieść poziom swej asertywności, szukając pomocy u różnych specjalistów. – Teraz chodzę do niego dwa razy w tygodniu, choć wolałabym raz, tylko że nie wiem, jak mu to powiedzieć.

Nie chciałam się roześmiać, nie miałam takiego zamiaru, ale nic nie mogłam na to poradzić. Pokryłam śmiech kaszlem.

– Może po prostu nie pójdę – westchnęła ciężko. – Powiem mu w czwartek. – Po chwili milczenia najwyraźniej sobie przypomniała, gdzie jestem. – Jak tam Afryka? – zapytała regulaminowo.

Ophelia nie pojmowała mojego zamiłowania do antropologii; według niej, był to wyrafinowany sposób brudzenia się, choć wiedziała, ile ten zawód dla mnie znaczy.

– Bardziej interesująca, niż się spodziewałam – odparłam. – Pracuję na czarno.

– Jako przewodniczka safari?

– Jako konsultantka Alexa Riversa w jego nowym filmie.

Usłyszałam trzask w tle.

– O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, jak to się stało?

Kiedy opowiadałam całą historię Ophelii, znowu powróciły wątpliwości.

– Wiem, że będę tego żałować – mówiłam. – Gdyby nie chodziło o pieniądze i okazję do zrobienia w konia uniwersytetu, odmówiłabym. – Wykrzywiłam się. – Założę się, że on nie ma nawet ochoty zabrudzić sobie paluszków. – Odetchnęłam głęboko, rozważając konsekwencje swojej pochopnej decyzji. Nie lubiłam Custera, ale na uniwersytecie mogłam go unikać. Wiedziałam, że nie polubię Alexa Riversa, mimo to zgodziłam się być jego cieniem przez dziesięć godzin dziennie.

– Wysyłam ci ubrania – oznajmiła Ophelia. – Czarną sukienkę bez rękawów, stanik z różowej satyny i…

– Ophelio – przerwałam – jestem jego konsultantką, nie kochanką.

– Nigdy nic nie wiadomo – oznajmiła Ophelia. – Odbierz tę przeklętą przesyłkę, a potem możesz wrzucić ją do bagażnika i zapomnieć o niej. – Westchnęła roztrzęsiona. – To mi się w głowie nie mieści, po prostu się nie mieści. Wiedziałam, że powinnam była zrobić dyplom z antropologii – mówiła, z podniecenia połykając sylaby. – Boże, Cass. Alex Rivers.

Uśmiechnęłam się. Gdybym w tym staniku przeszła w odległości pół kilometra od Alexa Riversa, Ophelia pewnie by go oprawiła w ramki po moim powrocie do domu.

– To tylko człowiek – przypomniałam jej.

– Taa, człowiek, który dostaje cztery miliony za film i którego cała żeńska część populacji obsadza w głównej roli w swoich nocnych fantazjach.

Zastanowiłam się nad tym: Alex Rivers nie występował w żadnych moich fantazjach, ale z drugiej strony, większość śnionych przeze mnie snów dotyczyła kopania w ziemi i odkrywania ludzi, którzy żyli miliony lat temu. Próbowałam sobie przypomnieć, które z jego filmów widziałam. Musiałam na nie chodzić z Ophelia, bo była jedyną osobą, z którą spędzałam wolny czas, a zwykle zmuszała mnie do oglądania wszystkich nowości. Mgliście przypominałam sobie „Desperado”, western zrobiony w czasach, gdy byłyśmy w college’u, oraz „Światło i cienie” z 1987, jeden ze sztandarowych obrazów osiągającego dojrzałość pokolenia wojny wietnamskiej. Było kilka filmów akcji, ale nie pamiętałam tytułów, i „Applewild”, historia miłosna, którą widziałam pół roku temu. Zapomniałam o tym, co mnie zaskoczyło, ponieważ nigdy wcześniej nie oglądałam Alexa Riversa w roli romantycznego bohatera, a w tym filmie mu wierzyłam.

Przesłanie filmu towarzyszyło mi przez całą drogę do domu. Lepiej kochać i utracić niż nigdy nie kochać. Zastanawiałam się, czy to rzeczywiście jest prawda. Zgodnie z moją wiedzą miłość to było po prostu zaplanowane uwiedzenie. W college’u straciłam dziewictwo z pewnym chłopakiem z bractwa, bo chciałam się przekonać, jak to jest. Nie bolało mnie przy tym serce, nie nastąpiło połączenie dusz. Była tylko krew, nasze zmieszane gorące oddechy i prostota aktu seksualnego.

Po tym pierwszym razie nie było wielu następnych, choć nie sądziłam, że coś tracę. Najczęściej tyle miałam zajęć, że nawet tego nie zauważałam. Naturalnie pragnęłam kiedyś mieć dzieci, ale tylko z kimś, kto naprawdę będzie mi bliski, a jak dotąd jedynie raz wyobrażałam sobie, że jestem zakochana – w Connorze.

– Muszę kończyć – powiedziałam. – Ta rozmowa kosztuje fortunę.

– Zadzwoń do mnie w czwartek, po spotkaniu z nim.

– Ophelio…

– W czwartek.

Zamknęłam oczy.

– Zobaczymy – odparłam. – Niczego nie obiecuję.

Nigdy nie widziałam tak wielu osób, którym płacono za to, by nic nie robiły. Ludzie siedzieli na ziemi, na składanych płóciennych krzesełkach, na kamieniach. Kamery wisiały na żurawiach, wszędzie wiły się kable. Mężczyzna ze słuchawkami siedział przed przenośnym rejestratorem dźwięku z kolorowymi dźwigniami i guzikami. Wszyscy mówili. Nigdzie nie było widać George’a i Edwarda, nikt też nie sprawiał wrażenia, że kieruje całością.

Byłam przyzwyczajona do wyjazdów w odludne miejsca, gdzie nie widziałam żywej duszy, ale tutaj nie potrafiłam się odnaleźć. Gdziekolwiek stawiałam stopę, potykałam się o kabel; w pewnej chwili wpadłam na człowieka z naręczem peruk i tweedowych czapek.

– O mój Boże, zaraz panu pomogę – rzuciłam spontanicznie, ale on tylko krzywo na mnie spojrzał, pozbierał rzeczy i pobiegł dalej.

Podeszłam do kobiety, która siedziała na wysokim krześle z napisem „Sekretarka” na oparciu.

– Przepraszam – powiedziałam. – Szukam reżysera.

Westchnęła, choć nawet nie uniosła wzroku znad otwartego maszynopisu, który miała na kolanach.

– Więc jest nas dwie, skarbie – odparła. Zanotowała coś czerwonym ołówkiem, po czym zawołała kogoś, machając ręką.

Wycofałam się i minęłam ludzi z walkietalkie przymocowanymi do pasków. Na stole leżał stos scenariuszy.

– Na jego obraz – przeczytałam na głos, przesuwając palcem po herbie Warner Brothers, wytłoczonym na dole.

– Mogę pani w czymś pomóc? – Przede mną stał człowiek o zagonionym wyglądzie i przytupywał. Wyrwał mi scenariusz z ręki.

– Szukam Berniego Rotha. Reżysera.

Mężczyzna prychnął z irytacją.

– Jakbym go nie znał! – Strzelił palcami na dwóch potężnych mężczyzn, którzy nieśli ciężką czarną linę. – Hej, wy tam, dokąd z tym idziecie? Mówiłem, że macie to położyć za namiotem.

– Proszę zaczekać! – krzyknęłam, kiedy pobiegł za robotnikami. – Gdzie jest Bernie Roth?

– Za chwilę – odparł, po czym wrzasnął do tamtych: – Za namiot!

Położyłam plecak na stole i wyjęłam z niego baseballową czapkę koloru khaki. Pomyślałam, że jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra na niego poczeka. Prędzej czy później ktoś zacznie mnie szukać. Usiadłam pod drzewem z kolanami przyciągniętymi do piersi.

Próbowałam myśleć o Aleksie Riversie. Wiedziałam naturalnie, jak wygląda, co miesiąc był na okładach czasopism albo takie przynajmniej odnosiło się wrażenie. Miał brązowe włosy ze złotymi refleksami, kwadratową szczękę i dołek w brodzie. Jego pełne, wyraziste usta wyglądały, jakby ukrywał jakiś sekret, a sławne oczy odznaczały się niezwykłą siłą. Były srebrne niczym puste zwierciadło; kiedy patrzyło się w nie, nawet na fotosie reklamowym, można by przysiąc, że spoglądają człowiekowi prosto w duszę.

Przypuszczałam, że oglądanie Riversa codziennie nie powinno być wielką udręką.

Zaskoczył mnie spokój. Kamery nie pracowały, nikt gorączkowo nie machał i nie wołał „Akcja!”, nikt nie mówił nic, co przypominałoby wypowiedzianą kwestię. Drobny czerwony pył pokrywał cienką warstwą cały sprzęt, jakby wcale go ostatnio nie używano. Nic dziwnego, że potrzeba dwunastu tygodni na nakręcenie dwugodzinnego filmu.

Z miejsca, gdzie siedziałam, widziałam, że plan podzielony jest na trzy części. Pierwszą było rzeczywiste stanowisko archeologiczne, niewiele różniące się od oddalonego o osiemset metrów stanowiska, należącego do UCLA. Na drugiej ciągnął się rząd namiotów. Przed jednym z nich zobaczyłam aktorkę, którą wcześniej widziałam, ale nie pamiętałam jej nazwiska. Miała na sobie szorty khaki i bluzę safari; postanowiłam, że jako konsultantka pierwszej rady udzielę kostiumologowi: powiem mu, że wygląd jak z fotografii w „National Geographic” jest o wiele mniej realistyczny od wygodnego starego Tshirtu.

Trzecia część planu znajdowała się na podniesionej platformie i przedstawiała wnętrze namiotu. Była tam prycza, zbiór artystycznie spiętrzonych pustych kartonów i niski składany stolik. Na półce stała porcelanowa miska we wzorki; na jej widok nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Porcelana?

Po kilku minutach usiadła obok mnie dziewczyna.

– Cholera, ale gorąco – zagadnęła z uśmiechem. To był pierwszy szczery uśmiech, jaki zobaczyłam, odkąd tu przyszłam. – Z kim jesteś?

– Sama – odparłam zdumiona tym pytaniem. Spodziewali się, że przyprowadzę chłopaka? – Jestem konsultantką do spraw antropologii.

– Ojej – zdumiała się dziewczyna. – Chcesz powiedzieć, że w taki sposób zarabiasz na życie?

Uśmiechnęłam się do niej.

– Myślałam, że powinno być odwrotnie. No wiesz, na mnie wrażenie ma zrobić fakt, że pracujesz w filmie.

– Och, właściwie nie pracuję. Jestem asystentką Janet. – Wskazała kobietę w bluzie safari, która przeglądała scenariusz. – Na imię mam LeAnne.

Przedstawiłam się i uścisnęłam jej dłoń, a potem machnęłam w kierunku rojącego się tłumu.

– Jak to możliwe, że nikt nic nie robi?

LeAnne wstała.

– Na tym polega ten biznes – odparła ze śmiechem. – Mnóstwo pośpiechu i czekania. Chodź, założę się, że nie wiesz, gdzie jest oaza.

Poszłam za nią. W środku długiego, niskiego namiotu trwała uczta. Wodziłam wzrokiem od jednego stołu do drugiego, na którym stały oszronione dzbany soku z mango i lemoniady, stosy bananów i kiwi, małe kanapki z sałatką z kurczaka i inne, z jajkami, przykryte miski z sałatką coleslaw i makaronem sezamowym.

– Czy to lunch? – zapytałam.

LeAnne pokręciła głową.

– Pan Rivers lubi wiedzieć, że jest coś do przegryzienia pomiędzy ujęciami. On wszystko załatwia czy, ściśle rzecz biorąc, załatwia to Jennifer.

Robi dla niego to, co ja robię dla Janet. Jeśli uważasz, że to jest coś, poczekaj do lunchu. Wczoraj był królewski krab. Możesz w to uwierzyć? Królewski krab w Afryce.

Z wahaniem wzięłam banana, obrałam go i wyszłam z namiotu na rozżarzone słońce. Uniosłam twarz, przesłaniając dłonią oczy.

– O czym jest ten film?

LeAnne zdziwiła się, że nikt mi tego nie powiedział. Film był z gatunku science fiction; Alex Rivers grał antropologa, który znajduje niekompletny szkielet, na pierwszy rzut oka starszy od wszystkiego, co do tej pory odkryto. Kiedy jednak poddaje kości próbie węglowej, przekonuje się, że pochodzą z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Później dostrzega, że skład chemiczny także nie jest taki, jaki powinien być, nawet jeśli szkielet miałby należeć do odległego przodka. Okazuje się, że to kości kosmity, co z kolei każe mu się zastanawiać nad pochodzeniem człowieka.

Uprzejmie pokiwałam głową. To nie był film, który chciałabym oglądać, choć przypuszczalnie będzie się cieszył powodzeniem.

LeAnne zaprowadziła mnie do stojących w grupce ludzi i dokonała prezentacji, ale natychmiast zapomniałam wszystkie nazwiska. Teraz większość ekipy siedziała na ziemi. LeAnne zaczęła z jakąś kobietą rozmawiać o stanie łazienki, a ja oparłam się o wysokie płócienne krzesło.

Na takim samym siedziała sekretarka planu, tylko że to na oparciu miało wypisane nazwisko Alexa Riversa. Było puste, bo aktor jeszcze się nie pojawił, więc na nim usiadłam.

Wstrzymując oddech, LeAnne złapała mnie za rękę.

– Zejdź – poleciła.

Przestraszona zeskoczyłam, wzbudzając tuman pyłu, od którego wszyscy zanieśli się kaszlem.

– To tylko krzesło – usprawiedliwiłam się. – Było puste.

– Ale to krzesło pana Riversa.

Gapiłam się na nią, czekając na wyjaśnienia.

– Nikt nie siada na krześle pana Riversa.

Na litość boską. Sprawa zapowiadała się gorzej, niż przewidywałam. Próbowałam sama siebie przekonać, że trzysta pięćdziesiąt dolarów dziennie to sowita rekompensata za wykłady o podstawach zbierania odłamków kości człowiekowi, który uważa, że wyposażeniem obozu archeologicznego są porcelanowe dzbanki, i który ma o sobie tak wysokie mniemanie, że tylko jego cenny tyłek może spocząć na należącym do niego płóciennym krześle.

Wiedziałam, że zaraz coś się stanie, bo powietrze zadrżało i rozległy się szepty. Wszyscy po kolei zaczęli wstawać, otrzepując szorty i wracając na swoje pozycje na planie. Trzej mężczyźni wdrapali się na platformę, na której stalą kamera; dźwiękowiec przycisnął dłoń do słuchawki na uchu i przewinął fragment taśmy.

Mężczyzna, który biegł za liną, zawołał kobietę imieniem Suki. Dublerka! – wrzasnął. – Suki, potrzebujemy cię do świateł!

Kobieta, która nie była aktorką Janet, poszła w stronę namiotów; natychmiast też skierowano na nią rząd lamp i ustawiono ją we właściwej pozycji.

Patrzyłam prosto na biały snop światła i z tego też powodu zobaczyłam Alexa Riversa dopiero wtedy, gdy omal na mnie nie wszedł. Rzucił marynarkę na krzesło, na którym ośmieliłam się przedtem usiąść, zwracając na mnie taką samą uwagę jak na otaczające go powietrze. Rozmawiał cicho z człowiekiem, który jak uznałam, jest Berniem Rothem, ponieważ wyglądał na niemal równie ważnego i też wszystkich ignorował.

Alex Rivers mówił coś o czarnej linie. Musnął mnie w ramię, przechodząc obok. Odskoczyłam.

Nie dlatego, że mnie potrącił, ale z powodu żaru jego skóry. Potarłam ramię, przekonana, że mam tam pęcherz, fizyczny dowód moich odczuć. Patrzyłam za nim i zastanawiałam się, co się stało z moim poczuciem perspektywy. Alex Rivers zamiast maleć, rósł, zasłaniając mi całe pole widzenia.

Nieświadoma tego, co robię, poszłam jego śladem za namioty i zatrzymałam się o kilka kroków od miejsca, w którym stał, na tyle blisko, by wszystko słyszeć. Alex Rivers, Bernie Roth i wysoki, muskularny mężczyzna badali czarną linę przyniesioną tutaj wcześniej. Czwarty mężczyzna uginał się pod ciężarem gniewu Alexa Riversa, który przerwał mu wyjaśnienia:

– Posłuchaj, posłuchaj mnie uważnie. Sven może skoczyć na tej linie, ale ona nie jest biała, tak jak ci mówiłem. Masz dwa wyjścia. Albo pojedziesz do miasta i postarasz się znaleźć białą linę, albo każesz Svenowi skakać z czarną i przez następne jedenaście tygodni będziesz znosił to, że jestem na ciebie porządnie wkurzony. – Przesunął dłonią po twarzy, jakby był bardzo zmęczony. – Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Kluczowym kryterium jest to, czy Sven może wykorzystać linę do swojego numeru, drugorzędnym pieprzony kolor, jaki pojawia się w tle.

Muskularny mężczyzna i przerażony rekwizytor odeszli na lewo, zostawiając mnie w polu widzenia Alexa Riversa. Patrzyłam na mięśnie jego szczęki, na wiatr unoszący złote pasma w jego włosach.

Co za świętoszkowaty dupek! Nic nie wiedziałam o produkcji filmowej, ale na uniwersytecie dość miałam do czynienia z biurokracją i Alex Rivers wcale nie był lepszy od Archibalda Custera. Wykorzystywał swoją pozycję i nabożny podziw, którym wszyscy wokół, nawet wbrew sobie, go darzyli. Cóż, jednego na pewno nauczyłam się na wydziale antropologii: nie możesz pozwolić ludziom podejmującym decyzje deptać po tobie. Musisz stawić im czoło, jeśli chcesz, by uwierzyli, że to naprawdę twoje miejsce.

Przełknęłam ślinę i zrobiłam krok do przodu. Przedstawię się Riversowi i Rothowi, wspomnę o bluzie safari i idiotycznej porcelanowej misce, a potem nagadam gwiazdorowi do słuchu.

Ale gdy tylko znalazłam się na linii wzroku Alexa Riversa, zamarłam. Rzucił na mnie urok i naprawdę nie byłam w stanie powiedzieć, czy jestem w Serengeti, w Belgii czy na Marsie. Wcale nie chodziło o jego wygląd, choć ten istotnie był pociągający. Miał władzę nad otoczeniem. Coś w jego wzroku sprawiało, że nie potrafiłam się odwrócić.

Oczy mu połyskiwały, odbijały światło jak powierzchnia nieruchomego stawu. Po chwili rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Kiedy znowu na mnie spojrzał, uśmiechał się. Olśniewający. Słowo utknęło mi w gardle i zadałam sobie pytanie, jak to możliwe, że godzinami bez wysiłku pracuję w upalnych promieniach afrykańskiego słońca, za to w głowie mi się kręci na widok jednego człowieka.

– Skarbie – powiedział Alex Rivers – możesz przynieść mi coś do picia?

Zamrugałam, ale on już odchodził z drugim reżyserem, następującym mu na pięty. Do diabła, za kogo on się uważa? Za kogo mnie bierze, do jasnej cholery?

Za swoją asystentkę. Czy raczej szukał asystentki i nie mógł jej znaleźć, uznał więc, że znalazłam się na tym świecie, by być na każde jego zawołanie. Jak wszyscy inni. Patrzyłam, jak siada w wysokim płóciennym krześle, jak miękkie siedzenie i oparcie układają się, idealnie dopasowane do jego kształtów.

Nie było w nim nic, co budziłoby moją sympatię. Wyobrażałam sobie, co powiem, kiedy zadzwonię do Ophelii. „Wiesz co? Alex Rivers to nadęty drań, który wszystkimi rządzi. Jest tak zajęty sobą, że widzi tylko koniec własnego nosa”. Myślałam o tym, a równocześnie szłam w kierunku namiotu z przenośną ucztą.

Nienawidziłam go za to, że zmusił mnie, bym zapomniała wszystko, co chciałam mu powiedzieć, że skłonił mnie do przyjścia tutaj, choć przede wszystkim nienawidziłam go za to, że przez niego serce biło mi nieregularnie, waląc jak bębny tubylców: ich dudnienie czasami przynosił wiatr, gdy pracowałam na wykopaliskach. Ze stosu na stole wzięłam czerwony plastikowy kubek i napełniłam po brzegi kostkami lodu, bo wiedziałam, że po kilku minutach stopnieje. Później nalałam soku – chyba z papai – i wymieszałam całość jednorazowym nożem. Poczekałam, aż kubek okryje się wilgocią, a płyn przyjmie temperaturę lodu.

Alex Rivers wciąż siedział na swym królewskim tronie, nachylony ku kobiecie, która pokrywała mu twarz jasnym pudrem. Dostrzegłszy, że idę, wyciągnął rękę po napój i nagrodził mnie drugim uśmiechem.

– Ach, zaczynałem myśleć, że już więcej cię nie zobaczę.

Uśmiechnęłam się do niego, po czym wylałam sok i lód, a następnie rzuciłam mu kubek na kolana. Patrząc na powiększającą się na jego spodniach plamę, powiedziałam:

– Nie liczyłabym na takie szczęście.

A potem odwróciłam się i odeszłam.

11

Spodziewałam się, że Alex Rivers zaklnie pod nosem, zapyta o moje nazwisko, każe mnie wylać. Szłam równym krokiem, mając zamiar opuścić plan, może nawet wyjechać z Tanzanii. Alex Rivers zrobił jednak coś, co kazało mi się odwrócić: roześmiał się głębokim, bogatym śmiechem w rodzaju tych, które ciepło spływają na słuchacza. Kiedy się obejrzałam, pochwycił moje spojrzenie.

– Więc tak – powiedział wesoło. – Zakładam, że twoim zdaniem należało mnie nieco utemperować?

Przypuszczalnie dałabym sobie radę z jego gniewem, ale zrozumienie sprawiło, że straciłam panowanie nad sobą. Kolana się pode mną ugięły, chwyciłam się więc sprzętu oświetleniowego, by zachować równowagę. Dopiero wtedy w pełni pojęłam, co właściwie zrobiłam. Nie wylałam lodowatego napoju na jakiegoś asystenta czy projektanta kostiumów. Rozmyślnie nastawiłam przeciwko sobie człowieka, z którym miałam pracować. Człowieka, który płacił mi trzysta pięćdziesiąt dolarów dziennie tylko za to, żebym mu pomagała.

Wstał i ruszył ku mnie z wyciągniętą ręką, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że tylko sekundy dzielą mnie od upadku na ziemię.

– Alex Rivers – powiedział. – Chyba się nie znamy.

Kącikiem oka dostrzegłam, że cała ekipa dokłada wszelkich wysiłków, by wyglądać na zajętą, a równocześnie ukradkiem nas obserwuje.

– Cassandra Barrett. Z uniwersytetu.

Oczy mu pojaśniały, przyjmując srebrny odcień, jakiego nigdy nie widziałam.

– Mój antropolog. Miło mi cię poznać.

Spojrzałam na jego mokre spodnie khaki, na plamę w kształcie motyla w kroczu, i z uśmiechem powiedziałam:

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Znowu się roześmiał, a ja złapałam się na uważnym wsłuchiwaniu, tak bym później mogła to sobie przypomnieć, gdy będę leżała w mojej sypialni w zajeździe z pożółkłym od starości sufitem, wirującym mi przed oczami.

– Mów mi po imieniu – powiedział. – Dam ci scenariusz, żebyś wiedziała, w czym rzecz. Bernie! Chodź, poznasz naszą konsultantkę.

Reżyser, który wyglądał jak cień gotów w każdej chwili poderwać się na rozkaz Alexa, uprzejmie uścisnął mi dłoń, po czym odszedł pod pretekstem, że musi znaleźć kogoś z obsady. Nie ulegało wątpliwości, że to show Alexa Riversa. Zaczął coś mówić, ale do mnie dopiero po chwili dotarło znaczenie jego słów.

– Chcesz, żebym coś wykopała? Teraz? – zapytałam.

Przytaknął.

– Dzisiaj po południu kręcimy scenę, w której odkrywam szkielet. Mógłbym zdać się na intuicję, ale wiem, że popełniłbym błędy. Istnieje jakaś metoda, prawda? To nie polega na tym, że robisz dziurę w ziemi i wyjmujesz kość?

Skrzywiłam się.

– Z całą pewnością nie.

Ujął mnie pod ramię i poprowadził ku otwartej dziurze w ziemi, gdzie odkopano większość znalezisk w Olduvai.

– Chcę przez chwilę cię poobserwować – wyjaśnił. – Popatrzeć na twoje ruchy, skupienie, tego rodzaju rzeczy.

– Potrzebny jest brezent – odparłam. – Jeśli rzeczywiście miałbyś znaleźć coś wartościowego, musiałbyś stanowisko przykryć brezentem, żeby odkopane kości nie zbielały na słońcu.

Alex uśmiechnął się do mnie.

– I po to właśnie jesteś mi tu potrzebna. – Gestem wezwał dwóch mężczyzn, którzy w pobliżu rozstawiali namiot. – Joe, Ken, możecie poszukać brezentu do przykrycia dziury? Musi być… – Tu spojrzał na mnie. – Czy musi być czarny?

Wzruszyłam ramionami.

– Mój zwykle taki jest.

– W takim razie czarny. – Kiedy się odwrócili, Alex zawołał za Kenem: – Gratuluję córeczki. Dowiedziałem się wczoraj wieczorem. Jeśli będzie podobna do Janine, wyrośnie na piękność.

Ken uśmiechnął się szeroko i pobiegł za drugim rekwizytorem. Popatrzyłam na Alexa.

– To bliski przyjaciel?

– Nieszczególnie, ale jest członkiem ekipy. Muszę o każdym coś wiedzieć.

Przykucnęłam na skraju stanowiska, przesiewając przez palce kredową ziemię. Jeśli próbuje zrobić na mnie wrażenie, niech od razu da sobie spokój.

– To niemożliwe – powiedziałam. – Bo przecież jest tu co najmniej sto osób.

Alex wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że wbrew woli na niego spojrzałam.

– Znam imiona wszystkich członków ekipy i ich współmałżonków – odparł opanowanym tonem. – W przeszłości pracowałem jako barman i przekonałem się, że jeśli ludzie sądzą, że zwracasz na nich uwagę, częściej przychodzą. Zapamiętanie szczegółów nie sprawia mi trudności, a oni czują się ważni i dwa razy szybciej pracują.

Mówił, jakby się bronił, jakbym rzuciła mu wyzwanie, choć wcale nie miałam takiego zamiaru. Słuchałam go zszokowana. Niełatwo było połączyć człowieka, który urządził dziką awanturę z powodu liny, z człowiekiem, który dokładał starań, by pamiętać imiona wszystkich swoich pracowników.

– Mojego imienia nie znałeś – zauważyłam.

– Nie – odparł. Zaraz potem wyraźnie się odprężył, posyłając mi olśniewający uśmiech. – Ale dopilnowałaś, żebym nigdy go nie zapomniał.

Wróciliśmy do naszego zadania, klękając nad stanowiskiem. Pokazałam Alexowi różne narzędzia, używane do kopania, miękkie szczotki do zmiatania ziemi. Usiłowałam wyjaśnić, jakie ślady mogą wskazywać na obecność skamielin w gruncie, ale to było trudne dla laika.

– Proszę – powiedziałam, przysiadając na piętach. – To właściwie wszystko, co mogę ci pokazać.

– Ale ty nic mi nie pokazałaś – poskarżył się Alex. – Muszę zobaczyć, jak wykopujesz czaszkę albo coś w tym rodzaju.

Wyśmiałam go.

– To nie tutaj. Stąd wszystko już zabrano.

– Więc udawaj – nalegał Alex, po czym z uśmiechem dodał: – To łatwe. Ja na udawaniu zbudowałem moją karierę.

Westchnęłam i ponownie pochyliłam się nad dziurą, usiłując sobie wyobrazić odłamek kości, którego tam nie było. Zaczynałam rozumieć, dlaczego mój poprzednik odszedł. Może udawanie było bułką z masłem dla Alexa Riversa, ale sam powiedział, że to jego zawód, nie mój. Mój opierał się na twardych dowodach i fizycznych śladach, nie na wybujałej wyobraźni. Czując się jak idiotka, zmiotłam górną warstwę czerwonego pyłu i pogładziłam wyboisty grunt. Małym dłutem zaczęłam kopać wokół nieistniejącej czaszki. Strzepnęłam palcami ziemię i przedramieniem otarłam pot z czoła.

Zamknęłam oczy, usiłując pod powiekami zobaczyć kształt niewidzialnej czaszki. Nie potrafiłam, samo próbowanie było idiotyzmem. Tak wszechstronnie wyszkolono mnie w dosłowności, że w ogóle nie brałam pod uwagę symboli.

– Zrozum… – zaczęłam, zamierzając powiedzieć Alexowi, że to nie moja dziedzina.

Zanim jednak zdążyłam skończyć zdanie, on przykucnął za moimi plecami. Ujął mnie za ramiona, prawie objął, i przykrył moje dłonie swoimi.

– Nie, to ty zrozum – rzekł, głową wskazując miejsce, w którym kopałam. Zamrugałam: to, co przed chwilą było tylko ziemią, teraz wyglądało jak kość. Gra światła, pomyślałam, złudzenie. A może siła wyobraźni Alexa Riversa.

Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on. Znał imiona całej ekipy; to nie ulegało wątpliwości od chwili, gdy przygotowano plan do kręcenia. Alex uprzejmie zostawił mnie ze swoją asystentką Jennifer, a sam poszedł za kamerę omówić z Berniem Rothem najlepszy sposób sfilmowania ujęcia. Żartował z dublerem, który musiał oblewać się potem w gorącym słońcu, podczas gdy elektrycy ustawiali światła.

Alex był w stu miejscach naraz; męczyło mnie to ciągłe szukanie go. Za każdym razem jednak, kiedy spoglądałam na leżący na moich kolanach scenariusz albo wędrowałam ku niskiemu stolikowi z rozrysowanymi ujęciami, czułam na siebie jego wzrok. Odwracałam się i rzeczywiście Alex Rivers z odległości stu metrów wpatrywał się we mnie tak, jakbym była jedyną osobą w promieniu wielu kilometrów.

Filmowana scena była dokładnie taka, jak wcześniej opisał mi Alex: grany przez niego doktor Rob Paley znajduje kości, które bierze za szczątki człekokształtnego. Bernie wdrapał się na dźwig z kamerą Panavision i prowadził Alexa przez plan.

– Wejdź tu… tak jest… trochę wolniej… i przykucnij, doskonale, właśnie tak. Co robisz z rękoma? Pamiętaj, przez trzy tygodnie nie miałeś szczęścia, a teraz nagle trafiłeś na żyłę złota.

Alex wstał i zapytał o coś Berniego, ale powiew wiatru uniósł jego słowa, zanim zdążyłam je zrozumieć.

Kiedy byli gotowi do zdjęć, wszyscy ludzie z walkietalkie stanęli w rozstrzelonym szeregu, jak ludzkie echo, krzycząc jeden do drugiego: „Cisza!”. Operator mruknął: „Kręcimy”, dźwiękowiec pochylił się nad sprzętem i powiedział: „Już”.

Przez te kilka sekund, nim Bernie zawołał: „Akcja!”, patrzyłam, jak Alex wciela się w rolę. W jego oczach zgasło światło, ciało rozluźniło się tak gwałtownie, jakby wyssano z niego całą krew. A potem w jednej chwili wróciła mu energia, prostując jego kręgosłup i zapalając mu błyski w oczach. Tylko twarz miał inną. Gdybym minęła go na ulicy, nie poznałabym go.

Poruszał się inaczej. Inaczej chodził. Nawet oddychał inaczej. Krokiem starego, zmęczonego człowieka ruszył po pasie żółtego piasku w stronę stanowiska, po czym ostrożnie zszedł do dziury. Wyjął z kieszeni dłuto i szczotkę, następnie zaczął kopać. Uśmiechnęłam się, widząc, jak powtarza przed kamerą moje gesty: kopanie od lewej do prawej, metodyczne ruchy szczotką jak u sędziego zamiatającego bazę. Potem nadeszła chwila odkrycia: najpierw trafił na czaszkę. Przesunął dłonią po oczyszczonym miejscu i na moment zamarł. Wrócił do kopania, teraz energiczniejszego. Pojawił się fragment kości, umieszczony tam kilka minut wcześniej przez scenografa. Był żółty i popękany, a ja mimowolnie wychyliłam się, by lepiej widzieć.

Alex Rivers uniósł głowę i spojrzał wprost na mnie. W jego oczach zobaczyłam siebie. Taki sam wyraz twarzy miałam w owej oszałamiającej chwili, kiedy mnie objął i zupełnie nieoczekiwanie zobaczyłam czaszkę. Rozpoznałam własne zaskoczenie, oddanie pracy, zdumienie.

Zrobiło mi się gorąco. Odsunęłam od ciała luźną bawełnianą koszulkę, odgarnęłam włosy z karku. Zdjęłam czapkę i zaczęłam się wachlować, marząc, by Alex wreszcie odwrócił wzrok.

Odrzucił głowę, patrząc wprost w słońce.

– Mój Boże – szepnął. Wyglądał jak każdy naukowiec, który na dnie serca wie, że dokonał życiowego odkrycia. Wyglądał jak człowiek, który zajmuje się tym od wieków. No cóż, wyglądał jak ja.

Wiele lat pracy poświęciłam na odkrycie, które podniosłoby moją pozycję pośród kolegów. Ciągle od nowa wyobrażałam sobie tę chwilę w taki sposób, w jaki większość kobiet wyobraża sobie dzień ślubu: promienie słońca na plecach, palce wbite w ziemię, gładka kość, ocierająca się o dłoń. Widziałam własną twarz, zwróconą ku niebu, modlitwy ofiarowane w zamian za ten dar. Chociaż z całą pewnością o nikim z tym nie rozmawiałam, a już na pewno nie z Alexem Riversem, odegrał tę scenę dokładnie tak, jak ja to sobie wyobrażałam.

Obrabował mnie z najważniejszego momentu mojego życia, tego, który jeszcze się nie zdarzył. Ta niesprawiedliwość sprawiła, że zerwałam się z krzesła, gdy reżyser zawołał: „Cięcie!”. Ledwo słyszałam oklaski i gwizdy ekipy, tak waliło mi serce. Jak on śmiał! Mówił, że chce tylko zobaczyć mnie przy pracy. Nie wspomniał nic o kopiowaniu wyrazu mojej twarzy i instynktownych zachowań. To było tak, jakby wśliznął się do mojego wnętrza i przesiał moje myśli.

Pobiegłam do namiotu sanitariuszy, w którym stały prycze, elektryczne wentylatory i dzbany zimnej wody. Zanurzyłam papierowy ręcznik w misce i ociekający zarzuciłam sobie na kark. Czułam, jak woda spływa mi między piersiami na brzuch i pasek szortów. Nachyliłam się nad miską i spryskałam sobie twarz.

On tak dobrze mnie poznał. Wie o mnie więcej niż ja sama.

W oddali słyszałam Berniego Rotha, który mówił, że dubla nie będzie, ponieważ Alex lepiej tego nie zagra. Prychnęłam i rzuciłam się na pryczę. Podpisałam umowę i dotrzymam słowa. Pokażę Alexowi Riversowi techniczną stronę wykopalisk, powiem, jakie rekwizyty będą mu potrzebne, zwrócę uwagę na niedokładności scenariusza. Ale nie dopuszczę go do siebie i nigdy nie odsłonię przed nim serca. Zrobiłam to raz, ponieważ mnie zaskoczył, ale to się nie powtórzy.

Zapadłam w drzemkę, z której obudziłam się cała zlana potem. Usiadłam, wzięłam świeży ręcznik, namoczyłam i przyłożyłam go na kark.

Poły namiotu odchyliły się i zobaczyłam młodego mężczyznę o jaskrawoczerwonych włosach zebranych w kucyk. Na imię miał Charlie, wcześniej zamieniłam z nim parę słów.

– Panno Barrett – powiedział – wszędzie pani szukam.

Uśmiechnęłam się do niego miło.

– A ja myślałam, że nikogo nie obchodzę.

Jego jasną skórę zalał rumieniec, oczy uciekły w bok. Pracował jako główny oświetleniowiec.

– Mam dla pani wiadomość – oznajmił, uparcie unikając mojego wzroku.

Skróciłam jego męki i wzięłam od niego kartkę. To był kawałek zwykłego brązowego papieru pakowego. Przeczytałam: „Proszę, zjedz ze mną kolację. Alex”.

Pismo miał staranne, jakby poświęcił wiele godzin na doskonalenie kształtów liter. Ciekawe, czy aufografy składa z taką samą precyzją. Zmięłam papier i spojrzałam na Charliego, który najwyraźniej czekał na odpowiedź.

– A jeśli odmówię? – zapytałam. Charlie wzruszył ramionami.

– Alex cię odnajdzie i skłoni do zmiany zdania.

Potrafił czynić cuda. Stałam w progu pomieszczenia, które kilka godzin temu było planem filmowym – wnętrzem namiotu – i wodziłam wzrokiem po białym lnianym obrusie, wysokich świecach w lichtarzach z kości słoniowej, szampanie chłodzącym się w srebrnym wiaderku. Alex stał na drugim końcu namiotu, ubrany w smoking, czarne spodnie i białą muszkę.

Zamrugałam. Na litość boską, przecież to Afryka. Nie mieszkaliśmy nawet w motelu, tylko w domkach kempingowych, położonych trzydzieści kilometrów od wąwozu Olduvai. Jak mu się to udało?

– To zasługa Johna – powiedział Alex, uśmiechając się do mężczyzny, który przywiózł mnie na plan dżipem. Był bardzo przyjacielski i wielki jak sekwoja.

– Bardzo miły z niego człowiek – odparłam, odprowadzając wzrokiem Johna oddalającego się w czerwonej poświacie pochodni wbitych w ziemię przed namiotem. – Mówił mi, że pracuje u ciebie.

Alex potaknął, ale nie zrobił kroku w moją stronę.

– Oddałby za mnie życie – rzekł poważnie, a ja mimowolnie za dałam sobie pytanie, ile innych osób zrobiłoby to samo.

Miałam na sobie czarną sukienkę bez rękawów, którą dzięki uprzejmości Ophelii dostarczono tamtego popołudnia, i czarne pantofle na niskim obcasie z kilogramem piasku w środku. Ostatnie trzy godziny spędziłam, biorąc prysznic, susząc włosy i wcierając w skórę cytrynowy balsam oraz przez cały ten czas wypróbowując różne kierunki rozmowy, dzięki którym naprowadzę Alexa Riversa na jego grę dzisiaj po południu.

Nie oczekiwałam jednak, że będzie w wieczorowym ubraniu. Nie potrafiłam oderwać od niego wzroku.

– Wyglądasz wspaniale – powiedziałam cicho, choć byłam zła na siebie, zanim jeszcze skończyłam mówić.

Alex wybuchnął śmiechem.

– Wydaje mi się, że to moja kwestia, ale dziękuję. A skoro doceniłaś efekt, czy mogę to zdjąć, zanim całkiem się roztopię? – Nie czekając na moją odpowiedź, zrzucił marynarkę, rozwiązał muszkę i podwinął rękawy koszuli ponad łokcie.

Podsunął mi krzesło, po czym podniósł srebrną pokrywę z talerza z przekąskami.

– No i co sądzisz o swoim pierwszym dniu na planie filmowym?

Zmrużyłam oczy, wietrząc okazję.

– Myślę, że w życiu nie widziałam, żeby marnowano tyle czasu – odparłam. – Myślę też, że to wstyd kraść cudze emocje do swojego przedstawienia.

Zaskoczyło go to, zaraz jednak się opanował. Podniósł porcelanowy talerz.

– Marchew? – zapytał spokojnie.

Patrzyłam na niego.

– Nie masz nic do powiedzenia?

– Mam – odparł z namysłem. – Dlaczego ciągle dochodzi między nami do nieporozumień? Nienawidzisz tylko mnie czy wszystkich aktorów?

– Nikogo nie nienawidzę. – Spojrzałam na sztywne serwetki i delikatne kryształy, myśląc o trudzie, jaki sobie zadał, organizując tę kolację. Nie ulegało wątpliwości, że to była próba przeprosin. – Po prostu czuję się wykorzystana.

Podniósł na mnie wzrok.

– Nie chciałem cię zranić. Próbowałem… cóż, to bez znaczenia, co próbowałem.

– Dla mnie to ważne! – wybuchnęłam.

Przez chwilę Alex milczał. Utkwił wzrok gdzieś ponad moim ramieniem, potem pokręcił głową. Kiedy się wreszcie odezwał, głos miał tak cichy, że musiałam się nachylić, by zrozumieć, co mówi.

– Jeśli należysz do najlepszych aktorów, twój problem polega na tym, że ciągle musisz być lepszy, tylko że rywalizujesz z samym sobą. – Spojrzał na mnie. – Wiesz, co czuję, kiedy kończy się ujęcie i wszyscy poklepują mnie po plecach, mówiąc, że byłem świetny, a ja mam świadomość, że równie dobry muszę być w każdej następnej scenie? – Jego oczy płonęły w świetle świec. – A jeśli nie będę umiał? Jeśli następnym razem mi się nie uda?

Splotłam dłonie na kolanach, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że dotknęłam czułego punktu – Alex Rivers się nie przechwalał, naprawdę zdawał się szczerze przerażony, że może nie być w stanie dotrzymać kroku obrazowi, który sam stworzył.

– Kradnę reakcje ludzi, masz całkowitą rację. Dzięki temu nie muszę grzebać głębiej we własnym wnętrzu. Chyba się boję, że gdybym ograniczył się wyłącznie do własnych doświadczeń, pewnego dnia przekonałbym się, że nic we mnie nie pozostało. – Uśmiechnął się słabo. – Prawda jest taka, że nie mogę do tego dopuścić. Aktorstwo to jedyna rzecz, w której jestem dobry. Nie mam pojęcia, co innego mógłbym robić. – Nie odrywał ode mnie spojrzenia. – Nie wiem, ile warte są moje przeprosiny, ale przykro mi, że to musiałaś być ty.

Uniosłam dłoń, jakbym chciała go dotknąć, ale zmieniłam zdanie. Alex słabo się zarumienił, kiedy dotarło do niego, do czego się przyznał. Odwróciłam wzrok, zadając sobie pytanie, dlaczego bezbronna czuję się ja, skoro to on się obnażył.

Zgodnie z obowiązującą w Hollywood biografią Alexa Riversa, którą rozpowszechniała Michaela Snow, Alex po ukończeniu wydziału dramatycznego w Tulane przyjechał do Los Angeles i podjął pracę barmana w modnym klubie nocnym. Pewnego wieczoru był świadkiem, jak wielki producent zalał się w trupa. Alex odwiózł go do domu, a nazajutrz producent przeprowadził z nim próby ekranowe do nowego filmu. To był „Desperado”, Alex dostał rolę i ukradł show pozostałym wykonawcom. Ludzie z branży wierzyli, że wszystko przychodzi mu łatwo. Że gdyby nie znalazł się na właściwym miejscu we właściwym czasie, trafiłaby się druga okazja, potem trzecia.

Trudno było oddzielić fakty od fikcji, dlatego Alex w zasadzie nawet nie próbował tego zrobić. Zostawił swoje dzieciństwo na zapleczu wytwórni Paramount i stworzył siebie od początku, tak by to nowe wcielenie pasowało do mitycznych wymiarów, obowiązujących w tej branży. Rzeczywiście stał się pracoholikiem – nie dla pieniędzy czy sławy, ale dlatego że bardziej niż siebie lubił postaci, w które się wcielał. Wmawiał w siebie, że nie pozostało w nim nic z tego bezbronnego chłopca, jakim był w dzieciństwie, i nie pozwalał sobie w tej kwestii na żadne wątpliwości. Prawdą było też to, że w Tulane Alex wychodził na scenę wyłącznie po to, by ją posprzątać, pracował bowiem jako dozorca. Do Los Angeles przyjechał bez fanfar, autostopem, w chłodni z mięsem. I prawdą było to, że nigdy nie opuściłby Luizjany, gdyby nie był przekonany, że zabił swojego ojca.

Był jeden z tych tygodni w Nowym Orleanie, kiedy duchota chwyta cię za wnętrzności i wtłacza cuchnące powietrze w płuca. Andrew Riveaux przez trzy kolejne dni i noce uprawiał hazard w salce na tyłach Bourbon Street, chociaż na początku rodzina tego nie zauważyła. Alex zajęty był pracą na uniwersytecie i zarabianiem pieniędzy wystarczających na pomoc matce i wynajem własnego mieszkania. Rzadko bywał w domu, większość nocy spędzał w akademiku, na wąskich łóżkach córeczek bogatych tatusiów, dla których dzięki swemu posępnemu usposobieniu i gwałtowności obejścia był przygodą, wypadem na niewłaściwą stronę ulicy.

Lila Riveaux także nie zarejestrowała nieobecności męża. Prawie cały czas spała, pogrążona w bezpiecznym oszołomieniu, wywołanym valium, do tego stopnia nieprzytomna, że nie rozpoznawała dni tygodnia, nie mówiąc już o tym, w które z nich Andrew raczył się pojawiać. Kiedy tamtego popołudnia Alex pojechał do przyczepy, żeby sprawdzić, co u matki, była tak blada i nieruchoma, że zmusił się do sprawdzenia jej pulsu.

Kroił w kuchni warzywa, które zamierzał dodać do bulionu z puszki, kiedy usłyszał na dworze śmiech ojca. Ojciec śmiał się na dwa sposoby: złośliwie, przy poniżaniu innych, i sztucznie, gdy się podlizywał. To był ten drugi rodzaj; po krótkiej przerwie, w czasie której przeciął sobie palec, Alex wrócił do swojego zajęcia.

Andrew Riveaux przyprowadził gościa. Alex nasłuchiwał ciężkich kroków, dudniącego głosu. Ojciec otworzył harmonijkowe drzwi do jedynej sypialni w przyczepie i wrzasnął imię żony.

Alex wyszedł z kuchni w samą porę, by zobaczyć, jak ojciec prowadzi tłustego, czerwonego na twarzy mężczyznę ku nieprzytomnej Liii. Zauważył, że ojciec, pożółkły od alkoholu, nie ma na szyi złotego łańcuszka z krzyżykiem. Nieznajomy pogładził się po wydatnym brzuchu, po czym spytał Andrew:

– Czy ona się obudzi?

Wtedy też Alex zrozumiał, jak wiele ojciec przegrał.

Stał niczym świadek oglądający szalejący pożar, wstrząs zahipnotyzował go i odebrał mu zdolność ruchu; wiedział, że powinien coś zrobić, powiedzieć, a równocześnie rozumiał, że te proste czynności są poza jego kontrolą. Oddychał ciężko, nóż wypadł mu z dłoni na podłogę.

Andrew, który zamykał drzwi, zastygł. Spojrzał na Alexa.

– Ona o niczym nie będzie wiedziała – mruknął, jakby dzięki temu wszystko było w porządku.

Po pierwszym ciosie ojciec zgiął się wpół. Drugi złamał mu nos. Drzwi się otworzyły, zaskoczony nieznajomy podniósł się, był już w samych bokserkach. Powiódł spojrzeniem od Alexa do jego ojca i z powrotem, po czym palcem wskazał Andrew.

– Jesteś moim dłużnikiem, ty skurwysynu! – wrzasnął, wciągnął spodnie i wyskoczył z przyczepy.

Trzeci cios Alexa posłał ojca na serwantkę, przedmiot dumy i radości Lily. Andrew Riveaux potylicą uderzył w róg mebla; z rany pociekła krew. Padł nieprzytomny, wpierw jednak uśmiechnął się – uśmiechnął! – do syna. Nic nie powiedział, choć Alex i tak usłyszał jego słowa: „Cholera, więc jednak umiesz się bić”.

Przez uchylone drzwi do sypialni Alex widział matkę. Bluzkę miała odpiętą, podsunięty w górę stanik wrzynał jej się w gardło, odsłaniając sutki, czerwone, sterczące i obsceniczne. Przespała cały incydent.

Z kuchennego stołu zabrał pieniądze, które zostawił dla matki, i schował je do kieszeni. Stał i patrzył na ojca tak długo, aż kałuża krwi sięgnęła mu do butów. Czekał, aż władzę przejmą nad nim jakieś emocje: żal, pogarda, ulga, ale nie czuł zupełnie nic, jakby człowiek, który popełnił ten czyn, w żaden sposób nie był z nim związany.

Chociaż później dowiedział się, że jego ojciec skurwysyn nie umarł, przez wiele lat nie potrafił przyznać nawet sam przez sobą, że z tamtego dnia w pamięci nie pozostał mu odgłos pękającej czaszki czy odór krwi na mokrej wykładzinie, ale to, że kiedy najmniej się o to starał, zmienił się w syna, jakiego zawsze pragnął Andrew Riveaux.

Alex wstał i zaczął zmagać się z korkiem od szampana. Kiedy się poruszał, wyczuwałam, że odgradza się od tej części swej osoby, którą przed chwilę zobaczyłam, i po raz kolejny zmienia się w sławnego człowieka.

– Wiesz, gram od siedmiu lat, kradnąc reakcje i doświadczenia przyjaciołom, krewnym i ludziom, których spotykam na ulicy. Pochlebiłoby im, gdyby się zorientowali. Nikt nigdy nie odważył się o tym wspomnieć, tak jak ty to zrobiłaś. – Głos mu złagodniał; byłam ciekawa, do czego to wszystko prowadzi. – Zaskakujesz mnie – powiedział cicho. – Mało kto jeszcze mnie zaskakuje.

Przyjrzałam mu się uważnie, aż warstwa dobrych manier opadła, odsłaniając człowieka.

– No cóż – przyznałam łagodnie – ty też mnie zaskakujesz.

Korek wyskoczył z butelki, odbił się od miękkiego dachu namiotu i wylądował na moich kolanach. Szampan pociekł Alexowi z dłoni na spodnie.

– Zapłacę spory rachunek za pranie twoich rzeczy – zauważyłam.

Alex z uśmiechem nalał mi szampana.

– Na szczęście te plamy nie są tak trwałe jak po papai. – Uniósł kieliszek i stuknął nim o mój. Odgłos przypominający delikatny dzwoneczek uleciał na wietrze.

– Chyba powinniśmy wznieść toast za film – powiedziałam.

– Nie. – Alex nachylił się tak blisko, że czułam zapach jego płynu po goleniu. – Moim zdaniem, powinniśmy wznieść toast za ciebie.

Patrzyłam, jak przytyka smukły kieliszek do ust, potem zwróciłam wzrok na migoczące płomienie świec. Na pryczy po drugiej stronie namiotu stały nasze zakąski, przykryte srebrnymi pokrywami, a na chybotliwej półce dwie tarty owocowe.

– Bardzo mi trudno dłużej gniewać się na ciebie – powiedziałam.

– Ha, przynajmniej coś robię dobrze.

Zarumieniłam się i spuściłam wzrok na talerz. Chciałam, żeby podał jedzenie. Zaśpiewał. Krzyknął. Zrobił cokolwiek, byle tylko przestał na mnie patrzeć.

Potrafiłam znaleźć drogę przez pustynię, orientując się po położeniu słońca. Wiedziałam, jak poskładać czaszkę, która rozpadła się na pięćdziesiąt kawałków. Umiałam przeprowadzać skomplikowane komputerowe analizy rozmiarów kości. Ale nie byłam w stanie siedzieć przy stole z mężczyzną i czuć się swobodnie.

Nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia, a wszystkie snute przeze mnie fantazje nie brały pod uwagę pułapek, które czyhały w rzeczywistości: długich momentów, w czasie których nikt nic nie mówi, okropnego echa, kiedy upuściłam łyżkę na talerz, wzroku Alexa przenikającego mi pod skórę. Pomyślałam o bohaterkach powieści, które czytałam w samolocie do Tanzanii. Teraz większość z nich odrzuciłaby już długie włosy na plecy, rozchyliła wiśniowe usta i zapraszająco wygięła smukłe ciała. Wszystkie posiadły sztukę flirtu i uwodzenia. W najgorszym razie potrafiłyby prowadzić rozmowę, nie wychodząc przy tym na idiotki.

Alex jednak nie miał pojęcia o antropologii, a ja o filmach. Rozmowa o pogodzie w Tanzanii nie miała sensu, bo miesiącami nic się tu nie zmieniało. Wrażenia z lotu na pewno by go nie zainteresowały. Bez tarczy gniewu, za którą się chroniłam, przychodząc do namiotu, miałam bardzo mało do powiedzenia Alexowi Riversowi. Przypuszczalnie zastanawiał się, co mu strzeliło do głowy, żeby zaprosić mnie na kolację.

– Powiedz mi, Cassandro Barrett…

– Cassie – wtrąciłam odruchowo i spojrzałam na niego. – Możesz nazywać mnie Cassie.

– W takim razie Cassie. Powiedz mi, jak to się stało, że wylądowałaś na afrykańskiej pustyni, by kopać w ziemi.

Rzuciłam się na ten temat, wdzięczna za szansę.

– Byłam chłopczycą – odparłam. – Lubiłam grzebać się w ziemi.

Alex podszedł do drewnianej skrzyni, której do tej pory nie zauważyłam, i wyjął z niej dwie małe srebrne miski, pełne lodu.

– Koktajl z krewetek? – zapytał.

Uśmiechnęłam się, gdy postawił przede mną talerz.

– Jak to zrobiłeś? – zapytałam, kręcąc głową.

Alex nabił krewetkę na widelczyk.

– Gdybym ci powiedział, odarłbym kolację z magii.

Siedzieliśmy w milczeniu; obserwowałam cienie świec, tańczące na jego policzkach i zapalające refleksy we włosach. Był złoty – to słowo samo się nasuwało. Patrzyłam na niego i w jednej chwili widziałam mężczyznę pytającego mnie o studia, a w następnej Apolla we własnej osobie.

Podczas głównego dania Alex wspomniał, że urodził się poza Nowym Orleanem.

– Ojciec był lekarzem, a mama, cóż, mama była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. – Uśmiechnął się. – Pamiętam, raz obserwowałem ją w ogrodzie, kiedy myślała, że jest sama. Zdjęła słomiany kapelusz, uniosła twarz ku słońcu i roześmiała się tak, jakby była najszczęśliwszą kobietą w świecie.

Spojrzałam na talerz, myśląc o własnej matce, która za powrót na Południe oddałaby wszystko, co miała. O tym, jak obserwowałam ją, kiedy myślała, że jest sama. Pochylona nad karafką, wznosiła toast sama do siebie. Zamknęłam oczy, próbując sobie wyobrazić, czym mogło być dorastanie w rodzinie Alexa Riversa.

– Tata nie był zwolennikiem aktorstwa – mówił Alex – ale potem zobaczył mnie na scenie w college’u w Tulane i stał się moim największym fanem. Aż do swojej śmierci kilka lat temu wieszał na ścianach swojego gabinetu plakaty reklamowe moich filmów.

– Twoja matka nadal mieszka w Nowym Orleanie?

– Próbowała przeprowadzić się do Los Angeles, ale nie dała rady. Powiedziała, że starych drzew się nie przesadza.

Usiłowałam wyobrazić sobie obrazy Południa, które w mój umysł wpisała matka, krainy wdzięku, błękitnolistnych wierzb i mrożonych drinków z listkami mięty. Tak różniło się to od Los Angeles, jak ja od Alexa Riversa.

– Pewnie tęsknisz za Nowym Orleanem – powiedziałam. – Hollywood to zupełnie inny świat.

Alex wzruszył ramionami.

– Wychowałem się w jednym z tych starych francuskich dworów. Czarne okiennice, pnące róże i ławki z kutego żelaza w ogrodzie. Kiedy przyjechałem do Los Angeles i odniosłem sukces, zbudowałem podobny dom w BelAir. – Skrzywił się drwiąco. – Jeśli byłaś na jednym z tych Gwiazdorskich Objazdów, przypuszczalnie widziałaś moją skrzynkę pocztową.

Uśmiechnęłam się do niego.

– I skąd wiedziałeś, że odniosłeś sukces?

Alex wybuchnął śmiechem.

– Raz poszedłem do sklepu spożywczego. To było tuż po premierze „Światła i cienia”, tego filmu o Wietnamie. No więc stałem przy warzywach i macałem kantalupy, żeby sprawdzić, czy są dojrzałe, tak jak pokazała mi mama, kiedy byłem w college’u. Wkoło wszystkie kobiety chwytały kantalupy, które miałem w ręce, ale odłożyłem – cholera, były zielone – i powtarzały w kółko, że zdobyły owoce, których dotknął Alex Rivers. – Uśmiechnął się. – To było najgorsze, nigdzie nie mogłem iść, nic nie mogłem robić. Zostałem pozbawiony wszelkiej prywatności. Tamtego dnia w roku 1987 po raz ostatni poszedłem na zakupy do sklepu spożywczego.

– I co jadasz? – zapytałam przerażona.

– Zatrudniam ludzi, żeby kupowali mi jedzenie, ubranie, odbierali telefony, prowadzili samochód. Chryste, gdybym chciał, przypuszczalnie mógłbym wynająć kogoś, kto chodziłby za mnie do toalety.

– Ach, korzyści wynikające z posiadania władzy. – Wstałam i sprzątnęłam ze stołu dwa talerze po wyśmienitej gęsi, nadziewanej słodkim ryżem, w sosie śliwkowym. – Więc co robisz przez cały dzień?

Alex wybuchnął śmiechem.

– Jak tak się nad tym zastanowić, to bardzo mało.

Na nowo napełnił kieliszki szampanem, a ja tymczasem postawiłam na stole deser.

– Jagody. Moje ulubione.

Nie powiedziałam tego tylko z grzeczności. Nie można wychowywać się w Maine i nie lubić czarnych jagód; rosły dziko w lesie za domem moim i domem Connora. Te na tarcie nie były tak smaczne (aczkolwiek nie zamierzałam wspomnieć o tym Alexowi), ale przypominały mi lato i życie, jakie prowadziłam wieki temu. Uniosłam do ust następny kęs.

– W Maine często chodziliśmy na jagody – powiedziałam tylko. – Rosną wszędzie i jedliśmy je prosto z krzaczków. – Uśmiechnęłam się. – Rozgrzane były najlepsze, smakowały słońcem i plamiły nam palce na fioletowo.

Alex ponad stołem ujął mnie za rękę. Odwrócił ją wnętrzem do góry i wolno potarł opuszkami palców.

– Tutaj – powiedział, dotykając mojej dłoni, jakby widział plamy. – I tutaj. – Spojrzał na mnie. – Żałuję, że nie byłem tam z tobą.

Cofnęłam rękę. Czułam, jak po plecach spływa mi strumień potu.

– Chyba już pójdę – powiedziałam szybko. – Dziękuję za wspaniałą kolację. – Wstałam od stołu, bo się bałam, że zmienię zdanie, że Alex zrobi to za mnie.

Wpatrywał się we mnie długo, później także wstał i odwinął rękawy. Włożył smoking i odprowadził mnie do wyjścia. Płonące pochodnie malowały ziemię odcieniami czerwieni.

– Powiedziałem Johnowi, że sam cię odwiozę – odezwał się cicho. – Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza.

– Nie chcę sprawiać kłopotu – odparłam, choć przecież wiedziałam, że nie mam innego wyjścia. Sama tak późno wieczorem bałabym się wracać do zajazdu, a wezwanie taksówki po prostu nie wchodziło w grę.

Alex pomógł mi wsiąść do dżipa, po czym zajął miejsce za kierownicą. Zapalił papierosa i to mnie zaskoczyło – nie wydawał mi się typem palacza. Ale on tylko kilka razy się zaciągnął i zaraz wyrzucił papierosa przez okno, tak więc zostałam bez żarzącego się koniuszka, który wydobywał z mroku rysy jego twarzy.

Przez całą drogę nie odezwał się słowem. Wiedziałam, że go obraziłam, i w myślach na nowo odtwarzałam wieczór, uznałam jednak, że poza tą sprzeczką na powitanie mogłam go tylko urazić, kiedy uwolniłam dłoń z jego uścisku. Nie chciałam popełnić błędu, to wszystko. Nie znałam gry, która Alexowi przychodziła z taką łatwością. Powtarzałam sobie: „On się z tego otrząśnie. Po prostu nie jest przyzwyczajony do odmowy”.

Kiedy zaparkował przed zajazdem i otworzył przede mną drzwi, zastanawiałam się, jak to zrobić, by pożegnać się z godnością, zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, ledwie tylko postawię stopy na trawie. A potem się roześmiałam. Przecież to zwykły człowiek. Aktor. Kogo ja się boję?

Siebie samej. Znałam odpowiedź, zanim jeszcze Alex zamknął samochód i uwięził mnie w ramionach. Obawiałam się tego, co jeszcze może mi zrobić, odkąd po południu widziałam, jak gra główną rolę w moich snach. Cofnęłam się, trafiając na bok dżipa. Alex nie odrywał ode mnie wzroku, ponieważ jednak stał w cieniu, widziałam wyłącznie jego niezwykłe srebrne oczy.

– Jesteś piękna – powiedział.

Odwróciłam się od niego.

– Nie kłam. Nie udawaj – odparłam. Opisywano mnie jako inteligentną, ambitną, ale w całym moim życiu nikt nigdy nie powiedział mi, że jestem piękna. Zawsze myślałam, że może zrobiłby to Connor, ale nie miał okazji.

Znowu byłam zła, tak samo zła jak na początku kolacji, ponieważ Alex Rivers zepsuł cudowny wieczór. Jeszcze przed chwilą mogłabym z uśmiechem wspominać, jak jadłam kolację przy świecach w Serengeti. Położyłabym się do łóżka, zamknęła oczy i wzbogaciła obraz błyskotliwą rozmową i subtelną romantycznością, aż wreszcie wszystko potoczyłoby się tak, jak bym pragnęła. Alex jednak przez to bezczelne kłamstwo posunął się za daleko i nagle cały wieczór zaczął wyglądać jak jeden wielki żart ze mnie.

Alex złapał mnie za ramiona.

– Nie kłamię. I z całą pewnością nie udaję. – Potrząsnął mną lekko. – Czemu nie mogę powiedzieć, że jesteś piękna?

– Bo nie jestem – odparłam z całą swobodą, na jaką było mnie stać; miałam nadzieję, że przez to będzie mniej bolało. – Tylko się rozejrzyj. Popatrz na Janet jakąś tam czy każdą inną aktorkę, z którą pracowałeś.

Ujął moją twarz w dłonie.

– Na pustkowiu wkładasz seksowną czarną sukienkę. Słuchasz mnie z taką uwagą, jakbyś myślała, że zdradzam ci tajemnice wszechświata. Nie boisz się powiedzieć mi, że jestem dupkiem, kiedy nim jestem. I opowiadasz mi o zbieraniu czarnych jagód w taki sposób, że widzę plamy na twoich palcach i ustach. Cassie, jeśli to nie jest piękno, to nie wiem, co nim jest.

Zaczął się ku mnie nachylać. Miałam szeroko otwarte oczy, kiedy mnie pocałował, ponieważ chciałam się przekonać, czy mam na niego taki sam wpływ, jaki on ma na mnie. Na ramionach czułam ciężki biały księżyc, który popychał mnie ku Alexowi. Słuchałam regularnego bicia jego serca i cichego szumu wentylatorów w zajeździe, zaczynając wierzyć, że to wszystko jest rzeczywiste.

Odsunął się ode mnie, wciąż trzymając palce na moim gardle. Czułam, jak drżą. Uśmiechnęłam się do niego.

– Słowem nie wspomniałam o plamach na ustach – powiedziałam.

Alex objął mnie w pasie.

– Zaczynam myśleć, że to będzie najlepszy film, jaki dotąd zrobiłem – oznajmił.

Pomógł mi wejść po schodach do domku. W holu było ciemno jak w studni, większość aktorów i ekipy poszła spać, spodziewając się wczesnej pobudki na charakteryzację. Alex poprowadził mnie po schodach do mojego pokoju. Z każdym krokiem czułam, jak się odsuwa. Kiedy doszliśmy do drzwi, zadawałam sobie pytanie, czy wszystkiego sobie nie wyobraziłam.

Odwrócił się, jakby znowu chciał mnie pocałować, zamiast tego jednak zaczął szybko i gorączkowo szeptać:

– Mój ojciec nie był lekarzem. – Głos miał głębszy, gardłowy, oczy płonęły mu tak samo jak wcześniej, kiedy mówił o porażce i strachu. – Najbliżej gabinetu lekarskiego znalazł się, kiedy po piątej szklaneczce szkockiej postrzelił się w stopę. Byłem jego największym rozczarowaniem, ponieważ w niczym nie przypominałem sukinsyna. Często mnie bił po to tylko, żeby mi przypomnieć, o ile jest lepszy ode mnie. Moja maman nie potrafiła odróżnić cieplarnianego kwiatu od plastikowego. Przychodząc na świat, sprawiłem jej ból i nigdy nie pozwoliła mi o tym zapomnieć. Całe dzieciństwo kryłem się przed nimi dwojgiem i szukałem pociechy w udawaniu, że jestem kimś innym. Dom, który zbudowałem w Los Angeles, rzeczywiście istnieje w Nowym Orleanie, ale ja patrzyłem na niego tylko z drzewa w zagajniku, kiedy podglądałem, jak mieszkające tam dziewczynki robią salta na trawniku i zadzierają przy tym spódnice. – Wziął głęboki oddech. – Brednie, które opowiedziałem ci przy kolacji, napisała moja rzeczniczka, kiedy jej powiedziałem, że muszę mieć przeszłość. Ale ciebie nie będę okłamywał i nie będę przy tobie udawał.

Byłam oszołomiona. Chciałam, żeby wiedział, że to mi się podobało – ta mroczna prawda – o wiele bardziej od jego alter ego.

Pragnęłam dotrzeć do niego, opowiedzieć mu o mojej matce, o rodzinie.

Położyłam dłonie na miękkich kędziorach na jego skroniach. Dwukrotnie tej nocy zaufał mi, mówiąc prawdę, i z tego powodu chciałam mu pomóc. Miałam do tego lepsze kwalifikacje, niż mógł sobie wyobrazić. Szepnął moje imię, a ja przytuliłam się do niego, przesuwając dłonie po jego plecach i dziwiąc się, jak cudownie do siebie pasujemy. Nim jego usta spoczęły na moich, zdążyłam jeszcze pomyśleć, że Alex Rivers jest o wiele lepszym aktorem, niż ktokolwiek by przypuszczał.

12

Tydzień po tym, jak zaczęłam spędzać cały swój wolny czas z Alexem Riversem, pojawiły się sny o Connorze. Miałam ciągle ten sam sen. Connor i ja byliśmy dorośli, ale leżeliśmy na plecach na jednym z dryfujących pomostów na jeziorze Moosehead. Connor wskazywał na niebo, palcem obrysowując kształty chmur. „Co widzisz?” – pytał kilkakrotnie, ale dla mnie wszystkie przyjmowały kształt Alexa: jego profilu, rozwianych wiatrem włosów, rzeźbionej szczęki. Mówiłam o tym Connorowi, gestykulowałam dłonią, która blado odcinała się od jaskrawobłękitnego nieba. Ale choć bardzo się starałam, nie potrafiłam sprawić, by Connor zobaczył to co ja.

Sześć dni obserwowałam, jak Alex gra Roba, przeżywającego kryzys wiary po znalezieniu szkieletu. Uświadamia sobie, że ludzka ewolucja podąża tą samą drogą co ewolucja obcej rasy, której przedstawiciela odkrył: niczym meteor pędzi ku zagładzie. Postanawia pogrzebać swoje odkrycie, zamiast na nowo pisać historię.

Zaskoczyło mnie, że scen nie kręcono chronologiczne, aczkolwiek dostrzegałam finansowe korzyści wynikające z filmowania scen według miejsca.

– Jak to robisz? – zapytałam Alexa. – Jak udaje ci się budować napięcie potrzebne w tej ostatniej scenie, a potem się cofać i udawać, że to nigdy się nie zdarzyło? Alex tylko się uśmiechnął i powiedział, że właśnie za to mu płacą.

Angażował się emocjonalnie; w przeciwieństwie do tego, co mówił, nic nie mógł na to poradzić. Zdradził się z tym pewnego wieczoru, kiedy po prostu był sobą. Siedzieliśmy na skraju wąwozu Olduvai; Alex opowiadał, jak miał czternaście lat i ojciec przeganiał go po salonie, trzepiąc w twarz i bok, usiłując sprowokować syna do ciosu. Kiedy Alex w końcu to zrobił, wybijając ojcu kilka zębów, Andrew Riveaux uśmiechnął się, choć z ust ciekła mu krew. „Synu, tak walczy mężczyzna” – powiedział.

Po długiej chwili milczenia Alex spojrzał na mnie.

– Czasami myślę, że gdybym jutro zwołał konferencję prasową i powiedział światu, że Alex Rivers miał ojca nieroba i pijaka i szurniętą matkę, nikt i tak by tego nie wydrukował. Wszyscy mają przed oczyma mój wizerunek i nie chcą go zmienić. Wiesz, to zabawne, ale myślę sobie, że człowiek, którego stworzyli, przeżyje mnie.

Ujęłam go za rękę, bo nie wiedziałam, co powiedzieć, ale on łagodnie mnie odepchnął.

– Dlatego tak mi się spodobał scenariusz tego filmu – mówił dalej. – Bohater staje przed dylematem moralnym: czy przekazać opinii publicznej informacje, które ich przerażą? A może raczej pozwolić ludziom wierzyć w to, co nie burzy porządku świata? – Pokręcił głową. – Człowiek zastanawia się nad Darwinem.

Niezależnie jednak od tego, ile czasu spędzałam z Alexem, punktem centralnym moich snów był Connor. Połączyłam ich w myślach. Zasypiałam, myśląc o Aleksie, i budziłam się z imieniem Connora na ustach, jakby Connor z zazdrości wdzierał się w moją podświadomość. Pewnej nocy sen był tak wyrazisty, że po obudzeniu wciąż czułam na policzku oddech Connora, i to mnie niepokoiło. Przez większość czasu Connor zostawiał mnie samej sobie, ale kiedy myślał, że grozi mi niebezpieczeństwo, trudniej się go było pozbyć niż własnego cienia.

Boso tańczyliśmy walca wokół płytkiego stawu za zajazdem w rytm odgłosów afrykańskiej nocy.

– Nie potrafię dotrzymać ci kroku – powiedziałam bez tchu. – Tańczysz za szybko.

– A ty za wolno. – Alex okręcił mnie, unosząc nad chłodną, czarną ziemią. Kiedy znowu mnie postawił, zachwiałam się i pociągnęłam go za sobą w dół łagodnego zbocza. Przy każdym obrocie wzajemnie się podtrzymywaliśmy w zmysłowym pokazie siły. Zatrzymaliśmy się kilka centymetrów przed błotnistą wodą.

Ostrożnie położyłam głowę na piersiach Alexa. Poza tamtym pocałunkiem na dobranoc to był nasz pierwszy cielesny kontakt. Nie potrafiłam odgadnąć, czego właściwie Alex ode mnie oczekuje. Był przyjacielski, otwarty, ale unikał fizycznego dotyku. Nie wiedziałam, czy po prostu nie śpieszy się z angażowaniem w związek, czy w ogóle zamierza się zaangażować. Ja, cóż, ja liczyłam na więcej. W gruncie rzeczy przygotowałam się na przygodę na jedną noc i przez ostatni tydzień niemal udało mi się samą siebie przekonać, że to będzie w porządku, tylko że Alex wcale nie próbował mnie uwieść. Najczęściej to ja dotykałam go pod najrozmaitszymi pretekstami, bezwstydnie uniemożliwiając mu trzymanie się na dystans.

Wciągnęłam w płuca zapach jego mydła i potu.

– Przepraszam – mruknęłam. – Tańce nigdy nie były moją silną stroną.

Alex wybuchnął głębokim, dudniącym śmiechem prosto w moje ucho.

– To zdolność nabyta – odparł. – Matka dwa razy w tygodniu prowadziła mnie na kurs. Nienawidziłem tego, wiesz, białe rękawiczki i przesadnie wyperfumowane tłuścioszki, które deptały mi po palcach, ale niech mnie diabli, jeśli wciąż nie pamiętam każdego kroku.

Uśmiechnęłam się z twarzą wtuloną w jego koszulę.

– Pewnie podświadomie marzyłeś o pójściu z debiutantką na pierwszy bal. Albo zostaniu drugim Arthurem Murrayem.

Alex skrzywił się.

– Nie sądzę. – Łagodnie pogładził mnie po włosach, a ja całą sobą poddałam się tej pieszczocie. – Chyba moje ciało lubiło ćwiczenia fizyczne.

Kilka wieczorów wcześniej opowiadał, że urodził się z dziurą w sercu i do ósmego roku życia nie mógł bawić się ani biegać.

– Wyobraź to sobie – rzekł sucho. – Romantyczny bohater z zepsutym sercem.

Usłyszałam w jego głosie znużenie, cierpienie małego chłopca, który postrzegał siebie jako upośledzonego i robił, co w jego mocy, by zrekompensować swoją słabość. Zastanawiałam się, dlaczego mi o tym wspomniał, i pochlebiałam sobie, że powodem było jego przekonanie, iż naprawdę go zrozumiem.

Z głową na jego piersi zamknęłam oczy, wspominając tamtą rozmowę, Alex jednak zesztywniał i usiadł. Odwróciłam wzrok zawstydzona, że wpędziłam go w zakłopotanie. Pokręciłam głową, w myślach katalogując przyczyny, dla których Alex Rivers nie chce – nie potrzebuje – kogoś tak niedoświadczonego jak ja.

– Jest mnóstwo kobiet – powiedział, starannie dobierając słowa ale ja żadnej nie dopuszczam do siebie. Musisz to zrozumieć. Rzecz w tym, że nie chcę po raz kolejny przeżywać rozczarowania z powodu cudzych wad, a zwłaszcza własnych. Zachowuję się więc tak, jak by to nie było ważne. Cassie, jestem cholernie zmęczony udawaniem.

Kierując się intuicją, nachyliłam się ku niemu i wsunęłam dłoń pod jego koszulę. Mówił mi, czego nie mam prawa oczekiwać, choć ja wiedziałam, że jest na to o wiele za późno. Nie byłam w wielu związkach, ale miałam Connora, wiedziałam więc, od czego to się zaczyna. Zakochujesz się w kimś, bo ma krzywy uśmiech, potrafi cię rozbawić albo – jak w tym wypadku – sprawia, że wierzysz, iż tylko ty możesz go uratować. Kiedy w końcu nastąpi zbliżenie, dla Alexa to może być przygoda na jedną noc, ale nie dla mnie. Bo wtedy już za wiele mu dam.

Usłyszałam, jak Alex szybko wciąga powietrze, kiedy przytulałam się do niego z dłonią opartą na jego piersi. Uśmiechnęłam się do niego, w rękach trzymając jego serce.

Niedziela była dniem wolnym dla obsady i ekipy, aczkolwiek w Tanzanii niewiele pozostawało do roboty w czasie wolnym. Siedziałam w cieniu na huśtawce; Alex podszedł i objął mnie w pasie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.

I rzeczywiście tak zaczynałam to odbierać. Całkiem zapomniałam o uniwersyteckim stanowisku wykopaliskowym. Po tamtym wieczorze nad stawem, kiedy Alex określił warunki naszego związku, staliśmy się nierozłączni. Tak często widywano nas razem, że kiedy go nie było, wszyscy pytali mnie, gdzie się podział. Na początku czułam się zakłopotana swobodą, z jaką opierał się o moje ramię, kiedy pokazywałam mu sposób oczyszczania znaleziska, albo w obecności innych mówił, o której mam się z nim spotkać na kolacji. Jego zachowanie przypominało mi wykłady o instynkcie terytorialności u naczelnych: samce pozostawiają wyraźne znaki, by innych poinformować, że ci nie są tutaj mile widziani.

Z drugiej jednak strony, nikt nigdy nie był w stosunku do mnie tak zaborczy, żeby uznawać mnie za swoją własność, nawet chwilowo. No i było to przyjemne. Lubiłam wiedzieć, że rano jestem pierwszą osobą, której Alex szuka. Lubiłam całować go na dobranoc i wiedzieć, że widzi nas człowiek przechodzący holem. Po raz pierwszy w życiu zachowywałam się jak nastolatka.

Alex przyciągnął mnie ku sobie.

– Mam dla ciebie niespodziankę – szepnął mi do ucha. – Jedziemy na safari.

Cofnęłam się i uważnie na niego spojrzałam.

– Co robimy?

– Jedziemy na safari – powtórzył Alex z uśmiechem. – No wiesz, lwy, tygrysy i niedźwiedzie, korkowe kaski i nielegalne polowanie na słonie. Takie rzeczy.

– Polowania na słonie są zabronione – odparłam. – Teraz możesz polować tylko przy użyciu kamery.

Alex wstał i mnie także podniósł na nogi.

– Cóż, ja osobiście mam kamer po uszy. Ograniczę się do oczu.

