Poul Anderson
Najdłuższa podróż
Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Statku Niebkd byliśmy na wyspie o trudnej do powtórzenia, barbarzyńskiej nazwie Yarzik. Minął już prawie rok, od kiedy Złoty Skoczek wypłynął z Lawre i przypuszczaliśmy że jesteśmy w połowie drogi dookoła świata. Nasza biedna karawela tak była oblepiona wodorostami i muszlami, że przy pełnych żaglach ledwie wlokła się przez morze. Reszta słodkiej wody w beczkach pozieleniała i stęchła suchary roiły się od robaków i u niektórych członków załogi wystąpiły pierwsze objawy szkorbutu.
— Nie ma rady — zdecydował kapitan Rovic — musimy dopłynąć do jakiegoś lądu. — W jego oczach pojawił się znajomy błysk. Pogładził rudą brodę i mruknął: — Poza tym, dawno już nie pytaliśmy o Złote Miasta. Może tym razem uda nam się czegoś dowiedzieć…
Podążaliśmy w kierunku tej potwornej planety, wznoszącej się coraz wyżej w miarę jak posuwaliśmy się na zachód. Otaczała nas tak bezmierna pustka, że załoga znów zaczęła się buntować. W głębi duszy nie miałem do nich żalu. Wyobraźcie sobie tylko. Dzień po dniu nie widzieliśmy nic prócz bezmiaru wód i pienistych fal, obłoków na tropikalnym niebie, słyszeliśmy tylko wiatr, szum fal, skrzypienie drewna i czasem w nocy dziwne odgłosy wydawane przez morskie potwory. Już samo to było wystarczająco przerażające dla zwykłych żeglarzy, nieoświeconych ludzi, którzy nadal wierzyli, że Ziemia jest płaska. A tu jeszcze Tambur wisiał nieustannie nad bukszprytem tak, że wszyscy wiedzieliśmy, iż w końcu będziemy musieli przepłynąć pod tym posępnym stworem… A co go trzymało w powietrzu — załoga szemrała w kajutach. — Czy rozzłoszczony Bóg nie spuści go nam na głowy?
Tak więc wysłali delegację do kapitana Rovica. Ci krzepcy, nieokrzesani mężczyźni stanęli przed nim onieśmieleni i pełni szacunku, prosząc by zawrócił z drogi. Ale reszta zebrała się na pokładzie — muskularne, spalone słońcem postacie w zniszczonych kitlach, ze sztyletami i kołkami w rękach.
Prawda, że my, oficerowie, mieliśmy szable i pistolety. Ale było nas zaledwie sześciu, licząc przerażonego chłopca, czyli mnie i sędziwego Froada — astrologa, któremu szata i biała broda nadawały wielce czcigodny wygląd, ale który nie na wiele zdałby się w walce.
Po wysłuchaniu żądania Rovic stał długą chwilę w milczeniu. Ciszę zakłócał jedynie głuchy gwizd wiatru. Wspaniale wyglądał nasz kapitan, bo spodziewając się przybycia delegacji włożył czerwone pończochy, buty z dzwoneczkami, hełm i zbroję wypolerowaną jak lustro. Nad oślepiającym stalowym hełmem powiewały pióra, a brylanty na placach rzucały błyski na ozdabiające rękojeść szpady rubiny. Jednak kiedy wreszcie przemówił, nie były to słowa rycerza Królowej, ale prosty andyjski dialekt, którym posługiwał się w dzieciństwie.
— Wiec chcecie do domu, chłopaki? Jak jużeśmy przepłynęli połowę drogi przy dobrym wietrze? Jacy wy inni niż wasi ojcowie! Czyście zapomnieli, że — jak osi legenda — ongiś wszystkie rzeczy robiły to co człowiek kazał i właśnie przez lenistwo pewnego Andyjczyka teraz ludzie muszą sami odwalać robotę? Mało mu było, że siekiera ścięła dla niego drzewo, chciał żeby drwa same poszły do domu, ale i tego było za mało i kiedy powiedział, żeby go zaniosły, Bóg się zgniewał i zabrał mu jego władzę. Ale żeby go zanadto nie ukrzywdzić, obdarzył wszystkich Andyjczyków powodzeniem na morzu, w grze w kości i w miłości. Czego więcej byście chcieli, chłopcy?
Zakłopotany taką odpowiedzią, przedstawiciel załogi zaczerwienił się, spuścił oczy i jąkając się mówił, że wszyscy zginiemy marnie… z głodu, pragnienia, potoniemy, albo nas zmiażdży ten straszny księżyc, albo dopłyniemy do krawędzi świata i spadniemy… Złoty Skoczek dotarł dalej niż jakikolwiek inny statek od czasu Upadku Człowieka i jeśli wrócimy to i tak okryjemy się sławą…
— A czy sława da się zjeść, Elien? — zapytał Rovic, nadal spokojny i uśmiechnięty. — Biliśmy się i przeszliśmy burze i pohulaliśmy wesoło, aleśmy nie widzieli ani śladu Złotego Miasta, a głowę daje, że gdzieś tu musi być, pełne skarbów dla pierwszego kto przybędzie je zagarnąć. Coś taki strachliwy? Niełatwy rejs? A co by ludzie powiedzieli? Ale by się pyszałki z Sathaynu i te brudasy z Woodland śmiały — nie tylko z nas, ale z całego Montaliru — gdybyśmy wrócili!
Tak oto ich uspokoił. Tylko raz dotknął szabli, na wpół ją wyciągając, jakby w roztargnieniu, kiedy wspominał o walce z huraganem w Xingu. A wszyscy pamiętali o buncie, który potem wybuchł i o tym jak ta szabla przebiła trzech uzbrojonych marynarzy, którzy go zaatakowali Zrozumieli, że nie będzie przypominał tego co było, jeśli i oni nie będą do tego wracali. Obietnica nowych zabaw i rozkoszy wśród lubieżnych, prymitywnych plemion, opowieści o legendarnych skarbach i odwołanie się do ich dumy jako marynarzy i Montaliriaficzyków rozwiały ich strach. A kiedy zobaczył, że zmiękli postąpił krok do przodu. Ponad jego głową łopotała wyblakła flaga Montaliru, a on przemówił tonem rycerza Królowej.
— Rozumiecie teraz, że zamierzam wrócić dopiero, gdy okrążymy całą kule ziemską i przywieziemy jej Królewskiej Wysokości podarunek, zaszczyt wręczenia którego przypadł nam w udziale. Nie będzie to złoto ani niewolnicy, ani nawet wiedza odległych miejsc. Nie tego pragnie ona i jej Spółka Wypraw Handlowych. Tego dnia, gdy znów staniemy w doku Lavre, złożymy jej w hołdzie nasze osiągnięcie: czyn, na który nikt w świecie do tej pory się nie odważył.
Stali jeszcze chwile w ciszy zakłócanej jedynce szumem morza. Potem powiedział cicho: — Rozejść się. — Odwrócił się i odszedł do swojej kajuty.
Tak wiec płynęliśmy dalej. Załoga była cicha, ale pogodna, a oficerowie starali się ukrywać swoje wątpliwości. Ja bytem zajęty nie tyle obowiązkami duchownego, za co mi płacono, czy też kształceniem się na przyszłego kapitana, ile pomaganiem astrologowi Froadowi. Przy tak wspaniałej pogodzie często pracował na pokładzie. Jemu było obojętne czy utoniemy, czy będziemy płynąć, przeżył już tak wiele i liczyła się dla niego tylko wiedza o niebie, którą tutaj mógł pogłębiać. W nocy, kiedy stał na dziobie statku z kwadrantem, astrolabium i teleskopem, oblany srebrną, poświatą, przypominał świętego z witraży kościoła w Provien.
— Spójrz tam, Zhean. — Wąską dłonią wskazał na Tambur, zawieszony na purpurowym niebie w otoczeniu kilku gwiazd, które odważyły się mu towarzyszyć. O północy ukazywał się w całej pełni, ogromna lazurowa tarcza, po której przesuwały się smugi złej czerni. Mały świetlik — księżyc, który nazwaliśmy Siett, migotał tuż przy mglistej krawędzi giganta.
