Piers Anthony
Zaklęcie dla Cameleon
CZĘŚĆ 1
1.
Mała jaszczurka usadowiła się na brunatnym kamieniu. Czując zagrożenie ze strony nadchodzącego ścieżką człowieka przeobraziła się w jadowitego chrząszcza, potem w cuchnącego jeża morskiego, a wreszcie w ognistą salamandrę.
Bink uśmiechnął się. Te przemiany nie były prawdziwe. Jaszczurka przybierała kształty szkaradnych potworków, ale nie miała ich właściwości. Nie mogła żądlić, cuchnąć ani podpalać. Był to kameleon, wykorzystujący swe magiczne zdolności do naśladowania naprawdę groźnych stworzeń.
Ale gdy przybrał kształty bazyliszka, spojrzał nań tak groźnie, że wesołość Binka przygasła. Zginąłby w okropny sposób, gdyby stwór mógł zrealizować swój zamiar.
Wtem niespodziewanie z wysoka runął jastrząb i schwycił kameleona w dziób. Konwulsyjnie wijący się mały gad wydał cichy bolesny pisk, a potem zawisł bezwładnie. Kameleonowi nie pomogły jego oszukaństwa – był martwy. Choć sam usiłował przerazić Binka, w końcu został unicestwiony przez inną istotę.
Bink stopniowo zaczął uświadamiać sobie ten fakt. Kameleon był bezbronny jak większość dziko żyjących istot Xanthu. Czyżby był to jakiś niejasny omen. Mała sugestia na temat czekającego go losu? Wreszcie, znaki to poważna sprawa – zawsze się spełniały, ale zwykle źle je interpretowano. Czyżby Bink miał umrzeć gwałtowną śmiercią, albo miał jakiegoś wroga?
O ile mu było wiadomo, nikt nie czyhał na jego życie.
Złote słońce Xanthu błyszczało poprzez magiczną Tarczę, zapalając iskierki wśród drzew. Wszystkie rośliny potrafiły rzucać uroki, ale korzystały z tej umiejętności jedynie w celu łatwiejszego zaspokojenia swych podstawowych potrzeb, a wie do zdobycia wody, światła i gleby. Magią broniły się od zniszczenia, chyba, że napotykały potężniejszego przeciwnika, Lub po prostu nie miały szczęścia, Jak ten kameleon.
Bink spojrzał, za siebie na dziewczynę, idącą w smudze światła. On nie był rośliną, ale też miał swoje potrzeby, które nawet w najbardziej przypadkowym momencie dawały się we znaki. Sabrina była skończoną pięknością i jej uroda nie miała w sobie nic naturalnego. Inne dziewczęta mogły poprawiać już wygląd kosmetykami, różnymi poduszeczkami, lub specjalnymi zaklęciami, ale mimo to, a może dzięki temu wyglądały jakoś sztucznie. Ona na pewno nie była jego wrogiem.
Podeszli do Widokowej Skały. Nie było to zbyt wyniosłe wzgórze, ale jego magiczne własności sprawiały, że wydawało się znacznie wyższe tak, że mogli oglądać w dole niemal czwartą część Xanthu. Pokrywała ją wielobarwna roślinność, małe urocze jeziora, zwodniczo spokojne łąki, pełne kwiatów i paproci oraz pola uprawne. Kiedy Bink się rozglądał, jedno z jezior powiększyło się nieco, woda wydała się chłodniejsza i głębsza, bardziej zachęcająca do pływania.”
Bink, jak mu się to często zdarzało, zastanowił się na krótko. Miał niespokojny umysł, mający przykry zwyczaj gnębienia go pytaniami, na które nikt nie mógł znaleźć gotowych. odpowiedzi. Jako dziecko doprowadzał rodziców i znajomych do szaleństwa swoimi „Dlaczego słońce jest żółte”, „Dlaczego kości olbrzymów skrzypią”, „Dlaczego potwory morskie mogą rzucać czary?”... Nic dziwnego, że wkrótce zapędzono go do szkoły centaura. Tam nauczył się panować nad swoim językiem, ale nie nad rozumem, więc wkrótce zamknął się w sobie.
Rozumiał po co istoty ożywione, jak choćby ten nieszczęsny kameleon, rzucają zaklęcia – dzięki nim mogły przetrwać. Ale dlaczego także przedmioty używają zaklęć? Czy to nie wszystko jedno, kto pływa po jeziorze? Cóż, może nie ... Jezioro było jednostką ekologiczną i społeczność żyjących w nim istot mogłaby mieć wspólny interes w powiększaniu go. Albo może winny był jakiż wodny smok wabiący ofiarę. Smoki stanowiły najbardziej zróżnicowaną i najgroźniejszą formę życia w Xanth. Poszczególne gatunki żyły w powietrzu, ziemi, w wodzie, wiele ziało ogniem. Łączyła je jedna wspólna cecha – dobry apetyt. Zwykły przypadek mógłby nie wystarczać, by każdemu z nich nigdy nie brakło świeżego mięsa. Ale co z Widokowa Skałą? Była ona naga, pozbawiona nawet porostów i trudno ją było nazwać nawet ładną. Dlaczego miała szukać towarzystwa? A jeśli już, dlaczego pozostała szara i monotonna, zamiast stać się piękniejszą? Ludzie nie przychodzili tu, by podziwiać skałę ale by podziwiać krajobraz Xanthu. Tak czar wydawał się formą samoobrony.
Wtem Bink potrącił nogą ostry kamień. Stał teraz na tarasie pokrytym odłamkami skalnymi powstałymi przed wiekami poprzez skruszenie ładnego, barwnego głazu, który ...
O to chodziło! Tamten głaz, który zapewne leżał blisko Widokowej Skały i był podobnych rozmiarów, został rozłupany po to, by stworzyć tę ścieżkę i taras. Widokowa Skała ocalała. Nikt nie rozbiłby jej, bo powstała ścieżka byłaby brzydka, zaś altruistyczny czar skały czynił ją użyteczną w jej obecnej postaci. Jeszcze jedna mała zagadka rozwiązana.
Wciąż Jednak filozoficzne rozwiązania nurtowały jego umysł. Jak nieożywiony przedmiot może myśleć lub czuć? Co oznacza przetrwanie dla skały? Głaz był tylko fragmentem jakiejś pierwotnej warstwy skalnej. Dlaczego miałby posiadać osobowość, jeśli macierzysta skała jej nie posiadała? To samo pytanie dotyczy również człowieka. Został on utworzony z tkanek spożytych przez niego roślin i zwierząt, a jednak ma...
– 0 czym chciałeś ze mną rozmawiać, Bink? – spytała Sabrina z udaną skromnością.
Tak jakby nie wiedziała. Chociaż miał przygotowane pytanie, zawahał się, wiedział jaka będzie Jej odpowiedź. Nikt, kto ukończył dwadzieścia pięć lat życia i do tego czasu nie wykazał się żadną magiczną siłą nie mógł pozostać w Xanth. Ten krytyczny dzień dwudziestych piątych urodzin Binka przypadał zaledwie za dwa miesiące. Nie był już dzieckiem. Jak Sabrina może poślubić człowieka, który wkrótce ma być wygnany?
Dlaczego o tym nie pomyślał, zanim ją tu przyprowadził. Przysporzył sobie tylko kłopotów! Terał musiał coś powiedzieć, albo postawić się w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji, niezręcznej również dla niej.
– Chciałem po prostu zobaczyć twój... twój...
– Co takiego? – zapytała unosząc brwi. Poczuł ogarniającą falę gorąca.
– Twój hologram – wypalił. Pragnął w niej oglądać i dotykać znacznie więcej, ale o tym nie było nowy przed ślubem. Należała do takich właśnie dziewcząt i to też stanowiło część jej uroku. Dziewczyny, które posiadały jakieś szczególne uroki, nie musiały ich demonstrować przy byle okazji.
No, nie całkiem to prawda. Pomyślał o Aurorze, która też. była taka, a jednak...
– Bink, istnieje pewien sposób – rzekła Sabrina. Spojrzał na nią z ukosa, ale zaraz odwrócił się zmieszany. To niemożliwe, żeby ona miała na myśli ...
– Dobry Czarodziej Humphrey – dokończyła radośnie.
– Co? – Myślał o czymś zupełnie innym, pogrążony w swych własnych myślach.
– Humphrey zna setki różnych czarów. Może jeden z nich... jestem pewna, że on potrafi odkryć twoje zdolności. I wtedy wszystko będzie dobrze.
– Ale on żąda rocznej służby za każdy czar – zaprotestował Bink.
– Ja mam tylko miesiąc.
Nie było to całkowitą prawdą. Gdyby czarodziej odkrył w nim jakieś zdolności nie zostałby wygnany i miałby ten rok do dyspozycji. Ufność Sabriny głęboko go wzruszyła. Nie mówiła jak inni, że nie posiada on żadnej mocy magicznej. Okazała mu wielką życzliwość, zakładając z góry, że nie jest skończony, lecz tylko jeszcze nie ujawnił swoich prawdziwych zdolności.
Chyba właśnie ta ufność tak ich zbliżyła. Sabrina była oczywiście piękna, inteligentna i uzdolniona, wartościowa pod każdym względem. Lecz mogłaby nawet nie mieć żadnych z tych zalet, a mimo wszystko być jego ...
– Rok to nie tak długo – powiedziała półgłosem Sabrina.
– Zaczekam.
Bink popatrzył w zadumie na swoje ręce. Prawą dłoń miał normalną, ale u lewej stracił w dzieciństwie środkowy palec. Nie był to nawet skutek jakiegoś wrogiego zaklęcia. Bawił się wtedy toporem, siekając sprężyste łodygi roślin, które przyciskał ręką do ziemi wyobrażając sobie, że jest to ogon smoka. Kiedy się zamachnął, łodyga wymknęła mu się z dłoni, sięgnął po nią i topór spadł mu wprost na palec.
Bolało bardzo, ale najgorsze tyło to, ze nie śmiał płakać ani się skarżyć, gdyż zabroniono mu bawić się toporem. Z najwyższym trudem powstrzymał się od skarg i cierpiał w milczeniu. Pochował swój palec i zdołał ukryć skaleczenie jeszcze przez kilka dni. Kiedy w końcu prawda wyszła na jaw, było już zbyt późno na czary. Palec zdążył nadgnić i nie mógł zostać ponownie przytwierdzony do ręki. Wystarczająco potężne zaklęcie mogłoby tego dokonać, ale pozostałby wówczas trupim palcem.
– Nie ukarano go. Jego matka, Blanka stwierdziła, że dobrze zapamięta tę nauczkę... i zapamiętał, zapamiętał. Następnym razem, gdy potajemnie bawił się toporem, uważał już na swoje palce. Ojciec wydawał się osobiście zadowolony, że Bink okazał tyle odwagi i wytrwałości w nieszczęściu, nawet, jeśli, nie było to do końca uczciwe z jego strony.
– Chłopak ma charakter – stwierdził. – Żeby jeszcze miał jakieś zdolności magiczne.
Bink oderwał wzrok od ręki. Tamto zdarzyło się piętnaście lat. temu. Nagle rok wydał mu się naprawdę krótki. Rok służby... w zamian za całe życie z Sabriną. To była okazja.
Ale przypuśćmy, że nie ma żadnych zdolności? Czy musi płacić rokiem życia za potwierdzenie pewności, że jest skazany na ponure stare beztalencie? Może lepiej byłoby zgodzić się na wygnanie, zachowując bezsensowną nadzieję, że miał jakieś utajone zdolności?
Sabrina, szanując jego rozmyślania, zaczęła tworzyć swój hologram. Pojawiła się przed nią błękitna mgiełka, zawieszona nad nierównościami terenu. Powiększała się na brzegach i intensywniejsza w środku, aż osiągnęła średnicę dwóch stóp.. Wyglądała jak gęsty dym, ale nie rozwiewała się i nie przesuwała.
Teraz Sabrina zaczęła nucić. Miała ładny głos – niezbyt silny, ale w sam raz do jej czarów. Na ten dźwięk błękitna chmurka zadrżała i stękała, stając się niemal kulistą. Wówczas zmieniła wysokość śpiewu i obrzeże kuli zżółkło. Otworzyła usta, zaśpiewała słowo „dziewczyna” i barwna chmura przybrała kształt młodego podlotka w błękitnej sukience z żółtymi falbankami. Postać była trójwymiarowa, widoczna ze wszystkich stron, podlegająca prawom perspektywy.
Była to wspaniała umiejętność. Sabrina mogła wymodelować wszystko, ale obrazy znikały w chwili gdy się dekoncentrowała i nigdy nie przybierały materialnej formy. Tak, krótko mówiąc, zdolność ta była bezużyteczna. W żaden sposób nie ułatwiała jej życia.
Ile jednak magicznych zdolności tak naprawdę pomagało swoim posiadaczom? Ktoś mógł sprawić że liście drzewa usychały i opadały, gdy na nie spojrzał. Ktoś inny potrafił wytwarzać zapach zsiadłego mleka. Jeszcze ktoś umiał sprawiać, ze ziemia obok niego zanosiła się od szaleńczego śmiechu. To wszystko były bez wątpienia czary, ale jaki z nich pożytek? Dlaczego tacy ludzie zasługiwali na miano Obywateli Xanthu, gdy tymczasem silny, bystry, przystojny Bink nie zasługiwał? Była to jednak nienaruszalna zasada – nikt bez zdolności magicznych nie mógł tu pozostać po ukończeniu ćwierci wieku.
Sabrina miała rację. Musiał poznać SWÓJ talent. Nigdy nie zdołał sam go odkryć, więc powinien zapłacić cenę, żądaną przez Dobrego Czarodzieja. To nie tylko uchroniłoby go od wygnania – co oznaczało los gorszy od śmierci, gdyż Jaki sens ma życie bez czarów – i pozwoliło zdobyć Sabrinę – los znacznie lepszy od śmierci. To przywróciłoby mu podupadłe poczucie własnej godności. Nie miał wyboru.
– Och! – wykrzyknęła Sabrina klepiąc się dłońmi po swych wyzywająco krągłych pośladkach. Hologram rozmył się, a niebiesko ubrana dziewczyna groteskowo wykrzywiła się nim zniknęła. – Ja płonę!
Przestraszony Bink podbiegł ku niej. Gdy tylko jednak ruszył z miejsca, rozległ się głośny śmiech wyrostka. Sabrina odwróciła się z wściekłością.
– Numbo, przestań! – krzyknęła. Należała do dziewczyn, które w gniewie są równie pociągająco, Jak w chwilach radości. To nie Jest wcale śmieszne.
Oczywiście to Numbo obdarował Ją „Ognistą poduszką”, piekącym bólem pośladków. A propos bezużytecznych zdolności! Bink zacisnął pięści tak mocno, ze aż kciuk wbił mu Się w kikut brakującego palca i ruszył wielkimi krokami w stronę wyszczerzonego młodzieńca stojącego za Widokową Skałą. Numbo miał piętnaście lat, był zarozumiały i napastliwy – przyda mu się nauczka.
Zawadził jednak stopą o ruchomy kamień i noga omskła mu się w tak perfidny sposób, że stracił równowagę. Nie zrobił sobie krzywdy, ale musiał zatrzymać się. Wyciągnął ręce do przodu i dotknął palcami niewidzialnej ściany. Rozległ się następny wybuch śmiechu. Bink, dzięki temu opatrznościowemu kamieniowi pod nogą nie wyrżnął głową w ścianę, ale ktoś najpewniej pomyślał, że tak było.
– Ty też – Chilk – powiedziała Sabrina. To była umiejętność Chilka – ściany. W pewnym sensie uzupełniał, zdolności Sabriny – zamiast niematerialnych widzialnych obiektów tworzył to samo, tyle, że niewidzialnie. Ściana miała tylko sześć stóp kwadratowych i, podobnie wielu innym umiejętnościom, istniała krótkotrwale, ale przez kilka pierwszych chwil była twarda, jak stal.
Bink mógł ominąć ją i dogonić smarkacza, ale był pewien, że jeszcze wiele razy natknąłby się na tę przeszkodę i bardziej by się sam poobijał, niż mógłby obić chłopaka. To nie miało sensu. Gdyby tylko posiadał jakieś zdolności magiczne, jak choćby „ognista poduszka” Numby, pokazałby temu żartownisiowi co o nim myśli.. Ale nie posiadał i Chilk wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli. To był naprawdę poważny problem. Stanowił łatwą zdobycz dla wszystkich Figlarzy, bo nie mógł się rewanżować – naturalnie magicznie, zaś fizyczną zemstę poczytywano za ordynarność. Teraz jednak był całkiem gotów zachować się ordynarnie.
– Chodźmy stąd. Bink – rzekła Sabrina. W jej głosie brzmiał niesmak, formalnie kierowany przeciw natrętom, ale Bink podejrzewał, że przynajmniej część dotyczyła Jego osoby. Zaczęła w nim narastać bezsilna wściekłość, którą odczuwał już wielokroć przedtem, a do której nigdy się nie przyzwyczaił. Brak talentów magicznych nie pozwolił mu się jej oświadczyć. Z tego samego powodu nie mógł tu zostać. Ani tu przy Widokowej Skale, ani tu w Xanth. Nie pasował do tego świata.
Wracali na dół ścieżką. Dowcipnisie nie mogąc ich wyprowadzić z równowagi, wyruszyli na poszukiwanie innych okazji. Krajobraz nie wdawał się już tak uroczy. Może naprawdę warto było stąd wywędrować? Może gdzie indziej byłoby mu lepiej? Może powinien już teraz ruszyć w drogę, nie czekając na oficjalne wygnanie. Jeśli Sabrina naprawdę go kochała, poszłaby z nim – nawet w Nieznane, do Mundanii.
Nie, wiedział o tym dobrze. Sabrina kocha go, ale kocha także Xanth. Ona ma takie ponętne kształty, takie usta składające się do pocałunku, że łatwiej jej będzie znaleźć innego mężczyznę, niż przywyknąć do życia bez magii. A jeśli chodzi o to, on także mógłby znaleźć inną dziewczynę. Zapewne więc patrząc obiektywnie, lepiej zrobi odchodząc samotnie.
Dlaczego zatem serce nie chce się na to zgodzić?
Minęli brunatny kamień, na którym poprzednio siedział kameleon. Bink wzdrygnął się na samo wspomnienie tej sceny.
– Dlaczego nie spytasz Justyna? – zaproponowała Sabrina, gdy zbliżyli– się do wioski. Mrok był tu gęstszy, niż na Widokowej Skale. W wiosce zapalały się lampy.
Bink spojrzał na to unikalne drzewo, o którym wspomniała. W Xanth istniało wiele gatunków drzew, bez których gospodarka krainy po prostu przestałaby funkcjonować. Napoje czerpało się z drzew pitnych, paliwo z drzew oliwnych, a obuwie Binka pochodziło z dojrzałego drzewa butowego, które rosło na wschód od wioski. Ale Justyn był czymś wyjątkowym. Gatunkiem nie wyhodowanym z nasion. Jego liście przypominały płaskie, ludzkie dłonie, zaś pień miał barwę opalonego ludzkiego ciała. Trudno się było temu dziwie – kiedyś, w przeszłości Justyn był człowiekiem.
W mgnieniu oka Bink przypomniał sobie te historię, zaczerpniętą z bogatego folkloru swej ojczyzny. Dwadzieścia lat temu żył jeden z największych Złych Czarodziejów, młody czło–wiek o imieniu Trent. Posiadał moc przekształcania – zdolność do zamieniania żywych istot w inne żyjące stworzenia. Nie usatysfakcjonowany tytułem Czarodzieja, który otrzymał, gdy odkryto straszliwą siłę jego magii, Trent starał się wykorzystać swą moc do zdobycia tronu Xanthu. Postępował w sposób prosty i bezpośredni: przekształcał każdego oponenta w coś, co nie mogło mu się przeciwstawić. Najgroźniejszych wrogów zamieniał w ryby – na suchym lądzie – i pozwalał im cierpieć bez wody aż do śmierci. Mniejsze przeszkody zmieniał w zwierzęta i rośliny. Stąd wiele rozumnych zwierząt zawdzięczało swe pochodzenie Jemu. Chociaż były smokami, dwugłowymi wilkami, lądowymi krakenami, zachowały swą ludzką inteligencję i ludzki punkt widzenia.
Trent przeminął, ale jego dzieła pozostały, gdyż nie było innego czarodzieja, który z powrotem by je przemienił. Hologramy, ogniste poduszki, niewidzialne ściany to zdolności wystarczające do pozostania w Xanth, ale umiejętność przekształcania stanowiła coś zupełnie innego rzędu. Taka jednostka pojawiała się raz na kilka pokoleń i rzadko przybierała tę samą formę. Justyn był jedną z kłód na drodze Trenta do kariery – nikt zresztą nie pamiętał dokładnie o co chodziło – więc Justyn był drzewem.. Nikt inny nie potrafił zmienić go znów w człowieka.
Własne zdolności Justyna polegały na przenoszeniu swojego głosu, nie żadne brzuchomówcze zabawy, czy trywialne umiejętności wytwarzania szaleńczego śmiechu – ale autentyczne zrozumiałe mówienie z odległości bez użycia strun głosowych. Zdolność ta pozostała mu, a – że drzewo miał wiele czasu na rozmyślanie, wieśniacy często przychodzili doń po radę. Często były to dobre rady. Justyn nie był żadnym geniuszem, ale drzewo wykazywało więcej obiektywizmu w rozwiązywaniu ludzkich problemów, niż sami ludzie.
Bink wydawało cię, że Justynowi – drzewu wiodło się lepiej, niż wtedy, gdy był człowiekiem. Lubił ludzi, ale powiadano, że w ludzkiej postaci nie był przystojny. Jako drzewo wyglądał całkiem godnie i nie zagrażał nikomu.
Skręcili w stronę Justyna. Nagle tuż przed nim odezwał się głos.
– Nie podchodźcie przyjaciele. Kilku łotrów zaczaiło się nieopodal ...
Bink i Sabrina zatrzymali się.
– Czy to ty, Justyn? – zapytała – Kto się zaczaił? Ale drzewo nie mogło słyszeć tak, jak potrafiło mówić, i nie odpowiedziało. Drewniane uszy nie są najlepszym narządem.
Rozzłoszczony Bink zrobił kilka kroków w stronę drzewa.
– Justyn nie jest niczyją własnością – mruknął – Nikt nie ma prawa ...
– Bink, proszę – przekonywała go Sabrina, ciągnąc go z powrotem. – Nie chcemy przecież żadnych kłopotów.
Oczywiście, ona nigdy nie chciała żadnych kłopotów. Nie posunął się aż tak daleko, by uważać to za wadę, ale czasami stawało się to nieznośne. Bink nigdy nie pozwalał, by kłopoty przeszkodziły mu w sprawach zasadniczych. Jednak Sabrina była piękna, a on wpędził ją już dziś w wystarczającą ilość kłopotliwych sytuacji. Zawrócił więc i zaczął z nią odchodzić od drzewa.
– Hej, to nieuczciwe! – wykrzyknął jakiś głos. – Oni odchodzą.
– Na pewno Justyn wypaplał – zawołał ktoś inny.
– Zrąbmy więc Justyna.
Bink ponownie przystanął.
– Ci niegodziwcy nie ważą się... – wyksztusił drżącym ze wściekłości głosem.
– Oczywiście, że nie zrobią tego – potwierdziła Sabrina. – Justyn jest naszym pomnikiem. Poniechaj ich.
Ale panowie usłyszeli, głos drzewa, trochę obok miejsca – gdzie teraz stali – wyraźna oznaka rozkojarzenia Justyna,
– Przyjaciele, sprowadźcie proszę, szybko Króla. Te łotry mają siekierę, czy coś w tym stylu i najedli się szaleju.
– Siekierę! – wykrzyknęła Sabrina z przerażeniem.
– Króla nie ma w mieście – mruknął Bink. – A zresztą, jest tak zgrzybiały, że już od lat nie wyczarował niczego, poza letnimi burzami ...
– Smarkacze nie śmieli tak rozrabiać, gdy był w pełni sił.
– Tak, my nie śmieliśmy – stwierdził Bink. – Pamiętasz huragan i sześć trąb powietrznych, które wywołał, aby poskromić ostatni wyrój świdrzaków? Był wtedy prawdziwym Królem Burzy. On ...
Rozległ się stukot metalu, uderzającego w pień. Całą okolicę rozdarł przeraźliwy krzyk bólu. Bink i Sabrina podskoczyli.
– To Justyn – zawołała – Ci złoczyńcy naprawdę spełnili swą groźbę ...
– Nie ma czasu na Króla – rzekł Bink. Ruszył w stronę drzewa.
– Bink, nie możesz – krzyknęła za nią Sabrina. – Nie masz żadnego czaru.
Tak więc prawda w końcu wychodzi na wierzch. Jak się obawiał, ona także nie wierzyła w jego domniemane zdolności.
– Ale mam mięśnie! – odkrzyknął – Zawołaj posiłki! ... Gdy topór uderzył po raz drugi, Justyn wrzasnął ponownie. Był to niesamowity, suchy odgłos. Rozległ się śmiech – radosny rechot nietrzeźwych podrostków, nie zastanawiających się nad konsekwencjami swojego czynu. Szalej? To był po prostu brak wyobraźni.
Bink dobiegł już tam. I... nie zastał nikogo. A właśnie teraz był w takim bojowym nastroju. Dowcipnisie uciekli.
Mógłby znaleźć ich imiona, ale nie musiał.
– Jama, Zink i Potipber – powiedział Justyn. – Ooo, moje nogi!
Bink kucnął, łaby obejrzeć skaleczenia. Białe nacięcia były wyraźnie widoczne na tle skórzastej kory u podstawy pnia. Pojawiły się krople czerwonej żywicy, bardzo przypominającej krew. Tak wielkiemu drzewu na pewno niczym to nie groziło, lecz niewątpliwie było bardzo bolesne.
– Przyłożę tu jakiś kompres – rzekł Bink. – W lesie niedaleko stąd rosną koralowe gąbki. Krzycz, jeśli ktoś będzie Cię niepokoił w tym czasie.
– Dobrze – powiedział Justyn – Pośpiesz się. Po chwili zastanowienia dodał.
– Jesteś dzielnym chłopcem, Bink. Dużo lepszym niż wielu tych, co ...
– Wielu tych, co mają zdolności magiczne – dokończył za nim Bink. – Dziękuję, że próbujesz podtrzymać mnie na duchu.
Justyn nie miał nic złego na myśli., ale czasem mówił, zanim pomyślał. Wszystko z powodu drewnianego umysłu.
– To nieuczciwe, tacy prostacy, jak Jama, są obywatelami, gdy tymczasem Ty ...
– Dziękuję – mruknął Bink, odchodząc. Całkowicie się zgadzał, ale jaki sens mówić o tym? Rozejrzał się, czy nikt nie czai się w krzakach, ale nie zobaczył nikogo. Tamci naprawdę odeszli.
Jama, Zink i Potipher, pomyślał ponuro – wioskowi rozrabiacze. Jama posiadał zdolność wyczarowywania miecza i nią właśnie porąbali pień Justyna. Ktoś, kto mógł wyobrazić sobie taki wandalizm, był ...
Bink przypomniał sobie swoje własne smutne doświadczenia z tą bandą, nie tak znów dawno. Otumaniona szalejem trójka zastawiła pułapkę na jednej ze ścieżek poza wioską i czekali na okazję. Bink z jednym z przyjaciół wpadli w tę zasadzkę. Z tyłu zaszła im drogę chmura trującego gazu – to była umiejętność Potiphera – a tymczasem Zink stworzył u ich stóp miraże głębokich dołów, zaś Jama materializował latające miecze, przed którymi musieli się uchylać. Taka zabawa!
Przyjaciel Binka uciekł dzięki swym magicznym zdolnościom, gdyż zamienił kawałek drewna w Golema, który zajął jego miejsce. Golem był bliźniaczo do niego podobny i to zmyliło dowcipnisiów. Bink, oczywiście, wiedział o tej zamianie, ale nie wydał przyjaciela. Niestety Golem był niewrażliwy na trujący gaz, czego nie można powiedzieć o nim samym. Trochę dymu dostało się do płuc i stracił przytomność w chwili, gdy nadeszła pomoc. Przyjaciel, sprowadził rodziców Binka...
Bink ocknął się i ponownie nabierał powietrza w chwili, gdy otaczał go trujący obłok. Zobaczył matkę szarpiącą ojca za rękę, którą pokazywał Binka. Zdolności Bianki polegały na powtarzaniu zdarzeń. Na małym obszarze mogła cofnąć czas o pięć sekund. Był to bardzo ograniczony, ale przewrotnie potężny czas, gdyż pozwolił Jej naprawić popełnione przed chwilą błędy. Takie na przykład, jak wdychanie pełną piersią trujących gazów, co przed momentem zdarzyło się jej synowi.
Wówczas jego pierś ponownie gwałtownie uniosła się i uczyniła zaklęcia Bianki bezużytecznymi. Mogła wstrzymać powtarzany seans na dowolnie długi czas, ale wszystko się powtarzało, jego oddech też. Roland spojrzał jednak przenikliwie i Bink został zamrożony.
Moc Rolanda tkwiła w jego wzroku. Jedno odpowiednie spojrzenie i wszystko, na co patrzył, natychmiast zamarzało, unieruchomione, choć nadal żywe, aż do chwili cofnięcia czasu. W ten sposób Bink uchroniony został od powtórnego zaczerpnięcia gazu, dopóki jego sztywne ciało nie zostało przeniesione dalej. Kiedy oszołomienie minęło, ocknął się w objęciach matki.
– Och, moje dziecko – wołała, przyciskając jego głowę do łona. – Czy oni Ci zrobili krzywdę?
Bink gwałtownie zatrzymał się przy rosnących gąbkach, a twarz nawet teraz mu płonęła na wspomnienie tego wstydliwego faktu. Czy musiała to zrobić? Oczywiście ocaliła go od przedwczesnej śmierci... ale potem przez dłuższy czas był pośmiewiskiem całej wioski. Gdzie tylko pojawił się dzieciaki wykrzykiwały falsetem „Moja dziecino” i chichotały. Ocalił życie, ale za cenę swojej godności. Choć wiedział, że nie mógł potępiać swoich rodziców.
Winił za wszystko Jamę, Zinka i Potiphera. Nie miał żadnych magicznych zdolności, więc pewnie dlatego był najsilniejszym chłopakiem we wsi. Jak pamięcią sięgnął, zawsze musiał się bić. Nie był zbyt zwinny ale miał dużo krzepy. Dopadł osobiście Jamę i przekonywującą udowodnił mu, że pięść jest szybsza, niż magiczny miecz. Potem Zinka, a w końcu Potiphera. Tego ostatniego wrzucił w jego własną chmurę trującego gazu, zmuszając go do bardzo gwałtownego odczynienia czaru. Ta trójka już potem nie chichotała na widok Binka. Tylko starali się go unikać – dlatego uciekli, gdy zbliżył się do drzewa. Razem mogliby go pokonać, ale te pojedyncze spotkania dały im zbyt dobrą nauczkę.
Bink uśmiechnął się. Ponura radość zastąpiła zawstydzenie. Być może jego postępowanie w tamtej sytuacji było niedojrzałe ale dało mu dużo satysfakcji. W głębi duszy wiedział , że to kierowała nim złość na matkę, którą wyładował na Jamie i innych ale nie żałował tego. Matkę mimo wszystko kochał.
Ostatecznie jednak miał szansę ratować swój honor, odkrywając w sobie jakąś magiczną umiejętność, jakąś solidną zdolność w rodzaju czaru jego ojca, Rolanda. Nikt już nie śmiałby mu dokuczyć, śmiać się z niego, nazywać go „dzieciną”. Wtedy wstyd nie wyganiałby go z Xanthu. Cóż, to tylko pobożne życzenie, które nawet czary nie były w stanie zrealizować.
Pochylił się, by zebrać kilka ładnych, dużych gąbek. Złagodzą one cierpienia Justyna, gdyż na tym właśnie polegał ich czar: wchłaniały wszelki ból i działały kojąco. Kilka roślin i zwierząt – nie był całkowicie pewny, do której grupy zaliczyć gąbki – miało podobne własności. Zaletę gąbek stanowiła ich ruchliwość. Były bardzo wytrzymałe, przywędrowały z mórz razem z koralami i teraz dobrze się rozgościły na lądzie. Zapewne ich magiczne właściwości ułatwiały im życie w nowym środowisku. A może stało się to wcześniej, przed migracją? Zdolności chadzały stadami i często jedna pokrywała się z inną. Stąd tyle odmian magii jednego rodzaju objawiało się w królestwie roślin i zwierząt. Wśród ludzi magiczne zdolności bywały skrajnia różne. Najprawdopodobniej ważniejszy był indywidualny charakter, nie zaś cechy dziedziczne, choć najpotężniejsze czary miały tendencję do ujawniania się. w pewnych rodach. Tak jakby siła magii była dziedziczna, zaś rodzaj magii uwarunkowany środowiskowo. Istniały jednak inne czynniki...
Bink miał bardzo refleksyjną naturę. Gdyby refleksyjność była magiczną zdolnością, zostałby czarodziejem. Teraz jednak powinien skoncentrować się na tym co robi, bo inaczej może znaleźć się w kłopotach. Zmierzchało coraz bardziej. Posępne kształty wyłaniały się z lasu i krążyły jakby w poszukiwaniu ofiary. Bezcielesne i pozbawione zmysłów, zdawały się jednak świadomie kierować ku Binkowi – takie miał wrażenie. W zasadzie nikt nie wiedział, na czym polegają czary, jednak w kilku książkach próbowano to wyjaśnić. Błędny ognik przyciągnął uwagę Binka. Zaczął śledzić to przelotne światełka i nagle zrozumiał – było to po prostu zwykłe kuglarstwo. Mógł go wciągnąć w dzikie ostępy i pozostawić tam na pastwę wrogich czarów nieznanych istot. Jeden z przyjaciół Binka z dzieciństwa pobiegł za błędnym ognikiem i nigdy nie wrócił. Wystarczające ostrzeżenie!
Noc zmieniła Xanth. Miejsca takie jak to, niegroźne za dnia stawały się niebezpieczne, gdy słońce kryło się za horyzontem. Wyłaniały się upiory i widma, poszukując ofiar , dla swych ohydnych praktyk, czasami trupy wychodziły z grobów, aby włóczyć się po okolicy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spał na dworze i każdy dom w wiosce posiadał czar odstraszający nadprzyrodzone moce. Bink nie śmiał wracać do Justyna skrótem, musiał pójść dłuższą drogą, trzymając się ścieżek zataczających wprawdzie koło, ale chronionych magicznie. To nie była bojaźń, ale twarda konieczność.
Biegł – nie ze strachu, bo na tej zaczarowanej drodze nie było żadnego niebezpieczeństwa, a zbyt dobrze znał ta ścieżki, żeby być pewnym, iż nie zabłądzi – ale po to, by jak najszybciej znaleźć się przy Justynie. Ciało Justyna było drewniane nie cierpiało tak samo jak człowiek z krwi i kości. Cóż za cymbał mógł wykazać taką tępotę i zranić Justyna ...
Bink minął pole morskiego owsa słysząc miły szum i plusk fal przypływu. Z owsa tego robi się wspaniałą owsiankę, choć bywa ona trochę słonawa. Naczynia można nią jednak napełniać do połowy w przeciwnym razie zawsze falująca jak morze owsianka przelewa się przez brzegi. Przypomniał sobie dziki owies, który hodował jako wyrostek. Owies morski zawsze niespokojnie faluje, ale pokrewny mu dziki owies był zupełnie szalony. Musiał stoczyć ciężką walkę ze smagającymi go po rękach łodygami, gdy próbował zebrać dojrzałe kłosy. Zdobył je wprawdzie, ale był całkiem podrapany i poobcierany nim wydostał się z zagonów.
Zasiał tych kilka dzikich nasion na ukrytej działce i za domem i codziennie podlewał je w zupełnie naturalny sposób. Strzegł te niesforne pędy przed wszelką krzywdą i wzrastały w nim oczekiwania. Cóż to za przygoda dla nastoletniego chłopca! Dopóki jego matka, Bianka, nie odkryła działki. Niestety od razu rozpoznała gatunek.
Natychmiast odbyła się narada rodzinna.
– Jak mogłeś? – pytała Bianka z płonącą twarzą. Roland zaś usiłował zdusić uśmieszek podziwu.
– Hodowla dzikiego owsa – mruknął – Chłopak dojrzewa.
– Ależ, Roland, wiesz przecież ...
– Kochanie, nie wydaje mi się, żeby to było coś zdrożnego.
– Nic zdrożnego! – wykrzyknęła z oburzeniem.
– To naturalna potrzeba młodego mężczyzny...
Jej wściekły wzrok powstrzymał ojca, który nie bał się w Xanth niczego, choć był spokojnym człowiekiem. Roland westchnął i zwrócił się do Binka:
– Myślę, że wiesz, co zrobiłeś, synu?
Bink zaczął bronić się rozpaczliwie
– No tak... Owsiana nimfa... ciągnął. Ów stwór skupia w sobie wszelkie fizyczne cechy ponętnej kobiety, lecz niestety nie potrafi myśleć. Ale jest to, synu, młodzieńcze marzenie, takie samo, jak sny o poszukiwaniu drzewa słodyczy. Rzeczywistości naprawdę nie da się w pełni przewidzieć. Każdy szybko przesyca się i męczy nieograniczoną ilością słodyczy, tak samo jest z... z bezrozumnym kobiecym ciałem. Człowiek nie może kochać nimfy. Zamiast niej mogłoby równie dobrze być powietrze. Żar uczuć szybko zmieni się w nudę i w odrazę.
Bink wciąż nie śmiał się odezwać. Był pewien, że on nie znudziłby się. Roland rozumiał go aż za dobrze.
– Synu, tym czego potrzebujesz jest prawdziwa, żywa dziewczyna – stwierdził. – Postać posiadająca osobowość, potrafiąca rozmawiać z tobą. Zbliżenie się do prawdziwej kobiety, zrozumienie Jej jest dużo trudniejsze i czysto pozorne. – Spojrzał, znacząco na drzwi, przez które wyszła Blanka. – Ale na dłuższą metę daje wiele więcej zadowolenia. To, czego szukałeś w dzikim owsie jest uproszczeniem, ale w życiu nie ma uproszczeń. – Uśmiechnął się. – Aczkolwiek jeśli chodzi o mnie, to pozwoliłbym ci posmakować uproszczeń. Nie ma w tym nic złego, to tylko szczenięca naiwność. Ale twoja matka... cóż, żyjemy w tak konsekwentnym kraju, zaś damy są zwykle najbardziej konsekwentne... szczególnie te urodziwe. To mała wioska, mniejsza niż kiedyś, i wszyscy wiedzą wszystko o sąsiadach. To nas ogranicza. Wiesz, co mam na myśli?
Bink przytaknął niepewnie. Gdy jego ojciec wydawał wyrok, choć zawsze rozważny, od jego decyzji nie było już odwołania.
– Koniec z owsem. Twoją matkę... hm, zaskoczyła twa dorosłość. Owies się skończył – zapewne natychmiast wyrwała go z korzeniami ale masz przed sobą jeszcze wiele doświadczeń. Bianka chciałaby zawsze myśleć o tobie, jak o małym chłopcu, ale nawet ona nie może przeszkodzić naturze. Nie na dłużej, niż pięć sekund. Więc po prostu będzie musiała się z tym pogodzić.
Roland przerwał, ale Bink znów milczał, nie wiedząc, do czego ojciec zmierza.
– Jest tu dziewczyna która przybyła z pewnej małej wioski – ciągnął Roland. – Mówi się, że ma tu zdobyć lepsze wykształcenie, gdyż mamy najlepszego centaura – nauczyciela w całym Xanth. Ale podejrzewam, że głównym powodem jest brak kandydatów na męża w jej wiosce. Wiem, że nie odkryła jeszcze swych magicznych talentów, i że jest w twoim wieku... – przerwał i spojrzał znacząco na Binka. – Myślę, że przydałby się jej przystojny, młody człowiek, który pokazałby jej okolicę i przestrzegł przed tutejszymi niebezpieczeństwami. Wiem, że jest wyjątkowo ładna i miła, i nie ma ostrego języka – rzadkie to zalety w naszej wiosce.
Wreszcie Bink zaczął rozumieć. Dziewczyna, prawdziwa dziewczyna, którą mógł poznać. Bez uprzedzeń wobec Jego braku zdolności magicznych. I Bianka nie będzie mogła tego nie zaakceptować, choć pewnie nie spodoba się jej nowe zajęcie syna. Ojciec dał mu sensowną alternatywę. Nagle zrozumiał, że może sobie poradzić bez dzikiego owsa.
– Na imię ma Sabrina – powiedział Roland.
Światło z powrotem sprowadziło Binka do teraźniejszości. Ktoś stał obok Justyna, trzymając magiczną lampę.
– Wszystko w porządku Bink – odezwał ale obok niego w powietrzu głos Justyna, to Sabrina sprowadziła pomoc, ale okazała się niepotrzebna. Masz gąbkę?
– Mam powiedział Bink.
Tak więc ta mała przygoda w ogóle nie okazała się przygodą. Jak całe jego życie. Gdy Sabrina pomogła mu obłożyć gąbką rany Justyna, Bink uznał, że się zdecydował. Nie mógł żyć w ten sposób, nijako. Pójdzie, by zobaczyć się z Dobrym Czarodziejem Humphreyem i poznać swoje magiczne zdolności. Podniósł wzrok. Jego oczy napotkały spojrzenie Sabriny iskrzące się poprzez światło lampy. Uśmiechnęła się. Wydała się teraz jeszcze piękniejsza, niż wtedy gdy spotkali się po raz pierwszy przed wielu laty. Zawsze była mu wierna. Bez wątpienia ojciec Binka miał rację.
2.
Bink wyruszył w drogę pieszo, z wypchanym plecakiem, zaopatrzony w solidny myśliwski nóż i tępą laskę. Matka nalegała, by pozwolił im nająć przewodnika, ale Bink musiał odmówić. „Przewodnik” oznaczałby w rzeczywistości strażnika, dbającego o jego bezpieczeństwo. Nigdy nie zmazałby takiej hańby! Przecież ciągnąca się za wioską puszcza gotowała wiele niebezpieczeństw dla nie obeznanych z nią podróżników. Tylko nieliczni przebyli tą drogę samotnie. Naprawdę lepiej będzie jak wyruszy bez asysty.
Mógłby podróżować na skrzydlatym rumaku, ale to byłoby zbyt kosztowne i na swój sposób zbyt ryzykowne. Gryfy często bywały narowiste. Wolał spokojnie odbyć normalną przechadzkę, żeby tylko udowodnić, iż jest w stanie zadbać o samego siebie, na przekór ironicznym śmiechom wioskowej młodzieży. Jama akurat teraz nie uśmiechał się zbyt wiele –przygnieciony brzemieniem pokutnego zaklęcia, które rzuciła na niego Rada Starców, za jego napaść na Justyna – ale byli prześmiewcy.
W końcu Roland zrozumiał go.
– Pewnego dnia przekonasz się, że opinia bezwartościowych ludzi jest bez wartości – szepnął do Binka.– Musisz to zrobić na własną rękę. Rozumiem cię i życzę ci szczęścia w samodzielności.
Bink miał mapę i wiedział, która ścieżka prowadzi, do zamku Dobrego Czarodzieja Humphreya. To znaczy, która miała tam prowadzić, Humphrey był starym dziwakiem lubiącym samotne życie w puszczy. Od czasu do czasu przenosił swój zamek lub w magiczny sposób zmieniał prowadzące tam drogi, więc nigdy nie można było mieć pewności, że się tam trafi. Bink nie bacząc na trudności zamierzał wytropić legowisko Czarodzieja.
Pierwszy etap podróży nic był przyjemny, całe życie spędził w North, w swojej wiosce, i poznał większość otaczających ją ścieżek. W najbliższej okolicy pozostało niewiele niebezpiecznych roślin i zwierząt, zaś te, które stanowiły potencjalne zagrożenie były dobrze znane.
Zatrzymał się, aby napić się z wodopoju obok wielkiego kolczastego kaktusa. Kiedy się zbliżył, roślina najeżyła się i gotowała do skoku.
– Wstrzymaj się przyjacielu – rzucił rozkazująco Bink. – Jestem z North.
Kaktus, powstrzymany uspakajającą formułką, nie strzelił weń śmiercionośnym gradem kolców. Najważniejszym słowem był „Przyjaciel” roślina oczywiście nie okazywała mu przyjaźni, ale musiała podporządkować się rzuconemu na nią urokowi. Żaden cudzoziemiec o tym nie wiedział, więc kaktus stanowił skuteczną zaporę dla nieproszonych, gości. Mniejsze zwierzęta były ignorowane. Ponieważ większość stworzeń musiała kiedyś pić, dawało to wygodny kompromis. Niektóre rejony były czasami pustoszone przez dzikie gryfy i inne wielkie potwory ale nie North. Jedno spotkanie z wściekłym kaktusem aż nadto wystarczało zwierzętom, szczęśliwym jeśli udawało się im ujść z życiem.
Po godzinie szybkiego marszu trafił w miejsce znane, a więc i mniej bezpieczne okolice. Jak też tutejsi ludzie strzegą ujęć wodnych?
Jednorożce wyszkolone do atakowania obcych? Cóż, wkrótce to się okaże.
Łagodne wzgórza i małe jeziora ustąpiły bardziej surowemu krajobrazowi, pojawiły się dziwne rośliny. Niektóre miały wysokie czułki, już z daleka obracające się w jego stronę. Inne wydawały melodyjne, kuszące dźwięki, ale ich gałęzie zbrojne były w potężne szczypce. Bink obchodził je w bezpiecznej odległości, nie podejmując zbędnego ryzyka. Raz wydało mu się, że dostrzegł zwierzę wielkości człowieka, które miało osiem pajęczych nóg. Przeszedł dalej szybko i cicho.
Widział też dużo ptaków, ale nimi się nie przejmował. Skoro potrafią latać, nie potrzebują specjalnie czarów chroniących przed człowiekiem, więc nie musiał się ich strzec ... chyba, że ujrzały jakieś wielkie ptaki; te mogłyby uznać go za żer. Dostrzegł raz olbrzymiego skrzy–dlatego drapieżcę i przypadł do ziemi tak, że ptak przeleciał nie zauważając go, Dopóki ptaki były niewielkie, odpowiadało mu ich towarzystwo, gdyż czasami trafiały się agresywne owady.
Istotnie, wokół jego głowy pojawiła się chmura komarów, rzucając nań napotne zaklęcia, które zaczęły mu bardzo dokuczać. Owady miały dziwną zdolność do rozpoznawania istot pozbawionych obronnej nocy magicznej. Może po prostu miały zwyczaj sondować każdego przechodnia, aż w końcu czasami im się udawało. Bink rozejrzał się za jakimiś odstraszającymi ziołami, ale nic nie znalazł. Zaczął tracić cierpliwość, bo strużki potu spływały mu po nosie, do ust, do oczu. Nagle dwa malutkie trznadle spadły na chmarę konarów i przyszły mu z odsieczą. Tak, lubił małe ptaszki!
W ciągu trzech godzin przeszedł około dziesięciu mil. Poznał zmęczenie. W sumie miał dobrą kondycję, ale nie przywykł do długotrwałych marszów z ciężkim plecakiem. Coraz częściej czuł ból w kostce, którą skręcił przy Widokowej Skale. Niewielki ból, bo i skręcenie nie było groźne, ale musiał na to uważać.
Usiadł na wzgórzu, upewniwszy się najpierw, czy nie ma tam mrówek. Rósł tam jednak kolczasty kaktus. Zbliżył się bardzo ostrożnie, niepewny czy zdoła go powstrzymać zaklęciem.
– Przyjacielu – powiedział i na próbę wylał z bukłaka kilka kropel wody, by kaktus mógł jej spróbować. Najwyraźniej wszystko było w porządku, nawet rośliny często odwzajemniały uprzejmość i szacunek.
Wyciągnął lunch pięknie zapakowany przez jego matkę. Miał jedzenia na dwa dni – dość czasu, by w normalnych warunkach dotrzeć do zamku Czarodzieja. Co prawda w Xanth nic na ogół nie działo się normalnie miał jednak nadzieję, że te zapasy starczą mu na dłużej, Jeśli zatrzyma się na noc u jakiegoś życzliwego farmera. Potrzebował też życzliwości na drogę powrotną, a w żadnym wypadku nie miał ochoty na nocleg na świeżym powietrzu. Nocą objawiały się szczególne moce magiczne, a to mogło skończyć się niemile. Nie chciał wdawać się w dyskusje a wampirem albo olbrzymem, gdyż rozmowa dotyczyłaby zapewne jego kości; czy mają być zjedzone natychmiast, póki szpik jest świeży i słodki, czy tez schrupane po tygodniowym leżakowaniu. Różni drapieżcy mieli różne gusty.
Ugryzł kawałek babki. Coś skrzypnęło tak, że aż ale wzdrygnął, ale to nie była kość, po prostu kawałek wanilii. Bianka umiała robić świetne babki. Roland zawsze jej dokuczał twierdząc, że opanowała tę sztukę pod kuratelą jakiejś starej babki. Nie rozśmieszało to Binka, znaczyło po prostu, że póki nie skończy przygotowanych przez nią zapasów i nie zacznie żywić się sam, jest od niej zależny.
Okruch ciasta spadł na ziemie – i zniknął Bink rozejrzał się i dostrzegł myszkowiórkę zajętą chrupaniem zdobyczy. Magicznie odciągnęła okruszek na dziesięć stóp, by nie ryzykować zbliżenia się do obcego. Bink roześmiał się.
– Nie zrobiłby ci nic złego, mała.
Nagle coś usłyszał... tętent kopyt. Cwałowało jakieś wielkie zwierzę, albo zbliżał się Jeździec. Jedno i drugie mogło oznaczać kłopoty. Bink wepchnął do ust kawałek sera z mleka skrzydlatych krów, przez chwilę wyobrażając sobie wydojoną krowę pasącą się na wierzchołkach drzew. Zamknął plecak i zarzucił go na ramię. W obu dłoniach trzymał swą długą laskę. Gotów był do ucieczki lub walki.
Stwór pojawił się w zasięgu wzroku. Był to centaur, kadłub konia z ludzkim torsem. Nagi, zgodnie z obyczajem swojego gatunku, miał muskularne nogi, szerokie bary i złośliwy uśmieszek na człekokształtnej twarzy..
Bink trzymał laskę przed sobą, gotów się bronić, choć nie okazywał wrogości. Nie bardzo wierzył, że zdoła pokonać potężne stworzenie. Nie miał szans na ucieczkę przed nią. Ale może pomimo swego wyglądu był to przyjazny centaur... ale nie wiedział, że Bink nie ma magicznych zdolności.
Centaur podbiegł, bardzo blisko, w rękach trzymał, łuk z nałożoną strzałą. Naprawdę wyglądał imponująco. Bink nabrał w szkole dużo szacunku dla centaurów. Ten jednak nie był żadnym poważnym starcem, ale nieokrzesanym młodzieńcem.
– Naruszyłeś naszą granicę – rzekł centaur – wynoś się na swój teren.
– Zaczekaj tłumaczył się Bink – Jestem podróżnym i trzymam się ścieżki. To jest droga publiczna.
– Wynoś się – powtórzył centaur, groźnie potrząsając łukiem.
Bink miał raczej dobry charakter, ale w zdenerwowaniu stawał się nieco ordynarny. Ta podróż to jego życiowa szansa.
Ta droga była publiczna, a on miał dość ustępowania magicznym siłom. Centaury były istotami magicznymi, nie występującymi wedle wszelkich danych poza Xanthem, w mundańskim świecie. Tak więc znów wezbrała w nim wściekłość na wszelkie czary i zrobił coś głupiego.
– Cmoknij się w ogon! – warknął.
Centaur zdębiał. Teraz wygląda jeszcze straszniej, bary poszerzyły się, pierś wezbrała, a końska część jego ciała stężała. Najwidoczniej nie często słyszał takie słowa, w każdym razie nie skierowane do niego, więc był zaskoczony. Szybko jednak otrząsnął się z chwilowego szoku, o czym świadczyły groźnie napięte muskuły. Głęboka czerwień, niemal purpura wylała się z końskiego ciała i zaczęła ogarniać brzuch i pooraną bliznami pierś. Szybko przemknęła przez zwężenie szyi aż wreszcie rozpaliła głowę i brzydką twarz stwora. Kiedy ta czerwona fala wściekłości ogarnęła uszy i dotarła do mózgu centaur zareagował.
Napiął łuk. Strzała cofnęła się wraz z cięciwą. Wymierzył w Binka i wypuścił pocisk. Chłopaka oczywiście już tam nie było. Wystarczyło mu odczytać oznaki zbliżającej się burzy. Kiedy centaur naciągnął łuk, Bink uchylił się i skoczył do przodu. Wyprostował się tuż przed nosem centaura i zamachnął, się laską. Zdzielił centaura w ramię, nie czyniąc mu zresztą żadnej krzywdy. Ale rozdrażnił go nie na żarty.
Centaur wydał ryk wściekłości. Zamachnął się lewą ręką, w której trzymał łuk, gdy tymczasem prawa sięgnęła do kołczana wiszącego u jego końskiego boku. Lecz laska Binka wplątała się w cięciwę łuku, czyniąc broń bezużyteczną.
Potwór odrzucił łuk, wyrwał mu laskę z rąk i wymarzył pięścią potężny cios. Bink skoczył za centaura, unikając uderzenia. Jednak centaur od tyłu nie był mniej groźny niż z przodu. Korzystając z okazji natychmiast kopnął go zadnią nogą. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił i przyłożył w pień kaktusa. Kaktus odpowiedział gradem kolców. Bink padł płasko na ziemię. Kolce więc przeleciały nad nim i wbiły się w zgrabny zad centaura. Znów Bink miał szczęście, w cudowny sposób uniknął kopyta, i kolców.
Centaur zarżał wielkim głosem. Te kolce raniły; każdy miał ze dwa cale długości i zaostrzony koniec. Co najmniej setka igieł utkwiła w końskim zadku. Gdyby centaur stał przodem do kaktusa, mógłby zostać oślepiony lub wręcz zabity przez kolce wbijające się w twarz i szyję. A więc miał szczęście, choć najwyraźniej nie potrafił docenić tego uśmiechu natury.
Wręcz przeciwnie – rozwścieczył się na dobre. Piekielny grymas kompletnego szaleństwa pojawił się na jego prostackiej twarzy. Stanął dęba, jego tylna część zatoczyła w powietrzu łuk i nagle znalazł się przed Binkiem. Dwa potężne ramiona sięgnęły po chłopaka i dwie zrogowaciałe dłonie zacisnęły się na jego szyi. Powoli zaciskały się, niczym imadło. Bink, uniesiony w górę, bezradnie wymachiwał nogami. Był bezbronny. Wiedział, że za moment zostanie uduszony i nie mógł nawet prosić o łaskę, gdyż nie zdołał wydać głosu.
– Chester! – krzyknął kobiecy głos. Centaur zesztywniał. Mimo to nie wypuścił ofiary, która powoli zaczynała tracić oddech.
– Chester, puść natychmiast tego człowieka! – rozkazała nieznajoma wybawicielka. – Chcesz wywołać waśnie między gatunkami?
– Ależ, Chevie – zaprotestował Chester, blednąc o kilka odcieni – To intruz sam się o to prosił.
– Jest na królewskiej drodze – powiedziała Chevie. –Wiesz, że nie wolno niepokoić podróżników. A teraz go puść!
Nie wyglądało na to, by reński centaur zdołał wymusić swoje zdanie, ale Chester powoli giął się pod jej autorytetem.
– Nie mogę go nawet ścisnąć troszeczkę? – prosił, ściskając troszeczkę. Oczy Binka omal nie wyskoczyły z orbit.
– Jeśli to zrobisz, nigdy mnie już nie zobaczysz. Puszczaj!
– Aauuu...
Chester niechętnie zwolnił ucisk. Bink obsunął się na ziemię, oglądając świetliste kręgi, wirujące przed jego oczami. Cóż to za brutal przerwał mu lunch.
Żeński centaur podtrzymał go.
– Biedaku! – zawołała podkładając mu pod głowę jakąś pluszową poduszkę – Nic ci nie jest?
Bink otworzył usta, ale nie zdołał wydać głosu, więc spróbował ponownie. Wydawało mu się, że jego zmiażdżone gardło nigdy się nie otworzy.
– Nic – wycharczał.
– Kim jesteś? Co się stało z twoją dłonią? Czy Chester...
– Nie – pośpiesznie rzekł Bink – Nie odgryzł mi palca. To rana z dzieciństwa. Zobacz, już dawno zabliźniła .
Uważnie obejrzała rękę, dotykając jej zaskakująco delikatnymi palcami.
– Tak, widzę. Ale...
– Ja... ja jestem Bink z North – powiedział. Odwrócił się w jej stronę... i odkrył prawdziwą naturę poduszki. na której opierał głowę.
„Och, nie. Znowu!” – pomyślał. – Czy zawsze będę niańczony przez kobietę?”.
Centaur płci żeńskiej był nieco mniejszy, niż męscy przedstawiciele tej rasy, ale mino to nieco wyższy niż istoty ludzkie. Ich człowiecze części miały bardziej obfite kształty. Oderwał głowę od jej nagiego torsu. Wystarczy, że matka go niańczyła, a co dopiero ta centaurzyca.
– Podróżuję na południe. Chcę się spotkać z Czarodziejem Hamphreyem.
Chevie skinęła głową. Była piękną istotą, zarówno z końskiego, jak i ludzkiego punktu widzenia. Miała leniące końskie ciało i godną podziwu ludzką część postaci. Jej twarz była atrakcyjna. Jedynie za długi nos wydawał się trochę koński. Długie ludzkie włosy spływały jej na koński grzbiet.
– l ten osioł napadł na ciebie?
– No ... Bink popatrzył na Cbestera i znów zauważył napięte mięśnie i groźne spojrzenie. Co się zdarzy, kiedy klaczka odejdzie?
– To było... to było nieporozumienie.
– Z pewnością – rzekła Chevie. Chester zaś ochłonął odrobinę. Najwidoczniej nie chciał zadzierać ze swoją dziewczyną. Bink mógł to łatwo zrozumieć. Jeśli Chevie nie była najpiękniejszym i najbardziej nerwowym centaurem w stadzie, to pewno jednym z takich.
– Teraz sobie już pójdę – powiedział Bink. Mógł to już zrobić na samym początku, gdyby pozwolił Chesterowi przegonić się w kierunku południowym. Był równie winien tej awantury jak centaur.
– Przepraszam za kłopot. – Wyciągnął rękę do Chestera. Chester wyszczerzył zęby, bardziej zresztą końskie nit ludzkie.
Zacisnął pięści.
– Chester! – warknęła Chevie.
Centaur potulnie rozluźnił pięści. – Co ci się stało z tylu?
Ciało mu znów pociemniało, choć tym razem nie całkiem z gniewu. Podreptał w miejscu, by uniknąć badawczego wzroku kobiety.
Bink prawie już zapomniał o kolcach. One wciąż sprawiały ból, a jak bolało wyciąganie ich wszystkich. Poraniony zad? Najbardziej żenujące miejsce. Bink niemal poczuł sympatię dla gburowatego stwora.
Chester stłumił swą wrogą reakcję i godną podziwu dyscypliną uścisnął rękę Binka.
Mam nadzieję, że wszystko już w porządku... tam z tyłu... – powiedział Bink z uśmiechem, który wyszedł nieco szerszy niż zamierzał. Obawiał się, że to wypadło głupio. Nagle też zrozumiał, że nie powinien używać takich słów w takiej sytuacji.
Żądza mordu poczerwieniła białka centaura.
– Całkiem w porządku – zazgrzytał przez zaciśnięte zęby. Jego dłoń wzmogła ucisk... ale oczy nie nabiegły mu tak jeszcze krwią, by nie dojrzeć spojrzenia Chevie. Niechętnie puścił rękę Binka. Następny ostrzegawczy znak. Ten uścisk mógłby zmiażdżyć mu palce.
– Podwiozę cię – zdecydowała Chevie. – Chester, posadź go na moim grzbiecie.
Chester włożył ręce pod łokcie Binka i uniósł go jak piórko. Przez chwilę obawiał się, że centaur ciśnie nim... ale uważny wzrok Chevie wciąż ich obserwował, więc wylądował łagodnie i bezpiecznie na damskim grzbiecie.
– Czy to twoja laska? – spytała patrząc na splątany łuk i laskę. A Chester, nawet bez polecenia, podniósł laskę i zwrócił Binkowi, który wetknął ją ukośnie miedzy plecy i plecak.
– Obejmij mnie wpół rękami, żebyś nie spadł w czasie jazdy – rzekła Chevie.
Dobra rada. Bink nie miał doświadczeń w jeździectwie, a poza tym nie było siodła. Bardzo nie wiele prawdziwych koni pozostało w Xanth.
Jednorożce były przewrażliwione na punkcie ujeżdżania ich, zaś latających koni prawic nie sposób było złapać i ujarzmić. Kiedyś, gdy Bink był dzieckiem, pewien latający koń został osmalony przez smoka i stracił lotki. Musiał później prostytuować się tak dalece, że pozwalał wieśniakom ujeżdżać w zamian za żywność i opiekę. Kiedy wyzdrowiał, odleciał. Było to jedyne jeździeckie doświadczenie Binka. Pochylił się do przodu. Laska nie pozwoliła mu odpowiednio zgiąć pleców. Sięgnął, by ją wyciągnąć, ale wysunęła mu się z rąk na ziemię.
Chester zarżał, chyba miał to być śmiech, ale podniósł laskę i zwrócił ją Binkowi. Tym razem Bink wetknął ją pod ramię. Pochylił się ponownie i objął wiotką kibić Chevie, nie zważając na gniewne spojrzenie Chestera. Czasem warto zaryzykować – na przykład po to, by wyrwać się jak najszybciej z niemiłego miejsca.
– Idź do weterynarza, aby wyjął ci te kolce z ... zaczęła mówić Chevie, odwracając się przez ramię.
– Już mnie nie ma! – przerwał Chester. Zaczekał, aż narzeczona ruszy, potem odwrócił się i trochę niezdarnie pocwałował w stronę, skąd przybył. Chevie przyśpieszyła galopu.
– Chester w głębi duszy jest naprawdę dobrym stworzeniem – mówiła przepraszająco. – Ale staje się trochę arogancki i zaczyna szaleć, kiedy się znarowi. Mieliśmy ostatnio pewne kłopoty z jakimiś wyrzutkami i ...
– Z ludźmi? – spytał Bink.
– Tak. Wyrostki z północy, wyrządzający szkody za pomocą czarów. Truli gazem inwentarz, cięli mieczami drzewa, sprawiali, że pod nogami pojawiały nam się niby–jamy, i tak dalej. Więc Chester naturalnie przypuszczał ...
– Znam tych gagatków – rzekł Bink. – Sam brałem się z nimi za łby. Teraz są uziemieni. Gdybym wiedział, że przychodzili tutaj...
– Po prosty, wydaje mi się, ze nie ma już spokoju w tej krainie – przerwała mu w pół słowa. – Zgodnie z traktatem nasz lud jest odpowiedzialny za utrzymanie porządku, ale ostatnimi czasy...
– Nasz król starzeje się – wyjaśnił Bink. – Traci moc i stąd te wszystkie nieporozumienia. Kiedyś był wybitnym czarodziejem wywoływał burze.
– Wiemy – przytaknęła. – Gdy ogniste muchy nawiedziły nasze pola owsa, wywołał nawałnice, która trwała pięć dni i potopiła je wszystkie. Oczywiście deszcz zniszczył też nasze plony, ale muchy też ich nie oszczędzały... Codziennie nowe pożary! Przynajmniej mogliśmy bez problemów na nowo obsiać zagony. Nie zapominamy o pomocy, której nam udzielił. Nie chcemy więc poruszać tej sprawy, ale nie wiem jak długo podobni Chesterowi mają znosić takie kłopoty. Dlatego chciałam porozmawiać z tobą... może kiedy\ wrócisz do domu, zdołasz przedstawić sprawę uwadze władzy...
– Nie sądzę żeby to pomogło. Jestem pewien, że król chce utrzymać porządek, ale po prostu nie ma już mocy.
– Więc nadszedł czas, by obwołać nowego ...
– Nie takie to łatwe, choć obecny nieco już zramolał nie ma na tyle odwagi by otwarcie przyznać się do niemocy i abdykować. Ambicja mu nie pozwała. Stąd te kłopoty.
– Tak, ale kłopoty nie znikną, jeśli przedtem nie przyjmie się do wiadomości ich istnienia – parsknęła krótko, prawdziwie po kobiecemu. – Musimy coś zrobić.
– Może Czarodziej Humphrey mi poradzi – rzekł Bink. – Usunięcie króla to poważna sprawa. Nie sadzo, że Rada Starszych się zdecyduje. Zrobił dużo dobrego w czasach swej świetności, I naprawdę nie ma nikogo, kto by go zastąpił. Wiedz, że królem może być tylko wielki Czarodziej.
– Oczywiście. Pamiętaj, że my, centaury, wszystkie jesteśmy nauczycielami.
– Przepraszam, zapomniałem. Naszą wiejską szkołę prowadzi centaur. Po prostu, tutaj w puszczy, nie myślę o tym.
– Rozumiem, ale nazywaj te okolice ” krainą ”, a nie ” puszczą ”. Ja specjalizuję się w historii ludzkości, a Chester studiuje zastosowania siły końskiej. Oni są nauczycielami prawa, ekspertami w naukach przyrodniczych, i filozofami ... – Przerwała. – Teraz trzymaj się. Przed nami jest parów. Przeskoczę przez niego.
Bink był rozluźniony, ale ponownie pochylił się i mocno objął jej kibić. Miała gładki, wygodny grzbiet, lecz łatwo można się zeń ześlizgnąć. Gdyby nie była centaurem, nie odważyłby się zasiąść w takiej pozycji.
Chevie zwiększyła szybkość, galopując w dół wzgórza. Jeździec zaczął niepokojąco podskakiwać. Patrząc przed siebie pod jej ręką, dojrzał parów. Parów to prawdziwy wąwóz, szeroki na jakieś dziesięć stóp. Zbliżali się coraz szybciej. Zaniepokojenie Binka zamieniło się w przerażenie. Ręce mu spotniały, i zaczął zsuwać się na bok. Wówczas Chemie odbiła się potężnie tylnymi nogami i przefrunęła ponad wąwozem.
Bink znów się obsunął. W przelocie dojrzał kamieniste dno parowu, a potem wylądowali po drugiej stronie. Wstrząs sprawił, że prawie wisiał, ostatkiem sił uczepiony wierzchowca. Rozpaczliwie przebierał rękami w poszukiwaniu jakiegoś pewnego chwytu... i zawędrował dłonią w bardzo krępujące obszary, jednak puścił ...
Chevie objęła go w pół i postawiła na ziemi.
– Odpoczynek – rzekła. – Należy się nam. Bink spiekł raka.
– Prze... przepraszam. Zacząłem spadać i po prostu złapałem...
– Wiem. Czułam w czasie skoku, że się obsuwasz. Gdybyś to celowo zrobił, zrzuciłabym cię do rowu. – Wyglądała w tym momencie równie groźnie jak Chester. Wierzył jej; mogłaby zrzucić człowieka do rowu, gdyby miała powód. Centaury były upartymi istotami!
– Może teraz pójdę, pieszo.
– Nie, jest jeszcze jeden rów. Powstał całkiem niedawno.
– Cóż, mógłbym ostrożnie zejść na dół i wspiąć się z drugiej strony. Trwałoby to dłużej... ale...
– Nie, za dużo żyje niklonóg.
Przebiegł go dreszcz przerażenia. Niklonogi przypominały stonogi, ale pięć razy większe i znacznie bardziej groźne, ich niezliczone nogi potrafiły przylgnąć do pionowych skał, a kleszcze mogły wyrywać kawałki ciała szerokości cala.
Zamieszkiwały w zacienionych szczelinach, nie lubiły światła słonecznego. Nawet smoki z dobrze uzasadnionym wahaniem przechodziły parowy i jamy, w których zamieszkiwało to wstrętne robactwo.
– Ostatnio powstają szczeliny w ziemi – ciągnęła Chevie przyklękując, by Bink mógł ponownie na nią wsiąść. Podniósł upuszczoną laskę i za jej pomocą wspiął się na Chevie.
– Boję się, że gdzieś objawił się jakiś potężny czar i rozprzestrzenia się po całym Xanth, wywołując waśnie wśród zwierząt, roślin i kwiczałów. Przeniosę cię przez ten następny parów, a dalej kończy się ziemia centaurów.
Nie wiedział wcześniej, że istnieją takie przeszkody. Nie było ich na jego mapie. Trasa wydawała się łatwa i w miarę bezpieczna. Ale mapa powstała przed laty, a te pęknięcia w ziemi były całkiem świeże, jak mówiła Chevie. Nic w Xanth nie istniało wiecznie i podróż zawsze były nieco ryzykowna. Miał szczęście, że uzyskał pomoc ze strony centaurzycy.
Krajobraz zmienił się, jakby parów oddzielał dwie różne krainy. Uprzednio wznosiły się na przemian łagodnie wzgórza i pola, teraz pojawił się las. Ścieżka stała się węższa, obramowana potężnymi drzewami iglastymi, poszycie lasu pokryte było czerwono–brązowym dywanem igieł. Tu i ówdzie, w miejscach na pozór jałowych rosły jasnozielone kępy paproci i połacie ciemnozielonych mchów. Zimny porywisty wiatr targał włosy i grzywę Chevie, pasemka oplatały się wokół Binka. Było tu spokojnie, w powietrzu unosił się miły zapach igliwia. Wyobrażał sobie, że zszedł na ziemię i był na łożu z mchów, delektując się spokojem tego miejsca.
– Nie rób tego – ostrzegała go Chevie. Bink podskoczył.
– Nie wiedziałem, że centaury uprawiają czary.
– Czary? – spytała, marszcząc za pewne brwi.
– Oczywiście w moich myślach.
Zaśmiała się.
– Z trudem. Nie uprawiamy czarów. Ale wiemy, Jaki wpływ na ludzi mają te lasy. Drzewa rzucają urok ukojenia, chronią się przed wyrębem.
– Nie ma w tym nic złego – rzekł Bink. – Nie miałem zamiaru ich rąbać.
– One nie wierzą w twoje dobre zamiary. Coś ci pokażę – Ostrożnie zeszła z udeptanego duktu, a jej kopyta tonęły w kobiercu sosnowych igieł, prześlizgnęła się między kilkoma najeżonymi sztyletami świerkami, przeszła obok smukłej wężowej palmy, która nawet na nią syknęła i stanęła obok płaczącej wierzby. Niezbyt blisko, wszyscy wiedzieli, że lepiej tego nie robić.
– Tutaj, szepnęła.
Bink spojrzał we wskazanym kierunku. Na ziemi leżał ludzki szkielet.
– Morderstwo? – zdziwił się, a choć nie wiedział, co o tym sądzić, ciarki przebiegły mu po grzbiecie.
– Nie, po prostu sen. Przyszedł tu, żeby odpocząć, podobnie jak ty chciałeś też przed chwilą, i nie wymknął się już. Chcąc zasmakować spokoju znalazł tu pokój wiekuisty.
– Tak... – westchnął, bez żadnej przemocy, bez zmartwień – po prostu utrata inicjatywy. Po co zawracać sobie głowę pracą i jedzeniem, kiedy dużo łatwiej jest odpoczywać? Jeśli ktoś chciałby popełnić samobójstwo, to nie znalazłby lepszego sposobu. On jednak miał po co żyć ... jak dotychczas, przynajmniej.
– Między innymi, dlatego lubię Chestera – stwierdziła Chevie. – On nigdy nie ulegnie takiemu czarowi. Było to oczywiste. Chester nie miał w sobie odrobiny poetyczności. Sama Chevie, pomyślał Bink, też nigdy nie uległaby, choć była znacznie łagodniejsza. Choć widok szkieletu wstrząsnął nim do głębi, poczuł się zmęczony, w przeciwieństwie do swej towarzyszki, która nadal tryskała energią. Może to kwestia odmienności fizjologii ludzi i cen–taurów markujących swą dziką naturę anielskimi kształtami i pozorną uprzejmością? ...
Najprawdopodobniej trochę jednego i drugiego.
– Chodźmy stąd. Roześmiała się.
– Nie martw się. Dopilnuje, żebyś bezpiecznie przeszedł. Nie wracaj tędy samotnie. Podróżuj z wrogiem, jeśli znajdziesz jakiegoś, tak jest najlepiej.
– Lepiej mi z przyjacielem!
– Przyjaciele są pokojowo usposobieni – wyjaśniła.
Acha. To miało sens. Nigdy nie odprężyłby się przed sosną, mając obok siebie takiego Jamę. Zbyt obawiałby się, że tamten przebije go mieczem. Ale co za ironiczna konieczność, poszukiwania wroga na towarzysza podróży przez las spokoju.
– Magia dobiera ludziom dziwnych towarzyszy — mruknął. Ten las pokoju wyjaśniał również niemal zupełną nieobecność innych czarów. Rośliny nie potrzebowały indywidualnych obronnych zaklęć, nikt nie miał zamiaru atakować. Nawet płacząca wierzba wydawała się spokojna, choć był pewien, że sięgnęłaby po nich, gdyby mogła – tak się po prostu żywiła. Ciekawe, jak szybko słabną czary, gdy przestają być niezbędne do przetrwania. Nie... jednak istniał tu czar, potężny czar – wspólny czar całego lasu, a każda roślina dawała w nim swój skromny udział. Gdyby ktoś wynalazł sposób uodpornienia się, jakiś przeciwczar, mógłby tu żyć zupełnie bezpiecznie. Warto o tym pamiętać.
Wydostali się z powrotem na ścieżkę i wyruszyli. w dalszą drogę. Bink dwukrotnie zapadł w drzemkę i bliski był zsunięcia się z grzbietu, ale za każdym razem budził się w porę, o krok od złamania karku. Sam nigdy by się stąd nie wydostał. Z zadowoleniem zauważył, że sosnowy las rzednie, ustępując drzewom liściastym. Poczuł się bardziej rześki, prężny i był to dobry znak.
– Ciekaw jestem kto to był, zastanawiał się Bink.
– Wiem – odpowiedziała Chevie – To jeden z ostatniego najazdu, który tu zabłądził i postanowił odpocząć. Na zawsze!
– Ale przecież Ostatni Najeźdźcy byli dzicy – zawołał Bink. – Mordowali wszystkich baz wyjątku.
– Wszyscy najeźdźcy byli dzicy, gdy tu przybyli, z jednym wyjątkiem – odparła– My centaury, wiemy o tym dobrze. Żyliśmy tu jeszcze przed pierwszym najazdem. Musieliśmy walczyć z nimi wszystkimi, – aż do podpisania Traktatu. Nie posiadaliście zdolności magicznych, ale mieliście broń. Było was dużo i byliście podstępni. Wielu waszych poległo.
– Ja pochodzę od Pierwszych Najeźdźców – rzeki Bink z odrobiną dumy. – My zawsze mieliśmy zdolności magiczne i nigdy nie walczyliśmy z centaurami.
– Nie stawaj się taki napastliwy, człowieku, tylko dlatego, że wyprowadziłam cię z lasu pokoju – ostrzegła. – Nie znasz historii tak dobrze jak my.
Bink uznał, że lepiej będzie złagodzić ton, jeśli chce nadal jechać wierzchem. A chciał jechać. Chevie była miłym towarzyszem, znała tutejsze czary, więc umiała omijać wszystkie zagrożenia, wreszcie co najważniejsze, pozwoliła odpocząć jego zmęczonym nogom, zarazem szybko posuwać się na przód. Niosła go już z dziesięć mil.
– Przepraszam. To tylko suma z rodzinnych tradycji. Mój ród jest dość starożytny.
– Nie ma w tym nic złego – powiedziała łagodnie. Ostrożnie przeszła pod drewnianej kładce nad szemrzącym strumykiem.
Bink nagle poczuł pragnienie.
– Może byśmy się napili – zaproponował. Znów parsknęła w koński sposób.
–Nie tutaj. Każdy, kto napije się z tego strumienia, staje się rybą.
– Rybą? – Bink znów ucieszył się, że ma takiego przewodnika. – Napiję się oczywiście gdzieś indziej. Chyba, że ona chce mu zrobić na złość, albo odstraszyć go od tych okolic. –Dlaczego?
– Rzeka próbuje zarybić się na nowo. Dwadzieścia jeden lat temu Zły Czarodziej Trent usunął z niej wszystkie ryby.
Bink wątpił trochę w zdolności magiczne, zwłaszcza tak potężne, bytów nieożywionych. Jak rzeka może pragnąć czegokolwiek? Przypomniał sobie jednak, jak Widokowa Skala uchroniła się od rozbicia na kawałki. Lepiej uniknąć ryzyka i założyć, że również pewne fragmenty krajobrazu mogą rzucać czary.
Tymczasem zainteresował się wzmianką o Trencie.
– Zły Czarodziej był tutaj. Myślałem, że działał tylko w naszej wiosce.
Trent, był wszędzie – odrzekła – Chciał żebyśmy go poparli, a kiedy odmówiliśmy – wiesz. Traktat zabrania nam mieszać się w sprawy ludzi – objawił nam swą moc, zamieniając wszystkie ryby z rzeki w płomieniste świetliki. Potem odszedł. Myślę, że chciał tymi czarami zmusić nas do zmiany decyzji.
– Dlaczego nie zamienił ryby w armię ludzi i nie próbował pokonać was w ten sposób?
– Nic z tego Bink. Mogliby mieć ludzkie ciała, ale rozum pozostałby w nich rybi. Byliby z nich bardzo zimnokrwiści żołnierze, a jeśli nawet okazaliby się dzielni, mogli nie chcieć służyć człowiekowi, który ich zaczarował. Mogliby zaatakować Trenta.
– Ach, tak. Nie pomyślałem. Zamienił więc je w świetliki i umknął stąd, żeby go nie zaatakowały. A one rzuciły się na najbliższe ofiary.
– Tak. Nadeszły wtedy dla nas złe czasy. Te świetliki to prawdziwa klęska! Nękały nas całymi stadami, parząc swymi małymi promieniami. Do dzisiaj mam blizny na... – przerwała i skrzywiła się. – Na ogonie.
Był to oczywiście eufemizm.
– Co zrobiliście? – wypytywał zaciekawiony Bink, odwracając się i próbując obejrzeć blizny. Nie dojrzał jednak, żadnych śladów dawnych ran.
– Wkrótce potem Trent został wygnany, a Humphrey pomógł nam pokonać ten czar.
– Ale dobry Czarodziej nie potrafi przemieniać stworzeń.
– Nie, ale powiedział nam, gdzie znaleźć zaklęcie przeciw tym świetlikom. Kiedy nie mogły już nas kąsać, szybko wymarły. Dobra informacja jest równie ważna, jak skuteczne działanie, i Dobry Czarodziej wie zawsze wszystko najlepiej.
– Dlatego właśnie idę do niego – przytaknął Bink – Ale on żąda rocznej służby w zamian za swe usługi
– Nam to mówisz? Trzy setki centaurów pracuje przez rok. Co za robota!
– Wszyscy musieliście odsłużyć? Co wam kazał robić?
– Nie wolno nam mówić – rzekła cicho.
Choć chłopak był zawsze dociekliwy, teraz jednak żądza wiedzy wprost go zżerała, mimo to sądził, że lepiej będzie nie ponawiać pytania. Słowo centaura jest niezłomne. Rozmyślał więc w duchu, jakich to cudów nie mógł zdziałać Humphrey za pomocą swych magicznych rzeczy? Dotychczas sądził, że Dobry Czarodziej jest wszechwładny. Albo dzięki swym do–brym informacjom? Humphrey był przede wszystkim jasnowidzem. Jeśli czegoś nie wiedział, mógł to jakoś odkryć i dzięki temu miał olbrzymią potęgę. Rada Starszych zapewne dlatego nie spytała go, co zrobić ze zgrzybiałym królem, bo z góry znała odpowiedź – usunąć króla i na jego miejsce powołać jakiegoś młodego czarodzieja.
Tak, w Xanth było wiele problemów, o których Bink zaledwie słyszał i żadnego z nich by nie rozwiązał. Nauczono go, godzić się, aczkolwiek, niepokornie, u z nieuniknioną i nie–odwołalną koleją rzeczy.
Byli już daleko za rzeczką. Pięli się do góry. Drzewa zacieśniły szeregi, ich grubo korzenie przegradzały ścieżkę albo centaury wyczyściły okolicę, tak jak wieśniacy oczyścili rodzinne strony Binka, ale też Chevie znała ścieżkę tak dobrze, że w niezauważalny sposób unikała groźnych zaklęć. Może jedno i drugie.
Życie, pomyślał, daje często wieloznaczne odpowiedzi na trudne pytania i zwykle jest „jedno i drugie”. Niewiele rzeczy w Xanth działo się raz na zawsze.
– Opowiedz mi tę historię, której sam nie zdążyłem się wyuczyć... – poprosił, znudzony monotonną jazdą.
– Historię ludzkich najazdów? W księgach mamy zapiski o wszystkich. Dopiero Tarcza i ’Traktat położyły kres walkom, które do chwili zawieszenia broni zdołały poczynić straszliwe spustoszenie.
– Nie chodzi mi o Pierwszy Najazd! – zaprzeczył Bink. – Wtedy byliśmy pokojowo usposobieni.
– Tak... i jak tu rozmawiać z nieukiem... To teraz jesteście pacyfistami, poza kilkoma młodymi rozrabiakami, i dlatego sądzisz, że tacy sami byli twoi przodkowie. Tymczasem było wręcz przeciwnie. Moi dziadowie dobrze o tym wiedzą. Byliby naprawdę szczęśliwi gdyby ludzie nie odkryli Xanth.
– Mój nauczyciel był centaurem – rzekł Bink. – Nigdy nic nie mówił o ...
– Wyrzucono by go, gdyby powiedział wam prawdę.
– Bink poczuł się niepewnie.
– Nie kpisz ze mnie, prawda? Ja nie szukam kłopotów. Jestem bardzo ciekawy, ale i tak mam aż za nadto kłopotów.
Odwróciła głowę i popatrzyła nań łagodnie. Jej tułów też się obrócił. Miała przepiękną szyję. Niższe partie były bardziej gibkie niż u dziewcząt – pewnie dlatego, że centaurom trudniej odwracać całe ciało. Gdyby tak dodać odpowiednią połowę ludzkiego ciała, ależ powstałaby piękność!
– Twój nauczyciel nie kłamał. Centaur nigdy nie kłamie. On po prostu zredagował informacje zgodnie z rozkazem Króla, by nie wbijał do wrażliwych dziecięcych umysłów rzeczy, których zdaniem rodziców dzieci nie powinny słuchać. Szkoły zawsze tak wyglądały.
– Och, nie zarzucam mu żadnej nieuczciwości – szybko wyjaśnił Bink – Lubiłem go naprawdę. On jeden nie miał dość moich wszystkich pytań. Ale wydaje mi się, że o historię nie pytałam go wiele. Byłem bardziej zajęty sprawą w której nie mógł mi pomóc... ale przynajmniej powiedział mi o Czarodzieju Humphrey’u.
– Jakie masz pytanie do Humphrey’a, jeśli wolno spytać? Co za różnica?
– Nie ma żadnych magicznych zdolności – przyznał się. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Przez całe dzieciństwo byłem w niekorzystnej sytuacji, bo nigdy nie mogłem pomóc sobie czarami. Biegałem szybciej niż inni, ale bieg wygrywał chłopak, który umiał lewitować. I tak dalej.
– Centaury świetnie sobie radzą bez magii, nie przyjęliśmy ich.
Bink nie uwierzył., ale nie zrobił żadnej uwagi na ten temat.
– Przypuszczam, że ludzie mają inny stosunek do magii. Czym byłem starszy, tym gorzej się działo. Teraz zaś mam być wygnany, jeśli nie zademonstruję jakiejś magicznej zdolności. Nam nadzieję, że Czarodziej Humphrey potrafi ... bo, gdybym miał zdolności to mógłbym zostać i ożenić się z moją dziewczyną i zachować godność.
Chevie pokiwała głową.
– Podejrzewałam coś takiego. Sądzę, w twojej sytuacji mogłabym stłumić w sobie potrzebę dysponowania czarami, ale uważam, że naprawdę w waszej kulturze spaczono hierarchię wartości. Prawo do obywatelstwa powinniście zdobywać zdolnościami i osiągnięciami, a nie...
– Otóż to – żarliwie poparł ją Bink. Uśmiechnęła się.
– Naprawdę powinieneś być centaurem... Po chwili milczenia potrząsnęła głową, zaś wiatr rozwiał jej długie włosy. Doprawdy, był to uroczy widok.
– Podjąłeś się ryzykownej podróży.
– Nie bardziej ryzykowne, niż do świata mundańskiego, gdzie grozi mi wygnanie.
Znów skinęła głową.
– Doskonale. Zaspokoiłeś moją ciekawość, ja zaspokoję twoją. Powiem ci całą prawdę o wtargnięciu ludzi do Xanthu. Ale nie sądzę żebyś zagustował w tej historyjce.
– Nie spodziewam się też, żeby spodobała mi się prawda o mnie – powiedział ponuro Bink. – Nic już nie potrafi mnie zaskoczyć.
– Przez tysiące lat Xanth był dość spokojnym krajem, – rzekła, wpadając w oschły ton, który pamiętał jeszcze ze szkoły. Pewnie każdy centaur miał duszę belfra, – Istniała tu magia, potężna magia, ale bez zbędnych przewrotności. My, centaury byliśmy dominującym gatunkiem, ale, jak wiesz, zupełnie nie mamy zdolności magicznych. Samo nasza istnienie jest magiczne. Sadzę, że przybyliśmy tu. z Mundanii, ale to zdarzyło się tak dawno, że nawet nasze kręgi nic o tym nie wspominają.
Coś zaskoczyło w mózgu Binka.
– Zastanawiam się czy to możliwe... magiczne stworzenia nie zdolne do rzucania czarów? Widziałem myszkowiórkę, która zaczarowała okruszek ciasta...
– Och? pewien jesteś, że to nie była wiewiórka? Zgodnie z naszą taksonomią należy ona do normalnych istot, więc mogła używać czarów.
– To wy klasyfikujecie zwierzęta? – spytał zdziwiony Bink. .
– Taksononia – powtórzyła z pobłażliwym uśmieszkiem – to klasyfikacja istniejących przejawów życia... jeszcze jedna specjalność centaurów.
– Zakłopotany Bink rozważał jej słowa.
– Myślałem, że to jest myszkówiórka, ale teraz nie nam pewności.
– My również nie jesteśmy, w istocie całkiem pewni – przyznała. – Być może jakieś magiczne stworzenie potrafi rzucać czary. Ale ogólna zasada mówi, że stworzenie albo posługuje się magią, albo jest magiczne. Nie jest możliwe zaistnienie obu tych cech jednocześnie. Pomyśl tylko, co by się działo, gdyby na przykład żyły smoki – czarodzieje... Z pewnością już dawno temu wszystko obróciłyby w perzynę...
Bink pomyślał i ciarki go przeszły.
Wróćmy do lekcji historii – zaproponował.
– Około tysiąca lat temu pierwsze plemię ludzi odkryło Xanth. Myśleli, że to jakiś zwyczajny półwysep. Wtargnęli więc do tej krainy, wyrąbali lasy i wymordowali zwierzęta. Było tu dość mocy magicznych, by ich przepędzić, ale nikt nigdy dotychczas nie doznał takiego barbarzyństwa, systematycznej grabieży i nie bardzo wierzył własnym oczom. Myśleliśmy, że ludzie wkrótce odejdą. Wtedy jednali rozumieli, że Xanth jest magiczną krainą. Widzieli latające zwierzęta, drzewa o chwytnych gałęziach. Polowali na jednorożce i gryfy. Jeśli dziwisz się, dlaczego te wszystkie zwierzęta nienawidzą ludzi, to zapewniam cię, że mają po temu powody. Ich przodkowie nie przetrwaliby, gdyby okazywali życzliwość rodzajowi ludzkiemu. Ci pierwsi najeźdźcy byli istotami pozbawionymi zdolności magicznych. Początkowo nie czuli się najlepiej w tym obcym, nieznanym świecie, lecz kiedy otrząsnęli się z pierwszego szoku, szybko polubili te strony.
– To nieprawda! – wykrzyknął Bink. – Ludzie mają największe zdolności magiczne. Spójrz choćby na wielkich czarodziejów, sama przed chwilą opowiedziałaś, jak Zły Czarodziej Trent zamienił wszystkie ryby ...
– Siedź cicho, bo cię zrzucę! – parsknęła Chevie. Jej ogon świsnął koło ucha Binka. – Nie masz pojęcia o tych sprawach. Pewnie, że teraz ludzie mają magiczne zdolności. Ale wtedy nie mieli, ot i tyle.
Bink znowu nie spierał się. Przyszło mu to zresztą łatwo, bo bardzo podobała mu się ta centaurzyca. Odpowiadała na pytania, o zadawaniu których dotąd nie myślał.
– Przepraszam. To takie nowe dla mnie.
– Przypominasz mi Chestera. Założę się, że też jesteś strasznie uparty.
– Tak – przyznał ze skruchą.
Zaśmiała się, a brzmiało to trochę jak rżenie.
– Podobasz mi się człowieku. Mam nadzieję, że odkryjesz je... z niesmakiem wydęła wargi – ...zdolności magiczne.
Potem rozpromieniła się w uśmiechu i szybko wróciła do tematu.
– Ci pierwsi najeźdźcy nie mieli zdolności magicznych, a kiedy odkryli., co mogą zdziałać czary, byli tym zafascynowani, ale bali się też trochę. Wielu z nich zginęło w jeziorze, które rzucało topielczy urok, niektórzy mieli kłopoty ze smokami, a kiedy spotkali pierwszego bazyliszka .. .
– Czy żyją jeszcze bazyliszki? – zapytał zaniepokojony Bink, przypominając sobie nagle kameleona. Zginął właśnie wtedy, gdy przybrał postać bazyliszka, tak jakby zaklęcie straciło swoją moc. Musiał zrozumieć sens tego wiecznego znaku.
– Tak, są, choć niezbyt liczne, – odparła. – Zarówno ludzie, jak i centaury tępili je zawzięcie. Ich spojrzenie dla nas jest też zabójcze, wiesz. Teraz się kryją, bo wiedzą, że jeśli zabiją jakąś rozumną istotę, sprowadzą całą armię obwieszonych lustrami mścicieli. To zwykła mała, jaszczurka z łbem i pazurami kurczęcia. Niezbyt mądra. Zresztą wcale nie musi być inteligentna.
– Słuchaj – zawołał Bink. – Może właśnie inteligencja jest tym brakującym czynnikiem. Stworzenie może uprawiać magię, być magiczne, albo być rozgarnięte – albo dwie spośród tych trzech cech, ale nigdy wszystkie trzy. Więc myszkowiórka potrafi rzucać czary, ale chytry smok nie.
Znów odwróciła głowę i spojrzała nań z zainteresowaniem, a nawet pełnym podziwem.
– To zupełnie nowy pomysł. Sam jesteś bardzo rozgarnięty. Muszę to przemyśleć. Ale póki tego nie zbadamy, nie zapuszczaj się samotnie w bezludne pustkowie; mogą tam żyć inteligentne potwory, potrafiące rzucać uroki.
– Nie zapuszczę się w pustkowie – obiecał Bink, a przynajmniej nie zboczę ze ścieżki prowadzącej przez nie, zanim nie dostanę cię do zamku Czarodzieja. I nie chcę, żeby jakaś jaszczurka spojrzała na mnie śmiercionośnym wzrokiem.
– Twoi przodkowie byli bardziej wojowniczy zauważyła Chevie. – Dlatego tylu z nich zginęło. Ale podbili Xanth i stworzyli tu enklawę, z której usunęli wszelką magię.
Spodobał im się kraj i możliwości, jakie stwarza magia, ale nie chcieli mieć jej zbyt blisko swych domów. Wypalili więc lasy, zabili wszystkie czarodziejskie zwierzęta i rośliny, a potem zbudowali potężny czarodziejski mur... .
– Ruiny! – krzyknął Bink. – Myślałem, że te stare kamienie to ślady obozowiska wrogów.
– Pochodzą z czasów Pierwszego Najazdu – obstawała przy nim.
– Ale ja pochodzę od ...
– Mówiłam, że to ci się nie spodoba.
– Rzeczywiście – zgodził się. – Ale chcę tego słuchać. Jak moi przodkowie zdołali ...
– Zamieszkali w swej ufortyfikowanej wiosce, uprawiali mundańskie rośliny, hodowali mundańskie bydło, rozumiesz, fasolę i bezskrzydłe krowy. Pożenili się z kobietami, które przywiedli ze sobą, albo zdołali uprowadzić z pobliskich mundańskich osiedli i doczekali się dzieci. Xanth był przyjemnym krajem, nawet ten region pozbawiony czarów. Ale wówczas zdarzyło się coś zadziwiającego.
Chevie znów odwróciła głowę i zerknęła tak ponętnie, że nie powstydziłaby się tego żadna dziewczyna. Naprawdę była bardzo powabna, zwłaszcza, jeśli zmrużyło się oczy tak, by widzieć tylko ludzką część jej ciała. Niesamowicie zmysłowa... Ponieważ Bink wiedział, że centaury żyją dłużej niż ludzie, szacował jej wiek na nie więcej niż pięćdziesiąt lat, lecz z wyglądu przypominała dwudziestkę... , i to jaką dwudziestkę. I trudno byłoby ujarzmić taką klacz!
– Co się zdarzyło? – zapytał, okazując wiele zainteresowania dla mającego nastąpić dalszego ciągu. Centaury umiały interesująco opowiadać i lubiły mieć dobrych słuchaczy.
– U dzieci objawiły się magiczne zdolności – rzekła.
– Acha! – Więc Pierwsi Najeźdźcy posiadali magiczne zdolności.
– Nie. To kraina Xanth była magiczna. Zjawisko wystąpiło pod wpływem środowiska, które najsilniej oddziaływało na dzieci. Poza tym dzieci były bardziej podatne, niż dorośli, zwłaszcza, jeśli były poczęte i urodzone tutaj. Dorośli, nawet długo tutaj mieszkający, raczej tłumili w sobie zdolności, bo oni zawsze „wiedzą lepiej”. Ale dzieci zaakceptowały czary. Nie tylko bardziej u nich objawiały się te talenty, ale one również chętniej się nimi posługiwały.
– Nie wiedziałem o tym – powiedział. – Moja rodzina posiada więcej zdolności magicznych, niż ja. Kilku moich przodków było czarodziejami, a ja... – Opanował się. – Obawiam się, że rodzice bardzo się na mnie zawiedli. Wszystko wskazywałoby na to, że powinienem posiadać potężne zdolności, może nawet powinienem zostać czarodziejem. A tymczasem ...