Poszłam za nim, już wyobrażając sobie rozległe Serengeti, tumany wzbijane przez wolno poruszające się stada. Przed gankiem czekał czarny dżip; drobny tubylec z olśniewająco białym uśmiechem pomógł mi wsiąść.

– Cassie, to jest Juma – powiedział Alex.

Juma przez ponad godzinę wiózł nas do serca Tanzanii, przedzierając się przez zarośla i strumyki, które nigdy nie miały być drogami. Zatrzymał się w cieniu małego zagajnika.

– Czekamy tutaj – oznajmił, po czym wyjął z dżipa niebieski kraciasty koc i rozłożył dla nas na trawie.

Na styku z horyzontem równina nabierała fioletowego odcienia, niebo nad naszymi głowami miało barwę błękitu, dla którego wymyślono to słowo. Wyciągnęłam się na plecach, Alex położył się na boku i podparł na łokciu, dzięki czemu mógł na mnie patrzeć. To była następna rzecz, do której musiałam się w jego obecności przyzwyczaić: skupionej uwagi. Patrzył na mnie tak, jakby rejestrował każde poruszenie, każdą subtelną zmianę wyrazu. Kiedy raz mu wyznałam, że źle się z tym czuję, wzruszył ramionami.

– Możesz z całą szczerością powiedzieć, że nie zauważasz, jak wyglądam? – zapytał, a ja w odpowiedzi oczywiście wybuchnęłam śmiechem. – No cóż, ja też nie mogę się powstrzymać od zauważania ciebie.

Jego oczy rozpoczęły wędrówkę od mojego czoła, zsunęły się po nosie na policzki, stamtąd na szyję i ramiona. Czułam ciepło, jakby rzeczywiście mnie dotknął.

– Tęsknisz czasami za Maine? – zapytał.

Zamrugałam.

– Właściwie nie. Na uniwersytet przyjechałam, kiedy miałam siedemnaście lat. – Urwałam, zastanawiając się, ile dotąd przed nim ukryłam. Mimo iż Alex powiedział mi prawdę o swojej rodzinie, ja jeszcze nie zwierzyłam mu się ze swych tajemnic. W ostatnich tygodniach sto razy myślałam, żeby mu powiedzieć, ale powstrzymywały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, moment nigdy nie był odpowiedni. Po drugie, wciąż się obawiałam, że go tym spłoszę.

Słońce sączyło się przez drobne listowie drzewa, pod którym leżeliśmy, rzucając na nogi Alexa koronkowe cienie. Jeśli wszystko mu powiem, a on ucieknie, trudno; od samego początku przekonywałam siebie, że ten romans nie może zmienić się w poważny związek. No bo co Alex zamierza zrobić, kiedy skończy zdjęcia? Wrócić do Los Angeles z kimś takim jak ja uwieszonym na ramieniu i powiedzieć swoim oszałamiającym przyjaciołom, że jestem kobietą z jego marzeń?

– Alex… – zaczęłam niepewnie. – Pamiętasz, jak ci mówiłam, że moi rodzice byli właścicielami piekarni?

W gruncie rzeczy tylko tyle mu powiedziałam, kiedy wypytywał o moją przeszłość. To była jedyna bezpieczna rzecz, jaką mogłam powiedzieć. Alex przytaknął, unosząc twarz do słońca.

– Pomagałaś robić bezy.

Przełknęłam ślinę.

– Pomagałam też zbierać moją matkę z podłogi, kiedy leżała nieprzytomna. – Nie odrywałam wzroku od twarzy Alexa, żeby móc dokładnie stwierdzić, kiedy moje słowa do niego dotrą. – Była pijaczką. Południową pięknością do samego końca, ale pijaczką.

Patrzył na mnie, nie potrafiłam jednak odczytać jego reakcji.

– A twój ojciec?

Wzruszyłam ramionami.

– Mówił, żebym się nią zaopiekowała.

Bardzo wolno wyciągnął dłoń i położył mi na policzku; jego skóra była gorętsza od mojego wstydu.

– Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytał.

– A dlaczego ty mi powiedziałeś? – szepnęłam.

Alex objął mnie i przytulił tak mocno, że nie byłam w stanie odróżnić bicia jego serca od swojego.

– Ponieważ jesteśmy do siebie podobni – odparł. – Zostałaś stworzona, żeby opiekować się mną, a ja będę opiekował się tobą.

Wzdrygnęłam się na tę myśl, zaraz jednak z radością przyjęłam ofiarowane mi ukojenie. Miło było oddać komuś innemu kontrolę, choćby tylko na chwilę. Miło było zostać tą, którą ktoś się opiekuje, zamiast ciągle opiekować się wszystkimi wokół.

Oboje usiedliśmy na odgłos grzmotu, ale na niebie nie było ani jednej chmury; nagle pojawił się przy nas Jurna z lornetką w dłoni.

– Tam. – Wskazał miejsce na horyzoncie, gdzie szary tuman zmieniał się w istoty z krwi i kości.

Słonie kroczyły ciężko, z rozmysłem. Ich skóra wydawała się starsza od pergaminu, znużone oczy mruganiem chroniły się przed kurzem. Od czasu do czasu któreś ze zwierząt podnosiło trąbę i wydawało wysoki, dwustopniowy dźwięk.

Kilka minut później nadbiegło stadko żyraf, uszami muskając niskie białe obłoczki. Słyszałam, jak Alex wstrzymuje oddech, kiedy jedna oderwała się od towarzyszek i ruszyła w naszym kierunku. Jej podobne do szczudeł nogi załamywały się lekko w kolanach. Skórę barwy karaibskiego piasku znaczyły cętki na plecach i szyi. Wyciągnęła pysk do drzewa nad nami i zaczęła zrywać liście.

A potem słonie zaczęły trąbić gwałtowniej, stąpały wodewilowym, człapiącym krokiem, zbijając się w gromadę, żyrafy pomaszerowały sztywno przez równinę. Kiedy jedynym odgłosem, przerywającym ciszę, był świst wysokich traw, usłyszałam charakterystyczny ryk lwa.

Lew poruszał się z leniwym wdziękiem zwycięzcy, grzywa okalała mu pysk niczym ognisty krąg. Kilka kroków za nim szła lwica, chudsza, smuklejsza, pozostająca w jego cieniu. Uniosła oczy, upiornie zielone jak morze, i obnażyła kły, nie wydając najmniejszego dźwięku. Alex ścisnął mnie za rękę.

Lwy zatrzymały się na tyle długo, by wyczuć nasz zapach, potem ramię w ramię ruszyły przez równinę. Zastanawiałam się, czy te zwierzęta przez całe życie mają tego samego partnera. Wiatr się zmienił i zniknęły tak cicho, jak się pojawiły. Wpatrywałam się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej stały, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że istota tak piękna w jednej chwili zmienia się w krwiożerczą bestię.

– Zostańmy tutaj – powiedział Alex cicho. – Zbudujemy chatę na skraju równiny i będziemy patrzeć, jak lwy chodzą po naszym podwórku.

Uśmiechnęłam się do niego.

– Zgoda. Swojego Oscara odbierzesz przez satelitę.

Złożyliśmy koc i wsiedliśmy do dżipa. Noga Alexa przyciskała się do mojej od uda do kostki. Juma przekręcił kluczyk i podskakując na nierównym gruncie, ruszyliśmy do domu.

Na planie John zostawił dla nas dżipa oraz piknikowy koszyk z pieczonym kurczakiem i świeżym chlebem. Przez pół godziny siedzieliśmy z Alexem w przyjaznym milczeniu przed namiotem i patrzyliśmy, jak zachodzące słońce barwi nasze kołnierze i rozgrzewa ziemię. Był początek września, panował straszny upał.

– Wiesz, czego mi brakuje z Maine? – zapytałam. Alex pokręcił głową. – Tęsknię za porami roku. Za śniegiem. – Zamknęłam oczy, usiłując w tym nieprawdopodobnym skwarze wyobrazić sobie sine od mrozu opuszki palców i płatki pierwszego śniegu na rzęsach.

– Jeden z moich domów jest w Kolorado – powiedział Alex. – Niedaleko Aspen. Pojedziemy tam zimą. Zawiozę cię, żebyś zobaczyła śnieg.

Odwróciłam się ku niemu. Zastanawiałam się, czy zimą jeszcze z nim będę. Przed oczyma stanął mi tamten lew, bezszelestnie kroczący przez suchą trawę, za którym podążała jego lwica.

– Tak – odparłam. – Bardzo chętnie.

Wiedziałam, że on też myśli o lwach i innych zwierzętach, od których kroków zatrzęsła się ziemia. Kiedy słońce schowało się za odległe wzgórza, Alex pochylił się i pocałował mnie.

To był inny pocałunek niż tamten pierwszy, delikatny i testujący. Zmiażdżył mi usta, zgniótł ciało w akcie dzikim, prymitywnym i zakazanym. Odpiął bluzkę i wsunął dłoń do środka, zatrzymując ją na piersi.

– Czy tak może być? – szepnął.

Wiedziałam, że to nastąpi, wiedziałam od chwili, gdy odprowadził mnie pod drzwi mojego pokoju. A chociaż domyślałam się, że oczekuje ode mnie doświadczenia, którego nie mam, umiejętności i finezji innych kobiet, nie potrafiłam go powstrzymać. Równie dobrze mogłabym próbować odwrócić kierunek, w którym płynie moja krew.

Przytaknęłam i poczułam, jak ściąga mi bluzkę przez głowę; jego dłonie były wszędzie, przesuwały się w górę i w dół, odpinały mi stanik, odgarniały włosy z mojej twarzy. Objął mnie i na wpół wniósł, na wpół zawlókł do namiotu na planie, gdzie położył mnie na wąskiej pryczy. Klęcząc na nieheblowanej drewnianej podłodze, ściągnął mi najpierw buty i skarpetki, potem szorty i bieliznę.

Policzki miałam rozpalone i chciałam się przykryć, ale to był tylko plan filmowy i koca nie było. Próbowałam skrzyżować ręce na piersiach, Alex jednak zaplótł je wokół swojej szyi i znowu mnie pocałował.

– Jesteś piękna – powiedział, przesuwając opuszkami palców po moim ciele w taki sposób, w jaki człowiek niewidomy uczy się rysów cudzej twarzy, a ja otworzyłam się przed jego dotykiem i zaczęłam myśleć, że może istotnie jestem tak piękna, jak mówi.

Nie miałam pojęcia, jak go pieścić i co właściwie mam robić, ale on nie zwracał na to uwagi. Kiedy wstał, by się rozebrać, patrzyłam na jego ciało. Uświadomiłam sobie, że to jak z patrzeniem na słońce – nie powinno się tego robić, bo kiedy odwrócisz wzrok, ono oślepi cię na wszystko inne.

Gdy jego usta dotknęły moich piersi, usłyszałam własny głos, a może był to nagły szum wiatru. Do namiotu wkradła się ciemność, okrywając nas stopniowo, aż wreszcie dostrzegałam tylko fragmenty ciała Alexa, wydobywane z mroku przez księżycową poświatę, i czułam jego skórę na swojej. Wsunął mi dłoń między nogi, szepcząc coś z ustami na moich skroniach. Zamknęłam oczy.

Zobaczyłam Serengeti wypełnione zwierzętami, tak jak było tu przed wiekami. Świergotały, gwizdały i krzyczały w noc, krążyły w spokojnej paradzie. Gwiazdy lśniące na niebie wśliznęły się pod moją skórę, rosły, połyskiwały i łaknęły wolności, która przyszła dopiero wtedy, gdy Alex zanurzył się głęboko w moje wnętrze.

Kiedy przestałam drżeć, zaczął Alex. Wołając moje imię, upadł na mnie. Patrzył w moją twarz oczyma lwa.

– Czy to był pierwszy raz, kiedy… no wiesz? – szepnął.

Upokorzona odwróciłam głowę w bok.

– Potrafisz to rozpoznać?

Uśmiechnął się.

– Bo wiesz, patrzysz na mnie, jakbym właśnie skończył stwarzać niebo i ziemię.

Próbowałam odepchnąć go od siebie, by się od niego odgrodzić wolną przestrzenią. Nie byłam pewna, czy to w ogóle powinno się zdarzyć.

– Przepraszam – mruknęłam. – Nie robię tego z wieloma mężczyznami.

Alex przekręcił się, tak że teraz leżeliśmy twarzami do siebie.

– Wiem – odparł.

Znowu się zarumieniłam, myśląc o wszystkich kobietach, z którymi pewnie spał, i o tym, jak intuicyjnie wiedziały, co robić. Ujął mnie za brodę, zmuszając, bym na niego spojrzała.

– Nie to miałem na myśli – powiedział łagodnie. – Podoba mi uczucie, iż jesteś moja. – Pocałował mnie delikatnie. – Więc jednak nie będziesz tego robiła z wieloma mężczyznami.

Mówiąc to, uśmiechał się, choć zaborczo mocniej mnie przytulił, jakbym zamierzała odejść. Z wahaniem przesunęłam palcem po jego piersi i poczułam, jak porusza się we mnie. Mocniej przycisnęłam do niego biodra. Jęknął i powiedział:

– Jezu, co ty ze mną wyprawiasz…

Udałam, że go powstrzymuję.

– Skąd mam wiedzieć, że nie grasz?

– Cassie – odparł z uśmiechem – kiedy gram, nigdy nie jestem aż tak dobry.

Gdyby kaskader Sven nie złapał grypy, ja i Alex nie pokłócilibyśmy się po raz pierwszy. Kiedy w poniedziałek rano, następnego dnia po tamtym wieczorze, przyszłam na plan, dokładając starań, by zachowywać się swobodnie, zobaczyłam, że nastąpiły zmiany w harmonogramie. Zamiast kręcić scenę ze Svenem skaczącym z niskiego klifu na niesławnej czarnej linie, Alex i Janet Eggar mieli odegrać jedyną scenę miłosną w filmie.

Janet Eggar była młodą aktorką, która jak powiedział mi Alex, po raz pierwszy miała zaliczyć NSM, niepotrzebną scenę miłosną. Bernie posunął się dalej, twierdząc, że jej rola w filmie nie ma najmniejszego znaczenia, dopisano ją wyłącznie dlatego, że jeśli pokaże na ekranie cycki, ludzie chętniej kupią bilety. Patrzyłam, jak Janet nerwowym krokiem przechodzi od garderobianej do charakteryzatorów. Stanęła plecami do mnie i rozchyliła szlafrok, żeby mogli nałożyć podkład na jej ciało.

Usiłowałam przechwycić wzrok Alexa. Był na planie o wiele wcześniej niż ja, bo musiał poczynić zmiany w porządku dnia, nie mogłam więc w czasie porannej przejażdżki zorientować się, co sądzi o poprzednim wieczorze. Zawiózł mnie do zajazdu i pod drzwiami mojego pokoju słodko pocałował na dobranoc, co sprawiło, że cała zadrżałam, ale ze względu na plotki poszedł do siebie. Leżałam naga pod wentylatorem wirującym pod sufitem i dotykałam miejsc na ciele, które on kilka godzin temu pieścił.

Kiedy wzeszło słońce, po raz kolejny powiedziałam sobie, że niczego nie będę oczekiwać. Z tego, co wiedziałam, podczas pracy nad każdym filmem miał kochankę z ekipy. Mogłam myśleć, co chciałam, ale świadoma byłam, że wszelkie obietnice, jakie sobie złożę, skazane są na złamanie.

Alex miał na sobie tylko dżinsy i był w podłym nastroju. Warczał na rekwizytorów, wrzeszczał na głównego oświetleniowca Charliego, który plątał mu się pod nogami. Kiedy Jennifer przyniosła Alexowi scenariusz, przepraszając za plamę kawy na stronie, myślałam, że urwie jej głowę.

Złagodniał jednak na widok Janet, która blada jak ściana i roztrzęsiona stała przed ekipą operatorską. Podszedł do Berniego i coś mu powiedział. Reżyser uniósł dłoń, prosząc o ciszę.

– To będzie zamknięty plan – oznajmił. – Wszyscy, którzy nie są bezpośrednio zaangażowani w kręcenie tego ujęcia, mogą wrócić do zajazdu. Spotkamy się po lunchu.

Bernie zaprowadził Janet do namiotu i pryczy, na której wczoraj kochaliśmy się z Alexem. Mówił do niej, podkreślając słowa gestami, ona potakiwała i o coś pytała. Usłyszałam ostatnie odjeżdżające dżipy i uświadomiłam sobie, że na planie pozostała tylko garstka osób.

Nie byłam zaangażowana w kręcenie tej sceny, nie mogłam żadną specjalistyczną radą pomóc Janet Eggar. Kiedy jednak zobaczyłam, jak kładzie się na pryczy, a jej rysy przyjmują wyraz mojej twarzy, wiedziałam, że za nic nie odejdę.

Podszedł do mnie Bernie.

– Wciąż tu jesteś? Nie słyszałaś, co mówiłem?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Alex stanął przy mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.

– Ona zostaje – oznajmił.

Bernie zajął miejsce za kamerą. Janet i Alex, jeszcze w ubraniach, przeprowadzili próbę. Gdybym nie była tak zakłopotana, pewnie wybuchnęłabym śmiechem: w głowie mi się nie mieściło, że ktoś dyryguje, w którą stronę mam się odwrócić przy pocałunku i jak oddychać, a gdzie nie mogę położyć dłoni. Janet i Alex mieli pod poduszką odświeżacze do ust i kiedy Berniego przygotowania zadowoliły, oboje skorzystali z aerozoli, po czym odwrócili się w stronę pryczy.

Janet zdjęła szlafrok pod białym prześcieradłem, a Alex rycersko zasłaniał ją przed wzrokiem operatorów. Później, jakby robił to ciągle, zdjął dżinsy i nagi wsunął się na łóżko.

To było straszne ujęcie. Janet głos się załamał w połowie kwestii, całowała Alexa tak, jakby była w łóżku z trupem. Kiedy Alex zgodnie ze wskazówkami Berniego chciał odsłonić ją do pasa, zesztywniała i usiadła prosto, krzyżując ręce na piersiach.

– Przepraszam – powiedziała chłodno. – Możemy zacząć od początku.

Ale po dwóch kolejnych katastrofach Alex potarł twarz dłonią i wstał. Odwrócił się i wszyscy na planie mogli zobaczyć, jak bardzo jest podniecony. Spuściłam wzrok na kolana, palcem gładząc nogawkę szortów. Mówił, że przy mnie nie gra. Powinien był grać przy niej.

– Dobra – oznajmił Alex. – Wszyscy się rozbierają.

Kiedy Bernie zaczął mruczeć coś w jidysz, Alex mu przerwał.

– Janet i ja jesteśmy goli jak nas Pan Bóg stworzył, więc będzie sprawiedliwie, jeśli wy rozbierzecie się przynajmniej do bielizny. – Spojrzał przez ramię na Janet, której twarz z wolna rozjaśniał uśmiech.

Jeden z kamerzystów pierwszy wykonał polecenie Alexa. Zdjął Tshirt i spodnie, odsłaniając potężny brzuch, zwisający nad bokserkami. LeAnne, asystentka Janet, została w staniku i majtkach.

– To jak bikini – powiedziała, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

Ubrania fruwały w powietrzu, tworząc stosy na obrzeżach planu, i teraz Janet Eggar śmiała się już na głos. Alex usiadł na pryczy i coś do niej mówił. Bernie z westchnieniem odpiął szorty, pod którymi miał fioletowe jedwabne bokserki. Tylko ja zostałam w ubraniu.

Wszyscy gapili się na mnie i zadawali sobie pytanie, czym sobie zasłużyłam na specjalne traktowanie, bez namysłu więc chwyciłam za koszulę. Alex złapał mój wzrok i nieznacznie pokręcił głową, ale tylko uśmiechnęłam się do niego. Ściągnęłam koszulę przez głowę i zdjęłam szorty. Wiedziałam, że Alex ani na moment nie odrywa ode mnie oczu.

Kiedy znowu rozpoczęto zdjęcia, Janet wydawała się w o wiele lepszym nastroju. Położyła się, jej włosy rozsypały się na poduszce. Patrzyłam, jak oddech Alexa muska jej skórę. Zastanawiałam się, w które miejsca ją dotyka, ile razy będą musieli powtarzać ujęcie, czy pościel wciąż pachnie nami.

Po szóstym dublu, kiedy Janet i Alex śmiali się, jakby robili to od wieków, zobaczyłam, że paznokcie mam wbite w miękkie drewniane oparcie krzesła. W porażającym upale odgrywana scena ciągle zmieniała się w tę, którą przeżyłam poprzedniego wieczoru. W gardle tak mi zaschło, że nie byłam w stanie przełykać. Obserwowałam Alexa z inną kobietą, którą tulił tak samo jak mnie, i wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że się zakochałam.

Wiedziałam, że jak skończą, przyjdzie do mnie, ale nie chciałam go widzieć. Nie chciałam widzieć go nigdy więcej. Próbowałam, naprawdę próbowałam, ale luźny romans nie był w moim stylu.

Całą noc przygotowywałam się na przyjęcie prawdy, mimo to czułam ból. Alex nie doznał, jak cały świat otwiera się przed nim pod dotykiem moich dłoni. Alex nie leżał pod wirującym wentylatorem, modląc się, by czas stanął, nim znowu ruszy. Dla Alexa byłam tylko próbą generalną.

Szłam w kierunku dżipów, zamierzając wsiąść do jednego z nich i odjechać tak daleko z tego miejsca, jak to będzie możliwe, kiedy dogonił mnie Alex i złapał za rękę.

– Poczekaj – powiedział – musisz dać mi szansę.

Okręciłam się na pięcie i obrzuciłam go płonącym spojrzeniem.

– Masz minutę – odparłam.

– Nie wiedziałem, że dzisiaj będziemy kręcić tę scenę, Cassie. Zbieżność w czasie okazała się fatalna. Gdybym wiedział, w żadnym razie nie przywiózłbym cię tutaj wczoraj w nocy. Nie chciałem, żebyś na to patrzyła, ale też nie chciałem, żebyś myślała, że cię odsyłam.

– Sprawiało ci to przyjemność – powiedziałam. – Widziałam wyraźnie.

– Nieprawda! – krzyknął. – To moja praca.

– Zresztą jakie to ma dla ciebie znaczenie! – odkrzyknęłam. – Miałeś mnie. Janet Eggar już zaczęła się ślinić. Dlaczego nie wrócisz i nie skończysz tego teraz, kiedy wszyscy są na lunchu?

Alex cofnął się.

– Tak o mnie myślisz? – zapytał sucho. Dłonie miał zaciśnięte w pięści i zbielałe, oczy mu płonęły i przez chwilę myślałam, że rzuci się na mnie albo odepchnie na bok.

Milczałam, odebrała mi głos siła jego kontrolowanej wściekłości.

– Szkoda, że nie wiem, co o tobie myśleć – szepnęłam. – Ciągle widziałam nas. Ten sam namiot, Alex. To samo łóżko. Wszystko to samo, tylko że tym razem to nie byłam ja. – Jego twarz zaczęła się rozpływać przed moimi oczyma i odwróciłam się. – Proszę, nie każ mi znowu tego oglądać.

Wyminęłam go. Biegłam tak długo, aż walenie serca stłumiło jego głos. Raz po raz powtarzałam sobie, że powinnam była wiedzieć, iż ktoś, kto potrafi kochać tak mocno i głęboko, potrafi z równą mocą nienawidzić i ranić.

Miał dwanaście lat, od dawna kradł w sklepach, teoretycznie więc nie powinien być na tyle głupi, żeby dać się złapać. Ale ostatnio zaczęły mu się okropnie podobać dziewczęta, a blondynka przy kasie z piersiami wielkości mango wciąż na niego zerkała i nim ukrył puszkę pepsi w kieszeni, mięsista łapa zamknęła się na jego przegubie i pociągnęła ku sobie. Alex stwierdził, że po raz drugi w tym tygodniu gapi się na żałosną gębę ochroniarza. Kiedy zerknął w bok, uświadomił sobie, że kasjerka wcale nie patrzy w jego stronę.

– Jesteś taki głupi czy z jakiegoś innego powodu ciągle wracasz do tego sklepu? – zapytał ochroniarz.

Alex otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, ochroniarz wywlókł go ze sklepu i poprowadził na posterunek.

Na posterunku roiło się od alfonsów, dilerów i wszelkiego pokroju rzezimieszków, a oficer dyżurny nie miał cierpliwości do chłopca, którego oskarżono o kradzież w sklepie. Sierżant powiódł wzrokiem od Alexa do ochroniarza.

– Nie będę marnował miejsca w celi – oznajmił. Poszedł jednak na kompromis i przykuł Alexa do krzesła koło swojego biurka.

Wzięli jego odciski palców i zapisali dane, Alex jednak orientował się, że robią to tylko po to, żeby go przerazić; był małoletni, a w Nowym Orleanie za kradzież w sklepach możesz najwyżej dostać po łapach. Sierżant ponownie przykuł go do krzesła. Alex siedział spokojnie, z kolanami przyciśniętymi do piersi, wolną ręką trzymając się za kostki. Zamknął oczy i wyobrażał sobie, że jedenastą godzinę spędza w celi śmierci.

Po jakimś czasie sierżant przypomniał sobie o jego obecności.

– Cholera, nikt jeszcze po ciebie nie przyszedł?

Alex pokręcił głową. Sierżant zapytał go o numer telefonu, zadzwonił, łokciem opierając się o biurko i szukając czegoś w rejestrze aresztowanych. Spojrzał na Alexa.

– Twoi rodzice są w pracy?

Alex wzruszył ramionami.

– Ktoś powinien być w domu.

– Ale nikogo nie ma.

Godzinę później sierżant znowu zadzwonił. Tym razem odebrał Andrew Riveaux; Alex domyślił się tego ze sposobu, w jaki policjant trzymał słuchawkę kilka centymetrów od ucha, jakby to, co płynie w żyłach jego ojca, mogło być zaraźliwe. Po minucie podał słuchawkę Alexowi.

Kabel napiął się na całej długości. Alex przyłożył słuchawkę do ucha. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, „cześć” wydawało się nie całkiem na miejscu. Ojciec wykrzykiwał barwne cajuńskie przekleństwa i skończył obietnicą, że solidnie wygarbuje synowi skórę.

– Będę za kwadrans – oznajmił, po czym przerwał połączenie.

Ale nie przyszedł ani za kwadrans, ani nawet za godzinę. Alex patrzył, jak słońce zachodzi, a na niebie pojawia się księżyc niczym pomarszczona twarz starego ducha. Wiedział, że częścią kary jest współczucie przechodzących policjantów i sekretarek, które udawały, że go nie widzą. Poprawił się zażenowany; musiał iść do toalety, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi, prosząc o rozkucie. Sierżant zobaczył go, kiedy po służbie zbierał się do domu.

– Nie dzwoniłeś do domu? – zapytał ze zdziwieniem.

– Ojciec zaraz tu będzie – odparł Alex.

Gdy policjant zaproponował, że ponownie zadzwoni, Alex pokręcił głową. Zaczynał uważać sierżanta za sprzymierzeńca i nie chciał, żeby ten się zorientował, iż problem nie tkwi w tym, że ojciec nie może przyjść po syna, ale w tym, że nie chce.

Zastanawiał się, czy ojciec rozmyślnie postanowił go zostawić na posterunku, czy też znalazł coś lepszego do roboty: sprawdzanie sieci na kraby, piątą partię pokera. Matka mogłaby przyjść, Alex starał się w to wierzyć, ale nawet gdyby była dość trzeźwa, by pojąć, że syn jest na posterunku, zostałaby przy mężu.

Położył głowę na oparciu krzesła i zamknął oczy.

Po trzeciej nad ranem obudził go silny aromat perfum. Na krześle obok siedziała prostytutka. Miała wiśniowe włosy, mahoniową skórę i rzęsy tak długie jak mały palec Alexa. Sznur gagatów otaczał jedną pierś, jakby podkreślając jej kształt. Żuła gumę winogronową i w dłoni trzymała pieniądze.

Była najpiękniejszą kobietą, jaką Alex widział.

– Cześć – przywitała go.

– Cześć.

– Odbieram przyjaciółkę – powiedziała, jakby czuła potrzebę wyjaśnienia swojej obecności na posterunku. – A ciebie czemu przykuli do krzesła?

– Oszalałem i udusiłem całą rodzinę – oznajmił Alex bez mrugnięcia okiem. – A w celach nie ma wolnych miejsc.

Prostytutka wybuchnęła śmiechem. Głośnym, hałaśliwym, odsłaniającym białe zęby.

– Słodki jesteś. Ile masz lat? Dziesięć? Jedenaście?

– Piętnaście – skłamał Alex.

Kobieta uśmiechnęła się kpiąco.

– A ja jestem Pat Nixon. Co przeskrobałeś?

– Kradzież w sklepie – mruknął Alex.

– I zatrzymali cię na noc? – Uniosła wysoko brwi.

– Nie – przyznał Alex. – Czekam, aż mnie odbiorą.

Prostytutka uśmiechnęła się.

– Historia mojego życia, dziecinko – rzuciła.

W gruncie rzeczy nic jej nie powiedział; nie wspomniał o rodzinie, o tym, jak długo tu jest, o tym, że wolałby przez rok siedzieć przykuty do tego krzesła niż przyznać, że człowiek, który następnego dnia w południe przyjdzie po niego na posterunek, to istotnie jego ojciec. Wiedział sporo o kurwach, orientował się, że ich atrakcyjność po części polega na tym, że akceptują cię bez zastrzeżeń i sprawiają, iż czujesz się lepszy, niż w rzeczywistości jesteś. Wiedział, że ich zawód polega na udawaniu uczuć, których nie doznają. Mimo to potraktował jako rzecz naturalną, kiedy go objęła i przyciągnęła do siebie, jakby wcale jej nie przeszkadzało, że siedzą na osobnych krzesłach.

Alex oparł policzek o piersi kurwy, myśląc o jasnowłosej kasjerce. Przy tym ruchu poczuł szarpnięcie w przykutej do oparcia ręce, uwięzionej w wolnej przestrzeni między nimi. Po zaledwie piętnastu minutach strażniczka przyprowadziła z celi syczącą i plującą przyjaciółkę. Ale w czasie tych minut Alex z zamkniętymi oczami wdychał ciężki aromat lakieru do włosów i tanich perfum, słuchając starych murzyńskich pieśni spirituals, aż świat się odsunął, aż mógł uwierzyć, że każdy od urodzenia ma prawo do uczucia.

Nieoczekiwanie przerwano zdjęcia na trzy dni, a Alex zniknął. Byłam zbyt zakłopotana, żeby pokazywać się reszcie ekipy, a ponieważ z nikim poza Alexem nie spędzałam za wiele czasu, nie miałam z kim rozmawiać. Siedziałam w pokoju i wychodziłam tylko na posiłki, które zjadałam samotnie. Myślałam, żeby zerwać kontrakt i pojechać do Los Angeles, zanim Alex wróci na plan.

Zamiast tego jednak siedziałam na łóżku i czytałam po kolei romanse, które ze sobą przywiozłam, siebie obsadzając w roli heroiny, a Alexa w roli kochanka. W dialogach słyszałam tembr i kadencję jego głosu. Udawałam i udawałam, aż straciłam rozeznanie i nie wiedziałam, co naprawdę się stało, a co sobie wyobraziłam podczas lektury chłodnymi nocami.

Pewnego wieczoru, kiedy na niebie sadowił się księżyc, gałka w moich drzwiach się poruszyła. W zajeździe nie było zamków, był na to o wiele za stary. Zobaczyłam, jak drzwi kołyszą się na zawiasach, i wstałam z parapetu, by z podziwu godnym spokojem stawić czoło nieznajomemu.

Intuicyjnie musiałam wiedzieć, że to Alex. Patrzyłam, jak wchodzi do mojego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Panował mrok, ale mój wzrok zdążył się przyzwyczaić do ciemności, bez trudu dostrzegłam więc cienie pod jego oczami, pogniecione ubranie i dwudniowy zarost. Krew szybciej popłynęła mi w żyłach, w głowie pojawiła się myśl, że może był tak samo nieszczęśliwy jak ja.

Słój w jego dłoniach zauważyłam dopiero wtedy, gdy postawił go na komodzie przy łóżku.

– Przywiozłem to dla ciebie – powiedział po prostu.

To był zwykły szklany słój, w rodzaju tych, w których matka Connora co roku latem zagotowywała dżem z dzikich winogron. Do połowy był napełniony przezroczystym płynem, wyglądającym na mało egzotyczną wodę.

Alex zrobił krok do przodu i położył dłoń na słoju.

– Już nie jest zimny. – Usiadł na łóżku. – Poleciałem do Nowego Jorku, stamtąd do Bangor, ale we wrześniu w górach Maine jest za ciepło. Nie mogłem wrócić z pustymi rękoma, wsiadłem więc w samolot lecący w jedyne miejsce, w którym z całą pewnością mogłem znaleźć to, czego szukałem. Wiesz, znam ludzi uprawiających w sierpniu jazdę na nartach z helikopterem w kanadyjskich Górach Skalistych.

– Alex – powiedziałam cicho. – Co właściwie mi przywiozłeś?

Spojrzał na mnie.

– Śnieg. Przywiozłem ci śnieg.

Wzięłam słój, obracając go w dłoniach. Wyobraziłam sobie, jak Alex na lodowcu nabiera garść śniegu i wrzuca do słoja, żeby dać go mnie, przebywającej tysiące mil dalej. Poczułam, jak moją twarz rozjaśnia uśmiech.

– Przejechałeś pół świata, żeby dać mi słój ze śniegiem?

– W pewnym sensie. Nie przyszedł mi na myśl żaden inny sposób na sprawienie, byś zrozumiała, co stało się tamtego dnia. Nie chciałem… nie… – Urwał, nabierając powietrza w płuca i szukając w myślach odpowiednich słów. – Nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak ty, ale nie miałem okazji ci tego powiedzieć przed kręceniem tej cholernej sceny miłosnej. Nie miałem ochoty wyjeżdżać, ale ty i tak byś mnie nie słuchała. Doszedłem więc do wniosku, że czyny przemawiają głośniej niż słowa.

Usiadłam obok niego ze słojem w dłoniach. Pochyliłam się i pocałowałam Alexa w policzek, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić. Splotłam dłonie na kolanach.

– Dziękuję ci – powiedziałam.

Alex odwrócił się.

– To tylko połowa prezentu. – Uśmiechnął się. – Chciałem też dać ci coś, co się nie roztopi. – Z kieszeni wyjął przedmiot, którego w półmroku nie byłam w stanie rozpoznać. Zaraz jednak nad horyzontem pojawiło się słońce, zapalając różowe refleksy w pojedynczym brylancie.

Alex położył mi dłoń na karku i przyciągnął mnie do siebie, tak że nasze czoła zetknęły się nad tym błyszczącym pierścionkiem, jaśniejszym od jego oczu. Słuchałam uważnie słów, szukając aluzji do mojej przyszłości, ale kiedy przemówił, brzmiało to tak, jakby chwytał się liny ratunkowej:

– Boże, proszę, powiedz tak.

13

Zamiast imprezy na zakończenie zdjęć był ślub. Po trzynastu tygodniach Alex stanął na platformie, na której znajdował się niewielki plan, i ogłosił ekipie wiadomość, którą dotąd trzymaliśmy w tajemnicy. Nawet Bernie był zszokowany. Przerwał oszołomione milczenie, wskoczył na platformę i poklepał Alexa po plecach.

– Cholera jasna! – huknął wesoło. – Czemu nic mi nie powiedziałeś?

Alex wybuchnął śmiechem.

– Bo spodziewałem się, że ty, Bernie, pierwszy zawiadomisz tabloidy.

Wszyscy wiedzieli, że się spotykamy, wynikało to wyraźnie ze sposobu, w jaki Alex mnie traktował. Myślę jednak, że ludzi zaskoczyło, iż sprawa okazała się poważniejsza, niż można było przypuszczać. Musiałam uwierzyć, że romanse pomiędzy aktorami i innymi członkami ekipy zdarzają się powszechnie. Małżeństwa to była zupełnie inna historia.

Uwierzyłam Alexowi, kiedy mi powiedział, że warto przystać na ewentualne braki prostej ceremonii w Tanzanii, bo dzięki temu unikniemy koszmaru, jakim byłyby próby utrzymania na dystans niepożądanych dziennikarzy i zwariowanych wielbicielek podczas ślubu w Stanach. Poza tym ja zaprosiłabym tylko Ophelię, kilkoro kolegów i z obowiązku może też ojca. Nigdy godzinami nie marzyłam o sukni z białego atłasu ani kościelnej nawie, wysypanej płatkami róż. Powiedziałam Alexowi, że to dla mnie bez znaczenia, jeśli woli sędziego pokoju.

Ale w Afryce łatwiej znaleźć misjonarza niż sędziego.

– Chcę pojąć cię za żonę w kościele – nalegał Alex. – I nie będziesz ubrana w khaki.

Próbowałam go przekonać, że to naprawdę nie w moim stylu, coś jednak powstrzymywało mnie przed upieraniem się przy swoim zdaniu. Wychodziłam za hollywoodzkiego królewicza i – jak całe otoczenie – on też oczekiwał Kopciuszka po metamorfozie. A jak się nad tym poważnie zastanowić, nade wszystkim pragnęłam spełnić oczekiwania Alexa.

Owe sześć tygodni pomiędzy przyjęciem jego oświadczyn a ogłoszeniem przez niego naszych zaręczyn było najlepszymi sześcioma tygodniami w moim życiu. Urok po części polegał na wrażeniu, że robimy rzecz zakazaną. Alex spotykał się ze mną w namiocie z jedzeniem, tak zręcznie wymykając się z planu, że zapewniało nam to dość czasu na namiętny pocałunek. Trzy dni ulewnego deszczu spędziliśmy w moim pokoju, kochając się i grając w backgammona. Braliśmy razem prysznic przed wschodem słońca, rozmawialiśmy o kinematografii i materii kości. Pewnego chłodnego wieczoru w pokoju Berniego siedziałam między rozłożonymi nogami Alexa i razem oglądaliśmy nakręcone tego dnia ujęcia. Alex otulił nas lekkim kocem i choć wkoło byli ludzie, wsunął dłoń pod moją koszulę, a stamtąd pod szorty, pieszcząc tak, że ogarnęła mnie gorączka.

Alex sprawił, że czułam się kimś, kim nigdy nie byłam, i nawet obietnica ślubu nie mogła powstrzymać mnie od myśli, że pewnego dnia obudzę się i stwierdzę, że to nigdy się nie zdarzyło. Złapałam się na tym, że w sposób bardzo podobny do tego, w jaki opisywałam swoje antropologiczne próbki tuszem, w myślach kataloguję wspomnienia każdej sytuacji z Alexem, aż wreszcie zaczęły mi się przesuwać przed oczami niczym paciorki różańca, czekając na sposobność u dzielenia pociechy.

Błysk flesza przywrócił mnie do rzeczywistości. Fotosista Joe zrobił nam zdjęcie. Wręczył polaroidową odbitkę Alexowi, zdążyłam jednak zerknąć na swoją białą twarz, z wolna nabierającą kolorów. Proces wywoływania twarzy Alexa trwał dłużej.

– Na pamiątkę – powiedział Joe, a potem pochylił się ku mnie i pocałował prosto w usta.

Przez prawie całą następną godzinę pozwalałam, by Alex przyjmował gratulacje, sama zaś go obserwowałam. Słońce odbijało się od jego włosów i podkreślało znajomą krzywiznę ramion. Większość kobiet przyglądała mi się przez zmrużone powieki, zadając sobie pytanie, co takiego pociąga Alexa we mnie, czego one nie mają. Ludzie, których nazwisk wciąż nie pamiętałam, wygłaszali lubieżne uwagi o wąskich łóżkach w zajeździe i zerkali na mój płaski brzuch, kiedy myśleli, że tego nie widzę. Ale na mnie patrzyli – żeby się przekonać, co pominęli za pierwszym razem.

Nagle miałam status. Pozycja i prestiż Alexa przeniosły się na mnie tylko dzięki związkowi z nim.

– W następną środę – mówił Alex. – Podamy wam wszystkie szczegóły.

Ktoś lekko szturchnął mnie w ramię. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam Jennifer, małą asystentkę Alexa.

– Chciałam ci tylko powiedzieć – rzekła niepewnie – że gdybyś czegoś potrzebowała, no wiesz, na ślub albo w ogóle, z przyjemnością ci pomogę.

Uśmiechnęłam się do niej z całą serdecznością, na jaką mogłam się zdobyć.

– Bardzo dziękuję. Dam ci znać.

Odwróciła głowę, zanim skończyłam zdanie. Podążyłam za jej wzrokiem i zobaczyłam Alexa.

– Osoba, której szukałem – powiedział i Jennifer natychmiast ku niemu pobiegła.

Położył dłoń na jej tyłku i odepchnął dziewczynę.

– Przepraszam – zwrócił się do mnie – ale jeśli będziesz słuchać, zepsujesz całą niespodziankę.

Jennifer nie wiadomo skąd wyjęła notatnik i wyplątała ołówek z długich czarnych włosów. Notowała gorączkowo. Raz, kiedy go o coś zapytała, Alex zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. Próbowałam ich obserwować, ale ludzie wchodzili między nas, ściskając mi dłoń i wygłaszając komunały, które równie dobrze mogły być w obcym języku. Zgubiłam Alexa w morzu opalonych twarzy. Myślałam, że zemdleję, chociaż nigdy w życiu nie mdlałam, a potem nieoczekiwanie Alex stanął przy mnie i uświadomiłam sobie, że wcale nie czułam się źle; po prostu na chwilę zabrakło mi połowy.

Na kilka dni przed ślubem śniło mi się, że Connor spotkał się ze mną o zmierzchu w Serengeti i powiedział, że popełniam największy błąd swojego życia.

– To nie jest tak, jak ci się wydaje – mówiłam we śnie do Connora. – Nie zadurzyłam się w nim, bo jest aktorem…

– Wiem o tym – przerwał mi Connor. – Sprawa jest jeszcze gorsza. Nie zauważasz tego wszystkiego, co widzi reszta świata, ponieważ całą uwagę skupiasz na postrzeganiu go jako ptaszka ze złamanym skrzydłem, którego możesz uleczyć…

– O czym ty mówisz? – wybuchnęłam. – On nie jest biedakiem potrzebującym dobroczyńcy. – Skoncentrowałam się, usiłując spojrzeć na sprawy wzrokiem Connora. Nie próbowałam go zastąpić, ale było wystarczająco dużo podobieństw pomiędzy moim związkiem z Connorem w dzieciństwie a obecnym związkiem z Alexem, bym uświadomiła sobie, że muszę ich obu porównywać. Podobnie jak Connor, Alex mnie ochraniał – i był jedyną osobą, którą dopuściłam do siebie na tyle blisko, by mógł to robić. Tak samo jak Connor, Alex potrafił kończyć zdania za mnie. Jedno ich różniło: Connorowi przyszłam z pomocą za późno, natomiast pojawiłam się w samą porę, by zaopiekować się Alexem.

We śnie po równinie przebiegło stado zebr; wyrwały mnie z zamyślenia i Connor przystąpił do ataku:

– Tylko ty możesz sprawić, że wszystko lepiej się ułoży, Cassie, czy tego nie rozumiesz? To robisz najlepiej. Opiekowałaś się matką, ojcem, mną i Ophelią. Kolekcjonujesz cudze problemy, tak jak inni kolekcjonują rzadkie monety.

W tym punkcie snu usiłowałam się obudzić. Nie chciałam wierzyć Connorowi, nie chciałam go słuchać.

– Istnieje pewien problem ze zranionymi ptakami, Cassie – mówił Connor. – Albo pewnego dnia od ciebie odlecą, albo ich stan nigdy się nie poprawi. Choćbyś nie wiem co robiła, nie uleczysz ich rany.

Po tych słowach poczułam, że dryfuję ku świadomości. Wpatrywałam się w Connora, którego obraz z wolna się rozpływał. Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Kocham Alexa – wyznałam.

Connor cofnął się jak po ciosie. Wyciągnął ku mnie rękę, ale jak często zdarza się w snach, był za daleko. Uświadomiłam sobie, że od jakiegoś czasu tak między nami jest.

– Niech Bóg ma nas w opiece – powiedział.

Trzy dni przed naszym ślubem pojechaliśmy z Alexem spędzić noc nad jednym z małych jezior, których pełno było w okolicy. Do dżipa zapakowaliśmy dwa nylonowe śpiwory, namiot, garnki i naczynia. Nie pytałam Alexa, skąd to wszystko wziął, zaczynałam rozumieć, że wycisnąłby krew z kamienia, gdyby chciał. Pod niskim drzewem o płaskich liściach zaczął rozbijać dwuosobowy namiot z wdziękiem doświadczonego biwakowicza. Zaskoczona, usiadłam na miękkiej ziemi.

– Gdzie się tego nauczyłeś?

– Zapominasz, że wychowałem się nad zatoką – rzekł z uśmiechem. – Przez całe życie biegałem po dworze.

Zapomniałam. Ale łatwo było zapomnieć, kiedy świat widział przede wszystkim eleganckiego, uprzejmego Alexa Riversa. No bo na pierwszy rzut oka cóż mogło łączyć mężczyznę, który przywiózł strój wieczorowy do wąwozu Olduvai, z mężczyzną, który siedział przede mną w kucki i montował trójnóg piecyka.

– Jest pan prawdziwym studium kontrastów, panie Rivers – oświadczyłam.

– To dobrze – mruknął Alex. Podszedł do mnie i zabębnił palcami po moich żebrach. – Bo w takim razie szybko się mną nie znudzisz.

Uśmiechnęłam się na te słowa. Kiedy chciałam mu pomóc w wypakowywaniu pozostałych rzeczy z samochodu, Alex delikatnie popchnął mnie w cień.

– Odpoczywaj, pichouette – powiedział. – Ja to zrobię.

Nazywał mnie pichouette, a choć nie wiedziałam, co to znaczy, podobało mi się brzmienie tego słowa, które toczyło się z jego ust niby trzy gładkie kamyczki. Lubiłam, kiedy w łóżku czasami używał fraz z francuszczyzny Cajunów. Przede wszystkim oznaczało to, że się zapominał, bo wracał do tego języka, kiedy przestawał się pilnować. Lubiłam też rytm i miodową słodycz słów. Nasłuchiwałam, gdy szeptał z ustami wtulonymi w moją szyję, i udawałam, że to pochwały mojej cudownej skóry i pięknych oczu, zapewnienia, że nigdy nie pozwoli mi odejść.

Kiedy skończył rozbijać obóz, poklepałam ziemię obok siebie. Ale on nie usiadł, tylko z plecaka wyjął trzyczęściową wędkę. Złożył ją, odkręcił żyłkę i nabił przynętę. Przez następne pół godziny patrzyłam, jak stoi po kolana w wodzie, zwija żyłkę i znowu zarzuca; jaskrawa linka ze świstem przecinała powietrze niczym pocisk.

– Niewiarygodne – mruknęłam. – Czujesz się tutaj jak u siebie w domu. Jak ci się udaje znosić Los Angeles?

Alex wybuchnął śmiechem.

– Ledwo, ledwo, chére, choć bywam tam tylko wtedy, gdy muszę. Ranczo w Kolorado to trzysta akrów raju, gdzie mogę łowić ryby, jeździć konno i robić, co dusza zapragnie. Do diabła, mogę nawet biegać nago. – Przeklął swojego pecha, rzucając wędkę na ziemię. – Nigdy dobrze mi z tym nie szło. – Odwrócił się do mnie, jego usta wolno wyginały się w uśmiechu. – O wiele lepiej radzę sobie gołymi rękami.

Ruszył prosto na mnie z szeroko rozpostartymi palcami. W ostatniej chwili mnie wyminął i zniknął pośród drzew. Wrócił z długą cienką gałęzią i ostrym nożem. Kucnął, położył gałąź na kolanie i zaostrzył jej czubek, potem znowu wszedł do wody.

Stał w absolutnym bezruchu z uniesioną dłonią, w której trzymał prowizoryczny oszczep; jego cień kołysał się na tafli jeziora. Zdążyłam tylko nabrać powietrza w płuca, kiedy spuścił gałąź w wodę, by zaraz ją unieść. Na jej końcu miotała się ryba. Alex triumfalnie odwrócił się ku mnie.

– Kiedy jesteś w Tanzanii, postępuj tak jak Tanzańczycy – po wiedział.

Byłam zdumiona.

– Skąd… skąd wiesz, jak to robić?

Alex wzruszył ramionami.

– To kwestia cierpliwości i refleksu. Jestem przyzwyczajony do robienia tego bez patyka. – Odszedł tak daleko, że nie widziałam jego twarzy, i wrzucił wędkę do płóciennego worka. – Można powiedzieć, że nauczył mnie tata.

Na kolację zjedliśmy kilka smażonych ryb, potem się kochaliśmy, na koniec zasnęliśmy owinięci kocem, ja przytulona plecami do jego piersi. Kiedy usłyszałam, że Alex regularnie oddycha, odwróciłam się ku niemu, studiując jego twarz w srebrnej poświacie księżyca.

Przenikliwy krzyk sprawił, że Alex gwałtownie się poderwał, zrzucając mnie z posłania na ziemię. Potrząsnął głową, by rozproszyć senność, i sprawdził, czy ze mną wszystko w porządku.

– Głos dochodzi z daleka, tylko brzmi, jakby był tużtuż – powiedziałam, wspominając moje pierwsze noce w Afryce.

– Czy ty wiesz, jak ja nienawidzę biwaków? – zapytał cicho Alex.

Usiadłam i popatrzyłam na niego ze zdziwieniem.

– Więc dlaczego tu jesteśmy?

Alex podłożył ręce pod głowę.

– Myślałem, że ty to lubisz. Chciałem sprawić ci przyjemność.

Przewróciłam oczami.

– Spędziłam dość czasu w prowizorycznych chatach, by doceniać czystą pościel i solidne łóżko. Powinieneś był mnie zapytać. – Spojrzałam na Alexa, który oczy utkwione miał w księżycu. Zastanawiałam się, czym go tak uraziłam. – Jak na kogoś, kto nienawidzi biwaków, doskonale sobie radzisz – dodałam łagodnie.

Alex prychnął.

– Mam za sobą sporo niechcianej praktyki. Byłaś kiedyś latem w Luizjanie? – Pokręciłam głową. – To prawdziwe piekło na ziemi. Panuje taki upał, że cała oblewasz się potem, powietrze jest tak ciężkie, że trudno złapać oddech. Moskity osiągają rozmiar ćwierćdolarówek. I wygląda tam jak w piekle, tak ja je sobie wyobrażam, przynajmniej nad samą zatoką. Ciemne i błotniste trzęsawiska, cyprysy i wierzby, z których gałęzi oplątawy i winorośle zwisają niczym zasłony. Kiedy byłem mały, wdrapywałem się na topolę rosnącą nad brzegiem wody i słuchałem ropuch, myśląc, że to diabłu odbija się po whisky. – Alex uśmiechnął się, tak mi się zdawało w słabym świetle, choć mógł to być także grymas obrzydzenia. – Nocami ojciec najczęściej zabierał mnie na łódź, więc o zatoce trochę wiedziałem.

Łowił langusty i zanosił je do restauracji Deveraux, której połowa znajdowała się nad trzęsawiskiem, usadowiona na solidnych cyprysowych balach. Oddawał połów Beau, właścicielowi knajpy (nikt nie potrafi tak przyrządzić langusty jak Beau), po czym od razu przepijał zapłatę.

– A ty co robiłeś?

Alex wzruszył ramionami.

– Głównie siedziałem na zewnątrz i patrzyłem, jak starsi chłopcy łowią sumy. Nigdy czegoś takiego nie widziałaś: nie mieli wędek ani żyłek, tylko wsadzali ręce w błotnistą wodę i czekali, a potem wyciągali dwudziestofuntowe okazy. – Westchnął, pocierając twarz dłonią. – Pewnego wieczoru ojciec nie zatrzymał się przy restauracji, ale popłynął dalej. Powiedział, że czas najwyższy, żebyśmy urządzili sobie biwak. Miałem dziewięć, może dziesięć lat; zapytałem, dlaczego rozbijamy obóz na trzęsawisku, a nie na jednym z tych pól kempingowych nad jeziorem Pontchartrain. Odparł, że to dobre dla pedałów, po czym dobił do brzegu. Wyrzucił namiot, którego nie zauważyłem na dnie łodzi, i pomógł mi wysiąść. „Zaraz wracam – powiedział. – Ty przygotuj nam kolację, a ja nazbieram drew na ognisko”. – Alex objął kolana rękami, bo temperatura nieco spadła.

– Nie muszę dodawać, że nie przyszedł. Zostawił mnie o zachodzie słońca, żebym sam wykombinował, co jeść i gdzie rozbić namiot, nie narażając się na towarzystwo wodnego mokasyna. Wpadłem w straszną panikę, serce po prostu mi stanęło i wcale nie poczułem się lepiej, kiedy mi powiedziano, że to była zdrowa reakcja.

Przerażony, nie ruszałem się z miejsca i czekałem na ojca. Obserwowałem mgłę i każdy cholerny cień brałem za niego, każde poruszenie roślin było szumem powracającej łodzi. O dziesiątej umierałem z głodu, więc zdjąłem tenisówki, wszedłem do wody i myśląc o tych chłopcach, których widziałem wieczorami przed restauracją Beau, zanurzyłem ręce pod powierzchnią. Minęły dwie godziny, nim się połapałem, na czym to polega; kiedy woda poruszyła się wokół mnie, a coś zimnego otarło mi się o nogę, z całej siły to złapałem. To był sum, najmniejszy okaz, jaki w życiu złowiłem, ale najlepszy, jaki jadłem.

Myślałam o dziewięcioletnim Aleksie, stojącym w ciemności i swoim przerażeniem nadającym kształty cieniom. O tym, jak stał z oszczepem w afrykańskim jeziorze. Przypomniałam sobie, jak się przestraszył, kiedy w nocy zawyło jakieś zwierzę.

– Kiedy ojciec wrócił? – zapytałam.

– Rano. Zastał mnie nad szkieletem ryby i popiołami z ogniska. Powiedział, że jest ze mnie dumny. Rozpłakałem się.

Otworzyłam szeroko oczy.

– I co zrobił?

– O siódmej rano zabrał mnie do Beau i postawił mi moją pierwszą whisky – odparł Alex z uśmiechem. – I tak długo zostawiał mnie w zatoce, mniej więcej raz na miesiąc, aż następnego dnia rano spojrzałem mu prosto w oczy i zachowywałem się tak, jakbym przeżył najwspanialszą przygodę. – Wziął głęboki oddech, choć w ciszy usłyszałam, jak w gardle wzbiera mu łkanie. – I dlatego nie lubię biwaków.

– I dlatego zostałeś wybitnym aktorem – dodałam łagodnie. Ujęłam jego dłonie i pocałowałam koniuszki palców. Oczy pociemniały mu z bólu, dostrzegłam też, że nieznacznie drży; to była jedyna rzecz, nad którą nie potrafił zapanować.

Przyciskałam policzek do jego wilgotnej piersi. Wiedziałam, czego mu potrzeba. W końcu ja też to znałam. Chciałam coś powiedzieć, wybrałam więc słowa, które albo mogły zakończyć temat, albo stać się rodzajem liny ratunkowej dla Alexa.

– Nie wiem, jak ci się to udało – szepnęłam.

Alex pocałował mnie w czubek głowy łagodnie i czule. Nie chce więcej o tym rozmawiać, uświadomiłam sobie, i jakby owo niewypowiedziane zdanie wystarczyło, z jego ramion zniknęło napięcie. Zastanawiałam się, czy Alex rozpocznie rozmowę na inny temat, na przykład o ślubie, czy po prostu przytuli się do mnie, szukając ukojenia, i spróbuje zasnąć.

W moje myśli wdarł się jego głos:

– Udało mi się bardzo łatwo – powiedział cicho. Przesunął dłońmi po moich obojczykach, jakby nie miał najmniejszego pojęcia, że jego słowa i czyny przeczą tej z pozoru pieszczocie kochanka. – Nocami nie sypiałem, tylko myślałem o moim przeklętym ojcu i o tym, jak zaciskam dłonie na jego gardle.

Po raz drugi tej nocy Alex mocno zasnął, choć tym razem dręczyły go koszmary. Machnął ręką, trafiając mnie prosto w brzuch. Obudziłam się i usłyszałam, że mówi po francusku, ale tak niewyraźnie, że nawet gdybym znała ten język, nic bym nie zrozumiała. Usiadłam i odgarnęłam włosy z jego skroni. Wyczułam palcami trawiącą go gorączkę.

– Alex – szepnęłam, myśląc, że najlepiej będzie, jak go obudzę. – Alex.

Usiadł i nim zdążyłam zaczerpnąć tchu, przygwoździł mnie do ziemi. Patrzył, jakby mnie nie widział, oczy miał blade i błyszczące. Zgiętą rękę położył na moich ramionach, odbierając mi możliwość ruchu, drugą dłonią trzymał mnie za gardło, wbijając mi palce w szczękę.

Próbowałam się odezwać, ale dłoń Alexa naciskała na moją krtań. W panice zaczęłam się rzucać i kopać. On nie ma pojęcia, co robi. Nie wie, kim jestem.

Zacisnął palce i oczy wypełniły mi się łzami. Zdołałam jakoś zgiąć nogę w kolanie i uderzyć go w podbrzusze. Wyjąc z bólu, stoczył się ze mnie. Leżałam płasko na plecach, wciągając w płuca rozpalone powietrze. Świat z wolna przestawał kołysać się w moich oczach.

Alex usiadł z dłonią na genitaliach. Próbowałam się odezwać, ale żaden dźwięk nie wyszedł z moich ust, zaczęłam więc masować szyję. Odpędzałam od siebie myśli o tym, co zrobiłby Alex, gdybym nie uwolniła nogi.

– Co się stało? – zapytał, wciąż trochę oszołomiony.

Z wysiłkiem oparłam się na łokciu.

– Miałeś koszmar – wychrypiałam. Przełknęłam ślinę, czując ból w gardle.

Może kiedy się podniosłam, na moją szyję padło światło, bo Alex nieoczekiwanie odzyskał przytomność. Dotknął palcem pięciu czerwonych śladów na moim gardle, które jutro zamienią się w siniaki.

– O Boże – powiedział, biorąc mnie w objęcia. – Cassie, o Boże.

I właśnie wtedy wybuchnęłam płaczem.

– Nie chciałeś tego zrobić – załkałam i poczułam, jak Alex kręci głową. – Nie wiedziałeś, że to ja.

Odsunął mnie od siebie, tak że teraz widziałam jego twarz ściągniętą w wyrazie wstydu.

– Tak mi przykro. – Nic więcej nie dodał, tylko wstał, obszedł ognisko i położył się na boku, plecami do mnie.

Po kilku sekundach wzięłam koc i rozłożyłam obok niego. Potrzebował mnie, czy sobie zdawał z tego sprawę, czy nie. Najgorszą rzeczą dla niego było spać samemu.

– Nie – zaprotestował. Kiedy się do mnie odwrócił, zobaczyłam w jego oczach więcej wściekłości i przerażenia niż wtedy, gdy trzymał mnie za gardło, ale uświadomiłam sobie, że tym razem uczucia te kierował na siebie. – A jeśli znowu to zrobię?

– Nie zrobisz – zapewniłam, wierząc we własne słowa.

Alex pocałował mnie, dotykając znaków na moim gardle i szczęce, jakby jego palce mogły usunąć ból. Patrzył na mnie tak długo, aż w moim wzroku odczytał rozgrzeszenie.

– Cassandro Barrett, jesteś wyjątkowa – powiedział cicho.

Moją suknię dostarczono z pracowni Bianchiego w Bostonie, jedwabne pantofelki z nowojorskiej dzielnicy, zajmującej się wyrobem akcesoriów ślubnych, natomiast z Francji przyleciały świeże białe róże i stefanotis na bukiet. Skrzynie i pudła przemierzyły Afrykę pociągiem i landroverem; towarzyszyła im drobna i ciemna krawcowa (prosiła, by zwracać się do niej pani Szabo), która miała dokonać ostatnich poprawek, tak by cały strój sprawiał wrażenie, że został stworzony wyłącznie dla mnie. Klęczała przede mną, podczas gdy ja przesuwałam palcami po perełkach w talii, a Jennifer po raz trzydziesty tego ranka sprawdzała ślubną listę.

– Panno Barrett – burknęła krawcowa – proszę się nie wiercić.

Stanęłam na baczność, co w sztywnej satynie i obfitej halce nie było trudne. Zastanawiałam się, jak to wszystko zachowa nieskazitelną biel po jeździe dżipem z zajazdu do małej drewnianej kaplicy, a także jak zdołam sprawić, by welon unosił się na wietrze, a nie plątał mi się pod stopami; uznałam, że muszę chyba zrzucić buty, unieść suto marszczoną spódnicę i pobiec po rozgrzanym piasku.

– Gotowe – oznajmiła pani Szabo. Wstała przy wtórze trzeszczenia stawów i klasnęła w dłonie. – Si, bella – mruknęła. Podeszła do drzwi, gestem przywołując Jennifer. – Chodźmy. Panna młoda potrzebuje chwili dla siebie.

Jennifer spojrzała na zegarek.

– Jesteśmy do przodu z planem. Masz pięć minut – powiedziała.

Właściwie nie chciałam być sama, ale też nie chciałam być z nimi. Stałam przed wielkim lustrem z rysą biegnącą przez środek i patrzyłam na swoją twarz, której połowy nie całkiem do siebie pasowały.

Poza pierścionkiem zaręczynowym od Alexa nie miałam żadnej biżuterii, choć moją szyję znaczyły ślady po jego nocnym koszmarze, naszyjnik z fioletowych siniaków. Przed przyjazdem pani Szabo zamaskowałam go pudrem pożyczonym od charakteryzatorów, ale to nie pomogło mi o nim zapomnieć.

Zamknęłam oczy i przywołałam obraz Connora. Jeszcze nie tak dawno wierzyłam, że to za niego bym wyszła, gdyby nie umarł. Wiedziałam, że gdyby jednak przeżył, ale nie jego wybrałabym za męża, poradziłby mi, żebym kazała Alexowi poczekać. Żebym nie podejmowała decyzji tak pochopnie.

Ja jednak nie chciałam czekać. Pragnęłam Alexa.

Wraz z tą myślą przyszło zrozumienie, dlaczego ostatnio Connor coraz rzadziej pojawia się w moich snach, dlaczego przypomnienie sobie jego twarzy sprawia mi trudność. Connor odchodził. Zaakceptował mój wybór. Nie będzie dłużej odgrywał roli adwokata diabla, nie będzie mnie niepokoił we śnie, nie będzie się mną opiekował.

Usiadłam na łóżku, wycierając rozmazany pod oczami tusz i usiłując złapać oddech. W piersiach czułam ten sam ból co wiele lat temu, gdy Connor umierał w moich ramionach. Przez chwilę widziałam nas takimi, jakimi byliśmy w przeszłości, kiedy ramię przy ramieniu oglądaliśmy letni zachód słońca, budowaliśmy nasze dzieciństwo z patyczków po lizakach i opowiadanych gorącym szeptem snów. A potem pozwoliłam mu odejść.

– Niech pan się zatrzyma.

Ledwo słyszałam własny głos, ale szofer limuzyny – Bóg tylko wie, gdzie Alex znalazł limuzynę w Tanzanii – natychmiast zahamował. Nim zdążył się odwrócić i zapytać, o co mi chodzi, otworzyłam drzwi i ruszyłam biegiem.

Przypuszczałam, że ktoś będzie mnie gonił i szybko złapie, jako że nie mogłam za bardzo się rozpędzić w dziesięciokilogramowej sukni i gorsecie ściągniętym ciasno w talii. Zwolniłam tylko raz, by zrzucić pantofle na niskich obcasach, bo pomyślałam, że boso pobiegnę szybciej.

Welon unosił się za mną niczym tuman mgły, po szyi i pod pachami zaczęły płynąć strumyczki potu, ale nikt mnie nie gonił. Kiedy to sobie uświadomiłam, z biegu przeszłam w podskoki, przyciskając dłoń do szwu na boku.

Nie mogłam wziąć ślubu z Alexem. Nasz związek, wzajemny pociąg nie został zbudowany w prawdziwym świecie. Miałam uwierzyć, że tych kilka magicznych tygodni pod afrykańskim słońcem usunie różnice między naszymi stylami życia, że wrócę do domu i bez najmniejszych trudności wejdę w połyskliwy hollywoodzki wir?

Ja od zawsze pragnęłam tylko związków z uniwersytetem, stanowiska profesora, ciekawych badań. Nigdy nawet nie wyobrażałam sobie kogoś takiego jak Alex, jak więc mogłam dopasować go do swoich planów? Usiadłam w wysokiej trawie na kompletnym pustkowiu, otoczona białym obłokiem spódnicy.

Może minęło wiele godzin, nie wiem, jako że czas mogłam odmierzać tylko na podstawie tego, że zgubiłam welon, a puder spłynął i zebrał się wokół wykrojonego w serce dekoltu sukni, bez wątpienia odsłaniając siniaki. Kroki Alexa zaszumiały w trawie. Przykucnął koło mnie.

– Cześć – powiedział, zrywając źdźbło i wtykając je między zęby.

Nie mogłam spojrzeć mu w twarz.

– Cześć – odparłam.

Ujął mnie pod brodę i uniósł moją twarz w górę, aż wreszcie go zobaczyłam, olśniewającego w czarnym fraku i śnieżnej koszuli.

– Nerwy? – zapytał.

Wzruszyłam ramionami.

– Można tak to ująć.

Zsunął wzrok na moje gardło. Z poczuciem winy chwyciłam go za rękę.

– Alex – powiedziałam, biorąc głęboki oddech – może to jednak nie jest najlepszy pomysł.

– Masz całkowitą rację.

Oszołomiona, wpatrywałam się w niego, zadając sobie pytanie, czy on też wyskoczył z limuzyny i przez czysty przypadek wylądował w tym samym co ja miejscu. Alex zmrużył oczy w słońcu.

– Nie powinienem był urządzać takiego faisdodo. Takiej hucznej fety. Byłoby lepiej, gdybyśmy wzięli cichy ślub, tylko ty i ja. – Popatrzył na mnie. – Chyba sądziłem, że każda kobieta marzy o takim ślubie, tylko na chwilę zapomniałem, że ty nie jesteś każdą kobietą.

– Myślałam raczej o odwołaniu uroczystości. – Proszę, powiedziałam to. Pochyliłam się i czekałam, aż Alex zerwie się na nogi, zacznie głośno protestować.

– Dlaczego? – zapytał łagodnie, kompletnie zbijając mnie z tropu.

Wiedziałam, że myśli o incydencie w nocy na biwaku, ale o to chodziło tylko częściowo – z całą pewnością nie obwiniałam Alexa, bardziej była to kwestia, że znalazłam się w złym miejscu o złym czasie. Problemy sięgały głębiej. Wcześniej nie wiedziałam, że dręczą go nocne koszmary. Nie miałam pojęcia, co musiał samotnie znosić. Wyczuwałam, że Alex Rivers, którego znam, to tylko czubek góry lodowej, a dziwne prądy i mroczne żądze kryją się gdzieś pod powierzchnią.

– Nic o tobie nie wiem – powiedziałam. – A jeśli ten Alex, który oddaje mi połowę śniadania i odgrywa Marca Polo w jeziorku za zajazdem, to tylko twoja kolejna rola? – Pomiędzy nami zawisło niewypowiedziane zdanie: A jeśli prawdziwy Alex to ten, którego zobaczyłam tamtej nocy?

Alex spojrzał w bok.

– Jak mi się wydaje, sedno tkwi w słowach: Na dobre i na złe. – Wstał i odwrócił się do mnie plecami. – Mówiłem ci już, że nie odgrywam uczucia do ciebie, Cassie. Sądzę, że po prostu musisz mi uwierzyć. Co do reszty, cóż, jak wszyscy składam się z wielu różnych osobowości, nakładających się jedna na drugą. – Wyciągnął do mnie rękę, pomagając mi wstać. – Obawiam się, że niektóre są gorsze od innych.

Spojrzałam na swoją piękną suknię ślubną, którą Alex sprowadził z drugiego końca świata. Koronkowy obrąbek zwisał z jednej strony, ze stanika odpadły paciorki. Na plecach widniały smugi czerwonej ziemi, kontrastującej z satyną jak plamy krwi. Wyobraziłam sobie Alexa wcielającego się w rolę przed mlecznym okiem kamery, Alexa w kałużach za zajazdem grającego w piłkę z tubylczymi dziećmi o okrągłych brzuszkach, Alexa nachylającego się ku mnie nocą, piętnującego mnie swoim przerażeniem.

– Kim ty jesteś? – zapytałam.

Obdarzył mnie uśmiechem, który przedarł się przez moją zbroję. Mogłam go nosić do końca dnia jak amulet.

– Jestem mężczyzną, który przez całe swoje życie czekał na ciebie.

Podał mi ramię, a ja bez wahania je ujęłam. Spóźniliśmy się na własny ślub. Z każdym krokiem w stronę czekającej limuzyny czułam, jak moje obawy maleją. Mogłam myśleć tylko o tym, że kocham Alexa. Kocham go tak bardzo, że to aż boli.

14

Alex tak planował swoje przyjazdy na lotnisko w Los Angeles, żeby wypadały w środku nocy, o drugiej albo trzeciej, kiedy tylko najbardziej wytrwali dziennikarze okupują bramki i miejsca odbioru bagażu. W dniu, w którym opuszczaliśmy Kenię, dokąd pojechaliśmy na miesiąc miodowy, Alex obudził mnie, kładąc mi dłoń na policzku.

– Cassie, chére – powiedział, pocałunkami przywołując mnie do świadomości. – Cassie.

Usiadłam, dostrzegając starannie poukładane stosy ubrań, równiutkie rzędy butów i przyborów toaletowych, które czekały na włożenie do walizek. Nigdy w życiu nie potrafiłam pakować się tak efektywnie jak Alex, i to właściwie mnie dziwiło, jako że sądziłabym raczej, iż przez cały czas ma na każde zawołanie trzech albo czterech służących, którzy się tym zajmują. Potarłam oczy.

– Już czas się zbierać? – zapytałam.

– Za minutkę. – Alex wpatrywał się w zachodzący księżyc, którego poświata oblewała srebrem wzgórza Ngong. – Muszę ci coś powiedzieć.

Cała zesztywniałam. Przecież od początku na to czekałam, prawda? Na puentę, potwierdzenie, że żyłam w kłamstwie. Alex zaraz powie: Niespodzianka, przysięga ślubna była farsą. Ksiądz odprawiający ceremonię to aktor. Odwróciłam wzrok, nie chcąc, by wiedział, że od dawna spodziewałam się takich słów.

– Skoro wracamy, chcę, żebyś niezależnie od wszystkiego zrozumiała jedno. – Ujął moją dłoń i przycisnął do swojej piersi, gdzie jego serce biło mocno i wolno. – To jestem ja. Niewykluczone, że zobaczysz mnie w sytuacjach, w których nigdy mnie nie widziałaś, że usłyszysz ode mnie zdania, których nie słyszałaś, ale wyłącznie dlatego, że muszę robić i mówić to, czego oczekują ode mnie ludzie. To nie jest prawda. – Łagodnie mnie pocałował. – Prawdą jest to.

Kompletnie zbita z tropu, nie wiedziałam, jak zareagować. Oczy Alexa przybrały barwę deszczu. Zacisnął nieznacznie usta, ktoś, kto go nie znał tak dobrze jak ja, nawet by tego nie zauważył. Serce pod moją dłonią zaczęło walić.

Był przerażony. Myślał, że jeśli po powrocie do domu przekonam się, jaki naprawdę jest, odejdę. Nie miał zamiaru rozstawać się ze mną, tylko bał się, że ja tego zechcę.

Nie mógł jednak wiedzieć, że kiedy ostatnio byłam w Los Angeles, dni biegły, jeden podobny do drugiego jak kropla wody. Nie mógł wiedzieć, że moja skóra śpiewała pod jego dotykiem, że nigdy nie myślałam o sobie, iż jestem piękna, dopóki nie spojrzałam na siebie jego oczami. W przeciwieństwie do mnie nie wiedział, że ja jestem antidotum na jego ból, a on koi moje cierpienia niczym balsam uzdrowiciela. Uśmiechnęłam się, ofiarując mu pociechę, której, jak wierzyłam, potrzebował.

– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – zapewniłam.

Alex objął mnie, ja ukryłam twarz na jego piersi, ale nawet zamknąwszy oczy, nie mogłam odgrodzić się od widoku ponad sześćdziesięciu osób, przepychających się przy bramie lotniska, by szarpnąć Alexa za rękaw, wykrzykiwać pytania i robić zdjęcia nowożeńcom. Oddychałam głęboko, czując zapach mydła z motelu w Kenii i ciepłego aromatu skóry mojego męża. Kiedy mocniej wbiłam mu palce w bok, przyciągnął mnie bliżej do siebie.

– Jeszcze dziesięć minut – szepnął, muskając ustami czubek mojej głowy. – Dziesięć minut i będziesz bezpiecznie siedzieć w samochodzie.

Nabrałam powietrza i wyprostowałam się, zamierzając przynajmniej odegrać rolę, którą powinna odegrać żona Alexa Riversa: kobiety opanowanej i wyniosłej, a nie więdnącego kwiecia. Odwracając się jednak od osłaniającego mnie ramienia męża, po raz pierwszy pokazałam fotografom swoją twarz. Flesze eksplodowały, przed oczami zaczęły mi tańczyć białe plamy. Alex musiał przystanąć, w przeciwnym razie ryzykował, że upadnę.

– Alex, kiedy się pobraliście?

– Co takiego ma ona, czego nie mają inne?

– Czy ona wie o Marti LeDoux?

Zamrugałam.

– Marti LeDoux? – mruknęłam z uśmiechem.

– Nawet nie pytaj – jęknął Alex.

Odzyskałam zdolność widzenia w samą porę, by zobaczyć dziennikarza napierającego na aksamitną linę, która go od nas odgradzała. Wskazał mój brzuch.

– Czy w najbliższej przyszłości możemy się spodziewać małego Riversa?

Alex wykonał tak błyskawiczny ruch, że nawet kamery nie były w stanie zarejestrować, jak chwycił dziennikarza za kołnierz koszuli. Wyciągnęłam dłoń, próbując przyznać facetowi przywilej wątpliwości w wypadku tego pytania, które mogło być całkowicie niewinne. Zanim jednak zdążyłam otworzyć usta, koło mnie przepchnęła się potężna kobieta o rozczochranych czerwonych włosach, rozsiewająca aromat ciężkich kwiatowych perfum. Odciągnęła Alexa od dziennikarza, mocno ujęła go w pasie, po czym mnie także objęła.

– Graj miło z pozostałymi chłopcami, Alex – mruknęła – albo wcale nie będziesz grał.

Alex obrzucił ją płonącym wzrokiem, zdołał jednak się uśmiechnąć do zaciekawionego tłumu.

– Myślałem, że do prasy wyślesz komunikat, a nie zaproszenia, Michaela – wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Kobieta przewróciła oczami.

– Czy to moja wina, że jesteś większym magnesem niż Bóg? – Mrugnęła do mnie. – Skoro Alex zapomniał o dobrych manierach, przedstawię się sama. Jestem Michaela Snow, jego rzeczniczka prasowa. Chociaż na podstawie tego, co widziałaś, przypuszczalnie już wiesz, że jego relacje z prasą nie są najlepsze. – Znowu zwróciła się do Alexa: – A dla twojej informacji, rzeczywiście wysłałam komunikat, musisz jednak przyznać, że małżeństwo najbardziej rozchwytywanego kawalera Ameryki z antropolożką jest skazane na zainteresowanie mediów. Tabloidy miały dzięki tobie prawdziwe używanie. John ma je w samochodzie, gdybyście chcieli zdrowo się uśmiać. – Spojrzała na mnie. – Według „Star” jesteś marsjańską królową, która złapała Alexa na kosmiczne miłosne perwersje. – Popchnęła go kilka kroków do przodu. – Idź, im szybciej to załatwisz, tym szybciej będziesz miał spokój.

Patrzyłam, jak Alex idzie ku dziennikarzom i kamerom, słyszałam szum taśm włączanych w oczekiwaniu na Wielką Wiadomość. Michaela objęła mnie za ramiona.

– Przywykniesz do tego – powiedziała.

Bardzo w to wątpiłam. Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy ci ludzie wstali w środku nocy, żeby robić notatki i pytać o rzeczy, które nie były ich sprawą. Nagle pożałowałam, że nie jestem w zakurzonym uniwersyteckim gabinecie, gdzie mogłam siedzieć przez wiele dni i spokoju nie zakłócali mi ani studenci, ani dzwonek telefonu, gdzie byłam po prostu jedną z wielu. Wstrząsnęła mną myśl, że przez sam związek z Alexem będę musiała podróżować bocznymi dróżkami, nosić ciemne okulary i prosić kogoś o przyniesienie mi recept. Mogłam mieć Alexa do końca życia, ale moje życie nigdy nie będzie takie jak dawniej, i to jest cena, jaką muszę zapłacić.