— Zobacz — stwierdził Froad — nie ma wątpliwości, widać jak obraca się wokół swojej osi, jak burze szaleją w atmosferze. Tambur przestał być najbardziej tajemniczą ze strasznych legend i przerażającą zjawą, która pojawiła się przed nami na nieznanych wodach, on istnieje naprawdę. To świat taki jak nasz. O wiele większy, to pewne, ale po prostu sferoida w przestrzeni, wokół której porusza się nasza planeta, zwracając zawsze tę samą półkulę w stronę swego władcy. Przypuszczenia starożytnych zostały potwierdzone. Nasz świat nie tylko jest okrągły, ba, to dla każdego jest oczywiste… ale w dodatku okrąża większe centrum, które z kolei odbywa roczną podróż dookoła słońca. Ale, w takim razie, jak duże jest to słońce?
— Siett i Balant to wewnętrzne satelity Tambura — starałem się uporządkować swoje wiadomości. — Vieng, Darou i inne księżyce, które często widać u nas w kraju, poruszają się po szlakach leżących na zewnątrz naszego świata. No tak! Ale jak to wszystko się trzyma?
— Tego nie wiem. Może kryształowa kula, zawierająca gwiazdy wywiera na nie nacisk. Ten sam nacisk spowodował to, że znaleźliśmy się tutaj, w czasie Upadku z Nieba.
Noc była ciepła, ale zadrżałem jak z zimna. — W takim razie szepnąłem — ludzie mogą być również… na Sietcie, Balansie, Viengu… nawet na Tamburze?
— Kto wie? Wiele lat upłynie zanim się dowiemy. I jakie to będą lata! Dziękuj Bogu, Zhean, że urodziłeś się w zaraniu nadchodzącego wieku.
I Froad ponownie zajął się obliczeniami. Pozostali oficerowie uważali to za nudne zajęcie, ale ja już poznałem matematykę na tyle, by zrozumieć, że dzięki tym niekończącym się tabelom można dowiedzieć się, jakie są prawdziwe rozmiary ziemi, Tambura, słońca, księżyców i gwiazd, jakie są ich drogi w przestrzeni i gdzie leży Raj. Tak więc prości marynarze, którzy przechodząc obok naszych instrumentów czynili znaki i mruczeli zaklęcia, byli bliżsi prawdy niż dżentelmeni Rovica: bo Froad doprawdy miał do czynienia z potężną siłą.
Już z daleka dostrzegliśmy pływające po powierzchni wodorosty, ptaki, skłębione masy chmur — wszystkie oznaki lądu. Trzy dni później dobiliśmy do wyspy. jej zieleń przy tak spokojnym niebie wydawała się bardzo intensywna. Gwałtowniejsze niż na naszej półkuli fale przybrzeżne rozbijały się o wysokie skały i spienione wracały z rykiem. Płynęliśmy ostrożnie wzdłuż brzegu, wypatrując odpowiedniego podejścia, a kanonierzy stali przy działach z zapalonymi zapalnikami. Niebezpieczeństwo stanowiły nie tylko nieznane prądy i mielizny — mieliśmy już kilka potyczek z pływającymi czółnami kanibalami. Najbardziej baliśmy się zaćmienia. Możecie sobie wyobrazić, jak na tamtej półkuli słońce codziennie zachodzi za Tambur. Na tamtej szerokości geograficznej działo się to około południa i trwało prawie dziesięć minut. Był to budzący grozę widok: główna planeta — bo tak nazywał ją Froad — pokrewna Diellowi i Cointowi, stawała się otoczonym czerwoną poświatą czarnym krążkiem na nagle pełnym gwiazd niebie Wiał zimny wiatr i nawet fale przybrzeżne zdawały się uspakajać.
A jednak ludzka dusza jest tak zuchwała, że nasze czynności przerywaliśmy tylko na modlitwę w chwili, gdy znikało słońce i myśleliśmy więcej o niebezpieczeństwie rozbicia statku w ciemnościach, niż o Majestacie Boga.
Tambur jest tak jasny, że płynęliśmy okrążając wyspę nawet w nocy. Od wschodu od zachodu słońca, przez dwanaście straszliwych godzin Złoty Skoczek posuwał się wolno naprzód. Kiedy zbliżało się drugie już południe, wytrwałość kapitana Rovica została nagrodzona. Między skałami ukazał się długi fiord. Wiatr wiał od brzegu, wiec zwinęliśmy żagle i wzięliśmy się za wiosła. Był to niebezpieczny moment, zwłaszcza, że dostrzegliśmy wioskę nad fiordem.
— Czy nie powinniśmy zostać tutaj poczekać aż oni pierwsi do nas podpłyną, kapitanie? — ośmieliłem się zapytać.
Rovic splunął za burtę.
— Przekonałem się, że nigdy nie należy okazywać wahania — odparł. — Jeśli ci z czółna nas zaatakują, pokażemy im jak smakują nasze kule. Ale sądzę, że jeśli od razu spostrzegą, iż się ich nie boimy, to nie będą skłonni do przygotowania później jakiejś zdradzieckiej zasadzki.
Okazało się, że miał rację.
Później dowiedzieliśmy się, że natrafiliśmy na wschodnią krawędź wielkiego archipelagu. Mieszkańcy byli znakomitymi marynarzami, mimo że mieli jedynie łodzie z wydrążonych pni. Jednak długość tych łodzi często sięgała czterech metrów i z czterdziestoma wiosłami lub trzema żaglami taki statek mógł niemal dorównać prędkością naszemu, a przy tym łatwiej było nim manewrować. Jednak niewiele miejsca na ładunek ograniczało ich zasięg.
Tubylcy mieszkali w drewnianych, krytych słomą chatach i używali jedynie kamiennych narzędzi, ale byli cywilizowanymi ludźmi. Uprawiali ziemię i łowili ryby, a ich księża mieli swój alfabet. Wysocy i silni, trochę ciemniejsi i mniej owłosieni niż my, wyglądali imponująco, zarówno nago, jak i w pełnej gali ubrań, piór i ozdób z muszli. Tworzyli luźne imperium, obejmujące cały archipelag, handlowali a także najeżdżali leżące dalej na północ wyspy. Całe państwo nazywali Hisagazi, a wyspę, na którą trafiliśmy — Yarzik.
Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się stopniowo, w miarę jak opanowywaliśmy ich język. A spędziliśmy tam kilka tygodni. Książę wyspy, Guzan, przyjął nas dobrze, dostarczając nam pożywienia, schronienia i potrzebnych pomocników. My, z kolei, dawaliśmy im wyroby ze szkła, bele wondyjskiego materiału i inne podobne towary. Mimo to napotkaliśmy na wiele trudności. Zbyt błotniste brzegi uniemożliwiały wyciągnięcie statku na ląd, więc aby oczyścić statek, musieliśmy zbudować suchy dok. Wielu z nas zapadło na jakąś nieznaną chorobę i chociaż wszyscy wyzdrowieli, to jednak opóźniło to nasze prace.
— Nie ma teko złego, co by na dobre nie wyszło — powiedział mi pewnego wieczoru Rovic. Przekonawszy się o mojej dyskrecji, zwierzał się czasem ze swoich myśli. Kapitan jest zawsze samotny, a Rovicowi, synowi rybaka, korsarzowi, samoukowi, zwycięzcy nad Wielką Flotą Sathyanu, któremu sama Królowa nadała szlachectwo, trudniej było zachować konieczną powściągliwość niż urodzonemu dżentelmenowi.