Chevie taktownie powstrzymała się od uwag. – Z początku ludzi to zaszokowało. Wkrótce jednak przyzwyczaili się i nawet popierali rozwijanie pewnych szczególnych zdolności. Jeden z dzieciaków posiadał zdolności zamieniania ołowiu w złoto. Ludzie w poszukiwaniu ołowiu spustoszyli wzgórza. A w końcu musieli wyprowadzić się po ołów do Mundanii. Wyglądało, że ołów stał się cenniejszy niż złoto.
– Ale Xanth nie utrzymuje żadnych stosunków z Mundanią,
– Znowu się zapominasz. To było dawno temu.
– Jeszcze raz przepraszam. Nie przerywałbym, gdyby to mnie tak nie interesowało.
– Jesteś cudownym słuchaczem – rzekła i Binkowi zrobiło się miło.
– Większość ludzi nie chciałaby w ogóle słuchać tak niemile dla ich dumy brzmiącej historii. Gdyby było inaczej nie musiałabym ci tego opowiadać. Po prostu znałbyś ją ze szkoły.
– Zapewne nie interesowałbym się tą zamierzchłą przeszłością, gdyby nie groziło mi wygnanie – przyznał. –W tej chwili nie wiele mnie łączy z lokalnym patriotyzmem. Wolę polegać na sobie, niż na kuglarstwie.
– Godna podziwu filozofia. A przy okazji uda ci się jechać dalej niż zamierzałam cię podwieźć, bo bardzo mnie zaciekawiłeś. W każdym razie zdobyli ołów, ale zapłacili wysoką cenę. Mundańczycy bowiem dowiedzieli się o czarach. Byli oni zaś typowymi przedstawicielami swej rasy – chciwi i zaborczy. Wieści o tanim złocie przyprawiały ich o szaleństwo. Wtargnęli do Xanthu, zniszczyli mury i zabili wszystkich mężczyzn i dzieci z pokolenia Pierwszych Najeźdźców.
– Ale ... zaprotestował ze zgrozą Bink.
– To była Druga Fala Najeźdźców – powiedziała łagodnie Chevie. Oszczędzili tylko kobiety z Pierwszego Najazdu, bo ich własna armia składała się tylko z mężczyzn. Myśleli, że w Xanth istnieje maszynka zamieniająca ołów w złoto, albo jakiś alchemiczny przepis. W głębi duszy nie wierzyli w czary. Tym terminem po prostu określali wszystko, co nieznane. Gdy więc zrozumieli, że żadna maszynka nie istnieje, lecz cudu dokonują ludzie swymi magicznymi mocami, było już za późno. Zniszczyli to, po co tu przybyli.
– Potworne! – stwierdził Bink. Więc mówisz, że wywodzę się od...
– Od zgwałconej kobiety z Pierwszego Najazdu. Tak... inaczej nie możesz potwierdzić autentyczności swojego rodu. My, centaury nigdy nie kochaliśmy Pierwszych Najeźdźców. Ale Drugi Najazd był znacznie gorszy. Dokonali go zwykli łupieżcy, łotry i wandale. Gdybyśmy o tym wiedzieli pomoglibyśmy Pierwszym Najeźdźcom walczyć z nimi. Nasi łucznicy zwarliby się... – Wzruszyła ramionami. Sztuka łucznicza centaurów była wręcz legendarna, nie myślała mu wyłuszczać sprawy.
– Potem Najeźdźcy osiedlili się – kontynuowała po przerwie. – Rozmieścili swoich łuczników po Xanth, aby zabijali... – Przerwała, a Bink zrozumiał, jak boleśnie odczuwała ironię tego, że jej rasa padała ofiarą znacznie gorszych łuczników, jakimi byli ludzie. Wzdrygnęła się, omal go nie zrzucając i z wyraźnym wysiłkiem mówiła dalej.
– Zabijali centaury dla mięsa. Dopiero wtedy zebraliśmy się, otoczyliśmy ich obóz i kiedy wystrzelaliśmy połowę z nich zgodzili się pozostawić nas w spokoju. Ale nawet i później nie całkiem honorowali swe przyrzeczenie, gdyż bardzo niewielkie mieli poczucie honoru.
– A ich dzieci posiadały zdolności magiczne – kontynuował Bink – rozumiejąc teraz wszystko. – I dlatego nastąpił Trzeci Najazd, a najeźdźcy z drugiej fali zostali wymordowani...
– Tak, to zdarzyło się kilka pokoleń późnej, ale było równie okrutne. Ludzie z Drugiego Najazdu stali się już w sumie całkiem znośnym sąsiedztwem. Znów oszczędzono tylko kobiet, a i to niewiele. Ponieważ spędziły one całe życie w Xanth, miały potężne zdolności magiczne. Za ich pomocą usuwały jednego po drugim swych gwałtem sobie narzuconych mężów w taki sposób, że same uniknęły podejrzeń. Ale ich zwycięstwo stało się ich klęską, gdyż teraz już w ogóle nie miały rodzin. Musiały więc sprowadzić nowych Mundańczyków.
– To okropne! – zawołał Bink. – Jestem potomkiem tysiąca lat podłości.
– Niecałkiem... Historia człowieka w Xanth jest brutalna, ale nie pozbawiona pewnych wzlotów, a nawet chwili chwały. Kobiety z Drugiego Najazdu zorganizowały się i sprowadziły tylko najwartościowszych mężczyzn. Silnych, sprawiedliwych, dobrych i mądrych mężów, którzy rozumieli sytuację i przybyli tu z przekonania, a nie z chciwości. Obiecali dotrzymać tajemnicy i podtrzymywać tradycje Xanth. Byli to także Mundańczycy ale szlachetni.
– Czwarty Najazd! – wykrzyknął Bink. – Najwspanialszy ze wszystkich.
– Tak kobiety z Xanthu były wdowami, ofiarami gwałtu, a wreszcie morderczyniami. Niektóre stare, inne chora, okaleczone psychicznie przez straszne przeżycia. Ale wszystkie umiały kierować, a oprócz tej cechy posiadały jeszcze jedną, determinację i upór. Przeżyły okrutną wojnę, która wymiotła wszystkich innych ludzi z Xanth. To wszystko było nie do ukrycia. Kiedy nowi przybysze poznali całą prawdę, część zmieniła zdanie i wróciła do Mundanii. Ale inni chcieli poślubić czarownice. Chcieli mieć dzieci potrafiące rzucać czary, a sądzili, że to będzie dziedziczne. Nie zwracali więc uwagi na urodę i wiek swych oblubienic. Stali się wzorowymi mężami. Jeszcze inni chcieli chronić i rozwijać unikalne wartości Xanthu – to działacze na rzecz ochrony środowiska. Dzięki magii stworzyli nową przyrodę – najcenniejszą część swego otoczenia. Jednak nie tylko wojownicy tworzyli armię Czwartego najazdu. Wśród nich znajdowały się młode, starannie wybrane kobiety, które miały poślubić dzieci i zapewnić dopływ świeżej krwi. Tak więc nie była to inwazja, a pokojowe osadnictwo, u podstaw którego legły względy praktyczne i biologiczne nie zaś mord i chęć rabunku.
– Wiem – rzekł Bink. – To była epoka pierwszych wielkich czarodziejów.
– Istotnie. Oczywiście, później nastąpiły kolejne najazdy, ale nie tak ważne. Początek panowania człowieka w Xanth datuje się właśnie na czasy Czwartego Najazdu. Następne inwazje spowodowały śmierć wielu osób, a jeszcze więcej musiało uciekać w ostępy leśne, lecz zachowana została już ciągłość pokoleń. Prawie każda rozumna, lub dysponująca czarami istota wywodzi swój ród z Czwartego Najazdu. Pewna jestem, że ty też.
– Tak – powiedział Bink – Moi przodkowie pochodzą spośród wojowników pierwszych sześciu najazdów, ale zawsze myślałem, że najważniejsze jest pochodzenie z Pierwszego Najazdu...
– Stworzenie Magicznej Tarczy ostatecznie powstrzymało walki. Utrzymuje ona wszelkie mundańskie stworzenia z dala od Xanth, a żadnej tutejszej istocie nie pozwala wyjść na zewnątrz. Nazwano ją murem obronnym Xanthu, podporą naszego istnienia. Ale pewne sprawy nie polepszyły się zbytnio. Tak jakby ludzie zamienili jedne kłopoty na inne – widzialne niebezpieczeństwo na niewidzialne. W ostatnim stuleciu Xanth, istotnie wolny był od najazdów, ale powstały nowo, wcale nie mniejsze zagrożenia.
– Tak, jak ogniste muchy, świdrzaki i ten nędzny Czarodziej Trent – powiedział Bink. – Magiczne niebezpieczeństwo.
– Tren nie był nędznym czarodziejem – poprawiła go Chevie – On był złym Czarodziejom. To duża i poważna różnica. Nie należy bagatelizować tego rozróżnienia.
– No tak. Był doskonałym Złym Czarodziejem. Na szczęście pozbyli się go, zanim opanował Xanth.
– Rzeczywiście. Ale przypuśćmy, że pojawia się inny Zły Czarodziej? Albo świdrzaki znów się wylęgają? Kto tym razem ocali Xanth7
– Nie wiem, przyznał Bink.
– Czasem zastanawiam się, czy stworzenie Tarczy było istotnie dobrym pomysłem. Zamknięta w Xanth magia potęguje się, bez możliwości rozcieńczania jej zewnętrznymi wpły–wami. Tak jakby dążyła do osiągnięcia punktu krytycznego, kiedy to nastąpi ostateczny krach. Cóż, może takie jest przeznaczenie, wyznam jednak, że nie chciałabym, aby wszystko zaczęło się od nowa.
Bink nigdy nie myślał o podobnych sprawach w ten sposób .
– Jakoś nie dostrzegam problemu nadmiernej koncentracji magii w Xanth. Raczej chciałbym, żeby było jej trochę więcej. Żeby starczyło i dla mnie.
– A może lepiej byłoby ci bez niej... zasugerowała. – Gdybyś mógł dostać od króla zwolnienie z ...
– Cha! – zawołał Bink. – Lepiej już, żebym pędził życie pustelnika w puszczy. Moja wioska nie toleruje nikogo, kto nie może wykazać się jakimś talentem magicznym.
– Dziwne przeciwieństwo – mruknęła.
– Co takiego?
– Och, nic. Właśnie pomyślałam o Hermanie Pustelniku. Został przed kilku laty wygnany z naszego stada za sprośności.
Bink roześmiał się.
– Co może być sprośne dla centaura. Co on takiego zrobił?
Chevie gwałtownie zatrzymała się na skraju kwiecia tej polany.
– To już koniec naszej wędrówki – oznajmiła krótko. – Dalej musisz sam dać sobie radę.
Bink zrozumiał, że powiedział coś niestosownego.
– Nie miałem nic złego na myśli... przepraszam, jeśli ...
Chevie złagodniała.
– Nie mogłeś wiedzieć. Zapach tych kwiatów wpędza centaury w szaleństwa. Nie wolno mi tu wchodzić bez wyraźnej konieczności. Sądzę, że zamek Czarodzieja Huaphrey’a znajduje się około pięciu mil na południe. Uważaj na magiczne niebezpieczeństwa, a ja mam nadzieję, że znajdziesz swój talent.
– Dziękuję – westchnął Bink z wdzięcznością. Zsunął się z grzbietu. Od dłuższej jazdy nogi mu trochę zesztywniały, ale wiedział, że zyskał na tym cały dzień. Obszedł Chevie, by stanąć z przodu i podał jej rękę.
Centaurzyca uścisnęła mu dłoń, a potem pochyliła się i pocałowała go w czoło – matczyny pocałunek. Bink wolałby, żeby tego nie robiła, ale uśmiechnął się i ruszył przed siebie. Usłyszał dochodzący z lasu tętent jej kopyt i nagle poczuł się samotny. Na szczęście jego podróż miała się ku końcowi.
Wciąż Jednak, nie dawała mu spokoju myśl o Hermanie Pustelniku – cóż takiego mógł przeskrobać ten nieborak, że nawet centaury uznały to za obrazę moralności. Trudno, musiał poprzestać na własnych przypuszczeniach.
3.
Przerażony Bink stanął na skraju przepaści. Drogę przecinał następny parów... nie, nie parów, a prawdziwa rozpadlina szeroka na pól mili i na pozór bezdenna. Chevie mogła o niej nie wiedzieć, gdyż inaczej pewnie ostrzegłaby go. Musiała więc być całkiem świeżej daty – może sprzed miesiąca.
Tylko trzęsienie ziemi lub czar o mocy kataklizmu potrafiłby stworzyć taki kanion tak szybko. Skoro jednak nie słyszał o żadnym trzęsieniu ziemi, musiały tu zadziałać czary. Tylko mag o niewyobrażalnej wprost potędze mógł dokonać czegoś podobnego.
Któż to mógł być? Król za czasów swej świetności może byłby w stanie utworzyć taką rozpadlinę za pomocą precyzyjnie sterowanej burzy, dokładnie zlokalizowanego huraganu... ale nie miał powodów, by to robić, a jego moc zbyt już osłabła, by porywać się na takie dzieło. Zły Czarodziej Trent potrafił przemieniać istoty, a nie wywoływać trzęsienia ziemi. Zdolności Czarodzieja Humphrey’a obejmowały setki wieszczych zaklęć, więc dzięki jednym z nich mógłby dowiedzieć się, jak stworzyć taki wąwóz, ale trudno było sobie wyobrazić, by Humphrey zawracał sobie tym głowę. Humphrey za darmo nawet nie przeszedłby trzech kroków, a co dopiero mówić o takim wysiłku! Czyżby był w Xanth jakiś inny wielki Czarodziej?
Spokojnie... słyszał przecież o potężnych władcach iluzji. Dużo łatwiej stworzyć złudzenie rozpadlin, niż rzeczywisty obiekt. Mogło to być coś w rodzaju zwielokrotnionej zdolności Zinka do wytwarzania potężnych jam. Zink nie był czarodziejem, ale gdyby prawdziwy czarodziej miał takie zdolności, mógłby stworzyć coś takiego. Może, gdyby po prostu wszedł w rozpadlinę, natrafiłby na ciągnącą się dalej ścieżkę...
Spojrzał w dół. Zobaczył mały obłoczek łagodnie płynący wąwozem około pięciuset stóp niżej. Podmuch zimnego, wilgotnego wiatru liznął go po karku. Wzdrygnął się; to było zbyt realistyczne jak na iluzję.
Krzyknął : – Halooo!
Po prawie pięciu sekundach echo powtórzyło: – Alooo!
Podniósł kamyk i rzucił, go w rzekomą rozpadlinę. Kamyk zniknął w przepaści, zaś do wędrowca nie doleciał nawet najmniejszy odgłos upadku, to było głębokie.
Wreszcie uklęknął i dźgnął palcem powietrze za skraju przepaści. Nie napotkał oporu. Pomacał krawędź – okazała się prawdziwa i bardzo stroma.
Z niechęcią uznał się za przekonanego. Rozpadlina była prawdziwa, pozostało więc tylko obejść tę przeszkodę. A to znaczyło, że był nie o pięć mil od celu, ale o pięćdziesiąt, może o sto, zależnie od rozmiarów tego zdumiewającego pęknięcia.
Może powinien zawrócić? Trzeba będzie oczywiście powiadomić wieś o tym zjawisku. Z drugiej strony rozpadlina mogła zniknąć, zanim ktoś inny przyjdzie tu, by ją obejrzeć, wtedy okrzykną go nie tylko „cudakiem bez czarów”, ale w dodatku głupcem. Co gorsza, mogą go nazwać tchórzem, który wymyślił tę historię, żeby tylko znaleźć jakieś wytłumaczenie, gdy tymczasem tak naprawdę to miał pietra przed wizytą Czarodzieja, gdyż obawiał się całej prawdy o swej bezsilności. Co magia stworzyła, magia potrafi usunąć. Lepiej więc spróbować obejść kanion.
Bink z pewną obawą spojrzał w niebo. Słońce chyliło ku zachodowi. Pozostała mu jeszcze jakaś godzina światła dziennego. Lepiej ją poświęcić na znalezienie chaty, gdzie mógłby spędzić noc. Ostatnią rzeczą, której by sobie żył był nocleg na dworze, na łasce obcych czarów. Dzięki Chevie miał dotychczas podróż wygodną, ale wszystko wskazywało na to, że w dalekiej wędrówce będzie zdany na samego siebie i z niejedną trudnością będzie musiał sobie dać radę.
W którą stronę skręcić – na wschód, czy na zachód? Kanion wydawał się ciągnąć w nieskończoność w obu kierunkach. Na wschodzie jednak kraj był nieco mniej pofałdowany stopniowo się obniżał. Kto wie, może uda mu się zejść na samo dno, a potem wdrapać się na drugą stronę. Również farmerzy chętniej osiedlali się w dolinie, niż w górach. Pójdzie zatem na wschód.
Okolica jednak sprawiała wrażenie kompletnego pustkowia. Do tej pory nie widział żadnego domostwa. Szedł coraz szybciej. Gdy nadciągnął zmierzch dostrzegł wielkie czarne kształty, wyłaniające się z kanionu. Miały wielkie skórzaste skrzydła., krwiożerczo zakrzywiono dzioby, małe świecące oczy. Może sępy, może coś gorszego. Zrobiło mu się strasznie nieprzyjemnie.
Musiał teraz oszczędzać swoje zapasy, gdyż w żaden sposób nie mógł przewidzieć, na jak długo mają mu wystarczyć. Spostrzegł drzewo chlebowe, odciął więc jeden bochenek, ale stwierdził, że chleb jeszcze nie był dojrzały, Mógłby jeszcze dostać niestrawności. Musiał znaleźć jakąś farmę.
Drzewa stawały się większe, bardziej sękate. Miał wrażenie, że mu grożą. Wiatr przybierał na sile, jęcząc gdzieś w gałęziach. Nie było w tym nic złowieszczego. Zjawisko nie miało nic wspólnego z magią. Ale Bink czuł, że serce bije mu wciąż mocniej i zaczął oglądać się przez ramię. Nie szedł już udeptanym traktem. Znikło więc poczucie względnego bezpieczeństwa z tym związane. Wchodził coraz głębiej w las. Noc była porą złowrogich czarów, różnorodnych i potężnych. Czar pokoju rzucany przez sosny to tylko jedna z licznych możliwości. Z pewnością, działały czary gorsze i bardziej przerażające. Żeby tylko zdołał znaleźć jakiś dom! Że też zachciało mu się szukać przygód! Od chwili, gdy musiał zboczyć z drogi i zrobiło się ciemno, zaczęła pracować jego wybujała wyobraźnia. Tak naprawdę wcale nie był w głębi puszczy. Ostrożnemu człowiekowi nie wiele tu groziło. Prawdziwe ostępy znajdowały się za zamkiem Dobrego Czarodzieja, po drugiej stronie kanionu.
Zmusił się do wolniejszego marszu, ciągle wytężając wzrok. Trzeba po prostu iść, macać laską wszystkie podejrzane miejsca i nie robić głupstw.
Końcem laski dotknął jakiegoś odłamka skały. Kamień z głośnym furkotem wzleciał w górę. Bink niezdarnie potknął się i przewrócił na ziemię, osłaniając dłońmi twarz. Kamień rozłożył skrzydła i odleciał.
– Gruuu! – oderwał się z wyrzutem. Był to tylko gołąb skalny, który przycupnął przybierając kształt kamienia dla bezpieczeństwa i ochrony przed zimnem. Zrozumiałe, że zareagował, gdy został, potrącony, ale był niegroźny.
Skoro gnieździły się tu gołębie skalne, miejsce musiało być bezpieczne również dla niego. Wystarczyło się wyciągnąć gdziekolwiek i zasnąć. Dlaczego tak nie postąpił? .
Dlatego, że był niemądrze przerażony perspektywą samotnego spędzenia nocy, odpowiedział sobie sam. Gdyby miał jakieś zdolności magiczne, czułby się bezpieczniej. I wystarczyłby zwykły czar pewności siebie.
Spostrzegł przed sobą światło. Co za ulga! Był to żółty prostokąt, niemal na pewno oznaczający ludzką siedzibę. Z radości chciało mu się płakać. Nie był już dzieckiem, ani nastolatkiem, ale tu w lesie tak się właśnie poczuł. Koniecznie potrzebował ludzkiego towarzystwa. Spiesznie ruszył ku żółtemu punkcikowi, mając nadzieję, że nie okaże się on złudzeniem lub pułapką zastawioną przez jakąś wrogą istotę.
Było to gospodarstwo położone na skraju małej wioski. Teraz w głębi doliny widniały jeszcze inne światełka. Zastukał do drzwi, czując się niemal szczęśliwy.
Otworzyły się z niechęcią i ukazała się brzydka kobieta w poplamionym fartuchu. Przyjrzała się mu podejrzliwie.
– Nie znam cię – zagderała. Rozległ się trzask zakładanego rygla.
– Jestem Bink z North – szybko powiedział. – Podróżowałem cały dzień i drogę zagrodziła mi rozpadlina. Teraz muszę się gdzieś przespać. Odwdzięczę się wam za tę przysługę. Jestem silny, mogę rąbać drwa, ładować siano, nosić kamienie ...
– Do tego nie są potrzebne czary – stwierdziła.
– Żadnych czarów. Ja sam gołymi rękami. Ja ...
– Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś widmem? – pytała.
Bink wyciągnął lewą rękę i skrzywił się.
– Ukłuj mnie; zobaczysz, że krwawię.
Był to standartowy test, gdyż większość nocnych, ponadnaturalnych stworów nie miała w sobie krwi, chyba, że wyssały jakąś żyjącą istotę.
Ale i wtedy nie krwawiły.
– Choć Martha – odezwał się wewnątrz gruby, wysoki głos. – Od dziesięcioleci nie pojawiło się tu widmo, a poza tym nie jest w stanie wyrządzić komukolwiek krzywdy. Pozwól mu wejść. Jeśli będzie jadł, jest człowiekiem.
– Olbrzymy też jedzą – mruknęła. Ale rozwarła drzwi na tyle szeroko, że Bink zdołał się wcisnąć.
Teraz Bink zobaczył domowego stróża – małego wilkołaka, na pewno jedno z dzieci. Nie słyszał o żadnych wilkołakach. Wszystkie były ludźmi, którzy rozwinęli w sobie odpowiednie zdolności. Tacy odmieńcy zdarzali się coraz częściej. Ten miał dużą głowę i płaską, raczej typową dla człowieka twarz. Prawdziwy wilkołak nie różnił się niczym od wielkiego psa, chyba, że się przemieniał. Wówczas stawał się człowiekiem o wilczym charakterze. Bink wyciągnął rękę, gdy wilkołak podkradł się, by go powąchać, a potem pogłaskał go po głowie.
Stwór zmienił się mniej więcej w ośmioletniego chłopaka.
– Przestraszyłeś się, co? – spytał z nadzieją w głosie.
– Okropnie – potwierdził Bink.
Chłopczyk odwrócił się w stronę mężczyzny.
– On jest czysty, tato – oznajmił. – Nie czuć od niego żadnej magii.
– W tym sęk – mruknął Bink – Gdybym miał zdolności magiczne, nie musiałbym wędrować. Ale nie wycofuję się. Mogę zrobić cóż pożytecznego bez czarów.
– Nie masz zdolności magicznych? – spytał mężczyzna, gdy tymczasem kobieta nalała Binkowi miskę gorącego gulaszu. Farmer liczył sobie ponad trzydzieści lat, był równie prostacki jak jego żona, ale miał śmiejące się oczy i uśmiech w kącikach ust.
Był szczupły i dość żylasty – zapewne rezultat ciężkiej harówki od świtu do nocy. Rozmawiając zrobił się purpurowy, a potem zielony, całe jego ciało powoli zmieniało kolor – na tym polegały jego zdolności.
– Jak. więc pokonałeś tak długą drogę w ciągu jednego dnia? Z North jest spory kawał...
– Centaurzyca podwiozła mnie.
– Klaczka! Dobre! A czegóż się trzymał, kiedy podskakiwała?
Bink zaśmiał się smutno.
– No cóż, powiedziała, że mnie zrzuci do rowu, Jeśli zrobię to jeszcze raz – przyznał się.
– Cha! Cha! Cha! – zahuczał. Niewykształceni farmerzy mieli dość prostackie poczucie humoru. Bink zauważył, że żona nie roześmiała się, a chłopiec po prostu nic nie zrozumiał. Później farmer przeszedł do interesów.
– Słuchaj, teraz nie potrzebuję nikogo do roboty. Ale mam pójść na przesłuchanie, a nie chce mi się. Wiesz, baba się denerwuje.
Bink przytaknął, choć nie zrozumiał. Spostrzegł, że żona też przytaknęła z groźną miną. Co to za sprawa?
– Więc jeśli chcesz odrobić nocleg, możesz pójść za i mnie – ciągnął farmer. – Zejdzie ci z jaką godzinę, nic nie musisz robić, tylko słuchać wójta. Nie znam lżejszej roboty, a tobie będzie łatwiej, boś obcy. Pograsz sobie z młodą, ładną... Dostrzegł groźne spojrzenie swej żony i przerwał. – Co ty na to?
– Zrobię wszystko, co mogę – niepewnie odparł Bink. Co to za gra z ładną, młodą? Nigdy się nie dowie, póki jest tu żona. Czy Sabrina nie miałaby mu tego za złe?
– Dobra! Na strychu jest siano i wiadro, więc nie musisz wychodzić za potrzebą. Tylko nie chrap za głośno, baba tego nie lubi.
Zdaje się, że baba nie lubi wielu rzeczy. Jak można się ożenić z taką kobietą? Czy Sabrina stanie się też jędzowata po ślubie.
Zaniepokoiła go ta myśl.
– Nie będę – zapewnił Bink. Gulasz nie był zbyt smaczny, ale sycący. Dobre jedzenie na drogę.
Spał wygodnie na sianie, z wilkołakiem zwiniętym u swych stóp. Musiał użyć wiaderka, które później śmierdziało mu całą noc, ale wolał to, niż wyprawę na dwór, nocą pełną czarów. Po pierwszych protestach wobec gulaszu jego kiszki uspokoiły się. Naprawdę nie miał na co się skarżyć.
Na śniadanie dostał owsiankę ugotowaną bez ognia. To była magiczna umiejętność żony, bardzo przydatna w gospodarstwie. Potem udał się na przesłuchanie do sąsiedniego domu o milę dalej.
Wójt, był rosłym, rubasznym facetem. Gdy o czymś usilnie rozmyślał, nad głową pojawiał mu się mały obłoczek.
– Wiesz co o całej sprawie? – spytał, gdy Bink wyłuszczył przyczynę swego przybycia.
– Nic – stwierdził Bink. – Pan miał mi powiedzieć co robić.
– Dobrze. To będzie coś w rodzaju teatrzyku, który ma pomóc rozwiązać pewien problem bez narażenia czyjejkolwiek reputacji. Nazywamy to magią zastępczą. Ale pamiętaj, nie używaj żadnych czarów.
– Nie będę – powiedział Bink.
– Po prostu uwierz i zgódź się ze wszystkim, co ci powiem. Nic ponadto.
Bink zaczął się denerwować.
– Nie zwykłem wierzyć w kłamstwa, panie.
– To nie są zwyczajne kłamstwa, chłopcze. Chodzi o dobrą sprawę. Zobaczysz. Dziwię się, że wy tego nie praktykujecie w North.
Bink milczał, lecz jego niepokój wzrastał. Miał nadzieję, że nie wplątał się w nic ohydnego.
Przybyli też inni: dwaj mężczyźni i trzy młode kobiety. Mężczyźni byli zwyczajnymi, brodatymi wieśniakami – jeden z brodą. Jeden w średnim wieku. Dziewczęta jak to dziewczę–ta, – od zupełnie przeciętnej, aż do zapierającej dech w piersiach piękności. Z najwyższym wysiłkiem odwrócił wzrok od najładniejszej – nie uchodziło tak się gapić. Była to najbardziej ponętna, robiąca największe wrażenie czarnowłosa piękność, jaką kiedykolwiek widział. Najjaśniejsza gwiazda na tutejszym firmamencie.
– Teraz usiądźcie naprzeciw siebie przy tym stole – zarządził gospodarz. – Kiedy przybędzie sędzia, wygłoszę mowę. Pamiętajcie, to jest gra – ale poufna. Kiedy was zaprzysięgnę, musicie dotrzymać tajemnicy – żadnego paplania o tej sprawie. Ani mru, mru. Rozumiecie?
Wszyscy przytaknęli, Bink stawał się coraz bardziej zakłopotany. Teraz rozumiał już co oznaczała owa gra ze słodką, miłą ... ale na czym polegała ta gra? Z jednoosobową widownią, bez prawa opowiadania o całej sprawie? Cóż, niech się dzieje co chce. Może to jednak jakieś czary.
Mężczyźni usiedli rzędem po jednej stronie stołu, a trzy dziewczyny naprzeciw nich. Przed Binkiem znajdowała się ta piękna. Stykali się kolanami, ale nic nie mógł na to poradzić – stół był wąski. Miał wrażenie, że te postukiwania są nie bez znaczenia. Pamiętaj o Sabrinie powta–rzał w duchu. Zwykle nie ulegał urokowi ładnych buzi, ale ta twarz była naprawdę nadzwyczajna. A w dodatku miała na sobie obcisły sweter. Co za figura.
Wszedł sędzia – postawny mężczyzna z imponującym brzuchem i równie efektownymi bakami.
– Powstańcie – polecił wójt.
Wszyscy posłusznie wstali.
Sędzia zajął miejsce przy końcu stołu, a wójt stanął z przeciwnej strony. Usiedli.
– Czy przysięgacie, wy, trzy panie, że nigdy i nigdzie nie powiecie nic innego niż to, co usłyszycie na tym przesłuchaniu i że zachowacie milczenie o tej sprawie? – zapytał wójt.
– Przysięgamy – zgodnie odpowiedziały dziewczęta.
– A wy, trzej czy przysięgacie to samo?
– Przysięgamy – rzekł Bink wraz z innymi. Skoro oczekiwano, że będzie tu kłamał, ale nigdy o tym nie łowił poza tym domem, czy oznaczać to ma także zupełne kłamstwo? Wójt wiedział zapewne, co jest prawdą, a co kłamstwem, więc w efekcie...
– A teraz zaczynamy przesłuchanie w sprawie rzekomego gwałtu – obwieścił wójt.
Zaskoczony Bink usiłował ukryć swe przerażenie. Czyżby byli oni podejrzani o popełnienie gwałtu?
– Pomiędzy tu obecnymi – ciągnął wójt – znajduje się dziewczyna, która twierdzi, że została zgwałcona, oraz mężczyzna, którego oskarża. On natomiast twierdzi, że doszło do tego za jej wyraźną zgodą. Prawda, panowie!
Bink energicznie potwierdził, podobnie jak inni. O, Boże! Wolałby już rąbać drzewo za ten nocleg. Tutaj zaś kłamał, być może, na temat gwałtu, którego nigdy nie popełnił.
– Wszystko odbywa się anonimowo, by zachować dobre imię zamieszanych w to osób... rzekł wójt... – i wstępnie zapoznać się ze sprawą bez ogłaszania jej wiosce.
Bink zaczynał rozumieć. Zgwałcona dziewczyna mogłaby, nie ze swojej przecież winy stracić reputację. Wielu mężczyzn nie chciałoby się z nią żenić z tego jednego tylko powodu. Tak więc wygrałaby proces kosztem swojej przyszłości. Mężczyzna winny gwałtu zostałby wygnany, zaś na oskarżonego o gwałt patrzono by podejrzliwie i mógłby mieć kłopoty w przyszłości. Było to, pomyślał ponure, przestępstwo równie poważne, jak nieposiadanie zdolności magicznych. Dochodzenie prawdy było tu sprawą bardzo delikatną. Żadna ze stron nie chciałaby publicznego procesu. Niezależnie od wyniku nadwerężało się swoją reputację. Jak więc zadośćuczynić sprawiedliwości, jeśli nie dochodzi do rozprawy? Stąd właśnie to prywatne, półanonimowe przesłuchanie. Czy Strony zadowolą się tą procedurą?
– Twierdzi, że przechodziła przez Wyrwę – mówił wójt, patrząc w papiery. – On zaszedł ją z tyłu, schwycił i zgwałcił. Prawda, dziewczęta?
Trzy dziewczyny przytaknęły i każda miała skrzywioną i złą minę. Gwałtowny ruch głowy poruszył też kolana siedzącej przed Binkiem dziewczyny i wstrząsnął nią kolejny dreszcz emocji. Co za kobieta!
– On zaś twierdzi, ze stał tam, a ona nadeszła i złożyła mu propozycję, z której skorzystał. Prawda, panowie?
Bink przytaknął wraz z pozostałymi. Miał nadzieję, że jego strona wygra, denerwująca była ta sprawa.
Teraz odezwał się sędzia.
– Czy było to blisko domu?
Jakieś sto stóp – rzekł wójt.
– Dlaczego więc nie krzyczała?
– Groził, że zepchnie ją w przepaść, jeśli piśnie słówko – odpowiedział wójt. – Zamarła z przerażenia. Prawda, dziewczęta?
Przytaknęły i każda wyglądała w tym momencie na przerażoną. Bink zastanawiał się, która z nich została naprawdę zgwałcona. Zaraz się jednak poprawił, która wniosła oskarżenie. Miał nadzieję, że nie ta z przeciwka.
– Czy ta dwójka znała się przed całym zajściem?
– Tak, proszę wysokiego sądu.
– Więc domniemywam, że mogła wcześniej uciec przed nim, skoro go nie lubiła, a skoro mu ufała, nie musiał jej zmuszać. W takiej małej społeczności, ludzie dobrze się znają i rzadko zdarzają się niespodzianki. To nie jest ostateczny wniosek, ale fakt powyższy sugeruje, że nie miała wielkich oporów przed kontaktem z nim i mogła go kusić, a teraz żałuje konsekwencji. Prawdopodobnie gdyby, ta sprawa stanęła przed sądem, uznałbym tego człowieka niewinnym z braku przekonywujących dowodów.
Trzej mężczyźni odetchnęli. Bink poczuł na czole kroplę potu, która pojawiła się, gdy wysłuchiwał wyroku sędziego. .
– Dobra, znacie opinię sędziego – stwierdził wójt. –Wciąż chcecie dziewczęta procesu publicznego!
Dziewczęta miały smutne miny, wydawały się oszukane, ale potrząsnęły głowami. Binkowi zrobiło się przykro z powodu tej naprzeciwko.
Przecież nie może przestać być tak ponętna! Była istotą stworzoną wręcz po to tylko, by ją gwał... kochać.
– Na tym koniec ... rzekł wójt. – Pamiętajcie, ani słowa o tym, bo będziecie mieli prawdziwy proces o obrazę sądu.
Ostrzeżenie wydawało się zbędne; dziewczętom nie w głowie mówić o tym. Winny zaś, to znaczy niewinny mężczyzna też nic nie powie, a Bink chciał po prostu szybko wynieść się z tej wioski. Pozostał jeden, który mógłby wygadać, ale gdyby pisnął choć słówko, wszyscy wiedzieliby, kto wypaplał. Będzie więc cicho.
Było już po wszystkim. Bink wstał i wyszedł wraz z innymi. Cała sprawa zajęła mniej czasu, niż spodziewaną godzinę, więc nie było źle. Przespał się pod dachem i dobrze wypoczął. Teraz tylko potrzebował znaleźć drogę przez rozpadlinę do zamku Dobrego Czarodzieja.
Zauważył wójta, więc podszedł.
– Mógłby mi pan powiedzieć, czy jakaś droga prowadzi stąd na południe?
– Chłopcze, nie myśl nawet o przekroczeniu Wyrwy – rzekł stanowczo wójt, zaś nad jego głową pojawiła ale mała chmurka. Chyba, że potrafisz latać.
– Jestem pieszo.
– Istnieje przejście, ale smok z Wyrwy... Jesteś miłym chłopcem, młodym, przystojnym. Dobrze spisałeś się na przesłuchaniu. Nie ryzykuj.
Wszyscy uważali go za smarkacza! Dopiero gdy wykaże się jakąś solidną magiczną umiejętnością Xanth uzna go za mężczyznę.
– Muszę zaryzykować. Wójt westchnął.
– Cóż, nie mogę ci, synu, zabronić. Nie jestem twoim ojcem.
Wciągnął brzuch, niemal równie imponujący, jak u sędziego, kontemplował chwilę nad swoją głową. Wydawało się, że z obłoczka zaraz spadnie kilka kropel deszczu. Bink znów żachnął się w duchu. A teraz znowu chciano mu ojcować i matkować.
– Ale przejście jest skomplikowane. Najlepiej będzie, jeśli Wynne ci to pokaże.
– Wynne?
– Ta z naprzeciwka, której omal nie zgwałciłeś. Wójt zaśmiał się i uczynił ręką jakiś gest. Chmurka rozwiała się.
– Nie, żebym cię oskarżał.
– Dziewczyna podeszła nieco bliżej, najwyraźniej przywołana owym widomym znakiem.
– Wynne, złotko, pokaż temu człowiekowi drogę do południowego zbocza wyrwy. Pamiętaj, uważaj na smoka.
– Oczywiście – rzekł z uśmiechem. Uśmiech nie okrasił jej wdzięków, bo to już było niemożliwe.
Binka ogarnęły mieszane uczucia. Po tym przesłuchaniu, załóżmy, że ona oskarżyłaby go ...
Wójt spojrzał nań ze zrozumieniom.
– Nie martw się synu. Wynne nie kłamie i nie zmienia zdania. Zachowaj się przyzwoicie, choć może być ci trudno, a nie powinny wyniknąć żadne kłopoty.
Bink z zażenowaniem zaakceptował towarzystwo dziewczyny. Jeśli ona pokaże mu szybkie bezpieczne przejście przez rozpadlinę, bardzo zyska na czasie.
Szli na wschód, a słonce świeciło im w oczy.
– Czy to daleko? – spytał Bink, wciąż czując się niezręcznie z kilku powodów. Gdyby Sabrina go teraz widziała?
– Niedaleko – odparła. Miała miękki głos, który wywołał w nim podświadomy dreszcz. Może był magiczny; miał taką nadzieję, bo niechętnie dopuszczał myli, że tak szybko pierwsza lepsza piękność zburzyła jego spokój. Nawet jej przecież nie znał!
Jakiś czas szli w milczeniu. Bink znów spróbował.
– Jakie masz zdolności?
Spojrzała nań bezmyślnie.
Acha? Nic dziwnego, że po tym przesłuchaniu mogła opacznie zrozumieć jego słowa.
– Magiczne zdolności – wyjaśnił. Coś co potrafisz zrobić. Zaklęcie, albo...
Wymijająco wzruszyła ramionami.
Co się z nią działo? Była prześliczna, ale wydawała się jakaś pusta.
– Podoba ci się tutaj? – zapytał.
Znów wzruszyła ramionami.
Teraz był prawie pewien: Wynne była piękna, ale głupia. To fatalnie. Jakiś tutejszy rolnik mógłby mieć z niej żonę tylko na pokaz. Nic dziwnego, że wójt nie martwił się o nią zbytnio – niewielki z niej pożytek.
Znów szli w milczeniu. Kiedy minęli zakręt, niemal potknęli się o królika skubiącego grzyby na ścieżce. Przestraszone stworzenie skoczyło w powietrze i zawisło tam, węsząc różowym nosem.
Bink roześmiał się.
– Nie zrobiliśmy ci krzywdy, magiczny królewiczu – powiedział. Wynne uśmiechnęła się.
Przeszli pod nim. A ten drobny w gruncie rzeczy epizod, zmusił Binka do zastanowienia nad dobrze znaną mu sprawą. Dlaczego zwykły królik posiada magiczne zdolności, a on sam nie? To po prostu nieuczciwe.
Nagle usłyszał jakąś miłą uchu melodię, jakby siłą przewiercającą się przez jego myśli.
Bink rozejrzał się i zobaczył lirogona grającego na swych piórach. Muzyka niosła się po lesie, utrzymując nastrój pozornej radości. No cóż!
Odczuł, potrzebę rozmowy, więc znów zaczął,
– Kiedy byłem mały, zawsze mnie wyśmiewali, bo nie miałem żadnych zdolności magicznych – powiedział, nie dbając, czy go rozumie. – W biegach przegrywałem z tymi, co latali, albo stawiali ściany na mojej drodze, albo przenikali przez drzewa, albo potrafili .zniknąć w jednym miejscu i pojawić się w drugim ...
Opowiedział jej to wszystko , co mówiła Chevie. Głupio mu było gadać wciąż o tym samym, ale jakoś podświadomie wierzył, że jeśli będzie powtarzać opowieść odpowiednią ilość razy, przyniesie mu to ulgę.
– Albo ktoś, kto potrafi sprawiać, że ścieżki przed nim biegną w dół, a ja tymczasem musiałem uczciwie gnać przez okolicę.
Niemal zakrztusił się, przypominając sobie wszystkie swojo poniżenia.
– Mogę iść z tobą? – zapytała nagle Wynne. Oho. Pewnie wyobraża sobie, te nożna ją w nieskończoność raczyć opowieściami. Nie wyobrażała sobie trudności! Po kilku milach jej kształtne ciało, nie stworzone do ciężkiej pracy zmęczy się i będzie musiał ją nieść
– Wynne, żeby zobaczyć Czarodzieja Humphrey’a muszę odbyć długą wędrówkę. Nie zechcesz iść tak długo.
– Nie? – jej cudowna twarz zachmurzyła się.
Wciąż świadom przesłuchania i wszelkich możliwych nieporozumień, sformułował swoją odpowiedź oględnie. Kręta ścieżka wiła się wśród kęp, suchorośli i kurczowo trzymających się zbocza drzewek. Wyszedł na czoło, podpierając się laską, żeby w razie czego łapać Wynne. Gdy spoglądał w górę, przelotnie widział zapierające mu dech w piersiach jej cudowne uda. Każda część jej ciała miała absolutnie doskonałe proporcje. Tylko o rozumie ktoś zapomniał.
– To jest niebezpieczne. Można spotkać dużo groźnych czarów. Pójdę sam.
– Sam?
Wciąż była zmieszana, ale z wędrówką radziła sobie nieźle. Miała świetną koordynację ruchów! Bink był trochę zaskoczony, że takie nogi mogą służyć łez do wspinaczki i prozaicznego chodzenia po zwykłej ziemi, Jak u reszty śmiertelników.
– Ja też potrzebuję pomocy. Magicznej.
– Czarodziej żąda w zamian rocznej służby. Ty... może nie będziesz chciała mu płacić.
Dobry Czarodziej był mężczyzną, a Wynne dysponowała tylko jednym rodzajem pieniędzy. Nikt nie zainteresowałby się jej umysłem.
Spojrzała nań z zakłopotaniem. Nagle rozjaśniła się i przystanęła.
– Chcesz, żebym ci zapłaciła?
Zaczęła ręką odchylać sukienkę.
– Nie – wrzasnął Bink. Już widział kolejne przesłuchanie, ale zakończone innym werdyktem. Kto uwierzyłby mu, że nie wykorzystał tej prześlicznej idiotki? Gdyby pokazała mu jeszcze kawałek swego prześlicznego ciała ...
– Nie – powtórzył, bardziej do siebie niż do niej.
– Ale ... – zaczął i znów się zachmurzył. Ocaliło go jakieś dziwne zjawisko. Znajdowali się już blisko dna rozpadliny i Bink widział już bardziej łagodny południowy stok. Bez trudności można się po nim wspiąć. Już miał powiedzieć Wynne, że powinna wrócić do domu, gdy dał się słyszeć nieprzyjemny odgłos, jakiś rodzaj turkotu. Powtórzyło się to bardzo głośno i przeraźliwie, ale wciąż nie mógł wyróżnić tego dźwięku.
– Co to? – spytał nerwowo.
Wynne przyłożyła dłoń do ucha i słuchała, choć hałas był bardzo wyraźny. Przechyliła się, jej stopy straciły oparcie i zaczęła zjeżdżać w dół. Skoczył, by ją złapać i puścił ją dopiero na dnie rozpadliny. Ależ się ją trzymało w ramionach! Sama miękkość i jędrność, w cudownie wyważonych proporcjach!
Odwróciła twarz w jego stronę, poprawiając swe nieco zmierzwione włosy.
– Smok z Wyrwy – powiedziała.
Przez moment nie wiedział o co chodzi. Potem przypomniał sobie, że zadał jej pytanie, a ona bezmyślnie mu odpowiedział.
– Czy jest on groźny?
– Tak.
Była zbyt głupia, by powiedzieć cokolwiek, zanim się jej nie spytało. A i on nie pytał, zanim nie usłyszał smoka. Może, gdyby się na nią tyle nie gapił?
Widział już zbliżającego się z zachodu potwora – ziejący dymem gadzi łeb, nisko wiszący prasy ziemi, ale wielki. Bardzo wielki.
– Uciekaj! – krzyknął.
Zaczęła uciekać... prosto przed siebie, ku rozpadlinie.
– Nie! – wrzasnął, goniąc ją. Złapał ją za rękę i odwrócił w swoją stronę. Jej włosy pociągająco zafalowały jak czarna chmura wokół twarzy.
– Chcesz, żebym ci zapłaciła?– spytała.
Boże!
– Uciekaj! Tamtędy! – krzyknął, popychając ją z powrotem w stronę północnego zbocza; tam było blisko. Miał nadzieję, że smok nie potrafi się dobrze wspinać.
Posłusznie pomknęła, palcami nieomal nie dotykając ziemi.
Ale świecące oczy smoka podążały za nią. Potwór kręcił, by odciąć jej drogę. Bink zobaczył, że Wynne nie zdąży dobiec do ścieżki. Stwór pełznął z szybkością cwałującego centaura.
Bink znów pognał za nią, złapał i obrócił ku południu. Nawet w tym krytycznym momencie jej ciało nie straciło tej oszałamiającej go gibkości.
– Tędy! – zawołał – On cię dogoni! Postępował równie głupio, jak ona, raz po raz zmieniając decyzję, gdy tymczasem zagłada była tuż tuż. Musiał jakoż odwrócić uwagę potwora;
– Hej!, dymiący pyszałku – wrzasnął, wywijając dziko rękami. – Tu jestem.
Smok spojrzał, Wynne też.
– Nie ty! – krzyknął na nią. Uciekaj na przełaj. Uciekaj z wyrwy.
Pobiegła znowu. Nawet ona nie była na tyle głupia, by nie zrozumieć co jej tu groziło. .
Smok skierował teraz uwagę na Binka. Miał długie, wężowate ciało i trzy pary przykrótkich łap. Kadłub podnosił się na łapach i podpełzał niepokojąco szybko.
Pora uciekać! Bink popędził wzdłuż rozpadliny, na wschód. Smok odciął go już od północnego zbocza, ale przecież nie mógł kierować potwora w stronę uciekającej Wynne. Pomimo całej swej ociężałości ruchów, stwór sunął, szybciej niż on. Niewątpliwie pomagał sobie w jakiś magiczny sposób. W końcu był przecież magiczną istotą.
Ale co z jego teorią na temat magicznych stworzeń dysponujących czarami, i intelektom? Jeśli, była prawdziwa to potwór nie mógł być zbyt mądry. Bink żywił tę nadzieję, bo w niej upatrywał ratunek – nierozgarniętego gada łatwo wywieść w pole.
Uciekał więc, ale wiedział już, że to ostatnie metry. Rozpadlina była łowieckim terenem smoka i fakt ten powstrzymywał ludzi przed przekraczaniem jej na własnych nogach. Powinien już zrozumieć, że ta magicznie stworzona rozpadlina nie powstała bezcelowo. Ktoś albo coś nie chciało, żeby ludzie swobodnie przechodzili z północnego do południowego Xanthu. Zwłaszcza tacy ludzie jak on pozbawieni zdolności magicznych.
Bink już dyszał ciężko. Tracił, oddech i odczuwał ból w boku. Nie docenił chyżości smoka. Nie był on odrobinę szybszy, był zdecydowanie szybszy. Wielki łeb kłapnął zębami tuż za Binkiem. Buchnęła para.
Bink zaczerpnął ją wraz z powietrzem. Nie była tak gorąca jak się obawiał i pachniała płonącym drewnem. Ale mino wszystko nie należało to do przyjemności. Zadławił się, stracił oddech, potknął się o kamień i padł plecami na ziemię. Laska wypadła mu z ręki. Fatalny moment oszołomienia.
Smok przebiegł, tuż nad nim, nie zdoławszy zatrzymać się tak gwałtownie. Był na tyle długi i niski, że nie mógł się przewrócić. Śmignęło metaliczne cielsko, pchany bezwładnością łeb zniknął z pola widzenia Binka. Jeśli smok zwiększył swą szybkość w czarodziejski sposób, to hamował jednak bez pomocy żadnych czarów i dla Binka było to prawdziwym błogosławieństwem. Upadek pozbawił go tchu. Brakowało mu powietrza. Przez jakiś czas nie był w stanie oddychać i nie mógł się skoncentrować na niczym, nawet na ucieczce. Kiedy tak leżał, praktycznie sparaliżowany, środkowa para łap obsunęła się – wprost na niego. Łapy zbliżały się do niego, gotowe unieść ciężkie cielsko i znów pchnąć je w przód. Nie był nawet w stanie odtoczyć się na bok. Musiał zostać zmiażdżony.
Ale potężne pazury prawej łapy, wparły się o głaz, na którym się potknął. Był to wielki kanion, większy niż się wydawało, zaś Bink upadł na jego niższą część, zawadziwszy uprzednio o górną, wrzynającą się w ziemię. Wpadł w coś w rodzaju żlebu wypłukanego przez erozję. Gad wykręcił trzy opierające się o niego pazury, tak, że jeden ominął Binka z lewej, drugi z prawej, a trzeci wygiął się nad nim nie dotykając nieomal ziemi. Choć całe tony potężnego cielska smoka opierały się na tej łapie, nawet część tego ciężaru nie ucisnęła Binka. Nawet gdyby się usilnie starał, nie obmyśliłby dogodniejszego położenia swego ciała.
Oddech mu już częściowo wrócił, a łapa uniosła się do następnego człapnięcia. Gdyby Bink próbował przed chwilą odtoczyć się na bok, dostałby się wprost pod pazury i zostałaby z niego miazga.
Ta chwilowa poprawa sytuacji nie oznaczała, że skończyły się kłopoty. Smok wił się na wszystkie strony szukając Binka i buchnął parą po swym długim cielsku. Był nadzwyczaj giętki i mógł wybierać kształt litery L. Bink wolałby podziwiać te zdolności w bezpieczniejszej odległości. Wężowy potwór w poszukiwaniu chłopca mógłby nawet zawiązać się w supeł, gdyby chciał. Nic dziwnego, że pełzał, skoro nie miał sztywnego kręgosłupa.
Bink wciąż chciał próbować ucieczki, choć wiedział, że to daremne. Przebiegł pod grubym jak pień drzewa ogonem. Łeb ruszył w ślad za nim, smok kierował się węchem równie precyzyjnie jak wzrokiem. Bink zmienił kierunek i przeskoczył przez ogon, łapiąc się łusek. Miał szczęście, niektóre smoki posiadały łuski, o zaostrzonych krawędziach, które cięły wszystko czego dotknęły. Łuski były niegroźne, zaokrąglone. Pewnie element przystosowania się do życia w takich rozpadlinach, ale Bink nie bardzo rozumiał po co. Może ostre łuski zahaczały o różne przeszkody i spowalniały sunącego po ziemi potwora?
Przelazł przez ogon, a łeb smoka podążył za nim. Nie buchał teraz parą i chyba potwór nie chciał parzyć własnego ciała. Zabawa w kotka i myszkę z Binkiem miała być przystawką przed właściwym posiłkiem. Bink wprawdzie nie widział nigdy bawiącego się tak kotołaka, ale może prawdziwe koty tak postępują. Co prawda z jakiegoś powodu nie było już ich wiele – myszy zresztą też – w tych czasach..
Nie mógł sobie jednak pozwolić na myślenie o takich sprawach. A jakby spróbować tak pokierować łbem smoka, żeby potwór sam zawiązał się w supełek? Wątpił w to, ale mógł przecież podjąć próbę, lepsze to, niż zostać połkniętym od razu.
Był znów na głazie, o który się potknął. Położenie kamienia zmieniało się jednak – ciężar smoka przesunął się nieco. Na dawnym miejscu ukazało się pęknięcie w ziemi; głęboki, ciemny otwór.
Bink nie lubił dziur w ziemi, nie mówiąc już p stworach, które w nich mogły się czaić; niklonogi, jadowite wszy–pierścienice, trądzielce, brrr... Ale wokół wijącego się smoka była to jedna jedyna szansa. Skoczył wprost do dziury.
Ziemia osunęła się pod jego ciężarem, ale zapadł się tylko do pół ucha i zatrzymał się.
Smok widząc, że Bink prawie mu się wymknął, buchnął kłębami pary. Ale znów nie był to płonący dym, a zaledwie gorący oddech. Smok ten nie należał więc do ziejących ogniem. Zapewne nie wielu ludzi poznałoby z bliska, na czym polega różnica. Mgła ogarnęła Binka mocząc go doszczętnie, i zamieniła otaczający go pył w błoto. Zmoczony Bink znów zaczął obsuwać się w dół.
Smok klapnął paszczą, ale w tym momencie Bink z głośnym klaśnięciem, które zagłuszyło nieco zgrzyt smoczych kłów, prześlizgnął się przez zwężenie szczeliny i spadł na twardą skałę kilka stóp niżej. Stopy go zabolały, zwłaszcza skręcona kostka, ale nic mu się nie stało. Schylił głowę i zaczął macać w ciemnościach. Znajdował się w jaskini.
Co za szczęście! Ale wciąż nie był bezpieczny, smok drapał pazurami, wyrywając wielkie kawały ziemi i głazy, zmieniając swym oddechem pozostałości w strumienie błota. Kęsy lepkiej ziemi rozbryzgiwały ale o dno jaskini. Wejście poszerzyło się, wpuszczając więcej światła. Wkrótce stało się tak duże, że mógł zmieścić się w nim łeb smoka, znów nadchodziła tylko nieco spóźniona zagłada.
Nie było czasu na rozmyślanie. Bink runął przed siebie, szeroko machając ramionami i macając dłońmi. Gdyby natrafił na skałę, poobijałby tylko sobie ręce. Lepsze to niż znaleźć się w smoczej paszczy.
Nie natrafił na skałę. Wymacał natomiast mulistą płaszczyznę. Nogi rozjechały mu się i plasnął na brzuch. Była tam woda – prawdziwa woda, a nie skroplony oddech smoka, cieknąca, wąska stróżka w dół.
W dół? Dokąd? Na pewno do podziemnej rzeki, która kiedyś, dawno temu, utworzyła ten wąwóz. Rzeka przez wieki drążyła podziemny tunel, aż wreszcie ziemia pod nim zapadła się nagle i utworzyła rozpadlinę. Wielkie zapadlisko. Teraz rzeka znów podjęła swą pracę. Na pewno utonąłby, gdyby do niej wpadł, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy w jej podziemnym korycie jest powietrze i jak szybko płynie ta rzeka. A nawet, gdyby świetnie pływał, mogłyby go pożreć rzeczne potwory, których najbardziej krwiożercze gatunki zamieszkiwały właśnie ciemne, zimne wody.
Bink wdrapał się z powrotem. Znalazł boczne odgałęzienie prowadzące w górę i posuwał się nim tak szybko, jak tylko mógł. Wkrótce ujrzał nad sobą promień światła. Był ocalony.
Ocalony? Chyba, że smok wciąż się czai w pobliżu. Bink nie śmiał wydostać się na zewnątrz, dopóki był tan smok. Musiał więc czekać mając nadzieję, że bestia nie będzie ryć w tym miejscu. Zjechał na tyłku w dół, starając się zbytnio nie umazać w błocie.
Odgłosy smoczego ryku osłabły, a potem całkowicie zniknęły. Zapanowała cisza, ale Bink nie dał się zwieść. I Smoki zwykle zaczajały się skrycie na swe ofiary. Przynajmniej te naziemne.
Potrafiły szybko biec, ale nie mogły tego robić przez dłuższy czas. Smok nigdy, na przykład, nie dogoniłby jelenia, nawet jeśli ten nie miał magicznych zdolności. Ale potrafiły cierpliwie czekać. Bink musiał pozostać w dole, zanim nie usłyszy oddalającego się smoka.
Mogło to trwać długo i było bardzo nieprzyjemne –z powodu miału, ciemności i mokrej odzieży. Robiło mu się zimno. A poza tym nie miał całkowitej pewności, że smok tam jest. Może wszystko to robi niepotrzebnie, a trochę tylko poryczał, i odszedł po cichu – one potrafią kiedy chcą poruszać się bardzo cicho – i zapolował gdzieś indziej.
Nie! Na pewno potwór chciał., żeby Bink tak właśnie pomyślał. Nie chciał więc wyjść, a nawet poruszyć się, żeby smok nie usłyszał go. Dlatego właśnie zachowuje się teraz cicho – nasłuchuje. Smoki miały doskonałe zmysły. Pewnie dlatego tak rozmnożyły się w odludnych okolicach i budzą takie przerażenia. Potrafią żyć w każdych warunkach. Najprawdopodobniej zapach Binka wydostał się przez kilka otworów i rozpłynął po okolicy tak, że smok nie mógł go zlokalizować. Smok nie miał zamiaru rozkopywać całej jaskini. Ale gdyby coś usłyszał, albo poczuł mógłby go zacząć szukać.
Bink zachowywał absolutną ciszę, ale było mu zimno.
W Xanth panowało teraz lato, a i zimą nie było tam zbyt chłodno, gdyż wiele roślin miało magiczne zdolności podgrzewania otoczenia, panowania nad pogodą w najbliższej okolicy i inne ułatwiające życie mechanizmy. Rozpadlina zaś, była rzadko porośnięta, zasłonięta od promieni słonecznych, z łatwością mogły tu zalegać masy zimnego powietrza. Kiedy zniknęło uczucie ciepła, spowodowane uprzednim wysiłkiem, Bink zaczął się trząść. Nie mógł sobie jednak pozwolić na zbyt gwałtowne drgawki! Jego bolące ręce i nogi wciśnięte były w jakieś szczeliny. Na dodatek czuł drapanie w gardle. Zaczynało się przeziębienie, a jego obecna sytuacja nie sprzyjała kuracji, zwłaszcza, że nie mógł pójść do wioskowego lekarza po lecznicze zaklęcia.
Spróbował dla urozmaicenia myśleć o czymś innym, ale nie miał ochoty wspominać raz jeszcze gorzkich upokorzeń z dzieciństwa, czy frustracji spowodowanych posiadaniem, ale i niemożliwością utrzymania jej z braku magicznych zdolności – takiej pięknej dziewczyny jak Sabrina. Myśl o pięknych dziewczynach przypomniała mu Wynne. Nie byłby mężczyzną, gdyby nie działały na niego jej fantastyczne ciało i twarz. Ale okazała się tak bezdennie głupia, a poza tym był już zaangażowany gdzie indziej, nie miał więc prawa myśleć o niej. Na nic zdały się jednak jego wysiłki myślenia o czymkolwiek innym, toteż zapadł w bezmyślne otępienie.
Nagle zdał sobie sprawę z obecności czegoś zdradliwego. Czuł to już jakiś czas, ale zajęty innymi myślami nie uświadomił tego sobie.
Tak więc przerwanie rozmyślań przydało się na coś.
Była to jakaś nierealna, na wpół istniejąca istota. Jakieś drżenie, które znikało, gdy się na nie spojrzało, ale uporczywie egzystując w polu półwidzenia. Co to było? Coś naturalnego? Czy magicznego? Niegroźne? Czy wrogie? Nagle rozpoznał to. Cień! Na wpół realny duch zmarłego nagłą śmiercią. Skazanego na błąkanie się w nocy i ciemnościach, aż jego winy będą zmazane, a wyrządzone zło naprawione. Ponieważ cienie nie mogły pojawić się we dnie, przy otwartym świetle, czy w ludnych miejscach, nie stanowiły żadnego niebezpieczeństwa dla normalnego człowieka znajdującego się w normalne sytuacji. Większość z nich była przywiązana do miejsca swej śmierci. Dawno temu Roland doradzał Binkowi:
„Jeśli zaczepi cię cień, po prostu odejdź od niego”. Łatwo było im uciec. Ludzie nazywali to „wodzeniem cieni za nos”.
Niech tylko jednak ktoś nieostrożnie zasnął w pobliżu siedziby cienia, wpadał w kłopoty. Cień w ciągu niespełna godziny wnikał w żyjące ciało i osoba nie mogła się już odeń uwolnić. Kiedy Roland w niespotykanym u niego przypływie gniewu zagroził pewnemu natrętowi, że go zostawi przy najbliższym kurhanie pełnym cieni, człowiek ten szybko poszedł sobie.
Bink wprawdzie nie był nieprzytomny, mimo że nie spał, ale gdyby tylko się poruszył, smok znów zacząłby kopać. Ale Jeśli się nie poruszy, cień wniknie w jego ciało. Był to los naprawdę gorszy od śmierci!
Wszystko dlatego, że zachciało mu się ratować przed smokiem piękną i głupią dziewczynę. W bajkach tacy bohaterowie otrzymywali najbardziej upojne nagrody. A w rzeczywistości bohater sam wpadł w tarapaty i potrzebował pomocy, jak on teraz. Cóż, tak wyglądała sprawiedliwość w Xanth.
Cień stawał się coraz śmielszy, sądząc, że Bink jest bezbronny, albo go nie zauważył. Nie miał żadnej barwy, był po prostu ciemnością nieco jaśniejszą niż ciemność jaskini. Bink widział go teraz dość dobrze: zamazany ludzki kształt, o bardzo ponurym wyglądzie.
Bink chciał odskoczyć, ale wilgotna ściana za plecami nie pozwoliła uczynić mu nawet kroku. A poza tym choćby zrobił to najciszej smok go usłyszy. Mógłby pójść do przodu i przejść przez cień; poczułby wówczas tylko chwilowy chłód, jak w grobie. Zdarzało mu się to już czasami; było nieprzyjemne, ale niegroźne. Ale wówczas miałby smoka na karku.
Może udałoby się mu uciec, gdyby był w pełni sił, i dotarł do górnego wyjścia, nim smok się obudzi. Z całą pewnością bestia zasnęła, przyłożywszy tylko swoje czujne ucho do otworu jaskini.
Cień dotknął go. Bink szarpnął ramię do tylu, a amok w górze poruszył się. W porządku, wciąż tam jest! Bink zamarł i smok znów stracił orientację. Jeden ruch to jeszcze za mało, nawet dla tak dobrego myśliwego.
Smok zaczął krążyć, próbując wywęszyć Binka. Wetknął wielkie nozdrza w górną szczelinę, para buchnęła w dół. Cień cofnął się w popłochu. Potem z kolei smok zamarł w bezruchu. Przerywając na chwilę łowy. Wiedział, że wcześniej czy później ofiara sama wyjdzie.
Natura wyposażyła smoki w cierpliwość, znacznie przerastającą ludzką.
Gad raz jeszcze się poruszył i koniec jego ogona wpadł w szczelinę, sięgając niemal dna jaskini. Bink, żeby uciec, musiałby prześlizgnąć się obok ogona. Co więc teraz z jego nadziejami?
Nagle wpadł na pomysł. Smok był wprawdzie magiczny, ale żywą istotą. Dlaczego cień nie miałby wniknąć w jego ciało? Opanowany przez cień, smokowi pewnie nie w głowie byłyby łowy na kryjącego się człowieka. Gdyby tak się ustawić, żeby ogon znalazł się między nim a cieniem ...
Spróbował powolutku przesunąć ciężar ciała i podnieść jedną nogę. Jak najciszej. Gdy jednak ją podniósł, zabolała go i cofnął się. Ogon smoka drgnął i Bink zastygł w bezruchu. Było mu bardzo niewygodnie, ponieważ z trudem utrzymywał równowagę w tej na wpół kucznej pozycji, a w dodatku zaczął odczuwać piekący ból w stopach.
Cień znów się zbliżył.
Bink ponownie chciał przesunąć uwagę, by stanąć wygodnie i nie przewrócić się. Byle dalej od cienia! Znowu wstrząsnął nim skurcz, a ogon znów drgnął... po raz kolejny zamarł, w jeszcze bardziej niewygodnej pozie. A cień wciąż się zbliżał. W ten sposób nigdy stąd nie wyj–dzie. Cień dotknął jego ramion. Tym razem Bink nawet nie drgnął – mógłby łatwo stracić równowagę, a wraz z nią życie. Dotknięcie było odrażająco chłodne , ale nie lodowate. Skóra pokryła mu się gęsią skórą. Co miał robić?
Z coraz większym trudem panował nad sobą. Minie z godzina nim cień owładnie jego ciało. Oczywiście w każdej chwili noże stąd wyjść, lecz wtedy poda się smokowi jak na tacy. Choć to przerażające, ale lepiej zaryzykować cień, przynajmniej nie działał on spiesznie. Może w ciągu najbliższej godziny smok odejdzie...
A może księżyc spadnie z nieba i zgniecie smoka, jak kawałek sera? Po co żywić złudne nadzieje? Jeśli jednak smok nie odejdzie to co? Bink po prostu nie wiedział. Na razie nie miał jednak wielkiego wyboru.
Cień poruszył, się nieubłaganie. Mroził mu pierś i plecy. Wtargnięcie to wypełniało Binka z trudem opanowywanym obrzydzeniem. Jak można godzić się z taką inwazją śmierci we własne ciało? Na razie musiał jednak, gdyż smok inaczej szybko zamieniłby jego samego w cień.
Odrażający chłód powoli wdzierał mu się do głowy. Bink był przerażony, choć wciąż stał bez ruchu – nie mógł już liczyć na swój umysł. Wpełzł mu taki strach iż Bink poczuł, że tonie, ześlizguje się, rozpływa... nagle poczuł dziwny spokój.
„Spokój” szeptał cień w jego głowie.
Spokój sosnowego lasu, w którym śpiący nigdy się nie obudził? Bink nie mógł na głos protestować ze wzglądu na smoka. Zebrał w sobie resztkę sił, by wyrwać się z tego przerażającego miejsca. Mógł przemknąć się obok smoczego ogona, zanim potwór zdąży zareagować i zdać się na łaskę podziemnej rzeki.
„Nie! Przyjacielu, ja ci mogę pomóc!” zawołał cień głośniej, ale wciąż milcząco. Bink wietrząc zdradę, zaczął jednak w to wierzyć. Duch wydawał się mówić szczerze. Może dlatego, że Bink stał wobec alternatywy: dać się pożreć smokowi, albo utonąć w rzece.
” Uczciwa wymiana” nalegał cień. Użycz mi swego ciała na jedną godzinę. Ocalę twoje życie, a potem zniknę, bo spełnię swój obowiązek”.
Brzmiało to z lekka przekonywująco. Binkowi tak czy owak groziła śmierć, a jeśli cień mógłby go jakoś ocalić, warto było mu użyczyć tę godzinę. Cienie istotnie znikały, gdy ich uwalniało się od swego brzemienia.
Ale nie wszystkie cienie były uczciwe. Niektóre w swój krnąbrności nie chciały pokutować za zbrodnie swego życia. Co więcej, po śmierci pod nową postacią, popełniały następne, łamiąc życie nieszczęśnikom, którymi owładnęły. Miały przecież niewiele do stracenia, wszak były już martwe. Sąd ostateczny oznaczał dla nich odpuszczenie win, albo strącenie do piekła. Nic dziwnego, że niektóre wolały przynajmniej wyjściowo pozostać v świecie żywych.
„Moja żona, moje dzieci” błagał cień. „Chodzą głodni, smutni, nic nie wiedzą o moim losie, Muszę im powiedzieć, gdzie rośnie srebrne drzewo, którego odszukanie przypłaciłem śmiercią”
Srebrne drzewo! Bink słyszał o nim, drzewo o liściach ze szczerego srebra, drzewo o niewiarygodnej wartości – srebro przecież było magicznym metalem. Mogło zamówić złe czary, zbroi zrobionej ze srebra nie imał się magiczny oręż. Używano go też po prostu do produkcji zwykłych pieniędzy.
” Nie, to dla mojej rodziny!” – krzyknął cień. „Już nigdy nie będą żyć w nędzy. Nie zabieraj go dla siebie”.
To przekonało Binka. Nieuczciwy cień obiecałby mu wszystko, a ten obiecywał tylko życie, bogactw już nie.
” Zgoda”” pomyślał Bink, mając nadzieję, że nie robi potwornego błędu. Nieostrożnie okazane zaufanie...
” Czekaj, aż całkiem wniknę w ciebie – rzekł z wdzięcznością cień. Nie mogę ci pomóc zanim nie stanę się tobą”.
Bink miał nadzieję, że nie tkwi w tym żaden podstęp. Cóż jednak, tak naprawdę, co miał do stracenia? I co cień mógł zyskać dzięki kłamstwu? Gdyby nie uratował Binka, zaznałby tylko wraz z nim uczuć osoby zjadanej przez smoka. Potem zaś, obaj staliby się cieniami... a Bink byłby bardzo zagniewanym cieniem. Zastanawiał się, jaki sposób wyjścia wymyślił jego towarzysz, ale ponieważ nic nie przyszło mu do głowy, postanowił czekać.
W końcu to nastąpiło. Stał się Donaldem, poszukiwaczem skarbów. Człowiekiem, który potrafił latać dzięki magicznym talentom.
– Ruszamy! – krzyknął triumfalnie Donald ustami Binka. Rozłożył ręce i runął wprost w szczelinę w stropie z taką siłą, że z krawędzi posypały się kamienie i pył. Oślepił ich blask światła dziennego. Minęła chwila nim smok z Wyrwy spostrzegł co się stało i rzucił się za nim. Donald jednak wytężył wszystkie siły i wzniósł się tak szybko, że potężne smocze kły kłapnęły w powietrzu. Zdołał mocno kopnąć smoka w pysk.
– Stary szczerbulcu! – zawołał. – Masz jeszcze to.
I przyłożył nogą w sam czubek smoczego nosa.
Smok rozwarł paszczę i buchnął kłębami pary. Ale Donald już wzniósł się poza jego zasięg. Byli za wysoko, by smok mógł ich złapać.
Wznosili się coraz wyżej i wyżej, ponad drzewa i zbocza, byleby jak najszybciej wydostać się z kanionu. Nie wymagało to żadnego wysiłku poza umysłowym, lot był wszak magiczny. Zatrzymali się na pewnej wysokości i pożeglowali na północ ponad Xanth.
Bink z pewnym opóźnieniem uświadomił sobie, że posiadł magiczne zdolności. Pośrednio oczywiście... ale po raz pierwszy w życiu doświadczył tego, co wszyscy inni obywatele Xanthu. Wiedział teraz. Jakie to uczucie.
A czuł się cudownie.
Było już południe i słonce świeciło wprost nad ich głowami. Znajdowali się wśród chmur. Bink poczuł ucisk w uszach, ale dzięki instynktownej reakcji swojego drugiego ja zatkał je i ból minął, nim stał się dokuczliwy. Nie przypuszczał, że latanie może czynić krzywdę uszom, może powodowała to panująca tu cisza.
Po raz pierwszy zobaczył w całej swej okazałości chmury. Z dołu wydawały się zazwyczaj płaskie, a z góry były jednak fantazyjnie powypiętrzane. Donald przelatywał przez nie spokojnie, Bink jednak drżał, brak widoczności. Bał się zderzenia z jakąś przeszkodą.
– Po co tak wysoko? wypytywał. – Ledwie widzę ziemię. Była to oczywiście przesada – w rzeczywistości nie mógł dostrzec szczegółów, które przywykł widzieć. A poza tym, miło byłoby, gdyby dostrzegli go w locie jacyś ludzie. Po North rozniosłyby się pogłoski zdumiewające szyderców i upoważniające go do uzyskania obywatelstwa... nie, to byłoby nieuczciwe. Źle, kiedy po najbardziej niepożądane rzeczy sięga się w nieuczciwy sposób.
– Nie szukam rozgłosu – rzekł Donald. – Sprawy mogłyby się znacznie skomplikować, gdyby ludzie pamiętali, że ja nadal żyję.
– Acha, o to chodzi. Odnowiłyby się zaszłości, może długi, których nie można spłacić srebrem. Cień chciał koniecznie pozostać anonimowy, przynajmniej dla społeczeństwa.
– Widzisz ten odblask? – spytał Donald, wskazując miejsce między dwoma obłokami. – To właśnie srebrny dąb. Jest tak dobrze ukryty, że można go dostrzec tylko z góry. Ale potrafię wytłumaczyć swemu chłopcu jak go znaleźć. A wtedy będę mógł już odpocząć.
– Chciałbym, żebyś mi wytłumaczył, gdzie znaleźć zdolności magiczne – tęskno powiedział Bink.
Nie masz żadnych? Ma je każdy obywatel Xanthu. I dlatego nie jestem obywatelem – rzekł ponuro Bink. Obaj mówili tymi samymi ustami. – Idę do Dobrego Czarodzieja. Jeśli on mi nie pomoże, zostanę wygnany.
– Znam to uczucie. Spędziłem dwa lata w tej jaskini.
– Co ci się przytrafiło?
– Leciałem do domu, odkrywszy właśnie srebrne drzewo, nadeszła burza. Myśl o bogactwie tak unie podnieciła, że nie mogłem zwlekać. Zaryzykowałem lot przy silnych wiatrach i podmuch wcisnął mnie do wyrwy. Uderzenie było tak potężne, że wylądowałem w jaskini – Już martwy.
– Nie widziałem żadnych kości.
– Dziury w ziemi też nie widziałem. Pokrył mnie muł, a potem rzeka wypłukała moje ciało.
– Ale ...
– Czy ty nic nie wiesz? Cień jest przywiązany do miejsca swojej śmierci, a nie do swojego ciała.
– O, przepraszam.
– Trzymałem się, choć wiedziałem, że to beznadziejne. Potem zjawiłeś się ty – Donald przerwał. – Słuchaj wyświadczyłeś mi taką przysługę... podzielę się srebrem z tobą. Wystarczy go na drzewie: dla mojej rodziny i dla ciebie. Tylko obiecaj, że nikomu nie powiesz, gdzie ono jest.
Bink zaczął ulegać pokusie, ale po krótkim wahaniu zmienił zdanie.
– Potrzebuję czarów, nie srebra. Bez zdolności magicznych będę wygnany z Xanthu i nie zdołam użyć swojej części srebra. A mając zdolności... nie dbam o bogactwo. Jeśli więc chcesz się podzielić, podziel się z drzewem. Nie zrywaj wszystkich liści, ale tylko kilka na raz, i kilka srebrnych żołędzi. Drzewo będzie mogło zdrowo rosnąć nadal, a może nawet rozmnażać się. Na dłuższą metę to się bardziej przecież opłaca.
– Miałem wielkie szczęście, ze wpadłeś do mojej jaskini – stwierdził Donald. Zaczął skręcać, obniżając lot.
Bink znów poczuł ucisk w uszach. Opadli na leśną polanę, potem poszli pół mili, do samotnej, zaniedbanej farmy. Sporo czasu minęło nim zdrętwiałe nogi Binka straciły szty–wność.
– Czy nie jest tu pięknie? – spytał Donald. Bink spojrzał na koślawy, drewniany płot i zapadnięty dach. Kilka kurczaków grzebało wśród chwastów. Ale dla człowieka, który tak to miejsce kochał, że miłość nie pozwoliła mu upaść na duchu przez dwa lata od dnia jego gwałtownej śmierci, było na pewno najpiękniejsze gospodarstwo.
– Uhm! – powiedział Bink.
– Wiem, że nie jest zbyt... ale po tej Jaskini wydaje się niebem – ciągnął Donald. – Moja żona i chłopak mają, oczywiście zdolności magiczne, ale to im nie wystarcza. Ona potrafi leczyć wypadanie piór u kurcząt, a syn wywołuje magiczne burze piaskowe. Żona z trudem zarabia na życie. Ale to dobra żona i jest nie do wiary piękna.
Weszli na podwórko. Siedmioletni chłopczyk spojrzał na nich znad rysunku, który kreślił na piasku. Przypominał Binkowi małego chłopca wilkołaka, którego widział... czyżby minęło dopiero sześć godzin? Wrażenie jednak minęło, gdy chłopak otworzył usta.
– Wynoś się! – krzyknął.
– Lepiej nic nie mówić – rzekł Donald, trochę zaskoczony.
– Dwa lata... w tym wieku to kawał czasu. Nie poznaje tego ciała! Ale spójrz, jak urósł.
Zastukali do drzwi. Otworzyła kobieta – prosta, byle jak ubrana, w brudnej chustce na włosach. Kiedyś może była przeciętnej urody, ale od ciężkiej pracy przedwcześnie się po–starzała.
„Nic a nic się nie zmieniła” , pomyślał z uwielbieniem Donald. Potem zawołał.
– Sally!
Kobieta nic nie rozumiejąc patrzyła na niego z wrogością.
– Sally... nie poznajesz mnie? Wróciłem po śmierci, żeby dokończyć swoje sprawy.
– Don! – wykrzyknęła, a jej Jasne oczy wreszcie rozbłysły. A potem ręce Binka objęły ją, a jego wargi całowały jej usta. Widział ją poprzez wszechogarniające go uczucie Donalda... i była dobra i piękna nie do wiary.
– Donald cofnął się i podziwiał jej piękność mówiąc:
– Zapamiętaj kochanie, trzynaście mil na północny wschód od małego stawu przy młynie, za poszarpaną skalną granicą ciągnącą się od wschodu na zachód, rośnie srebrne drzewo. Zbieraj z niego po kilka liści na raz, by go nie zniszczyć. Sprzedawaj srebro jak najdalej stąd albo poproś kogoś znajomego, żeby to zrobił za ciebie. Nikomu nie mów o pochodzeniu tego skarbu. Wyjdź za mąż, będziesz miała godziwy posag a ja chcę, żebyś była szczęśliwa... i żeby chłopak miał ojca.
– Don – powtórzyła, a z oczu popłynęły jej łzy smutku i radości. – Nie dbam o srebro skoro wróciłeś znowu.
– Nie wróciłem! Jestem martwy i tylko mój cień wrócił, żeby ci powiedzieć o drzewie. Zbieraj z niego, używaj go, bo inaczej moje cierpienia pójdą na marne. Obiecaj!
– Ale ... – zaczęła i spojrzała na wyraz jego twarzy.
– Dobrze Don – Obiecuję. Ale nigdy nie pokocham innego mężczyzny!
– Spełniłem swój obowiązek, uwolniłem się od brzemienia – rzekł Donald. – Jeszcze tylko raz ukochana. – Pochylił się, znów ją pocałował... i rozwiał się. Bink stwierdził,, że całuje kobietę innego mężczyzny.
Poznała to natychmiast i porwała głowę w tył.
– Och, przepraszam – powiedział ukorzony Bink. – Muszę już iść.
Spojrzała nań zimnym wzrokiem. Jak niewiele pozostało z radości, którą okazała, gdy objawił się na krótko jej mąż.
– Ile ci jesteśmy winni, cudzoziemcze?
– Nic, Donald uratował mi życie, pozwalając mi umknąć w powietrzu przed smokiem z Wyrwy. Całe srebro jest twoje. Nigdy mnie już nie ujrzysz.
Złagodniała, zrozumiawszy, że nie przybył tu po srebro.
– Dziękuję, młodzieńcze. – Nagle wiedziona impulsem ...
– Mógłbyś mieć to srebro gdybyś zechciał. Don mówił mi, żebym powtórnie wyszła za mąż... Ożenić się z nią!
– Nie mam zdolności magicznych – powiedział Bink. – Zostanę wygnany.
Bardziej uprzejmej odmowy nie umiał wymyślić. Nawet całe srebro Xanthu nie uatrakcyjniłoby mu tej propozycji w najmniejszym stopniu.
– Zostaniesz na obiad?
Był głodny, ale nie aż tak.
– Muszę ruszać w drogę. Nie mów synowi o Donaldzie – czuł, że to może źle wpłynąć na chłopaka. – Żegnaj.
– Żegnaj – odpowiedziała. Przez chwilę dostrzegł ślad piękności, którą widział w niej Donald, lecz potem i to zniknęło.
Bink odwrócił się i odszedł. Po drodze zobaczył zbliżającą się małą burzę piaskową. Chłopięcy straszak na obcych. Ominął go i pospiesznie oddalił się. Był zadowolony, że wy–świadczył tą przysługę poszukiwaczowi, ale również czuł ulgę, że to się udało. Nie rozumiał przedtem, co dla rodziny oznacza nędza i śmierć.
4.
Bink kontynuował swą podróż – po złej stronie rozpadliny. Gdyby farma Donalda znajdowała się na południu.
Dziwne, że choć tutaj wszyscy wiedzieli o rozpadlinie i traktowali ją jako normalną rzecz, w North nikt o niej nie słyszał. Czyżby znowu milczenie? Wydawało mu się to niepraw–dopodobne, bo centaury też nic o niej nie wiedziały. Istniała co najmniej dwa lata, skoro cień tkwił w niej tyle czasu, a pewnie znacznie dłużej. Smok z Wyrwy spędzić tu musiał całe swoje życie.
Działał tu czar – czar niewiedzy, który sprawił, że tylko ludzie z najbliższego sąsiedztwa rozpadliny byli świadomi jej istnienia. Nie miał zamiaru ponawiać próby przedostania się na drugą stronę. Tylko dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności ocalił swą skórę. Wiedział zaś, że zbieg okoliczności nie jest godnym zaufania sojusznikiem.
Kraj był zielony i pagórkowaty, a wysokie cukrowe paprocie krzewiły się tak gęsto, .że niewiele widział przed sobą. Nie było tu żadnej wytyczonej ścieżki. Raz się zgubił, najwidoczniej przez jakieś odstręczające zaklęcie. Niektóre drzewa broniły się przed natrętami, sprawiając, że podróżni skręcali i obchodzili je w pewnej odległości. Może dlatego tak długo nie zdołano odnaleźć srebrnego drzewa. Jeśli ktoś wszedł w kępę takich drzew, mógł zacząć chodzić w koło. Naprawdę trudno było wyrwać się z takiej pułapki, bo podróżny zawsze myślał, ze idzie tam, gdzie chce.
Innym razem natknął się na piękną ścieżkę ciągnącą się wprost przed nim, tak piękną, że wrodzona ostrożność kazała mu jej unikać. W puszczy było wiele roślin–ludożerców, które ułatwiały dojście do siebie, aż do chwili, gdy pułapka zamykała się.
Tak więc minęły trzy dni nim istotnie poruszył się naprzód – wciąż jednak, pomimo przeziębienia był w dobrej formie. Znalazł kilka ziół dobrych na katar i tabletkowe krzewy, na których rosły tabletki od bólu głowy. Co jakiś czas spotykał drzewa, rodzące żółcie, czerwienie, zielenie, pomarańcze czy brązy. Szczęśliwie na każdą noc znajdował schronienie, gdyż nie wyglądał zbyt groźnie, ale musiał również przez kilka godzin odpracowywać swojo noclegi. Mieszkańcy tej okolicy mieli minimalne zdolności magiczne: zwykle coś w rodzaju „plamy na ścianie”. Żyli więc niemal mundańskim życiem, i zawsze przydawał im się ktoś do roboty.
Wreszcie teren zaczął opadać ku morzu. Xanth był półwyspem. Nie istniała jednak żadna dobra mapa tej ziemi – najlepszy przykład stanowiła rozpadlina – więc nie sposób było poznać choćby kształt półwyspu. Wiadomo było tylko, że jest to owal, nieco dłuższy, i że ciągnie się z północy na południe, na północnym zachodzie łącząc się z Mundanią. Zapewne w swoim czasie była to wyspa, która wolna od wpływów świata zewnętrznego rozwijała się w specy–ficzny sposób. Obecnie Tarcza przywróciła tę izolację, przecinając pomost śmiercionośną zaporą i zabijając załogi docierających tu statków. Na dodatek krążyły wieści o licznych okrutnych potworach morskich żyjących u wybrzeży.
O, nie Mundania, nigdy już nie napadnie Xanthu.
Bink miał nadzieję, że morze pozwoli mu obejść rozpadlinę. Smok z Wyrwy pewnie nie potrafi pływać, a morskie potwory nie mogły zbytnio zbliżać się do lądu. Powinien więc istnieć wąski pas, którym nie rządzi ani smok, ani żaden morski potwór. Może plaża, po której można przejść, uciekając do wody gdy zaatakuje go jakiś stwór z rozpadliny i wracając na ląd, gdy magiczna groźba nadejdzie z morza.
Tak też było: przepiękna wstęga białego piasku rozciągała się od jednej krawędzi rozpadliny do drugiej. Nie widać było żadnych potworów. Nie mógł uwierzyć w swoje szczę–ście...
Bink pędem puścił się przez plażę. Bez kłopotów przebiegł z dziesięć kroków. Potem jednak stopy zanurzyły się w wodzie i wpadł do morza.
Plaża była złudzeniem. Dał się złapać w najprostszą pułapkę. Cóż lepszego mógłby wymyślić jakiś morski potwór do zwabienia ofiar, niż plażę nagle zmieniająca się w głębię?
Bink zaczął płynąć w stronę prawdziwego brzegu, który był – jak teraz widział – skalistą postacią, na której łamały się i pieniły morskie fale. Niebezpiecznie było tu wychodzić na ląd, ale nie miał wyboru. Nie mógł wrócić na „plażę”, teraz zniknęło nawet jej złudzenie. Musiał albo dojść tu po wodzie, albo dopłynąć nie wiedząc o tym. Tak, czy owak nie chodziło mu już o czary, w które się wplątał przede wszystkim chciał dowiedzieć się, gdzie dokładnie się znajduje. .
Coś zimnego i płaskiego z wielką siłą owinęło mu się wokół kostki.
Bink zgubił laskę, kiedy gonił go smok z Wyrwy, a nowej jeszcze sobie nie wyciął. Pozostał mu tylko nóż myśliwski. Nędzny był to oręż wobec morskiego potwora, ale musiał spróbować.
Wyciągnął nóż z pochwy, nabrał powietrza i zanurkował w stronę swojej kostki. Czuł dotyk czegoś skórzastego i żaby się uwolnić, musiał to piłować nożem. Niełatwo było wbić ostrze w twardo cielsko potwora.
Coś ogromnego i ciemnego zakończonego językiem, który usiłował przeciąć – zamajaczyło w wodzie pod nim. Otworzyła się ogromna paszcza i błyszczały mierzące trzy stopy kły.
Bink nie wytrzymał nerwowo i zaczął krzyczeć. Głowę miał pod wodą. Krzyk był dlań katastrofą. Woda zalała mu usta i gardło.
Silne ręce rytmicznie uciskały mu plecy, wypompowując mu z płuc wodę i wtłaczając powietrze. Bink dławił się, krztusił, kaszlał, był ocalony.
– Już ... jest mi lepiej – wycharczał. Ręce puściły go. Bink usiadł i rozejrzał się. Znajdował się na małym jachcie. Żagle były z jaskrawego jedwabiu, pokład z polerowanego mahoniu. Maszt był ze złota.
Ze złota? Może pozłacany. Czyste złoto byłoby tak ciężkie, że przeciążyłoby łódkę.
Po chwili spojrzał na swego zbawcę i znów się zadziwił. Była to królowa.
Przynajmniej wyglądała jak Królowa. Miała na sobie małą platynową koronę i bogato haftowaną szatę. Była piękna. Może nie tak piękna jak Wynne, ta kobieta była starsza, poważniejsza. Jej włosy miały najczystszą czerwoną barwę, takie same były źrenice jej oczu. Trudno było zgadnąć, po co taka kobieta żeglowała po zamieszkałych, przez potwory przybrzeżnych wodach.
– Jestem Wróżka Iris – przedstawiła się.
– A ja Bink – powiedział z zażenowaniem. – Z North. Nigdy przedtem nie spotkał Wróżki i nie czuł się odpowiednio ubrany na tę okazję.
– Na szczęście przypadkiem byłam blisko – zauważyła Iris – Mógłbyś mieć kłopoty.
– Kłopoty, dobre sobie! Byłoby po Binku , a ona ocaliła mi życie.
– Zacząłem się topić. Nie widziałem cię, pani. Tylko potwora – mówił, czując się bardzo głupio. Jak mógłby podziękować tej królewskiej osobie, za skalanie sobie rąk czymś tak nędznym, jak on?
– W twojej sytuacji trudno było widzieć zbyt wiele – stwierdziła i wyprostowała się, a jej wspaniała figura ukazała swe wdzięki. Mylił się wcale nie była brzydsza od Wynne. Po prostu inna, a na pewno inteligentniejsza. Nie gorsza niż Sabrina. Uświadomił sobie, jak bardzo symptomy inteligencji zmieniają powab kobiety. Kolejna nauczka w dniu dzisiejszym.
– Na jachcie byli marynarze i służba, ale dyskretnie trzymali się na uboczu i Iris sama obsługiwała żagle. Pracowita kobieta?
Jacht wypływał na pełne morze. Wkrótce zbliżył się do wyspy – cóż to była za wyspa!
Porastała ją bujna zieleń, kwiaty wszelkich kolorów i kształtów, stokrotki wielkie jak talerze, przecudne orchidee, lilie tygrysie, które ziewały i mruczały, gdy łódź zbliżała się. Zadbana ścieżka prowadziła od złotego mola w stronę kryształowego pałacu, który w słońcu lśnił jak wielki brylant.
– Jak brylant? Bink podejrzewał, że to był brylant, gdyż światło załamywało się na nim w charakterystyczny sposób. Największy, najwspanialszy brylant, .jaki kiedykolwiek istniał.
– Sądzę, że winien ci jestem życie – rzekł Bink, nie wiedząc jak wybrnąć z sytuacji. Śmiesznie byłoby proponować że narąbie drew, albo wrzuci na wóz gnój. Na tej bajkowej wyspie nie było nic tak prostackiego. Jak drewno na opał, albo bydło domowe. Najlepiej, gdyby jak najszybciej usunął sprzed jej oczu swą przemoczoną, uszarganą osobę.
– Sądzę, że tak – powiedziała, wysławiając się zaskakująco o normalnie. Spodziewał się, że będzie bardziej wyniosła, jak przystoi tak godnej osobie. ..
– Ale moje życie nie jest wiele warte. Nie posiadam żadnych zdolności magicznych i mam być wygnany z Xanth.
Przycumowała jacht do mola, zarzucając piękny, srebrny łańcuch na polery i mocno go wybierając.
Bink myślał, że jego wyznanie zaniepokoi ją. Uczynił je właśnie po to, żeby nie obiecywała sobie po nim zbyt wiele. Mogła go wziąć za kogoś innego. Ale jej reakcja zaskoczyła go.
– Bink, cieszę się, że to powiedziałeś. Udowodniłeś, ze jesteś uczciwym chłopcem. Większość magicznych zdolności jest przecież bezużyteczna. Co komu po różowe plamie pojawiającej się na ścianie? To też czary, ale niczemu nie służące. Ty ze swą siłą i bystrością umysłu możesz zdziałać więcej niż niemal każdy obywatel Xanthu.
Bink, zaskoczony i wielce połechtany tą spontaniczną i niczym nie usprawiedliwioną pochwałą, nic nie odpowiedział. Miała oczywiście rację co do „plany na ścianie”, często sam o tym myślał.
Co prawda, było to zwyczajne lekceważące powiedzenie, dla określenia nędznych zdolności magicznych. Trudno więc dopatrzyć się w tym głębszej filozofii. W każdy razie po–czuł się swobodniej.
– Choć – rzekła Iris, biorąc go za rękę. Poprowadziła go przez trap na molo, a potem ścieżką do pałacu.
Ogarnął ich zapach kwiatów. Róże pyszniły się wszystkimi kolorami, rozwiewając swój aromat. Jeszcze więcej było roślin o długich liściach kształtu miecza; ich kwiaty przypominały małe orchidee i też miały najróżniejsze barwy.
– Jak się nazywają? – zapytał.
– Irysy oczywiście – odpowiedziała. Zaśmiał się.
– Oczywiście!
Szkoda, że żaden kwiat nie nazywa się Bink. Ścieżka minęła kwietny żywopłot i okrążywszy basen z fontanną doprowadziła ich do kunsztownego portyku kryształowego pałacu. Jednak nie brylantowego, w końcu.
Bink zawahał się, nieświadomie pomyślał o tym. Słyszał przecież o pająkach i muchach. Czyżby ocaliła mu życic tylko po to, żeby ...
– Och, na Boga! – wykrzyknęła – Jesteś podejrzliwy? Nic ci nie grozi.
Jego uprzedzenia wydały mu się głupie. Po cóż byłoby ocalać? Mogła mu pozwolić zadławić się, zamiast wypompowywać z niego wodę; mięso i tak byłoby świeże. Mogła też go związać i kazać marynarzom wynieść na brzeg. Nie musiała go oszukiwać. Był już w jej mocy, jeśli nożna tak powiedzieć. Chociaż ...
– Widzę, ze mi nie wierzysz – rzekła Iris. – Jak cię mogę przekonać.
Ta jej bezpośredniość nie przekonała go zbytnio. Powinien temu stawić czoła albo zaufać losowi.
– Ty pani jesteś wróżką ... – powiedział. – Wygląda na to, że masz wszystko czego zapragniesz. Ja ... czego możesz chcieć ode mnie?
Roześmiała się.
– Zapewniam, że nie chcę cię zjeść. Bink nie zdobył się na uśmiech.
– Czasami ... czasami ludzie są pożerani. Dręczył go obraz potwornego pająka wciągającego go w sieć. Gdy tylko wejdzie do pałacu ....
– Doskonale, usiądź sobie w ogrodzie – zaproponowała Iris. – Albo gdziekolwiek, gdzie czujesz się bezpiecznie, jeśli nie zdołam cię przekonać o swej szczerości, możesz wziąć moją łódź i odpłynąć. Wystarczy ci?
Bardzo uczciwe; poczuł się w tym momencie jak niewdzięcznik. Nagle Bink zaczął podejrzewać, że cała wyspa była pułapką. Nie może stąd odpłynąć wpław – potwory morskie strzegą tego miejsca – zaś załoga pochwyciłaby go i związała, gdyby spróbował pożeglować.
No cóż, słuchanie nikomu nie zaszkodziło.
– Zgoda.
– Wiesz przecież, Bink – przekonywała, a jej uroda znakomicie zwiększała siłę jej argumentów – że chociaż każdy obywatel Xanth posiada zdolności magiczne, to są one za–wsze bardzo jednostronne. Niektórzy mają większe zdolności niż inni, ale ich talenty są .zawsze jednakowe. Nawet Czarodzieje podlegają temu prawu natury.