Alex uprawiał miłość z kamerami. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy byliśmy razem w łóżku: czarnym obiektywom prezentował rozanielony wzrok i leniwy uśmiech.

– Najgorętsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem – mówił w odpowiedzi na pytanie o Tanzanię. Spojrzał na mnie, przesuwając wzrokiem po moim ciele, aż się zarumieniłam. – Oczywiście były dni gorętsze od innych.

– Przedstaw ją nam, Alex! – zawołał ktoś. Inny głos zapytał: – Wasze małżeństwo jest legalne?

Alex wybuchnął śmiechem, ruszając w moją stronę.

– Cóż, ślubu nie udzielił nam zuluski wódz, jeśli to macie na myśli. Będziecie musieli uwierzyć mi na słowo, bo akt ślubu został przesłany mojemu prawnikowi. – Ujął mnie za rękę i przelotnie uścisnął. – Panie i panowie, przedstawiam moją żonę. Cassandra Barrett Rivers.

Błysnęły flesze, ale tym razem byłam na to przygotowana. Uśmiechnęłam się, chociaż nie bardzo wiedziałam, co przewiduje etykieta prowizorycznej konferencji prasowej o trzeciej nad ranem. W moją stronę potoczyły się pytania, strumień splątanych słów.

– Jak się poznaliście?

– Była pani jego wielbicielką?

– Czy jest dobrym kochankiem?

Alex pochylił się ku mnie.

– Teraz cię pocałuję – powiedział. – Odwróć głowę na prawo.

Gapiłam się na niego przestraszona, nie pojmując, dlaczego udziela mi wskazówek do czegoś, co aż do tej chwili było między nami rzeczą naturalną.

– Dlaczego? – zapytałam.

Alex uśmiechnął się i udał, że bierze w usta moje ucho.

– Ponieważ w ten sposób ja będę twarzą do obiektywów – odparł. – Reklama jest dla mnie ważniejsza niż dla ciebie.

Odwrócił mnie tak, że kamery miały najlepszy widok na nasze profile.

– To ostatnia okazja do zrobienia zdjęć – oznajmił tłumowi. – Zapominacie, że wciąż trwa mój miesiąc miodowy. – Nachylił się nade mną; patrzyłam, jak jego usta bezgłośnie wypowiadają dwa słowa, nim dotkną moich: Bądź odważna.

Zamknęłam oczy i udawałam, że nie słyszę oklasków; zaplotłam ręce na karku Alexa, mocno się do niego tuląc. Kiedy się odsunął, zamrugałam zdziwiona. Nie wiedziałam, w którym momencie uniósł mnie nad ziemię i wsunął nogę między moje uda.

– Cudownie – szepnął, odciągając mnie od dziennikarzy. – Hepburn lepiej by tego nie zrobiła.

Odebrało mi mowę. Odwróciłam się od niego. Czy on myślał, że gram?

Michaela wygłaszała listę spraw, które najwyraźniej wymagały natychmiastowej uwagi Alexa i nie mogły zaczekać do rana. Kroczyłam sztywno obok niego, zasłaniając się wielką torbą jak tarczą.

Dziennikarze pozbierali swoje rzeczy, za nimi ruszyli operatorzy i fotografowie. Wyglądało na to, że całe lotnisko opustoszało na dany przez Alexa znak. Szliśmy za Michaelą przez ciche sale w stronę wyjścia, do samochodu mającego zabrać mnie do domu, którego nigdy nie widziałam.

Nie zauważyłam osoby stojącej nam na drodze tylko dlatego, że Michaela była dwa razy szersza od większości ludzi. Ophelia stała jak wryta, nie zamierzając cofnąć się na krok. Oczy miała utkwione nie we mnie, ale w sławnym aktorze przy moim boku.

Nie zadzwoniłam do niej i nie powiedziałam, że wychodzę za mąż, ponieważ czułam wyrzuty sumienia, że nie weźmie udziału w ceremonii. Dopiero po ślubie wysłałam depeszę z przeprosinami, że nie mogłam wcześniej jej zawiadomić. Kiedy pisałam tekst w biurze Western Union, wyobrażałam sobie, jak szeroko otwiera oczy i wygina usta w promiennym uśmiechu. Chciałam napisać, że na pierwszej kolacji z Alexem miałam na sobie jej czarną sukienkę, że Alex odpinał koronkowy stanik, który mi pożyczyła. Zamiast tego zdecydowałam się na dość mglisty przekaz: WYSZŁAM ZA ALEXA RIVERSA STOP WRACAM 14 LISTOPADA STOP CIESZ SIĘ ZE MNĄ.

Oczekiwałam, że Ophelia nie sprawi mi zawodu, zachowa się zgodnie z historyjkami, które o niej opowiadałam Alexowi, i podczas pierwszego spotkania zrobi coś skandalicznego. Znając ją, myślałam, że może się do niego przytulić i pocałować go namiętnie, uznając, że to jej jedyna szansa. Może błagać go o spotkanie z jego agentem albo tak długo nudzić, aż da jej rólkę w jednym ze swoich filmów. Mówiłam Alexowi, że w takich sprawach Ophelia nie ma za grosz wstydu.

Ona jednak stała bez ruchu, nawet się ze mną nie przywitała. Wpatrywała się w niego, ale nie z czystym uwielbieniem, jak się spodziewałam, tylko szacująco. Twarz zapłonęła mi z dumy: oto pierwsza osoba, która się zastanawia, czy Alex Rivers jest dość dobry dla mnie, a nie odwrotnie.

Podbiegłam do Ophelii i mocno ją przytuliłam.

– Tak się cieszę, że cię widzę – powiedziałam, ujmując ją za ręce.

Ophelia jak sparaliżowana nie odrywała wzroku od Alexa.

Uśmiechnęłam się; pewnego dnia, kiedy się przekona, że Alex to mój mąż, a nie gwiazdor, będziemy się z tego śmiać.

Kiedy jednak wciąż milczała, uświadomiłam sobie, że pomiędzy nią a Alexem przepływa jakiś prąd, i to sprawiło, że bałam się poruszyć. Przez dziesięć lat naszej znajomości nigdy nie widziałam, żeby Ophelia tak się zachowywała. Szukałam w jej twarzy śladu kobiety, która straciła pracę jako pomoc biurowa, bo założyła się z kolegą, że zdejmie bluzkę i odbije na ksero swoje piersi; kobiety, która poszła na casting w namalowanym keczupem bikini w nadziei, że wstrząśnięty reżyser da jej rolę w reklamie Hunta. Ophelia, z którą mieszkałam, nie znała znaczenia słowa „spokojny”, nigdy nikomu nie dała się zastraszyć.

Spojrzała na moją szyję i wiedziałam, co każe jej milczeć. Pod starannie nałożonym makijażem dostrzegła to, co umknęło dziennikarzom: blaknące żółtawe ślady palców, które wciąż znaczyły moje gardło. Nie chcąc, by wyciągnęła z tego fałszywe wnioski, powiedziałam cicho:

– To Alex Rivers. Alex, to Ophelia Fox, moja współlokatorka.

Alex obdarzył ją swoim najbardziej promiennym uśmiechem.

– Była współlokatorka – uściślił, podając Ophelii rękę.

Sztywno uścisnęła mu dłoń, po czym odwróciła się do mnie i szepnęła tak, bym tylko ja mogła ją słyszeć:

– Nie, jeśli będę miała coś w tej sprawie do powiedzenia.

Nie wspomniała o siniakach, nie musiała. Prawda jest taka, że wątpliwości ogarnęły ją, nim nasz samolot wylądował, i dobrze się przygotowała. Argument miała prosty: uważała, że Alex zastawił na mnie jakąś potworną pułapkę, po co w przeciwnym razie upierałby się przy pośpiesznym ślubie na kompletnym pustkowiu, zamiast urządzić wielkie hollywoodzkie wesele, które wszyscy latami by wspominali.

– Poza tym – syknęła, kiedy Alex i John poszli odebrać bagaże – widziałam ten pocałunek dla kamer. On cię zepchnął na drugi plan, Cassie. Wszyscy wiedzą, że kobieta stoi twarzą do obiektywu.

Roześmiałam się. Ze wszystkich obserwujących nas ludzi Ophelia pewnie jedyna to zauważyła.

– A co z tymi wszystkimi gwiazdami, które uciekają do Vegas? zapytałam. – Boże, popatrz, ilu dziennikarzy przyszło o trzeciej nad ranem, żeby zobaczyć, jak wyglądam. Możesz sobie wyobrazić prywatny mały ślub tutaj?

Ophelia dźgnęła mnie palcem w mostek.

– Właśnie w tym rzecz – odparła, pozostawiając mi rozwikłanie tej pokrętnej logiki. W desperacji przewróciła oczami. – To nie powinien być cichy ślub, tylko wielki medialny show. Każda kobieta w tym kraju chce wiedzieć, z kim się ożenił Alex Rivers. Więc dlaczego bierze ślub w jakiejś pieprzonej Amazonii i ukradkiem ląduje o trzeciej w nocy, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek cię zobaczył?

– Może dlatego, że mnie kocha? – podsunęłam. – Ostatnia rzecz, na jakiej by mi zależało, to wielki ślub na parkingu wytwórni.

Ophelia pokręciła głową.

– Ale tak się tego nie robi, w każdym razie nie w Hollywood. Coś tu nie gra. – Zerknęła na mnie spod rzęs i nagle pojęłam, czego Ophelia nie rozumie: naturalnym porządkiem przemysłu filmowego Alex Rivers powinien był ożenić się z kobietą olśniewającą i nietuzinkową, z kobietą, która w żadnym razie nie zgodziłaby się na cichy ślub, która intuicyjnie rozumiałaby, że pocałunek to równocześnie okazja do reklamy. Jednym słowem, Alex Rivers powinien był ożenić się z kimś takim jak Ophelia.

Wcześniej nie miałam niczego, na czym zależałoby Ophelii. Kiedy wychodziłyśmy, to za nią wszyscy się oglądali i o niej ukradkiem szeptali. Jeśli już, to byłam tłem dla jej urody.

Kiedy jednak czekałyśmy, aż Alex i John przyjdą z bagażami, widziałam, jak Ophelia zerka na kilka innych samochodów i limuzyn w nadziei, że ktoś rozpozna samochód z szoferem należący do sławnej osoby, i będzie także na nią patrzył. Przypuszczalnie w moim towarzystwie po raz pierwszy nie była w centrum uwagi, a teraz nie ulegało wątpliwości, że nigdy już nie będzie.

Źle odczytałam reakcję Ophelii. Oceniała Alexa, owszem, a ślady siniaków na moim gardle wstrząsnęły nią, ale jej pierwotna wątpliwość dotyczyła jego wyboru partnerki. Ophelia nie miała zamiaru mnie upokorzyć, nawet jej to nie przyszło do głowy. Nie potrafiła tylko zrozumieć, dlaczego mężczyzna, który mógł wybierać ze stada rajskich ptaków, wybrał mnie, pospolitego wróbelka.

Zacisnęłam dłonie w pięści. Miałam wrażenie, że cały mój świat stanął na głowie. Ophelia, którą uważałam za najlepszą przyjaciółkę, zawistnie burczała o moim małżeństwie. Alex, którego wcześniej brałam za płytkiego, egoistycznego megalomana, ochraniał mnie, zwierzał mi się ze swoich tajemnic i wplótł się w moje serce tak ściśle, że rozpadłoby się na kawałki, gdybym od niego odeszła.

Jakby wezwany przez te rozmyślania, wyszedł teraz na różowy brzask razem z Johnem; obaj nieśli walizki. Alex przesunął wzrokiem po limuzynach, spostrzegł nas i mięśnie jego ramion jakby się rozluźniły. Szukał mnie.

Nie odrywałam od niego wzroku, odpowiadając Ophelii:

– Wszystko w porządku, a on nie jest taki, jak sądzisz. – Zerknęłam na nią, by sprawdzić jej reakcję. – Bardzo wiele nas łączy. – Nic więcej nie dodałam, ponieważ w żadnym razie nie zawiodłabym zaufania Alexa.

– Mam nadzieję. – Ophelia musnęła palcami niknące ślady na mojej szyi; wiedziała, że nie będę o nich rozmawiać. – Bo wchodzisz w zupełnie nowy świat, a on jest jedyną osobą, którą w nim znasz.

Dom Alexa w BelAir znajdował się na ponad dwunastoakrowej ogrodzonej posiadłości i wyglądał dokładnie jak plantacja, którą szkicowałam w myślach, słuchając matczynych opowieści o dzieciństwie na Południu. Przyjechaliśmy na miejsce o piątej rano. Oderwałam się od ramienia Alexa, kiedy samochód jechał długim żwirowanym podjazdem, i żałowałam, że mama nie może zobaczyć, gdzie zamieszkam.

Niewielu aktorów miało takie rezydencje w Los Angeles. Umiar zastąpił przepych złotej ery Hollywood po prostu dlatego, że zapewniał sławom odrobinę samotności. Alex natomiast, który wychował się w przyczepie, pragnął rzucającej się w oczy posiadłości. Gardło mi się ścisnęło, kiedy sobie uświadomiłam, że on, który tak cenił prywatność, gotów był zamienić ją na bogactwo, którego brakowało mu w dzieciństwie. Zastanowiłam się przelotnie, czy to okazało się skuteczne, czy kultywowanie takiego wizerunku dla opinii publicznej wymazało wspomnienia.

Chociaż było wcześnie, koło domu krzątali się ludzie. Ogrodnik obcinał żywopłot biegnący wzdłuż lewej ściany, wąska smuga dymu unosiła się z jednego z małych białych budynków za domem.

– Co o tym myślisz? – zapytał Alex.

Wciągnęłam powietrze.

– Wspaniały dom – odparłam. Nigdy w życiu nie widziałam takiej rezydencji i uświadomiłam sobie, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Alex nie zobaczył mieszkanka, które zajmowałam z Ophelią; chciałam oszczędzić sobie zakłopotania.

Alex pomógł mi wysiąść z samochodu.

– Później cię oprowadzę – obiecał. – Wyobrażam sobie, że teraz marzysz o miękkim materacu.

Uśmiechnęłam się na myśl o nas obojgu, przytulonych w dość szerokim, ale jednak jednoosobowym łóżku. Podążyłam za nim po marmurowych schodach. Zarumieniłam się, kiedy John otworzył przed nami drzwi i powiedział:

– Proszę, pani Rivers.

Alex wyminął go i pociągnął mnie po cudownych krętych schodach, jakby żywcem przeniesionych z planu „Przeminęło z wiatrem”.

– Później ci wszystkich przedstawię – powiedział. – Nie mogą się doczekać, kiedy cię poznają.

Co o mnie wiedzą? – pomyślałam. Zanim zdążyłam się odezwać, Alex wprowadził mnie do owalnego salonu, w którym unosił się aromat świeżego powietrza i cytryny. Zamknął wielkie okno wykuszowe i koronkowe firanki przestały trzepotać.

– To jest sypialnia. Rozejrzałam się.

– Nie masz łóżka?

Alex ze śmiechem wskazał drzwi, których nie zauważyłam na tle tapety w białoniebieskie pasy.

– Tam.

To było największe łoże, jakie w życiu widziałam, ustawione na podwyższeniu i zasłane puchatą kołdrą. Usiadłam na skraju, sprawdziłam sprężystość materaca, po czym otworzyłam torbę, z którą się nie rozstawałam od wyjazdu z Kenii, i wyjęłam z niej rzeczy towarzyszące mi w kolejnych samolotach: szczotkę do zębów, przybory kosmetyczne, zapasowy Tshirt. Słój śniegu przywieziony mi przez Alexa do Tanzanii zawinęłam w koszulkę, nie chciałam bowiem ryzykować, że stłucze się w przedziale bagażowym. Postawiłam słój na klonowej komodzie obok szczotki Alexa i wysokiego stosu scenariuszy.

Alex objął mnie od tyłu i ściągnął mi koszulę przez głowę.

– Witaj w domu.

Odwróciłam się ku niemu.

– Dziękuję. – Pozwoliłam, by rozpiął mi lniane spodnie i zdjął buty, a potem otulił pościelą. Przycisnęłam ręce do miękkiej kołdry i czekałam, aż Alex położy się koło mnie.

Kiedy ruszył ku drzwiom, usiadłam gwałtownie.

– Dokąd idziesz? – zapytałam głosem drżącym z paniki.

– Chyba nie dałbym rady zasnąć – uśmiechnął się. – Zejdę na dół i trochę popracuję. Będę tu, kiedy się obudzisz.

Tak bardzo chciałam, żeby został ze mną, pomógł mi poczuć się jak u siebie. Przesunęłam dłońmi po materacu, gdzie powinien leżeć Alex. Przypomniałam sobie późnoporanne słońce w Kenii; tutaj możemy leżeć godzinami, a prawdziwy świat nie będzie wkradał się przez cienką szparę pod drzwiami. Cóż jednak miałam powiedzieć Alexowi? Boję się zostać sama w tym domu, nikogo tu nie znam. Musisz być przy mnie, żebym zrozumiała, gdzie jest moje miejsce. Albo głębszą prawdę: Nie poznaję siebie. Więcej, nie poznaję ciebie.

Drzwi zamknęły się cicho za Alexem; zostałam sama, zagubiona. Wpatrzona w słój na komodzie, jedyną rzecz, o której na razie mogłam powiedzieć, że należy do mnie, powtarzałam sobie, że zachowuję się jak idiotka. Przez okno balkonowe sączyło się słońce niczym rosnący płomień, oskarżenie. Więc tak to się zaczyna.

15

– Czad.

– Dania.

Alex zabębnił palcami po moich żebrach.

– Już wykorzystałaś Danię. Przycisnęłam jego dłonie.

– W takim razie Dominikana. Alex pokręcił głową.

– To ja już powiedziałem. Możesz wreszcie przyznać, że przegrałaś. Są tylko dwa kraje zaczynające się na D.

Uniosłam brwi.

– Naprawdę? – Graliśmy w geografię w leniwe czwartkowe popołudnie i żeby sobie to skomplikować, ograniczyliśmy się do nazw krajów. – Udowodnij to.

– Z przyjemnością! – Alex roześmiał się. – Ale ty przynieś mapę.

Udałam, że wstaję, ale on mnie nie puścił. Leżeliśmy na ciemnozielonej sofie, ja między udami Alexa, z głową opartą o jego klatkę piersiową. Wpatrywałam się w słońce rozświetlające krawędzie chmury, za którą się skryło.

– W wolnym czasie uczysz się na pamięć atlasów? – zażartowałam, choć znałam odpowiedź: Alex nauczył się sam geografii w dzieciństwie, powtarzając egzotyczne nazwy miejsc, o których marzył.

Pocałował mnie w czubek głowy; w tej samej chwili, jakby na dany znak, słońce zaświeciło pełnym blaskiem.

– Jestem człowiekiem rzadkich talentów i umiejętności – oznajmił sucho.

Zadałam sobie pytanie, czy wie, jak bardzo prawdziwe jest to zdanie.

No cóż, wbrew temu, co mówiłam o naszym przyjeździe do Los Angeles, wszystkie moje wątpliwości dotyczące Alexa zblakły. Nie wrócił od razu do pracy, przez co nie musiałam radzić sobie sama. Przez pierwszy tydzień pływaliśmy w basenie, bawiliśmy się w chowanego w labiryncie i bez muzyki tańczyliśmy boso na werandzie sypialni. Po kolacji Alex odprawiał służbę i kochał się ze mną co noc w innym pokoju: na mahoniowym biurku w bibliotece, na perskim dywanie w salonie, na białym bujanym fotelu na oszklonym tylnym ganku. „Dzięki temu, gdziekolwiek pójdziesz, będziesz musiała myśleć o mnie”. Tak powiedział. W rewanżu zabrałam go na uniwersytet, w laboratorium pokazałam swoją aktualną pracę: rekonstrukcję kości udowej australopiteka, przedstawiłam Archibalda Custera. Alex dał do zrozumienia, że skłonny jest przekazać wydziałowi sporą dotację, jeśli „wprowadzą pozytywne zmiany” w obsadzie wykładowców. Poczułam się zakłopotana tą sugestią, której wcześniej nie przedyskutowaliśmy. Zaproponowano mi stanowisko profesora i doskonały wybór zajęć w następnym semestrze, czego nigdy bym nie przyjęła, gdyby Alex mnie o to nie prosił. Ty zmieniłaś moje życie, powiedział, pozwól, bym ja zmienił twoje.

Alex spędzał ze mną wiele czasu: przedstawił mnie swojemu agentowi, pracownikom, przyjaciołom, tak że w pewnym momencie zapytałam, czy to ja będę nas oboje utrzymywać. To naturalnie był żart. Jak powiedziała Ophelia, Alex dostawał od czterech do sześciu milionów za film i ze względów podatkowych większość tych pieniędzy inwestował we własną wytwórnię, Pontchartrain Productions. Płacił sobie pensję, ale zostawało sporo i zdarzało się, że nawet trzecią część dochodów przekazywał różnym organizacjom dobroczynnym; co roku były to siedmiocyfrowe sumy.

Byłam bogata. W Tanzanii Alex odrzucił moją propozycję intercyzy, powiedział, że jego zamiarem jest małżeństwo na całe życie. Teraz więc byłam właścicielką połowy rancza w Kolorado, połowy Moneta, Kandinsky’ego i dwóch van Goghów; połowy ręcznie rzeźbionego jadalnego kompletu z drewna wiśniowego na trzydzieści osób, który kosztował więcej niż moje wykształcenie. Ale nawet najpiękniejsze meble świata nie zabiły we mnie tęsknoty za starym fotelem z czerwonej skóry, pierwszym sprzętem, który kupiłam w Kalifornii, albo za biurkiem ze sklepu Armii Zbawienia, prezentem bożonarodzeniowym od Ophelii, który pomalowała w pacyfy i łańcuszki stokrotek. Moje stare meble były bez wartości, nie pasowały do domu, kiedy jednak zabierała je organizacja dobroczynna, płakałam.

Z drugiej zaś strony, tak cudownie czułam się z Alexem, że po raz pierwszy od lat nie cieszyłam się na bliski początek nowego semestru; w moich oczach było to wydarzenie, które mnie z nim rozdzieli. Choć musiało trochę potrwać, nim przyzwyczaiłam się do nowego życia: pełnych szacunku szeptów pokojówki Elizabeth, kiedy rano szukałam Alexa, zostawiania u jego sekretarki notki z prośbą o zakup awokado i mydła Neutrogena. Raz jakiś pismak wdarł się na teren posiadłości; kiedy rozsunąwszy zasłony w łazience, zobaczyłam wycelowany w siebie obiektyw, nawet nie krzyknęłam, tylko powiedziałam Alexowi, jakby zdarzało się to codziennie, i spokojnie patrzyłam, jak dzwoni na policję.

Nigdy jednak nie wychodziliśmy. Alex powiedział, że to dla mojego dobra, że powinniśmy poczekać, aż aura sensacji, towarzysząca naszemu małżeństwu przygaśnie. Uśmiechając się, dodał, że chce mnie tylko dla siebie. Ale im więcej czasu spędzałam w tej pozłacanej klatce, tym częściej rozmyślałam o tym, co na lotnisku mówiła Ophelia, i wiedziałam, że niezależnie od tego, w jak cudownej bajce żyję teraz, nie będę naprawdę szczęśliwa, jeśli nie zdołam zbudować mostu pomiędzy dawnym życiem w Westwood a tym nowym w BelAir.

Alex zanurzył palec u nogi w basenie i próbował napisać moje imię.

– CASS… – Zmarszczył czoło i spojrzał na mnie. – Jak to możliwe, że nie lubisz imienia Cassandra?

Wzruszyłam ramionami.

– Nigdy nie powiedziałam, że nie lubię – sprostowałam. – Mama tak mnie nazywała, ale ojciec przekonał ją, że to za poważne imię dla małej dziewczynki. W siódmej klasie przerabialiśmy mitologię grecką i nauczycielka kazała mi poszukać informacji o mojej imienniczce. – Powtórzyłam Alexowi to, co tamtego dnia mówiłam w klasie: Kasandra była piękną córką króla Priama i Hekuby. Apollo obdarzył ją darem przewidywania przyszłości, ale kiedy się w niej zakochał, a ona nie odwzajemniła jego uczucia, przeklął ją i od tej pory nikt nie wierzył w jej proroctwa, mimo iż mówiła prawdę.

Jako dwunastolatce podobało mi się, że Kasandra swoją urodą oczarowała Apolla, ale przerażeniem napawał mnie sposób, w jaki skończyła życia. Odarta z wiarygodności, została niewolnicą, a potem ją zamordowano.

– Powiedziałam nauczycielom, że proszę, żeby nazywano mnie Cassie, a inni poszli w ich ślady.

Alex uniósł mnie i obrócił twarzą do siebie.

– Masz szczęście, Kasandro – mruknął – że odwzajemniłaś moje uczucia.

Jego oddech muskał mnie w szyję. Wsunęłam dłonie pod pasek jego spodenek, czując, jak moje ciało też ogarnia żar. Alex przyciągnął mnie do siebie. Straciłam równowagę i splątani niczym jedna istota stoczyliśmy się z leżaka na trawę.

– No proszę – odezwał się ktoś – a ja myślałam, że przyjdę w nieodpowiednim momencie.

Oderwałam się od Alexa i odgarnęłam włosy z twarzy. Koło nas stała Ophelia, którą John trzymał mocno za ramię. Włosy miała rozczochrane, spodnie rozdarte na tyłku; co chwila ponawiała próby uwolnienia ręki, jakby uważała, że John jest odstręczający.

John spojrzał na mnie, potem na Alexa.

– Powiedziała Juarezowi przy bramie, że jest przyjaciółką pani Rivers, ale nie pozwoliła nam zadzwonić do domu, więc ją odesłaliśmy. Później zobaczyliśmy na monitorze, że przechodzi przez płot po wschodniej stronie.

– Skoro o tym mowa – zwróciła się Ophelia do Alexa – przyślę ci rachunek za te szorty. – Po czym do mnie: – Szkoda, że nie podałaś mi aktualnego hasła.

– Ophelio – pokręciłam głową – dlaczego nie podałaś przy bramie swojego nazwiska?

Cała energia i wojowniczość w jednej chwili ją opuściły.

– Chciałam ci zrobić niespodziankę – powiedziała żałośnie. – Gdyby do ciebie zadzwonili i uprzedzili, że przychodzę, nie byłoby niespodzianki.

Uniosłam brwi. Była ostatnią osobą, po której spodziewałabym się przechodzenia przez płot. W ciągu ostatniego tygodnia usiłowałam skłonić Ophelię, by kroczek po kroczku postarała się zaakceptować moje nowe życie. Wiedziałam, że pod wieloma względami Alex i Ophelia są zbyt do siebie podobni, żeby się zaprzyjaźnić. Kariery obojga toczyły się w podobnych zamkniętych kręgach, oboje mierzyli sukces według liczby ludzi, którzy ich rozpoznają, oboje potrzebowali mnie. Wiedziałam, że głęboko na dnie serca Ophelia jest przekonana, że Alex izoluje mnie od niej, choć równocześnie zdawałam sobie sprawę, że mogę to zmienić. Chciałam ją przekonać, by zamiast traktować Alexa jako zagrożenie, widziała w nim atut, coś w rodzaju starszego brata w branży. Powtarzałam jej to ciągle przez telefon. I naturalnie pragnęłam, by Alex polubił Ophelię. Była moją najlepszą przyjaciółką, prawdę mówiąc, jedyną przyjaciółką.

Alex owinął się w pasie ręcznikiem, by ukryć to, czego nie zdołał dokończyć; odprawił Johna i przyniósł dla Ophelii krzesło, zabawiając ją z taką swobodą, że niemal uwierzyłam, iż codziennie znajduje kobiety spadające z jego płotu.

– To moja wina – powiedział lekko. – Ciągle zapominam podawać nazwiska przyjaciół Cassie ochroniarzowi, żeby ich nie dręczył.

Otworzyłam szeroko oczy – nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Patrzyłam, jak Alex uśmiecha się do Ophelii, która do reszty topnieje, i pojęłam, że jest absolutnym mistrzem w uwodzeniu.

– Och! – Ophelia wciągnęła powietrze, po czym otworzyła kwiecistą płócienną torbę, odbarwioną i wilgotną na dnie. Wyłowiła z niej długi czerwony woreczek i podała go mnie. W środku szczękały połamane kawałki; kiedy zerknęłam do środka, zobaczyłam kawałki zielonego szkła i poczułam słodki zapach szampana. – Spadło na ziemię, zanim wdrapałam się na płot – powiedziała przepraszająco. – Prezent na nowe gospodarstwo.

Dotknęłam palcem odłamków.

– Bardzo dziękuję – odparłam – ale wiesz, Alex mieszka tu od jakiegoś czasu.

Ophelia uśmiechnęła się.

– Chodziło raczej o to, żeby domownicy mnie polubili. Zachowałam się jak kretynka. Miałam nadzieję, że po prostu zaczniemy od nowa. – Spojrzała na Alexa, który siedział obok mnie na leżaku, przysłuchując się rozmowie. – Wiesz, jeśli znasz Cassie tak długo jak ja i słyszysz, że przywozi coś z Tanzanii, przypuszczasz, że ma na myśli żółtą febrę, a nie męża. Zamówienie drinka w barze zajmuje jej więcej czasu niż związanie się z tobą. Ale kiedy już podejmie decyzję, ma talent do wybierania rzeczy najlepszych.

Alex przyglądał jej się długo, jeden aktor oceniający umiejętności drugiego, a potem wolno pokiwał głową.

– No tak, ciebie wybrała na współlokatorkę.

Ophelia zarzuciła włosy na ramię i obdarowała go uśmiechem. Popatrzyłam na nich oboje i przypomniałam sobie, co czułam, kiedy zamieszkałam w Los Angeles: ludzie tutaj są częścią potężnego planu filmowego, wszyscy zdrowi, opaleni i piękni.

– Przykro mi z powodu szampana – powiedziała.

– A mnie jest przykro z powodu twoich szortów. – Okręciłam się, żeby lepiej obejrzeć nierówne rozdarcie na jej siedzeniu.

Ophelia wybuchnęła śmiechem.

– Prawdę mówiąc, są twoje. Zostawiłaś je w mieszkaniu. – Impulsywnie nachyliła się i zarzuciła mi ramiona na szyję. – Wybaczysz mi, Cassie, prawda?

Uśmiechnęłam się do jej policzka.

– Wdarcie się do domu tak, ale szortów nigdy ci nie zapomnę.

– Wiesz, że nie zrobiłbym tego dla nikogo poza tobą.

Słysząc głos Alexa, oderwałam wzrok od lustra, przed którym się malowałam. Wiązał krawat, jako że mieliśmy spędzić wieczór na mieście, chociaż od początku się temu sprzeciwiał. Ophelia ubłagała, żebyśmy poszli na kolację do Nicky’ego Blaira w ramach przeprosin za incydent z płotem; powiedziała, że bierze rachunek na siebie, jeśli Alex wykorzysta swoją pozycję i zarezerwuje stolik na dzisiaj. Alex z wdziękiem się zgodził, ale kiedy zostaliśmy sami w pokoju, niemal słyszałam, jak przez panujące w pokoju napięcie przedzierają się jego obiekcje: Mogliśmy zjeść kolację tutaj. Niech sensacja przygaśnie. Możemy wyjść kiedy indziej.

– Nie będzie tak źle – powiedziałam lekko. – Skończy się, zanim się obejrzysz. – Odłożyłam tusz do rzęs, po czym w figach i staniku podeszłam do Alexa. Rozwiązałam mu krawat, związałam na nowo, wyprostowałam i wygładziłam. Pocałowałam go w policzek.

– Dziękuję.

Alex pogładził mnie po rękach.

– Och, nie będzie tak źle, jak przypuszczam – powiedział. – Taką sztuczkę stosuję. Jeśli wyobrażam sobie absolutnie najgorszą możliwość, to potem zawsze czeka mnie przyjemna niespodzianka. – Podszedł do szafy i wyjął jeden ze strojów, które niczym za sprawą magii pojawiły się w kilka dni po moim przyjeździe do Los Angeles. Była to obcisła czerwona sukienka, nigdy podobnej nie miałam. Prawdę mówiąc, większość mojej nowej garderoby nie przypominała rzeczy, które wcześniej nosiłam, Alex jednak lepiej się na tym znał, wiedział, czego będę potrzebowała na rozmaite wyjścia, więc po prostu zdałam się na jego osąd.

– Jest czwartkowy wieczór – mówił; tymczasem ja włożyłam suknię i odwróciłam się do niego plecami, żeby zapiął mi zamek.

– Nikogo z branży nie będzie w restauracji. Nie ma żadnych premier, dziennikarze poszli już do domu. – Okręcił mnie twarzą do siebie i z uśmiechem dodał: – W sumie, jak dobrze pójdzie, restauracja będzie świeciła pustkami.

Mało brakowało, a powiedziałabym na głos to, co przyszło mi na myśl: Ophelia będzie rozczarowana. Była w pokoju gościnnym, przebierając się w jedną z moich nowych kreacji. Kiedy Alex rezerwował stolik u Nicky’ego Blaira, restauracji tłumnie odwiedzanej przez sławy, Ophelia nie potrafiła usiedzieć na krześle. Miło było widzieć, że traktuje Alexa jak sojusznika, a nie wroga, zadawałam sobie jednak pytanie, czy zdecydowała się na przeprosiny, bo szczerze za mną tęskniła, czy dlatego że dostrzegła możliwości, jakie mógł otworzyć przed nią Alex.

Odpędziłam tę myśl. Oczywiście, że przyszła ze względu na mnie, przecież jeszcze nie znała Alexa. I przez całe popołudnie świetnie się bawiłyśmy. Oprowadziłam ją po domu, śmiejąc się z jej komentarzy na temat wanien tak wielkich, że można by w nich urządzać przyjęcia dla całej obsady, i rozważań, czy Elizabeth sprzedaje brudną pościel Alexa zwariowanym wielbicielkom, stłoczonym przy bramie. Po czwartej urządziłyśmy najazd na lodówkę, po czym z torbą czekoladowych chipsów i kawałkami kurczaka w sezamie poszłyśmy do labiryntu. Leżałyśmy na plecach, a promienie słońca, sączące się przez żywopłot, znaczyły plamkami nasze uda i brzuchy. I tak jak wtedy, kiedy mieszkałyśmy w Westwood, rozmawiałyśmy o seksie – tylko że tym razem nie byłam tą, która tylko słucha.

Rozmowa o seksie nigdy nie przychodziła mi łatwo, a Ophelia wyśmiałaby mnie, gdybym zwierzyła jej się z moich pragnień. Zamiast tego opowiedziałam jej o egzotycznych miejscach, w których to robiliśmy: stanowisko archeologiczne w Tanzanii, ostatnia ławka w kościele katolickim w Kenii, garderoba w pralni, podczas gdy tuż za drzwiami Elizabeth składała pranie. Powiedziałam, jak piękne ciało ma Alex, ile razy nocą wspólnie osiągamy orgazm.

Dla siebie zachowałam, że jego niezwykła delikatność sprawia, iż czasami płaczę. Że kiedy kończymy się kochać, przytula mnie tak mocno, że nie mogę oddychać, jakby się bał, że zniknę. Że kiedy modli się do mnie swoimi rękami, sercem i ustami, czuję się uwielbiana i błogosławiona jak święta.

Nie powiedziałam o tym Ophelii, ale ona zobaczyła to we mnie.

– Jezu – pokręciła głową. – Ty naprawdę jesteś zakochana. – Potwierdziłam, choć nie uważałam, by te słowa oddawały rzeczywistą naturę tego, co łączyło mnie i Alexa. – Żadnych zaraźliwych chorób, cztery razy w ciągu nocy i jeszcze cię nie zdradził. Z tego, co widzę, facet ma tylko jedną wadę.

Uniosłam się na łokciu.

– Jaką mianowicie?

– Wybrał ciebie, a nie mnie.

Głos Alexa przywrócił mnie do rzeczywistości. Poszedł po Ophelię i teraz oboje od progu mnie obserwowali. Ophelia miała na sobie moją suknię, której jeszcze nie widziałam, zieloną i powiewną, budzącą refleksy w jej oczach. W oczekiwaniu na wieczór w ekskluzywnej restauracji wręcz tańczyła. Kiedy tak stała, trzymając Alexa pod ramię, wyglądali jak para.

Ophelia zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Mój Boże, wyglądasz pięknie – powiedziała.

Rozłożyłam dłonie, wciąż nie potrafiłam radzić sobie z takimi komplementami.

– Ty też – odparłam.

Ophelia prychnęła i spojrzała na Alexa.

– Które z nas masz na myśli?

– Oboje. – Roześmiałam się.

John czekał na nas przy frontowych drzwiach; przy schodzeniu ze schodów podał Ophelii ramię, jakby wcześniej nie złapał jej na wchodzeniu przez płot. Otworzył tylne drzwi range rovera i pomógł jej wsiąść, potem pomógł mnie.

– Powiedz mi – mruknęła Ophelia – czy on prowadzi cię też do łazienki?

Alex usadowił się obok nas.

– Miłe panie, mam nadzieję, że zdążyłyście coś zjeść.

Spojrzałam na Ophelię, która ze zdziwieniem powiedziała:

– Myślałam, że idziemy na kolację.

– Idziemy – zgodził się Alex – ale to nie znaczy, że będziecie miały okazję coś przegryźć. – Odwrócił się do Ophelii, jakby chciał ją przestrzec przed tym, w co się wpakowała. – Niestety, zaprosiłaś mnie, a kiedy ja siedzę przy stole, zamiast posiłku jest wydarzenie.

Ophelia zadarła brodę i posłała Alexowi olśniewający uśmiech.

– I właśnie na to liczę.

Ku zaskoczeniu i radości Alexa dopiero po przekąskach pojawiła się pierwsza osoba, która pogratulowała mu małżeństwa.

– Dzięki, Pete. Pozwól, że cię przedstawię mojej żonie Cassie położył mi dłoń na ramieniu – i jej przyjaciółce Ophelii Fox. Ophelia zaczyna karierę w naszej branży. – Na moment przerwał.

– Pete jest jednym z bossów w Touchstone.

Ścisnęłam pod stołem nogę Alexa, dając mu znać, jak wiele dla mnie znaczy, że jednak zdecydował się pomóc Ophelii, mimo że tak narozrabiała. Ucałował mnie w szyję.

– Nie zaczynaj spraw, których nie możesz skończyć w miejscu publicznym – szepnął.

Ophelia prowadziła monolog o sławach wchodzących do restauracji i zamawianych przez nie deserach.

– Coś wam powiem. Jeśli chcę, żeby mnie odkryli, powinnam przykleić się do tego krzesła i pozwolić, żeby mnie oglądali.

Alex zjadł trzy krewetki, które zostały na moim talerzu.

– Nie chcę psuć ci nastroju, ale nigdy nie widziałem, żeby u Nicky’ego było tak spokojnie jak dzisiaj. – I jakby to była jego wina, uśmiechnął się przepraszająco. – Przyjdziemy tu innym razem – obiecał.

Za każdym razem, kiedy Ophelia kierowała rozmowę na politykę w Hollywood albo wskazywała kolejnego szefa kolejnego studia, Alex zręcznie powracał do mnie. Wspomniał, jakie wrażenie zrobiła na nim moja fachowa wiedza na planie. Ophelia uniosła tylko brwi i zapytała:

– Fachowa wiedza na jaki mianowicie temat?

Powiedział jej, że dostałam etat profesorski, o czym sama mówiłam jej trzy dni temu, choć najwyraźniej mnie nie usłyszała. Teraz zerwała się z krzesła i zarzuciła mi ręce na szyję, wołając kelnera, żeby przyniósł drugą butelkę szampana.

Może z jej strony to była szczera radość z mojego awansu, może chodziło o to, że kolacja nie okazała się medialnym przedstawieniem, jak przewidywał Alex. Kiedy skończyliśmy jeść, z ulgą słuchałam, jak oboje wymieniają się najnowszymi dowcipami o Quayle’u, klepią się po plecach i parodiują legendarnych nadętych szefów z branży filmowej. Alex nalegał, że zapłaci rachunek; od początku wiedziałam, że to zrobi, myślę, że Ophelia też na to liczyła. Wstała, przytrzymując się oparcia.

– Ojej, druga butelka idzie prosto do głowy – mruknęła.

Nie zaskoczyło mnie, że Ophelia się wstawiła, bo ja wypiłam dwa kieliszki, a Alex ograniczył się wyłącznie do wody. Teraz objął Ophelię w pasie, potem uśmiechnął się do mnie i splótł palce z moimi.

Pchnął drzwi wejściowe, prowadząc moją przyjaciółkę. Ja szłam o krok za nimi, dlatego nie od razu zauważyłam tłumek fotografów i czarne plamy po błysku fleszów.

– Cholera jasna – mruknął Alex, przyciągając mnie do siebie. Stanęłam w świetle, nie mogąc się skurczyć, co nakazywał mi instynkt. Puścił Ophelię, ale zrobiono już zdjęcia, na których mocno obejmował kobietę, nie będącą jego żoną.

– Właśnie takiego gówna chciałem uniknąć – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Wiedziałam, że myśli o tym, co na temat tego małego menage á trois powypisują plotkarskie gazety w całym kraju. Wiedziałam też, jak to wpłynie na jego nieskazitelny, elegancki wizerunek.

MIESIĄC MIODOWY DOBIEGŁ KOŃCA. TAJEMNE ŻYCIE MIŁOSNE ALEXA RIVERSA. DWIE W CENIE JEDNEJ. W myślach już widziałam nagłówki; przycisnęłam palce do oczu, usiłując odgrodzić się od fleszy i świadomości, że moje nazwisko unurzane zostanie w błocie trzy tygodnie po ślubie. Czułam, jak dłoń Alexa twardnieje w moich palcach, i pogłaskałam go po przegubie. Chciałam mu powiedzieć: To był przypadek. Nikt nie mógł tego przewidzieć.

Za późno przypomniałam sobie o Ophelii, która przed minutą ledwo mogła utrzymać się na nogach. Spojrzałam na ziemię, niemal spodziewając się, że straciła przytomność, ale ona stała prosto przy boku Alexa i uśmiechając się pięknie, nie puszczała jego ramienia, choć próbował się od niej uwolnić.

Wtedy też zrozumiałam, że wszystko to zaplanowała.

Wybaczyłam Ophelii, kiedy poszła na premierę w moich perłach i zgubiła je na tylnym siedzeniu limuzyny reżysera. Wybaczyłam, kiedy zostawiła mnie samą u dentysty po leczeniu kanałowym, bo wezwano ją na casting do roli, której nie dostała. Wybaczyłam, że pieniędzmi na czynsz zapłaciła za kurs jogi transcedentalnej dla zestresowanej kadry menedżerskiej, że powiedziała mi, iż jestem za mało trendy, żeby iść do klubu z jej przyjaciółmi aktorami, że prawie zawsze przez lata naszej znajomości zapominała o moich urodzinach. Kiedy jednak patrzyłam na kipiącego gniewem Alexa, który usiłował ochronić mnie przed nieuniknionymi brudnymi plotkami, wiedziałam, że tego nigdy jej nie wybaczę.

Alex mruknął, że musi poszukać Johna i samochodu; gdy odszedł, złapałam Ophelię i odwróciłam ją twarzą ku sobie. Nawet wtedy wzrok miała utkwiony w fotografach, którzy skierowali teraz obiektywy na Alexa.

– Jak mogłaś?

Ophelia uniosła brwi.

– Co jak mogłam?

Zmrużyłam powieki. Przez dziesięć lat, odkąd znałam Ophelię, zawsze byłam jej chłopcem do bicia i nigdy się nie skarżyłam. Ale wtedy nie próbowała rozmyślnie zranić mnie i mojego męża.

– Powiadomiłaś ich o naszym przyjściu. Wykorzystałaś Alexa.

Ophelia zacisnęła usta.

– Cassie, przecież sama mi radziłaś, żebym tak zrobiła.

Jej słowa powstrzymały mój gniew. Tak, chciałam odpowiedzieć, ale nie w ten sposób. Nie mówiłam, żeby go oszukała. Ophelia przewróciła oczami.

– W odwrotnej sytuacji on postąpiłby dokładnie tak samo. Przypuszczalnie kiedyś tak zrobił.

– Nie – powiedziałam stanowczo. – Nie zrobił.

Zobaczyłam, że Alex gniewnym krokiem wraca. Złapał mnie za rękę i nie patrząc nawet na Ophelię, pociągnął do samochodu.

Otworzył przede mną drzwi. Odchyliłam głowę, patrząc na mrugające gwiazdy. Alex usiadł obok mnie i kazał Johnowi jechać.

– No cóż – powiedział, starannie dobierając słowa – zostanę uznany za dwulicowego skurwysyna, a co bardziej wnikliwe sępy zwrócą uwagę na perwersję tkwiącą w fakcie, że pieprzę najlepszą przyjaciółkę żony. – Patrzył w okno, odwrócony ode mnie. – Zdajesz sobie sprawę, że wziąwszy pod uwagę kąt kamery, pewnie nawet nie ma cię na fotografii. Może twoja ręka tak, ale zostanie wyretuszowana. Oczywiście, zgodnie z planem, w centrum jest twoja przyjaciółka Ophelia, którą obejmuję w talii. Delikatnie położyłam dłoń na jego nodze.

– Przykro mi, Alex, nie wiedziałam, że coś takiego zrobi. Ophelia zwykle tak się nie zachowuje.

– Jesteś prawie tak dobrą aktorką jak ona. Niemal ci wierzę. – Spojrzał na mnie; oczy mu pociemniały. – Powiem ci to tylko raz, więc bardzo proszę, zapamiętaj to sobie. Nie lubię, kiedy się mnie traktuje jak cyrkowe zwierzę. Już i tak jest fatalnie, że dwa razy się zastanawiam, zanim wyjdę na miasto w biały dzień, bo tak dobrze wykonuję swoją pracę, że muszę mieszkać w klatce, ale nikomu nie pozwolę się wykorzystywać, Cassie, nawet tobie.

Cała ta katastrofa pośrednio była moją winą i z tego też powodu pozwoliłam, by na mnie wyładował swój gniew.

– Rozumiem – szepnęłam, skupiając się na nocnych cieniach za oknem.

Było dobrze po trzeciej, kiedy się obudziłam i stwierdziłam, że Alexa nie ma w łóżku. Po powrocie do domu zamknął za sobą drzwi biblioteki, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie mojego towarzystwa. Poszłam na górę do sypialni, gdzie rozebrałam się do naga, wciąż pełna nadziei. Położyłam się, powtarzając sobie, że w którymś momencie musieliśmy się przecież pokłócić. Zasnęłam z obrazem jego dłoni pieszczących moje ciało.

Kiedy w środku nocy Alexa koło mnie nie było, wpadłam w panikę. Włożyłam cienki jedwabny szlafroczek, który po przyjeździe zastałam w szafie. Nie przypuszczałam, by Alex mógł bez uprzedzenia dokądś się wybrać, nie chciałam wierzyć, że jest z kimś innym. Na palcach poszłam do pokoju gościnnego. Odetchnęłam z ulgą na widok gładko zaścielonego łóżka.

Nie było go w bibliotece, w kuchni ani w gabinecie. Z wahaniem przekroczyłam próg, zostawiając ciężkie drzwi frontowe uchylone, na wypadek gdyby się zatrzasnęły, i zeszłam po marmurowych stopniach.

Posiadłość była dobrze oświetlona ze względu na kamery, bez problemu więc znalazłam krętą ścieżkę, która prowadziła za dom do bukszpanowego labiryntu. Byłam w połowie drogi, kiedy usłyszałam rytmiczne pluskanie dobiegające z basenu.

W intensywnym zapachu chloru wyczuwałam aromat bourbona, może dlatego że Alex dużo wypił, może dlatego że byłam wyczulona na ten zapach, który nieodłącznie kojarzył mi się z matką. Słodkawy i silny, tak jak dawniej uderzył mnie prosto między oczy i przeniósł dwadzieścia lat w przeszłość.

Kiedy jako trzynastolatka nabrałam odrazy do zapachu bourbona, którym tapety w naszym domu wydawały się nasączone, wylałam zawartość wszystkich butelek do zlewu. Matka wpadła w furię. Podarła mi bluzkę na ramieniu i uderzyła mnie w twarz, a potem w moich objęciach płakała jak dziecko. „Gdybyś mnie kochała, nie zrobiłabyś mi tego” – powtarzała. A ponieważ nie zdawałam sobie sprawy, że prawdą jest coś wręcz przeciwnego, przysięgłam, że nigdy więcej tego nie zrobię. Siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam, jak pije z małej buteleczki likier cointreau, którego używała do gotowania. Kiedy dłonie przestały jej się trząść, uśmiechnęła się do mnie, jakby chciała powiedzieć: Widzisz? Wtedy po raz pierwszy zauważyłam, jak bardzo staję się do niej podobna.

Teraz z przewróconej butelki alkohol sączył się do basenu. Alex, który siedział na gładkiej kamiennej ławeczce w basenie, drugą flaszkę trzymał za szyjkę. Widząc mnie w świetle reflektora, uniósł ją w toaście.

– Chcesz drinka, chére? – zapytał przeciągle. Kiedy pokręciłam głową, roześmiał się. – Daj spokój, pichouette. Oboje dobrze wiemy, że mamy to we krwi.

Wyprostowałam się.

– Chodź do łóżka, Alex – powiedziałam, usiłując powstrzymać drżenie w głosie.

– Chyba nie. Jeszcze nie popływałem.

Kiedy wstał, zobaczyłam, że jest całkiem nagi. W jasnoniebieskiej poświacie wyglądał jak grecki bóg. Z doskonale ukształtowanym torsem, z wodą spływającą po udach sprawiał wrażenie wykutego z marmuru. Rozprostował ręce.

– Podoba ci się to, co widzisz, chére? – zapytał. – Wszystkim najwyraźniej się podoba.

Wyszedł z basenu i zbliżył się do mnie. Wstrzymałam oddech, kiedy zatrzymał się o kilka centymetrów, mocząc rąbek mojego białego szlafroka. Złapał mnie, jedną ręką obejmując w talii, drugą chwytając za brodę. Zacisnął palce tak mocno, że zapiekła mnie naciągnięta skóra.

Oczy mu poczerniały. Nie mogłam poruszyć ustami, żeby coś powiedzieć, i z coraz większą trudnością oddychałam. Alex był dwa razy większy ode mnie i pijany, nie mogłam mieć pewności, że wie, kim jestem. Żołądek ścisnął mi się ze strachu i wtedy Alex zaczął dygotać.

Powodem nie był chłód nocy, stykający się z jego mokrą skórą, to coś pochodziło z samego szpiku jego kości. Poruszyło się od kolan, w górę przez biodra do ramion, i wiedziałam, że nie potrafi nad tym zapanować, ponieważ nagle był tak samo przerażony jak ja. Patrzył mi w oczy, jakbym to ja powinna była wiedzieć, co zrobić.

Bez namysłu wepchnęłam dłonie pomiędzy nas i pociągnęłam za pasek szlafroka. Przycisnęłam się do Alexa, ogrzewając go, bezinteresownie wchłaniając jego zimno, aż moim ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze, a jego stało się spokojne i ciepłe.

Puścił moją brodę. Potarłam twarzą o jego pierś i poczułam, jak krew napływa mi do policzków. Kiedy się odsunął, oczy miał srebrne i przytomne. Westchnęłam i rozluźniłam się. Znałam ten etap.

Alex pozwolił, żebym wyjęła z jego zaciśniętej dłoni butelkę, i nie zareagował, kiedy wylałam zawartość na trawę. Patrzył, jak alkohol z sykiem paruje, potem odebrał mi puste szkło, wpatrując się w nie takim wzrokiem, jakby nie miał pojęcia, skąd się tu wzięło.

Łatwo było zobaczyć go jako małego chłopca, kiedy mury, którymi się otaczał, padały w gruz. Pomyślałam o dzieciństwie bez przyjaciół, nasyconym intensywnymi kolorami i wypełnionym wyimaginowanymi przygodami, które pozwalały mu zapomnieć, kim jest. Wyobraziłam go sobie wyciągającego sieci na langusty, kiedy jego ojciec był zbyt pijany, żeby samemu to zrobić, ubranego w dwa numery za dużą koszulę na pogrzebie wujka, bo matka nie zadała sobie trudu, żeby kupić mu nową zamiast tej, z której wyrósł. Łagodnie posadziłam go na zielonym leżaku, na którym siedzieliśmy po południu, i odgarnęłam mu mokre włosy z oczu. Pochylił się, podświadomie łaknąc gestu, który powinien stać się jego udziałem wiele lat wcześniej.

– Wiesz, nigdy nie przeżyłem etapu pośredniego – powiedział. – Moją maman i papę guzik obchodziłem, a potem od razu zaczęło się życie, w którym ludzie grzebią w moich śmieciach, próbując ustalić, co jadłem na śniadanie. – Posadził mnie sobie na kolanach i ukrył twarz w moich włosach. – Wiesz, czego bym chciał? – mruknął. – Chciałbym iść do mojego krawca, zamiast czekać, aż on przyjdzie do mnie. I chciałbym kupować ci stokrotki na ulicy od sprzedawcy, który nie widział moich trzech ostatnich filmów. Chciałbym wybrać się na kolację, a kiedy twoja przeklęta przyjaciółka dałaby cynk prasie, pismacy zapytaliby: „Alex jaki?” – Położył rękę na mojej piersi, która spoczywała w jego dłoni niczym prosta, jasna prawda. – W dzieciństwie leżałem nocami i marzyłem, że jak rano się obudzę, ktoś będzie się o mnie troszczył, zamiast mną pomiatać. – Pocałował mnie w czubek głowy i przycisnął mocniej do piersi, jakby mógł mnie ochronić przed swoją przeszłością. – Uważaj na życzenia, Cassie – powiedział cicho. – Mogą się urzeczywistnić.

16

– Przyniosłem to dla ciebie.

Za moimi plecami rozległ się głos Alexa i wbrew woli zacisnęłam palce na oparciu białego trzcinowego fotela. Nie odwróciłam się, tylko wpatrywałam w górną werandę, licząc kroki, które musi zrobić Alex, by przejść od drzwi sypialni do mnie.

Postawił filiżankę obok mnie; mleko już było dolane, co oznaczało, że zadał sobie trud, by samemu przyrządzić herbatę, zamiast prosić o to kucharkę. W oddali słyszałam odgłosy późnopopołudniowego ruchu ulicznego i krzyki mew, jakby ten dzień niczym nie różnił się od innych.

Alex ukląkł przede mną i położył skrzyżowane ręce na moich kolanach. Wpatrywałam się w niego, jakbym była w szoku, co przypuszczalnie było prawdą. Mój umysł zarejestrował nieskazitelną symetrię jego rysów, jakbym widziała je po raz pierwszy.

– Cassie – szepnął – tak mi przykro.

Kiwnęłam głową. Wierzyłam mu, musiałam wierzyć.

– To nigdy więcej się nie zdarzy. – Oparł mi głowę o kolana, a moje dłonie z własnej woli zaczęły głaskać jego włosy, ucho, zarys szczęki, który tak dobrze znałam.

– Wiem – powiedziałam, choć wymawiając te słowa, za zamkniętymi powiekami zobaczyłam burze na środkowym zachodzie, które rozdzierają na strzępy znany ci świat, pozostawiając po sobie tęczę jak ofiarę, żebyś zapomniał o tym, co było wcześniej.

– Najważniejszą rzeczą, którą musimy pamiętać o naturze kości – powiedziałam do morza twarzy w sali wykładowej – jest to, że nie wygląda ona tak, jak zawsze ją sobie wyobrażaliśmy.

Zeszłam z podium i stanęłam za małym stołem do demonstracji, który przygotowałam na zajęcia praktyczne z antropologii. Kurs trwał prawie od dwóch miesięcy; pracowałam ciężko, by dać studentom solidne podstawy, które będą im potrzebne na wykopaliskach przewidzianych na koniec semestru.

– Kiedy wykopujemy kość, zakładamy, że to rzecz solidna i trwała, w rzeczywistości jednak jest ona tak samo żywa jak każda inna tkanka ciała.

Przy wtórze skrobania długopisów po papierze wyliczałam właściwości kości jako żywego organizmu.

– Rośnie, może chorować, może sama się uleczyć i przystosowuje się do indywidualnych potrzeb. – Ze stołu wzięłam dwie kości udowe. – Na przykład kości w razie potrzeby stają się silniejsze. Oto kość udowa trzynastoletniej dziewczynki. Porównajcie jej szerokość z szerokością drugiej kości, należącej do ciężarowca, uczestnika igrzysk olimpijskich.

Lubiłam te wykłady, po części z powodu sensacyjności pokazu, po części dlatego, że burzyły większość żywionych przez studentów poglądów na temat kości.

– Co więcej, kość nie jest zbudowana wyłącznie z substancji nieorganicznych jak kreda. To organiczna sieć włókien i tkanek, które zawierają też substancje nieorganiczne, na przykład fosforan wapnia. Właśnie dzięki kombinacji obu tych rodzajów kość jest tak wytrzymała i twarda.

Kącikiem oka dostrzegłam Archibalda Custera opierającego się o framugę. W zeszłym roku powiedział mi, że traktuję naukę jak historyjkę rodem z „National Enquirer”. Argumentowałam, że – kalambur niezamierzony – wykład o kościach jest zbyt suchy, żeby przez godzinę utrzymać uwagę studentów, nie wspominając już o rozbudzeniu w nich zainteresowania antropologią. Od czasu gdy Alex przekazał uczelni dotację, Custer nie miał odwagi krytykować moich metod czy przydzielić mi innych zajęć. Przypuszczalnie mogłabym prowadzić wykład nago i słówkiem by nie zareagował.

Wzrok miałam utkwiony w tyle sali, tuż poniżej skrzyżowanych ramion Custera. Był tam chłopak ze słuchawkami, dwie szepczące do siebie dziewczyny i Alex.

Czasami przychodził na te wykłady; mówił, że zadziwia go moja wiedza. Zawsze wsuwał się do sali po rozpoczęciu zajęć, nie chciał bowiem odwracać uwagi ode mnie, zwykle też nosił okulary przeciwsłoneczne. Studenci w większości wiedzieli, że jestem jego żoną – myślę, że niektórzy zapisali się na moje zajęcia po to tylko, żeby się dowiedzieć, jaka jestem, albo w nadziei na spotkanie Alexa.

Uśmiechnęłam się do niego. Zdjął okulary i mrugnął do mnie. W jego obecności przechodziłam samą siebie. Przypuszczam, że w pewien sposób grałam dla niego.

– Przekonacie się o organicznej naturze kości, jeśli na jakiś czas zamoczycie ją w kwasie. Kwas usunie sole, pozostawi natomiast substancje organiczne w stanie niezmienionym. Ale – w tym momencie wyjęłam kość strzałkową ze szklanej misy, w której się moczyła – usunięcie soli sprawi, że będzie całkowicie elastyczna. – Złapałam za oba końce, lekko zgięłam w środku i zawiązałam na luźny węzeł.

– Cholera jasna – mruknął student pierwszego roku siedzący niedaleko stołu.

Uśmiechnęłam się do niego.

– Ja myślę tak samo – powiedziałam. Spojrzałam na zegarek, po czym wróciłam na podium, by pozbierać notatki. – Nie zapomnijcie o kolokwium w przyszły czwartek.

Custer już wyszedł, studenci alejką między rzędami wysypywali się z sali. Zwykle po tym wykładzie grupka tłoczyła się przy stole, dotykając galaretowatej kości, gładząc krawędzie. W przeszłości odpowiadałam na wszystkie pytania i pozwalałam zostawać tak długo, jak chcieli. W końcu antropologia to dyscyplina praktyczna.

W tym roku jednak, choć moje wykłady nie uległy zmianie, nikt z tej powiększonej liczby słuchaczy nie wykazywał zainteresowania. Spokojnie zaczęłam porządkować stół, owijając okazy w miękką bawełnę. Zastanawiałam się, czy nie tracę zdolności przykuwania uwagi.

Uniosłam głowę, przypomniałam sobie bowiem, że Alex czeka, i zobaczyłam tłum studentów rojący się wokół niego w przejściu. Podsuwali notatniki po autograf.

Krew odpłynęła mi z twarzy. Chciałam powiedzieć: Zaraz, oni należą do mnie. Słowa jednak utknęły mi w gardle i chociaż ogarniał mnie gniew, pojęłam, że nie mam powodu do zazdrości. Alex nie zgromadził ich wokół siebie rozmyślnie i nawet gdyby go tu nie było, nie istniała żadna gwarancja, że któryś podszedłby do stołu z okazami.

Alex przepchnął się przez grupę i z rękami w kieszeniach stanął przy stole.

– Niektóre sole wsiąkają w grunt, kiedy kość ulega procesowi skamienienia, prawda? – zapytał donośnie.

Roześmiałam się; wiedziałam dokładnie, o co mu chodzi.

– Oczywiście – odparłam.

– Więc jak to się dzieje, że nigdy nie wykopujecie kości w takim stanie? – Wskazał na pływającą w roztworze kwasu związaną kość.

Dwoje studentów zawróciło i stanęło po obu stronach Alexa; dotykali kości w miejscach, gdzie on musnął je palcami. Paru innych dołączyło do grupki.

– Przede wszystkim proces ten trwa przez wiele stuleci i nawet jeśli zawartość wapnia ulega redukcji, nie jest ona tak wielka, więc kość zachowuje swój kształt. Oczywiście zdarza się, że tam, gdzie klimat i gleba są odpowiednie, znajdujemy coś takiego. – pogrzebałam w do połowy spakowanej skrzyni i wyjęłam kość szczękową z epoki żelaza, którą wykopano na irlandzkim torfowisku; była skręcona niczym obwarzanek. – Jej kształt spowodowały inne leżące na niej kości.

Przez chwilę mnóstwo dłoni przesuwało się po próbkach. Ponad głowami studentów pochwyciłam wzrok Alexa. Naprawdę wiedział, jak zadawać odpowiednie pytania. W gruncie rzeczy gdyby nie był tak doskonałym aktorem, byłby wspaniałym antropologiem. Podszedł bliżej i objął mnie w pasie. Studenci jak na sygnał podnieśli głowy i rozmawiając z ożywieniem, wyszli z sali.

– Najlepsze życzenia z okazji rocznicy – powiedział, całując mnie lekko.

Nie zamknęłam oczu. Wokół nas drobinki kurzu tańczyły w świetle wpadającym przez okna.

– Najlepsze życzenia z okazji rocznicy – odparłam. Wysunęłam się z jego objęć, by starannie zapakować kości, które oglądali studenci. – Tylko to skończę i możemy iść.

Złapał mnie za ramiona i wciągnął między swoje nogi.

– Chcę zrobić eksperyment – oświadczył. – Masz ochotę?

Potaknęłam, widząc, jak schyla ku mnie głowę. Jego usta poruszały się na moich, sprawiały, że szeptałam z nim. Pocałował mnie mocniej, nie pozwalając mi się odsunąć.

Kiedy podniósł głowę, leżałam na nim, nie całkiem wiedząc, gdzie jestem.

– Tak jak myślałem – mruknął. – Chciałem się przekonać, czy kości mogą zmięknąć bez użycia kwasu.

Uśmiechnęłam się do jego ciepłej klatki piersiowej.

– Oczywiście.

To była jedna chwila, jeden błąd, i tak jak Alex powiedział, więcej się nie powtórzy. Szeptałam te słowa raz po raz i myślałam, że takie rzeczy zdarzają się innym ludziom, o których słyszy się w wiadomościach, ale z całą pewnością nie mnie i Alexowi.

– Cassie?

Na dźwięk głosu Ophelii złapałam koc wiszący na oparciu fotela i zarzuciłam go na ramiona. Nie było mi zimno, ale nie chciałam, żeby zobaczyła, co się stało.

Po tamtej katastrofalnej nocy w restauracji Nicky’ego Blaira przez ponad rok powoli odbudowywałyśmy z Ophelią dawne stosunki. Potrzebowałam jej, bo poza Alexem w gruncie rzeczy nie miałam z kim rozmawiać. Nie wiem, czy kiedykolwiek przeprosiła, ale z drugiej strony, ja też przestałam przepraszać za małżeństwo z Alexem i dałam jej wyraźnie do zrozumienia, że jestem wobec niego lojalna. Jeśli podczas wizyt Ophelii nie wpadali z Alexem na siebie, wszystko zwykle było w porządku. Nasza przyjaźń wróciła na stare tory: Ophelia opowiadała o sobie, a ja słuchałam, w przeciwnym razie bowiem musiałabym mówić o Aleksie.

Ophelia wsunęła głowę w drzwi balkonowe sypialni.

– Więc tutaj jesteś – powiedziała. – Zaczynałam myśleć, że gdzieś poszłaś, nie mówiąc nic Johnowi.

Usiłowałam się do niej uśmiechnąć.

– To nie jest najlepsza pora – odparłam wymijająco.

Ophelia machnęła ręką.

– Wiem, wiem. Wspaniali Riversowie mają dzisiaj premierę. Chciałam tylko zapytać, czy mogę pożyczyć od ciebie czerwoną suknię wieczorową.

Zmarszczyłam czoło; nie potrafiłam sobie przypomnieć czerwonej sukni wieczorowej, ale Ophelia lepiej się orientowała w zawartości mojej garderoby.

– Po co?

– Śpiewam wieczorem w klubie bluesowym. – Ophelia oparła się o balustradę werandy i uniosła rękę nad głową w pozie wampa.

– Nie umiesz śpiewać – zauważyłam.

Wzruszyła ramionami.

– Tak, ale właściciele klubu jeszcze o tym nie wiedzą i nie dowiedzą się, dopóki nie wejdę na scenę. A tak sobie myślę, że nigdy nie wiadomo, kto będzie na widowni. – Uśmiechnęła się. – Poza tym zapłacili mi z góry.

Musiałam się roześmiać, Ophelia naprawdę była najlepszym lekarstwem.

– Na litość boską, jak ich przekonałaś, że umiesz śpiewać bluesa?

Ophelia weszła z powrotem do sypialni, żeby poszukać sukni.

– Skłamałam! – zawołała.

Naciągnęłam koc mocniej na ramiona, ukrywając swój sekret.

– Jak ci się to udaje? – zapytałam. – No wiesz, czy te historyjki nigdy ci się nie mylą?

Ophelia z suknią zarzuconą na ramię tanecznym krokiem weszła na werandę.

– Twój problem polega na tym, że za długo jesteś uczciwa. Jak raz zaczniesz, kłamstwo staje się łatwiejsze niż oddychanie – odparła swobodnie. Przyłożyła suknię do ciała i wykręciła pirueta.

– Billie Holiday byłaby zazdrosna – powiedziałam. Zmieniłam pozycję, krzywiąc się, gdy bokiem otarłam się o ramię fotela.

Ophelia spojrzała na mnie i wzrok jej spochmurniał.

– Chyba nie jesteś chora, co? – Pociągnęła za koc. – Przeziębiłaś się?

Nie protestowałam, kiedy położyła mi dłoń na czole, tak jak nauczyłam ją wiele lat temu. Otuliłam się kocem. Nienawidziłam Alexa, że mnie do tego zmusił.

– Prawdę mówiąc, chyba coś złapałam – powiedziałam.

Po przeżyciu całego roku z Alexem zaczynałam rozumieć, że w istocie poślubiłam wielu różnych mężczyzn – Alex wkraczał w chwilach, gdy pod ręką nie było pozostałych. Nie mógł zostawić swojej pracy w biurze, więc każdy grany przez niego bohater znajdował drogę do naszego łóżka albo siedział naprzeciwko mnie przy śniadaniu. Powiem jedno: z całą pewnością urozmaicało to nasz związek. Podczas krótkich ośmiu tygodni, gdy pracował nad „Speed”, filmie akcji o pilocie, był zadziorny, szybki i tryskający energią. Kiedy latem w zawodowym teatrze grał Romea, wieczorami wracał do mnie z namiętnością chłopca zakochanego w samej idei miłości.

Nie lubiłam pilota, choć był do zniesienia. Romeo nieco mnie irytował; przez niego patrzyłam w lustro i szukałam nowych zmarszczek, a także zadawałam sobie pytanie, jak to możliwe, że mnie do tego stopnia wyczerpuje normalny dzień, podczas gdy Alex zdaje się dysponować niespożytymi siłami. Teraz jednak kręcił „Antoniusza i Kleopatrę” i po raz pierwszy zetknęłam się z postacią, której nie chciałam mieć koło siebie. Na kalendarzu w moim gabinecie uniwersyteckim znaczyłam dni, które pozostały do końca zdjęć, liczyłam, ile jeszcze muszę czekać, nim Alex znowu stanie się po prostu Alexem.

Pod wieloma względami rola Antoniusza nie wymagała od niego wielkiego wysiłku i myślę, że z tego też powodu wydała mu się taka atrakcyjna. Antoniusz, człowiek kierowany żądzą władzy i ambicją, zakochał się w królowej i, jak ujął to Szekspir, nie było „pary nam równej na ziemi”. Ale równocześnie dręczyły go obsesje, pochopnie oceniał innych i był podejrzliwy. I właśnie obsesja na punkcie Kleopatry i zazdrość o nią czyni pierwszy wyłom w jego zbroi, pozwalając wrogom doprowadzić go do upadku. Wystarczyło przekonać Antoniusza, że Kleopatra zdradziła go z Cezarem, i jego świat runął w gruzach.

Naturalnie jest to też historia miłości, której nie sprzyjają gwiazdy: Antoniusz sądzi, że Kleopatra sprzymierzyła się z Cezarem, i oskarża ją, ona natomiast ze strachu o życie rozpuszcza wieść o swoim samobójstwie. Kiedy posłaniec mówi Antoniuszowi, że umarła z jego imieniem na ustach, dopadają go wyrzuty sumienia i przebija się mieczem, by wydać ostatnie tchnienie w ramionach całkiem żywej i zdrowej Kleopatry. Zamiast skłonić się przed Cezarem, Kleopatra odbiera sobie życie, zatruwając się jadem żmii. Jest to historia o odbijających się rykoszetem nieporozumieniach i kłamstwach: o parze kochanków, którzy mogli być szczęśliwi tylko wówczas, gdyby inni nie wystawiali na próbę ich błędnych osądów.

Nie byłam gotowa na szukanie jadowitego węża, ale rozumiałam Kleopatrę, kiedy twierdziła, że Antoniusz jest szalony. Czasami, gdy byliśmy sami, Alex mówił z szekspirowskim akcentem. Godzinami całkowicie mnie ignorował, a potem nagle ciągnął do łóżka i pieścił z żądzą, która graniczyła z brutalnością. Doszło do tego, że kiedy otwierał frontowe drzwi, nawet się z nim nie witałam, tylko ukradkiem go obserwowałam, usiłując odgadnąć, czy powinnam oczekiwać zaproszenia na kolację w świetle księżyca, czy wrzasków, że przesunęłam napisaną przez niego notkę z miejsca, gdzie nie mógł jej zwiać wiatr.

Dzisiaj sam prowadził range rovera, a ja siedziałam na przednim siedzeniu – tego miejsca nie zajmowałam przez cały rok naszego małżeństwa. John został w domu, żeby pomóc w oklejaniu taśmami okien i okrywaniu brezentem krzaków w oczekiwaniu na ulewne deszcze, które zalewały kalifornijskie wybrzeże. Alex spojrzał na zegar na desce rozdzielczej, a potem na chmury przetaczające się po niebie.

– Już niedługo – powiedział.

Jechaliśmy, żeby workami z piaskiem zabezpieczyć plażę w domu w Malibu, a wiedziałam, że to ostatnia rzecz na świecie, jaką w tej chwili chciałby robić Alex. W tamtym tygodniu Brianne Nolan, Kleopatra, zerwała kontrakt pod pretekstem wyczerpania. Ale dwa dni później Herb Silver na służbowym lunchu podsłuchał, że Nolan chciała wycofać się z tej produkcji, ponieważ granie drugich skrzypiec w filmie Alexa było dla niej mniej korzystne niż nowa umowa, którą udało się załatwić jej agentowi. O trzeciej nad ranem znalazłam Alexa w gabinecie. Obliczał, ile pieniędzy i czasu zmarnowano.

Wytwórnia zamierzała pozwać aktorkę o zerwanie kontraktu i większość dnia Alex spędził na naradach z prawnikami. Kiedy wrócił do domu, zaraz za progiem powiedział mi, żebym poszukała płaszczy przeciwdeszczowych i spotkała się z nim w garażu. Nie chodziło tylko o erozję plaży, ale szkody, jakie woda mogła wyrządzić domowi.

– Myślisz, że zdążymy wrócić na noc do BelAir? – zapytałam spokojnie, spoglądając na ocean.

Nawet na mnie nie spojrzał, choć szczęka mu zadrgała.

– A skąd mam wiedzieć, do diabła?

Na plaży przed Colony roił się tłum gwiazd w żółtych płaszczach przeciwdeszczowych, których okrucieństwo natury zredukowało do roli zwykłych robotników. Alex pomachał do producenta mieszkającego kilka domów dalej, po czym wręczył mi dwie rolki taśmy, które wyjął z kieszeni.

– Zacznij w środku – powiedział. – Spotkamy się tutaj.

Otworzyłam drzwi i zawołałam panią Alvarez, która w kuchni przygotowywała lampy olejne, świece i jedzenie.

– Och, pani Rivers – powiedziała, zbiegając energicznie po schodach. – Mówią, że sztorm kompletnie zniszczy wybrzeże. – Załamała dłonie na białym fartuchu.

Zmarszczyłam brwi.

– Może lepiej będzie, jeśli dzisiaj w nocy pojedziesz z nami do domu – zaproponowałam. Nie podobała mi się perspektywa, że pięćdziesięciopięcioletnia kobieta będzie zupełnie sama podczas gwałtownej burzy.

– Nie, nie – sprzeciwiła się. – Jeśli pan Rivers się zgodzi, mój Luis przyjedzie i zabierze mnie do siebie.

– Oczywiście, że się zgodzi – zapewniłam. – Postaraj się wyjechać stąd tak szybko, jak się da.

Kiedy biegłam na górę, by okleić taśmą potężne szklane okna, z których rozciągał się widok na ocean, zaczął padać deszcz. Ale nie nabierał mocy stopniowo, tylko w jednej sekundzie z nieba runęła ściana deszczu. Stałam z dłońmi przyciśniętymi do szyby i obserwowałam pracującego na dole Alexa. Przenosił worki i układał je z naturalnym wdziękiem.

Pani Alvarez wyjechała z synem, kiedy tylko skończyłyśmy zabezpieczać dom od środka. Wkładając płaszcz, wyszłam przez przesuwne drzwi, które na krzyż okleiłam taśmą, i pobiegłam do Alexa. Bez słowa powlokłam ciężki worek piasku w kierunku budowanej przez niego barykady. Mięśnie mi się napięły z wysiłku, pot popłynął po karku pod kapturem. Układałam worki tak wysoko, jak potrafiłam, jeden umieszczając na drugim, budując rząd kolumn.

Deszcz wirował wokół nas, rzucał nam w oczy piaskiem, burzył fale zalewające nas do bioder. Z sąsiedniego domu dobiegł odgłos pękającego szkła.

Kiedy patrzyłam w górę, usiłując stwierdzić, które okno się potłukło i dlaczego, Alex nagle złapał mnie za ramię. Potrząsnął mną tak mocno, że głowa odskoczyła mi do tyłu.

– Jezu! – wrzasnął, choć jego głos niemal utonął w szumie wiatru. – Czy ty niczego nie potrafisz zrobić dobrze? – Kopnął w worki, które tak starannie ułożyłam, a kiedy się nie zwaliły, naparł całym ciężarem i rzucił je w nadpływającą falę. – Nie tak! – huknął. – Tylko tak jak ja! – Wskazał mur, w którym worki zachodziły w połowie na siebie jak cegły. Brutalnie odepchnął mnie na bok i zaczął dokładać mokre worki z moich zburzonych stosów.

Przysłoniłam oczy i rozejrzałam się, by sprawdzić, czy sąsiedzi słyszeli, jak Alex na mnie wrzeszczy. Przez chwilę wpatrywałam się w worki, których układanie zajęło mi godzinę.

Więc to była moja wina, postąpiłam bezmyślnie. Silny powiew wiatru bez trudu zwaliłby stojące worki, za to ściana Alexa mogła wytrzymać znacznie poważniejszy atak. Stanęłam obok niego, uważnie naśladując jego poruszenia, sposób układania worków, nawet kroki, żeby nie znalazł we mnie żadnej wady. Nie zważałam na ostry ból w ramieniu i w plecach, zdecydowana, że tym razem zrobię to dobrze.

Alex wyszedł na werandę i patrzył, jak Ophelia sprawdza, czy mam gorączkę.

– Zimna jak lód – oznajmiła, patrząc na Alexa. Ujęła się pod boki. – Cassie nie czuje się najlepiej. Może powinieneś zostawić ją w domu.

– I zabrać ciebie? – spytał drwiąco.