Czekałem w milczeniu, tam, w trzcinowej chatce, którą mu podarowano. Migotała lampka, coś szeleściło w trzcinach. Za chatą podmokły teren obniżał się stopniowo, aż do fiordu lśniącego w świetle Tambura. W drzwiach między zbudowanymi na palach domami, szemrał wiatr. Szałem stłumiony głos bębnów, monotonny śpiew i tupot stóp wokół jakiegoś rytualnego ognia. Chłodne wzgórza Montaliru wydawały się tak daleko.
Rovic wyciągnął swe muskularne ciało, w tym upale odziane jedynie w prosty marynarski kilt. Kazał sobie przynieść ze statku normalne krzesło.
— Bo widzisz, przyjacielu — mówił dalej — gdybyśmy mieli mniej czasu, moglibyśmy najwyżej wypytać się o złoto. Może nawet udałoby się nam zdobyć jakieś wskazówki. Ale usłyszelibyśmy znowu to samo: „Tak, zamorski panie, jest naprawdę królestwo, w którym ulice wyłożone są złotem… sto mil na zachód”, a wszystko byle pozbyć się nas jak najprędzej. A dzięki temu, że nasz pobyt się przedłużył wypytałem księcia i bałwochwalczych kapłanów trochę dokładniej. Udzieliłem im tak skąpych informacji na temat tego skąd przybywamy i co już wiemy, że powiedzieli mi wiele nowych rzeczy.
— Złote Miasta? — krzyknąłem.
— Cicho! Nie chce, żeby załogę ogarnęło podniecenie. Jeszcze nie.
Jego spalona słońcem i wiatrem twarz była dziwnie zamyślona. — Zawsze sądziłem, że opowieści o tych miastach to tylko czcze gadanie powiedział. Musiał zauważyć moje zaskoczenie, bo uśmiechnął się i mówił dalej. — Chociaż pożyteczne — bo ciągnie nas dookoła świata jak magnes. — Rozbawienie minęło i znów przybrał ten wyraz twarzy, który niewiele różnił się od wyrazu twarzy Froada spoglądającego na gwiazdy. — Tak, oczywiście ja też chcę złota. Ale jeśli w czasie tej podróży nie znajdziemy go, to nic. Po prostu przechwycę kilka statków z Eralii albo Sathyanu, kiedy już będziemy na swoich wodach i koszt podróży mi się zwróci. Mówiłem tedy na pokładzie szczerą prawdę. Zhean — ta podróż jest celem samym w sobie.
Otrząsnął się z zamyślenia i powiedział rześkim głosem:
— Dając mu do zrozumienia, ze wiem już prawie wszystko na ten temat, wyciągnąłem z księcia Guzana potwierdzenie pogłosek, że na głównej wyspie Hisagazi jest coś, o czym ledwie ośmielam się myśleć. Statek bogów, jak dowiedział, i prawdziwy żywy bóg, który przybył do nich z gwiazd. Tego możesz się dowiedzieć od pierwszego lepszego tubylca. Tajemnica, którą znają tylko wyższe klasy to to, że historia ta nie jest jedynie legendą, ale autentycznym faktem. Tak przynajmniej twierdzi Guzan. Sam nie wiem co o tym myśleć. A jednak… Zabrał mnie do świętej jaskini i pokazał przedmiot z tego statku. Sądzę, że to jakiś zegarowy mechanizm. Ale co, nie wiem. Z lśniącego srebrzystego metalu, jakiego nigdy nie widziałem. Kapłan powiedział, żebym spróbował to rozbić. Nie był ciężki, więc metal musiał być cienki, ale stępił moją szpadę, skała, którą w niego uderzyłem roztrysnęła się, a mój brylantowy pierścień nie zostawił na nim żadnej rysy.
Wyszeptałem chroniące przed złym zaklęcie. Przeszedł mnie dreszcz. Bębny mamrotały w ciemnościach, a nad wodą jak żywe srebro wisiał Tambur, każdego popołudnia zjadający słońce.
Kiedy Złoty Skoczek znów nadawał się do żeglugi, Rovic bez problemu uzyskał pozwolenie na złożenie wizyty monarsze Hisagazi na głównej wyspie. Właściwie trudno by mu było tego uniknąć. Wieść o nas dotarta już do najdalszych zakątków królestwa i możni panowie z niecierpliwością oczekiwali widoku błękitnookich przybyszów. Doprowadzeni do ładu i znów zadowoleni, uwolniliśmy się od uścisków śniadych dziewcząt i wróciliśmy na statek. W górę kotwica, w górę żagle! Żegnani śpiewem, którego echo płoszyło krążące nad błotami ptaki, wyszliśmy w morze. Tym razem mieliśmy eskortę. Sam Guzan wskazywał nam drogę. Był to potężny mężczyzna w średnim wieku, przystojny mimo sinego tatuażu na twarzy i ciele. Kilku jego synów rozłożyło sobie materace na naszym pokładzie, a rój wojowników w czółnach wiosłował przy burtach.
Rovic wezwał bosmana Etiena do swej kajuty.
— Jesteś roztropnym człowiekiem — powiedział. — Powierzam a pilnowanie, by załoga była czujna, z bronią w pogotowiu, ale to ma się odbywać dyskretnie.
— Dlaczego, kapitanie? — Na pokrytej bliznami twarzy pojawiło się przerażenie. — Czy podejrzewasz, że tubylcy coś knują?
— Któż to może wiedzieć? — odparł Rovic. — Ale nic nie mów załodze! Nie potrafią ukrywać swoich uczuć. Gdyby ogarnęła ich chęć walki albo strach tubylcy od razu by to wyczuli i stali się niespokojni — co z kolei pogorszyłoby nastroje wśród naszych ludzi i tylko Boża Córka wie, co mogłoby się w końcu zdarzyć. Zwróć tylko uwagę na to, żeby broń zawsze była pod ręką, a nasi ludzie trzymali się razem.
Etien ukłonił się i wyszedł. Ośmieliłem się zapytać, co Rovic miał na myśli.
— Nic konkretnego — powiedział. — Ale w tej oto dłoni trzymałem mechanizm, którego nawet Wielki Pan z Ciariu nie mógłby sobie wyobrazić i opowiadano mi niestworzone historie o Statku, który spłynął z nieba przynosząc boga czy też proroka. Guzan wierzy, że wiem więcej, niż wiem naprawdę, i liczy na to, że będziemy nowym elementem, zakłócającym ustalony porządek, dzięki czemu ma nadzieję zaspokoić swoje ambicje. Nie bez powodu zabrał ze sobą tych wszystkich wojowników. A jeśli chodzi o mnie… mam zamiar dowiedzieć się czegoś więcej.
Siedział przy stole, przyglądając się jak promień słońca przesuwa się w górę i w dół po boazerii w rytm kołysania się statku. Wreszcie odezwał się znowu:
— Pismo Święte mówi, że przed upadkiem człowiek mieszkał za gwiazdami. Astrologowie z zeszłego wieku mówili, że planety są ciałami materialnymi, tak jak ta ziemia. Przybysz z Raju…
Kiedy stamtąd wyszedłem, szumiało mi w głowie.
Bez trudu posuwaliśmy się między wyspami. Po kilku dniach dotarliśmy do wyspy centralnej, Ulas-Erkila. Miała ona około stu mil długości i czterdzieści mil w najszerszym miejscu. Zielone pola wznosiły się stromo ku łańcuchowi górskiemu z wulkanicznym stożkiem. Hisagazi czczą dwa rodzaje bogów — wody i ognia — i myślę, że góra Ulas jest siedliskiem tych ostatnich. Kiedy zobaczyłem śnieżny szczyt, unoszący się nad szmaragdowymi stokami i plamę dymu na błękitnym niebie, zrozumiałem co czują poganie. Najświętszy czyn, jakiego może według nich dokonać człowiek, to rzucenie się do płonącego krateru Ulas i wielu postarzałych wojowników wnoszą na górę, żeby mogli to zrobić. Kobiety nie mają wstępu na zbocza:
Nikum, królewska siedziba, leży nad fiordem jak wioska, w której mieszkaliśmy przedtem. Ale Nikum jest bogate i wielkie jak Roann. Większość domów zbudowana jest z drewna, nie z trzciny. Jest tam też bazaltowa świątynia na skale nad miastem, a za nią ogrody, dżungla i dalej góry. Mając pod dostatkiem wielkich drzew, zamiast bardziej prymitywnych miejsc do cumowania, jakimi zadowala się większość portów na świecie, Hixagazi zbudowali cały zespól doków takich jak w Lavre. Zaproponowano nam honorowe miejsce w centralnej części nabrzeża, ale Rovic, tłumacząc, że trudno manewrować naszym okrętem, polecił przycumować go w dalszym końcu.