– Zgadza się, miała rację, ale co z tego? Król Xanth jest Czarodziejem, ale jego moc ogranicza się do sztuczek meteorologicznych. Może stworzyć wir powietrzny, wywołać tornado, albo huragan, spowodować suszę, albo dziesięciodniową ulewę, lecz nie potrafi latać, zamieniać drewna w srebro, ani rozpalać ogniska przy użyciu magii. Jest specjalistą od zjawisk atmosferycznych.
– Zgoda – ponownie przytaknął Bink. Przypomniał sobie Donalda, syna cienia, który potrafił tworzyć wiry powietrzne. Jego talent był bierny, a talent Króla był wielkiego kalibru, różniły się one tylko wielkością, a nie jakością.
Oczywiście, talent Króla osłabł z wiekiem, możliwe, że teraz potrafiłby on stworzyć tylko wir powietrzny. Jak to dobrze, te Tarcza chroni Xanth.
– Skoro więc wiadomo jaki jest talent Króla, wiadomo także, jakie są jego ograniczenia – mówiła dalej Iris. Jeśli widzisz, że ktoś potrafi wywołać burzę, możesz się nie martwić, że otworzy ci pod stopami magiczne przejście, albo, że zamieni cię w karalucha. Nikt nie posiada talentu w różnych dziedzinach.
– Pewnie poza Czarodziejem Humphrey’em – powiedział Bink.
– Tak, to potężny mag – zgodziła się – ...ale on też ma swoje ograniczenia. Jego talent to zgadywanie, lub zdobywanie informacji. Nie sądzę, żeby potrafił poznać przyszłość, zna tylko teraźniejszość. I jego tak zwane „sto zaklęć” jest skuteczne także tylko w tej dziedzinie. Żadne z nich nie jest związane z działaniem magicznym.
Bink nie znal Humphrey’a na tyle, by móc jej zaprzeczyć, ale brzmiało to prawdopodobnie, Podziwiał, jak Czarodziejka znała się na magii równych sobie. Czyżby między osobami obdarzonymi dużymi zdolnościami istniała zawodowa rywalizacja?
– Tak – talenty – tworzą grupy. Ale... Mój talent to złudzenie... – powiedziała gładko. Ta róża – zerwała piękną, czerwoną różę i dała mu ją do powąchania. Jaka piękna woń!
– Ale naprawdę... – Róża zbladła. Iris trzymała w ręku źdźbło trawy. Nawet pachniało trawą.
Bink, posmutniały. popatrzył wokół.
– To wszystko jest złudzeniem?
– Większość. Mogłabym ci pokazać, jak ten ogród naprawdę wygląda, ale nie byłby to tak piękny widok, jak ten. Źdźbło trawy w jej ręku zadrżało i stało się Irysem.
– To cię powinno przekonać o mojej czarodziejskiej nocy. Mogę więc spowodować, że cała okolica będzie wyglądała zupełnie inaczej, a każdy szczegół będzie prawdziwy. Moje róże dają zapach róż, a moje szarlotki mają smak prawdziwy. Moje ciało... Przerwała, uśmiechając się lekko.
– Gdy się go dotknie, czuje się ciało. Wszystko wydaje się prawdziwe, ale jest złudzeniem. To znaczy, każdy przedmiot ma swoją materialną postawę, ale moja magia upiększa go, modyfikuje. To mój zespół talentów. Nie mogę mieć więc innych, możesz mi wierzyć, że mam rację.
Bink nie był tego jednak znowu taki pewien. Czarodziejka władająca iluzją była ostatnią osobą, której skłonny był zaufać. Ale rozumiał już, o co jej chodzi. Objawiła mu swoją magię i nic nie wskazywało, że zamierza próbować na nim innych jej odmian. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiał, ale tak rzeczywiście było; nikt w Xanth nie miał talentu, który byłby połączeniem kilku różnych typów zdolności magicznych.
Chyba, że jest ona olbrzymią ludożerczynią, także używającą złudzenia, aby zmienić swój wygląd... Nie, Olbrzym ludożerca jest sam stworem magicznym, a istoty magiczne nie posiadają zdolności magicznych. Prawdopodobnie. Samo ich istnienie jest objawem talentu, tak więc centaury, smoki i olbrzymy ludożercy wyglądają na to, czym są chyba, że zostały przekształcone przez jakąś naturalną osobę, zwierzę czy roślinę.
Musiał jej uwierzyć! Iris mogła być w zmowie z olbrzymim ludożercą, ale to było mało prawdopodobne, bo olbrzymy ludożercy były bardzo niecierpliwe i miały skłonność do pożerania wszystkiego, co im wpadło w ręce, bez względu na skutki. Iris byłaby już dawno pożarta.
– No dobrze, wierzę ci – powiedział Bink bez przekonania.
– Doskonale. Chodźmy do mojego pałacu, a spełnię twoje życzenie.
To było mało prawdopodobne. Nikt nie był w stanie dać mu talentu. Tylko Humphrey mógł wykryć, jego zdolności, lecz za cenę rocznej służby! A przecież ujawniłby tylko to, co już istnieje, a nie stworzył coś nowego.
Dał się zaprowadzić do pałacu. W środku było równie pięknie. Tęczowe promienie światła padały z pryzmatycznych konstrukcji dachu, a kryształowe ściany błyszczały jak lustra. Mogło to być złudzenie, ale dostrzegł w nich swoje odbicie – wyglądał zdrowiej i bardziej męsko, niż mu się wydawało... Wcale nie wyglądał jak zmokła kura. Znowu złudzenie?
W narożnikach leżały stosy eleganckich poduszek, które zastępowały krzesła i fotele. Bink poczuł nagły przypływ zmęczenia: powinien się natychmiast położyć? Nagle przypomniał sobie szkielet w lesie sosnowym. Nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć.
Przydałoby się zdjąć z ciebie to ubranie – zatroszczyła się Iris.
– Wyschnę – powiedział Bink, nie chcąc obnażyć się przed kobietą.
– Myślisz, że pozwolę ci zniszczyć moje poduszki? – zapytała tonem gospodarczej pani domu.
– Moczyłeś się w słonej wodzie, musisz ją spłukać, zanim sól zacznie ci dokuczać. Idź do łazienki i przebierz się, czeka tan na ciebie suche, przyzwoite ubranie.
Strój, który na niego czeka? Jak gdyby się go spodziewała. Co to ma znaczyć?
Bink poszedł tam bez wielkiej ochoty. Łazienka była odpowiednio zbytkowna. Wanna była wielkości niedużego basenu, a sedes nosił wszelkie cechy eleganckiego cacka, jakie tylko można podobno spotkać w Mundanii. Zafascynowany patrzył, jak woda krąży w umywalce, a następnie spływa do rury, znikając, jak gdyby za sprawą magii.
Był tam też prysznic; pył wodny, jak deszcz, wydobywał się z wysoko umieszczonego wylotu, pod którym stał Bink. To mu się spodobało, chociaż nie był pewien, czy chciałby go mieć na stałe. Zbiornik wody musiał być gdzieś na górze, zapewniając w ten sposób ciśnienie dla tych instalacji.
Osuszył się haftowanym w irysy puszystym ręcznikiem.
Ubranie wisiało na wieszaku za drzwiami. Książęca szata i damskie majtki. Majtki? No cóż, były suche, a nikt go tu w pałacu nie będzie oglądał. Założył, ten strój i przywdział zdobne sandały, które też czekały w kącie. Przypasał również swój myśliwski nóż, ukrywając go pod fałdą szaty.
Poczuł się lepiej, tyle że przeziębienie nasiliło się. Ból gardła zamienił się w katar; do tej pory myślał, że był to rezultat wciągania nosem słonej wody, ale teraz gdy był już suchy, nos jego nie wymagał dodatkowej wilgoci. Nie chciał głośno nim pociągać, ale cóż robić, skoro nie miał chusteczki.
– Jesteś głodny? – zapytała troskliwie Iris, gdy tylko się pojawił. – Przygotowałam całą ucztę.
Bink był oczywiście głodny; od czasu gdy zaczął iść wzdłuż rozpadliny oszczędzał swoich zapasów, polegając na tym, co zdobył po drodze. Jego tobołek był przemoczony słoną wodą, co skomplikowało sprawę dalszych posiłków.
Leżał na wpół zakopany w poduszkach, z nosem do góry, aby powstrzymać katar; w chwilach krytycznych dyskretnie ocierał nos rogiem poduszki. Trochę się zdrzemnął, gdy Iris krzątała się w kuchni. Kiedy już wiedział, ze wszystko było złudzeniem, zdał sobie sprawę, dlaczego sama wykonywała tyle czynności. Żeglarze i ogrodnicy byli częścią iluzji. Iris mieszkała sama. No i musiała sama gotować. Złudzenie dawało wygląd, fakturę i smak, ale nie zaspakajało głodu.
Dlaczego Iris nie wyszła za mąż albo nie wymieniła swoich usług w zamian za wykwalifikowaną pomoc? Większość rodzajów magii nie nadaje się do celów praktycznych, ale jej umiejętności były niezwykłe. Mieszkając z nią każdy miałby do dyspozycji kryształowy pałac. Bink był pewien, że wiele osób poszłoby na to; wygląd czasem znaczy więcej, niż stan rzeczywisty. No, a jeśli potrafi ona spowodować, że ziemniaki smakują jak wykwintne danie, a lekarstwa jak słodycze – no cóż, jej talent jest bardzo poszukiwany. Wróciła Iris niosąc parujący talerz. Założyła fartuszek i zdjęła diadem. Wyglądała mniej królewsko i o wiele bardziej kobieco. Nakryła niski stolik; usiedli twarzą w twarz, po turecki na poduszkach.
– Czym mogę służyć ? – zapytała, Bink znów poczuł zdenerwowanie.
– A co jest?
– Co tylko chcesz.
– Ale to naprawdę?
Wydęła wargi.
Jeśli musisz wiedzieć, to gotowany ryż. Mam sto funtów ryżu, który muszę zużyć, zanim szczury, zorientują się, ze kot, który go pilnuje Jest złudzeniem i zaczną go jeść. Oczywiście mogę spowodować, że ich odchody będą smakowały jak kawior, ale wolałabym nie. W każdym razie dostaniesz co chcesz. Głęboko wciągnęła powietrze.
– Tak się wydawało – i Bink zorientował, się, że miała na myśli nie tylko jedzenie. Na pewno czuła się samotnie na wyspie i mile widziała towarzystwo. Okoliczni rolnicy prawdopodobnie unikali jej: ich żony z pewnością się o to zatroszczyły, a potwory nie są bardzo towarzyskie.
– Kotlet ze smoka – powiedział, – w ostrym sosie.
– Odważnie – mruknęła, podnosząc srebrne pokrywy. Z półmiska wydobywa się aromatyczna woń, a w środku pojawiły się dwa pieczone na ruszcie kotlety ze smoka za–nurzone w ostrym sosie. Iris zręcznie umieściła jeden z nich na talerzu Binka, a drugi na swoim.
Bink z powątpiewaniem odkroił kawałek i spróbował. Był to najsmaczniejszy kotlet ze smoka, jaki kiedykolwiek jadł. Nie było to co prawda wiele, bo smoki są rzadką zwierzyną, a Bink jadł smaczne mięso tylko dwa razy w życiu. No a sos? Musiał natychmiast popić go nalanym przed chwilą przez Iris winem, aby ugasić pożar w gardle. Ale było to przyjemne pieczenie, które przemieniło się w smak.
Wciąż jednak miał wątpliwości.
– Hm. Czy mogłabyś... Skrzywiła się.
– Tylko na chwilę – powiedziała. Kotlet zamienił się w zwyczajny gotowany ryż, a potem stał się znów smacznym i mięsem.
– Dziękuję – powiedział Bink. Wciąż mi trudno uwierzyć.
– Wina?
– Czy można się nim upić?
– Niestety, nie. Możesz je pić cały dzień bez efektu, chyba, że wyobrazisz sobie, że ci się kręci w głowie.
– To dobrze.
Wziął z jej rąk napełniony ponownie wytworny kielich, pełen migoczącego płynu i upił łyk. Poprzednio pił zbyt szybko, aby poczuć jego smak. Może była to w rzeczywistości woda, ale smakowała w rzeczywistości jak doskonałe błękitne wino, znakomicie pasujące do smacznego mięsa, ciężkie i o delikatnym bukiecie. Zupełnie tak, jak Czarodziejka.
Na deser jedli ciasteczka domowej roboty. Trochę przypalone. Były dzięki temu tak prawdziwe, że trudno było mu zachować swoje wątpliwości. O tak, Iris niewątpliwie znała się na gotowaniu i pieczeniu, nawet w iluzji.
Sprzątnąwszy naczynia przysiadła się do Binka na poduszki. Miała teraz na sobie wieczorową suknię z dekoltem, i mógł dokładnie zobaczyć, jak była pięknie zbudowana. Oczywiście to też mogło być złudzeniem, ale jeśli w dotyku była taka, jak na to wyglądała, to o co miał się spierać?
Niewiele brakowało, a kapnęłoby mu z nosa na błyszczącą suknię. Poderwał głowę do góry. Przyglądał się jej z odrobinę zbyt małym dystansem.
– Jest ci niedobrze? – zapytała Iris ze zrozumieniem,
– Ależ nie, tylko mój nos ...
– Masz chusteczkę – powiedziała, podając mu śliczną ozdobioną koronkami chusteczkę do nosa.
Binkowi szkoda było używać takiego arcydzieła, ale było to lepsze niż poduszki.
– Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, zanim sobie pójdę? – zapytał niepewnie.
– Nie myślisz perspektywicznie – powiedziała Iris, pochylając się do przodu i głęboko wciągając powietrze. Bink poczuł, że się rumieni. Sabrina była daleko – i nigdy nie założyłaby takiej sukni.
– Mówiłem ci już, że muszę iść do Dobrego Czarodzieja Humphrey’a, aby dowiedzieć się, jaka jest moja magia, albo pójść na wygnanie. Nie sądzę, żebym miał jakiś talent, więc ...
– Mogę założyć, że mimo wszystko zostaniesz – powiedziała, przysuwając się bliżej do niego.
Zdecydowanie chciała go zdobyć. Ale dlaczego ta inteligentna i utalentowana kobieta miałaby się interesować takim nic, jak on? Bink ponownie wytarł nos. Przeziębione nic. Jej wygląd mógł być upiększony złudzeniem, ale jej rozum i talent były prawdziwe. Nie potrzebowała go – do niczego.
– Mógłbyś wykazać się magią tak, żeby wszyscy widzieli – mówiła dalej, w swój niepokojąco przekonywujący sposób, znów przysunęła się bliżej do niego. W dotyku była jak najbardziej prowokująco rzeczywista.
– Mogę stworzyć złudzenie magii., którego nikt nie potrafi. Wolał żeby nie mówiła tego, będąc tak blisko.
– Mogę czatować na odległość, tak, że nikt nie będzie mógł cię posądzić, że maczałam w tym palce. To jest minimum, Mogę ci również dać bogactwo, władzę i wygodę – wszystko prawdziwe, nie złudzenie. Dam ci urodę i miłość. Wszystko, czego mógłbyś zapragnąć – jako obywatel Xanth.
Podejrzenia Binka nasiliły się. Do czego ona zmierzała?
– Mam narzeczoną ...
– To też – zgodziła się. – Nie jestem z natury zazdrosna. Może być twoją konkubiną, jeśli będziesz ostrożny.
– Konkubina! – oburzył się Bink. Nie sprawiała wrażenia zmieszanej.
– Bo ożenisz się ze mną. – Bink oniemiał.
– Po co chcesz wyjść za kogoś bez magii?
– Żeby zostać Królową Xanth. – powiedziała spokojnie.
– Królową Xanth? W takim razie musisz poślubić Króla.
– Właśnie.
– Ale ...
– Zgodnie z jednym z idiotycznych i przestarzałych praw i zwyczajów Xanth nominalny władca musi być mężczyzną. Zatem doskonale magicznie uzdolnione kobiety nie wchodzą w rachubę. Obecny Król jest słaby, zdziecinniały i nie ma następcy; nadszedł czas na Królową. A najpierw musi być Król. Ty nim będziesz.
– Ja! Ależ nie znam się na rządzeniu!
– Właśnie. Oczywiście, nudne szczegóły związane z rządzeniem zostawisz mi.
Teraz wszystko było jasne, Iris pragnęła władzy. Potrzebowała tylko odpowiedniego figuranta, aby znaleźć się w siodle. Kogoś na tyle nieutalentowanego i naiwnego, aby łatwo było nim kierować. Tak, żeby nigdy nie miał złudzeń, że jest naprawdę Królem. Gdyby poszedł na tę współpracę, uzależniłby się od niej. Ale była to uczciwa oferta. Dawała mu rozsądną alternatywę, bez względu na poziom jego magii.
Po raz pierwszy Jego magiczna niższość okazała się potencjalną zaletą, Iris nie chciała niezależności, pełnoprawnego obywatela; nie miałaby takiej osoby w swojej mocy. Potrzebowała kogoś upośledzonego w dziedzinie magii, kogoś takiego jak on – dlatego, że bez niej byłby on niczym, nawet nie obywatelem.
Zmniejszyło to znacznie romantyczny aspekt całej sprawy. Rzeczywistość była mniej nęcąca, niż złudzenie. Jednak do wyboru miał powrót do dzikiej puszczy, do usiłowań, które prawdopodobnie będą daremne. I tak dotychczas szło mu nieoczekiwanie dobrze, ale szansę chociażby na przedostanie się do zaniku Czarownika Humphrey’a były niewielkie, musiał przejść przez zewnętrzną strefę głównego obszaru dzikiej puszczy.
Zrobi głupio, jeśli odrzuci ofertę Czarodziejki.
Iris przyglądała mu się z uwagą. Gdy na nią spojrzał. Jej suknia nagle stała się przeźroczysta. Złudzenie, czy też nie, widok ten zaparł mu dech w piersiach. Co za różnica, że jej ciało tylko wydawało się być prawdziwe? Nie miał już wątpliwości, co oferowała mu w sferze osobistej. Chętnie udowodni mu, jakie to będzie, tak jak udowodniła mu, że smaczny może być jej posiłek. Bo potrzebowała jego współpracy.
Tak, to miało sens. Uzyskałby obywatelstwo, a Sabrina, skoro Królowa Czarodziejka nigdy by tego nie ujawniła ...
– Sabrina. Co ona by o tym myślała?
Wiedział, oczywiście. Ona się na to nie zgodzi. Za nic, ani na chwilę. Sabrina była bardzo nieugiętą w niektórych sprawach, bardzo przestrzegała formy.
– Nie – powiedział.
Suknia Iris nie była już przezroczysta.
– Nie? Nagle stała się podobna do Wynne, gdy powiedział tej niedorozwiniętej dziewczynie, że nie może mu towarzyszyć.
– Nie chcę być Królem.
Cichym i opanowanym głosem Iris powiedziała:
– Nie wierzysz, że mi się uda?
– Sądzę, że raczej tak. Ale to mi nie pasuje.
– A co ci pasuje. Bink?
– Chcę odejść.
– Chcesz odejść. Powtórzyła. Była nadal opanowana. Dlaczego?
– Mojej narzeczonej też by to nie pasowało, gdybym ...
– Jej by to nie odpowiadało – Iris zaczynała tracić cierpliwość, jak smok w Rozpadlinie.
– Co ona ci może dać, czego ja nie mam sto razy więcej?
– Po pierwsze szacunek, dla samej siebie. – Powiedział Bink. Ona chce mnie dla mnie samego, a nie żeby mnie wykorzystać.
– Bzdura. Wszystkie kobiety są takie same w głębi duszy. Różnią się tylko wyglądem i talentem. Wszystkie wykorzystują mężczyzn.
– Być może. Na pewno wiesz więcej na ten temat, niż ja. Ale teraz muszę już iść.
Iris powstrzymywała go swoją delikatną dłonią. Jej suknia znikła całkowicie.
– Zostań chociaż na noc. Przekonaj się. Jeśli rano będziesz chciał nadal odejść...
Bink potrząsnął głową. Jestem pewien, że przez noc przekonasz mnie. Dlatego muszę odejść teraz.
– Co za szczerość! – powiedziała z żalem – Doświadczyłbyś czegoś, czego nawet sobie nie wyobrażasz. Jej wyrafinowana nagość pobudziła jego wyobraźnię bardziej, niż tego sobie życzył. Ale nie dał się skusić.
– Nigdy nie odzyskałbym wiary we własną uczciwość.
– Idiota – zawołała, nieoczekiwanie zmieniając swe nastawienie. – Powinnam była cię zostawić na pastwę potworom morskim.
– Ona też była złudzeniem – powiedział Bink. To ty wszystko uknułaś, żeby mnie schwycić w pułapkę. Złudzenie plaży, złudzenie niebezpieczeństwa, wszystko. To twój rzemień owinął się dookoła mojej kostki. Mój ratunek nie był przypadkiem, bo nie byłem wcale w niebezpieczeństwie.
– Ale teraz jesteś. Jej nagi tors pokrył wojenny rynsztunek Amazonek.
Bink wzruszył ramionami i wstał. Wytarł nos.
– Do widzenia Czarodziejko – Popatrzyła na niego badawczo.
– Nie doceniłam cię, Bink. Ale mogę zmienić moją propozycję, jeśli powiesz mi czego chcesz.
– Chcę zobaczyć Dobrego Czarodzieja.
Znów wpadła w złość.
– Zniszczę cię.
Bink ruszył przed siebie.
Kryształowy sufit pałacu pękł. Odłamki szkła sypały się dokoła niego. Bink nie przejął się tym, bo wiedział, że są nierzeczywiste. Szedł dalej. Był zdenerwowany, ale starał się tego nie okazać.
Usłyszał głośny, złowróżbny łoskot, jak gdyby padających kamieni i zmusił się, żeby nie spojrzeć do góry.
Ściany pękały i zapadały się do środka. Trzymające się do tej pory resztki dachu runęły w dół. Hałas był ogłuszający. Bink został zasypany gruzem, ale szedł dalej, nie czując żadnego oporu. Mimo, to wszędzie unosił się duszący zapach kurzu i tynku i słychać było łoskot walących się ścian, pałac wcale się nie walił, Iris była jednak ekspertem w iluzji. Panowała nad widokiem, dźwiękiem, zapachem, smakiem – wszystkim poza dotykiem. Bo musiało być coś, co można dotknąć, zanim mogła sprawić, że było inne w dotyku. Tak więc katastrofie zabrakło trzeciego wymiaru.
Wpadł prosto na ścianę. Podrażniony nie tylko fizycznie potarł policzek i skrzywił się. Była to drewniana przegroda z odpadającą farbą. Prawdziwa ściana, prawdziwego domu. Iluzja ukryła ją, ale teraz rzeczywistość nie dawała się już zakamuflować. Iris mogła pewnie spowodować, aby ściana sprawiła wrażenie złotej lub kryształowej, lub nawet by była oślizgła jak ślimak, ale złudzenie rozpadło się. Mógł znaleźć wyjście.
Bink szedł wzdłuż ściany, starając się nie słyszeć mrożących krew w żyłach łoskotów i mając nadzieję, że Iris nie zmieni jej tak, aby go oszukać i zmamić. Przypuśćmy, że zamiast ściany, poczuje pułapkę na myszy, albo oset?
Znalazł drzwi i otworzył je. Udało się! Odwrócił się i przez chwilę patrzył za siebie. Iris stała tam, w całej krasie kobiecej złości. Była w średnim wieku, trochę przy kości, miała na sobie stary szlafrok i było jak nałożoną siatkę na włosy. Figura jej była podobna do tej, jaką pokazywała mu na swojej przezroczystej sukni, ale była o wiele mniej uwodzicielska w wieku lat czterdziestu niż jako dwudziestoletnie złudzenie.
Wyszedł na zewnątrz. Błyskawica oślepiła go, a potem rozległ się tak nagły grzmot, że Bink aż podskoczył. Przypomniał sobie jednak, że Iris była ekspertem od złudzeń, a nie zjawisk atmosferycznych i ruszył przed siebie.
Padał ulewny deszcz i grad. Czuł zimne krople na skórze i uderzenia gradu, ale nie miały one masy, i pomijając pierwsze wrażenie nie był ani mokry, ani pokaleczony. Iris była u szczytu swoich magicznych możliwości, ale złudzenie miało swoje granice, a niewiara Binka, w to co widział, zmniejszała jej moc.
Nagle usłyszał ryk smoka. Znowu podskoczył z wrażenia. Ziejący ogniem skrzydlaty potwór pikował na niego, wypuszczając nie tylko kłęby pary, tak jak smok z Wyrwy, ale również płomienie. Wydawał się być prawdziwym, ale czy istniał naprawdę, czy był złudzeniem? Pewnie był tylko iluzją, lecz Bink wolał nie ryzykować.
Smok zniżył się i minął go. Bink poczuł podmuch powietrza i żaru. Ciągle nie był pewien, ale zachowanie smoka mogło stanowić pewien klucz. Prawdziwe, ziejące ogniem smoki były bardzo głupie jak na swój rodzaj; żar wysuszał im mózg. Jeśli ten zachowa się inteligentnie ...
Smok zawrócił prawie w miejscu i ruszył prosto na Binka. Bink zrobił zwód w prawo, a potem śmignął w lewo. Smok nie dał się oszukać. Leciał prosto na Binka. Tu działał rozum Czarodziejki, nie zwierzęcia.
Serce waliło Binkowi jak młotem, ale stał prosto i nieruchomo, twarzą do nadlatującego niebezpieczeństwa. Zrobił nawet sprośny gest w stronę smoka. Smok otworzył paszczę, ziejąc dymem i ogniem, który ogarnął, osmalił mu włosy – i nie zrobił mu żadnej krzywdy.
Zaryzykował i udało się. Był prawie pewny swego, ale drżał na całym ciele, bo jego zmysły odebrały złudzenie rzeczywistości. Tylko rozum uchronił go, pozwolił mu oprzeć się woli czarodziejki i powstrzymał od popadnięcia w prawdziwe niebezpieczeństwo. Złudzenie może zabić, ale tylko wtedy, gdy się w nie wierzy.
Bink ruszył dalej, tym razem z większą pewnością siebie. Gdyby w okolicy był prawdziwy smok to nie potrzeba byłoby i iluzji – w takim razie wszystkie smoki były tutaj złudzeniem.
Potknął się. Złudzenie może być groźne na inny sposób; przez kamuflowanie niebezpiecznych dołów, tak żeby potykać się, albo nawet w nie wpadać. Musiał dosłownie uważać na każdy krok.
Koncentrując się na okolicy swoich stóp, był w stanie łatwiej przeniknąć złudzenie. Talent Iris był wielki, ale gdy rozciągał się na całą wyspę tworzył bardzo cienką warstwę. Jego wola mogła opierać się jej woli na małej przestrzeni, gdy jej uwaga była, rozproszona. Za fasadą ogrodu pełnego kwiatów ukrywały się dzikie chwasty. Pałac był rozwalającą się chałupą, bliską krewniaczką wiejskich domów, które napotykał wcześniej. Po co budować porządny dom, kiedy iluzja może dać o wiele lepsze rezultaty?
Pożyczone ubranie również wyglądało inaczej. Miał na sobie prostą damską chustkę i – ku swojemu niesmakowi –figi. Koronkowe, jedwabne, damskie figi. Jego wytworna, koronkowa chustka do nosa nie zmieniła się. Najwyraźniej Czarodziejka lubiła ładne prawdziwe przedmioty, a mogła sobie pozwolić tylko na koronkowe chustki do nosa. No i figi.
Zawahał się. Wracać po swoje ubranie? Nie chciał ponownie spotkać Iris, ale wędrować po dzikiej puszczy, albo pokazywać się ludziom w takim stanie?
Wyobraził, sobie, jak spotka się z Dobrym Czarodziejem Humphreym i prosi go o informacje.
BINK: narażając się na wielkie niebezpieczeństwo przeszedł Xanth, aby prosić o informacje, panie.
CZARODZIEJ: Nową suknię? Biustonosz? Ho, ho, ho!
Bink westchnął, czując, że znów się rumieni, zawrócił.
Iris dostrzegła go, gdy tylko wszedł do chaty. Na jej twarzy błysnęła nadzieja i ten przebłysk uczciwości wywarł na nim większe wrażenie, niż jej iluzje. Wartości ludzkie zawsze przemawiały do Binka. Poczuł się jak kompletny idiota.
– Zmieniłeś zdanie? – zapytała. Nagle powróciła jej zmysłowa młodość, a wokół niej zabłysły złote ściany iluzorycznej elegancji.
To przeważyło szalę. Była wcieleniem sztuczności, a Bink wolał rzeczywistość, nawet rzeczywistość chałupy wśród chwastów. Większość farmerów w Xanth nie miała w końcu nic lepszego. Gdy iluzja stawała się podstawą życia, życie traciło wartość.
– Chciałem tylko zabrać moje ubranie – powiedział, Bink. Chociaż podjął już decyzję, czuł się głupio, sprzeciwiając się jej olśniewającym aspiracjom.
Poszedł do łazienki, która, jak zobaczył, była w przybudówce. Wspaniałe WC to tylko deska z dziurą, pod którą beztrosko brzęczały muchy. Wanna to przerobione końskie koryto. A prysznic? Dostrzegł wiadro; czyżby nie wiedząc o tym chlusnął sobie wodę na głowę? Jego ubranie i tobołek leżały na podłodze.
Zaczął się przebierać, ale zobaczył, że cała łazienka to był tylko otwór w ścianie chałupy. Iris stała obok, przyglądając mu się. Czy przyglądała mu się również przedtem? Jeśli tak, to musiał się jej spodobać, bo zaraz potem stała się o wiele bardziej bezpośrednia fizycznie.
Popatrzył znowu na wiadro. Ktoś musiał chlusnąć na niego wodę, był pewien, że sama tego nie zrobiła. Jedyną osobą, która mogła to zrobić – uch!
Ale nie zamierzał się znów przed nią tak swobodnie obnażać, chociaż z pewnością nic dla niej nie było już tajemnicą. Zebrał swoje rzeczy i podszedł do drzwi.
– Bink ...
Zatrzymał się. Reszta domu była z drewna pokrytego łuszczącą się farbą. Na podłodze leżała słoma. Przez szpary w ścianach sączyło się światło. Ale sama Czarodziejka wyglądała prześlicznie. Skąpo ubrana wyglądała na osiemnastolatkę.
– Jakiej kobiety pragniesz? – zapytała. Zmysłowej? Nagle jej kształty wypełniły się, tak, że jej figura przypominała kształtem klepsydrę.
– Młodej? Nagle wyglądała na czternastolatkę, wiotką, szczupłą i niewinną.
– Dojrzałej? Była znów sobą, ale bardziej elegancko ubrana.
– Kompetentnej? Była teraz ubrana w klasyczny kostium, miała około, dwudziestu pięciu lat, była zgrabna, ale wyglądała na kobietę interesu.
– Gwałtownej? Była znowu Amazonką, mocno zbudowaną, ale nadal piękną.
– Nie wiem – powiedział Bink. Trudno mi wybrać. Czasem podoba mi się jedno, a czasem coś lanego.
– Wszystko może być twoje – powiedziała. Kusząca czternastolatka pojawiła się znowu. Żadna inna kobieta nie mogłaby ci tego obiecać.
Bink odczuł silną pokusę. Były chwile, gdy tego chciał, chociaż nie przyznawał się do tego przed samym sobą. Magia Czarodziejki była silna – nigdy dotychczas się z czymś takim nie spotkał. Były to iluzje – ale Xanth obfitował w iluzje. – iluzje były na porządku dziennym; nigdy nie było wiadomo, co jest prawdą, a co złudzeniem. Iluzja była przecież częścią Xanth, bardzo ważną częścią. Iris mogła dać mu bogactwo, władzę i prawo obywatelstwa, a poza tym mogła być dla niego każdym typem kobiety, jaki tylko sobie zażyczył. Albo wszystkimi.
Ponadto, stosując swoje iluzje w polityce, Iris mogła z czasem stworzyć, identyczną rzeczywistość. Mogłaby zbudować prawdziwy kryształowy pałac, ze wszystkimi szykanami dla Królowej, to przecież fraszka. Z tego punktu widzenia oferowana rzeczywistość, a magia była tylko środkiem, wiodącym do celu.
Ale co naprawdę działo się w jej podstępnym umyśle? Rzeczywistość jej prawdziwych myśli mogła w cale nie być tak różowa. Nigdy nie zrozumie jej do końca. Nie był wcale pewien czy, Iris byłaby dobrą Królową – więcej dbałaby o władzę, niż o dobro Xanth.
– Przepraszam – powiedział – i ruszył przed siebie.
Pozwoliła mu odejść. Nie było ani pałacu, ani burzy. Pogodziła się z jego decyzją, a to spowodowało, że znowu odczuł pokusę. Nie mógł powiedzieć, że Iris jest zła. Była po prostu kobietą o określonych potrzebach, zaproponowała mu układ i była na tyle dorosła aby, gdy już przeszła jej złość, pogodzić się z koniecznością. Ale Bink nie zatrzymał się, bardziej ufając logice niż swoim zmiennym odczuciom.
Poszedł wzdłuż brzegu zapadającego się torfowiska do miejsca, gdzie przycumowana była płaskodenna łódź. Wyglądała niepewnie, ale skoro tu nią przypłynął, to powinien móc również odpłynąć.
Wszedł do łodzi – i zamoczył sobie nogi. Szalupa ciekła. Znalazł zardzewiałe wiaderko, wyczerpał ile się dało wody i siadł do wioseł.
Iris musiała dobrze się gimnastykować, żeby wiosłując sprawiać wrażenie bezczynnej królowej. Oprócz magii miała dużo zwykłych, staromodnych, praktycznych umiejętności. Prawdopodobnie byłaby dobrym rządcą Xanth, gdyby znalazła mężczyznę, który byłby skłonny z nią współpracować.
Dlaczego on sam nic chciał z nią współpracować? Wiosłując Bink zastanawiał się nad tym bardziej szczegółowo, patrząc na oddalającą się wyspę złudzeń. Powierzchowne przyczyny wydawały się wystarczające w chwili obecnej, ale nie do podjęcia poważnej decyzji na dłuższą metę. Musi wykryć prawdziwe powody, którymi się kierował, oprócz bardziej reprezentacyjnych usprawiedliwień jakie wysunął. Nie mogło to być tylko wspomnienie Sabriny, jakkolwiek żywe, bo Iris była kobietą tak samo, jak ona, tyle, że miała w sobie o wiele więcej magii. Musiało to być coś innego, coś niejasnego, ale przemożnego. Ach tak! To było jego przywiązanie do Xanth.
Nie będzie narzędziem korupcji w swoim kraju. Chociaż obecny Król jest niesprawny i pojawia się coraz więcej problemów, był lojalny wobec istniejącego porządku. Dni anarchii, czy też siły ponad prawem już dawno minęły; istniały ustalone procedury przekazywania władzy i musiały być przestrzegane. Bink zrobiłby wiele by móc zostać w Xanth, ale nigdy nie posunąłby się do zdrady.
Ocean był spokojny. Groźne skały na brzegu były również złudzeniem. Okazało się, że była tam jednak nieduża plaża, ale nie w tym miejscu gdzie mu się zdawało, ani tam gdzie myślał, że nią biegł, po tym jak wpadł do morza. Długie, wąskie molo odchodziło od ściany Rozpadliny – to tędy biegł na samym początku. Dopóki nie dobiegł do końca i nie znalazł się w głębokiej wodzie. Dosłownie i w przenośni.
Wyciągnął łódź na południowy brzeg. No tak? Ale jak ją zwrócić Czarodziejce?
No cóż. Jeśli nie ma innej łodzi, będzie musiała po prostu popłynąć po tą. Było mu przykro, ale nie zamierzał wrócić na wyspę złudzeń. Przy jej zdolnościach potrafi odstraszyć jakiekolwiek zagrażające jej morskie stwory i na pewno umie pływać.
Przebrał się w swoje przesycone solą ubranie, zarzucił na ramię tobołek i skierował na zachód.
5.
Tereny, na południe od Rozpadliny sprawiały wrażenie dzikszych, niż na północy. Nie były to już pagórki, ale góry. Najwyższe szczyty pokrywał śnieg. Wąskie przełęcze były całkowicie zarośnięte krzakami prawie nie do przebycia, co stale zmuszało Binka do nakładania drogi. Zwykłe pokrzywy i krzaki wywołujące swędzenie, sprawiłyby mu wystarczająco kłopotu, ale trudno było powiedzieć, jaką magię posiadały te tajemnicze rośliny. Samotne wikłacze trzeba było koniecznie omijać, a dookoła rosło wiele pokrewnych im gatunków drzew. Bink wolał nie ryzykować.
Tak więc ilekroć coś wydawało mu się podejrzane w puszczy, Bink zawracał i próbował dalej. Unikał też wyraźnych ścieżek – wzbudzały zbyt wiele podejrzeń. Tak więc przedzierał się przez roślinność pośredniego typu, granicą między lasem a polem, często po najbardziej niewygodnej drodze. Po gołych, nagrzanych płytach skalnych, stromych skalistych zboczach, smaganych wiatrem płaskowyżach. To, czym pogardziły nawet magiczne rośliny, nie zasługiwało na niczyją uwagę, chyba, że podróżnika, których chciał uniknąć kłopotów. Jedno z pustych pól okazało się być lądowiskiem dużego, latającego smoka, nic dziwnego, że w okolicy nie było żadnych innych drapieżników. Bink posuwał się tak powoli, że w końcu doszedł do wniosku, iż wiele jeszcze dni upłynie, zanim dotrze do zamku Dobrego Czaro–dzieja.
Tego wieczoru pogłębił sobie jamę w ziemi, a mając z jednej strony stos kamieni jako ochronę przed wiatrem, przykrył się uschniętymi gałęziami i zapadł, w niespokojny sen. Dziwił się samemu sobie, że nie przyjął noclegu u Czarodziejki – na pewno byłoby mu tam o wiele wygodniej.
Niestety zdawał sobie z tego sprawę, dlatego musiał odejść, gdyby został na noc nigdy by już nie opuścił wyspy. Nie jako wolny człowiek. A gdyby tak się stało, Sabrina nigdy by mu nie wybaczyła. Sam fakt, że taka noc stanowiła dlań nawet w perspektywie pokusę i to nie tylko z powodu wygodnego noclegu, znaczył, że nie mógł sobie na tą noc pozwolić.
Kilkakrotnie sobie to powtarzał, zanim, walcząc z zimnem, zapadł w sen. Śnił mu się diamentowo–kryształowy pałac. Obudził się z mieszanymi uczuciami, a potem z .trudem udało mu się zasnąć – było mu wciąż zimno. Opieranie się pokusie nie jest przyjemnością, gdy wyrusza się samotnie na szlak. Jutro poszuka drzewa kocowego i tykw z gorącą zupą.
Trzeciego dnia swojej wędrówki na południe od Rozpadliny Bink szedł granicą – jedyną możliwą drogą na zachód. Po kilku próbach udało mu się wyciąć nowy kostur – na początku drzewka, do których podchodził odstraszały go magią, używając różnych zaklęć odpychających. Nie wątpił, że było tu wiele odpowiednich drzew, których wcale nie dostrzegł, dlatego, że stosowały zaklęcia typu „nie widzisz mnie”. Jedno zastosowało zaklęcie odpychające fizycznie względem przedmiotów tnących; ilekroć zamierzał się na nie. Jego nóż odskakiwał.
Minęła prawie godzina od chwili zdobycia nowego kostura, gdy Bink zaczął się zastanawiać nad naturalną selektywnością magii. Rośliny władające najsilniejszymi zaklęciami miały największą zdolność przetrwania, a więc stawały się coraz bardziej rozpowszechniona, lecz jak często przechodzili tędy podróżnicy uzbrojeni w noże? Przyszło mu nagle na myśl, że mógłby wykorzystać takie zaklęcie odpychające, gdyby udało mu się wyciąć kostur z takiego drzewa, czy broniłby go przed atakami? Magia ta była oczywiście obroną przeciwko atakom smoków, bobrów, itd., a nie noży, a Bink czułby się o wiele bezpieczniej z kosturem obronnym na smoki. Tylko, że ścinając drzewo, Bink zabiłby je i magia by przepadła. Ale może nasiona...
Czasochłonny powrót nie miał sensu, na pewno uda mu się dostrzec inne rośliny tego rodzaju. Wystarczy udawać, że próbuje wyciąć nowy kostur i patrzeć, czy drzewo odpycha jego nóż. Może udałoby mu się znaleźć całe drzewko i wykopać je w całości, zachowując jego żywotność i skuteczność.
Szedł skrajem grani, próbując różne drzewa. Okazało się to bardziej niebezpieczne, niż przypuszczał; zbliżenie noża do delikatnej kory wyzwalało w nich jak najgorsze instynkty. Jedno spuściło mu na głowę twardy owoc, niewiele chybiając celu, drugie wypuściło gaz usypiający, który prawie położył kres jego podróży. Ale tym razem nie spotkał się z zaklęciem odpychającym ostre narzędzie.
Jedno duże drzewo gościło driadę – nimfę leśną, która była całkiem niczego sobie, prawie taka jak Iris jako czternastolatka, ale sklęła ona Binka od ostatnich w sposób, jaki zupełnie nie przystoi darnie.
Jeśli chcesz kaleczyć bezbronne istoty, kalecz swój gatunek! – wrzasnęła. Idź potnij sobie żołnierza, co w rowie leży – nic kłamię, ty ...
Na szczęście nie dokończyła rymu. Driady nie powinny nawet znać takich wyrazów.
Ranny żołnierz? Bink znalazł rów i dokładnie go przeszukał. I rzeczywiście, leżał tam człowiek w ubraniu wojskowego, z plamą zakrzepłej kiwi na plecach i pojękiwał boleśnie.
Spokojnie – powiedział Bink. Pomogę ci. Jeśli mi na to pozwolisz.
Xanth miał niegdyś prawdziwą armię, ale żołnierze obecnie byli głównie królewskimi posłańcami. Zachowali jednak swój strój i godność.
Pomóż mi – zawołał słabo mężczyzna. Wynagrodzę ci to – jakoś.
Teraz Bink uznał, że może się doń zbliżyć. Żołnierz był poważnie ranny i utracił wiele krwi. Spalała go tez gorączka, wywołana infekcją.
– Sam nic nie mogę dla ciebie zrobić. Nie jestem lekarzem. Gdybym cię ruszył, może to zagrozić twojemu życiu. Opuszczę cię na chwilę żeby poszukać lekarstw, ale muszę pożyczyć twój miecz. – Jeśli da mi swój miecz, to jest z nim naprawdę źle – pomyślał Bink.
– Wracaj zaraz – albo wcale – powiedział żołnierz, unosząc rękojeść.
Bink zabrał ciężki miecz i wygramolił się z rowu. Podszedł do drzewa driady.
– Potrzebuję magii – powiedział. Uzupełnianie krwi, leczenie ran, obniżanie gorączki – ten rodzaj. Mów gdzie je mogę szybko znaleźć, a jak nie, to zetnę twoje drzewo.
– Nie zrobisz tego – zawołała z oburzeniem!
Bink groźnie potrząsnął mieczem. W tym momencie przypomniał sobie Jamę, wiejskiego zaklinacza mieczy. Napełniło go to niesmakiem.
– Powiem, powiem – zawołała
– Dobrze, mów. Bink poczuł ulgę, wątpił żeby rzeczywiście był zdolny ściąć jej drzewo. To by ją zabiło – śmierć bez sensu. Driady są nieszkodliwymi istotami, przyjemnie jest na nie popatrzeć, toteż lepiej nie napastować ich bez powodu, ani grozić ich ukochanym drzewom.
– Trzy mile na zachód. Źródło życia, jego woda leczy wszystko.
Bink zawahał się.
Czegoś chyba mi nie powiedziałaś.– rzekł znów ważąc miecz w dłoni. – Co to jest?
– Nie mogę powiedzieć – zawołała. Ktokolwiek powie – klątwa ...
Bink zamachnął się mieczem, jak gdyby chciał ściąć drzewo. Driada wydała z siebie tak rozpaczliwy okrzyk, że dał spokój. Kiedyś bronił drzewa Justyna, nie mógł niszczyć tego.
– Dobrze. Zaryzykuję – powiedział. Ruszył na zachód.
Znalazł ścieżkę, prowadzącą w tym kierunku. Nie budziła zaufania, więc uznał, że musi zachować ostrożność, wydawało mu się, że inni musieli znać drogę do Źródła. Jednak idąc nią, czuł się coraz bardziej niepewnie. O co chodzi? Co to za klątwa? Powinien to wiedzieć, zanim podejmie ryzyko, albo da wodę rannemu żołnierzowi.
Xanth to ziemia magii – ale nawet magia stosowała się do pewnych zasad. Niebezpiecznie było z nią igrać, gdy się nie znało jej prawdziwego charakteru. Jeśli ta woda noże naprawdę uleczyć żołnierza, to Źródło musi posiadać wielką moc. Takiej pomocy nie dostaje się za darmo.
Znalazł Źródło, było w kotlinie, pod wielkim, szeroko rozpostartym dębem. Stan drzewa dobrze świadczył o wodzie, która najprawdopodobniej nie była zatruta. Ale mogło być z nią związane jakieś inne niebezpieczeństwo. Przypuśćmy, że krył się w niej jakiś słodkowodny potwór, który groził niebacznym, znęconym wodą? Ranne i umierające stworzenia są łatwym łupem. Fałszywa reputacja przyciągałaby je z daleka.
Bink nie miał czasu na wahanie i obserwację. Musiał, pomóc żołnierzowi teraz, albo będzie za późno. Tak więc musiał podjąć ryzyko.
Ostrożnie podszedł do Źródła. Było chłodnę i czyste. Zanurzył, swoją manierkę w wodzie, trzymając drugą ręką na rękojeści miecza. Ale nic się nie stało, żadna groźna maska nie wysunęła się z wody.
Patrząc na napełnioną manierkę wpadł na następny pomysł. Woda może nie jest trująca, ale też może nie być wcale lecznicza. Po co nieść ją żołnierzowi. Jeśli nie da ona rezultatu?
Można to było sprawdzić tylko w jeden sposób. Zresztą i tak chciało mu się pić. Bink podniósł manierkę do ust i pociągnął łyk.
Woda była chłodna i smaczna. Napił się więcej i poczuł się znakomicie. Na pewno nie była zatruta.
Zanurzył znowu manierkę i patrzył jak ulatują z niej pęcherzyki powietrza. Zniekształcały one obraz jego zanurzonej w wodzie lewej ręki, tak, że wydało mu się, że ma wszystkie palce. Bink nie żałował palca, który stracił w dzieciństwie, ale widok pozornie całej ręki nie zrobił na nim przyjemnego wrażenia.
Wyjął manierkę z wody i niewiele brakowało, aby ją upuścił. Jego palec był cały! Naprawdę! Okaleczenie z lat dziecinnych zostało uleczone.
W zadziwieniu zgiął palec i dotknął go. Uszczypnął się, bolało. Nie było wątpliwości; jego palec był prawdziwy.
Źródło było naprawdę magiczne. Jeśli potrafiło przywrócić palec utracony przed piętnastu laty, tak schludnie i bezboleśnie. To uleczy wszystko.
A katar? Bink pociągnął nosem i stwierdził, że oddycha bez trudu.
Źródło leczyło i katar.
Sprawa jest jasna. Źródło Życia zasługiwało na swoje miano. Dobre określenie dla jego silnej magii. Gdyby Źródło było osobą, to byłby tu potężny Czarodziej.
Właściwa Binkowi ostrożność znowu wzięła górę. Ciągle nie wiedział, o co chodzi – jaka jest klątwa? Dlaczego nikt nie ujawni tajemnicy tego Źródła? Jaka jest ta tajemnica? Na pewno nie ta, że ma własności lecznicze. Driada powiedziała mu to, a on mógł powiedzieć innym. Klątwa nie była związana z żadnym potworem rzecznym, bo nic na Binka nie napadło. Teraz Bink był zdrów i cały i mógł się o wiele lepiej bronić – tyle co do teorii nr 1.
Ale nie oznacza to, że nic mu nie grozi. Teraz wiedział już, że zagrożenie jest lepiej ukryte. A ukryte zagrożenie jest najgorsze. Ktoś, kto zdoła umknąć oczywistemu zagrożeniu, jakim jest latający smok, może ulec ukrytej groźbie jaką jest zaklęcie sosen pokoju.
Żołnierz był prawie konający, każda chwila była na wagę złota, ale Bink wahał się. Musiał rozgryźć tę tajemnicę, bo inaczej, i żołnierz i on sam mogą znaleźć się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Mówi się, że darowanemu jednorożcowi nie zagląda się w zęby, żeby nie okazało się, że jest zaczarowany, ale Bink zawsze zaglądał.
Ukląkł przy Źródle i zapatrzył się w jego głębię. Jak gdyby zaglądał mu w zęby. „O Źródło Życia ’’ – powiedział. – Przychodzę, aby spełnić dobry uczynek, a nie dla korzyści osobistej, mimo, że odniosłem korzyść. Zaklinam cię , abyś ujawniło ni swoje Warunki, abym ich mimowolnie nie złamał.
Nie bardzo wierzył w skuteczność tej formalnej inwokacji, bo nie miał magicznych zdolności, aby wymusić odpowiedź, lecz nic lepszego nie potrafił wymyślić. Nie mógł jednak tak po prostu przyjąć togo cudownego daru, nie próbując dowiedzieć się, jaka jest zań zapłata. Bo zawsze trzeba jakoś zapłacić.
W głębi Źródła coś zawirowało. Bink odczuł wpływ jego potężnej magii. Czuł się, jak gdyby zobaczył inny świat. O tak, Źródło miało swoją świadomość i godność. Pole, będące duszą Źródła, uniosło się i objęło go, a jego świadomość zapadła się w otchłań i zrozumiał.
– Ktokolwiek ze mnie pije, nie może działać przeciwko mnie, albo utraci wszystko co ode mnie dostał.
Hmm. To było po prostu zaklęcie ochronne. Tylko bardzo trudne do wykonania. Kto decydował co było, a co nie było zgodne z interesami Źródła? Kto, jeśli nie Źródło. Na pewno nie wolno ścinać drzew w tej okolicy, bo mogłoby to zagrozić środowisku naturalnemu i zmienić klimat, wpływając na opady deszczu. Nie wolno budować kopalń, bo to zmniejszyłoby poziom wód i zanieczyściłoby Źródło. Nawet zakaz ujawniania warunku miał sens, bo ludzie z drobnymi schorzeniami i skaleczeniami nie stosowaliby wody ze Źródła, gdyby znali cenę. Na pewno nie drwale i górnicy. Ale każde działanie pociąga za sobą jakieś konsekwencje, jak fale, które powstają, gdy wrzuca się kamień do wody. Z czasem fale dotrą do krańców oceanu. Albo w tym przypadku do krańców Xanth.
Załóżmy, że Źródło zdecyduje, iż jego interesy są bezpośrednio zagrożone przez jakieś działanie Króla Xanth np. nałożenie podatków na drzewa, co spowoduje, że drwale będą musieli ścinać więcej drzewa, aby je spłacić. Czy Źródło zmusi wszystkich, którzy z niego pili, do przeciwstawienia się Królowi, a może nawet do obalenia go? Ktoś, kto zawdzięcza życie Źródłu nie miałby wielkich oporów.
Teoretycznie Źródło Życia było w stanie zmienić całe społeczeństwo Xanth, a nawet jego faktycznego władcę. Ale interesy jednego odizolowanego strumyka nie muszą być koniecznie zgodne z interesami społeczeństwa ludzkiego. Prawdopodobnie magia Źródła nie miała aż takiego zasięgu, Musiałaby dorównać skomasowanej magii wszystkich istot w Xanth. Ale z czasem wywarłaby swój wpływ. W związku z tym pojawił się problem etyczny.
– Nie mogę przyjąć takich warunków – powiedział Bink do zawirowania w otchłani. Nie jestem twoim wrogiem, ale nie mogę obiecać, że będę działać wyłącznie w twoich interesach, interes całego Xanth jest ważniejszy. Zabierz swoje dary, a ja pójdę swoją drogą...
Bink uczuł gniew Źródła. W głębinie zawirowało. Magiczne pole ponownie podniosło się i objęło go. Zapłaci za swoją zuchwałość.
Ale pole znikło, jak mgła rozpędzona wiatrem, a Bink nie poniósł szwanku. Jego palec był nadal cały, a katar nie powrócił. Postawił się Źródłu i wygrał.
A może nie? Może dary, jakie otrzymał, zostałyby odebrane, gdyby wystąpił bezpośrednio przeciwko interesom Źródła? Cóż, korzyści Binka były drobne, mógł więc nie obawiać się kary. A na pewno strach przed konsekwencjami nie powstrzyma go przed robieniem tego, co uzna za słuszne.
Bink wyprostował się, trzymając miecz w ręku i zarzucił na ramię manierkę. Odwrócił się.
W jego stronę skradał się chimera. Bink zamachnął się mieczem, chociaż nie był biegły we władaniu bronią. Chimery są niebezpieczne.
Ale po chwili spostrzegł, że stworzenie to było w bardzo kiepskim stanie. Z lwiej głowy zwieszał się bezwładnie język, głowa kozy była nieprzytomna, a głowa węża na końcu ogona wlokła się po ziemi.
Stworzenie pełzło w stronę Źródła, zostawiając za sobą krwawy ślad.
Bink odsunął się na bok, pozwalając jej przejść. Gdy była w takim stanie nie czuł do niej wrogości. Nigdy w życiu nie widział tak cierpiącej istoty. Poza żołnierzem.
Chimera dotarła do Źródła i zanurzyła w wodzie swoją lwią głowę, pijąc łapczywie.
Zmiana nastąpiła natychmiast. Głowa kozy poderwała się do góry wracając do świadomości, odwróciła się do Binka i zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. Głowa węża wydała z siebie syk.
Nie było wątpliwości. Chimera była znowu zdrowa. Ale teraz stała się groźna, bo ten typ potworów nienawidził wszystkiego, co jest związane z człowiekiem. Zrobiła krok w stronę Binka, który zasłaniał się trzymanym oburącz mieczem, wiedząc, że ucieczka byłaby daremna. Gdyby zaś zranił Chimerę, to może udałoby mu się uciec, zanim dowlekłaby się znów do Źródła.
Ale Chimera nagle zawróciła, nie atakując go. Bink odetchnął z ulgą – jego pozycja obronna była tylko udawaniem, a ostatnią rzeczą jakiej pragnął, była walka z potworem tuż koło nieprzyjaznego Źródła.
Widocznie w okolicy panuje ogólne zawieszenie broni pomyślał Bink. Źródło nie życzyło sobie, aby w jego okolicach czyhały drapieżniki, tak więc wszelkie polowanie i walka były zakazane. Tym lepiej dla niego!
Wdrapał się na zbocze i pospieszył na wschód. Miał nadzieje, ze żołnierz jeszcze żyje.
Żołnierz żył. Był odporny, jak większość z nich; nie poddawał się.
Bink wlał mu do ust łyk magicznej wody, a potem obmył mu ranę. Nagle żołnierz był zdrów.
– Jak tyś to zrobił! – zawołał. – Czuję się jak gdyby nikt nigdy nie dźgnął mnie nożem w plecy..
– Przyniosłem wodę z magicznego Źródła – wyjaśnił Bink. Zatrzymał się przy drzewie Driady.
– Ta uczynna nimfa uprzejmie mnie do niego skierowała.
– Dziękuję ci nimfo – powiedział żołnierz. – Co mogę dla ciebie za to zrobić?
– Spływaj – rzuciła wulgarnie, patrząc na miecz w ręku Binka.
Poszli.
– Nie możesz działać przeciwko interesom Źródła – powiedział Bink. – Ani powiedzieć nikomu, jaką cenę zapłaciłeś za pomoc. A jeśli zrobisz coś takiego, znajdziesz się z powrotem w sytuacji wyjściowej. Wyszło mi, że ci się to opłaci.
– No chyba. Byłem na patrolu, pilnowałem zagonu paproci do leczenia królewskich oczu, kiedy nagle ktoś... Słuchaj, jeden łyk tego eliksiru, a Król nie będzie już potrzebował tych paproci na wzrok! Powinien wziąć ... Przerwał.
– Mogę ci pokazać drogę do Źródła – zaproponował Bink. O ile wiem każdy może z niego korzystać.
– Nie o to chodzi. Tylko wydaje mi się... nie wiem, czy Król powinien dostać tę wodę. To krótkie zdanie wywarło na Binku wrażenie. Czy było ono potwierdzeniem, że Źródło miało szeroki wpływ i egoistyczne żądania? Poprawa Królewskiego zdrowia mogła nie leżeć w in–teresach Źródła, więc...
Ale z drugiej strony, jeśli Król zostałby uleczony wodą ze Źródła, to musiałby służyć jego interesom. Co mogło Źródło mieć przeciwko temu.
Poza tym, dlaczego Bink nie utracił ponownie palca i nie dostał znowu kataru w chwili, gdy zdradził sekret żołnierzowi? Postawił się Źródłu i nie został za to ukarany. Czyżby klątwa była blefem?
Żołnierz wyciągnął do niego rękę.
– Nazywam się Crombie. Kapral Crombie. Uratowałeś mi tycie. Jak mogę ci się za to odwdzięczyć?
– Zrobiłem to tylko, co należało – obruszył się Bink. – Nie mogłem pozwolić, żebyś umarł. Idę do Czarodzieja Humphrey’a , aby dowiedzieć się, czy mam jakieś zdolności magiczne.
Crombie potarł brodę w zamyśleniu. W tej pozie było mi raczej, do twarzy.
– Powiem ci, w jakim kierunku masz iść. Zamknął oczy, wyciągnął prawą rękę przed siebie i obracał się powoli. Gdy jego wskazujący palec zatrzymał się Crombie otworzył oczy.
– Czarodziej jest tam. To mój talent – kierunek. Mogę ci podać kierunek do czegokolwiek chcesz.
– Kierunek znam – powiedział Bink. Zachód. Ale największy kłopot to wędrówka przez puszczę. Tyle tu wrogiej magii...
– No widzisz zgodził się skwapliwie Crombie. – Prawie tyło wrogiej magii, co w cywilizowanych okolicach. Napastnicy musieli mnie tu przenieść za pomocą magii, w nadziei, że się stąd żywy nie wydostanę, a moje ciało nie zostanie nigdy odnalezione. Mój cień nie mógłby mnie pomścić w tej głuszy.
– No, nie wiem, powiedział Bink, przypominając sobie cień Donalda w Wyrwie.
– Ale teraz wyzdrowiałem dzięki tobie. Wiesz co, będę twoim strażnikiem, dopóki nie dotrzesz do Czarodzieja. Stoi?
– Ależ naprawdę nie musisz ...
– Muszę. Honor żołnierza tego wymaga. Przysługa za przysługę. Koniecznie. Mogę ci bardzo pomóc. Popatrz znowu – zamknął oczy, wyciągnął rękę i obracał się wokół swej osi. Gdy się zatrzymał, powiedział:
– W tym kierunku znajduje się twoje największe niebezpieczeństwo. Chcesz sprawdzić?
– Nie – powiedział Bink.
– Ale ja chcę. Nie unikniesz niebezpieczeństwa, ignorując je. Musisz wyjść mu na przeciw i stawić mu czoła. Oddaj mi miecz.
Bink podał mu miecz, a Crombie ruszył w kierunku, który wskazał, na północ.
Niezadowolony Bink ruszył za nim. Nie chciał szukać niebezpieczeństwa, ale wiedział, że nie powinien dopuścić, żeby żołnierz poszedł tam sam, zamiast niego. Może było to coś tak oczywistego, jak smok z Wyrwy. Nie stanowił on jednak bezpośredniego zagrożenia, dopóki Bink trzymał się z dala od Rozpadliny. A Bink miał szczery zamiar trzymać się z dala.
Gdy Crombie napotkał na swojej drodze gęste zarośla, po prostu ciął je mieczem. Bink zauważył, że niektóre rośliny usuwają się przed ostrzem, – jeśli najlepszym sposobem na przetrwanie było ustąpić z drogi, rośliny odsunęły cię. Ale przypuśćmy, że żołnierz zacznie rąbać wikłacza? To by było to niebezpieczeństwo, które wskazał.
Nie – drzewo – wikłacz było śmiertelnym zagrożeniem dla nieostrożnych, ale nie ruszyło się z miejsca, w którym rosło. Skoro Bink szedł na zachód, a nie na północ, żadna nieruchoma rzecz nie była dla niego groźna, chyba, że znajdowała się na zachodzie.
Usłyszeli krzyk. Bink podskoczył, a Crombie zasłonił się mieczem. Ale to była tylko kobieta, skulona i przestraszona.
– Mów dziewczyno.– ryknął Crombie wywijając mieczem. Co knujesz?
– Nie rób mi krzywdy! – zawołała. Nazywam się Dee – Jestem sama i zgubiłam drogę. Myślałam, że przyszliście mi na ratunek.
– Kłamiesz – zawołał Crombie. Chcesz zaszkodzić temu oto człowiekowi, mojemu przyjacielowi, który uratował mi życie. Przyznaj się! I znowu zagroził jej mieczem.
– Na litość boską – zostaw ją – zawołał Bink. Pomyliłeś się – ona jest nieszkodliwa.
– Mój talent nigdy dotychczas mnie nie zawiódł – powiedział Crombie. To jest miejsce, gdzie znajduje się twoje największe niebezpieczeństwo.
– Może niebezpieczeństwo jest za nią, z tyłu – powiedział Bink.
Ona po prostu znalazła się na drodze.
Crombie zawahał się.
– Możliwe – nigdy o tym nie pomyślałem. Mimo pozorów gwałtowności Crombie w głębi duszy był człowiekiem rozsądnym.
– Poczekaj, sprawdzę.
Żołnierz cofnął się trochę, ustawiając się na wschód od dziewczyny. Zaniknął oczy i odwrócił się. Jego wyciągnięty palec wskazał prosto na Dee.
Dziewczyna wybuchnęła płaczem.
– Nie chcę nikomu zrobić nic złego – przysięgam. Nie róbcie mi krzywdy.
Była nieładna, o przeciętnej twarzy i sylwetce, żadna piękność.
Stanowiło to kontrast z kobietami, które Bink ostatnio spotkał. Ale było w niej coś mgliście znajomego, a Bink zawsze miękł, gdy napotkał kobietę w niebezpieczeństwie.
– Może to nie jest zagrożenie fizyczne. Czy twój talent rozróżnia je.
– Nie – przyznał niechętnie Crombie. To noże być dowolny rodzaj zagrożenia, a ona wcale nie musi chcieć zrobić ci krzywdy. Jednak jestem pewien, że coś w tym jest.
Bink przyjrzał się dziewczynie, która prawie już przestała płakać. To podobieństwo – gdzie on ją mógł spotkać? Nie była z North Village, a poza swoją wsią Bink nie miał okazji spotkać wielu dziewcząt. Może spotkał ją w czasie swojej podróży.
Coś mu zaczęło świtać. Władczyni iluzji nie musi być cały czas piękna. Jeśli chciała wiedzieć, dokąd Bink się uda, mogła przybrać zupełnie inny wygląd, sądząc, że on się nigdy na tym nie pozna. Ale najłatwiej jest zachować iluzję, jeśli odpowiada ona prawdziwym wymiarom. Odjąć kilka funtów tu i tam, zmienić coś – może być. Gdyby wpadł w tę pułapkę. Łatwo mógłby go spotkać upadek moralny. Uratowała go tylko magia żołnierza.
Ale jak zdobyć pewność? Nawet jeśli Dee, stanowiła jakieś zagrożenie, musiał wiedzieć na pewno, jaki jest jego rodzaj. Omijając jadowitą mysz można łatwo wpaść na harpię. Nie należy ufać pochopnym sądom na temat magii.
Nagle wpadła mu do głowy myśl.
Pewnie chce ci się pić, Dee – powiedział. – Chcesz wody? I podał jej manierkę.
– Och, dziękuję – odpowiedziała, skwapliwie ją przyjmując.
Woda leczyła ze wszystkich schorzeń. Zaczarowanie też było chorobą. Więc jeśli wypije wodę, to powinna ukazać się chociaż na chwilę w swojej prawdziwej postaci. A wtedy Bink zyska pewność.
Dee pociągnęła solidny łyk.
Nic się nie zmieniła.
– Ach, jaka dobra woda – powiedziała. – Czuję się o wiele lepiej.
Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie. Ten sposób odpada. Albo Dee nie była Iris, albo Czarodziejka miała większą moc, niż przypuszczał.
– A teraz spływaj – rozkazał krótko Crombie.
– Idę do Czarodzieja Humphrey’a – powiedziała z rozterką. – Potrzebne mi jest zaklęcie, które mnie uleczy.
Bink i Crombie znowu popatrzyli na siebie. Dee wypiła magiczną wodę; była uleczona. Nie miała więc pretekstu żeby iść do Dobrego Czarodzieja. Więc kłamała. A jeśli kłamała, to co usiłowała przed nim ukryć?
Wybrała ten kierunek, bo wiedziała, że Bink tam szedł, ale to było tylko przypuszczenie. Mógł być to czysty przypadek – albo ona była olbrzymką ludożerczynią – zdrową olbrzymką, która tylko czekała na dobry moment, zęby ich pożreć.
Widząc wahanie Binka, Crombie zadecydował za niego.
– Jeśli pozwolisz jej iść z tobą, to ja idę także. Z mieczem w dłoni. Będę jej pilnować.
– Może to rzeczywiście będzie najlepiej – zgodził się Bink niechętnie.
– Nie życzę ci nic złego – zaprotestowała Dee. – Nie chciałabym ci zaszkodzić, nawet gdybym potrafiła. Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć?
Wyjaśnienie tego było dla Binka zbyt trudne.
– Możesz iść z nami jeśli chcesz – powiedział. Dee uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale Crombie potrząsną głową i położył znacząco rękę na rękojeści miecza.
Crombie nie pozbył się swoich podejrzeń, ale Bink wkrótce stwierdził, że towarzystwo, Dee sprawia mu przyjemność, nie było w niej ani cienia podobieństwa do Czarodziejki. Była tak przeciętna, że łatwo ją rozumiał. Wydawało się, że taż nie posiada magii; w każdym razie unikała tego tematu. Może szła do Czarodzieja w nadziei, że odnajdzie swój talent, może to miała na myśli mówiąc, że potrzebuje zaklęcia, które ją uleczy. Kto w Xanth był zdrów bez magii?
Jednakże, gdyby była Czarodziejką Iris, jej podstęp szybko by się wydal w chwili spotkania z Czarodziejem. Prawda wyszłaby na jaw.
Zatrzymali się przy Źródle Życia, napełnili swoje manierki, wędrowali przez pół dnia, aż wreszcie złapała ich kolcowa burza gradowa. Była ona oczywiście magiczna, lub wzmocniona magią. Łatwo było to poznać po rodzaju kolców. Z tego wynikało, ze nie będzie wody z topniejącego gradu i nie grozi im przemoczenie nóg. .Musieli tylko schować się gdzieś do czasu, kiedy burza się uspokoi.
Byli jednak na nagim grzbiecie wzgórza, daleko od drzew, jaskiń, domów. Teren był nierówny, poprzecinany jarami, pokryty wielkimi kamieniami, ale nie było tu nic, pod czym mogliby znaleźć jakieś schronienie.
Trójka wędrowców popędziła pod walącym gradem w stronę kryjówki, którą wskazała im magia Crombiego dostrzegli je za skałą; było to olbrzymie drzewo z szeroko rozpostartymi mackami.
– Ależ to jest wikłacz! – wykrzyknął Bink ze zgrozą. – Nie możemy tam iść.
Crombie zatrzymał się i popatrzył przez zasłonę gradu.
– Rzeczywiście. Do tej pory mój talent nigdy mnie nie zawiódł.
Poza tym, że oskarżył Dee – pomyślał Bink. Zastanawiał się w jakim stopniu może polegać na magii żołnierza. Po pierwsze, dlaczego nie wskazał mu niebezpieczeństwa, gdy ktoś ugodził go nożem w plecy i zostawił na śmierć? Ale nie powiedział tego na głos. Magia ma w sobie tylko zawiłości i niejasności, a Bink był pewien, że Crombie miał dobre intencje.
– Tan leży hefaluf – zawołała Dee. Na wpół zjedzony. I rzeczywiście, olbrzymie cielsko leżało obok otworu w pniu drzewa. Część tylna była już pożarta, ale przód był nietknięty. Najwidoczniej drzewo schwytało zwierzę i pożarło tyle, ile mogło, ale hefaluf był taki wielki, że nawet wikłacz nie dał rady zjeść całego naraz. Teraz drzewo było nasycone, a jego macki zwisały apatycznie.
– Więc tu jednak jest niebezpiecznie – powiedział Bink, krzywiąc się, bo czerwone ziarno gradu, wielkości kurzego jaja omal nie trafiło go w głowę. Grad był porowaty i lekki, mógł jednak zrobić krzywdę. Wiele jeszcze czasu upłynie, zanim drzewo odżyje na tyle, żeby stało się agresywne. Może nawet dni, ale nawet wtedy drzewo zacznie od hefalufa.
Crombie, co było całkiem zrozumiałe, wciąż się wahał.
– To cielsko może być tylko złudzeniem – ostrzegł. Nie ufaj niczemu – oto żołnierska dewiza. Pułapka, żebyśmy myśleli że drzewo jest łagodne. W jaki sposób zwabiło tu hefalufa?
– Racja. Okresowe burze gradowe na grzbiecie wzgórza, które zmuszają ofiary do szukania schronienia i pozornie doskonałe schronienie – świetny system. Ale ten grad nas w końcu znokautuje, jeśli nie znajdziemy przed nim schronienia – powiedział Bink.
– Ja pójdę – oświadczyła Dee. Zanim Bink zdążył zaprotestować, weszła na terytorium drzewa.
Macki zadrżały, wyciągnęły się w jej stronę, ale bez przekonania. Podbiegła do ciała hefalufa i kopnęła je – było niewątpliwie prawdziwe. – To nie miraż! – zawołała, chodźcie.
– Chyba, że ona jest wspólniczką – mruknął Crombie. Mówię ci, że ona jest dla ciebie niebezpieczna. Bink – jeśli ona współpracuje z wikłaczem, to może zwabić masę ludzi w jego mordercze uściski.
Crombie miał niewątpliwie bzika. Być może jest to korzystna cecha u żołnierza, ale jak na razie niewiele mu pomaga.
– Nie wierzę – powiedział Bink. – Ale wierzę, że jest burza gradowa. Idę. – I poszedł.
Nerwowo przeszedł pod zewnętrzną frędzlą macek, ale macki zostały nieruchome. Głodny wikłacz nie grzeszy subtelnością, chwyta łup, w chwili, gdy znajdzie się on w ich zasięgu.
W końcu Crombie dołączył do nich. Drzewo zadrżało lekko, jak gdyby zirytowane tym, że nie może ich pożreć, ale to było wszystko.
– Mój talent mówił prawdę. – Jak zawsze, powiedział Crombie bez przekonania.
Pod drzewem było całkiem przyjemnie. Grad zaczął już dochodzić do wielkości pięści, ale odbijał się od górnej warstwy korony drzewa i gromadził się dookoła, zatrzymując się w niewielkim kolistym obniżeniu. Drapieżne drzewa zazwyczaj rosły w takich obniżeniach, wy–tworzonych przez ich macki, którymi czyszczą otoczenie z gałęzi i kamieni, tak aby wokół wyrósł trawnik, przynęcający różne stworzenia. Śmieci były odrzucono poza obręb koła, tak, że z czasem powierzchnia gruntu podnosiła się. Wikłacze były bardzo dobrze przystosowanymi drzewami i naokoło niektórych tworzyły się jak gdyby ściany z pogrzebanych kości ich ofiar.
Nie było ich w okolicach North Village, ale straszono nimi dzieci. Teoretycznie uciekając przed smokiem można przebiec obok wikłacza , doprowadzając smoka w zasięg macek, jeśli miało się dosyć odwagi i umiejętności.
Na chronionym terenie, na łagodnych wzniesieniach, przypominających kształtem piersi kobiece, rośnie delikatna murawa. Przyjemne zapachy unosiły się w powietrzu, a samo powietrze było przyjemnie ciepłe. Krótko mówiąc, było to pozornie idealne schronienie i taki był jego cel. Zwiodło to hafalufa. Było to niewątpliwie dobre miejsce, bo wikłacz miał olbrzymi obwód. Ale oni byli bezpieczni.
– Moja magia nigdy mnie dotychczas nie zawiodła – powiedział Crombie. – Powinienem jej ufać. Ale w takim razie... Spojrzał wymownie na Dee.
Bink zastanowił się nad tym. Wierzył w szczerość żołnierza, a jego zdolności wskazywania niebezpieczeństwa były niewątpliwie przydatne, ale czy zawiodła w przypadku Dee, czy rzeczywiście stanowiła ona ukryte zagrożenie? A jeśli tak, to jakiego rodzaju? Nie wierzył, żeby świadomie chciała mu zrobić krzywdę. Podejrzewał, ze była Czarodziejką Iris, ale teraz w to zwątpił – nie przejawiała temperamentu władczyni iluzji, a osobowość nie jest czymś, co magia potrafi ukryć przez dłuższy czas.
– Dlaczego twoja magia nie ostrzegła cię przed ciosem w plecy? – zapytał Bink żołnierza, próbując jeszcze raz sprawdzić, czy można na nim polegać.
– Nie sprawdzałem tego – powiedział Crombie. – Byłem głupi, ale jak już cię doprowadzę do tego twojego Czarodzieja, to dowiem się, kto to zrobił... a wtedy – znacząco potrząsnął mieczem.
Odpowiedź była szczera. Talent nie jest systemem ostrzegawczym. Działa, gdy się tego zażąda. Crombie nie miał żadnych powodów do podejrzeń, tak samo jak Bink nie czuł się zagrożony w danej chwili. Gdzie znajduje się granica między naturalną ostrożnością, a paranoją?
Burza szalała nadal. Żadne z nich nie chciało spać.
Nie mieli tyle zaufania do drzewa, więc siedzieli i rozmawiali. Crombie opowiadał o starożytnej krwawej bitwie i bohaterstwie z czasów Czwartego Najazdu w Xanth. Bink nie miał żadnych wojskowych zamiłowań, ale opisywana przez Crombie rycerskość porwała go tak, że nieomal życzył sobie żyć w tych pełnych przygód czasach, gdy mężczyźni nie posiadający magii byli jednak uważani za mężczyzn. Pod koniec opowiadania burza uspokoiła się, ale grad utworzył wysoki wał naokoło drzewa i nie było jeszcze warto wychodzić. Zazwyczaj grad z magicznej burzy topniał bardzo szybko – jak tylko wyszło słonce. Opłacało się więc poczekać.
– Gdzie mieszkasz – zapytał Bink Dee.
– Och, jestem po prostu ze wsi – powiedziała. – Nikt nie chciał wyruszyć na wyspę do tego pustelnika.
– To nie jest odpowiedź – Crombie był podejrzliwy. Wzruszyła ramionami.
– To jest jedyna odpowiedź jaką mogę ci dać. Nie nogę tego zmienić choćbym chciała.
– Moja odpowiedź jest taka sama – powiedział Bink. –Jestem ze wsi, nic niezwykłego. Mam nadzieję, że Czarodziej zamieni mnie w kogoś niezwykłego, stwierdzając, że posiadam jakieś duże zdolności magiczne, których nikt by nie podejrzewał. Chętnie za to odpracuję rok u niego.
– Tak, powiedziała, uśmiechając się z aprobatą do niego. Bink poczuł do niej nagłą sympatię. Miała motywację –jak on. Mieli ze sobą coś wspólnego.
– Idziesz po magię, żeby móc poślubić dziewczynę, która czeka na ciebie – zapytał cynicznie Crombie.
–Tak – zgodził się Bink, przypominając sobie z nagłą ostrożnością Sabrinę. Dee odwróciła się. – I żebym mógł pozostać w Xanth.
– Ależ z ciebie frajerski cywil – powiedział życzliwie Crombie.
– To jest moja jedyna szansa – odparł Bink. – Warto jest pójść na każde ryzyko, kiedy ma się do wyboru to, co ja...
– Nie mówię o magii. Magia jest pożyteczna. Pozostanie w Xanth też ma sens. Ale małżeństwo?
– Małżeństwo?
Kobiety to zguba ludzkości – powiedział Crombie z przekonaniem. – Chwytają mężczyzn w pułapkę małżeństwa tak, jak wikłacz chwyta swój łup, a potem dręczą przez resztę życia.
– Jesteś niesprawiedliwy – powiedziała Dee – Nie miałeś matki?
– Wpędziła mojego ojca w alkoholizm i narkomanię – stwierdził Crombie. – Uczyniła z jego życia piekło i z mojego też. Czytała w naszych myślach – to był jej talent.
Kobieta, która umie czytać w myślach mężczyzn: piekło dla każdego! Gdyby jakaś kobieta umiała czytać w myślach Binka – brrr
– Dla niej to też musiało być piekło – zauważyła Dee.
Bink ukrył uśmiech, ale Crombie skrzywił się ze złości
– Uciekłem z domu i wstąpiłem do armii dwa lata przed osiągnięciem pełnoletności. I nie żałuję. Dee zmarszczyła brwi.
– Ty też nie jesteś aniołem. My, kobiety możemy się tylko cieszyć, że trzymasz się od nas z dala.
– Nigdy się nie ożenię. Żadna z was mnie nie złapie.
– Jesteś obrzydliwy – warknęła.
– Mam swój rozum. A Jeśli Bink będzie mądry, to ci się nie da skusić.
– Mi? – zawołała ze złością.
Crombie odwrócił się od niej z pogardą.
– Wszystkie jesteście takie same. Szkoda czasu na rozmowę z taką, jak ty. Równie dobrze można dyskutować z diabłem o etyce.
– Skoro tak uważasz, to idę stąd! – zawołała Dee. Podniosła się i z godnością podeszła do krawędzi.
– Bink sądził, że był to tylko blef, bo chociaż burza uspokoiła się, wciąż jeszcze nieźle padało. Wał kolorowego gradu osiągnął wysokość dwu stóp, a słońce jeszcze nie wyszło. Ale Dee ruszyła przed siebie.
– Zaczekaj – zawołał Bink. i pobiegł za nią.
Dee znikła pośród strug deszczu.
– Niech sobie idzie, baba z wozu... – powiedział Crombie. – Ona knuła przeciwko tobie. – Już, Ja wiem, jak to jest. Od początku wiedziałem, że będą z nią tylko kłopoty.
Bink wyszedł spod drzewa, zasłaniając rękoma głowę przed uderzeniami gradu. Poślizgnął się na lodowych kulach upadł głową na przód w stos gradu. Już wiedział co zdarzyło się Dee. Leżała gdzieś zagrzebana w tej samej hałdzie.
Zamknął oczy chroniąc je przed pyłem z pokruszonego lodu. Nie był to prawdziwy lód, ale zgęszczona para magiczna. Ziarna gradu były suche i wcale nie zimne, ale były śliskie.
Coś złapało go za nogę. Bink wierzgnął gwałtownie, przypominając sobie potwora morskiego koło wyspy Czarodziei, zapominając równocześnie, że był on złudzeniem i że tu trudno byłoby o coś takiego morskiego. Ale chwyt był silny ciągnęło go pod drzewo.
Bink podniósł się na nogi, gdy tylko to coś go puściło. Rzucił się na przypominającą trolla postać, którą dostrzegł przez warstwę kurzu.
Poczuł, że leci w powietrzu. Wylądował twardo na plecach, stworzenie ciągnęło go za rękę. Ależ silne te trolle! Zwinął się i spróbował schwycić je są nogi, ale stworzenia rzuciło się na niego i przydusiło do ziemi.
– Spokojnie Bink – powiedziało, to ja Crombie.
Bink przyjrzał mu się dokładniej, na tyle ile mógł ze swojej pozycji i rozpoznał żołnierza.
Crombie puścił go. – Wiedziałem, że nigdy ci się nie uda z tego wygrzebać, więc wyciągnąłem cię za jedną twoją część, którą mogłem dostrzec... za nogę. Miałeś oczy zasypane magicznym pyłem, więc mnie nie poznałeś. Przepraszam, musiałem cię powalić.
Magiczny kurz – oczywiście. Zniekształcał widzenie tak, że ludzie sprawiali wrażenie trolli, olbrzymów, albo co gorsza – odwrotnie. Było to dodatkowe niebezpieczeństwo, związane z takimi burzami, żaby ludzie nie potrafili się z nich wydostać. Prawdopodobnie większość ofiar widziała niewinne drzewo – koc, a nie wikłacze .
– W porządku – powiedział Bink. – Wy żołnierze umiecie się dobrze bić.
– To nasz zawód, nigdy nie atakuj faceta, który zna rzuty. Crombie podniósł palce, aby podkreślić wagę – tej myśli. – Pokażę ci, jak to się robi, ta umiejętność nie wymaga magii.
– Dee – zawołał Bink – ona ciągle tam jest!
Crombie skrzywił się.
– No dobrze. Przeze mnie odeszła. Jeśli tyle dla Ciebie znaczy. To pomogę ci ją znaleźć.
Nie był więc jednak skończonym draniem, nawet wobec kobiet .
– Naprawdę nienawidzisz je wszystkie? – spytał Bink, mobilizując się do ponownej walki z gradem – Nawet te, które nie potrafią czytać w myślach?
– Wszystkie czytają w myślach – powiedział stanowczo Crombie – Większość z nich nie potrzebuje do tego magii, ale nie sądzę, że nie podoba mi się w Xanth żadna. Gdybym znalazł jakąś ładną dziewczynę, która by nie gderała i nic oszukiwała mnie... – Potrząsnął głową. – Ale nawet jeśli taka istnieje, to na pewno nie wyjdzie za umie.
Żołnierz odrzucał wszystkie kobiety bo sądził, że one go odrzucają, to było wyjaśnienie.
Burza ucichła. Wyszli na stosy gradu, stąpając ostrożnie, aby uniknąć dalszych, upadków. Kolorowe chmury burzowe rozwiewały się szybko, gdy już zniknął magiczny nakaz.
Co powodowało takie burze zastanawiał się Bink, niewątpliwie nieożywione, ale w czasie podróży Bink zdążył się już przekonać, że przedmioty martwe również posiadają magię, czasem nawet bardzo silną.
Może magia stanowiła istotę Xanth i rozprzestrzeniała się stopniowo na istoty ożywione i nieożywione przedmioty, które w niej się znajdowały. Istoty ożywione panowały nad częścią magii, która przypadała im w udziale, analizowały ją, ogniskowały, tak, że mogła przejawiać się na życzenie. Przedmioty nieożywione wyzwalały swoją magię losowo, tak jak ta burza. Z pewnością magia była tu skoncentrowana, zebrała się z dużej powierzchni. I wszystko zmarnowało się na bezsensowną kupę gradu.
Nie taką całkiem bezsensowną. Wikłacz niewątpliwie czerpał korzyści z takich burz i prawdopodobnie miały ona swój wkład w ekologię okolicy. Może grad zabijał słabsze istoty, zwierzęta mniej zdolne do przetrwania, ułatwiając ewolucję tego miejsca. A inne przejawy nieożywionej magii, były też określone, tak jak Skała Widokowa i Źródło Życia, których czar destylował się z wód całej okolicy, zwiększając swoją moc?
Może ta sama magia powodowała, że przedmioty uzyskiwały swoją świadomość? Każdy aspekt Xanth podlegał wpływowi magii i był przez nią rządzony. Bez magii Xanth byłby – a sama ta myśl przepełniała Binka zgrozą – jak Mundania. Zza chmur wyjrzało słońce. W zetknięciu z jego promieniami grad zamieniał się w kolorową mgłę. Jego magiczna tkanka nie wytrzymywała bezpośredniego kontaktu ze słońcem. Zdziwiło to Binka: czyżby słońce było nieprzyjazne magii? Jeśli magia emanowała z głębi ziemi, to jej powierzchnia byłaby tylko jej zewnętrzną częścią. Gdyby się kopało dostatecznie głęboko, to można by dotrzeć do samego źródła tej mocy. To było bardzo intrygujące.
Szczerze mówiąc, Bink wolałby odłożyć poszukiwania swojej własnej magii, a zacząć zgłębiać naturę Xanth. Tam, w głębi, była na pewno odpowiedź na wszystkie jego pytania. Ale nie mógł. A przede wszystkim musiał znaleźć Dee. Po kilku minutach grad zniknął całkowicie, ale dziewczyny także nigdzie nie było.
Musiała ześlizgnąć się po zboczu w stronę lasu – powiedział Crombie. – Wie gdzie jesteśmy, może nas łatwo znaleźć, jeśli zechce.
– Chyba, że ma jakieś kłopoty – powiedział z niepokojem
– Użyj swojego talentu i wskaż ją. Crombie westchnął.
– No, niech ci będzie. Zamknął oczy, obrócił się i wskazał w dół na południową stronę zbocza. Zbiegli na dół i znaleźli jej ślady w miękkiej ziemi na brzegu lasu. Poszli za nią i szybko ją dogonili.
– Dee – zawołał z radością Bink. – Przepraszamy. Nie choć sama po pustkowiu.
Dee szła dalej z determinacją.
– Odczepcie się ode mnie – powiedziała. – Nie chcę iść z wami.
– Ale Crombie niech chciał, naprawdę – powiedział Bink.
– Nieprawda. Nie ufacie mi, więc trzymajcie się z dala ode mnie. Dam sobie sama radę.
No i tak. Była nieugięta. Bink zaś nie zamierzał jej zmuszać do niczego.
– Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, albo czegoś zawołaj nas, albo zrób coś...
Poszła dalej, nie odwracając się.
– Ona nie mogła stanowić dużego niebezpieczeństwa – powiedział niepocieszony Bink,
– Mogła, mogła – upierał się Crombie. – Ale zagrożenie nie jest takie ważne, gdy jest gdzie indziej.
Weszli z powrotem na zbocze i powędrowali dalej. Następnego dnia zobaczyli przed sobą zamek Czarodzieja, dzięki nieomylnemu magicznemu wyczuciu kierunku żołnierza i jego zdolności unikania niebezpieczeństw na pustkowiu. Bardzo się przydał.
– To by było na tyle – oznajmił Crombie. – Doprowadziłem cię bezpiecznie do tego miejsca i myślę, że to wyrównuje nasze rachunki. Ja mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia w innym miejscu, zanim zgłoszę się do Króla po ponowny przydział. Mam nadzieję, że uda ci się odnaleźć swoją magie.
– Ja też – powiedział Bink. – Dziękuję za naukę rzutów.
– Było trochę za mało czasu, musisz jeszcze je poćwiczyć zanim ci się do czegoś przydadzą. Przepraszam, że odstraszyłem tę dziewczynę. Może jednak mój talent mylił się co do niej.
Bink nie chciał rozmawiać na ten temat, więc tylko podał mu rękę i poszedł w stronę zamku Dobrego Czarodzieja.
6.
Zamek robił wrażenie. Nie był duży, ale wysoki i dobrze zaprojektowany. Miał głęboka fosę, solidny zewnętrzny mur, wysoką wieżę, otoczoną balustradą ze strzelnicami. Przy budowie prawdopodobnie użyto magii, bo gdyby został wzniesiony zwykłymi metodami, to zadanie to zatrudniłoby całą armię rzemieślników co najmniej przez rok.
Jednak Humphrey był Czarodziejem w dziedzinie informacji, a nie budownictwa, czy iluzji. Jakim sposobem wyczarował ten budynek?
Wszystko jedno, zamek był, Bink podszedł do fosy. Usłyszał plusk i zza zamku wyłonił się koń, galopujący po wodzie. Nie, nie koń – hipokamp, czyli koń morski, z głową i przednimi nogami konia i ogonem delfina. Bink znał delfiny tylko z obrazków: był to rodzaj magicznej ryby, oddychającej powietrzem, a nie wodą.
Bink cofnął się. Stworzenie wyglądało groźnie. Nie mogło wyjść na ląd, ale mogło go zetrzeć na proch w wodzie. Jak przedostać się przez fosę? Mostu zwodzonego nie było.
Zauważył siodło na grzbiecie hipokampa. No nie! Dosiąść potwora?
Jednak właśnie to należało zrobić. Czarodziej nie chciał tracić czasu na nieważne sprawy. Jeśli nie miał odwagi dosiąść konia morskiego, to nie zasługuje na to żeby zobaczyć Humphrey’a . W przewrotny sposób było to całkiem rozsądne.
Czy Bink naprawdę chciał znać odpowiedź na swoje pytanie? za cenę rocznej służby? Obraz pięknej Sabriny stanął mu przed oczami, tak prawdziwy, tak sugestywny, że wszystko inne stało się nieważne. Podszedł do hipokampa, który czekał przy brzegu fosy i wdrapał się na siodło.
Potwór ruszył. Zarżał i popędził w koło fosą, zamiast galopować wprost na drugi brzeg. Gnał radośnie po wodzie, jak po torze wyścigowym, a Bink desperacko trzymał się siodła. Potężne przednie nogi hipokampa, zakończono były nie kopytami, a płetwami, które zagarniały wodę z obu boków, pryskając na Binka i przemaczając go do suchej nitki. Ogon, zwinięty w dobrze umięśnioną pętlę, gdy stworzenie nie poruszało się, wyprostował się i siekł wodę z taką siłą, że siodło przesuwało się do przodu i do tyłu, cały czas grożąc zrzuceniem jeźdźca.
– la, iaaa! – zarżał radośnie potwór. Ulokował Binka tam, gdzie chciał: w siodle, z którego mógł go łatwo zrzucić. Gdy Bink wpadnie do wody, potwór zrobi zwrot i pożre go. Ależ z niego głupiec!
Chwileczkę ... Dopóki jest w siodle, nic mu nie grozi. Musi tylko trzymać się mocno, a potwór w końcu się zmęczy.
Łatwiej pomyśleć, niż wykonać. Hipokamp to skakał, to nurkował, raz podnosząc go ponad powierzchnią, raz mocząc go w spienionej wodzie. Zwinął ogon w spiralę i obracał się coraz to szybciej, zanurzając Binka w wodzie. Chłopak obawiał się, że potwór osiądzie razem z nim na dnie, tak że będzie musiał go puścić, albo utonie. Ale siodło było solidnie przymocowane do grzbietu potwora, a jego pysk skierowany był w tą samą stronę, co twarz Binka, więc potwór też musiał wstrzymywać oddech. Rumak pracował, a Bink tylko musiał trzymać się siodła, zużywał więc więcej energii i musiał szybciej oddychać. Nie może go zatem utopić skoro już wiedział w czym rzecz.
Wystarczy, że nie straci głowy, a wygrana jest jego, jakkolwiek by było.
W końcu stworzenie dało za wygraną. Podpłynęło do wewnętrznej bramy i stało nieruchomo, gdy Bink zsiadł. Pierwsza runda należała do niego.
– Dzięki Hip – powiedział, składając lekki ukłon koniowi Zwierz parsknął i oddalił się szybko.
Bink znalazł się przed olbrzymimi drewnianymi drzwiami, Były zamknięte, więc uderzył w nie pięścią. Były tak grube, że ręka zabolała go tylko, a dźwięk był przytłumiony – dink, dink, dink.
Wyjął nóż i zastukał rączką, bo swój nowy kostur zgubił w fosie – bez wielkiego rezultatu. Najgłośniejsze dźwięki uzyskuje się, uderzając w przedmioty puste w środku, a drzwi były niewątpliwie pełne. Nie da się ich wyważyć.
A może Czarodzieja nie było w domu? Powinna być jednak służba zamkowa.
Bink powoli tracił cierpliwość. Odbył drogę i niebezpieczną podróż, aby się tu znaleźć i był gotów zapłacić wysoką cenę za jedną głupią informację – a ten cholerny Czarodziej nie miał nawet na tyle przyzwoitości, żeby otworzyć drzwi.
Ale on wejdzie, bez względu na Czarodzieja. Jakoś. I zażąda widzenia z panem zamku.
Przyjrzał się uważnie drzwiom. Miały dobre 10 stóp wysokości i 5 stóp szerokości. Wyglądało na to, że zrobiono je z ręcznie ciosanych pali o wymiarach osiem na osiem cali. Ważyły na pewno z tonę. Nie miały zawiasów, to znaczy, że otwierało się je przesuwając na bok – nie, portale były jednolitego kamienia. Podnosiło się je do góry? Nie było widać żadnych lin, ani bloków. Mogły być zaśrubowane, ale byłoby to kłopotliwe i nieco ryzykowne. Śruby mogą puścić w zupełnie nieodpowiednim momencie. Może drzwi zapadały się w podłogę?. Niemożliwe – podłoga też była z jednolitego kamienia. Wyglądało na to, że chcąc wejść trzeba było usunąć całe drzwi.
Bez sensu! To były tylko fałszywe drzwi. Musi tu być jakiś bardziej rozsądny otwór do codziennego użytku – magiczny albo fizyczny.
Bink musiał po prostu go znaleźć.
W kamieniu drzwi byłyby nieporęczne; jeśli nie, stanowiłby słabe miejsce, przez które mógłby się wedrzeć wróg. Nie ma sensu budować przyzwoitego zamku z takim słabym punktem. To gdzie?
Bink przesunął dłonią po powierzchni fałszywych wrót. Znalazł rysę. Pociągnął wzdłuż niej palcem i stwierdził, że tworzy ona kwadrat. Zgadza się. Położył dłonie na jego środku i pchnął.
Kwadrat poruszył się. Przesunął się do wewnątrz, a w końcu wpadł do środka, zostawiając otwór na tyle duży, aby mógł przezeń wpełznąć człowiek. To było wejście.
Bink nie tracił czasu. Przelazł przez dziurę. Zobaczył słabo oświetlony hall i następnego potwora.
Była to mantikora – stworzenie wielkości konia z głową człowieka, ciałem lwa, skrzydłami smoka i ogonem skorpiona. Jedno z najdzikszych znanych potworów magicznych.
– Witaj, drugie śniadanie – powitała po mantikora, wyginając swój segmentowaty ogon nad grzbiet. Jego dziwaczne usta miały trzy rzędy zębów, ale głos był jeszcze dziwniejszy. Brzmiał trochę jak flet, a trochę jak trąbka, ale trudno było cokolwiek zrozumieć.
Bink wyciągnął nóż.
– Nie jestem twoim drugim śniadaniem – powiedział z większym, niż naprawdę odczuwał przekonaniem.
Mantikora zaśmiał się, a w jego głosie zabrzmiała ironia.
– Nie jestem drugim śniadaniem nikogo innego. Wszedłeś w moją pułapkę.