Ophelia zarumieniła się i odwróciła wzrok. Na pożegnanie ścisnęła mnie za ramię.

– Już wychodziłam – oznajmiła, po czym rozmyślnie przepchnęła się obok Alexa.

Patrzyłam za nią, udając, że widzę ją długo po tym, jak jej sylwetka zniknęła za koronkową firanką sypialni. Nie chciałam patrzeć na męża.

– Powiedziałaś jej?

– A jak myślisz? – Odwróciłam się ku niemu, dostrzegając obłok bólu, który przysłonił czystą szarość jego oczu, i pojęłam, że nie mogę zranić go bardziej, niż on ranił siebie. Przełknęłam ślinę i spojrzałam przed siebie.

Nagle Alex wziął mnie w objęcia, koc spadł, odsłaniając czerwone znaki na ręce i napuchnięcie w okolicy żeber. Zaniósł mnie do sypialni i delikatnie położył na łóżku, tak delikatnie, że na narzucie nie pojawiła się najmniejsza zmarszczka. Odpiął mi bluzkę.

Muskał ustami każdy ślad, zabierając ból i pozostawiając balsam łez. Przytuliłam jego głowę do piersi, myśląc, że ta czułość boli jeszcze bardziej.

– Ciii – powiedziałam, gładząc go po czole. – Wszystko w porządku.

W ręce od razu uderzyło mnie to, że kości wyciągały się w moim kierunku, jakby chciały mnie złapać, gdybym nic nie zauważyła. Wzięłam szczoteczkę i zaczęłam usuwać gałązki i luźne kawałki ziemi, odsłaniając niemal nietknięty przegub i pięć kości dłoni wciąż zawiniętych wokół kamiennego narzędzia. Przesunęłam palcami po fragmencie małego młotka, a potem się uśmiechnęłam. Może wcale by mnie nie złapała, tylko zaatakowała.

Ręka tkwiła w skale osadowej na wysokości mojego ramienia i była na tyle wyraźna, że nie potrafiłam pojąć, jak to możliwe, że przez wszystkie te lata nikt jej nie odkrył. To stanowisko w Tanzanii istniało od dawna, przez dziesięciolecia przeczesywali je antropolodzy.

Kręciło mi się w głowie. Intuicyjnie wiedziałam, że to wielka sprawa, zanim jeszcze wysłałam próbki do datowania. Serce zaczęło mi walić, kiedy sobie uświadomiłam, że to odkrycie udowodni, iż człekokształtni odznaczali się zdolnością intelektualną do konstruowania własnych narzędzi, zamiast zadowalać się tymi, które naturalnie ukształtowała woda albo procesy zwapnienia. Do domu wrócę jako bohaterka. Powiem Archibaldowi Custerowi, żeby się pieprzył. Będę sławna jak Alex.

Nie mogłam się doczekać, kiedy mu powiem. W obozie nie było telefonu, postanowiłam więc, że wieczorem pojadę do miasteczka. Nie podobało mi się, że przez cały miesiąc będę z dala od Alexa, ale przeprowadzałam badania terenowe w czasie przerwy międzysemestralnej, a on i tak pracował dwanaście godzin na dzień. Rozmawiałam z nim w środy i niedziele, siedząc na brudnej podłodze sklepu z rodzaju „ryż, mydło i powidło”. Przyciskałam słuchawkę do ucha i gałązką wypisywałam jego imię na czerwonej ziemi, zapamiętując dźwięk głosu, żeby móc przypominać go sobie późno w nocy i udawać, że Alex leży obok mnie.

Zmrużyłam oczy przed rozżarzonym słońcem, dotykając żłobkowanych szarych okolic na lewo od ręki. W oddali słyszałam stuk młotków i śmiech. Kilkoro studentów pracowało ze mną, jeden znalazł szczękę, ale poza tym żadnych poruszających odkryć nie było. Z uśmiechem wyszłam zza skały, tak by mogli mnie widzieć.

– Wally, przynieś brezent! – zawołałam.

Resztę dnia poświęciliśmy na żmudne zdejmowanie kolejnych warstewek ziemi, ponieważ odkrycie czegoś tak kruchego jak skamieniała dłoń było rzadkością i nie mogliśmy ryzykować utraty najdrobniejszego nawet fragmentu. Pracowałam z dwoma studentami: jeden pomagał mi w wydobywaniu i oczyszczaniu, drugi opisywał kości tuszem dla późniejszej rekonstrukcji. Inny pojechał do miasta, by na uniwersytet wysłać depeszę o naszych wstępnych ustaleniach oraz próbki do datowania. Przy kolacji uczciliśmy nasze odkrycie, popijając spaghetti trzema butelkami miejscowego wina.

Studenci układali drewno na ognisko, ja natomiast snułam fantazje, w których byłam najbardziej rozchwytywanym antropologiem, a oni moimi uczniami. Kiedy zaproponowali, żeby pogrzebać żywcem profesora Custera, dając w ten sposób okazję jakimś biednym studentom do odkopania go za tysiąc lat, śmiałam się z nimi, głównie jednak obserwowałam ognie strzelające w rytm mojego pulsu. Na wykopaliskach ożywałam. Nie chodziło wyłącznie o odkrycie ręki, chociaż na samą myśl o niej serce mi śpiewało. To był dreszcz towarzyszący poszukiwaniu nieznanego jak podczas wyprawy po ukryty skarb albo wyławianiu spośród bożonarodzeniowych prezentów tego najbardziej wyczekiwanego. Kiedy na ekrany wszedł film, podczas którego realizacji się poznaliśmy, to była najbardziej wyrazista cecha granej przez Alexa postaci. Pamiętam, jak mówiłam, że jestem pod wielkim wrażeniem jego kreacji. Odparł, że przejął to ode mnie.

Telefonistce połączenie ze Stanami zajęło dziesięć minut; szansa, że złapię Alexa w domu, była niewielka. Kiedy odezwał się zaspanym głosem, uświadomiłam sobie, że u niego jest pewnie środek nocy.

– Wiesz, co się stało? – powiedziałam, słysząc echo własnych słów na linii.

– Cassie? Wszystko w porządku?

Niemal widziałam, jak siada i zapala światło.

– Odkryłam coś. Odkryłam rękę z narzędziem. – I nie dając mu okazji do zadania pytania, opisałam wagę takiego odkrycia oraz jego znaczenie dla mojej kariery. – To jak Oscar dla ciebie. Dzięki temu trafię na szczyt.

Kiedy Alex nie odpowiadał, pomyślałam, że straciłam połączenie, ale w podnieceniu tego nie zauważyłam.

– Alex?

– Jestem. – Serce mi się ścisnęło, gdy usłyszałam jego zrezygnowany, martwy głos. Może się martwi, że przez to odkrycie oddalę się od niego. Może myśli, że przedłożę własną karierę nad jego osobę. Co było niemądre, a jeśli ktoś powinien to zrozumieć, to właśnie Alex. Alex i praca zawodowa są jednakowo ważni. Bez nich nie mogłabym żyć.

Poniewczasie przypomniałam sobie o „Antoniuszu i Kleopatrze”. Można by pomyśleć, że na film ktoś rzucił klątwę. Zastąpiono wprawdzie Brianne Nolan inną aktorką, ale w zeszłą niedzielę Alex wspomniał, że z powodu konfliktu z operatorem zrezygnował reżyser. Zamknęłam oczy, przygnębiona własną głupotą i brakiem wrażliwości. Mocniej ścisnęłam słuchawkę i głosem tak wesołym, na jaki mogłam się zdobyć, powiedziałam:

– Ja tu gadam i gadam, a nawet nie zapytałam cię o film.

Po króciutkiej chwili Alex odparł:

– Jest bardzo późno. Muszę kończyć.

Rozłączył się, a ja słuchałam trzasków na linii, dopóki tanzańska telefonistka nie zapytała mnie swym muzykalnym głosem, czy chciałabym zamówić następną rozmowę. Wróciłam do obozu i weszłam do jednego z namiotów, w których pracowaliśmy. Kiedy zapaliłam górną lampę, stół zalała żółta poświata. Niezgrabnie, jakbym dłonie miała z ołowiu, dotknęłam odłamków kości, które miały zmienić moje życie. Ułożyłam je według numerów – to była na razie połowa ręki – i starałam się nie zastanawiać, dlaczego Alex nawet mi nie pogratulował.

Trzy dni później dostałam depeszę od Archibalda Custera oraz trzech zainteresowanych muzeów, ale mój mąż milczał. Zrekonstruowana ręka w całej swojej chwale leżała na czarnej bawełnie, opisana szczegółowo dla potomności. Zrobiliśmy konieczne w tej sytuacji zdjęcia, które mogliśmy rozesłać, nim prawdziwa ręka stanie się eksponatem. Stałam z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi stołu, czując, jak pot spływa mi po plecach. Wally, który pisał u mnie pracę magisterską, pakował leicę.

– Jak pani myśli, pani profesor? – zapytał wesoło. – Na lotnisku będą czekały na nas tłumy?

Wyjeżdżaliśmy z Tanzanii dopiero za dwa tygodnie; wiedziałam, że Wally żartuje, społeczność antropologiczna jest za mała, żeby zasłużyć na coś więcej niż okazjonalny artykuł w „Wall Street Journal”. Nieproszone powróciły wspomnienia z dnia, gdy z Alexem wróciliśmy do Los Angeles. Wyobraziłam sobie podobny cyrk wokół zakurzonego, zmęczonego naukowca dźwigającego skrzynię pełną kości.

– Jakoś w to wątpię – odparłam.

Wally wstał, otrzepując szorty z ziemi.

– Zaniosę to do Susie, zanim dostanie kolejnego ataku – powiedział, ruszając do wyjścia. Rozsunął skrzydła namiotu, ale zaraz wypuścił je z rąk, jakby zobaczył zjawę, której widoku nie potrafił znieść. Zamrugał i znowu rozsunął płótno.

Na środku obozu stał pikap, a Koji, jeden z naszych miejscowych przewodników, rozładowywał pudła z pieczęcią Les Deux Magots, paryskiej restauracji. Grupka moich asystentów z nabożnym podziwem patrzyła na skrzynie z homarem, świeże owoce i kręgi sera brie delikatnie kładzione na ziemię. Wcześniej tylko raz widziałam coś takiego. Wally wyszedł na słońce, odsłaniając mi widok na tę scenę.

– Teraz wiem, że Bóg istnieje – mruknął.

– Bóg to trochę za wiele. Święty całkiem mi wystarczy – odparł ktoś.

Okręciłam się na dźwięk pierwszych słów Alexa. Wszedł do namiotu bocznym wejściem i teraz stał o kilka kroków ode mnie. Zobaczyłam, że jego dłonie wciąż się poruszają, i pojęłam, iż jest bardziej zdenerwowany, niż chciałby okazać.

– Pomyślałem: Co przywieźć kobiecie, która zmieni kierunek rozwoju ewolucji człowieka? Kwiaty wydały mi się nieodpowiednie, a z mojego ostatniego pobytu w Tanzanii zapamiętałem, że miejscowa kuchnia nie jest zbyt apetyczna…

– Och, Alex! – zawołałam, rzucając mu się w objęcia. Przesunął dłońmi po moich plecach, na nowo się mnie ucząc. Wciągnęłam w nozdrza znajomy zapach jego skóry i wygładziłam pomięte ubranie. – Myślałam, że jesteś na mnie wściekły.

– Jestem wściekły na siebie – sprostował. – Ale uświadomiłem sobie, że specjalnie zachowałem się jak dupek, żebyśmy mogli pocałować się i pogodzić.

Ujęłam jego twarz w dłonie. Wypełniała mnie radość, że Alex jest przy mnie, i zadawałam sobie pytanie, jak mogłam nie zauważyć, że wcześniej serce miałam puste.

– Wybaczam ci – powiedziałam.

– Jeszcze cię nie przeprosiłem.

Oparłam czoło o jego brodę.

– To bez znaczenia.

Łagodnie uniósł moją twarz ku sobie. Z dworu dobiegał trzask otwieranych skrzyń i zachwycone okrzyki studentów wyjmujących zawartość.

– Jeśli to istotnie jest jak zdobycie nagrody Akademii – powiedział Alex – to jestem z ciebie bardziej dumny, niż możesz sobie wyobrazić.

Przytuliłam się do niego, myśląc, że gratulacje Archibalda Custera i wszystkie pochwały, jakie za sprawą ręki mnie czekają, bledną w porównaniu ze słowami Alexa. Tylko jego opinia naprawdę się liczyła.

Tamtego wieczoru kolacja była prawdziwą ucztą, nawet jeśli dym z ogniska nadał cielęcinie piccata dość nietypowy smak. Alex swobodnie rozmawiał z moimi studentami, rozśmieszając ich opowiastkami o pomyłkach, jakie popełniał, grając antropologa, dopóki ja się nie pojawiłam. Kiedy wzięli kilka butelek bordeaux i zaproponowali, żeby przenieść imprezę nad stanowisko wykopaliskowe, Alex odmówił. Zabrał ostatnią butelkę wina i pomógł mi wstać, jakby wcześniej było to umówione.

Zapiął szczelnie mój namiot, podczas gdy ja stałam plecami do niego i wpatrywałam się w popękaną miednicę, przy której leżały grzebień, szczotka do zębów i tubka pasty. Zmarszczyłam brwi: powinnam o czymś powiedzieć Alexowi, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć, o czym. Położył dłonie na mojej talii.

– Co takiego jest w tobie, we mnie, namiocie i Tanzanii?

Nie mogłam nie myśleć o pierwszej nocy, kiedy się kochaliśmy – zwłaszcza że po ścianach namiotu tańczyły pomarańczowe płomienie, wiatr cicho jęczał wśród wzgórz i zapadała ciężka, miękka jak futro afrykańska noc.

Spletliśmy ciała w sposób, w jaki w środkowej Afryce pojawiają się deszcze: gwałtownie, bez ostrzeżenia, intensywnie – przez wszystkie te dni, gdy leje, stoisz przy oknie i zastanawiasz się, czy świat kiedykolwiek wyglądał inaczej. Później leżeliśmy objęci, na wpół ubrani i mokrzy od potu, wciąż wzajemnie się pieszcząc, by podtrzymać łączącą nas więź.

Piliśmy bordeaux prosto z butelki, obserwując sylwetki ognia na płótnie z leniwym zadowoleniem, zrodzonym z pewności, że będzie spokojniejszy, słodszy następny raz. Z roztargnieniem gładziłam Alexa po przegubie.

– Twój przyjazd tutaj bardzo wiele dla mnie znaczy.

Alex pocałował mnie w ucho.

– Dlaczego myślisz, że zrobiłem to dla ciebie? – zapytał. – Trzy tygodnie abstynencji to piekło.

Z uśmiechem zamknęłam oczy, zaraz jednak zesztywniałam i usiadłam. Abstynencja. Nagle przypomniałam sobie, o czym zapomniałam powiedzieć Alexowi.

Kiedy rozpakowałam w Tanzanii swoje rzeczy, zorientowałam się, że zostawiłam tabletki antykoncepcyjne w domu. Z początku myślałam, żeby poprosić o receptę tutaj, jeśli mają takie w miejscowej aptece, a potem doszłam do wniosku, że skoro od Alexa dzieli mnie pół świata, mam niewielkie szanse na zajście w ciążę. Teraz jednak on był tutaj, kochaliśmy się i nie było żadnej pewności.

– A tak z ciekawości – powiedziałam, odwracając się twarzą ku niemu – co sądzisz o zostaniu ojcem?

Oczy mu pociemniały, pojawiło się w nich coś, co odgrodziło go ode mnie.

– Co ty chcesz mi powiedzieć, do diabła? – zapytał ostro.

Położyłam mu dłoń na ramieniu, uświadamiając sobie, że moje słowa zabrzmiały poważniej, niż wymagała tego sytuacja.

– Zostawiłam tabletki w domu i od tygodni nic nie biorę. – Uśmiechnęłam się do niego. – Ale jestem pewna, że nic się nie zdarzy. Wszystko będzie w porządku.

– Cassie, ja nie zamierzam mieć dzieci – powiedział wolno Alex.

Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie rozmawialiśmy; założyłam, że to kwestia czasu, że na razie mu się nie śpieszy, ale będzie chciał mieć rodzinę.

– Nigdy? – zapytałam, lekko zszokowana.

– Nigdy. – Alex przesunął dłonią po twarzy. – Nie zamierzam być taki jak moi rodzice.

Odprężyłam się; znałam Alexa i wiedziałam, że to nie wchodzi w grę…

– Moi rodzice też nie byli ideałami – powiedziałam – ale to mi nie przeszkodzi w urodzeniu własnych dzieci.

Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie ślicznego chłopczyka, biegającego po trawnikach przed domem, bijącego stopkami w ziemię z czystej radości pędu. Zobaczyłam go w Tanzanii, z plastikową łopatką i wiaderkiem, towarzyszącego mi na wykopaliskach. Wiedziałam, że z czasem zdołam przekonać Alexa, by zmienił zdanie.

Pociągnął mnie za ramiona, biorąc moje milczenie za bunt.

– Poza tym jak zostaniesz następną Margaret Mead, jeśli urodzisz dziecko? – zauważył. – Nie możesz boso i w ciąży jechać na cykl wykładów o ręce.

Kwestionowałam słuszność tego stwierdzenia, ale pod wieloma względami Alex miał rację. Może wkrótce, teraz jednak pora nie była odpowiednia. Przekręciłam się na wąskim łóżku i spojrzałam na niego.

– Więc które z nas śpi na podłodze?

Alex wybuchnął śmiechem.

– Chére, słyszałaś o rosyjskiej ruletce?

Po powrocie do Stanów wygłosiłam wykłady na kilku uniwersytetach, omawiając wpływ ręki i narzędzia na naszą wiedzę o ewolucji umysłu. Nie podobała mi się ta długa rozłąka z Alexem, ale on kręcił zdjęcia do „Antoniusza i Kleopatry”, nie miało więc znaczenia, gdzie jestem: w Bostonie, Chicago czy Baltimore. Pracował dwadzieścia godzin dziennie i nawet gdybym była w Los Angeles, nie spędzałabym z nim zbyt wiele czasu. Z sypialni na górze dobiegł głos Alexa:

– „W obłokach nieraz widać obraz smoka, lwa lub niedźwiedzia, lub fortecznej bramy, skały urwistej, rosochatej góry, modrego, w drzewa strojnego przylądka, które z wiatrami kołysać się zdają, z ócz naszych szydzą powietrzną ułudą”.

Taksówkarz postawił moją torbę przy drzwiach, a ja odetchnęłam z ulgą, bo nie kazałam Alexowi czekać na lotnisku. Tego wieczoru robił to, co zawsze, gdy następnego dnia kręcił ważną scenę: próbował. Wiedziałam, że znajdę go krążącego po saloniku przy sypialni, ubranego w rozciągnięty Tshirt i bokserki, i uśmiechnęłam się do tej wygodnej, znajomej wizji.

Samolot z Chicago miał opóźnienie z powodu burzy; około dziewiątej zadzwoniłam do Alexa i powiedziałam, że nie wiem, czy zdołam dzisiaj dotrzeć do Los Angeles.

– Idź spać – dodałam. – Jeśli samolot wystartuje, wezmę taksówkę.

Wiedziałam, że czeka go wyczerpujący dzień, bo będzie kręcił scenę, w której Antoniusz uświadamia sobie zdradę Kleopatry, a potem dowiaduje się o jej rzekomym samobójstwie. Poza tym film przysparzał mu więcej problemów. Pokaz przedpremierowy kopii roboczej spotkał się z negatywną reakcją widowni. Alex opowiedział mi o tym przez telefon.

– Śmiali się – mówił wstrząśnięty. – Patrzyli, jak przebijam sobie flaki mieczem, i śmiali się.

Żałowałam, że nie ma mnie przy nim, że nie mogę mu pomóc, znajdując jasne strony w mało pochlebnych opiniach o filmie, które pojawiały się w czasopismach branżowych i plotkarskich. Także w Chicago natknęłam się na krótką notkę w „Tribune”; napisano w niej, że jak głosi plotka, „Antoniusz i Kleopatra” będzie jedną z najdroższych hollywoodzkich klap. Kiedy to przeczytałam przy śniadaniu, musiałam stłumić impuls, by od razu zadzwonić do Alexa. Wiedziałam, że po tygodniu wrzawa w mediach ucichnie. Lepiej pocieszyć go osobiście, zamiast powierzać słowa zimnej, trzeszczącej linii telefonicznej.

Poza tym miałam dla niego nowinę, która całkowicie odwróci jego uwagę od filmu. Jeszcze nie mogłam być stuprocentowo pewna, bo nie miałam czasu pójść do lekarza, a miesiączka spóźniła mi się dopiero o tydzień, ale przeczuwałam, że się nie mylę. W samolocie ciągle o tym myślałam; zdawałam sobie sprawę, że Alex dostanie ataku, kiedy powiem mu o dziecku, i układałam różne scenariusze. W jednym po prostu odebrało mu mowę, w drugim mówiłam, że najlepiej przygotowane plany nie zawsze urzeczywistniają się w sposób, w jaki sobie tego życzymy. W trzecim cierpliwie przypominałam mu, że to on chciał igrać z ogniem. Wszystkie kończyły się jednakowo: siedzieliśmy przytuleni na ławie pod oknem, Alex przyciskał dłoń do mojego brzucha, jakby mógł pomóc mi w noszeniu naszego dziecka.

Postanowiłam, że zostawię walizkę w holu, ponieważ nie powinnam chyba nosić ciężkich rzeczy. Z każdym stopniem wyraźniej słyszałam Alexa powtarzającego kwestię z naciskiem na różne wyrazy:

– „Dla niej tę wojnę toczyłem jedynie… Twa podła pani sprawiła, żem miecz swój oddał wrogowi”.

Uśmiechnęłam się na myśl o kryzysie męskości u Antoniusza i nowinie, jaką miałam dla Alexa. Nabierając głęboko powietrza, weszłam do sypialni.

– Cześć – powiedziałam.

Alex odwrócił się; oczy miał czarne z gniewu.

– „Twa podła pani sprawiła, żem miecz swój oddał wrogowi” – powtórzył wolniej. Zrobił kilka kroków, zatrzymując się o kilka centymetrów przede mną. – Przypuszczam, że się wytłumaczysz – powiedział ostro.

Otworzyłam usta; w ramionach poczułam ból, czekając na powitanie, które nie nastąpiło.

– Uprzedzałam, że się spóźnię – odparłam. – Zadzwoniłam do ciebie, jak tylko się dowiedziałam. – Ostrożnie wyminęłam Alexa i położyłam płaszcz na fotelu. – Myślałam, że się ucieszysz, że jednak udało mi się wrócić dzisiaj do domu.

Alex złapał mnie za ramię i siłą odwrócił.

– Twój samolot nie miał opóźnienia. Dzwoniłem na lotnisko.

– Jasne, że miał – warknęłam. – Osoba, z którą rozmawiałeś, pomyliła się. Na Boga, dlaczego miałabym cię okłamywać?

Alex zacisnął usta.

– Ty mi powiedz.

Potarłam skronie, zastanawiając się, w jakim stresie musi być Alex, skoro wymyśla równie szalone intrygi.

– W głowie mi się nie mieści, że mnie sprawdzałeś.

Kącik jego ust drgnął.

– No cóż, nie ufam ci.

Prostota tego zdania przebiła się przez mój gniew, wysiłek włożony w tydzień pełen publicznych wystąpień dał o sobie znać. Oczy wypełniły mi się łzami. Nie taki wieczór planowałam; nie będzie późnowieczornych przekąsek w łóżku, pieszczot i podziwu dla życia, które stworzyliśmy. Wpatrywałam się w Alexa i zadawałam sobie pytanie, co stało się z mężczyzną, którego kochałam.

Kiedy pierwsze łzy popłynęły mi po policzku, Alex się uśmiechnął. Mocno złapał mnie za ramię.

– Kto to jest, pichouette? – zapytał jedwabiście. – Wyszłaś z łóżka innego mężczyzny? Poderwałaś go w Chicago? Albo włóczyłaś się ulicami, uczepiona swojego tygodnia chwały, na wypadek gdyby porażka okazała się zaraźliwa?

W jego słowach słyszałam, jak bardzo siebie nienawidzi; mimo że cała dygotałam, przytuliłam się do niego, ofiarując mu siebie, jedyną rzecz, jaką miałam. Alex złapał oba moje przeguby w jedną rękę, a drugą wymierzył mi cios w bok, dysząc ciężko z wysiłku. Nie poruszyłam się, nawet nie oddychałam. Po prostu nie potrafiłam uwierzyć w to, co widzę i czuję. Nie, pomyślałam, ale nie potrafiłam nic wykrztusić.

Kiedy mnie odepchnął, uderzyłam w regał z książkami. Upadłam, zasypał mnie grad książek w twardych oprawach i szklanych przycisków do papieru. Cofnęłam się, ale nie zdążyłam uciec. Kopniak trafił mnie w brzuch i sprawił, że przetoczyłam się na bok. Zakryłam twarz, usiłując się skurczyć – tak bardzo, by Alex mnie nie widział, bym mogła o sobie zapomnieć.

Wiedziałam, że jest po wszystkim, ponieważ usłyszałam płacz Alexa. Dotknął mojego ramienia, a ja, niech Bóg ma mnie w opiece, odwróciłam się ku niemu. Ze szlochem ukryłam twarz na jego piersi, szukając pociechy u człowieka, który sprawił mi ból. Kołysał mnie w ramionach i szeptał, jak mu jest przykro.

Kiedy zabrakło mi łez, Alex wstał i poszedł do łazienki. Wrócił z ręcznikiem, którym wytarł mi twarz, szyję, nos i gardło. Otulił mnie pościelą i usiadł na skraju łóżka. Myśląc, że zasnęłam, przemówił.

– Nie chciałem – mruknął i głos mu się załamał. Znowu wybuchnął płaczem; wstał i poszedł do saloniku, gdzie walnął pięścią w ścianę.

Kiedy w nocy zaczęło się krwawienie, powiedziałam sobie, że to po prostu moja miesiączka. Zamknęłam oczy i szeptałam to zdanie jak modlitwę tak długo, aż uwierzyłam, że jest prawdą. Mogło nią być: nie wiedziałam nic o poronieniach i nie czułam wielkiego bólu, choć może dlatego, że byłam cała odrętwiała.

Tylko raz, zanim jeszcze na dworze zrobiło się jasno, pozwoliłam sobie na myśl o możliwej ciąży. Postanowiłam, że nic nie powiem Alexowi. Nie było takiej potrzeby, i bez tego czuł się wystarczająco okropnie. Kiedy się obudził, uniósł pościel. Wodził wzrokiem po puchnących śladach na moich rękach i fioletowym siniaku na brzuchu.

– Przestań – powiedziałam łagodnie i patrzyłam, jak zgięty pod brzemieniem winy wychodzi do studia.

Ale teraz znowu był w domu, a wieczorem mieliśmy iść na premierę. Odwróciłam się ku Alexowi, który po wyjściu Ophelii zasnął obok mnie w łóżku z ramieniem zaborczo zarzuconym na moją talię. Bardzo delikatnie uniosłam jego rękę i poszłam do saloniku.

Rano posprzątałam książki i przyciski do papieru, mimo to wciąż widziałam je rozrzucone. Bezmyślnie usiadłam na kanapie i włączyłam telewizor. Na ekranie pojawiły się dwa rysunkowe, zniekształcone zwierzaki. Jeden drugiego bił po głowie młotem. Bity uśmiechnął się, a potem jego ciało rozpadło się na kawałki i pozostał tylko szkielet.

Więc wszędzie jest tak samo, pomyślałam.

Po kilku minutach z sypialni wyszedł Alex. Usiadł obok i pocałował mnie tak czule, że wyobraziłam sobie swoje serce w postaci tego rysunkowego zwierzaka, z którego pozostało tylko obolałe jądro.

– Pójdziesz ze mną? – zapytał.

Potwierdziłam; chodziłabym po rozżarzonych węglach i połykała ogień, gdyby Alex tego chciał. Oddałabym mu duszę. Kochałam go.

Trudno to zrozumieć, ale ja wiedziałam, że po raz drugi to się nie powtórzy, ponieważ uświadomiłam sobie, że sama też ponoszę winę. Moim obowiązkiem było dbać o szczęście Alexa, do tego przecież sprowadzała się przysięga, którą złożyłam rok wcześniej. Coś jednak zrobiłam źle, coś, co zburzyło równowagę i odebrało Alexowi panowanie nad sobą. Dowiem się, na czym polegał mój błąd, i on nigdy więcej tak się nie zachowa.

Alex zaprowadził mnie do sypialni i pomógł mi włożyć obcisłą czarną suknię, bez rękawów, ale poza tym zakrywającą całe moje ciało od szyi po kostki.

– Wyglądasz pięknie – oświadczył, stawiając mnie przed lustrem.

Wpatrywałam się w swoje bose stopy, drgające dłonie, w oczy Alexa, w których wciąż malowało się cierpienie. Siniaków nie było widać.

– Tak, sukienka jest w porządku – powiedziałam.

Przyjechaliśmy na premierę w rzędzie dwudziestu innych limuzyn i czekaliśmy w kolejce, by zaparkować w miejscu, gdzie wszyscy wysiadali. Wielbiciele i paparazzi utworzyli dwa szeregi, prowadzące do drzwi kina, kilkoro dziennikarzy ustawiło się tuż przy krawężniku, tak by kamery mogły złapać ich głos w chwili, gdy gwiazdy będą wysiadać z samochodów.

To nie było nic nowego, przez ostatni rok Alex i ja braliśmy udział w wielu premierach. Wysiadł pierwszy, wysoki i uderzająco przystojny w szeleszczącej białej koszuli i krawacie. Pomachał do tłumu, słońce odbiło się od obrączki i na chwilę mnie oślepiło. Później łagodnie pomógł mi wysiąść i objął, uważając, żeby położyć dłoń niżej niż zwykle na moim biodrze, gdzie nie sprawi mi bólu.

Zgodnie ze zwyczajem trzeba było stać przez chwilę niczym para królewska, żeby ludzie mogli zrobić zdjęcia, powiwatować i dobrze się przyjrzeć. Dziennikarka z kanału rozrywkowego dosłownie przekrzykiwała tłum skandujący imię Alexa.

– Oto Alex Rivers i jego żona Cassandra. Krążą plotki, że nowy film Alexa Riversa „Antoniusz i Kleopatra” jest w poważnych tarapatach – mówiła. – Jak jednak widzicie, jego wielbiciele nie mają wątpliwości, że niezależnie od problemów, jakie napotka ta produkcja, Alex znajdzie sposób na rozprawienie się z nimi. – Rzuciła do kamery znaczące spojrzenie przez ramię. – Wygląda na to, że wszystko, czego się tknie Alex Rivers, zamienia się w złoto.

Alex poprowadził mnie, trzymając delikatnie dłoń na moich plecach. Obejrzałam się po raz ostatni na dziennikarkę, a potem odrzuciłam głowę do tyłu i wybuchnęłam śmiechem.

17

Usłyszałam kroki na schodach domu w Malibu i całkowicie rozbudzona, zeskoczyłam z łóżka, na którym ucięłam sobie drzemkę. Z sercem w gardle wygładziłam narzutę, usuwając wgniecenie po moim ciele, tak by Alex się nie zorientował.

Był kwiecień, miałam urlop naukowy, ale mojemu mężowi nie podobał się pomysł, że nic nie robię. Wiele razy powtarzał mi, czasem żartobliwie, czasem poważnie, że muszę szukać sobie zajęć: myć czyste kryształowe żyrandole, chodzić na aerobik, czego nie znosiłam, zmieniać wystrój mieszkania, które już było pięknie urządzone. Poprzedni rok bardzo mnie wyczerpał: musiałam godzić obowiązki profesora na uniwersytecie z wyjazdami na wykłady o ręce, którą obecnie wystawiano w londyńskim muzeum. Pragnęłam ten miesiąc wykorzystać po prostu na odpoczynek.

Z drugiej strony, nie chciałam też denerwować Alexa.

Przygładziłam dłonią włosy, by się upewnić, że podczas snu żaden kosmyk nie wysunął się spod opaski. Z walącym sercem odliczałam sekundy dzielące mnie od chwili, gdy Alex otworzy drzwi. Gorączkowo rozejrzałam się dokoła, szukając sposobu na upozorowanie pracy, wreszcie złapałam notatnik i ołówek. Usiadłam przy sekretarzyku i naszkicowałam pierwszą rzecz, która przyszła mi na myśl: drzewo ewolucji człowieka.

Minęła minuta, potem druga. Odepchnąwszy krzesło, zmusiłam się do przejścia przez pokój i otwarcia drzwi. Z zaczerwienioną twarzą wyjrzałam na korytarz, nie wiedząc, czego się spodziewać po drugiej stronie.

Firanki powiewały w gorących podmuchach wiatru, bo pani Alvarez pootwierała okna przed wyjściem do sklepu. Poza tym w domu panowała martwa cisza, co oznaczało, że jeszcze nie wróciła.

Zeszłam na dół, otworzyłam drzwi wejściowe i wyjrzałam na dwór. Zawołałam, chwilę czekałam na odpowiedź, później sprawdziłam łazienki, gabinet i ganek. Dopiero wtedy pojęłam, że niepotrzebnie się denerwowałam. Wyobraziłam sobie te kroki na schodach. Alexa nie było w domu.

Cóż, przez pół roku po tym pierwszym razie Alex był idealnym mężem. Zawsze pytał, co słychać na uniwersytecie, w prezencie urodzinowym zbudował mi laboratorium koło domu, zlecił malarzowi namalowanie mojego portretu, który powiesił w swoim gabinecie naprzeciw biurka, bo jak powiedział, mógł w ten sposób zawsze na mnie patrzeć. Przychodził na moje wykłady o ręce i klaskał najgłośniej ze wszystkich obecnych. Na miesiąc zatrudnił zupełnie niepotrzebną sekretarkę, która nagrywała moje wystąpienia i wklejała do albumu artykuły o moim odkryciu. Nocami dotykał mnie z szacunkiem i mocno tulił we śnie, jakby wciąż sądził, że mogę uciec.

W gruncie rzeczy to nas jeszcze bardziej zbliżyło. Wiem, że nie rozumiesz, ale mogę to wytłumaczyć tylko tak: kochałam go tak bardzo, że łatwiej mi było godzić się na to, by ranił mnie, niż patrzeć, jak rani siebie. Ból fizyczny był niczym w porównaniu z wyrazem jego oczu, kiedy nie dorastał do własnych wymagań.

Nie bałam się Alexa, ponieważ go rozumiałam. Dokładałam starań, by w domu wszystko toczyło się gładko i spokojnie, jakby to miało być fundamentem dla jego pracy. Czasami odnosiło skutek przeciwny: dawało mu pretekst do wybuchu. Kiedy przesunęłam stos scenariuszy, żeby odkurzyć jego biurko, wrzeszczał na mnie przez godzinę. Ale ani razu nie tknął mnie w gniewie.

Kręcił „Z braku dowodów” (film, o którym nic nie wiedziałam, ponieważ nie miałam czasu przeczytać scenariusza), kiedy zdarzyło się po raz drugi. Mieszkaliśmy wtedy w Malibu; zmieniałam tapety i łatwiej było spać na miejscu niż co rano jeździć, by sprawdzać postępy prac. Alex wrócił do domu w porze kolacji, pani Alvarez nakryła do stołu i pojechała do syna na weekend.

Stałam przy stole, kiedy usłyszałam warkot silnika. Sprawdziłam po raz ostatni szczegóły i poprawiłam sztućce przy nakryciu Alexa, tak by nóż, widelec i łyżka leżały równo.

– Cześć – powiedział, obejmując mnie od tyłu. Pachniał kremem do zmywania makijażu, na nosie wciąż miał okulary przeciwsłoneczne. – Co na kolację?

Odwróciłam się ku niemu.

– A na co masz ochotę?

– Musisz pytać? – Uśmiechnął się i leniwie zaczął odpinać mi bluzkę. – Nie jest ci gorąco?

– Nie! – zaprzeczyłam wesoło. – Jestem głodna. – Uniosłam pokrywę z misy, drażniąc zmysł powonienia Alexa aromatem groszku świeżo gotowanego na parze i kurczaka kun gpao. – Czemu się nie przebierzesz?

Alex ruszył na dół do sypialni, ja nałożyłam ryż, kurczaka i warzywa na nasze talerze. Usiadłam i z serwetką na kolanach cierpliwie czekałam, Alex wrócił, ubrany w szorty i jasnoniebieski Tshirt, który nadał barwy jego oczom.

– Widziałaś moje adidasy, pichouette? – zapytał.

Zmarszczyłam brwi. W ciągu dnia wpadły mi w oczy, zaplątane pomiędzy szczotkami, rolkami tapety i pojemnikami z klejem.

– O tak! – wykrzyknęłam. – Są na ganku.

Ganek był w gruncie rzeczy tarasem wychodzącym na plażę. Trzymaliśmy tam nasze rośliny, a także wyjątkowo brzydki posąg Indianina, choć Alex nie potrafi! sobie przypomnieć, by kiedykolwiek go kupił. Teraz wyszedł przez przesuwne drzwi, znalazł buty i włożył.

Natychmiast jednak je zrzucił, klnąc soczyście po francusku. Powąchał buty, skrzywił się, po czym rzucił nimi przez pokój. Trafił w ścianę i na nowej jedwabnej tapecie pozostał brzydki ciemny ślad.

Alex starannie zamknął drzwi i wszystkie okna w całym mieszkaniu, które otworzyłam, by wpuścić do środka oceaniczną bryzę. Kiedy odgrodził nas od świata zewnętrznego, powiedział:

– Jakiś przeklęty kot nasikał mi do butów, a ja chciałbym wiedzieć, co one w ogóle tam robiły.

Odłożyłam widelec na talerz, starając się nie czynić najmniejszego hałasu.

– Zostawiłeś je tam? – zasugerowałam.

– Byłaś tu przez cały pieprzony dzień! – wrzasnął. – Nie przyszło ci do głowy wnieść ich do środka?

Nie rozumiałam, skąd ten kryzys. Przecież Alex miał drugą, starszą parę adidasów w swojej szafie, a w wielkim domu były co najmniej trzy kolejne pary. Nie wiedząc, co właściwie chce ode mnie usłyszeć, wpatrywałam się w stygnącego na talerzu kurczaka.

Alex złapał mnie za brodę i siłą zadarł mi głowę.

– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię – powiedział. Chwycił mnie za ramiona i popchnął na bok. Spadłam na podłogę, krzesło przewróciło się na mnie.

Zamknęłam oczy i skuliłam się, czekając na dalszy ciąg, ale usłyszałam tylko szczęk klucza w wyjściowych drzwiach.

– Dokąd idziesz? – zapytałam cicho; nie sądziłam, by Alex mnie usłyszał.

– Pobiegać – odparł z gniewem.

Z wysiłkiem usiadłam.

– Nie masz butów – powiedziałam.

– Zauważyłem. – Zatrzasnął drzwi za sobą.

Przez chwilę siedziałam z kolanami przyciśniętymi do piersi, później wstałam i zaczęłam sprzątać ze stołu. Talerz Alexa wstawiłam do mikrofalówki, zawartość własnego wyrzuciłam. Obeszłam cały dom i otworzyłam okna. Słuchałam, jak psy szczekają na fale, jak ktoś gra w siatkówkę. Czekałam, aż Alex do mnie wróci. Przekonałam siebie, że nic się nie stało, więc nie trzeba będzie nic wybaczać.

Herb Silver podał mi drugi kieliszek szampana. Stał ze mną w rogu zatłoczonego holu, wrzucając do ust śliwki w boczku.

– Alex zamówił je specjalnie dla mnie – oznajmił. – Wie, że nie będę jadł tych fikuśnych ostryg i nadmuchanych bułeczek.

– Quiches – powiedziałam.

– Nieważne. – Objął mnie mięsistym ramieniem. – Weź głęboki oddech, skarbie. On zaraz tu wróci.

Uśmiechnęłam się przepraszająco; żałowałam, że moje uczucia widać jak na dłoni. Lubiłam towarzystwo Herba i doceniałam, że Alex zapewnił mi opiekę, ale o wiele bardziej wolałabym być z nim. I byłabym, gdybyśmy brali udział w premierze cudzego filmu. Dzisiaj jednak Alex miał obowiązki: musiał udzielać wywiadów, rozmawiać o finansowaniu kolejnej produkcji, a ja tylko bym mu przeszkadzała. Wyciągnęłam szyję, próbując zlokalizować go w tłumie gości.

Alexa nigdzie nie było. Zrezygnowana, odwróciłam się do Herba. Przyszedł dzisiaj z Ophelią, choć wcale nie był jej agentem, po prostu nie zamierzał pozbawiać się przyjemności płynącej z towarzystwa ślicznej kobiety. Poprosiłam go o to jako o osobistą przysługę, tak samo jak poprosiłam Alexa o zaproszenie dla niej. Ophelia, w jednej z moich sukien, na drugim końcu sali rozmawiała z aktorem, którego krok dzielił od odniesienia wielkiego sukcesu.

– Ophelia chyba doskonale się bawi – zagadnęłam, podejmując od nowa rozmowę.

Herb wzruszył ramionami.

– Ophelia bawiłaby się doskonale na pogrzebie, gdyby byli na nim ludzie z branży. – Pobladł, jakby sobie uświadomił, że obraził moją przyjaciółkę. – Nie miałem na myśli nic złego, majdele. Ale wiesz, że Ophelia w niczym cię nie przypomina.

– Tak? A jaka ja jestem? – zapytałam.

Herb w szerokim uśmiechu pokazał złote plomby w trzonowych zębach.

– Ty? Ty jesteś dobra dla mojego Alexa.

Światła zamigotały, ludzie zaczęli wchodzić do sali kinowej. Krytycy otworzyli notatniki i przygotowali długopisy. Herb rozejrzał się niespokojnie; chciał, żeby Alex mnie zabrał, nim on sam wejdzie do środka.

– Nie czekaj – ponagliłam. – Potrafię sama o siebie zadbać.

– Ach, widziałem już ten film. Mogę opuścić parę minut. Skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o ścianę.

Wpatrywałam się w strumień ludzi, zadając sobie pytanie, czy Alex o mnie nie zapomniał.

– Nawet nie wiem, o czym to jest – wyznałam. – Nie miałam czasu przeczytać scenariusza.

Herb uniósł brwi.

– Powiedzmy tylko, że dla Alexa to wielka odmiana. Wątpię, czy kiedykolwiek widziałaś go takim. – Uśmiechnął się. – O wilku mowa.

Alex ujął mnie pod ramię.

– Przepraszam, nawet gwiazdy filmowe muszą czasami pójść do toalety – powiedział. Podziękował Herbowi za wzięcie mnie pod swoje skrzydła, po czym weszliśmy do mrocznej sali.

Kiedy wyświetlano czołówkę, nachyliłam się ku Alexowi.

– Herb mówi, że cię nie poznam.

Wstrzymał oddech, ujmując mnie za rękę.

– Cassie – powiedział łagodnie – przyrzeknij, że przez cały czas będziesz pamiętała, że ja tylko gram. – Splótł palce z moimi i oparł nasze dłonie na poręczy. Nie zamierzał mnie puścić.

Ten film od poprzednich produkcji Alexa różniło to, że jego bohater był złoczyńcą. Inne grywane przez niego postaci miewały ujemne cechy, ale żadna nie była jednoznacznie zła. Bardzo szybko zorientowałam się, o czym jest „Z braku dowodów”.

Alex grał mężczyznę, który bije żonę.

Nie uświadamiałam sobie, jak mocno ściskam palce Alexa ani jak bardzo kręci mi się w głowie – gdybym wstała i wybiegła z sali, tak jak tego pragnęłam, po paru krokach pewnie bym upadła. Patrzyłam na ekran, na którym pierwsza scena filmu rozgrywała się w nieskazitelnej łazience, gdzie białych blatów nie znaczyła najmniejsza choćby plamka, a ręczniki wisiały równo na wieszakach. Kiedy Alex rozsunął zasłonkę prysznicową, okazało się, że jeden z kranów nie jest ustawiony pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem sufitu. Zawlókł do łazienki kobietę, która nie była mną, zmusił ją, by poznała swój błąd, po czym rzucił na podłogę.

Oglądałam historię swojego życia.

Tylko że na planie filmowym kaskaderzy uczą aktorów, jak wymierzać markowane ciosy. Cały czas powtarzałam sobie, że aktorce nic się nie stało.

Odwróciłam się ku Alexowi, który patrzył na mnie, nie na ekran. W jego oczach odbijały się postacie, powtarzające na ekranie nasze poruszenia. Przyrzeknij, że będziesz pamiętać, że ja tylko gram.

– Dlaczego? – zapytałam, ale on tylko pochylił ku mnie głowę i szepnął, że przeprasza.

Po wejściu filmu na ekrany i entuzjastycznych pochwałach dla Alexa za przyjęcie roli, która odmieniła jego wizerunek jako aktora charakterystycznego, pojechaliśmy na ranczo do Kolorado. Z trzech rezydencji Alexa ta była moją ulubioną. Rozciągała się na trzystu akrach żyznej ziemi i graniczyła z błękitnym łańcuchem Gór Skalistych. Czysty, kręty strumień z lodowatą wodą, od której drętwiały nogi, dzielił ją na wstęgi. Wiedziałam, na jakiej wysokości leży Kolorado, ale gdy tylko przekroczyłam bramę posiadłości, stwierdziłam, że o wiele lżej mi się oddycha.

Stajnie i główny dom różniły się od rezydencji w Los Angeles. Zbudowane w stylu hiszpańskim, miały białe tynki i czerwone dachy, z ręcznie robionych skrzynek na oknach zwisało bujne geranium. Kiedy Alex przebywał w Kalifornii, kilka osób personelu zajmowało się końmi i domem, ale kiedy przyjeżdżaliśmy, kryły się jakby między wzgórzami, dzięki czemu zdawało mi się, że tylko my dwoje mamy dostęp do tego skrawka raju.

Podczas naszych pierwszych wizyt Alex nauczył mnie jeździć konno. Sam posiadł tę sztukę wiele lat temu, gdy kręcił „Desperado”. Okazałam się w tym dobra i bardzo to lubiłam.

Alex kupił mi klacz imieniem Annie, która miała dziesięć lat, ale zachowywała się jak kapryśna nastolatka. Kiedy na nią wsiadałam, dwa razy na trzy próbowała mnie zrzucić, choć temperamentem nie dorównywała koniom Alexa. Za każdym naszym pobytem był nowy wierzchowiec, ledwo ujeżdżony, a dla mojego męża połowa przyjemności polegała na utrzymaniu się w siodle.

– Ścigamy się – zaproponowałam, obserwując, jak Alex ściąga lejce, by zmusić Konga do powolnego stępa. Annie ze mną na grzbiecie krążyła w koło. – A może boisz się, że nad nim nie zapanujesz?

Droczyłam się z Alexem, wiedziałam, że jeśli czuje się na tyle pewnie, by wsiąść na konia, zdoła nagiąć go do swojej woli. Jednakże Kongo był potężnym ogierem, wysokim na metr osiemdziesiąt i czarnym jak sadza, a w dodatku nie okazywał najmniejszej ochoty na spełnianie poleceń Alexa.

– Chyba powinnaś dać mi fory – odparł Alex z uśmiechem, a Kongo, jakby rozumiejąc po angielsku, odwrócił się i ruszył w złym kierunku.

– Nawet na to nie licz! – Ścisnęłam boki Annie i przez bramę ruszyłam w stronę doliny, gdzie strumień zakręcał trzy razy, po czym mijał niewielką kępę osik, których srebrne liście dźwięczały na wietrze jak dzwonki tamburyna.

Alex znalazł się przy zagajniku o cztery pełne długości przede mną; zwolnił do truchtu, by koń ostygł. Zsiadł z Konga, przywiązał go do drzewa, potem pomógł mi zeskoczyć z Annie. Przytulił mnie mocno. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i pocałowałam go.

– Najbardziej w tobie lubię to, że nie płaczesz z powodu przegranej – rzekł.

Konie się pasły, a my usiedliśmy nad brzegiem strumienia, mocząc bose stopy w lodowatej wodzie. Wyciągnęłam się na plecach i oparłam głowę na kolanach Alexa.

Obudziłam się, gdy moja głowa spadła na kamienie. Alex skoczył na grzbiet Konga.

– Annie się zerwała – powiedział. – Jadę za nią.

Wiedziałam, że Alex zdoła przegonić Annie; zastanawiałam się tylko, dlaczego się zerwała. Niewykluczone, że przegryzła lejce, taka rzecz leżała w jej usposobieniu. Ale było też możliwe, że źle ją przywiązałam, i kiedy Alex wróci, będę musiała za to zapłacić.

Stałam nieruchomo jak kamień, gdy zobaczyłam galopującego w moją stronę Alexa. Zatrzymał konie metr przede mną; oddychał ciężko, unikając mojego wzroku. Zeskoczył z siodła, po czym przywiązał Annie i Konga do innego drzewa.

Przez cały ten czas nie odezwał się słowem; wiedziałam, że przygotowuje się do rozprawy ze mną. Odwrócił się, ale nie byłam w stanie odczytać wyrazu jego twarzy. Kiedy zrobił krok w moim kierunku, instynktownie się cofnęłam.

Alex otworzył szeroko oczy. Wyciągnął rękę w taki sposób, w jaki robimy to wobec psa, który nas nie zna. Poczekał, aż położę dłoń na jego dłoni, potem wziął mnie w objęcia.

– Chryste – zdumiał się, gładząc mnie po włosach. – Ty się cała trzęsiesz. – Musnął palcami moją szyję. – Nawet gdybym jej nie złapał, sama trafiłaby do stajni. Niepotrzebnie się denerwowałaś. – Ja jednak nie mogłam powstrzymać dreszczy; po chwili delikatnie mnie odepchnął, wciąż trzymając za ramiona. – Mój Boże, ty się mnie boisz – powiedział wolno.

Pokręciłam głową, ale wciąż dygotałam i to odebrało wiarygodność mojemu zaprzeczeniu. Alex opadł na ziemię. Usiadłam obok niego, przygnębiona tym, że zepsułam idealne popołudnie. Uświadomiłam sobie, że ode mnie zależy przywrócenie poprzedniego nastroju. Wzięłam głęboki oddech, wstałam i weszłam do strumienia. Pochyliłam się, mocząc palce w wodzie.

– Plotka głosi, że są tutaj pstrągi – rzuciłam.

Alex uniósł głowę i z wdzięcznością się uśmiechnął, przesuwając z uznaniem wzrokiem od moich włosów przez pupę do gołych stóp.

– Tak, też to słyszałem.

– I plotka głosi, że umiesz łapać ryby gołymi rękami – ciągnęłam. W tej samej chwili kościsty cętkowany pstrąg przemknął między moimi palcami. Wstrzymałam oddech i z pluskiem odskoczyłam.

Alex stanął za mną.

– Jeśli faktycznie chcesz się nauczyć – oznajmił, przyciskając się do mnie udami – przede wszystkim musisz przestać tyle się ruszać. – Pochylił się tak blisko, że ustami muskał moje ucho, i położył ręce na moich dłoniach. – Trzeba stać w absolutnym bez ruchu. Nawet nie oddychaj, bo pstrąg ucieknie, jeśli mu się będzie wydawało, że tu jesteś. A teraz zamknij oczy.

Obejrzałam się na niego.

– Naprawdę?

– Dzięki temu wyczujesz rybę.

Posłusznie zamknęłam oczy, wciągnęłam w płuca chłodne powietrze. Przyjemność sprawiało mi tulenie się do Alexa niemal całym ciałem.

Kiedy pstrąg przesunął się po mojej dłoni jak szybki srebrny dreszcz, Alex zacisnął palce. Szarpnął nasze ręce do tyłu, ryba uderzyła o moje piersi, trafiając w rowek między nimi. Razem padliśmy na brzeg strumienia, śmiejąc się głośno.

Wpatrywaliśmy się w siebie, oddaleni o kilka centymetrów, Alex wciąż trzymał moje dłonie. Kiedy przycisnął przeguby, czułam jego puls, bijący w rytm mojego. Nie próbowaliśmy rozplatać naszych ciał nawet wtedy, gdy Alex wypuścił pstrąga do strumienia. Wspólnie patrzyliśmy, jak ryba płynie wzdłuż skalistego brzegu i znika tak szybko jak wątpliwości.

Nie pamiętam przyczyn tej konkretnej kłótni ani sposobu, w jaki Alex mnie zaatakował. Wiem tylko, że doszło do niej w sypialni wielkiego domu i że jedno z nas podczas szamotaniny uderzyło w komodę. W mojej pamięci nie pozostały obelgi Alexa ani palące uderzenie jego dłoni w moje ramię, ale chwila, gdy słój ze śniegiem, który przywiózł mi do Tanzanii, spadł i rozbił się na kawałki.

To mogło się zdarzyć dawno temu, gdyby pokojówka była niezgrabna albo gdybym ja odwróciła się zbyt szybko przy ubieraniu. Nie zdarzyło się jednak. Przez dwa i pół roku mały, szczelnie zakręcony szklany słoik stał pomiędzy naszymi szczotkami do włosów, jakby był łączącym je ogniwem.

Alex pochylał się nade mną, ciężko dysząc i obserwując wodę rozlewającą się na podłodze. Oszołomiona zastanawiałam się, czy pozostanie po niej plama, i złapałam się na pragnieniu, by tak było, bo wtedy pamiątka nie zniknęłaby bez śladu.

Nie przeprosił mnie ani nie pomógł mi wstać, tylko ukląkł i zaczął zbierać większe odłamki szkła. Jeden przeciął mu kciuk; zafascynowana patrzyłam, jak krew wiruje w kałuży.

Myślę, że to przepełniło czarę.

– Jeśli jeszcze raz tak mnie potraktujesz – powiedziałam cicho, wpatrując się w wodę – odejdę.

Alex wciąż zbierał szkło, jakby naprawdę sądził, że będzie w stanie posklejać słoik.

– To by mnie zabiło – odparł spokojnie.

Wzięłam torebkę i kurtkę, po czym zeszłam na dół. Na pytanie Johna, czy chcę dokądś jechać, pokręciłam tylko głową. Wędrowałam ulicami, wdychając stęchłe, zanieczyszczone powietrze.

Kiedy weszłam do Świętego Sebastiana – tak, do naszego kościoła – pomyślałam sobie, że mogłabym tutaj poszukać schronienia. Ukryć się w środku i nigdy więcej nie wyjść. Może gdybym dostatecznie długo siedziała w chłodnym, mrocznym wnętrzu, wpatrzona w cienie rzucane przez witraże, świat wróciłby do dawnego stanu.

Rozpaczliwie pragnęłam być katoliczką, w gruncie rzeczy należeć do jakiegokolwiek Kościoła, ale nie mogłam szczerze powiedzieć, że w cokolwiek wierzę. Wątpiłam w miłosiernego Boga. Zamknęłam oczy i zamiast modlić się do Jezusa, zaczęłam modlić się do Connora.

– Żałuję, że ciebie tu nie ma – szepnęłam. – Nie wiesz, jak bardzo jesteś mi potrzebny.

Siedziałam w ławce tak długo, aż twarde drewno zaczęło wrzynać mi się w uda; teraz jedynym źródłem światła w kościele były białe świece, płonące na stole koło wyjścia. Wstałam, czując zawroty głowy. Pojęłam, że wciąż w jedno wierzę. Wierzę w Alexa i w siebie. Pomimo tego okrutnego cyklu wierzyłam w nas.

Wymknęłam się z kościoła i taksówką pojechałam do domu. Kiedy dotknęłam frontowych drzwi, otworzyły się na oścież. W salonie było ciemno jak w studni. Alex siedział na najniższym stopniu, trzymając głowę w dłoniach.

Tamtego wieczoru uświadomiłam sobie dwie rzeczy: po pierwsze, Alex był przekonany, iż opuściłam go na dobre, po drugie, niezależnie od tego, co mówiłam pod wpływem chwili, to była pusta groźba.

18

Koło mnie wznosił się stos ckliwych scenariuszy. To nie należało do moich obowiązków, ale lubiłam je czytać. Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie Alexa wykonującego zapisane w nich ruchy, Alexa wygłaszającego kwestie. Większość scenariuszy odkładałam po przeczytaniu pierwszych kilku stron, te bardziej obiecujące przekazywałam dalej.

Byłam w gabinecie Alexa w wytwórni Warner Brothers. W dni, kiedy nie wykładałam albo nie miałam nastroju na badania, zwijałam się w kłębek na sofie i czekałam, aż skończy pracę, po czym razem wracaliśmy do domu. Dzisiaj Alex dogrywał głos do swojego najnowszego filmu; minie kilka godzin, nim po mnie przyjdzie. Wzdychając, wzięłam leżący na wierzchu scenariusz i zaczęłam czytać.

Dwie godziny później rzuciłam go i popędziłam przez główne przejście wytwórni. Orientowałam się mgliście, gdzie są studia dźwiękowe, ale dopiero po trzeciej próbie znalazłam Alexa. Razem z technikiem pochylał się nad konsolą; na mój widok zdjął słuchawki.

Zignorowałam jego zaciśnięte usta i spojrzenie, które obiecywało, że czeka mnie solidna bura za przerwanie mu pracy.

– Musisz iść ze mną – powiedziałam tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. – Mam film dla ciebie.

W pierwszej scenie „Historii jego życia” syn jest świadkiem agonii ojca. W szpitalnej sali pełnej rurek, przewodów i brzęczących urządzeń nachyla się nad wychudłą twarzą i szepcze: „Kocham cię”.

Film opowiada o ojcu i synu, którzy nigdy nie próbowali się ze sobą porozumieć, ponieważ w ten sposób obaj definiowali bycie mężczyzną. Po wielu latach bez kontaktu z apodyktycznym i nadmiernie krytycznym ojcem syn wraca do domu na pogrzeb matki, która zginęła w wypadku samochodowym. Jest fotoreporterem, zjeździł pół świata, ojciec natomiast pozostał takim samym jak dawniej prostym i niewykształconym farmerem z Iowa. Syn od pierwszego spojrzenia dostrzega, jak niewiele łączy go z ojcem, który bardzo się postarzał, i jak trudno mu mieszkać z nim pod jednym dachem teraz, gdy zabrakło matki, służącej dotąd jako bufor.

Z wielu skomplikowanych powodów syn bierze udział w sporze ojca z władzami i robi fotoreportaż z farmy, obiektywnie portretując go jako niezależnego farmera, który padł ofiarą wysokich cen i nie jest w stanie dłużej utrzymać się ze swoich zbiorów. W retrospekcjach widzimy wypadki prowadzące do powstania muru pomiędzy nimi oboma, pozostała część filmu to stopniowe jego burzenie, rozpoczynające się w chwili, gdy syn odkłada aparat i ramię w ramię z ojcem podejmuje pracę w polu, rezygnując z biernej roli obserwatora.

Punktem kulminacyjnym jest niezwykła scena pomiędzy ojcem a synem. Syn mimo ponawianych prób dotarcia do ojca wciąż trzymany jest na dystans; wydaje się, że coś ich łączy tylko wtedy, gdy wspólnie pracują przy kukurydzy. Zbulwersowany faktem, że ojciec wciąż krytykuje go za to, kim się stał, syn wybucha. Krzyczy, że dał ojcu szansę, by zobaczył, do czego doszedł syn, że inni byliby dumni z takich sukcesów, że nigdy nie musiałby uciekać na drugi koniec świata, gdyby akceptowano go w domu. Ojciec kręci głową i odchodzi, odsłaniając synowi widok za oknem: szmat ziemi, należący do rodziny. Ten uświadamia sobie, że kiedy był mały, stał w tym miejscu i patrzył na zielone pola tylko po to, by zobaczyć, co leży poza ich granicami.

A równocześnie pojmuje, że ojciec ranił go w dzieciństwie, ponieważ łatwiej mu było grać przed synem rolę surowego, wymagającego tyrana niż ujawnić, kim naprawdę jest: farmerem, który niewiele w życiu osiągnął. Ojciec wolał, by postrzegano go jako drania niż pechowca.

Podczas żniw następuje ciche, obywające się bez słów pojednanie, w przeszłości bowiem słowa tylko ich rozdzielały. Na końcu filmu syn publikuje fotoreportaż i pokazuje umierającemu ojcu: emocjonalne obrazy przedstawiają nie ofiarę czy nieudacznika, ale bohatera. Ekran się rozjaśnia i w finałowej scenie ojciec, młodszy o dziesięciolecia, unosi w ramionach śmiejące się niemowlę. Wracamy do początku. „Kocham cię” – mówi ojciec.

Czytając scenariusz, wiedziałam, że Alex musi zrobić ten film. Wiedziałam też, że igram z ogniem. Rola syna oznaczać będzie, że Alex uwolni w sobie nowe pokłady gniewu. Podczas pracy nad scenami konfrontacji z ojcem będzie musiał stawić czoło własnej wściekłości. Po powrocie z planu do domu zacznie rozładowywać ten nowy, dotkliwy ból, bijąc mnie.

Wiedziałam jednak, że nigdy nie chciał zrobić mi krzywdy. Wiedziałam też, że problem tkwi w tej części natury Alexa, która wciąż wierzy, że nie jest dość dobry. Jeśli zostanie zmuszony do spojrzenia na siebie od tej strony, może się wreszcie uwolni.

Myślałam, że mnie zabije. Z twarzą dygoczącą z furii stał nade mną w łazience, raz po raz wymierzając mi kopniaki. Postawił mnie na nogi, ciągnąc za włosy; kiedy zadawałam sobie pytanie, co jeszcze może mi zrobić, rzucił mnie na sedes i wyszedł.

Trzęsąc się cała, wstałam i spryskałam twarz wodą. Tym razem uderzył mnie w usta, co było zaskakujące – siniaki najtrudniej ukryć na twarzy, a Alex zwykle nie tracił do tego stopnia panowania nad sobą, żeby bić mnie w odsłonięte części. Przycisnęłam zwitek papieru toaletowego do strużki krwi płynącej z kącika ust i próbowałam rozpoznać kobietę, która patrzyła na mnie z lustra.

Nie miałam pojęcia, dokąd Alex poszedł, i specjalnie mnie to nie obchodziło. Spodziewałam się takiego obrotu spraw. Dzisiaj skończył czytać scenariusz „Historii jego życia” i wiedziałam, jak się będzie czuł. To był pierwszy krok do wyzdrowienia, następnym będzie zrobienie filmu.

Włożyłam koszulę i wsunęłam się pod pościel, odwrócona plecami do strony, na której sypiał Alex. Jakiś czas potem bezszelestnie wszedł i zaczął się rozbierać. Położył się, przytulił mnie do siebie i wzrok utkwił w tych samych gwiazdach, które ja usiłowałam poukładać we wzory.

– Nie poszedłem na pogrzeb ojca – oznajmił.

Wzdrygnęłam się, słysząc jego donośny głos. Prawda, w domu poza nami nikogo nie było, są jednak sprawy, o których lepiej mówić szeptem.

– Maman zadzwoniła do mnie i powiedziała, że był żałosnym skurwysynem, ale po chrześcijańsku jest iść na pogrzeb.

Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie końcowe ujęcie ze scenariusza, przedstawiające mężczyznę unoszącego nowo narodzonego synka w powietrze. Wyobraziłam sobie Alexa siedzącego przy szpitalnym łóżku ojca. Zobaczyłam, jak przy włączonej kamerze Alex dostaje drugą szansę.

– Uznałem, że skoro ojciec był diabłem wcielonym, chrześcijańskie współczucie mu się nie należy. Nigdy nie widziałem jego przeklętego grobu. – Dłonie Alexa przesuwały się w górę i w dół po moich żebrach, po miejscach, które zranił kilka godzin wcześniej. – Będę reżyserem i współproducentem – powiedział cicho. – Tym razem będę miał kontrolę nad wszystkim.

Kiedy operatorzy i oświetleniowcy przygotowywali sprzęt, sprawdzając go na dublerze, Jack Green siedział ze mną. Był to stary aktor, mający w dorobku wszelkie możliwe gatunki, począwszy od komedii w stylu tych z Marilyn Monroe, skończywszy na dramatycznym portrecie alkoholika, za który w roku 1963 dostał Oscara. Ale potrafił też wygrać pachami „The Battle Hymn of the Republic”, tasować karty z finezją większą niż krupierzy w Vegas i wiedział, jak zestrzelić główki pałek rosnących w wysokich trawach w Iowa. Po Aleksie był moją drugą ulubioną osobą na planie.

Przyjął rolę ojca po usilnych namowach Alexa, bo od 1975 roku nie wystąpił w żadnym filmie. Na początku zabawne było obserwować miotających się na planie członków ekipy, którzy nie mieli pojęcia, czy powinni bardziej przymilać się legendarnemu Jackowi, czy bogu Alexowi. Nikt nie wiedział, jak Jack przyjmie wskazówki reżyserskie Alexa, ale ten po obejrzeniu pierwszych ujęć wstał i podszedł do młodego kolegi.

– Synu – wyciągnął do niego dłoń – jak dożyjesz mojego wieku, niewykluczone, że mi dorównasz.

Teraz Jack zapytał mnie, czy chcę kartę. Graliśmy w blackjacka, on rozdawał.

– Dawaj – powiedziałam, stukając w książkę, która służyła nam za stół.

Jack odwrócił dziesiątkę karo i uśmiechnął się.

– Blackjack. – Z uznaniem pokręcił głową. – Cassie, masz więcej szczęścia niż dziwka z trzema cyckami.

Ze śmiechem zeskoczyłam z krzesła Alexa.

– Nie powinieneś przygotować się do ujęcia?

Jack rozejrzał się po planie, na którym krzątali się ludzie.

– Ha, chyba faktycznie czas zarobić na chleb.

Rzucił mi swój scenariusz, którego wedle mojej wiedzy nie otworzył od chwili, gdy dziesięć tygodni temu pojawił się na planie, chociaż jeszcze mu się nie zdarzyło zapomnieć kwestii. Ruszył w stronę Alexa gestami dającego jakieś znaki operatorowi.

Nie rozmawiałam z mężem przez cały dzień, chociaż to nie było niczym niezwykłym. Nigdy nie widziałam, żeby był tak zajęty jak przez te tygodnie, kiedy kręcił „Historię jego życia” w Iowa. Ludzie z ekipy zawsze stali w kolejce, żeby zapytać go o jakieś techniczne szczegóły, dziennikarze usiłowali przeprowadzić z nim wywiad, musiał brać udział w naradach dotyczących finansowania produkcji. Pod pewnymi względami stres doskonale mu robił. Jego kariera rozkwitała: nie tylko grał postać inną niż tradycyjny romantyczny amant, ale też po raz pierwszy reżyserował. Związane z tym napięcia zdawały się odwracać jego myśli od faktu, że treść filmu oraz emocje, które przywołuje przed kamerą, są tak bliskie jego własnym problemom.

Alex uparł się, żeby scenę konfrontacji pomiędzy ojcem a synem nakręcić na końcu; przeznaczył na nią dwa dni. Zależało mu na odpowiedniej pogodzie, tak by widoczne po horyzont wzgórza i pola kukurydzy czerwieniły się w słońcu. Patrzyłam, jak charakteryzatorka moczy Jackowi plecy, żeby wyglądał na spoconego, i brudzi mu szyję. Jack spojrzał na mnie i mrugnął znacząco.

– Dobrze, że jest od ciebie o czterdzieści lat starszy – odezwał się Alex za moimi plecami – bo byłbym piekielnie zazdrosny.

Przykleiłam uśmiech do twarzy i odwróciłam się, nie do końca wiedząc, co zobaczę w oczach Alexa. Myślę, że byłam bardziej zdenerwowana tą sceną niż on. W końcu dla nas obojga była jednakowo ważna. Jeśli będzie dobra, dzięki niej film stanie się arcydziełem. Ale też odmieni moje życie.

Zarzuciłam mu ramiona na szyję i lekko go pocałowałam.

– Gotowy?

Alex przez chwilę na mnie patrzył; w jego twarzy widziałam wszystkie moje lęki.

– A ty? – zapytał łagodnie.

Kiedy drugi reżyser nakazał ciszę i włączono sprzęt dźwiękowy, wstrzymałam oddech. Alex i Jack stali na środku pola wynajętego od miejscowego farmera. Za ich plecami wznosił się rząd przesadzonej tu specjalnie kukurydzy, o wiele za wysokiej na tę porę roku, ale w ten sposób scenograf zmienił rzeczywistość sierpnia w iluzję września. Drugi reżyser zawołał: „Akcja!”, a ja patrzyłam, jak na twarz Alexa spada maska, przekształcając go w człowieka tylko mgliście mi znanego.

Jak na zamówienie wysoką trawą zakołysał wiatr. Jack odwrócił się plecami do partnera i pochylił nad łopatą. Obserwowałam gniew wykrzywiający rysy Alexa i zaciskający mu gardło; musiał przemówić, w przeciwnym razie by się udławił.

– Patrz na mnie, cholera! – krzyknął, kładąc dłoń na ramieniu Jacka.

Tak jak ustalili podczas próby, Jack wolno się odwrócił. Czekał na kolejną kwestię Alexa, ale ten milczał. Zbladł jak kreda i szepnął:

– Cięcie.

Pojęłam, że w twarzy Jacka zobaczył twarz swojego ojca.

Ekipa odprężyła się, Alex przeprosił Jacka. Krok po kroku podchodziłam bliżej, aż stanęłam obok operatora.

Kiedy znowu zaczęły się zdjęcia, słońce zniżyło się nad horyzontem, kołysane przez niebo, które przygotowywało się do zapadnięcia nocy. To stworzyło piękny obraz: żywa uraza wypisana na twarzy Alexa, sylwetka Jacka w gasnącym świetle, bardziej wspomnienie niż żywy człowiek.

– Powiedz mi, co mam robić! – krzyknął Alex. Nagle głos mu się załamał, przez co zabrzmiał jak u nastolatka dręczonego przez ojca w już nakręconych retrospekcjach. Podczas próby Alex wrzeszczał przez całą scenę w nadziei na sprowokowanie go. Teraz głos mu złagodniał, zniżył się do szeptu: – Przez lata myślałem, że im więcej, tym lepiej. Powtarzałem sobie, że tym razem zauważysz. – Głos mu zadrżał. – W końcu przestałem to robić dla siebie. Robiłem to dla ciebie. Ale ciebie guzik to obchodzi, prawda, tato? Czego ode mnie oczekiwałeś? – Przełknął głośno ślinę. – Za kogo ty się masz, do diabła?

Alex złapał Jacka – kolejna rzecz, której nie było podczas próby. Wstrzymałam oddech, widząc łzy w jego oczach i palce rozluźniające się na ramionach starego aktora. Nie wiadomo było, czy Alex zamierza przewrócić go na ziemię, czy też szuka w nim oparcia.

Jack, zaskoczony, patrzył mu w oczy wyzywająco. Po chwili cofnął się poza zasięg jego rąk.

– Za nikogo – odparł zgodnie ze scenariuszem, odwrócił się i wyszedł z pola widzenia kamery.

Schyliłam się, gdy ramię kamery zatoczyło łuk na lewo, by sfilmować Alexa z profilu. Wpatrywał się w pola kukurydzy, choć ja zdawałam sobie sprawę, że widzi bagnistą zatokę z czepliwymi winoroślami, pułapki na langusty na ganku gnijącej restauracji, rzeźbioną twarz ojca, rozpustne odbicie własnej: walczył z tym obrazem, ale ironicznym zrządzeniem losu nie mógł się go pozbyć.

Słońce zniknęło za ogrodzeniem, teraz jedynym oparciem Alexa. Zamknął oczy i pochylił głowę. Kamery pracowały, bo nie znalazł się nikt na tyle przytomny, by zarządzić cięcie.

Wreszcie zrobił to Jack Green.

– Cięcie, cholera! – zawołał.

Po krótkiej ciszy rozległy się burzliwe oklaski, wszyscy pojęli, że byli świadkami czegoś wyjątkowego i wybitnego.

– Zakończ na tym, bo ja na pewno lepiej tego nie zrobię.

Parę osób skwitowało jego słowa śmiechem, choć Alex chyba ich nie słyszał. Ruszył przez gęstniejący mrok, odpychając ludzi, którzy stali mu na drodze. Wszedł prosto w moje objęcia i nie zważając na otaczający nas tłumek, powiedział, że mnie kocha.

W lutym Alex i ja siedzieliśmy na łóżku w domu w Malibu i w telewizji oglądaliśmy, jak prezes Akademii Filmowej i zeszłoroczna zdobywczyni Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej odczytują nominacje w pięciu najważniejszych kategoriach roku 1993. Dochodziła szósta rano, jako że ceremonia miała miejsce na wschodzie Stanów. Alex udawał, że niewiele go to obchodzi, ale pod pościelą stopy miał lodowate i niespokojne.

W sumie „Historia jego życia” zebrała jedenaście nominacji w różnych kategoriach: najlepszy aktor i najlepszy reżyser dla Alexa, najlepszy aktor drugoplanowy dla Jacka Greena, najlepszy film.

Alex pokręcił głową, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Nie wierzę w to – powiedział. – Po prostu nie wierzę. – Nachylił się w stronę nocnego stolika i wyłączył telefon.

– Dlaczego to robisz? – zapytałam.

– Zadzwoni Herb, Michaela i Bóg tylko wie, kto jeszcze. Chryste, do wyjazdu do Szkocji nie opędzę się od telefonów. – Za kilka tygodni zaczynał zdjęcia do „Makbeta”. Przetoczył się ku mnie. – Powiedz mi, że nie śnię – poprosił z jaśniejącymi oczami.

– Proszę bardzo, zaraz cię uszczypnę.

Alex ze śmiechem przycisnął mnie do łóżka.

– Przyszedł mi do głowy lepszy sposób.

Zanim usiedliśmy do śniadania, Alex był już umówiony na przedoscarowy wywiad z Barbarą Walters. John przyniósł informację, że tłum wielbicieli i dziennikarzy koczuje przed bramą wielkiego domu. Tego dnia po południu poszłam do ginekologa, który potwierdził, że istotnie od dwunastu tygodni jestem w ciąży. Pogratulował mi i powiedział, że Alex będzie miał kłopot z decyzją, która z dzisiejszych wiadomości jest bardziej podniecająca.

Czekałam dwa tygodnie z powiedzeniem Alexowi o dziecku; zamierzałam zrobić to w wieczór poprzedzający wywiad, który Barbara Walters nagrywała w salonie wielkiego domu. Zwlekałam, bo nie chciałam pchać się na pierwszy plan, a rzeczywiście po dwóch tygodniach pierwszy szum w mediach ucichł. Powtarzałam sobie, że właśnie z tych powodów trzymam wiadomość dla siebie, że moje postępowanie nie ma nic wspólnego z faktem, że jutro Alex będzie mógł ogłosić światu nowinę i dać Barbarze Walters materiał życia.

Nie staraliśmy się o dziecko, najwyraźniej należałam do tych dwóch procent kobiet biorących pigułkę, którym przydarzają się wpadki. Ani razu nie przyszło mi do głowy, że Alex przez te trzy lata mógł nie zmienić zdania w kwestii dzieci. Wydawało mi się, że ducha ojca odesłał na spoczynek w przeszłość, tam gdzie było jego miejsce.

Przez dziesięć miesięcy od zakończenia pracy nad „Historią jego życia” Alex nie stracił panowania nad sobą. Bez żadnych incydentów zagrał główną rolę w lekkiej romantycznej komedii. Nawet przez ostatnie dwa tygodnie, kiedy żył w narastającym napięciu, nie przejawiał skłonności do wyładowywania się na mnie. Minęło tak wiele czasu od ostatniego razu, że ledwo mogłam sobie go przypomnieć.

Denerwowałam się na myśl o powiedzeniu Alexowi, że będziemy mieć dziecko, postanowiłam więc tchórzliwie, że uczynię to w sposób okrężny.

Poprosiłam Johna, żeby zawiózł mnie na Rodeo Drive, chociaż nigdy nie robiłam tam zakupów. Wysiadłam kilka przecznic od zamierzonego celu. Włożyłam okulary słoneczne i weszłam do wąskiego sklepu o nazwie Waddlepotamus, pełnego telefonów komórkowych i pluszowych misiów. Wybrałam bawełniany kombinezon, tak maleńki, że w głowie mi się nie mieściło, by jakaś istotka mogła się w nim zmieścić. Ozdobiony był haftowanym dinozaurem; wyobraziłam sobie, jak mówię Alexowi, że starałam się znaleźć aplikację przedstawiającą Homo erectusa, ale nie miałam szczęścia.

Wróciłam do domu tak podekscytowana, że dosłownie przefrunęłam po schodach. Otworzyłam drzwi salonu i zobaczyłam Alexa.

– Spóźniłaś się – powiedział ostro.

Uśmiechnęłam się do niego promiennie.

– To ty jesteś wcześniej. – Schowałam pudełko za plecami w nadziei, że go nie zauważył.

Mięsień zadrgał mu na szczęce.

– Mówiłaś, że będziesz w domu, jak wrócę. Nie powiedziałaś nikomu, dokąd się wybierasz.