— W środku mielibyśmy wieże strażniczą tuż nad nami — szepnął do mnie. — A oni może jeszcze nie wynaleźli łuku, ale ich oszczepnicy są świetni. Poza tym byłby łatwy dostęp do naszego statku i chmara czółen oddzielałaby nas od wyjścia z zatoki. A stąd w każdej chwili możemy szybko odpłynąć.
— Ale czy mamy się czego obawiać, kapitanie? — zapytałem. Przygryzł wąsy. — Nie wiem. Wiele zależy od tego, co oni naprawdę sądzą na temat tego ich boskiego statku… i czym on jest rzeczywiście. Niech się dzieje co chce, niech piekło i śmierć szaleje, a my nie wrócimy bez prawdziwych wiadomości dla Królowej Odeli.
Gdy nasi oficerowi schodzili na ląd, terkotały bębny i skakali ustrojeni piórami włócznicy. Zbudowano dla nas wspaniały pomost. Tubylcy przepływali po prostu od domu do domu w czasie przypływu, a towary przewozili małymi łódkami. Wśród malowniczych winorośli i trzcin stał pałac, długi budynek z drewnianych bali, o fantastycznych rzeźbach bogów na dachu.
Iskilip, Kapłan-Imperator Hisagazi, był stary i otyły. Wysoki pióropusz, ozdobione piórami szaty, drewniane berło zakończone ludzką czaszką, tatuaż na twarzy, bezruch, wszystko to sprawiało, że nie wyglądał na istotę ludzką. Siedział na podwyższeniu wśród słodko pachnących pochodni. Synowie siedzieli u jego stóp, a dworzanie po obu bokach. Wzdłuż ścian stały straże. Nie mieli naszego zwyczaju stania na baczność. Uzbrojeni w krzemienne topory i włócznie, zabijające równie łatwo jak żelazo, z tarczami z łuskowatej skóry jakiegoś morskiego potwora, ci młodzi, prężni ludzie o ogolonych głowach wyglądali naprawdę groźnie.
Iskilip powitał nas uprzejmie, polecił podać poczęstunek i wskazał nam ławę niewiele niższą od jego podium. Zadał nam wiele bystrych pytań. Hisagazi wiedzieli o istnieniu wysp leżących daleko od ich archipelagu. Potrafili nawet wskazać kierunek i określić w przybliżeniu odległość, dzielącą ich od krainy o wielu zamkach, którą zwali Yuradadak, chociaż żaden z nich nigdy tak daleko nie zawędrował. Sądząc z ich opisów cóż to mogło być innego niż Giair, do którego podróżnik z Wondii, Hanas Tolasson dotarł drogą lądową? Zatopiwszy się w entuzjastycznych rozmyślaniach o tym, że naprawdę okrążamy świat, dopiero po chwili zacząłem ponownie przysłuchiwać się rozmowie.
— Jak już powiedziałem Guzanowi — mówił Rovic — następna rzecz, która przywiodła nas tutaj to wieść o tym, że zostaliście wyróżnieni przybyciem statku z nieba. I on pokazał mi, że to prawda.
Szept przebiegł przez sale. Książęta zesztywnieli, dworzanie przybrali dziwny wyraz twarzy i nawet wartownicy poruszyli się i coś szemrali. W oddali słychać było huk zbliżającego się przypływu. Iskilip przemówił ostrym tonem:
— Czyżbyś zapominał, że tych rzeczy nie wolno oglądać niewtajemniczonym, Guzanie?
— Nie, Wasza Świątobliwość — odparł księże. Pot spływał po jego twarzy, ale nie był to pot strachu. — Ten kapitan wiedział. Jego ludzie również… o ile zdołałem się zorientować… on ma trudności z mówieniem w naszym języku… ale zrozumiałem, że jego ludzie też są wtajemniczeni. Jego żądanie brzmi rozsądnie, Wasza Świątobliwość. Prosię spojrzeć na cuda, które przywiózł. Twardy, lśniący kamień-nie-kamień, taki jak w nożu, który mi podarował, czyż nie przypomina tego, z czego zbudowany jest Statek? Rurki, które sprawiają, że odległe rzeczy widać jak na dłoni, takie jaką ty otrzymałeś, Panie, czyż nie przypominają przyrządu, który ma Posłaniec?
Iskilip pochylił się w stronę Rovica. Dzierżąca berło ręka drżała tak mocno, że szczęki czaszki zaklekotały. — Czy Ludzie Gwiazd nauczyli was jak robić te przedmioty? — krzyknął. — Nigdy nie przypuszczałem… Posłaniec nigdy nie mówił o innych…
Rovic uniósł dłonie do góry. — Nie tak szybko, Wasza Świątobliwość, bardzo proszę — powiedział. — Słabo władamy waszym językiem. Nie zrozumiałem ani słowa.
To było kłamstwo. Wszystkim oficerom polecono udawać, że znają hisagazi gorzej niż to było w istocie (wprawiliśmy się w tym języku przez ćwiczenia ze sobą w tajemnicy). W ten sposób miał wspaniałą wymówkę dla wymijających odpowiedzi.
— Najlepiej będzie, jeśli pomówimy o tym na osobności; Wasza Świątobliwość — zaproponował Guzan, spoglądając na dworzan. Odwzajemnili mu się pełnym zazdrości spojrzeniem.
Iskilip siedział zgarbiony w swoim okazałym królewskim stroju. Jego słowa były stanowcze, ale wypowiedział je głosem starego, zmęczonego człowieka.
— Nie wiem. Jeśli ci przybysze są już wtajemniczeni, z pewnością możemy pokazać im co mamy. Ale jeśli nie — gdyby pogańskie uszy mały usłyszeć opowieść naszego Posłańca…
Guzan wzniósł władczą rękę. Zuchwały i ambitny, od dawna duszący się w swej mało ważnej prowincji, tego dnia był w swoim żywiole. — Wasza Świątobliwość — powiedział — czemu ta historia była przez wszystkie te lata otoczona tajemnicę? Częściowo po to, by utrzymać naród w posłuszeństwie. Ale czy oprócz tego Wy i Wasi doradcy nie. obawialiście się, że żądny wiedzy świat przybywszy tu zaleje nas i zniszczy? Cóż, jeśli pozwolimy, by błękitnoocy ludzie nie zaspokoiwszy ciekawości odjechali, z pewnością wrócą tu z posiłkami. Więc nic nie tracimy wyjawiając im prawdę. Jeśli nie mają swego Posłańca i na nic nam się nie przydadzą, to i tak będzie czas, by ich zgładzić. Ale jeśli naprawdę i do nich przybył Posłaniec, czegoż nie będziemy mogli razem zdziałać!
Powiedział to szybko i cicho, żebyśmy my, Montaliriańczycy, nie mogli go zrozumieć. I rzeczywiście nasi oficerowie nie zrozumieli, ale moje młode uszy uchwyciły sens jego wypowiedzi, a Rovic uśmiechał się tak bezmyślnie, że domyśliłem się, iż rozumie każde słowo.