Bo tez tak i było. Ale Bink miał już dosyć tych bezsensownych przeszkód, a równocześnie podejrzewał, że nie były tak bezsensowne, jakby się wydawało. Gdyby potwory Czarodzieja pożerały wszystkich przybyszów Humphrey nie miałby klientów, ani ich opłat. A wiadomo było, że Dobry Czarodziej był chciwym człowiekiem, żyjącym dla zysku, pragnął tych horrendalnie wysokich honorariów, aby pomnażać swoje bogactwo. Więc prawdopodobnie był to następny test, tak jak przedtem koń morski i drzwi. Trzeba było tylko znaleźć jego rozwiązanie.
– Wyjdę z tej klatki jak tylko zechcę – powiedział śmiało Bink. Całą siłą woli starał się powstrzymać drżenie kolan – Nie jest przeznaczona na mój rozmiar tylko na potwory twojej wielkości. Ty jesteś więźniem, zębata gębo.
– Zębata gębo? – powtórzyła z niedowierzaniem mantikora, pokazując około sześćdziesięciu zębów – Ty skrzeczący śmiertelniku, jak cię użądlę, to zaśniesz za milion lat.
Bink ruszył w stronę kwadratowego otworu. Potwór skoczył, wysuwając ogon ponad głowę. Był bardzo szybki.
Ale Bink tylko udawał. W rzeczywistości skoczył do przodu, wprost na lwie szpony. Był to kierunek przeciwny do tego, którego spodziewał się potwór, a nie był w stanie zawrócić w powietrzu. Jego śmiercionośny ogon wbił się w drzwi, a jego głowa utkwiła w kwadratowej dziurze. Lwie ramiona zaklinowały się, a skrzydła trzepotały bezradnie.
Bink nie mógł się powstrzymać. Wyprostował się, odwrócił i zawołał:
– Chyba nie myślałeś, że przewędrowałem taki kawał drogi, żeby wracać z powrotem, ty nierasowa poczwaro! Następnie wymierzył zdrowego kopniaka w tył potwora, poniżej uniesionego ogona.
Od razu rozległ się ryk wściekłości i oburzenia, trochę przypominający dźwięk fletu. Ale Binka już tam nie było, popędził hallem w nadziei, że znajdzie jakieś wejście dla ludzi. Bo inaczej...
Wydawało się, że drzwi eksplodowały. Usłyszał głuchy łoskot, gdy mantikora wyrwała się z otworu i skoczyła na równe nogi. Była teraz naprawdę wściekła! Jeśli tu nie ma wyjścia...
Wyjście było. Zadaniem nie było zabić potwora, tylko przejść obok niego – żaden człowiek nie potrafiłby zabić takiego stworzenia nożem. Bink przelazł przez zakratowaną bramę, a mantikora poniewczasie przebiegła hall, gubiąc drzazgi z ogona.
Bink zaś znalazł się już w samym zamku. Było to raczej ciemne i wilgotne miejsce, noszące niewiele śladów ludzkiej obecności. A gdzie jest Dobry Czarodziej?
Musiał istnieć jakiś sposób oznajmienia swego przybycia, jeśli nie wystarczyły awantury z mantikorą. Bink rozejrzał się i zobaczył zwisający sznur. Pociągnął zań i odsunął się na bok, na wypadek, gdyby coś miało mu spaść na głowę. Nie miał zaufania do togo zaniku.
Zabrzmiał dzwonek – DIN–DON, DIN–DON.
Pojawił się stary, pokręcony elf.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Binka z North Village.
– Drinka czego?
– Binka! B–I–N–K–A.
Elf przyjrzał się mu dokładniej . – A w jakiej sprawie przybywa twój pan.
– Ja jestem Binkiem! Przybywam, aby dowiedzieć się, jaki jest mój talent magiczny.
A jaką zapłatę oferujesz v zamian za bezcenny czas Dobrego Czarodzieja?
– Zwykłą taksę: rok służby. A ciszej. – To rozbój, ale zgadzam się. Twój pan strasznie zdziera.
Elf zastanowił się.
– Czarodziej jest w tej chwili zajęty. Czy może pan przyjść jutro?
– Jutro! – wybuchnął Bink myśląc, co hipokamp i mantikora zrobiliby z nim, gdyby mieli ponowną okazję. – Przyjmie mnie ten cholernik, czy nie?
Elf zmarszczył brwi.
– Cóż, skoro pan tak do tego podchodzi, to proszę na górę.
Człowieczek poprowadził Binka spiralną klatką schodową, im wyżej się znajdowali, tym jaśniejsze, ozdobniejsze, bardziej przytulne było wnętrze zamku.
W końcu elf zaprowadził go do zasłanego papierami gabinetu. Zasiadł za ogromnym drewnianym biurkiem.
– No cóż panie Binku z North Village. Przedarłeś się przez system obronny tego zamku, na jakiej podstawie sądzisz, że stary skąpy cholernik zechce w jakikolwiek sposób skorzystać z twoich usług?
Bink chciał coś gniewnie krzyknąć, ale powstrzymał się, bo zdał sobie sprawę, że rozmawia z Dobrym Czarodziejem Humphreyem we własnej osobie. I, że ma już u niego przechlapane.
Jedyne co mu pozostało, to powiedzieć prawdę, zanim go wykopią.
– Jestem silny i mogę pracować. Sam musisz zdecydować, czy to ci się opłaca.
– Jesteś pyskaty i prawdopodobnie dużo jesz. Utrzymanie ciebie będzie mnie prawdopodobnie więcej kosztować, niż to, co mogę na tobie zarobić.
Bink wzruszył ramionami wiedząc, że nie ma co się spierać, może tylko jeszcze bardziej rozzłościć Czarodzieja. Wpadł w ostatnią pułapkę, pułapkę arogancji.
– Może mógłbyś nosić książki i przewracać strony. Umiesz czytać?
– Trochę – powiedział Bink. Szło mu całkiem nieźle gdy chodził na naukę do centaura, ale było to już dawno temu.
– Obelgi przychodzą ci łatwo. Może mógłbyś zniechęcać natrętów, którzy zawracają mi głowę swoimi głupstwami.
– Może – zgodził się ponuro Bink. Tym razem przegrał, a był tak blisko celu.
– No, zdecyduj się, szkoda czasu. Humphrey poderwał się z krzesła.
Bink widział teraz, że nie był on prawdziwym elfem, tylko bardzo małym człowieczkiem. Oczywiście elf, będąc istotą magiczną, nie może być Czarodziejem. Tak mu się dawniej wydawało, ale teraz coraz bardziej wątpił w słuszność tego domysłu. Xanth wciąż ujawniał mu te wymiary magii, których przedtem się nawet nie domyślał.
Najwyraźniej w świecie Czarodziej przyjął jego sprawę. Bink podążył za nim do sąsiedniego pomieszczenia. Było to laboratorium, którego półki i podłogi, poza jednym oczyszczonym miejscem, były zawalane magicznymi przyrządami.
– Odsuń się – powiedział krótko Humphrey, choć Bink nie bardzo miał gdzie. Osobowość Czarodzieja trudno by nazwać przyjemną. Rok pracy u niego nie będzie należał do przyjemności. Ale opłacałoby się, gdyby Bink dowiedział się jaki jest jego talent magiczny i gdyby okazał się on coś wart.
Humphrey wziął z półki małą buteleczkę, potrząsnął nią i postawił na podłodze, pośrodku pentagramu – figury pięciobocznej. Następnie wykonał rękoma odpowiednie gesty i śpiewnie wypowiedział jakieś słowa w tajemniczym języku.
Z butelki wyskoczył korek i zaczął wydobywać się dym. Utworzył sporą chmurę, a potem przybrał kształt demona. Demon nie należał do groźnych – jego rogi były tylko szczątkowe, a ogon zakończony miękką kitką, a nie ostrym kolcem. Poza tym nosił okulary, z pewnością przywiezione z Mundanii, gdzie takie przyrządy są często używane do wzmacniania słabego wzroku mieszkańców. W każdym razie tak twierdzą mity. Bink nieomal się zaśmiał. Krótkowzroczny demon!
– O Beauregardzie! – Zaintonował Humphrey. – Wzywam cię na mocy władzy przyznanej mi przez Układ, abyś powiedział jaki talent magiczny posiada obecny tu chłopak, Bink z North Village w Xanth.
Więc taki był sekret Czarodzieja: wyczarowywał demony. Pięciokąt służył do lokalizowania demonów, wyzwalanych w magicznych butelkach – nawet uczony demon jest istotą piekielną.
Beuregard skierował swoje przysłonięte soczewkami oczy w stronę Binka. – Wstąp na moje terytorium, aby mógł ci się przyjrzeć – zaproponował podstępnie.
Nic z tego! – zawołał Bink.
Ale z ciebie twardziel – powiedział demon.
Nie prosiłem cię o profil osobowości – warknął Humphrey. – Jaka jest jego magia?
Demon skupił siły.
– Ma magię – silną magię, ale...
Silną magię! Bink odczuł przypływ nadziei.
Ale nie potrafię zgłębić jej istoty – zakończył Beauregard. Wykrzywił się do Dobrego Czarodzieja. – Przykro mi stary durniu. Poddaję się.
To spływaj – niedouku. – warknął Humphrey. I nagle silnie klasnął w dłonie. Był wyraźnie przyzwyczajony do obelg. Może Binkowi znowu się nie poszczęściło.
Demon zamienił się z powrotem w dym i zniknął w butelce. Bink przyjrzał się jej, próbując ustalić co było w środku. Czyżby była tam maleńka figurka zgarbiona nad książką.
Teraz Czarodziej przyjrzał się Binkowi.
– Więc masz duży talent, magiczny, który nie da się określić? Wiedziałeś o tym? I przyszedłeś tu, żeby marnować mój czas?
Nie – powiedział Bink. Nigdy nie miałem nawet pewności, że posiadam w ogóle magię. Nie miałem żadnych jej świadectw. Miałem nadzieję, ale obawiałem się, że jednak brak mi jakiegokolwiek talentu.
Czy pamiętasz coś, co mogłoby być dowodem takich zdolności? A może było jakieś kontrzaklęcie?
Humphrey wyraźnie nie był wszechmogący. Ale teraz wiedząc, że wywoływał on demony, Bink wszystko już rozumiał. Czarodziej pobierał wysokie opłaty za swoje usługi, bo ponosił wielkie ryzyko.
– Nie wiem o niczym – powiedział Bink. – Poza tym, że piłem magiczną wodę leczniczą.
– Beuregard nie dałby się tym oszukać. To bardzo uczony demon, prawdziwy specjalista od magii. Czy masz ze sobą tę wodę?
Bink podał mu manierkę.
– Trochę mi zostało. Nigdy nie wiadomo, kiedy się może przydać.
Humphrey wziął manierkę, nalał kroplę na dłoń, dotknął językiem i wykrzywił się w zamyśleniu.
– Standardowy przepis – powiedział. Nie zakłóca informacji, ani zdolności wróżebnych. Mam baryłkę podobnego płynu w piwnicy. Sam go przygotowałem. Oczywiście nie zawiera zaklęcia samozachowawczego Źródła. Ale zatrzymaj swoją wodę. Może ci się przydać.
Czarodziej zawiesił teraz na ścianie strzałkę, umieszczoną pod rysunkiem przedstawiającym śmiejącego się cherubina i skrzywionego diabła.
– Zagrajmy w dwadzieścia pytań. Wykonał dłońmi gest, będący zaklęciem, a Bink zdał sobie sprawę, że jego pierwotna ocena była przedwczesna. Humphrey potrafił więcej, niż wywoływać demony – ale wciąż było to związane z informacją. – Bink z North Village –zaintonował. – Nastaw się na niego.
Strzała przesunęła się wskazując na cherubina.
– Czy posiada magię?
Znowu cherubin.
– Silną magię?
Cherubin.
– Możesz ją określić?
Cherubin.
– Powiesz mi jaka jest?
Strzała przesunęła się pokazując diabła.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Humphrey z irytacją. – To nie jest pytanie idioto! To wykrzyknik. Nie rozumiem, dlaczego duchy się wykręcają. Ze złością wygłosił zaklęcie zwalniające i zwrócił się do Binka
– Coś tu nie jest w porządku. Ale to jest wyzwanie. Zastosuję do ciebie zaklęcie prawdy. Muszę dojść do sedna tej sprawy. Czarownik znowu zamachnął swoimi, krótkimi rączkami wymamrotał podejrzanie brzmiące zaklęcie... i Bink nagle poczuł się dziwnie. Nigdy dotąd nie spotkał się z tym niezwykłym typem magii, z jej gestami, mówionymi zaklęciami i całą aparaturą. Bink był przyzwyczajony do zinternalizowanych talentów, które działały na życzenie.
Dobry Czarodziej był kimś w rodzaju naukowca – chociaż Bink nie bardzo rozumiał tego importowanego z Mundanii terminu.
– Kim jesteś – zapytał Humphrey
– Bink z North Village. Była to prawda, ale Bink powiedział tak dlatego, że zmusiło go do tego zaklęcie, a nie dlatego, że chciał.
– Dlaczego tu przybyłeś?
– Żeby dowiedzieć się czy mam magię i jakiego jest ona rodzaju, żeby nie wyginano mnie z Xanth i żebym mógł poślubić...
– Wystarczy, nie interesują mnie trywialne szczegóły. Czarownik potrząsnął głową. Coraz to jest bardziej tajemnicze. No dobrze – jaki jest twój talent?
– Bink przymuszony zaklęciem do mówienia otworzył usta i rozległ się ryk potwora.
Humphrey zamrugał oczami.
– Och mantikora jest głodny. Odwołuję zaklęcie. Poczekaj, muszę go nakarmić. I poszedł.
Teraz sobie wybrała mantikora, porę, żeby się awanturować o jedzenie! Ale Bink nie mógł mieć pretensji do Czarodzieja o to, że tak się spieszył, żeby nakarmić bestię. Gdyby się tak wyrwał ze swojej klatki...
Bink był pozostawiony samemu sobie. Przeszedł się po pokoju, starannie omijając kupy śmieci i nie dotykając niczego. Podszedł do lustra.
– Lustereczko powiedz przecie – powiedział żartobliwie – kto jest najpiękniejszy na świecie.
Lustro zamgliło się, a potem rozjaśniło i ukazało się w nim wielkie pryszczate oblicze ropuchy. Bink podskoczył z wrażenia. Po chwili domyślił się, że to było magiczne zwierciadło; pokazało mu najpiękniejszą ze wszystkich – najpiękniejszą z ropuch.
– Miałem na myśli najpiękniejszą istotę ludzką płci żeńskiej – wyjaśnił.
Teraz w lustrze pojawiła się Sabrina. Bink z początku żałował, że powinien zdać sobie sprawę, że lustro potraktuje go na serio. Czy naprawdę Sabrina była najpiękniejszą dziewczyną na świecie? Obiektywnie mówiąc prawdopodobnie nie. Lustro pokazało mu ją, bo dla uprzedzonego oka Binka, Sabrina była najpiękniejsza. Dla innego mężczyzny...
Obraz w lustrze zmienił się. Teraz ukazała się w nim Wynne. Tak, ona też jest niczego sobie, tylko że za głupia aby się z nią zadawać.
Niektórym co prawda to by bardzo odpowiadało. Ale z drugiej strony ...
Teraz wyjrzała z lustra czarodziejka Iris, przybierając swoją najbardziej uwodzicielską postać. – Wciąż mogę ci umożliwić...
– Nie! – zawołał Bink i obraz zniknął z lustra.
Uspokoił się i znowu spojrzał w zwierciadło.
– Czy udzielasz również innych informacji? Pewnie, że tak, inaczej by go tu nie było.
Lustro zamgliło się, a potem się rozjaśniło. Pojawił się w nim cherubin oznaczający „tak”.
– Dlaczego mamy tyle kłopotów z ustaleniem, jaki jest mój talent?
Tym razem w lustrze pojawił się obraz stopy, a raczej łapy – małpiej łapy. Bink patrzył na nią przez chwilę, próbując domyśleć się, co ma ona oznaczać, ale nie udało mu się. Lustro musiało się pomylić i pokazało niewłaściwy obraz.
– Jaki jest mój talent? – zapytał w końcu.
A lustro pękło.
– Co ty tu robisz? – Zapytał za jego plecami Humphrey.
Bink aż podskoczył.
– Wydaje mi się, że stłukłem twoje lustro – powiedział. – Ja tylko...
– Zadawałeś idiotyczne, bezpośrednie pytania urządzeniu, z którym trzeba obchodzić się bardzo delikatnie – powiedział gniewnie Humphrey. – Naprawdę myślałeś, że lustro powie ci to czego nie chciał wyjawić demon Beauregard?
– Przepraszam – wyjąkał Bink.
– Więcej sprawiasz kłopotu, niż na to zasługujesz. Ale jesteś także wyzwaniem. No nic, do roboty. – Czarodziej wykonał ponownie gesty i wypowiedział zaklęcie, przywracając zaklęcie zasadnicze. – Kim ...
Coś trzasnęło. Szkło wypadło z pękniętego lustra.
– Nie pytałem ciebie! – zawołał Humphrey. Zwrócił się ponownie do Binka. – Kim ...
Obaj poczuli wstrząs. Cały zamek zadrżał w posadach.
– Trzęsienie ziemi – zawołał Czarodziej. – Wszystko naraz..
Przeszedł na drugą stronę pokoju i wyjrzał przez strzelnicę.
– Nie, to tylko niewidzialny gigant.
Humphrey znowu zwrócił się do Binka. Tym razem przyjrzał mu się dokładniej.
– To nie jest przypadek. Coś nie pozwala ci – albo innym przedmiotom – udzielić odpowiedzi . Jakaś silna, nieokreślona magia. Zaklęcie kalibru czarodzieja. Myślałem, że żyją tylko trzy osoby tej rangi, ale teraz widzę, że jest i czwarta.
– Trzy?
– Humphrey, Iris i Trent. Ale nikt inny nie posiada magii tego rodzaju.
– Trent? Zły Czarodziej?
– Ty możesz tak go nazwać. Ja nigdy tego nie zauważyłem. Jesteśmy w pewien sposób przyjaciółmi. Na naszym poziomie istnieje coś w rodzaju wspólnoty...
– Ale on był skazany na wygnanie dwadzieścia lat temu.
Humphrey spojrzał z ukosa na Binka. Traktujesz wygnanie jak śmierć? Trent mieszka w Mundanii. Moje informacje nie sięgają poza Tarczę, ale jestem pewien, że przetrwał. To niezwykły człowiek, ale teraz już nie ma magii...
– Ooo. – W kategoriach uczuciowych Bink do tej pory traktował wygnanie jak śmierć. Warto było pamiętać, że poza Tarczą też istnieje życie. Bink nadal się tam nie chciał znaleźć, ale przynajmniej perspektywa ta stała się mniej straszna.
– Mimo wielkiej pokusy nie będę zadawał dalszych pytań. Nie mam wystarczającego zabezpieczania przeciwko magii ochronnej.
– Ale dlaczego ktoś chce uniemożliwić mi poznanie mojego talentu? – zapytał Bink.
– No wiesz. Po prostu nie możesz tego wyznać nawet samemu sobie. Wiedza ta jest głęboko ukryta w tobie. I tam jak mi się wydaje, pozostanie. Nie jestem w stanie podjąć takiego ryzyka za marny rok służby. Na pewno bym stracił na, tym interesie.
– Ale dlaczego Czarodziej miałby... przecież jestem nikim! Jak mógłby ktokolwiek skorzystać, uniemożliwiając mi ...
– To wcale nie musi być człowiek, ale przedmiot, który rzucił na ciebie czar. Czar nieświadomości.
– Ale dlaczego?
Humphrey skrzywił się.
– Powtarzasz się chłopcze. Twój talent może stanowić zagrożenie dla jakichś szczególnie potężnych interesów. Tak, jak srebrny miecz jest zagrożeniem dla smoka, chociaż jest od niego daleko. Tak więc istota ta chroni się, blokując twoją wiedzę na temat twojego talentu.
– Ale...
– Gdybyśmy to wiedzieli, wiedzielibyśmy też, jaki jest twój talent – warknął Humphrey. – Odpowiadając na niewypowiedziane pytanie Binka.
Bink nalegał dalej.
– Jak nam w takim razie przedstawić mój talent, żeby móc pozostać w Xanth?
– No cóż, jest to pewien problem – zauważył Humphrey, jak gdyby nie było to nic ważnego. Wzruszył ramionami. – Odpowiedziałbym gdybym mógł. Dam ci list. Może Król pozwoli ci zostać mimo wszystko. Wydaje mi się, że każdy obywatel zgodnie z prawem musi posiadać magię, ale nie musi jej zademonstrować publicznie. Czasami. zawiesza się obowiązek demonstracji. Był taki jeden młody człowiek, który potrafił dowolnie zmieniać kolor swojego moczu. Zaakceptowano, zaprzysiężone pisemne świadectwo zamiast publicznej demonstracji.
Niepowodzenie znacznie zmiękczyło Czarodzieja. Poczęstował Binka chlebem i mlekiem, ze swojego prywatnego chlebowego sadu i stajni łoniomotyli i gawędził z nim przyjacielsko.
– Wiele osób przychodzi tu i zadaje pytania nadaremnie – zwierzył się. – Rzecz polega nie na znalezieniu odpowiedzi za wszelką cenę, ale na znalezieniu właściwego pytania. Twoje pytanie było jedynym od dłuższego czasu wyzwaniem. Przedtem był – zaraz, zaraz – amarant, kwiat nigdy nie blaknący. Ten rolnik chciał wiedzieć, jak wyhodować wysokiej jakości roślinę na warzywa i ziarno, aby móc lepiej wyżywić swoją rodzinę i trochę sobie dorobić. Znalazłem mu magiczny amarant i obecnie jego uprawa rozprzestrzeniła się po całym Xanth, a nawet poza jego granicami, o ile wiem. Można z niego robić chleb, prawie nie do odróżnienia od prawdziwego. Czarownik otworzył szufladę i wyjął z niej bochenek chleba. – Widzisz ten nie ma łodygi, był upieczony, a nie wykiełkował. Oderwał kawałek dla Binka, który przyjął go z wdzięcznością. – Więc to było dobre pytanie. Odpowiedź okazała się pożyteczna dla całego kraju, nie tylko dla jednostki. W odróżnieniu od twojego. Nadmiar zadań wyzwala syndrom małpiej łapki.
– Małpiej łapki – zawoła Bink. – Kiedy zapytałem magicznego zwierciadła, ukazała się w nim...
– Zgadza się. Przenośnia wywodzi się z mundańskiego opowiadania. Oni myślą, że to tylko legenda. Ale tu w Xanth istnieje również ten rodzaj magii.
– Ale jaki...?
– Chcesz mieć rok do odpracowania?
– Ee, nie, nie za to. – Bink skoncentrował się na swoim kawałku chleba. Był twardszy, niż prawdziwy.
– Dostaniesz odpowiedź za darmo. Jest to rodzaj magii, który przynosi więcej szkody, niż pożytku, chociaż teoretycznie daje to, o co się prosi. Magii, której należy unikać.
Czy było lepiej dla Binka, że nie wiedział, jaki jest jego talent? Wydaje się, że taka była właśnie odpowiedź zwierciadła. Ale jak wygnanie, które całkowicie pozbawi go talentu może być lepsze, niż wiedza o nim?
– Czy przychodzi tu dużo osób z pytaniami?
– Nie tak dużo od czasu, gdy zbudowałem zamek i ukryłem go. Tylko ci, którym naprawdę na tym zależy. Tak, jak ty.
– Jak go zbudowałeś? Skoro Czarodziej mówił...
– Zbudowały go centaury. Powiedziałem im. Jak pozbyć gnębiącego ich szkodnika i za to służyły mi przez rok. Są bardzo zręcznymi rzemieślnikami i zrobiły dobrą robotę. Od czasu do czasu mylę szlaki, wiodące do zamku, umieszczam na nich zaklęcia zmieniające kierunek, tak, żeby przygodni goście nie zawracali mi głowy. To jest dobra miejsce.
Potwory! – zawołał Bink. – Hipokamp i mantikora – odrabiają swój rok służby, zniechęcając niepoważnych klientów?
Oczywiście. Myślisz, że zostali tu dla przyjemności?
Bink zastanowił się. Przypomniał sobie złośliwą radość, z jaką koń morski miotał się po fosie, ale pewnie wolałby otwarte morze.
Dojadł chleb. Był prawie tak smaczny, jak prawdziwy.
– Mając twoją umiejętność zdobywania informacji, mógłbyś zostać Królem.
Humphrey zaśmiał się, a w jego śmiechu nie było goryczy.
– Czy ktoś zdrowy na umyśle może tego chcieć? To nudne i męczące zajęcie. Nie jestem władcą, tylko naukowcem. Moja praca polega na ulepszaniu mojej magii tak, aby była bezpieczniejsza i bardziej wyspecjalizowana. Jest jeszcze wiele do zrobienia, ale ja się starzeję. Nie mogę tracić czasu na ulotne sprawy. Niech ci obejmą tron, którym na tym zależy.
Bink w zakłopotaniu usiłował znaleźć kogoś, kto chciałby rządzić Xanth. – Czarodziejka Iris.
– Kłopot z iluzją polega na tym, – powiedział z powagą Humphrey, że w końcu człowiek oszukuje sam siebie. Iris nie tyle potrzebuje władzy, ile mężczyzny.
Bink musiał się z tym zgodzić.
– Ale dlaczego nie wyjdzie za mąż?
– Jest wybitną czarodziejką. Posiada zdolności których nawet nie podejrzewasz. Potrzebuje mężczyzny, którego mogłaby szanować, którego magia byłaby silniejsza, niż jej. W całym Xanth tylko ja posiadam silniejszą magię, niż ona, ale ja należę do innego pokolenia – jestem dla niej za stary, nawet gdybym chciał się żenić. No i oczywiście nie pasujemy do siebie, bo nasze talenty są przeciwstawna. Ja zajmuję się prawdą, a ona złudzeniem. Ja za dużo wiem, a ona wyobraża sobie za dużo, więc przymierza się z pomniejszymi talentami, wyobrażając sobie, że coś z tego będzie. – Potrząsnął głową – Naprawdę, szkoda. Król słabnie, nie ma żadnego Następcy, a wymaganie, żeby korona przechodziła tylko na pełnego Czarodzieja, może spowodować, że tron wpadnie jej w ręce... Nie każdy młody człowiek ma twoją prawość czy też lojalność wobec Xanth.
Dreszcz przeszedł Binka. Humphrey powiedział o ofercie Iris, o ich spotkaniu. Czarownik nie tylko odpowiadał na pytania za odpłatą, ale również wiedział o wszystkim, co się działo w Xanth. Ale jak się wydawało, nie wtrącał się. Tylko się przyglądał. Może zbierał informacje o tych, którzy wybierali się do niego, podczas gdy koń morski, drzwi i mantikora zatrzymywali ich, tak, że gdy już do niego dotarli, Humphrey był gotów. Może zachowywał informacje na wypadek, gdyby ktoś zapytał go – Jakie jest największe zagrożenie Xanth? A wtedy on mógłby otrzymać zapłatę za odpowiedź.
– Jeśli Król umrze, czy obejmiesz tron? – zapytał Bink.
– Sam mówiłeś, że powinien on zostać oddany potężnemu czarownikowi i dla dobra Xanthu...
– Pytanie to jest równie trudne jak to, z którym przyszedłeś – powiedział ze smutkiem Dobry Czarodziej. – Nie jestem całkiem wyzuty z patriotyzmu, ale z drugiej strony wyznaję zasadę nie ingerowania w naturalną kolej rzeczy. Koncepcja małpiej łapki nie jest pozbawiona sensu: magia ma swoją cenę. Przypuszczam, że gdyby naprawdę nie było innego wyjścia, przyjąłbym koronę, ale przedtem zrobiłbym wszystko, żeby znaleźć jakiegoś wybitnego Czarodzieja, który przyjąłby na siebie ten obowiązek. Obecne pokolenie nie wydało żadnych wybitnych jednostek, najwyższa pora, żeby ktoś taki się pojawił.
– Przyjrzał się Binkowi uważnie. – Wydaje się, że ty masz magię tego kalibru – tyle, że nie możemy jej wykorzystać, jeśli jej nie określimy. Dlatego wątpię, żebyś był następcą tronu.
Bink zaśmiał się z zakłopotaniem – Ja? Obrażasz tron.
– Nieprawda, niektóre twoje cechy stanowiłyby ozdobę tronu – gdybyś tylko miał określoną magię, którą mógłbyś kontrolować. Czarodziejka nawet sobie nie zdawała sprawy. jak dobrego dokonała wyboru. Ale wyraźnie jakaś kontrmagia powstrzymuje cię – chociaż nie sądzę, żeby osoba będąca źródłem tej magii mogła być dobrym Królem. Jest w tym coś niesłychanie tajemniczego.
Myśl, że mógłbym być potężnym Czarodziejem, zostać Królem i rządzić Xanth wydała się Binkowi kusząca. Ale odrzucił ją po chwili. Wiedział w głębi duszy, że nie posiada potrzebnych cech, mimo tego co mówił Humphrey. Nie była to wyłącznie kwestia magii, ale stylu i celów życiowych. Nie potrafiłby skazać kogoś na śmierć lub wygnanie, bez względu na to jak bardzo byłby usprawiedliwiony taki wyrok, ani też prowadzić wojska do bitwy, czy też spędzać całe dnie rozsądzając sprawy między poddanymi. Rychło przygniótłby go ciężar odpowiedzialności.
– Masz rację, nikt zdrowy na umyśle nie chciałby zostać Królem. Chcę tylko poślubić Sabrinę i ułożyć sobie życie.
– Bardzo jesteś rozsądny. Możesz u mnie przenocować, jutro wskażę ci drogę prosto do domu i zabezpieczę przeciwko niebezpieczeństwom.
– Odstraszacz na niklonogi? – zapytał Bink z nadzieją, przypominając sobie rowy, które przeskakiwała Chevie.
– Tak jest. Będziesz musiał się pilnować. Głupiec nie jest bezpieczny nawet na prostej drodze. Ale wystarczą dwa dni drogi piechotą.
Bink przenocował u Czarodzieja. W końcu polubił zamek i jego mieszkańców. Nawet mantikora okazała się całkiem sympatyczna, gdy mu Czarodziej na to pozwolił.
– Wcale bym cię nie zjadł, chociaż przyznaję, że miałem ochotę, kiedy dałeś mi kopniaka.... – powiedział Binkowi. – Moja praca polega na odstraszaniu tych przybyszy, którzy nie przychodzą w poważnej sprawie. Wcale nie jestem uwięziony. Pchnął kratę i otworzył wewnętrzną bramę. Mój rok służby już się kończy. Prawie tego żałuję.
– Z jakim pytaniem przyszedłeś? – zapytał. Bink, trochę nerwowo próbując ukryć chęć ucieczki. Na otwartej przestrzeni nie miał szansy w walce z mantikorą.
– Chciałem się dowiedzieć, czy mam duszę – oświadczył potwór z powagą.
Bink znów musiał się opanować. Rok służby za odpowiedź na pytanie z filozofii?
– I co ci powiedział?
– Że tylko ci, którzy mają duszę, są nimi zainteresowani.
– Ale – przecież nie musiałeś go pytać. Tracisz rok za nic.
– Nieprawda. Za wszystko. Jeśli posiadam duszę, to znaczy, że nigdy naprawdę nie umrę. Pozbędę się mojego ciała, ale odrodzę się, a jeśli nie, mój cień będzie się snuł, dopóki nie pospłacam swoich długów, albo pójdę na zawsze do nieba, albo do piekła. Moja przyszłość jest pewna. Nigdy nie przepadnę bez reszty. Nie ma ważniejszego pytania i odpowiedzi. Jednakże odpowiedź musi mieć właściwą formę. Zwyczajne: „tak” czy też „nie” nie usatysfakcjonowałoby mnie. Mogłaby to być kwestia przypadku lub nieprzemyślana opinia Czarodzieja. Szczegółowy traktat naukowy tylko by sprawę zaciemnił. Humphrey wyraził to tak, że sprawa jest oczywista. Nie mam już teraz żadnych wątpliwości.
Bink był poruszony. Z takiego punktu widzenia nie było to pozbawione sensu. Humphrey udzielił właściwej odpowiedzi. Był uczciwym czarodziejem. Pokazał mantikorze – a także i samemu Binkowi, pewien ważny aspekt w życiu Xanth. Jeśli wielorasowe potwory posiadają dusze i wszystko co jest z tym związane, to czy można traktować je jako źródło zła?
7.
Ścieżka była szeroka i wyraźna, bez żadnej przeciwnej magii. Jedna tylko rzecz zmroziła Binka: widok małych dziurek w pniach drzew i okolicznych skałach. Dziurek, które przechodziły na wylot z jednej strony na drugą. Tu były zwijki!
Uspokoił się. Zwijki przeszły już tędy dawno: oczywiście to zagrożenie zostało już zlikwidowane. Ale tam, gdzie się pojawiły, wiało grozą, bo te małe, latające robaczki magiczne przewiercały wszystko, co znalazło się na ich drodze, a człowiek lub zwierzę może się wykrwawić na śmierć, jeśli przedtem nie umrze od razu, mając dziurę w jakimś ważnym organie. Sama myśl o zwijkach przyprawiała Binka o dreszcze. Miał nadzieje, że nigdy się już one nie wylęgną w Xanth. Ale niestety nie było co do tego żadnej pewności. Nigdy nie można mieć pewności co do spraw związanych z magią.
Bink przyspieszył kroku na widok starych blizn po zwijkach. Po pół godziny doszedł do Rozpadliny, a tam rzeczywiście był Niemożliwy Most dokładnie tak, jak mu powiedział Czarodziej. Upewnił się co do jego istnienia, rzucając garść ziemi i obserwując, jak spada – wskazywało to, gdzie się znajduje jego początek. Gdyby Bink wiedział o tym, idąc w tamtą stronę... – ale to właśnie jest problem informacji. Jej brak powoduje ogromne komplikacje. Kto by przypuszczał, że jest tu niewidzialny most na drugą stronę przepaści?
Jednak droga okrężna nie była całkowitą stratą czasu. Wziął udział w przesłuchaniu na temat gwałtu, pomógł cieniowi, był świadkiem najfantastyczniejszych iluzji, uratował żołnierza i w ogóle dowiedział się dużo nowego na temat Xanth. Nie chciałby tego powtarzać, ale doświadczenia te pomogły mu dorosnąć.
Wszedł na most. Był tu tylko jeden chwyt, o którym ostrzegł Czarodziej – gdy się już raz weszło na most, nie można się cofnąć, inaczej most dematerializuje się, a wędrowiec wpada do przepaści. Była to jednokierunkowa rampa, istniejąca tylko przed nim. Szedł więc pewnie, chociaż pod jego stopami otwierała się przepaść. Tylko świadomość, że trzyma się na niewidocznej poręczy dodawała mu otuchy.
Zaryzykował spojrzenie w dół. Dno rozpadliny było tu szczególnie wąskie – wyglądała raczej jak szczelina, niż wąwóz. Smok z Wyrwy nie zmieściłby się w niej. Ale nie było tu widać żadnej drogi w dół stromego zbocza. Nawet jeśli upadek nie spowodowałby śmierci, to uczyniłby to głód i zimno. Chyba, że się udało przejść na drugą stronę w najwęższym miejscu na wschód lub zachód i znaleźć lepszą przeprawę – tam, gdzie go złapał smok.
Udało mu się przejść mostem. Wymagało to tylko wiedzy i, zaufania. Będąc już bezpiecznie na brzegu spojrzał za siebie. Po moście nie było śladu, nie było też widać żadnego doń dojścia. Bink nie zamierzał zresztą ryzykować ponowne przekraczania przepaści.
Napięcie spowodowało, że zachciało mu się pić. Zobaczył źródło obok ścieżki. Ścieżki? Przed chwilą nic tu nie było. Spojrzał za siebie w stronę przepaści, a ścieżka znikła. Acha, prowadziła ona od mostu, a nie w jego stronę. Podszedł do źródła. Miał wodę w manierce, ale była to woda ze Źródła Życia, którą wolał zachować na czarną godzinę.
Ze źródła wypłynął strumyczek, tworząc wijący się kanał i niknąc w przepaści. Wzdłuż kanału rosła masa niezwykłych roślin, które Bink widział pierwszy raz w życiu: krzaczki poziomek z orzeszkami bukowymi, zamiast owoców paproć zrzucające na ziemię liście. Dziwne, ale nie groźne. Bink rozejrzał się, czy nie ma tu jakichś drapieżników, a następnie położył się na brzegu, aby łatwiej sięgnąć do wody.
Gdy pochylał głowę usłyszał nad sobą melodyjny głos, który wydawał się mówić „pożałujesz ”.
Popatrzył w górę. Na drzewie siedziała ptakopodobna istota, prawdopodobnie odmiana harpii. Miała kobiece piersi i zwinięty ogon węża. Nic ciekawego, jak długo trzymała się od niego z dala.
Znowu pochylił głowę – i usłyszał szelest – nazbyt blisko. Poderwał się, dobył noża, zrobił kilka kroków i zobaczył coś niezwykłego pośród drzew. Dwa stworzenia walczące ze sobą: gryf i jednorożec. Jedno z nich było płci męskiej, drugie żeńskiej i – one nie walczyły – tylko...
Bink wycofał się w zakłopotaniu. Przecież to dwa odmienne gatunki. Jak oni mogą!
Zniesmaczony wrócił do źródła. Teraz dostrzegł tu wyraźnie ślady obu stworzeń. Jednorożec i gryf przyszły się tu napić prawdopodobnie jakąś godzinę temu. Może przeszły przez niewidzialny most, tak jak on i zobaczyły źródło, tak dogodnie ulokowane. Więc woda nie powinna być zatruta...
Nagle zrozumiał. To było źródło miłości. Ktokolwiek się z niego napił, zakochiwał się w pierwsze istocie jaką na drodze spotkał, no i...
Popatrzył w stronę gryfa i jednorożca. Wciąż byli zajęci sobą.
Bink odsunął się od źródła. Gdyby się zeń napił ... Zadrżał i całkiem przestało mu się chcieć pić.
– No napij się, napij się – zanuciła harpia.
Bink chwycił kamień i cisnął w nią. Zaskrzeczała i poleciała wyżej, śmiejąc się ochryple. Zrobiła kupę, prawie mu na głowę. Nie ma nic obrzydliwszego, nit harpia. No cóż, Dobry Czarodziej ostrzegł, że napotka niejakie problemy w drodze do domu. Źródło prawdopodobnie było jedną z rzeczy, które nie wydały się Humphrey’owi godne wzmianki. Gdy Bink znajdzie się znów na drodze, którą już raz przeszedł, to będzie wiedział jakie może napotkać niebezpieczeństwo, na przykład las pokoju. Jak ma się przedostać przez tę przeszkodę? Potrzebował do tego wroga jako współtowarzysza podróży, ale tu nie było nikogo.
Nagle wpadł na pomysł.
– Ty – ptasi móżdżku zawołał w stronę koron drzew. – Trzymaj się ode mnie z daleka, albo wypcham cię twoim własnym śmierdzącym ogonem.
Harpia odpowiedziała stekiem przekleństw. Co za język! Bink rzucił w nią znowu kamieniem. – Ostrzegam cię, trzymaj ode mnie z daleka! – zawołał.
– Pójdę z tobą i to do samej Tarczy – zaskrzeczała. Nigdy się mnie nie pozbędziesz.
Bink uśmiechnął się do siebie. Teraz już miał odpowiednie towarzystwo.
Poszedł dalej, uchylając się od czasu do czasu przed odchodami harpii, mając nadzieję, że jej złość dotrwa do sosen.
A potem – ale najpierw to.
Wkrótce doszedł do miejsca, gdzie ścieżka łączyła się z drogą, którą szedł idąc na południe. O dziwo, teraz widział ją patrząc w obie strony – zarówno na północ jak i na południe. Spojrzał za siebie, na ścieżkę, którą dopiero co przyszedł i zobaczył gęstą puszczę. Zrobił kilka kroków wstecz i znalazł się po kolana w samoświecących wrzoścach. Rośliny zaiskrzyły się i zagrodziły mu drogę i tylko dzięki niezwykłej uwadze udało mu się wyplątać z nich, unikając zadrapań. Harpia tak się z niego śmiała, że nieomal spadła z drzewa.
Po prostu nie było tu żadnej ścieżki w tym kierunku. Ale gdy odwrócił się we właściwą stronę znowu ją zobaczył. – Wiodła prosto przez wrzośce i łączyła się z głównym szlakiem. No nic, po co w ogóle sprawdzać takie rzeczy? Magia jest magią, kieruje się swoją własną logiką. Każdy to wiedział poza Binkiem czasami.
Wędrował cały dzień, przeszedł koło strumienia, którego woda zamieniała w rybę „napij się harpio”, ale ona znała ten czar i znów obrzuciła go stekiem przekleństw. Sosny pokoju „może się zdrzemniesz harpio”! i rów z niklonogami „mam tu coś dla ciebie do jedzenia, harpio”, ale tak naprawdę to użył odstraszacza, który dał mu Dobry Czarodziej i nawet nie zobaczył jednego niklonoga.
W końcu zatrzymał się na noc w chłopskiej chacie na terytorium centaurów. Harpia dala spokój pościgowi. Nie odważyła się zbliżyć w zasięg łuku. Gospodarzami jego były centaury w podeszłym wieku, łagodne i spragnione nowych wieści. Chciwie słuchały opowiadania Binka o tym, co przeżył po drugiej stronie przepaści i uznały, że wystarczy to jako zaplata za nocleg. Ich wnuczek, źrebak, mieszkał z nimi. Był to beztroski smarkacz, zaledwie dwudziestopięcioletni – tak jak Bink, tylko, że wynosiło to jedną czwartą wieku ludzi. Bink bawił się z nim i ku zachwytowi źrebaka pokazywał mu, jak się staje na rękach – sztuczkę, której centaury nie potrafi wykonać.
Następnego dnia poszedł dalej na północ, a harpia już się więcej nie pokazała. Co za ulga. Już raczej wolałby przejść koło lasu pokoju bez jej towarzystwa. Uszy go wciąż jaszcze bolały od jej wyzwisk. Przeszedł resztę terytorium centaurów nie spotykając nikogo. Pod wieczór dotarł do North Village.
– Ejże! Wrócił do nas Cud–Bez–Czaru! – zawołał Zink. Pod stopami Binka pojawiła się dziura, o którą się niechętnie potknął. Zink byłby świetnym towarzyszem wśród sosen. Bink ominął pozostałe dziury i poszedł w stronę swego domu. Był z powrotem. Tylko po co się tak spieszył?
Przesłuchanie odbyło się następnego dnia w otwartym teatrze. Rząd palm oddzielał scenę od Widowni. Wystające, pokręcone korzenie ogromnego cyprysu służyły jako ławki. Cztery wielkie miodowe klony stanowiły zaplecze. Binkowi zawsze podobało się to miejsce, ale dziś czuł się tu źle. Było to teraz miejsce gdzie go będą sądzić.
Król przewodniczył – była to jedna z jego królewskich funkcji. Założył sobie przybrane klejnotami szaty królewskie i swoją piękną złotą koronę: w ręku trzymał ozdobne berło – symbol władzy monarszej. Gdy zabrzmiała fanfara, wszyscy oddali mu pokłon. Bink odczuł dreszcz podziwu dla królewskiego majestatu.
Król miał bujną białą grzywę i długą brodę, ale jego oczy błądziły bez celu. Od czasu do czasu sługa poszturchiwał go lekko, żeby nie zasnął i żeby nie zaniedbał etykiety.
Najpierw król odcelebrował swoją magię, wywołując burze. Uniósł wysoko swoje drżące dłonie i wymamrotał zaklęcie. Na początku nie było nic, a potem, gdy już się wydawało, że magia zawiodła całkowicie, nikły powiew wiatru przeszedł przez polanę, poruszając kilka zwiędłych liści.
Nikt nic nie powiedział, ale widać było, że ten przejaw magii mógł być tylko dziełem przypadku. A już na pewno daleko mu było do burzy. Kilka obowiązkowych dam otworzyło parasolki, a mistrz ceremonii szybko przeszedł do spraw bieżących.
Rodzice Binka, Bianka i Roland siedzieli w pierwszym rzędzie razem z Sabriną, również piękną, jak ją pamiętał. Roland spojrzał na Binka i skinął głową, żeby mu dodać otuchy, Bianka miała łzy w oczach, ale Sabrina nie patrzyła nań. Niepokoili się o niego. I chyba mieli rację.
– Jaki możesz przedstawić talent, aby zasłużyć na prawa obywatelskie? – zapytał Binka mistrz ceremonii. Był to Munly, przyjaciel Rolanda: Bink wiedział, że zrobi wszystko, aby mu pomóc, ale musi dopełnić formalności.
Teraz wszystko zależało od niego.
– Nie mogę, nie mogę tego pokazać – przyznał niechętnie. – Ale mam zaświadczenie od Dobrego Czarodzieja Humphreya, że posiadam magię. Drżącą ręką podał zaświadczenie.
Mistrz ceremonii wziął je, spojrzał na nie, i podał je Królowi.
Król zamrużył oczy, ale przesuwające się starcze łzy uniemożliwiały mu przeczytanie czegokolwiek.
– Jak Wasza Wysokość sam widzi – wyszeptał dyskretnie Munly – jest to list od Czarodzieja Humphreya, noszący jego magiczny znak. – Był to rysunek płetwiastego stworzenia, balansującego piłką na nosie. – Mówi on, że obecna tu osoba posiada nieokreślony talent magiczny.
W pozbawionych wyrazu oczach Króla zabłysło coś jakby ogień.
– To się nie liczy – wymamrotał. – Humphrey nie jest Królem. Ja nim jestem! Upuścił dokument na ziemię.
– Ależ – zaprotestował Bink.
Mistrz ceremonii rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i Bink zrozumiał, że nie ma szans. Król był idiotycznie zazdrosny o Czarodzieja Humphrey’a, którego moc była nadal znaczna i nie miał zamiaru uwzględniać jego zaświadczenia. Poza tym, ze względu na to, jakie były jego pobudki, Król wypowiedział już swoje zdanie. Spieranie się z nim mogło tylko pogorszyć sprawę.
Przyszedł mu jednak do głowy pewien pomysł.
– Mam dla Króla dar – powiedział Bink. – Wodę z leczniczego Źródła. Munlymu zabłysły oczy.
– Masz magiczną wodę? – Chętnie widziałby Króla w pełni sił.
– W manierce – odrzekł Bink. – Zachowałem ją. O popatrz przywróciła odcięty palec. Podniósł lewą rękę. – Wyleczyła mnie też z kataru i pomogła innym osobom. Leczy wszystko, natychmiast. Postanowił pominąć związane z nią zobowiązania.
Talent Munlyego polegał na przenoszeniu niewielkich przedmiotów.
– Za pozwoleniem...
– Zgadzam się – powiedział szybko Bink.
Manierka pojawiła się w ręku Munlyego. Munly ponownie podszedł do Króla.
– Bink przyniósł dla Waszej Wysokości. – Król wziął manierkę.
– Magiczną wodę? – zapytał. Wydawał się nie rozumieć o co chodzi.
– Leczy wszystkie schorzenia, – zapewnił Munly.
Król przyjrzał się manierce. Jeden łyk i byłby w stanie przeczytać zaświadczenie Humphrey’a, wywołać przyzwoite burze i dokonać sensownych ocen. To mogłoby zmienić tok przesłuchania Binka.
– Sugerujesz, że jestem chory? – zapytał Król. – Nie potrzebuję leczenia. Jestem taki sam zdrów, jak zawsze. I odwrócił manierkę do góry dnem, wylewając jej bezcenną zawartość.
Binkowi wydawało się, że to wylewa się jego własna krew, a nie woda... Jego ostatnia szansa przepadła przez tego, kogo chciał wyratować ze starczego odrętwienia. Na dodatek nie miał już teraz leczniczej wody na swoje własne potrzeby: nie miałby się czym ponownie leczyć.
Czyżby była to zemsta Źródła Życia za nieprzestrzeganie jego praw? Skusić go wizją zwycięstwa, a potem zwieść w ostatniej chwili? Wszystko jedno. Był zgubiony.
Munly też sobie z tego zdawał sprawę. Podniósł manierkę, która znikła z jego rąk, aby znaleźć się w domu Binka.
– Przepraszam – szepnął. A potem powiedział głośno. – Zademonstruj swój talent.
Bink podjął próbę. Skoncentrował się, usiłując zmusić swą magię, jakakolwiek by była, do przełamania wrogiego zaklęcia i ujawnienia się. Ale nic się nie stało.
Usłyszał szloch. Sabrina? Nie to była jego matka, Bianka. Roland siedział z kamienną twarzą, zachowując panowanie nad sobą, jak to mu nakazywał jego kodeks honorowy. Sabrina nadal nie chciała nań spojrzeć. Byli jednak tacy, którzy patrzyli na niego: Zink, Jama i Potipher uśmiechali się. Teraz mieli już podstawę do odczuwania wyższości nad nim – żaden z nich nie był Cudem–Bez–Czaru.
– Nie potrafię – szepnął Bink. I to był koniec.
Znowu wędrował. Tym razem na zachód w stronę przesmyku. Miał nowy kostur, toporek i nóż, a jego manierka została napełniona zwykłą wodą. Bianka zrobiła mu pyszne kanapki, zraszając je szczodrze łzami. Nie dostał nic od Sabriny; nie widział się z nią od chwili, gdy w jego sprawie podjęto decyzje. Prawo Xanth nie pozwalało wygnanemu zabrać nic więcej, niż mógł unieść, ani nic wartościowego, aby nie wzbudzać niepożądanego zainteresowania Mundańczyków. Chociaż Tarcza chroniła Xanth, nadmiar ostrożności nigdy nie zawadzi.
Życie Binka było w zasadzie skończone. Musiał porzucić wszystko, co znał. Był teraz sierotą. Nigdy nie zazna cudów magii. Będzie na zawsze jak gdyby przykuty do ziemi, do nie–ciekawego życia w Mundanii.
A może trzeba było przyjąć ofertę Czarodziejki Iris? Przynajmniej pozostałby w Xanth. Gdyby był wiedział... Nie postąpiłby inaczej. Dobro zawsze jest dobrem, a zło złem.
Co najdziwniejsze, nie czuł wcale przygnębienia. Utracił obywatelstwo, rodzinę, narzeczoną i miał przed sobą wielką niewiadomą Drugiej Strony – jednak jego krok był donkichotycznie sprężysty. Czy była to reakcja, która podtrzymywała go na duchu i powstrzymywaną przed samobójstwem – czy też po prostu odczuwał ulgę, że decyzja została już podjęta? Był nieudacznikiem spośród swoich magicznych rodaków – teraz znajdzie się wśród sobie podobnych.
Nie, to nie było to. Miał magię. Nie był nieudacznikiem. Miał silną magię na miarę Czarodzieja. Humphrey tak powiedział, a Bink mu wierzył. Nie umiał tylko jej użyć. Tak jak ktoś, kto potrafi zrobić kolorową plamę na ścianie, tylko, że nie ma ściany. Dlaczego był magicznie niemową – nie wiedział, ale oznaczało to, że on miał rację, a Król jej nie miał. Ci, którzy poparli Króla, powinni trzymać się z daleka od Binka.
Nie, też nie o to chodzi. Jego rodzice nie chcieli łamać praw Xanth. Byli uczciwymi ludźmi i Bink podzielał wartości, które wyznawali. Odmówił kompromisu, do jakiego go chciała namówić Czarodziejka. Roland i Bianka nie mogli mu pomóc, idąc z nim na wygnania, na które nie zasłużyli, ani ułatwiając mu pozostanie w Xanth, łamiąc prawo. Zrobili to, co uważali za słuszne, poświęcając swoje uczucia, i Bink był z nich dumny. Wiedział, że go kochali, ale nie utrudniali mu odejścia. To była część jego ukrytej radości.
A Sabrina? Co z nią? Także nie chciała oszukiwać. Jednak zdawało mu się, że brakowało jej przywiązania do zasad, jakie mieli jego rodzice. Złamałaby prawo, gdyby miała do tego wystarczający powód. Była spokojna, bo los Binka nie obchodził jej zbytnio. Nie kochała go aż tak bardzo. Kochała go dla jego magii, którą – jak była przeświadczona – posiadał, jako syn magicznie utalentowanych rodziców. Utrata tego potencjalnego talentu zniszczyła jej miłość. Wcale nie zależało jej na samym Binku.
Jego miłość do niej okazała się równie płytka. Sabrina była bez wątpienia piękna, ale nie miała na tyle osobowości, co na przykład Dee. Dee odeszła, bo ją obrażono i wytrwała przy swojej decyzji. Sabrina zrobiłaby to samo, ale z innego powodu. Dee nie udawała, była naprawdę zła. Sabrina była sztuczna – więcej pozorów, niż uczuć – bo była mniej zdolna do ich odczuwania. Bardziej dbała o złudzenia, niż o rzeczywistość.
To z kolei przypominało mu czarodziejkę Iris – królową iluzji. Co za charakterek! Bink szanował ludzi z charakterem, pozwalał on dostrzec chociaż prawdę. Ale Iris była gwałtowna. Ta scena zniszczenia pałacu, w której nie zabrakło nawet burzy i smoka.
Nawet i głupia jak–jej–tam ta ślicznotka z przesłuchania Wynne – też czuła. Miał nadzieję, że uda mu się umożliwić jej ucieczkę przed smokiem. Ona też była szczera. Sabrina zaś zawsze była świetną aktorką i Bink nie mógł nigdy być pewien jej uczuć. Była obrazkiem zakodowanym w jego pamięci, żeby móc na nią popatrzeć. Ale tak naprawdę, to wcale nie chciał się z nią żenić.
Dopiero dzięki wygnaniu zrozumiał sam siebie. Sabrinie brakowało wszystkiego, czego naprawdę pragnął. Była piękna, i to mu się podobało – miała osobowość, ale to nie jest to samo co charakter – i atrakcyjną magię. Wszystko to było dobre, więc Binkowi wydawało się, że ją pokochał. Ale kiedy przyszły trudne chwile, Sabrina nie chciał nań spojrzeć. Sprawa była jasna. Żołnierz Crombie miał racje: Bink byłby głupcem, gdyby poślubił Sabrinę.
Bink uśmiechnął się. Jak odnieśliby się do siebie Crombie i Sabrina? Skrajnie wymagający i podejrzliwy mężczyzna i skrajnie oszukańcza i zmienna kobieta? Czy wrodzona dzikość żołnierza stanowiłaby wyzwanie dla jej zdolności przystosowania? Czy udałoby im się w końcu stworzyć trwały związek? Miał wrażenie, że w zasadzie tak. Albo by się burzliwie i natychmiast rozstali, albo równie spektakularnie związaliby się ze sobą na dobre i na złe. Szkoda, że się nigdy nie spotkają i on nigdy nie będzie mógł tego obserwować.
Wszystko czego dowiedział się w Xanth, przesuwało mu się gładko przed oczami, teraz, gdy należało to już do przeszłości. Po raz pierwszy w życiu Bink był wolny. Nie potrzebował już magii. Nie potrzebował już miłości. Nie potrzebował już Xanth.
Jego bezmyślnie błądzący wzrok napotkał maleńką ciemna plamkę na drzewie. Zadrżał nagle. Czyżby dziura po zwijce? Nie, tylko przebarwienie kory. Odczuł ulgę i zdał sobie sprawę, że sam siebie oszukuje, w każdym razie w tej sprawie. Jeśliby na prawdę nie potrzebował Xanth, to nie troszczyłby się o zwijki. Potrzebował Xanth. To była jego młodość. Ale nie mógł go mieć.
Dotarł w końcu do posterunku obsługi Tarczy i jego niepewność wzrosła, gdy już przekroczy Tarczę, Xanth i jego sprawy zostaną na zawsze poza nim.
Czego tu szukasz? – zapytał go strażnik. Był to wysoki tęgi młodzian o wyblakłej twarzy. Stanowił on jednak zasadniczą część magii, która tworzyła barierę chroniącą Xanth przed penetracją z zewnętrz. Żadna żywa istota nie mogła przekroczyć Tarczy z żadnej ze stron – ale skoro mieszkańcy Xanth nie chcieli go opuszczać Tarcza w zasadzie służyła do zatrzymywania intruzów z Mundanii.
Dotknięcie Tarczy oznaczało śmierć – natychmiastową, bezbolesną i ostateczną. Bink nie znał zasady na jakiej działała Tarcza, ale nie wiedział także jak działała magia. Była po prostu.
– Zostałem skazany na wygnanie – powiedział Bink. – Musisz mnie przepuścić przez Tarczę. – Nie zamierzał oszukiwać – oddali się tak, jak mu nakazano. Próbowałby uniknąć wygnania, ale nie miało to szans. Jeden z mieszkańców wioski posiadał talent, polegający na lokalizowaniu jednostek, a teraz był nastawiony na Binka. Od razu by wiedział, że Bink pozostał tego dnia po tej stronie Tarczy.
Młodzian westchnął.
– Musisz przychodzić w czasie mojej zmiany? Wiesz, jak trudno jest zrobić otwór wielkości człowieka i nie rozwalić całej Tarczy?
– Nic nie wiem o Tarczy – przyznał Bink. Ale zostałem wygnany przez Króla, więc ...
– No, niech ci będzie. To słuchaj, nie mogę cię odprowadzić do Tarczy; muszę zostać tu, na posterunku. Ale mogę wypowiedzieć zaklęcie otwierające, które zneutralizuje wycinek na pięć sekund. Masz tam być i wyjść zgodnie z planem, bo jeśli Tarcza się zamknie na tobie to zginiesz.
Bink przełknął głośno ślinę. Tyle się zastanawiał nad śmiercią i wygnaniem, ale teraz, w momencie prawdy, chciał żyć.
– Wiem.
– Dobra. Magiczny kamień nie dba o to, kto umiera. – Poklepał znacząco głaz, o który się opierał.
– To ten obskurny kamień?
– Kamień Tarczy? Pewnie. Czarodziej Ebnes umieścił go tu prawie sto lat temu i nastawił go tak, żeby tworzył Tarczę. Bez niego ciągle groziłaby nam inwazja z Mundanii. Bink słyszał już niegdyś o Czarodzieju Ebnezie, jednej z wybitnych postaci historycznych. Ebnez był przodkiem Binka. Potrafił magicznie przekształcać przedmioty. W jego ręku młotek zamieniał się w młot kowalski, a kawałek drewna stawał się fragmentem futryny okiennej. Wszystko co istniało, stawało się tym, czego potrzebował – do pewnych granic.
Nie potrafił na przykład zamienić jedzenia w powietrze, ani też zrobić ubrania z wody. Ale potrafił zrobić zadziwiająco wiele. Tak więc przekształcił silny Kamień Śmierci w Kamień Tarczy, który zabijał w określonej odległości, a nie bezpośredniej bliskości i w ten sposób uratował Xanth. To było osiągnięcie!
– No dobra – rzekł młodzian. – Tu nasz kamień – stopę. – Uderzył nim o większy głaz i kamień pękł na dwie części, które natychmiast zmieniły kolor z czerwonego na biały. Podał jeden z kawałków Binkowi. – Kiedy zmienię kolor na czerwony, przechodź. Są zsynchronizowane. Przejście będzie na wprost dużego buka – tylko przez pięć sekund. Bądź więc gotowy i ruszaj – na czerwony sygnał.
– Ruszać na czerwone – powtórzył Bink.
– Tak. A teraz ruszaj. Kamienie – stopery czasem bardzo prędko zmieniają kolor. Ja będę obserwował swój tak, żeby dobrze wycelować zaklęcie – ty obserwuj swój.
Bink ruszył. Pobiegł ścieżką na zachód. Zazwyczaj przełamany kamień – stoper zmieniał kolor w ciągu około pół godziny, ale zależało to od gatunku kamienia, temperatury i innych niezbędnych czynników. Może zależało to od kawałka wyjściowego, bo dwa fragmenty zmieniały kolor zawsze równocześnie, nawet jeśli jeden był w słońcu, a drugi zakopany w piwnicy. Ale czy można szukać logiki w magii? To, co, jest, jest.
Ale nie dla niego – nigdy więcej. Nic z tego nie miało znaczenia w Mundanii.
Zemdliło go na widok Tarczy, a raczej widoków skutku jej działania. Sama Tarcza była bowiem niewidzialna, ale było widać linię przez martwe rośliny w miejscu, gdzie dotykała ziemi i ciała zwierząt, które były na tyle nierozsądne, że próbowały przekroczyć linię. Czasem spłoszona sarna, lub inne zwierzę przeskakiwały na drugą stronę, bezpieczną stronę i udawało im się to, tyle, że lądowały już martwe. Tarcza była tak cienka, że aż niewidoczna, ale działała niezawodnie.
Czasami wpadały na nią stworzenia z Mundanii. Specjalny oddział codziennie obchodził linię po stronie Xanth, szukając zwłok i wyciągając je z zasięgu Tarczy, w przypadku gdy leżały na linii i urządzając im przyzwoity pogrzeb. Można było dotykać przedmiotów leżących na linii, o ile się jej samej nie dotykało. Było to jednak niemiłe zadanie, czasami wyznaczane jako kara. Nigdy też nie znaleziono żadnego Mundańczyka, chociaż zawsze istniała taka obawa, komplikacje bowiem byłyby ogromne.
Bink ujrzał przed sobą klon. Jedna z gałęzi sięgała do Tarczy – jej czubek był usunięty. Wiatr ją musiał przechylić. Pomogło to Binkowi ustalić miejsce, w który ma przekroczyć Tarczę.
Czuć było zapach linii śmierci. Był to prawdopodobnie odór małych gnijących stworzonek – robaków w ziemi, owadów przelatujących przez Tarczę, gnijących tam, gdzie spadły. Była to strefa śmierci. .
Bink spojrzał na kamień, który trzymał w ręku i aż się zachłysnął. Kamień był czerwony!
Czy zmienił kolor dopiero przed chwilą, czy było już za późno? Jego życie zależało od odpowiedzi na to pytanie.
Bink rzucił się w stronę Tarczy. Wiedział, że jedynym rozsądnym wyjściem byłoby wrócić teraz do strażnika Tarczy i wyjaśnić, dlaczego się wycofał – ale wolał już z tym skończyć. Może właśnie zmiana koloru przyciągnęła jego uwagę, i takim wypadku miał jeszcze czas. Wybrał więc nierozsądne wyjście i pobiegł.
Sekunda. Dwie. Trzy. Lepiej, żeby miał całe pięć, bo jeszcze nie dotarł na miejsce. Tarcza wydawała się być blisko, ale stracił czas na podjęcie pozornie natychmiastowej decyzji i na nabranie rozpędu. Minął buk, jak gdyby goniła śmierć – a może nawet dosłownie – biegnąc tak szybko, że nie mógł się zatrzymać. Cztery sekundy – przekraczał linię śmierci. Jeśli Tarcza zamknie się na jego nodze, to czy zginie, czy straci nogę? Pięć – poczuł łaskotanie. Sześć – nie, czas już minął, nie ma co liczyć, można zacząć oddychać.
Przeszedł! – żył.
Poturlał się po ziemi, wzniecając zaschłe liście i drobne kości. Oczywiście, że żył! Inaczej by się o to nie troszczył. Tak, jak matikora o swoją duszę: gdyby jej nie miał, to by się o nią nie martwił...
Bink usiadł, wytrząsając z włosów coś nieżywego. Więc udało mu się. To łaskotanie, które poczuł, to musiała być Tarcza, wyłączona, skoro, go nie zraniła.
Teraz już było po wszystkim. Był wyzwolony na zawsze z Xanth. Może dowolnie kształtować swoje życie i nie będzie wyśmiewany, rozpieszczany, ani kuszony. Może być sobą.
Bink ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.
8.
Po jakimś czasie podniósł się i wyruszył przed siebie, naprzeciw strasznemu światu Mundańczyków. Co prawda, niewiele się on różnił; drzewa były podobne, skały niezmienione, a brzeg oceanu, wzdłuż którego wędrował, wyglądał jak brzeg oceanu. Jednak przejęła go tęsknota. Jego poprzednia euforia była skrajnością, dostarczające mu fałszywej werwy. Lepiej by było, gdyby zginał, przekraczając Tarczę.
Może zawsze wrócić. Po prostu przejść przez linię. Śmierć będzie bezbolesna, i mógłby zostać pogrzebany w Xanth. Czy inni wygnańcy właśnie tak postępowali?
Pomysł wydał mu się odpychający. Na tyle już siebie poznał. Kochał Xanth i już w tej chwili za nim tęsknił – ale nie chciał umierać. Będzie się musiał po prostu dostosować do Mundańczyków. Inni przed nim na pewno tak postąpili. Może nawet znajdzie tam szczęście.
Przesmyk był górzysty. Bink, aż się spocił wchodząc na stromą przełęcz. Czy był to odpowiednik Rozpadliny – stromy łańcuch górski, wznoszący się równie wysoko. Jak głęboko otwierała się przepaść? Czy nad jego zboczami panował smok górski? Nie w Mundanii. Ale może takie ukształtowanie terenu miało coś wspólnego z magią? Jeśli cechy magiczne spływały w dół, koncentrując się w głębiach Ziemi... bez sensu. Większość zostałaby zmyta do oceanu i rozpuściłaby się w nim.
Bink po raz pierwszy zastanawiał się. Jaka naprawdę była Mundania. Czy rzeczywiście można przetrwać bez magii?
Nie byłoby to nawet w połowie tak przyjemne, jak życie w Xanth, ale brak czarów stanowił ciekawy problem do rozwiązania. Na pewno są tam jakieś dogodne miejsca. Ludzie nie powinni być źli. W końcu wszyscy jego przodkowie przybyli z Mundanii. Wszystko wskazywało na to, że język i wiele obyczajów było wspólnych.
Dźwignął się przez krawędź przepaści, zbierając w soli wszystkie siły – i nagle spostrzegł, że jest otoczony. Zasadzka!
Bink odwrócił się, aby uciec. Może uda mu się zwieść ich tak, aby wpadli na tarczę i pozbyć się ich w łatwy sposób, choć wcale nie chciał być odpowiedzialny za ich śmierć. Ale jednak powinien przynajmniej spróbować im uciec.
Lecz gdy się obracał, jego ciało zareagowało wolniej, niż myśli i zobaczył, że za nim też stoi człowiek, blokując mieczem drogę.
Rozsądniej byłoby się poddać. Było ich więcej i Bink został otoczony, a oni mogli wbić mu strzałę w plecy, gdyby chcieli go zabić od razu. Jeśli chcieli go obrabować, niewiele tracił.
Ale rozsądne zachowanie nie było nigdy nocnym punktem Binka. Nie w chwili stresu, czy zaskoczenia. Zastanawiając się po fakcie Bink potrafił myśleć bardzo rozsądnie i inteligentnie, lecz w podobnych do obecnego momentach, nie bardzo potrafił to wykorzystać. Gdyby tak miał talent swojej matki – tylko potężniejszy, mógłby cofnąć czas o parę godzin i odegrać tę sytuację w dogodniejszy dla siebie sposób.
Bink zaatakował człowieka z mieczem, parując kosturem jego cios, ale ktoś uderzył go z tyłu, zanim zrobił dwa kroki.
Bink upadł twarzą na ziemię i łyknął sporą porcję piasku. Walczył jednak dalej, starając się odwrócić i chwycić człowieka, który go przytrzymywał.
Wtedy wszyscy ono rzucili się nań i przytrzymali go. Bink nie miał już szans. Po chwili był już związany i zakneblowany.
Jeden z nich zbliżył swoją prostacką twarz do oczu Binka, podczas gdy dwaj inni trzymali go w pozycji pionowej. – Zapamiętaj sobie, przybyszu z Xanth, że jeśli będziesz próbował na nas jakichś sztuczek magicznych, to damy ci po głowie i będziemy cię nieść.
Nie wiedzieli, że Bink nie posiada magii, a gdyby nawet i posiadał, to nie byłaby skuteczna tu, poza Tarczą. Ale on kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Może go będą lepiej traktowali, jeśli będą myśleć, że jest w stanie odpłacić im pięknym za nadobne.
Poprowadzili go na drugą stronę przepaści do obozu wojskowego na stałym lądzie za przesmykiem.
Co robiło tu wojsko! Jeśli mieli zamiar napaść na Xanth, to nie mogli liczyć na sukces. Tarcza może zabić 1000 ludzi równie łatwo, jak jednego.
Przyprowadzili go do głównego namiotu. Tu za zasłoną siedział przystojny, czterdziestoletni mężczyzna, noszący jakiś mundański mundur w kolorze zielonym, z mieczem u pasa. Miał schludny wąs i nosił oznakę przywódcy.
– Oto szpieg, generale – zameldował z szacunkiem sierżant.
Generał przyjrzał się Binkowi, mierząc go od stóp do głów. W tym chłodnym badaniu wyczuwało się niepokojącą inteligencję. To nie był żaden bandyta.
– Puśćcie go – powiedział półgłosem. – Przecież widzicie, że jest bezbronny.
– Tak jest – powiedział z uszanowaniem sierżant. Rozwiązał Binka i wyjął mu knebel z ust.
– Możecie odejść – rozkazał generał i żołnierze zniknęli bez słowa. Byli bardzo zdyscyplinowani.
Bink potarł przeguby rąk starając się je rozmasować, nie rozumiejąc pewności siebie Generała. Był on dobrze zbudowany, ale nie wysoki. Bink był młodszy i wyższy – na pewno silniejszy. Gdyby zadziałał dostatecznie szybko, mógłby uciec.
Bink sprężył się, gotów rzucić się na Generała i znokautować go. Nagle w ręku Generała pojawił się miecz, wycelowany w stronę Binka. Była to chwila. Broń skoczyła mu do ręki, jak gdyby dzięki magii, chociaż w rzeczywistości Generał nie uciekał się do czarów.
– Nie radzę – młody człowieku – oświadczył mężczyzna takim tonem, jak gdyby ostrzegał go, żeby nie nadepnął na bolec. Bink zatoczył się, próbując odzyskać równowagę, a równocześnie nie nadział się na miecz. Nie powiodło mu się. Ale gdy jego tors prawie zetknął się z ostrzem, miecz cofnął się, wracając do pochwy. Generał nagle wstał, chwycił Binka za łokcie i wyprostował go. W ruchach jego było tyle precyzji i siły, że chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo go nie doceniał. Nie miał szans na pokonanie go, z mieczem, czy bez miecza.
– Siadaj, powiedział łagodnie Generał.
Pokonany Bink niezręcznie podszedł do drewnianego krzesła i usiadł. Zdał sobie teraz sprawę, że ma brudną twarz i ręce, a jego ubranie jest w całkowitym nieładzie, znakomicie kontrastując z niepokalaną czystością stroju gospodarza.
– Imię.
– Bink. – Nie podał nazwy wioski, skoro już do niej nie należał. Jaki był sens zadawać mu takie pytanie? Był nikim, bez względu na to jak się nazywał.
– A ja jestem Czarodziej Trent. Może o mnie słyszałeś?
Znaczenie tych słów nie od razu dotarło do Binka. Potem nie chciał uwierzyć. – Trent odszedł. Był ...
– Wygnany dwadzieścia lat temu. Dokładnie.
– Ale Trent był ...
– Brzydki? Potwór? Czarownik uśmiechnął się nie przejawiając żadnej z tych cech. – Co teraz o mnie opowiadają Xanth.
Bink przypomniał sobie drzewo Justyna. Ryby w strumieniu zamienione w świetliki i prześladujące wszystkie centaury. Przeciwników zamienionych w formy żyjące w wodzie i pozostawionych na śmierć na lądzie.
– Byłeś żądnym władzy zaklinaczem, uzurpującym sobie prawo do tronu Xanthu ... kiedy jeszcze byłem mały. Zły człowiek, którego zło do dziś jeszcze istnieje.
Trent pokiwał głowa.
– Jest to całkiem niezła opinia jak na niepokonanego polityka. Miałem prawie tyle lat co ty, kiedy mnie wygnano. Może nasze przypadki są podobne.
– Nie. Nigdy nikogo nie zabiłem.
– O to mnie też oskarżają? Wielu przekształciłem, ale robiłem to zamiast zabijania. Nie muszę zabijać, skoro mogę obezwładnić każdego wroga innymi środkami.
– Ale ryby na lądzie zginęły!
– Ach, więc tak mówią? To by rzeczywiście było morderstwo. Zamieniałem wrogów w ryby, ale zawsze w wodzie. Na lądzie stosowałem tylko formy lądowe. Możliwe, że niektórzy potem zginęli, ale tylko z powodu drapieżników, co jest naturalną, koleją rzeczy.
– Nieważne. Nadużyłeś swojej magii. Ja nie jestem taki, jak ty. Ja nie mam wcale magii.
Jasne brwi uniosły się znacząco do góry.
– Nie masz magii? Każdy w Xanth ma magię.
– Bo skazują na wygnanie każdego, kto jej nie ma – powiedział z goryczą Bink.
Trent uśmiechnął się w niespodziewanie czarujący sposób.
– Jednak nasze interesy mogą być zbieżne Bink. Czy chcesz powrócić ze mną do Xanth?
Przez chwilę w piersi Binka zapłonęła dzika nadzieja. Wrócić! Ale natychmiast się jej pozbył.
– Nie ma powodu.
– Nie twierdziłbym tak. Dla każdej magii istnieje kontrmagia. Trzeba ją tylko umieć przywołać. Widzisz, opracowałem kontrmagię dla tarczy.
Bink ponownie musiał się zastanowić przez chwilę.
– Gdyby to była prawda, już byś dawno wkroczył do Xanth!
– Są jednak pewne problemy z jej zastosowaniem. Widzisz, mam eliksir wydestylowany z roślin, która rośnie na samej krawędzi strefy magicznej. Rozumiesz, magia rozciąga się trochę poza Tarczę. W przeciwny razie Tarcza nie mogłaby działać, bo sama jest magiczna i jest nieskuteczna poza obszarem magii. Ta roślina, zasadniczo wywodząca się z Mundanii rywalizuje tutaj z magicznymi roślinami z Xanth. Z magią trudno jest walczyć, więc w drodze ewolucji rozwinęła w sobie pewną specyficzną własność zagłuszania magii. Rozumiesz, co to znaczy?
– Zagłusza magię? Może właśnie to mi się przydarzyło?
Trent przyjrzał mu się z niepokojącym wyrachowaniem.
– Więc jednak czujesz się pokrzywdzony przez obecną administrację? Jednak coś mamy ze sobą wspólnego.
Bink nie chciał mieć nic wspólnego ze Złym Czarodziejem, ze względu na jego siłę przekonywania. Wiedział, że zło może przybierać różne postacie, jakżeby inaczej mogło tak długo przetrwać na świecie.
– Do czego zmierzasz?
– Tarcza jest magiczna. Zatem eliksir powinien ją eliminować. Ale nie działa ona, bo nie dociera do źródła. Trzeba dotrzeć do samego kamienia Tarczy. Niestety, nie wiemy dokładnie, gdzie on się znajduje, a nie mamy dosyć eliksiru, żeby pokryć cały Xanth, albo nawet niewielki jego fragment..
– Wszystko jedno – powiedział Bink. – Nawet wiedząc, gdzie jest kamień Tarczy, nie będziesz go mógł dosięgnąć.
– Ależ będę. Widzisz, mamy katapultę wystarczająco potężną, by móc rzucić bombę z eliksirem w dowolnie wybranym kierunku. Jest na statku, który może objechać Xanth dookoła. Tak więc moglibyśmy z łatwością zrzucić pojemnik z eliksirem na kamień Tarczy, gdybyśmy tylko mieli dokładny namiar.
Teraz Bink rozumiał już.
– I Tarcza zniknie!
– Tak. A wtedy moja armia wkroczy do Xanthu. Oczywiście magia zostałaby zagłuszona tylko na pewien czas, bo eliksir szybko traci swoją diribate – ale 10 minut wystarczy, aby większa część mojej armii przedostała się przez linię. Armia została przećwiczona w szybkich manewrach blisko zasięgu. A potem to już tylko kwestia czasu i tron będzie mój.
– Chcesz przywrócić czasy podboju i gwałtu – powiedział Bink ze zgrozą. Trzynasty Najazd gorszy niż pozostałe.
– Ależ skąd. Moje wojsko jest zdyscyplinowane. Użyjemy siły tylko o tyle, o ile będzie to konieczne. Sama moja magia prawdopodobnie unicestwi wszystkie próby oporu, więc nie będzie potrzeby uciekać się do przemocy. Nie chcę zniszczyć królestwa, którym nam rządzić.
– Więc wcale się nie zmieniłeś – powiedział Bink. – Nadal pragniesz władzy, która ci się nie należy.
– Ależ, zmieniłem się, – zapewnił go Trent. – Jestem już mniej naiwny, lepiej wykształcony i bardziej wyrafinowany. Mundańczycy mają doskonały system oświaty, szeroki pogląd na świat i są bezwzględnymi politykami. Teraz na pewno właściwie ocenię determinację opozycji i nie dam się głupio zaskoczyć. Z pewnością będę lepszym królem, niż byłbym dwadzieścia lat temu.
– Na mnie nie licz!
– Ależ muszę na ciebie liczyć. Ty wiesz, gdzie znajduje się kamień Tarczy. – Zły Czarodziej popatrzył na Binka przekonywująco. Strzał musi być celny; mamy tylko jedną czwartą funta eliksiru, po dwóch latach pracy. Prawie całkowicie ogołociliśmy teren graniczny z tej rośliny. Nasz zapas jest nie do zastąpienia. Nie ośmieliłbym się zgadywać, gdzie jest kamień Tarczy. Potrzebujemy dokładnej mapy – mapy, którą ty możesz nam narysować.
A więc o to chodzi. Trent rozstawił posterunki, których zadaniem było schwytać każdego, kto wychodzi z Xanth, żeby uzyskać dokładniejsze informacje na temat lokalizacji kamienia. To była jedyna informacja, jakiej potrzebował Zły Czarodziej, aby rozpocząć podbój. Bink był po prostu pierwszym, wygnańcem, który wpadł w pułapkę.
– Nie powiem ci. Nie przyłożę ręki do obalenia prawomocnego rządu Xanth.
– Prawomocność jest zazwyczaj ogłoszona po fakcie – zauważył Trent. – Gdyby mi się udało dwadzieścia lat temu, byłbym teraz prawomocnym królem, a obecny monarcha byłby pogardzanym wyrzutkiem, który wsławił się nieodpowiedzialnym topieniem ludzi. Zakładam, ta Król Bum nadal jest władny?
– Tak – powiedział krótko Bink. Zły Czarodziej próbowałby przekonać go, że były to tylko pałacowe knowania, ale Bink wiedział lepiej.
– Jestem skłonny zaofiarować ci wiele. Prawie wszystko czego możesz zapragnąć w Xanth. Bogactwo, władzę, kobiety.
Trent popełnił już błąd. Bink odwrócił się. Za taką cenę nie chciałby nawet Sabriny, a już raz odrzucił podobną ofertę Czarodziejki Iris.
Trent złożył dłonie, tworząc z palców wieżyczkę. Nawet ten drobny gest sugerował władzę i bezwzględność. Plany Czarodzieja były nazbyt wyrafinowane, aby mógł je zniweczyć byle uparty wygnaniec.
– Może dziwisz się, dlaczego pragnę powrócić do Xanth po pozytywnych dwudziestu latach spędzonych w Mundanii? Sam się nad tym zastanawiałem.
– Nie – powiedział Bink.
Ale Czarodziej tylko się uśmiechnął i nie dał się zbić z tropu, a Bink znów miał uczucie, że jest umiejętnie manipulowany, że i tak będzie musiał postąpić zgodnie z wolą Czarodzieja, bez względu na to jak bardzo by się temu opierał.
– Powinieneś się dziwić, chyba że masz nieprawdopodobne własne poglądy – tak jak ja, kiedy opuszczałem Xanth. Każdy młody człowiek powinien spędzić jakiś czas w Mundanii co najmniej rok lub nawet dwa; dzięki temu stałby się lepszym obywatelem Xanthu. Podróże zazwyczaj kształcą.
Bink nie mógł temu zaprzeczyć. Sam wiele się nauczył podczas swojej dwutygodniowej wycieczki po Xanth. Ile mógłby się nauczyć przez rok w Mundanii?
– Tak – kontynuował Czarodziej, – kiedy już obejmę władzę, będę prowadził taką politykę. Xanth nie może egzystować w oderwaniu od prawdziwego świata. Izolacja tworzy tylko stagnację.
Bink nie mógł opanować swojej niepożądanej ciekawości. Czarodziej posiadał inteligencję i doświadczenie, które przemawiały do intelektu Binka.
– Jak tam jest?
– Nie mów z takim niesmakiem, młody człowieku. Mundania nie jest taka zła, jak myślisz. Jest to jeden z powodów, dla których obywatele Xanth powinni mieć z nią większy kontakt. Niewiedza i izolacja tworzą nieusprawiedliwioną wrogość. Pod wieloma wzglądami Mundania jest bardziej postępowa niż Xanth. Nie mogąc korzystać z dobrodziejstw magii, Mundańczycy musieli to nadrabiać na różne sposoby. Zajęli się filozofią, medycyną i nauką. Mają broń zwaną pistoletami, która potrafi zabić łatwiej, niż strzała lub nawet śmiercionośne zaklęcie. Wyćwiczyłem moje oddziały w użyciu innych rodzajów broni, bo nie chcę wprowadzać broni palnej do Xanthu. Mają pojazdy, którymi mogą się poruszać tak szybko, jak Jednorożce, łodzie, które mogą pływać równie prędko jak koń morski i balony, które mogą nieść ich w powietrze równie wysoko, jak latający smok. Są wśród nich ludzie zwani lekarzami, którzy leczą chorych i rannych bez użycia zaklęć i urządzenie składające się z paciorków ułożonych w kolumny, które potrafią liczyć z niezwykłą szybkością i dokładnością.
– Niemożliwe! – zawoła Bink. – Nawet magia nie potrafi liczyć za ciebie, chyba, że jest wcielona w golema, a wtedy też jest osobą.
– Właśnie, Bink. Magia jest wspaniała, ale ma też swoje ograniczenia. Na dłuższą metę, instrumenty Mundańczyków oferują więcej, niż czary. Prawdopodobnie większość Mundańczyków żyje wygodniej, niż wielu mieszkańców Xanth.
– Prawdopodobnie nie ma ich aż tylu – wymamrotał Bink –To nie muszą walczyć o dobrą ziemię.
– Przeciwnie. Są ich miliony.
– Nie przekonasz mnie, jeśli będziesz opowiadał takie bujdy – zauważył Bink. – North Village w Xanth liczy około 500 osób, w tym dzieci, a jest największym skupiskiem ludzi. W całym królestwie nie ma więcej jak 2000 osób. Mówisz o setkach tysięcy ludzi, ale nie wierzę, żeby świat mundański był o tyle większy od Xanth!
Zły Czarodziej pokiwał głową z fałszywym smutkiem.
– Ech Bink! Nikt nią jest tak bardzo ślepy, jak ten kto nie chce widzieć.
– A jeśli naprawdę mają balony latające w powietrzu i przenoszące ludzi, to dlaczego nie przelecieli nad Xanth? – zapytał gorąco Bink, wiedząc, że tu złapał Czarodzieja.
– Bo nie wiedzą, gdzie jest Xanth – a nawet nie wierzą, że w ogóle istnieje. Nie wierzą w magię, więc...
– Nie wierzą w magię! – Te żarty nawet na początku nie były dowcipne, ale teraz przechodziło to już wszelkie granice.
– Mundańczycy nigdy nie wiedzieli za wiele na temat magii – powiedział Trent poważnie. – Często pojawia się w ich literaturze, ale nigdy w życiu codziennym. Tarcza jak gdyby zamknęła granicę, więc żadne prawdziwe magiczne zwierzę nie pojawiło się w Mundanii przez około 100 lat. Prawdopodobnie w naszym interesie leży utrzymanie ich niewiedzy, – ciągnął marszcząc brwi. – Gdyby przyszło im do głowy, że Xanth jest dla nich niebezpieczny, mogliby użyć wielkich katapult i rzucić bomby ogniste... – Przerwał potrząsając głową, jakby chciał odpędzić jakąś okropną myśl.
Bink wbrew sobie, podziwiał doskonałość jego gestów, równie świetnie dobranych, jak te, które zastosowałby Roland, jego ojciec. Prawie uwierzył, że czai się jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo.
– Nie – zakończył Czarodziej, – lokalizacja Xanth, musi zostać tajemnicą – na razie.
– Nie pozostanie tajemnicą, jeśli będziecie wysyłać młodzież z Xanth na dwa lata do Mundanii.
– Och, można rzucić na nich czar wywołujący amnezję i odwołać dopiero po powrocie. Albo przynajmniej zaklęcie milczenia, tak, żeby żaden Mundańczyk nie dowiedział się od nich o Xanth. W ten sposób zdobyliby mundańskie doświadczenia, które uzupełniłoby ich magię. Zaufane jednostki mogły zachować pamięć i wolność mowy. Na zewnątrz odgrywałyby rolę łączników rekwirujących wykwalifikowanych kolonistów i dostarczających nam informacji. Dla naszego własnego bezpieczeństwa i postępu. Ale ogólnie ...
– Znowu Czwarty Najazd – powiedział Bink. – Kontrolowana kolonizacja.
Trent uśmiechnął się.
– Szybko się uczysz. Wielu obywateli woli nie dostrzegać prawdziwego charakteru poprzednich kolonizacji Xanth. W rzeczywistości w Mundanii trudno jest znaleźć Xanth, bo wydaje się, że nie ma on ustalonego położenia geograficznego. Dotychczas ludzie, kolonizujący Xanth, przybyli z najróżniejszych stron świata, zawsze przechodząc przez pomost lądowy bezpośrednio ze swojego kraju i wszyscy przysięgliby, że przebyli tylko kilka mil. Ponadto potrafili się ze sobą porozumieć w Xanth, mimo, że w Mundanii mówili różnymi językami. Dlatego wydaje się, że jest coś magicznego w znajdowaniu drogi do Xanth. Gdybym nie prowadził szczegółowych notatek w drodze z Xanth, nigdy bym nie potrafił, tu wrócić. Mundańskie legendy o zwierzętach, które wywiodły się z Xanth w dawnych wiekach pojawiły się w różnych miejscach świata, a nie w jednym punkcie. Wydaje się więc, że działa to i w drugą stronę.
Potrząsnął głową, jak gdyby była to wielka tajemnica i Bink z trudnością zwalczył w sobie wielkie zainteresowanie tą koncepcją. Jak może Xanth być wszędzie naraz? Czy magia w jakiś sposób rozciągała się jednak poza półwysep. Bardzo było łatwo zafascynować się tym problemem.
– Jeśli tak ci się podoba Mundania, to dlaczego próbujesz wrócić do Xanth? – zapytał Bink, starając oderwać się od pokusy zajęcia się jedną ze sprawności Czarodzieja.
– Nie lubię Mundanii – powiedział Trent marszcząc brwi. – Mówię tylko, że nie jest złem, że ma pewien urok, i że trzeba się z nią liczyć. Jeśli nie zwrócimy na nią uwagi – ona może nas dostrzec i to będzie początkiem naszego końca. Razem z Mundanią Xanth to schronienie, przewyższające wszystkie inne. Prowincjonalnie, zacofane schronienie – ale nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. A ja – jestem Czarodziejem. Należę do mojej ziemi, mojego ludu, i moim obowiązkiem jest chronić go przed zagrożeniem, którego nie są nawet sobie w stanie wyobrazić – zamilkł.
– Żadne opowieści o Mundanii, nie skłonią mnie, żebym ci powiedział jak dostać się do Xanth. – oświadczył stanowczo Bink.
Czarownik spojrzał na Binka, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. – Wolałbym nie być zmuszony do użycia przemocy... – powiedział cicho. –wiesz jaki jest mój talent?
Bink poczuł przypływ niepokoju. Trent był przekształcaczem – zamieniał ludzi w drzewa, albo jeszcze gorzej. Najpotężniejszy Czarodziej poprzedniej generacji – nazbyt niebezpieczny, żeby mógł pozostać w Xanth. Potem odczuł ulgę.
– Blefujesz, Czarodzieju. Twoja magia nie działa poza Xanth, – ja cię tam nie wpuszczę.
–To nie jest taki znowu blef – powiedział spokojnie Trent, – Magia jak już mówiłem, ma zasięg nieco szerszy niż Tarcza. Mogę zabrać cię za granicę i zamienić w ropuchę. I zrobię to, jeśli będę do tego zmuszony.
Poczucie ulgi zamieniło się znów w ciężar w żołądku. Przemiana – idea utraty ciała, które miało się przez całe życie, nie umierając przy tym budziła w nim zgrozę i przerażała go. Ale nadal nie mógł zdradzić swojej ojczyzny.
– Nie – powiedział czując, że język rośnie mu w ustach.
– Nie rozumiem, Bink. Przecież nie opuściłeś Xanth dobrowolnie. Daję ci szansę odegrania się.
– Nie w ten sposób.
Trent westchnął z wyraźnie szczerym żalem.
– Trzymasz się swoich zasad, i nie mogę mieć ci tego za złe. Miałem jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Bink także miał taką nadzieję. Ale wydawało się, że nie ma wyboru. Mógł tylko liczyć na szansę ucieczki, nawet ryzykując życiem. Lepsza uczciwa śmierć w walce niż życie jako ropucha.
Wszedł żołnierz, który trochę Binkowi przypominał Crombiego, głównie z postawy, nie z wyglądu i zasalutował.
– O co chodzi, Hasting? – zapytał łagodnie Trent.
– Następna osoba przeszła przez Tarczę.
Trent prawie wcale nie okazał swego zadowolenia.
– Naprawdę?
Czyżby mieli nowe źródło informacji? Bink doznał nowych uczuć – bynajmniej nie należących do przyjemności. Jeśli przybył następny mieszkaniec z Xanth, to Czarodziej dowie się czego chce, bez jego pomocy. Czy pozwoli Binkowi odejść – czy i tak zamieni go w ropuchę dla przykładu? Mając w pamięci dotychczasową reputację Trenta, Bink wątpił, żeby go uwolnił. Każdy, kto naraził się Złemu Czarownikowi, bez względu na to, jak błaha była jego sprawa, nie miał szans. Chyba, że Bink zrehabilituje się, udzielając mu informacji teraz. Czy powinien? Skoro i tak nie zmieni to przyszłości Xanth...
Zauważył, że Trent zamilkł i patrzy nań z oczekiwaniem. Nagle Bink połapał się. To była pułapka – dobrze odegrana scenka, po której przerażony Bink powinien dobrowolnie wygadać wszystko, co wiedział... I on prawie w nią wpadł.
– W takim razie już mnie nie potrzebujesz – powiedział Bink. Poza tym jeśli zostałby zamieniony w ropuchę – w tej postaci nie mógłby nic powiedzieć Czarodziejowi. Wyobraził sobie dialog miedzy człowiekiem i żabą:
Czarownik: Gdzie jest kamień Tarczy?
Ropucha: Rech, rech, rech...
Bink nieomal się uśmiechnął. Trent zamieni go tylko wtedy, gdy nie będzie miał innego wyjścia.
Zły Czarownik zwrócił się do posłańca.
– Przyprowadź ni tego drugiego, przesłucham go zaraz.
– To jest kobieta.
– Kobieta! – Trent wydawał się być trochę zdziwiony, ale Bink był kompletnie zaskoczony. Żadna kobieta nie miała być wygnana – ani żaden mężczyzna. Do czego Trent zmierzał?
Chyba, że, nie, to niemożliwe, chyba że Sabrina jednak poszła za nim.
Niepokój przejął Binka. Jeśli Zły Czarodziej dojdzie już do władzy...
Nie. Na pewno tak nie jest. Sabrina nie kochała go naprawdę: jego wyznanie i jej reakcja były tego dowodem. Nie porzuciłaby wszystkiego, żeby pójść za nim. To po prostu nie leżało w jej charakterze. I on też jej na prawdę nie kochał. Doszedł już wcześniej do tego wniosku. Więc była to zawiła intryga Czarodzieja.
– Dobrze – powiedział Trent. – Wprowadź ją.
Nie był to więc blef. Nie, jeśli ją rzeczywiście wprowadzi... a jeśli jest to Sabrina – było to niemożliwe, tego był absolutnie pewien – albo przypisywał jej swoje własne opinie? Skąd mógł naprawdę wiedzieć, co czuje? Jeśli poszła za nim, to nie mógł dopuścić, żeby została zamieniona w ropuchę? A z drugiej strony los całego Xanth.
Bink psychicznie załamał ręce. Będzie musiał postępować jak nakaże mu rozwój sytuacji. Jeśli mieli Sabrinę to przegrał, jeśli był to blef – to wygrał. Tylko, że zostanie ropuchą.
Zostać ropuchą – a może nie byłoby to takie złe. Niewątpliwie muchy są bardzo smaczne, a żeńskie ropuchy będą wydawały mu się równie atrakcyjne, jak teraz dziewczyny. Może wielka miłość jego życia czeka nań gdzieś w trawie ze swoimi brodawkami.
Przyszedł pododdział obsługujący zasadzkę niosąc szamocącą się kobietę. Bink spojrzał z ulgą, że nie była to jego dawna miłość, ale niesłychanie brzydka istota płci żeńskiej. Miała potargane włosy, krzywe zęby i seksualnie nieatrakcyjne ciało.
– Wstań... – polecił łagodnie Trent, a ona stanęła ulegając naturalności, z jaką udzielił jej rozkazu. – Jak się nazywasz?
– Fanchon – powiedziała buntowniczo – a ty?
– Czarodziej Trent
– Nigdy o tobie nie słyszałam.
Bink, zaskoczony, zmuszony był zakaszleć, aby ukryć swój śmiech. Ale Trent pozostał nieporuszony.
– Stawia się nas na równej stopie, Fanchon. Przepraszam za niewygodę spowodowaną przez moich podwładnych. Jeśli będziesz tak uprzejma i powiesz mi gdzie znajduje się kamień Tarczy, dobrze ci zapłacę i puszczę cię wolno.
– Nie mów mu!– zawołał Bink. – On chce zawojować Xanth.
Zmarszczyła swój bulwiasty nos.
– Nie zależy mi na Xanth. – Popatrzyła z ukosa na Trenta. – Mogłabym ci powiedzieć, ale skąd pewność, że mogę ci zaufać? Równie dobrze jak tylko ci powiem, możesz mnie zabić!
Trent postukał swoimi długimi arystokratycznymi palcami.
– Rozumiem twoją troskę. Nie możesz mieć pewności, czy dotrzymam słowa. Jednak powinno być dla ciebie oczywiste, że nie będę żywił wrogości wobec tych, którzy pomagają ni w osiągnięciu celu.
– W porządku – powiedziała. – Mówisz rozsądnie. Kamień Tarczy znajduje się ...
– Zdrajczyni – zawołał Bink
– Zabrać go – rozkazał Trent.