Wzruszyłam ramionami.

– Powiedziałam Johnowi. Miałam sprawę do załatwienia.

Alex tak niespodziewanie uderzył mnie w klatkę piersiową, że nawet nie zdążyłam zarejestrować jego zbliżającej się pięści. Oszołomiona popatrzyłam na niego z podłogi; upadając, zmiażdżyłam ozdobione wstążkami pudełko.

Zrobiłam coś, czego przez całe trzy lata nigdy nie robiłam: rozpłakałam się. Nie potrafiłam nic na to poradzić, uwierzyłam, że zaczęliśmy od nowa, a teraz Alex, który nigdy mnie nie rozczarował, zawrócił nas do poprzedniego stanu.

Kiedy zaczął mnie kopać, przetoczyłam się na bok; czułam jego but na plecach, nerkach, żebrach. Opiekuńczym gestem skrzyżowałam ręce na brzuchu i nie patrzyłam na Alexa, który na koniec ukląkł obok mnie.

Przesunęłam dłońmi po życiu, które kryłam w sobie niczym amulet. Słuchałam szeptanych błagań i przeprosin, myśląc: Mam nadzieję, że to dziecko cię nienawidzi.

Barbara Walters na żywo była o wiele przystojniejsza niż w telewizji; poruszała się po naszym domu z pewnością siebie generała, przesuwając meble i kwiaty, by zrobić miejsce dla świateł i kamer. Zamierzała rozmawiać z Alexem około godziny, potem chciała zadać kilka pytań mnie. Siedziałam wyprostowana jak struna obok producenta, usiłując ignorować ból w plecach i żebrach.

Kamera ruszyła, w kadrze pojawiła się Barbara. Przedstawiała przebieg kariery Alexa, poczynając od „Desperado”, a kończąc na obecnie trwających zdjęciach do „Makbeta”.

– Alex Rivers – mówiła gładko – udowodnił, że jest czymś więcej niż tylko kolejną śliczną buzią. Już w pierwszym filmie i niemal w każdym następnym odżegnywał się od roli klasycznego romantycznego amanta, grając przerażonych i skażonych wadami mężczyzn. To wyróżnia go spośród innych utalentowanych aktorów, podobnie jak niebywała liczba nominacji do Oscara za pierwszy reżyserowany przez niego film, „Historię jego życia”. Rozmawiam z Alexem w jego domu w BelAir.

W tym momencie kamery skierowały się na niego.

– Często twoje nazwisko używane jest do definiowania słowa „gwiazda”. Co twoim zdaniem charakteryzuje gwiazdę?

Alex rozparł się na sofie i leniwie założył nogę na nogę.

– Urok. – Uśmiechnął się. – Oraz fakt, czy masz swój stolik w kantynie studia. – Poprawił się nieznacznie. – Ja jednak wolałbym, żeby uważano mnie za aktora, nie za gwiazdę – powiedział wolno.

– Nie możesz być jednym i drugim? – naciskała Barbara.

Alex przekrzywił głowę.

– Jasne, ale to pierwsze jest poważnym powołaniem, a drugie złudzeniem, dymem i lustrami, i nie można być uważanym za oddanego swemu zawodowi profesjonalistę, jeśli przylepiono ci etykietkę „gwiazdy”. Nigdy o to nie prosiłem. Tak się składa, że lubię to, co robię.

– Ale w przeciwieństwie do wielu aktorów przed wejściem do branży nie byłeś przez wiele lat ledwo wiążącym koniec z końcem kelnerem.

Alex uśmiechnął się.

– To trwało dwa lata. I byłem barmanem, nie kelnerem. Wciąż potrafię zmieszać rewelacyjne Long Island Iced Tea. I tak, miałem szczęście, że znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. – Spojrzał na mnie. – W gruncie rzeczy to w pewnym sensie historia mojego życia.

Barbara uśmiechem powitała ten kalambur.

– Porozmawiajmy o „Historii jego życia”. W jakim stopniu ten film jest autobiograficzny?

Przez ułamek sekundy Alex wydawał się zdenerwowany.

– No cóż – zaczął wolno – miałem ojca, ale podobieństwa na tym się kończą.

Odwróciłam wzrok w kierunku okna, za którym gromadziły się burzowe chmury. Mieliśmy kręcić nad basenem, ale pogoda była zbyt kapryśna. Mgliście zdawałam sobie sprawę, że Alex karmi Barbarę Walters wersją dzieciństwa, którą przedstawił mnie, zanim wyznał prawdę. Zamrugałam, gdy niebo przecięła błyskawica, i pomyślałam, jak bardzo jestem zmęczona.

– Niektórzy krytycy twierdzą, że odszedłeś daleko od symbolu seksu i wykorzystujesz swój wygląd do przedstawienia pęknięć w zbroi, by tak to ująć, do ujawnienia, co kryje się pod powierzchnią. – Barbara nachyliła się ku niemu. – Jakie pęknięcia są w twojej zbroi?

Po twarzy Alexa przemknął uśmiech, ten sam, który sprawi, że miliony kobiet oglądających oscarową galę wstrzymają oddech, i który nawet teraz przyśpieszył bicie mojego serca.

– Dlaczego sądzisz, że w ogóle je mam?

Barbara roześmiała się i powiedziała, że to chyba idealny moment, by przedstawić mnie, Cassandrę Barrett Rivers, żonę Alexa od trzech lat. Poczekała, aż usadowię się obok niego na kanapie. Kamery ruszyły.

– Nie ulega wątpliwości, że oszczędzono wam negatywnego rozgłosu, który zwykle uderza w hollywoodzkie małżeństwa. – Odwróciła się do Alexa. – Czy to także jest kwestia znalezienia się we właściwym miejscu o właściwej porze?

Siedziałam cicho jak mysz i idiotycznie uśmiechałam się do męża.

– Bardziej jest to kwestia nieznalezienia się w złym miejscu o złym czasie – odparł. – Choć z drugiej strony, jesteśmy zwykłym małżeństwem. Dużo czasu spędzamy w domu. Przypuszczam, że nie dajemy ludziom wielu powodów do gadania. – Alex i ja spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. – Tak – dodał. – Z wyjątkiem tego, że Cassie nie uprawia joggingu.

– Jesteś antropologiem – zwróciła się do mnie Barbara, zmieniając temat. Przytaknęłam. – Co przyciągnęło cię do sławy tak „wielkiej” jak Alex Rivers?

– Nic mnie do niego nie przyciągnęło – odparłam spokojnie. – Podczas naszego pierwszego spotkania specjalnie wylałam mu napój na spodnie. – Opowiedziałam, skąd wzięłam się na planie filmowym w Tanzanii; Alex wiercił się niespokojnie, ale większość ekipy, którą Barbara przyprowadziła ze sobą, śmiała się serdecznie. Kiedy kamery znowu ruszyły, w geście wsparcia przysunęłam się nieznacznie ku Alexowi. – Przypuszczam, że ja postrzegam go inaczej niż inne kobiety – powiedziałam, starannie dobierając słowa. – Dla mnie nie jest sławą, nigdy nie był. Nie miałoby znaczenia, gdyby sprzedawał używane samochody albo pracował w kopalni. Jest mężczyzną, którego kocham.

Barbara zwróciła się do Alexa.

– Dlaczego Cassie? Dlaczego ona i tylko ona ze wszystkich kobiet na świecie?

Alex przyciągnął mnie bliżej; oczy zaszły mi łzami, kiedy mój obolały bok dotknął jego boku.

– Jest dla mnie stworzona – odparł krótko. – Tylko tak potrafię to wyjaśnić.

Na dworze zadudnił grzmot.

– Ostatnie pytanie przeznaczone jest dla Cassie. – Barbara spojrzała na mnie. – Powiedz nam, czego Ameryka nie wie o Alexie Riversie, a twoim zdaniem powinna wiedzieć.

Wstrząśnięta wpatrywałam się w nią z otwartymi ustami. Powietrze w pokoju stało się cięższe, w okna balkonowe deszcz walił niczym kamienie. Czułam, jak palce Alexa wbijają się w moje ramię, przy każdym oddechu ból przeszywał mi żebra. Cóż, Barbaro – mogłabym powiedzieć – przede wszystkim on mnie bije. Jego ojciec był strasznym brutalem. Będziemy mieć dziecko, ale Alex jeszcze o tym nie wie, bo boję się, jak zareaguje na tę wiadomość.

Zmusiłam się, by zrelaksować napięte mięśnie.

– Nie mogę nic powiedzieć – odparłam niemal szeptem. – Nic, w co byś uwierzyła.

19

Zawsze myślałam, że mój list samobójczy będzie brzmiał: „Wygrałeś”. Co nie znaczy, że to była gra, choć w najgorszych okresach wiedziałam, że Alex potrafi w nią grać lepiej niż ja, że gdybym się załamała i powiedziała komuś prawdę, on wciąż byłby w stanie zachować twarz. A w Los Angeles, mieście, którym władał, kto by uwierzył?

Jednakże rzeczywisty powód, dla którego nigdy nikomu nie wyznałam prawdy o naszym małżeństwie, niewiele miał wspólnego z przekonaniem, że mi nie uwierzą, tylko z samym Alexem. Ja po prostu nie chciałam go zranić. Kiedy go sobie wyobrażałam, nie stał nade mną z dłońmi zwiniętymi w pięści. Widziałam go wolno tańczącego ze mną po werandzie, zapinającego mi na szyi szmaragdowy naszyjnik, poruszającego się w moim wnętrzu z podziwem i zdumieniem. Dla mnie to był Alex. To był mężczyzna, z którym wciąż pragnęłam spędzić życie.

Nigdy bym go nie opuściła, gdyby nie chodziło o dobro innej osoby. Zmusiłam się jednak do postawienia sobie ultimatum. Jeszcze raz, jeszcze raz zagrozi życiu we mnie, i odejdę. Próbowałam nie myśleć o tym jako o opuszczeniu Alexa, ale raczej jako o ratowaniu mojego dziecka. Nie pozwalałam sobie na wykraczanie poza tę interpretację, ponieważ tak bardzo pragnęłam, by do tego nie doszło.

Tylko że w dniu wyjazdu do Szkocji Alex dowiedział się, że Barbara Walters wywiad z nim zamierzała wyemitować jako drugi, a nie trzeci. Przesądnie uwierzył, że to prognostyk, precyzyjnie przepowiadający to, co zdarzy się w marcu podczas rozdawania nagród Akademii. Nie dostanie Oscara, poniesie porażkę. Powiedział mi o tym, a potem rzucił się na mnie.

Cóż, resztę znasz. Zapewne straciłam przytomność z powodu obrażeń głowy w jakiś czas po tym, jak wyszłam z domu, bo wykazałam dość zdrowego rozsądku, by wyjść. Przez czysty przypadek spotkałam cię na cmentarzu przy Świętym Sebastianie, a ty zaopiekowałeś się mną do czasu, aż Alex przyjechał ze Szkocji i zabrał mnie do domu. Zatoczyłam pełny krąg: pod koniec lutego, kilka dni po tym, jak oddałeś mnie na posterunku Alexowi, stałam przed szafą w sypialni, żeby spakować się na wyjazd do Szkocji razem z nim. Znalazłam jednak dodatkowy test ciążowy. I próbowałam siebie przekonać, że ponownie uciekając, zabieram ze sobą kawałek Alexa.

Godzinę po wyjściu z domu byłam daleko od BelAir, ale nie miałam dokąd pójść. Banki zamknięto, w portfelu zostało mi niecałe dwadzieścia dolarów. Nie myślałam o tobie, w każdym razie nie na początku. Po raz kolejny pomyślałam, żeby uciec do Ophelii, i nie mogłam, ponieważ Alex właśnie u niej by mnie szukał.

Nie mogłam też zwrócić się do kolegów z uniwersytetu – nie czułabym się u nich swobodnie – i nie mogłam ukryć się w moim gabinecie, skoro to miejsce w drugiej kolejności sprawdziłby Alex. A potem przypomniałam sobie, co mi powiedziałeś w środę rano i jak patrzyłeś na mnie, kiedy Alex bił się w Le Dóme. Wiedziałam, że mnie przygarniesz; chyba wiedziałam o tym, zanim wyszłam z domu, tak więc poczekałam na autobus do Resedy.

Cały twój dom zmieściłby się w rogu naszego, drzewa na twoim trawniku są na różnych etapach umierania, ale nigdy nie widziałam równie przytulnego miejsca. Na ganek pada ciepłe żółte światło i kiedy wkraczam w jego smugę, czuję się bezpiecznie, nie jak wystawiona na pokaz.

Otworzyłeś drzwi, zanim zdążyłam zapukać. Nie byłeś zaskoczony moim widokiem, miałam wrażenie, że czekałeś na mnie. Wciągnąłeś mnie do maleńkiego holu i zamknąłeś za mną drzwi. Rzeczą całkiem naturalną wydawało się to, że bez słowa zacząłeś delikatnie przesuwać dłońmi po moich plecach, żebrach, biodrach, wahając się w miejscach, gdzie miałam siniaki. Wyczuwałeś je przez bawełnianą koszulę, jakbyś wyczuwał zmianę temperatury, związaną z bólem.

Will, kiedy skończyłeś te badania, spojrzałeś na mnie. Twoje oczy były tak ciemne jak oczy Alexa, gdy jest wściekły. Spojrzałam na ciebie, nie wiedząc, od czego właściwie powinnam zacząć.

Ale nie muszę się zastanawiać. Obejmujesz mnie, dzięki biciu twojego serca mogę odmierzać czas. Trzymam dłonie zwinięte w pięści, stoję sztywna w ramionach innego mężczyzny.

– Cassie – szepczesz w moje włosy – wierzę ci.

Z dworu dobiega hukanie sowy. Zamykam oczy, zanurzam się w twojej wierze i przestaję się pilnować.

1993

Dawno, dawno temu, na początku świata, sześć młodych kobiet mieszkało w wiosce obok wielkiej skały. Pewnego dnia, kiedy ich mężowie wybrali się na polowanie, swoim zwyczajem poszły szukać ziół. Kopały w ziemi patykami i po jakimś czasie jedna znalazła coś nowego do jedzenia.

– Spróbujcie tego – zachęciła przyjaciółki. – Ta roślina wybornie smakuje!

Słodkie cebulki tak im przypadły do gustu, że zajadały się nimi aż do zachodu słońca. Jedna z kobiet spojrzała na ciemne niebo.

– Chodźmy już do domu ugotować obiad dla mężów – powiedziała i tak też zrobiły.

Wieczorem mężowie wrócili wyczerpani, ale szczęśliwi, każdy bowiem upolował pumę.

– Co tak okropnie śmierdzi? ~ zapytał jeden, wchodząc do chaty.

– Może jakieś jedzenie się zepsuło – zasugerował drugi. Kiedy jednak pocałowali żony na powitanie, przekonali się, że to one są źródłem odoru.

– Znalazłyśmy nową roślinę – oznajmiły żony, kipiąc z podniecenia, i podały mężom cebule. – Proszę, spróbujcie.

– Strasznie śmierdzą – odrzekli mężowie. – Nie będziemy ich jeść. A wy nie możecie zostać z nami w chacie. Dzisiaj musicie spać na dworze.

Żony zabrały więc swoje rzeczy i spędziły noc pod gwiazdami.

Nazajutrz mężowie znowu wyruszyli na polowanie, a żony wróciły do miejsca, gdzie rosły dzikie cebule. Wiedziały, że mężom nie podoba się ich zapach, ale nie mogły się oprzeć wyśmienitemu smakowi cebul. Napełniły nimi żołądki, po czym położyły się na miękkiej czerwonej ziemi.

Mężowie z polowania przyszli ponurzy i zirytowani. Nie upolowali ani jednej pumy.

– Śmierdzieliśmy waszymi cebulami i wszystkie zwierzęta uciekły. To wasza wina – oskarżyli żony.

Kobiety nie uwierzyły im. Spały na dworze tej nocy, następnej, i tak przez cały tydzień. Ciągle jadły smaczne cebule, a ich mężowie nie mogli upolować pumy. Zdenerwowani wrzeszczeli na żony:

– Wynoście się! Nie możemy znieść smrodu waszych cebuli.

Siódmego dnia żony, idąc po cebule, wzięły plecione sznury. Jedna niosła maleńką córeczkę. Wdrapały się na wysoką skałę i zwróciły twarze ku zachodzącemu na purpurowo słońcu.

– Odejdźmy od naszych mężów – powiedziała jedna. – Nie chcę dłużej żyć z moim.

Pozostałe zgodziły się z nią.

Najstarsza żona wygłosiła magiczne zaklęcie. Rzuciła w niebo sznur, który zaczepił się o chmurę. Pozostałe kobiety przywiązały do niego swoje sznury i stanęły na ich poszarpanych końcach. Zaczęły wolno się wznosić, kołysząc na boki niczym szpaki. Zataczały koła, mijały się wzajemnie, były coraz wyżej i wyżej.

Wieśniacy zobaczyli żony na niebie.

– Wracajcie! – wołał lud do kobiet przelatujących nad wioską, ale one nie słuchały.

Wieczorem wrócili mężowie, głodni i samotni. Żałowali, że wypędzili żony. Jeden wpadł na pomysł, żeby pójść za nimi, używając tej samej co one magii. Pobiegli do swoich chat, wzięli sznury i wkrótce oni też wznosili się ku nocnemu niebu.

Kobiety zobaczyły zbliżających się mężów.

– Mamy na nich poczekać? – zapytała jedna spokojnie.

Pozostałe pokręciły głowami i krzyknęły:

– Nie! Kazali nam odejść, nie pozwolimy, żeby nas złapali. – Tańczyły i kołysały się na swoich sznurach. – Na niebie będziemy szczęśliwsze.

Kiedy mężowie znaleźli się w zasięgu ich głosów, kazały im się zatrzymać. Mężowie stanęli w niewielkiej odległości od żon.

Kobiety, które uwielbiały cebule, pozostały w Krainie Nieba. Wciąż tam są: siedem gwiazd, tworzących konstelację Plejad. Najmniejsza i najsłabiej świecąca z nich to dziewczynka. A mężowie, którzy nie chcą wrócić do domu bez swoich żon, pozostają w niewielkiej od nich odległości, sześć gwiazd w gwiazdozbiorze Byka. Możesz zobaczyć, jak zwracają się ku Plejadom, żałując może, że sprawy nie potoczyły się inaczej.

Legenda Indian Monache

20

Siedząc w ciemności pod woreczkiem z dobrymi lekami, Cassie opowiadała Willowi historię swojego życia. Mówiła przez całą noc. Czasami Will tylko na nią patrzył, czasami, gdy płakała, przytulał ją do siebie. A kiedy umilkła, westchnął i oparł się o prawie nową sofę, boleśnie świadom niezręcznej i dławiącej ciszy. Cassie siedziała z pochyloną głową i dłońmi splecionymi między kolanami.

Will nie potrafił powiedzieć skąd, ale wiedział, że Cassie stanie w jego progu. Zanim wygładziła koszulę na brzuchu, wiedział, że jest w ciąży. Wiedział, że od niego zależy jej ucieczka. Ale w głowie mu się nie mieściło, jak Cassie może się zadręczać myślą, że zraniła Alexa.

– Musiałam odejść na jakiś czas – powiedziała nagle i Will drgnął. Skinęła głową, jakby wciąż usiłowała siebie przekonać. – Mamy koniec lutego, a dziecko urodzi się w sierpniu.

– Mogę się mylić – zaczął Will ostrożnie; to były jego pierwsze słowa od wielu godzin – ale jakoś mi się nie wydaje, żeby Alex przez pół roku siedział i spokojnie czekał.

Cassie odwróciła się do niego.

– Po czyjej jesteś stronie?

Problem polegał na tym, że Alex Rivers dzięki swoim pieniądzom i pozycji mógł znaleźć ją wszędzie.

– Potrzebne mi takie miejsce, w którym na myśl mu nie wpadnie mnie szukać – rzekła z namysłem.

Wtedy też Will pojął, dlaczego przed tygodniem duchy doprowadziły do jego spotkania z Cassie w kościele Świętego Sebastiana. Wyobraził sobie budy z papy, które w Pine Ridge służyły jako domy, wątłe szkielety rytualnych szałasów znaczące krajobraz niczym truchła mitycznych bestii.

Wszyscy łącznie z rządem zapomnieli o Siuksach, większość Amerykanów nie miała pojęcia, że w kraju ludzie mieszkają w takich warunkach. Na dobrą sprawę rezerwat mógł się znajdować na innej planecie.

Will słuchał delikatnego drżenia w oddechu Cassie; odwrócił jej dłoń, jakby mógł odczytać z niej przeszłość.

– Myślę, że znam miejsce, którego szukasz – powiedział cicho.

Po zaledwie dwutygodniowym pobycie w Los Angeles Will Latający Koń wsiadł do samolotu i wyruszył do miejsca, którego nienawidził najbardziej na świecie.

Kiedy przesiadał się na lotnisku w Denver, gardło miał ściśnięte i kręciło mu się w głowie. Już widział czerwony kurz rezerwatu Pine Ridge i Indian Lakota o pustych oczach, którzy czekają, aż życie przepłynie obok nich. Chociaż wiedział, że pozostała jeszcze co najmniej godzina, przez porysowane okienko samolotu wypatrywał ostrych i skalistych Czarnych Wzgórz. Wyobraził sobie, jak poszarpana grań rozdziera podwozie niewielkiego samolotu, uwalniając szare i czerwone jak wino walizki.

Obok niego Cassie spokojnie spała. Miał ochotę ją obudzić po to tylko, by sobie przypomnieć, z jakiego powodu zatoczył pełny krąg, chociaż pędził wytyczonym torem. Cassie jednak nie wypoczęła w nocy i miała podkrążone oczy. Zazdrościł jej – nie znużenia i z całą pewnością nie życia, ale zdolności postrzegania tej podróży jako nowego początku, a nie wleczenia się z powrotem.

Załatwi jej mieszkanie u dziadków i na tym jego odpowiedzialność się skończy. Wróci do Los Angeles i – jak wcześniej – w dzień będzie ścigał piratów drogowych, a w upalne ciche noce odpoczywał. Za rok może zostać detektywem, a jeśli zacznie częściej wychodzić z chłopakami, niewykluczone, że znajdzie jakieś młode długonogie stworzenie, które zgodzi się dzielić jego łóżko.

Prawdą jednak było to, że nie rozumiał swojego nowego miasta. Nie potrafił zapamiętać specjalnych zasad, dotyczących aresztowania polityków i gwiazd. Nie wiedział, co odpowiadać, kiedy w barach wypielęgnowane kobiety mówiły mu, że czytają z kryształów albo są na diecie wodnej. Za każdym razem, gdy wyjeżdżał na autostradę, wstrzymywał oddech na widok toczącego się dywanu samochodów; w tym stalowym węźle więcej było ludzi niż w mieście, w którym Will dorastał. Niezależnie jednak od tego, co sam przed sobą przyznawał, w czasie weekendu ludziom z plemienia Lakota powie tak: Życie jest tam wspaniałe, doskonale mi się wiedzie, za skarby świata bym się nie zamienił.

Głowa pogrążonej we śnie Cassie przesunęła się na prawo i spoczęła na jego ramieniu. Niespokojnie skrzyżowała ręce na brzuchu, chroniąc swoje dziecko.

Tak, to Will potrafił zrozumieć. Nie powszechny w Los Angeles egocentryzm, ale dbałość o rodzinę. Do diabła, jego rodzice umarli, zawsze jednak opiekowali się nim inni, nawet jeśli musieli z czegoś zrezygnować.

Will wciągał w nozdrza miodowy aromat włosów Cassie, zdumiony zapachem własnego szamponu. Oparł policzek o jej loki, uspokojony niezwykłą odpowiedzialnością, polegającą na tym, że jest dla niej ratunkiem.

Podczas osiemdziesięciu jeden lat spędzonych na tym padole Cyrus Latający Koń budował płoty, zajmował się bydłem, wykopywał ziemniaki, ujeżdżał mustangi dla nagrody. Był klaunem na rodeo, remontował drogi, likwidował grzechotniki. Jeszcze trzy lata temu pracował w fabryce wyrabiającej haczyki do wędek, a teraz sam je robił; formalnie rzecz biorąc, był na emeryturze, co – wedle jego wiedzy – oznaczało tylko tyle, że nie jest w stanie związać końca z końcem. Mimo że Dorothea trzy dni w tygodniu pracowała w mieście w barze. Przynosiła do domu minimalną pensję, zmieszane zapachy tłuszczu i zmęczenia oraz resztki paluszków rybnych i pulpecików. Cyrus jednak bardziej niż pieniędzmi martwił się, jak wypełnić dzień zajęciami. Miał krewnych, a lud Lakota tak postępował: sam dbasz o siebie, nawet jeśli brakuje ci nocnika, do którego mógłbyś się wysikać.

Siedział na pieńku przed domem; takie domy stanowiły pomoc od państwa; po tych wszystkich latach drewno zmiękło od ciężaru jego tyłka. Śnieg topniał, wciąż było zimno, ale na tyle przyjemnie, że człowiek zapominał o zimie, wygrzewając się na słońcu. Dzisiaj Cyrus rozwiązywał krzyżówkę. Nie było to wielkie wyzwanie, jako że dostał ją od Arthura Dwa Ptaki, który tarł gumką wpisane ołówkiem odpowiedzi. Kiedy Cyrus czegoś nie wiedział, brał okulary i przyglądał się zarysom słów.

Twarz miał pobrużdżoną jak skalisty krajobraz Złej Krainy z niesamowitymi wzniesieniami Czarnych Wzgórz; jako dziecko Cyrus wierzył, że mieszkają tam złe duchy. Teraz oczywiście wiedział, że zło nie szuka siedziby w skałach, lecz wsącza się w ludzi i staje tak wyrazistą ich częścią jak zapach albo odciski palców. Czyż nie widział go w połyskliwych niebieskich oczach urzędnika wasicun w Biurze do spraw Indian? W znużonych ustach bankiera, który zajął pierwszą kupioną przez Cyrusa ciężarówkę? W otumanionej, pijanej twarzy komiwojażera, którego samochód wpadł w poślizg i zabił jedynego syna Cyrusa sto lat temu?

Cyrus westchnął i pochylił się nad postrzępioną gazetą. Niektóre z podpowiedzi zupełnie nic mu nie mówiły: facetem Marli był Trump, a kumpel Berta najwyraźniej na imię miał Ernie. Był szczególnie z siebie zadowolony, kiedy nie musiał zerkać na wpisane przez Arthura hasła. Przeczytał głośno: „Okrzyk chciwca”, stukając ołówkiem w skroń. Zgarbił się i starannie zapisał w czterech kratkach: MOJE.

– „Potrafi nieźle przysolić” – powtarzał, kładąc nacisk na kolejne wyrazy w nadziei, że rozwiązanie olśni go jak błyskawica.

– „Kucharz” – powiedział ktoś za jego plecami i zaśmiał się.

Cyrus nie widział nadchodzącej Dorothei, ale przytaknął i zapisał odpowiedź, która teraz była prosta jak drut. Zawinął ołówek w krzyżówkę i wstał, strząsając błoto z butów. Za żoną wszedł do jednoizbowej chaty.

Zdjąwszy kurtkę, Dorothea wyjęła z torby pojemniki z sałatką coleslaw i pieczonym indykiem, daniem specjalnym dnia. Jej dłonie trzepotały nerwowo nad plastikowym obrusem niczym dwa spłoszone ptaki. Wreszcie usiadła i zwróciła błyszczące czarne oczy na męża.

– Dzisiaj. Uyelo. Dzisiaj przyjeżdża.

Cyrus powiódł spojrzeniem po jej bujnym biodrze, po ciężkim białym warkoczu na szerokich plecach. Zawsze miała kontakt z duchami. Opadł ciężko na krzesło po drugiej stronie stołu, udając, że irytują go jej mistyczne aluzje. Tę grę prowadzili od sześćdziesięciu lat.

– Szalona jesteś, kobieto – powiedział szorstko, choć w rzeczywistości znaczyło to: „Jesteś moim życiem”. – Skąd możesz to wiedzieć? – „Wciąż potrafisz mnie zadziwić”.

Dorothea mruknęła coś niewyraźnie. Odwróciła głowę i wciągnęła powietrze, jakby odpowiedzi przynosił jej ciepły wiatr chinook, potem spojrzała na męża, celując w niego sękatym, skrzywionym palcem.

– Przekonasz się.

W jej tonie usłyszał wesołe nutki. Dorothea złapała Cyrusa za rękę z taką siłą i pewnością, że serce zaczęło mu szybciej bić. Spojrzał na żonę. Jej czarny oczy w absolutnej ciszy mówiły wyraźnie: „Kocham cię. Bądź zawsze przy mnie”.

Alex zadzwonił do dwóch osób. Najpierw do Herba Silvera z poleceniem, by do czasu, dopóki on sam nie wyda dalszych instrukcji, zawiesił produkcję „Makbeta”, elementy scenografii i rekwizyty umieścił w magazynie oraz zwolnił ludzi do domu. Drugi telefon był do Michaeli. Uprzedził ją, by spodziewała się szumu w mediach po tak nagłej zmianie planów.

– Nie obchodzi mnie, co powiesz prasie – mówił ze znużeniem. – Wymyśl coś, co nie będzie sugerowało, że szukam pretekstów do ukrycia pobytu w klinice Betty Ford.

– A co naprawdę się dzieje, Alex? – spytała Michaela, ale on nie potrafił wykrztusić słowa przez zduszone gardło, więc odłożył słuchawkę, zanim zmusiła go do powiedzenia prawdy.

Cassie go opuściła. Znowu.

Tylko że tym razem było inaczej. Jej odejścia nie poprzedziła kłótnia, która mogła być katalizatorem. Cassie zniknęła, jakby wcześniej to zaplanowała.

Alex wyciągnął się na łóżku obok stosu ubrań, które pakowała na wyjazd do Szkocji, ubrań, które teraz nie miały najmniejszego znaczenia. Cholera, ostatni tydzień był idealny. Alex panował nad sobą, nie chciał, by wszystko zaczęło się od nowa. I to okazało się skuteczne: kiedy dotykał Cassie, był łagodny, czuły, był taki, na jakiego zasługiwała. Obserwował, jak ona daje mu w zamian cząstki siebie: pocałunek, pytanie, wspomnienie. Alex zbierał je jak dzikie kwiaty i czekał na chwilę, gdy będzie miał ją całą, bujny bukiet, który rozkwita w jego obecności.

On także dał Cassie swoją przeszłość – z pominięciem kilku szczegółów, których najwyraźniej sama się domyśliła. Nigdy nie zamierzał jej ranić, Boże broń, i za każdym razem, gdy ją bił, przyrzekał, że to się nigdy więcej nie zdarzy. To nie były tylko puste słowa, naprawdę tak myślał. Gdyby potrafił znaleźć sposób na zwrócenie tej czerwonej wściekłości przeciwko sobie zamiast przeciwko niej, uczyniłby to natychmiast.

Usiadł i spojrzał na deszczowy poranek. Prawie całą noc z Johnem przeszukiwali okolice domu w BelAir. John dyskretnie popytał na policji. Żadne linie lotnicze ani dworce autobusowe nie miały na liście pasażerki o nazwisku Cassie, panieńskim czy po mężu. W końcu Alex zrezygnował. Poszedł do sypialni, ale nie spał, tylko czekał, aż ona do niego wróci.

Musi wrócić. Gdyby media odkryły, że Cassie go opuściła albo zaginęła, rozhulałyby się plotki: o zdradach, rozwodzie, może nawet przykrej prawdzie. Niezależnie od źródeł taki rozgłos zmniejszy drastycznie jego szanse na Oscary. Do tej pory zawsze mógł liczyć na swoją nieposzlakowaną opinię.

Alex przesunął dłonią po zarośniętym policzku. Cassie musi wrócić, on nie potrafi bez niej żyć. To jedyna osoba w całym jego życiu, która wejrzała w jego wnętrze, uwolniła piękną duszę i raz po raz powtarzała: „Tak, jesteś dobry”. Pamiętał, jak kiedyś w sekwojowym lesie zobaczyli dwa potężne drzewa, których konary wyciągnięte ku temu samemu słońcu tak się splotły, aż stały się jednym. Nie przyznałby tego przed nikim, ale Cassie po prostu była punktem, w którym kończył się Alexander Riveaux, a zaczynał Alex Rivers.

Dokładnie o dziewiątej portier otworzył przed Alexem drzwi gabinetu Cassie na uniwersytecie.

– Dziękuję – powiedział Alex, nie wiedząc, czy powinien dać mężczyźnie napiwek. Zamknął drzwi i rozejrzał się po gabinecie, szukając śladów sugerujących, że Cassie niedawno tu była.

Przeglądał dokumenty na biurku, kiedy drzwi się otworzyły.

– Dzień dobry – rozległ się surowy głos.

Alex obejrzał się i zobaczył Archibalda Custera z dłonią na mikrofonie w gardle.

– Och! – Custer omiótł wzrokiem pokój. – Powiedziano mi, że pańska żona jest chora. Widząc światło, pomyślałem… cóż, szukałem jej.

– Tu jej nie ma – odparł Alex. – Chyba pan to zauważył.

Archibald Custer dziwnie mu się przyglądał.

– Ale pan jest.

Alex spuścił oczy na swoje palce, zaciśnięte na szarej teczce z napisem „Osobiste i poufne”, gorączkowo się zastanawiając. Cassie tu nie było. Cassie nie powiedziała Custerowi, gdzie jest, w przeciwnym razie by jej nie szukał.

– Poprosiła mnie o przysłanie kilku rzeczy – oznajmił; udał całkowite zaskoczenie, kiedy Custer uniósł brwi na wieść, że Cassie przebywa poza Los Angeles. – Ach… pewnie nie miała okazji zadzwonić. Jej ojciec, który mieszka w Maine, jest w szpitalu. Pojechała, żeby się nim opiekować. – Spojrzał na zegarek, najprostszy do wykorzystania rekwizyt. – Jestem pewien, że niedługo się z panem skontaktuje. Rozumie pan, to nagła sprawa rodzinna. – Uderzył teczką o krawędź biurka. – Chciałby pan przekazać jej jakąś wiadomość? Albo coś wysłać?

Custer chwilę się zastanawiał, popatrując na rozrzucone teczki i bałagan w niewielkim gabinecie. Doszedłszy do wniosku, że Cassie istotnie musiała niespodziewanie wyjechać, pokręcił głową.

– Załatwimy zastępstwo, dopóki sytuacja się nie wyjaśni – powiedział. – Proszę jej przekazać, żeby się o to nie martwiła.

– Nie, z pewnością nie będzie się martwić – odparł Alex.

Po wyjściu Custera opadł na fotel przy biurku. Chryste, przecież pomaga Cassie. Rozwiązał jeden z problemów, spowodowanych jej ucieczką. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w teczkę, w czarnobiałe fotografie, rozrzucone na blacie. Czaszki, miednica, kości, które niegdyś mogły być palcami. Dla Cassie rzecz zwyczajna. Badała takie sprawy, zanim ją poznał.

Był już za drzwiami, choć jeszcze nie zdecydował, co zrobi dalej. Dopiero jadąc krętymi drogami campusu, skręcił na autostradę do Westwood. Tylko dlatego pamiętał, gdzie znajduje się mieszkanie Ophelii, że przed domem rosła pochylona palma, o której Cassie mówiła, że zawsze przypominała jej starca.

Alex uderzył pięścią w drzwi.

– Otwieraj, Ophelio, do jasnej cholery. Wiem, że tam jesteś. – Odetchnął głęboko, gotów wyłamać drzwi ramieniem, tak jak kiedyś zrobił to jego kaskader.

Ophelia uchyliła drzwi mrocznego mieszkania, wypuszczając na zewnątrz papierosowy dym.

– Jezu Chryste, wygląda na to, że mam pieprzoną widownię mruknęła.

Zdjęła łańcuch i stanęła przed Alexem w szyfonowym przezroczystym peniuarze barwy brzoskwini, pod którym nic nie miała. Alex obojętnie zauważył, że cień między jej nogami różni się od koloru włosów. Dmuchnęła kłębem dymu prosto w jego oczy.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytała, skubiąc skrzydełka nosa.

– Przyszedłem po Cassie – odparł Alex, przepychając się obok niej do miniaturowego salonu.

Poczuł dłonie szarpiące go za koszulę z niewielkim skutkiem, jak łapki strzyżyka.

– W takim razie zacznij szukać w miejscach, gdzie Cassie jest – doradziła Ophelia. – Nie rozmawiałam z nią od dnia, gdy byłam u was w Malibu. Myślałam, że jedzie z tobą do Szkocji.

Alex zajrzał za długą do ziemi zasłonę na szafie.

– Marna z ciebie kłamczucha, Ophelio. Po prostu mi powiedz, gdzie ona się ukrywa. – Wpadł do kuchni, sprawdził spiżarkę i szafki, przy okazji przewracając do połowy opróżnioną butelkę caberneta.

Kiedy odwrócił się do Ophelii, oczy miała otwarte tak szeroko, że Alex widział białą otoczkę wokół tęczówek. Dobra, napędził jej solidnego strachu. Złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.

– Spędziła u ciebie noc? Mówiła, dokąd się wybiera?

Ophelia cicho krzyknęła, zaraz potem uchyliły się drzwi sypialni. Alex gwałtownie puścił Ophelię i rzucił się ku tym drzwiom, gdzie wpadł na zaspanego mężczyznę w jedwabnym kwiecistym szlafroku.

– Alex, to Yuri. Yuri, Alex. – Ophelia zgasiła papierosa na połówce pomarańczy gnijącej na blacie. – Sam widzisz, Alex, nie przenocowałam Cassie. Byłam zajęta.

Alex nawet na nią nie spojrzał.

– Wynoś się – mruknął do mężczyzny, w którego oczach błysnęło zrozumienie.

– Hej, ty jesteś…

– Wynocha! – wrzasnął Alex. Wypchnął go za drzwi, wciąż ubranego w kwiecisty szlafrok, i przekręcił klucz w zamku.

Ophelia rzuciła się na Alexa, drapiąc i krzycząc.

– Jak śmiesz! Wchodzisz sobie do mojego mieszkania, jakby cały pieprzony świat do ciebie należał, i…

– Ophelio – przerwał cicho. Głos mu się załamał. – Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szukałem wszędzie. Nie mogę znaleźć Cassie.

Ophelia z roztargnieniem przeciągnęła dłonią po ufarbowanych na czarno włosach, patrząc, jak Alex Rivers siada ciężko na jej poplamionej sofie. W myślach przeglądała możliwości i miejsca, które z pewnością już sprawdził. Co skłoniło Cassie do wyjazdu w takim pośpiechu? Jeśli powodem był Alex, dlaczego nie zwróciła się do niej? Przecież wie, że Ophelia zrobiłaby wszystko, żeby jej pomóc.

Wyprostowała się i podeszła do Alexa. Stanęła na wprost niego i zimno zapytała:

– Coś ty jej zrobił?

Alex ukrył twarz w dłoniach.

– Boże, nie wiem.

Droga z lotniska w Rapid City do Pine Ridge trwała dwie godziny. Podskakując na siedzeniu wynajętej ciężarówki, Cassie zauważyła dwie rzeczy: rozciągające się po horyzont płaskie pola wyglądały jak morze, a im głębiej wjeżdżali w wirujący czerwony pył, tym bardziej spięty stawał się Will.

Na granicy rezerwatu stał policjant; przybił piątkę Willowi, przyglądając się uważnie Cassie siedzącej na miejscu pasażera.

– Hau, kola! – zaczął mówić w języku, którego nie rozumiała.

Ku jej zdumieniu Will zdjął okulary przeciwsłoneczne i odpowiedział policjantowi, potem ruszył przez pole.

– Co on powiedział? – zapytała.

– „Cześć” w języku lakota – mruknął Will.

– Lakota?

– To język plemienia.

Cassie odgarnęła kosmyk włosów z twarzy.

– Kola to twoje indiańskie imię?

Will nie mógł się powstrzymać, wybuchnął śmiechem.

– Nie, kola znaczy „przyjaciel”.

Cassie usiadła wygodniej. Dopiero wjechali do rezerwatu, a Will już spotkał znajomego, co było dobrym znakiem.

– Więc to twój przyjaciel – powiedziała, nawiązując rozmowę.

– Nie – odparł Will. Przesunął dłonie po kierownicy, mówiąc sobie, że Cassie nie ma prawa żądać wyjaśnień na temat jego życia, a równocześnie wiedząc, że nie opędzi się od jej pytań, dopóki nie powie więcej. – Pracuje w policji plemiennej. Chodziliśmy do tej samej klasy. Kiedyś kazał trzem chłopakom mnie złapać. Wziął psią kupę i rozsmarował mi ją na twarzy.

Cassie wpatrywała się w niego z przerażeniem.

– Powiedział, że to nada ciemniejszy odcień mojej białej skórze.

– Dzieci są okrutne – mruknęła, czując, że powinna jakoś zareagować.

– Indianie też – prychnął Will.

Cassie odwróciła twarz do okna; zastanawiała się, skąd Will wie, gdzie ma jechać. Nie było żadnych dróg, tylko ścieżki wydeptane w śniegu albo koleiny w rodzaju tych, które zostawiają narty biegowe. Od czasu do czasu Will skręcał w jedną lub drugą stronę, nie odrywając wzroku od rozległego pola.

– Wiesz – zaczęła Cassie z wahaniem – może dasz szansę temu miejscu, zamiast ciągle sobie powtarzać, jak bardzo go nienawidzisz.

Will gwałtownie nacisnął hamulce. Cassie poczuła, jak napiera na pasy bezpieczeństwa, a potem uderza plecami o oparcie siedzenia. Instynktownie położyła dłonie na brzuchu. Will wpatrywał się w nią niedowierzająco. Po chwili z wyrazem absolutnego niesmaku na twarzy włączył silnik.

To ją otrzeźwiło. W końcu Will (który przecież wcale jej nie znał) poświęcił swój czas, by znaleźć dla niej schronienie. Nie miała prawa wtrącać się do jego życia, a tym bardziej je krytykować.

– Przepraszam – powiedziała.

Will bez słowa skinął głową. Kilka minut później pusta równina ustąpiła miejsca wiosce. Niektóre domy zbudowano z solidnych drewnianych pni, inne sklecono z gipsowych płyt i papy. Dzieci biegały po śniegu w adidasach i koszulkach, machając sosnowymi gałązkami.

– To są twoi najbliżsi sąsiedzi – oznajmił Will. Zmniejszył prędkość, pokazując kolejne domy. – Charlie i Linda Śmiejący Pies, Bernie Górnik, Rydell i Marjorie Dwie Pięści. Abel Mydło mieszka w autobusie na wzgórzu.

Cassie usiłowała powstrzymać nerwowy śmiech, który wzbierał jej w gardle. Wczoraj kąpała się w wannie z zielonego marmuru ze złotymi kranami. W sukni z fioletowego chińskiego jedwabiu chodziła po dywanach delikatniejszych niż oddech. Luksus panujący w domu Alexa trochę ją krępował, ale tutaj znalazła się na drugim biegunie. Była w samym środku pustkowia, ukryta pomiędzy ludźmi, którzy nie znali bieżącej wody i mieszkali w zepsutych autobusach szkolnych. Wbiła paznokcie w dłonie, by powstrzymać się od złapania Willa za rękaw i błagania go, by odwiózł ją do domu.

Przygryzając wargi, ponownie na niego spojrzała, świadoma teraz cierpienia, które w sobie nosił, poczucia straszliwej klęski ściągającego w dół kąciki jego ust. Jakie to uczucie wyjechać stąd po to tylko, by w kilka tygodni później wrócić ze względu na czyjąś trudną sytuację? Kiedy Cassie uścisnęła mu dłoń, Will odwzajemnił gest, choć zdążyła dostrzec wyraz zaskoczenia w jego oczach.

Zaparkował ciężarówkę na podwórku przed małym cementowym domkiem, natychmiast też czarny kundel, przywiązany do płotu, zaczął ujadać. Will wyskoczył z szoferki i przykląkł przed psem.

– Hej, Wheezer – powiedział. Pies tak zamaszyście machał ogonem, że obijał sobie boki. – Tęsknisz za mną?

Cassie siedziała, zbierając myśli i regulując oddech. Kiedy wysiadła, po kolana zapadła się w śniegu. Poczłapała do Willa i psa.

– Czy tu zawsze jest tyle śniegu?

Will podskoczył na dźwięk jej głosu, jakby zupełnie o niej zapomniał.

– Cóż, w większości już stopniał – odparł. – Najczęściej zaspy są tu większe od ciebie.

Wheezer skoczył i oparł się łapami o pierś Willa. Skomląc, położył uszy po sobie. Ponad jego łbem Will spojrzał na drzwi domku.

Na ganek wyszedł mężczyzna. Wzrostem dorównywał Willowi, ale był bardzo chudy. Twarz barwy orzecha miał pokrytą tak licznymi zmarszczkami, że wydawała się niemal gładka. Zszedł po schodkach do Willa. Powiedział coś w języku lakota i objął wnuka.

Cassie poruszyła się nerwowo, bijąc stopą w stopę, by otrzepać buty ze śniegu. Wheezer lizał ją po dłoni, szukając jedzenia.

– Przykro mi, nic nie mam – szepnęła.

Słysząc to, mężczyźni odwrócili ku niej głowy. Zanim jednak Will zdążył ją przedstawić, w progu pojawiła się kobieta. Miała długi biały warkocz, przerzucony przez ramię, i oczy płonące jak węgle. Zaciśnięte w pięści dłonie opierała na biodrach, gotowa do konfrontacji.

– A więc to tak – przemówiła niskim głosem w płynnej angielszczyźnie, zwracając się do Willa, chociaż nie odrywała oczu od Cassie. Powiodła wzrokiem od jej włosów do oblepionych śniegiem kolan i z powrotem, najwyraźniej znajdując w niej same wady. – Wróciłeś z wielkiego miasta i przywiozłeś nam coś takiego?

Cyrus i Dorothea Latający Koń mieszkali w jednym z około tysiąca domów zbudowanych przez państwo dla starszych wiekiem Siuksów.

Wprowadzili się do niego zaledwie dziesięć lat temu; Will prawie całe dzieciństwo spędził w chacie z bali, podobnej do tych, które mijali w drodze przez rezerwat. Rządowe domy uważano za komfortowe według standardów plemienia. Miały bieżącą wodę, prąd i toaletę, które to udogodnienia okresowo działały. Z wyjątkiem wąskiej łazienki resztę domu stanowiło jedno pomieszczenie.

Część kuchenna, gdzie siedziała Cassie, była bardzo czysta, chociaż urządzona sprzętami z lat pięćdziesiątych: szafki miały zielone blaty z formiki w złote cętki, przymocowany do ściany stół zrobiony był ze sztucznego różowego marmuru. W rzędzie wiszących szafek z surowego drewna brakowało drzwiczek, a puszki i słoje poustawiano pod zlewem i na półkach z pustaków i desek. Była też lodówka, rzeczywiście bardzo stara, z wentylatorem na wierzchu, która jęczała i dygotała co kilka sekund.

Reszta pomieszczenia dzieliła się na wielki salon i „sypialnię”, oddzieloną zasłonką z perkalu. W salonie nie pasujące do siebie sofa i fotel stały na rdzawym chodniku. Na jednym końcu sofy leżała kulka włóczki przebita drutami, na drugim skórzana torebka częściowo już wyszyta niebieskimi paciorkami. Wielka drewniana szpula w rodzaju tych, których budowlańcy używają do nawijania kabli elektrycznych, służyła jako stolik; wznosił się na niej wysoki stos magazynów sprzed trzech, czterech lat.

Cassie nie widziała sypialni, do której Will zabrał dziadków, żeby porozmawiać z nimi na osobności. Słyszała ich szepty, właściwie syczenie, ale i tak nic nie rozumiała, jako że rozmawiali w języku lakota. Bębniąc palcami po blacie, policzyła do dziesięciu. Przesunęła dłonią po niewielkim wzniesieniu brzucha. Robię to dla ciebie, powiedziała w myślach.

Pierwszy zza zasłony wyszedł Will; twarz miał ściągniętą. Za nim szła babka z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, procesję zamykał dziadek. Sprawa była trudniejsza, niż Will sobie wyobrażał, ponieważ Cyrus i Dorothea w życiu nie słyszeli o Aleksie Riversie i nie potrafili pojąć, dlaczego Will musiał przywozić Cassie aż do Pine Ridge. Opowiedział dziadkom o wszystkim, łącznie z biciem i ciążą, mimo to patrzyli na Cassie, jakby była kobietą upadłą, która sama sobie jest winna.

– Cassie Barrett – przedstawił Will, specjalnie pomijając nazwisko po mężu – a to moi dziadkowie Cyrus i Dorothea Latający Koń. Z radością będą cię gościć aż do narodzin dziecka.

Cassie wbrew sobie zalała się rumieńcem, zaczynającym się od brzucha, a kończącym na policzkach. Powiedziała sobie, że to nie wstyd, tylko ulga.

– Dziękuję – rzekła cicho, wyciągając rękę. – Nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.

Ani Cyrus, ani Dorothea nie uścisnęli jej dłoni. Poczekała chwilę, później wytarła ją drżącą o płaszcz i opuściła bezwładnie. Will zbliżył się i nachylił do jej ucha.

– Wymyślę jakąś historię, zanim zostawię cię z nimi samą – mruknął. – Zaufaj mi, oni po prostu muszą cię poznać. – Ścisnął ją za ramię, po czym znowu zwrócił się do dziadków: – Sprawdzę, czy Abel Mydło jeszcze żyje – powiedział lekko. – Jest mi winien pięćdziesiąt dolców. – Ruszył ku drzwiom, przy których już czekał Wheezer. – Pamiętajcie, mówcie po angielsku. Obiecaliście.

Cassie przez kilka sekund wpatrywała się w zamknięte drzwi, za którymi zniknął Will. W szumie płynącej wody słyszała, jak Dorothea mruczy coś w języku lakota. Kobieta od czasu do czasu oglądała się przez ramię, jakby chciała się przekonać, czy Cassie wciąż tu jest. Nie ulegało wątpliwości, że staruszka mówi po angielsku, powinna więc dać przybyłej szansę. Cassie wyprostowała się i zwróciła do Cyrusa:

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co ona mówi?

Wzruszając ramionami, Cyrus ruszył w stronę sofy.

– Żałuje, że Will nie zabrał cię ze sobą.

Przez kilka minut Cassie stała na środku salonu i nie wiedziała, czy rozpłakać się, czy od razu wyruszyć w drogę do Rapid City. Cyrus usadowił się na kanapie, która ugięła się pod jego ciężarem, i wziął robótkę. Nawinąwszy włóczkę na palec, zaczął migać drutami coraz szybciej i szybciej z odgłosem przypominającym szczękanie zębów. Dorothea skończyła zmywać naczynia i zabrała się do zamiatania nieskazitelnej podłogi.

Dziadkowie Willa nie wykazywali najmniejszej ochoty, by zadbać o wygodę Cassie czy z nią porozmawiać, i najwyraźniej nie uważali też swojego zachowania za wyjątkowo nieuprzejme. Cassie mgliście pamiętała opowieści kolegi, który pisał pracę doktorską o etykiecie tipi, jak to nazywał, czyli o życiu Indian z równin w dziewiętnastym wieku. Przypominała sobie, że kobiety przebywały po jednej, mężczyźni po drugiej stronie domu, że wojownicy jedli pierwsi, że wejście między jakąś osobę a główne ognisko świadczyło o braku dobrych manier. Nie miała pojęcia, czy te zwyczaje nadal obowiązują, wyczuwała jednak, że istnieje zbiór zasad, o których jej nie powiedziano, zasad, które będzie musiała odkryć sama.

Zaczęła od porządkowania czasopism. Cyrus raz zerknął znad robótki i coś mruknął, ale nie przerwał pracy. Cassie, ułożywszy gazety w dwa równe stosy, poszła do części kuchennej. Znalazła ścierki, namoczyła jedną w mydlinach i zabrała się do szorowania drzwi lodówki.

Dorothea nie patrzyła na Cassie, nawet nie dała po sobie poznać, że dzieli je kilka kroków.

– Wiecie – zaczęła Cassie; jej głos zabrzmiał zbyt donośnie i wesoło w malutkim domku – na uniwersytecie mam przyjaciela, który się specjalizuje w antropologii rdzennych Amerykanów. – Nie dodała, że jest to antropolog kulturowy, więc przez trzy lata rzadko z nim rozmawiała. Gorączkowo się zastanawiała, przypominając sobie plan jego zajęć i własną pracę magisterską. – Prawdę mówiąc, nic nie wiem o Indianach. Nie orientuję się, co Will wam powiedział, ale moja specjalizacja dotyczy bardziej odległej przeszłości. – Wypłukała ścierkę w zlewie. – Wyjątkiem jest broń. Dobrze znam się na broni. Tematem mojej pracy dyplomowej była agresja, kwestia, czy jest ona wrodzona, czy wyuczona… – Umilkła, myśląc o ironii tkwiącej w tym fakcie, zważywszy, co stało się z jej małżeństwem. Nikt nie odpowiedział, ciągnęła więc dalej: – Zaraz… przypominam sobie plemię z Nowego Meksyku… chodzi o kulturę Clovis. Ci ludzie wymyślili kamienny grot, który można było przymocować do strzały, co bez wątpienia ułatwiało upolowanie mamuta… – Przerwała, myśląc o grupie nomadów przed czterdziestu tysięcy lat, którzy zabijali potężne zwierzę, i o dziadku Cyrusa, który przypuszczalnie w taki sam sposób polował na bizony zaledwie sto pięćdziesiąt lat temu. Uświadomiła sobie, że mówi, jakby wygłaszała wykład.

Nad jej głową Cyrus i Dorothea wymienili spojrzenia. Czy ona zawsze taka jest?

– No cóż – powiedziała ciszej Cassie – pewnie o tym wiecie. Potrząsnęła głową, nazywając się w duchu idiotką: przybyła z fanfarami, podczas gdy powinna skradać się na palcach.

Dorothea podeszła do niej, wykręciła mokrą ścierkę i rozwiesiła nad zlewem, gestami dając znać Cassie, że tak należy to robić. Omiotła wzrokiem lśniącą kuchnię, pokiwała głową i włożyła kurtkę. Mocno złapała Cassie za brodę i odwróciła jej twarz ku sobie, mówiąc coś w języku lakota. Dziwny strumień dźwięków i sylab zabrzmiał w uszach Cassie łagodniej niż kołysanka.

Cyrus stał przy oknie, odprowadzając wzrokiem Dorotheę, która wracała na popołudniową zmianę. Wiedział, o co zaraz zapyta go Cassie.

– Powiedziała, że przebywając wśród Ludu, o jednym powinnaś pamiętać. Dla ciebie to są gatunki historyczne, dla nas pradziadowie.

Nie odwrócił się od okna, tylko gestem przywołał Cassie ku sobie. Kiedy koło niego stanęła, położył jej rękę na ramieniu w geście, który nie był uściskiem, ale raczej przypomnieniem. Jego długie proste palce spoczywały na jej obojczyku. Cassie patrzyła na rozległą równinę, wiedząc, że Cyrus nie widzi grubej warstwy śniegu, porzuconych ciężarówek i podartego brezentu, łopoczącego nad sąsiednią chatą, lecz miejsce, gdzie stąpa po śladach stóp przodków, miejsce, które z tego powodu nazywa domem.

Will usiadł na stosie koców, które służyły mu jako posłanie, i spojrzał na Cassie śpiącą na rozkładanej sofie. To było jego łóżko, kiedy mieszkał u dziadków, i teraz spoglądał na jej ciało, przyciśnięte do wgłębień w materacu, które sam zrobił.

Spływał potem; śnił o Cassie. Kompletne szaleństwo, ale w jego śnie była Lisicą, członkinią jednego ze starożytnych stowarzyszeń wojowników. Każdy chłopiec z plemienia Siuksów przez całe dzieciństwo słuchał opowieści o Lisach i Silnych Sercach, żałując, że Lud nie prowadzi wojny z Chippewa, bo wtedy oni też mogliby dokonywać bohaterskich czynów i dowodzić swojej odwagi. Stowarzyszenie Lisów najbardziej przemawiało do wyobraźni. Jego członkowie nosili czerwone wstęgi, które mocowali w ziemi na znak, że w tym miejscu będą walczyć, aż zwyciężą, polegną albo zostaną uwolnieni przez przyjaciela. Will pamiętał, jak za budynkiem szkolnym na przerwach bawili się w Stowarzyszenie Lisów podczas przerw; kiedyś podwędził babce szal, żeby wykorzystać go jako szarfę, i przez miesiąc miał szlaban.

W jego śnie Cassie brzuch miała wydatny i szarfę nosiła wysoko, tuż pod piersiami. Z daleka Will widział, jak staje na czerwonej ziemi i zaczyna śpiewać:

Jestem lisem.

Moim przeznaczeniem jest śmierć,

A moim obowiązkiem

Rozwiązanie spraw trudnych

Rozwiązanie spraw niebezpiecznych.

Nie wiadomo skąd pojawił się Alex Rivers. Zataczał wokół niej coraz ciaśniejsze kręgi. Uderzył Cassie w głowę i Will krzyknął ostrzegawczo, ale ona się nie poruszyła. Stała nieruchomo, nawet gdy pod gradem ciosów jej oczy napełniły się łzami.

Will śnił, że krzycząc, ile sił w płucach, pobiegł ku Cassie. Nie zwolnił, tylko wyrwał z ziemi wstęgę, objął Cassie za biodra i zmusił, by biegła tak szybko jak on.

Obudził się zdyszany, zły i z jakiegoś powodu zdumiony faktem, że Cassie leży metr od niego, przez sen podkurczając i prostując palce. Wstał i stąpając cicho w rytm dziadkowego oddechu, dobiegającego zza zasłony, podszedł do sofy.

Cassie obudziła się, zanim Will zdążył usiąść. Położył jej palec na ustach i gestem wskazał zasłonę.

– Jutro wyjeżdżam – szepnął.

Cassie chciała się podnieść, ale Will opuścił dłoń na jej ramię i lekko ją pchnął.

– Dlaczego?

– Ponieważ w Los Angeles mam pracę. Ponieważ nienawidzę tego miejsca. – Wykrzywił się. – Sama wybierz.

Musiała wiedzieć, że tak będzie, przecież ją uprzedzał. Ale ku jego przerażeniu Cassie przełknęła łzy.

– Nie możesz zostawić mnie tu samej – szepnęła, choć zdawała sobie sprawę, że to na nic.

Kiedy się odwróciła, ogarnięty wyrzutami sumienia pogładził ją po głowie. Cassie była drobna i zwyczajna, typ dziewczyny z sąsiedztwa; widział sto kobiet ładniejszych od niej. Zastanawiał się, co takiego ma w sobie, że potrafiła go skłonić do zmiany twardych postanowień, że gwiazdora filmowego złapała na męża.

Ze wzrokiem utkwionym w jej włosach zmuszał się do wspomnień o tym, jak wracając do domu ze świadectwem na koniec roku szkolnego, zakrywał palcem rubrykę, w której podano procent krwi indiańskiej, płynącej w jego żyłach. Usiłował myśleć o zimie, którą z dziadkami przeżył na suszonej wołowinie i konserwowej dyni, ponieważ ktoś schrzanił rządowy program racjonowania żywności. Tak, mówił sobie, potrzebny mi dystans. Nim jednak skończył tę myśl, położył się obok Cassie. Po chwili jej drżące plecy przyciskały się mocno do jego piersi. Will tkwił w bezruchu, nie chciał zmieniać tej sytuacji w coś, czym nie była. Nasłuchiwał bicia serca Cassie i cichego pochrapywania dziadków. Delikatnie położył dłoń na jej brzuchu.

– Nie będziesz sama – powiedział.

21

W marcu, kiedy po śniegu w Pine Ridge pozostały tylko nieliczne płaty i strumyczki wijące się pomiędzy topolami, Cassie przywykła do rezerwatu. Ponieważ było to jej bezpieczne schronienie, nie widziała go takim, jakim w rzeczywistości był: miejscem, gdzie dokonywano więcej morderstw w przeliczeniu na liczbę ludności niż w jakiejkolwiek innej części Stanów Zjednoczonych, zamieszkiwanym przez plemię wykrwawiające się z powodu nędzy i obojętności władz. Zamiast tego wolała dostrzegać urodę orzechowobrunatnych niemowląt Siuksów, odbicie swojego powiększającego się brzucha w kałużach, promienie słońca, zaplątane w konary drzew, i to, że cisza ma własny głos.

– Idziesz czy nie, wasicun winyan?

Głos Dorothei wyrwał z zamyślenia stojącą przy oknie Cassie. Nie czuła się swobodnie w towarzystwie kobiety, ale chciała wyjść z domu.

– Z przyjemnością – odparła, wkładając płaszcz i z trudem zapinając guziki na brzuchu. Dorothea nie pracowała dzisiaj w barze, a ponieważ grunt rozmarzł, zamierzała uzupełnić swój zapas korzeni i ziół.

Tygodnie spędzone u dziadków Willa pozwoliły Cassie lepiej ich zrozumieć. Wprawdzie Cyrus i Dorothea nie odnosili się do niej serdecznie, ale też jej nie odrzucali; więcej, zawsze ją przedstawiali, kiedy ludzie w miasteczku przyglądali jej się z ciekawością. Cassie zaczynała dostrzegać, że tutaj sprawy toczą się inaczej: mężczyzna nosi tę samą koszulę pięć dni z rzędu, ponieważ innej nie ma, a matka z większym prawdopodobieństwem nakarmi dziecko czekoladowymi ciasteczkami HoHo i gazowanym napojem pomarańczowym niż świeżymi owocami i mlekiem.

Swoją koncepcję czasu, wyznaczanego ustalonymi porami na śniadanie, lunch i sen, zamieniła na koncepcję Indian, zgodnie z którą człowiek jadł, kiedy był głodny, i odpoczywał, kiedy się zmęczył. Przyzwyczaiła się też do tutejszej oszczędności w słowach. Pojęła, że w przeciwieństwie do białych, którzy plotą trzy po trzy, by wypełnić przerwy w rozmowie, Lakota wierzą, iż milczenie jest absolutnie w porządku. Teraz też Cassie szła przez las obok Dorothei w przyjacielskim milczeniu, przysłuchując się szumowi wiatru i trzaskom suchej trawy, łamiącej się pod ich stopami.

– Wanldka he? Widzisz to? – zawołała Dorothea, wskazując na bezlistne wciąż drzewo.

– Cedr? – odparła Cassie; wyczuwała, że jest poddawana próbie.

Dorothea z uznaniem pokiwała głową.

– Jest jeszcze za wcześnie, ale wywar z owoców i liści stosujemy jako lek na kaszel.

Przez następne półtorej godziny Cassie słuchała, jak Dorothea opowiada o pradawnej sztuce uzdrawiania. Niektóre potrzebne jej rośliny wciąż pogrążone były w zimowym śnie: puch z pałek, którego używa się jako gazy, słodkie kosaćce na gorączkę i ból zęba, śliski wiąz jako środek przeczyszczający, dzika werbena na ból brzucha. Dorothea wyrwała z ziemi podbiał i odcięła korzenie, z których zrobi balsam na oparzenia słoneczne i otwarte rany. Zerwała wilczą jagodę, ponieważ dawała ulgę zmęczonym oczom Cyrusa.

Kiedy usiadła pod topolą, nie zważając na błoto wsiąkające w jej poliestrowe spodnie, Cassie zrobiła to samo.

– Nie wiedziałam, że jesteś znachorką – powiedziała.

Dorothea pokręciła głową.

– Nie jestem, tylko trochę wiem. – Wzruszyła ramionami. – Poza tym jest mnóstwo spraw, na które nic nie mogę poradzić. Po to są znachorzy. Nasz nazywa się Joseph Stojący w Słońcu, w zeszłym tygodniu Cyrus ci go przedstawił. Są choroby mieszkające tutaj – wskazała na swoje serce – i choroby, których nie da się uleczyć.

– Masz na myśli choroby takie jak rak? – chciała się upewnić Cassie.

– Hiyd – odparła ponuro Dorothea. – To coś złego w ciele. Marjorie Dwie Pięści pojechała do Rapid City, gdzie wycięto jej raka z piersi, i od lat nic jej nie dolega. Ja mówię o złu. W ton. W duszy. – Nie odrywała wzroku od Cassie. – Lud wierzy, że dziecko rodzi się dobre albo złe. To wszystko. Można dokonać zmian do chwili porodu, ale później nic się nie da zrobić. Złe dziecko wyrośnie na złego człowieka.

Cassie umknęła przed przenikliwym wzrokiem staruszki. Jak w społeczności, gdzie cudze dzieci są darem mogącym pobłogosławić twój dom.

Dorothea oceniłaby ojca, który poniża własnego syna? Matkę, która zapomina o istnieniu swojego dziecka? Cassie pragnęła powiedzieć Dorothei, że jej mąż nie urodził się zły, ale tak długo mu to wmawiano, że w końcu zaczął się zachowywać jak ktoś zły.

Zimny wiatr poruszył krzewami, wyrywając Cassie z zamyślenia. Spojrzała na wypchany fartuch Dorothei.

– Pewnie ty i Joseph Stojący w Słońcu zabieracie sporo pacjentów lekarzowi w miasteczku – powiedziała.

Dorothea zerwała gałązkę i przełamała ją na pół, odsłaniając maleńki zielony pączek.

– Czasami ludziom łatwiej przyjść do mnie niż jechać do lekarza, a są też tacy, którzy mu nie ufają.

– Dlaczego?

Kobieta wydęła policzki.

– Chyba dlatego, że znachorów mieliśmy zawsze, a wasicun lekarzy nie.

– Wasicun. Co to znaczy? – zapytała Cassie pośpiesznie. – Wydaje mi się, że tak na mnie mówisz. Wszyscy tak na mnie mówią.

Dorothea wyglądała na zaskoczoną, jakby uważała, że największy idiota już sam by dawno odgadł.

– To znaczy „biały”.

Cassie powtórzyła wyraz kilka razy, sprawdzając na języku intonację przypominającą żałosne wołanie gołębicy.

– Ładnie brzmi.

Dorothea podniosła się z ziemi, spoglądając na Cassie. Z typową dla Siuksów otwartością wyjaśniła:

– Pochodzi z języka lakota i oznacza tłuściocha i chciwca.

Cassie wlokła się cicho przez błoto, zmuszając się do milczenia.

Nikt jej tu nie prosił, nikt nie lubił. Przez cale życie odgrywała role, które miały zadowolić otoczenie, i nieodmiennie ponosiła klęskę z tego prostego powodu, że jest tym, kim jest: bezbronnym dzieckiem, żoną Alexa, białą kobietą. Zastanawiała się, czy nie jest to cecha, z która się urodziła, jakaś wada w jej duszy.

O mało nie wpadła na Dorotheę, ponieważ nie zauważyła, że staruszka się zatrzymała.

– Wiesz – powiedziała Indianka – kiedy byłam mała, miałam siedem sióstr. Mieszkaliśmy trochę bliżej Pine Ridge. Oczywiście rodzicom nie wystarczało pieniędzy na ubrania i jedzenie, nie wspominając już o zabawkach, więc bawiłyśmy się starymi guzikami, pluszowymi misiami, które Armia Zbawienia dawała nam na Boże Narodzenie, i rzeczami zrobionymi własnoręcznie. Najstarsza siostra nauczyła nas, jak robić lalki z dzikich dyni i szmatek, które znajdowałyśmy w beczkach ze śmieciami. Owijałyśmy szmatki wokół dyni jak chusty i wiązałyśmy materiał, robiąc z nich ręce i nogi.

Te lalki to było coś. Pamiętam, że co roku moje siostry szukały gładkich zielonych dyni bez brodawek, ja natomiast wybierałam wielobarwne, z pasami zieleni i żółci. – Dorothea niespodziewanie chwyciła za rękę Cassie, którą zdumiała siła tkwiąca w chudych brunatnych palcach. – Bo wiesz, hybrydy są mocne. Dłużej potrafią przetrwać. I na swój sposób są piękne, prawda, Cassie, han?

Kobiety szły ostrożnie, żadna bowiem nie chciała zerwać wątłej nici, którą Dorothea uplotła między nimi, po raz pierwszy zwracając się do Cassie po imieniu.

Wiążąc czarną muszkę, Alex Rivers myślał o Makbecie, roli, którą odłożył na miesiąc i do której wrócił dopiero w zeszłym tygodniu. Zaczynał rozumieć postępowanie swojego bohatera o wiele lepiej niż wtedy, gdy zaczynał zdjęcia. Makbeta przerażało małżeństwo, uświadomił sobie bowiem, że stojąca przed nim kobieta nie jest tą samą, z którą się ożenił, że zdolna jest do czynów wcześniej nie mieszczących mu się w głowie.

Jego osobista sytuacja różniła się zasadniczo, choć były pewne podobieństwa. Z pewnością popełnił błędy, ale nigdy by nie przypuszczał, że dojdzie do tego. Kiedy wrócił do domu i przekonał się, że Cassie nie ma, miał ochotę dwa razy sprawdzić wszystkie pokoje, szafy i strych. Nie mógł pogodzić się z myślą, że naprawdę odeszła. To przytrafiało się innym ludziom, zwłaszcza w Hollywood, gdzie śluby bardziej były reklamowym chwytem niż uwieńczeniem miłości – ale nie w wypadku jego i Cassie. Nie wierzył, że Cassie mogłaby go opuścić, głównie dlatego, że nie potrafił sam przed sobą przyznać, że może potrzebuje jej bardziej niż ona jego.

Przeczesał grzebieniem włosy i wygładził klapy fraka. Za pięć minut pojedzie po Melanie Grayson. Była jego lady Makbet; razem wejdą do Dorothy Chandler Pavilion, gdzie odbędzie się uroczystość rozdania Oscarów. Wpatrywał się w lustro, nie do końca umiejąc umiejscowić twarz, którą widział. Zdawał sobie sprawę, że największą rolą jego życia nie jest ta, za którą może dostanie wyróżnienie, ale ta, którą odegra dzisiaj wieczorem, kiedy w obecności tysięcy ludzi będzie udawał, że guzik go obchodzi, czy zostanie nagrodzony, czy nie.

Herb czekał w holu, przed domem stała biała limuzyna marki Mercedes.

– Mówię ci, dzisiaj wieczorem dostanę ataku serca – powiedział, uśmiechając się do Alexa. – Rozmawiałeś z Cassie?

– Przed chwilą – skłamał Alex. – Życzyła mi szczęścia.

– A, szczęścia. Jesteś faworytem. Szkoda, że nie mogła przyjechać, choćby tylko na dzisiejszy wieczór. Ale wiem, jak to jest w takich sytuacjach kryzysowych, człowiek nie chce opuścić chorego nawet na minutę.

Alex pokiwał głową.

– Powiedziała, że jeśli wygram, może jej ojciec wyzdrowieje.

– Niechaj Bóg cię wysłucha – mruknął Herb, popychając Alexa w stronę drzwi. – Jedźmy po Melanie, pogawędzimy sobie po drodze.

Alex nie wysiadł nawet z limuzyny, kiedy zatrzymali się przed domem Melanie; uznał, że to nie jest randka, a nie zamierzał wywoływać mylnego wrażenia. Pozwolił, żeby Herb przyprowadził Melanie do limuzyny i pomógł jej wsiąść. Alex już miał przygotowany dla niej kieliszek szampana.

– Ślicznie wyglądasz – powiedział, wiedział bowiem, że ona tego od niego oczekuje.

Melanie wygładziła białą atlasową suknię, obcisłą jak skóra węża.

– W tym starym ciuchu? – Skrzywiła się. Wszyscy wiedzieli, że wydała kosmiczną sumę na suknię i że chciała, by rachunek wliczono w koszty produkcji „Makbeta”. Tłumaczyła, że nie przywiązywałaby takiej wagi do swojego wyglądu, gdyby nie siedziała obok Alexa, na którego kamery będą zwrócone co najmniej trzy razy w ciągu wieczoru.

Alex patrzył na ulicę; jechali coraz wolniej, bo korek zaczynał się tworzyć kilka przecznic przed budynkiem, w którym odbywała się ceremonia. Cassie nigdy nie włożyłaby takiej sukni. Naturalnie wybrałaby coś oryginalnego, ale zarazem prostego i pięknego. Takiego jak ona.

Melanie budziła w nim coraz większy gniew. Jej udo zbyt mocno przyciskało się do jego uda, włosy miały zły odcień, perfumy nie były perfumami Cassie.

– Denerwujesz się? – zamruczała, gładząc go po ramieniu.

Alex nie odpowiedział. Spojrzał na jej dłoń na rękawie swojego fraka, jakby to była tarantula.

– Dzieci, dzieci – zahuczał siedzący naprzeciwko nich Herb. – Dajcie sobie buzi i pogódźcie się. Pamiętajcie, chodzi o dobrą reklamę.

Herb oczywiście miał rację; huczało od plotek o problemach z realizacją „Makbeta”; było ich tak wiele, że Alexowi przypominało się piekło, przez które przeszedł z „Antoniuszem i Kleopatrą”. Może jakaś klątwa ciążyła nad nim, gdy zabierał się do Szekspira.

– Tak, Alex – szepnęła Melanie tuż przy jego twarzy. – Dajmy sobie buzi i pogódźmy się.

Alex obracał obrączkę na palcu w geście, który niedawno wszedł mu w nawyk, jakby było to konieczne przypomnienie. Jeśli wygrasz, przestrzegł się w duchu, w żadnym razie nie zrywaj się i nie rzucaj do niej z uściskami.

Herb poklepał Melanie po kolanie.

– Zostaw go w spokoju – westchnął. – Jest w posępnym nastroju.

– Wiem – odparła Melanie zmysłowo. – Za to go wszyscy kochamy.

Alex nie zważał na ich bezsensowną paplaninę. Wreszcie limuzyna zahamowała przed czerwonym dywanem.

– Gotowy na atak sępów, kochanie? – zapytała Melanie, zamykając puderniczkę.

Alex pierwszy wysiadł na popołudniowe słońce. Uniósł rękę, ni to machając, ni to osłaniając oczy. Pomógł wysiąść Melanie, która ozdobiła twarz uśmiechem promiennym jak nocny reflektor w silnie strzeżonym więzieniu. Lekko położyła mu dłoń na ramieniu, ale słysząc jego cichy pomruk, natychmiast ją cofnęła.

Rozległy się okrzyki i wiwaty, zagłuszające pytania dziennikarzy i szum kręcącej się taśmy. Alex szedł obok Melanie, kłaniając się z uśmiechem, próbując przybrać wyraz twarzy mówiący, że nie jest nadmiernie pewny siebie, ale mimo to nie wątpi w swoje szanse.

Idący przed nim mężczyzna był producentem w wytwórni FOX; Alex wprawdzie nie pamiętał jego nazwiska, ale pochylona sylwetka i pokryta wątrobowymi plamami łysina były mu znajome. Zastanawiał się, czy parę drobnych i przygarbionych staruszków przygniótł ciężar wieku, czy też trwające od lat hollywoodzkie małżeństwo. Kroczyli po czerwonym dywanie tak wolno, że Alex, uśmiechając się jak idiota, musiał z Melanie kilka razy się zatrzymać. Producent obejrzał się i spostrzegł go. Stanął jak wryty, wyciągając dłoń, którą Alex uścisnął.

– Piłki golfowe – powiedział producent.

– Słucham?

– Po obejrzeniu pańskiego filmu miałem w gardle golfowe piłki. Tak bardzo mnie poruszył. – Położył Alexowi rękę na ramieniu. – Dzisiaj wieczorem najlepszy z najlepszych, co?

Już wcześniej Alex słyszał takie komentarze na temat „Historii”. Wszyscy mieli ojca, siostrę albo przyjaciela, z którymi zerwali stosunki, a grana przez niego postać zachęciła ich do pojednania się z bliskimi. Alex Rivers, król naprawiania zerwanych mostów. Sułtan powszechnej zgody. Z potężną tajemnicą: żoną, którą swym postępowaniem zmusił do odejścia.

Czekając na czerwonym dywanie, słyszał ze wszystkich stron słowa „niebywały triumf” i wiedział, że ludzie rozmawiają o możliwości przyznania Oscarów „Historii jego życia” w jedenastu kategoriach, w których dostał nominacje, łącznie ze złotą trójcą dla najlepszego aktora, najlepszego reżysera i najlepszego filmu. Niebywały triumf. Niebywały triumf. Niebywały triumf. Powtarzane wciąż sylaby ukołysały Alexa do snu na jawie; marzył, jakby to było, gdyby przy jego boku stała Cassie, co powiedzieliby dziennikarze, gdyby wziął ją w objęcia i poprowadził przejściem w walcu Kopciuszka, jakby tego wieczoru nic od niej nie było ważniejsze.

Od trzech dni przebywali w tym samym jednopokojowym domu, więc nazwanie tego randką byłoby śmieszne, mimo to Cassie nie potrafiła zapomnieć, że ma na sobie starą koszulę Cyrusa i należące do Dorothei zielone poliestrowe spodnie z gumką. Will zapukał do drzwi, jakby przez te dni tu nie mieszkał. Kiedy Cassie otworzyła, przyjrzał się jej starannie zaplecionym włosom i obszernemu strojowi.