W końcu zdecydowali zaprowadzić naszego przywódcę — i moją skromną osobę, bo żaden hisagaziański szlachcic nie rusza się nigdzie bez osoby towarzyszącej — na górę do świątyni. Iskilip osobiście prowadził, a za nim szedł Guzan i dwaj krzepcy książęta. Dwunastu włóczników zamykało pochód. Pomyślałem, że szpada Rovica nie na wiele by się zdała w razie jakichś problemów, ale zacisnąłem usta i zmusiłem się do podążenia za nim. Wyglądał tak ochoczo, jak dzieciak w Dzień Dziękczynienia. Zęby błyszczały w uśmiechu, a pióra beretu fantazyjnie opadały na czoło. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Wyruszyliśmy o zachodzie słońca — na tamtej półkuli mniej zwraca się uwagę na odróżnianie pór dnia. Widząc, że Siett i Balant znajdują się w położeniu oznaczającym wysoki przypływ, nie byłem zadowolony, że Nikum niemalże zniknęło pod wodą. A jednak kiedy wspinaliśmy się kamienistą ścieżką do świątyni, widok roztaczający się przed moimi oczyma był najdziwniejszym, jaki kiedykolwiek widziałem.
Pod nami leżała tafla wody, nad którą unosiły się dachy miasta, u wejścia do zatoki fale pieniły się na skałach. Wzgórza nad nami były całkiem czarne, a ognisty zachód słońca krwawo barwił wody. Zza chmur wyzierał blady sierp Tambura. Po obu stronach ścieżki rosła sucha trawa. Na wschodzie, na purpurowym niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Tym razem gwiazdy nie przyniosły mi uspokojenia. Szliśmy w milczeniu. Bose stopy tubylców stąpały bezgłośnie. Dzwoneczki przy butach Rovica brzęczały cichutko.
Świątynia była zbudowana z rozmachem. Wewnątrz tworzących czworobok bazaltowych murów znajdowało się kilka budynków z tego samego materiału. Dachy pokryte były świeżo ściętymi liśćmi. Z Iskilipem na czele minęliśmy zakonników i kapłanów i weszliśmy do drewnianej chaty za sanktuarium. Dwóch wartowników stało w drzwiach, ale na widok Iskilipa uklękli. Monarcha zastukał swoim dziwnym berłem. Zaschło mi w ustach, a serce waliło jak młotem. Spodziewałem się ujrzeć jakąś istotę szkaradną lub cudowną. Kiedy drzwi się otworzyły, zaskoczony byłem widokiem zwykłego mężczyzny, w dodatku mizernej postury. W świetle lampy przyjrzałem się jego siedzibie — był to pokój czysty, skromny, ale wygodny, taki jak przeciętne mieszkanie hisagaziańskie. On sam odziany był w spódnicę z trzciny, spod której wychodziły cienkie i krzywe nogi starego człowieka. Był chudy, ale trzymał się prosto z dumnie uniesioną głową. Jego skóra była nieco ciemniejsza od naszej, a jaśniejsza od skóry Hisagaziańczyków, oczy brązowe, a broda rzadka. Nos, usta i zarys szczęki różniły rysy jego twarzy od innych ras. Ale był to człowiek, nic więcej.
Weszliśmy do chaty, zostawiając włóczników na zewnątrz. Iskilip przedstawił nas na wpół rytualnie. Guzan i książęta stali niespokojnie, lecz wcale nie przerażeni. Od dawna przywykli do tego rodzaju ceremonii. Z twarzy Rovica nie sposób było wyczytać co myśli. Ukłonił się Val Nirowi, Posłańcowi Niebios i w kilku słowach wyjaśnił skąd i po co przybyliśmy. Ale kiedy mówił ich oczy spotkały się i widziałem, że ocenia człowieka z gwiazd.
— Oto mój dom — powiedział Val Nira. Powtarzał te słowa zapewne już wiele razy. Nie zauważył jeszcze naszych metalowych przedmiotów, albo nie pojął jakie mają dla niego znaczenie. Od… czterdziestu trzech lat, nie myje się, Iskilip? Traktowano mnie bardzo dobrze. I jeśli czasem miałem ochotę płakać w samotności, to cóż, taki jest los proroka.
Monarcha poruszył się, zakłopotany. — Jego demon opuścił go wyjaśnił. — Teraz jest zwykłym człowiekiem. To jest właśnie nasza tajemnica. Nie zawsze tak było. Pamiętam chwilę, kiedy przybył. Przepowiadał niezwykłe rzeczy, a wszyscy ludzie padali przed nim na twarz. Ale od czasu, kiedy jego demon wrócił do gwiazd stracił swoją siłę. Ludzie nie uwierzyliby w to, wiec nadal udajemy, że nic się nie zmieniło, by uniknąć niepokoju.
— Który naruszyłby wasze przywileje — wtrącił Val Nira z ironią. Wtedy Iskilip był młody — dodał patrząc na Rovica — i istniały wątpliwości co do — dziedziczenia tronu. Użyczyłem mu swego wpływu. Obiecał, że w zamian zrobi coś dla mnie.
— Próbowałem — powiedział król. — Zapytaj wszystkich mężczyzn, którzy utonęli, jeśli nie wierzysz. Ale inna była wola bogów.
— Najwidoczniej tak — wzruszył ramionami Val Nira.
— Na tych wyspach jest niewiele rud i nikt nie potrafi rozpoznać tych, które mi są potrzebne. Do stałego lądu za daleko jest dla czółen Hisagazi. Ale nie przeczę, że próbowałeś, Iskilip. Po raz pierwszy obcy zostali obdarzeni królewskim zaufaniem, przyjaciele. Czy jesteście pewni, że zdołacie powrócić żywi?
— Ależ, co też, są naszymi gośćmi! — wybuchneli Iskilip i Guzan niemal równocześnie.
— Poza tym — uśmiechnął się Rovic — znałem już prawie całą tajemnice. Mój kraj ma również swoje tajemnice. Tak, myślę, że możemy coś wspólnie zdziałać, Wasza Świątobliwość.
Król zadrżał. Jego głos zabrzmiał jak skrzek. — Czy rzeczywiście wy też macie Posłańca?
— Co? — Val Nira wlepił w nas zdziwiony wzrok. Czerwienił się i bladł na przemian. Potem usiadł na ławce i zaszlochał.
— No, niezupełnie. — Rovic położył rękę na drżących ramionach starca. — Przyznaję, że żaden Statek Nieba nie zawitał do Montaliru. Ale mamy inne tajemnice, może równie cenne.
Tylko ja, który znałem go dobrze, mogłem wyczuć jaki jest napięty. Patrzył na Guzana tak długo, aż ten spuścił oczy. A równocześnie, z matczyną łagodnością, mówił do Val Nira.
— Rozumiem, przyjacielu, że twój statek uległ katastrofie na tym wybrzeżu i nie może być zreperowany, dopóki nie zdobędziesz potrzebnych materiałów?
— Tak… tak… posłuchaj… — ożywiony myślą, że uda mu się zobaczyć rodzinne strony, zanim umrze, Val Nira jąkając się próbował wyjaśnić na czym polega jego problem.
— Teoretyczne założenia, które przedstawił są tak zdumiewające, a nawet niebezpieczne, że jestem pewien, iż panowie woleliby żebym nie powtarzał wszystkiego. Jednakże nie sądzę, aby były błędne. Jeśli gwiazdy są słońcami takimi jak nasze, a każdej towarzyszą planety takie jak nasza — to znaczy, że teoria kryształowej kuli jest fałszywa. Ale Froad, kiedy mu to potem powtórzyłem, uznał, że to nie ma znaczenia dla prawdziwej religii. Pismo Święte nie wspomina o tym, że Raj leży dokładnie nad miejscem urodzenia Bożej Córki. Tak po prostu sądzono w czasie wieków, kiedy wierzono, że świat jest płaski. Dlaczego Raj nie miałby być jedną z tych należących do innego słońca planet, tam gdzie ludzie żyją w chwale i przenoszą się z gwiazdy na gwiazdę tak łatwo jak my z Lavre do West Alaun?