Weszli żołnierze, chwycili go i wyrzucili za drzwi. Niczego nie osiągnął poza tym, że pogorszył swoją sytuację. Wtedy przyszło mu co innego na myśl. Jakie było prawdo–podobieństwo, że następny wygnaniec opuści Xanth w godzinę po nim? Nigdy nie było więcej, niż jeden lub dwóch wygnańców w ciągu roku, a zawsze gdy ktokolwiek opuszczał Xanth było to wielkie wydarzenie. A on nic o tym nie słyszał i nie ogłoszono żadnego innego przesłuchania.
W takim razie Fanchon nie była wygnana. Prawdopodobnie wcale nie pochodziła z Xanth. Była agentką, nasłaną przez Trenta, tak jak Bink przypuszczał na początku. Jej zadaniem było przekonanie Binka, że podaje Trentowi położenie kamienia Tarczy, aby skłonić go do potwierdzenia jej informacji.
No cóż, ale on przejrzał intrygę – i wygrał. Cokolwiek by nie zrobił, Trent nie dostanie się do Xanth. Pozostała jednak dręcząca niepewność.
9.
Bink został wrzucony do lochu. Snopek Siana złagodził jego upadek, a drewniany dach ustawiony na czterech wysokich słupach osłaniał go od słońca. Ściany zbudowano z jakiegoś kamieniopodobnego materiału – za twarda, żeby w nich kopać gołymi rękami, za gładkie, żeby się po nich wpiąć, podłogą była ubita ziemia.
Przeszedł się po celi. Wszystkie ściany były twarde i za wysokie żaby się na nie wspiąć. Mógł prawie dosięgnąć ich szczytu. Gdyby podskoczył i wyciągnął ręce do góry, ale metalowa krata odcinała wyjście. Gdyby się bardzo postarał, mógłby sięgnąć dostatecznie wysoko, żaby złapać jeden z prętów. Ale wtedy byłby w stanie tam tylko wisieć. Było to pożyteczne ćwiczenie gimnastyczne, lecz marny sposób na opuszczenie tego miejsca. Klatka była zamknięta.
Ledwo zdążył dojść do tego wniosku, gdy żołnierze stanęli na kracie sypiąc nań rdzę. Stali w cieniu dachu, a jeden z nich kucnął. Przekręcił klucz w zamku i podniósł klapę w kracie. A potem coś wrzucili do celi. Dziewczynę. Fanchon.
Bink skoczył i złapał ją, zanim dosięgła siana, żeby złagodzić jej upadek. Oboje upadli na siano. Klapę zatrzaśnięto i zaryglowano zamek
– Teraz już wiem, że moja piękność nie oczarowała cię – zauważyła, wyzwalając się z jego objęć.
– Bałem się, że możesz sobie zrobić krzywdę – powiedział z wyrzutem Bink. – Sam się dziwię. Jak tego uniknąłem.
Popatrzyła na swoje gruzłowata kolana, wyłaniające się spod jej brzydkiej spódnicy.
– Nawet złamanie nie pogorszy wyglądu moich nóg.
Trafione. Bink nigdy nie widział równie brzydkiej dziewczyny.
Ale co ona tu robiła? Po co Zły Czarodziej wtrącił swoją pomagierkę do więzienia? W ten sposób nie skłoni go do mówienia. Zgodnie z właściwą procedurą należało powiedzieć Binkowi, że ona zaczęła mówić i zaoferować mu wolność, w zamian za potwierdzenie jej informacji. A gdyby nie była prawdziwą agentką, powinna zostać uwięziona osobno. Wtedy strażnicy powiedzieliby każdemu z nich, że to drugie zaczęło mówić.
Gdyby była piękna, mogliby myśleć, że uwiedzie go i skłoni do mówienia. Ale tak, nie było szans. To po prostu nie miało sensu.
– Dlaczego nie powiedziałaś mu o kamieniu Tarczy – zapytał Bink, nie wiedząc, czy była to ironia, czy nie. Gdyby była prowokatorką nie mogłaby mu powiedzieć, ale wtedy nie powinna się tu znaleźć. Jeśli była tym, za kogo się podawała, to powinna zachować lojalność wobec Xanth. Ale w takim razie dlaczego powiedziała Trentowi, że zdradzi mu położenie kamienia Tarczy?
– Powiedziałam mu – rzekła.
– Powiedziałaś mu? Teraz Bink wolał, żeby była szpiclem.
– Tak – oświadczyła, patrząc mu prosto w oczy. – Powiedziałam mu, że znajduje się pod tronem w Pałacu Króla w North Village.
Bink usiłował ocenić różne aspekty tego, co powiedziała. Jej reakcja daleka była od prawdy, ale czy zdawała sobie z tego sprawę? A może chciała zobaczyć jak on zareaguje – może w swej naiwności zechce jej wyjawić, prawdziwe miejsce pobytu kamienia, zaś podsłuchujący strażnicy doniosą to do Trenta. A może była naprawdę wygnana, znała położenie kamienia i skłamała? To by wyjaśniało reakcję Złego Czarodzieja. Bo jeśli jego katapulta rzuciłaby bombę z eliksirem na Pałac w Xanth, nie tylko nią zakłóciłoby to działania Tarczy, ale wzbudziłoby podejrzenia Króla, a przynajmniej co czujniejszych ministrów, którzy nie byli przecież głupcami i mieli swój rozum, co do charakteru zagrożenia. Wygaszenie magii w najbliższej okolicy szybko by wyjaśniło, w czym rzecz.
Czy Trent miał już bombę i teraz utracił już nadzieję przedostania się do Xanth? Gdy tylko zdadzą sobie z tego sprawę, przeniosą kamień Tarczy w inne, tajne miejsce tak, że informacje udzielone przez wygnańców stracą wszelką wartość. Nie – gdyby tak było, Trent zamieniłby Fanchon w ropuchę i nadepnąłby na nią – i nie chciałoby mu się dalej więzić Binka, który zostałby wtedy zabity lub zwolniony.
Więc nic drastycznego się jeszcze nie wydarzyło. Poza tym nie mieli wystarczająco dużo czasu.
– Widzę, że mi nie ufasz – powiedziała Fanchon.
– Racja. Nie mogę sobie na to pozwolić – przyznał – Nie chcę, żeby wydarzyło się coś złego dla Xanth.
– Co ci zależy, przecież cię wykopali.
– Znalem zasady: przeprowadzono uczciwe przesłuchanie.
– Uczciwe przesłuchanie! – zawołała z oburzeniem. – Król nie przeczytał zaświadczania od Humphrey’a, ani nie spróbował wody ze Źródła.
Bink znów przerwał. Skąd ona to wiedziała?
– No, nie przesadzaj – uspokoiła go – przechodziłam przez wioskę w parę godzin po twoim procesie, Wszyscy o tym mówili. Czarodziej Humphrey potwierdził twoją magię, ale Król ...
– No dobrze, dobrze – powiedział Bink. Rzeczywiście, przychodziła z Xanth, ale wciąż nie wiedział, czy może jej ufać. Musiała jednak znać położenie kamienia Tarczy – i nie wydała chyba, że stało się wręcz przeciwnie, lecz Trent jej uwierzył, i czeka na potwierdzenie od Binka. Ale ona podała złe położenie; to by jednak nie miało sensu. Bink mógł jej zaprzeczyć, nie podając właściwego miejsca – miał do wyboru tysiące kłamstw. Prawdopodobnie więc, mówiła prawdę i próbowała oszukać Trenta i nie udało jej się.
Teraz szala przechyliła się; Bink wierzył, że pochodziła z Xanth i nie zdradziła go. Na to wskazywały dostępne mu dowody. Jak bardzo zawiłe były machinacje Trenta? Może miał mundańską maszynę, która potrafi zbierać informacje z terytorium wewnątrz Tarczy. Albo – jeszcze lepiej – miał magiczne zwierciadło, ustawione na terenie tuż, za Tarczą, tak że, znał najnowsze wiadomości z zewnątrz. Nie – w takim wypadku mógłby sam dowiedzieć się, gdzie Jest kamień.
Bink poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, co ma myśleć, ale na pewno nie zdradzi właściwego położenia kamienia Tarczy.
– Jak chcesz wiedzieć, to nie zostałam wygnana – powiedziała Fanchon. – Nie skazuje się nikogo za banicję za to, że jest brzydki. Wyemigrowałam dobrowolnie.
– Dobrowolnie! Dlaczego?
– Z dwóch powodów.
– Jakich dwóch powodów?
Popatrzyła na niego.
– Obawiam się, że w żaden z nich nie uwierzysz.
– Spróbuj i przekonaj się
– Po pierwsze dlatego, że Czarodziej Humphrey powiedział mi, że to będzie najprostsze rozwiązanie mojego problemu.
– Jakiego problemu? – Bink najwyraźniej nie był w najlepszym humorze. Znów na niego spojrzała, prawie wrogo. – Mam ci to przeliterować?
Bink poczuł, że się czerwieni, jej problemem był jej wygląd. Fanchon była młodą kobietą, ale była niepospolicie brzydka – żywy dowód na to, że miała dość. Żadne stroje, ani makijaż nie mogły jej pomóc, tylko magia. A zatem opuszczenie Xanth było w jej przypadku bez sensu. Czy jej osąd był równie zdeformowany jak jej ciało?
Dobre wychowanie Binka skłoniło go do zmiany tematu, więc poruszył inny problem, który go nurtował:
– Ale w Mundanii nie ma magii.
– Właśnie.
Znów zawiodła go logika. Równie trudno było rozmawiać z Fanchon, jak na nią patrzeć.
– To znaczy – magia sprawia, że jesteś tym czym jesteś? – Cóż za pełnia taktu! Ale ona nie potępiała go za brak subtelności.
– Tak, mniej więcej.
– A dlaczego Humphrey nie kazał ci zapłacić?
– Nie mógł znieść mojego widoku.
Jeszcze gorzej.
– Hm, a jaki jest drugi powód, dla którego opuściłaś Xanth.
– Tego ci teraz nie powiem.
Zgadzało się. Powiedziała, że on nie uwierzy w przyczyny jej postępowania, a skoro uwierzył w pierwszą z nich, to mu nie poda drugiego. Iście kobieca logika.
– Wydaje się, że jesteśmy współwięźniami, Jak przedtem.
– Czy sądzisz, że da nam coś do jedzenia?
– Z pewnością – mlasnęła Fanchon. – Trent przyjdzie, pokaże nam chleb i wodę i zapyta, które z nas zacznie gadać. Dopiero wtedy możemy liczyć na śniadanie. Z czasem będzie nam coraz trudniej odmawiać mu.
– Masz przygnębiająco słuszne pomysły – stwierdził.
– Można powiedzieć, że jestem równie inteligentna jak brzydka.
To by się zgadzało.
– Czy jesteś na tyle inteligentna, żeby wymyślić jak się stąd wydostać?
– Nie, nie sądzę, żeby ucieczka była możliwa – rzekła, równocześnie kiwając głową na „tak”.
– Co – powiedział Bink zaskoczony. Jej słowa mówiły „nie”, jej gest mówił „tak”. Zwariowała? Nie – wiedziała, że słuchają ich strażnicy, chociaż nie byłe ich widać. Więc przesłała im jedną wiadomość, równocześnie przesyłając drugą Binkowi. Co znaczy, że już wiedziała , jak uciec.
Było już popołudnie! Przez kratę wpadł promień słońca, które znalazło już drogę pod krawędzią dachu. Bardzo dobrze – pomyślał Bink. Byłoby tu nieznośnie, wilgotno, gdyby słońce nigdy do nich nie dotarło.
Trent podszedł do kraty.
– Sądzę, że już się poznaliście? – zapytał uprzejmie. – Czy jesteście głodni?
– Teraz – mruknęła Fanchon.
– Przepraszam, za niedogodności związane z waszym mieszkaniem – powiedział spokojnie Trent kucając. Zachowywał się tak, Jak gdyby spotkał się z nimi w eleganckim biurze. – jeżeli oboje dacie mi słowo, że nie opuścicie tego terenu, ani nie będziecie zakłócać naszej działalności w żaden sposób, przeniosę was do wygodnego namiotu.
– W tym jest podstęp – powiedziała Fanchon do Binka. – Gdy raz zaczniesz przyjmować dobrodziejstwa, zaczynasz czuć się zobowiązany. Nie idź na to.
Miała zupełną rację.
– Nic z tego – powiedział Bink.
– Widzicie – kontynuował gładko Trent, gdybyście byli w namiocie i próbowalibyście ucieczki, moi strażnicy strzelaliby do was, a ja tego nie chcę. Byłoby to dla was bardzo nieprzyjemne i zagroziłoby mojemu źródłu informacji. Więc muszę was trzymać w zamknięciu, tak czy inaczej. Albo wasze słowa, albo więzy. Jedyną zaletą tego lochu jest jego bezpieczeństwo.
– Możesz nas zawsze wypuścić – powiedział Bink, gdyż i tak nie dostaniesz tej informacji.
Nawet jeśli poruszyło to Złego Czarodzieja, to nic po sobie nie okazał.
– Oto jest ciasto i wino – oznajmił Trent, spuszczając na sznurku paczkę.
Ani Bink, ani Fanchon nie sięgnęli po nią, chociaż Bink nagle poczuł głód i pragnienie. Zapach przypraw przeniknął kusząco loch, paczka najwyraźniej zawierała dobre, świeże potrawy.
– Bierzcie, proszę – zaoferował Trent. – Zapewniam, że w niczym nie ma ani trucizny, ani narkotyków. Chcę żebyście oboje pozostali w dobrym zdrowiu.
– Żeby nas zamienić w ropuchy? – zapytał głośno Bink. Co w końcu miał do stracenia.
– Racja, tu mnie złapaliście. Ropuchy nie mówią wyraźnie, a ja chcę żebyście mówili.
Czy Zły Czarodziej mógł stracić swój talent podczas swojego długotrwałego wygnania? Bink poczuł się nieco lepiej.
Paczka dotknęła siana. Fanchon wzruszyła ramionami, kucnęła i zaczęła ją rozwiązywać. Rzeczywiście – ciasto i wino.
– Może niech jedno z nas teraz zje. Jeśli nic się nie stanie w ciągu kilku godzin, wtedy zje i drugie.
– Panie mają pierwszeństwo – powiedział Bink. Jeśli jedzenie zawierało truciznę czy narkotyk, a ona była szpiegiem to nie będzie chciała jeść.
– Dziękuję – przełamała ciasto na pół. – Wybierz sobie kawałek – powiedziała.
– Pięknie – rzucił Trent z góry. – Nie ufacie ani mnie, ani sobie nawzajem. Tworzycie reguły, żeby się zabezpieczyć. Ale to naprawdę nie jest konieczne – gdybym chciał was otruć, wylałbym wam po prostu truciznę na głowy.
Fanchon ugryzła kawałek ciasta,
– Bardzo dobre – stwierdziła. Otworzyła wino i pociągnęła łyk. – To też.
Ale Bink nie pozbył się swoich podejrzeń. Poczeka.
– Przemyślałem wasze sprawy – powiedział Trent. – Fanchon, będę szczery. Mogę zamienić cię w każdą formę życia nawet w inną istotę ludzką. Popatrzył na nią. – A może chcesz być piękna?
Ho, ho, jeśli Fanchon nie jest szpiegiem, to byłaby to bardzo kusząca oferta. Brzydota zamieniona w piękność.
– Idź stąd, – warknęła dziewczyna. – Idź, zanim obrzucę cię błotem. – Ale zaraz przyszło jej coś nowego do głowy. – Jeśli zamierzasz nas tu dalej trzymać, to przynajmniej zapewnij nam jakieś urządzenia sanitarne. Wiadro i zasłonę. Gdybym miała zgrabne siedzenie to może by mi na tym nie zależało, ale tak, to wolę być skromna.
– Ładnie to ujęła – zaśmiał się Trent. Skinął dłonią, i strażnicy przynieśli żądane przedmioty i spuścili je dziurą w kracie. Fanchon ustawiła nocnik w rogu celi, wyjęła ze swoich rzadkich włosów spinki i przymocowała zasłony do ścian, tworząc trójkątne pomieszczenie.
Bink nie był pewien dlaczego mając taki wygląd miałaby być taką skromnisią, na pewno nie gapiłby się na jej obnażone, nawet zgrabne ciało. Chyba, że rzeczywiście jest taka wrażliwa, a jej uwagi wskazywały, że problem ten był dla niej ważny. W takim razie miało to sens. Ładna dziewczyna mogła wyrażać zaskoczenie i niezadowolenie, gdyby ktoś zobaczył jej nagie piersi, ale w głębi duszy byłaby zadowolona, jeśli reakcja byłaby pozytywna. Fanchon nie mogła mieć takich nadziei.
Bink współczuł jej, ale sobie też. Zamknięcie byłoby wiele ciekawsze, gdyby jego towarzyszka była bardziej reprezentacyjna. Ale był jej również wdzięczny za rozwiązanie tego problemu. Inaczej czynności naturalne byłyby bardzo niewygodne. Zatoczył więc całe koło – ona zdefiniowała problem zanim on w ogóle o tym pomyślał. Zdecydowanie myślała szybciej niż on.
– On, nie kłamał mówiąc, że może sprawić, że będziesz piękna – powiedział Bink. – On może...
– To by nie poskutkowało.
– Nie wiadomo. Jego talent jest potężny.
– Wiem, jaki jest jego talent. Ale to by tylko pogorszyło mój problem – nawet gdybym była skłonna zdradzić Xanth.
Dziwne. Nie pragnęła piękności. W takim razie dlaczego była tak wrażliwa na punkcie swojego wyglądu? Czy była to sztuczka mająca na celu skłonienie go do podania położenia kamienia Tarczy? W to wątpił. Ona była na pewno z Xanth, nikt z Zewnątrz nie potrafiłby zgadnąć jego doświadczeń z wodą ze Źródła Życia i starym Królem.
Czas mijał. Nadszedł wieczór. Fanchon nie odczuwała żadnych ubocznych skutków obiadu, więc Bink zjadł i wypił swoją część posiłku.
O zmroku zaczęło padać, woda lała się przez kratę. Dach ich trochę chronił, ale deszcz zacinał. Wkrótce nie było na nich suchej nitki Fanchon jednak uśmiechnęła się.
– Doskonale – szepnęła. – Los nam dzisiaj sprzyja.
– Doskonale? – Bink zatrząsł się w swoim przemoczonym ubraniu i popatrzył na nią ze zdziwieniem. Poskrobała palcami mięknącą podłogę lochu. Bink podszedł, żeby zobaczyć, co ona robi, ale odgoniła go gestem.
– Pilnuj, żeby nas strażnicy nie zobaczyli – szepnęła. Mało to było prawdopodobne, strażnicy wcale się nimi nie interesowali. Schowali się przed deszczem i nie było ich widać. A nawet jeśli byli blisko, to było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć.
Więc to było takie ważne? Co w tym było takiego ważnego? Zgarniała błoto z podłogi i mieszała je z sianem, nie dbając o deszcz. Bink nic z tego nie rozumiał. Czy była to jakaś wyrafinowana forma rozrywki?
– Znałeś jakieś dziewczyny w Xanth? – Zapytała Fanchon.
Deszcz przestał padać, ale ciemności ukrywały jej tajemniczą działalność, ani Bink nie rozumiał tego co robili, ani strażnicy nie widzieli.
Był to temat, którego Bink wolał unikać.
– Nie wiem, co...
Przysunęła się do niego.
– Robię cegły, idioto! – zaszeptała z wściekłością. – Mów dalej i uważaj na światło. Jak zobaczysz, że ktoś nadchodzi, powiedz „kameleon”. Ukryję wtedy dowody jak najprędzej. I prześlizgnę się do swojego kąta.
Kameleon. Coś było w tym słowie – już wiedział. Widział kameleona tuż przed swoją podróżą do Dobrego Czarodzieja – to był jego omen na przyszłość. Kameleon zginął nagłą śmiercią. Czy znaczy to, że nadszedł i jego czas?
– Mów! – szepnęła Fanchon. – Maskuj moje dźwięki. – A potem głośniej:
– Czy znałeś jakieś dziewczyny?
– Tak, kilka – powiedział Bink. Cegły? Po co?
– Czy były ładne? – Jej ręce były niewidoczne w ciemnościach, ale słyszał plaskanie błota i szelest siana. Pewnie używała siana, żeby cegły były bardziej wytrzymałe. Ale to wszystko było szaleństwem. Budowała ceglany klozet?
– A może nie takie ładne?– podsunęła
– Och, ładne – powiedział. Zdaje się, że nie uda mu się zmienić tematu. Jeśli strażnicy słuchali, to będą bardziej zainteresowani jego opowieścią o ładnych dziewczętach niż mlaskaniem błota. Więc jeśli o to jej chodziło
– Moja narzeczona Sabrina, była piękna – jest piękna – i Czarodziejka Iris była piękna, ale spotkałem też inne, które nie były piękne. Jak tylko postarzeją się albo wyjdą za mąż.
Deszcz przestał padać. Bink zobaczył zbliżające się światło: „kameleon” wyszeptał i poczuł zdenerwowanie. Omeny zawsze wróżyły prawdę – o ile się je dobrze zinterpretowało.
– Kobiety nie zawsze brzydną po ślubie – powiedziała Fanchon. Dźwięki zmieniły się, teraz ukrywała dowody. – Niektóre od tego zaczynają.
Cały czas pamiętała o swoim wyglądzie. Dziwiło go więc, że odrzuciła ofertę Trenta.
– Spotkałem dziewczynę centaura w drodze do Czarodzieja Humphrey’a – powiedział Bink, nie mogąc z uwagi na niezwykłość sytuacji skoncentrować się na tak naturalnym temacie jak ten. Uwięziony w lochu z brzydką dziewczyną, która chciała robić cegły. – Ona była piękna, na swój posągowy sposób. Oczywiście, w zasadzie była koniem – zła terminologia. To znaczy z tyłu, to znaczy jak na niej jechałem. Zdając sobie sprawę z tego, co mogą sobie o nim pomy–śleć strażnicy – chociaż wcale o to nie dbał – popatrzył na zbliżające się światło. Zobaczył jego odbicie na kracie.
– No, wiesz, ona była na wpół koniem. Przewiozła mnie przez teren centaurów.
Światło przygasło. Pewnie był to patrolujący strażnik.
– Fałszywy alarm – szepnął. A potem głośniej. – Ale spotkałem jedną naprawdę prześliczną dziewczynę w drodze do Czarodzieja. Nazywała się – skupił się przez chwilę – Wynne, ale ona była bezgranicznie głupia. Mam nadzieję, że smok z Wyrwy jej nie złapał.
– Byłeś w Wyrwie?
– Przez pewien czas. Dopóki mnie smok nie wygonił. Musiałem ją okrążyć. Dziwię się, że o niej wiesz, myślałem, że Jest tam czar zapomnienia, bo nie było jej na mojej mapie i nigdy o niej nie słyszałem, dopóki tam nie zawędrowałem. Chociaż, dlaczego w takim razie...
– Mieszkałam niedaleko Wyrwy – powiedziała
– Mieszkałaś tam? Kiedy powstała? Jaka jest jej tajemnica?
– Była zawsze. Tam jest zaklęcie zapomnienia – sądzę, że Czarodziej Humphrey je tam umieścił. Ale jeśli masz silne skojarzenia, to pamiętasz. Przynajmniej przez jakiś czas. Magia ma tylko taki zasięg.
– Może to jest to. Nigdy nie zapomnę doświadczeń ze smokiem i cieniem.
Fanchon znów robiła cegły.
– Jakieś inne dziewczyny?
Binkowi wydało się, że jej zainteresowanie tematem było więcej, niż powierzchowne. Czy dlatego, że znała ludzi z okolicy Rozpadliny?
– Zaraz, zaraz – spotkałem jeszcze jedną. Zwykłą dziewczynę Dee. Pokłóciła się z żołnierzem, Crombie, z którym wędrowałem. On jest wrogiem kobiet, a przynajmniej tak twierdzi, a ona odeszła. Szkoda, raczej ją pobiłem.
– O, myślałam, że wolisz ładne dziewczyny.
– Słuchaj no, nie bądź taka przewrażliwiona, – warknął. – Sama zaczęłaś. Wolę Dee od – no, nieważne. Wolałbym porozmawiać o planach ucieczki.
– Przepraszam – powiedziała. – Wiem o twojej podróży dookoła Rozpadliny. Wynne i Dee to moje przyjaciółki. Więc jestem ciekawa.
– Twoje przyjaciółki? Obie? – Kawałki łamigłówki zaczęły do siebie pasować. – Jaki jest twój związek z Czarodziejką Iris?
Fanchon zaśmiała się.
– Żaden. Czy myślisz, że gdybym była Czarodziejką, to tak bym wyglądała?
– Tak – przyznał Bink. – Gdybyś próbowała piękności bezskutecznie i gdybyś nadal pragnęła władzy, gdybyś myślała, że coś uzyskasz u mnie nie podejrzewającego podróżnika – to by wyjaśniało, dlaczego Trent nie mógł cię skusić obietnicą piękności. To by zniszczyło twój kamuflaż – przecież możesz być tak piękna, jak sobie tego życzysz. Więc mogłabyś mnie śledzić w przebraniu, którego nikt by nie podejrzewał i oczywiście nie pomogłabyś żadnemu innemu Czarodziejowi przejąć Xanth.
– Więc przyszłabym tu do Mundanii, gdzie nie ma magii dokończyła. A więc nie ma też i złudzenia.
To zamykało sprawę. A może nie?
– Może ty naprawdę tak wyglądasz; może ja nigdy nie widziałem prawdziwej Czarodziejki na jej wyspie.
– A jak wrócę do Xanth?
Na to Bink nie miał już odpowiedzi. Zareagował rumieńcem. No więc dlaczego tu przyszłaś? Brak magii Jak na razie nie rozwiązał twojego problemu. Na to trzeba czasu.
– Czasu, żeby unicestwić magię?
– Oczywiście. Gdy jeszcze smoki przylatywały do Mundanii, bo nie było Tarczy, mijało kilka dni a nawet tygodni zanim zniknęły. A może nawet więcej. Czarodziej Humphrey powiedział, że teksty mundańskie zawierają wiele rysunków i opisów smoków oraz innych zwierząt magicznych. Mundańczycy obecnie nie widują już smoków, więc myślą, że stare te–ksty to fantazja – ale to jest dowód, że magia w zwierzęciu lub w człowieku znika dopiero po jakimś czasie.
– Więc Czarodziejka zachowałaby jednak swoją iluzję przez parę dni – powiedział Bink.
Westchnęła.
– Może, ale ja nie jestem Iris, chociaż nie miałabym nic przeciwko temu. Miałam zupełnie inne i bardzo przemożne powody do opuszczenia Xanth.
– Tak, pamiętam. Jeden, żeby utracić swoją magię, jaka tam ona jest, a drugiego nie chciałaś mi podać.
– Wydaje mi się, że teraz już mogę. Dowiedziałam się od Wynne i Dee jaki jesteś i ...
– Więc Wynne uciekła przed smokiem?
– Tak, dzięki tobie. Ona ...
Zbliżało się światło.
– Kameleon – ostrzegł ją Bink. Fanchon rzuciła się chować cegły. Tym razem światło zbli–żyło się do lochu.
– Mam nadzieję, że was tu nie zalało? – zapytał głos Trenta.
– Gdyby tak było, to byśmy stąd odpłynęli – powiedział Bink. – Słuchaj Czarodzieju, im bardziej nam jest niewygodnie, tym mniej chcemy ci pomóc.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, Bink. Bardzo chętnie zapewnię wam wygodny namiot.
– Nie
– Trudno mi zrozumieć, dlaczego jesteś lojalny wobec rządu, który cię tak źle potraktował, Bink.
– A co ty o tym możesz wiedzieć?
– Moi szpiedzy słuchali oczywiście waszych rozmów. Ale łatwo się można tego domyśleć, wiedząc jaki stary i uparty musi być obecnie Król Bum. Magia przejawia się w różny sposób, a gdy definicje stają się nazbyt wąskie ...
– W moim przypadku nie robi to różnicy.
Czarodziej nalegał, sprawiając wrażenie rozsądnego, w odróżnieniu od Binka.
– Może ty rzeczywiście nie masz magii, chociaż wątpię, żeby Humphrey mógł się w czymś takim pomylić masz inne pozytywna cechy i na pewno byłbyś znakomitym obywatelem.
– Wiesz, on ma rację – powiedziała Fanchon. – Zasługujesz na coś lepszego, niż to, co cię spotkało.
– Po czyjej jesteś stronie? – zapytał Bink.
Westchnęła w mroku. Brzmiało to bardzo po ludzku, a łatwiej było to zauważyć, gdy się jej nie widziało.
– Jestem po twojej stronie Bink. Podziwiam twoją lojalność, tylko nie jestem pewna, czy rząd na nią zasłużył.
– To dlaczego ty mu w takim razie nie powiedziałaś, gdzie kamień jest Tarczy – skoro wiesz?
– Bo, pomimo pewnych niedostatków, Xanth jest przyjemnym miejscem. Stary Król nie będzie żył wiecznie. Kiedy umrze wybiorą Czarodzieja Humphrey’a, który wiele naprawi, chociaż tak narzeka na stratę czasu. Może jakiś nowy, albo młody Czarodziej właśnie się rodzi, aby przejąć po nim władzę. Ostatnią rzeczą jaka jest potrzebna Xanth to okrutny Zły Czarodziej, który przemieni całą opozycję w rzepę.
Z góry doszedł ich chichot Trenta.
– Moja droga, masz bystry umysł i ostry język. Po prawdzie, wolę przemieniać moich przeciwników w drzewa, są bardziej trwałe, niż rzepa. Nie przypuszczałem, żebyś zgodziła się tylko dla potrzeb naszej dyskusji, że byłbym lepszym władcą, niż obecny Król?
– Wiesz, on ma rację – powiedział Bink, uśmiechając się cynicznie w ciemnościach.
– Po czyjej jesteś stronie?– zapytała Fanchon, naśladując ton jakiego użył wcześniej Bink.
Tym razem Trent się zaśmiał.
– Podobacie mi się. Naprawdę. Umiecie myśleć i jesteście lojalni. Byłbym skłonny pójść na daleko idące ustępstwa. Na przykład, mógłby wam przyznać prawo veta względem transformacji, które miałbym oprowadzić. Moglibyście więc wybierać rzepy.
– Tak, żebyśmy byli odpowiedzialni za twoje zbrodnie – zauważyła Fanchon.– Taki rodzaj władcy szybko by nas zdemoralizował i stalibyśmy się tacy jak ty.
– Tylko wtedy, jeśli wasza natura nie jest lepsza od mojej – zaznaczył Trent. – A jeśli nie, to i tak się ode mnie nie różnicie. Po prostu nie byliście w mojej sytuacji. Najlepiej, żebyście się o tym przekonali i przestali być nieświadomymi hipokrytami.
Bink zawahał się. Był mokry, było mu zimno i wcale nie marzył, żeby spędzić całą noc w tym lochu. Czy dwadzieścia lat temu Trent dotrzymał słowa? Nie. Łamał je nieraz w pogoni za władzą. To było przyczyną jego klęski; nikt nie mógł mu ufać, nawet jego przyjaciele.
Obietnice Czarodzieja były bez wartości. Jego logika to był młot racjonalizacji, który miał na celu wyłącznie skłonienia jednego z więźniów do podania położenia kamienia Tarczy. Prawo veta względem transformacji. Bink i Fanchon byliby pierwszymi z przekształconych, gdy tylko Zły Czarodziej by ich już więcej nie potrzebował.
Bink nie odpowiedział.
Fanchon milczała.
Po chwili Trent odszedł
– Tak więc nie ulegliśmy pokusie nr 2 – zauważyła Fanchon. – Ale on jest sprytny i pozbawiony skrupułów. Później będzie jeszcze gorzej.
Bink obawiał się, że miała rację.
Następnego ranka ukośnie promienie słońca wypaliły prymitywne cegły. Nie stwardniały jeszcze, ale to był początek. Fanchon ułożyła je w trójkącie klozetu, tak żeby ich nie było widać z góry. Wystawi je na południowe słońce jeśli , wszystko pójdzie dobrze.
Przyszedł. Trent i przyniósł jedzenie.
– Świeże owoce i mleko. Niechętnie tak to ujmuję – powiedział – ale zaczynam tracić cierpliwość. W każdej chwili mogę rutynowo przesunąć kamień Tarczy i wasza informacja stanie się bezwartościowa. Jeśli któreś z was nie poda mi tej wiadomości dziś. Jutro przekształcę was oboje. Ty Bink, zostaniesz bazyliszkiem płci męskiej, ty Fanchon – żeńskiej. Zostaniecie zamknięci w tej samej klatce.
Bink i Fanchon popatrzyli na siebie z bezbrzeżnym niesmakiem. Bazyliszek – skrzydlaty gad, wylęgły z pozbawionego żółtka jaja złożonego przez koguta i wysiedziany przez żabę w cieple kupy nawozu. Odór jego oddechu jest tak ohydny, że niszczy roślinność i kruszy skały, a na sarn widok jego twarzy inne stworzenia padają trupem. Bazyliszek – miniaturowy król gadów.
Kameleon z jego omenu przemienił się na podobieństwo bazyliszka – na chwilę przed śmiercią. Kameleon został wspomniany przez osobę, która nie mogła wiedzieć o jego omenie, a potem zagrożono mu przekształceniem. Śmierć zbliżała się.
– To blef – powiedziała w końcu Fanchon. On tego nie może zrobić. On nas tylko próbuje przestraszyć.
– I to mu się udaje – wymamrotał Bink.
– Może powinienem przeprowadzić demonstrację – powiedział Trent. – Nie żądam, żebyście przyjęli moją magię na wiarę, skoro można ją łatwo zademonstrować. Muszę długo ćwiczyć, żeby odzyskać mój talent po długiej przerwie w Mundanii, więc to mi całkiem odpowiada. – Strzelił palcami. – Niech więźniowie dokończą posiłek – powiedział strażnikowi, gdy się tylko pojawił. – Potem zabierzcie ich z celi. – Odszedł.
Fanchon zachmurzyła się ale z innego powodu.
– On może blefować – ale jeśli tu zejdzie, to znajdą cegły. To nas i tak wykończy.
– Chyba, że od razu wyjdziemy nie sprawiając im kłopotu, nie zejdą na dół, jeśli nie będą musieli.
– Miejmy nadzieję.
Gdy strażnicy nadeszli Bink i Fanchon, zaczęli wdrapywać się po drabinie sznurowej, jak tylko ją spuszczono.
– Zdemaskujemy Czarodzieja – powiedział Bink. Żołnierze nie zareagowali. Cała grupa powędrowała na wschód, przez przylądek w stronę Xanth.
W pobliżu Xanth Trent zatrzymał się przy drucianej klatce.
Żołnierze stanęli wokół niego, z łukami gotowymi do strzału. Wszyscy mieli ciemne okulary. Wyglądało to bardzo ponuro.
– Ostrzegam was – powiedział Trent gdy przybyli. – Nie patrzcie sobie w oczy po przemianie. Nie umiem przywoływać martwych do życia.
Jeśli to był jeszcze jeden chwyt, żeby ich przestraszyć, to był on skuteczny. Może Fanchon wątpiła, ale Bink uwierzył. Pamiętał o Drzewie Justyna, świadectwie gniewu Trenta przed dwudziestoma laty. Omen tkwił mu także w pamięci. Najpierw stać się bazyliszkiem, a potem umrzeć ...
Trent dostrzegł zaniepokojone spojrzenie Binka.
– Czy chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał jak gdyby dla porządku.
– Tak. Jak udało im się wygnać cię i uniknąć przemiany w ropuchy, rzepy, albo jeszcze gorzej?
Trent zmarszczył brwi.
– Niezupełnie o to mi chodziło, Bink. Ale, aby zachować harmonię zgody, odpowiem. Doradca, któremu ufałem, został przekupiony, żeby rzucić na mnie usypiające zaklęcie. Gdy spałem, wywieziono mnie poza Tarczę.
– Skąd wiesz, że tak się znowu nie stanie? Kiedyś w końcu musisz spać.
– Długo się nad tym zastanawiałem podczas lat mojego wygnania. W końcu doszedłem do wniosku, że sam sobie zaszkodziłem. Nie dotrzymałem słowa danego innym, więc inni nie dotrzymali słowa danego mi. Nie byłem zupełnie wyzuty z honoru; łamałem dane słowo tylko w przypadkach, które uważałem za uzasadnione, jednak ...
– To tak samo, jakbyś kłamał – powiedział Bink.
– Wtedy tak nie myślałem. Ale boję się, że moja reputacja w tym względzie nie poprawiła się podczas mojej nieobecności; przywilejem zwycięscy jest przedstawienie pokonanego jako osobę kompletnie zdemoralizowaną uzasadniając w ten sposób zwycięstwo. Jednak moje nie było wiążące, i dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że to była zasadnicza skaza na moim charakterze, która stała się przyczyną mojej klęski. Jednym sposobem uniknięcia ponownego niepowodzenia było zmienić sposób postępowania. I nie oszukiwać – nigdy.
Odpowiedź była uczciwa. Zły Czarodziej był pod wieloma względami przeciwieństwem tego, co o nim mówiono; nie był brzydki, słaby i złośliwy – do tego opisu lepiej pasował Humphrey – tylko przystojny, silny i światowo elegancki. Jednak, był czarnym charakterem; Bink wiedział lepiej i nie da ale zwieźć gładkim słowom.
– Fanchon wystąp – powiedział Tren.
Fanchon zrobiła krok w jego stronę, patrząc nań z wyraźnym cynizmem.
Trent nie wykonał żadnego gestu, ani nie wypowiedział zaklęcia. Popatrzył na nią tylko w skupieniu.
Znikła.
Jeden z żołnierzy podbiegł z siatką na motyle, i coś nią nakrył. Po chwili podniósł to coś – wywijające się, smutne, jaszczurkowate skrzydlate stworzenie. Prawdziwy bazyliszek! Bink szybko odwrócił oczy, aby nie spojrzeć wprost na jego okropną twarz i nie spotkać jego śmiercionośnego spojrzenia.
Żołnierz wrzucił stworzenie do klatki, a drugi żołnierz również w ochronnych okularach zamknął jej pokrywę.
Pozostali wyraźnie odprężyli się. Bazyliszek miotał się szukając wyjścia, ale go nie znalazł. Spojrzał wściekle na pręty klatki, ale jego wzrok nie działał na metal. Trzeci żołnierz zakrył klatkę kawałkiem materiału, odcinając widok potwora. Teraz i Bink odprężył się. Całość była wyraźnie przygotowana i wyreżyserowana, żołnierze wiedzieli dokładnie co robić.
– Bink, wystąp – powiedział Trent dokładnie tak samo, jak przedtem.
Bink był przerażony. Ale jakiś zakamarek jego mózgu wciąż protestował. To jest ciągle blef. Ona jest w zmowie. Oni to odegrali, żebym myślał, że została przekształcona i że teraz jest moja kolej.
Wszystkie jej argumenty przeciwko Trentowi miały tylko potwierdzić jej wiarygodność, w przygotowaniu do tej chwili.
Ale był tylko w połowie o tym przekonany. Omen przydał temu, co się działo szczególnie, okropne znaczenie. Śmierć krążyła jak gdyby na bezszelestnych jastrzębich skrzydłach, zbliżała się ...
Jednak nie potrafił zdradzić ojczyzny. Postąpił naprzód na drżących nogach.
Trent skoncentrował się na nim – i cały świat zadrżał. Zmieniony i przekształcony Bink usiłował schować się za pobliskim krzakiem. Zielone liście uschły, gdy tylko się zbliżył, a potem spadła siatka aby go uwięzić. Przypominając sobie ucieczkę przed smokiem z Wyrwy, Bink uskoczył w ostatniej chwili do tyłu i siatka nie nakryła go. Spojrzał w górę na żołnierza, który zaskoczony; zapomniał o swoich przekrzywionych okularach. Spojrzenia ich spotkały się – i żołnierz upadł na wznak, porażony.
Siatka na motyle poleciała na bok, ale inny strażnik natychmiast ją chwycił. Bink śmignął w stronę zwiędniętego krzaka, ale tym razem siatka go złapała. Wpadł do środka bezradnie trzepocząc skrzydłami, wywijając ogonem i zaczepiając jego ostry kolec o oka sieci, zaciskając szpony i kłapiąc bezradnie dziobem.
Potem został wyrzucony z siatki. Dwa, trzy potrząśnięcia, a jego szpony i ogon oderwały się od siatki. Upadł na plecy szeroko rozpościerając skrzydła. Wyrwał mu się skrzek oburzenia.
Gdy się pozbierał światło zamgliło się, był w klatce, którą właśnie nakryto tak, żeby nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy. Był bazyliszkiem.
Ale demonstracja! Nie tylko zobaczył jak Fanchon została przekształcona, ale sam tego doświadczył – i zabił żołnierza po prostu patrząc na niego. Jeśli w armii Trenta byli kiedyś jacyś sceptycy, to teraz już chyba zostali przekonani.
Zobaczył zwinięty ogon z kolcem – istoty podobnej do niego. Samicy. Ale siedziała odwrócona doń plecami. Jej natura bazyliszka wzięła górę. Nie pragnęła towarzystwa.
Skoczył na nią ze złością, gryząc ją i wbijając w nią szpony. Odwróciła się natychmiast, opierając się na swoim silny, wężowym ogonie. Przez chwilę patrzyli sobie w twarz.
Była ohydna, przerażająca, obrzydliwa, paskudna, odrażająca. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak wstrętnego. Jednak była samicą, a więc posiadała pewną podstawową siłę przyciągania. Przejęło go paradoksalne przyciąganie i odpychanie i stracił świadomość.
Gdy się obudził, bolała go głowa. Leżał na sianie w lochu. Było późne popołudnie.
– Myślę, że przecenia się siłę wzroku bazyliszka... – usłyszał głos Fanchon. – Żadne z nas nie umarło.
Więc to się naprawdę wydarzyło.
– Niezupełnie – zgodził się Bink. – Ale jestem trochę zdechły. – Mówiąc to zdał sobie spra–wę z czegoś, co dotychczas nie przyszło mu do głowy: bazyliszek jest stworzeniem magicznym, które może posługiwać się magią. Był inteligentnym bazyliszkiem, który poraził wroga za pomocą magii. Jak zmieniło to jego teorię magii?
– Ładnie się broniłeś – mówiła Fanchon. – Już pogrzebali żołnierza. W obozie jest teraz cicho jak makiem zasiał.
Jak makiem zasiał – czy to było znaczenie snu? Nie umarł, tylko zabił – wcale tego nie chcąc, w sposób całkowicie obcy jego postaci. Czy omen spełnił się? Bink usiadł, znów coś mu przyszło do głowy.
– Talent Trenta jest prawdziwy. Zostaliśmy przekształceni naprawdę.
– Jest prawdziwy, zostaliśmy – zgodziła się poważnie. – Przyznaję, że wątpiłam ale teraz już wierzę.
– Musiał nas zamienić z powrotem, gdy byliśmy nieprzytomni.
– Tak, to była tylko demonstracja.
– Bardzo skuteczna.
– Bardzo. – Zadrżała. – Bink, ja nie wiem, czy jeszcze raz bym to zniosła. Nie chodzi o samą przemianę. To ...
– Wiem. Byłaś cholernie brzydkim bazyliszkiem.
– Byłabym cholernie brzydkim czymkolwiek. Ale sama złośliwość, głupota i okropność to jest nienormalne. Spędzić resztę życia w ten sposób ...
– Nie mam ci tego za złe – powiedział Bink, Ale coś dalej go dręczyło. Doświadczenie było tak ogromne, że wiele czasu będzie musiało upłynąć, zanim jego umysł obejmie wszystkie jego aspekty.
– Nie sądziłam, że ktokolwiek będzie mógł mnie zmusić wbrew mojej woli. Ale toto – ukryła twarz w dłoniach.
Bink skinął głową w milczeniu. A po chwili zmienił temat.
– Zauważyłaś, że stworzenia to samiec i samica.
– Oczywiście – powiedziała, odzyskując panowanie nad sobą, gdy już miała na czym się skoncentrować. – My jesteśmy płci męskiej i żeńskiej. Czarodziej może zmienić naszą postać, ale nie naszą płeć.
– Ale bazyliszki powinny być bezpłciowe. Wylęgają się z jaj złożonych przez koguty – nie ma bazyliszków rodziców, tylko koguty.
Skinęła głową w zamyśleniu, zagłębiając się w problem.
– Masz rację. Jeśli są samce i samice, to powinny dobierać się w pary i reprodukować swój gatunek. To znaczy, że z definicji nie są bazyliszkami. Paradoks.
– W takim razie definicja jest zła – powiedział Bink.
– Albo to wszystko, co się mówi o pochodzeniu bazyliszków to bzdura, albo nie byliśmy prawdziwymi bazyliszkami.
– Byliśmy prawdziwi – oświadczyła wzdragając się z obrzydzeniem na samo wspomnienie. – Teraz jestem pewna. Po raz pierwszy w życiu jestem zadowolona z mojej ludzkiej postaci.
Takie stwierdzenie w jej ustach to było coś.
– To znaczy, że magia Trenta jest stuprocentowo prawdziwa – powiedział Bink. – Ona nie tylko zmienia formę, ale naprawdę przekształca rzeczy w inne rzeczy, rozumiesz. A wtedy ta dręcząca myśl wydobyła się na wierzch. – Lecz jeśli magia słabnie poza Xanthem, poza wąskim magicznym pasem wzdłuż Tarczy, to wystarczy, żebyśmy ...
– Żebyśmy poszli do Mundanii! – zawołała domyślając się o co mu chodzi. Z czasem wrócilibyśmy do naszej poprzedniej postaci. Więc nie byłoby to na zawsze.
– Dlatego jego zdolność przekształcania jest jednak blefem, mimo że jest prawdziwa – stwierdził. Musiałby trzymać nas w klatce tu, albo ucieklibyśmy i znaleźlibyśmy się poza zasięgiem jego władzy. On musi dostać się do Xanth, bo tu ma niewielką moc. Niewiele większą niż ta, jaką ma w roli dowódcy armii, gdzie najważniejsze jest prawo do zabijania.
– Teraz może tylko posmakować prawdziwej władzy – powiedziała – Założę się, że on chciałby się dostać do Xanth.
– Ale na razie ciągle jesteśmy w jego mocy.
Wystawiła cegły na resztki słońca.
– Co zamierzasz? – zapytała.
– Jeśli mnie wypuści, wyruszę dalej do Mundanii. Tam właśnie szedłem zanim mnie złapał. Trent udowodnił mi jedną rzecz – że można tu przeżyć. Ale będę robił dokładne notatki z mojej podróży; zdaje się, że trudno jest znaleźć Xanth, idąc w drugą stronę.
– Myślałam o kamieniu Tarczy.
– I co?
– Nie powiesz mu?
– Oczywiście, że nie – tego był zupełnie pewny. – Skoro wiemy, że jego magia nie może nam zrobić większej krzywdy niż jego żołnierze, już jej się tak nie boję. Ale to niemożliwe. Nie mam ci za złe, jeśli mu powiedziałaś.
Popatrzyła na niego. Jej twarz była nadal brzydka, ale było teraz w niej coś niezwykłego.
– Wiesz, ty jesteś niesłychany, Bink.
– Nieprawda, nie jestem nikim niezwykłym. Nie mam magii.
– Masz magię. Tylko nie wiesz, jaka jest.
– No właśnie.
– Wiesz, ja tu przyszłam za tobą.
Teraz już ją rozumiał. Usłyszała o nim w Xanth, o podróżniku bez zaklęcia. Wiedziała, że nie będzie to żaden brak w Mundanii. Pasowali do siebie jak mężczyzna bez magii i kobieta bez urody. Podobne niedostatki. Może z czasem przyzwyczai się do jej wyglądu; inne jej cechy, były niewątpliwie zaletami.
– Rozumiem, twoje stanowisko – stwierdził. – Ale jeśli będziesz współpracowała ze Złym Czarodziejem, to nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, nawet jeśli zrobi z ciebie piękność. W sumie to nie jest ważne – możesz dostać swoje wynagrodzenie w Xanth, gdy on już tam wkroczy, o ile tym razem dotrzyma słowa.
– Przywracasz mi odwagę – powiedziała. – No to bierzmy się do roboty.
– Jak?
– Cegły, baranie. Są już twarde. Jak tylko zapadnie ciemność ułożymy stos...
– Krata nas zatrzyma. Klapa jest zamknięta na klucz. Stopień wyżej... to nieważne. Jeśli dosięgnięcie kraty ma być takim problemem, to ja ciebie mogę podsadzić...
– A właśnie, że ważne – mruknęła – Ustawimy cegły, staniemy na nich i wypchniemy całą kratę do góry. Nie jest przymocowana; sprawdziłam to, gdy tu nas przyprowadzili. Trzyma ją tylko siła ciężkości. Jest ciężka, ale ty jesteś silny...
Bink spojrzał w górę z nagłą nadzieją.
– Mogłabyś ją podeprzeć jak ja ją podniosę. Po trochu, aż z ...
– Nie tak głośno! – zaszeptała nerwowo. – Mogą nas nadal podsłuchiwać. Ale skinęła głową. – To już teraz rozumiesz. Nie ma stu procentowej pewności, ale warto spróbować. A potem musimy napaść na zapas eliksiru, żeby go nie mógł użyć nawet wtedy. Jeśli pojawi się ktoś inny, kto zechce mu powiedzieć, gdzie jest kamień Tarczy. Przemyślałam to.
Bink uśmiechnął się. Zaczynał ją lubić.
Część 2
10.
W nocy ułożyli cegły. Niektóre pokruszyły się, bo niedostatek słońca nie pozwolił im dostatecznie się wypiec, ale większość była zadziwiająco mocna, Bink nadsłuchiwał odgłosów straży, czekając na to, co nazywali przerwą. Wtedy wszedł na górę cegieł, uchwycił brzegi kraty i pchnął.
Naprężając mięśnia nagle zdał sobie sprawę, po co Fanchon domagała się zasłony do toalety. Nie chodziło jej o ukrycie jej własnej nieatrakcyjnej anatomii, lecz cegieł, aby przechowały się do tej chwili, chwili ucieczki. A on się nie domyślił.
Odkrycie to dodało mu sił. Pchnął mocniej i krata podniosła się niespodziewanie łatwo, Fanchon wspięła się za nim i podstawiła nocnik pod krawędź kraty.
Brr! Może kiedyś ktoś wymyśli nocnik, który będzie pachniał różami! Ala nocnik wystarczył. Podtrzymał kratę, gdy Bink ją puścił. Było wystarczająco dużo miejsca, żeby wydostać się na zewnątrz, Bink wypchnął Fanchon, a potem sam się przecisnął. Żaden ze strażników ich nie zobaczył. Byli wolni.
– Eliksir jest na statku – szepnęła Fanchon, wskazując w ciemność.
– Skąd wiesz? – zapytał Bink.
– Minęliśmy go po drodze na przekształcenie. To była jedyna dobrze strzeżona rzecz. I widać katapultę na jego pokładzie.
Niewątpliwie miała oczy otwarte. Brzydka czy nie, miała głowę na karku. On nie pomyślał, żeby tak dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć.
– Ale nie będzie łatwo dostać eliksir – ciągnęła dalej. – Sądzę, że trzeba będzie zabrać cały statek. Znasz się na żegludze?
– Nigdy w życiu nie byłem na niczym większym, niż łódź wiosłowa, może poza jachtem Iris, ale to nie była rzeczywistość, pewnie dostanę choroby morskiej.
– Ja też – zgodziła się. – Jesteśmy szczurami lądowymi, więc nigdy nas nie będą tu szukać. Chodź.
Było to niewątpliwie lepsze, niż być zamienionym w bazyliszka.
Podkradli się plażą i weszli do wody. Bink obejrzał się nerwowo i zobaczył światło, przesuwające się w stronę lochu.
–Pośpiesz się! – szepnął. – Zapomnieliśmy położyć kratę na swoim miejscu; od razu zobaczą, że uciekliśmy.
Oboje byli przynajmniej dobrymi pływakami. Zdjęli ubrania – co się z nimi stało podczas przekształcania, kolejny nie wyjaśniony aspekt magii – i płynęli cicho w stronę łodzi żaglowej przycumowanej ćwierć mili od brzegu. Czarna otchłań wody przerażała Binka; jakie potwory zamieszkiwały wody Mundanii?
Woda nie była zimna, a wysiłek związany z pływaniem pomógł mu się rozgrzać, lecz w końcu zaczął odczuwać zimno i zmęczenie Fanchon czuła to samo. Łódź nie wydawała się byś daleko, gdy się patrzyło z lądu. Płynięcie to zupełnie inna sprawa. Nagle w okolicach lochu wybuchła wrzawa. Wokół dziury zapłonęły światła – poruszały się jak świetliki – ale nie wywoływały pożaru. Bink poczuł przypływ nowych sił.
– Musimy się tan szybko znaleźć – sapnął.
Fanchon nie odpowiedziała. Koncentrowała się na pływaniu. Płynęli bez końca. Bink tracił siły i ogarniał go pesymizm. Ale w końcu dotarli do okrętu. Na pokładzie stał żeglarz – jego sylwetka rysowała się w świetle księżyca – i patrzył w stronę brzegu. Fanchon podpłynęła do Binka.
– Ty – na drugą stronę – sapnęła. – Ja odciążę jego uwagę.
Odważna dziewczyna. Żeglarz mógł do niej strzelić. Bink pracowicie przepłynął wzdłuż burty, aby znaleźć się po przeciwnej stronie. Okręt miał około 40 stóp długości, dużo jak na standardy Xanth. A jeśli to, co Trent mówił o Mundanii, było choć trochę prawdą, to musiały tam być o wiele większe okręty.
Sięgnął do góry i położył rękę na krawędzi burty. Usiłował sobie przypomnieć nazwę tej części statku, ale nie potrafił. Miał nadzieję, że wachtę pełnił tylko ten jeden żeglarz. Musiał podciągnąć się powoli po okrężnicy – bo tak to się nazywało – tak, aby nie zakołysać łodzią.
Fanchon, znakomicie wyliczając czas, zaczęła hałasować, jak gdyby się topiła. Żeglarze podeszli do nadburcia – było ich czterech – i Bink dźwignął się, jak mógł najciszej. Rozmasował zdrętwiałe, niczym ołowiane mięśnie. Jego mokre ciało plusnęło o pokład, a statek pochylił się trochę pod jego ciężarem, ale żeglarze stali jak przyklejeni do drugiej burty, oglądając przedstawienia.
Bink podniósł się na nogi i prześlizgnął się w stronę masztu. Żagle były zwinięte, więc było to kiepskie ukrycie, zobaczą go, jak tylko zaświecą lampę w jego stronę.
Musiał więc działać pierwszy. Nie czuł się dobrze przygotowany do walki, ręce i nogi miał ociężałe i zamarznięte, ale nie było wyjścia. Z bijącym sercem zakradł się za plecy żeglarzy. Przechylali się przez nadburcie, usiłując dostrzec Fanchon, która wciąż hałasowała jak opętana. Bink położył, lewą rękę na plecach najbliższego żeglarza, a prawą chwycił za spodnie. Dźwignął go silnie i żeglarz wyleciał za burtę z okrzykiem przerażenia.
Bink natychmiast odwrócił się do następnego chwytając go i spychając w ten sam sposób. Żeglarz zwracał się w stronę swojego krzyczącego towarzysza, ale za późno, Bink dźwignął go i żeglarz wyleciał. Prawie wyleciał – jedną ręką złapał się balustrady, Bink walił go po palcach aż w końcu oderwał je od relingu i mężczyzna wpadł do wody, ale stracił czas i rozmach. Teraz pozostałych dwóch żeglarzy rzuciło się na Binka. Jeden chwycił go za szyję, próbując go udusić, a drugi zaczaił się od tyłu. Co radził mu Crombie, żeby zrobić w takiej sytuacji? Bink skupił się i przypomniał sobie. Chwycił żeglarza, ugiął kolana i dźwignął go. Poskutkowało znakomicie. Żeglarz przeleciał nad jego ramieniem i upadł na pokład. Jeszcze jeden zbliżał się, wywijając pięściami. Trafił Binka z boku w głowę. Teraz Bink upadł na po–kład, a żeglarz rzucił się na niego. Co gorsza, Bink zobaczył, że jeden z pozostałych wspina się z powrotem na pokład. Poderwał się na nogi, aby odeprzeć przeciwnika, lecz było to tylko częściowo skuteczne. Krzepki żeglarz przygniatał go, drugi szykował się przyjść z odsieczą.
Stojąca postać podniosła nogę. Bink nie mógł się nawet ruszyć; żeglarz mocnym chwytem obezwładnił mu ręce, a jego ciało było przyciśnięta do pokładu. Noga zamachnęła się i uderzyła głowę przeciwnika.
Żeglarz potoczył się na bok z jękiem. To wcale nie takie przyjemne dostać kopniaka w głowę. Ale dlaczego kopiący nie trafił celu, skoro był tak blisko? Wszystkie latarnie powpadały do wody wraz ze swoimi właścicielami; może to była pomyłka spowodowana ciemnościami.
– Pomóż mi przerzucić go przez krawędź – powiedziała Fanchon. – Musimy zająć ten statek.
A on ją wziął za żeglarza, mimo że była goła! No cóż, można znowu zrzucić winę na niedostateczne oświetlenie. Światło Księżyca jest urocze, ale w takiej sytuacji...
Jednak dwaj pozostali żeglarze znów przełazili przez okrężnicę. Wiedzeni zgodnym impulsem Bink chwycił ramiona byłego przeciwnika, a Fanchon jego nogi.
– Raz, dwa, trzy i hop! – sapnęła.
Dźwignęli go prawie jednocześnie. Żeglarz poleciał do góry, a potem spadł na swoich dwóch towarzyszy. Wszyscy trzej przelecieli przez burtę i wpadli do morza. Bink miał nadzieję, że byli wystarczająco przytomni, by moc pływać. Czwarty leżał na pokładzie najwyraźniej nieprzytomny.
– Wciągnij kotwicę – rozkazała Fanchon. – Ja wezmę pych – smukła w świetle księżyca sylwetka pobiegła do kabiny.
Bink znalazł łańcuch kotwiczny i pociągnął go. Łańcuch, jak na złość, stawiał opór, bo Bink nie wiedział, jak go wprawić w ruch, ale w końcu mu się udało.
– Co ty zrobiłeś temu facetowi – zapytała Fanchon, klękając obok leżącego żeglarza.
– Rzuciłem go, Crombie pokazał mi, jak to się robi.
– Crombie? Nie pamiętam.
– Żołnierz, którego spotkałem w Xanth. Złapała nas burza gradowa. I ja poszedłem po Dee, ale... Och, to jest bardzo skomplikowane.
– Rzeczywiście, mówiłeś mi o nim – przerwała. – Dee? Poszedłeś po nią? Dlaczego?
– Uciekła w burzę, a przecież ona mi się podobała – żeby zatrzeć wrażenie czegoś, co mogło ją, tak wrażliwą, urazić dodał pośpiesznie: – Co się stało z resztą żeglarzy? Utonęli?
– Pokazałam im to – powiedziała, wskazując na groźnie wyglądający bosak – więc popłynęli do brzegu.
– Lepiej ruszajmy stąd. Jeśli uda nam się rozszyfrować żagle,
– Nie, prąd nas wypchnie. Wiatr wieje w złą stronę. Tylko byśmy sobie zaszkodzili, próbując bawić się żaglami, kiedy nie wiemy nawet, jak to się robi.
Bink popatrzył w stronę drugiego statku. Zapalono na nim światła. – Ci żeglarze nie popłynęli do brzegu – powiedział. – Poszli do sąsiadów. Zaraz tu będą po nas, pod żaglami.
– Nie mogą – powiedziała. – Mówiłam ci – wiatr. Lepiej poszukajmy eliksiru.
– Dobrze.
Zupełnie o nim zapomniał. Gdyby nie to, mogliby pobiec lądem i zaszyć się gdzieś w Mundanii. Jak miałby jednak żyć ze świadomością, że kupił swoją wolność za cenę pozostawienia Xanth oblężonego przez Złego Czarownika?
– Wyrzucimy go za burtę.
– Nie!
– Ale ja myślałem...
– To będzie zastaw. Jak długo go mamy, tak długo oni na nas nie napadną. Będziemy na zmianę stać na pokładzie, trzymając fiolkę nad wodą tak, żeby nas widzieli. Jeśli cokolwiek się wydarzy...
– Wspaniale – zawołał. – Nigdy bym na to nie wpadł.
– Po pierwsze, musimy najpierw znaleźć nasz zastaw. Jeśli wybraliśmy zły statek i jeśli oni umieścili katapultę na jednym, a eliksir na drugim...
– To nie będą nas ścigać – powiedział.
– Będą, będą. Katapulta jest im też potrzebna. A przede wszystkim potrzebują nas.
Przeszukali statek. W kabinie na łańcuchu siedział potwór, jakiego Bink dotychczas nie widział. Nie był duży, ale był okropny. Jego ciało było całkowicie pokryte włosiem, białym w czarne plamy. Miał też cienki ogon, miękkie czarne uszy, mały nos i lśniące białe zęby. Jego cztery nogi uzbrojone były w grube pazury. Zawarczał wściekle, gdy Bink się do niego zbliżył, ale był przykuty za szyję do łańcucha, a łańcuch do ściany tak, że jego wściekłe skoki hamowały stalowe więzy.
– Co to jest? – zapytał Bink ze zgrozą.
Fanchon zastanowiła się.
– Myślę, że to wilkołak.
Teraz stworzenie wydało mu się trochę znajome. Przypominało wilkołaka w jego zwierzęcym stadium.
– Tu, w Mundanii?
– Może jest spokrewnione. Gdyby miało więcej głów, byłoby podobne do cerbera, ale z jedną głową, to chyba jest pies.
Binka zatkało.
– Pies! Masz chyba rację. Nigdy przedtem nie widziałem żywego psa. Tylko rysunki.
– Chyba obecnie ich nie ma w Xanth. Kiedyś żyły i u nas, ale musiały wyemigrować.
– Przez Tarczę?– zapytał Bink.
– Oczywiście, chociaż na podstawie pisemnych wzmianek psy, koty i konie pojawiały się jeszcze w zeszłym wieku.
– No cóż, sądzę, że mamy tu do czynienia z jednym z nich. Wygląda groźnie. Pewnie pilnuje eliksiru.
– Wytresowany, żeby atakował obcych – zgodziła się. – Pewnie będziemy musieli go zabić.
– Ale to jest rzadkie stworzenia. Może ostatnie na świecie.
– Tego nie wiemy. Psy mogą byli całkiem pospolite w Mundanii.
Pies uspokoił się, chociaż nadal obserwował nas nieufnie. Mały smok mógłby tak obserwować człowieka, pomyślał Bink, o ile człowiek znajdował się odpowiednio daleko. Ale gdyby człowiek znalazł się w jego zasięgu...
– Możemy ocucić żeglarza i zmusić go do obłaskawienia psa – powiedział Bink. – Zwierzę na pewno słucha członków załogi. Inaczej sami by nie mieli dostępu do eliksiru.
– Dobry pomysł – zgodziła się.
Żeglarz w końcu wrócił do przytomności, ale nie był w stanie z nimi walczyć.
– Puścimy cię wolno – powiedziała Fanchon – jeśli powiesz nam, jak obłaskawić tego psa. Nie chcemy go zabijać.
– Kogo, Jennifer? – zapytał żeglarz w osłupieniu. – Zawołaj ją po imieniu, pogłaszcz ją po głowie i daj jej coś do jedzenia – położył się. – Chyba mam złamany obojczyk.
Fanchon spojrzała na Binka.
– W takim razie nie możemy mu kazać pływać. Trent jest być może potworem, ale my nie.
Zwróciła się do żeglarza:
– Jeśli dasz nam słowo, że nie będziesz się wtrącał w nasze sprawy, pomożemy ci wrócić do zdrowia, o ile potrafimy zaradzić twoim dolegliwościom. Zgoda?
Żeglarz nie wahał się ani chwili.
– Nie mogę się do was wtrącać. Nie mogę wstać. Zgoda.
Trochę to zaniepokoiło Binka. On sam i Fanchon mówili zupełnie tak samo, jak Trent, oferując lepsze warunki wrogowi w zamian za współpracę. Czy różnili się czymś od Złego?
Fanchon zbadała szyję i ramiona żeglarza.
– Ou! – wrzasnął.
– Kiepski, ze mnie lekarz, ale myślę, że masz rację. Złamałeś obojczyk. Czy macie tu jakieś poduszki?
– Słuchajcie – powiedział żeglarz, gdy Fanchon go opatrywała, wyraźnie starał się odwrócić swoją uwagę od bólu. – Trent nie jest potworem. Tak go nazwaliście, ale nie macie racji. On jest dobrym przywódcą.
– Obiecał wam łupy w Xanth? – zapytała Fanchon z ironią.
– Nie, tylko ziemię i pracę dla wszystkich.
– A nie mordy, gwałty, rabunki? – jej niewiara była ewidentna.
– Nic takiego. To nie są dawne czasy. My mamy tylko go chronić i utrzymywać porządek na terenie, który zajmiemy, a on przydzieli nam małe działki nie zasiedlonej ziemi. On mówi, że Xanth jest słabo zaludniony i że on będzie zachęcał tamtejsze dziewczyny, żeby za nas wychodziły, abyśmy mogli założyć rodziny. A jeśli ich nie wystarczy, to sprowadzi dziewczyny z prawdziwego świata, zaś w międzyczasie zamieni jakieś fajne zwierzęta w dziewuchy. Myślałem, że to żarty, ale jak usłyszałem o tych kogutach – skrzywił się – to znaczy o tych bazyliszkach – potrząsnął głową i znów się wykrzywił, tyć razem z bólu.
– Nie ruszaj głową – posiedziała doń Fanchon trochę zbyt późno – To prawda o bazyliszkach, myśmy nimi byli; ale zwierzęce panny młode...
– To by nie było takie złe, panienko. Tylko na jakiś czas, zanim przyjadą prawdziwe. A jeśli one wyglądają jak dziewczyny i w dodatku są jak dziewczyny, to nie będę miał im za złe, że były kiedyś sukami. Niektóre z nich i tak są.
– Co to jest suka? – zapytał Bink.
– Suka? Nie wiesz? – żeglarz znów się skrzywił – albo to był jego ulubiony grymas, albo go bardzo bolało. – Pies płci żeńskiej. Jak Jennifer. Gdyby Jennifer przybrała, ludzką postać...
– Wystarczy – mruknęła Fanchon.
– W każdym razie mamy dostać gospodarstwa i się w nich osiedlić. I nasze dzieci będą miały zdolności magiczne. Mówię wam, właśnie to mnie skusiło. Nie wierzę w magię, albo raczej kiedyś nie wierzyłem, ale pamiętam bajki z czasów, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, o księżniczce i diable, o Szklanej Górze i o trzech życzeniach – no, wiecie, pracowałem w ślusarni, rozumiecie? No i chciałem się urwać z wyścigu szczurów.
Bink w milczeniu potrząsnął głową. Rozumiał tylko część z tego, co mówił żeglarz, a to nie przedstawiało Mundanii w nazbyt korzystnym świetle. Ślusarnia? Szczury, które się ścigały? Bink też by wolał wydostać się z zasięgu tej kultury.
– Szansa uczciwego życia na wsi – ciągnął żeglarz i widać było, że bardzo był do tej wizji przywiązany – mieć własną ziarnie, hodować na niej dobre rzeczy, no wiecie. I moje dzieci znające magię, prawdziwą magię – ja chyba jeszcze nie uwierzyłem w ten kawałek, ale miło o tym pomyśleć.
– Ale napaść na obcy kraj, zabrać coś, co do ciebie nie należy – powiedziała Fanchon i przerwała pewna, że nie ma co dyskutować z żeglarzem na ten temat. – On was zdradzi, gdy tylko przestanie was potrzebować. To Zły Czarodziej wygnany z Xanth.
– To znaczy, że on naprawdę zna się na magii? – zapytał żeglarz z radosną niewiarą w głosie. – Kombinowałem sobie, że ta gadka o magii to tylko pic, wiecie, jak się nad tym zastanowiłam... To znaczy czasem wierzyłem, ale...
– Możesz być pewny, że się na niej zna, jak cholera – wtrącił się Bink, powoli przyzwyczajając się do stylu żeglarza. – Mówiliśmy, że zmienił nas...
– To jest nieważne – posiedziała Fanchon.
– Ale on jest mimo wszystko dobrym dowódcą – upierał się żeglarz. – Opowiedział nam, jak go wykopano 20 lat temu, ponieważ chciał zostać Królem i jak stracił swoją magię, ożenił się z dziewczyną stąd i mieli synka.
– Trent miał rodzinę w Mundanii? – zapytał Bink w osłupieniu.
– My tak naszego kraju nie nazywamy – powiedział żeglarz – ale zgadza się, miał rodzinę, zanim przyszła ta tajemnicza choroba, coś w rodzaju grypy, a może zatrucie pokarmowe. Oni oboje to złapali i umarli. On mówił, że nauka nie mogła ich uleczyć, ale magia tak, więc wracał do kraju magli Xanth, jak go nazywacie. Ale oni by go zabili, gdyby przyszedł sam, nawet jeśli przedostałby, się przez coś, co się nazywa Tarczą. Więc potrzebował armii – au! – Fanchon skończyła go opatrywać i dźwignęła jego ramię na poduszkę.
Tak więc ulokowali żołnierza jak najlepiej umieli, zawijając jego ramię w znalezione na pokładzie szmaty. Bink chętnie posłuchałby, co żeglarz ma jeszcze niezwykłego do powiedzenia, ale czas mijał, a ten drugi statek zbliżał się do nich. Śledzili jago ruchy, patrząc na żagiel, który przesuwał się poziomo do przodu i do tyłu, robiąc zygzak pod wiatr i za każdym razem był coraz bliżej, pomylili się co do możliwości statków, wydanych na przeciwne wiatry. Co do czego się jeszcze mylili?
Bink wszedł do kabiny. Trochę odczuwał chorobę morską, ale starał się ją powstrzymać. „Jennifer”, powiedział z wahaniem, podając jej trochę psiego mięsa, które znaleźli na statku. Mały, kropkowany potwór zamachał ogonem. I już, ot tak, byli przyjaciółmi. Bink zebrał się na odwagę i pogłaskał ją po głowią, a ona go nie ugryzła. Podczas gdy jadła, otworzył skrzynkę, której tak zaciekle broniła i wyjął ze środka fiolkę z zielonkawym płynem, umieszczoną w miękko wysłanym pudełku. Zwycięstwo!
– Panienko! – zawołał żeglarz, gdy Bink wyłonił się z fiolką. – Tarcza!
Fanchon rozejrzała się nerwowo.
– Czy prąd znosi nas na to?
– Tak, panienko. Nie wtrącałbym się, ale jeśli nie zawrócicie zaraz tej łajby, to koniec z nami wszystkimi. Ja wiem, że Tarcza działa; widziałem, jak zwierzęta próbowały przez nią przejść i piekły się żywcem.
– A skąd wiadomo, gdzie ona jest? – zapytała.
– Tam gdzie się błyszczy. Widzisz? – wskazał kierunek podnosząc z wysiłkiem rękę.
Bink popatrzył i zobaczył. Dryfowali w stronę lekko połyskującej zasłony białawego koloru. Tarcza!
Statek zbliżał się do niej nieubłaganie.
– Nie potrafimy zatrzymać statku – zawołała Fanchon. – Znosi nas wprost na nią.
– Rzućcie kotwicę – powiedział żeglarz.
Co innego pozostawało? Tarcza to pewna śmierć. Ale zatrzymanie się oznaczało, że znowu znajdą się w mocy Trenta. Nawet jeśli odeprą ich szantażując fiolką z eliksirem, to i tak pozostaną uwięzieni na statku.
– Możemy wziąć łódź ratunkową – powiedziała Fanchon. – Podaj mi fiolkę.
Bink podał jej flaszeczkę, a potem rzucił kotwicę. Statek obrócił się powoli, gdy kotwica chwyciła dno, Tarcza była nieprzyjemnie blisko, tak samo, jak ścigający ich statek. Teraz już wiedzieli, dlaczego korzystali z siły wiatru, a nie prądu; był pod kontrolą i nie groziło mu zdryfowanie na Tarcze. Spuścili na wodę łódź ratunkową. Reflektor z drugiego, statku oświetlił ich rzęsiście, Fanchon podniosła fiolkę wysoko do góry.
– Wrzucę ją do wody! – zawołała do swoich wrogów. – Strzelajcie do mnie – eliksir utonie razem ze mną.
– Oddaj go – usłyszeli głos Trenta z drugiego statku. – Obiecuję, że puszczę was oboje wolno.
– Ha! – mruknęła. – Bink, czy możesz sam wiosłować? Boję się to postawić, gdy jesteśmy w zasięgu ich strzał. Chcę mieć pewność, że bez względu na to, co się z nami stanie, nie dostaną tego,
– Spróbuję – powiedział Bink. Usadowił się, chwycił wiosła i pociągnął. Jedno wiosło zaczepiło o burtę statku. Drugie zanurzyło się głęboko w wodę. Łódź obróciła się.
– Odepchnij się! – zawołała Fanchon. – Prawie mnie wrzuciłeś do wody.
Bink próbował przystawić koniec wiosła do burty statku, żeby się odepchnąć, ale nie udało mu się, bo nie potrafił wyciągnąć wiosła z dulki. A prąd znosił łódź wzdłuż statku, aż znalazła się poza rufą.
– Znosi nas na Tarczę! – zawołała Fanchon – wywijając fiolką – Wiosłuj! Wiosłuj! Odwróć łódź!
Bink przyłożył się do wioseł. Problem z wiosłowaniem polegał na tym, że siedział tyłem do kierunku jazdy i nie wiedział gdzie płynie. Fanchon usiadła na rufie, trzymając w górze fiolkę i patrząc przed siebie. Bink zaczął wyczuwać wiosła, odwrócił łódź i teraz błyszcząca zasłona znalazła się z boku. Była całkiem ładna na swój sposób, jej białawy połysk rozpraszał ciemności, ale Bink odwrócił się od niej ze zgrozą.
– Płyń równolegle – rozkazała Fanchon – Im bliżej niej będziemy, tym trudniej będzie drugiemu statkowi. Może przestaną nas ścigać.
Bink podciągnął mocniej. Łódź ruszyła do przodu, ale chłopak nie był przyzwyczajony do tego typu wysiłku i nie wypoczął jeszcze po pływaniu, więc zdawał sobie sprawę, że długo nie wytrzyma.
– Płyniesz prosto na Tarczę! – zawołała Fanchon.
Bink spojrzał. Tarcza była bliżej, chociaż nie wiosłował w jej stronę.
– Prąd – powiedział. – Znosi nas bokiem – naiwnie sądził, że jeśli zacznie wiosłować, to pozostałe czynniki przestaną odgrywać rolę.
– Wiosłuj od Tarczy – zawołała. – Szybko!
Odwrócił łódź, ale Tarcza nie zaczęła się oddalać. Prąd znosił ich równie szybko, jak Bink wiosłował. Co gorsza, wiatr zaczął zmieniać kierunek i wzmógł się. Na razie siły były wyrównane, ale Bink czuł, że się męczy.
– Już więcej nie mogę – sapnął, patrząc na świecącą zasłonę.
– Tam jest wyspa – powiedziała Fanchon. – Płyń w jej stronę.
Bink rozejrzał się. Zobaczył coś czarnego. Wyspa? Niewiele więcej, niż zdradziecka skała, ale jeśli mogliby się przy niej zakotwiczyć. Zrobił desperacki wysiłek, ale to nie wystarczyło. Zbierało się na burzę. Nie uda im się trafić na skałę. Tarcza była coraz bliżej.
– Pomogę ci – zawołała Fanchon. Odstawiła fiolkę, podpełza doń i położyła ręce na wiosłach, obok jego rąk. Pchnęła, synchronizując swoje wysiłki z jego ruchami.
Pomogło, ale zmęczony Bink nie mógł się skoncentrować. W słabym świetle księżyca, chwilowo przysłanianym przez gęstniejące, szybko przesuwające się chmury, jej nagie ciało straciło swoją niezgrabność, stało się bardziej kobiece. Cień i wyobraźnia mogły sprawić, że wyglądała prawie atrakcyjnie i wprowadzało go to w zakłopotanie, bo nie mieli prawa myśleć o takich rzeczach. Fanchon byłaby dobrym towarzyszem, gdyby...
Łódź uderzyła o skałę. Zachwiała się, skała, łódź, albo obie.
– Łap! Łap! – zawołała Fanchon, gdy woda wdarła się przez burtę.
Bink wyciągnął rękę i próbował uchwycić się skały. Była równocześnie szorstka i śliska. Fala zalała go i zachłysnął się słoną pianą. Było całkiem ciemno, chmury zakryły księżyc do reszty.
– Eliksir. – zawołała Fanchon. – Zostawiłam go w... – rzuciła się w stronę zalanej rufy łodzi.
Bink, dławiąc się morską wodą nie mógł do niej krzyknąć. Rękami przywarł do skały, szukając jakiejś szczeliny, a nogami przytrzymywał łódź. Miał idiotyczną wizję: gdyby tonący w oceanie olbrzym uchwycił się ziemi Xanth, jego palce zaczepiłyby się o rozpadlinę. Może po to istniała. Czy miniaturowi mieszkańcy tej samotnej skały nienawidzili szczeliny, którą znalazły palce Binka–olbrzyma? Czy mieli jakieś zaklęcie zapomnienia, aby wyrzucić ją ze swej świadomości?
W oddali strzeliła błyskawica. Bink zobaczył ponure, poszarpane skały; bez żadnych maleńkich ludzi. Jednak coś błysnęło, jakby światło odbite od czegoś w wodzie. Wpatrzył się w to coś, ale błyskawica dawno już zgasła, a on gapił się na swoje wspomnienie, próbując odtworzyć widziany kształt. To był tylko odblask, część czegoś większego.
Strzeliła następna błyskawica, tym razem bliżej. Bink widział to krótko, ale dokładnie. Był to zębaty, gadopodobny stwór. Odblask padł od jego złośliwego oka.
– Potwór morski! – zawołał przerażony.
Fanchon szarpnęła się przy wiośle i w końcu udało jej się wyjąć je z dulki. Wycelowała je w potwora i pchnęła. Koniec wiosła uderzył w opancerzony pysk. Potwór wycofał się.
– Musimy się stąd wydostać – zawołał Bink, ale gdy krzyczał, zalała ich następna fala. Uniosła łódź i wyrwała ją spod jego nóg. Otoczył ranieniem chudą talię Fanchon i przytrzymał ją. Wydawało mu się, że palce jego drugiej ręki złamią się dźwigając ciężar obu ich ciał i będąc zahaczone w szczelinie. Utrzymali jednak równowagę.
W świetle następnej błyskawicy zobaczyli niewielkie żaglopodobne wyrostki poruszające się po wodzie. Co to było? – zastanawiali się.
Nagle z wody wyłonił się następny potwór, tuż obok niego. Dostrzegł go mimo panujących ciemności, bo jego oczy zdążyły już do nich przywyknąć. Wydawało się, ze ma jedno wielkie oko, pokrywające całą twarz i okrągły, ścięty pysk. Po bokach sterczały mu wąsy. Bink był sparaliżowany strachem, chociaż zdawał sobie sprawę, że większość szczegółów to produkty jego wyobraźni. Mógł tylko gapić się na potwora w świetle następnej błyskawicy, a błyskawica potwierdziła wymysły jego wyobraźni. Tam był ohydny potwór!
Bink próbował zwalczyć strach i wymyślić jakiś plan obrony. Jedną ręką trzymał się skały, a drugą przytrzymywał Fanchon. Nie mógł się ruszyć, ale może Fanchon...
– Twoje wiosło – sapnął.
Potwór był jednak szybszy. Podniósł ręce do głowy i dźwignął do góry cały czerep. Pod spodem była twarz Złego Czarodzieja, Trenta.
– Głupcy, narobiliście dosyć kłopotu! Dajcie mi eliksir, a ja rozkażę tym na statku, żeby wam rzucili linę.
Bink zawahał się. Był zmęczony, przemarznięty do szpiku kości i wiedział, że nie potrafi dłużej opierać się burzy i prądowi. Pozostanie tu oznaczało samobójstwo.
– Kręci się tu krokodyl – ciągnął Trent. – I kilka rekinów. Są równie groźne, jak mityczne bestie, które znacie. Mam odstraszacz, ale prąd zmywa go równie prędko, jak on się rozpuszcza w wodzie, więc nie jest bardzo skuteczny, a co gorsza wokół tych skał tworzą się czasami wiry, zwłaszcza podczas burzy. Potrzebujecie pomocy i tylko ja mogę wam jej udzielić. Dajcie mi fiolkę!
– Nigdy! – zawołała Fanchon i skoczyła w czarne fale.
Trent z powrotem założył maskę i skoczył za nią. Wtedy Bink zobaczył, że Czarownik nie ma na sobie nic, poza długim mieczem umocowanym rzemieniami do ciała. Bink skoczył za nim, nawet nie zastanawiając się nad tym co robi.
Spotkali się pod wodą. W ciemności zbili się w kłąb i walczyli zaciekle. Bink próbował wypłynąć na powierzchnię. Zastanawiał się, jak mógł być taki głupi, żeby tu nurkować będąc pewien, że może się tu tylko utopić. Wtem coś chwyciło go w śmiertelnym uścisku. Musiał wydostać się na powierzchnię, wystawić głowę i nabrać powietrza. Prąd wody porwał ich i szarpnął wściekle. Był to wir – nieożywiony potwór w kształcie kanału. Wessał ich spiralnie w głąb swojej czeluści. Bink po raz drugi poczuł, że tonie, ale tym razem wiedział, że żadna Czarodziejka go nie uratuje.
11.
Obudził się z twarzą w piasku. Wszędzie wokół walały się macki zielonego potwora. Jęknął i usiadł.
– Bink! – zawołała radośnie Fanchon, biegnąc ku niemu po piasku.
– Myślałem, że jest noc – powiedział.
– Byłeś nieprzytomny. Ta jaskinia ma magiczny blask, a może jest to blask mundański, skoro był też na skale. Tu jest wiele jaśniej. Trent wypompował z ciebie wodę, ale mimo to bałam się...
– Co to jest? – zapytał Bink, spoglądając na zieloną mackę.
– Kraken – powiedział Trent – Wyciągnął nas z wody, chcąc nas pożreć, ale fiolka z eliksirem rozbiła się i zabiła go. To wszystko uratowało nam życie. Gdyby fiolka rozbiła się wcześniej, to kraken by nas nie złapał i utonęlibyśmy. Gdyby rozbiła się później; bylibyśmy już zjedzeni. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby coś się stało przypadkiem w tak dogodnym momencie.
– Kraken! – zawołał Bink. – ależ to jest magia!
– Jesteśmy ponownie w Xanth – powiedziała Fanchon.
– Ale...
– Przypuszczam, że wir wciągnął nas poniżej miejsca, gdzie kończy się Tarcza – powiedział Trent. – Przepłynęliśmy pod nią. Może pomogła obecność eliksiru, zrządzenie losu. Nie zamierzam przechodzić tędy w drugą stronę. Straciłem mój aparat oddechowy. Dobrze, że zdążyłem wciągnąć spory zapas tlenu. Zostajemy w Xanth.
– Tak mi się wydaje – powiedział Bink w osłupieniu. Zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że spędzi resztę życia w Mundanii. Trudno mu teraz było tak nagle się odzwyczaić. – Dlaczego mnie uratowałeś? Skoro nie było już eliksiru...
– To była kwestia przyzwoitości – powiedział Czarodziej – Rozumiem, że w moich ustach to pojęcie może cię razić, ale w tej chwili nie potrafię podać lepszego wyjaśnienia. Nie żywię do ciebie żadnej urazy. Raczej podziwiam twoją wytrwałość i prawość. Możesz teraz iść swoją drogą, a ja pójdę swoją.
Bink zastanowił się. Miał przed sobą nową, nieznaną rzeczywistość. Z powrotem w Xanth, nie walcząc już ze Złym Czarodziejem. Im bardziej przyglądał się szczegółom, tym mniej z tego rozumiał. Wessany przez wir i pełne potworów wody, przemknął pod niewidzialną, lecz zabójczą Tarczą, aby zostać uratowanym przez ludożerczą roślinę, którą przypadkiem unicestwił eliksir.
– Nie – warknął. – Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć.
– Jakbyśmy byli zaczarowani – powiedziała Fanchon. – Tylko dlaczego objęło to również Złego Czarodzieja?
Trent uśmiechnął się. Nago robił równie imponujące wrażenie jak przedtem, Pomimo swoich lat był sprawnym i silnym mężczyzną.
– To rzeczywiście ironia losu, że źli są uratowani razem z dobrymi. Może natura nie zawsze bierze pod uwagę ludzkie charaktery. Ale jestem realistą tak, jak wy. Nie udaję, że rozumiem, jak się tu dostaliśmy. Jednak nie wątpię, że tu jesteśmy. Przedostanie się na stały ląd będzie trudniejsze. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
Bink rozejrzał się po jaskini. Już teraz było tu duszno, chociaż miał nadzieję, że sobie to tylko wyobraża. Nie było widać żadnej drogi wyjścia poza wodą, którą tu przybyli. W jednym kącie leżała kupa liści – resztki pozostawione przez krakena.
Przestało to wyglądać na przypadek. Jakie może być lepsze miejsce dla potwora morskiego, niż wylot wiru? Samo morze zbierało ofiary, a większość z nich uśmiercała po drodze Tarcza. Kraken musiał tylko odsiewać świeże ciała z wody, a ta ustronna jaskinia idealnie nadawała się do spokojnej konsumpcji nawet największych zwierząt. Można je było uśmiercić na plaży, a nawet karmić, aby mniej więcej zachowały zdrowie do czasu, kiedy kraken był wystarczająco głodny. Świetna spiżarnia, przechowująca świeże i smaczne pożywienie. A próba ucieczki polegająca na przepłynięciu koło macek – brr! Kraken mógł więc rzucić tu trójkę ludzi, a potem zginął od eliksiru. Wydarzenia nie zgadzały się co do ułamków sekundy, lecz co do minut z pewnością. Ciągle zbieg okoliczności, ale coraz mniej nieprawdopodobny.
Fanchon kucnęła i wrzucała zeschnięte liście do wody. Musiały pochodzić z poprzednich lat. Do czego potrzebował ich kraken tu, gdzie nigdy nie zaglądało słońce, pozostało dla Binka zagadką. Może był normalną rośliną, zanim został stworem magicznym, albo jego przodkowie byli normalnymi roślinami, a on się jeszcze całkowicie nie przystosował. Może liście służyły do czegoś innego. Natura miała jeszcze wiele nierozwiązanych tajemnic. W każdym razie Fanchon rzucała liście na wodę, a dlaczego traciła na to czas, również trudno było odgadnąć.
Zauważyła, że się jej przypatruje.
– Sprawdzam, jakie są tu prądy na powierzchni – powiedziała. – Widzisz, woda płynie w tę stronę. Pod tą ścianą musi być wyjście.
Znów mu zaimponowała swoją inteligencją. Ilekroć złapał ją na pozornie głupiej czynności, wkrótce okazywało się, że jest wręcz przeciwnie. Była zwykłą, brzydką dziewczyną, ale jej umysł pracował znakomicie. Zaplanowała ucieczkę z lochu oraz ich dalszą strategię działań i to zniweczyło plany podboju snute przez Trenta. A teraz znowu wkraczała do akcji. Szkoda, że jej wygląd nie dorównywał inteligencji.
– Oczywiście – zgodził się Trent. – Kraken nie może żyć w stojącej wodzie; potrzebuje stałego przypływu. Woda przynosi mu pożywienie i zabiera resztki. Mamy wyjście, o ile droga na powierzchnię jest dostatecznie krótka i nie przechodzi znowu przez Tarczę.
Nie spodobało się to Binkowi.
– Załóżmy, że zanurkujemy i prąd będzie nas niósł zbyt długo. Przecież się potopimy!
– Przyjacielu – powiedział Trent. – Sam się nad tym właśnie zastanawiałem. Żeglarze nie mogą nas uratować, bo jesteśmy niewątpliwie poza Tarczą. Nie chciałbym ryzykować ani prądu, ani tego, co możemy w nim napotkać, ale wydaje mi się, ze właśnie to musimy zrobić, bo nie możemy tu siedzieć bez końca.
Coś drgnęło. Bink spojrzał w tym kierunku i zobaczył, że jedna z zielonych macek się rusza.
– Kraken odżywa! – wykrzyknął. – On nie jest martwy!
– Hm – sapnął Trent. – Prąd rozrzedził eliksir i rozproszył go. Magia wraca. Myślałem, że roztwór będzie śmiertelny dla istot magicznych, ale chyba tak nie jest.
Fanchon obserwowała macki. Teraz wszystkie już drgały.
– Myślę, że lepiej będzie się stąd wynieść – mruknęła. – I to natychmiast.
– ALE nie możemy rzucać się do wody nie wiedząc, dokąd płynie – zaprotestował Bink. – Musimy być głęboko pod powierzchnią morza. Wolę tu zostać i walczyć, niż utonąć.
– Proponuję zawrzeć rozejm, dopóki się stąd nie wydostaniemy – powiedział Trent – Eliksir się skończył i nie możemy wrócić tą drogą, którą przybyliśmy z Mundanii. Prawdopodobnie będziemy musieli współpracować, żeby się stąd wydostać, a w obecnej sytuacji nie mamy się o co kłócić.
Fanchon nie ufała mu.
– Więc my ci pomożemy wydostać się, a wtedy rozejm się skończy i ty nas zamienisz w komary. Skoro jesteśmy w Xanth to nigdy nie uda nam się wrócić do własnej postaci.
Trent strzelił palcami
– Co za głupiec ze mnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Mogę teraz użyć mojej magii, aby nas stąd wydobyć – popatrzył na drgające, zielone macki. – Oczywiście, będę musiał zaczekać, aż cały eliksir wyparuje, bo unicestwia on też moją magię. To znaczy, że do tej pory kraken w pełni odżyje. Nie mogę go przekształcić, bo jego prawdziwe ciało jest za daleko.
Macki podniosły się.
– Bink, nurkuj! – zawołała Fanchon, – Nie chcemy się znaleźć pomiędzy krakenem a Złym Czarodziejem – rzuciła się do wody.
Wniosek został przeforsowany. Miała rację – albo pożre ich kraken; albo czarodziej ich przekształci. Teraz, dopóki resztki eliksiru łagodziły oba zagrożenia, był czas na ucieczkę. On by się jeszcze wahał, gdyby Fanchon nie zaczęła działać. Gdyby utonęła, straciłby sojusznika.
Bink pognał plażą, potknął się o mackę i rozłożył się jak długi. Reagując odruchowo, macka owinęła się wokół jego nogi. Liście przykleiły się do ciała, mlaszcząc cicho, Trent dobył miecza i podbiegł w jego stronę.
Bink nabrał garść piasku i rzucił w czarodzieja, ale bez skutku. Wtedy miecz Trenta opadł i rozciął mackę.
– Nic ci nie grozi z mojej strony, Bink – powiedział Czarodziej. – Płyń, jeśli chcesz.
Chłopak poderwał się na nogi i skoczył do wody, nabierając głęboko powietrza. Zobaczył nogi płynącej w dół Fanchon i czarną rurę, otwór drugiego końca. Przestraszył się i cofnął kilka stóp. Wynurzył głowę na powierzchnię wody. Trent stał na plaży i siekł mieczem łączące się macki. Broniąc się przed potworem, stanowił istny obraz bohaterstwa, jednak gdy walka się skończy, Trent będzie o wiele bardziej niebezpiecznym potworem, niż kraken.
Bink podjął decyzję. Nabrał znowu powietrza i zanurkował. Tym razem trafił w sam środek wiru i prąd porwał go. Nie było odwrotu.
Tunel poszerzył się prawie natychmiast i utworzył następną świecącą jaskinię. Bink dogonił Fanchon i głowy ich wynurzyły się na powierzchnię prawie równocześnie. Prawdopodobnie zbliżając się do wyjścia dziewczyna, będąc ostrożniejszą zwolniła.
Kilka głów odwróciło się w ich stronę. Ludzkich głów, na ludzkich, bardzo przyjemnych kobiecych torsach. Miały twarze elfów, bujne sploty ich włosów spływały w magicznej poświacie po ich delikatnych, nagich ramionach i jędrnych piersiach. Dolną część ciała stanowiły rybie ogony. To były syreny.
– Co robicie w jaskini? – zawołała jedna z nich z oburzeniem.
– Chcemy tylko przepłynąć – powiedział Bink. Syrena mówiła oczywiście wspólnym językiem Xanth. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby Trent nie opowiadał, w jaki sposób język Xanth. łączył w sobie wszystkie języki Mundanii. Magia działała na wiele sposobów, – Powiedzcie nam, jak najłatwiej można wydostać się na powierzchnię.
– Tędy – powiedziała jedna, wskazując na prawo.
– Tędy – powiedziała inna, wskazując na lewo.
– Nie, tędy! – zawołała trzecia, pokazując do góry. Potem rozległ się wybuch dziewczęcego śmiechu.
Kilka syren skoczyło do wody i podpłynęło błyskając ogonami w stronę Binka. Po chwili był otoczony. Z bliska stworzenia te były jeszcze ładniejsze niż z daleka. Każda miała doskonała cerę, efekt dobroczynnego działania wody, a ich unoszące się na wodzie piersi wydawały się pełniejsze. Może za długo miał do czynienia z Fanchon; widok tych wszystkich piękności wzbudził w nim dziwne uczucia podniecenia i nostalgii. Gdyby tak mógł je wszystkie, chwycić, ale nie, one były syrenami, zupełnie nie w jego typie. Nie zwróciły zupełnie uwagi na Fanchon.
– To facet! – zawołała jedna z nich. Miła chyba na myśli to, że jest on człowiekiem, a nie trytonem. – Popatrzcie, ma rozdzielone nogi, bez ogona.
Nagle zaczęły nurkować, żeby obejrzeć jego nogi. Bink, nagi, czuł się bardzo niezręcznie. Zaczęły go dotykać, ugniatając nieznana im mięśnie kończyn dolnych. Dla nich była to nowość. Dlaczego jednak nie oglądały nóg Fanchon? Były to raczej psoty, niż ciekawość.
Głowa Trenta wyłoniła się za nimi z wody.
– Syreny – skomentował. – Nic od nich nie uzyskamy.
Chyba miał rację. Wydawało się również, że nie uda im się uniknąć towarzystwa Czarodzieja.
– Sądzę, że lepiej będzie zawrzeć rozejm – powiedział Bink do Fanchon – Musimy mu zaufać.
Spojrzała na syreny, a potem na Trenta.
– No dobrze – rzekła nieuprzejmie – cokolwiek to jest warte, a pewnie niewiele.