– Śliczna jesteś jak obrazek – powiedział.

– Oszczędź mi tego. – Cassie wybuchnęła śmiechem. – Nie mam talii i w życiu nie nosiłam rzeczy w takich kolorach.

To była jego pierwsza wizyta w Pine Ridge, odkąd miesiąc temu przywiózł tu Cassie. Powiedział przełożonym, że zmarł krewny, i dostał tydzień urlopu okolicznościowego. Pragnął wierzyć, że nic poza pogrzebem nie skłoniłoby go do przyjazdu do rezerwatu, choć w rzeczywistości chciał zabrać Cassie na transmisję rozdania Oscarów. Najbliższy telewizor znajdował się w barze odległym o dwadzieścia kilometrów i Will wiedział, że nigdy nie wybrałaby się tam sama.

– No to jak – zagadnęła, gramoląc się do wynajętego pikapu. – Co mnie omija w Los Angeles?

Will wzruszył ramionami.

– Sama wiesz, mnóstwo smogu, ulewne deszcze, hollywoodzki rozgłos. – Zerknął na nią w nadziei, że Cassie rozumie, iż nie mówi o niej. Słuchał uważnie tych idiotycznych relacji z branży rozrywkowej, ale nikt nie wspominał o zniknięciu Cassie Rivers.

Na budynku nie wisiał szyld, ponieważ wszyscy i tak wiedzieli, że tu jest bar. Panował w nim dość spory tłok, jako że był to najbliższy lokal, w którym mieszkańcy rezerwatu, gdzie panował zakaz handlu alkoholem, mogli się napić, i Will miał nadzieję, że to nie stworzy problemów. Nie powiedział nic Cassie, ale powszechnie wiadomo było, że na parkingu z przerażającą częstotliwością dochodzi do bójek z użyciem noża i gwałtów, a policja trzyma się z daleka, zamiast szukać sprawców. Za podrapanym kontuarem wisiał wyblakły napis, głoszący: Lel Lakota Kin Iyokipisni, „Siuksom wstęp wzbroniony”, rozłupany na pół tomahawkiem, który utkwił w krokwi.

Cassie nie tylko była jedyną białą osobą w barze, ale też należała do nielicznych kobiet. Dreptała nerwowo za Willem, usiłując ignorować spojrzenia rzucane w jej stronę niczym wyzwanie. Wybrali stolik w kącie, skąd nic nie zasłaniało telewizora. Cassie usiadła na krześle koło szafy grającej, z której płynął lament Loretty Lynn, i położyła dłonie na oświetlonej tablicy z tytułami piosenek. Opuszki jej palców zapłonęły różowo.

– Oni oglądają hokeja – powiedziała. Nie przyszło jej do głowy, że w ten wieczór ktoś może nie oglądać oscarowej gali. Może tak było w L. A., ale nie w Pine Ridge, gdzie najbliższe kino oddalone było o godzinę jazdy.

Will pustym wzrokiem wpatrywał się w śnieżący ekran, na którym krążek śmigał po szarawym lodzie.

– Zostaw to mnie – odparł. Wstał i przerzucił nogę nad oparciem krzesła jak kowboj zsiadający z konia. Podszedł do baru i oparł się o łokciami o lepki drewniany blat.

– Hau, kola – powiedział, by zwrócić na siebie uwagę barmana.

Barman był otyły i miał włosy splecione w dwa długie warkocze, związane na końcach sznurowadłami. Wycierał szklanki.

– Czym mogę służyć? – zapytał obojętnie.

– Jedno piwo Rolling Rock i szklankę wody – odparł Will. – A tamta pani prosi o zmianę kanału.

– Pieprzyć to. – Barman otworzył piwo, zahaczając kapsel o krawędź baru. – Trzy dolce.

Will spodziewał się tego. Podał barmanowi pięćdziesięciodolarowy banknot prosto z koperty z wypłatą; gotów był iść o zakład, że facet w życiu takiego nie widział.

– Jeśli o dziewiątej przełączysz na ABC, możesz zostawić sobie resztę.

Wrócił do stolika i postawił szklankę z wodą przed Cassie, która siedziała na brzeżku krzesła.

– Będą oglądać? – zapytała bez tchu.

– Jasne. – Will stuknął szyjką butelki o szklankę w toaście i pomyślał, że jakimś cudem ta piekielna dziura w Dakocie Południowej służy Cassie. – Chodzą plotki, że zostałaś Wielką Indianką.

Cassie oblała się rumieńcem.

– Dziękuję.

– Wielu Siuksów potraktowałoby to jak obelgę, powód do bójki. – Will roześmiał się. – To nie miał być komplement.

Obracając szklankę w dłoniach, Cassie spojrzała na niego.

– W każdym razie staram się dopasować – powiedziała z naciskiem.

Czego ty nigdy nie robiłeś. Oskarżenie zawisło pomiędzy nimi, a chociaż Will wierzył, że stworzył sobie gruby ochronny pancerz, przeżył szok, gdy pojął, jak wiele rzeczy, których Cassie nie mówi, wciąż sprawia mu ból. Jego dziadek prawie się w niej zakochał, babka nie przestawała o niej opowiadać. Raniła go świadomość, że kobieta, w której żyłach nie płynie kropla krwi Siuksów, potrafiła znaleźć dla siebie niszę tam, gdzie on nie zdołał nawet stanąć na palcach.

Mrużąc oczy, Will zrobił to, co stało się jego drugą naturą podczas tych lat, które jako człowiek pośledniejszej kategorii przeżył w Pine Ridge: odpowiedział atakiem. Wolno pokiwał głową, jakby dość długo zastanawiał się nad rozkładem dnia Cassie.

– Starszyzna żałuje, że wszyscy wasicun nie są tacy jak ty. Chodzisz wszędzie z Cyrusem, wypytujesz znachora o korzonki i zioła. Zrobiła się z ciebie mała squaw.

Cassie zadarła brodę, choć nie miała ochoty wdawać się w konflikt z człowiekiem, który ją tu przywiózł.

– A według ciebie, co mam robić przez cały dzień? Leżeć na kanapie i patrzeć, jak znika mi talia? Poza tym to przypomina obóz harcerski: nocne podchody w lesie i tak dalej. Dobrze jest wiedzieć różne rzeczy. Przypuśćmy, że zabłądziłabym w lesie i skręciła sobie kostkę…

– Przypuśćmy, że w L. A. są lasy i zamknięto wszystkie całodobowe apteki? – Will parsknął i dopił piwo potężnym haustem. – Przecież zamierzasz wrócić, prawda?

Twarz Cassie stężała i przez okropną chwilę Will był przekonany, że kobieta zaraz się rozpłacze. Nie wiadomo dlaczego wróciło wspomnienie z drugiej klasy, kiedy do szkoły przyszedł nowy uczeń. Horace był Indianinem tylko w jednej czwartej i Will zaprzyjaźnił się z nim, bo uznał, że winien jest coś koledze, który przejął po nim rolę kozła ofiarnego. Rzeczywiście: ci sami brutale, którzy wcześniej deptali Willowi kanapki i łamali ołówki, teraz proponowali mu udział w meczach baseballu i zapraszali go do siebie w weekendy. Will pamiętał ciepło, które rozlało mu się w żołądku, gdy pojął, iż został zaakceptowany. Zanim się zorientował, zachowywał się jak dawni prześladowcy. Uświadomił to sobie pewnego dnia, gdy po lekcjach ukryci za kępą drzew czekali, aż zza zakrętu wyjdzie Horace, po czym obrzucili go kamieniami i gałęziami.

Owym przełomem był widok kolegi. Horace patrzył wyłącznie na niego, na nikogo innego, jakby mówił: Nie, tylko nie ty.

Will potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co to ma wspólnego z Cassie – poza tym strasznym uczuciem, które go ogarnęło, gdy sobie uświadomił, jak bardzo zranił kogoś, kto nic złego mu nie zrobił.

– Hej – powiedział, próbując rozluźnić atmosferę. Głową wskazał telewizor. – Przegapisz galę.

Tak jak prosił, barman zmienił kanał na piętnaście minut przed transmisją z ceremonii. Will nie miał pojęcia, co ją poprzedzało, uznał, że to jakiś głupi sitcom. Ale na ekranie nad jego głową pojawił się Alex Rivers, a obok niego na sofie siedziała Cassie.

– Wywiad z Barbarą Walters – mruknęła. Trzymała serwetkę tak kurczowo, że kłykcie jej zbielały, a mokry papier przedarł się na pół. Wybuchnęła histerycznym śmiechem. – Miał być drugi, nie ostatni. Drugi.

Przez głowę przebiegało jej tysiąc myśli: A gdyby Alex od początku wiedział, że wywiad z nim nadany zostanie na końcu? Może nie doszłoby między nimi do tej kłótni i wcale nie musiałaby uciekać? Wpatrywała się w znajome zasłony salonu, w deszcz bijący w krzewy azalii za oknem, w bukiet lilii, które scenograf Barbary Walters umieścił na stoliku do kawy, gdzie zwykle leżał wielki album z okładkami „New Yorkera”.

Przede wszystkim jednak patrzyła na Alexa, który siedział tuż obok tego cienia, jakim wtedy była. Świeży i ogolony, wyglądał jak co rano, kiedy wychodził z łazienki, a jej na jego widok zapierało dech. W telewizji jego dłonie niestrudzenie wędrowały po jej ramieniu. Mówił światu, że Alex Rivers i jego żona w sobotnie poranki oglądają w łóżku kreskówki.

O Boże, Alex. Zwalczyła impuls, by pozwolić łzom spłynąć po policzkach, by wstać i dotknąć telewizora, jakby dzięki temu mogła pogłaskać żywe ciało. Dopóki znowu go nie zobaczyła, nie uświadamiała sobie, co straciła.

Usłyszała własny głos. Cassie zamrugała, siłą zmuszając się do oderwania wzroku od Alexa i przeniesienia go na własne, wypowiadające słowa usta na ekranie. Poruszyła się zakłopotana na krześle; zdumiało ją, jak dziwnie i obco brzmi jej głos. „Spodziewałam się, że będzie zarozumiałym gwiazdorem, który na każdym kroku daje wszystkim do zrozumienia, kto tu rządzi, i z przykrością muszę stwierdzić, że na początku mnie nie rozczarował”. Zobaczyła, jak w oczach Alexa pojawia się błysk przy jej ostatnich słowach, przedstawiających go w niepochlebnym świetle. Chociaż zdarzyło się to wiele tygodni temu, Cassie się wzdrygnęła. Zastanawiała się, czy reszta świata dostrzegła ten zapalający się pod powierzchnią gniew, czy zauważyli, że ona pochyla się na lewo, by dać ulgę obolałemu bokowi, czy rozpoznali zarys siniaka pod cieniutkim rękawem jej bluzki.

Większość jej wypowiedzi wycięto. Barbara Walters zakończyła w nastroju „i żyli długo i szczęśliwie”, pytając Alexa: „Dlaczego Cassie?”, on zaś spojrzał prosto w obiektyw i odparł: „Jest dla mnie stworzona”. Cięcie, po nim pocałunek, którym Alex obdarzył ją na zakończenie wywiadu; montażysta wykorzystał kadr z jego ustami, na wieczność przyciśniętymi do jej ust, jako tło do ostatnich słów Barbary.

Will spojrzał na Cassie. Gapiła się na reklamę pampersów, jakby nie pojmowała, dlaczego Alex zniknął z ekranu, i zastanawiała się, jak mogłaby sprowadzić go z powrotem.

Wstał i podszedł do baru, by zamówić kolejne piwo.

– I chipsy albo coś w tym rodzaju – dodał. – Zapowiada się cholernie długi wieczór.

– Nie wierzę, że przyszedł z kimś innym.

Cassie powtarzała to zdanie od samego początku transmisji, gdy zobaczyła Melanie jakąś tam, wysiadającą z limuzyny Alexa. Wypiła do końca drugą szklankę wody, zanim Alex zdążył dojść do drzwi Dorothy Chandler Pavilion.

– Ta dziwka – mruknęła, wypatrując na ekranie Alexa, tylko jego.

Zapowiadało się obiecująco: pierwszą ważną nagrodę wieczoru dostał Jack Green jako najlepszy aktor drugoplanowy. Uniósł w geście toastu małą złotą statuetkę w stronę Alexa. Od tej chwili przez dwie i pół godziny tytuł filmu pojawiał się raz po raz: zdjęcia, montaż, dźwięk. Will stracił orientację w liczbie zdobytych Oscarów mniej więcej po godzinie, kiedy skończył szóste i ostatnie piwo. Nie miał pojęcia, jakim cudem Cassie wciąż trzyma się na krześle, nie wspominając już o tym, że nie zasypia.

Położył głowę na stole.

– Obudź mnie, gdyby w ciągu ostatnich piętnastu minut zdobył nagrodę – poprosił.

Cassie skinęła głową. Przesunęła palcem po soli na dnie miski z orzeszkami.

– Wiesz, dlaczego nazywają tę nagrodę Oscarem? – odezwała się w jakiś czas później, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Sekretarka, która pracowała w Akademii Filmowej, powiedziała, że statuetka jest podobna do jej wuja o tym imieniu. Słyszałeś kiedyś… coś równie idiotycznego?

Will usłyszał drżenie w jej głosie i otworzył jedno oko. Po policzkach Cassie płynęły łzy, mimo wysiłków traciła panowanie nad sobą.

Przesunął krzesło po wysypanej trocinami podłodze i wziął ją w objęcia.

– Wszystko w porządku – uspokoił ją, zastanawiając się, jak długo spał, czy Alex przegrał, a on to przegapił.

– Nic nie jest w porządku – odparła Cassie z twarzą na jego ramieniu. – Wcale nie. To ja powinnam tam siedzieć. To moja twarz powinna pojawiać się na ekranie, gdy kamera przesuwa się po rzędzie Alexa.

– Spójrz na to z drugiej strony. Pewnie teraz smacznie byś już spała.

– Ale spałabym tam. To najważniejszy wieczór jego życia, a ja jestem tysiąc kilometrów od niego.

Nieprawda, pragnął odpowiedzieć Will. Jesteś tutaj ze mną. Wpatrywał się w nią z takim natężeniem, że przestała płakać i utkwiła w nim wzrok.

Z odbiornika popłynęły nazwiska nominowanych do Oscara w kategorii najlepszy aktor.

Z taką swobodą, z jaką wysiadłaby z samochodu, Cassie odsunęła się od Willa. Strząsnęła jego ramię i oparła się łokciami o stół, o kilka centymetrów zbliżając się do męża. Kiedy odtworzono scenę z „Historii jego życia”, odbicie twarzy Alexa zadrgało na zaparowanym blacie pomiędzy dłońmi Cassie.

Oscara dla najlepszego aktora otrzymuje…

Cassie wstrzymała oddech. Jej twarz lśniła, skąpana w telewizyjnej poświacie.

Alex Rivers.

Oczy Cassie błyszczały, malował się w nich wyraźny głód, gdy patrzyła, jak Alex wchodzi na scenę, by przyjąć nagrodę. Will zastanawiał się, czy ona zdaje sobie sprawę, że wyciąga do telewizora rękę, jakby mogła tamtego dotknąć.

Nic go nie obchodził Oscar Alexa Riversa, ale nie potrafił oderwać wzroku od Cassie. Myślał, że jest ładna, gdy przywiózł ją do dziadków, teraz jednak na jego oczach przekształciła się w istotę pełną wdzięku i światła. Kiedy na ekranie był Alex, ożywała.

Will nigdy w życiu nie był taki zły.

Cztery tygodnie temu, kiedy Cassie stanęła w jego progu, zobaczył dowody furii wspaniałego Alexa Riversa, rozumiał brzemię, które Cassie musiała dźwigać. Aż do tej chwili nie miał pojęcia, jak wielką część jej samej zabrał mąż.

Złote włosy Alexa lśniły bardziej niż Oscar, gdy ujmował statuetkę. Cassie miała wrażenie, że patrzy prosto na nią.

– Chciałbym podziękować Herbowi Silverowi, wytwórni Warner Brothers, Jackowi Greenowi i… – Cassie puszczała mimo uszu jego słowa, koncentrując się na kształcie warg, różowych i rzeźbionych, i wyobrażając sobie ich dotyk na swoich ustach. – Ale ta nagroda jest dla mojej żony Cassie, która wybrała scenariusz i przekonała mnie, że taką historię widzowie chętnie zobaczą i że ja powinienem tę rolę zagrać. Dzisiaj jest z chorym ojcem i kiedy kilka godzin temu z nią rozmawiałem, bardzo żałowała, że nie może przyjechać. Byłem zdenerwowany i nie zdążyłem powiedzieć jej wszystkiego przez telefon. A chciałem powiedzieć tak: „Możesz być na drugim końcu świata, Cassie, i tak wciąż będziesz przy mnie”. – Powiódł wzrokiem po morzu wpatrzonych w niego twarzy. – „Dziękuję ci” – dodał i szybko wrócił na miejsce.

Cassie patrzyła, jak przyjmuje dwa kolejne Oscary. To był wieczór Alexa, a mimo to ciągle mówił o niej. Za drugim razem powiedział światu, że ją kocha. Za trzecim szepnął:

– Wracaj szybko do domu.

Głos miał tak cichy, że Cassie zastanawiała się, czy ktoś poza nią to słyszał.

Kiedy Will pomógł jej wstać i wyprowadził ją z baru, usiłowała sobie wyobrazić, jak inaczej mógł dla niej przebiegać ten wieczór. Miałaby na sobie cudowną suknię, Alex by o to zadbał. Słysząc swoje nazwisko, odwracałby się ku niej i unosił ją w objęciach z siedzenia. Czułaby jego silne ramię na plecach, pod palcami jego frak, gdy krążyliby pomiędzy Spago i The Gate, gdzie odbywają się pooscarowe przyjęcia. Trzymałaby w dłoniach dwie statuetki, wciąż przechowujące ciepło palców Alexa zaplecionych na ich nagich szyjach. Po powrocie do domu postawiliby Oscary na dywanie i Alex wszedłby w nią rozgrzany, zgorączkowany, oddając jej samą esencję sukcesu.

Zamiast tego jednak Cassie wyszła na zimną marcową noc, oszołomiona jasnym światłem gwiazd, i uświadomiła sobie, co zrobiła ze swoim życiem.

Will dostrzegł, że kąciki jej ust opadają. Rozczulała się nad sobą przez całą transmisję, chociaż ten ulizany Alex Rivers powiedział dwudziestu milionom widzów, że całe jego życie kręci się wokół żony. Do diabła, przyznał nawet, że nie ma jej w mieście, aczkolwiek cukierkowo przedstawił powody. Nie był głupcem, wiedział, że Cassie będzie go oglądać. Will złośliwie uznałby, że cała ta mowa była wyrachowana, gdyby na własne uszy nie słyszał, że Alexowi udało się jakimś cudem ująć w słowa to, jak Cassie wpatrywała się w ekran.

Alex przypuszczalnie ją kocha, cokolwiek to jest warte, a Cassie najwyraźniej wierzy, że to rzecz bardzo cenna. Will jednak myślał, że chybaby nie przeżył, gdyby znowu zobaczył ich razem. Cassie pewnie przywarłaby do Alexa, jakby nie mogąc ustać na własnych nogach, a on patrzyłby na nią… cóż, patrzyłby tak, jak przez cały wieczór patrzył Will.

– To było coś – powiedział lekko, otwierając drzwi od strony pasażera.

– Yhm – potwierdziła Cassie.

Wyglądała żałośnie.

– Twój mąż wyciął konkurencję w pień – mruknął. – Powinnaś chyba okazać jakieś uczucia. – Złapał ją za ramiona i potrząsnął. – Tęskni za tobą. Szaleje na twoim punkcie. Do diabła, w czym problem?

Cassie zadrżała, Will pod dłońmi poczuł delikatny dreszcz.

– Wciąż żałuję, że mnie z nim nie było – przyznała.

Will wybuchnął:

– Miesiąc temu myślałaś tylko o tym, żeby od niego uciec. Pokazałaś mi sińce po jego kopniakach w żebra, po ciosach w szyję. A może zapomniałaś o tej stronie charakteru swojego czarującego męża? On pewnie liczył, że oglądając go dzisiaj, wyrzucisz z pamięci tamte incydenty i przyczołgasz się z powrotem. – Patrzył gniewnie na Cassie, która stała oszołomiona. – Uwierz mi, ja wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Nie można mieć wszystkiego.

Patrzyła na niego, jakby nigdy wcześniej go nie widziała; próbowała się cofnąć, ale Will jej nie puszczał. Pragnął, by sobie uświadomiła, że to on ma rację, by odcięła się od ślicznie opakowanej iluzji, którą Alex przekazał jej dzisiaj wieczorem za pośrednictwem telewizji, i zobaczyła go takim, jaki naprawdę jest. Pragnął, by patrzyła na niego, Willa, w taki sposób, w jaki patrzyła na Alexa.

Wzmocnił uchwyt na jej ramionach i przycisnął usta do jej ust. Sfrustrowany, napierał językiem, aż z łagodnością świętej otworzyła się pod jego dotykiem. Wolno objęła go w pasie w geście poddania, bezinteresownej uległości, który boleśnie go zranił.

Cofnął się, zły na siebie za ten brak panowania nad sobą, zły na Cassie, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Żona innego mężczyzny. Spodziewająca się dziecka. Gniewnie obszedł samochód, wsiadł i przekręcił kluczyk. Zapalił reflektory, które rzuciły na nią snop światła. Stała sparaliżowana, zatrzymana w czasie, z dłonią przyciśniętą do ust; jej obrączka błyszczała niczym proroctwo. Z tej odległości Will nie mógł wiedzieć, czy Cassie próbuje zetrzeć z warg jego smak, czy go zatrzymać.

Alex Rivers, najbardziej rozchwytywany aktor i reżyser w Hollywood o tej porze, czyli tuż po czwartej rano, siedział w ciemności w swoim gabinecie w BelAir. Patrzył na trzy złote statuetki, które stały rzędem przed nim niczym manekiny na strzelnicy. Cóż to była za noc. Co za wspaniała noc.

Nigdy bardziej nie pragnął się upić, ale nieważne, ile kieliszków szampana wychylił na swoją cześć, zapomnienie nie przychodziło. Przyjęcie opuścił ponad godzinę temu. Kiedy wychodził, Melanie z projektantem kostiumów wciągała kokę w toalecie, a Herb negocjował gwałtownie rosnące gaże Alexa z grupą producentów. Nagle nikt nie pamiętał o kłopotach dręczących „Makbeta”, Alex znowu był złotym chłopcem. Kiedy przystanął w progu sali, wszyscy o nim mówili, ale nikt nie zauważył jego wyjścia.

Przez głowę przemknęła mu myśl, czy Cassie oglądała dzisiejszą ceremonię, zaraz jednak rozgniewał się na siebie, że w ogóle się nad tym zastanawia.

To była jego noc. Na litość boską, od jak dawna na to pracował? Od jak dawna udowadniał swoją wartość? Przesunął dłońmi po głowach posążków, zdumiony, że przechowują ciepło ludzkiego dotyku.

Wziął pierwszego Oscara, zważył go na dłoni, jakby to była piłka baseballowa, i zamknął na nim palce.

– To dla ciebie, maman – powiedział, rzucając statuetką z taką siłą, że przecięła tapetę i zrobiła wgłębienie w ścianie.

Złapał następną, tę dla ojca, i z satysfakcją rzucił w tym samym co pierwszą kierunku.

Wykrzywiając usta w imitacji uśmiechu, ruszył po trzeciego Oscara. Najlepsze zostawił na koniec. Chwycił smukły posążek, myśląc o swojej drogiej, oddanej żonie, i zamachnął się.

Ale nie potrafił tego zrobić. Przenikliwie jęcząc, ciężko padł na fotel przy biurku. Pogładził statuetkę, jakby ją przepraszając, jakby wyczuwając miękki łuk szyi Cassie i koniuszki jej włosów. Przycisnął dłonie do oczu, pod powiekami zaczęło go piec. Pochylił głowę.

Najlepszy film, najlepszy aktor, najlepszy reżyser, najgorszy mąż. Alex dostrzegał podobieństwo, widział, jak sztuka naśladuje życie, ale nigdy dotąd tak mocno nim to nie wstrząsnęło. Podziękowania, które dzisiaj wygłosił, napisane zostały z wielką starannością, każde słowo miało trafić do Cassie, gdziekolwiek przebywa, i skłonić ją do powrotu. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, że prawie wszystko, co powiedział, jest prawdą.

Jutro obudzi się rano z setką propozycji i gażą wynoszącą dwadzieścia milionów za film, ale to będzie za mało. Nigdy nie wystarczy. Mógłby to wszystko oddać i mieszkać w kartonowym pudle na plaży, gdyby zdołał usunąć tę część swojej natury, która krzywdziła Cassie.

Pośród przesuwających się cieni Alex Rivers wypowiedział na głos tajemnicę, której żadna ze sławnych osób, wciąż imprezujących na Sunset Boulevard, nie znała: Jest nikim.

Chyba że.

Dopóki.

Ona sprawiała, że stawał się kompletny.

Kiedy tuż przy jego głowie zadzwonił prywatny telefon, wiedział, że ją przywołał. Podniósł słuchawkę i czekał, aż rozlegnie się w niej głos Cassie.

Alex w żaden sposób nie mógł wiedzieć, ile trudu sobie zadała, żeby znaleźć jakiś aparat telefoniczny. Musiała wymknąć się z domu, gdzie Will udawał, że śpi na podłodze, ale ani słowem nie zareagował. Musiała wziąć pikap bez jego pozwolenia i pojechać do kościoła katolickiego. Obudzić księdza i liczyć, że jej biała skóra przekona go, iż sfabrykowany pretekst jest prawdziwy. Czekać z sercem w gardle, aż po kilku falstartach telefonistka z Dakoty Południowej w końcu połączy się z BelAir.

– Alex – szepnęła. To słowo było niczym uścisk. – Gratulacje.

Czas, który przeminął, szok, że jego transmitowane przez telewizję słowa rzeczywiście ją do niego sprowadziły, wszystko to sprawiło, że Alex przez chwilę nie był w stanie wydobyć słowa. Zgarbił się, jakby mógł wziąć w objęcia głos Cassie.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

Cassie spodziewała się tego. Nie miała zamiaru rozwodzić się nad szczegółami, pragnęła tylko usłyszeć Alexa.

– Nie powiem ci, nie mogę. Ale u mnie wszystko w porządku. I jestem z ciebie bardzo dumna.

Uświadomił sobie, że spija brzmienie jej głosu, magazynując je w sercu, by później od nowa raz po raz odtwarzać.

– Kiedy wrócisz? Dlaczego odeszłaś? – Powściągnął emocje. – Wiesz, że mogę cię odszukać – powiedział, starannie dobierając słowa. – Mogę, jeśli zechcę.

Cassie głęboko odetchnęła.

– Możesz – odparła odważnie – ale tego nie zrobisz. – Poczekała na jego sprzeciw, a kiedy milczał, powiedziała mu to, co już wiedział. – Nie wrócę do ciebie tylko dlatego, że ty tego chcesz, Alex. Wrócę wtedy, kiedy ja będę chciała.

To było kłamstwo; gdyby Alex się załamał i zaczął błagać, następnym samolotem poleciałaby do Los Angeles. Blefowała i może on zdawał sobie z tego sprawę, ale znał też wysokość stawki. Wcześniej Cassie nigdy nie ukrywała się przed nim. A jeśli gwarancją szczęśliwego zakończenia jest gra według jej zasad, Alex zrobi wszystko, o co go poprosi.

Przełknął więc dumę, strach i poczucie klęski.

– Naprawdę nic ci nie jest? – zapytał łagodnie.

Cassie owinęła sobie kabel telefoniczny wokół przegubu jak bransoletkę.

– Naprawdę. – Spojrzała na sylwetkę księdza, rysującą się w drzwiach. – Muszę kończyć.

Ogarnięty paniką Alex mocniej ścisnął słuchawkę.

– Zadzwonisz znowu? – zapytał. – Niedługo?

– Zadzwonię – odparła Cassie po krótkim zastanowieniu, myśląc o dziecku i o tym, że Alex ma prawo wiedzieć. – Zadzwonię, kiedy będę chciała, żebyś po mnie przyjechał.

Ona chce, żeby po nią przyjechał. Chce z nim być.

– To kwestia dni? Tygodni? – zapytał. Następne słowa zabarwił uśmiechem. – Bo wiesz, po dzisiejszym wieczorze mam zawalony terminarz.

– Jestem pewna, że będziesz mógł ustalić priorytety – odparła Cassie. Wahała się, czy ofiarować Alexowi dar, który pomoże mu przetrwać najbliższe miesiące. – Tęsknię za tobą – szepnęła z powagą. – Tak bardzo za tobą tęsknię. – Rozłączyła się, nim Alex zdążył usłyszeć, że się załamała.

Alex wpatrywał się w swoje Oscary. Dowody jego sukcesu walały się po podłodze, na drewnie widniały rysy w miejscach, gdzie upadły. Trzecia statuetka wciąż stała obok telefonu. Cassie przerwała połączenie, w słuchawce rozlegał się tylko sygnał. Alex nie zauważył, kiedy zaczął płakać. Przez godzinę trzymał słuchawkę niczym amulet, nawet kiedy pozbawiony ostrości głos powtarzał, by odłożył słuchawkę i spróbował ponownie.

22

Cyrus powtarzał osiem razy trzecią klasę nie przez swoją ograniczoną inteligencję, ale dlatego, że w latach dwudziestych dwudziestego wieku na tym kończyło się nauczanie w szkole w rezerwacie. Nabył podstawy czytania i pisania, ale matematyka poza dodawaniem i odejmowaniem była dla niego czarną magią, a pisał fonetycznie. Jego specjalnością była historia: nie historia białego człowieka, którą, jak mówił Cassie, misjonarze próbowali im wbić do głów z podręczników, ale ta prawdziwa.

Dorothea dużo czasu spędzała w pracy i Cassie często zostawała sama z Cyrusem. Odnosiła wrażenie, że staruszek cieszy się z towarzystwa; odkładał robótkę i czasami strugał patyczki podczas wspólnych spacerów, ale głównie mówił. Opowiadał jej historie, które przekazał mu ojciec: indiańskie mity, chłopięce opowieści o Szalonym Koniu, pochodzące niemal z pierwszej ręki relacje o bitwie nad Little Bighorn i tragedii w Wounded Knee.

Wczoraj Cassie poprosiła Cyrusa, żeby zabrał ją na Paha Sapa, Czarne Wzgórza. Wiedziała, że kiedy w ich pobliżu znaleziono skamieliny, wybuchł spór, czy należy zabierać je ze świętej ziemi rezerwatu. Nie planowała wielkich wykopalisk, które rada plemienna z całą pewnością by oprotestowała, ale miała wielką ochotę sprawdzić, czy nie ma tam śladów, które pozwolą jej uwierzyć, że coś kryje się pod powierzchnią: poryta skała, bujna roślinność. Czuła, że ma obowiązek wykorzystać swój pobyt u Siuksów, niedaleko świętych cmentarzysk. Przez lata jej koledzy usiłowali uzyskać dostęp do takich miejsc i raz po raz spotykali się z odmową.

Dzisiaj pożyczyła od Abla Mydło wojskowego dżipa i przygotowała piknik. Na wszelki wypadek, jak sobie mówiła, wrzuciła do samochodu szpadel i kilof, które Abel dał jej ze swojej szopy. Cyrus wskoczył na siedzenie ruchem o wiele młodszego człowieka.

– Wiesz – powiedział – Siuksowie wierzą, że w Złej Krainie mieszka straszydło.

– Zaryzykuję – odparła Cassie z uśmiechem.

Ale kilka godzin później, kiedy zobaczyła łańcuch gładkich skał, bez trudu mogła zrozumieć, dlaczego łatwowierne dzieci wierzą w takie opowieści. W przeciwieństwie do pozostałej części Czarnych Wzgórz Zła Kraina była gładka i niska, jakby zbiór potężnych głazów z upływem czasu stopił się w jedno. Wiatr jęczał pomiędzy sosnami rzadko rosnącymi na grani i wpadał jak wir w sękatą dolinę.

– Idziesz tam? – zapytał Cyrus, stając obok Cassie na półce skalnej.

– Dlaczego? Ty nie idziesz?

– Do diabła, nie. Znam lepsze miejsca na śmierć.

Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie.

– Co to znaczy? – zapytała, ale Cyrus zawrócił już do dżipa i nie słyszał jej.

Wrócił z kilofem i łopatą.

– Potrzebujesz tego?

Potwierdziła, wsuwając narzędzia za pas pożyczony od Cyrusa. Przyzwyczaiła się do noszenia cudzych ubrań, bo własne już na nią nie pasowały. Cyrus z koszyka wyjął kawałek pieczeni i po turecku usiadł na ziemi. Cassie ostrożnie zaczęła schodzić w dolinę, trzymając się skały i szukając podparcia pod stopy. Przesuwała rękami po kamiennych ścianach, gładkich jak marmur i pożyłkowanych porostami.

– Powinienem był ci dać koszulę do Tańca Duchów! – zawołał z góry Cyrus. – W niej złe duchy by cię nie dorwały.

– Dobry pomysł – odparła zadyszana, nie mając zielonego pojęcia, o czym starzec mówi. – A jak jakiegoś znajdę, sprzedam go kaznodziejom głoszącym dzień Sądu Ostatecznego w Alei Gwiazd i zarobię fortunę. – Stopa osunęła się jej na kolejnym stopniu tej naturalnej drabiny. O mało nie skręciła kostki na półokrągłej powierzchni głazu, jednego z tych, które pokrywały dno doliny.

– Nie śmiej się – powiedział Cyrus. – Lud wierzy, że naprawdę są koszule, które czynią cię niewidzialnym. Mój pradziadek miał taką. Były modne w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, wkładano je do tańca, który miał sprowadzić z powrotem zmarłych wojowników i bizony, cały nowy świat bez białego człowieka. – Cyrus wstał i przechylił się przez krawędź półki. – Będziesz jadła pieczeń? – zawołał.

– Nie – odparła Cassie, przysłaniając oczy dłonią. Cyrus spoglądał na nią z wysokości sześciu metrów, jakby jego zainteresowanie gwarantowało jej bezpieczeństwo. – Możesz iść.

– Tak czy owak, mój pradziadek nauczył się Tańca Ducha od szamana plemienia Paiute i przeniósł go do Siuksów. I miał tę koszulę, malowaną w słońce, gwiazdy, księżyc i sroki. Dorothea gdzieś ją spakowała. Dopóki masz na sobie koszulę, nic złego ci się nie może stać.

– To jak podkowa – odparła Cassie, kopiąc kilofem w zagłębieniu w skale. Myślała, że nawet jeśli coś znajdzie, z pewnością będzie to mastodont, a nie pradawny człowiek.

– Taa – zgodził się Cyrus – tylko że koszula nie działała tak, jak powinna. Biała armia myślała, że skoro to taki potężny amulet, Siuksowie pewnie planują atak. No i zakazali Ludowi wykonywania Tańca Ducha.

Cassie czuła słońce grzejące ją w czubek głowy, a to przypomniało jej pierwsze dni z Alexem w Tanzanii, kiedy wierzyła, że nie może wydarzyć się nic złego, że naprawdę są niezwyciężeni. Kimże była, by oceniać indiańską koszulę? Miłość, przynajmniej na samym początku, może być równie potężna jak amulet.

– Słyszałaś o Siedzącym Byku? – zapytał Cyrus. – Właśnie tak zginął. Żył według starych zasad, wykonywał Taniec Ducha przy Standing Rock, i agenci rządowi kazali policji plemiennej go aresztować. Jego pobratymcom. – Pokręcił głową. – Kiedy się opierał, policjanci zaczęli strzelać. Siedzący Byk zginął i mnóstwo Siuksów razem z nim.

Cassie podniosła głowę, kiedy Cyrus wybuchnął śmiechem; to był ostatni odgłos, jakiego by się spodziewała na zakończenie takiej historii. Kilof znieruchomiał w jej dłoni.

– Wyobraź to sobie – ciągnął starzec. – Wszyscy się rozglądają, próbując zrozumieć, co się dzieje, a tu nagle pojawia się koń i zaczyna krążyć w kółko.

– Koń Siedzącego Byka? – zapytała Cassie jak zahipnotyzowana.

Cyrus przytaknął.

– Siedzący Byk, zanim zamieszkał w rezerwacie, podróżował z cyrkiem o nazwie Dziki Zachód Billa Cody’ego i tego kucyka dostał w prezencie pożegnalnym. Więc na początku strzelaniny, w której zginął Siedzący Byk, koń wyskoczył nie wiadomo skąd i zaczął występ. Wygląda na to, że był to dla niego sygnał do tańca.

Cassie opuściła bezwładnie rękę. Uświadomiła sobie, że słucha tylko opowieści Cyrusa i dobiegającego z oddali wołania jastrzębia. Wsunęła młotek za pas i ruszyła w górę zbocza, opuszczając wybieloną słońcem dolinę.

Na górze opadła obok Cyrusa, rozcierając sobie ramiona. Usiłowała wygrzebać w pamięci chociaż jedną opowiadaną przez matkę historyjkę, która sugerowałaby, że Cassie pochodzi od ludzi silniejszych niż jej rodzice, ale nie potrafiła sobie przypomnieć nic poza opowieściami o wspaniałości Południa, która, jak później się przekonała, wcale nie istniała, i bełkotliwym głosem matki, urywającym się w połowie zdania.

– Dziadek ci o tym opowiadał? – zapytała. Cyrus z dumą pokiwał głową.

– Tak jak ja opowiedziałem Willowi. I tobie.

Cassie skrzywiła się, czując ukłucie w boku. Jej ciało nie było takie jak dawniej, dziecko już stawiało swoje wymagania. Uśmiechając się mimo bólu, z wysiłkiem wstała.

– Możemy już jechać.

Cyrus uważnie jej się przyjrzał.

– Znalazłaś coś? – zapytał, spoglądając na jej puste kieszenie, nietkniętą łopatę.

W przeszłości dla Cassie antropologia oznaczała, że zabiera z danego miejsca jakiś przedmiot, ale teraz na myśl o kopaniu w Czarnych Wzgórzach zrobiło jej się niedobrze. Zaczynała się zastanawiać, czy odkrywanie kultury musi oznaczać odrzucanie warstw ziemi. Wyobraziła sobie pradziadka Cyrusa, jak odziany w malowaną koszulę wiruje w Tańcu Ducha; Siedzącego Byka wykrwawiającego się na lodowatej ziemi, gdzie tylko cyrkowy koń tańcem oddawał mu cześć; Willa siedzącego na sosnowej podłodze i uczącego się historii z opowieści dziadka. Był taki zwrot, który Siuksowie wykorzystywali jako błogosławieństwo na koniec rytuałów. Dorothea wypowiadała je w sposób, w jaki Cassie mówiła „na zdrowie”, gdy ktoś przy niej kichał. Szukała w pamięci, aż wreszcie znalazła: Mitakuye oyasin. „Wszyscy moi krewni”.

Cassie zamknęła oczy, zapisując w pamięci opowieści Cyrusa; ponownie wyobraziła sobie tańczącego konia.

– Tak – powiedziała. – Znalazłam to, po co tu przyszłam.

Alexowi przypominał fretkę. Miał lśniące piwne oczka i zadarty nos, który wyglądał słodko u Cassie, za to u Bena Barretta budził skojarzenia z gryzoniami. Mówił dziennikarzowi „Hard Copy”, że nigdy nawet nie złapał zwykłego kataru, a tym bardziej nie leżał na łożu śmierci w szpitalu w Auguście, jak twierdzi „ten kłamca Alex Rivers”.

– A co więcej – ciągnął Ben Barret, teść Alexa – przez cały rok nie miałem wiadomości od mojej córeczki. – Po tych słowach wycięto fragment, bo kiedy w kadrze znowu pojawił się Ben, oczy miał załzawione. Pokiwał głową. – On coś ukrywa.

Alex głęboko odetchnął, sadowiąc się na sofie w gabinecie Michaeli. Kilka kroków od niego krążył Herb, przeglądając wszystkie tabloidy, z których każdy miał inne podejrzenia, dotyczące losu Cassie, od porwania począwszy, na śmierci z rąk Alexa skończywszy.

Sprawa nie byłaby poważna, jako że Alex wygrywał już pozwy o zniesławienie, gdyby nie to, że Cassie wyjechała dwa miesiące temu, a to był jej ojciec. Im głośniej huczało od plotek, tym bardziej dziwił spokój i milczenie Alexa. Jeden z tabloidów uzyskał nawet wypowiedź prywatnego detektywa, którego wynajął Alex; mimo iż była mglista i niejednoznaczna, natychmiast go wylał.

Cassie zadzwoniła do niego ten jeden raz, on jednak nikomu o tym nie powiedział. Przestał się obawiać o jej bezpieczeństwo, ale nie zmienił swojego postępowania. Wciąż zatrudniał detektywów. Cassie obiecała, że znowu zadzwoni, i może nawet to zrobi, gdyby jednak Alex pierwszy odkrył miejsce jej pobytu, natychmiast by do niej pojechał. W końcu jeśli ona miała prawo odejść, on ma prawo przekonać ją do powrotu.

Michaela pierwsza podała do publicznej wiadomości informację, że Cassie jest u chorego ojca, i w tamtym momencie, pod oscarową presją, historia wydawała się odpowiednia. Kiedy kilku detektywom nie udało się odkryć żadnych śladów, prowadzących do Cassie, Alex zaczął wierzyć w to kłamstwo.

Nagrany na wideo odcinek „Hard Copy” skończył się, na ekranie pojawiły się czarnobiałe pasy. Michaela z wysiłkiem dźwignęła się z fotela i wyłączyła odtwarzacz.

– No tak – powiedziała. – Przysłowiowe gówno trafiło w wentylator.

Alex potarł palcem górną wargę, usiłując nie czuć się jak na rozprawie. Herb nachylił się do niego tak blisko, że kiedy wrzasnął, Alex zobaczył kropelki śliny osiadające mu na wąsach.

– Masz pojęcie, jak to ci może zaszkodzić?

– Herb – odparł Alex spokojnie – przed chwilą zdobyłem trzy Oscary. Ludzie szybko o tym nie zapomną.

Herb kręcił głową, patrząc na niego gniewnie.

– Zapamiętają rzeczy złe, sensacje. Jak na przykład sugestie, że zdobywca Oscara dla najlepszego aktora pociął żonę na kawałki i zakopał w piwnicy.

Alex zesztywniał.

– Daruj sobie – powiedział, choć zastanawiał się gorączkowo: Herb i Michaela staną przy jego boku, ale zażądają, by wyznał im prawdę. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego to przed nimi ukrywał.

Musi odegrać bezbłędnie przedstawienie przed dwojgiem ludzi, którym ufał na tyle, by pokazać się im bez maski.

Michaela usiadła na stojącym naprzeciwko fotelu, jakby miała mnóstwo czasu do dyspozycji. Nad ich głowami świszczał wentylator.

– Dobra – zaczęła, bębniąc palcami po brzuchu. – Więc co się dzieje, kurwa?

Alex spuścił oczy; nie zamierzał powiedzieć im całej prawdy, tylko wykorzystać szok wywołany wiadomością, której nigdy by się nie spodziewali.

– Cassie mnie opuściła – mruknął; cierpienie, które chował na dnie serca, po raz kolejny znalazło drogę na powierzchnię.

Pochylony wierzbowy szkielet rytualnego szałasu przypominał Cassie kudłatego mamuta. Zakrzywione gałęzie miały wygląd żeber, jakby stworzenie w samym środku równiny padło na kolana, by umrzeć. Usiadła na zimnej ziemi, otworzyła kupiony przed miesiącem notatnik i wyjęła ogryzek ołówka z kieszeni. Szukając pustej strony, przeglądała szkice, które dla zabicia czasu robiła wkrótce po przyjeździe: rzuty czaszki, trójwymiarowe rysunki dłoni, kościec australopiteka: zamierzała je wykorzystać na zajęciach. W ciągu tygodni spędzonych w rezerwacie rysunki uległy zmianie, stronic już nie zapełniały szkielety, ale śpiąca na fotelu Dorothea, stado bizonów, które odtworzyła na podstawie opowieści Cyrusa, i wspomnienie ze snu, w którym zobaczyła buzię swojego dziecka.

Może surowość Pine Ridge dokonała tej zmiany. W Los Angeles człowieka otaczał blichtr, a przebywanie w świecie odartym z pozłoty było odświeżające. Tutaj, gdzie żyło się po spartańsku, gdzie był tylko kawałek ziemi pod stopami i nieba nad głową, każde wypowiadane słowo, każda więź z innymi ludźmi, każdy rysunek nabierały własnego, istotnego znaczenia.

Zatknąwszy ołówek za ucho, Cassie krytycznie przyjrzała się rysunkowi mamuta, po czym przeniosła wzrok na prowizoryczny wierzbowy szałas, który ją zainspirował. Dziwnie było patrzeć na rzeczy i dostrzegać w nich więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka, zamiast – jak ją nauczono – redukować je do szkieletu.

Taka była zaabsorbowana rysunkiem, że nie usłyszała kroków za swoimi plecami.

– Jeśli to jest tatánka, całkiem się pomyliłaś – powiedział Cyrus.

Cassie uniosła ku niemu głowę.

– To mamut, nie bizon – wyjaśniła.

Cyrus przymrużył oczy.

– Mamut – mruknął. – Skoro tak mówisz. – Pomachał jej przed oczami krzyżówką. – Oddasz mi mój ołówek?

Cassie zarumieniła się.

– Nie chciałam go ukraść, tylko innego nigdzie nie znalazłam. Cyrus mruknął coś i wyciągnął rękę do Cassie.

– Wstań – westchnął. – Zamrozisz to dziecko.

Machnęła ręką.

– Już prawie skończyłam, zostały mi tylko kły. – Chwilę rysowała. – Proszę. – Podsunęła mu notes pod oczy, a staruszek spojrzał na rysunek szałasu, któremu wyrastała trąba i kły z miejsca, gdzie było wejście. – I co o tym myślisz?

Cyrus potarł dłonią po twarzy, by ukryć uśmiech.

– Wygląda jak szałas – odparł.

Podał Cassie rękę i pomógł jej wstać.

– Zupełny brak wyobraźni – oznajmiła.

– Nie w tym rzecz. Jak to jest, że biali patrzą na kałużę i próbują nam wmówić, że to ocean?

Cassie ruszyła za nim.

– Może powinnam obserwować taki szałas – zasugerowała lekko, myśląc przy tym, że jeśli jej ton zabrzmi nonszalancko, Cyrus z większą ochotą się z nią zgodzi. Jako antropolog już dawno przekonała siebie, że jej zainteresowania są oczywiste. Bardzo chciałaby się dowiedzieć, co dzieje się w szałasach, w których młodzi chłopcy poszczą według nauk szamanów, próbując zrozumieć samych siebie. Widziała powagę, z jaką najstarszy syn Lindy Śmiejący Pies przygotowywał się do rytuału. Wrócił wyczerpany i blady, ale jaśniejący, jakby wiedział już, jak połączyć fragmenty, z których składa się jego życie.

– Ecún picášni yeló – odparł Cyrus. – Wykluczone.

– To byłoby niezwykle zajmujące badanie…

– Nie.

– Mogłabym siedzieć…

– Nie.

Obdarzyła go uśmiechem i Cyrus na chwilę zapomniał, że Cassie widzi w szałasie prehistoryczną bestię, że wykorzystuje wszelkie dostępne jej sztuczki, by uzyskać wstęp do rytuału inicjacyjnego Siuksów. Nie po raz pierwszy pomyślał, jakie to dziwne, że Cassie, która zdołała znaleźć sobie miejsce w jego rodzinie, trafiła do nich poprzez Willa, który zawsze pragnął się odseparować.

Potrząsnął głową i przeciągnął się. Położył krzyżówki na rysunku i ruszył w kierunku wzgórz wznoszących się na wschód od jego domu.

– Leci u wo – powiedział do Cassie. – Chodź ze mną. – W niewielkim zagajniku, rosnącym u stóp wyższego wzgórza, przystanął. – Will tutaj zbudował swój szałas.

– Will? – powtórzyła zdumiona Cassie. – Nigdy bym nie przypuszczała.

– Wtedy był młodszy. – Cyrus wzruszył ramionami.

– Nigdy o tym nie wspominał. – Mówiąc to, Cassie uświadomiła sobie, że chociaż Will znał intymne szczegóły z jej prywatnego życia, sama niewiele wiedziała o Willu. Próbowała wyobrazić go sobie, kiedy był rówieśnikiem syna Lindy, miał długie opadające czarne włosy i ciało przybierające dopiero męskie kształty. – I co, zadziałało?

Cyrus przytaknął.

– Choć on za diabła się do tego nie przyzna. Według mojego wnuka, przynależność do Ludu jest czymś, co można odrzucić jak stary łach. – Stał twarzą pod wiatr, obejmując powietrze dłońmi, jakby pragnął powstrzymać je od tak pośpiesznego ruchu.

– I dlatego wyjechał?

Cyrus odwrócił się do niej, mierząc ją ostrym, szacującym spojrzeniem czarnych oczu.

– Nie sądzisz, że o tym powinien powiedzieć ci Will?

– Myślę, że Will zrobiłby absolutnie wszystko, żeby mi o tym nie powiedzieć – odparła ostrożnie.

Cyrus pokiwał głową, przyznając jej rację.

– Wiesz, że matka Willa była wasicun winyan, tak jak ty. Wiesz, że Will przed wyjazdem pracował w policji plemiennej. – Zrobił krok do przodu, bo choć gotów był zdradzić Cassie tajemnice wnuka, nie był w stanie patrzeć jej przy tym w oczy. – Przypuszczam, że policja plemienna podobna jest do policji w każdej małej społeczności. Policjanci zajmują się codziennymi sprawami: interweniują w wypadku rodzinnych kłótni, odwożą do domu pijanych, pilnują, żeby smarkacze nie pili piwa nad jeziorem. I dość często przymykają oko, kiedy uważają, że tak będzie lepiej; wiesz, nie chcą, żeby pobratymcy wpadli w kłopoty, więc raczej udzielają ostrzeżeń zamiast karać mandatami.

Will był dobrym policjantem. Pracował tu przez pięć lat. Wszyscy go lubili, a to dla niego było bardzo ważne. Jakieś pięć miesięcy temu w Pine Ridge był wielki wypadek, spowodowany przez pijanego kierowcę. Ten człowiek zepchnął z drogi inny samochód, zabił czteroosobową rodzinę, a potem swojego dżipa owinął wokół słupa telefonicznego przed sklepem. Oczywiście sam wyszedł z tego bez zadrapania.

Cyrus zamknął oczy, wspominając syreny zniszczonych policyjnych wozów, które usłyszał przez sen, plamę ciemnej krwi na koszuli wnuka, gdy tamtej nocy wrócił do domu.

– Wiele lat temu rodzice Willa zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego wasicun komiwojażera, dlatego myśmy go wychowywali. Przypuszczam, że coś w nim pękło, kiedy zobaczył, jak ten facet wysiada z dżipa. Rzucił się na niego i strasznie go pobił. Trzech innych policjantów musiało go odciągać. W tydzień później Willa zwolniono ze służby.

Oburzona Cassie spojrzała na Cyrusa.

– To śmieszne. Mógł ich podać do sądu.

Starzec pokręcił głową.

– Zbyt wielu chciało, żeby Will odszedł. Bo widzisz, ten zabity przyjechał z rodziną w odwiedziny do jednej z nauczycielek szkoły podstawowej. Byli biali. A pijany kierowca, którego Will o mało nie zabił, był Lakotą. – Cyrus gwizdnął przez zęby. – Śmierć tej rodziny białych to na pewno wielka tragedia i nikt nie miał wątpliwości, że pijany kierowca niezależnie od koloru skóry musi stanąć przed sądem. Ale to, co zrobił Will, tracąc panowanie nad sobą, było błędem. Najwyraźniej pomyliły mu się priorytety. Nagle przypomniał sobie, że jest iyeska, półkrwi biały, i chyba ta jego część przejęła kontrolę, bo Indianin inaczej by potraktował tamtego faceta.

– Jak mogli uznać to za kwestię rasową? – zapytała Cassie, krzyżując ręce na piersi. – Co muszą myśleć o mnie wasi sąsiedzi?

– Lubią cię – odparł Cyrus. – Wmieszałaś się w Lud, i to nie dlatego, że na siłę próbowałaś, ale dlatego, że nie starałaś się odstawać. Natomiast Will… no cóż, Will zawsze budował wokół siebie mury, trzymał się na dystans.

Cassie pomyślała o Willu w Los Angeles odstającym równie żałośnie jak w Pine Ridge. O pięknych mokasynach i malowidle na skórze, upchniętych w pudłach w jego mieszkaniu w Resedzie. O tym, jak bił pijanego kierowcę, aż pięści miał obdarte i posiniaczone, aż krew poplamiła mu mundur, aż niemożliwością stało się stwierdzenie, czy kierowca jest Siuksem, czy białym. Myślała, co mogłaby mu powiedzieć, gdyby wiedziała o tym wcześniej: że z własnego doświadczenia wie, iż nie można ot tak, zamknąć oczu i udawać, że część twojego życia nie istnieje.

Bezmyślnie pochyliła się i podniosła gałązkę młodej wierzby, która się odłamała podczas burzy. Zgięła, sprawdzając jej wytrzymałość i zastanawiając się nad słowami Cyrusa. A kiedy w końcu wierzbowa gałązka pękła, Cassie wcale nie była zdziwiona.

Will nie potrafił uciec przed Alexem Riversem. Jego nazwisko było w każdym dzienniku, w każdym czasopiśmie, rozłożonym na stelażach w supermarketach. Widywał jego zdjęcie tak często, że gotów był iść o zakład, iż zna rysy Alexa lepiej niż Cassie. Zaczynał nawet współczuć facetowi. Po oświadczeniu złożonym przez ojca Cassie rozszalały się plotki. Jej zniknięcie stało się czymś w rodzaju tajemnicy Jimmy’ego Hoffy, a Alex ponosił konsekwencje.

W pewnym artykule przeczytał, że z produkcji „Makbeta” wycofały się japońskie firmy, pozostawiając samemu Alexowi finansowanie czterdziestomilionowej klapy. Podobno dom w Malibu wystawiony został na sprzedaż. Dwa następne kontrakty na film zerwano; milczenie Alexa na temat zniknięcia żony spotkało się z powszechnym potępieniem, a tłumaczono je albo jego winą, albo obsesją na punkcie kariery, która przysłoniła mu cały świat. Pojawiła się nawet brzydka sugestia, że Alex Rivers, zdobywca Oscarów, nie ma żadnych propozycji, ponieważ nie jest w stanie oderwać się od butelki na tyle długo, by znaleźć dla siebie przyzwoity scenariusz.

Will złożył gazetę na pół i wsunął ją za przesłonę w samochodzie.

– Ile jeszcze? – zapytał Ramona, który wciąż był jego partnerem.

Ramon wepchnął resztę kanapki z jajkiem do ust i spojrzał na zegarek.

– Dziesięć minut. Potem zaczyna się przedstawienie.

Dzisiaj wieczorem przydzielono im ochronę balu dobroczynnego, wydawanego przez organizację, której nazwy nie pamiętał, na niezwykle szlachetny cel: jakiś ośrodek dla dzieci upośledzonych w południowej Kalifornii. Will nie potrafił uwierzyć, że w taki sposób musi zarabiać na życie.

Kulminacją wieczoru była parada siedmiu matron w wieczorowych sukniach i półtorametrowych nakryciach głowy z kwiatów, dzieło kwiaciarzy z Tournament of Roses. Kobiety z wysiłkiem kroczyły wybiegiem, uśmiechając się pomimo stalowych obręczy, podtrzymujących im plecy, i przypuszczalnie skłaniały obecnych do sowitych datków.

Zadanie Willa i Ramona polegało na utrzymaniu porządku.

Jeszcze bardziej szokujące było to, że ich obecność okazała się niezbędna. Trzy godziny przed rozpoczęciem imprezy jakiś mały kościsty idiota z imieniem „Maurice” na identyfikatorze oskarżył innego kwiaciarza o kradzież rajskich ptaków. Will musiał siłą odrywać go od pleców złodzieja, który wcześniej zdążył podeptać łańcuch niegdyś białych lilii.

– Chodźmy – powiedział Ramon, wysiadając z wozu.

Will nasunął czapkę na oczy i ruszył do hotelu Beverly Wilshire. Mówił sobie, że to nie jest wyłącznie robota ochroniarza. Mówił sobie, że niedługo zostanie detektywem.

Ramon stanął po jednej stronie przejścia, Will po drugiej. Światła przygasły, rozległ się głośny werbel i pojawiła się pierwsza modelka.

Miała nakrycie głowy zrobione z goździków ułożonych w liczbę 1993. Widać było, jaką trudność sprawia jej każdy krok. Za nią na ogromnym ekranie łyse dzieci pokazywały w uśmiechu szczerby, chore nastolatki kołysały się w namiotach tlenowych.

Hostessa podeszła do Willa i wręczyła mu torbę wypełnioną małymi pakunkami.

– Pańska torba z prezentami – powiedziała, rozjaśnionym wzrokiem spoglądając na scenę. – Ciągle liczę, że wybiorą mnie w następnym roku na modelkę.

Na wybiegu pojawiła się kolejna modelka, śpiewając „Hooray for Hollywood”. Fiołki wyrastające z jej włosów tworzyły kamerę Panavision, upleciona z bluszczu rolka filmu spadała na ramiona.

Will pomyślał o Cassie. Ciekawe, czy chodziła na takie imprezy z Alexem, czy czuła się na nich tak samo obca. Ogłuszony przez muzykę, ukradkiem odpakował trzy prezenciki. Markowe perfumy, lotnicze okulary przeciwsłoneczne, olejek do masażu.

Stojący naprzeciwko Ramon klaskał do taktu. Will spojrzał na twarze ponad atłasowymi sukniami i ciasno zapiętymi frakowymi koszulami. Wszyscy byli eleganccy, schludni, kształtni, upozowani i opaleni. Wszyscy trzymali pięknie opakowane prezenty bez śladu taśmy klejącej, wszyscy z nienaturalnym wysiłkiem starali się wyglądać naturalnie.

Wyglądali jak inni mieszkańcy Los Angeles.

W chwili olśnienia, które zdarza się raz, dwa razy w życiu, Will pojął, że nie powinien tu być. Przypomniał sobie pracę w policji plemiennej, kiedy aresztował leniwych mężów i konfiskował nastolatkom sześciopaki, myśląc przy tym, że w życiu musi być coś więcej. I może było – ale tutaj wcale nie znalazł się bliżej odkrycia, co to jest, niż w Dakocie Południowej.

Tak był zajęty obserwowaniem widzów, że nie zorientował się, co go potrąciło. Czwarta modelka zaczepiła obcasem o darń na wybiegu i mimowolnie szarpnęła głową, rozluźniając szpilki i klej, mocujące kwietną fontannę na jej włosach. Will runął na stos róż herbacianych i tygrysich lilii, ogromnych cieplarnianych maków i stefanotisu. Pośliznął się na płatkach i padł twarzą na ziemię.

Lekarze z ośrodka w południowej Kalifornii, którzy siedzieli za stołem, przybiegli, by sprawdzić, czy nie zrobił sobie krzywdy. Wcześniej jednak sprawdziła to modelka, z upokorzenia chowająca twarz przed zebranymi. Leżała rozciągnięta na Willu, pięćdziesięcioparoletnia wielka dama ze łzami porażki w oczach i nadmiernie wydekoltowaną suknią.

– Wszystko w porządku, proszę pani? – zapytał uprzejmie przygnieciony Will.

Kobieta lekko pociągnęła nosem. Jakby dopiero teraz go zauważając, uśmiechnęła się uwodzicielsko, napinając do granic możliwości skórę na policzkach, już naciągniętą przy liftingu.

– Witaj – powiedziała, rozmyślnie wsuwając udo pomiędzy je go nogi.

Tak oto Will pojął, że wróci do domu.

Trzydwajedenbiel. Film wyświetlany w jego prywatnej sali projekcyjnej dobiegł końca i Alex przed oczyma miał nicość. Nacisnął klawisz na pilocie, z westchnieniem ulgi przyjmując mrok, który go ogarnął. Tak jest lepiej, łatwiej.

Przytknął do ust butelkę J &B, zaraz jednak przypomniał sobie, że jest pusta. Wypił ją podczas trzeciego aktu „Makbeta”, kiedy pojął, że krytycy mają rację: film jest okropny. Nie mogliby nawet rozdać kopii wideo anglistom w liceach.

Zakończył produkcję kilka tygodni temu, a to była pierwsza kompletna wersja filmu. Nie mógł zwalać winy na niewygładzony montaż, wiedział, że powinien był zminimalizować straty miesiące temu. Tylko że w Hollywood oznaczało to przyznanie się do porażki, a żaden myślący o przyszłości producent nie był w stanie pozwolić sobie na taki stygmat. Tak więc Alex brnął dalej i modlił się, by całość okazała się lepsza, niż wydawało się podczas kręcenia kolejnych scen.

Wyglądało na to, że obecnie nikt nie słuchał jego modlitw.

Potarł oczy, które nieustannie go piekły.

– Każdy ma na koncie klapę – powiedział głośno, wypróbowując brzmienie słów. Zresztą już dawno powinien był jakąś zaliczyć. Nie można przez dziesięć lat romansować z sukcesem, nie zalecając się równocześnie do klęski.

Oczywiście nie każdemu życie osobiste rozpadało się równocześnie z karierą, jak stało się w jego wypadku.

Zamknął oczy, opierając głowę o krzesło. Znowu miał osiem lat, siedział przed domem i czekał, aż ojciec wróci z kart. Panował straszliwy upał, ale to była rzecz zwykła. W restauracji Beau otwarto wszystkie okna i Alex słyszał stuk szklanek z piwem, odstawianych na nieheblowane stoły, odgłos klapsa i chichot rudowłosej kelnerki, którą Beau uszczypnął, trzask odłamywanych odnóży langust, świadczący o apetycie gości. Pełna życia muzyka zydeco dobiegała z głośników i przedzierała się przez hiszpański mech, który wił się nad głową Alexa.

– Nie zostało ci nic poza twoim dzieciakiem, ale on nie jest wart gówna na twoich butach – usłyszał.

Wstał i wdrapał się na nisko zwieszoną gałąź drzewa rosnącego najbliżej restauracji, nurzając bose nogi w błocie. Ojciec musiał znowu przegrać, może nawet więcej niż pieniądze, które dostał za langusty.

– Patrz na mnie, Lucien – powiedział jego ojciec. – Jestem w tym dobry.

Stojący za ojcem Beau lekko pokręcił głową, ale wielki łysy mężczyzna tylko skrzyżował ramiona na piersiach i wybuchnął śmiechem.

– Znowu przegrasz, chere, ale przynajmniej nikt nie powie, że psuję zabawę. – Wygrzebał zwitek banknotów z kieszeni na piersiach i rzucił garść w ojca Alexa. Zanim jednak Andrew Riveaux zdążył zabrać pieniądze, Lucien usunął je z jego zasięgu. – Poczekaj. Wydaje mi się, że jeśli mam ci dać forsę, musisz odegrać przede mną dziwkę.

Przy akompaniamencie chóralnego śmiechu Andrew Riveaux wstał i zaczął kręcić tyłkiem wokół stolika. Wyginał się, wydymał wargi i zachowywał jak kurwa, aż wreszcie Lucien się nad nim zlitował i dał mu pieniądze. Alex przez cały ten czas przyciskał twarz do parapetu. Chociaż czuł, że zbiera mu się na mdłości, nie potrafił oderwać wzroku od rozgrywającej się przed nim sceny.

Otworzył gwałtownie oczy. Wstał i zasunął kotary, po czym zapalił wszystkie światła w sali projekcyjnej. Wziął przenośny telefon i zadzwonił do informacji w Maine. Poprosił o połączenie z Benjaminem Barrettem.

– Słucham?

Alex przełknął ślinę.

– Pan Barrett?

– A kto mówi?

– Nazywam się Alex Rivers. Jestem mężem Cassie. – W słuchawce rozległo się przeciągłe westchnienie, potem nastąpiła cisza, którą Alex postanowił wykorzystać. – Słyszałem, co pan mówił, i chciałem… no cóż, chciałem przeprosić, że użyłem pana jako wymówki kilka miesięcy temu.

– Nie wie pan, gdzie jest moja córka, prawda?

Alex poczuł przelotny przypływ gniewu wobec tego pokazu ojcowskiej troski, zwłaszcza że przez trzy lata małżeństwa Cassie jej ojciec nigdy ich nie odwiedził, nigdy nie zaprosił do Maine, nigdy nawet nie zadzwonił.

– Nie – odparł, panując nad głosem. – Ale się staram dowiedzieć. – Potarł twarz dłonią. – Nie wie pan, jak bardzo się staram.

– Jednego nie rozumiem – mówiła Cassie, wpatrując się w plotkarską gazetę, którą przywiózł jej Will. – A mianowicie tego, dlaczego mój ojciec skłamał i powiedział, że się ze mną spotkał. Bo wiesz, w wypadku Alexa jest to całkowicie uzasadnione, skoro ludzie zadają mu pytania, ale ojciec nie ma nic do stracenia.

– Poza tobą – zauważył Will. – Nie masz pojęcia, jak brzydko się ta sprawa rozwinęła, o co oskarżali Alexa. Wypadek samochodowy. Morderstwo. Tobie też się dostało: w jednej gazecie nawet napisali, że miałaś romans z europejskim księciem i uciekłaś z nim do dżungli w Afryce czy gdzieś tam.

Cassie wybuchnęła śmiechem, gładząc się po coraz większym brzuchu.

– Cudownie.

Will nie powiedział jej tego, co chciał powiedzieć: że jest piękna, nawet z figurą zniekształconą przez dziecko Alexa Riversa.

– Przyszło mi do głowy, że może Alex zapłacił twojemu ojcu.

Cassie pokręciła głową.

– Nie zrobiłby tego. – Twarz jej pojaśniała. – Pewnie pomyślał, że dowiem się, co gazety o mnie wypisują, i nie chciał, żeby mnie to dotknęło. Powiedział o tym ojcu, a on ze względu na mnie wycofał swoje poprzednie słowa. – Spojrzała promiennie na Willa. – Na pewno tak było?

Wcale tak nie było, ale wciąż nie potrafił przekonać o tym Cassie.

– Śmieszne jest to, że żadna z tych plotek o was dwojgu, które krążą po Hollywood, nawet nie zbliżyła się do prawdy.

Cassie zaczęła wygrzebywać kamyczek z ziemi.

– Może dlatego, że nikt nie chce w to wierzyć.

Siedzieli przed szałasem, w którym odbywał się ślub Siuksów. Will wrócił ponad tydzień temu, zrezygnowawszy z pracy w Los Angeles. Powiedział Cassie, że nie zamierza zostać w Pine Ridge, ale też nie wróci do L. A. Uznał, że poczeka, aż urodzi się dziecko, i dopiero wtedy wyjedzie.

Tylko czasami pozwalał sobie myśleć, że Cassie wyjedzie razem z nim.

Wrócił w samą porę, by wziąć udział w ślubie Horace’a, przyjaciela, którego zdradził w dzieciństwie. Już dawno się pogodzili, choć Willa zaskoczyło to, że Horace nigdy nie opuścił rezerwatu. Jego wybranka była pełnej krwi Indianką.

Horace poznał Cassie w sklepie, gdzie pracował jako kierownik. Kupowała karmę dla Wheezera; musiała poprosić Horace’a, żeby zaniósł jej zakupy do pikapu, w którym Wheezer szalał z radości.

– Wiem, czyj to pies – powiedział Horace i w taki oto sposób dogadali się, że oboje znają Willa.

Horace i Glenda siedzieli w szałasie z Josephem Stojącym w Słońcu. Obecny był tylko świadek, pozostali goście mieli przyjść później na cywilną uroczystość, ale Horace osobiście zaprosił Cassie i Willa, który miał rozżarzać węgle na wzgórzu odwiedzin, tak by były gotowe, kiedy Joseph wniesie je do namiotu.

– Chyba zaraz wyjdę – szepnęła Cassie. Próbowała odpędzić to uczucie, ale była zauroczona. Dzisiaj po raz pierwszy mogła obserwować rytuał Siuksów, choć nie cały. Antropolog fizyczny szydził z tego zainteresowania, antropolog kulturowy, którego ukryła głębiej, szeptał, że powinna robić notatki, ale kobieta widziała tylko dwoje bardzo zakochanych w sobie ludzi wchodzących do namiotu, by złożyć przysięgę.

Dwadzieścia minut temu Will przekazał Josephowi cztery ostatnie kamienie; obserwowali strumień pary z sykiem przedostający się przez szwy namiotu. Wejście się rozsunęło i stanął w nim Joseph, stary, zgarbiony i kompletnie nagi. Uśmiechnął się do Willa, po czym ruszył w dół ścieżką prowadzącą do strumyka.

Następna wyszła Glenda, po niej Horace. Obojgu najwyraźniej nie przeszkadzało, że nie mają na sobie nic poza sznurem z kolorowymi wstążkami, z których każda symbolizowała inny aspekt małżeństwa: związek ze sobą nawzajem, z Bogiem, z planetą, z dziećmi, ze społecznością.

– Hej! – zawołał za nimi Will. – Nie pocałujesz panny młodej?

Ale Horace tylko klepnął Glendę w tyłek i pociągnął ją w kierunku strumienia. Wstążki niczym tęcza zabłysły na tle wody.

Cassie pociągnęła nosem. Will ujął ją za brodę i odwrócił ku sobie.

– Ty płaczesz?

– Nic na to nie poradzę. Ostatnio płaczę z byle powodu. – Cassie spoglądała w odchylone wejście do szałasu, skąd wciąż wydostawała się para. – Ślub tak powinien wyglądać. Uroczystość ważna dla dwojga i nikogo więcej. I niczego nie możesz ukryć. – Z wysiłkiem dźwignęła się najpierw na kolana, później na nogi, przyciskając dłoń do krzyża. – Chciałabym w taki sposób wyjść za mąż – dodała cicho.

W oddali Glenda się śmiała, jej głos delikatnie wplatał się w głos nowo poślubionego męża. Will stanął obok Cassie i patrzył tam, gdzie ona, próbując dostrzec to samo, co ona widzi.

– Dobra – rzucił lekko. – Kiedy?

Cassie odwróciła się ku niemu z uśmiechem.

– Och, sama nie wiem, w następny wtorek. A potem powiadomimy gazety, żeby naprawdę mieli na mnie jakieś brudy. – Will milczał, nie mówił nic nawet wtedy, kiedy Cassie ujęła go za rękę i pociągnęła w dół zbocza ku strumieniowi. – Tanyan yahi yeló – powiedziała z wahaniem. Cieszę się, że jesteś.

Will także się cieszył, chociaż nie był w stanie powiedzieć tego głośno.

Minęły całe cztery miesiące, odkąd Cassie zniknęła, trzy miesiące i sześć dni, odkąd zadzwoniła. Alex siedział na werandzie przy sypialni, w dłoni trzymając kolejnego drinka i usiłując nie rozczulać się nad sobą.

Miał teraz stały rozkład dnia, w którym ważne miejsce zajmowało przywoływanie wspomnień o Cassie, dzięki czemu stawała się niemal rzeczywista: Cassie pochylona nad kruchą kością w laboratorium, Cassie przedrzeźniająca producenta, który poruszał się jak Elvis, włosy Cassie rozrzucone na ramionach, gdy jego usta przesuwały się w dół jej brzucha, i tak, obraz, do którego pamiętania się zmuszał – Cassie zwinięta w kłębek u jego stóp, krwawiąca, pobita, a mimo to wciąż wyciągająca ku niemu ręce.

Alex złożył w duchu przysięgę. Zrobi wszystko, by ją odzyskać. Pójdzie do psychoanalityka. Weźmie udział w terapii grupowej. Do diabła, zgodzi się na obnażenie duszy w wyłącznym wywiadzie dla „Entertainment Today”. Jego reputacja nie może być już gorsza, niż jest, a żadne, najostrzejsze nawet krytyki nie dadzą się porównać z cierpieniem, jakie Cassie znosiła przez lata. Powtarzał to sobie za każdym razem, gdy unosił do ust szklaneczkę, choć naturalnie były to puste słowa. Osoby, która powinna je usłyszeć, wciąż przy nim nie było.

Rozległo się pukanie do drzwi sypialni i Alex jęknął. Nie był w nastroju do kontaktów ze służbą. Pytali go o rzeczy, które zupełnie przestały go obchodzić, na przykład czy podawać kolację albo czy spotkanie z panem Silverem wciąż jest aktualne.

– Idźcie sobie! – wrzasnął. – Pracuję.

– Akurat, do diabła – odpowiedział mu kobiecy głos, po którym nastąpiło stukanie wysokich obcasów o podłogę. Alex oparł głowę o fotel i zamknął oczy, żałując, że rozpoznał ten głos. – Pewnie ostatnimi czasy mam więcej pracy niż ty.

Stanęła przed nim Ophelia w elegancko skrojonym kostiumie z beżowego lnu i kapeluszu bardziej odpowiednim w Ascot niż w Los Angeles. Pochyliła się i wyjęła szklankę z dłoni Alexa, po czym przesunęła palcami po zaroście na jego twarzy.

– Wyglądasz okropnie, Alex, chociaż wyobrażam sobie, że nie miewasz wielu gości.

– Ophelia – westchnął. – Czego ode mnie chcesz, do diabła?

Przykucnęła, przez co ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Wpatrywali się w siebie, żadne nie miało ochoty pierwsze odwrócić wzrok.

– Powiedzmy tylko, że dla dobra nas obojga przyszłam zakopać topór wojenny. Minęły cztery miesiące, a Cassie wciąż nie skontaktowała się ze mną ani z tobą…

Alex spojrzał w bok, zanim sobie przypomniał, że powinien inaczej zareagować.

– Cholera jasna! – Ophelia otworzyła usta. – Odezwała się do ciebie.

Alex pokręcił głową i próbował naprawić błąd strumieniem słów.

– Alex – przerwała mu Ophelia – oszczędź mi tego. – Wyprostowała się, uderzając długimi białymi rękawiczkami w udo. – Przyszłam połączyć siły, ale ty już znalazłeś Cassie. Więc dlaczego z nią nie jesteś?

– Nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest – przyznał Alex. – Mówiła tylko, że u niej wszystko w porządku. I że zadzwoni, kiedy będzie chciała wrócić do domu.

– A ty od tego czasu próbujesz ją wyśledzić? – Ophelia przekrzywiła głowę. – Jasne, że tak. Gdybyś nie był tak zajęty Cassie, może byś zauważył, że cała twoja kariera poszła w diabły. – Jej śmiech był czysty i wysoki jak głos klarnetu. – Więc do ciebie zadzwoniła. No dobra. Może nie jestem sprawiedliwa. Ja za tobą nie przepadam, ale Cassie najwyraźniej tak. Ciągle. Dlatego gotowa jestem uwierzyć na słowo, że naprawdę ci na niej zależy.

Alex spuścił oczy.

– Jezu Chryste – mruknął. – Przejdź do rzeczy.

Ophelia uklękła obok niego.

– Chodzi mi o rzecz następującą – powiedziała zimno. – Ty nie zasługujesz na Cassie, ale ona najwyraźniej nie opuściła cię na dobre. A Cassie z całą pewnością nie zasługuje na to, żeby widzieć cię w takim stanie, kiedy tu wróci. – Wylała alkohol na szerokie drewniane deski werandy i zmusiła Alexa do wstania, po czym zaciągnęła go przed lustro wiszące nad komodą w sypialni. Stała za nim, gdy patrzył na swoje przekrwione oczy i pożółkłą skórę, wdychając kwaśny odór bourbona i żalu nad sobą, którymi przesiąkło jego ubranie. – Alex. – Ophelia ujęła go za ramiona, każąc mu się wyprostować. – To twój szczęśliwy dzień.

Will siedział w mrocznym kącie chaty Josepha Stojącego w Słońcu i zastanawiał się, gdzie o tej porze może być osiemdziesięciosiedmioletni szaman. Czekał tu od godziny; nie miał pojęcia dlaczego, ale chciał porozmawiać ze starcem i wiedział, że musi nastąpić to szybko.

Na ścianach wisiały pięknie wyszywane paciorkami przedmioty oraz skóra jelenia z malowidłem przedstawiającym rzeź ludzi z plemienia Chippewa, dokonana przez myśliwych Siuksów. Na zawiasach drzwi wisiały pęki skurczonego suchego tytoniu i szałwii. Gwiaździsta narzuta, której Joseph używał podczas ceremonii uzdrawiania, wisiała na fotelu na biegunach.