Val Nira uważał, że nasi przodkowie rozbili się na naszej planecie kilka tysięcy lat temu. Prawdopodobnie uciekali, by uniknąć konsekwencji jakiegoś przestępstwa albo herezji i zabrnęli aż tak daleko. Ich statek uległ jakiemuś uszkodzeniu, ci którzy ocaleli stali się na powrót dzikimi ludźmi, a ich potomkowie stopniowo zdobywali wiedzę na nowo. Moim zdaniem takie wyjaśnienie nie przeczy dogmatom o Upadku, a raczej je potwierdza. Upadek obejmował nie całą ludzkość, ale niewielką grupę — o nieczystej jak nasza krwi — a reszta została w dostatku i radości w niebie. Do dzisiaj nasz świat leży z dala od handlowych szlaków mieszkańców Raju. Mało kto z nich interesuje się odkrywaniem nowych światów jednym z takich podróżników był Val Nira. Wędrował kilka miesięcy, zanim trafił na naszą ziemię. A wtedy i jego dosięgło przekleństwo. Coś się zepsuło, wylądował na Ulas-Erkila i Statek nie mógł już lecieć dalej.
— Wiem, co się zepsuło — mówił gorączkowo. — Nie zapomniałem. Przez wszystkie te lata nie było dnia, żebym nie powtarzał sobie, co mam zrobić. Do jednego delikatnego silnika Statku potrzebna jest rtęć. — Minęło trochę czasu zanim Rovicowi udało się ustalić, że słowo, którego starzec używa oznacza właśnie rtęć. — Kiedy silnik wysiadł, wylądowałem tak ostro, że zbiorniki wybuchły. Cała rtęć się wylała. Tyle, że w tej zamkniętej przestrzeni mógłbym ulec zatruciu. Uciekłem na zewnątrz i zapomniałem zamknąć drzwi. Rtęć spłynęła po pochyłym pokładzie za mną. Zanim ochłonąłem z przerażenia, tropikalny deszcz zmył płynny metal. I tak oto zostałem skazany na dożywotnie wygnanie. Naprawdę byłoby lepiej, gdybym zginął od razu!
Schwycił Rovica za rękę. — Czy naprawdę możesz zdobyć rtęć? zapytał błagalnym głosem. — Potrzebuję nie więcej niż mogłaby pomieścić ludzka głowa. Tylko tyle i kilka drobnych napraw, do których wystarczą narzędzia ze Statku. Kiedy powstał ten kult musiałem rozdać niektóre moje rzeczy, by każda świątynia miała relikwie. Ale zawsze pamiętałem, żeby nie oddać niczego potrzebnego. Wszystko czego potrzebuje jest tam. Trochę rtęci i… och, Boże, może moja żona jeszcze żyje, na Ziemi!
Guzan w końcu zaczął pojmować, co się dzieje. Dał znak książętom, którzy ścisnęli mocniej swoje topory i przysunęli się bliżej. Wartownicy byli za drzwiami, ale jeden krzyk wystarczyłby, żeby wpadli do chaty ze swoimi włóczniami. Rovic przeniósł wzrok z Val Niry na Guzana, którego twarz zbrzydła z wściekłości. Mój kapitan położył dłoń na rękojeści szpady. Była to jedyna oznaka napięcia.
— Rozumiem, panie — powiedział pogodnie — że życzyłby pan sobie, by Niebieski Statek mógł znowu latać.
Guzan był zupełnie zbity z tropu. Nie spodziewał się tego. — Cóż, oczywiście — krzyknął. — Dlaczego nie?
— Wasz oswojony bóg opuści was. Co wtedy stanie się z waszą władzą w Htsagazi?
— Ja…ja nie zastanawiałem się nad tym — wyjąkał Iskiljp. Spojrzenie Val Nira wedrowało miedzy nami, jakby przyglądał się grze w piłkę. Jego drobne ciało zadrżało.
— Nie — zapiszczał — Nie możecie. Nie możecie mnie zatrzymać! Guzan kiwnął głową. — Za kilka lat — powiedział całkiem uprzejmie — i tak odejdziesz w czółnie śmierci. Gdybyśmy teraz chcieli cię zatrzymać wbrew twojej woli, mógłbyś nie chcieć wygłaszać pomyślnych dla nas proroctw. Nie, możesz być spokojny, zdobędziemy ci twój płynny kamień. — I dodał przeszywając Rovica zabójczym spojrzeniem: — Kto go przywiezie?
— Moi ludzie — odparł rycerz. — Nasz statek może z łatwością dotrzeć do Giairu, gdzie na pewno mają rtęć. Nie trwałoby to dłużej niż rok.
— I wrócilibyście z posiłkami, by zdobyć święty statek? — wypalił Guzan bez ogródek.
Rovic oparł się nonszalancko o słup podtrzymujący dach: Wyglądał jak wielki, pewny siebie, drapieżny kot.
— Tylko Val Nira potrafi uruchomić ten statek — powiedział cedząc słowa. — Czy to ma znaczenie kto pomoże mu go zreperować? Z pewnością nie sądzisz by któryś z naszych krajów mógł podbić Raj?
— Bardzo łatwo kierować tym statkiem — zaszczebiotał Val Nira. Każdy może to zrobić. Wielu szlachcicom pokazałem, których dźwigni należy użyć. Najtrudniej sterować między gwiazdami. Nikomu z tego świata nie udałoby się dotrzeć samodzielnie do moich rodaków — nie mówiąc już o pokonaniu ich w walce — ale czemu mówicie o walce? Tysiąc razy ci powtarzałem, Iskilip, że Mieszkańcy Mlecznej Drogi nie są dla nikogo niebezpieczni, że są gotowi każdemu pomóc. Mają takie bogactwa, że sami nie wiedzą co z nimi robić. Z radością nie szczędziliby wydatków, by pomóc wam w powrocie do cywilizacji. — Znów spojrzał na Rovica z przepełnionym pragnieniem, niemal histerycznym wyrazem oczu. — Nauczymy was wszystkiego. Damy wam silniki, automaty, małe człowieczki, które będą za was wykonywać ciężką prace, fruwające w powietrzu łódki i statki, przewożące pasażerów między gwiazdami…
— Obiecujesz to od czterdziestu lat — wtrącił Iskilip. — Ale mamy tylko twoje słowo.
— I wreszcie okazję, by je potwierdzić — nie wytrzymałem i musiałem się wtrącić.
— Nie jest to taka prosta sprawa — powiedział Guzan z teatralną stanowczością. — Obserwuję tych ludzi od tygodni, Wasza świętobliwość. Nawet kiedy starają się zachowywać jak najprzykładniej, są zapalczywi i zachłanni. Nie mam do nich za grosz zaufania. Także tej nocy przekonałem się, jak nas oszukują. Znają nasz język lepiej niż utrzymywali. I wprowadzili nas w błąd dając do zrozumienia, że mają Posłańca. Gdyby Statek rzeczywiście miał znów unieść się w powietrze i mieliby go w swoich rękach, to kto wie co by zrobili?
— Co proponujesz, Guzan? — głos Rovica zabrzmiał jeszcze przyjaźniej.
— Możemy to omówić innym razem.
Zobaczyłem jak pięści zaciskają się na kamiennych toporach. Przez chwile słychać było tylko nerwowy oddech Val Niry. Guzan stał sztywno w świetle lampy, pocierając brodę w zamyśleniu. W końcu powiedział szorstko:
— Może załoga, złożona głównie z Hisagaziańczyków mogłaby popłynąć twoim statkiem po płynny kamień. Kilku twoich ludzi, Rovic, popłynęłoby z nimi jako doradcy. Reszta zostałaby tutaj w roli zakładników.
Mój kapitan nie odpowiedział. — Nic nie rozumiecie — jęknął Val Nira. — Sprzeczacie się nie wiadomo o co! Kiedy moi ludzie tu przybędą, nie będzie już więcej wojen, ucisku, wyleczą was ze wszystkich chorób. Nauczą przyjaźni i równości. Błagam was… — Wystarczy — przerwał mu Iskilip. — Wrócimy do tego jutro, a teraz pójdziemy spać. Jeśli ktokolwiek będzie mógł zasnąć po tylu dziwnych słowach.