– Bardzo rozsądnie – stwierdził Trent. – Nasze dalekosiężne cele mogą być różne, ale cel bezpośredni nas łączy: musimy przeżyć. Patrzcie, nadpływają trytony.
Gdy to mówił pojawiła się grupa trytonów, przypływających z innej strony. Był tu istny labirynt jaskiń i zalanych wodą korytarzy.
– Hola! – zawołał tryton, wymachując swoim trójzębem.
– Huzia! – syreny zapiszczały kokieteryjnie i uciekły. Bink unikał oczu Fanchon; panie zdecydowanie za dobrze się z nim bawiły i to niewątpliwie nie z powodu jego osobnych nóg.
– Jest ich zbyt wielu, by z nimi walczyć – powiedział Trent. – Eliksir się skończył. Za waszym pozwoleniem i w ramach naszego rozejmu zamienię was w ryby albo może gady, żebyście mogli uciec, jednakże...
– Jak odmienimy się z powrotem?– zapytała Fanchon.
– W tym jest cała rzecz. Nie mogę zamienić siebie, zatem musicie mnie uratować, albo pozostać w nowej postaci. Razem przeżyjemy, lub zginiemy osobno. Zgoda?
Popatrzyła na trytony, która uparcie płynęły w ich kierunku, otaczając ich z wzniesionymi do góry trójzębami. Nie wyglądali na rozbawionych. Była to wyraźnie banda chuliganów popisująca się przed podziwiającą ich syrenią widownią, która pojawiła się na brzegu.
– Zamień ich w ryby – krzyknęła Fanchon.
– To by usunęło bezpośrednie zagrożenie, gdybym mógł ich wszystkich naraz dostać – zgodził się Trent – ale nie uwolni nas to z jaskini. Podejrzewam, że musimy jednak ograniczyć magię do nas samych. W końcu jesteśmy intruzami w ich własnym domu. Istnieje przecież coś takiego, jak prawo własności.
– W porządku – zawołała, gdy tryton zamierzył się na nią trójzębem – Rób, jak uważasz.
Nagle stała się potworom, najgorszym, jakiego Bink widział życiu. Miała wielki, zielonkawy pancerz, z którego wystawały ręce, nogi, głowa i ogon. Jej stopy zakończone były płetwami, a głowa przypominała łeb węża.
Trójząb trytona uderzył w skorupę Fanchon–potwora i odbił się. Nagle Bink dostrzegł sens tej transformacji. Potwór był nie do pokonania.
– Żółw morski – mruknął Trent. – Z Mundanii. Normalnie nieszkodliwy, lecz trytony o tym nią wiedzą. Badałem, stworzenia nie magiczne i mam dla nich wiele szacunku. Hop! – leciał ku nim następny trójząb.
Wtedy także Bink stał się żółwiem morskim. Natychmiast poczuł się w wodzie całkiem nieźle. Nie bał się już zębatych oszczepów. Jeśli któryś z nich zbliży się do jego twarzy, to po prostu schowa głowę w pancerz. Nie ukryją jej całej, ale wystający pancerz ochroni go prawie przed wszystkim.
Coś pociągnęło go za górną część tarczy. Bink zaczął nurkować, starając się pozbyć tego czegoś, a potem w jego gadzim umyśle zaświtała myśl, że powinien to coś tolerować. Nie był to przyjaciel, ale można go było nazwać sojusznikiem. Zanurkował więc, ale pozwolił temu ciężarowi na sobie pozostać.
Bink wiosłował powoli, ale silnie płynąc w stronę podwodnego korytarza. Drugi żółw już do niego wpłynął. Bink nie martwił się, czym będzie oddychał. Wiedział, że może wstrzymać powietrze tak długo, jak to będzie potrzebne.
Nie trwało to długo. Korytarz prowadził ukosem w górę na powierzchnię wody. Bink zobaczył Księżyc. Po burzy nie było śladu. Nagle stał się znowu człowiekiem i pływanie stało się trudniejsze.
– Dlaczego mnie zamieniłeś z powrotem? – zapytał. – Jeszcze nie jesteśmy na brzegu.
– Gdy byłeś żółwiem, miałeś rozum żółwia i instynkty żółwia – wyjaśnił Trent. – inaczej nie potrafiłbyś przetrwać jako żółw. Po jakimś czasie zapomniałbyś, że byłeś kiedyś człowiekiem. Gdybyś skierował się na pełne norze, mogłoby mi się nie udać złapanie ciebie, a więc nie mógłbym cię zmienić z powrotem.
– Drzewo Justyn zachował ludzki umysł – wytknął Bink.
– Drzewo Justyn?
– Jeden z ludzi, których zamieniłeś w drzewa w North Village. Jego talent polegał na przenoszeniu głosu.
– Aaa, pamiętam. To był specjalny przypadek. Przekształciłem go w myślące drzewo, w człowieka w formie drzewa, a nie w prawdziwe drzewo. Mogę to osiągnąć, kiedy się bardzo postaram. W przypadku drzewa ma to sens, ale żółw potrzebuje żółwich reakcji, żeby przetrwać w oceanie.
Bink nie wszystko rozumiał, ale nie chciał o tym dyskutować. Najwyraźniej były to różne przypadki. W tym momencie, pojawiła się Fanchon w ludzkiej postaci.
– No cóż, dotrzymałeś układu – powiedziała niechętnie,. – Nie sądziłam, że tak postąpisz.
– Czasem trzeba być realistą – rzekł Trent.
– O co ci chodzi? – zapytała.
– Powiedziałem, że nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Sądzę, że zbliża się tu wąż morski.
Bink dojrzał wielką głowę. Nie było wątpliwości, że potwór również ich widział. Był olbrzymi, głowa miała szerokość jednego yarda.
– Uciekajmy do skały – zawołał Bink, kierując się do występu, który oznaczał wyjście z jaskini trytonów.
– To jest wielki, długi wąż – powiedziała Fanchon. – Może sięgnąć do jaskini albo owinąć się dookoła skał. W tej postacie nie uciekniemy mu.
– Mogę was zamienić w trujące meduzy, których wąż nie ruszy – powiedział Trent .– ale moglibyście zgubić się w zamieszaniu. Poza tym nie jest zdrowo być przekształcanym więcej, niż raz dziennie; nie mogłem tego sprawdzić podczas mojego wygnania, z oczywistych powodów, ale obawiam się, że wasze organizmy za każdym razem doznają szoku.
– A poza tym potwór może zjeść ciebie – cierpko rzuciła Fanchon.
– Szybko myślisz – zgodził się Trent spokojnie. – Muszę zatem zrobić coś, czego wolałbym uniknąć – przekształcić potwora.
– Nie chcesz przekształcić węża morskiego? – zapytał ze zdziwieniem Bink. Wąż był już blisko. Jego małe, czerwone oczka utkwione były w ofiarach; ślina kapała z jego wielkich zębów.
– To niewinna istota, która zajmuje się swoimi sprawami – powiedział Trent. – Nie powinniśmy wkraczać na jego wody, jeśli nie chcemy brać udziału w jego egzystencji. W naturze panuje równowaga magiczna, czy też mundańska, której nie powinniśmy zakłócać .
– Masz dziwne poczucio humoru – kwaśno stwierdziła Fanchon. – Nigdy nie sądziłam, że rozumiem niuanse czarnej magii. Jeśli chcesz chronić jego życie, to zamień go w małą rybkę, dopóki nie dostaniemy się do brzegu, a potem przekształć go z powrotem.
– I pośpiesz się! – krzyknął Bink. Wąż górował teraz nad nimi, łypiąc kogo by pożreć w pierwszej kolejności.
– To byłoby nieskuteczne – powiedział Trent. – Ryba odpłynie i stracimy ją z oczu. Muszę być w stanie dostrzec to stworzenie, które chcę przekształcić i musi być ono w zasięgu sześciu stóp ode mnie. Twoja sugestia ma jednak pewne zolety.
– Sześć stóp – powiedział Bink.– Znajdziemy się w jego brzuchu, zanim się zbliżymy na taką odległość.
Wcale nie żartował. Paszcza potwora była dłuższa niż szersza, więc gdyby ją otworzył całkowicie, to górne kły znalazłyby się w odległości dobrych 12 stóp od dolnych.
– Muszę działać w granicach moich możliwości – stwierdził nieporuszony Trent. – Głowa, siedziba tożsamości, stanowi krytyczny obszar. Kiedy ją przekształcę, reszta za nią naturalnie podąża. Gdybym spróbował transformacji, mając w zasięgu wzroku tylko ogon, skopałbym robotę. Kiedy wąż spróbuje wziąść mnie do paszczy, dopiero wtedy będzie w zasięgu mojej władzy.
– A jak rzuci się najpierw na któreś z nas? – zapytała Fanchon – Przypuśćmy, że będziemy więcej, niż sześć stóp od ciebie.
– Proponuję, żebyście znaleźli się w tym promieniu – powiedział sucho Trent.
Bink i Fnchon pośpiesznie podpłynęli bliżej do Złego Czarodzieja. Bink miał silne wrażenie, że nawet gdyby Trent nie posiadał magli i tak byliby w jego władzy. Był zbyt pewny siebie i sprawny taktycznie; wiedział, jak kierować ludźmi.
Ciało potwora morskiego sprężyło się. Jego głowa z wystającymi zębami uderzyła w dół. Wydobywała się z niej para, tworząc małe, obleśne chmurki. Fanchon krzyknęła histerycznie. Bink również przeżył chwilę obezwładniającej trwogi. Uczucie to stało się mu aż nazbyt dobrze znane; nie nadawał się na bohatera.
Gdy okropna paszcza zamykała się nad nimi, wąż morski zniknął. Na jego miejscu latał błyszczący owad jaskrawego koloru. Trent złapał go z łatwością w rękę i posadził sobie na włosach. Całe stworzenie trzęsło się ze strachu.
– Świetlik – wyjaśnił Trent. – Nie umie dobrze latać i nie cierpi wody. Nie ruszy się, dopóki nie wyjdziemy z morza.
Teraz cała trójka popłynęła do brzegu. Zabrało im to trochę czasu. Morze było jaszcze niespokojne, a oni byli zmęczeni, lecz żadne inne stworzenia nie niepokoiły ich. Widocznie mniejsze drapleżniki trzymały się z dala od terytorium łowieckiego potwora morskiego. Zrozumiałe nastawienie, ale prawdopodobnio za parę godzin, gdy potwora jeszcze tu nie będzie, cały ten teren zaroi się od monstrualnych drapieżników.
Odblask był silniejszy w dolinach fal. Część tworzyły świecące ryby, błyskające różnymi kolorami porozumiewając się w ten sposób z osobnikami swojego gatunku, reszta pochodziła od samej wody. Bladozielone, żółte i pomarańczowe fale – magia oczywiście, ale po co? Ileż było rzeczy, które Bink spotykał na swej drodze, ale nie rozumiał ich. Na dnie widział muszle, niektóre z nich miały oświetlone krawędzie, inne tworzyły błyszczące wzory. Kilka z nich zniknęło, gdy nad nimi przepływał. Czy stały się naprawdę niewidzialne, czy po prostu zgasiły swą poświatę – nie wiedział. Były jednakże magiczne i to było mu bliskie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ze rad jest być znowu pośród znanych zagrożeń Xanth.
Gdy dopłynęli do plaży nadszedł świt. Słońce wschodziło za chmur ani nad puszczę, aż wreszcie wyłoniło się. Jego oblicze odbiło się w wodzie. Był to widok niezwykłej piękności. Bink uchwycił się tej myśli, bo cały był sztywny ze zmęczenia, skoncentrowany na torturze poruszania rękami i nogami, znowu, znowu i znowu.
W końcu wypełzł na plażę. Fanchon wyczołgała się tuż obok.
– Nie zatrzymuj się – powiedziała. – Musimy znaleźć ukrycie, bo mogą przyjść inne potwory, z wody albo z lasu...
Trent zatrzymał ale. Stał w wodzie po kolana, a jego miecz zwisał mu u boku. Wyraźnie był mniej zmęczony niż oni.
– Wracaj przyjacielu – rzekł, wrzucając coś do morza. Potwór morski pojawił się znowu, a jego wężowe sploty wyglądały jeszcze bardziej imponująco w płytkiej wodzie. Trent musiał umknąć mu z drogi, by nie zostać zgnieciony, ale potwór nie szykował się do ataku. Był niezmiernie niezadowolony. Wydał z siebie ryk złości, bólu, a może po prostu zdziwienia i popłynął w stronę głębi.
Trent wyszedł z wody.
– To nie jest śmieszne być bezbronnym świetlikiem, kiedy przyzwyczajono się do królowania w morzu – Czarodziej zwrócił się w ich stronę. – Mam nadzieję, że nie załamie się nerwowo.
Nie uśmiechał się. To śmieszne, pomyślał Bink, żeby człowiek tak bardzo lubił potwory. Trent był jednak złym Czarodziejem obecnych czasów. Dziwnie przystojny, dobrze wychowany, mądry i silny, Inteligentny i odważny, wolał jednak potwory, niż ludzi. Nigdy o tym nie zapominał.
Dziwne, że Humfrey, Dobry Czarodziej, był małym, brzydkim karzełkiem mieszkającym w nieprzyjemnym, obskurnym zamku i egoistycznie wykorzystującym swoją magię, żeby się wzbogacić, zaś Trent był istnym wcieleniem bohatera. Czarodziejka Iris wyglądała pięknie i kusząco, ale była w rzeczywistości przeciętna. Pozytywne cechy Humfrey’a przejawiały się w jego czynach, gdy się go już dobrze poznało. Dotychczas Trent także sprawiał pozytywne wrażenie, zarówno co do swojego wyglądu, jak i czynów, przynajmniej na czysto osobistym poziomie. Gdy Bink spotkał go po raz pierwszy w życiu w jaskini krakena i nie wiedział jak złą ma naturę, nigdy by się nie domyślił kim naprawdę jest.
Trent przeszedł przez plażę i wydawało się, że prawie wcale nie jest zmęczony, wschodzące słońce oświetliło jego włosy tak, że wydawały się jaskrawo żółte. Wyglądał w tej chwili jak bóg, wszystko co doskonałe w człowieku. Bink. Znowu lekko się zmieszał, próbując pogodzić jego wygląd z tym, co stanowi jego prawdziwą naturę i znów wydało mu się to prawie niemożliwe. Niektóre rzeczy trzeba po prostu brać na wiarę.
– Muszę odpocząć i wyspać się – wymamrotał w końcu. – Nie potrafię teraz odróżnić dobra od zła.
Fanchon. spojrzała na Trenta.
– Wiem, o co ci chodzi – potrząsnęła głową tak, że jej mokre, rzadkie włosy rozsypały się na wszystkie strony. – Zło działa w sposób ukryty. W każdym z nas jest trochę zła, które usiłuje zapanować nad nami. Musimy z nim walczyć, bez względu na to, jak wielka jest pokusa.
Trent zbliżył się do nich.
– Wygląda na to, że nam się udało – promieniał zadowoleniem, – Dobrze jest być z powrotem w Xanth, w jakikolwiek sposób. Śmieszne, że wy, którzy chcieliście tak bardzo przeszkodzić mi, w rezultacie pomogliście mi.
– Śmieszne – zgodziła się bez entuzjazmu Fanchon.
– Sądzę, że jesteśmy na skraju głównego obszaru Pustkowia, graniczącego z Wielką Rozpadliną. Nie zdawałem sobie sprawy, że dryfowaliśmy tak bardzo na południe, ale kształt linii brzegowej wskazuje na to niedwuznacznie. A to znaczy, że nasze kłopoty się jeszcze nie skończyły.
– Bink został wygnany, ty byłeś skazany na banicję, a ja jestem brzydka – mruknęła Fanchon. – Nasze kłopoty się nigdy nie skończą.
– Sądzę, że byłoby rozsądnie przedłużyć nasz rozejm do czasu gdy wydostaniemy się z Pustkowia – powiedział Czarodziej.
Czy Trent wiedział coś, o czym Bink nie miał pojęcia? Bink nie posiadał magii, więc mógłby łatwo paść ofiarą wszystkich okrutnych zaklęć głębokiej dżungli. Nie wydawało się, żeby Fanchon miała jakąś magię. Dziwne, ale twierdziła, że jej wygnania było dobrowolne, a nie wymuszone, ale jeśli naprawdę nie miała magii, taż powinna była zostać wygnana. W każdym razie jej problemy byłyby podobne. Trent ze swoją znajomością szermierki i posługiwania się zaklęciami, nie miał powodu obawiać się w tej okolicy czegokolwiek. Fanchon miała podobne wątpliwości,
– Jak długo jesteś z nami, ciągle grozi nam przekształcenie w ropuchy. Nie sądzę, żeby Pustkowie było bardziej niebezpieczne.
Trent rozłożył ręce.
– Zdaję sobie sprawę, że mi nie ufacie i może macie po temu powody. Choć jednak wiem, że nasze szanse wzrosną, jeśli będziemy jaszcze trochę współpracować. Więc nie będę się wam narzucać – i poszedł plażą na południe.
– On coś wie – szepnął Bink. – Zostawia nas na śmierć. Może się nas pozbyć, nie łamiąc danego słowa.
– Dlaczego miałby się troszczyć o swoje słowo? – zapytała Fanchon. – To by sugerowało, że jest człowiekiem honoru.
Bink nie potrafił na to odpowiedzieć. Podpełzł w cień i upadł na miękki kobierzec traw. Był nieprzytomny przez dłuższą część nocy, ale to nie jest to samo co sen – potrzebował solidnego odpoczynku.
Kiedy obudził się, księżyc stał wysoko, a on był unieruchomiony. Nie czuł bólu, tylko swędzenie, lecz nie mógł podnieść głowy, ani rąk. Były przymocowane do ziemi przez tysiące nitek.
– Nie! – w swoim zmęczeniu był na tyle nieostrożny, że położył się na zagonie mięsożernej trawy. Źdźbła wrosły w jego ciało, przenikając je tak powoli i delikatnie, że nie zakłóciły mu snu. Znajdował się w pułapce. Zdarzyło mu się kiedyś spotkać połać takiej trawy koło North Village. Na szmaragdowej łączce leżał szkielet jakiegoś zwierzęcia. Trawa spożyła całe mięso. Zastanawiał się wtedy, jak jakiekolwiek stworzenie może być na tyle głupie, żeby dać się złapać czemuś takiemu. Teraz już wiedział. Wciąż jeszcze oddychał, a więc mógł krzyczeć, co też uczynił z pewną przyjemnością. – Ratunku! Nikt nie odpowiedział.
– Fanchon – zawołał. – Jestem uwięziony. Trawa mnie pożera – była to trochę przesada; nie był zraniony, tylko przywiązany do ziemi, ale nowe pędy wciąż w niego wrastały, a wkrótce zaczną się nim odżywiać, czerpiąc życiodajne białko z jego ciała.
Nadal baz odzewu. Zdał sobie sprawę, że ona nie chce, albo nie może mu pomóc. Prawdopodobnie coś rzuciło na nią usypiające zaklęcia. Patrząc wstecz wydawało się oczywiste, że na krańcu plaży znajdowało się mnóstwo śmiertelnych zagrożeń. Musiała na jakieś wpaść. Może już nie żyła.
– Ratunku! Jest tu kto? – zawołał rozpaczliwie.
To był następny błąd. Wszędzie wokół, w puszczy i na plaży, roiło się od przeróżnych stworów. Ogłosił swoją bezradność i one teraz przybywały tu, by to wykorzystać, Gdyby usiłował walczy z trawą w milczeniu, mógłby wyrwać się na czas – obudził się, zanim ona była gotowa zabić go. Gdyby zmienił pozycję, a jego ciało było na tyle odporne, że mogło obronić się przed zastojem krążenia płynów ustrojowych wywołanym przez trawę. Gdyby walczył i przegrał, śmierć miałby lekką – powolne zapadanie w wieczny sen – ale hałasując, wystawił się na pastwę całego mnóstwa znacznie groźniejszych czarów. Nie widział ich, ale mógł je słyszeć. Z pobliskiego drzewa dobiegł go szelest, jak gdyby, były tam mięsożerne wiewiórki. Z plaży doszły go szurania głodnych kwasowych krabów, Od strony morza doleciało, odrażające mlaskanie, jakby mniejszego potwora morskiego, który wślizgnął się na terytorium wielkiego zwierza przekształconego przez Trenta. Teraz ten mały wypełzał z wody i spieszył do ofiary, zanim zostanie całkowicie zjedzona. Najgorszym jednak dźwiękiem było tuptanie czegoś, będącego jeszcze daleko w puszczy, odległego, ale poruszającego się bardzo szybko. Padł nań cień.
– Cześć! – zawołał ktoś skrzekliwie. Była to harpia, krewniaczka tej, którą spotkał na drodze do North Village. Była równie brzydka, śmierdząca i szkaradna, a teraz również groźna. Zniżała się powoli, wyciągając szpony i drgając. Poprzednia harpia miała z nim do czynienia kiedy był w pełni sił, więc trzymała się z daleka. Może zbliżyłaby się, gdyby wypił wodę ze Źródła Miłości. Ta spotkała go, gdy był bezradny.
Miała kobiecą twarz i piersi, więc w tym znaczeniu była istotą żeńską tak, jak syreny. Zamiast ramion miała wielkie, zatłuszczono skrzydła, a jej ciało było ciałem wielkiego ptaka. I była brudna, jej twarz i piersi miały nie tylko groteskowe kształty, ale były też oblepione brudem. Cud, że w ogóle mogła latać. Bink nie miał możliwości ani chęci przyjrzeć się poprzedniej harpii z bliska. Teras miał doskonały widok. Syreny prezentowały to, co było piękne w postaci kobiety, harpia zaś przedstawiała to, co u niej najohydniejsze. W porównaniu z nią Fanchon wyglądała prawie przyswoicie, a w każdym razie nie śmierdziała brudem.
Zrobiła na niego kupę, zaciskając i prostując szpony w oczekiwaniu na kłąb wnętrzności, który wydrze z jego bezbronnego brzucha. Niektóre ze szponów tyły połamane i pokrzywione. Doleciał go jej zapach, smród nie do wytrzymania.
– Och, jaki duży, przystojny kawałek mięsa! – zaskrzeczała. – Wyglądasz na gotowego do jedzenia. Nie mogę się zdecydować, od czego zacząć – wybuchnęła szalonym, obleśnym śmiechem.
Śmiertelnie przerażony Bink dokonał największego w swoim życiu wysiłku i wyrwał jedno ramię z uchwytu trawy. Wystawały z niego maleńkie korzonki, a cała ta operacja sprawiła mu ból. Leżał częściowo na boku, jeden policzek miał przyczepiony do podłoża, więc pole jego widzenia było bardzo ograniczone, ale słuch nadal przynosił mu okropne nowiny o zbliżającym się zagrożeniu. Zamachnął się na harpię, odstraszając ją na moment. Była oczy–wiście tchórzem. Jej charakter pasował do jej wyglądu. Załopotała ciężko skrzydłami. Brudne pióro upadło na dół.
– Niegrzeczny chłopiec– zaskrzeczała. Wydaje się, że nie potrafiła inaczej mówić, jak tylko skrzecząc. Miała tak chrypliwy głos, że trudno ją było zrozumieć. – Wyrwę ci za to flaki – zarechotała ohydnie.
Nagle nowy cień padł na Binka, cień czegoś, czego nie mógł zobaczyć ze swojej pozycji. Sam cień był przerażający. Usłyszał ciężkie sapanie, jak gdyby jakiegoś dużego zwierza i poczuł jego cuchnący ścierwem oddech, który przez chwilę przyćmił odór harpii. To było stworzenia z morza, wolno, lecz uparcie brnące do przodu, w kierunku swojej ofiary. Powąchało go, a inne stworzenia przestały się zbliżać, nie ważąc się stawić czoła temu drapieżnikowi.
Wszystkie, poza harpią. Była gotowa mieszać z błotem wszystko czując się bezpieczna w powietrzu.
– Idź stąd argusie – zaskrzeczała. – On jest mój, cały mój, zwłaszcza jego flaki.
Znowu opadła w dół zapominając o wolnym ramieniu Binka. Nie przeszkadzało mu to tym razem. Mógł odeprzeć brudne ptaszysko, lecz nie miał sposobu, by poradzić sobie z drugim potworem.
Nie widzialny stwór sapnął i skoczył przelatując tuż nad ciałem Binka z zadziwiającą szybkością. Teraz Bink mógł go widzieć: ciało i ogon wielkiej ryby, cztery mocne nogi zakończone płetwami, łeb dzika z wielkimi kłami i prawie niewidoczna szyja. Na korpusie miał troje oczu, z których środkowe umieszczone było nieco niżej od. pozostałych. Bink nigdy widział potwora tego rodzaju.
Harpia podfrunęła do góry w samą porę, unikając w ostatniej chwili nadziania się na zakręcone kły potwora. Znów w dół spadło śmierdzące pióro. Wyskrzeczała w złości kilka prawdziwie wulgarnych wyzwisk i odleciała robiąc pożegnalną kupę. Potwór zignorował ją i zwrócił się w stronę Binka. Otworzył paszczę a chłopiec zwinął dłoń w pięść, szykując się do zadania ciosu. Nagle potwór zatrzymał się, spoglądając smętnie nad ramieniem Binka.
– Teraz będziesz miał za swoje argusie – zaskrzeczała radośnie harpia – Nawet taki rybi błazen, jak ty, nie odważy się stanąć w szranki z katoblepasem.
Bink nigdy nie słyszał o argusie, ani o katoblepasie, ale ogarnęło go ponure przeczucie. Poczuł, że trąca go pysk niewidocznego potwora. Był dziwnie miękki, ale tak silny, że prawie oderwał go od trawy.
Wtedy argus o świńskim ryju zaszarżował, wściekły, że zabierają mu posiłek. Bink znowu się rozpłaszczył tak, że oślizgłe płetwy musnęły go, zaś uderzenie znów wyzwoliło część jego ciała z trawy. Powoli odzyskiwał swobodę ruchu.
Dwa stwory zderzyły się.
– Dalejże potwory – zaskrzeczała harpia, przelatując nad nimi. W podnieceniu wywołanym tą bójką, zrobiła jaszcze jedną kupę, która niemal trafiła Binka w głowę. Żeby tak miał kamień.
Usiadł. Jedna noga była jeszcze zaczepiona, ale miał teraz punkt oparcia i mógł się wyrwać ze szponów diabelskiej rośliny. Nawet go to nie zabolało. Popatrzył na walczące potwory i zobaczył, jak wężowe włosy katoblepasa owijają się wokół głowy argusa chwytając go za rogi, uszy, łuski i gałki oczne – za to, za co się dało. Ciało katoblepasa skrywały gadzie łuski od głowy aż do rozszczepionych kopyt. Ogólnie wyglądał jak zwykły czworonóg, niczym się nie wyróżniający, ale te zabójcze, wijące się, chwytne włosy – okropność!
Czy on naprawdę chciał wrócić do magicznego Xanth? Udało mu się zapomnieć co bardziej ponure szczegóły życia w czarodziejskiej krainie, niekiedy żywo przypominającej jatkę. Magia miała w sobie tyle samo złego co i dobrego. Może Mundania byłaby naprawdę lepsza.
– Głupcy – zawołała harpia, gdy zobaczyła, się Bink się uwolnił. – On ucieka!
Potwory nie zwracały na nią uwagi. Były zajęte walką. Niewątpliwie zwycięzca pożre zwyciężonego, zatem Bink był już im niepotrzebny.
Harpia rzuciła się na chłopaka, zapominając o wszelkiej ostrożności, ale był już na nogach i mógł walczyć. Sięgnął do góry i przytrzymał ją za skrzydło, starając się chwycić za jej chudą szyję. Chętnie by ją udusił z przekonaniem, że niszczy symbol wszelkiego zła. Harpia skrzeknęła i zaszamotała się tak gwałtownie, że została mu w ręku tylko kilka lepkich piór.
Bink skorzystał ze sprzyjającego zbiegu okoliczności i uciekł z miejsca bójki. Harpia leciała nad nim przez chwilę, wyskrzekując tak ohydne przekleństwa, że aż mu uszy płonęły, ale wkrótce dała za wygraną. Nie miała szans pokonać go o własnych siłach. Harpie były głównie ścierwojadami i złodziejami, a nie myśliwymi. Ich zwyczajem było porywanie jedzenia sprzed paszcz innych. Teraz nie było już śladu po stworzeniach, które szeleściły i skrobały idąc w jego stronę. Były drapieżne tylko wobec bezbronnych.
Gdzie była Fanchon? Dlaczego nie przyszła mu na pomoc? Musiała słyszeć jego wołanie, jeśli jeszcze żyła. W żaden sposób nie mogła nie zauważyć niedawnych zajść. Oznacza to więc... Nie! Ona musiała gdzieś tu być. Może wybrała się po prowiant i nie usłyszała go. Była niezastąpiona w ciągu ostatnich dwóch dni i niezachwianie lojalna wobec Xanthu. Bez niej nigdy by nie uciekł spod władzy Złego Czarodzieja. Co do inteligencji i charakteru przewyższała wszystkie inna dziewczęta, jakie spotkał. Szkoda, że nie była...
Zobaczył ją siedzącą pod drzewem.
– Fanchon! – zawołał radośnie.
– Cześć, Bink – powiedziała.
Teraz jego niepokój i wahania zamieniły się w gniew.
– Widziałaś, jak napadły mnie potwory? Nie słyszałaś?
– Widziałam i słyszałam – powiedziała cicho.
Bink był zaskoczony i urażony.
– Dlaczego więc mi nie pomogłaś? Mogłaś chociaż chwycić kij albo rzucać kamienie. Prawie mnie żywcem pożarto!
– Przepraszam! – powiedziała.
Zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę.
– Przepraszasz! Siedziałaś tu i nic nie zrobiłaś... – przerwał, nie mając już słów.
– Może gdybyś mnie odsunął od tego drzewa – powiedziała.
– Wrzucę cię do morza. – zawołał. Podszedł do niej, schylił się, by złapać ją brutalnie za ramię i poczuł, że ogarnia go fala słabości.
Teraz już rozumiał. Drzewo rzuciło na nią zaklęcia wywołujące letarg i zaczynało rzucać je na niego. Tak, jak w przypadku mięsożernej trawy, potrzeba było trochę czasu, aby wywarło to właściwy efekt. Fanchon musiała usadowić się tu do snu, tak samo niedbała w swoim zmęczeniu, jak on. Teraz już była w mocy zaklęcia. Potencjalna ofiara nie odczuwała niewygody, która mogłaby ją ożywić, tylko podstępną i powolną utratę energii, siły i woli aż do końca. Było to bardzo podobne do działania trawy, tylko mniej widoczne.
Zwalczył to. Kucnął obok niej wsuwając ręce pod jej plecy i nogi. Nie był jeszcze bardzo osłabiony. Gdyby zadziałał szybko...
Zaczął ją podnosić i stwierdził, że siedząc w kucki miał tylko złudzenie, że czuje się dobrze. Nie mógł jej podnieść. Co więcej nie był pewien, czy sam potrafi wstać. Chciał tylko położyć się i spać.
Nie! To byłby koniec. Nie uląkł się.
– Przepraszam, że na ciebie krzyczałam – powiedział. – Nie zdawałem sobie sprawy, co się z tobą dzieje.
– W porządku, Bink. Nie przejmuj się – zamknęła oczy.
Puścił ją i cofnął się na czworakach.
– Do widzenia – powiedziała słabo i obojętnie. Była prawie skończona.
Chwycił ją za stopy i pociągnął. Nowy przypływ słabości uniemożliwił mu działanie. Było to osłabienie zarówno fizyczne, jak i emocjonalne. W żaden sposób nie mógł utrzymać jej ciężaru. Spróbował jednak jeszcze raz, bo jego upór był silniejszy nawet, niż magia, ale nie udało mu się. Fanchon była tu dla niego za ciężka.
Cofnął się jeszcze parę kroków. Gdy opuścił otoczenie drzewa jego energia i siła woli wróciła, ale teraz Fanchon była poza jego zasięgiem. Wstał, zrobił krok w jej stronę i znów stracił siły do tego stopnia, że aż upadł na ziemię. W ten sposób nic nie osiągnie.
Znów wycofał się, pocąc się z wysiłku, gdyby był mniej uparty, nie dotarłby nawet tu.
– Nie mogę cię stąd wydostać i tylko tracę czas – powiedział przepraszająco – Może mógłbym cię wyciągnąć na linie.
Nie miał jednak liny. Poszedł więc brzegiem lasu, wzdłuż linii drzew i dostrzegł zwisającą lianę. To by się doskonale nadawało, gdyby udało mu się ją urwać.
Chwycił ją w rękę i wrzasnął. Pnącze zadrżało w jego ręku i owinęło się dookoła jego nadgarstka, więżąc go. Coraz więcej lian opadało z drzewa, kołysząc się w jego stronę. To był lądowy kraken, odmiana wikłacza. Bink był wciąż niepoprawnie nieostrożny. Wchodził w pułapki, które nigdy nie powinny były go zwieść.
Padł na ziemię, ciągnąc pnącze z całych sił. Wyciągnęło się, żaby go utrzymać, owijając się ściślej wokół jego ramienia, jednak zdążył już dostrzec kawałek kości na ziemi – pozostałość poprzedniej ofiary. Chwycił ją swoja wolną ręką i uderzył pnącze dziurawiąc je.
Całe drzewo zadrżało i zaczęło wić się z bólu. Z rany wyciekał gęsty pomarańczowy sok. Pnącze rozluźniło się niechętnie i Bink uwolnił swoją rękę. Następne cudowne ocalenie.
Pobiegł dalej plażą szukając czegoś, co mógłby wykorzystać. Może kamień o ostrej krawędzi, aby odciąć lianę. Nie, to zły pomysł. Inne liany na pewno go złapią. Może długi patyk? Ten sam problem. Ta spokojna plaża była jednym grząskim bagnem, pod którego powierzchnią kłębiło się magiczne życie. Tu wszystko było podejrzane.
Nagle zobaczył ludzkie ciało. Był to Trent siedzący po turecku na piasku i wpatrujący się w coś, co wyglądało na kolorową tykwę. Może ją jadł...
Bink zatrzymał się, Trent mógł mu pomóc. Czarodziej potrafił zamienić drzewo zmęczenia w salamandrę i zabić ją, albo przynajmniej unieszkodliwić. Czy jednak Trent nie był większym zagrożeniem, niż drzewo. Co tu wybrać?
Spróbuję negocjacji, pomyślał Bink. Znane zło drzewa może nie było tak groźne, jak nieznane zło Czarodzieja, ale było tuż tuż.
– Trent – powiedział z wahaniem.
Czarodziej nie zwrócił na niego uwagi, dalej wpatrywał się w tykwę, jednak wcale jej nie jadł. Co więc przykuło jego wzrok?
Bink nie chciał go prowokować, ale wiedział, że nie może pozwolić sobie na długie oczekiwanie, Fanchon powoli umierała. Za jakiś czas może być już za późno. Nawet jeśli uratuje ją od drzewa, może nie przywrócić jej do życia. Musiał podjąć ryzyko.
– Czarodzieju Trent – powiedział bardziej stanowczo. – Sądzę, że powinniśmy przedłużyć rozejm. Fanchon jest schwytana i... – przerwał, bo Czarodziej nadal nie zwracał na niego uwagi.
Strach, jaki Bink odczuwał przed Trentem zaczynał zmieniać się, zupełnie tak, jak jego nastawienie do Fanchon, kiedy sądził, że ona się wykręca. Wyglądało to tak, jak gdyby jego emocje musiały się rozładować, w jedną czy drugą stronę, bez względu na skutki.
– Pomożesz mi, czy nie? – Trent znów nie zareagował.
Bink zmęczony nocnymi przeżyciami i zdenerwowany najświeższymi doświadczeniami stracił resztki rozsądku.
– Odpowiedz mi, do cholery! – zawołał i wytrącił tykwę z rąk Czarodzieja. Tykwa poleciała jakieś 6 stóp, wylądowała na piasku i potoczyła się.
Trent spojrzał w górę. Jego twarz nie wyrażała gniewu, tylko łagodne zdziwienie.
– Cześć, Bink – powiedział, – Co się stało?
– Co się stało! – wykrzyknął Bink. – Trzy razy już ci mówiłem. – Trent popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Nie słyszałem Cię – Czarodziej przerwał i zamyślił się przez chwilę, – Nie zauważyłem też momentu, w którym tu przyszedłeś. Chyba spałem, chociaż nie miałem takiego zamiaru.
– Siedziałeś tu i wpatrywałeś się w tą tykwę – powiedział Bink z oburzeniem.
– Ach, już wiem. Zobaczyłem ją na piasku i było w niej coś, co mnie zaintrygowało – przerwał, patrząc na swój cień. – Sądząc po słońcu, było to godzinę temu! Co się stało z czasem?
Bink zdał sobie sprawę, że coś tu było nie w porządku. Podszedł do tykwy i podniósł ją.
– Stop – warknął Trent – Ona hipnotyzuje.
Bink zatrzymał się w miejscu.
– Co?
– Hipnotyzuje. Mundańskie słowo oznaczające, że wprawia cię ona w trans, sen na jawie. Zazwyczaj zabiera to trochę czasu, ale oczywiście hipnoza, wywołana zaklęciem magicznym, mogła nastąpić natychmiast. Nie patrz z bliska na tę tykwę. Jej ładne kolory mają przyciągać wzrok. A poza tym ona ma dziurę. Spojrzenie w jej fascynujące wnętrze zajmuje całą wieczność. Bardzo ładne urządzenie.
– Ale jaki jest jego cel? – zapytał Bink, odwracając oczy. – W końcu tykwa nie zjada ludzi.
– Ale winorośl rodząca tykwy może – wskazał Trent. – Możliwe też, że nieruchome ludzkie ciało jest znakomitym nawozem dla kiełkujących ziaren. W Mundanii są osy, które żądlą inne stworzenia, znieczulają je i składają jaja w ich ciałach. Na pewno ma to jakiś cel.
Bink nadal był zdziwiony.
– Jak to możliwe, żebyś ty Czarodziej...?
– Czarodzieje też są ludźmi, Bink. Jemy, śpimy, kochamy, nienawidzimy, błądzimy. Ulegam magii, tak jak i ty. Mam tylko potężniejszą broń, która mnie ochrania. Gdybym chciał być całkowicie bezpieczny, zamknąłbym się w kamiennym zamku, jak przyjaciel Humfrey. Moja szansa na przeżycie w tym pustkowiu zwiększyłyby się znacznie, gdybym miał jednego lub dwóch czujnych i lojalnych towarzyszy. Dlatego proponowałem przedłużanie naszego rozejmu i ciągle myślę, że to dobry pomysł. Widać wyraźnie, że potrzebuję pomocy, a wy potraficie dać sobie radę – Popatrzył na Binka. – Dlaczego mi teraz pomogłeś?
– Ja... – Bink wstydził się przyznać, że jego pomoc była przypadkowa. – Sądzę, że powinniśmy przedłużyć rozejm.
– Świetnie. Czy Fanchon się zgadza?
– Ona potrzebuje pomocy. Jest we władzy drzewa wywołującego letarg.
– Ach! W takim razie mogę odpłacić ci za przysługę, ratując dziewczynę. Potem porozmawiamy – poderwał się na nogi.
Idąc plażą Bink wskazał drzewo z pnączami. Trent wyciągnął miecz i zręcznie odciął kawał żywej liany. Bink znowu zwrócił uwagę na biegłość, z jaką władał bronią. Gdyby mu nawet zabrano całą magię i tak byłby groźny. W końcu przecież doszedł w Mundanii do rangi generała.
Pnącze wiło się, jak zdychający wąż, brocząc pomarańczowym sokiem. Było teraz nieszkodliwe. Sterroryzowane drzewo znów zadrżało z bólu. Binkowi prawie zrobiło się go żal.
Zanieśli lianę tam, gdzie była Fanchon, owinęli ją wokół jej stóp i odciągnęli ją bezceremonialnie od drzewa. Bardzo proste, gdy ma się właściwe narzędzia!
– Teraz – powiedział rześko Trent, gdy Fanchon powoli odzyskiwała energię – proponuję przedłużenie rozejmu aż do chwili, gdy wszyscy troje wydostaniemy się z pustkowia Xanth. Osobno będzie nam trudno.
Tym razem Fanchon zgodziła się.
12.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Fanchon, gdy powróciła do życia, było przyniesienie magicznej tykwy, o której opowiedział jej Bink.
– Może się przydać – powiedziała, owijając ją w wielki liść z drzewa kocowego.
– Musimy wyznaczyć marszrutę – rzekł Trent. – Wydaje mi się, że jesteśmy na południe od Rozpadliny, która nas zatrzyma, jeśli udamy się na północ, chyba, że pozostaniemy na wybrzeżu. Nie sądzę, żeby to było rozsądne.
Bink przypomniał sobie swoje doświadczenia związane z przecinaniem Rozpadliny z drugiej strony.
– Nie chcę iść wzdłuż brzegu – zgodził się. – Czarodziejka Iris komplikowała sprawę z tamtej strony, ale tu mogły być takie same zagrożenia.
– Drugie wyjście, to wędrówka w głąb lądu – zamyślił się Trent. – Nie znam tej okolicy, ale wydaje mi się, że Humfrey budował zamek na wschód od tego miejsca.
– Już go skończył – powiedziała Fanchon.
– Świetnie – ucieszył się Bink. – Możesz zmienić nas w wielkie ptaki, a my cię tam zaniesiemy.
Trent potrząsnął przecząco głową.
– Tego się nie da zrobić.
– Zamieniłeś nas przedtem i pomogliśmy ci. Zawarliśmy rozejm, nie upuścimy cię na ziemię.
Trent uśmiechnął się.
– To nie jest kwestia zaufania, Bink. Ufam wam i nie wątpię ani trochę, że zarówno ty, jak i Fanchon jesteście odpowiedzialni, ale znajdujemy się w szczególnej sytuacji...
– Pomyśleć, że Zły Czarodziej składa wizytę Dobremu! – powiedziała Fanchon. – Co za widok!
– Rozczarowałabyś się – powiedział Trent. – Humfrey i ja zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Zawodowo trzymamy się od siebie z dala, jednak chętnie go znowu spotkam. Z tym, że musi on przesłać wiadomość o moim powrocie do Króla, a gdy już wiedziałby, gdzie jestem, używałby swojej magii, żaby mnie śledzić.
– Tak, już rozumiem – powiedziała. – Nie ma sensu wkładać wrogowi atutów do ręki, ale moglibyśmy polecieć gdzie indziej.
– Nie możemy polecieć nigdzie – upierał się Trent. – Nie mogę sobie pozwolić na rozgłaszanie mojej obecności w Xanth, a wy też nie.
– Racja – zgodził się Bink. – Jesteśmy banitami, a kara za pogwałcenie prawa...
– To śmierć – dokończyła Fanchon. – Nigdy bym nie pomyślała, że wszyscy będziemy w kiepskiej sytuacji.
– Gdybyś o tym zapomniała dwa dni temu – zauważył z niesmakiem Trent, to by nas tu dzisiaj nie było.
Fanchon wyglądała niezwykle poważnie, jak gdyby ta uwaga miała jakieś niezwykłe znaczenie. O dziwo, ten wyraz twarzy spowodował, że wyglądała mniej brzydko, niż zwykle. Bink pomyślał, że pewnie zaczął się do niej przyzwyczajać.
– To co robimy? – zapytał Bink. – Wir przeciągnął nas pod Tarczą. Zgodziliśmy się już, że nie możemy wrócić tą drogą. Nie możemy zostać tu na plaży i nie możemy ujawnić naszej obecności mieszkańcom Xanth, chociaż znaleźliśmy się tu przypadkiem.
– Musimy ukryć naszą tożsamość – stwierdziła Fanchon. – Jest wiele miejsc w Xanth, gdzie nas nie znają.
– Marne życie – powiedział Bink. – Zawsze się ukrywać, a gdyby ktokolwiek zapytał Czarodzieja Humfreya, gdzie jesteśmy...
– Kto by to mógł zrobić? – zapytała Fanchon. – Rok służby, żeby sprawdzali jakiegoś banitę?
– To jest nasz obecny margines bezpieczeństwa – powiedział Trent. – Fakt, że Humfrey’owi nie będzie się chciało sprawdzać baz zapłaty, ale będziemy się tym martwić, gdy uciekniemy z tego pustkowia. Może wtedy wpadniemy na jakiś ciekawy pomysł. Mogę zmienić was tak, że nikt was nie pozna, a jeśli będzie potrzeba zamaskować też siebie. Może okazać się jednak, że jest to problem czysto akademicki.
Bo nigdy się nie wydostaniemy z pustkowia, pomyślał Bink. Podążali plażą, aż doszli do miejsca, gdzie puszcza była rzadsza. Przed nimi rozciągało się pole, wzbudzające znacznie więcej zaufania, niż cała reszta. Szli w większych odstępach, by ilekroć pojawi się coś groźnego, nie mogło ich złapać wszystkich razem. Wybór okazał się słuszny. Z początku napotykali głównie nieszkodliwą magię, jak gdyby większość jej koncentrowała się na plaży. Były to zaklęcia mające odstraszać przechodzące zwierzęta lub pokazy kolorów, których znaczenia trudno się było domyślić. Bink przeszedł gorsze rzeczy idąc do zamku Dobrego Czarodzieja. Może pustkowie było przereklamowane?
Fanchon znalazła drzewo materiałowe i zręcznie wykroiła togi dla całej trójki. Mężczyźni odnieśli się do tego bez zachwytu, bo zdążyli się już przyzwyczaić do nagości. Gdyby Fanchon miała bardziej prowokujące kształty, byłoby w tym więcej sensu, ale i wtedy niechętnie by zakrywali swoje ciała. Bink jednakże pamiętał jak przechwalała się skromnością w lochu więziennym. Może i teraz ma po temu jeszcze jakieś powody.
Napotkali kilka miejsc, gdzie zaklęcia wywoływały zimno lub gorąco. Ubranie mogło przed nimi ochronić, ale równie łatwo było je ominąć. Rozmaite mięsożerne drzewa wykrywali szybko i omijali z daleka. Ignorancja atrakcyjnych ścieżek stała się już ich drugą naturą.
Jedno miejsce było szczególnie kłopotliwe. Suche i piaszczyste nie wyglądało wcale na żyzne, jednak rosły tam bujne szerokolistne rośliny, sięgające do pasa. Miejsce to wydawało się nieszkodliwe, więc weszli w sam środek.. Wtedy to dopiero trójka wędrowców poczuła nagły i prawie nie do opanowania zew natury. Musieli się rozproszyć, i ledwo im na to starczyło czasu.
To bardzo praktyczne rośliny, przyszło nagle Binkowi do głowy. Ich zaklęcia zmuszały przechodzące zwierzęta do pozostawiania odżywczych płynów i ciał stałych na ziemi, znakomicie ułatwiając im wzrost. Nawozowa magia!
Dalej natknęli się na zwierzę, które ani przed nimi nie uciekało, ani nie atakowało ich. Był to węszący czworonóg z wydłużanym ryjkiem, sięgający im mniej więcej do kolan. Gdy stworzenie przydreptało do nich, Trent wyciągnął miecz, ale Fanchon powstrzymała go.
– Ja wiem, co to jest – powiedziała. – On wyczuwa magię.
– Pachnie dzięki magii? – zapytał Bink.
– Węszy magię – odpowiedziała. – Mieliśmy takiego na farmie do wywąchiwania magicznych ziół. Im mocniejsza magia, tym silniej reagują, ale jest nieszkodliwy.
– A czym się żywi?– zapytał Trent, trzymając rękę na rękojeści miecza.
– Magicznymi jagodami. Inna magia nie wpływa na niego w żaden sposób, jest po prostu ciekawy. Nie wyróżnia rodzajów zapachu, tylko intensywność.
Stali i przyglądali się. Fanchon stała najbliżej wąchacza, więc zbliżył się najpierw do niej. Sapnął wydając dźwięk podobny do fletu.
– Widzicie, mam magię, podobam mu się – powiedziała.
Jaką magię zastanawiał się Bink. Nigdy nie wykazała się żadnym talentem i nigdy nie powiedziała, co potrafi. Wiele w niej było jeszcze dla niego tajemnicy.
Wąchacz zadowolony zbliżył się do Trenta. Tym razem jego reakcja była o wiele mocniejsza, aż zatańczył w miejscu, wydając cała gamę dźwięków.
– Zgadza się – powiedział Trent za zrozumiałą dumą. – Potrafi poznać Czarodzieja.
Potem zwierz podszedł do Binka i prawie tak samo podskakiwał jak przed Trentem.
– Oto macie spostrzegawczość – powiedział Bink śmiejąc się z zakłopotaniem.
Trent nie śmiał się.
– On sądzi, że ty jesteś prawie tak potężnym czarodziejem, jak ja – powiedział, nieświadomie stukając palcami o miecz, lecz wkrótce oprzytomniał i znów był spokojny.
– Bardzo to miłe – powiedział Bink – ale zostałem wygnany za brak magii.
Co prawda Czarodziej Humfrey powiedział mi, że ma bardzo silną magię, której nie potrafi wyzwolić. Teraz jego ciekawość i frustracja wzmogły się przez ten przypadek. Jakiego rodzaju może być jego talent, skoro ukrywał się tak uparcie, a może był hamowany przez jakieś zewnętrzne zaklęcie?
Poszli dalej. Wycieli sobie tyczki, żeby sprawdzać, czy nie ma przed nimi niewidzialnych barier i wilczych dołów, czy innych niespodzianek. To zwolniło rytm marszu, ale nie odważyli się zbytnio śpieszyć. Głównym celem było pozostawanie w ukryciu i przetrwanie.
Problem jedzenia okazał się łatwy do rozwiązania. Nie ufali najrozmaitszym drzewom owocowym i cukierkowym jakie napotykali. Niektóre z nich mogły być magiczne i służyć interesom swoich gospodarzy, a nie zaspakajać apetyt konsumentów, choć wyglądały podobnie do tego, co rośnie w sadach. Trent po prostu zamienił wrogiego ostowca w znakomite wieloowocowe drzewo i ucztowali, jedząc jabłka, gruszki, banany, jeżyny i pomidory. Przypomniało to Binkowi, jak wielka była moc prawdziwego Czarodzieja, bo talent Trenta zawierał w sobie wyczarowywanie jedzenia jako podtalent. Przy właściwym wykorzystaniu, zasięg jego magii byłby olbrzymi.
Od celu dzieliła ich wciąż daleka droga. Iluzje stały się śmielsze, bardziej uparte i trudniejsze do przeniknięcia. Więcej też było dźwięków, głośniejszych i bardziej złowieszczych. Od czasu do czasu ziemia drżała i słychać było odległe porykiwania. Drzewa pochylały się ku nim, a ich liście drżały.
– Myślę – powiedziała Fanchon – że jeszcze nie zaczęliśmy sobie zdawać sprawy z potęgi tej puszczy. Ten sielankowy początek może być tylko przynętą do dalszej wędrówki w jej głąb.
Bink zgodził się z tym, obserwując nerwowo okolicę.
– Wybraliśmy szlak wyglądający najbezpieczniej. Może to był nasz błąd. Może powinniśmy wybrać trasę wyglądającą najgorzej.
– I zostać pożartym przez wikłacza – mruknęła Fanchon.
– Spróbujmy zawrócić – zasugerował Bink. Widząc ich powątpiewanie, dodał: – Tylko na próbę?
Zrobili więc próbę. Prawie natychmiast puszcza zrobiła się mroczniejsza i gęstsza. Pojawiło się więcej drzew, zagradzając im drogę, którą przyszli. Czy były złudzeniem, czy też były niewidzialne przedtem? Binkowi przypomniała się jednokierunkowa ścieżka, którą szedł z zamku Dobrego Czarodzieja. Tym razem jednak sytuacja była groźniejsza. To nie były miłe drzewa, lecz pokrzywione kolosy z kolcami i poskręcanymi lianami. Gałęzie krzyżowały się, a liście rozwijały, tworząc nowe bariery. W oddali dał się słyszeć grzmot.
– Nie ma wątpliwości – Trent rozejrzała się wokół – Nie widzieliśmy lasu, tylko same drzewa. Mógłbym przekształcić każde spośród znajdujących się na naszej drodze, ale gdy inne zaczną strzelać w nas kolcami, to i tak będziemy w kłopocie.
– Nawet gdybyśmy chcieli iść tą drogą – rzekła Fanchon spoglądając na zachód – to i tak nie uda nam się przedrzeć z powrotem. Nie uciekniemy przed nocą.
Noc była porą najgorszej, wrogiej magii.
– W takim razie musimy iść tą drogą, którą on wybrał – powiedział zaniepokojony Bink – Teraz wydaje się to łatwe, ale na pewno nie jest to najlepszy wybór.
– Może puszcza nie zna nas wystarczająco dobrze – powiedział z ponurym uśmiechem Trent – Jestem w stanie stawiać czoła większości zagrożeń tak długo, jak długo ktoś strzeże moich tyłów i pilnuje mnie kiedy śpię.
Bink pomyślał o możliwościach Czarodzieja w dziedzinie magii oraz szermierki i musiał się z nim zgodzić. Puszcza mogła być wielką, pajęczą siecią, ale pająk mógł stać się nieoczekiwanie komarem.
– Może powinniśmy zaryzykować, a uda się nam nad tym zapanować – powiedział – Przynajmniej dowiemy się co to jest – po raz pierwszy cieszył się, że Zły Czarodziej był razem z nimi.
– Tak, można i tak – zgodziła się kwaśno Fanchon.
Gdy już podjęli decyzję, marsz stał się łatwiejszy. Zagrożenia istniały nadal, ale przybrały formę ostrzeżeń. Nadszedł zmierzch i ujrzeli przed sobą polankę, na której stała stara zrujnowana, kamienna forteca.
– No nie! – wykrzyknęła Fanchon. – Tylko nie zamek, w którym straszy.
Zagrzmiało. Powiał lodowaty wiatr, przeszywając ich tuniki. Bink zadrżał.
– Albo spędzimy w nim noc, albo na deszczu – powiedział. – Czy mógłbyś przekształcić go w mały, nieszkodliwy domek?
– Mój talent stosuje się tylko do istot żywych – powiedział Trent – a to wyklucza budynki i burze.
Za nim, w puszczy, pojawiły się płonąca oczy.
– Jeśli one się na nas rzucą – powiedziała Fanchon – mógłbyś je przekształcić tylko wtedy, gdy już będą blisko, skoro nie możesz tego zrobić na odległość?
– I nie w nocy – powiedział Trent. – Muszę też widzieć mój obiekt. W związku z tym wydaje mi się, że lepiej będzie słuchać okolicznych mocy i wejść do zamku. Gdy już znajdziemy się w środku, będziemy spać na zmianę. To może być trudna noc.
Bink zadrżał. To było ostanie miejsce, w jakim chciałby spędzić noc, ale zdawał sobie sprawę, że weszli za daleko w pułapkę, by się z niej szybko uwolnić. Była tu potężna magia – magia z całej okolicy. Za silna, żeby z nią teraz walczyć.
Ulegli wiec, poganiani przez nadchodzącą burzę. Wały obronne były wysokie, ale pokryte mchem i pnączami. Most zwodzony był spuszczony, a jego niegdyś mocne belki częściowo nadgniły. Wyczuwało się tu atmosferę dawnej świetności.
– Ten zamek ma klasę – zauważył Trent.
Stukając w belki wybrali najmocniejszy kawałek, by po nim przejść. Fosę porastały chwasty.
– Wstyd, żeby taki przyzwoity zamek był tak zaniedbany – powiedział Trent. – Jest wyraźnie opuszczony od wielu lat.
– Albo wieków – dodał Bink.
– Dlaczego puszcza skierowała nas do tych ruin? – zapytała Fanchon – Nawet, jeśli coś okropnego się tu czai, jaką korzyść przyniesie puszczy nasza śmierć? Przechodziliśmy tylko i zrobilibyśmy to o wiele szybciej, gdyby puszcza zostawiła nas w spokoju. Nie chcemy niczyjej krzywdy.
– Zawsze jest jakieś wyjaśnienie – powiedział Trent. – Magia nie koncentruje się w ten sposób.
Gdy zbliżyli się do kraty w bramie, rozszalała się burza. Weszli do środka, choć panowały tam kompletne ciemności.
– Może znajdziemy pochodnie – powiedziała Fanchon. – Macajcie wzdłuż ścian. Zamki zwykle mają coś takiego przy wejściu.
Głośny zgrzyt. zmroził im krew w żyłach. Krata opadła, choć sądzili, że przerdzewiały mechanizm od dawna nie działa. Zostali uwięzieni.
– Szczęki zamknęły się – zauważył Trent bez wyraźnego zaniepokojenia, ale Bink dojrzał, że dobył miesza.
Fanchon wydała stłumiony okrzyk i chwyciła Binka za ramię. Spojrzał przed siebie i zobaczył ducha. Nie było co do tego żadnych wątpliwości: miał białe prześcieradło z czarnymi otworami na oczy.
Duch jęknął.
Trent zrobił krok do przodu i świsnął mieczem. Ostrze przeszyło prześcieradło, bez widocznego efektu. Duch przeniknął przez ścianę.
– W zamku straszy, jasna sprawa – rzekł z pewną niedbałością,
– Gdybyś w to wierzył, nie byłbyś taki spokojny – jąknęła oskarżycielskim tonem Fanchon.
– Wręcz przeciwnie. Boję się zagrożeń z krwi i kości – odparł Trent – O ile pamiętam, duchy nie mają ciała i nie potrafią wcielać się w żywe istoty, a zatem nie mogą bezpośrednio zaszkodzić zwykłym ludziom. Działają przez strach, jaki wzbudzają, więc nie trzeba ich się bać. W dodatku ten duch był równie zdziwiony naszym widokiem, jak my jego. Prawdopodobnie sprawdzał, dlaczego krata opadła. Na pewno nie chciał nam zrobić krzywdy.
Trent najwyraźniej w świecie się nie bał. Nie użył miecza ze strachu, lecz żeby sprawdzić, czy był to prawdziwy duch. Bink nie posiadał tego rodzaju odwagi. Drżał ze strachu i przerażenia.
Fanchon lepiej panowała nad sobą.
– Możemy wpaść w całkiem materialne lochy, albo włączyć następne pułapki, jeśli będziemy dalej badać ten zamek w ciemnościach. Skoro znaleźliśmy już schronienie przed deszczem, to możemy spać tu na zmianę, aż do rana.
– Masz wspaniały zdrowy rozsądek, moja droga – powiedział wesoło Trent. – Czy będziemy ciągnąć losy, kto pierwszy nie śpi?
– Ja mogą – powiedział Bink. – Tak się boję, że chyba przez całą noc nie zmrużę oka.
– Ja też – powiedziała Fanchon, a Bink poczuł przypływ wdzięczności. – Jeszcze nie jestem zblazowana obecnością duchów.
– Nie ma w tobie dosyć zła na to – rzekł Trent i zaśmiał się cicho. – Dobrze. Ja idę spać jako pierwszy – posunął się i Bink poczuł, że coś zimnego dotyka jego ręki. – Weź mój miecz i uderzaj we wszystko, co tylko się pojawi. Jeśli nic nie poczujesz, nie martw się, bo to znaczy, że był to prawdziwy duch. Jeśli trafisz na coś materialnego, to zagrożenie niewątpliwie zmniejszy się dzięki twojemu ciosowi. Tylko uważaj – Bink usłyszał w jego głosie rozbawienie – żebyś nie uderzył w niewłaściwy cel.
Bink w oszołomieniu poczuł, że trzyma w ręku ciężki miecz.
– Ja...
– Nie martw się, że nie masz doświadczenia we władaniu bronią. Śmiały cios na wprost będzie wystarczająco groźny – ciągnął Trent uspokajająco – Kiedy twoja warta się skończy, przekaż miecz damie. Później ja obejmę wartę. Będę wtedy wypoczęty – Bink usłyszał, jak Trent kładzie się na ziemi. – Pamiętaj – dobiegł go z podłogi głos Czarodzieja. – Mój talent nie działa w ciemności, bo nie mogę zobaczyć obiektu, więc nie budź mnie niepotrzebnie. Polegamy na twojej czujności i osądzie.
Fanchon odnalazła wolne ramię Binka.
– Stanę z tobą. Nie chcę, żebyś przeszył mnie mieczem przez pomyłkę.
Odpowiadała mu jej bliskość. Stał patrząc dookoła, w jednej spoconej ręce trzymając miecz, a w drugiej kostur. W ciemnościach niczego nie widział. Słyszał deszcz, padający na zewnątrz, a potem wyodrębnił również łagodne pochrapywanie Trenta.
– Bink? – powiedziała w końcu Fanchon.
– Mmm.
– Jaki człowiek odda miecz swojemu wrogowi i pójdzie spać?
Pytanie to dręczyło także i jego, nie znalazł jednak na nie zadowalającej odpowiedzi.
– Człowiek o żelaznych nerwach – powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że była to tylko część odpowiedzi..
– Człowiek, który okazuje takie zaufanie – powiedziała w zamyśleniu – z pewnością spodziewa się tego samego.
– Jeśli my jesteśmy godni zaufania, a on nie, to i tak wie, że może nam ufać.
– To nie tak, Bink. Człowiek niegodny zaufania nie ufa innym, bo osądza ich własną miarą. Nie rozumiem, jak taki niewątpliwy łotr i kłamca oraz samozwańczy pretendent do tronu może tak postępować.
– Może to nie jest prawdziwy Trent, ale ktoś inny, oszust...
– Oszust nadal pozostaje kłamcą, a do tego widzieliśmy jego moc. Magia się nie powtarza. On musi być Trentem Przekształcaczem.
– Ale coś tu nie jest w porządku.
– Tak. Wszystko jest w porządku i to właśnie się nie zgadza. On nam ufa, a nie powinien. Mógłbyś zaatakować go teraz, gdy śpi. Nawet gdybyś go nie zabił od pierwszego uderzenia, nie mógłby cię przekształcić w ciemnościach.
– Ani mi się śni! – zawołał Bink z oburzeniem.
– Właśnie. Masz honor. Ja też. Trudno uniknąć wniosku, że on też, ale przecież wiemy, że jest Złym Czarodziejem.
– Musiał mówić wtedy prawdę – zdecydował Bink – Nie przedrze się przez pustkowia sam i sądzi, że będzie potrzebował pomocy, aby ujść cało z tego zamczyska, a ponadto wie, że my sami też się stąd nie wydostaniemy. Jesteśmy więc po tej samej stronie i nie będziemy robić sobie krzywdy. Dlatego traktuje rozejm poważnie.
– Ale co się stanie, jeśli się z tego wszystkiego wyplączemy i rozejm się skończy?
Chłopak nie odpowiedział. Zamilkli oboje, ale Bink nadal się nad tym zastanawiał. Jeśli przetrwają noc w tym strasznym zamczysku, to prawdopodobnie przetrwają i dzień. Rano Trent uzna, że rozejm się skończył. Bink i Fanchon będą pilnować Czarodzieja w nocy, a rano Trent zabije ich, gdy będą spali. Gdyby Trent wybrał pierwszą wartę, to nie mógłby tego zrobić, bo musiałby zabić osoby, które miały go chronić przez resztę wieczoru. Bardzo odpowiadała mu ostatnia warta.
Nie. Nie był skłonny w to uwierzyć. Bink sam wybrał pierwszą wartę. Musiał wierzyć w nienaruszalność rozejmu. Jeśli źle ulokował swoje zaufanie, to przegrał. Raczej przegra w ten sposób, niż wygra niehonorowo. Ta decyzja uspokoiła go.
Tej nocy Bink nie widział, więcej duchów i w końcu przekazał miecz Fanchon. Ku jego zdziwieniu udało mu się nawet zasnąć. Obudził się o świcie. Fanchon spała tuż obok niego, wyglądając mniej brzydko, niż sobie to przypominał, a właściwie wcale nie brzydko. Zdecydowanie się przyzwyczajał. Czy dojdzie do takiego momentu, że Trent wyda mu się szlachetny, a Fanchon piękna?
– Doskonale – powiedział Trent. Znów miał przypasany miecz – Możesz jej teraz popilnować, a ja obejrzę sobie ten zamek – oddalił się mrocznym hollem.
Przetrwali noc. Bink nie potrafił ustalić, czy bardziej niepokoiły go duchy, czy Czarodziej. Wciąż nie rozumiał ich motywów działania.
A Fanchon? – w miarę jak widniało, upewniał się, że jej wygląd znacznie się poprawił. Trudno było jeszcze powiedzieć, że była piękna, ale nie była to już ta brzydula, którą spotkał cztery dni temu. A w ogóle, to kogoś mu przypominała.
– Dee! – zawołał.
Obudziła się.
– Słucham?
Jej reakcja zdziwiła go tak samo, jak jej niejasne podobieństwo. Nazwał ją Dee, ale Dee była daleko stąd w Xanth. Dlaczego w takim razie zareagowała na to imię, jak gdyby było jej własnym?
– Ja... Ja myślałem, że ty...
Usiadła.
– Masz oczywiście rację, Bink. Wiedziałam, że dłużej już tego nie ukryję.
– Mówisz, że naprawdę jesteś...?
– Jestem Kameleon – powiedziała.
Teraz już nic nie rozumiał.
– To było tylko nasza hasło...
– Jestem Fanchon–brzydka – powiedziała – i Dee–przeciętna i Wynne–piękna. Zmieniam się odrobinę każdego dnia, dopełniając cyklu w ciągu miesiąca księżycowego. Wiesz, to jest cykl kobiecy.
Teraz przypomniał sobie, że Dee też mu kogoś przypominała.
– Ale Wynne była idiotką! Ty...
– Moja inteligencja zmienia się odwrotnie – wyjaśniła. – To jest druga strona mojego przekleństwa. Zmieniam się od brzydkiej inteligencji do ślicznego zidiocenia. Szukałam zaklęcia, które spowodują, że będę normalna.
– Zaklęcie dla Kameleona – powiedział w zamyśleniu. Cóż za niezwykły urok. Jednak musiało to być prawdą, bo prawie wyłapał podobieństwo, gdy spotkał Dee tak blisko miejsca, gdzie stracił z oczu Wynne, a teraz obserwował, jak Fanchon zmienia się z dnia na dzień. Kameleon. Ona nie miała talentu magicznego – sama była magią jak centaury lub smoki. – Ale dlaczego poszłaś ze mną na wygnanie?
– Magia nie działa poza Xanth. Humfrey powiedział mi, że w końcu ustabilizuję się w moim normalnym stanie, gdy udam się do Mundanii. Byłabym na stałe Dee – kompletna przeciętność. To był najlepszy wybór.
– Powiedziałaś, że poszłaś za mną.
– Tak. Byłeś dobry dla Wynne. Mój umysł może się zmienić, ale pamięć nie. Uratowałeś mnie od smoka z wyrwy, ponosząc wielkie ryzyko i nie wykorzystałeś jej kiedy ona... No wiesz.
Bink pamiętał skłonność pięknej dziewczyny do rozbierania. Była nazbyt głupia, żeby dostrzec dalsze konsekwencje swojej oferty, ale Dee i Fanchon, później, zrozumiałyby.
– Teraz wiem, że próbowałeś pomoc również Dee. Ona... Ja nie powinnam była cię obciąć, ale nie byłyśmy wtedy na tyle inteligentne i nie znałyśmy cię na tyle dobrze. Ty... – przerwała. – Nieważne.
Ależ to było ważne! Była nie jedną, ale trzema dziewczynami, które znał, a jedna z nich była szalenie piękna, ale też i głupia. Jak miał reagować na tego... tego kameleona?
Znowu kameleon – magiczna jaszczurka, która zmieniała dowolnie kolor i kształt, naśladując inne stworzenia. Gdyby mógł zapomnieć o tym omenie, albo upewnić się, że go rozumie. Był przekonany, że ten Kameleon nie zagraża mu, ale równie dobrze mogła stać się przyczyną jego śmierci. Jej magia była mimowolna, ale dominowała nad całym jej życiem. Na pewno to był jej problem, lecz czy nie był to problem również jego?
Więc dowiedziała się, że ma być wygnany za brak magii i podjęła decyzję. Dee bez magii, Bink bez magii – dwoje zwykłych ludzi, mających wspólne wspomnienia z kraju magii, być może jedyna rzecz, jaka utrzyma ich przy życiu w okropnej Mundanii. Niewątpliwie zaplanowała to w swojej inteligentnej fazie. Jaką dobraną parę stworzyliby – dwóje ludzi baz magii. Zaczęła więc działać, ale niebyła w stanie przewidzieć zasadzki Złego Czarodzieja.
To była dobra myśl. Binkowi podobała się Dee. Nie była tak brzydka, żeby go zniechęcić, ani też nie tak ładna, żaby budziła jego nieufność po doświadczeniach z Sabriną i Czarodziejką Iris (co jest nie w porządku z pięknymi kobietami, że nie potrafią być wierne), ale nie na tyle głupia, żeby to było bez sensu. Po prostu rozsądny kompromis, przeciętna dziewczyna, którą mógł pokochać, zwłaszcza w Mundanii.
Teraz byli z powrotem w Xanth, a jej klątwa znów była w mocy. Nie była to Dee, ale Kameleon, przerzucający się z jednej skrajności w drugą, a on pragnął przeciętności.
– Jeszcze nie jestem taka głupia, żeby nie domyślić się, nad czym się zastanawiasz – powiedziała – Lepiej by mi było w Mundanii.
Bink nie mógł temu zaprzeczyć. Teraz prawie chciał, żeby na tym stanęło. Ustabilizować się z Dee, założyć rodzinę. To mógł być jego własny rodzaj magii.
Rozległ się chrzęst. Oboje zareagowali, kierując się w stronę, z której dochodził dźwięk. Dobiegał gdzieś z góry.
– Trent jest w niebezpieczeństwie – powiedział Bink. Pobiegł hollem zabierając ze sobą kostur. – Tu gdzieś muszą być schody – w podświadomości zdawał sobie sprawę, że jego reakcja wskazywała na zasadniczą zmianę jego nastawienia do Czarodzieja. Ta noc z mieczem i śpiącym człowiekiem – Trentem. Jeśli człowiek jest tak zły, jak jego czyny, to Trent nie mógł być bardzo zły. Po prostu wzbudzał zaufanie. Może Czarodziej tylko próbował manipulować opinią Binka, ale faktem było, że jego nastawienia uległo zasadniczej zmianie.
Kameleon pobiegła za nim. Było już teraz widno, więc nie obawiali się pułapek, chociaż Bink wiedział, że mogą tu być magiczne zapadnie. Za wspaniałą komnatą znajdowały się wielkie kręcone schody. Pobiegli nimi do góry.
Nagle zawisł nad nimi duch.
– Oooo – jęknął, a jego czarne oczy wyglądały jak dziury w ciemnej trumnie.
– Z drogi! – wrzasnął Bink i zamachnął się na niego kosturem. Duch zdegustowany zniknął. Bink przebiegł przez jego pozostałość czując chwilowy chłód. Trent miał rację. Nie trzeba obawiać się niematerialnych.
Każdy stopień był prawdziwy – najwidoczniej nie było iluzji w tym starym zamku, tylko nieszkodliwe duchy. Była to ulga po tym, jak wpędzono ich tu zeszłej nocy.
Teraz na górze panowała cisza. Bink i Kameleon przebiegli przez niespodziewanie bogate i dobrze zachowane komnaty w poszukiwaniu swojego towarzysza. Przy innej okazji Bink spokojnie podziwiałby wystrój i umeblowanie pokoi i cieszył się, że dobrze zachowany dach chroni je przed deszczem, wpływami atmosfery i gniciem, ale teraz jego uwaga skoncentrowana była na czym innym. Co się stało z Trentem? A jeśli w zamku krył się jakiś potwór przywołujący swoje ofiary zaklęciem?
Znaleźli coś w rodzaju biblioteki. Grube stare księgi i zwoje pergaminu zapełniały półki. Na środku, przy błyszczącym stole siedział Trent zagłębiony w otwartej księdze.
– Znowu zahipnotyzowała go dziurka, od klucza! – zawołał Bink.
Trent podniósł głowę.
– Nie, to tylko głód wiedzy, Bink. To jest fascynujące.
Zatrzymali się trochę zmieszani.
– Ale ten trzask – zaczął Bink.
Trent uśmiechnął się.
– To moja wina, wiekowe krzesło rozpadło się pod moim ciężarem – wskazał na smętne resztki. – większość mebli jest delikatna. Tak mnie zaciekawiła ta biblioteka, iż byłem nieostrożny – potarł w zamyśleniu siedzenie. – Zapłaciłem za to.
– Co wyczytałeś w tej księdze?– zapytała Kameleon.
– W tej jest historia tego zamku – wyjaśnił Trent. – To nie jest, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, byle jaki budynek. To Zamek Roogny.
– Roogny! – wykrzyknął Bink – Króla Czarodziei z Czwartego Najazdu?
– Tego samego. Stąd rządził, jak się wydaje. Kiedy umarł, Piąty Najazd zalał Xanth, 8 tysięcy lat temu. Jego zamek został opuszczony, a w końcu zapomniany. Była to niezwykła budowla. Charakter króla przepoił okolicę. Zasiek ma swoją własną tożsamość.
– Pamiętam – powiedział Bink. – Talent Roogny...
– To było przekształcanie magii dla swoich własnych celów – powiedział Trent. – Subtelny, silny środek. Ostatecznie opanował okoliczne czary. Hodował tu magiczne drzewa i zbudował ten piękny zamek. Za jego rządów między Xanth a jego ludnością zapanowała harmonia. Było to coś w rodzaju Złotego Wieku.
– Tak – zgodził się Bink, – Nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę ten słynny zabytek.
– Możliwe, że będziesz go dłużej oglądał, niżbyś sobie tego życzył – powiedział Trent. – Pamiętasz, jak nas tu skierowano?
– O ile pamiętam, było to wczoraj – ironizował Bink.
– Dlaczego nas tu zapędzono? – zapytała Kameleon.
Trent przyglądał się jej przez chwilę.
– Wydaje mi się, że ta okolica dobrze ci robi, Fanchon.
– Nieważne – mruknęła. – Będę jeszcze ładniejsza, zanim się to skończy, niestety.
– Ona jest Kameleonem – powiedział Bink. – Zmienia się, od brzydkiej do ładnej i z powrotem, a jej inteligencja zmienia się odwrotnie. Opuściła Xanth, żeby uciec przed tą klątwą;
– Nie traktowałbym tego jako klątwy – zauważył Czarodziej.
– Nie jesteś kobietą – warknęła – Pytałam cię o zamek.
Trent skinął głową.
– Ten zamek potrzebuje nowego mieszkańca – Czarodzieja. Jest bardzo wybredny i to jest jednym z powodów, dla których pozostawał w uśpieniu przez tyle wieków. Chce powrócić do dawnej świetności, musi więc gościć nowego Króla Xanth.
– Ty jesteś Czarodziejem! – wykrzyknął Bink. – Kiedy znalazłeś się w pobliżu, wszystko pchało cię w tę stronę.
– Na to by wyglądało. Nie było tu złej woli, tylko nieprzeparta potrzeba. Potrzeba Zamku Roogny i potrzeba Xanth, aby ta ziemia znów stała się tym, czym mogłaby być – dobrze zorganizowanym i świetnym królestwem.
– Ale ty nie jesteś Królem – powiedziała Kameleon.
– Jeszcze nie – w jego głosie zabrzmiała pewność.
Bink i Kameleon popatrzyli na siebie ze wzrastającym zrozumieniem. Zły Czarodziej powrócił do poprzedniej postawy. – zakładając, że w ogóle ją kiedykolwiek zmienił. Omawiali jego ludzkie cechy, jego pozorną szlachetność i oszukali się. Planował inwazję na Xanth, a teraz...
– Nigdy! – wybuchnęła. – Naród nigdy nie zaakceptuje takiego jak ty zbrodniarza. Nie zapomnieli...
– Więc coś jednak o mnie wiesz – powiedział łagodnie Trent. – O ile pamiętam twierdziłaś, że nigdy o mnie nie słyszałaś – wzruszył ramionami. – Prawomyślni obywatele Xanth mogą nie mieć wyboru i nie będzie tak po raz pierwszy, że zbrodniarz zasiadł na tronie – ciągnął spokojnie. – Łącząc moc tego zamku, która jest całkiem znaczna, z moimi zdolnościami, być może obejdę się bez armii.
– Powstrzymany cię – zaperzyła się dziewczyna.
Trent ponownie przyjrzał się jej z uwagą.
– Zrywasz rozejm?
To ją zastopowało. Zrywając rozejm znaleźliby się natychmiast pod władzą Trenta, jeśli to, co mówił o zamku, było prawdą....
– Nie – powiedziała – ale kiedy rozejm się skończy...
W uśmiechu Trenta nie było złośliwości.– Tak, wydaje się, że trzeba to będzie jakoś rozwiązać. Myślałem, że jeśli pozwolę wam iść swoją drogą, wy będziecie dla mnie równie uprzejmi. Kiedy mówiłem, że naród Xanth nie będzie miał wyboru, rozumiałem to inaczej, niż wy. Ten zamek może nam narzucić swoją własną wolę. Trwał tu przez wieki, opierając się nieuniknionej ruinie i czekając na Czarodzieja o odpowiedniej mocy. Może wąchacz magii, którego spotkaliśmy w puszczy był jednym z jego emisariuszy? Znalazł nie jednego, lecz dwóch Czarodziejów i nie pozwoli im tak łatwo odejść. Tu skazani jesteśmy na chwałę, albo na zagładę, w zależności od nasze j decyzji.
– Dwóch Czarodziejów? – zapytała Kameleon.
– Pamiętaj, że Bink ma równie silną magię jak ja. Tak twierdził wąchacz i nie sądzę, żeby się pomylił. To pozwala mu zasiąść w gronie Czarodziejów.
– Ale nie mam talentu – zaprotestował Bink.
– Poprawka – powiedział Trent. – To, że masz niezidentyfikowany talent, nie jest równoznaczne z nieposiadaniem żadnego, ale nawet jeśli nie masz talentu, to łączy się z tobą silna magla. Może jesteś magiczny, jak Fanchon.
– Kameleon – powiedziała, – To moje prawdziwe imię; pozostałe oznaczają tylko fazy.
– Najmocniej przepraszam – powiedział Trent, kłaniając się lekko.
– Myślisz, że się jakoś zmienię? – zapytał Bink na wpół z nadzieją, na wpół z niesmakiem.
– To niewykluczone. Możesz przemienić się w jakąś wyższą formę. Tak, jak pionek zamienia się w królową – przerwał. – Przepraszam, znów pojęcie mundańskie, nie sądzę, żeby szachy były znane w Xanth. Zbyt długo byłem na wygnaniu.
– Ale i tak nie możemy ci ukraść korony – powiedział stanowczo Bink.
– Oczywiście, że nie. Nasze cele różnią się. Może nawet zostaniemy rywalami.
– Ja nie próbuję przejąć władzy w Xanth.
– Świadomie nie, ale by uniemożliwić to Złemu Czarodziejowi, nie myślałeś o tym?
– Idiotyzm – powiedział z niezadowoleniem Bink. Pomysł był absurdalny. Nawet gdyby był to jedyny sposób powstrzymania Trenta – nie!
– Być może rzeczywiście nadeszła pora, żebyśmy się rozstali – powiedział Trent. – Wasze towarzystwo odpowiadało mi, ale chyba zmieniła się sytuacja. Może powinniście teraz spróbować wyjść z zamku. Nie będę wam przeszkadzał. Jeśli uda nam się rozstać, to możemy uznać nasz rozejm za zerwany. Zgoda?
– Pięknie – skwitowała Kameleon. – Ty sobie będziesz czytał książki, a my zginiemy w dżungli.
– Nie sądzę, żeby cokolwiek wam tu naprawdę zrobiło krzywdę – powiedział Trent. – Myślą przewodnią Zamku Roogny jest harmonia z człowiekiem – znów się uśmiechnął. – Harmonia, nie krzywda, ale wątpię, żeby pozwolił wam wyjść.
Bink miał dosyć.
– Zaryzykuję. Chodźmy.
– Chcesz, żebym z tobą poszła? – zapytała z wahaniem Kameleon.
– Chyba nie chcesz zostać z nim. Za parę tygodni będziesz bardzo ładną Królową. –Trent zaśmiał się. Kameleon i Bink poszli w stronę schodów, zostawiając Czarodzieja nad książkami.
Następny duch zaszedł im drogę. Był większy, niż poprzedni i bardziej materialny.
– Ooostrzegammm, – zajęczał.
Bink zatrzymał się.
– Umiesz mówić? Przed czym nas ostrzegasz?
– Daaalej zaagłaadaa. Stóóójciee.
– O! To jest właśnie ryzyko, które zdecydowaliśmy się podjąć – powiedział Bink. – Jesteśmy lojalni wobec Xanth.
– Xanth – powtórzył duch z pewnego rodzaju uczuciem.
– Tak, Xanth. Musimy odejść.
Duch był zbity z tropu. Wyblakł.
– Wygląda na to, że jest po naszej stronie – stwierdziła Kameleon. – Może one chcą nas tylko skłonić, żebyśmy zostali w zamku.
– Nie możemy sobie pozwolić na zaufanie wobec duchów – stwierdził autorytatywnie Bink.
Nie mogli wyjść przez główną bramę, bo krata była opuszczona, a nie potrafili uruchomić mechanizmu, który ją podnosił. Przeszukali pokoje na parterze, starając się znaleźć jakieś wrota.
Bink otworzył jedne obiecująco wyglądające drzwi i natychmiast je zatrzasnął, gdy zobaczył poruszające się stworzenia o skórzastych skrzydłach i długich zębach – wyglądały jak nietoperze wampiry. Następne drzwi otwierał ostrożniej. Wyłoniła się z nich lina, więcej niż trochę przypominająca pnącze drzewa.
– Może w piwnicy – zaproponowała Kameleon dostrzegając drzwiczki prowadzące w dół. Spróbowali i tego, ale na dole biegały wielkie, agresywne szczury i czekały, a nie uciekały przed intruzami. Wyglądały na zbyt głodne i pewne siebie, na pewno miały jakąś magię, żeby schwytać każdą ofiarę, która dostanie się na ich terytorium. Bink szturchnął najbliższego szczura kosturem, na próbę.
– Zwiewaj! – zawołał. Gryzoń wskoczył na kostur i zaczął wspinać się w stronę rąk chłopca. Bink potrząsnął kosturem, ale szczur przywarł do niego i już zaraz drugi zaczął się po nim wspinać. Człowiek walnął kosturem o kamienną posadzkę, ale one trzymały się nadal i kontynuowały swoją wspinaczkę. To pewnie była ich magia – zdolność do przywierania i utrzymywania się.
– Bink! Na górze! – zawołała Kameleon.
Na górze coś świergotało. Następne szczury gromadziły się na belkach szykując się do skoku. Szybko rzucił kostur i pobiegł schodami w górę, opierając się na Kameleonie, aż wreszcie odważył się spojrzeć za siebie. Szczury nie pobiegły za nimi.
– Tan zamek jest naprawdę zorganizowany – powiedział Bink, gdy znaleźli się na parterze. – Nie sądzę, żeby zamierzał pozwolić nam odejść, ale musimy próbować, może przez okno.
Na parterze nie było okien. Zewnętrzne ściany miały wytrzymać oblężenie. Nie udałoby się wyskoczyć z wieży – któreś z nich mogłoby sobie coś złamać. Szli dalej, aż znaleźli się w kuchni. Było tu tylne wyjście, przez które wchodzili dostawcy, którędy wynoszono śmieci i których używała służba. Wślizgnęli się przez nie i zobaczyli niewielki most, prowadzący przez fosę. Idealna droga ucieczki! Jednak na moście już zaczynał się ruch. Spomiędzy pognitych desek wyłaniały się węże, nie zdrowe, normalne gady, lecz wypłowiałe, bezbarwne stworzenia, których ości wystawały spomiędzy dziur w zwiotczałym ciele.
– To są upiory węży! – zawołała Kameleon z prawdziwym przerażeniem.
– Zgadza się – westchnął ponuro Bink. – Ten cały zamek jest zbudzony ze śmiertelnego snu. Szczury mogą żyć wszędzie, ale inne stworzenia umarły razem z zamkiem. Jednak upiory nie są równie silne jak żywe istoty. Możemy je odgonić naszymi kosturami – zapomniał, że zostawił przecież swój kij w piwnicy.
Poczuł teraz odór rozkładu, gorszy niż zapach harpii. Jego fale dopływały od ścierw węży i gnijącej fosy. Żołądek Binka ostrzegawczo podniósł mu się do gardła. Bink rzadko miał do czynienia z rzetelnym, zaawansowanym rozkładem. Zazwyczaj były to żywe stworzenia, albo ich kości, jednak w miarę czyste. Stadia pośrednie, psucie się, robaki i rozkład były częścią cyklu życia, której dokładniej nie badał. Przynajmniej do taj pory.
– Nie chcę próbować tędy przechodzić – powiedziała Kameleon. – Może załamać się pod nami, a w wodzie są upiory krokodyli.
Zgadzało się, wielkie stwory młócące śluzowatą powierzchnię wody pokrytymi skórą kośćmi i patrzące w górę wyżartymi przez robaki oczyma.
– Może łódź – powiedział Bink – albo tratwa.
– Uhm. Nawet jeśli nie będą zgniłe i pełne upiorów robaków, to popatrz na drugą stronę.
Popatrzył. Teraz nadeszło najgorsze, kuśtykając wzdłuż drugiego brzegu; ludzkie upiory, niektóre zmumifikowane, a inne sprawiające wrażenie zaledwie ożywionych szkieletów.
Bink obserwował te obrzydliwości przez dłuższą chwilę, zafascynowany ich groteskowym wyglądem. Odpadały z nich kawałki odzienia i gnijącego ciała. Z niektórych odrywała się zaskorupiała ziemia, która oblepiła je, gdy wyłaniały się naprędce ze swoich niespokojnych grobów. Był to prawdziwy taniec śmierci.
Pomyślał o walce z tą niedobraną armią, kaleczeniu już rozłożonych ciał, dotyku ich gnijącego, przeżartego robakami mięsa, zmaganiu się z tymi ohydnymi istotami i nasiąknięciu ich wstrętnym odorem. Jakie paskudne choroby mogą przenosić, w jakie trujące objęcia wezmą go, gdy będą się rozpadać. Jaki podjąć atak, aby te trupy wróciły do swoich grobów?
Gnane mocą zaklęcia istoty zbliżyły się, były już na dziurawym moście. Było to na pewno jeszcze gorsze dla upiorów, które przecież nie podniosły się z własnej inicjatywy. Nie mogły odpocząć w przyjemnym odosobnieniu wnętrza zamku. Być zmuszanym do służby, zamiast odpoczywać w błogim niebycie...
– Ja chyba nie jestem jeszcze gotowy do odejścia – powiedział Bink.
– Nie – zgodziła się nieco zielona na twarzy Kameleon – nie tędy. Nie w ten sposób.
Upiory zatrzymały się, pozwalając Binkowi i Kameleon wrócić do zamku Roogny.
13.
Kameleon przeszła już większą część swojej „normalnej” fazy, którą Bink znał jako Dee i niedługo miała się znaleźć w fazie piękności. Nie była dokładnie taka sama, jak poprzednia Wynne: miała jaśniejsze włosy, nieco inne rysy twarzy. Najwidoczniej jej cechy fizyczne zmieniały się odrobinę w każdej fazie, lecz zawsze przechodziła z jednej skrajności w drugą. Niestety stawała się również coraz mniej inteligentna i nie była w stanie pomóc w organizowaniu ucieczki z zamku. O wiele bardziej interesowała się nawiązaniem bliskiej przyjaźni z Binkiem, a na taką rozrywkę nie mógł sobie w tej chwili pozwolić. Po pierwsze najważniejsze było wydostanie się z zamku, po drugie nie był pewien, czy chce wiązać się na stałe z tak zmienną osobą. Gdyby była piękna i inteligentna – nie, tak też nie byłoby dobrze. Teraz już wiedział, dlaczego nie skusiła jej oferta Trenta uczynienia jej piękną, gdy dostali się do niewoli. To by po prostu zmieniło jej fazę. Byłaby piękna, kiedy byłaby i mądra, byłaby głupia, gdyby była brzydka, a to nie odmieniłoby jej losu na lepsze. Chciała uwolnić się od klątwy całkowicie, nawet gdyby wspięła się na sam szczyt urody i rozumu, to i tak by jej nie ufał. Został już przecież porzucony przez osobę tego typu. Sabrina – stłumił to wspomnienie. Jednak nawet przeciętna dziewczyna może stać się całkiem nudna, jeśli nie ma więcej, niż przeciętnej inteligencji albo magli...
Zamek Roogny, jeśli mu się nie opierało czynnie, był całkiem przyjaznym miejscem zamieszkania. Dokładał wszelkich starań, żeby tak było. Otaczająca go ogrody dostarczały mnogości owoców, zbóż, warzyw i drobnych zwierząt. Trent ćwiczył się w strzelaniu do królików, zaczajając się na nie na wysokich flankach strzelnic i używając jednego ze znakomitych łuków z zamkowej zbrojowni. Niektóre z królików były fałszywe, rzucały swój obraz nieco dalej, nie były naprawdę i Trent marnował strzały, ale wyraźnie się tym bawił. Raz trafił śmierdziela, którego magiczny zapach był taki, że nic im innego nie pozostało, jak głęboko zakopać jego zwłoki i to bardzo szybko. Innym razem był to skurczak. Gdy zdechł, zmniejszył swoje rozmiary tak, że był niewiele większy od myszy i nie nadawał się do jedzenia. Magia zawsze sprawia drobne niespodzianki.
Trzeba było poświęcić trochę uwagi kuchni, bo inaczej przyszłyby gotować upiory. Aby temu zapobiec, zajęła się tym Kameleon. Korzystając z rad żeńskich duchów, które. bardzo troszczyły się o poziom kuchni w zamku Roogna przyrządzała całkiem przyzwoite posiłki. Nie miała problemu z myciem naczyń, bo była tu wieczna antyseptyczna fontanna. Wystarczyło raz wypłukać naczynia, aby były lśniące. Kąpiel w tej wodzie również była przyjemnością, bo tryskająca strugi pieniły się obficie.
Wewnętrzne ściany Zamku były równie solidne, jak i dach. Wydaje się, że działały tam wodoodporne zaklęcia. Każdy z mieszkańców miał dla siebie wielką sypialnię z bogatymi draperiami na ścianach, ruchomymi dywanami na podłogach, trzepoczącymi poduszkami, wypchanymi gęsim puchem i nocnikami z lanego srebra. Żyli iście po królewsku. Bink odkrył, że haftowana zasłona na ścianie naprzeciwko jego łóżka była w rzeczywistości magicznym obrazem: maleńkie figurki poruszały się, odgrywając swoje miniaturowo dramaty, maleńcy rycerze zabijali smoki, miniaturowe damy szyły, a potem w pozornej intymności sypialni, rycerze i damy kochał się. Z początku Bink zamykał oczy na te sceny, ale potem jago naturalna skłonność do podglądania przeważyła i patrzył na wszystko. I chciał żeby... Nie, to nie byłoby właściwe. Dobrze wiedział, że Kameleon była nie do tego.
Duchy nie robiły im kłopotów, niektóre z nich nawet się z nimi zaprzyjaźniły i Bink nauczył się je rozpoznawać. Jeden był strażnikiem i to on się pojawił pierwszej nocy, gdy spadła krata w bramie wejściowej. Inny był sprzątaczką, a jeszcze inny kuchcikiem. W sumie było ich sześć, a każdy zmarł niezwykłą śmiercią i dlatego nie miał właściwego pogrzebu. W zasadzie były cieniami, ale bez własnej woli. Tylko Król Xanthu mógł je wyzwolić. Inaczej nie mogły opuścić zamku, były więc skazano na wieczystą w nim służbę, niezdolne do wykonywania swych zwykłych obowiązków. Były to całkiem miłe osoby, ale nie miały żadnego wpływu na zamek i stanowiły tylko przypadkową część jego czaru. Pomagały, jak potrafiły, nieomal żałośnie starając się przypodobać. Mówiły Kameleonowi, gdzie szukać jedzenia i opowiadały Binkowi historie swojego życia w Dawnych Wspaniałych Czasach. Z początku były zdziwione i niezadowolone, że do zamku wtargnęli żywi ludzie, bowiem przebywały w izolacji przez wieki. Zdawały sobie jednak sprawę, że taka była wola zamku i z czasem się przystosowały. Trent spędzał większość czasu w bibliotece, jak gdyby chciał opanować całą zgromadzoną w niej wiedzę. Z początku Kameleon spędzała tam też trochę czasu ciekawa nowości, ale w miarę jak traciła inteligencje, traciła też zainteresowanie wiedzą. Jej poszukiwania zmieniły się. Teraz szukała chciwie zaklęcia, które zmieniłoby ją w normalną osobę. Gdy nie znalazła go w bibliotece,opuściła ją i zaczęła przeszukiwać zamek i jego okolice. Jak długo była sama, nie pojawiały się żadne wrogie istoty ani szczury, ani mięsożerne pnącza, ani upiory. Ona nie była tu więźniem, byli nimi obaj mężczyźni. Szukała źródeł magii i jadła co tylko chciała, przerażając Binka, który wiedział jak trujące mogą być czary, ale wydawało się, że wiedzie zaczarowane życie – zaczarowane przez Zamek Roogny.
Jedno z jej odkryć było niezmiernie szczęśliwe. Były to małe, czerwone owoce, rosnące obficie na jednym z drzew ogrodowych. Kameleon próbowała ugryźć jeden z nich, ale skóra była za twarda, więc zabrała go do kuchni, żeby przeciąć tasakiem. Duchy były nieobecne. Pojawiały się ostatnio tylko wtedy, gdy miały jakiś interes. Nic zatem nie ostrzegło Kameleona, co do charakteru tych owoców. Była nieostrożna i upuściła jeden z nich na podłogę.
Bink usłyszał eksplozję i przybiegł natychmiast. Kameleon, całkiem teraz ładna kuliła się w kącie kuchni.
– Co się stało? – zapytał Bink, rozglądając się w poszukiwaniu wrogiej magii.
– Och, Bink! – zawołała zwracając się do niego z zaprawioną smutkiem ulgą. Jej domowej roboty sukienka była w nieładzie, ukazując zgrabne piersi i mocne, zaokrąglone uda. Kilka dni, a jaka różnica! Nie będąc jeszcze u szczytu swojej urody, była już całkiem, całkiem.
|Znalazła się nagle w ramionach Binka, który wiedział, że chętnie zrobi dla niego wszystko. Trudno mu było oprzeć się nieuniknionemu, bo miała w sobie wiele z Dee, a to wcielenie podobało mu się nawet wtedy, zanim zrozumiał jej charakter. Mógł ją teraz wziąć, kochać się z nią, ani jej głupia, ani też inteligenta faza nie miałyby mu tego za złe.