I na tym fotelu siedział teraz Will, w dłoniach trzymając Wielką Kręconą Fujarkę, wystruganą przez Josepha jeszcze przed narodzinami jego, Willa. Był to pusty w środku, sękaty kawałek cedru, długi i gruby, z wymalowanym obrazem konia. Miał moc nadawania młodemu mężczyźnie władzy nad młodą kobietą; Will pamiętał opowieść Josepha o tym, jak uwiódł żonę: „Śniłem o muzyce, która pochodziła prosto z jej duszy. A kiedy ją usłyszała, opuściła chatę rodziców i szła za melodią, aż w pewnym momencie uświadomiła sobie, że idzie tylko za mną”.

Will przesunął palcami po otworach fujarki, po ustniku. Przytknął ją do ust i zadął, wydając dźwięk podobny do ryku niewydojonej krowy. Potem kołysał się w fotelu, uderzając fujarką o przegub i przez szpary w drzwiach obserwując, jak księżyc obniża się na niebie.

Przypomniał sobie sen, który rozpoczął się od grzmotu. Will stał w środku burzy, deszcz siekł go w gołe ramiona i plecy. Krzyczał na łanię, żeby uciekła. Wiedział, że nadchodzi piorun, którzy uderzy w miejsce, gdzie stała, ona jednak zachowywała absolutny bezruch, jakby nawet nie zdawała sobie sprawy z deszczu. Była najbardziej olśniewającą istotą, jaką Will w życiu widział, z wysokim okrągłym grzbietem i wieńcami mleczy wokół smukłych kostek. Przed Willem otworzyła się droga, zobaczył, że może ruszyć w stronę łani albo zejść na prawo, gdzie nie padał deszcz. Bez najmniejszego trudu mógł się odwrócić, poza tym nie chciał moknąć.

A jednak pobiegł ku łani. Popychał ją z krzykiem, aż w końcu skoczyła na ścieżkę prowadzącą w słońce. Próbował iść za nią, ale piorun, o którym wiedział, że nadchodzi, rozłupał mu plecy na pół, przypalając ogniem i łamiąc kości. Will padł na ziemię zdumiony, że aż tyle bólu może być na świecie, ale wiedział, że uratował łanię.

Deszcz ustał, a on uniósł głowę, jedyną część swojego ciała, która wciąż mogła się poruszać. Zobaczył, że nad nim stoi łania, wtulając pysk w jego dłoń. A potem łania zniknęła i na jej miejscu pojawiła się Cassie, dotykając go, uzdrawiając. Dzięki niemu była bezpieczna.

Drzwi się otworzyły. Joseph Stojący w Słońcu zdjął kurtkę i usiadł na rozkładanym łóżku. Czekał, aż Will przemówi pierwszy.

Will potrząsnął głową, by oczyścić myśli. To by oznaczało powrót do Pine Ridge, nie tylko fizyczny, ale w ton, w duszy. Z drugiej strony, uświadomił sobie, że do Kalifornii wcale nie dopasował się lepiej niż do Siuksów; może jego przeznaczeniem jest krążyć pomiędzy tymi dwoma światami do końca życia, aż uda mu się znaleźć jakąś hybrydową oazę w rodzaju domu, który stworzyli jego rodzice.

Wręczył Josephowi Wielką Kręconą Fujarkę. Cassie usłyszy tylko jeden rodzaj muzyki, ponieważ tysiąc razy sama ją sobie grała. Z błyszczącymi oczami Will pochylił się ku szamanowi i zapytał, jak mógłby sprawić, by przestała cierpieć.

23

Marjorie Dwie Pięści uniosła wzrok od dziecięcych mokasynów, które wyszywała paciorkami. Cassie popełniła kolejny błąd.

– Hiyd! – powiedziała Marjorie. – Jeśli się nie skupisz, będziesz musiała to wyrzucić.

Cassie przepchnęła igłę przez miękką skórę ze świadomością, że jest do niczego w czynności, którą te stare kobiety wykonują zręcznie pomimo słabego wzroku i artretyzmu.

– Przepraszam – mruknęła.

Rosalynn Biała Gwiazda zerknęła znad okularów.

– Ona ciągle przeprasza – zauważyła.

Dorothea poderwała głowę.

– Lepiej przepraszać niż być głupim – rzekła znacząco do Rosalynn. – Ona ma inne rzeczy na głowie.

Cassie usłyszała słowa Dorothei, ale nie zwróciła na nie większej uwagi. Kończył się Księżyc Dojrzewającej Czereśni, miesiąc, który ona nazywała lipcem, i poród był kwestią tygodni. Wydawało się, że ciało ma zbyt ciężkie, żeby się poruszać, aczkolwiek to było nic w porównaniu z brzemieniem w jej myślach. Każde kopnięcie i poruszenie nieznajomej istoty w jej wnętrzu przypominało Cassie o Aleksie i o tym, o czym on ciągle nie miał pojęcia.

Wciąż za nim tęskniła. W snach Alex jej wybaczał, brał ją w objęcia. Widziała jego twarz w okienku wypłat banku w Rapid City, w grze świateł nad Czarnymi Wzgórzami, w kałuży. Usiłowała myśleć o rzeczach, które Alex powie, kiedy ona pokaże mu jego dziecko, ale to oznaczało, że musi zobaczyć siebie w Los Angeles, z dala od tej równiny, a tego zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić.

Pine Ridge stało się wygodniejsze niż dom. Nie mogła zaprzeczyć, że wciąż kocha Alexa, zawsze będzie go kochać, ale nie mogła też zapomnieć, że podczas tych pięciu miesięcy spędzonych w rezerwacie była wolna. Popołudniami nie musiała odgadywać nastrojów męża i odpowiednio do nich się zachowywać. Nie budziła się w środku nocy przerażona, że znowu zrobiła coś źle. Nie była bita, posiniaczona, kopana.

W miasteczku widziała raz, jak nastolatek kopie kundla, bo ten wyciągnął mu z kieszeni spodni paczkę papierosów. Pies był stary i na wpół ślepy, przypuszczalnie miał świerzb, mimo to Cassie podbiegła i rzuciła się pomiędzy nich. Niektórzy ludzie na ulicy śmiali się, pokazując sobie ciężarną kobietę pochyloną nad kundlem, brzuchem szorującą po ziemi, wrzeszczącą na chłopca. Nazwali ją witkowan, szalona.

Cassie postąpiła instynktownie. Rezerwat był dla niej czymś w rodzaju strefy neutralnej, miejscem, gdzie bezpieczeństwo było gwarantowane. Nie zamierzała pozwolić, by coś zepsuło ten obraz.

W ostatnich dniach Willa nigdy nie było; Cassie miała wrażenie, że teraz, gdy na jakiś czas przeprowadził się do Pine Ridge, widuje go rzadziej. Spędzał mnóstwo czasu z Josephem Stojącym w Słońcu i o niczym jej nie mówił, wspomniał tylko, że w końcu uczy się zwyczajów Ludu.

Cyrus, Dorothea i pozostali mieszkańcy zajęci byli przygotowaniami do wacipi, wielkiej rady plemiennej, rozpoczynającej się na początku sierpnia. Z kilkoma innymi członkami starszyzny Cyrus ruszył na poszukiwanie rozwidlonego pnia topoli, który można by wykorzystać jako słup do Tańca Słońca. Dorothea cały wolny czas spędzała na robieniu przetworów z jagód i wywarów z korzeni gencjany; planowała, że w czasie uroczystości wymieni je na wzorzyste szale i wełniane chodniki. Zapakowawszy słoje w wielkie pudło, wybierała się do Marjorie Dwie Pięści na wyszywanie i zaproponowała, żeby Cassie poszła z nią, bo to pomoże jej na chwilę zapomnieć o kłopotach.

Cassie już trzecie popołudnie z rzędu siedziała z grupą starych kobiet i czuła się coraz bardziej nie na miejscu, psując układ paciorków na bransoletach, kurtkach i mokasynach. Dorothea odłożyła sakiewkę, którą wyszywała, i wzięła w palce narzutę Rosalynn.

– To będzie dobry towar na wymianę – powiedziała. – Handel jest najlepszą częścią weekendu.

– Och, sama nie wiem – zawahała się Marjorie. – Chociaż jestem za stara na tańce, lubię oglądać młodych przebranych w kostiumy. I lubię bębny. Są takie głośne.

Dorothea wybuchnęła śmiechem.

– Może gdyby Cassie stanęła blisko muzyki, dziecko wcześniej by się urodziło.

Cassie najmniej na tym zależało. Nie wiedziała nic o noworodkach, nie zastanawiała się nad problemami takimi, jak przewijanie, odbijanie i karmienie. Myślała o dziecku bardziej jako o celu, choć w samym końcu, jego ostateczności, było coś, czego w gruncie rzeczy nie chciała oglądać.

Drzwi się otworzyły, w progu stanął Will, wpuszczając do wnętrza szum letniego deszczyku. Nie uświadamiając sobie tego, co robi, Cassie wstała. Mokasyn, który wyszywała, spadł, paciorki rozsypały się i utknęły w szparach gładkiej sosnowej podłogi.

– Och – jęknęła, pochylając się, o ile jej brzuch na to pozwalał, i zbierając paciorki.

– Wiem, wiem – mruknęła Marjorie. – Przepraszasz.

– Dzień dobry, szanowne panie – powitał je z uśmiechem Will. – Jak wam idzie?

Dorothea wzruszyła ramionami.

– Będzie gotowe, jak będzie gotowe.

Will uśmiechnął się; to było dość trafne podsumowanie jego filozofii życiowej. Spojrzał na Cassie.

– Pomyślałem, że może masz ochotę na spacer albo coś w tym rodzaju.

Marjorie wstała i zabrała od Cassie paciorki.

– Doskonały pomysł – powiedziała. – Zabierz ją, zanim jeszcze coś zepsuje.

Dorothea powiodła wzrokiem od wnuka do Cassie i z powrotem.

– Ma te swoje humory – poinformowała Willa. – Może tobie uda się ją rozweselić.

Takie właśnie plany miał Will. Wyobrażał sobie, że teraz Cassie będzie we wspaniałym nastroju, skoro wkrótce stanie się lżejsza o piętnaście kilo, ale ona wydawała się coraz bardziej pogrążać w posępnej zadumie. Niemal tak, Will widział to wyraźnie, jakby już się stąd oddalała.

Miał jedną szansę i moment ten był blisko. W dniu wielkiej narady zrobi wszystko, by Cassie zrozumiała. Na razie jednak nie zaszkodzi, jeśli skłoni ją do uśmiechu.

– No i co ty na to? – zapytał.

Cassie ponad jego ramieniem wyjrzała na dwór.

– Pada – powiedziała, przestępując z nogi na nogę. Pragnęła zobaczyć Willa, była niespokojna, powinna ucieszyć się z możliwości opuszczenia tego ponurego zebrania, więc na czym polegał problem? – Zmokniemy, nie możemy iść na spacer.

Oczy Willa zapłonęły.

– Dobra, zrobimy coś innego.

Stanął w kręgu kobiet i niezgrabnie objął Cassie w pasie. Nucąc pod nosem, prowadził ją w tańcu na dwa; miażdżył przy tym swoimi kowbojkami mokasyny i robótki. Zachwycona Rosalynn zaczęła śpiewać słodkim sopranem.

Cassie zarumieniła się jak burak. Pozbawiona poczucia równowagi, musiała opierać się o Willa. Kącikiem oka dostrzegła, że Marjorie wstała, by usunąć im z drogi krzesło. Will kierował się ku otwartym drzwiom.

Dorothea, Marjorie i Rosalynn przyciskały twarze do zalanych deszczem okien, klaszcząc w dłonie i wspominając dawne czasy, gdy pod kocami szeptały z kochankiem albo próbowały zajrzeć w przyszłość, może także tańczyły w deszczu. Cassie słuchała soczystego, chóralnego śmiechu staruszek, stanowiącego zupełnie inny rodzaj muzyki i równie niewinnego jak chichoty młodych dziewcząt, do których zalecają się konkurenci.

Wpatrywała się w oczy Willa, gdy przekroczyli próg i rozchlapywali w tańcu kałuże. Cassie następowała Willowi na stopy, czując wolne poruszenia dziecka w brzuchu i zimny deszcz na policzkach. Wszystko obmywał. Przez jedną cudowną chwilę szczerze wierzyła, że tak może być zawsze.

W połowie drogi między domem Marjorie Dwie Pięści a swoim własnym Dorothea usiadła, by pomyśleć o toczącej się kołem historii. Nie była zmęczona, torba z robótkami także nie zaczęła nagle jej ciążyć, tylko zupełnie nieoczekiwanie duch Anne, zmarłej synowej, pojawił się obok niej i jego lodowaty oddech na karku sprawił, że Dorothea nie była w stanie iść dalej.

Zachary, jej jedyne dziecko, trzydzieści sześć lat temu zakochał się w białej nauczycielce, a chociaż Dorothea nigdy nie chciała ranić syna, zrobiła wszystko, co w jej mocy, by zniechęcić go do tego związku. Kładła pod materac Zachary’ego stosowne korzenie i suszone kwiaty, modliła się do duchów, udała się nawet po radę do Josepha Stojącego w Słońcu. Ale tak miało być. W dniu, gdy Anne wyjechała z Pine Ridge, by oddalić się od Zachary’ego, w dniu, gdy Zachary osiodłał konia i przebył szmat drogi, by ją odszukać, Dorothea obserwowała to wszystko z odległości kilku metrów i kręciła głową.

W tamtym czasie Dorothea nigdy by tego nie przyznała, ale Anne stała się jej obsesją. Kiedy nie ulegało już wątpliwości, że Zachary zamierza się z nią ożenić, choćby waliło się i paliło, Dorothea oznajmiła synowi, żeby nie spodziewał się jej na weselu. Dołożyła jednak starań, by dokładniej przyjrzeć się kobiecie, która miała zostać jej córką. Stała przed klasą, w której uczyła Anne, i zaznajamiała się z intonacją jej głosu. Szła za nią do sklepu i sprawdzała, co kupuje Anne: talk, imbirowe dropsy, niebieski cień do powiek. W urzędach uczyła się na pamięć wszystkich jej danych, grupy krwi, numeru ubezpieczenia.

Trzy dni przed ślubem Anne, czekając na Zachary’ego, zasnęła pod drzewem topoli przed domem Dorothei. Dorothea bezszelestnie uklękła przy niej i dotknęła niewiarygodnie przezroczystej skóry na policzku. Zahipnotyzowana, nie poruszyła się przez dziesięć minut, utrwalając w pamięci mapę jasnych żyłek, przecinających białą szyję Anne.

– Co tu robisz? – zapytała po angielsku Anne, kiedy się przebudziła.

– Mogłabym zadać ci to samo pytanie – odparła Dorothea w języku lakota.

Anne usiadła, świadoma, że: „Czekam na Zacka”, to nie jest odpowiedź na pytanie Dorothei.

– Kocham go tak mocno jak ty – powiedziała cicho.

– I to może być problem.

Dorothea wstała, gotowa wrócić do domu, ale powstrzymał ją głos Anne.

– Chciałabym, żebyś przyszła na ślub! – zawołała dziewczyna w języku lakota.

Dorothea natychmiast przerzuciła się na angielski.

– Nie postawię stopy w kościele białych.

– Ale ja cię tam zobaczę – odparła niemal lekko Anne.

Dorothea okręciła się na pięcie.

– A skąd o tym wiesz?

– Bo nic cię nie powstrzyma – rzekła Anne z uśmiechem.

W dniu ślubu Cyrus błagał Dorotheę, by zmieniła zdanie, choćby ze względu na Zacka, ale ona, wciąż w domowym stroju, nie ruszała się z wytartej brązowej sofy. Kiedy jednak Cyrus zniknął za drzwiami, przebrała się i poszła na drogę, gdzie zatrzymała jadące do miasteczka auto. Zgodnie z obietnicą nie weszła do kościoła, ale zerkała do środka przez szpary w drewnianych ścianach. Kiedy szkoda już się stała i ksiądz pobłogosławił zebranych, Dorothea, mamrocząc pod nosem, patrzyła, jak ciemna dłoń Zachary’ego ściska dłoń nowo poślubionej żony.

Kiedy uniosła wzrok, przekonała się, że Anne nie patrzy czule na Zacka ani nawet nie zwraca uwagi na księdza. Na wpół odwrócona, spoglądała prosto przez szparę na Dorotheę, która zdumiona zamrugała kilka razy.

Wróciła na zakurzoną ulicę i dopiero tam wybuchnęła śmiechem. To była pierwsza z wielu okazji, kiedy synowa zrobiła więcej, niż Dorothea po niej oczekiwała. Wtedy też po raz pierwszy przyznała przed sobą, jak bardzo lubi Anne, jak bardzo ją szanuje, a teraz, gdy odeszła, jak bardzo za nią tęskni.

– Wiesz, że po wypadku Zack zrezygnował z walki z twojego powodu – rzekła na głos Dorothea. – Nie mógł bez ciebie żyć.

Wiedziała, że tak samo jest z nią i Cyrusem: kiedy jedno przeniesie się do krainy duchów, drugie natychmiast za nim podąży, tak by znowu mogli być razem. Wiele lat zabrało Dorothei zrozumienie, ale teraz mocno wierzyła, że taka jest miłość. Nie można oceniać jej w kategoriach czerni i bieli. Zawsze pojawia się w dziwnych, zmieszanych odcieniach szarości.

Cassie siedziała obok Cyrusa na niskim leżaku w cieniu i czekała na rozpoczęcie się Tańca Słońca. W suchym wietrze powiewały cztery flagi na szczycie świętego słupa: biała, żółta, czerwona i czarna, jak cztery ludzkie rasy. Na niebie leniwie krążył orzeł, powitany przez widzów radosnymi okrzykami.

– Dobry znak – powiedział Cyrus.

To był ostatni dzień wielkiej narady i Cassie przypatrywała się wszystkiemu zauroczona. Chodziła z Dorothea pomiędzy stołami uginającymi się od produktów na wymianę, gdzie dla siebie wybrała szeroką kutą bransoletę, a dla dziecka jaskrawy kocyk. Zerkała do namiotów rozbitych przez mieszkające dalej rodziny, zadziwiona kontrastem pomiędzy wojennymi pióropuszami z orlich piór i levisami, które sąsiadowały ze sobą na wieszakach.

Dzisiaj wykonywano Taniec Słońca, najświętszy ze wszystkich celebrowanych w czasie świąt i jedyny, który od uczestników wymagał wielomiesięcznych przygotowań. Cyrus niewiele jej o nim powiedział, tylko tyle, że jest to ceremonia na cześć słońca, rytuał wzrostu i odnowy. Przez poprzednie trzy dni Will brał udział w każdym tańcu, co Cassie przyjęła z zachwytem i zaskoczeniem. Lubiła patrzeć, jak tupie i wiruje wokół centralnego słupa w taki sam sposób, w jaki jego przodkowie robili to od lat.

– Nie wiem, co cię do tego skłoniło – powiedziała mu pierwszego dnia święta – ale jesteś cudownym Indianinem, kiedy się postarasz.

Will uśmiechnął się do niej i wydawał się dumny, że może spojrzeć na siebie jej oczyma.

Cassie wychyliła się, kiedy mężczyźni zaczęli opuszczać świętą chatę, prowadzeni przez Josepha Stojącego w Słońcu. Tak jak on, wszyscy mieli długie czerwone spódniczki, torsy pomalowane niebieską farbą i wieńce z szałwii na głowach, w dłoniach zaś nieśli gwizdki z orlich kości. Cassie usiłowała pochwycić wzrok mijającego ją Willa, żeby życzyć mu szczęścia, ale on spoglądał w niebo.

Joseph Stojący w Słońcu podszedł do stojącego pod rozwidlonym drzewem Willa. Mruknął coś i uniósł srebrny szpikulec, od którego gładkiej powierzchni i ostrego końca odbiło się słońce. Kiedy Joseph nachylił się ku Willowi, ten zesztywniał. Dopiero przy drugim szpikulcu Cassie pojęła, że szaman przebił Willowi skórę na piersi i po jego brzuchu płynie krew.

Tak jak innym tancerzom, Willowi także przywiązano szpikulce do rzemyków zwisających ze świętego drzewa. Joseph, podobnie jak w poprzednie dni, poprowadził taniec. Bębny biły, ale nie głośniej niż serce Cassie. Dłonie zacisnęła na poręczy leżaka, twarz miała bladą i ściągniętą.

– Wiedziałeś – szepnęła do Cyrusa, choć nie odrywała oczu od Willa. – Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś.

Will wirował i śpiewał. Cały jego tors spływał krwią, bo przy każdym obrocie rozrywał rany. Wykonał ruch, jakby chciał odsunąć się od drzewa; Cassie z przerażeniem patrzyła, jak jego skóra napina się do granic możliwości.

Złapała Cyrusa za ramię.

– Błagam. On wyrządza sobie krzywdę. Musisz coś zrobić.

– Nic nie mogę zrobić. Musi zrobić to sam.

Cassie nawet nie próbowała ukryć łez płynących jej po policzkach. Zastanawiała się, dlaczego zachęcała Willa, by zaakceptował indiańską stronę swojej osobowości. To było barbarzyństwo. Wyobraziła go sobie w schludnym mundurze policyjnym, w czapce nasuniętej nisko na czoło. Zobaczyła go przy swoim boku w izbie przyjęć w dniu, gdy ją znalazł, z twarzą pełną troski, zobaczyła, jak tańczyli w letnim deszczu, a pomiędzy nimi kopało nóżkami jej dziecko.

– Dlaczego akurat ten taniec? – szepnęła łamiącym się głosem, myśląc o wcześniejszych rytuałach, z których żaden nie zawierał samookaleczenia. Odwróciła głowę, zszokowana widokiem uśmiechu na twarzy tłumu, z radością oglądającego cudzy ból.

– On nie cierpi – mruknął Cyrus. – W każdym razie nie dla siebie. – Wskazał tancerza za Willem. – Louis wykonuje Taniec Słońca, żeby jego córka żyła, chociaż jej nerki umierają. Arthur Peel, ten z prawej, ma brata, który został uznany za zaginionego w akcji w Wietnamie i dotąd nie wrócił. – Spojrzał na Cassie. – Tancerze biorą ból na siebie, tak by ktoś im bliski go nie czuł.

Kiedy taniec zbliżał się do końca, Joseph Stojący w Słońcu wystąpił z kręgu. Mężczyźni z całej siły szarpali i ciągnęli, by się uwolnić. Cassie bezradnie wstała, ale Dorothea położyła jej dłoń na ramieniu i powiedziała:

– Nie rób tego.

Cierpią, by ktoś inny nie cierpiał. Poświęcają własne ciało, by ktoś inny dobrze się czuł. Cassie zobaczyła, jak szpikulec o kolejny centymetr rozrywa skórę Willa, jak krew płynie mu po piersi.

Patrzył na nią. Cassie z wysiłkiem spojrzała mu w oczy. Jego postać zakołysała się i Cassie wyobraziła sobie własne ciało, krwawiące i pobite u stóp Alexa, nie mający z nią nic wspólnego obiekt, na którym wyładowywał swój gniew. Will robił dla Cassie to, co ona przez lata robiła dla Alexa.

Cassie krzyknęła na widok zwisających płatów skóry na piersi Willa. Podbiegła i uklękła przy nim, przyciskając do ran szałwię z wieńca i własną koszulę. Will oczy miał zamknięte, oddychał płytko i pośpiesznie.

– To nadal boli – szepnęła. – Nawet jeśli robisz to dla kogoś innego, twoje żebra i tak pękają, nadgarstek puchnie, rany krwawią.

Will otworzył oczy i dłonią otarł łzy na jej policzkach.

– Zrobiłeś to dla mnie, żeby mniej mnie bolało, kiedy ja zrobię to dla niego.

Przytaknął.

Cassie roześmiała się przez łzy.

– Gdybym cię lepiej nie znała, Willu Latający Koniu, powiedziałabym, że zachowujesz się jak Wielki Indianin.

Will uśmiechnął się do niej słabo.

– Kombinuj dalej.

Odgarnęła mu włosy z twarzy, potarła lekko palcami krawędzie jego ran. Nawet Alex, który ofiarował jej świat, nigdy tak wiele jej nie dał.

Dwa tygodnie po Tańcu Słońca Cassie zaczęła rodzić. Zdążyłaby dojechać do szpitala w miasteczku, ale wolała urodzić dziecko w znajomym otoczeniu, dlatego dziesięć godzin później na łóżku, w którym na świat przyszli Cyrus, Zachary i Will, krzyczała ile sił w płucach.

Dorothea stała przed łóżkiem i sprawdzała postępy porodu. Will siedział przy Cassie, która mocno jak imadło ściskała jego rękę.

– Jeszcze niecała godzina – oznajmiła Dorothea. – Widać główkę dziecka.

– To ja już pójdę. – Will usiłował się uwolnić, ale Cassie go nie puszczała. Od początku czuł się skrępowany, ona jednak ubłagała, by jej towarzyszył. Może nawet wtedy znalazłby w sobie siłę i odmówił, ale nastąpił skurcz i Cassie padła mu w ramiona.

– Proszę – wydyszała teraz, łapiąc go za koszulę. – Nie zostawiaj mnie samej.

Potem nie była w stanie wykrztusić słowa, ponieważ brzuch jej się napiął i potężna siła zaczęła przesuwać się w jej wnętrzu.

Śmieszne, prawda, że uciekła, by ratować życie dziecku, ale w końcu sama przypłaci to śmiercią. Wzięła głęboki oddech i oparła się o poduszki. „Rozumiem cię – powiedziała w duchu do dziecka. – Wiem, jak trudne jest przejście z jednego świata do drugiego”.

– Już wychodzi – oznajmiła Dorothea.

Cassie poczuła zimny nacisk jej palców, rozsuwających ciało wokół główki dziecka. Z wysiłkiem się uniosła, wbiła paznokcie w dłoń Willa i zaczęła przeć.

Dziesięć minut później Cassie poczuła, jak coś długiego i wilgotnego przesuwa się pomiędzy jej obolałymi udami. Dorothea wzięła na ręce popiskujące, cudowne zawiniątko.

– Hokšila luhá! Chłopak! – zawołała. – Wielki i zdrowy, choć jak na mój gust, trochę za blady.

Cassie ze śmiechem wyciągnęła dłonie, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że z kącików oczu płyną jej łzy. Trzymała dziecko, usiłując znaleźć wygodną pozycję i w gruncie rzeczy nie wiedząc, co powinna czuć. Niemowlę otworzyło usta i krzyknęło.

– Głos ma taki jak ty – mruknął Will i Cassie przypomniała sobie o jego obecności. Lekko gładził ją po głowie, jakby z podziwu nie był pewien, czy może pozwolić sobie na bliższy kontakt. – Jak się czujesz?

Cassie szukała w myślach odpowiedniego słowa.

– Pełna – odpowiedziała wreszcie.

– Ale wyglądasz na o wiele bardziej pustą.

Cassie pokręciła głową. Jak mogłaby mu to wyjaśnić? Po długiej tęsknocie za Alexem nie była już sama. Ta mała, wiercąca się istotka także, choć w inny sposób, ją dopełniała.

Chłopiec. Syn. Dziecko Alexa. Cassie usiłowała znaleźć najlepsze określenie na dziecko, które trzymała w objęciach. Niemowlę odwróciło główkę ku jej piersi, jakby już wiedziało, czego chce od świata.

– Jesteś taki jak twój ojciec – szepnęła, ale od razu wiedziała, że to nieprawda. Spoglądająca na nią buzia była repliką jej własnej, z wyjątkiem oczu, bez wątpienia odziedziczonych po Aleksie, czystych i jasnych niczym świeżo wybita moneta.

Nie było nic z Alexa w ustach, kształcie palców i stóp, długości torsu. Wydawało się niemal, jakby brak kontaktu umniejszył jego możliwości przekazania cech dziecku.

Synek przysunął się bliżej Cassie, spragniony jej ciepła. Pomyślała, że jest jego jedynym wsparciem, tylko od niej może teraz oczekiwać jedzenia, schronienia i opieki, a później miłości. Przyjdzie do niej, kiedy narysuje pierwszy obrazek, kolorując przy okazji połowę kuchennego stołu. Będzie unosił obtarty łokieć z wiarą, że jej całus złagodzi pieczenie.

Będzie co rano otwierał oczy i wiedział z tą słoneczną dziecięcą pewnością, że Cassie jest obok.

Potrzebował jej; Cassie pojęła, że poprzez to właśnie najbardziej przypomina Alexa.

Tym razem wszakże bycie potrzebną nie okaże się równoznaczne z byciem krzywdzoną. Cassie dostała drugą szansę. Ona i dziecko razem będą dorastać.

Kiedy Will dotknął rączki niemowlęcia, paluszki zamknęły się jak różyczka.

– Jakie mu imię dasz?

Cassie nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią – zrozumiała, że przez cały czas nosiła ją w sobie. Pomyślała o człowieku, który pierwszy ją pokochał, nie oczekując niczego w zamian. Który natchnął ją nadzieją na tyle wielką, iż po latach wciąż wierzyła, że Alex może się zmienić, że pojawi się ktoś taki jak Will, że dla dziecka będzie całym światem.

– Connor – odparła. – Na imię ma Connor.

Po dwóch tygodniach Cassie stąpała lekko i radośnie. Długo nosiła dodatkowy ciężar i nie potrafiła przyzwyczaić się do sprężystości własnych kroków. Zdawała sobie jednak sprawę, że po części jej nastrój bierze się z decyzji, którą podjęła w kilka godzin po narodzinach Connora. Nie zamierzała wyjechać z rezerwatu, nie natychmiast. Może za trzy miesiące, może pół roku, może później. Mówiła sobie, że chce, aby Connor nabrał sił przed podróżą, a żaden członek rodziny Latających Koni jej się nie sprzeciwił. Od Cyrusa dostała tradycyjną kołyskę; kiedy wręczał prezent, spojrzał Cassie prosto w oczy.

– Miło będzie zabrać go na następną naradę – powiedział.

Zgodnie z obietnicą zamierzała skontaktować się z Alexem, była mu to winna, ale zwlekała przez tydzień, a potem pikap Willa się zepsuł i nie miała jak dojechać do Rapid City. Tak oto, rozkosznie zwolniona z obowiązku, siedziała na ganku z Dorotheą i łuskała groch na kolację.

Connor leżał w kołysce, ciasno zawinięty i zupełnie przytomny. Większość dnia przesypiał, więc Cassie była zdziwiona: przed chwilą go nakarmiła, a on jeszcze nie zasnął, jasnymi oczkami wodząc po krajobrazie.

– Zrezygnowałeś z drzemki? – zapytała, wrzucając groszek do ust.

– Hej, ty – upomniała ją Dorotheą. – Zabraknie nam na kolację.

Cassie odstawiła miskę i wyciągnęła się na surowych sosnowych deskach, wpatrując się w słońce. Kiedy teraz widziała słońce, nieodmiennie przychodził jej na myśl Will, nabrzmiałe różowe blizny, które wciąż znaczyły jego klatkę piersiową.

Connor zaczął płakać, zanim jednak Cassie zdążyła się podnieść, Dorothea zatkała mu buzię dłonią. Przestraszony chłopczyk otworzył szeroko oczy i ucichł.

Dorothea cofnęła dłoń i zobaczyła, że Cassie patrzy na nią z furią.

– Do diabła, co ty wyprawiasz? – zapytała staruszkę gniewnie.

Dziwnie było czuć takie słuszne oburzenie w imieniu kogoś innego, zwłaszcza że macierzyństwo było dla niej czymś nowym, jak śliczna suknia, którą wyjmujesz z szafy i przymierzasz, ale boisz się chodzić w niej przez cały dzień.

– Płakał – odparła Dorothea, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Tak. Niemowlęta płaczą.

– Ale nie niemowlęta Lakota – rzekła Dorothea. – Wcześnie zaczynamy je uczyć.

Cassie pomyślała o archaicznych wartościach rodzinnych, z którymi zetknęła się na zajęciach z antropologii kulturowej, w tym o wiktoriańskiej zasadzie głoszącej, że dzieci nie można widzieć ani słyszeć. Pokręciła głową.

Sama Dorothea wyglądała na zdziwioną.

– Wiem, że robiono tak w czasach bizonów, bo jeśli jedno dziecko spłoszyło stado, całe plemię było głodne. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zarzuciliśmy tego zwyczaju.

– Wolałabym, żebyś tego nie robiła – powiedziała Cassie chłodno. Myślała jednak o wszystkich tych sytuacjach, gdy w ciemności leżała obok Alexa, przełykając łzy bólu. Przypominała sobie odgłos jego ciosów, własny wstrzymywany oddech, ale nie płacz. Zastanowiła się nad lekcją, jaką dało jej małżeństwo: jeśli jesteś cicho i stapiasz się z otoczeniem, z mniejszym prawdopodobieństwem wywołasz fale.

Spojrzała na Connora, spokojnego, wciąż uparcie milczącego. Pewnego dnia ta umiejętność może mu się przydać. Prawda zawarta w tej myśli o mało jej nie załamała.

Cassie siedziała za kierownicą dżipa Abla Mydło, zgięta wpół, jakby ktoś wymierzył jej cios w żołądek. Pożyczyła samochód, żeby pojechać do sklepu w miasteczku, w którym znajdował się najbliższy płatny telefon. Rozmowa z Dorothea utwierdziła ją w przekonaniu, że dłużej nie może odwlekać nieuniknionego. Zadzwoni do Alexa i powie mu, gdzie przez cały ten czas była. Musi mu zaufać i wyznać prawdę.

Ta myśl sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Nie istniał żaden dowód, że Alex zmienił się przez ubiegłe pół roku, żaden znak, że w ataku wściekłości nie rzuci się na nią i Connora. Opuściła męża, żeby jej dziecko nie cierpiało przed narodzeniem. Jak mogła brać pod uwagę powrót do Alexa z Connorem?

W głowie miała zamęt. Mogłaby zostawić dziecko u Dorothei i Cyrusa, a sama pojechać do niego na jakiś czas, dopóki się nie przekona, że sprawy naprawdę uległy zmianie. Jeśli zrobi to szybko, w ciągu pierwszych kilku miesięcy Connor może nawet nie zauważyć różnicy. Tylko że nie mogła zostawić synka. Poznała go tak niedawno i nie była w stanie się z nim rozstać.

Wysiadła z dżipa i weszła do sklepu. Horace pomachał do niej, gdy przez wąskie alejki między półkami szła w stronę automatu. Przez chwilę trzymała słuchawkę w dłoni, jakby ta kryła w sobie moc i nieodwracalne działanie naładowanej broni.

Kiedy na linii odezwał się Alex, popłynęło jej mleko. Cassie ze wzrokiem utkwionym w ciemne plamy na Tshircie odwiesiła słuchawkę.

Kilka minut później wybrała numer ponownie.

– Halo – odezwał się Alex z irytacją.

– To ja – szepnęła Cassie.

Usłyszała, jak w tle cichnie hałas, płynąca woda albo stereo.

– Cassie. Boże. To ty przed chwilą dzwoniłaś? – Głos Alexa brzmiał tak, jakby zaraz miał eksplodować szokiem, radością, ulgą i innymi emocjami, których nie potrafiła nazwać.

– Nie – skłamała. Tym razem nie może wydać mu się niezdecydowana. – U ciebie wszystko w porządku?

– Cassie, powiedz mi, gdzie jesteś. – Nastąpiła chwila milczenia. – Cassie, proszę.

Przesunęła palcem po zimnym metalowym wężu, który łączył słuchawkę z telefonem.

– Musisz mi coś obiecać, Alex.

– Cassie – rzekł cicho i nagląco – wracaj do domu. Przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Zgodzę się na każdą terapię. Zrobię wszystko, co zechcesz.

– Nie taka obietnica jest mi teraz potrzebna. – Cassie zdumiało, że Alex gotów był zapomnieć o dumie i zgodzić się na poświęcenia, byle tylko wróciła. – Powiem ci, gdzie jestem, bo nie chcę, żebyś się martwił, ale zostanę tu jeszcze miesiąc. Musisz przyrzec, że przez ten czas tu nie przyjedziesz.

Zastanawiał się, co też takiego Cassie może robić, że wymaga to kolejnego miesiąca poza domem: zajmuje się jakąś nielegalną działalnością, przedłużono jej wizę, chce się pożegnać z kochankiem. Zmusił się jednak do słuchania.

– Przyrzekam – powiedział, szukając pióra. – Gdzie jesteś?

– W Pine Ridge w Dakocie Południowej – mruknęła Cassie. – W rezerwacie Indian.

– Gdzie?! Cassie, jak…

– To wszystko, Alex. Zaraz się rozłączę. Zadzwonię za miesiąc i wtedy ustalimy, jak i kiedy wrócę. Zgoda?

Słyszała niemal, jak Alex mówi: Nie, nie zgadzam się. Chcę, żebyś była ze mną, żebyś do mnie należała. On jednak milczał, co natchnęło ją nadzieją.

– Dotrzymasz obietnicy? – zapytała.

Wyczuwała, jak po drugiej stronie linii, wiele kilometrów dalej, Alex uśmiecha się ze smutkiem.

– Chére – powiedział łagodnie – masz moje słowo.

24

Cassie przycisnęła rozpalonego, wijącego się Connora do stołu, podczas gdy dwie pielęgniarki wyprostowały młócące powietrze rączki, by pobrać krew. Głowę miała tuż przy buzi synka, który krzyczał spazmatycznie i ciężko oddychał. Wcześniej pielęgniarki zapytały, czy Cassie chce wyjść z sali.

– Niektórzy rodzice nie potrafią tego znieść – wytłumaczyła jedna.

Cassie patrzyła na nie z niedowierzaniem. Jeśli zemdleje i upadnie na dziecko, widać musi tak być.

– On poza mną nikogo nie ma – odparła i to było najlepsze wyjaśnienie, jakiego mogła udzielić.

To ją zabijało. Nie potrafiła znieść widoku maleńkiego ciałka, dygoczącego z gorączki, nie potrafiła słuchać płaczu, który mimo że od porodu minęły trzy tygodnie, zdawał się pochodzić z jej wnętrza. Cassie patrzyła, jak kolejne strzykawki napełniają się krwią.

– Bierzecie za dużo – szepnęła w przestrzeń. Nie powiedziała tego, co myślała: Weźcie moją krew.

Lekarz ze szpitala w Pine Ridge odesłał ich do Rapid City. Dziecko jest za małe, powiedział. To jakaś infekcja bakteryjna, może zapalenie płuc. Pielęgniarki pobierały krew do badania, po to by zrobić Connorowi prześwietlenie. Zatrzymają go w szpitalu na noc albo tak długo, aż uda się zbić gorączkę.

Cyrus, który przywiózł ją do Rapid City, czekał w holu przy wejściu; nie chciał zapuszczać się dalej, pamiętał, jak siedział przy szpitalnym łóżku i patrzył na śmierć syna. Kiedy więc laboratorium przekazało wyniki, Cassie siedziała na wąskim metalowym krześle, sama z Connorem, który podłączony był kablami i rurkami do przenośnej kroplówki. Podawano mu sól fizjologiczną z antybiotykiem. Lekarz stwierdził, że dziecko jest odwodnione, i Cassie wiedziała, że to prawda, bo piersi ją bolały i mleko od dawna wsiąkało w koszulę. Kilka minut wcześniej Connor z wyczerpania stracił przytomność i Cassie złapała się na tym, że pragnie tego samego dla siebie. Myślała o wszystkich tych chwilach, gdy wolała ofiarować Alexowi swoje ciało niż patrzeć, jak cierpi, i nie potrafiła pojąć, że teraz, kiedy z radością przejęłaby na siebie ból Connora, nie może tego zrobić.

Drzwi małej salki otworzyły się. Cassie wdzięcznym, powolnym ruchem, zrodzonym ze zmęczenia, odwróciła głowę i w progu zobaczyła Willa. Oczy miał szeroko otwarte i mroczne, ciężko oddychał.

– Dzwonił dziadek – powiedział. – Przyjechałem tak szybko, jak to było możliwe.

Spojrzał na Cassie, która siedziała sztywno, tuląc Connora do brzucha. Dostrzegł klamerkę na ramieniu niemowlęcia, przyklejoną białym plastrem igłę wbitą do żyły, smugi krwi na rączkach.

Cassie uniosła ku niemu głowę. Will rzucił kapelusz na linoleum i ukląkł przy niej; wtuliła głowę w jego szyję, a on wsunął dłonie pod jej ręce, obejmujące Connora.

– Ceye šni yo – powiedział. – Nie płacz, wszystko będzie dobrze.

Pogładził Cassie po włosach i poczuł, jak jej łzy wsiąkają mu w kołnierz.

Zacisnęła palce na jego koszuli i zaraz je wyprostowała. Will czule pocałował ją w czubek głowy, odpędzając wspomnienie ojca konającego w szpitalnym łóżku kilka pięter wyżej. Poszukał na szyjce dziecka pulsu, usiłując odpowiednio się zachować w sytuacji, w jakiej nigdy wcześniej nie był.

– Ufasz mi? – zapytał po raz drugi Will.

Cassie patrzyła na niego ponad plastikowym namiotem, który przez ostatnie dwa dni odgradzał ją od synka. Pomimo tylenolu, ibuprofenu i obmywania gąbką Connor wciąż miał niepokojąco wysoką temperaturę. Lekarz przyznał, że nie wie, co dalej robić.

Kiedy Cassie potwierdziła, twarz Willa pojaśniała od uśmiechu. Podszedł do niej i położył dłonie na ciepłej kopule z plastiku. Jego rozpostarte palce zakrywały Cassie widok na przewody i rurki, do których podłączono jej synka. Już teraz spoglądała na Willa jak na cudotwórcę.

– Rób, co trzeba – powiedziała cicho. – Jeśli uważasz, że to pomoże.

Wezwano lekarza, który próbował przekonać ją, że to nie jest mądry pomysł, ale ona tylko pokręciła głową i oparła się lekko o Willa, szukając u niego wsparcia. Pielęgniarki odłączyły Connora od kroplówki. Kiedy wzięła synka na ręce, po raz pierwszy od czterdziestu ośmiu godzin otworzył oczy.

– Niech pani przynajmniej to weźmie – nalegał lekarz, wciskając w dłoń Cassie fiolkę tylenolu.

Cassie pokiwała głową, odwróciła się i razem z Willem wyszła ze szpitala, w którym nic nie zrobiono dla jej dziecka. Bardzo ostrożnie wsiadła do wozu, uważając, by za mocno nie trząść Connorem. Kiedy wyjechali na autostradę, wyrzuciła lek przez okno.

W środku nocy w pokoju Dorothei i Cyrusa obmywali gąbkami Connora, próbując zbić gorączkę. Cassie rozchyliła szlafrok, by go nakarmić. Will siedział naprzeciwko niej, delikatnie gładząc rozpalone nóżki dziecka.

Kiedy mały zasnął, położyli go na rozkładanym łóżku, sami zaś po turecku usiedli po obu jego stronach. Na dworze zerwał się wiatr, ciężarówka z głośnym warkotem jechała w mrok.

– Wszystko gotowe? – zapytała Cassie.

Will przytaknął, pocierając kark.

– Babka mówi, że się tym zajmie. – Zawahał się, patrząc uważnie na Cassie. – Nie mam żadnego prawa mówić ci, co powinnaś zrobić. Nie jestem jego ojcem. Jeśli to nie poskutkuje, nigdy sobie nie wybaczę.

Taki był pogrążony w myślach, że nie zauważył, kiedy Cassie wstała i podeszła do niego. Poczuł, jak ostrożnie przesuwa dłonią po jego włosach. Mimowolnie zesztywniał, kiedy sobie uświadomił, że to ona robi pierwszy krok.

Nie spojrzał na nią.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał, zły na siebie, że jego głos brzmi tak szorstko.

Niemal natychmiast cofnęła dłoń. Kiedy gwałtownie się ku niej odwrócił, zaplotła ręce na piersiach.

– Ja… musiałam… – Urwała; po chwili spojrzała mu w oczy.

Chciałam, żeby ktoś mnie objął. Proszę.

Jej słowa niemal powaliły go na kolana, ale to ciche: „Proszę”, na końcu załamało go. Wstał i wziął ją w ramiona, przytulając mocno do siebie.

Po kilku minutach cofnął się i popchnął lekko Cassie na krawędź łóżka. Kiedy się położyła twarzą do dziecka, wyciągnął się za nią, podkładając jej ramię pod głowę. Razem obserwowali Connora, z wysiłkiem nabierającego powietrza. Will szeptał w języku lakota czułości, o których sądził, że dawno je zapomniał; wiedział, że Cassie go nie rozumie. Zasnął ze słowami waste cilake na ustach, co oznaczało „kocham cię”. To była też ostatnia rzecz, którą słyszała Cassie, nim zapadła w sen. Przedtem patrzyła na Connora, na jego nosek, doskonałość malutkich paznokietków i czuła na plecach ciepło Willa.

– Nie – mruknęła przez zaciśnięte gardło. – Nie jesteś jego ojcem.

Joseph Stojący w Słońcu leżał na wysypanej szałwią podłodze pokoju, owinięty w gwiaździstą narzutę, i udawał martwego. Meble wystawiono na podwórko, żeby dla widzów, którzy siedzieli przy ścianach, dość było miejsca poza oddzielonym sznurem świętym kwadratem. W jednych Cassie rozpoznała sąsiadów, inni przyszli, by okazać wsparcie podczas ceremonii yuwipi, wykrycia źródeł choroby i uleczenia chorego.

Will ściskał ją za rękę. Connor leżał w kołysce; jego stan był taki sam jak w dniu, gdy opuścili szpital w Rapid City. Minęły już cztery dni, cztery dni skoków temperatury, przerażających konwulsji i niekończącego się płaczu. Kiedy wczoraj wieczorem Will przywiózł ich z powrotem do rezerwatu, Dorothea czekała na ganku. Podeszła do samochodu i wzięła Connora na ręce, żeby Cassie mogła swobodnie wysiąść. Cmokając, pokręciła głową.

– Nie dziwota – oznajmiła. – Choroby tego rodzaju biała medycyna nie potrafi uleczyć.

Wnuk Josepha, który czasami występował jako pieśniarz, monotonnym głosem śpiewał pieśni yuwipi i bił w bęben. Stał przy prowizorycznym ołtarzu, na którym leżały skóra bizona, czerwona i czarna różdżka, orle pióro i ogon jelenia. W pokoju nie paliło się światło, mrok rozpraszała jedynie poświata księżyca.

Cassie kręciło się w głowie; nie wiedziała, czy powodem jest wyczerpanie, czy też przytłaczający zapach szałwii, która była wszędzie, na podłodze i we włosach zgromadzonych ludzi. Przed rozpoczęciem ceremonii Will starał się wszystko jej wyjaśnić; między innymi powiedział, że szałwia to święta roślina duchów. Wiadomości, które duchy przyniosą Josephowi, przedstawicielowi „zmarłych”, przekazane zostaną przez szałwię.

Noc mijała, pokój wypełniały ruchome cienie i dźwięki, wysokie i napięte, nieludzkie i naglące.

– Duchy są tutaj – oznajmił głos, którego Cassie nigdy wcześniej nie słyszała, choć mógł należeć do znajomego, nawet do niej samej. Ramiona drgnęły jej gwałtownie na przenikliwy krzyk orła, a chociaż mrużyła oczy, by widzieć lepiej, nie dostrzegła, czyja dłoń rzuciła łańcuch gwiazd na sufit. Jedną ręką trzymała Willa, drugą obejmowała kołyskę Connora, jakby się bała, że ktoś go wykradnie. Usłyszała burczenie gdzieś w głębi jego brzuszka i spojrzała na czystą, jaśniejącą buzię, którą muskały najdelikatniejsze ze skrzydeł.

Kiedy ceremonia dobiegła końca, zapalono światła i odwinięto Josepha Stojącego w Słońcu z gwiaździstej narzuty. Strząsnął z niej szałwię, porządnie złożył tkaninę i zmienił ustawienie przedmiotów na ołtarzu, dopiero potem podszedł do Cassie. Nie odezwał się jednak do niej, tylko ukląkł przed kołyską. Przycisnął dłoń do czółka dziecka, potem ujął Cassie za rękę i gestem nakazał jej zrobić to samo.

Connor był zaczerwieniony i spocony, ale wesoło gaworzył. Serce Cassie zabiło mocniej. Zdumiona spojrzała na Josepha.

– Uyelo. Jego ojciec przyjeżdża – oznajmił krótko szaman. – Tak jak twoje, i jego ciało płonie ze strachu przed nieznanym.

Za postrzępioną zasłoną, odgradzającą sypialnię od reszty domu, Cyrus i Dorothea nie spali. Leżeli na plecach wpatrzeni w sufit, splótłszy kościste palce.

– O czym myślisz? – szepnęła Dorothea cicho, by nie obudzić Cassie, Connora i Willa, którzy spali w drugiej części pomieszczenia. Pogładziła męża po ręce, czując nie pomarszczoną skórę i napięte ścięgna starca, ale mocne mięśnie, które zapamiętała z młodości.

– Myślę o tym, kiedy po raz pierwszy cię dotknąłem.

Dorothea zarumieniła się i w ciemności wymierzyła mu klapsa, choć się przy tym uśmiechała.

– Ty stary wariacie.

– Nocami nie spałem i kombinowałem, jak pozbyć się twojej babki – powiedział Cyrus. – Wszędzie z tobą chodziła.

– No tak, to faktycznie trzymało cię na dystans – zauważyła Dorothea.

Nagle Cyrus wybuchnął śmiechem. Dorothea odwróciła się ku niemu i zatkała mu usta dłonią.

– Chcesz ich obudzić? – syknęła, ale Cyrus wciąż się śmiał.

– Przypomniałem sobie, co staruszka mi poradziła, kiedy ją zapytałem, jak mam zwrócić twoją uwagę. – Oparł się na łokciu. – Powiedziała mianowicie, że jej mąż zabił w tym celu bizona.

– W latach trzydziestych nie było już bizonów – szepnęła z uśmiechem Dorothea.

– Twoja babka uznała, że to mój problem, nie jej. – Oboje się roześmiali. – Przynajmniej miała dość rozsądku, żeby zasnąć, co dało mi okazję do całusa.

Cyrus nachylił się i odgarnął długie białe włosy z czoła żony, tak samo jak zrobił wtedy, po czym ją pocałował.

– Ona nie spała – mruknęła Dorothea. – Powiedziała mi o tym następnego dnia. Twierdziła, że ma już dość twojego ciągłego kręcenia się przy mnie, i doszła do wniosku, że lepiej przyśpieszyć sprawy.

– Myślałem, że mnie nie cierpiała – odparł Cyrus zdumiony.

– To też. – Dorothea roześmiała się.

Znowu ułożyli się na plecach, patrząc w sufit i słuchając hukania sów na dworze. Dorothea poszukała dłoni męża i splotła swoje palce z jego. Myślała o leżącej na składanym łóżku Cassie, która czekała na przyjazd męża, odliczając czas jak skazany na śmierć. Jakże inaczej mogłoby wyglądać życie tej białej dziewczyny, gdyby urodziła się sto lat temu w czasach babki Dorothei, gdyby Alex zalecał się do niej pod skórą bizona, gdyby przemoc po prostu nie wchodziła w grę, ponieważ wykluczały ją obowiązujące reguły postępowania.

Cyrus ścisnął rękę żony, jakby potrafił czytać w myślach.

– Wtedy było łatwiej – powiedział cicho.

Dorothea przytuliła się do męża, przyciskając twarz do twardych kości jego ramienia; chciała ukryć fakt, że mało brakuje, by się rozpłakała.

– To prawda – szepnęła.

Dorothea nie wyjaśniła, dlaczego następnego dnia nie poszła do pracy, ale Cassie sama to odgadła. Staruszka siedziała z nią na ganku i w milczeniu okazywała jej swoje wsparcie.

Cassie wiedziała też, że nadszedł czas, kiedy tuż po dwunastej w południe Dorothea cicho szepnęła:

– Kokepe śni yo. Nie bój się.

Po tych słowach wstała z fotela na biegunach. Wiatr owinął jej spódnicę wokół kostek, kiedy stanęła za plecami Cassie. Na widok obcego czarnego forda bronco weszła do domu.

Cassie wiedziała, że nikt nie będzie jej przeszkadzał w rozmowie z Alexem. Cyrus i Dorothea uważali, że to jej sprawa, Will pilnował Connora. Cassie to odpowiadało. Wytarła wilgotne dłonie w koszulę i podeszła do balustrady, próbując utrzymać w ryzach swoją złość.

Alex zgasił silnik i zdjął okulary przeciwsłoneczne. To była Cassie. To naprawdę była Cassie. Po miesiącach cierpień znalazł się o kilka kroków od żony.

Wysiadł z samochodu, nie odrywając od niej wzroku. Wydawała się mniejsza, niż zapamiętał. Wyobraźnia, która służyła mu jak sprawny reżyser, zaczęła pracować, nakładając obrazy na rzeczywistość: wyobrażał sobie jej włosy, rozwiewane wiatrem, usta wyginające się w zachwyconym uśmiechu, stopy zbiegające po drewnianych stopniach. Poczuł gładką skórę przyciśniętą do jego ciała, zobaczył siebie wnoszącego Cassie do tej chaty, czyjakolwiek ona jest, kładącego ją na białej pościeli i wchodzącego w nią.

– Alex – powiedziała Cassie. Ostrzeżona przez Josepha Stojącego w Słońcu o przedwczesnym przyjeździe Alexa, przez całą noc planowała, jak i co zrobi. Okłamałeś mnie – oskarży go. Dałeś mi słowo. Ale minęło tyle czasu; stwierdziła, że jej gniew gaśnie, że patrzy na męża tak samo jak wtedy, gdy oglądała wieczorem nakręcone w ciągu dnia ujęcia: z podziwem, urzeczona jego urodą, jego osobowością.

Stanął pod gankiem, jak Romeo rozmawiający ze swoją Julią. Wyciągnął ręce, spoglądając na jej dłoń, jakby nigdy wcześniej nic takiego nie widział, i przytknął palce do jej palców.

To ów kontakt fizyczny, fakt, że idol filmowy zstąpił z ekranu, wstrząsnął Cassie. Odskoczyła w tył jak rażona prądem i łzy popłynęły jej po policzkach. Przed oczyma przesunęły się wspomnienia: Alex w smokingu serwuje wino na planie w Tanzanii, Alex z poduszką na głowie odgrywa Lady Makbet. Pomyślała o Connorze, żywym dowodzie na to, że słodki ból połączenia może stworzyć coś równie doskonałego. Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego miała się gniewać ani nawet z jakiego powodu wyjechała.

Alex tulił ją do siebie.

– Nie płacz – błagał. – Cassie, proszę, nie płacz.

– Nic nie mogę na to poradzić – odparła, choć już ocierała łzy, gotowa zrobić wszystko, byle w jego głosie nie brzmiała ta surowa, ponura nuta.

Przesuwał palcami po jej twarzy, przypominając ją sobie. Uśmiechnął się i usiadł na stopniu, gestem pokazując, by zrobiła to samo. Położył dłoń na karku Cassie i pocałował ją tak delikatnie, że poczuła, jak jej opór rozpryskuje się niczym rozbite szkło. Jego dłonie spoczęły znajomym gestem na jej piersiach, a on wolno oddychał. Cassie oparła się czołem o jego czoło, tłumiąc budzący się strach, który kojarzył jej się z najdelikatniejszym nawet dotykiem Alexa, przekonując siebie, że teraz będzie inaczej.

– Miałeś mi dać jeszcze dwa tygodnie – mruknęła.

Alex objął ją w talii.

– Teraz, kiedy wiedziałem, gdzie jesteś, ale nie mogłem do ciebie pojechać, było mi o wiele trudniej niż wcześniej, gdy nic nie wiedziałem. – Znowu ją pocałował. – Pomyślałem, że jeśli stanę przed tobą osobiście, może uda mi się cię przekonać.

– A jeśli zdecyduję, że zostaję?

Alex powiódł spojrzeniem po równinie.

– W takim razie polubię Dakotę Południową.

Cassie pokręciła głową. Nie miało sensu sprzeczać się o coś, co już się stało, o coś, czego na dnie serca pragnęła. Poza tym jak mogła oskarżać Alexa o złamanie słowa, skoro Connor leżał w kołysce tuż za drzwiami.

– Więc co teraz zrobimy? – zapytał wesoło Alex.

Cassie uśmiechnęła się, z ochotą korzystając z okazji do odsunięcia na później wyjaśnień.

– Nie wiem. To ty czytasz wszystkie dobre scenariusze. Co w takiej sytuacji dzieje się w filmach?

Alex spuścił wzrok, choć nie przestał pocierać kciukiem jej dłoni, jakby wciąż sobie przypominał, że ma przy sobie Cassie z krwi i kości.

– Zwykle para zakochanych odjeżdża w zachód słońca.

Cassie przygryzła wargę, jakby rozważała ten pomysł.

– W takim razie posiedzimy na tym ganku jakieś siedem godzin – powiedziała.

Oczy Alexa pociemniały.

– Możemy wejść do środka – podsunął.

Cassie wiedziała, co on ma na myśli, i roześmiała się głośno, widząc oczyma wyobraźni, jak Alex wchodzi do salonu z zamiarem uprawiania miłości i natyka się na Cyrusa, Dorotheę, Willa i Connora.

– Nie wydaje mi się, żeby ci się to spodobało. Trochę tam tłoczno.

Alex zmarszczył brwi, myśląc o przeklętych tabloidach, które rozerwały Cassie na strzępy, łącząc ją z każdym mężczyzną, od szacha Iranu począwszy, na Johnie Fitzgeraldzie Kennedym juniorze skończywszy. Mówił sobie, że nie mieszka z innym. Nie byłaby taka odprężona. Nie całowałaby go w taki sposób. Nie byłaby w stanie.

– Nie mieszkasz tu sama? – zapytał ostrożnie, głosem pozbawionym emocji.

Cassie pokręciła głową.

– To był koszmar – ciągnął Alex. – Rezerwat jest wielki. Nie sądziłem, że cię znajdę. Kiedy wczoraj tu przyjechałem, nikt nie chciał mi powiedzieć, gdzie jesteś. Udawali, że nie znają angielskiego, albo mówili mi, że to nie moja sprawa. Co jest z tymi ludźmi?

Cassie tylko pokręciła głową. Przypuszczalnie Pine Ridge to jedyne miejsce na świecie, w którym grupa jej zwolenników jest liczniejsza od fan clubu Alexa.

– W końcu przekupiłem jakiegoś nastolatka wódką i skierował mnie tutaj. – Alex rozejrzał się wokół siebie. – Gdziekolwiek to „tutaj” się znajduje.

– To dom Latających Koni – powiedziała Cassie, nie zamierzając nic więcej dodawać. Klepnęła się w udo i z wysiłkiem przywołała uśmiech. – I co porabiasz od czasu rozdania Oscarów? – zapytała, odchodząc o parę kroków od Alexa.

Kiedy odwróciła się, by usłyszeć odpowiedź, wpadła na niego. Stał o kilka centymetrów za blisko.

– Nie chcę rozmawiać o sobie – powiedział cicho, ujmując ją za ramiona. – Wiem dokładnie, co robiłem przez ostatnie pół roku. Usilnie próbowałem się zabić w bardzo powolny, okrutny sposób: pozwalałem, żeby moja kariera rozpadała się w proch, i upijałem się do nieprzytomności, ponieważ nie miałem ciebie przy sobie. – Opuścił bezwładnie ręce i tak zniżył głos, że Cassie musiała się ku niemu nachylić. – Nie mam pojęcia, co tamtego dnia skłoniło cię do odejścia, ale mogę się domyślać. Chcę, żebyś wiedziała, że zrobię wszystko, co zechcesz, będę nawet spał w oddzielnej sypialni. Ale na Boga, Cassie, powiedz, że wracasz do domu. – Kiedy na nią spojrzał, rzęsy miał ciemne od łez. – Stanowisz część mnie. Jeśli się ode mnie odseparujesz, pichouette, wykrwawię się na śmierć.

Cassie wpatrywała się w niego, czując, jak jej świat nagle się odmienia. Przez trzy lata żyła w strachu przed reakcjami Alexa, a teraz on z niepokojem czekał na jej decyzję. Robiła wszystko, żeby był szczęśliwy, teraz on to samo ofiarował jej: terapię, leczenie, nawet celibat, jeśli miałoby to ją zadowolić. Metaforycznie klęczał przed nią, tak jak ona niezliczenie wiele razy dosłownie klęczała przed nim.

Fala optymizmu popłynęła jej w żyłach, rozgrzała opuszki palców. Kładąc dłoń na policzku Alexa, przypomniała sobie, ile razy w przeszłości marzyła o chwili, kiedy mąż zacznie dotrzymywać obietnic, kiedy z własnej woli zacznie zmieniać ich życie, kiedy przestanie ją krzywdzić.

Otarła łzy Alexa, z pokorą przyjmując fakt, że ten człowiek, który nigdy nie płakał, teraz robi to dla niej. Tym razem będzie inaczej. Cassie znalazła w sobie siłę, by od niego odejść, i to sprawiło, że stali się sobie równi. Alex przyznał, że były między nimi złe rzeczy. Po raz kolejny jego życie zależy od jej pomocy, tylko że to nie będzie poświęcenie, ale ratunek.

Uśmiechnęła się do męża.

– Chcę ci pokazać, co przez cały ten czas robiłam – powiedziała. Okręciła się na pięcie i pchnęła drzwi domku. Wewnątrz zignorowała pytające spojrzenia Dorothei i Cyrusa. Na Willa spojrzała tylko dlatego, że trzymał jej dziecko. Oczy miał pociemniałe, usta zaciśnięte.

Cassie wzięła od niego Connora. Wyszła za próg i zamknęła za sobą drzwi, huśtając na rękach dziecko, by było zadowolone. Wyciągnęła synka w geście ofiarowania.

– To jest Connor. Twój syn.

Alex cofnął się. Nie próbował dotknąć dziecka.

– Co takiego?

Cassie przytuliła Connora do piersi.

– To twój syn – powtórzyła, zastanawiając się, co poszło źle, skoro wszystko zaczynało wyglądać tak dobrze. – Wyjeżdżając, byłam w ciąży. Ten ostatni raz, kiedy… Wtedy uświadomiłam sobie, że muszę dbać o bezpieczeństwo dziecka. Ale rana na głowie spowodowała amnezję i wróciłam do punktu wyjścia. Więc musiałam uciec po raz drugi. – Patrzyła na główkę Connora. – Nigdy bym nie wyjechała z twojego powodu, Alex. Wyjechałam ze względu na dziecko.

Alex zacisnął szczęki, mięsień zadrgał na jego szyi. Zmysły go zawodziły, nogi się pod nim uginały. Syn? Jego syn? Przelotnie zobaczył własnego ojca, szydzącego z niego, kiedy nisko zwieszona gałąź cyprysu zepchnęła go z łodzi do głębokiego brunatnego bagna. Pamiętał wyszczerzone zęby i okrutny śmiech, gdy ojciec wciągał go z powrotem na pokład. Pamiętał, jaką nienawiść wzbudziło w nim to, że musi ująć dłoń ojca, bo innego wyjścia nie ma.

– Nie myśl o tym, Alex – łagodnie ostrzegła go Cassie. – Nie jesteś taki jak on. Mogę to udowodnić.

Podała mu wiercące się dziecko. Instynktownie podsunął ręce pod pupę i ramionka małego, unosząc w górę i opuszczając w dół, by nie przestał gaworzyć. Po chwili zaczął gładzić gładką skórę. Czuł zapach proszku do prania, pudru i jeszcze jakiegoś kosmetyku. Connor otworzył srebrne oczy. Poruszony tym lustrzanym odbiciem, Alex wybuchnął śmiechem. Zastanawiał się, czy ojciec, matka albo ktokolwiek inny kiedyś tak go trzymał. Zadawał sobie pytanie, czy wszystko może być zupełnie inaczej, jeśli od samego początku robi się to dobrze.

Alex od razu chciał jechać do Rapid City i pierwszym samolotem wracać do Los Angeles, ale Cassie powiedziała, że to niemożliwe.

– Mam tu przyjaciół, obowiązki. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Skoro nie mogę mieć tych dwóch tygodni, daj mi przynajmniej czas do rana.

Zobaczyła błysk rozczarowania w jego oczach, kiedy usłyszał, że nie pojedzie z nim do motelu, ale ostatnią noc spędzi u Dorothei i Cyrusa. Alex pokiwał głową, pocałował ją na pożegnanie i obiecał, że rano będzie czekał na nią przed szkołą.

Przez kilka minut Cassie stała z Connorem w objęciach i patrzyła, jak samochód Alexa znika w tumanie czerwonego kurzu. Przywołała na twarz uśmiech szczęścia, po czym weszła do domu.

Cyrus robił na drutach, Dorothea kroiła korzeń imbiru do potrawki na kolację. Cassie zdziwiła się, że Willa nie ma, w domu bowiem były tylko jedne drzwi, przed którymi stała z Alexem. Dorothea spojrzała na nią.

– Więc wracasz z nim do wielkiego miasta – powiedziała.

Cassie położyła Connora w kołysce i usiadła obok Cyrusa na sofie.

– Muszę. Każde inne rozwiązanie byłoby wobec niego nie w porządku.

Dorothea wycelowała w nią nóż.

– Wydaje mi się, że on nie zawsze był w porządku wobec ciebie.

Cassie zignorowała jej słowa. Jutro będzie w Los Angeles. Najpierw pójdzie na uniwersytet i porozmawia z Custerem, później odwiedzi Ophelię. Dyskretnie poszuka dobrych terapeutów. Musi też znaleźć opiekunkę dla Connora… W tym miejscu tok jej myśli się załamał. Przecież z całą pewnością ktoś ze służby Alexa może popilnować dziecka przez godzinę albo dwie, pomyślała wesoło.

Prawda jednak była taka, że po trzech latach nikogo z personelu nie znała tak dobrze, jak w ciągu pół roku poznała Dorotheę i Cyrusa. Co do Willa – cóż, postara się wytłumaczyć mu swoją decyzję, choć wiedziała, że będzie zły. Przypomniała sobie, jak prowadził ją wokół korralu na sześcioletnim kucyku swojego kuzyna, jak siedział przy niej na sofie, gdy odeszły jej wody, mocząc mu dżinsy, jak rozśmieszał ją historyjkami o ukaraniu mandatem Clinta Eastwooda, kiedy ten przekroczył ograniczenie prędkości na Hollywood Boulevard. Bywało, że kiedy Connor marudził przed kolacją, Will jedyny potrafił go uspokoić. Cassie zastanawiała się, jak sobie poradzi bez niego, i nie wiadomo skąd w uszach zabrzmiały jej jego słowa: „Nie możesz mieć wszystkiego”.

– Gdzie jest Will? – zapytała.

– Biega – odparł Cyrus. – Wyszedł przez okno, bo nie chciał wam przeszkadzać.

Cassie drgnęła.

– Możesz popilnować Connora? Muszę go poszukać. – Chodziła z Willem na spacery, znała jego ulubione miejsca.

Odnalazła go na polanie nad brzegiem strumienia. Siedział z kolanami podciągniętymi do piersi i ciężko oddychał.

– Cześć – powiedziała Cassie. Usiadła obok niego, ale nie spojrzał na nią, żadnym gestem nie dał po sobie poznać, że ją usłyszał.

– Alex pojechał – dodała z wahaniem.

Will szybko odwrócił ku niej głowę.

– Wrócił do Los Angeles?

Cassie zaprzeczyła, zakłopotana tym świadomym wprowadzeniem go w błąd.

– Nie, do Rapid City. Rano nas odbierze i pojedziemy na lotnisko.

Will próbował się uśmiechnąć, ale jego oczy pozostały chmurne.

– No tak. O której się z nim spotykamy?

– Miałam na myśli Connora i siebie. – Cassie się roześmiała. – Alex nie wie o twoim istnieniu.

Will odwrócił się w stronę wody i zacisnął szczęki.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś? Może z zazdrości rzuciłby się na mnie i oszczędziłbym ci kilku złamanych żeber, kolejnej kłótni…

– Przestań – powiedziała Cassie cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu. – On już taki nie jest.

Will parsknął.

– Jasne, że nie, do diabła. Jego worek treningowy wyjechał z miasta.

– Poszuka pomocy. Przyznał, że między nami źle się działo. Ja muszę tylko znaleźć terapeutę.

Will zerwał źdźbło trawy.

– Nie masz najmniejszych gwarancji – rzekł szorstko. – Stare psy, nowe sztuczki, znasz to powiedzenie. Co zrobisz, jeśli zaatakuje dziecko?

Patrzył na jej tężejącą twarz, na wysiłki, by zapanować nad emocjami; podejrzewał, że usilnie starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli. Doskonale, pomyślał, rozbiję w proch ten jej optymizm. Pragnął ją zranić, chciał, by płakała, tak jak on płakał w swym wnętrzu.

– Nie tknie Connora – oznajmiła z naciskiem. – Trafiłby we własny czuły punkt.

– Święta racja – skwitował ironicznie Will.

Cassie zerwała się na nogi, obrzucając go trawą, której źdźbła przez cały czas rozmowy łamała na kawałeczki.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała głosem nabrzmiałym od łez.

– Myślałam, że jesteś moim przyjacielem, że chcesz, żebym była szczęśliwa.

Chcę, pomyślał Will. Chcę, żebyś była szczęśliwa ze mną.

– Śmieszne – powiedział na głos. – Bo przecież sama uznałaś, że będę szczęśliwy tylko wtedy, jeśli zrobię to, co ty uważasz dla mnie za najlepsze.

Cassie spojrzała na niego oburzona.

– Co przez to rozumiesz?

– Sama wiesz. „Nie odrzucaj swojej indiańskiej krwi, Will”. Powiesiłaś mi na ścianie ten przeklęty woreczek z lekarstwami, żeby ciągle na mnie patrzył.

– A ty go zdjąłeś – odparła Cassie. – Skąd miałam wiedzieć? – Palcem stopy poruszyła kamyczek. – Poza tym miałam rację – dodała z satysfakcją. – Popatrz, jak bardzo się zmieniłeś, odkąd wróciłeś do Pine Ridge. Widać wyraźnie, że jedyną osobą, którą obchodzi biała krew płynąca w twoich żyłach, jesteś ty sam.

Will wstał, spoglądając na nią z góry.

– Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego mnie nie wolno odrzucić mojego pochodzenia, natomiast ciebie te zasady nie obowiązują?

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła Cassie.

Will chwycił ją za ramiona.

– Dobrze wiesz. Wiesz, co on robił ci w przeszłości, wiesz, że znowu to zrobi. – Wykrzywił usta. – Nie udało mi się uciec od przeszłości, choć bardzo się starałem. Tobie i Alexowi też się to nie uda.

Cassie zdawała sobie sprawę, że z rady, której udzieliła Willowi, sama także mogłaby skorzystać. Jeśli chcesz coś w życiu zaplanować, musisz odwołać się do przeszłości, poza nią nic innego nie masz do dyspozycji. Nie istnieje nowy początek. Jest tylko zbieranie w całość kawałków, które za sobą zostawiłeś.

– I właśnie dlatego muszę wrócić – powiedziała łamiącym się głosem.

Wczesnym rankiem Cassie pożegnała się z Cyrusem i Dorotheą, później Will zawiózł ją i Connora do miasteczka na spotkanie z Alexem. Connor w samochodzie marudził i Cassie podała go Willowi; wiedziała, że Alex obserwuje ich z drugiej strony ulicy, i była wdzięczna za płacz synka, bo mogła wykorzystać go jako pretekst. Po tym wszystkim, co Will bezinteresownie im ofiarował, nie mogłaby odejść, nie pozwalając mu po raz ostatni przytulić Connora.

Pomiędzy nimi zapanował kruchy rozejm. Cassie otworzyła skrytkę, udając, że sprawdza, czy niczego tam nie zostawiła. Will gładził Connora po plecach.

– Napiszesz mi, gdzie wylądowałeś? – zapytała wesoło.

– Obiecałem, że tak.

– To prawda, obiecałeś. – Cassie wyciągnęła ręce i Will oddał jej synka; przy tym geście ich dłonie się zetknęły. Spojrzała w okno samochodu, rejestrując w pamięci słup przed szkołą, rozgrzany czerwony kurz pod kołami samochodu, przekrzywiony kapelusz na głowie Willa. – Będę tęskniła za tym miejscem.

Will wybuchnął śmiechem.

– Poczekaj dziesięć minut. Przekonasz się, jak łatwo o wszystkim zapomnisz.

Cassie owinęła wokół dłoni ucho torby z pieluszkami.

– W takim razie będę tęskniła za tobą.

– O mnie tak szybko nie zapomnisz – rzekł z uśmiechem Will.

Cassie nachyliła się i zarzuciła mu wolną rękę na szyję. Przytulił ją, zapamiętując delikatny, przypominający zapach trawy aromat jej włosów, łagodną krzywiznę gładkich ramion, brzmienie głosu. Connor leżał pomiędzy nimi niczym wspólne serce bliźniąt syjamskich.

Rozdzielił ich Alex. Stając przy otwartym oknie od strony Cassie, powiedział:

– Przepraszam, ale nie chcę spóźnić się na samolot.

Will puścił Cassie. Spojrzał na Alexa i kiwnął głową. Lekko pogładził policzek Connora.

– Dziękuję panu – powiedział Alex. Odebrał Connora z objęć Cassie, jakby wiedział, że dzięki temu na pewno za nim pójdzie. – Jestem wdzięczny, że zaopiekował się pan moją rodziną.

Moją rodziną. Will przymrużył oczy. Milczał, bo nie ufał własnemu głosowi.

Alex położył synka w zagięciu ramienia, po czym znowu spojrzał na Willa.

– Znam pana – powiedział.

Will szeroko się uśmiechnął.

– Interweniowałem podczas pańskiej bójki. Pracowałem w policji w Los Angeles.

– No tak – odezwała się Cassie i Will odwrócił się ku niej.

Wieczna mediatorka.

Nic nie dodała, ale też nie od razu wysiadła. Oboje wkroczyli do wygodnej strefy, w której nie potrzebowali słów. Patrzyli sobie w oczy. Kocham cię, pomyślał Will.

Wiem, odpowiedziała Cassie. Will wciąż smakował to drobne zwycięstwo, gdy Cassie wysiadła i opuściła jego życie.

Kiedy samolot Riversów startował z lotniska w Rapid City, Will był bardziej pijany niż kiedykolwiek w życiu. Planował, że urwie mu się film, zanim Cassie z mężem i synkiem wyląduje w Los Angeles.

Przeklinał siebie, że zabrał ją z tamtego cholernego cmentarza. Że zrezygnował z pracy w policji w Los Angeles, gdzie mógłby mieć na nią oko.

Bo teraz Cassie była dla niego martwa. Albo równie niedosiężna, jakby umarła.

Ta myśl sprawiła, że zaczął się zastanawiać. Przypomniał sobie zwyczaj obchodzenia rocznicy śmierci krewnego. Pogrążona w żałobie rodzina okazywała szacunek zmarłemu, rozdając prezenty jak największej liczbie osób. Will mgliście pamiętał czas, gdy umarł jego ojciec; dziadkowie oszczędzali, by dowieść, jak bardzo kochali swojego syna.

Joseph Stojący w Słońcu opowiedział mu wtedy o długu wobec duchów, ceremonii, którą przestano obchodzić w czasach bizonów. Rodzina, która utraciła dziecko, przez rok oszczędzała nie tylko jedzenie, skóry i sprzęty, ale też w hołdzie dla ukochanej osoby oddawała członkom plemienia swoje konie, tipi, nawet ubranie zdjęte z grzbietu.

– Oddajesz do chwili, gdy ogarnia cię ból – powiedział wtedy Joseph.

Z szaleństwem w oczach Will zaczął grzebać w swoim pikapie. Znalazł niewiele wartościowych rzeczy poza starą strzelbą i kurtką z owczej skóry, która należała do jego ojca. Jak wariat przejechał przez miasto pod dom Berniego Colliera, sąsiada, którego nigdy nie lubił. Walił w drzwi tak mocno, że uginały się pod ciosami jego pięści.

– Witaj – powiedział Bernie ostrożnie na widok zmierzwionych włosów Willa i jego ubrania w nieładzie.

– Mam coś dla ciebie, Bernie. – Will wcisnął mu strzelbę. – Bez ukrytych podtekstów.

Okręcił się na pięcie, zanim Bernie zdążył otworzyć usta, wskoczył do samochodu i pojechał do domu Śmiejących Psów.

Linda Śmiejący Pies skrzywiła się na jego widok, machaniem dłoni rozpraszając opary whisky.

– Wejdź – powiedziała. – Zaparzę ci kawy.

– Nie chcę kawy. Przyjechałem, żeby coś ci dać. – Podał jej kurtkę. – Pomyśl, ilu dzieciom pomoże przetrwać zimę. Jest twoja. Zrób z nią, co zechcesz.

Rydell Dwie Pięści stanowczo odmówił przyjęcia pikapu i Will siedział na pieńku przed jego chatą z bali, szlochając jak dziecko. W końcu wpadł na pomysł, co zrobić z kluczykami. Podszedł do starej sękatej sosny, do której Marjorie i Rydell przywiązali swojego kundla, i nie budząc psa, nawlókł kluczyki na obrożę.