Rovic spojrzał na Guzana, omijając wzrokiem króla. — Zanim podejmiemy decyzje — zacisnął palce na rękojeści szpady tak mocno, że paznokcie zrobiły się białe, ale głos nawet mu nie zadrżał — najpierw chce zobaczyć ten Statek. Czy możemy udać się tam jutro?
Iskilip był królem, ale skulił się w swojej szacie z piór. Guzan kiwnął głową na znak, że się zgadza.
Życzyliśmy sobie dobrej nocy i wyszliśmy. Zbliżała się pełnia Tambura i dziedziniec zalany był zimną poświatą, ale chata stała w cieniu świątyni. W oświetlonych światłem lampy drzwiach widniała wątła sylwetka Val Nira z gwiazd. Patrzył w ślad za nami aż nie zniknęliśmy w oddali.
W drodze powrotnej Guzan i Rovic targowali się ostro. Statek znajdował się o dwa dni marszu w głąb lądu, na stokach góry Ulas. Mieliśmy go obejrzeć, ale tylko dwunastu Montaliriaficzyków mogło wziąć udział w wyprawie. A potem mieliśmy ustalić dalsze przedsięwzięcia.
Latarnie na rufie naszej karaweli rzucały żółte światło. Dziękując Iskilipowi za gościnę, Rovic i ja wróciliśmy tam na nocleg. Wartownik przy schodni zapytał czego się dowiedziałem.
— Zapytaj mnie jutro — odparłem wymijająco. — Dziś już mi się kreci w głowie.
— Wstąp do mnie na kielich wina zanim pójdziemy odpocząć zaprosił mnie kapitan.
Bóg jeden wie, jak tego potrzebowałem. Weszliśmy do niskiego pokoiku, zatłoczonego żeglarskimi przyrządami, książkami i mapami. Rovic usiadł za stołem i wskazał mi krzesło. Napełnił dwa kielichy z ouaynijskiego kryształu. Czułem, że myśli o doniosłych sprawach — o wiele ważniejszych niż ocalenie naszego życia. Przez chwilę sączyliśmy wino w milczeniu. Drobne fale pluskały, wartownicy stąpali na pokładzie, cisza. W końcu Rovic wyprostował się, patrząc na rubinowe wino na stole.
— No i jak, chłopcze — powiedział — co o tym myślisz? — Sam nie wiem co mam myśleć, kapitanie.
— Ty i Froad jesteście trochę przygotowani do wieści, że gwiazdy są słońcami. Jesteście wykształceni. Jeśli chodzi o mnie, to tyle już dziwnych rzeczy przeżyłem… Ale reszta naszych ludzi…
— Co za ironia losu, że barbarzyńcy tacy jak Guzan od dawna o tym wiedzą — od czterdziestu lat mają tego starca z nieba — czy on naprawdę jest prorokiem, kapitanie?
— Zaprzecza temu. Gra rolę proroka, bo musi, ale to oczywiste, że wszyscy książęta i panowie w tym królestwie wiedzą, że jest to tylko sztuczka. Iskilip jest już stary i prawie całkiem nawrócony na tę sztuczną wiarę. Gadał coś o proroctwach, które Val Nira wygłaszał dawno temu, prawdziwych proroctwach. Ba! Zawodna pamięć i pobożne życzenia. Val Nira jest tak samo zwykłym i omylnym człowiekiem jak ja. My Montaliriańczycy jesteśmy takimi samymi ludźmi jak Hisagazi, chociaż nauczyliśmy się stosować metal wcześniej od nich. Ludzie Val Niry z kolei wiedzą więcej niż my, ale też są tylko śmiertelnikami, na Niebie. Muszę pamiętać, że tak właśnie jest. — Guzan pamięta.
— Brawo, chłopcze! — Rovic uśmiechnął się. — On jest sprytny i śmiały. Zrozumiał, że ma szansą osiągnąć coś więcej niż zarządzanie mało znaczącą wyspą. Nie pozwoli tej szansie umknąć bez walki. Jak każdy obłudnik, nas posądza o knucie tego, co sam zamierza zrobić.
— Ale co!
— Przypuszczam, że chce mieć Statek dla siebie. Val Nita powiedział, że łatwo nim latać. Podróż miedzy gwiazdami byłaby niemożliwa dla każdego oprócz niego i żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie próbowałby zostać piratem na Mlecznej Drodze. Jednakże… gdyby Statek został tutaj, ten, do kogo by należał, mógłby podbić wiecej narodów niż sam Lame Darveth.
Osłupiałem. — Czy uważasz, że Guzan nie próbowałby nawet szukać Raju?
Rovic w zamyśleniu patrzył na swój kielich. Zrozumiałem, że chce być sam. Wymknąłem się cicho do mojej koi na rufie. Kapitan wstał przed świtem. Popędzał załogę i najwyraźniej podjął już jakąś decyzję, niezbyt przyjemną. Ale kiedy już raz coś postanowił, nigdy nie zmieniał zdania. Długo rozmawiał z Etienem, który wyszedł z kajuty przestraszony. Dla dodania sobie odwagi bosman ostrzej dyrygował ludźmi.
Na wyprawę mieli pójść Rovic, Froad, ja, Etien i ośmiu marynarzy. Wszyscy zaopatrzeni zostali w hełmy, muszkiety i ostrą broń. Ponieważ Guzan powiedział nam, że do statku prowadzi ubita ścieżka, przygotowaliśmy wóz do przewożenia zapasów. Etien nadzorował jego załadowanie. Zdumiałem się widząc, że prawie cały, aż jęknęły osie, założony był beczkami z prochem. Ale przecież nie zabieramy armaty! — zaprotestowałem.
— Rozkaz szypra — warknął Etien. Odwrócił się do mnie plecami. Jedno spojrzenie na twarz Rovica wystarczyło, by powstrzymać nas od pytania o powód. Przypomniałem sobie, że będziemy wędrować na szczyt góry. Wóz pełen prochu i zapalony lont wystarczy pchnąć go w dół na wrogą armie, by wygrać bitwę. Ale czy Rovic spodziewał się otwartej walki tak szybko?
Z całą pewnością rozkazy, które wydał pozostającym na statku marynarzom i oficerom wskazywały na to, że właśnie tak było. Mieli zostać na pokładzie Złotego Skoczka, gotowi do natychmiastowej walki lub ucieczki.
O wschodzie słońca odmówiliśmy modlitwę do Bożej Córki i wymaszerowaliśmy z portu. Lekka mgiełka była rozpostarta nad zatoką, blady sierp Tambura wisiał nad cichym Nikum.
Guzana spotkaliśmy przy świątyni. Dowodził nimi syn Iskilipa, ale książę ignorował młodzieńca podobnie jak i my. Mieli ze sobą stu ludzi w łuskowatych zbrojach, o ogolonych głowach, pokrytych na całym ciele wizerunkami smoków i burz. Pierwsze promienie słońca lśniły na obsydianowych ostrzach włóczni. Obserwowano nasze nadejście w milczeniu. Ale kiedy zbliżyliśmy się do tej bezładnej chmary, Guzan podszedł do nas. On też cały był okryty skórami i trzymał miecz, który dostał od Rovica na Yarzik. Rosa migotała na piórach jego płaszcza.
— Co macie na tym wozie? — zapytał. — Żywność — odparł Rovic.
— Na cztery dni?
— Odeślij do domu wszystkich z wyjątkiem dziesięciu twoich ludzi — powiedział chłodno Rovic — a ja odeślę ten wóz.
Zmierzyli się wzrokiem, aż wreszcie Guzan odwrócił się i dał rozkaz wymarszu. Ruszyliśmy — grupka Montaliriańczyków, otoczona pogańskimi wojownikami. Przed nami rozciągała się dżungla, morze zieleni, wznoszące się do połowy stoku Ulas. Wyżej były już tylko nagie czarne skały, uwieńczone czapą śniegu wokół dymiącego krateru.