Nie był jednak przelotnym kochankiem i nie chciał wiązać się z nią teraz, w tej sytuacji. Odsunął ją łagodnie od siebie; co wymagało od niego więcej samozaparcia, niż to okazał.
– Co się stało? – zapytał ponownie.
– To... to huknęło – szepnęła.
Musiał sobie przypomnieć, że jej malejąca bystrość to druga strona jej klątwy. Teraz było mu łatwiej odsunąć od siebie bujne ciało.
– Co huknęło?
– Czereśnia!
– Czereśnia – Bink po raz pierwszy usłyszał o nowym owocu, ale wypytując ją cierpliwie, udało mu się odtworzyć całą historię.
– To są bomby czereśniowe! – zawołał, zrozumiawszy wreszcie. – Gdybyś którąś zjadła...
Jeszcze nie była na tyle głupia, żeby tego nie rozumieć.
– Moje usta!
– Twoja głowa! Te rzeczy są bardzo silne. Przecież Milly cię ostrzegała – Milly to był duch sprzątaczki.
– Była zajęta.
Czym może zajmować się duch? Nie miał czasu, żeby to badać.
– Po tym wszystkie nie jedz nic, chyba że któryś duch powie ci, że możesz..
Kameleon potulnie skinęła głową.
Bink podniósł ostrożnie czereśnię i uważnie się jej przyjrzał. Była to mała, twarda, czerwona kulka, ze znakiem tam, gdzie była łodyżka.
– Stary Czarodziej Roogna prawdopodobnie używał tych bomb w czasie wojny. Nie lubił wojny, o ile wiem, ale nie dopuścił do upadku sztuki obronnej. Jeden człowiek z procą ustawiony na wałach mógł zdziesiątkować armię, rzucając te bomby. Nie wiadomo, jakie inne drzewa znajdowały się w jego arsenale. Jeśli nie przestaniesz się bawić nieznanymi owocami.
– Mogłabym wysadzić zamek w powietrze – powiedziała patrząc na rozwiewający się dym. Podłoga była popalona, a stół stracił nogę.
– Wysadzić zamek.... – powtórzył Bink, bo coś mu nagle przyszło do głowy. – Kameleon, przynieś mi jeszcze trochę tych czereśni. Chciałbym zrobić z nimi kilka doświadczeń. Bądź ostrożna, bardzo ostrożna, nie uderzaj nimi i nie upuść ich.
– Oczywiście – powiedziała, pragnąc mu się przypochlebić nieomal jak duch. – Bardzo ostrożna.
– I nie jedz ich – to nie był żart.
Bink znalazł trochę materiału i sznurka z których zrobił torby różnej wielkości. Wkrótce miał bomby różnej mocy. Rozmieścił je po całym zamku. Jedną torbę zatrzymał dla siebie.
– Myślę, że jesteśmy gotowi do opuszczenia zamku Roogny – powiedział – ale muszę przedtem porozmawiać z Trentem. Ty zostań tu, przy drzwiach kuchennych, a jak zobaczysz jakiegoś upiora to rzuć w niego czereśniami – był pewien, że upiór nie posiadał wystarczającej koordynacji ruchów, żeby odrzucić taką bombę. Robaczywe oczy i gnijące ciało na pewno nie sprzyjały współpracy pomiędzy okiem, a ręką.
– A jeśli zobaczysz, że Trent schodzi na dół, rzuć czereśnie na ten stos. I to wszystko zanim zbliży się do ciebie na odległość 6 stóp – wskazał na dużą bombę, którą przywiązał do głównej kolumny. – Rozumiesz?
Nie rozumiała, ale tak długo kazał jej powtarzać, aż wreszcie do niej dotarło. Miała rzucać czereśnie na wszystko co zobaczyła, poza Binkiem.
Teraz był gotów. Poszedł na górę do biblioteki, aby porozmawiać ze Złym Czarodziejem. Serce waliło mu jak młotem, gdy nadeszła chwila konfrontacji, ale wiedział co musi zrobić.
Zaczepił go duch. Była to Milly, sprzątaczka. Swoje białe prześcieradło ułożyła, tak, że przypominało jej robocze ubranie, a jej oczy zachowały niegdyś namiętny ludzki wyraz. Duchy utraciły swój kształt przez czyste niedbalstwo w ciągu minionych wieków izolacji, a teraz gdy miały towarzystwo, wracały do swoich poprzednich kształtów. Jeszcze jeden tydzień, a wróci im ludzki wygląd, choć oczywiście nadal będą duchami. Bink podejrzewał, że Milly okaże się całkiem ładną dziewczyną i zastanawiał się jak umarła. Związek z gościem zamkowym, a potem cios nożem zadany przez zazdrosną żonę, która schwytała ich na gorącym uczynku?
– O co chodzi, Milly? – zapytał zatrzymując się. Podminował zamek, ale nie żywił złości do jego nieszczęsnych mieszkańców. Miał nadzieję, że jego blef poskutkuje i nie będzie musiał niszczyć domu duchów, które przecież nie były odpowiedzialne za jego wielką złośliwość.
– Król... poufna narada – powiedziała. Mówiła nadal trochę niewyraźnie, bo trudno jest istotom, które mają tak mało ciała – tylko trochę ektoplazmy mówić wyraźnie. Ale on ją rozumiał.
– Narada? Przecież oprócz nas nikogo tu nie ma – zaprotestował. – Czy chcesz powiedzieć, że siedzi na nocniku?
Milly zarumieniła się na tyle, na ile była w stanie. Chociaż jako służąca była przyzwyczajona do zbierania i. opróżniania nocników. Czuła, że mówienie o jakichkolwiek czynnościach wykonywanych na nich było niekulturalne. Może wolała wierzyć, że odchody pojawiały się w nocy za sprawą magii, nietknięte ludzkim jelitom. Magiczny nawóz!
– Nie.
Przepraszam, ale będę im musiał przerwać – powiedział Bink – Widzisz, nie uznaję go za Króla i zaraz opuszczam, a zamek.
– Och! – zakryła mgliście uformowaną ręką swoją nieokreśloną, twarz, wyrażając tym gestem kobiecy niepokój – Zobaczę.
– Bardzo dobrze – Bink poszedł za nią, do niewielkiej kaplicy przylegającej do biblioteki. Właściwie była to część głównej sypialni, bez bezpośredniego dostępu do biblioteki, ale miała jak się okazało, nieduże okno, które wychodziło na bibliotekę.
Ponieważ w nieoświetlonej kaplicy panował mrok głębszy, niż w drugim pokoju, można było widzieć, ale nie będąc widzianymi.
Trent nie był sam. Stała przed nim kobieta w średnim wieku, wciąż piękna, chociaż uroda jej nieco już przybladła. Włosy miała związane w praktyczny, ale nieco surowy kok, lecz w jaj ustach i oczach czaił się uśmiech. Obok niej stał chłopiec mniej więcej czteroletni, bardzo do niej podobny. To musiał być jej syn.
Żadne z nich się nie odzywało, ale oddech i nieznaczne poruszenia wskazywały, że byli żywi i materialni. Jak tu przyszli i w jakiej sprawie? Dlaczego ani Bink, ani Kameleon nie widzieli jak tu wchodzili? Było prawie niemożliwym zbliżyć się do tego zamku pozostając niezauważonym. Był tak zaplanowany, aby łatwo go było bronić w razie ataku. Krata była spuszczona, blokując frontowo wejście. Bink cały dzień spędził na dole przy drzwiach kuchennych., przygotowując swoje bomby.
Zakładając nawet, że rzeczywiście przyszli, dlaczego nic nie mówili? Dlaczego Trent nic nie mówił? Patrzyli tylko na siebie w niesamowitym milczeniu. Cała ta scena nie miała sensu.
Bink przyjrzał się dokładniej tej dziwnej, milczącej parze. Niejasno przypominali mu wdowę i syna Donalda, cienia, który powiedział o srebrnym dębie, aby nie musieli już żyć w biedzie. Podobieństwo nie było związane z wyglądem, bo ci wyglądali lepiej i na pewno nie cierpieli biedy, to był nastrój związany z poniesioną stratą. Czy też utracili swojego mężczyznę i przyszli do Trenta, by im pomógł? Jeśli tak, to wybrali niewłaściwego Czaro–dzieja.
Bink wycofał się, nie lubił podglądać. Nawet Źli Czarodzieje zasługiwali na chwilę samotności. Przeszedł z powrotom przez holl na klatkę schodową. Milly znikła gdy tylko wygłosiła swoje ostrzeżenie. Najwyraźniej pojawianie się i mówienie wymagało od duchów pewnego wysiłku, po którym musiały odpocząć w jakiejś swojej próżni, którą zajmowały w czasie wolnym.
Poszedł w stronę biblioteki, tym razem tupiąc głośno, aby było słychać, że idzie. Trent będzie musiał go przedstawić gościom.
Czarodziej był sam, gdy Bink otworzył drzwi. Siedział przy stole, studiując kolejną księgę. Podniósł wzrok, gdy Bink wszedł.
– Chcesz poczytać dobrą książkę, Bink – zapytał. Chłopak stracił panowanie nad sobą.
– Ci ludzie! Co się z nimi stało?
Trent zmarszczył brwi.
– Jacy ludzie, Bink?
– Widziałem ich. Kobieta i chłopiec, tutaj... – Bink zająknął się. – Ja naprawdę nie chciałem być wścibski, ale kiedy Milly powiedziała, że masz naradę, zajrzałem przez okienko w kaplicy.
Trent skinął głową.
– Więc widziałeś. Nie zamierzałem obciążać cię moimi prywatnymi sprawami.
– Kto to jest? Jak tu się dostali? Coś ty z nimi zrobił?
– To była moja żona i syn – powiedział Trent poważnie. – Nie żyją.
Bink pamiętał opowiadanie żeglarza o mundańskiej rodzinie Złego Czarodzieja i o tym, jak umarli na mundańską chorobę.
– Ale oni tu byli. Widziałem ich.
– Zobaczyć, to znaczy uwierzyć – Trent westchnął. – Bink, to były dwa karaluchy, które przekształciłem na podobieństwo moich najbliższych. Tych dwoje zawsze darzyłem i będę darzył miłością. Tęsknię za nimi, brakuje mi ich, chociażby po to, żeby na nich popatrzeć. Gdy ich utraciłem, Mundania przestała mnie interesować – zakrył twarz haftowaną chustką z Zamku Roogny i Bink ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że w oczach Czarodzieja pojawiły się łzy, Trent szybko opanował się. – Jednakże to nie jest twoja sprawa i wolałbym już na ten temat więcej nie rozmawiać. Z czym przychodzisz, Bink?
Ach, prawda, skoro zaczął to, teraz musiał ciągnąć to dalej. Jakoś stracił cały animusz, ale powiedział:
– Kameleon i ja opuszczamy Zamek Roogny.
Zgrabne czoło Trenta zmarszczyło się.
– Znowu? Tym razem na dobre – powiedział Bink urażony. – Upiory nas nie zatrzymają.
– I uważasz za konieczne poinformować mnie o tym? Już się raz co do tego porozumieliśmy i na pewno zauważyłbym twoją nieobecność we właściwym czasie. Jeśli bałeś się, że będę się sprzeciwiał, to korzystniej byłoby dla dobie odejść nie zawiadamiając mnie o tym.
Bink nie uśmiechnął się.
– Nie. Sądzę, że w ramach naszego rozejmu wypada mi cię zawiadomić.
Trent zamachał ręką.
– No dobrze. Nie mogę powiedzieć, żebym się cieszył, iż odchodzisz. Nauczyłem się cenić twój charakter, oraz nieskazitelne morale, które skłoniło cię do przyjścia i poinformowania mnie o podjętym postanowieniu. Kameleon to wspaniała dziewczyna o podobnych poglądach i z dnia na dzień coraz ładniejsza. Wolałbym oczywiście, żebyście tu pozostali, ale skoro tak być nie może, życzę wam szczęśliwej drogi.
Bink poczuł się niezręcznie.
– Nie przyszedłem tylko się pożegnać. Przepraszam – teraz żałował, że widział tego chłopca wraz z kobietą i że dowiedział się, kim byli, bo niewątpliwie byli to dobrzy ludzie, którzy nie zasłużyli na taki los, a Bink współczuł Trentowi – Zamek nie pozwoli nam dobrowolnie wyjść. Musimy go do tego zmusić. Porozkładałem bomby i...
– Bomby! – zawołał Trent – Ależ to wyroby mundańskie. Nie ma bomb w Xanth i nigdy nie będzie. Nigdy, dopóki ja będę Królem.
– Wydaje mi się, że w dawnych czasach były jednak bomby – uparł, się Bink. – W sadzie rośnie drzewo z bombami czereśniowymi. Każda czereśnia wybucha gwałtownie na skutek wstrząsu.
– Bomby czereśniowe? – powtórzył Trent – Ach tak. Co z nimi zrobiłeś?
– Użyliśmy ich do zaminowania podpór zamkowych. Jeśli Roogna będzie usiłował nas zatrzymać, wtedy go zniszczymy. Będzie więc lepiej, jeśli pozwoli nam odejść w spokoju. Musiałem ci to powiedzieć, żebyś mógł rozbroić bomby, gdy już odejdziemy.
– Po co mi to mówisz? Przecież jesteś przeciwny moim planom i planom Zamku Roogny. Gdybyś zniszczył Czarodzieja i zamek, byłbyś niekwestionowanym zwycięzcą.
– Wcale nie niekwestionowanym. Nie chcę takiego zwycięstwa – powiedział Bink. – Ja... słuchaj, ty mógłbyś zrobić tyle dobrego w Xanth, gdybyś tylko... – wiedział, że to nie ma sensu. Po prostu w samej naturze Złego Czarodzieja nie leżało zajmowanie się dobrem. – Oto lista miejsc, gdzie są bomby – powiedział kładąc kartkę na stole. – Musisz tylko bardzo ostrożnie zebrać torby i wynieść je na zewnątrz.
Trent potrząsnął głową.
– Nie wierzę, żeby umożliwiło ci to ucieczkę, Bink. Ten zamek nie jest inteligentny sam w sobie. On tylko reaguje na pewne bodźce. Może pozwoli wyjść Kameleonowi, ale nie tobie. Odbiera cię jako Czarodzieja, więc musisz tu pozostać. Może jesteś sprytniejszy, niż Roogna, ale on nie zrozumie twojej intrygi. Upiory będą cię powstrzymywać, tak jak przedtem.
– A zatem będziemy musieli wysadzić zamek.
– Właśnie. Będziecie musieli odpalić czereśnie i wszyscy zginiemy.
– Nie, wyjdziemy najpierw na zewnątrz i rzucimy czereśnie. Jeśli zamku nie uda się zaszantażować...
– Nie da się. On nie jest istotą myślącą. On tylko reaguje. Będziesz zmuszony zniszczyć go, a wiesz, że na to nie pozwolę. Potrzebuję Roogny!
Atmosfera zaczęła się zagęszczać, lecz Bink był gotów.
– Kameleon odpali bomby, jeśli mnie przekształcisz – powiedział, ale zrobiło mu się zimno z wrażenia. Nie lubił tego rodzaju przetargów, ale wiedział, że do tego w końcu dojdzie. – Jeśli będziesz w jakikolwiek sposób usiłował nam przeszkodzić...
– O nie, nie chcę naruszać rozejmu, ale...
– Nie możesz naruszyć rozejmu, albo zejdę do Kameleona we własnej osobie, albo ona rzuci w minę czereśnią. Jest za głupia, żeby zrobić cokolwiek innego.
– Posłuchaj, Bink! Dane ci słowo powstrzymuje mnie przed złamaniem rozejmu, a nie twoje przygotowanie taktyczne. Mogę przekształcić cię w pchłę, a potem przekształcić karalucha na twoje podobieństwo i wysłać go na dół do Kameleona, a jak już odłoży czereśnię...
Twarz Binka odzwierciedlała jego rozczarowanie. Zły Czarodziej mógł zniweczyć plan. Głupia Kameleon nie połapie się, aż będzie za późno. Jej upadek intelektualny działał nie, tylko dla niego, ale także przeciwko niemu.
– Nie zamierzam tego zrobić – powiedział Trent. – Mówię ci o tej możliwości tylko po to, żeby udowodnić ci, że ja również, mam swoje zasady. Cel nie uświęca środków. Wydaje mi się, że pozwoliłeś sobie o tym zapomnieć na jakiś czas, a jeśli posłuchasz mnie przez chwilę, sobaczysz swój błąd i naprawisz go. Nie mogę pozwolić ci bezsensownie zniszczyć tej wspaniałej i historycznej budowli.
Bink zaczynał czuć się winnym. Czyżby miał się dać odwieść od zrobienia czegoś, co uważał za słuszne?
– Zdajesz sobie niewątpliwie sprawę – przekonywał Czarodziej – że cała okolica zapłonie chęcią zemsty jeśli to zrobisz. Możesz być poza najbliższym otoczeniem Roogny, a i tak zginiesz straszną śmiercią. Kameleon też.
Kameleon też – nie mógł na to pozwolić. Ta piękna dziewczyna pożarta przez wikłacza, rozszarpana przez upiora.
– Muszę podjąć to ryzyko – powiedział ponuro, chociaż zdawał sobie sprawę, że Czarodziej miał rację. Sposób, w jaki wpędzono ich do zamku... Nie, nie uda się im uciec przed wściekłym szałem dżungli. – Może ty potrafisz przekonać zamek, żeby nas wypuścił zamiast mścić się na nas.
– Uparty jesteś.
– Zgadza się.
– To chociaż wysłuchaj mnie najpierw. Jeśli nie uda mi się ciebie przekonać, to wtedy będzie to, co ma być, chociaż napawa mnie to niesmakiem.
– Streszczaj się – Bink dziwił się swojej śmiałości, ale czuł, że robi to, co powinien. Jeśli Trent będzie próbował zbliżyć się do niego na odległość 6 stóp ucieknie, aby uniknąć transformacji. Może uda mu się wyprzedzić Czarodzieja. Nie mógł jednak czekać za długo. Bał się, że Kameleon zmęczy się czekaniem i zrobi coś nierozsądnego.
– Naprawdę nie chcę, żebyście ty albo Kameleon zginęli, no i oczywiście cenię sobie swoje własne życie – powiedział Trent. – Nie darzę nikogo miłością na tym świecie, ale wy dwoje staliście mi się szczególnie bliscy. Wygląda na to, że sam los tak chciał, aby podobne osoby zostały wygnane z konwencjonalnego społeczeństwa Xanth. My...
– Podobne osoby! – wykrzyknął z oburzeniem Bink.
– Przepraszam za niewczesne porównanie. Wiele razem przeszliśmy i wydaje mi się, że śmiało mogę powiedzieć, iż kilkakrotnie uratowaliśmy sobie nawzajem życie. Może naprawdę wróciłem do Xanth po to, aby was poznać.
– Może – powiedział sztywno Bink, opanowując mieszane uczucia – Ale to nie usprawiedliwia twojego podboju Xanth i prawdopodobnie zagłady niejednej rodziny.
Trent sprawiał wrażenie, jakby go to zabolało, ale opanował się.
– Nie twierdzę, żeby tak było, Bink, ale tragedia mojej mundańskiej rodziny była bodźcem, nie usprawiedliwieniem mojego powrotu. Nie miałem nic w Mundanii, dla czego warto byłoby żyć, więc naturalnie moje zainteresowanie przeniosło się na dawne życie. Nie próbowałbym działać na szkodę Xanth. Mam nadzieję, że przyniosę mu pożytek, otwierając go na współczesną rzeczywistość, zanim będzie za późno. Nawet jeśli ktoś przy tym zginie, będzie to niska cena za ocalenie Xanthu.
– Myślisz, że Xanth nie przetrwa, jeśli ty go nie podbijesz? – Bink starał się mówić ironicznie, ale niezbyt mu się to udało. Gdybyż tak miał takie zdolności krasomówcza, jak Zły Czarodziej.
– Tak właśnie myślę. Xanth czaka na nową Falę kolonizacji... Falę, która przyniesie mu pożytek, podobnie jak poprzednie.
– Ależ Fale to były mordy, gwałty i zniszczenie! Przekleństwo Xanthu.
Trent potrząsnął głową.
– Niektóre były, zgadza się, ale inne przyniosły za sobą wielkie korzyści, na przykład Czwarta Fala, kiedy powstał ten zamek. To nie same Fale, ale złe ich wykorzystanie spowodowały kłopoty. Ogólnie, Fale były niezbędne dla rozwoju Xanth. Nie spodziewam się, żebyś mi uwierzył. Teraz próbuję tylko przekonać cię, żebyś oszczędził ten zamek i samego siebie, nie usiłuję cię nawrócić dla mojej Sprawy.
Coś w tej rozmowie zaniepokoiło chłopca. Zły Czarodziej sprawiał wrażenie nazbyt dojrzałego, rozsądnego, dobrze poinformowanego i dbałego. Nie miał racji, nie mógł jej mieć, ale mówił tak przekonywująco, że Binkowi trudno było wykryć błąd.
– Spróbuj mnie nawrócić – powiedział.
– Cieszę się, że to powiedziałeś, Bink. Chcę, żebyś znał moje logiczne uzasadnienie. Może będziesz miał jakieś interesujące uwagi.
Brzmiało to jak wyrafinowana intryga intelektualna. Bink próbował zinterpretować to jako sarkazm, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to niesłuszne. Bał się, że Czarodziej okaże się bardziej od niego inteligentny, ale za to wiedział, co było słuszne.
– Może mógłbym – powiedział ostrożnie. Wydawało mu się, że idzie przez pustkowie, wybierając dobre ścieżki, a jednak coś uporczywie kieruje go w stronę pułapki. Zamek Roogny na poziomie fizycznym i umysłowym. Roogna nie miał głosu przez 800 lat, ale teraz go znalazł. Bink nie potrafił stawić czoła temu głosowi tak, jak nie potrafił obronić się przed jego mieczem, ale musiał przynajmniej podjąć taką próbę.
– Moje uzasadnienie ma dwa aspekty. Część wiąże się z Mundanią, a część z Xanth. Widzisz, pomimo pewnych braków w etyce i polityce Mundania dokonała ogromnego postępu w ciągu kilku ostatnich wieków dzięki wielu ludziom, którzy dokonali odkryć i szerzyli informację. Pod wieloma względami jest o wiele bardziej cywilizowana, niż Xanth. Niestety, postęp nastąpił również w mundańskich sposobach walki. To musisz, przyjąć na wiarę, bo nie mam sposobu, żeby ci to udowodnić. Mundania ma broń, która może łatwo zniszczyć wszelkie życie w Xanth, bez względu na Tarczę!
– To kłamstwo! – wykrzyknął Bink. – Nic nie może przedostać się przez Tarczę!
– Może poza nami trojgiem – mruknął Trent – Tarcza działa głównie przeciwko istotom żywym. Możesz przebiec przez Tarczę – twoje ciało przejdzie przez nią z łatwością, ale będziesz martwy, gdy już się poza nią znajdziesz.
– No właśnie.
– Właśnie, że nie Bink. Widzisz, oni mają wielkie działa, które wyrzucają pociski martwe od samego początku, coś takiego, jak potężne bomby czereśniowe, ale o wiele gorsze i wybuchające w zetknięciu z czymkolwiek. Xanth w porównaniu z Mundanią ma niewielką powierzchnię. Gdyby Mundańczycy uparli się, mogliby obrzucić bombami cały tan kraj. Taki atak zniszczyłby nawet Kamień Tarczy. Mieszkańcy Xanth nie mogą sobie dłużej pozwolić na ignorowanie Mundańczyków. Jest ich nazbyt wielu. Są w stanie zetrzeć nas z powierzchni ziemi i któregoś dnia to zrobią. Chyba, że już teraz nawiążemy z nimi kontakt.
Bink potrząsnął głową. Nie wierzył i nie rozumiał. Trent ciągnął bez złości.
– Natomiast sprawy wewnętrzne Xanth to zupełnie inna kwestia. Nie zagrażają Mundanii, bo magia tam nie działa. Stanowią one jednak stale rosnące zagrożenie życia. Największe jakie znamy w samym Xanth.
– Xanth stanowi zagrożenie dla Xanth? Wygląda to na nonsens.
Trent uśmiechnął się nieco pobłażliwie.
– Widzę, że miałbyś problemy z logiką współczesnej nauki mundańskiej – spoważniał, zanim Bink zdążył go o to zapytać – Nie, nie jestem wobec ciebie niesprawiedliwy. Wewnętrzne zagrożenie Xanth to coś, o czym dowiedziałem się niedawno, podczas moich badań w tej bibliotece i jest ono poważne. Ono samo usprawiedliwia konieczność zachowania tego zamku, dla zgromadzonej tu starożytnej wiedzy, bez której nasze społeczeństwo nie może istnieć.
Bink nie pobył się swoich wątpliwości.
– Żyliśmy bez tej biblioteki przez 800 lat. Możemy nadal się bez niej obejść.
– Tak, ale co to za życie! – Trent potrząsnął głową, jakby widział coś nazbyt wielkiego do powiedzenia. Wstał i podszedł do półki za swoimi plecami. Zdjął z niej książkę i ostrożnie przerzucił jej stare, zmurszałe karty. Położył ją otwartą przed Binkiem. – Co jest na tym rysunku?
– Smok – powiedział szybko Bink.
Trent przerzucił kartki.
– A na tym?
– Mantikora – o co mu chodziło? Obrazki były bardzo ładne, chociaż nie przedstawiały dokładnie współczesnych istot. Proporcje i szczegóły były odrobinę niewłaściwe.
– A to?
Ten rysunek przedstawiał czworonoga o ludzkiej głowie, końskich kopytach, końskim ogonie i kocich przednich łapach.
– Lamia?
– A to?
– Centaur. Słuchaj, możemy oglądać obrazki cały dzień, ale...
– Co te stworzenia mają ze sobą wspólnego? – zapytał Trent.
– Mają ludzkie głowy, albo przednie części ciała, poza smokiem, chociaż ten w książce ma prawie ludzki pysk. Niektóre mają ludzką inteligencję, ale...
– Właśnie. Przyjrzyj się tej sekwencji. Prześledź ją od smoka przez podobne gatunki, a staje się on coraz bardziej podobny do człowieka. Czy to ci coś przywodzi na myśl?
– Tylko to, że niektóre stworzenia są bardziej podobne do człowieka niż inne. To jednak nie zagraża Xanth. Poza tym większość z tych obrazków jest przestarzała, obecne zwierzęta tak już nie wyglądają.
– Czy centaury uczyły cię teorii ewolucji?
– Ależ tak – że dzisiejsze stworzenia wyewoluowały od prymitywniejszych stworzeń na drodze selekcji naturalnej. Jeśli się sięgnie dostatecznie daleko wstecz, znajdzie się wspólnego przodka.
– Zgadza się, ale w Mundanii stworzenia takie jak lamia, mantikora czy smok nigdy nie ewoluowały.
– Oczywiście, że nie. To są magiczne stworzenia. Ewoluują przez selekcję magiczną. Tylko w Xanth, może...
– Jednak niewątpliwie istoty mieszkające w Xanth mają swoje początki w Mundanii. Mają tyle podobieństw...
– No dobrze! – powiedział niecierpliwie Bink. – Pochodzą od istot mundańskich, ale co to ma wspólnego z twoim podbojem Xanth?
– Zgodnie z oficjalną historią centaurów, człowiek przebywa w Xanth dopiero od tysiąca lat – powiedział Trent. – W tym okresie miało miejsce 10 głównych fal imigracji z Mundanii.
– Dwanaście – poprawił Bink.
– To zależy, jak je liczyć. W każdym razie trwało to przez dziewięćset lat, dopóki Tarcza nie odcięła tych migracji. Jest wiele częściowo ludzkich istot, które wywodzą się z czasów wcześniejszych, niż przybycie ludzi. Czy nie wydaje ci się to godne uwagi?
Bink coraz bardziej niepokoił się, co może wymyślić Kameleon, albo że zamek może znaleźć sposób na zneutralizowanie czereśniowych bomb. Nie był taki pewien, że Zamek Roogny nie potrafi sam, myśleć. Czy Zły Czarodziej chciał po prostu zyskać na czasie, aby mu to umożliwić?
– Daję ci jedną minutę więcej na dokończenie dowodu. Potem idziemy.
– W jaki sposób mogły wyewoluować częściowo ludzkie istoty bez ludzkich przodków? Ewolucja konwergentna nie produkuje nienaturalnych mieszanych potworów, jakie tu mamy. Tworzy istoty przystosowane do swoich nisz. Musieli być ludzie w Xanth wiele tysięcy lat temu.
– W porządku – zgodził się Bink. – Trzydzieści sekund.
– Ci ludzie musieli mieszać się ze zwierzętami, aby dać początek mieszańcom, które znamy – centaurom, mantikorom, syrenom i trytonom, harpiom i tak dalej. Wszystkie te stworzenia mieszały się ze sobą, a mieszańce z innymi mieszańcami, produkując takie stworzenia jak chimera...
Bink skierował się do wyjścia.
– Myślę, że twoja minuta już minęła – powiedział. Nagle zamarł – One co?
– Gatunki mieszały się z innymi gatunkami i tworzyły hybrydy. Zwierzęta z ludzkimi głowami, ludzi z głowami zwierząt...
– Niemożliwe! Człowiek może łączyć się tylko z człowiekiem. To znaczy z kobietą. To byłoby nienaturalne, gdyby...
– Xanth jest nienaturalną ziemią, Bink. Magia umożliwia niezwykłe rzeczy.
W Binku logika zwyciężyła emocje.
– Ale nawet jeśli tak było – powiedział z trudem – to nadal nie usprawiedliwia to twoje–go podboju Xanth. Co było, to było! Zmiana rządu nie...
– Wydaje mi się, że już wyjaśniłem, dlaczego chcę przejąć władzę, Bink. Przyspieszona ewolucja i mutacja spowodowane przez magię i mieszanie się gatunków zmieniają Xanth. Jeśli będziemy nadal odcięci od świata mundańskiego, to wkrótce nie będzie tu ludzi, a tylko mieszańce. Jedynie stały napływ świeżej krwi w ostatnim tysiącleciu umożliwił człowiekowi zachowanie gatunku, a wcale nie ma w Xanth tak wielu ludzi. Nasza populacja zmniejsza się, nie tylko z powodu głodu, chorób czy wojny, ale jest wyniszczana przez hybrydyzację. Kiedy człowiek łączy się z harpią, to rezultatem nie jest ludzkie dziecko.
– Nie! – zakrzyknął ze zgrozą Bink. – Nikt nie chciałby mnożyć się z obleśną harpią.
– Z obleśną może i nie, ale z czystą, ładną harpią? – zapytał Trent unosząc brew – One nie są wszystkie takie same, dobrze o tym wiesz. Spotykamy tylko wyrzutki, a nie młode i świeże.
– Nie!
– Przypuśćmy, że ktoś napił się przypadkiem ze źródła miłości, a obok była harpia?
Bink wiedział o tym bardzo dobrze. Czar wytwarzał nieprzeparty przymus. Pamiętał swoje doświadczenia ze źródłem miłości koło przepaści, z którego nieomal się napił, zanim nie zobaczył gryfa i jednorożca w objęciach. Była tam harpia. Zadrżał na to wspomnienie.
– Czy nie kusiła cię ładna syrena? A może samica centaura? – nalegał Trent.
– Nie! – odpowiedział, ale przyszło mu na myśl zdradzieckie wspomnienie zgrabnych i jędrnych piersi syren. A Cherie, samica centaura, która podwiozła go na początku podróży do Czarodzieja Humfrey’a? Kiedy ją dotknął zagroziła, że zrzuci go do rowu, ale nie mówiła tego na serio. Bardzo miła kłaczka, a raczej osoba. Uczciwość zmusiła go do dokonania poprawki. – Może.
– Na pewno byli też inni, nie mający tyle skrupułów, co ty – ciągnął niezmordowanie Trent. – Mogliby dać się skusić, w pewnych okolicznościach, nieprawdaż? Tak tylko dla urozmaicenia. Czy chłopcy z twojej wioski nie kręcą się koło terytorium centaurów, tak jak to było za moich czasów?
Chłopcy jak Zink, Jama i Potifer, łobuzy i chuligani, którzy wzbudzili gniew w obozie centaurów. Bink pamiętał i to. Tylko przedtem nie wiedział, o co chodziło. Oczywiście chodzili tam podglądać centaury o gołych piersiach, a jak którąś złapali...
Bink zdał sobie sprawę, że się zaczerwienił.
– O co ci chodzi? – zapytał próbując ukryć zakłopotanie.
– Właśnie to: Xanth musiał mieć stosunki z... przepraszam, źle się wyraziłem, musiał mieć kontakty z Mundanią na długo przed datą, którą nasze archiwa wymieniają jako pierwszą przed Falami. Jedynie w Mundanii rodzaj ludzki występuje w czystej postaci. Gdy tylko człowiek postawi stopę w Xanth to zaczyna się zmieniać. Zaczyna mieć magię, jego dzieci mają jeszcze więcej magii, aż niektóre z nich stają się pełnymi Czarodziejami, a jeśli sami tam pozostaną, to też stają się magiczni. Czy przyjrzałeś się dobrze Humfrey’owi?
– To gnom – posiedział Bink bez zastanowienia.
– To człowiek i to dobry, ale jest na prostej drodze, żeby stać się czymś innym. Jest teraz u szczytu swoich magicznych zdolności, ale jego dzieci, jeśli je będzie miał, mogą być prawdziwymi gnomami. Wydaje mi się, że on o tym wie i dlatego się nie żeni. Pomyśl też o Kameleonie. Nie ma czystej magii, bo sama jest magiczna. W ten sposób cała populacja ludzka Xanth przepadnie bez ratunku, chyba że nastąpi stały przypływ nowej krwi z Mundanii. Tarcza musi zostać zdjęta! Magiczne stworzenia z Xanthu muszą mieć możliwość swobodnej migracji na zewnątrz, aby tam powrócić powoli w naturalny sposób do swoich dawniejszych gatunków. Muszą też przybyć nowe zwierzęta.
– Ale – Bink zaczął się plątać w okropności tych pojęć – jeśli przedtem zawsze była wymiana, to. co się stało z ludźmi, którzy przybyli tysiące lat temu?
– Prawdopodobnie były jakieś przeszkody, uniemożliwiające migrację. Może Xanth była prawdziwą wyspą przez mniej więcej tysiąc lat i uwięził pierwszych prehistorycznych osadników tak, że całkowicie zmieszali się z innymi formami, dając początek centaurom i innym odmianom. Ma to miejsce i teraz pod Tarczą. Ludzie muszą...
– Wystarczy – szepnął Bink, porażony do końca. – Nie chcę tego więcej słuchać.
– Czy rozbroisz bomby czereśniowe?
Rozsądek powrócił mu, jak za uderzeniem pioruna.
– Nie! Zabieram Kameleona i idziemy. Teraz.
– Ale musisz zrozumieć...
– Nie – to co mówił Zły Czarodziej zaczynało mieć sens. Gdyby Bink słuchał go dłużej, zostałby przekonany, a Xanth byłby stracony. – Usiłujesz mnie zgorszyć. To nie może być prawda. Nie mogę się z tym pogodzić.
Trent westchnął, sprawiając wrażenie rozczarowanego.
– No cóż, trzeba było spróbować, chociaż obawiałem się, że to odrzucisz, nadal nie mogę pozwolić ci na zniszczenie zamku. Bink zebrał się do ucieczki poza zasięg transformacji. Trent potrząsnął głową.
– Nie musisz uciekać. Nie złamię rozejmu. Mogłem to zrobić, gdy pokazywałem ci rysunki, ale cenię sobie dane słowo. Muszę więc pójść na kompromis. Jeśli ty się do mnie przyłączysz, ja przyłączę się do ciebie.
– Co? – Bink, który był Głuchy na syrenią logikę Złego Czarodzieja, dał się złapać.
– Oszczędź Zamek Roogny. Rozbrój bomby. Dopilnuję, żebyś bezpiecznie opuścił ten budynek.
To by było za łatwe.
– Słowo?
– Słowo – powiedział Trent z powagą.
– Możesz zmusić zamek, żeby nas wypuścił?
– Tak to jest jeszcze jedna rzecz, której dowiedziałem się z tych zbiorów. Trzeba tylko wypowiedzieć odpowiednie słowo, a on nawet ułatwi nam wyjście.
– Dajesz słowo? – powtórzył podejrzliwie Bink. Do tej pory Trent nie złamał go, ale jaką można mieć gwarancję? – Żadnych sztuczek, nagłej zmiany zdania?
– Słowo honoru Bink.
Co miał zrobić? Jeśli Czarodziej chciał złamać rozejm, to mógł zmienić Binka w kijankę, a potem zakraść się do Kameleona i przekształcić ją. Bink skłonny był mu zaufać. – w porządku.
– Idź i rozbrój bomby. Ja porozumiem się z Roogną.
Bink poszedł. Kameleon powitała go z okrzykiem zadowolenia. Tym razem zaakceptował jej objęcia. – Trent zgodził się nas stąd wypuścić – powiedział.
– Och, Bink, jak się cieszę! – wykrzyknęła całując go. Musiał chwycić ją za rękę, żeby nie upuściła wciąż trzymanej bomby czereśniowej.
Stawała się piękniejsza z godziny na godzinę. Jej osobowość w zasadzie się nie zmieniała, tyle że stały ubytek inteligencji powodował, iż była mniej skomplikowana i podejrzliwa. Podobała mu się jej osobowość, a teraz musiał przyznać, podobała mu się i jej uroda. Była z Xanth, była magią, nie próbowała manipulować nim dla swoich własnych celów – była dziewczyną w jego typie. Wiedział jednak, że jej głupota zrazi go, tak samo, jak jej brzydota w poprzedniej fazie. Nie potrafiłby być ani z piękną idiotką, ani brzydkim geniuszem. Była atrakcyjna tylko teraz, gdy wciąż jeszcze pamiętał jej inteligencję, a jej piękność dała się zobaczyć i odczuć. Byłoby głupotą sądzić inaczej. Odsunął się od niej.
– Musimy usunąć bomby. Ostrożnie.
Ale co z ładunkiem emocji wewnątrz jego samego?
14.
Cała trójka wyszła spokojnie z Zamku Roogny. Krata została podniesiona. Trent znalazł kołowrót, naoliwił go i uruchomił z pomocą magii wbudowanej w mechanizm. Duchy pojawiły się, aby ich czule pożegnać. Kameleon płakała przy rozstaniu i nawet Bink był smutny. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo samotne będą duchy po tych paru dniach towarzystwa z krwi i kości. Nawet czuł szacunek dla samego upartego zamku. Zrobił, co musiał, tak samo jak Bink.
Zabrali torby owoców z ogrodu i mieli na sobie wygodne ubrania z zamkowych szaf, gdzie leżały nietknięte przez 800 lat. Dzięki silnym starożytnym zaklęciom wyglądali po królewsku i tak też się czuli. Zamek Roogny dobrze się o nich zatroszczył.
Ogrody były wspaniałe. Tym razem nie było burzy. Drzewa nie czyniły agresywnych gestów. Wręcz przeciwnie, podsuwały gałęzie, aby je pogłaskano w geście przyjaznego rozstania. Nie pojawiły się żadne groźna zwierzęta, ani też upiory.
W zadziwiająco krótkim czasie zamek zniknął im z oczu.
– Jesteśmy teraz poza terytorium Roogny – obwieścił Trent. – Musimy teraz zwiększyć uwagę, bo prawdziwe pustkowie nie zna rozejmu.
– My? – zapytał Bink. – Nie wracasz do zamku?
– Nie teraz – odrzekł Czarodziej.
Podejrzenia Binka powróciły.
– Co ty powiedziałeś temu zamkowi?
– Powiedziałam: powrócę jako Król Roogny znów będzie rządzić Xanth.
– I on temu uwierzył?
Spojrzenie Trenta było nadal spokojne.
– Dlaczego miał wątpić w prawdę. Trudno zdobyć koronę, pozostając na pustkowiu.
Bink nie odpowiedział. Zły Czarodziej w końcu nigdy nie twierdził, że porzuca swój zamysł podbicia Xanth. Zgodził się tylko wyprowadzić Binka i Kameleona z zamku. Uczynił to. Teraz znaleźli się ponownie w punkcie wyjścia – działają w ramach rozejmu, aż nie wydostaną się z pustkowia, a potem? Tego Bink nie wiedział.
Dzika puszcza wkrótce dała o sobie znać. Gdy cała trójka przechodziła przez niewielką, otoczoną ślicznymi żółtymi kwiatami polanę, podniósł się znad niej rój pszczół. Bzyczały gniewnie nie dotykając ich, ani nie żądląc, ale podlatywały blisko, by nagle zmieniać kurs.
Kameleon kichnęła. Potem kichnął Bink, a za nim Trent.
– Pszczoły wywołujące kichanie – zawołał Czarodziej między jednym kichnięciem a drugim.
– Przekształć je! – krzyknął Bink.
– Nie mogę – a psik! – ich zobaczyć – oczy mi łzawią – a psik! – A poza tym to są nieszkodliwe stworzenia... A psik!
– Biegiem, idioci! – zawołała Kameleon.
Pobiegli. Gdy tylko znaleźli się poza polanką, pszczoły zostawiły ich w spokoju, a oni przestali kichać.
– Dobrze, że to nie były duszące pszczoły! – powiedział Czarodziej, wycierając załzawione oczy.
Bink zgodził się. Jedno kichnięcie albo dwa nikomu jeszcze zaszkodziły, ale tuzin jedno za drugim to była poważna sprawa. Prawie nie było czasu na złapanie oddechu.
Hałas zainteresował inne stworzenia w puszczy. To było stałe dodatkowe niebezpieczeństwo. Usłyszeli ryk i tupot olbrzymich. Szybciej, niż by sobie tego życzyli, pojawił się wielki, ziejący ogniem smok. Przebiegł przez sam środek kichającej polany, ale pszczoły zostawiły go w spokoju. Miały na tyle rozsądku, żeby nie prowokować kichania pomieszanego z ogniem, które spaliłoby ich kwiaty.
– Przekształć go! Przekształć go! – zawołała Kameleon, gdy smok skierował się na nią. Smoki zawsze miały skłonność do pięknych dziewic.
– Nie mogę – mruknął Trent. – Gdy zbliży się na sześć stóp, dawno już będziemy usmażeni. Jego ziejąca ogniem paszcza razi na odległość dwudziestu stóp.
– Kiepska z ciebie pomoc – poskarżyła się.
– Przekształć mnie! – zawołał Bink w natchnieniu.
– Świetny pomysł.
Nagle Bink stał się sfinksem. Zachował swoją własną głowę, ale miał ciało byka, skrzydła orła i nogi lwa, i był wielki, o wiele większy, niż smok.
– Nie wiedziałem, że sfinksy są takie wielkie – zahuczał.
– Przepraszam, znowu zapomniałem – powiedział Trent. – Myślałem o legendarnym sfinksie mundańskim.
– Ale Mundańczycy nie mają magii.
– Widocznie przywędrował z Xanth dawno temu. Od tysięcy lat jest skamieniały.
– Skamieniały? Co może przestraszyć sfinksa tych rozmiarów? –zastanawiała się Kameleon, patrząc na ogromną twarz Binka.
Były jednak inne sprawy do załatwienia.
– Spływaj, mała! – zagrzmiał Bink.
Smok nie potrafił od razu przystosować się do nowej sytuacji. Wystrzelił pomarańczowym płomieniem w stronę Binka, opalając mu pióra. Nie zabolało go to, ale rozzłościło. Bink wyciągnął lwią łapę i zamachnął się na smoka. Był to niewielki wysiłek, ale stwór poleciał bokiem na drzewo. Deszcz orzechów spadł nań z rozgniewanych gałęzi. Smok wydał okrzyk bólu, wygasił ogień i uciekł.
Bink ostrożnie przeszedł się dookoła, mając nadzieję, że nikogo nie nadepnął.
– Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałeś? – zagrzmiał. – Mogę was przewieźć aż do krańca dżungli. Nikt nas nie pozna i żadne stworzenie nas nie zaczepi!
Kucnął jak najniżej potrafił, a Kameleon i Trent wspięli się po jego ogonie na plecy. Bink ruszył wolnym krokiem, chociaż i tak szedł szybciej, niż biegłby człowiek.
Nie trwało to długo. Kameleon, podrzucana na twardym grzbiecie sfinksa stwierdziła, że musi iść do ubikacji. Nic im nie pozostało jak pozwolić jej zejść. Bink zgarbił się, żeby mogła łatwo ześlizgnąć się na dół.
Trent skorzystał z przerwy, żeby rozprostować kości. Przeszedł się do wielkiej twarzy Binka.
– Przekształciłbym cię z powrotem, ale lepiej pozostać przy danej formie, aż się z nią nie skończy – posiedział. – W zasadzie nie mam dowodów, żeby częste transformacje były szkodliwe, ale wydaje mi się, że lepiej nie ryzykować. Skoro sfinks jest inteligentną formą, umysł twój na tym nie cierpi.
– Nie, mam się świetnie – zgodził się Bink, – Lepiej, niż kiedykolwiek, czy potrafisz odgadnąć zagadkę? Co chodzi na czterech nogach rano, na dwóch w południe, a na trzech wieczorem?
– Nie odpowiem. – powiedział zaskoczony Trent. – We wszystkich legendach, jakie słyszałem, sfinksy popełniały samobójstwo, gdy ktoś odgadł ich zagadki. To był typ mniejszego sfinksa, inny gatunek, ale chyba pomieszały mi się te opowiastki i nie zaryzykowałbym twierdzenia, że nie ma pomiędzy nimi pokrewieństwa.
– Hm, nie – powiedział zasmucony Bink. – Zagadka pochodzi chyba z mózgu sfinksa, nie mojego. Sfinksy na pewno miały wspólnego przodka, chociaż ja nie wiem, czym różnią się od siebie.
– Dziwne... Nie dziwi mnie jednak twoja nieznajomość legend mundańskich, lecz to, że pamiętasz zagadki. Nie przeniosłem twojego umysłu w istniejące ciało sfinksa, bo te stworzenia już przed wiekami wymarły, albo skamieniały. Przekształciłem cię w podobnego potwora, Binka–sfinksa. Jeśli masz naprawdę wspomnienia sfinksa, prawdziwe wspomnienia sfinksa...
– Widzę, że sam nie rozumiesz niektórych aspektów twojej magii – powiedział Bink – Chciałbym zgłębić naturę magii, wszelkiej magii.
– Tak, to jest tajemnica, Magia istnieje tylko w Xanth. Dlaczego? Jaki jest jej mechanizm? Dlaczego wydaje się, że Xanth jest bliski każdej mundańskiej krainie przestrzennie, językowo i kulturowo? Jak przekazywana jest magia na wszystkich poziomach z obszaru geograficznego do jego mieszkańców?
– Zastanawiałem się nad tym – powiedział Bink – Myślałem, że może to jakieś promieniowanie ze skał, albo wartości odżywcze gleby...
– Gdy zostanę Królem, zainicjuję program badawczy, mający na celu, poznanie prawdziwej historii Xanth.
Kiedy Trent zostanie Królem. Pomysł był niewątpliwie interesujący, prawdę mówiąc, bardzo interesujący, ale nie za taką cenę. Przez chwilę Bink odczuł pokusę, lekkim uderzeniem swojej potężnej, przedniej łapy mógłby zabić Złego Czarodzieja i na zawsze pozbyć się zagrożenia.
Nie. Nawet jeśli Trent nie był jego przyjacielem, Bink nie był zdolny przerwać rozejmu w taki sposób. Poza tym, nie chciał zostać ani fizycznym, ani moralnym potworem na resztę życia.
– Nasza pani coś się nie spieszy – mruknął Trent. Bink odwrócił swoją olbrzymią głowę, szukając Kameleona.
– Zwykle załatwia to bardzo szybko. Nie lubi być sama. Może poszła szukać swojego zaklęcia, no wiesz, żeby stać się normalną. Opuściła Xanth, aby pozbyć się swojej magii, a teraz, skoro znów tu jest, szuka jakiejś kontrmagii. Nie jest teraz bardzo błyskotliwa i..
Trent potarł podbródek.
– Tu jest puszcza. Nie chciałbym naruszać jaj samotności, ale...
– Może lepiej jej poszukajmy.
– Hmm. Myślę, że wytrzymasz jeszcze jedną transformację – zadecydował Trent. – Zamienię cię w psa gończego. To mundańskie zwierzę, rodzaj psa, znakomicie trzymającego trop. Jeśli wpadniesz na nią w jakiejś intymnej sytuacji, to będziesz tylko zwierzęciem, a nie podglądającym człowiekiem.
Nagle Bink stał się stworzeniem o czułym węchu, miękkich, zwisających uszach i obwisłym pysku. Potrafił wyczuć resztki jakiejkolwiek woni. Był tego pewien. Nigdy dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak niezmiernie ważny jest węch. Dziwne, że do tej pory polegał na innych, mniej ważnych zmysłach.
Trent ukrył ich zapasy w pseudowikłaczu i odwrócił się do Binka.
– Świetnie, Bink szukaj jej.
Bink rozumiał go, ale nie potrafił odpowiedzieć, bo nie należał do zwierząt mówiących.
Ślad Kameleona był tak wyraźny, że Bink nie mógł zrozumieć, dlaczego Trent nie potrafi sam go wyczuć. Przytknął nos do ziemi – najnaturalniejsza w świecie pozycja głowy – blisko najważniejszego źródła informacji i ruszył pewnie naprzód.
Ślad prowadził za krzaki, a potem w głąb pustkowia. Coś jednak ją skusiło, na jej obecnym niskim poziomie inteligencji wystarczyłoby cokolwiek, ale nie było czuć żadnego ustalonego zapachu zwierzęcia czy rośliny, za którymi mogła pójść. To oznaczało magię. Bink szczeknął zmartwiony i pobiegł węsząc dalej, a Czarodziej poszedł za nim. Magiczna przynęta prawie na pewno oznaczała kłopoty.
Jej ślad nie wiódł pod wikłacze, ani w stronę bagna, ani do leża wiwer. Wiódł między tymi oczywistymi niebezpieczeństwami, prowadząc ogólnie na południe, w stronę głębokiej puszczy. Coś ją tamtędy przeprowadziło, wiodąc ją bezpiecznie między tymi zagrożeniami, ale co, gdzie i dlaczego?
Bink wiedział ogólnie, o co chodzi, ale nie znał szczegółów! Jakiś błędny ognik skinął na nią, wciąż kusząc, by szła naprzód, wciąż poza zasięgiem ręki. Może udawał, że oferuje jej eliksir, który sprawi, że będzie normalna, więc dała się nabrać. Zaprowadzi ją w najdzikszą głuszę, gdzie się łatwo zgubi. Długo tam nie przetrwa. Bink zawahał się. Nie tracił tropu, to jest niemożliwe, ale było coś jeszcze.
– O co chodzi, Bink? – zapytał Trent. – Wiem, że podążała za ignis fatuus, ale skoro jesteśmy na jej tropie, powinniśmy móc... – przerwał, zauważając to coś. Było to drżenie ziemi, jakby uderzył o nią jakiś wielki przedmiot, przedmiot ważący wiele ton.
Trent rozejrzał się.
– Nie widzę go, Bink. Możesz go wywęszyć?
Bink nie wydawał głosu. Wiatr wiał w złym kierunku. Nie mógł wywęszyć z tej odległości źródła hałasu.
– Chcesz, żebym przekształcił cię w coś silniejszego? – zapytał Trent. – Nie podoba mi się to, najpierw gaz bagienny, a teraz ten dziwny pościg.
Gdyby Bink zmienił się, nie mógłby wywęszyć śladu Kameleona milczał więc.
– No dobrze, Bink, ale trzymaj się blisko mnie, żebym mógł przekształcić cię w stworzenie, które w danej sytuacji odda nam najcenniejsze usługi. Musisz być w zasięgu ręki. Mam wrażenie, że zbliżamy się do wielkiego niebezpieczeństwa, albo pozwalamy mu się do nas zbliżyć – dotknął miecza.
Poszli dalej, a wstrząsy stawały się gwałtowniejsze, aż przeszły w miarowy stukot nóg jakiegoś ciężkiego zwierza, nic jednak nie widzieli, Teraz to coś było tuż za nimi i zbliżało i coraz bardziej.
– Chyba lepiej będzie się schować – mruknął ponuro Trent. – Jak mówią, rozsądek idzie w parze z odwaga.
Dobry pomysł. Ukryli się za nieszkodliwym drzewem piwnym i patrzyli w milczeniu. Tupanie stało się głośne. Bardzo głośne. Drzewo zaczęło trząść się od regularnych wibracji. Gałązki zaczęły opadać, a w pniu pojawił się przeciek. Strumień piwa wystrzelił prosto pod wrażliwy nos Binka. Odskoczył, nawet w ludzkiej postaci Bink nigdy nie przepadał za tym napojem. Wyjrzał zza pnia i nie zobaczył nic.
Wreszcie coś dało się dostrzec. Ułamała się gałązka drzewa kolcowieżowego. Krzaki gwałtownie zafalowały i rozsunęły się na boki. Kawałek ziemi zapadł się. Więcej piwa wytrysnęło z nowych szczelin w pniu, za którym się schowali, przepajając powietrze zapachem słodu. Nadal nie było widać nic konkretnego.
– On jest niewidzialny – szepnął Trent, wycierając ręką piwo. – Niewidzialny olbrzym.
Niewidzialny! To znaczyło, że Trent nie mógł go przekształcić. Musiał widzieć to, co chciał zaczarować.
Stali razem otoczeni coraz gęstszymi oparami piwa i patrzyli, jak olbrzym przechodzi. Ogromne ślady ludzkich nóg, każdy długości.10 stóp, pojawiały się na ziemi, tworząc głębokie dziury. Tup! – drzewa podskoczyły i zadrżały, gubiąc owoce i liście. Tup! – krzak lodowy zniknął, pozostawiając pachnącą barwną plamę na płaskiej powierzchni zagłębienia. Tup! – przerażony wikłacz zwinął swoje macki. Tup! – kłoda drzewa pękła na całej pięciostopowej szerokości śladu olbrzyma.
Buchnął duszący smród, podobny do odoru śmierdziela. Czuły nos Binka cierpiał.
– Nie jestem tchórzem – mruknął Trent – ale zaczynam się bać. Gdy ani miecz, ani zaklęcia nie mogą dosięgnąć wroga... – zmarszczył nos. – Sam jego zapach jest zabójczy. Musiał się najeść zgniłych owoców na śniadanie.
Bink nie znał tego dania. Jeśli były to owoce, jakie rosły na drzewach Mundanii, to nie chciał ich próbować.
Wkrótce poczuł, że zjeżyły mu się włosy na karku. Słyszał o takich potworach, ale myślał, że to żarty. Niewidzialny, ale wyczuwalny olbrzym!
– Jeśli ma odpowiednie proporcje – zauważył Trent – to powinien być wysoki na około 60 stóp. To jest niemożliwe w Mundanii z czysto fizycznych powodów, określanych przez prawo kwadratu i sześcianu i tak dalej. Ale tu, kto może oprzeć się magii w swojej wielkości jest ponad puszczą, a nie w niej – przerwał i zamyślił się na chwilę – On na pewno nie tropił nas. Dokąd on idzie?
Tam gdzie Kameleon, pomyślał Bink. Warknął.
– W porządku, Bink, lepiej ją wytropmy, zanim zostanie rozdeptana!
Poszli dalej czymś, co było dobrze wydeptanym szlakiem. Tam, gdzie wielkie ślady krzyżowały się ze śladami Kameleona, przeważał zapach olbrzyma tak silny, że czuły nos Binka zaczął protestować. Omijał więc je i trzymał się łagodniejszego zapachu Kameleona.
Teraz usłyszeli nad sobą gwizd. Bink spojrzał nerwowo w górę i zobaczył gryfa, manewrującego ostrożnie między drzewami. Trent wyciągnął miecz i wycofał się w stronę czarnego pnia drzewa naftowego, zwracając się twarzą do potwora.. Bink nie mając warunków do walki, wyszczerzył zęby i pobiegł w kierunku tej samej kryjówki. Był zadowolony, że nie mieli do czynienia ze smokiem. Jeden dobry płomień i drzewo buchnęłoby ogniem, a ich zmiotłoby z powierzchni ziemi. Wiedział też, że zwisające gałęzie zakłócą lot potwora i zmuszą go do walki na ziemi. Było to ryzykowne ale ograniczało teren starcia do dwóch wymiarów z korzyścią dla Binka i Trenta. Może jeśli Bink odwróci jego uwagę Trent będzie mógł bezpiecznie zbliżyć się na odpowiednią odległość, żeby go przekształcić.
Gryf wylądował na ziemi, zwijając swoje błyszczące skrzydła. Szpic jego skręconego lwiego ogona drgał, a wielkie orle szpony wyorały w ziemi bruzdy. Jego orla głowa zwróciła się w stronę Trenta..
– Cawp? – zapytał, Bink niemal czuł, jak ten śmiercionośny dziob rozcina jego ciało. Gryf w dobrej kondycji może z powodzeniem walczyć ze średniej wielkości smokiem, a ten miał świetną kondycję. Gryf podsunął się prawie w zakres przekształcenia.
– Kieruj się tropem olbrzyma, tędy – rozkazał Trent potworowi.
– Jest bardzo wyraźny.
– Bawp – warknął Gryf. Odwrócił się i ruszył powoli po śladach.
Sprężył swoje lwie muskuły, rozpostarł skrzydła i uniósł się w powietrze. Leciał nisko wzdłuż tunelu, który niewidzialny olbrzym wyrył w puszczy.
Trent i Bink wymienili zdziwione spojrzenia. Udało im się wymknąć przypadkiem: gryfy są bardzo zręczne w walce, a magia Trenta mogła nie zadziałać na czas.
– On tylko chciał zapytać, jak tam dojść – powiedział Trent – coś tam się dzieje bardzo dziwnego. Lepiej się pośpieszmy. Mielibyśmy cholernego pecha, gdyby się okazało, że wyznawcy jakiejś dziwnej religii składają swemu bóstwu ofiarę z człowieka.
– Rytualną ofiarę? – Bink warknął, wyrażając swoje zmieszanie.
– No wiesz – powiedział ponuro Trent, – Krwawy ołtarz, piękna dziewica...
– Wrrr! – Bink wrócił na ślad.
Wkrótce usłyszeli przed sobą hałas. Były to tupania, trzaski i wycia
– Bardziej to przypomina bitwę, niż przyjęcie, naprawdę nie rozumiem, co...
W końcu zobaczyli, co się działo. Zatrzymali się zdumieni. Było to zadziwiające zgromadzenie stworzeń, ustawionych w wielki, luźny krąg twarzami do środka: smoki, gryfy, mantikory, harpie, węże ziemne, trolle, gobliny, wróżki i masa innych stworów, która trudno było od razu odróżnić. Było też paru ludzi.
Nie zajmowali się niczym wspólnie, tylko każdy był zainteresowany swoim własnym ćwiczeniem, tupiąc nogami, kłapiąc zębami w powietrzu, klaszcząc kopytami i waląc w skały. W środku leżało kilka nieżywych lub umierających stworzeń, którymi nikt się nie zajmował. Bink widział i czuł zapach krwi i słyszał ich bolesne jęki. Była to bitwa, ale gdzie był wróg? Nie był to niewidzialny olbrzym; jego ślady ograniczały się do jednego odcinka, nie wchodząc na teren innych.
– Wydawało mi się, że wiem coś na temat magii – powiedział Trent potrząsając głową – ale to przechodzi moje pojęcie. Te stworzenia są naturalnymi wrogami, a jednak nie zwracają na siebie uwagi i nie rzucają się na swoje ofiary.
– Hau! – wykrzyknął Bink. Odnalazł Kameleona. Trzymała w rękach dwa duże płaskie kamienie w odległości około stopy jeden od drugiego i patrzyła pomiędzy nie z uwagą. Nagle trzasnęła nimi taką siłą, że wypadły jej z rąk. Popatrzyła w powietrze ponad nimi, uśmiechnęła się zagadkowo, podniosła kamienie i powtórzył całą procedurę.
Trent popatrzył w tę samą stronę.
– Targanek – powiedział, ale Bink nie czuł tego zapachu – To musi być miejscowe zaklęcie. Lepiej wycofajmy się, zanim i my padniemy jego ofiarą..
Zaczęli się wycofywać, chociaż Bink nie chciał opuszczać Kameleona. Podbiegł do nich stary, posiwiały centaur.
– Nie kręćcie się tu! – warknął. – Idźcie do północnego odcinka – wskazał im kierunek. – Ponosimy tam ciężkie straty, a Wielka Stopa sam sobie nie poradzi, nawet nie widzi wroga. Mogą się przedrzeć w każdej chwili. Weźcie kamienie, nie używaj miecza, idioto!
– Do czego mam nie używać miecza? – zapytał Trent ze zrozumiałą irytacją.
– Do zwijek, oczywiście. Przetniesz jedną na pół i będziesz miał dwie. Ty...
– Zwijki! – westchnął Trent, a Bink zawarczał wrogo.
Centaur zawęszył.
– Piliście?
– Wielka stopa przechodząc rozwalił drzewo piwne, za którym się schowaliśmy – wyjaśnił Trent. – Myślałem, że zwijki zostały wyniszczone!
– Wszyscy tak myśleliśmy – powiedział centaur – ale okazało się, że jest tu ich spora kolonia. Musicie je roztrzaskiwać, albo rozgryzać, palić, albo topić. Nie możemy dopuścić, żeby chociaż jedna wydostała się na wolność, a teraz ruszajcie!
Trent rozejrzał się.
– Gdzie są kamienie?
– Tu. Zabrałem ich trochę – centaur wskazał im kierunek. – Wiedziałem, że sam sobie nie dam z nimi rady, więc rozesłałem błędne ogniki, żeby wezwały pomocy.
Nagle Bink rozpoznał centaura. Był to Herman Pustelnik wygnany za społeczeństwa centaurów za nieobyczajność prawie dziesięć lat temu. Niesłychane, że przeżył tu w najdzikszej głuszy, ale centaury to wytrzymałe stworzenia.
Trent nie kojarzył go. To wszystko działo się po jego własnym wygnaniu. Dobrze jednak wiedział, jakie zagrożenia przedstawiały zwijki. Wybrał dwa solidne kamienie z arsenału Hermana i pospieszył w stronę północnego odcinka.
Bink pobiegł za nim. On też musiał pomagać. Jeśli nawet jedna zwijka przedostanie się, to po jakimi czasie powstanie następny rój, którego można już nie opanować. Dogonił Czarodzieja.
– Hau, hau! – szczeknął przynaglająco.
Trent patrzył przed siebie.
– Bink, jeśli teraz cię przekształcę, to wszyscy to zobaczą i poznają mnie od razu. Mogą się zwrócić przeciwko mnie i przerwać oblężenie zwijek. Myślę, że uda nam się zlikwidować rój tymi siłami, które mamy. Centaur wszystko zorganizował. W swej naturalnej postaci nie będziesz lepiej nadawał się do walki, niż w obecnej. Poczekaj, aż to się skończy.
Bink nie uważał, żeby argumenty te były przekonujące, ale nie miał wyboru, więc postanowił być użytecznym w tej postaci. Może będzie potrafił wyczuć zwijki węchem.
Gdy zbliżali się do swojego odcinka, gryf głośno krzyknął i zatoczył się. Przypominał tego, którego tu skierowali, musiał zgubić swój błędny ognik. Wszystkie gryfy wyglądały i pachniały podobnie i nie robiło to teraz różnicy; wszystkie stworzenia miały tutaj wspólny cel. Jednak wydawało mu się, że to ten sam. Podbiegł do niego, mając nadzieję, że uszkodzenie nie jest poważne.
Stworzenie krwawiło ze śmiertelnej rany. Zwijka przedziurawiła jego lwie serce. Śmiercionośne robactwo poruszało się nagłymi przyspieszeniami, wzdłuż tworzonych przez siebie magicznych tuneli swoich rozmiarów. Potem zatrzymywały się, aby nabrać sił, a może po prostu, żeby zastanowić się nad tajemnicami bytu. Nikt naprawdę nie wiedział, o co im chodzi. Zwijka, która zabiła gryfa, powinna tu gdzieś być. Bink powęszył i wyczuł lekki zgniły zapach. Skierował się w jego stronę i zobaczył swoją pierwszą, żywą zwijkę.
Był to zwinięty w luźną spiralę robak długości około dwóch cali, wiszący absolutnie nieruchomo w powietrzu, wcale nie wyglądał groźnie. Bink szczeknął, kierując nos w jego stronę.
Trent usłyszał go. Podbiegł z dwoma skalnymi odłamkami.
– Dobrze, Bink – zawołał i trzasnął w zwijkę. Odsunął kamienie od siebie i wypadło spomiędzy nich jej martwe, rozmiażdżone ciało. – Jedna z głowy!
Bzz!
– Następna! – krzyknął Trent. – One robią tunele we wszystkim, nawet w powietrzu, więc słychać, jak zamyka się za nimi próżnia. Ta powinna być gdzieś tu – znów trzasnął kamie–niem o kamień, rozgniatając zwijkę.
Potem rozpętało się piekło. Zwijki z uporem wystrzeliwały na zewnątrz, każda w swoją stronę. W żaden sposób nie dawało się powiedzieć, jak długo będą nieruchomo trwały w jednym miejscu – kilka sekund, czy kilka minut – i jak daleko skoczą – na kilka cali, czy kilka stóp, ale każda z nich poruszała się po linii prostej, dokładnie w kierunku, w którym wyruszyła, nie odchodząc od niego nawet o włos, więc było całkiem łatwo prześledzić tor jej ruchu i zlokalizować ją. Jeśli stanęło się przed zwijką w niewłaściwym momencie, wtedy nie było już ratunku, a jeśli zwijka przeszłą przez jakiś ważny organ, groziła śmierć na miejscu. Nie wolno było też ustawiać się z tyłu, bo im bliżej podchodziło się do środka roju, tym więcej było tam zwijek. Tak wiele, że roztrzaskując jedną, można było zostać równocześnie przedziurawionym przez drugą. Musieli więc stać na zewnątrz kręgu rozprzestrzeniających się zwijek i niszczyć te, które pojawiały się najpierw.
Zwijki sprawiały wrażenie istot bezmyślnych, a przynajmniej obojętnych, na zjawiska zewnętrzne. Ich z góry ustalono tunele przechodziły przez wszystko, absolutnie wszystko, co stanęło na drodze. Jeśli nie zlokalizowało się zwijki dostatecznie szybko, to już koniec, bo stworzenie skakało znowu. Nie jest jednak łatwo znaleźć zwijkę, bo wygląda ona z boku jak poskręcana łodyżka, a z tyłu jak zwinięta. Musi się ruszyć, żeby zwrócić na siebie uwagę, a wtedy może być już za późno.
– To tak, jakby stać na strzelnicy i łapać przelatujące kule. –mruknął Trent. Wyglądało to na kolejną mundańską aluzję – najprawdopodobniej w Mundanii zwijki nazywano kulami.
Niewidoczny olbrzym pracował na prawo od Binka, co ten bardzo wyraźnie czuł węchem. „Tup!” – roztrzaskał zwijkę, a może sto zwijek. Los ten jednak spotykał wszystko inne, co znalazło się pod jego nogą. Bink nie odważyłby się wystawiać zwijek Wielkiej Stopie, bo równałoby się to samobójstwu. Z tego, co widział, olbrzym deptał gdzie popadło. Uważał widocznie, że to równie dobry sposób jak inne.
Po lewej stronie Binka pracował jednorożec. Gdy znajdował zwijkę, to albo roztrzaskiwał ją między swoim rogiem i kopytem, albo łapał ją w pysk i miażdżył swoimi końskimi zębami. Binkowi sposób ten wydawał się mało przyjemny i niebezpieczny, bo jeśli się źle obliczyło lot zwijki...
„Bzz!” – w szczęce jednorożca pojawiła się dziura. Pociekła krew. Stwór zarżał z bólu i pokłusował wzdłuż toru zwijki. Znalazł ją i znów kłapnął, tym razem drugą stroną szczęki.
Bink był pełen podziwu dla odwagi jednorożca, ale musiał zająć się swoją działką, Właśnie pojawiły się w jego zasięgu dwie zwijki. Wystawił tą bliższą Trentowi, a potem pobiegł do tej dalszej, bojąc się, że Trent do niej nie zdąży. Jego psie zęby były przeznaczone do cięcia i rozrywania, a nie do żucia, ale może się jednak nadadzą. Kłapnął na zwijkę. Zazgrzytała mu nieprzyjemnie w zębach. Jej ciało było twarde ale kruche i wyciekał z niego płyn. To był jakiś kwas, ale Bink dokładnie ją rozżuł, żeby mieć pewność, że jest zmiażdżona. Wiedział, że każdy nierozgnieciony kawałek będzie dalej latał jako maleńka zwijka, równie niebezpieczna, jak duża. Wypluł resztki. Pozostał mu okropny niesmak w ustach.
„Bzz! Bzz” – następne dwie zwijki pojawiły się w pobliżu. Trent usłyszał jedną z nich i skoczył na nią, Bink rzucił się w stronę drugiej, ale kiedy obaj byli ustawieni, usłyszeli pomiędzy sobą trzecie „bzz”. Tempo wzrastało w miarę, jak masa zwijek ze środka docierała do obrębu koła. Było ich tyle, że nie mogli nadążyć. Cały rój liczył pewnie milion robaków. Usłyszeli nad sobą ogłuszający ryk.
– „Oooaaouu!”
Centaur Herman przegalopował koło nich. Krew ciekła mu z zadraśnięcia na boku.
– Wielka Stopa jest trafiony! – zawołał. – Zejdźcie na bok.
– Zwijki się wydostaną! – odkrzyknął Trent.
– Wiem. Mamy ciężkie straty na całym obwodzie. Ten rój jest większy niż myślałem! Bardziej zagęszczony w centrum. I tak ich nie powstrzymamy. Musimy stworzyć następny krąg i mieć nadzieję, że pomoc nadejdzie na czas. Uciekajcie zanim olbrzym padnie.
Była to dobra rada. Ogromny ślad pojawił się w rejonie Binka, gdy Wielka Stopa zachwiał się. Zaczęli więc uciekać.
– Aaoogaa! – zabuczał olbrzym i pojawił się następny ślad, tym razem bliżej środka. Doszedł ich podmuch powietrza przesyconego zapachem olbrzyma.
– Ouuooaaach – dźwięk przesuwał się z wysokości 50 stóp coraz niżej, w stronę środka roju. Usłyszeli trzask, jakby magicznie ścinanej, skamieniałej sosny.
Herman, który schronił się za tym samym co Trent i Bink drzewem, otarł oko z galaretki i smutnie potrząsnął głową.
– Zginął naprawdę wielki człowiek. Mała jest teraz nadzieja, że uda nam się opanować zagrożenie. Zostaliśmy zdezorganizowani, a posiłków nie widać. Większa część wroga przedarła się na zewnątrz. Tylko huragan mógłby wykończyć je wszystkie, ale jest za sucho – spojrzał znowu na Trenta. – Skąd ja cię znam? Ty jesteś... Tak, dwadzieścia lat temu...
Trent podniósł rękę.
– Żałuję, ale muszę... – zaczął.
– Zaczekaj, Czarodzieju – powiedział Herman. – Nie przekształcaj mnie. Nie wydam twojego sekretu. Mogłem przed chwilą zmiażdżyć ci głowę kopytem, gdybym chciał zrobić ci krzywdę. Wiesz, dlaczego zostałem wypędzony przez swoich?
Trent zawahał się.
– Nie wiem, bo nie znam ciebie.
– Jestem Herman Pustelnik, ukarany za gorszące praktykowania magii i wywoływanie błędnych ogników. Żadnemu centaurowi nie wolno...
– Czy to znaczy, że centaury potrafią uprawiać magię?
– Potrafiłyby, gdyby chciały. My centaury żyjemy od tak dawna w Xanth, że staliśmy się gatunkiem naturalnym. Magia jednak uważana jest...
– Za gorszącą – dokończył Trent wypowiadając myśl Binka. Więc inteligentne istoty magiczne były w stanie uprawiać magię. Ich niezdolność była uwarunkowana kulturowo, a nie genetycznie.
– Zostałeś więc pustelnikiem tutaj, w głuszy.
– Zgadza się. Tak jak ty jestem wygnańcem, ale obecna potrzeba ważniejsza jest, niż tajemnica. Użyj swojego talentu do zniszczenia zwijek!
– Nie mogę przekształcić wszystkich. Mogę koncentrować się tylko na jednej za każdym razem. Jest ich za dużo.
– Nie tak. musimy je wypalić. Miałem nadzieję, że błędne ogniki sprowadzą salamandrę...
– Salamandra! – wykrzyknął Trent. – Oczywiście, ale i tak ogień nie rozprzestrzeni się dostatecznie szybko, żeby wypalić wszystkie, a nawet jeśli tak się stanie, to wtedy nie uda się go potem opanować i będzie jeszcze większym zagrożeniem, niż zwijki. Zamienimy jedno zniszczenie na drugie.
– Niezupełnie, Salamandra ma pewne ograniczenia i wiedząc o nich można nad nią zapanować. Myślałem o...
„Bzz!” – w pniu drzewa pojawiła się dziura. Wyciekła z niej galaretka o wyglądzie purpurowej krwi. Bink skoczył, żeby rozgnieść zwijkę, która na szczęście przeleciała między nimi, nikogo nie raniąc. Uch! co za ohydny smak.
– One są w drzewach – powiedział Trent. – Nie da się ich złapać.
Herman pokłusował do jakiegoś niczym nie wyróżniającego się krzaka. Zerwał z niego kilka gałęzi.
– Krzak salamandry – wyjaśnił. – Lata wygnania zrobiły ze mnie całkiem niezłego przyrodnika. To jest jedyna rzecz, jakiej salamandra nie potrafi zapalić. Stanowi naturalną barierę dla ognia. Jeśli zrobię z tego szelki to mogę obnieść salamandrę, okrążając całą zarazę...
– Ale jak powstrzymać ogień zanim zniszczy większość Xanth? – zapytał Trent – Nie możemy liczyć na przypadkowe krzaki. Pół lasu zostanie zniszczone, zanim ogień się wypali. Nie uda nam się powstrzymać ognia na czas. Wiesz, to pewnie był powód, dla którego ogniki nie przyprowadziły salamandry. Ta gęsta puszcza na pewno ma zaklęcia odstraszające salamandry, bo ich ogień szybko by zraził to całe środowisko.
Herman przerwał mu gestem ręki. Był stary, ale jaszcza silny, ręka była wspaniale umięśniona.
– Wiesz, że ogień salamandry pali się tylko w tę stronę, z której został podłożony? Jeśli stworzymy krąg ognia płonącego do wewnątrz...
– Rozumiem już! – zawołał Trent. – Wypali się w środku – rozejrzał się. – Bink?
Nic innego nie pozostało. Bink nie był zachwycony perspektywą stania się salamandrą, ale wszystko było lepsze od wydania Xanth na łup zwijek. Żaden człowiek i żadne zwierzę nie będzie bezpieczne, jeśli rój znów się wydostanie spod kontroli. Zbliżył się.
Nagle stał się małym, jaskrawym płazem długości około czterech stóp od czubka nosa, do czubka ogona. Znów przypomniał mu się omen, który widział na początku swojej przygody: Kameleon w pewnym momencie był też salamandrą zanim został pożarty przez jastrzębie. Czyżby to już był koniec?
Tam gdzie stał zapłonęła ziemia. Piasek pod nią nie palił się, ale wszystko to, co było nad nim służyło jako paliwo.
– Wchodź tutaj – powiedział Herman trzymając siatkę zręcznie splecioną z gałązek – Będę cię niósł zataczając wielkie koło. Pilnuj żebyś kierował swój ogień do środka – i żeby upewnić się, że Bink dobrze go zrozumiał wskazał kierunek lewą ręką.
No cóż, takie ograniczenie psuje trochę przyjemności, ale...
Bink wszedł do siatki. Centaur podniósł ją i trzymał na odległość wyciągniętej ręki. Nie pozostało mu nic innego, bo Bink był naprawdę gorący.
Herman pogalopował.
– Uciekajcie! Uciekajcie! – zawołał zadziwiająco donośnie, do zmagających się stworzeń, które ciągle próbowały zatrzymać zwijki. – Wypalamy je! Salamandra!!! – a do Binka rzekł – Na lewo! Na lewo!
Bink miał nadzieję, że Herman zapomniał o tym ograniczeniu. No cóż, lepsza połowa ognia, niż wcale. Wystrzeliła z niego ściana płomieni. Wszystko czego dotknęła, zapalało się błyskawicznie i gwałtownie płonęło. Gałęzie, liście, całe zielone drzewa, a nawet martwe ciała potworów – płomień pożerał dosłownie wszystko. Taki był ogień salamandry – płonął magicznie, niezależnie od warunków. Żadna burza nie mogła go ugasić, bo zapalał nawet wodę. Wszystko poza skałami ziemią i krzakiem salamandry. Niech go diabli!
Rozpoczął się pośpieszny odwrót. Smoki, gryfy, harpie i ludzie uciekali szybko z drogi strasznego ognia. Każda poruszająca się istota, poza zwijkami, które jak zawsze podążały bezmyślnie w swoją stronę. Płomienie łakomie zgarniały wielkie drzewa, pożerając je z imponującą szybkością. Wikłacz wił się z bólu i czuć było zapach palącego się piwa i galaretki. Widoczny już był kawał wypalonej ziemi, piasku i popiołu, zaznaczając drogę, którą podążali. Wspaniale!
Bzz – Bink padł na ziemię. Na zasadzie, że głupi ma szczęście, przedziurawiła rękę Hermana. Świetnie. Teraz Bink będzie mógł wydostać się z siatki, zabrać się naprawę do pracy i urządzić wspaniały fajerwerk.
Centaur zawrócił jednak i chwycił siatkę lewą ręką. Płomienie dotknęły na chwilę jego palców, zamieniając ich czubki w popiół, ale centaur utrzymał siatkę. Niech licho porwie jego odwagę.
– Dalej! – zwołał Herman wracając do galopu – Na lewo!
Bink musiał go słuchać. Ze złością wystrzelił szczególnie intensywny płomień w nadziei, że Herman znów go upuści, ale nie poskutkowało. Centaur pogalopował dalej, odrobinę poszerzając krąg. Zwijki najwyraźniej rozprzestrzeniały się dalej. Wszystkie te, które przedostały się poza ściany płomieni i zatrzymały na spalonej już ziemi, przetrwają. Było to ryzykowne, ale nie miały innej szansy przeżycia.
Krąg był już prawie zamknięty. Centaur dysponował naprawdę dużą szybkością. Pognali w kierunku poszarzającego się kawałka spalonej ziemi, od której zaczęli, żeby przepuścić kilka potworów, by mogły się ratować. Ostatni wypełzł wielki wąż ziemny – sto stóp wijącego się kadłuba.
Trent organizował pozostałe zwierzęta w oddział mający wyłapać nieliczne zwijki, które mogły się wydostać przez krąg. Teraz, gdy większość z nich została zniszczona, można było zająć się pozostałymi jednostkami. Musiały być wybite co do jednej.
Ogień zamknął się na miejscu, gdzie wyroiły się zwijki. Usłyszeli ogłuszający jęk.
– Aaooogaa! – coś niewidocznego poruszyło się.
– Wielka Stopa! – zawołał Trent. – On jeszcze żyje!
– Myślałem, że poległ – powiedział ze zgrozą Herman. – Zamknęliśmy krąg i nie możemy go wypuścić.
– Dostał w nogi, więc upadł, nie umarł – powiedział Trent – Upadek musiał go na jakiś czas ogłuszyć – patrzył na skaczące płomienie, zakreślające sylwetkę wielkiego człowieka, leżącego bezwładnie i drżącego w konwulsjach. Doszedł ich zapach płonącego śmietnika. – Teraz już za późno.
Konający olbrzym miotał się i rozrzucał płonące gałęzie na wszystkie strony. Niektóre lądowały w puszczy, na zewnątrz koła.
– Gaście te płomienie – zawołał centaur. – Mogą spowodować pożar.
Nikt jednak nie mógł ugasić, ani nawet zlokalizować płomieni. Nikt, poza samym Hermanem, który miał siatkę. Wyrzucił z niej Binka i pogalopował w stronę najbliższego ognia, który był niebezpiecznie blisko drzewa naftowego.
Trent wykonał szybki gest i Bink był znowu sobą. Wyskoczył z dymiącego miejsca, które dotknął jeszcze jako salamandra. Wielka jest moc Złego Czarodzieja – mógłby w każdej chwili zniszczyć Xanth po prostu wyczarowując kilka salamander.
Bink zamrugał i zobaczył Kameleona ścigającego zwijkę pomiędzy słupami magicznego ognia stworzonymi przez dwie gałęzie. Była zbyt zawzięta, albo zbyt głupia, żaby sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa. Pobiegł za nią.
– Kameleon! Uważaj!
Nie zwróciła na niego uwagi, zajęta swoim zadaniem. Dopędził ją i odwrócił do siebie.
– Ogień zniszczy zwijki. Musimy się stąd wydostać.
– Och! – powiedziała słabo. Jej niegdyś wytworna suknia była zniszczona, a na twarzy miała brudne smugi, ale wciąż była oślepiająco piękna.
– Chodź – wziął ją za rękę i pociągnął za sobą, ale uparty język ognia zamknął im drogę. Byli uwięzieni na zmniejszającej swe wymiary wysepce.
Omen! Właśnie teraz uderzył i Kameleona i jego samego. Herman dał susa przez ogień. Wspaniały centaur zawołał
– Skaczcie mi na grzbiet.
Bink otoczył ramionami Kameleona i dźwignął ją na grzbiet Pustelnika. Miała cudownie bujne kształty. Jej szczupła talia miękko przechodziła w zarys ud. Nie miał co prawda żadnego powodu, żeby się tym teraz zajmować, ale stojąc za nią, gdy wciągała się na brzuchu na grzbiet centaura, myśli te stały się nieuniknione. Niezręcznie pchnął jej zgrabny tył tak, żeby załapała równowagę, a potem, sam wdrapał się na grzbiet.
Herman ruszył najpierw kłusem, a potem galopem, rozpędzając się do skoku przez ogień.
– Bzz! – gdzieś blisko pojawiła się zwijka. Centaur potknął się.
– Trafiła mnie – zawołał, a potem wyprostował się z wysiłkiem i skoczył. Nie udało mu się. Przednie nogi ugięły mu się w kolanach, a tylne zostały ogarnięte przez płomienie. Bink i Kameleon polecieli do przodu, spadając po obu stronach jego człowieczego tułowia. Herman chwycił każde z nich za ramię i w przypływie sił wypchnął ich poza niebezpieczny obszar.
Przybiegł Trent.
– Płoniesz, Pustelniku–! – zawołał. – Przekształcę cię...
– Nie – powiedział Herman. – Dostałem w wątrobę. To już koniec. Niech mnie zabierze ogień – skrzywił się? – Tylko oszczędź mi bólu mieczem – i wskazał na swoją szyję.
Bink starałby się zyskać na czasie udając, że nie rozumie o co chodzi, próbując odsunąć od siebie nieuniknione. Zły Czarodziej był bardziej zdecydowany.
– Jak sobie życzysz – powiedział. Nagle w jego ręku pojawił się miecz, zatoczył łuk i szlachetna głowa poleciała na ziemię.
Bink zapatrzył się na nią w osłupieniu. Nigdy w życiu nie widział zabójstwa popełnionego z tak zimną krwią.
– Dziękuję ci – powiedziała głowa sprawnie. – Oszczędziłeś mi bólu, a twój sekret umrze wraz ze mną – oczy centaura zamknęły się.
Herman Pustelnik naprawdę tego chciał. Trent dobrze ocenił sytuację i zadziałał błyskawicznie. Bink wszystko by popsuł.
– Był to stwór, z którego przyjaźni byłbym dumny – powiedział ze smutkiem Trent. – Ocaliłbym go, gdyby leżało to w moich możliwościach..
Maleńkie płomyki podbiegły tanecznie grupując się nad martwą głową. Bink w pierwszej chwili myślał, że to iskry, ale one nie paliły.
– Błędne ogniki – mruknął Trent – Żegnają się z nim.
Światełka rozproszyły się, zabierając ze sobą niejasne przeczucie tajemnic zaledwie dostrzeżonych i nigdy nie doznanych radości. Ogień pochłonął najpierw ciało, a potem głowę i przeniósł się na już spalony teren. Reszta ognia znajdowała się w środku koła, gdzie niewidoczny olbrzym już się nie miotał.
Trent podniósł głos.
– Zamilknijmy teraz wszyscy na cześć Hermana Pustelnika, skrzywdzonego przez swoich, który zginął w obronie Xanthu, a także Wielkiej Stopy i wszystkich innych szlachetnych stworzeń, które poległy w podobny sposób.
Milczenie zapadło nad całą gromadą. Cisza była absolutna; nie bzyknął nawet owad. Jedna minuta, dwie, trzy – nie rozległ się żaden dźwięk. Było to niezwykłe zgromadzenie potworów, stojących bez ruchu z pochylonymi głowami ku czci tych, którzy tak dzielnie walczyli ze wspólnym wrogiem. Bink był poruszony do głębi, nigdy już nie pomyśli o stworzeniach z pustkowia jak o zwykłych zwierzętach.
Wreszcie Trent podniósł oczy.
– Xanth jest ocalony dzięki Hermanowi i wam wszystkich – ogłosił. – Zwijki zostały zniszczone. Rozejdźcie się, wiedząc o naszej wdzięczności i idźcie z podniesionym czołem. Oddaliście najwyższą usługę. Dziękuję wam.
– Ale jakieś zwijki mogły uciec – zaprotestował szeptem Bink.
– Nie. Żadna nie uciekła To była solidna robota.
– Skąd masz taką pewność?
– Nie słyszałem bzyknięć podczas milczenia. Zwijki nie pozostają nieruchomo dłużej niż trzy minuty.
Binkowi opadła szczęka. Milczenie żałoby i wdzięczności było szczere, ale służyło też do sprawdzenia, czy zagrożenie rzeczywiście zostało opanowane. Bink sam by o tym nigdy nie pomyślał. Jakże sprawnie przejął Trent trudną i wymagającą rolę przywódcy, gdy centaur poległ. I nie wydał przy tym swojego sekretu.
Zgromadzone monstra rozeszły się w zgodzie, w milcząco zawartym pokoju. Wiele z nich było zranionych, ale znosiły ból z godnością i odwagą i nie kłóciły się ze sobą. Olbrzymi wąż ziemny prześlizgnął się obok nich i Bink naliczył w nim co najmniej sześć dziur, ale wąż się nie zatrzymywał. Jak inne stworzenia przyszedł, żeby zrobić to, co należało, ale w przyszłości będzie równie niebezpieczny, jak przedtem.
– Czy wyruszamy dalej? – zapytał Trent spoglądając po raz ostatni na goły, płaski krąg popiołu.
– Chyba tak – odpowiedział Bink – Ogień już prawie dogasł.
Nagle stał się znów sfinksem, o połowę niższym od olbrzyma, ale o wiele masywniejszym. Trent najwyraźniej uznał, że wielokrotne transformacje są bezpieczne. Czarodziej i Kameleon weszli mu na grzbiet, a on wrócił do miejsca, gdzie ukryli zapasy.
– Żadnych przerw już nie robimy – mruknął donośnie Bink. – Ktoś zachichotał.
15.
Doszli do skraju puszczy i nagle pustkowie skończyło się. Przed nimi rozpościerały się błękitne pola plantacji dżinsowej. Cywilizacja.
Trent i Kameleon zeszli z grzbietu Binka, który wędrował niezmordowanie przez całą noc, śpiąc, podczas gdy jego nogi nadal pracowały. Nic ich nie niepokoiło, nawet najdziksze stworzenia na pustkowiu są do pewnego stopnia ostrożne. Teraz był późny poranek, a Bink wciąż czuł się świetnie. Nagle stał się znowu człowiekiem, co nie zmieniło jego dobrego samopoczucia.
– Sądzę, że tu się rozstajemy – powiedział – Przykro mi, że nie możemy się ze sobą zgodzić –. posiedział Trent wyciągając rękę – ale myślę, że rozstanie zniweczy różnicę poglądów między nami. Miło mi było poznać was oboje.
Bink przyjął jego rękę i potrząsnął nią czując niezrozumiały smutek – Myślę, że z definicji i z talentu jesteś Złym Czarodziejem, ale pomogłeś uratować Xanth od zwijek i byłeś moim przyjacielem. Nie mogę pogodzić się z twoimi planami, lecz... – wzruszył ramionami – żegnaj Czarodzieju.
–Ja też – powiedziała Kameleon uśmiechając się do Trenta promiennie, co więcej niż nadrobiło brak elegancji jej wypowiedzi.
– Czyż to nie jest piękne! – powiedział jakiś głos.
Cała trójka odwróciła się zaskoczona, ale nikogo nie było widać. Nic, tylko dojrzewające dżinsy na swoich zielonych krzakach i ponurą krawędź puszczy.
Pojawił się szybko gęstniejący obłoczek dymu. Bink poznał tworzący się kształt.
– To Czarodziejka Iris, pani Złudzenia.
– Cieszę się, że mnie tak elegancko przedstawiasz, Bink – powiedziała kobieta, wyglądająca już na istotę z krwi i kości. Stała pośród dżinsów w swojej sukni z rozcięciem, ale Bink nie odczuwał już teraz pokusy. Kameleon, w pełni swojej urody, miała naturalny, chociaż magią wywołany urok, którego Czarodziejka nie była w stanie naśladować za pomocą swoich sztuczek,
– Więc to jest Iris – powiedział Trent. – Słyszałem o niej zanim opuściłem Xanth, bo jest z mojego pokolenia. Nigdy się jednak nie spotkaliśmy.
– Nie zależało mi specjalnie na przekształceniu – powiedziała Iris, spoglądając na niego wyniośle. – Zostawiłeś za sobą całą rzeszę żab, drzew i owadów. Myślałam, że cię wygnali.
– Czasy się zmieniają, Iris. Nie dostrzegłaś nas w głuszy?
– Prawdę mówiąc nie. Puszcza jest nieprzyjemnym miejscem, pełnym zaklęć przeciwko iluzji, więc nie miałam pojęcia, że wróciliście do Xanth. Nie sądzę, żeby ktokolwiek o tym wiedział, nawet Humfrey. To wielki sfinks zwrócił moją uwagę, ale nie miałam pojęcia, że ty jesteś w to wmieszany, zanim nie zobaczyłam, jak przekształcasz go w Binka. Wiedziałam, że został niedawno wygnany, więc coś było zdecydowanie nie w porządku. Jak przedostałeś się przez Tarczę?
– Czasy się zmieniają – powtórzył enigmatycznie Trent.
– O tak – zgodziła się z nim zła, że ją spławia. Popatrzyła kolejno na Trenta i Binka. Chłopak nie spodziewał się, że potrafi przesyłać swoje złudzenia na taką odległość i dostrzegać przedmioty z tak daleka. Aspekty magii Czarodziejów i Czarodziejek były zadziwiające.
– Może przejdziemy do interesów – zaproponował Trent.
– Jakich interesów? – zapytał bezmyślnie Bink.
– Nie bądź naiwny – mruknął Trent. – Ta dziwka będzie nas szantażować.
Więc była to silna magia przeciwko silnej magii. Może się zniosą nawzajem i Xanth będzie mimo wszystko bezpieczny. Bink tego nie przewidział.
Iris przyjrzała mu się.
– Na pewno nie chcesz przemyśleć jeszcze raz swojej oferty, Bink? – zapytała. – mogłabym załatwić, żeby odwołali twoje wygnanie. Nadal mógłbyś zostać królem. Najwyższa pora. Jeśli jednak naprawdę wolisz niewinnie wyglądające kobiety...
Nagle stanęła przed nim kopia Kameleona, równie piękna, jak oryginał. – Wszystko, czego pragniesz, Bink, plus inteligencja.
Ten przycinek do fazy głupoty Kameleona zirytował Binka.
– Idź i wskocz do Rozpadliny – powiedział.
Postać zmieniła się a powrotem w piękną wersję Iris. Odwróciła się do Kameleona – Nie znam cię, moja droga, ale byłoby szkoda, gdyby smok cię pożarł.
– Smok! – zawołała z przerażeniem Kameleon.
– Taka jest kara za powrót z wygnania. Jeśli zawiadomię władze, to użyją wykrywaczy magii i ustalą wasz status...
– Zostaw ją! – powiedział ostro Bink.
Iris zignorowała go.
– Jeśli jednak przekonasz swojego przyjaciela, żeby współpracował – mówiła nadal do Kameleona – unikniesz tego strasznego losu. Smoki naprawdę lubią gryźć ładne nóżki.
Iris twierdziła, że nie zna Kameleona, ale najwyraźniej domyśliła się paru rzeczy.
– Mogę sprawić, że będziesz wyglądała równie pięknie podczas swojej brzydkiej fazy – tak jak teraz.
–
Naprawdę? – zapytała skwapliwie Kameleon.
– Ona jest naprawdę mistrzynią w produkowaniu złudzeń – mruknął Trent do Binka, mając na myśli oba znaczenia tego słowa.
– Ale nie ma w niej prawdy – odmruknął Bink – Tylko fikcja.
– Kobieta jest taka, na jaką wygląda – powiedziała Kameleonowi Iris. – Jeśli wygląda zgrabnie i miło jest jej dotknąć, to jest piękna. Mężczyznom tylko na tym zależy.
– Nie słuchaj jej – powiedział Bink. – Czarodziejka chce cię tylko wykorzystać.
– Poprawka – powiedziała Iris. – Chcę wykorzystać ciebie, Bink. Nie mam nic przeciwko twojej dziewczynie, o ile będziesz ze mną współpracował. Nie jestem zazdrosna. Chcę tylko władzy.
– Nie! – zawołał Bink.
Kameleon, idąc za jego przykładem powiedziała niepewnie.
– Nie.
– Teraz ty, Czarodzieju Trent – powiedziała Iris. – Nie przyglądałam ci się długo, ale wyglądasz na słownego człowieka, przynajmniej wtedy, kiedy jest ci to na rękę. Byłabym świetną królową.. W ciągu pięciu minut mogą tu być pałacowi strażnicy.
– Mogę ich przekształcić – powiedział Trent.
– Na odległość strzału z łuku? – zapytała unosząc sceptycznie zgrabną brew. – Wątpię, żebyś po czymś takim mógł zostać królem. Cały Xanth wyruszyłby, żeby cię zabić. Możesz przekształcić wielu, ale kiedy będziesz spał?
Celny strzał! Zły Czarodziej został poprzednio złapany we śnie. Gdyby wydano go, zanim zdąży otoczyć się lojalnymi wobec siebie oddziałami, nie ma szans.