Rozdawanie rzeczy odnosiło skutek, Will widział to wyraźnie. Pobiegł lasem do chaty Josepha Stojącego w Słońcu, tak lekko nie czuł się od miesięcy. Po drodze zostawił kapelusz na czyimś sznurze na pranie, buty przed domem nieznajomego. Koszulę oddał dziewczynce dźwigającej wiadro z wodą w górę zbocza.

Przed chatą Josepha miał na sobie już tylko dżinsy i bieliznę, dygotał więc z zimna. Pomyślał, że jednak wypił za mało, skoro wciąż potrafi ocenić temperaturę i czuje zbyt wielkie zakłopotanie, żeby zapukać do drzwi szamana i dać mu resztę swojej odzieży. Zamiast tego rozebrał się do naga, poskładał starannie rzeczy i zostawił je na progu Josepha.

Biegł tam, dokąd niosły go nogi. Stopy mu krwawiły na kolcach i szyszkach, mimo to nie ustawał. Był istotą prymitywną. Nie myślał i nie czuł. Wbiegł na wzgórze, którego nie poznawał, odrzucił głowę i zapłakał z bólu.

Do oddania zostało mu tylko jedno; wiedział, że to rzecz bez wartości, ale jednak coś. Na przemian wykrzykiwał to samo zdanie po angielsku i w języku lakota, szlochając i przecinając paznokciami skórę, by sobie przypomnieć, jak bardzo boli to, że on jest tutaj, chociaż ona odeszła.

– Imacu yo – krzyczał do duchów. – Zabierzcie mnie!

25

Dziennikarze czekający na lotnisku w Los Angeles robili zakłady.

– Dalej twierdzę, że się jej pozbył – mówił wysłannik „National Enquirer” – i teraz leży sobie biedaczka w grobie.

Dziennikarz z „People” prychnął pogardliwie.

– Po co w takim razie zadawał sobie trud, żeby zawiadamiać nas o przylocie do Los Angeles?

– Moim zdaniem, wracają razem, ale ona nie będzie miała szczęśliwej miny – rzekł jeden z operatorów. – Uważam, że jej zapłacił. Jakie znaczenie ma parę milionów, jeśli Rivers dzięki temu znowu wróci na szczyt listy najbardziej popularnych aktorów?

Dziennikarka z działu rozrywkowego NBC zerknęła w lustrzane szkło obiektywu, by sprawdzić, czy szminka jej się nie rozmazała.

– Zapamiętajcie moje słowa – oświadczyła z emfazą – Alex Rivers jest skończony. – Odwróciła się ku kolegom, którzy podrygiwali jak psy gończe, słysząc z mikrofonów informację o lądowaniu samolotu z Denver. – Choćby stanął na głowie, nie skłoni kobiet, żeby znowu śliniły się na jego widok. Tak czy owak, żona go zostawiła, co tylko dowodzi, że nie jest takim symbolem seksu, za jaki wszyscy go braliśmy.

W poczekalni pierwszej klasy Cassie skończyła przewijać Connora. Alex siedział w fotelu z nogą założoną na nogę. W dłoniach trzymał kubek z kawą.

– Mam zamiar się nauczyć, jak to się robi – powiedział.

Cassie spojrzała na niego. Za skarby świata nie potrafiła wyobrazić sobie dłoni Alexa wykonujących tak przyziemną czynność jak przewijanie ich syna.

– O, to by dopiero była cudowna konferencja prasowa.

Alex poprawił się na siedzeniu i odstawił kubek.

– Nie masz nic przeciwko temu, prawda?

Mówił o dziennikarzach, którzy jak sępy czekali na ochłap padliny. Gdzieś nad Górami Skalistymi Alex uprzedził Cassie o przecieku do mediów. Naturalnie odparła, że rozumie – jakby pośrednio z jej winy spadła popularność Alexa w Hollywood i dlatego teraz powinna dołożyć wszelkich starań, by poprawić jego wizerunek. Mimo woli przypomniała sobie tamto pierwsze lądowanie z Alexem w Los Angeles niemal cztery lata temu, ten pierwszy raz, gdy posmakowała życia wyzbytego prywatności. Po miesiącach spędzonych w Pine Ridge trudno jej było na nowo się do tego przyzwyczaić.

– Nie mam – powiedziała na głos i podała synka Alexowi. – Wolałabym tylko, żeby Connora nie wykorzystywano jako zastawu.

– Dopilnuję, żeby nie oślepiły go flesze, i nie pozwolę zadawać im zbyt wielu pytań, obiecuję. – Alex się uśmiechnął. – Myśl o tym jako o jego pierwszych zdjęciach próbnych.

Drzwi do poczekalni otworzyły się i w progu stanęła potężna Michaela Snow. Obdarzyła Alexa olśniewającym uśmiechem, po czym zmierzyła Cassie spojrzeniem od stóp do głów.

– Dobrze znowu cię widzieć – powiedziała chłodno.

Cassie znieruchomiała, ściskając w dłoni wilgotną ściereczkę, którą zamierzała schować do torby.

– Cześć, Michaelo. – Rozjaśniła twarz szczerym, ciepłym uśmiechem.

Michaela wpatrywała się w nią na tyle długo, by Cassie z zakłopotaniem pomyślała o swojej bezkształtnej brązowej koszuli i znoszonych tenisówkach – stroju, którego nikt by się nie spodziewał u żony Alexa Riversa.

– Jesteś gotowy? – zapytała Michaela.

Cassie poczuła na kręgosłupie lodowaty dreszcz, kiedy sobie uświadomiła, że nastawienie Michaeli jest przedsmakiem przyjęcia, jakie spotka ją w Los Angeles, gdzie większość jej znajomych to przyjaciele i koledzy z branży Alexa. Z ich punktu widzenia Cassie go opuściła, więc wina leży po jej stronie. Oczywiście nie znali całej historii, ale w tej kwestii Cassie ręce miała związane. Gdyby próbowała się bronić, ujawniając fakt, iż Alex ją bił, wywołałaby skandal i naraziła reputację męża na jeszcze większy szwank. Nawet gdyby wspomniała o tym w związku z jego obietnicą zwrócenia się o pomoc do specjalisty, zraniłaby go, a to była jedyna rzecz, której nie chciała zrobić ponownie.

Alex wziął wahanie Cassie za tremę i czule pomógł jej wstać.

– Z pewnością kobieta, która urodziła dziecko gdzieś na pustkowiu, nie da się zastraszyć łapczywej bandzie dziennikarzy – powiedział łagodnie.

– Nie byłam sama – odparła Cassie obronnym tonem. Wzięła Connora i zaczęła przywiązywać go do kołyski.

Alex zwrócił się do Michaeli:

– Spotkamy się z tobą za dziesięć minut. – Po wyjściu rzeczniczki powiedział: – Daj mi to, a sama weź dziecko.

Cassie zerknęła na drzwi, za którymi zniknęła Michaela, i splotła ręce na piersi. Czy Alex wstydzi się jej bezkształtnego, wygodnego stroju? Nie chce, by jego dziecko widziano na lotnisku w indiańskiej kołysce?

– Connor lubi być w kołysce – odparła wolno, czepiając się tego, co stało się dla niej znajome.

– Connor kocha swoją mamę – odparł Alex. Spojrzał na Cassie; w jego oczach malowało się błaganie, którego nie ujął w słowa: Chcę, żeby wszyscy widzieli go z tobą. Poczekał, aż Cassie się zgodzi, po czym głośno westchnął. Wiedział, że stąpa po śliskim gruncie, ale Cassie na pewno potrafi zrozumieć, jak ważne jest pierwsze wrażenie tłumu.

Pozbierał torby i przewiesił je sobie przez ramię. Przed wyjściem przystanął.

– Dziękuję – powiedział cicho.

– Za co?

– Za to, co za chwilę dla mnie zrobisz. Za to, że wróciłaś.

Wyraz jego oczu sprawił, że Cassie odłożyła obawy na bok.

Wzięła Alexa za rękę i nabrała powietrza głęboko w płuca.

Przed oczyma pływały jej rzędy czarnych plamek, ale mimo błysków fleszy i szumu przewijanych taśm z uśmiechem przyklejonym do twarzy wpatrywała się w Alexa, jakby od nowa się w nim zakochała.

– Zdaję sobie sprawę, że zniknięcie mojej żony wywołało mnóstwo plotek i domysłów – mówił Alex swobodnie, obejmując Cassie w talii. – Jak widzicie, jest cała i zdrowa, co wyklucza jedną niesmaczną historię na mój temat. Co więcej, widzicie też, że była zajęta. Nasz syn Connor urodził się osiemnastego sierpnia.

Dziennikarz z „Enquirera” pomachał długopisem.

– Czy to pański syn?

Alex zacisnął szczęki.

– Nie będę się zniżał do odpowiedzi na takie pytania.

– W takim razie dlaczego pańska żona uciekła? – zapytała korespondentka „Variety”.

– Ona nie uciekła, ja ją odesłałem. Chcieliśmy, żeby dziecko urodziło się w spokoju, tak by cały świat nie zaglądał nam przez ramię. – Głos Alexa niebezpiecznie się obniżył. – Wy, dziennikarze, czaicie się jak hieny i produkujecie nieprzyjemne plotki, które w końcu przysłaniają prawdę. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad ludźmi, których życie rujnujecie? Czy myślicie o wyrządzanych przez siebie szkodach, kiedy doprowadzacie do rozłączania się rodzin, bo to jedyny sposób na zapewnienie sobie prywatności? Moja kariera sprawia, że jestem człowiekiem publicznym. Wy nie musicie dokładać swojej cegiełki. – Alex zrobił krok w kierunku milczących dziennikarzy. – Zanim powołacie się na pierwszą poprawkę, pomyślcie o nas, którzy powołujemy się na piątą.

Odwrócił się ku Cassie; zdążyła już otrząsnąć się z szoku, w jaki wprawił ją jego zacięty ton, i uśmiechem dodała mu pewności. Objęła go w pasie, gdy szli do wyjścia przy akompaniamencie odległego szumu kamer.

Dawno już zniknęli dziennikarzom z oczu, ale oni wciąż tłoczyli się zbici w gromadkę, oszołomieni i przetrawiający surowe słowa Alexa. Zamiast rozbijać aparaty albo wyciągać kasety z kamer, Alex Rivers zdołał zawstydzić ich w sposób subtelny i głęboki. Nie ulegało wątpliwości, że w żaden sposób nie skrzywdził żony, podobnie jak nie ulegało wątpliwości, że żona wciąż za nim szaleje. Istniał na to dowód: śliczny chłopczyk, który po Aleksie Riversie odziedziczył srebrne oczy.

Dziennikarka NBC gestem przywołała operatora, znalazłszy sobie cichy kącik do wygłoszenia komentarza. Wyjęła z kieszeni kosmetyczkę, poprawiła włosy, po czym do wysłannika UPI, który wciąż gorliwie notował, powiedziała:

– Niech mnie szlag. Znowu zrobił z siebie bohatera. Sto milionów ludzi w nas zobaczy wstrętnych, wpychających nosy w nie swoje sprawy dziennikarzy, podczas gdy Alex Rivers i jego najbliżsi wyjdą na bohaterów, którzy dokładają wszelkich starań, by wieść normalne, zwykłe życie.

Pokręciła głową, niejaką ulgę znajdując w tym, że dzisiaj każda sieć telewizyjna będzie musiała przełknąć upokorzenie, po czym spojrzała w obiektyw, dając znać operatorowi, że jest gotowa. Wyprostowała ramiona.

– Dzisiaj wieczorem na lotnisku LAX sławny Alex Rivers odsłonił tajemnicę zniknięcia swojej żony kilka miesięcy temu. Mimo obiegających media plotek, które fatalnie wpłynęły na jego karierę w Hollywood, Rivers nie zdradził miejsca pobytu żony, choć najwyraźniej przez cały czas dobrze je znał. Cassandra Barrett Rivers wróciła dzisiaj wieczorem do Los Angeles razem z mężem i ich nowo narodzonym synkiem. – Dziennikarka zrobiła znaczącą przerwę. – Smutne to, że w dzisiejszych czasach gwiazdor w rodzaju Alexa Riversa musi stać się bohaterem fałszywego skandalu po to tylko, by zapewnić swojej rodzinie prywatność – powiedziała, siebie samą rozgrzeszając z winy. – Można tylko mieć nadzieję, że jeśli mały Connor Rivers zdecyduje się pójść w ślady swego znakomitego ojca, sytuacja ulegnie zmianie. Mówiła Marisa Thompson, NBC News.

Cassie stała przed lustrem w łazience, przesuwając palcami po blacie z zielonego marmuru i złotych kranach. Mimo woli zastanawiała się, jaki w tym sens. To, co przedtem wydawało się luksusem, teraz okazywało się zwykłą przesadą.

Wróciła do sypialni i włączyła głos na przenośnym monitorze, który został podłączony do pokoju Connora. Cassie była zdumiona: w ciągu godzin spędzonych przez Alexa w Pine Ridge jeden z pokoi gościnnych zdążono wyłożyć tapetą w tłuste owieczki i krówki, parapety i framugi pomalować na błękitno, a w oknach zawiesić firanki w chmurki. Connor spał w białej jak śnieg kołysce.

Nasłuchiwała równego oddechu swego dziecka. Nie powinna się dziwić, Alex zawsze zdolny był do organizowania rzeczy niemożliwych.

W domu panowała cisza, służba wróciła do siebie na noc. Pracowników było mniej, a ci, których znała, jak John i sekretarz Alexa, traktowali ją z chłodną uprzejmością, bo tego wymagała jej pozycja, ale bez cienia serdeczności. Cassie wciąż czekała, aż pokojówka powie: „Cieszę się, że pani wróciła”, albo kucharz położy jej dłoń na ramieniu i oznajmi, że mu jej brakowało, ale na próżno. Pojęła, że jeśli chce ich wszystkich do siebie przekonać, najpierw musi zaprzyjaźnić się na nowo z Alexem.

Znalazła go w gabinecie na parterze, siedział we wspaniałym skórzanym fotelu i przeglądał dokumenty finansowe. Na biurku stały trzy Oscary, które zdobył podczas jej pobytu w Pine Ridge. Weszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Alex uniósł głowę.

– Zasnął?

– Miejmy nadzieję, że na kilka godzin.

Wzięła w ręce Oscara, gładząc jego proste plecy i splecione ręce. Statuetka była cięższa, niż się spodziewała.

– Taka byłam z ciebie dumna – powiedziała cicho. – Pragnęłam być przy tobie.

– Ja też chciałem, żebyś tu była.

Długą chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Alex wyjął jej z rąk statuetkę i postawił ją na biurku. Pociągnął Cassie ku sobie. Ogarnięta nagłym zdenerwowaniem, wskazała papiery.

– Ile jesteś wart? – zapytała żartobliwie.

Alex odwrócił wzrok.

– O wiele mniej niż w dniu, gdy wyjechałaś. Pewnie zauważyłaś, że ograniczyłem liczbę personelu, powinienem ci też powiedzieć, że dom w Malibu od kilku miesięcy wystawiony jest na sprzedaż. Wiesz… produkcja „Makbeta” przyniosła wielkie straty.

Po raz kolejny Cassie poczuła skurcz żołądka na myśl o bólu, który sprawiło Alexowi jej zniknięcie. Uśmiechając się z wysiłkiem, ujęła jego twarz w dłonie.

– Dobra nowina jest taka, że nauczyłam się mnóstwo o korzonkach i jagodach. Nie umrzemy z głodu.

Twarz Alexa się rozjaśniła.

– Jeszcze nie stoimy na krawędzi bankructwa, ale sprawisz mi wielką przyjemność, jeśli będziesz szukać korzonków w BelAir.

Cassie zarzuciła mu ręce na szyję i przycisnęła twarz do jego serca.

– Naprawdę za tobą tęskniłam. – Pragnęła, by odłożył dokumenty i wziął ją na piętro. Pragnęła, by przynajmniej ją pocałował.

– Muszę cię prosić o przysługę – powiedział Alex.

Cassie spojrzała na niego z radością, uświadomiła sobie bowiem, że Alex daje jej wybór. Przecież obiecał, że będą spali w oddzielnych sypialniach, jeśli tego zechce. Najwyraźniej czekał na znak, aluzję, pieszczotę.

– Wiem, że chcesz, żebym chodził na… sesje. Do psychiatry albo kogoś w tym rodzaju. Mam nadzieję, że nikomu o tym nie wspomnisz. No wiesz, chodzi mi o osoby w rodzaju Ophelii czy tego twojego przyjaciela gliniarza z Dakoty Południowej. – Alex spuścił wzrok. – To wszystko.

Jego słowa dotkliwie ją zabolały. Czy on naprawdę myśli, że mimo tego wszystkiego, co gotów był znieść, byle tylko do niego wróciła, mogłaby świadomie go zranić?

– Alex – szepnęła – nic o tym nikomu nie mówiłam. Teraz też nie powiem. – Pogładziła go po karku. – Ja też chcę cię prosić o przysługę. – Alex spojrzał na nią błyszczącymi oczyma. – Zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy pójść do łóżka.

Wypuścił głośno powietrze, przytulając ją mocno.

– Już myślałem, że o to nie zapytasz.

Był zdenerwowany jak nastolatek. Krążąc nago przed lustrem w łazience, myślał o Cassie leżącej w pościeli kilka kroków dalej.

Zastanawiał się, czy jej ciało zmieniło się po narodzinach Connora, w co i czy w ogóle jest ubrana, i pomyślał, że powinien chyba owinąć ręcznik wokół bioder. Może Cassie najpierw będzie chciała porozmawiać. Do diabła, nie wiedział nawet, czy można to robić w tak krótki czas po porodzie.

Oparł się o umywalkę i nachylił ku lustru.

– Panuj nad sobą – nakazał sobie głośno. Zamknął oczy, myśląc o licznych scenach miłosnych, w których brał udział przez wszystkie te lata, o swoich dłoniach na piersiach pięknych kobiet i ustach błądzących po pokrytej pudrem skórze. Potrafił zachowywać się naturalnie w obecności operatorów, reżyserów, oświetleniowców i dźwiękowców, ale z własną żoną nie miał pod ręką ekipy i bał się, że coś zrobi źle. Prawda jest taka, że żadna kobieta nie potrafiła wzbudzić w nim takich doznań jak Cassie. Pieściła go bez ukrytych motywów, dawała mu całą siebie, kochała go po prostu za to, że był sobą.

Odetchnął głęboko i otworzył drzwi łazienki. Cassie siedziała na łóżku z pościelą naciągniętą do gołych ramion. Kołdra marszczyła się, poruszana palcami jej stóp.

– Och, więc jednak jesteś.

Alex z uśmiechem przysiadł na łóżku.

– Czym sobie na ciebie zasłużyłem?

Uśmiechnęła się do niego zadziornie.

– Miałeś niesamowite szczęście. – Wyciągnęła rękę, by go do siebie przytulić, i pościel odsłoniła jej piersi.

Alex rzucił spojrzenie na mleczną skórę i ciemne sutki, po czym przywarł do Cassie całym ciałem.

– Boże, cudownie znowu cię czuć – szepnął z ustami przy jej ustach. Wsunął palce w jej włosy i całował ją, mówiąc sobie, że nie może się śpieszyć, bo za wcześnie skończy. Cassie jednak zsunęła mu z bioder ręcznik i zanim zdążył się powstrzymać, z głośnym okrzykiem wszedł w nią.

Upokorzony oparł głowę o jej piersi.

– Przepraszam – powiedział. – Czuję się tak, jakbym znowu miał piętnaście lat.

Cassie gładziła go po włosach.

– Miło wiedzieć, że byłeś bardziej zdenerwowany niż ja. – Kiedy poruszyła bodrami, Alex ułożył ją na boku, żeby nie musiała znosić jego ciężaru.

Spoglądał na jej ciało, wciąż noszące ślady po ciąży, na wałeczki w talii i na brzuchu.

– Jestem gruba – oznajmiła Cassie.

– Jesteś piękna – odparł Alex. Przesunął palcami po rozstępach na udzie. – Czy… mogliśmy?

– Trochę za późno na to pytanie, nie sądzisz? – Cassie się roześmiała.

Alex pokręcił głową.

– Nie, chodziło mi o… czy zrobiłem ci krzywdę?

Cassie spojrzała mu w oczy i Alex pojął, że przez taki dobór słów pytanie zyskało głębsze znaczenie, niż to było jego zamiarem.

– Nie – szepnęła. – I nigdy nie zrobisz.

Poczuła, jak Alex porusza się przy jej boku, i wyciągnęła ku niemu ręce, on jednak delikatnie przytrzymał je nad jej głową.

– Nie – powiedział. – Pozwól mnie to zrobić.

Tym razem kochał się z nią powoli, a ona czuła, jak skóra jej płonie. Kiedy wszedł w nią, Cassie przelotnie ujrzała zarys swojego życia. Nie było domu, Oscarów, Connora. Nie było starych tajemnic i zadawnionego bólu. Byli tylko Cassie i Alex. Przypomniała sobie, że Alex Rivers obudził w niej doznania, z których istnienia wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że zawsze będzie go kochała. To była najważniejsza, najbardziej podstawowa prawda i Cassie nie mogła pojąć, że przez tyle miesięcy nie poświęciła jej ani jednej myśli.

26

O Hollywood jedno można powiedzieć: zawsze było kapryśne i z tego też powodu po kilku zaledwie dniach Alex Rivers znowu stał się najgorętszym towarem w mieście. Jego romans z Cassie, żywcem wyjęty z bajki o Kopciuszku, dojrzał – teraz Alex był gwiazdorem filmowym wyznającym wartości rodzinne, człowiekiem gotowym poświęcić sukcesy zawodowe i przerwać produkcję filmu, jeśli zabierały mu czas, który pragnął poświęcić żonie. Nieoczekiwanie z pozycji pariasa z własnej winy marnującego sobie życie wzniósł się na szczyt. Każdy Amerykanin mógł w jego sytuacji odnaleźć znajome elementy, bo w tym sławnym aktorze widział człowieka, który chce być zwyczajnym facetem.

Dom i biuro Alexa tonęły w prezentach dla Connora: wielbiciele przysyłali rękawice baseballowe i maleńkie bluzy, zarząd wytwórni podarował srebrne łyżeczki i zastawę stołową dla dzieci od Tiffany’ego oraz dołączył list z zapewnieniem, że przez cały czas był po stronie aktora. Scenariusze napływały tuzinami, Herb Silver dzwonił cztery razy dziennie z propozycjami głównych ról i reżyserii. Alex zabierał prezenty dla dziecka (lubił patrzeć, jak Cassie je otwiera) i kartkował scenariusze, ale zamierzał poczekać z podpisaniem kolejnego kontraktu. Na razie miał do załatwienia ważniejsze sprawy.

– Uśmiechnął się – powiedział pewnego ranka Alex, podnosząc Connora jak puchar.

Cassie, która szła do jadalni, spojrzała na niego radośnie.

– Poczekaj, możemy to powtórzyć. Cassie napiła się kawy.

– Może nauczysz go turlać się po podłodze, zanim wrócę. Alex ułożył synka w zgięciu ramienia i szeroko się uśmiechnął.

– Może i tak.

Zaczynał myśleć, że Cassie miała rację. Chciał zatrudnić nianię, tak w końcu robiła większość par w ich sytuacji, ale ona stanowczo odmówiła.

– Nie zgodzę się, żeby jakaś obca osoba spędzała z Connorem więcej czasu niż ja – oznajmiła. – Koniec dyskusji.

Ustaliła z Archibaldem Custerem, że weźmie roczny urlop. Nie miała serca do wyjazdu w teren, gdzie Connor zaprzątałby jej myśli, a poza tym i tak już ktoś inny prowadził jej zajęcia. Alex przepowiadał, że Cassie po tygodniu zrobi wszystko, byle wyjść z domu.

– Poczekaj, a przekonasz się – odparła. – Będę wiedziała więcej o okolicznych parkach niż wszyscy nasi sąsiedzi razem wzięci.

Jak dotąd miała rację. Większość dnia spędzała na podłodze pokoju dziecinnego z Connorem, robiąc do niego miny, pokazując mu język i czytając bajki. W gruncie rzeczy jedyny problem polegał na tym, że obserwując tych dwoje, Alex nie miał ochoty ich zostawiać. Zaczął przynosić scenariusze do domu i czytał je w pokoju dziecinnym w towarzystwie żony i synka.

– O której wrócisz? – zapytał Alex.

Cassie ze śmiechem sięgnęła po kurtkę.

– Dlaczego pytasz? Żeby na czas postawić kolację na stole? – Pokręciła głową i pocałowała go w policzek. – Zmieniasz się w prawdziwego męża domatora, Alex.

– Nikt nigdy mi nie powiedział, że to daje tyle przyjemności.

Cassie musnęła ustami główkę Connora.

– Ale jest mniej popłatne.

– Baw się dobrze z Ophelią.

Cassie jęknęła.

– Przez następne trzy godziny będzie mnie wałkowała. Wiesz, że zapytała mnie, czy pobyt w Pine Ridge przypominał przeżycia białej kobiety z filmu „Tańczący z wilkami”?

– I co jej powiedziałaś? – Alex wybuchnął śmiechem.

– Bizonów nie było, za to więcej śniegu i gorsze stroje. – Cassie ruszyła przez salon, wymijając pokojówkę, która niosła stos obrusów. W progu odwróciła się i przygryzając wargę, sprawdziła, czy w holu nikogo nie ma. – Nie zapomniałeś o dzisiejszym wieczorze?

Alex spojrzał na nią w sposób, w jaki ostatnio często to robił, jakby nie do końca wierzył, że Cassie tu jest i że jeśli wyjdzie przez drzwi, naprawdę wróci po kilku godzinach.

– Nie zapomniałem.

Doktor June Pooley była jedyną terapeutką, która nie twierdziła, że bita żona może zmienić swoje życie tylko pod warunkiem, że odejdzie od męża. Opowiedziała Cassie o syndromie dręczonych kobiet, będącym chorobą taką samą, jak na przykład alkoholizm. I tak jak w wypadku alkoholizmu dzięki odpowiedniej terapii ofiara i kat mogą zrozumieć swoje problemy i znaleźć najlepszy sposób na ich rozwiązanie.

– Jeśli jesteś alkoholikiem, musisz zrozumieć, że nigdy więcej nie będziesz mógł się napić. Ani na ślubie brata, ani ha kolacji w interesach, nigdy. Osoby bite – mówiła doktor Pooley, przenosząc spojrzenie z Cassie na Alexa – lub bijące muszą zrozumieć, że impulsy, które wywołują takie zachowanie, trzeba skierować w inną stronę, jeśli małżeństwo ma trwać.

Alex splótł palce z palcami Cassie i ścisnął jej dłoń.

– Musicie również zrozumieć, że szanse przemawiają przeciwko wam. Ale nawet gdybyście się rozwiedli, to bez terapii jest niemal pewne, że Alex znajdzie kobietę o podobnym rodzaju osobowości jak Cassie i na niej będzie wyładowywał swój gniew, Cassie natomiast poszuka mężczyzny podobnego do Alexa, który także będzie ją maltretował. Na początku terapia dla każdego z was polegać będzie na spotkaniu ludzi będących w takiej samej jak wy sytuacji.

Cassie spojrzała na męża; jego czyste, jasne oczy utkwione były w terapeutce, która miała odmienić ich życie. Nie wydawał się zdenerwowany – ani przedtem, gdy szli do tego cichego, wykładanego dębową boazerią gabinetu, ani teraz, gdy usłyszał, że przed grupą obcych mężczyzn ma przyznać się do bicia żony. Cassie wybiegła myślą w przyszłość. Wiedziała, że lekarza obowiązuje tajemnica lekarska, ale nie była pewna, czy to samo dotyczy członków grup wsparcia. A bez wątpienia w wypadku Alexa taki warunek musi być spełniony.

– Nie ulega wątpliwości, że oboje podjęliście wobec siebie zobowiązanie, i bardzo to doceniam – powiedziała doktor Pooley. Sprawdziła coś w rozkładzie zajęć, po czym zwróciła się do Cassie: – Mogę panią wpisać do grupy kobiecej w środę wieczór. Mężczyźni spotykają się w niedziele.

– Nie ma problemu – odparł Alex.

– Lubię ją – powiedziała Cassie, gdy już leżeli w łóżku. – A ty co o niej myślisz?

Alex ziewnął i zgasił światło.

– Jest w porządku.

– Nawet okiem nie mrugnęła, kiedy wszedłeś do gabinetu – zauważyła Cassie. – Nie poprosiła o autograf.

Alex pocałował ją w ramię.

– Będzie ich miała na pęczki. Na każdym czeku ode mnie.

W ciemności Cassie przycisnęła dłonie do jego piersi.

– Nie masz nic przeciwko mówieniu o nas w obecności nieznajomych?

Alex pokręcił głową. Kiedy wziął w usta pierś Cassie, poczuł słaby smak mleka, który na sutku pozostawił jego syn. Zaczął delikatnie ssać, rozkoszując się myślą, że Cassie może wykarmić ich obu.

– A pozostałe rzeczy, o których mówiła? – szepnęła Cassie.

Alex odsunął się od niej, słysząc w jej głosie nutkę strachu.

– Jeśli znajdziemy się pośród większości, która nie może zostać razem?

Wziął ją w ramiona, i zaczął gładzić po plecach.

– Nie masz powodu do niepokoju – powiedział – ponieważ nigdy nie pozwolę ci odejść.

Podobnie jak siedem pozostałych kobiet w grupie terapeutycznej, Cassie była żoną człowieka, który przez dziewięćdziesiąt pięć procent czasu traktował ją cudownie. I podobnie jak pozostałe kobiety, w dzieciństwie więcej czasu poświęcała na opiekę nad rodzicami niż zajmowanie się sobą, ale nikt nigdy jej za to nie pochwalił. Później pojawił się mąż. Był pierwszą osobą, przy której czuła się wyjątkowa. Mówił, że ją kocha, płakał, gdy zrobił jej krzywdę. Powtarzał, że tylko ona na całym świecie potrafi się nim zaopiekować i ukoić jego cierpienie.

Podobnie jak siedem pozostałych kobiet, Cassie nie chciała, żeby Alex ją bił, ale wiedziała, że to silniejsze od niego. Wierzyła, że w jakiś sposób sama jest sobie winna, ponieważ nie potrafi takich sytuacji uniknąć. Współczuła mu. Była nawet w stanie przekonać siebie, że to nigdy więcej się nie zdarzy, ponieważ tak często w swoim życiu radziła sobie z trudnymi sytuacjami, że dla własnego dobra musiała wierzyć we własną zdolność do porządkowania spraw.

Och, i były nagrody. Kwiaty, czułość, uśmiechy, przeznaczone wyłącznie dla niej. Kiedy jej się udawało – kiedy nie wyprowadziła go z równowagi – nikt nie miał życia tak wspaniałego jak ona.

Ale tak jak pozostałe kobiety, Cassie rozumiała, że nie jest normalne, jeśli paraliżuje cię dłoń męża na ramieniu, bo nie wiesz, czy spodziewać się całusa, czy kopniaka w żebra. Rozumiała, że to nie zawsze była jej wina. Że nie musi być nieszczęśliwa bardziej, niż jest szczęśliwa.

Doktor Pooley siedziała w samym środku kręgu kobiet, w większości, co Cassie z zaskoczeniem stwierdziła, dobrze ubranych i wykształconych. Nie wiadomo czemu spodziewała się, że spotka tu żony kierowców ciężarówek i bezrobotnych na zasiłku opieki społecznej. Przez kilka pierwszych minut niewiele mówiła, przedstawiła się tylko imieniem i wpatrywała w siniak w kształcie tulipana na obojczyku siedzącej naprzeciwko kobiety.

Tego wieczoru uczestniczki dzieliły się swoimi historiami. Doktor Pooley poprosiła, by każda z kobiet przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy mąż zachował się wobec niej agresywnie. Cassie słuchała, jak prawniczka opowiada o partnerze, który na czterdzieści osiem godzin zamknął ją w łazience, by uniemożliwić jej spotkanie z kolegami. Inna z płaczem opisywała, jak mąż wywlókł ją z przyjęcia, bo jego zdaniem zbyt długo rozmawiała z sąsiadem, a potem kilka razy uderzył w twarz, wybijając dwa zęby i powodując krwotok, przez co wcale nie mogła mówić. Inne mówiły o ciskanych przedmiotach, złamanych kościach, pięściach tłukących szyby.

Kiedy przyszła jej kolej, Cassie spojrzała nieśmiało na doktor Pooley i zaczęła opowiadać o powrocie do domu z Chicago, gdzie miała wykład o ręce. Mówiła wolno o opóźnieniu samolotu, o podejrzeniach Alexa dotyczących tego, co robiła. Starannie cenzurowała wszelkie informacje, które wprost ujawniałyby jego zawód i tożsamość. Z każdym słowem czuła się lżejsza, jakby przez wszystkie te lata nosiła w sercu kamienie i dopiero teraz miała możliwość się ich pozbyć. Kiedy skończyła, opowiadając o dziecku, które mogło się narodzić, łzy płynęły jej po policzkach, a doktor Pooley obejmowała ją ramieniem.

Wstrząśnięta własnym brakiem opanowania Cassie usiadła prosto. Pośpiesznie wytarła twarz.

– Mam teraz syna – powiedziała z dumą. – Mąż traktuje go cudownie. – Rozgrzeszając Alexa, dodała ciszej: – Wtedy nie wiedział.

Po zakończonej sesji kobiety pozbierały swoje rzeczy, pożegnały się i wyszły. Cassie poczekała, aż w sali zostanie tylko doktor Pooley, po czym lekko pogłaskała ją po ramieniu.

– Dziękuję – powiedziała, lekko jeszcze drżąc na całym ciele. – Nie jestem pewna, za co… ale dziękuję.

Terapeutka uśmiechnęła się.

– Przy każdym następnym razie będzie łatwiej.

Cassie pokiwała głową.

– Chyba spodziewałam się, że będę musiała się bronić. Że nikt nie będzie w stanie zrozumieć, jak po tym wszystkim, co mi zrobił, mogę wciąż go kochać. Myślałam, że pozostałe kobiety będą patrzeć na mnie jak na wariatkę, że tak długo z nim jestem.

– Wszystkie znamy ten etap – odparła lekarka.

Cassie otworzyła szeroko oczy.

– Ty też?

– Przez dziesięć lat byłam żoną człowieka, który mnie bił, więc jestem ostatnią osobą, która osądzałaby decyzję, by wytrwać w małżeństwie.

Cassie wpatrywała się w terapeutkę.

– Tak… tak mi przykro. Nigdy bym się nie domyśliła.

– Cóż, żadna z nas nie ma tego wypisanego na czole, prawda? – odparła spokojnie lekarka.

Cassie pokręciła głową.

– Ale teraz jest lepiej? – zapytała; pragnęła wrócić do Alexa i móc dać mu nadzieję.

– O tak – westchnęła doktor Pooley. Przez długą chwilę wpatrywała się w Cassie. – Jest lepiej, odkąd się rozwiedliśmy.

Alex poruszał biodrami, zanurzając się głęboko w Cassie i przesuwając ustami po rozgrzanym łuku jej szyi, kiedy z monitora przy łóżku dobiegł płacz Connora.

Cassie poczuła, jak mleko zaczyna płynąć, skapując na boki. Alex po raz drugi tej nocy stoczył się z niej, zaciskając szczęki.

– Na litość boską, Cassie – warknął ze wzrokiem utkwionym w sufit. – Zrób coś, żeby się zamknął.

Cassie już wkładała szlafrok z brzoskwiniowej satyny i szła do drzwi.

– Za minutę wracam – powiedziała.

Okazało się, że to drobiazg, smoczek, kory spadł Connorowi pod główkę, kiedy się poruszył. Gładziła go po pleckach i czekała, aż płacz ucichnie, myśląc przy tym, jak całkowicie jest bezradny.

Na palcach wróciła do sypialni. Alex leżał nieruchomo, plecami do jej strony łóżka. Kiedy zamknęła drzwi, nie odwrócił się do niej.

Cassie wsunęła się pod kołdrę i przytuliła do męża.

– Na czym skończyliśmy?

– Chryste, Cassie, nie jestem żadnym przeklętym kranem, żeby na zawołanie włączać się i wyłączać. Nie mogę zjeść spokojnie posiłku, nie mogę przespać nocy, nie mogę nawet skończyć kochać się z tobą, żeby to dziecko mi nie przeszkodziło.

– To dziecko nie robi tego celowo, Alex. Nie jesteś jedynym ojcem na świecie. Zycie wszystkich ludzi się zmienia, kiedy są dzieci.

– Nie prosiłem o nie.

Dłoń Cassie znieruchomiała na jego biodrze.

– Nie mówisz poważnie – szepnęła.

Alex spojrzał na nią przez ramię.

– Skoro nie zgadzasz się na nianię, to przynajmniej zatrudnij nocną opiekunkę. Dłużej tego nie zniosę. Albo kogoś zatrudnisz, albo ja przeniosę się do innego pokoju – powiedział, naciągając poduszkę na głowę.

Cassie przypomniały się słowa doktor Pooley z sesji poprzedniego dnia; terapeutka mówiła o cechach osobowości dręczyciela. Mężowie nie chcą, by żony miały bliskich przyjaciół. Nie podoba im się myśl, że ktoś inny domaga się czegoś od osoby, którą postrzegają jako swoją własność.

Wtedy przyszła Cassie na myśl Ophelia i niezdolność Alexa do wybaczenia jej jedynego błędu, jaki wobec niego popełniła, teraz jednak zaczynała całą kwestię widzieć w innym świetle. Spojrzała na dłonie męża zaciśnięte na poduszce. Nie potrafił znieść obecności drugiego człowieka, który potrzebował Cassie tak samo jak on, nawet jeśli to był jego syn.

– Alex – szepnęła Cassie – wiem, że nie śpisz. – Szarpnęła za poduszkę, a Alex jęknął, przewracając się na brzuch. – Jutro zacznę szukać opiekunki.

Otworzył oczy, podparł się na łokciu. Z szerokim uśmiechem i zmierzwionymi włosami wyglądał jak dziecko.

– Naprawdę?

Cassie potwierdziła, przełykając grudę w gardle. Z monitora dobiegał oddech Connora.

– To dobrze. – Alex wziął ją w ramiona. – Zaczynałem czuć się zaniedbywany.

Łapczywie pocałował Cassie, odbierając jej dech i rozsądek.

– Niesłusznie – szepnęła, nieświadoma łez gromadzących się w kącikach oczu. – Nigdy tak nie będzie.

Droga Cassie, mam nadzieję, że oboje z Connorem czujecie się dobrze i jesteście szczęśliwi w Los Angeles. Bez Was Pine Ridge nie jest takie samo. Prawdę mówiąc, chyba zaczynałem je lubić tylko dlatego, że dzięki Wam wydawało się inne. Jaśniejsze. Nie byle jakie i wyblakłe.

Piszę, ponieważ obiecałem dać Ci znać, kiedy podejmę decyzję o swojej przyszłości. W przyszłym tygodniu przeprowadzam się do Tacomy w stanie Waszyngton i zaczynam pracę w tamtejszej policji. Niewykluczone, że uda mi się pozbierać i pozostać tam wystarczająco długo, by uzyskać awans.

Jeśli Los Angeles nie oszołomiło Cię bez reszty, tak jak mnie, kiedy tam przyjechałem, może nawet od czasu do czasu o nas myślisz.

Tęsknię za dzieckiem. Tęsknię za Tobą. Niech mnie diabli, jeśli to nie jest najgorsze z cierpień.

Dbaj o siebie, wasicun winyan.

Will

Alex odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Za godzinę miał spotkanie z Philem Kaplanem w sprawie ustalenia szczegółów nowej produkcji. Scenariusz wyłowił przypadkiem ze stosu na biurku; był rewelacyjny, choć nie bez wad, ale nad nimi pracował już laureat Oscara. Alex w marzeniach reżyserował kolejne ujęcia. Zanotował nazwiska kandydatów do głównych ról i schował kartkę do kieszeni, żeby omówić to z Philem.

Oczywiście, jeśli pójdzie na kolację z Philem, po raz drugi z rzędu opuści spotkanie grupy terapeutycznej.

Cassie z Connorem, Ophelią i pękiem parasoli plażowych wybrała się nad morze, nie musi więc na razie o tym wiedzieć.

Alex ujął słuchawkę, żeby zadzwonić do doktor Pooley, ale zaraz ją odłożył.

Przyrzekł Cassie.

Może umówić się z Philem w innym terminie.

Który bez wątpienia do jutra rana znajdzie sobie innego partnera w interesach.

Alex mówił sobie, że nie brałby nawet pod uwagę opuszczenia zajęć, gdyby nie czuł, że ten film może odnieść sukces większy niż „Historia jego życia”. A nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wszystkie elementy miały ułożyć się w całość akurat w to niedzielne popołudnie. Powtarzał sobie, że kiedy za rok znowu zgarnie nagrody Akademii, Cassie nawet nie będzie o tym pamiętać.

Znowu podniósł słuchawkę. W przyszłym tygodniu też będzie spotkanie, a Cassie to zrozumie.

Zawsze rozumiała.

W środę po spotkaniu grupy kobiet doktor Pooley poprosiła Cassie o rozmowę w cztery oczy.

– Powinnaś zapytać Alexa, czy naprawdę zależy mu na uzyskaniu pomocy – powiedziała, starannie dobierając słowa.

Cassie patrzyła na nią zdziwiona.

– Naturalnie, że mu zależy – odparła. Zastanawiała się, jaka wypowiedź Alexa na spotkaniu grupy mogła nasunąć terapeutce takie wątpliwości. Kiedy sama zapytała go, jak było, odparł, że w porządku.

– Wiem, że tobie zależy – przyznała doktor Pooley – ale to nie to samo. Rozumiem opuszczenie jednej sesji ze względów zawodowych, natomiast opuszczenie dwóch z rzędu jest bardzo wymowne. Jeśli zamierza podjąć próbę uratowania waszego małżeństwa poprzez terapię, powinien brać udział w sesjach.

– Więc w zeszłą niedzielę go nie było – powiedziała wolno Cassie, nagle rozumiejąc. Powtarzała to zdanie w myślach, zastanawiając się, dokąd Alex wtedy poszedł, dlaczego ją okłamał. Uśmiechnęła się przepraszająco. – Zamykał bardzo ważną umowę, ale jestem pewna, że teraz będzie inaczej.

– Cassie – łagodnie odrzekła lekarka – nie musisz już szukać dla niego wymówek.

Podczas długiej jazdy do domu milczała, choć zwykle gawędziła z Johnem. Wpadła do domu, wołając męża po imieniu tak głośno, że jej gniew odbijał się echem od ścian.

– Tutaj – odezwał się Alex.

Cassie otworzyła drzwi do gabinetu. Alex siedział na sofie z gazetą rozłożoną na kolanach, obok między poduszki wetknięta była otwarta butelka whisky.

– Pijesz. – Złapała butelkę i zaniosła do barku po drugiej stronie pokoju. Ze splecionymi na piersiach rękami stanęła przy kojcu, w którym gaworzył Connor.

Alex uśmiechnął się leniwie.

– Connor dostał swoją butelkę, pomyślałem więc, że ja też zasługuję na swoją.

– W zeszłą niedzielę nie byłeś na sesji – powiedziała Cassie spokojnie.

– Nie – przyznał Alex niechętnie. – Byłem zajęty wskrzeszaniem z martwych mojej kariery. Mojej reputacji. Wiesz, tej, którą z taką łatwością ciągle rujnujesz. – Wstał i wcisnął jej gazetę w dłonie. – Jutrzejszy „Informer”, pichouette. Znalazłem go na progu w szarej kopercie. I nie ograniczaj się do samych nagłówków. Artykuł znajduje się na stronie trzeciej i naprawdę jest dobry.

Cassie złożyła gazetę na pół, przebiegając wzrokiem po tytułach. ALEX RIVERS OSZUKANY PRZEZ ŻONĘ I JEJ MIESZANE DZIECKO. Obok widniały dwie fotografie: na pierwszej Alex obejmował ją na lotnisku, na drugiej wchodziła z Willem na posterunek policji wiele miesięcy temu, w dniu, gdy Alex po nią przyszedł.

– To idiotyczne. – Roześmiała się. – Niemożliwe, żebyś w to uwierzył.

Skoczył ku niej tak szybko, że gazeta wypadła jej z rąk.

– Nieważne, w co ja wierzę. Ważne, że wszyscy to przeczytają.

– Ale to nie jest „Times” – powiedziała Cassie. – Ludzie, którzy czytają tę szmatę, wiedzą, że są w niej same śmieci. Pozwiemy ich do sądu, a pieniądze z odszkodowania wpłacimy na fundusz powierniczy Connora.

Alex zrobił krok ku niej i złapał za ramię.

– Cytują list od niego, który masz na górze. Piszą, że zamierzasz się z nim spotkać w stanie Waszyngton.

Przez moment zastanawiała się, jakim sposobem starannie schowany w szufladzie z bielizną list Willa przedostał się do prasy. Rozczarowało ją odkrycie, że ktoś z domowego personelu handluje jej tajemnicami, ale do głębi wstrząsnęło nią to, że Alex w zdenerwowaniu przejrzał jej pocztę.

– Chyba nie myślisz, że cię opuszczę?

– Nie – odparł krótko – bo wtedy bym cię zabił.

Cassie czuła, jak powietrze w pokoju gęstnieje, uciska jej skronie i spowalnia ruchy. Oparła się o ścianę.

– Alex, posłuchaj, co mówisz. Popatrz na Connora – powiedziała cicho, dotykając jego ramienia. – Kocham cię. Wróciłam do ciebie.

– Cholera jasna! – wybuchnął Alex; oczy mu pociemniały. – To gówno wiecznie się będzie za mną wlokło! Mogę zdobyć każdą pieprzoną nagrodę świata, a oni wciąż będą wygrzebywali brudy z naszego prywatnego życia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie przyglądał się dziecku uważniej, niż powinien, kto za twoimi plecami będzie nazywał cię kurwą. – Złapał Cassie za ramiona i rzucił nią ciężko na podłogę, później wsunął palce we włosy. – Nigdy by do tego nie doszło, gdybyś wtedy nie uciekła.

Mimo że Cassie poturlała się po posadzce, dopadł ją. Kopał w żebra i krzyż, bił po ramionach i po głowie.

Kiedy razy ustały i Cassie otworzyła oczy, przed sobą miała kojec Connora. Chłopczyk płakał w taki sam sposób, w jaki płakała każda cząstka jej ciała, głuchym, przepełnionym bólem głosem. Buzię miał zwróconą ku leżącej na ziemi matce i ku ojcu, który pochylony nad nią płakał.

Czując dotyk Alexa, Cassie z wysiłkiem wstała. Krew płynęła jej z prawego ucha; uświadomiła sobie, że nic na nie nie słyszy. Wzięła na ręce Connora, uspokajając go, szepcząc słowa pociechy, które dotąd szeptała Alexowi. Patrzyła na pijanego, rozczulającego się nad sobą męża i zaczynała rozumieć. Że po raz pierwszy Alex nie wyładował na niej gniewu wywołanego innymi czynnikami – to ona była powodem tego gniewu. Że do końca życia będzie miotała się pomiędzy atakami paraliżującego strachu. Że jej syn będzie patrzył, jak Alex ją krzywdzi, i nie mając żadnego wyboru w tej kwestii, może wyrosnąć na człowieka takiego jak ojciec.

Że mąż, choć nie z własnej winy, nie jest w stanie dotrzymać słowa.

Podeszła do drzwi i otworzyła je. Na korytarzu zobaczyła Johna, który nazbyt długo patrzył na krew płynącą po jej szyi. Odwróciła Connora buzią do swojej piersi, tak by nie musiał tego oglądać, i raz jeszcze obejrzała się na Alexa, pogrążonego we własnym nieszczęściu. W sposób, w jaki czasami najzwyklejsze rzeczy zmieniają się, nabierając obcego wyglądu, Alex nie sprawiał już wrażenia cierpiącego. Był żałosny.

Cassie nigdy nie uświadamiała sobie, że Alex wie o jej płaczu. W przeszłości czekała i kiedy sądziła, że zasnął, w milczeniu pozwalała łzom toczyć się po policzkach. Nigdy nie wydawała przy tym najlżejszego dźwięku, mimo to on ją słyszał.

Pragnął wyciągnąć do niej rękę, ale mimo usilnych starań nie potrafił zmusić się do pokonania dzielącej ich odległości. Przecież to on zrobił jej krzywdę, gdyby więc cofnęła się przed jego dotykiem, a w końcu zawsze jest ten pierwszy raz, chybaby się załamał.

– Cassie – szepnął. W sypialni tłoczyły się nadstawiające ucha cienie. – Powiedz, że znowu nie odejdziesz.

Milczała.

Alex z wysiłkiem przełknął ślinę.

– Jutro rano pójdę do doktor Pooley. Odłożę kręcenie filmu. Boże, wiesz, że zrobiłbym wszystko.

– Wiem.

Zwrócił głowę w stronę jej głosu, czepiając się tej jednej sylaby jak liny ratunkowej, widząc tylko srebrne strumyki łez na jej twarzy.

– Nie mogę pozwolić ci odejść – powiedział łamiącym się głosem.

Kiedy spojrzała na niego, oczy płonęły jej jak u ducha.

– Nie, nie możesz – odparła spokojnie.

Ujęła go za rękę. Dopiero wtedy Alex przestał powstrzymywać łzy, choć tak jak Cassie płakał cicho. Mówił sobie, że pocieszająca jest świadomość, iż Cassie nie byłaby w stanie nienawidzić go tak bardzo, jak on nienawidzi siebie. Przed zaśnięciem karał się, przywołując w wyobraźni udręczone twarze ojca, matki, żony i syna – wszystkich ludzi, których zawiódł.

Tym razem nie próbowała tłumić płaczu, chociaż wiedziała, że Alex nie śpi. To nie była tylko kwestia odejścia, jak sądził Alex. To była kwestia wolności. Mogłaby opuścić go i nigdy nie być wolną; wystarczy sobie przypomnieć, co się stało, kiedy wyjechała do Dakoty Południowej, żeby urodzić Connora. Jeśli rzeczywiście chce się wyzwolić, musi sprawić, by Alex cierpiał tak samo jak ona. Nie pozwoli jej odejść, nie zgodzi się, o ile Cassie nie zrobi czegoś, za co zacznie jej nienawidzić. Tak więc będzie musiała uciec się do postępowania, którego skrupulatnie unikała od czterech lat: przejść na stronę tych, którzy go skrzywdzili.

Próbowała siebie przekonać, że jeśli naprawdę zależy jej na Aleksie, musi go zostawić, bo to on najbardziej ucierpi, jeśli pozostanie przy nim w charakterze worka treningowego do wyładowywania furii. To nie znaczy, że przestała go potrzebować, a już z całą pewnością nie znaczy, że go nie kocha. Alex miał rację, kiedy mówił, że są dla siebie stworzeni. Tylko że nie na zdrowy, normalny sposób.

Przypomniała sobie, jak na ganku domu w Pine Ridge mówił jej, że tylko razem stanowią całość. Jak trzymał dłonie na jej dłoniach, gdy gołymi rękami łowili ryby w lodowatym strumieniu w Kolorado. Jak obserwowali parę lwów w Serengeti. Pamiętała jego smak, dotyk i ciężar jego ciała na sobie.

Nie pojmowała, jak mogła dojść do punktu, w którym miłość do Alexa stała się tak wielka, że dosłownie ją zabijała.

Noc zmieniała barwy, podczas gdy Cassie zastanawiała się nad możliwościami. Zamknęła oczy i ku swemu zaskoczeniu zobaczyła nie Alexa, lecz Willa przywiązanego do świętego słupa podczas Tańca Słońca. Czuła żar unoszący się od równiny, słyszała bicie bębnów i głosy piszczałek z orlich kości. Przypomniała sobie chwilę, gdy Will uwolnił się szarpnięciem i rzemień rozdarł mu skórę. Padł na kolana, ale tylko w taki sposób mógł się wyzwolić.

Zawsze będzie nosił blizny, ale najbardziej nawet poszarpane szramy blakną z czasem, aż wreszcie trudno dojrzeć je na skórze i pozostaje tylko pamięć o tym, jak bardzo były bolesne.

Cassie wsunęła dłoń w dłoń Alexa, usiłując zapamiętać ciepło jego skóry, zapach i uczucie, że ma go przy sobie. Te wspomnienia zachowa. Przesunęła kciukiem po gładkim wnętrzu jego dłoni w geście przeprosin za to, co musi zrobić, i delikatnie cofnęła rękę.

27

Przez jedną okropną chwilę Cassie spojrzała na napięte, pełne oczekiwania twarze przed sobą, i pomyślała: Oni mi nie uwierzą. Moje wyznanie skwitują salwą śmiechu. Alex Rivers? Pani chyba żartuje. A potem zamkną notatniki, wyłączą kamery i zostawią ją samą i zawstydzoną.

Przełykając przerażenie i dumę, poprawiła się na jednym ze składanych metalowych krzeseł, które obsługa hotelu ustawiła na konferencję prasową. Wygładziła fałdy granatowej spódnicy. Wyglądaj jak uczennica, poradzono jej. Nic dwuznacznego, nic seksownego. Jakby ubierając się ładnie, chciała zwracać na siebie uwagę, prowokować przemoc.

Obok na identycznym krześle siedziała Ophelia z dzieckiem w objęciach. Connor miał czkawkę; Cassie nic nie mogła poradzić na to, że te ciche, urywane odgłosy kojarzyły jej się ze szlochem. Wiedziała, że mając zaledwie niecałe dwa miesiące, Connor nie może zrozumieć sytuacji ani nic nie zapamięta. Ale wiedziała też, że za każdym razem, gdy synek będzie wyciągał do niej ręce, w jego srebrnych oczach zobaczy Alexa.

Odchrząknęła i wstała. Niemal natychmiast w tłumie dziennikarzy zapadła cisza; stanęli na baczność jak żołnierze z czytanki.

– Dzień dobry. – Cassie nachyliła się do mikrofonu, muskając go dłonią. Przestraszona cofnęła się, gdy z głośników rozległ się ogłuszający krzyk. – Przepraszam – powiedziała ciszej. – Dziękuję wszystkim za przybycie.

Pomyślała, że idiotycznie to zabrzmiało, jakby witała grupę przyjaciół na podwieczorku. Przemknęło jej przez głowę, że wszystko byłoby łatwiejsze od tego bezwarunkowego rzucenia się na żer stada wygłodzonych lwów. Nie miała złudzeń, Alex zadbał o to dwa dni temu: ci ludzie nie są jej przyjaciółmi, nigdy nie byli. Znają ją tylko przez Alexa, zgodzili się przyjść, bo sądzili, że coś im o nim powie. Sama Cassie jest nieistotna. Jeśli dziennikarze opublikują w ogóle jej historię, przedstawią ją jako żałosną wariatkę albo kompletną kretynkę, skoro przez tyle lat nie potrafiła stanąć we własnej obronie.

Rozwinęła małą karteczkę, którą od śniadania przeczytała chyba ze sto razy; papier zawierał oświadczenie dla prasy. Ophelia udzielała jej wskazówek dotyczących nawiązywania kontaktu wzrokowego, modulowania głosu, tak by brzmiał głęboko i równo, wszystkich trików, które aktorzy stosują, by zyskać sympatię widowni. Kiedy jednak jej palce znieruchomiały na postrzępionych krawędziach kartki, nie potrafiła sobie przypomnieć żadnej rzeczy, którą ćwiczyła. Zamiast tego zaczęła czytać jak uczennica drugiej klasy, zbyt zajęta składaniem nieznanych słów, by nadać im odpowiednią intonacją.

– Nazywam się Cassandra Barrett. Większość z was zna mnie jako żonę Alexa Riversa. Pobraliśmy się trzydziestego października osiemdziesiątego dziewiątego roku, a nasze małżeństwo było obiektem zainteresowania mediów przy kilku okazjach, ostatnio z powodu narodzin naszego syna. Wczoraj wystąpiłam o rozwód z Alexem Riversem, jako powód podając jego wyjątkowe okrucieństwo.

Oświadczenie, wygłoszone w niecały miesiąc po pokazie całkowitej jedności, odegranym przez Cassie i Alexa na lotnisku po powrocie do miasta z Connorem, wywołało strumień szeptów, który nad głowami zebranych popłynął ku Cassie i dusząc ją, owinął się wokół jej szyi. Zacisnęła palce na brzegu mównicy, z trudem wygłaszając ostatnie zdanie.

– Wszelkie pytania po zakończeniu tej konferencji można kierować do mojej prawniczki, Carli Bonann, albo pana Riversa. – Wzięła głęboki oddech. – Pragnąc jednak uniknąć wszelkich niedomówień, gotowa jestem teraz odpowiedzieć na niektóre z pytań.

Przed Cassie wyrósł las rąk, zasłaniając jej widok na kamery, pytania nakładały się jedno na drugie.

– Pani Barrett, czy nadal mieszka pani z Alexem Riversem?

– Nie.

– Czy zgodził się na rozwód?

Cassie spojrzała na siedzącą po jej lewej ręce prawniczkę.

– Dzisiaj otrzyma stosowne dokumenty. Nie spodziewam się z jego strony sprzeciwu.

Jeden z dziennikarzy przepchnął się na czoło tłumu, machając mikrofonem.

– Wyjątkowe okrucieństwo to nie jest powszechny powód rozwodów, pani Barrett. Czy podbija pani stawkę, żeby dostać jak najwięcej pieniędzy?

Cassie zdumiał złośliwy ton tego człowieka, jego tupet, by pytać o tak osobiste sprawy. Na litość boską, to jej małżeństwo i jej mąż.

– Nie zamierzam niczego zabierać Alexowi. – Poza sobą, pomyślała. – I nie przesadziłam, podając powód rozwodu. – Spuściła wzrok, uświadamiając sobie, że dotarła do punktu, z którego już nie ma powrotu. Starannie oczyściła twarz z emocji i uniosła głowę, wpatrując się w przestrzeń. – Przez ostatnie trzy lata Alex Rivers maltretował mnie fizycznie.

Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Słowa niczym litania biegły jej przez myśli i Cassie nie wiedziała, czy woła tak do Boga, do Alexa czy do samej siebie. Walące jak młotem serce zdawało się poruszać lekki materiał bluzki.

– Może pani to udowodnić?

Pytanie zadała kobieta głosem cichszym niż jej koledzy i pewnie z tego powodu Cassie w ułamku sekundy podjęła decyzję. Ze wzrokiem utkwionym w drzwi na końcu sali konferencyjnej wolno odpięła trzy górne guziki bluzki, po czym odsunęła kołnierzyk i ramiączko stanika, odsłaniając brzydki, fioletowy siniak. Wyciągnęła bluzkę ze spódnicy i lekko się odwróciła, by pokazać napuchnięte, sinoczarne żebra.

Sala eksplodowała błyskami białych fleszy i kakofonią głosów. Cassie stała nieruchomo jak kamień, siłą woli starając się nie dygotać i żałując, że nie jest gdzie indziej.

Kiedy obudziła się rano po tamtej nocy, gdy Alex ją pobił, jego strona łóżka była zimna i gładko zasłana. Cassie chwilę patrzyła na starannie ułożone poduchy. Może to się wcale nie zdarzyło. Może Alexa nie było w domu.

Wzięła prysznic, ostrożnie podstawiając pod strumień gorącej wody najbardziej obolałe miejsca, potem poszła do Connora. Nocna opiekunka podała jej synka do karmienia. Siedząc w wielkim fotelu na biegunach, Cassie przez okno patrzyła, jak wstaje piękny kalifornijski dzień.

– Znowu wyjeżdżamy – szepnęła do Connora. Położyła go na stole i zmieniła mu pieluszki, wodząc wzrokiem po jego ciałku: długich, przygiętych nóżkach, okrągłym brzuszku, wałeczkach niemowlęcego tłuszczu na rączkach, które wyglądały prawie jak mięśnie dorosłego człowieka.

Kiedy opiekunka wróciła, Cassie powiedziała z uśmiechem:

– Czy mogłaby mi pani pomóc? – Poprosiła, by opiekunka spakowała zapas pieluszek, kilka zmian ubrań na noc i na dzień dla Connora, po czym zeszła na parter.

Nie zatrzymała się w jadalni, żeby napić się kawy, nie pofatygowała się, żeby w bibliotece albo gabinecie poszukać Alexa. Bo teraz to nie miało znaczenia. Decyzję podjęła w nocy.

Wybrała plan związany z jego wizerunkiem publicznym. W końcu to był powód ostatniego ataku. Cassie musiała też przyznać, że wizerunek w takim samym stopniu stanowi część jego życia jak ona. Złoty niegdyś chłopiec przestał być taki złoty, a kiedy przekona się, kto pierwszy obrzucił go błotem, Cassie zyska wolność. Albo Alex będzie musiał przyznać, że jej oskarżenia są prawdziwe, i spróbuje wzbudzić powszechną sympatię, udając się po profesjonalną pomoc, albo stanie do walki i oszczerstwem zacznie dyskredytować jej wersję zdarzeń. W gruncie rzeczy nieważne, jaki kierunek przybiorą wydarzenia. W obu wypadkach cała ta sprawa zrujnuje karierę Alexa, w obu wypadkach zabije Cassie.

Bo wprawdzie zmusi go, by przestał ją kochać, ale nie jest w stanie zmusić siebie, by przestać kochać jego.

Otworzyła frontowe drzwi i boso zeszła po marmurowych schodach na krętą ścieżkę, która prowadziła do basenu i zabudowań. Pewnego dnia pokaże Connorowi zdjęcia tego zamku i opowie mu, jak niewiele brakowało, by miał dzieciństwo hollywoodzkiego następcy tronu. Skręciła w stronę drugiego niskiego, białego budynku, w którym Alex po ślubie zbudował dla niej laboratorium.

W środku panował mrok i unosił się zapach stęchlizny; od powrotu przychodziła tu od czasu do czasu na kilka minut, bo zajmowała się Connorem i nie chciała w ciągu dnia zostawiać go samego w domu. Zapaliwszy światła, zobaczyła zamkniętą przestrzeń, zalaną barwami przeszłości: pożółkłe kości i błyszczące metalowe stoły, srebrne instrumenty i czerwona ziemia.

Mimowolnie zadała sobie pytanie, jak wyglądały krajobrazy w miejscach, skąd pochodziły kości. Co w ciągu dnia robili ludzie, do których należały te szkielety. Pojęła, że dla osoby, uważającej dotąd antropologię kulturową za nic niewartą, takie pytania są dziwne i obce. Pod pewnym względem było tak, jakby dla Cassie antropologia oznaczała poznawanie tajemnic małego, fascynującego pomieszczenia, ale kiedy odsunęła kotarę, za którą, jak dotąd wierzyła, znajduje się szafa, znalazła nową, dwa razy większą salę.

Po odejściu od Alexa zawsze będzie miała swoją pracę, przecież miała ją przed nim i praca była częścią niej w tym samym stopniu co Connor, ale kierunek jej badań naukowych ulegnie zmianie. Dojrzała inne możliwości, a po pobycie w Pine Ridge nie sądziła, by mogła w oderwaniu od kontekstu patrzeć na nagie kości. Siuksowie nauczyli ją jednego i Cassie wiedziała teraz, że chociaż człowiek składa się z mięśni, kości i tkanek, to równocześnie uformowany jest ze wzorów, w jakie układa się jego życie, z dokonywanych wyborów, ze wspomnień przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Przed wyjazdem do Pine Ridge badała czaszkę z Peru z usuniętą kością sklepienia. Kolega, który przysłał jej czaszkę, prosił o wyrażenie opinii na temat charakteru uszkodzenia. Czy był to otwór wykonany podczas trepanacji mającej na celu zdobycie amuletu albo ulżenie uporczywym bólom głowy, czy też powstał z przyczyn naturalnych? Cassie usiadła przy stole i zaczęła przeglądać notatki, w których notowała inne możliwości. „Spowodowane dłutem podczas wykopalisk. Stały nacisk ostrego przedmiotu w grobie. Erozja. Wada wrodzona. Reakcja syf iii tyczna”.

Ujmując czaszkę w dłonie, zadała sobie pytanie, jakie wnioski wyciągnąłby naukowiec, gdyby za milion lat odkopał jej szkielet. Czy zbadałby jej popękane, źle zrośnięte, zdeformowane żebra? Czy przypisałby uszkodzenie kości nieuważnym grabarzom? Erozji? Mężowi?

Cassie zawinęła czaszkę w bawełnianą tkaninę i włożyła z powrotem do pudła, którą zapełniła trocinami i podartymi gazetami. Wykonywała tę pracę z niezwykłą ostrożnością, jakby czaszka wciąż mogła odczuwać ból. Poskładała swoje notatki. Nie była najlepszym kandydatem do analizowania tej sprawy, już nie. W krótkim liście wyjaśniła, że nie miała czasu bliżej zająć się okazem, i przeprosiła, że tyle miesięcy go przetrzymywała. Wsunęła notkę do pudła i zamknęła je zszywaczem.

Zaniosła pudełko do domu, żeby dołączyć je do wychodzącej poczty; czuła, jak z każdym krokiem zawartość robi się cięższa. Zastanawiała się, dlaczego tyle czasu musiało minąć, by zrozumiała, że szkielet nic nie jest w stanie powiedzieć, natomiast ten, kto przetrwał, może pokazać ci swoje życie.

– Co z pani pracą na uniwersytecie?

– Zostanie pani w Los Angeles?

– Ma pani jakieś plany na najbliższą przyszłość?

Cassie słuchała tych pytań i myślała, że nawet gdyby miała jasny plan, z całą pewnością nie zostawiłaby wyraźnego śladu, po którym media mogłyby za nią podążać.

– Obecnie mam urlop wychowawczy – powiedziała wolno. – Nie podjęłam jeszcze decyzji, czy po jego zakończeniu wrócę na uczelnię.

Mężczyzna w oliwkowym prochowcu zsunął kapelusz na tył głowy.

– Będzie pani mieszkała w którejś z innych waszych rezydencji?

Cassie pokręciła głową. Nawet gdyby zażądała od Alexa połowy jego majątku i nieruchomości, do czego upoważniało ją kalifornijskie prawo, nie mogłaby mieszkać w żadnym miejscu, w którym była z mężem. Ani na ranczu, ani w domu, Boże, chyba nawet nie w Tanzanii, bo wszędzie tam sprzęty i krajobrazy naznaczone są obrazem ich dwojga. Zawahała się, przygryzając wargę.

– Istnieje kilka możliwości – skłamała.

Zabrała Connora do Ophelii.

– Jezu! – wykrzyknęła Ophelia, otwierając drzwi. – Co ci się stało, do diabła?

Wychodząc z domu, Cassie nie zadała sobie trudu, by się uczesać czy umalować. Chwyciła pierwsze lepsze rzeczy, które wpadły jej w ręce, dlatego też miała na sobie fioletową koszulkę polo i szorty w zielonobiałe paski.

– Ophelio, potrzebuję twojej pomocy.

Nie płakała, przez pół godziny opowiadając przyjaciółce o ukrytych aspektach małżeństwa z Alexem i pokazując obrzmiałe sińce pod stanikiem. Stopą kołysała Connora w foteliku i odpowiadała na pytania Ophelii. W końcu to Ophelia płakała za nią.

I to Ophelia zadzwoniła do przyjaciela przyjaciela, który miał dojście do zyskującej coraz większy rozgłos prawniczki od spraw rozwodowych. Kiedy Cassie się sprzeciwiła, Ophelia spojrzała na nią znacząco.

– Ty możesz nie chcieć od niego ani centa, ale masz coś, czego Alex pragnie rozpaczliwie. Jego syna.

Ophelia poszła też do pięciu banków, w których Cassie i Alex mieli wspólne konta, i przy użyciu kart bankomatowych z każdego podjęła spore sumy. Kupiła pieluszki i butelki dla Connora, bo Cassie zabrała ich za mało.

Podczas nieobecności Ophelii ukołysała Connora do snu i położyła go na łóżku, na którym sama spała kilka godzin wcześniej. Wróciła do salonu, gdzie spuściła rolety, jakby spodziewała się, że ludzie już zaglądają do środka. Podniosła słuchawkę i wybrała numer sklepu w Pine Ridge, tego samego, którego kierownikiem był Horace i skąd półtora miesiąca temu dzwoniła do Alexa.

– Cassie! – powitał ją Horace. W tle słyszała szuranie nóg i chrząkanie starych mężczyzn pochylonych nad beczkami z owsem, krzyki dzieci biegnących do lady i proszących o dropsy. – Toniktuka bwo? Co u ciebie?

Po raz pierwszy, odkąd wsiadła do taksówki pod domem Alexa, Cassie pozwoliła sobie na niepewny ton.

– Bywało lepiej – przyznała cicho. – Horace, proszę cię o przysługę.

Po południu, tuż po czwartej, kiedy Ophelia poszła z Connorem do parku, zadzwonił telefon. Cassie podniosła słuchawkę drżącą dłonią.

– Halo? – powiedziała nieco głośniej, niż zamierzała, zastanawiając się, czy usłyszy głos Alexa. Ale to był Will, cicho i z wahaniem wypowiadający jej imię pośród trzasków na linii. Schyliła się, bo z poczucia nagłej ulgi zabrakło jej tchu.

– Cassie? – powtórzył Will.

– Słucham. – Urwała, usiłując wydobyć z siebie jakieś słowa.

– Co on ci zrobił? – zapytał Will. – Zabiję go.

– Nie – odparła Cassie spokojnie. – Nie zabijesz.

Will, obok którego w sklepie nastolatek układał owies, uderzył pięścią w ścianę. Nie musiała mu mówić, wiedział, że Alex znowu ją pobił. Rozumiał, że numer telefonu, który dał mu Horace, nie należy do Cassie. Był całkowicie bezradny, tysiąc kilometrów dalej, i czekał, by usłyszeć, czego Cassie od niego oczekuje. Nie pozwalał sobie żywić nadziei, nie zamierzał pierwszy składać propozycji, wiedział jednak, że gdyby poprosiła, pojechałby po nią i ukrył ją choćby na zawsze.

– Rozwodzę się – powiedziała Cassie. – Zamierzam zwołać konferencję prasową.

Will oparł czoło o ostrą krawędź automatu telefonicznego. Hollywoodzkie media rozerwą ją na strzępy.

– Nie rób tego – usłyszał swój głos. – Jedź ze mną do Tacomy.

– Nie mogę ciągle uciekać. I nie chcę, żebyś mnie ratował. – Cassie głęboko odetchnęła. – Chyba najwyższy czas, żebym uratowała sama siebie.

Nie skończyła jeszcze mówić, gdy zadygotała i wcisnęła się głębiej w poduchy sofy, jakby dłużej nie była w stanie zapanować nad sobą.

– Cassie, kochanie – powiedział Will łagodnie – dlaczego do mnie dzwonisz?

Drżała tak gwałtownie, że nie sądziła, by udało jej się wykrztusić choć słowo.

– Bo się boję – szepnęła. – Cholernie się boję.

Will przypomniał sobie, jak jej powiedział, że nie jest sama; pomyślał o wskoczeniu do pierwszego samolotu do Los Angeles, odnalezieniu jej i całowaniu tak długo, aż Cassie przestanie dygotać ze strachu i przytuli się do niego. Zadawał sobie jednocześnie pytanie, jak może być takim głupcem, by oddać serce kobiecie, która prawdopodobnie będzie kochać innego do końca swojego życia.

Zmusił się, by jego głos brzmiał równo i spokojnie.

– Cassie, masz koło siebie lustro?

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Ophelia w samym holu ma trzy lustra – odparła.

– W takim razie idź i stań przed jednym z nich.

Skrzywiła się.

– To głupie. Potrzeba mi czegoś więcej niż jakieś idiotyczne aktorskie ćwiczenie. – Mimo to podeszła do lustra i patrzyła na swoje zapuchnięte oczy i posiniaczoną szczękę.

– No i?

– Wyglądam okropnie – powiedziała, rozcierając twarz. – A co, według ciebie, powinnam zobaczyć?

– Najodważniejszą osobę, jaką w życiu spotkałem – odparł Will.

Cassie przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha, grzejąc się w jego słowach jak kot w promieniach słońca. Przypomniała sobie, jak na początku małżeństwa Alex dzwonił do niej do pracy i niczym nastolatki godzinami szeptali o swojej przyszłości, namiętności i niezwykłym szczęściu, że się nawzajem odnaleźli.

Nie odrywała wzroku od swojej twarzy.

– Nigdy nie byłam w Tacomie – powiedziała. Uśmiechając się, schowała słowa Willa na dnie serca, by czerpać z nich siłę.

– Kiedy zaczęła się przemoc fizyczna?

– Wiedziała pani o tym przed ślubem?

Cassie nie przerywała tego strumienia padających ze wszystkich stron pytań. Obejrzała się na Ophelię i Connora, szukając u nich wsparcia.

– Kocha go pani?

Nie musiała na to odpowiadać, ale chciała. Mogła sprawić, by świat postrzegał Alexa jako potwora, od niej też zależało, by świat zobaczył go jako cudownego, ciepłego, troskliwego mężczyznę, dzięki któremu poczuła się w pełni sobą.

Uznała, że najlepiej postąpi, jeśli zamieni pytanie w żart, jakby z samego założenia było niepoważne.

– Może pan zapytać o to prawie każdą kobietę w tym kraju powiedziała lekko, choć głos jej się załamywał. – Która go nie kocha?

Uniosła głowę, przesuwając wzrokiem po twarzach dziennikarzy, jakby kogoś szukała, i zobaczyła mężczyznę w kącie. Nie zauważyła go wcześniej, ale też nie patrzyła w tamtym kierunku. Miał na sobie płaszcz z podniesionym kołnierzem, o wiele za ciepły na tę pogodę. Stał ze schyloną głową, ukrywając oczy za okularami przeciwsłonecznymi.

Alex spojrzał na Cassie i zdjął okulary. Schował je do kieszeni na piersi. Cassie nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Nie był zły. W najmniejszym stopniu. Jakby wszystko rozumiał. Wstrzymała oddech, po raz kolejny próbując sprawdzić, co pominęła, co próbował jej przekazać.

– Jeszcze jedno pytanie – szepnęła z oczami utkwionymi w miejscu, gdzie stał Alex. Dlaczego w ten sposób? Dlaczego teraz? Dlaczego my?

Słabym gestem wskazała mężczyznę w pierwszym rzędzie.

– Gdyby bez obawy o zemstę z jego strony mogła mu pani coś powiedzieć, co by to było? – zapytał dziennikarz.

Wydało jej się, że widzi łzy w kącikach oczu Alexa, że jego dłoń wyciąga się ku niej. Nie rób tego, błagała w myślach. Jeśli to zrobisz, mogę za tobą pójść. W tej samej chwili jego ręka opadła bezwładnie, a palce zaczęły muskać szorstką wełnę płaszcza.

– Powiedziałabym to, co on zawsze mi mówił – szepnęła Cassie.

– Nigdy nie chciałam zrobić ci krzywdy.

Zamknęła oczy, by odzyskać panowanie nad sobą, nim pożegna dziennikarzy, którzy przyszli tu na jej prośbę. Kiedy znowu je otworzyła, patrzyła wciąż w miejsce, gdzie kilka sekund wcześniej stał Alex, ale już go nie było. Potrząsnęła głową, by oczyścić myśli, i zastanawiała się, czy naprawdę go widziała.

Bez słowa odwróciła się, wkładając bluzkę w spódnicę. Dziennikarze wciąż robili zdjęcia i filmowali jej wyjście z sali konferencyjnej: jak bierze dziecko na ręce, przewiesza torbę z pieluszkami przez ramię, sztywno się porusza.

Przeszła przez wykładany czerwonym aksamitem hol, w którym ludzie już zaczęli się na nią gapić. Pchnęła obrotowe drzwi i wyszła na chodnik, łapczywie nabierając powietrza w płuca.

Zrobiłam to, zrobiłam, zrobiłam. Obcasy Cassie stukały w rytm tych słów, gdy szła ulicą szybko, jakby była spóźniona na ważne spotkanie. W porze lunchu śródmieście roiło się od ludzi. Cassie mocniej przycisnęła Connora do piersi, gdy mijali ją w tłumie biznesmeni, kurierzy na rowerach, piękne kobiety z torbami pełnymi zakupów.

W gruncie rzeczy nic szczególnego nie kazało jej spojrzeć w górę. Żaden odgłos, jaskrawe światło, olśnienie. A jednak zrobiła to i przez mgiełkę rozżarzonego smogu zobaczyła kołującego orła. Czekała, aż ktoś inny go zauważy, ale ludzie szybko przechodzili, zatopieni we własnych myślach.

Odwróciła buzię Connora, by także mógł zobaczyć ptaka.

Osłaniając oczy przed słońcem, patrzyła, jak orzeł odlatuje na wschód. Jeszcze długo, gdy już zniknął w oddali, nie odrywała wzroku od nieskończonego nieba, i nawet kiedy ludzki strumień opłynął ją mocniej, nie zachwiała się.

Jodi Picoult

***