Dlaczego miałoby to martwić Binka? Jeśli Czarodziejka zdradzi Złego Czarodzieja, Xanth będzie bezpieczny bez udziału Binka. Jego ręce pozostaną czyste. Nie zdradzi ani swojego kraju, ani swojego towarzysza. Po prostu będzie poza tym.
– Mogę jednak przekształcić zwierzęta albo ludzi na moje podobieństwo – powiedział Trent – Patrioci nie potrafiliby łatwo rozpoznać, kogo mają zabić.
– Nieskuteczne – powiedziała Iris. – Żadna imitacja nie oszuka wykrywacza magii.
Trent zastanowił się.
– Tak, w takich warunkach byłoby mi bardzo trudno odnieść zwycięstwo. Biorąc to pod uwagę sądzę, że powinienem przyjąć twoją ofertę, Czarodziejko. Oczywiście trzeba będzie jeszcze rozważyć pewne szczegóły...
– Nie wolno ci – zawołał Bink z oburzeniem.
Trent popatrzył nań, udając łagodne zdziwienie.
– Mnie wydaje się to całkiem rozsądne, Bink. Ja chcę być Królem, Iris chce być Królową. Władzy wystarczy dla nas obojga. Może stworzymy strefy wpływów. Będzie to małżeństwo czysto z rozsądku, a w obecnej chwili nie pragnę innego związku.
– No widzisz – powiedziała Iris uśmiechając się zwycięsko.
– Nic nie widzisz – zawołał Bink, zdając sobie sprawę z tego, że jego poprzednia decyzja pozostania na zewnątrz przestała mieć szansę. – Oboje chcecie zdradzić Xanth. Nie pozwolę na to.
– Ty na to nie pozwolisz? – Iris roześmiała się nietaktownie – A kimże ty u licha jesteś, ty kulawe zero – wychodziło najwyraźniej jej prawdziwe nastawienie wobec Binka.
– Nie lekceważ go – powiedział Trent – Bink jest na swój sposób Czarodziejem.
Bink poczuł nagle, jak ogarnia go uczucie wdzięczności za słowa poparcia. Oparł się jednak temu uczuciu wiedząc, że nie może dopuścić do tego, aby pochlebstwo lub obelga zachwiały jego wiarę w to, co uważał za słuszne. Zły Czarodziej potrafił wysnuć zasłonę iluzji tylko przy pomocy słów i było to lepsze od tego. Co Czarodziejka mogła zrobić za pomocą magii.
– Nie jestem czarodziejem, lecz wiernym Xanth i jego prawowitego Króla.
– Tego zdziecinniałego starca, który cię wygnał? – zapytała Iris – Już nawet nie potrafi ukręcić bicza z pisaku, a w ogóle to niedługo umrze. Dlatego musimy zacząć działać. Tron musi należeć do Czarodzieja.
– Do Dobrego Czarodzieja! – odparował Bink – a nie złośliwego przekształcacza i żądnej władzy puszczalskiej pani – korciło go, żeby na tym skończyć, ale wiedział, że nie byłoby to uczciwe – złudzeń!
– Jak śmiesz się tak do mnie odzywać? – wrzasnęła Iris głosem przypominającym skrzeczenie harpii. Była tak zła, że jej obraz zamglił się – Trent, zamień go w robala i rozdepcz go.
Trent potrząsnął głową, tłumiąc śmiech. Najwyraźniej nie był w żaden sposób związany emocjonalnie z Czarodziejką i czysto po męsku oceniał obraźliwą uwagę zrobioną przez Binka. Iris dopiero co pokazała im, jak chętnie sprzeda swoje upiększone iluzją ciało w zamian za władzę.
– Zawarliśmy rozejm.
– Rozejm! To nonsens! – obraz Iris nie przypominał już dymu, ale stał się kolumną ognia, która wyrażała jej słuszny gniew – Nie jest ci już potrzebny. Pozbądź się go.
Bink znów zobaczył, jak mógł zostać potraktowany, gdyby to on pomógł jej zdobyć władzę i gdyby go już nie potrzebowała.
Trent był oburzony.
– Jeśli mam złamać słowo dane jemu, to jak ty możesz wierzyć słowu, które dam tobie?
To ją otrzeźwiło i ogromnie zaimponowało Binkowi. Między tymi dwoma władcami magii istniała subtelna, ale niesłychanie ważna różnica. Trent był mężczyzną w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Iris nie była zachwycona.
– Myślałam, że wasz rozejm obowiązywał tylko do czasu, gdy wydostaniecie się z głuszy.
– Głusza to nie tylko dżungla – mrugnął Trent.
– Co? – zapytała.
– Rozejm byłby bezwartościowy, gdybym go tak nagle zakończył – powiedział Trent. – Bink, Kameleon i ja rozstaniemy się, a przy pewnej dozie szczęścia, nigdy już się nie spotkamy.
Trent był więcej niż uczciwy, a Bink zdawał sobie sprawę, że powinien był zaakceptować tę sytuację i odejść, ale jego upór prowadził go prosto do katastrofy.
– Nie – powiedział. – Nie mogę tak po prostu odejść, podczas gdy wy dwoje będziecie robić intrygi, by podbić Xanth.
– Słuchaj, Bink – powiedział rozsądnie Trent, – Nigdy cię nie oszukiwałem co do mojego ostatecznego celu. Zawsze wiedzieliśmy, że nasze zamiary są rozbieżne. Nasz rozejm obejmował tylko stosunki osobiste podczas okresu wspólnego zagrożenia, a nie nasze długoterminowe plany. Mam do wypełnienia zobowiązania wobec mojej mundańskiej armii, wobec Zamku Roogny, a teraz także wobec Czarodziejki Iris. Przykro mi, że nie zgadzasz się za mną, bo na twojej zgodzie bardzo mi zależy, ale podbój Xanth był zawsze moją misją. Teraz proszę cię, żebyś rozstał się ze mną w zgodzie, szanuję bowiem twoje motywy mimo, że uważam iż w szerszym kontekście nie masz racji.
Bink ponownie odczuł siłę miodopłynnej mowy Trenta. Nie mógł znaleźć żadnego błędu w jego rozumowaniu. Nie potrafił pokonać Czarodzieja za pomocą magii i prawdopodobnie nie dorastał do niego intelektualnie, ale moralnie racja musiała być po jego stronie.
– Twój szacunek nic nie znaczy, jeśli nie szanujesz tradycji i praw Xanth.
– To dużo mówiąca odpowiedź, Bink. Ja też szanuję te rzeczy, ale wydaje się, że system się trochę wypaczył i musi zostać naprawiony, albo spotka nas katastrofa.
– Mówisz o katastrofie grożącej ze strony Mundanii. Ja obawiam się katastrofy spowodowanej wypaczeniem naszej kultury. Muszę sprzeciwić ci się z pomocą wszelkich środków jakie posiadam.
Trent wyglądał na zakłopotanego.
– Nie wierzę, żebyś zdołał sprzeciwić mi się, Bink. Jakakolwiek by była twoja magia, nigdy się dotychczas nie objawiła. Gdybyś wystąpił przeciwko mnie, musiałbym cię przekształcić.
– Musiałbyś podejść na sześć stóp – powiedział Bink. – Mogę cię ogłuszyć rzucając w ciebie kamieniem.
– A widzisz? – powiedziała Iris. – Teraz jest w zasięgu. Trent, przekształć go!
Czarodziej znów się jej sprzeciwił.
– Naprawdę chcesz ze mną walczyć wręcz, Bink?
– Nie chcę, ale muszę.
Trent westchnął.
– Zatem jedyną honorową rzeczą będzie zakończenie naszego rozejmu pojedynkiem. Proponuję ustalić miejsce i warunki walki. Chcesz sekundanta?
– Sekundę, minutę, godzinę, ile tylko potrzeba – powiedział Bink usiłując powstrzymać drżenie nóg. Bał się i wiedział, że postępuje głupio, ale teraz nie mógł się wycofać.
– Miałem na myśli drugą osobę, która będzie ci pomagać i pilnować, żeby warunki były dotrzymane. Może Kameleon?
– Jestem z Binkiem – powiedziała natychmiast Kameleon. Rozumiała niewiele, ale jej lojalność była Niewątpliwa.
– Może pojęcie sekundantów jest tu nieznane – powiedział Trent.– Załóżmy, że wybierzemy obszar wzdłuż brzegu pustkowia milę w głąb i milę wzdłuż. Około mili kwadratowej, tak żeby przejść go w piętnaście minut. Czas – do zapadnięcia ciemności. Żaden z nas nie opuści tego terenu do tej pory, a jeśli sprawa nie zostanie wtedy rozstrzygnięta, uznamy spór za niebyły i rozstaniemy się w pokoju. Zgoda?
Zły Czarodziej mówił rozsądnie, a przez to Bink wyglądał na nierozsądnego.
– Na śmierć – powiedział i zaraz tego pożałował. Wiedział, że Czarodziej nie zabije go, o ile nie zostanie do tego zmuszony. Przekształci Binka w drzewo albo inną nieszkodliwą formę życia i da mu święty spokój. Było już drzewo Justyn, a teraz będzie drzewo Bink. Może ludzie będą przychodzić odpoczywać w jego cieniu, robić pikniki, kochać się. Bink będzie do tego wszystkiego tylko dodatkiem. Stanęło mu przed oczyma powalone drzewo.
– Na śmierć – powiedział ze smutkiem Trent – albo aż któryś się podda.
W ten sposób gładko załagodził przesadne stwierdzenie Binka, nie raniąc jego dumy. Wyglądało na to, że Czarodziej zapewnia to wyjście dla siebie, a nie dla Binka. Jak to możliwe, żeby ktoś tak przewrotny i zły mógł sprawiać wrażenie całkiem rozsądnego człowieka.
– Zgoda – powiedział Bink. – Ty pójdziesz na południe, a ja na północ, do lasu. Po pięciu minutach zatrzymujemy się, odwracamy i zaczynamy.
– Dobrze – zgodził się Czarodziej. Wyciągnął znowu rękę, a Bink ją przyjął.
– Powinnaś wyjść z rejonu pojedynku – powiedział Bink do Kameleona.
– Nie! Ja jestem z tobą – uparła się. Była może głupia, ale zachowała lojalność. Bink nie mógł jej winić bardziej, niż winił Trenta za dążenie do władzy. Musiał ją jednak zniechęcić.
– To nie byłoby sprawiedliwe – powiedział, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu straszyć ją konsekwencjami – Dwoje przeciwko jednemu? Musisz odejść.
Była wściekła.
– Jestem za głupia, żeby sobie samej poradzić.
– Niech idzie z tobą, – powiedział Trent, – To naprawdę nie ma znaczenia.
To też brzmiało logicznie.
Bink i Kameleon wyruszyli, zagłębiając się w puszczy i kierując się w stronę północnego zachodu. Trent poszedł na południowy wschód. Po chwili zniknął z pola widzenia.
–Musimy ułożyć plan ataku – powiedział Bink – Trent zachował się po męsku, ale rozejm już wygasł i teraz może wykorzystać swoją moc przeciwko nam. Musimy go dopaść, zanim on nas doścignie.
– Tak.
– Musimy zebrać kamienie i patyki, a może wykopać wilczy dół.
– Tak.
– Musimy trzymać go od siebie z daleka tak, żeby nie mógł wykorzystać swojej umiejętności przekształcania.
– Tak.
– Nie mów bez przerwy „tak” – warknął – To poważna sprawa. – W grę wchodzi nasze życie.
– Przepraszam. Ja wiem, że jestem teraz okropnie głupia.
Binkowi natychmiast zrobiło się przykro. Oczywiście, że jest teraz głupia – taka była jej klątwa, a on chyba przesadził. Niewykluczone, że Trent zechce po prostu zrobić unik i odejdzie bez walki. W ten sposób Bink zaznaczy swoje stanowisko i odniesie moralne zwycięstwo, ale nic nie zmieni. Jeśli tak, to właśnie Bink jest głupi.
Odwrócił się, żaby przeprosić Kameleona i po raz kolejny stwierdził, jak bardzo jest piękna. Przedtem wyglądała uroczo w porównaniu z Fanchon i Dee, ale teraz była taka jak wtedy, gdy ją pierwszy ras spotkał jako Wynne. Czy to naprawdę było zaledwie miesiąc temu? Teraz nie była mu już obca.
– Jesteś świetna w tej postaci, Kameleon.
– Ale nie potrafię pomóc ci w walce. Nic nie potrafię. Nie lubisz głupich ludzi.
– Ale lubię piękne dziewczyny – powiedział. – Lubię też sprytne, ale nie chciałbym łączyć tych dwóch cech w jednej osobie. Wystarczyłaby mi zwykła dziewczyna, tylko że taka znudzi mi się po jakimś czasie. Są chwile, że chcę porozmawiać z kimś inteligentnym, a czasami... – przerwał. Jej umysłowość była dzika i nie należało narzucać jej takich pojęć.
– Co? – zapytała kierując na niego oczy. W jej poprzedniej fazie piękności były czarne, teraz miały ciemno–zielony odcień. Mogły mieć dowolny kolor, a ona i tak będzie piękna.
Bink wiedział, że jego szanse przeżycia tego dnia wynosiły mniej, niż 50 procent, zaś widoki na uratowanie Xanth były jeszcze mniejsze. Bał się coraz bardziej, ale przez to czuł, że żyje, że musi dochować wierności i że Kameleon jest piękna. Po co ukrywać to, z czego nagle zdał sobie sprawę, coś co długo rozwijało się w jego podświadomości?
– Kochaj mnie – dokończył.
– To mogę – powiedziała, a oczy rozjaśniły się jej w nagłym błysku zrozumienia. Wolał nie zgadywać w jakim stopniu go rozumiała.
Potem już ją tylko całował. To było wspaniałe.
– Ale Bink – powiedziała, gdy już doszła do głosu. – Nie będę piękna zawsze.
– Lubię różnorodność. Byłoby kłopotliwe żyć zawsze z głupią dziewczyną, ale ty nie będziesz głupia przez cały czas. Brzydota nie jest dobra na dłuższą metę. Jesteś różnorodnością, a tego zawsze szukałem w związku z kobietą. Tego nie może mi dać inna dziewczyna.
– Potrzebuję zaklęcia – powiedziała.
– Nie masz racji. Nie potrzebujesz żadnego zaklęcia, Kameleon. Kocham cię taką jaka jesteś.
– Oh, Bink – westchnęła, a potem zapomnieli o pojedynku.
Rzeczywistość przypomniała o sobie aż nazbyt szybko
–Tutaj jesteście! – wykrzyknęła Iris, pojawiając się nad ich prowizorycznym buduarem – Co wy robicie?
Kameleon pospiesznie poprawiła sukienkę.
– Coś, czego nie zrozumiesz – powiedziała kierując się kobiecą intuicją.
– Może i nie. Nieważne. Seks jest nieistotny – Czarodziejka przyłożyła ręce do ust, tworząc tubę – Trent! On jest tutaj!
Bink rzucił się w jej stronę i przeleciał przez jej wizerunek. Wylądował na leśnym poszyciu.
– Głupi jesteś – powiedziała Iris – Nie możesz mnie dotknąć.
Usłyszeli, jak Zły Czarodziej przedziera się przez puszczę. Bink gorączkowo rozejrzał się za jakąś bronią, ale zobaczył tylko ogromne pnie drzew. Ostre kamienie mogłyby być użyte przeciwko drzewom, a więc wszystkie kamienie zostały magicznie usunięte. W innym miejscu mógłby znaleźć jakieś środki obrony, ale nie tu, na skraju lasu, koło gospodarstw rolnych, które zawsze potrzebowały więcej ziemi uprawnej.
– Zgubiłam cię! – zawołała Kameleon – Wiedziałam, że nie powinnam była...
Nie powinni byli się kochać? Z jednej strony to prawda. Umknął im cenny czas, który zamiast na walkę poświęcili miłości. Na miłość mogli już jednak nie mieć następnej okazji.
– Nie żałuję – powiedział Bink – Uciekajmy.
Ruszyli biegiem, ale obraz Czarodziejki pojawił się znów przed nimi.
– Tutaj, Trent! – zawołała ponownie – Odetnij im drogę, zanim zwieją!
Bink zdał sobie sprawę, że nie zajdą daleko, dopóki Iris będzie ich tropić. Nigdzie się nie ukryją, nie będą w stanie przygotować żadnej zasadzki, ani żadnego strategicznego posunięcia. Prędzej, czy później Trent ich doścignie.
Wtedy wzrok jego spoczął na przedmiocie, który Kameleon wciąż ze sobą niosła. Była to Hipnotyzująca tykwa. Jeśli zdołałby sprawić, żeby Trent w nią spojrzał.
Wtedy pojawił się przed nimi Czarodziej. Bink łagodnie odebrał Kameleonowi tykwę.
– Spróbuj odwrócić jego uwagę, dopóki ja nie podejdę do niego na tyle blisko, żeby podsunąć mu ją pod oczy – powiedział. Trzymał tykwę za plecami. Iris prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z jej znaczenia i będzie bezradna gdy Trent zostanie wyłączony z gry.
–Iris! – zawołał głośno Czarownik – To ma być uczciwy pojedynek. Jeśli jeszcze raz się wtrącisz, to uznam nasze porozumienie za niebyłe.
Czarodziejka najpierw zareagowała gniewem, ale potem zastanowiła się i zniknęła.
Trent zatrzymał się o kilka kroków przed Binkiem.
– Przepraszam za te komplikacje. Zacznijmy jeszcze raz – zaproponował z powagą.
– Tak będzie lepiej – zgodził się Bink i pomyślał, że Trent jest tak pewny siebie, iż gotów jest zrezygnować ze swojej przewagi. Może chciał z tym skończyć zachowując czyste sumienie. Czyniąc to, Trent nieświadomie uchronił się od grożącej mu katastrofy. Bink wątpił, że będzie miał jeszcze jedną okazję użycia tykwy.
Ponownie się rozeszli. Bink i Kameleon uciekli w głąb puszczy, prawie w drżące macki wikłacza.
–Gdyby tak udało się nam zwabić go tu – powiedział Bink, ale stwierdził, że wcale tego nie chce. Wplątał się w pojedynek, którego bynajmniej nie chciał wygrać, a nie mógł sobie pozwolić na przegranie go. Był równie tępy, jak Kameleon., tylko w bardziej skomplikowany sposób.
Dostrzegli krzak pętli szubienicznych. Pętle te mają do 18 cali obwodu, ale mogą się nagle zmniejszyć do ćwierci cala, gdy jakieś nieostrożne zwierze włoży w nie głowę lub kończynę. Ich włókna są tak twarde, że tylko nóż albo odpowiednie kontrzaklęcie może rozluźnić ich ucisk. Nawet po odcięciu od krzaka pętla zachowuje swoją moc przez kilka dni, twardniejąc stopniowo. Nieostrożne lub pechowe zwierzęta mogą w nich stracić nogę, albo życie, więc raz się na nie natknąwszy, żadne stworzenie nie zbliżało się do krzaka pętli szubienicznych.
Kameleon odsunęła się z lękiem, ale Bink zatrzymał się.
– Te pętle można zbierać i przenosić – powiedział w North Village używaliśmy ich do obwiązywania paczek. Rzecz polega na tym, żeby dotykać pętli tylko od zewnętrznej strony. Możemy zabrać kilka i ułożyć je na ziemi tam, gdzie Trent będzie musiał przejść. Możemy także rzucać nimi w niego. Wątpię, żeby je mógł przekształcić, gdy już będą oderwane od żywego krzaka. Czy umiesz dobrze rzucać?
– Tak.
Podszedł do krzaka i zobaczył następne puszczańskie niebezpieczeństwo.
– Patrz, gniazdo lwich mrówek! – zawołał – Gdybyśmy tak je skierowali na jego trop...
Kameleon popatrzyła na lwiogłowe mrówki długości stopy i zadrżała.
– Czy to konieczne?
– Wolałbym, żeby nie było – powiedział Bink – One go nie zjedzą, Trent zdąży je przekształcić, ale zajmą go na tyle, że będziemy mogli go obezwładnić. Jeśli go jakoś nie powstrzymamy, to prawdopodobnie podbije Xanth.
– Czy to źle?
To było jedno z jej głupich pytań, w swojej inteligentnej, a nawet normalnej fazie, nigdy by go nie zadała. Zaniepokoiło go jednak czy Zły czarodziej byłby gorszym Królem, niż obecny władca? Odsunął od siebie to pytanie.
– Nie my o tym będziemy decydować. Rada Starszych wybierze następnego Króla. Jeśli koronę będzie można zdobyć dzięki podbojowi lub intrydze, wrócimy do czasów Fal o nikt nie będzie bezpieczny. Prawo Xanth musi decydować, kto zostanie władcą.
– Tak – zgodziła się. Bink sam się dziwił, że udało mu się tak dobrze podsumować sytuację, ale zrozumienie tego oczywiście nie leżało w jej obecnych możliwościach.
Idea rzucenia Trenta na pożarcie lwim mrówkom nie podobała mu się, więc szukał dalej, w głębi duszy rozważając etykę obecnych władz swego kraju. Załóżmy, że Trent miał rację co do konieczności otworzenia Xanth dla migracji z zewnątrz. Zgodnie z tym, co twierdzą centaury, populacja ludzi stopniowo zmniejszała się w minionym stuleciu. Gdzie się ci ludzie podziali? Czy nowe, częściowo będące ludźmi potwory, tworzyły się dzięki magicznemu mieszaniu się gatunków? Sama myśl powodowała, że Bink czuł się tak, jak gdyby wplątał się w krzak pętli szubieniczych. Wnioski, jakie należało stąd wysnuć, były wprost przerażające, ale chyba się nie mylił. Niestety! Trent jako Król zmieniłby tę sytuację. Czy zło niesione przez Fale było większa, niż jego alternatywa? Bink nie był w stanie tego rozstrzygnąć.
Doszli do dużej rzeki. Chłopak przeszedł ją z łatwością, gdy był w postaci sfinksa, ale teraz była bariera nie do przebycia. Drobne fale zdradzały obecność kryjących się w jej głębinach drapieżników, a na powierzchni snuły się tajemnicze mgły. Bink rzucił do wody grudkę błota. Nim zdążyła dotknąć powierzchni, została chwycona przez olbrzymie, krabopodobne szczypce. Reszta potwora nie pokazała się. Bink nie potrafił ocenić, czy był to krab morski, czy ogromny rak, czy też same szczypce bez ciała. Wiedział tylko, że wolałby tu nie pływać.
Kilka ogromnych kamieni leżało na brzegu. Rzeka nie miała takich powodów do obaw przed kamieniami, jak drzewa, ale lepiej było zachować ostrożność. Bink postukał w nie kosturem, żeby upewnić się że nie są one magiczną przynętą. Na szczęście nie były. Potem trącił na próbę kosturem rosnącą obok ładną lilię wodną i kwiaty odciął trzy cale z jego laski. Ostrożność była więc usprawiedliwiona.
– Dobrze – powiedział, gdy zgromadzili już spory zapas kamieni – spróbujmy zrobić zasadzkę,. Ułóżmy pętle na drodze, którą będzie uciekał i przykryjemy je liśćmi. Ty będziesz rzucała na niego pętle, a ja będę próbował trafić go kamieniem. On będzie uchylał się przed kamieniami i pętlami, ale będzie musiał uważać na nas dwoje, więc wycofując się może wejdzie na ukrytą pętlę. Pętla złapie go za nogę i gdy będzie próbował uwolnić się może uda się nam wyjść na swoje. Musimy zerwać kawałek materiału z drzewa kocowego i zarzucić mu na głowę, żeby nie mógł nas zobaczyć i przekształcić, albo podstawimy mu pod oczy hipnotykwę. Wtedy z pewnością ulegnie.
– Tak – powiedziała. Zrobili zasadzkę, ukryte pętle leżały pomiędzy głodnym wikłaczem, a gniazdem lwich mrówek, zaś oni sami ukryli się w niewielkim krzaku, który odkryli przez przypadek. Był to zresztą jedyny sposób w jaki można odkryć te krzaki. Są one nieszkodliwe, ale jeśli się na nie wpadnie mogą być nieprzyjemne. Zaczęło się oczekiwanie.
Trent zaskoczył ich, gdy robili zasadzkę Czarodziej krążył dookoła nasłuchując ich głosów. Teraz zbliżył się do nich z północy. Jak większość dziewczyn Kameleon musiała często chodzić na stronę, zwłaszcza, gdy była zdenerwowana. Poszła za nieszkodliwe drzewo figowe, z fałszywymi mackami, wydała okrzyk strachu i znikła. Gdy Bink odwrócił się zobaczył wybiegającą zza drzewa młodą i śliczną skrzydlatą łanię.
Bitwa rozpoczęła się! Bink ruszył w stronę drzewa trzymając w jednej ręce kamień, a drąg w drugiej. Miał nadzieję, że uda mu się ogłuszyć Czarownika zanim zdąży on rzucić swoje zaklęcie. Trenta nie było tam jednak. Czy jego wniosek był przedwczesny? Kameleon mogła wypłoszyć łanię...
– Teraz! – zawołał z góry Zły Czarodziej.
Był na drzewie. Gdy Bink popatrzył w górę, Trent poruszył ręką. Nie był to gest magiczny, lecz przynęta. Zdezorientowany Bink powinien był się znaleźć w odległości sześciu stóp tak, żeby zaklęcie było nieskuteczne. Jednak chłopak odskoczył do tyłu za późno. Poczuł, iż łaskocze go przekształcenie.
Potoczył się na ziemię, po chwili znalazł się na czworakach i stwierdził, że nadal jest człowiekiem. Zaklęcie zawiodło musiał jednak w porę znaleźć się poza jego zasięgiem.
Spojrzał na drzewo i zaniemówił. Zły Czarodziej był zaplątany w kolce krzaku cukerkowo–pasiastej róży.
– Co się stało? – zapytał zapominając na chwilę o niebezpieczeństwie.
– Gałąź drzewa weszła mi w drogę – powiedział Trent potrząsając głową w oszołomieniu. Musiał się porządnie uderzyć spadając.
– Zaklęcie przekształciło ją, zamiast ciebie.
Bink uśmiałby się z tego zbiegu okoliczności, ale przypomniał sobie o swojej sytuacji. Więc Czarodziej usiłował zamienić go w krzak róży. Zważył w ręku kamień.
– Przepraszam – powiedział i rzucił nim w kształtną głowę Czarodzieja, ale kamień odbił się od twardej skorupy purpurowego żółwia. Trent zamienił różę w opancerzone zwierzę i schował się za nim.
Bink zareagował bez chwili zastanowienia. Wymierzył drąg jak lancę, obiegł żółwia tak, że znalazł się z tyłu i cisnął drągiem w Czarownika, ale ten uchylił się, a Bink znowu poczuł łaskotanie zaklęcia.
Siłą rozpędu przeleciał za swojego wroga. Nadal był człowiekiem. Wycofał się do niewidzialnego krzaka, zastanawiając się nad sposobem ucieczki Zaklęcie odbiło się, zamieniając żółwia w szerszeniaka. Owad zabzyczał gniewnie, ale zdecydował się wziąć nogi za pas i nie atakować.
Trent doganiał Binka. Krzak stał się wężem o głowie kobiety, który odpełzł z okrzykiem oburzenia, a Bink był znów odsłonięty. Zaczął biec, lecz po raz trzeci został schwytany przez magie. Obok niego pojawiła się żółta ropucha.
– Co to jest? – zapytał z niedowierzaniem Trent. – Trafiłem przelatującego owada, zamiast ciebie. Trzy razy nie trafił w ciebie mój czar. Tak źle to ja już źle nie celuję.
– Może po prostu nie chcesz mnie zabić – powiedział Bink.
– Nie próbowałem cię zabić, tylko przekształcić w cos nieszkodliwego, tak żebyś już nigdy nie mógł mi się przeciwstawić. Nie zabijam bez powodu – czarownik zastanowił się – cos tu się dzieje dziwnego. Nie wierzę, żeby zawiódł mój talent, coś mu się przeciwstawia. Tu działa jakieś kontrzaklęcie. Wiesz, twoje życie było jakby zaczarowane, myślałem, że to tylko przypadek, ale teraz... – Trent Zastanowił się, a potem głośno strzelił palcami – Twój talent! Twój magiczny talent. To jest to. Magia nie może cię skrzywdzić!
– Ależ nie raz robiono mi krzywdę – zaprotestował Bink.
– Jestem pewien, że nie za pomocą magii. Twój talent broni cię przed zagrożeniami wywołanymi magią.
– Ale wiele czarów podziałało na mnie. Ty mnie przekształcałeś...
– Tylko, żeby ci pomóc, albo cię ostrzec. Ty mogłeś mi nie ufać, ale twoja magia rozpoznawała prawdę. Nigdy przedtem nie chciałem zrobić ci krzywdy, więc moje zaklęcia były dozwolone. Teraz pojedynkujemy się i ja usiłuję uczynić coś wbrew tobie, więc moje zaklęcia odbijają się. Pod tym względem twoja magia jest mocniejsza, niż moja, jak to wcześniej wskazywały pewne oznaki.
Bink był oszołomiony.
– W takim razie wygrałem. Nie możesz mi nic zrobić.
– Niekoniecznie, Bink. Moja magia osaczyła twoją i zmusiła ją do ujawnienia się, a więc sprawiła, że można ją zaatakować – Zły Czarodziej dobył swojego lśniącego miecza – Mam inne talenty poza magią. Broń się!
Bink uniósł kostur do góry, a Trent rzucił się na niego. Ledwo udało mu się odparować pierwszy cios.
Można go było zaatakować, ale tylko fizycznie. Nagle minione nieporozumienia wyjaśniły się. Magia nigdy nie zrobiła mu krzywdy bezpośrednio. Mogła go wprawić w zakłopotanie upokorzyć tak, zwłaszcza w dzieciństwie, ale najwyraźniej był chroniony przed fizycznym zagrożeniem. Gdy ścigał się z innym chłopcem, który przebiegał przez drzewa i przeszkody, aby wygrać. Bink nie odnosił żadnych strat fizycznych, tylko smutek. Kiedy odciął sobie palec, bez magii nic mu nie pomogło. Magia uleczyła to, ale magia nie mogła go zranić. Magia zagrażała mu wielokrotnie, ale jakoś zawsze zagrożenia te chybiały celu. Nawet gdy łyknął trujący gaz Potiphera, został uratowany w ostatniej chwili. Rzeczywiście wiódł zaczarowane życie i to dosłownie.
– Twoja magia ma wiele fascynujących aspektów – powiedział swobodnie Trent, szykując się do następnych ciosów – Oczywiście stanowiłaby kiepską ochronę, gdyby wiedziano, jaka jest. Więc działa tak, aby nie można jej było odkryć, stosując subtelne metody. Twoje ucieczki zdawały się być wynikiem przypadku lub zbiegu okoliczności – tak jak wtedy, gdy uciekłeś przed smokiem z Wyrwy. Również przypadkiem skorzystałeś z kontrmagii przy ucieczce z Wyrwy, kiedy twoje ciało opanował Cień Donalda, ale talent obronił cię przed jego całkowitą utratą. Twoja godność nigdy nie była chroniona, tylko twoje ciało – ciągnął Trent, najwyraźniej nie spiesząc się do walki, zanim nie rozważy wszystkich szczegółów, na wszelki wypadek. Był człowiekiem dokładnym – Mogłeś cierpieć niewygodę tak, jakby to było przy wejściu do Xanth, a celem tego było ukrycie faktu, że nic poważnego ci się nie stało. Twój talent wolał raczej zezwolić na wygnanie, niż się ujawnić, bo była to kwestia prawna lub społeczna, a nie magiczna. Jednak nie zostałeś porażony przez Tarczę.
Czuł łaskotanie Tarczy, gdy skakał przez nią, ale myślał, że przedostał się bezpiecznie przez otwór. Teraz wiedział, że przyjął na siebie całą moc Tarczy i przeżył. Mógł. przez nią przejść w każdej chwili, ale gdyby to wiedział, może by tak zrobił i utracił swój talent. Został on więc ukryty przed nim samym.
Teraz jednak został ujawniony i to był błąd.
– Ciebie też nie poraziła Tarcza – zawołał Bink, mocno uderzając kosturem.
– Dotykałem cię kiedy przechodziliśmy – powiedział Trent. – Kameleon też. Byłeś nieprzytomny, ale twój talent nadal działał. Pozwolić nam obojgu umrzeć, podczas gdy pozostałbyś nie draśnięty, to by cię wydało. A może otacza cię małe pole, chroniące tych, których dotykasz. Albo twój talent wybiegł w przyszłość i wiedział, że zostałbyś rzucony do jamy krakena sam, bez możliwości ucieczki iż ginąłbyś tam. Potrzebowałeś mnie i mojej zdolności przekształcania, aby przetrwać magiczne zagrożenia, więc zostałem oszczędzony. I Kameleon też, bo nie współdziałałbyś ze mną, gdyby ona tego nie zrobiła. Przeżyliśmy wszyscy troje, abyś ty mógł przeżyć i nigdy nie podejrzewaliśmy jaka była tego prawdziwa przyczyna. Podobnie, twoja magia chroniła nas wszystkich podczas podróży przez głuszę. Myślałem, że to ja potrzebowałem twojej ochrony, a tymczasem było odwrotnie. Mój talent był tylko aspektem twojego. Gdy zagroziły ci zwijki i niewidzialny olbrzym spowodowałeś, że przekształciłem cię, aby zlikwidować te groźby, nadal nie ujawniając...
Trent potrząsnął głową, z łatwością odpierając niezręczne ataki Binka.
– Nagle stało się to mniej niezwykłe, a twój talent bardziej wspaniały. Jesteś Czarodziejem posiadającym nie tylko jawny kompleks talentów, lecz także ich ukryte aspekty. Czarodzieje to nie tylko bardziej utalentowani ludzie. Sztuka magiczna każdego z nas różni się nie tylko jakościowo, ale i ilościowo od innych w sposób, który trudno ocenić przeciętnemu obywatelowi. Stoisz na tym samym poziomie, co Humfrey, Iris i ja. Chętnie poznałbym pełną naturę i zasięg twojej mocy.
– Ja też – sapnął Bink. Wysiłek spowodował, że zabrakło mu tchu, czego nie można było powiedzieć o Czarodzieju. Było ta frustrujące.
– Wydaje mi się, niestety, że nie mogę zostać Królem, gdy sprzeciwia mi się taki talent. Bardzo żałuję, że muszę poświęcić twoje życie i chciałbym, żebyś wiedział, że nie było to mim zamiarem na początku tego spotkania. O wiele bardziej wolałbym cię przekształcić nieszkodliwie. Miecz jest jednak mniej uniwersalny niż magia, może tylko zabić lub zranić.
Bink pomyślał o centaurze Hermanie, o jego głowie odpadającej od ciała.
Gdy Trent zdecydował, że zabójstwo jest konieczne, wykonał zręczny manewr. Bink rzucił się w bok, jednak czubek miecza dotknął jego ręki, z której momentalnie popłynęła krew. Z okrzykiem bólu Bink upuścił kostur. Najwyraźniej można go było zranić na sposób mundański. Trent celował w rękę, żeby się co do tego upewnić.
Świadomość tego przełamała częściowe odrętwienie, która utrudniało mu obronę. Był zagrożony, ale tylko na ludzkim poziomie, miał więc szanse. Straszliwa potęga Złego Czarodzieja przerażała go, ale teraz Trent był dla niego tylko człowiekiem. Można go było zaskoczyć.
Gdy Trent szykował się do zadania ostatecznego ciosu zadziałał jak w natchnieniu. Schylił się pod ręką Trenta, chwycił je swoją zakrwawioną dłonią, odwrócił się, ugiął nogi i szarpnął. Był to rzut, którego nauczył go żołnierz Crombie, stosowany do obrony przed uzbrojonym napastnikiem.
Czarodziej był jednak czujny. Gdy Bink szarpnął. Trent zrobił krok i utrzymał się na nogach. Wyrwał Binkowi rękę, w której trzymał miecz, odepchnął go i zamierzył się, by zadać śmiertelny cios.
– Dobry manewr, Bink, ale niestety znany również w Mundanii.
Trent błyskawicznie pchnął mieczem z morderczą siłą. Bink pozbawiony równowagi, nie mogąc zrobić uniku, patrzył jak morderczy miecz zbliża się do jego twarzy. Tym razem to już koniec.
Pomiędzy nich wpadła uskrzydlona łania. Miecz trafił ją w tułów, a jego czubek przeszedł na drugą stronę, tuż koło drżących nozdrzy Binka.
– Suka! – wrzasnął Trent, chociaż nie była to właściwa nazwa ani dla łani latającej, ani chodzącej po ziemi. Wyszarpnął zakrwawione ostrze. – Ten cios nie był przeznaczony dla ciebie!
Łania upadła, brocząc krwią. Miecz trafił ją w brzuch.
– Zamienię cię w meduzę! – wściekał się Zły Czarodziej. – Uschniesz tu na śmierć.
– Ona i tak umiera – powiedział Bink, czując jej ból w swoich własnych trzewiach. –Takie rany nie powodują natychmiastowej śmierci, ale są strasznie bolesne, a na dłuższą metę skutek jest taki sam. – Oznaczało to dla Kameleona męczeńską śmierć.
Omen! W końcu się spełnił. Kameleon zginie nagłą śmiercią, albo już zginął...
Bink rzucił się na swojego wroga, czując nieznaną dotychczas żądzę zemsty. Gołymi rękami...
Trent zgrabnie usunął mu się z drogi, uderzając go lewą ręką w szyję. Bink, na wpół przytomny, potknął się i upadł. Ślepa złość nie zastąpi opanowania, umiejętności i doświadczenia. Zobaczył, jak Trent robi krok w jego stronę, podnosi oburącz wysoko w górę miecz, aby zadać mu ostatni, miażdżący cios. Zamknął oczy, niezdolny do dalszego oporu. Dał z siebie wszystko i przegrał.
– Ją też dobij – poprosił. – Niech nie cierpi.
Czekał z rezygnacją, ale cios nie padł. Bink otworzył oczy i zobaczył, jak Trent odkłada swój morderczy miecz.
– Nie potrafię tego zrobić! – powiedział Czarodziej rzeczowo.
Pojawiła się Czarodziejka Iris.
– Co to ma znaczyć? – zapytała. – Zmiękłeś? Skończ z nimi raz na zawsze. Królestwo czeka na ciebie!
– Nie chcę królestwa za taką cenę – odpowiedział jej Trent – Kiedyś zrobiłbym tak, ale zmieniłem się przez ostatnie dwadzieścia lat i przez ostatnie dwa tygodnie. Poznałem prawdziwą historię Xanth i aż nazbyt dobrze znam żal, gdy ktoś umiera przed swoim czasem. Poczucie honoru przyszło do mnie późno, ale staje się coraz silniejsze, nie pozwala mi zabić człowieka, który uratował mi życie, który jest tak wierny swojemu niegodnemu tego monarsze, że gotów jest poświęcić życia dla tego, który go wygnał – popatrzył na umierającą łanię. – I nigdy dobrowolnie nie zabiję dziewczyny, która, nie posiadając dość inteligencji, aby obmyślać fortele, poświęca swoje własne dobro dla życia tego człowieka. To jest prawdziwa miłość – taka, jakiej sam kiedyś doznałem. Nie potrafiłem jej uratować, ale nie zniszczę miłości innych. Tron po prostu nie jest wart takiej ceny!
– Idiota! – wrzasnęła Iris. – W ten sposób sam się wykończysz!
– Prawdopodobnie tak – powiedział Trent – ale to jest ryzyko, które podjąłem na samym początku, kiedy zdecydowałem się powrócić do Xanth i tak musi być. Lepiej umrzeć z honorem, niż żyć w hańbie. Może ja wcale nie pragnąłem tronu, tylko doskonalenia osobowości – ukląkł koło łani, dotknął jej i znowu była Kameleonem w ludzkiej postaci. Krew sączyła jej się z okropnej rany na brzuchu. – Nie potrafię jej uratować – powiedział z żalem – tak samo jak nie potrafiłem uratować swojej żony i dziecka. Kiepski ze mnie lekarz. Każde stworzenie, w jakie ją przekształcę będzie cierpiało w podobny sposób, musi uzyskać pomoc magiczną. Czarownik podniósł wzrok.
– Iris, ty mogłabyś pomóc. Przenieś swój obraz do zamku Dobrego Czarodzieja Humfreya. Powiedz, mu co tu się wydarzyło i poproś go o wodę życia. Sądzę, że władze Xanth pomogą, tej niewinnej dziewczynie i darują życie temu młodzieńcowi, którego niesłusznie wygnano.
– Nic takiego nie zrobię! – wykrzyknęła Czarodziejka. – Pomyśl tylko. Możesz mieć królestwo.
Trent zwrócił się do Binka.
– Czarodziejka nie doznała nawrócenia, jakie dzięki doświadczeniu stało się moim udziałem. Nie pomoże nam. Żądza władzy zaślepiła ją na wszystko inne tak, jak prawie zaślepiła mnie. Musisz wyruszyć po pomoc.
– Tak – zgodził się Bink. Nie mógł patrzeć na krew płynącą z rany Kameleona.
– Postaram się zatamować krew – powiedział Trent, – Myślę, że przetrwa jeszcze godzinę. Wróć przed jej upływem...
– Dobrze – powiedział Bink. – Jeśli ona umrze...
Nagle Bink stał się pięknie upierzonym, płomiennoskrzydłym feniksem, którego każdy zauważy, bo pojawia się on raz na pięć lat. Rozpostarł skrzydła i poleciał. Uniósł się wysoko, zatoczył krąg i w oddali zobaczył magicznie lśniącą wieżę zamku Dobrego Czarodzieja.
16.
Pojawił się latający smok.
– Śliczny ptaszku, zaraz cię zjem – zawołał.
Bink skręcił w bok, ale potwór znalazł się znowu przed nim.
– Nie uciekniesz. – powiedział i otworzył swoją zębatą paszczę.
Czyżby jego misja miała tutaj znaleźć swój koniec? Tak blisko sukcesu? Bink dzielnie machał skrzydłami, wznosząc się wyżej w nadziei, że ciężki smok nie będzie mógł osiągnąć tej wysokości. Jednak jego zranione skrzydło – przedtem ręka, którą skaleczył Trent – pozbawiła go zdolności wzniesienia się wysoko i zachowania równowagi, przez co frunął wolniej. Drapieżnik dorównał mu bez wysiłku, odcinając mu drogę do zamku.
– Poddaj się głuptasie – powiedział. – Nie uda ci się.
Nagle Bink zrozumiał. Smoki nie mówią w ten sposób, a już na pewno nie latające smoki, ziejące ogniem. Nie mają ani dostatecznej pojemności mózgu, ani wystarczająco zimnej krwi, żeby w ogóle mówić. Były po prostu za lekkie i za gorące na to, żeby mieć inteligencję. To nie był smok, to było złudzenie, spłodzone przez Czarodziejkę. Próbowała go zatrzymać w nadziei, że jeśli on zginie, a Kameleon umrze, Trent podejmie swój marsz do tronu. Zrobiłby to może i jako realista powróciłby do swojego poprzedniego celu. W ten sposób Iris mogłaby urzeczywistnić swoje marzenie o władzy. Oczywiście, nigdy nie zdradziłaby swojej roli w oszustwie.
Bink wolałby mieć do czynienia z prawdziwym smokiem. Złośliwa intryga Czarodziejki mogła osiągnąć swój cel. Był feniksem, a nie mówiącym ptakiem, więc nie mógł powiedzieć nikomu innemu poza Dobrym Czarodziejem, co się stało. Inni nie byli w stanie go zrozumieć. Gdyby teraz zawrócił do Trenta, straciłby za dużo czasu, a poza tym Iris mogłaby go zatrzymać i tam. To był jego własna bitwa, jego pojedynek z Czarodziejką. Musiał go wygrać o własnych siłach.
Raptownie zmienił kurs i skierował się prosto na smoka. Jeśli się pomylił, zapali ognisko w brzuchu ziejącego ogniem i straci wszystko. Przeleciał przez niego, nie czując oporu. Zwycięstwo!
To, co wykrzyknęła do niego Iris, nigdy nie powinno znaleźć się w ustach damy. Przegrywając zachowywała się jak przekupka, a Bink zignorował ją i leciał dalej.
Przed nim pojawiła się chmura zwiastująca burzę. Musiał się spieszyć.
Chmura szybko powiększała się. Wychodziły z niej kłęby czarnej pary, a poniżej tworzyły się trąby powietrzne. Po chwile jej masa zakryła zamek przed oczyma Binka. Czarne obłoki – satelity pędziły wokół niej, groźne jak głowy goblinów. Całość zaczynała wolno obracać się. Wyglądało to niepokojąco.
Nie miał szans wzlecieć powyżej chmury. Bolało go zranione skrzydło, a burza unosiła się do góry. Tańczyły po niej pokraczne błyskawice, głośno trzeszcząc. Czuć było zapach topiącego się metalu. Głęboko w jej poruszających się wnętrznościach pojawiły się zarysy diabelskich twarz. Była to najwyraźniej magiczna burza, otoczona kolorowym gradem, najgorszy gatunek.
Bink zniżył lot, a obracająca się chmura zwęziła się w pojedynczą, szarą rurę. Supertornado, które go zniszczy!
Wtedy Bink nieomal spadł na ziemię z wrażenia. Magia nie mogła zrobić mu krzywdy. To była magiczna burza, a więc nic mu od niej nie zagraża. Dał się nabrać na fałszywe niebezpieczeństwo.
Poza tym, nie czuło się wcale wiatru. To było następne złudzenie. Musiał tylko lecieć prosto w stronę zamku i nie dać się oszukać efektom wizualnym. Ruszył w sam środek chmury.
Znowu miał rację. Efekty wizualne były fantastyczne, ale nie było tu burzy, tylko mętność. Odniósł wrażenie, że ma mokre skrzydła. Wkrótce przez nią przeleci, skoro ją rozszyfrował, a wtedy nic niw powstrzyma go przed dotarciem do zamku Dobrego Czarodzieja.
Szarość jednak nie znikała. Jak miał lecieć w stronę zamku, skoro go nie widział? Iris nie mogła go oszukać, ale mogła skutecznie oślepić. Może ani prawdziwa, ani będąca złudzeniem magia nie może zrobić krzywdy jemu osobiście, ale jego talent nie zajmował się dobrem innych ludzi bez względu na to co czuł do nich Bink. Przetrwa, chociaż Kameleon umrze. Może nie będzie zachwycony, ale strona formalna zostanie zachowana. Do cholery, talencie, pomyślał z wściekłością. Lepiej przestań zajmować się szczegółami technicznymi, a zacznij dbać o moje ogólniejsze dobro. Zabiję się fizycznie, środkami mundańskimi, jeśli uznam że nie warto żyć. Potrzebuję Kameleona, więc wcale mnie nie uratujesz, jeśli pozwolisz, żeby ta wroga magia udaremniła mi jej uratowanie. I jak wtedy będziesz wyglądał.
Ciemności trwały najwyraźniej jego talent nie potrafił rozumować logicznie. W takim razie w ogólnym rachunku był bezużyteczny. Jak kolorowa plama na ścianie, był magią bez celu.
Bink rozejrzał się zdecydowany walczyć bez jego pomocy. Do tej pory radził sobie w życiu bez jego użytku i w przyszłości też da sobie radę.
Czy przedtem leciał prosto do zamku? Tak mu się wydawało, ale nie miał pewności. Tworząca się chmura, a potem omijanie jej rozproszyło jego uwagę i mógł stracić jego właściwy kierunek. Trent powinien był go przekształcić w nieomylnego gołębia pocztowego, ale taki mały ptak nie mógłby przyciągnąć uwagi Dobrego Czarodzieja. Jednak rozważanie nad tym czym mógł być, były bezcelowe. Był tym, czym był i musi zwyciężyć w tej postaci. Jeśli teraz leci w złym kierunku, to nigdy nie trafi do zamku, ale nie zaprzestanie swoich wysiłków.
Zniżył lot, szukając jakiegoś punktu orientacyjnego, lecz chmura nadal go otaczała i nic nie widział. Jeśli obniży się za bardzo, może zahaczyć o drzewo. Czyżby Iris miała jednak wygrać?
Wtedy zamek wyłonił się u podstawy chmury. Pomknął w jego stronę i zwolnił, ponownie rozczarowany. To nie była siedziba Dobrego Czarodzieja, to był Zamek Roogny! Zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni i przeleciał na zachód nad pustkowiem, zamiast lecieć na wschód do Dobrego Czarodzieja. Czarodziejka wiedziała o tym i dlatego utrzymywała ograniczającą widoczność mgłę, żeby nie spostrzegł swojej pomyłki, aż będzie za późno. Ile cennego czasu stracił w ten sposób! Gdyby teraz zawrócił i poleciał prosto do właściwego zamku – zakładając, że odnajdzie go we mgle – czy uda mu się dostać pomoc dla Kameleona w ciągu godziny? Czy też umrze, zanim pomoc przybędzie?
Usłyszał dalekie parsknięcie. Natychmiast odpowiedziały mu parsknięcia rozlegające się dookoła niego ze wszystkich stron. Podstawa chmury opuściła się znowu zakrywając mu widok.
Coś tu jest podejrzanego. Nie zwróciłby uwagi na dźwięk, gdyby nie to wyraźne usiłowanie ukrycia miejsca, z którego dobiega.
Dlaczego Czarodziejka chciała uniemożliwić mu wylądowanie w Zamku Roogny? Czy i tu była lecznicza woda, służąca zapewne do wzmacniania upiorów? Chyba nie.
Parsknięcie było więc w jakiś sposób ważne, ale co je z siebie wydało? W Roognie nie było smoka w fosie, a upiory nie potrafią dobrze parskać. Jednak coś wydało tan dźwięk, najprawdopodobniej coś żywego. Może uskrzydlony koń, albo...
Wreszcie się połapał: to nie był Zamek Roogny, lecz zamek Dobrego Czarodzieja! Czarodziejka spowodowała tylko, że wyglądał jak Roogna, żeby pomieszać mu szyki. Jest panią złudzenia i jej magia oszukiwała go, ale hipokamp w fosie zaparskał i wszystko się wydało. Leciał cały czas w dobrym kierunku, prawdopodobnie prowadzony przez swój talent. Jego talent dotychczas działał subtelnie, niby dlaczego miało się to zmienić?
Bink skierował się w stronę, z której doleciał pierwszy usłyszany dźwięk. Nagle mgła rozwiała się. Najwyraźniej Czarodziejka nie potrafiła utrzymać swoich iluzji tak blisko mieszkania konkurencyjnego Czarodzieja, którego specjalnością jest prawda.
–.Jaszcze cię dostanę! – zawołał głos za jego plecami, a potem ona i jej widziadła znikły. Niebo stało się czyste.
Bink zatoczył koło nad zamkiem, który teraz przybrał właściwy sobie wygląd. Drżał z wrażenia. Niewiele brakowało, a przegrałby swój pojedynek z Czarodziejką! Gdyby tak zawrócił...
Znalazł otwarte okienko w górnej wieżyczce i zanurkował w nie. Feniksy są świetnymi lotnikami, doskonale kontrolującymi lot. Prawdopodobnie wygrałby z prawdziwym smokiem, nawet mając zranione skrzydło.
Minęła dobra chwila, zanim jego paciorkowate oczy przyzwyczaiły się do ciemności panujących w środku. Latał z pokoju do pokoju, aż znalazł Czarodzieja, zagłębionego w opasłej księdza. Przez chwilę mały człowieczek przypominał Binkowi Trenta w bibliotece Roogny – obaj bardzo interesowali się książkami. Czy naprawdę byli przyjaciółmi dwadzieścia lat temu, czy tylko wspólnikami?
Humfrey podniósł wzrok.
– Co ty tu robisz, Bink? – zapytał za zdziwieniem. Nie wydawał się dostrzegać postaci, w jakiej Bink obecnie się znajdował.
Bink spróbował coś powiedzieć, ale nie potrafił. Feniksy nie mówią; ich magia związana jest z przetrwaniem w ogniu, a niw z mówieniem.
– Chodź do lustra – powiedział wstając Humfrey.
Bink poszedł. Gdy zbliżył się, magiczne lustro pokazało scenę. Najwyraźniej było to zwierciadło bliźniaczo podobne do tego, które stłukł, bo nie było na nim widać śladów naprawy.
Obraz przedstawiał pustkowie, Kameleona nagą i piękną, krwawiącą mimo prymitywnego opatrunku z liści i mchu na brzuchu.
Przed nią stał Trent z wyciągniętym mieczem, a do niego zbliżał się człowiek o wilczej głowie.
– Ach, rozumiem – powiedział Humfrey. – Wrócił Zły Czarodziej. Głupio zrobił, tym razem go nie wygnają, lecz skażą na śmierć. Dobrze, że zdołałeś mnie ostrzec; on jest groźny. Widzę, że zranił dziewczynę i przekształcił ciebie, ale tobie udało się uciec. Dobrze, że miałeś na tyle rozsądku, żeby przylecieć do mnie.
Bink znowu spróbował coś powiedzieć i znowu nie potrafił. Nerwowo zatańczył w miejscu.
– Chcesz coś jeszcze powiedzieć? Chodź tędy – Gnomopodobny Czarodziej zdjął z półki książkę i otworzył ją, kładąc na poprzedniej. Jej kartki były puste. – Mów – rzekł.
Bink spróbował jaszcza raz. Nie wydał żadnego dźwięku, ale zobaczył, jak na kartach książki pojawiają się starannie wykaligrafowana słowa: „Kameleon umiera! Musimy ją uratować.”
– Ależ oczywiście – zgodził się Humfrey. – Wystarczy kilka kropel wody życia. Oczywiście, za opłatą. Przedtem jednak musimy zająć się Złym Czarodziejem co znaczy, że będziemy musieli najpierw udać się do North Village po oszałamiacza. Moja magia nie da Trentowi rady!
– Nie! Trent jej broni! On nie...
Humfrey zmarszczył brwi.
– Mówisz, że Zły Czarodziej ci pomaga? – zapytał ze zdziwieniem. – Trudno mi w to uwierzyć, Bink.
Bink wyjaśnił nawrócenie Trenta tak szybko, jak potrafił.
– No dobrze – powiedział z rezygnacją Humfrey. – Biorę cię za słowo, że w tej sprawie działa on w twoich interesach, ale podejrzewam, że jesteś trochę naiwny i teraz nie wiem, kto mi zapłaci. Zły Czarodziej prawdopodobnie i tak by uciekł, gdybyśmy najpierw polecieli do North Village. Musimy spróbować schwytać go i postawić przed sądem. Złamał prawo Xanth i musi zostać natychmiast ukarany. Niewiele nam da, jeśli uratujemy Kameleona, a wystawimy Xanth na łup żądnego podboju przekształcacza.
Bink chciał jeszcze tyle wyjaśnić, ale Humfrey nie dał mu na to czasu. Gdy tylko Zły Czarodziej będzie miał czas na zastanowienie, wróci do swoich poprzednich poglądów. Był poważnym zagrożeniem dla Xanth, ale Bink wiedział, że Trent wygrał pojedynek, a on sam, jako strona przegrywająca, nie powinien już mieszać się do spraw Czarodzieja. To było zdradliwe, ale coraz silniejsze przekonanie. Miał nadzieję, że Trentowi uda się uciec.
Humfrey sprowadził go do piwnicy zamkowej, gdzie nabrał z baryłki trochę płynu. Prysnął nim na skrzydło Binka, które natychmiast się zagoiło. Resztę wlał do buteleczki i schował ją do kieszeni kamizelki.
Potem Dobry Czarodziej podszedł do szafy i wyciągnął z niej pluszowy dywan. Rozwinął go i usiadł na nim po turecku.
– Właź, ptasi móżdżku! – powiedział krótko. – Zgubiłbyś się tu, zwłaszcza, że Iris miesza się do pogody.
Bink zdziwiony wszedł na dywan i stanął naprzeciwko Czarodzieja. Wtedy dywan podniósł się. Bink zaskoczony, rozwinął skrzydła i wbił głęboko pazury w materiał. To był latający dywan.
Wyleciał zgrabnie przez okno, a potem pomknął w górę, wyrównał poziom i przyspieszył. Bink siedział tyłem do kierunku jazdy. Musiał ciasno zwinąć skrzydła i prawie przedziurawić materię pazurami, żeby się utrzymać na wietrze. Zobaczył, jak zamek niknie w oddali.
– To tylko przedmiot, który przyjąłem w zamian za rok służby kilka lat temu – wyjaśnił Humfrey niedbale i kichnął. – dotychczas nie bardzo mi się przydawał, tylko się kurzył. Teraz jest sytuacja przymusowa – popatrzył się na Binka, potrząsając z powątpiewaniem głową, – Twierdzisz że Zły Czarodziej przekształcił cię, żebyś mógł szybko sprowadzić pomoc? Skiń głową raz, jeśli chcesz powiedzieć „tak”, a dwa razy, jeśli „nie”.
Bink skinął raz.
– Ale zranił Kameleona?
Bink skinął znowu, ale to nie była przecież cała prawda.
– On nie chciał jej zranić? Naprawdę chciał zabić ciebie, a ona weszła mu w drogę?
Bink musiał znowu skinąć na „tak”. Było to poważne oskarżenie.
Humfrey skinął głową.
– Łatwo jest żałować, gdy się już popełni błąd. Gdy go znałem, zanim został wygnany, był człowiekiem bez litości. Jestem pewien, że nie spocznie zanim nie spełni swoich ambicji, a tak będzie dopóki pozostanie żywy w Xanth. To trudna sprawa. Trzeba będzie dokładnie sprawdzić fakty.
Takie śledztwo oznacza śmierć, dla Trenta. Stary Król zrobi wszystko, żeby pozbyć się tego wielkiego rywala swej upadającej potęgi.
– Czy Trent wie, co się z nim najprawdopodobniej stanie, gdy znajdą się tu władze?
Trent wiedział. Bink skinął znowu na „tak”.
– A ty? Czy chcesz, żeby zginął?
Bink gwałtownie potrząsnął głową mówiąc „nie”.
– Albo był znowu wygnany?
Bink musiał się chwilę zastanowić, ale znowu potrząsnął głową.
– Oczywiście, potrzebujesz go, żeby ci przywrócił ludzką postać. To daje mu pewną pozycję przetargową. – Mogą darować mu życia za tego rodzaju usługi, ale potem czeka go wygnanie, albo oślepienie.
Oślepienie! Niewidomy Trent nie będzie mógł nikogo przekształcić – musiał widzieć swoja obiekty. Co za straszny los.
– Widzę, że to ci się też nie podoba, ale taka jest twarda rzeczywistość – Humfrey zamyślił się na chwilę. – Dosyć kłopotów sprawi uratowania twojego życia, bo ty też, jesteś nielegalnym imigrantem, ale mam pewien pomysł – zmarszczył brwi. – Naprawdę jest mi przykro, że Trent wpakował się w taką kabałę. Jest naprawdę wielkim Czarodziejem. Zawsze się ze sobą zgadzaliśmy i nie wchodziliśmy sobie w drogę. Dobro Xanth jest jednak najważniejsze – uśmiechnął się przelotnie – i moje honorarium, oczywiście.
Binkowi wcale nie wydało się to zabawne.
– No, ale wkrótce nie będzie to już nasz problem. Co się stanie, to się stanie – zamilkł. Bink obserwował chmury, tym razem prawdziwe, wisiały nad nimi coraz większe i cięższe w miarę, jak lecieli na północ. Teraz dywan znajdował się nad wyrwą, a Bink, mimo swoich skrzydeł poczuł się niepewnie, do dna było bardzo, bardzo daleko. Gdy dywan przelatywał przez chmurę, przechylał się niepokojąco. Były tu wewnętrzne, biegnące w dół prądy powietrza. Humfrey wydawał się zachowywać spokój, zamknął oczy i zagłębił się w rozmyślaniach...
Warunki wciąż pogarszały się. Dywan nie posiadał rozumu, leciał prosto do ustalonego celu, nie usiłując omijać krawędzi chmur. Chmury tworzyły wielkie góry i głębokie doliny, a prądy powietrzne zyskiwały na sile. Ta zbierająca się burza nie była iluzją. Brakowało jej kolorów i groźnych zawirowań, ale na swój sposób była równie straszna. Wtedy dywan opuścił się poniżej mgły i byli w North Village.
Okna pałacu Króla zasłonięte były czarną materią.
– Chyba stało się – zauważył Humfrey, gdy lądowali przed pałacową bramą.
Starszy wioski wyszedł mu naprzeciw.
– Czarodzieju! – zawołał. – Mieliśmy po ciebie posłać. Król nie żyje!
– Cóż, będziemy musieli w takim razie wybrać następcę – powiedział kwaśno Humfrey.
– Nie ma nikogo, poza tobą – odrzekł Starszy.
– Zakuta głowo! To żadna rekomendacja – warknął Humfrey. – Po co mi tron? To ciężka nudna praca, która poważnie utrudnia mi badania.
Starszy nie dał się przekonać.
– W takim razie musisz znaleźć nam innego Czarodzieja, który zgodnie z prawem zastanie przez nas zaakceptowany.
– Można też, zmienić prawo – powiedział Humfrey i przerwał – Mamy ważniejszą sprawę. Kto jest zastępcą podczas bezkrólewia?
– Roland. Załatwia sprawy związane z pogrzebem.
Bink podskoczył. Ojciec! Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że ojciec będzie skrupulatnie unikał wszelkich konfliktowych sytuacji. Lepiej w ogóle nie mówić, że Bink jest w Xanth.
Humfrey zerknął na Binka jakby i jemu przyszło to samo do głowy.
– No cóż, chyba znam frajera, który doskonale się będzie nadawał – powiedział – ale najpierw musimy rozwiązać pewną kwestię formalną.
Bink odczuł niezmiernie nieprzyjemny dreszcz przeczucia. Nie ja, próbował powiedzieć, ale nadal nie mógł mówić. Nie jestem Czarodziejem i nie znam się na królowaniu. Chcę tylko uratować Kameleona i żeby Trentowi się udało.
– Najpierw musimy załatwić kilka innych spraw – ciągnął Humfrey. – Zły Czarodziej Trent, przekształcacz, jest z powrotem w Xanth, a pewna dziewczyna jest umierająca. Jeśli będziemy działać szybko, to uda nam się złapać ich oboje, zanim będzie za późno.
– Trent! – Starszy był zaskoczony. – Ależ sobie wybrał porę, pobiegł do pałacu.
Wkrótce zorganizowali oddział bojowy. Wioskowy zaklinacz podróży dostał dokładne parametry i zaczął przesyłać ludzi.
Pierwszy był sam Roland. Przy odrobinie szczęście uda mu się zaskoczyć Złego czarodzieja i oszołomić go, unicestwiając jego magię. Potem mogą zanim podążyć inni. Następnym był Dobry Czarodziej wraz ze swoją buteleczką wody życia, która uratuje Kameleona, o ile jeszcze żyje.
Bink zdał sobie sprawę, że jeśli plan się powiedzie, to Trent nie będzie już, nigdy mógł nikogo przekształcić. Jeśli wykonają egzekucję na Trencie, zanim zdąży on przekształcić Binka, to zostanie on na zawsze feniksem! Kameleon będzie sama, chociaż w dobrym zdrowiu, a jego ojciec będzie za to odpowiedzialny. Czy nie było wyjścia z tej sytuacji?
No cóż, plan może się nie powieść. Trent może przekształcić Rolanda i Humferya. Wtedy Bink wróci do swojej ludzkiej postaci, ale Kameleon umrze. Też kiepsko. Może Trent ucieknie zanim przybędzie Roland. Wtedy Kameleon przeżyje, ale Bink pozostanie ptakiem.
Jakkolwiek się to skończy, ktoś drogi Binkowi będzie musiał zostać poświęcony. Chyba, że Humfrey zdoła jakoś wszystko naprawić. Ale jak?
Starsi, jeden po drugim, znikali. Nareszcie nadeszła kolej Binka. Zaklinacz skinął na niego...
Bink zobaczył najpierw ciało mężczyzny z głową wilka. Stwór najprawdopodobniej zaatakował i został usunięty śpiewającym mieczem Trenta. Obok znajdowało się kilka gąsienic, których przedtem tu nie było. Sam Trent stał skamieniały, jak gdyby skoncentrował się do rzucania zaklęcia. A Kameleon...
Bink rozradowany podbiegł do niej. Była zdrowa. Okropna rana zniknęła, a ona stała ze zdziwieniem rozglądając się dookoła.
– To jest Bink – powiedział do niej Humfrey. – Poleciał po pomoc dla ciebie. W samą porę.
– Och, Bink! – zawołała, podnosząc go i usiłując przytulić do swojej nagiej piersi. Binkowi, który był ptakiem o delikatnym upierzeniu, nie sprawiło to takiej przyjemności, jaką mógłby odczuć, gdyby miał ludzką postać – Zmień się z powrotem.
– Obawiam się, że tylko przekształcacz może go odczarować– rzekł Humfrey – a przekształcacz musi najpierw stanąć na procesie.
Jaki będzie rezultat procesu? Dlaczego Trent nie uciekł, kiedy miał okazję?
Proces odbył się szybko i sprawnie. Starsi zadawali pytania skamieniałemu Czarodziejowi, który, oczywiście nie mógł na nie odpowiedzieć, ani się bronić. Humfrey wykorzystał zaklinacza podróży do przyniesienia swojego magicznego lustra, a raczej poprosił Munly’ego, który także był Starszym. Ptasi mózg Binka nie ogarniał wszystkiego. Munly wykorzystał swój talent, aby przenieść ten wielki przedmiot wprost w swoje ręce z zamku Dobrego Czarodzieja. Uniósł je tak, żeby wszyscy widzieli pojawiające się w nim obrazy.
Zwierciadło pokazywało sceny z podróży całej trójki po Xanth. Stopniowo rozwinęła się cała historia, ale nie ujawnił się talent Binka. Lustro pokazało, jak pomagali sobie przetrwać na pustkowiu, jak mieszkali w Zamku Roogny i spowodowało to ogromne poruszenie, bo nikt nie wiedział, że ten stary, sławny, na poły mityczny zamek pozostał nienaruszony. Walka z rojem zwijek spowodowała następne poruszanie. Później był pojedynek, iluzje Czarodziejki Iris i to, jak Bink kochał się z Kameleonem. Lustro było bezlitosne.
Całość stanowiła dowód przeciwko Trentowi, bo nie było słychać, co mówiono. On naprawdę taki nie jest, próbował krzyczeć Bink. To szlachetny człowiek. Jego rozumowanie jest w wielu punktach sensowne. Gdyby nie darował życia mnie i Kameleonowi, mógłby podbić Xanth.
Obraz zatrzymał się na ostatniej części pojedynku: Trent rani Binka, szykuje się do zadania ostatecznego ciosu i powstrzymuje się. Widzicie, nie zabił mnie. Nie jest zły. Teraz już nie. On nie jest zły!
Nikt go jednak nie słyszał. Zgromadzani Starsi popatrzyli na siebie i poważnie skinęli głowami. Był pośród nich ojciec Binka, Roland, i przyjaciel rodziny, Munly, ale nic nie powiedzieli.
Zwierciadło ciągnęło opowieść dalej pokazując, co się stało, gdy Bink odleciał. Potwory z pustkowia, czując zapach świeżej krwi, zaczęły się zbliżać. Trent zaledwie zdążył opatrzyć Kameleona, gdy niebezpieczeństwo zaczęło być poważne. Stanął przed nią z mieczem w dłoni, odstraszając różne stworzenia i przekształcając te, które mimo wszystko zaatakowały w gąsienice. Dwa wilkogłowy zaatakowały równocześnie, szerząc kły i tocząc pianę z pysków. Jeden został ścięty mieczem, a drugi zamienił się w gąsienicę. Trent zabijał tylko wtedy, gdy był do tego zmuszony.
Mógł uciec nawet wówczas, zawołał milcząco Bink. Mógł zostawić Kameleona na pastwę potworów, mógł uciec do magicznej dżungli. Nigdy nie złapalibyście go, zanim on by was nie złapał. On jest teraz dobry!
Wiedział, że nie potrafi w żaden sposób bronić tego człowieka. Kameleon była oczywiście za mało inteligentna, a Humfrey nie znał całej historii.
W końcu zwierciadło pokazało przybycie Rolanda, na swój sposób równie silnego i przystojnego, jak Zły Czarodziej, tylko o kilka lat starszego. Wylądował tyłem do Trenta, tuż naprzeciwko zbliżającego się węża o dwu głowach, każda jardowej długości. Roland, przeszukując puszczę przed sobą i zaniepokojony bliskością wikłacza, nie zauważył ani Czarodzieja, ani węża.
Trent w lustrze dopędził ogon potwora, chwycił go oburącz, a zwierz odwinął się w jego stronę z wściekłością. Obie głowy uderzyły i wąż stał się nagle następną gąsienicą.
Roland odwrócił się błyskawicznie. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy, ich śmiercionośne talenty były sobie równe na taką odległość. Potem Roland zmrużył oczy, a Trent znieruchomiał. Oszołomienie zadziałało szybciej, niż przekształcenie.
Może Trent nawet nie próbował się bronić, pomyślał bezradnie Bink. Zamiast węża mógł przekształcić mojego ojca, albo po prostu pozwolić wężowi zaatakować.
– Starsi, czy widzieliście dosyć? – zapytał łagodnie Humfrey.
Gdybym miał dostać tron Xanth kosztem życia Trenta, nie chciałbym go, pomyślał Bink z zawziętością. Sąd był farsą, nie pozwolili Trentowi bronić się i przedstawić swojej hipotezy o tym, że magia przynosiła szkodę ludności Xanth, albo o niebezpieczeństwie przyszłego ataku z Mundanii. Czy mieli zamiar pozbyć się go, tak jak przedtem pozbyli się Binka? Bezmyślnie, zgodnie z martwą literą prawa, ignorując znaczenie faktów?
Starsi popatrzyli z powagą na siebie. Każdy skinął głową, powoli i z namaszczeniem.
Pozwólcie mu chociaż mówić, zawołał niemo Bink.
– W takim razie najlepiej byłoby odczarować go – powiedział Humfrey. – Zgodnie z obyczajem musi być wolny od. magii przy wysłuchiwaniu wyroku.
Dzięki Bogu!
Roland strzelił palcami. Trent poruszył się.
– Dziękuję wam, czcigodni Starsi Xanth – powiedział uprzejmie. – Uczciwie przedstawiono moją sprawę i jestem gotów przyjąć wasz wyrok.
Trent nawet się nie bronił. To gorsząco stronnicze, milczące śledztwo, rytuał tylko, który ma uzasadnić z góry postanowiony wyrok – jak Zły Czarodziej mógł potwierdzać wiarygodność czegoś takiego?
– Ogłaszamy cię winnym pogwałcenia wygnania – powiedział Roland – Ustawową karą za to jest śmierć, ale jesteśmy w niezwykłej sytuacji, a ty zmieniłeś się zasadniczo od czasu, gdy cię znaliśmy. Zawsze byłeś odważny, inteligentny i miałeś silną magię. Teraz jesteś również lojalny, honorowy i litościwy. Nie zapominam, że uratowałeś życie mojemu synowi, który nierozważnie cię wyzwał i że broniłeś jego wybrankę przed napaścią dzikich bestii. Byłeś winny, ale odpokutowałeś za to. Zatem anulujemy ustawową karę i dajemy ci pozwolenie na pozostanie w Xanth, pod dwoma warunkami.
Nie zabiją Trenta, Bink nieomal zatańczył z radości, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że postawią mu surowe warunki, tak aby nie mógł nigdy aspirować do tronu. Humfrey mówił o oślepieniu Trenta, Bink wiedział co nieco o życiu bez magli. Trent będzie musiał wykonywać jakąś podrzędną pracę, odrabiając czasy niesławy. Starsi w większości byli starzy, ale niekoniecznie łagodni. Nikt z odrobiną rozumu nie wchodził im w drogę po raz drugi.
Trent pochylił głowę.
– Dziękuję wam, Starsi. Przyjmuję wasze warunki. Jakie one są?
Tyle jeszcze pozostało do powiedzenia! Traktowali tego szlachetnego człowieka jak pospolitego przestępcę, wymuszali jego zgodę na tą okropną karę, a on nawet nie protestował.
– Po pierwsze – powiedział Roland – ożenisz się.
Trent podniósł głowę zaskoczony.
– Rozumiem wymaganie, żebym odwrócił wszystkie wcześniejsze transformacje i zaprzestał dalszego używania mojego talentu, ale co ma do tego małżeństwo?
– Pozwalasz sobie nazbyt wiele – powiedział ponuro Roland, a Bink pomyślał; Trent jeszcze nie rozumie. Nie muszą na niego nakładać ograniczeń, jeśli mają zamiar go oślepić. Będzie bezradny.
– Przepraszam was, Starsi. Ożenię się. Jaki jest drugi warunek?
Teraz! Bink marzył, żeby zagłuszyć dźwięki, jak gdyby nie słyszenie ich mogło wymazać cały wyrok, ale nie posiadał takich zdolności.
– Przyjmiesz tron Xanth.
Binkowi otworzył, się dziób, a Kameleonowi usta. Trent stał, jakby go znowu oszołomiono.
Roland ugiął kolano i powoli, przyklęknął. Inni Starsi uczynili w milczeniu to samo.
– Król nie żyje – wyjaśnił Humfrey. – Potrzebny jest dobry człowiek i potężny Czarodziej na tym urzędzie. Ktoś, kto potrafi zyskiwać posłuch, a jednocześnie patrzy rozsądnie i szeroko. W krytycznej chwili jest gotów obronić Xanth. Na przykład w momencie inwazji zwijek, albo podobnego zagrożenia. Ktoś, kto da potencjalnego następcę, tak że Xanth nie znajdzie się już w podobnej, jak obecna, sytuacji. Może nam się taki monarcha nie podobać, ale jest nam potrzebny. Ja się nie nadaję, bo nie mógłbym zmusić się do skupienia uwagi na sprawach rządzenia, Czarodziejka Iris też nie, nawet gdyby nie była kobietą, z powodu braku opanowania. Kolejna osoba o mocy czarodzieja nie ma ani osobowości, ani zdolności, stosownych do potrzeb tronu. Zatem Xanth potrzebuje ciebie, Czarodzieju. Nie możesz odmówić – i Humfrey także ugiął kolano.
Czarodziej już nie zły pochylił głowę, milcząco wyrażając zgodę. W końcu jednak podbił Xanth.
17.
Ceremonia koronacyjna była wspaniała. Oddział centaurów maszerował z oszałamiającą precyzją, a z całego Xanth przybyli ludzie i inteligentne stworzenia, aby wziąć w niej udział. Czarownik Trent, obecnie Król Przekształcacz pojął równocześnie żonę i koronę, a obie promieniały.
Oczywiście rozlegały się też złośliwe uwagi spośród tłumu widzów, ale większość uznała, że Król dokonał rozsądnego wyboru:
– Jeśli jest za stara, żeby urodzić mu następcę, to mogą adoptować chłopca o zdolnościach czarodziej.
– W końcu tylko on może mieć u niego posłuch, a za to nie będzie się z nią nudził.
– To usuwa potężne zagrożenie królestwa.
Nie zdawali sobie sprawy z innych poważnych zewnętrznych i wewnętrznych zagrożeń.
Bink przywrócony do swojej naturalnej postaci, stał sam przyglądając się miejscu, gdzie rosło kiedyś drzewo Justyn. Cieszył go los Trenta i wierzył, że będzie on doskonałym Królem, ale odczuwał pewne rozczarowanie. Co on, Bink, ma teraz robić?
Przeszło trzech młodych chłopców i facet w średnim wieku. Zink, Jama i Potifer. Zostali utemperowani i szli za spuszczonymi oczami, wiedzieli, że dni dzikich wybryków minęły. Gdy u władzy stanął nowy Król, muszą zachowywać się właściwie, albo zostaną przekształceni.
Przykłusowała para centaurów.
– Tak., się cieszę, że cię widzę, Bink! – zawołała Cherie. – Czy to nie wspaniałe, że jednak cię nie wygnano! – szturchnęła swojego towarzysza. – No nie, Chester?
Chester zmusił swoją twarz do uśmiechu.
– Tak, pewnie – mruknął.
– Musisz nas odwiedzić – ciągnęła żywo Cherie. – Chester ciągle o tobie mówi.
Chester wykonał jakby gest duszenia swoimi mocnymi dłońmi.
– Tak, pewnie – powtórzył żywiej.
Bink zmienił temat.
– Wiecie, że spotkałem Hermana Pustelnika na pustkowiu – powiedział. – Umarł jak bohater. Użył swojej magii... – przerwał, przypominając sobie, że magia u centaura uważana jest za nieprzyzwoitość. To się pewnie zmieni, gdy Trent rozpowszechni wiedzę, zdobytą w archiwach Zamku Roogny. — Zorganizował kampanię, dzięki której starto z powierzchni ziemi rój zwijek, zanim rozprzestrzenił się on po Xanth. Mam nadzieję, że Herman w przyszłości będzie u was szanowany.
Chester uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– Herman był moim wujem – powiedział, – To był niezwykły facet. Inne źrebaki zawsze się ze mnie wyśmiewały, bo był wygnańcem. Mówisz, że teraz jest bohaterem?
Cherie zacisnęła usta.
– Nie mówi się przy źrebicy o sprośnościach – ostrzegła go. – Chodźmy.
Chester musiał za nią iść, ale obejrzał się na chwilę.
– Tak, pewnie – powiedział do Binka – Przyjdź do nas wkrótce. Opowiesz nam, co wuj Herman zrobił, aby ocalić Xanth.
Poszli. Samopoczucie Binka uległo znacznej poprawie. Chester był ostatnim stworzeniem, z którym mógłby mieć coś wspólnego, ale cieszył się, że tak się stało. Bink doskonale znał uczucie frustracji, wywołane wyszydzaniem jakiegoś niedomagania. Chciał opowiedzieć wdzięcznym słuchaczom o Hermanie, magicznym pustelniku centaurze.
Teraz podeszła do niego Sabrina. Była tak piękna jak zawsze.
– Bink, przepraszam, za to co było – powiedziała – ale teraz wszystko się już wyjaśniło.
Wyglądała jak Kameleon w fazie piękności, a poza tym była inteligentna. Doskonała żona, prawie dla każdego mężczyzny, lecz Bink nazbyt dobrze ją poznał. Jego talent powstrzymał go przed poślubieniem jej. Ukrywający się sprytny talent. Rozejrzał się i dostrzegł nowego goryla, którego Trent zatrudnił na rekomendację Binka. Człowiek, który dostrzeże wszystko nawet niebezpieczeństwo, zanim się ono rozwinie. Żołnierz świecił własnym blaskiem w swoim nowym mundurze i wyglądał imponująco.
– Crombie! – zawołał Bink.
Crombie zbliżył się.
– Cześć, Bink jestem teraz na służbie, więc nie mogę rozmawiać. Coś się stało?
– Chciałem cię przedstawić tej uroczej damie imieniem Sabrina – powiedział Bink – robi piękne holografy w powietrzu. – Zwrócił się do Sabriny
– Crombie to porządny chłop i zdolny żołnierz, ceniony przez Króla, ale nie ma zaufania do kobiet. Myślę, że po prostu nie spotkał tej właściwej. Wydaje mi się, że powinniście się lepiej poznać.
– Ale ja myślałam... – zaczęła.
Crombie patrzył na nią z pewnym cynicznym zainteresowaniem, a ona odpowiedziała mu podobnym spojrzeniem. On podziwiał jej walory fizyczne, ona zastanawiała się, jaką on mą pozycję w pałacu. Bink nie był pewien, czy dobrze zrobił wrzucając torbę bomb czereśniowych pod deskę klozetową. Czas pokaże.
– Do widzenia, Sabrino – powiedział i odszedł.
18.
Król Trent wezwał Binka na. posłuchanie.
– Przepraszam, że dopiero teraz – powiedział, gdy zostali sami – ale były pewne rzeczy, które musiałem zrobić wcześniej.
– Koronacja, ślub – zgodził się Bink.
– To też, ale przede wszystkim musiałem się przestawić duchowo. Korona dostała mi się dosyć niespodziewanie, jak wiesz.
Bink wiedział.
– Jeśli wolno mi zapytać Waszą Wysokość...
– Dlaczego nie opuściłem Kameleona i nie uciekłem na pustkowie? Tylko tobie to powiem, Bink. Poza kwestią moralną, której nie pomijałem, dokonałem kalkulacji, którą w Mundanii nazywają obliczaniem za i przeciw. Gdy poleciałeś do zamku Dobrego Czarodzieja, oceniłem twoje szanse na trzy do jednego na twoją korzyść.
Gdyby ci się nie udało, byłbym i tak bezpieczny. Nie było sensu opuszczać Kameleona. Wiedziałem, że Xanth potrzebuje nowego Króla, bo Król Burz, zgodnie ze wszystkimi sprawozdaniami, szybko tracił siły. Szansę, iż Starsi znajdą Czarodzieja lepiej nadającego się na stanowisko Króla, niż ja, były też trzy do jednego. I tak dalej. W sumie, moje szanse uzyskania tronu wynosiły dziesięć do szesnastu, a szansa egzekucji tylko trzy do szesnastu.
Były większe, niż szanse na przetrwanie samemu na pustkowiu, które oceniłem na jeden do dwóch. Jasne?
Bink potrząsnął głową.
– Te liczby... nie rozumiem...
– Więc przyjmij moje słowo, że była to wyrachowana decyzja, wykalkulowane ryzyko. Humfrey jest moim przyjacielem. Byłem pewien, że mnie nie zdradzi. Wiedział że obliczyłem za i przeciw, ale to nie było ważne, bo kogoś tak rozumującego potrzeba na tronie Xanth, i on o tym wiedział. Nie myśl, że nie miałem poważnych obaw podczas sądu. Roland dał mi popalić.
– Mnie też – powiedział Bink.
– Gdyby jednak szanse były inne, to też bym tak postąpił – Trent zmarszczył brwi – i prozę cię, żebyś nie ujawniał mojej słabości. Ludzie nie chcą Króla, który niepotrzebnie kieruje się względami osobistymi.
– Nie powiem – rzekł Bink, chociaż osobiście sądził, że nie był to wielki grzech. W końcu Kameleon została uratowania.
– A teraz przejdźmy do interesów – powiedział żywo Król. – Oczywiście udzielę tobie i Kameleonowi królewskiego pozwolenia na pozostanie w Xanth bez kary za pogwałcenie wygnania. Nie, to nie ma nic wspólnego z twoim ojcem. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś synem Rolanda, dopóki nie zobaczyłem go znowu i nie dostrzegłem podobieństwa. Nie powiedziałem na twój temat ani słowa. Znakomicie uda mi się uniknąć to konfliktu interesów. Roland będzie ważną figurą w nowej administracji, zapewniam cię, ale nie o to tu chodzi. Nikt więcej nie zostanie skazany na wygnanie i nie będzie ograniczeń imigracji z Mundanii. Chyba, że powiązana ona będzie z przemocą. Oczywiście oznacza to, że nie musisz demonstrować swojego talentu magicznego. W całym Xanth tylko ty i ja znamy jego prawdziwy charakter. Kameleon była obecna przy jego odkryciu, ale nie była w stanie tego zrozumieć. Humfrey wie tylko, że masz talent klasy Czarodzieja. Pozostanie to więc naszą tajemnicą.
– Ależ nie mam nic przeciwko...
– Niezupełnie to rozumiesz, Bink. Ważny jest żeby prawdziwy charakter twojego talentu pozostawał tajemnicą. Gdy się go ujawni, straci swoją wartość. Dlatego powinieneś chronić go przed odkryciem. Prawdopodobnie pozwolił mi się poznać, abym mógł chronić go przed innymi, i zamierzam to czynić. Nikt inny się nie dowie.
– Tak, ale...
– Widzę, że nie rozumiesz. Twój talent jest niezwykły i subtelny. W całości ma rangę talentu Czarodzieja i równa się każdej magii Xanth. Inni obywatele, czy to o talentach produkujących plamy na ścianie, czy klasy Czarodzieja, ulegają tym typom magii których sami nie posiadają. Iris może być przekształcona, ja mogę zostać oszołomiony, a Humfrey może być dręczony iluzją, jasne? Tylko ty jesteś bezpieczny przed wszystkimi innymi formami magii. Możesz być oszukany, zawstydzony, albo zmuszony cierpieć niewygodę, ale nigdy nie ucierpisz fizycznie. To niesłychana ochrona.
– Tak, ale...
– Być może nigdy nie, poznamy jej kresu. Zastanów się, w jaki sposób wszedłeś do Xanth, nie ujawniając swojego talentu nikomu, kto mógłby go Zdradzić. Cała nasza przygoda mogła być tylko przejawem jednego aspektu twojego talentu. Kameleon i ja mogliśmy być tylko narzędziami, które pomogły ci bezpiecznie przedostać się do Xanth. Sam mógłbyś zostać uwięziony w Zamku Roogny, albo mieć kłopoty ze zwijkami. Byłem więc tam, aby przetrzeć ci szlak. Możliwe, że twój talent ochronił cię przed moim mundańskim mieczem, sprowadzając kameleon, aby przyjęła na siebie morderczy cios. Widzisz, odkryłem twój talent głownie dzięki mojej magii, a właściwie dzięki wpływowi jak miał on na moją magię. Ponieważ jestem czarodziejem nie mógł powstrzymać mnie całkowicie, tak jak zrobiłby to z pomniejszoną siła ale nadal działał i chronił cię. Nie mógł mnie całkowicie pohamować i udało mi się zranić ciebie, więc przyłącz się do mnie dążąc do złagodzenia sporu pomiędzy nami, czyniąc mnie Królem, w sposób który możesz zaakceptować. Może to twój talent zmienił moje zdanie i uniemożliwił mi zgładzenie ciebie. Dlatego wnioskuję, że to twój talent zdecydował, że mogę poznać jego naturę – bo ta wiedza, jak widzisz wywarła przemożny wpływ na moje nastawienie do ciebie i twojego osobistego bezpieczeństwa. – przerwał, ale Bink nic nie powiedział. Za wiele tego było, żeby to tak od razu pojąć. Myślał, że jego talent jest ograniczony, że nie wpływał na tych, na których mu zależało, ale jak widać nie doceniał go.
– Widzisz więc – ciągnął Trent – że moja korona może byś po prostu najprostszym sposobem zapewnienia ci dobrobytu. Może więc całe twoje wygnanie i śmierć Króla Burz w tym właśnie momencie są częścią magicznej intrygi. Twoje wygnanie sprowadziło mnie do Xanth bez armii, w twoim towarzystwie. Nie zamierzam ryzykować założenia, że przypadek wpędził, mnie w tę kabałę. Twój talent celuje w wykorzystywaniu przypadków. Nie chcę występować przeciwko tobie i być może zachorować i umrzeć tak jak mój poprzednik, który popełnił ten błąd... Nie, Bink, nie chciałbym być twoim wrogiem, nawet gdyby nie fakt, że jestem już twoim przyjacielem. Więc staję cię świadomym strażnikiem twojego sekretu i twojego dobra, najlepszym jak potrafię. Widząc, co czujesz wobec Xanth, będę najlepszym Królem, który rozpocznie nowy Złoty Wiek, tak że nigdy nie spotkają cię żadne zagrożenia pośrednie, ani bezpośrednie z powodu moich złych rządów. Rozumiesz teraz?
Bink skinął głową.
– Sądzę, że tak, Wasza Wysokość. – Trent wstał i poklepał go serdecznie po plecach.
– Świetnie! Lepiej, żeby wszystko skończyło się dobrze przerwał, zastanawiając się nad czymś innym, – Czy wybrałeś sobie już jakieś zajęcie, Bink? Mogę ci oferować wszystko, oczywiście poza koroną, chociaż może kiedyś, w przyszłości...
– Nie – zwołał Bink. A potem musiał się chwilę zastanowić, widząc szeroki uśmiech Trenta.– To znaczy, tak myślałem o zajęciu. Ja – ty kiedyś powiedziałeś – Bink zawahał się, nagle czując się niezręcznie.
– Wydaje mi się, że nie słuchałeś uważnie. Dostaniesz to, czego chcesz jeśli to jest w mojej mocy. Ale moim talentem jest przekształcanie, nie domyślanie się. Musisz mi to powiedzieć śmiało!
– Więc, wtedy na pastwisku, kiedy czekaliśmy na Kameleona – no wiesz, przed zwijkami. Mówiliśmy na temat tajemnicy...
Trent uniósł swoją królewską dłoń.
– Ani słowa więcej. Niniejszym mianuję cię, Binku z North Village, Naczelnym Badaczem Xanth. W twoich kompetencjach leżą wszelkie tajemnice magii, będziesz je badał dopóki nie wyjaśnisz ich w zadawalający cię sposób i składał, sprawozdanie bezpośrednio do mnie, a ja umieszczę je w Królewskich archiwach. Twój ukryty talent daje ci jedyne w swoim rodzaju kwalifikacje do badania najgroźniejszych otchłani Xanth, bo anonimowy Czarodziej nie potrzebuje straży osobistej. Otchłanie te od dawna czekają na zbadanie. Twoim pierwszym zadaniem będzie odkrycie prawdziwych źródeł magii Xanth.
– Ja – eee, dziękuję Wasza Wysokość, – wydukał z wdzięcznością Bink.
– Ta praca bardziej mi się podoba niż rządzenie.
– Mam nadzieję, że doceniasz przyjemność; jaką sprawia mi to, co powiedziałeś – uśmiechnął się Trent.– Ale dosyć, nasze panie czekają.
Zaklinacz podróży przeniósł, ich w mgnieniu oka przed wrota Zamku Roogny. Zwodzony Most został naprawiony – świecił mosiądzem i polerowaną stolarką. Fosa była czysta i pełna wody, zapełnionej najbardziej rasowymi potworami. Zęby kraty lśniły. Jaskrawe chorągiewki trzepotały się u wieżyczek. Zamek powrócił do swojej dawnej okazałości.
Bink przyjrzał się czemuś, co jak mu się wydawało zobaczył na uboczu. Czyżby niewielki cmentarz? Coś tam się poruszało, białe jak kość, z ciągnącym się bandażem. No nie!
Ziemia otworzyła się. Pomachawszy im wesoło ręką, upiór zapadł się na miejsce swojego ostatecznego odpoczynku.
– Spoczywaj w spokoju – mruknął. Trent.– Dotrzymałem obietnicy.
A gdyby nie, to czy upiory wyruszyłyby przez pustkowie, aby wymusić na nim dotrzymanie jej? Tej tajemnicy Bink wcale nie pragnął wyjaśniać.
Weszli do Roogny. Wszystkie sześć duchów powitało ich w głównym hollu, każdy z nich w swojej ludzkiej postaci. Milly pobiegła powiadomić Królową o przybyciu Króla.
Iris i Kameleon weszły razem, przybrane w zamkowe tuniki i pantofle. Czarodziejka wystąpiła tym razem w swojej naturalnej postaci, ale tak schludnie ubrana i uczesana, że nie wyglądała brzydko, a Kameleon przechodziła właśnie pośrodkową fazę, przeciętna zarówno co do wyglądu jak i inteligencji.
Królowa nie udawała, że żywi jakieś cieplejsze uczucia do Króla; Było to prawdziwe małżeństwo z rozsądku, tak jak przewidywano.
Ale jej zadowolenie ze zdobytej pozycji i radość z posiadania zamku wyglądały na szczere.
– Tu jest wspaniale! – zawołała Iris.– Kameleon oprowadziła mnie po zamku, a duchy pomogły mi się ubrać. Zawsze marzyłam o takiej przestrzeni i wspaniałości, prawdziwej. I on chce się przypodobać, strasznie mi się tu podoba.
– To dobrze – stwierdził poważnie Trent. – A teraz zrób się na piękność, mamy gości.
Kobieta w średnim wieku natychmiast ustąpiła miejsca oszałamiająco pięknej, młodej dziewczynie w sukni z dużym dekoltem.
– Nie chciałam wprawiać Kameleona w zakłopotanie, no wiesz, w jej pośredniej fazie.
– Nie możesz jej wprawić w zakłopotanie w żadnej fazie. A teraz przeproś Binka.
Iris wykonała zachwycający ukłon w jego stronę. Była gotowa uczynić wszystko, żeby pozostać królową w ludzkiej postaci. Trent mógł przekształcić ją w ohydną żabę, albo w postać, którą teraz przypominała. Mógłby ją prawdopodobnie uczynić na tyle młodą, aby mogła urodzić mu dziecko – następcę tronu. Trent był tu panem, a Iris nie wykazywała żadnych skłonności do kwestionowania tego.
– Przepraszam, Bink, naprawdę straciłam panowanie nad sobą podczas pojedynku i potem. Nie wiedziałam, że sprowadzisz Starszych aby Trent został Królem.
Bink sam tego nie wiedział.
– Zapomnijmy o tym, Wasza Wysokość – powiedział skrępowany. Popatrzył na Kameleona, która teraz wyglądała prawie jak Dee, dziewczyna która mu się od samego początku podobała, mimo ostrzeżeń Crombiego. Ogarnęła go nieśmiałość.
– No dalej pora z tym skończyć – szepnął mu Trent do ucha – ona teraz zrozumie.
Bink pomyślał jak bardzo jego przygoda koncentrowała się wokół Kameleona i jej poszukiwanego zaklęcia, które uczyni ją normalną – choć naprawdę wszystko było w niej na swoim miejscu. Teraz wyglądała pociągająco, a nawet prowokująco. Ilu ludzi podobnie przeżywa życie szukając swoich zaklęć – jakiegoś srebrnego drzewa, władzy, albo nieuzasadnionej sławy – kiedy naprawdę potrzebuje tylko zadowolenia z tego, co mają? Czasami to co mają jest lepsze niż to, do czego dążą. Kameleon myślała, że chce być normalna, Trent myślał, że chce zbrojnego podboju, a sam Bink myślał, że chce określić swój talent magiczny..
Każdy myślał, że czegoś chce. Ale, koniec końców, prawdziwym zadaniem Binka było zachowanie Kameleona, Trenta i samego siebie takimi jakimi są i skłonienie Xanth, żeby ich takimi zaakceptował.
Nie chciał wykorzystywać Kameleona w jej nieinteligentnej fazie. Chciał, żeby zrozumiała wszystko, zanim on...
Coś połaskotało go w nos. Ku swojemu zmieszaniu, kichnął.
Iris trąciła łokciem Kameleona.
– Tak, oczywiście, wyjdę za ciebie Bink – powiedziała Kameleon.
Trent parsknął zdrowym śmiechem. A potem Bink ją pocałował – swoją zwyczajną, niezwykłą dziewczynę. Znalazła swój czar i rzuciła go na niego. Było to tym samym co klątwa Crombiego.
I Bink w końcu zrozumiał znaczenie swego omenu: to on był jastrzębiem, który porwał Kameleona. I nigdy jej nie wypuści.
Spis treści
CZĘŚĆ 1
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
Część 2
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.