Val Nira szedł między Rovicem a Guzanem. Dziwne, pomyślałem, że wygnaniec Boga był taki skurczony. Powinien iść potężny i wyniosły, z gwiazdą nad czołem. Przez cały dzień, w nocy, gdy rozbiliśmy obóz i znów następnego dnia Rovic i Froad wypytywali go o jego rodzinne strony. Nie słyszałem wszystkiego, bo musiałem, kiedy przypadła moja kolej, ciągnąć wóz wąską, pnącą się w górę, piekielną ścieżyną. Hisagazi nie mają zwierząt pociągowych, wiec nie używają kół i nie mają dobrych dróg. Ale to, co usłyszałem wystarczyło, bym długo nie mógł zasnąć.
Cuda, o jakich nie śniło się poetom! Całe miasta mieszczące się w jednej wieży, ponad pół kilometra wysokiej. Światła na niebie, tak że nigdy nie jest naprawdę ciemno, nawet po zachodzie słońca. Pożywienie nie uprawiane w ziemi, ale robione w alchemicznych pracowniach. Najbiedniejszy mieszkaniec ma kilka maszyn, które służą mu lepiej i pokorniej niż tysiąc niewolników, ma powietrzny wóz, w którym może przez jeden dzień oblecieć cały swój świat, kryształowe okno, w którym pojawiają się obrazy jak w teatrze, by urozmaicić mu wolny czas. Statki krążą między słońcami, wyładowane bogactwem tysiąca planet, a każdy z nich bez broni i straży, bo nie ma tam piratów, a królestwo od dawna jest w tak dobrych stosunkach z innymi państwami gwiazd, że ustały wszystkie wojny. Te inne kraje mają bardziej nadprzyrodzony charakter niż kraj Val Nita, bo narody, które je tworzą nie są ludzkie, chociaż potrafią mówić i myśleć). W tym szczególnym państwie niewiele jest przestępstw. A jeśli coś złego się wydarzy, przestępca zostaje schwytany, ale go nie wieszają ani nie zamykają. Jego umysł zostaje wyleczony z pragnienia łamania prawa i wraca do domu jako szczególnie poważany obywatel, bo wszyscy wiedzą, że już można mu całkowicie ufać. Jeśli chodzi o rząd — ale tego właśnie nie zdołałem usłyszeć. Sądzę, że jest to republika, rządzą wybrani pełni poświęcenia ludzie, dbający o dobrobyt wszystkich. Doprawdy, myślałem, to jest Raj!
Nasi marynarze słuchali z rozdziawionymi ustami. Rovic przyjmował to z rezerwą, ale wciąż przygryzał wąsy. Guzan, który słyszał to już wiele razy, niecierpliwił się. Wyraźnie nie podobała mu się nasza zażyłość z Val Nirą i łatwość z jaką pojmowaliśmy jego słowa.
Ale w końcu pochodziliśmy z kraju, w którym od dawna popierano rozwój filozofii i wszystkich sztuk mechanicznych. Ja sam, w moim krótkim życiu, byłem świadkiem zastąpienia koła wodnego w rejonach o niewielkiej ilości strumieni przez nowocześniejszy wiatrak. Zegar wahadłowy wynaleziono rok przed moim urodzeniem. Przeczytałem wiele powieści o latających maszynach, które wielu próbowało zbudować. Przyzwyczajeni do tak zawrotnego tempa rozwoju, my, Montaliriańczycy, gotowi byliśmy do zaakceptowania jeszcze śmielszych pomysłów.
W nocy, kiedy siedzieliśmy z Froadem i Etinem przy ognisku, zagadnąłem uczonego co o tym myśli.
— Tak — powiedział — dzisiaj objawiono mi Prawdę. Czy słyszałeś, co mówił człowiek z gwiazd? O trzech prawach ruchu planet wokół słońca i głównym prawie przyciągania, który ten ruch tłumaczy? Na Wszystkich Świętych, to prawo można ująć w jednym krótkim zdaniu, ale trzysta lat minęłoby zanim uczeni doszliby do tego!
Patrzył gdzieś poza płomienie, ogniska, ciemną plama dżungli i gniewny wulkaniczny blask w górze. Zacząłem go wypytywać. Zostaw go, chłopcze — uciszył mnie Etien.
Przysunąłem się bliżej masywnej, budzącej zaufanie postaci bosmana. — Co sądzisz o tym wszystkim? — zapytałem cicho. W dżungli coś szemrało i rechotało.
— Ja już jakiś czas temu przestałem myśleć — powiedział. — Po tym dniu na pokładzie, kiedy szyper namówił nas na żeglowanie dalej, choćbyśmy mieli dotrzeć na krawędź świata i spaść z pianą między te gwiazdy… cóż, jestem tylko biednym marynarzem i moja jedyna szansa powrotu do domu to trzymanie się kapitana.
— Nawet jeśli poleci w niebo?
— Może to mniej ryzykowne niż płynięcie dookoła świata. Ten mały staruszek przysięgał, że jego pojazd jest bezpieczny i że wśród słońc nie ma burz.
— Czy wierzysz w to co mówi?
— O tak. Nawet taki prosty stary człowiek jak ja, jeśli poznał w życiu wielu ludzi potrafi wyczuć, że ktoś jest zbyt nieśmiały i pełen entuzjazmu, by kłamać. Nie boję się ludzi w Raju i szyper też się ich nie boi. Tylko w pewien sposób… — Etien potarł dłonią broda, marszcząc brwi. — Chociaż w jakiś sposób, którego nie potrafię zrozumieć, napawają Rovica obawą. Nie obawia się, że przybędą tu zniszczyć nas ogniem i mieczem, ale jest w nich coś, co go niepokoi.
Poczułem jak ziemia zadrżała leciutko. To Ulas. — Zdaje się, że narażamy się na gniew Boga…
— Nie to trapi kapitana. Nigdy nie był przesadnie pobożny. Etien podrapał się, ziewnął i wstał. — Cieszę się, że nigdy nie będę kapitanem. On musi myśleć, co należy zrobić, czas żebyśmy poszli spać.
Ale niewiele spałem tej nocy.
Rovic chyba dobrze wypoczął. Jednak następnego dnia wyglądał mizernie. Zastanawiałem się dlaczego. Czy podejrzewał, że Hisagazi zaatakują nas? Jeśli tak, to dlaczego w ogóle zgodził się iść? W miarę jak zbocze stawało sio coraz bardziej strome, coraz trudniej było pchać wózek i moje obawy rozwiały się, bo skupiłem się na łapaniu oddechu.
Jednak kiedy dotarliśmy do Statku, przed wieczorem, zapomniałem o zmęczeniu. Po chóralnych okrzykach zdziwienia, nasi marynarze starali w milczeniu, wsparci na dzidach. Hisagazi ze strachu popadali plackiem na ziemie. Tylko Guzan stał sztywno. Zauważyłem wyraz jego oczu kiedy patrzył na cudowne zjawisko. Wyzierało z nich pożądanie.
Dzikie było to miejsce. Wyszliśmy ponad linię lasu i teren pod nami wyglądał jak zielone morze, zakończone srebrną obwódką oceanu. Dookoła nas leżały w nieładzie czarne głazy, a pod stopami mieliśmy popiół i pył wulkaniczny. Wyżej urwiska strome ściany skalne, aż do śniegu i dymu wznoszącego się w niebo, były blade i zimne. A tu stał Statek.
Statek był samym pięknem.
Pamiętam. Długością, a raczej wysokością, bo stał na ogonie, równy był naszej karaweli, w kształcie przypominający zakończenie iglicy, jego biel nie straciła połysku po czterdziestu latach: To wszystko. Ale jakże marne są słowa. Jak mogą oddać czystość linii, blask opalizującego metalu, obraz dumnej i pięknej rzeczy, która samym swoim kształtem zdawała się rwać do lotu? Jak można wyczarować nimi urok otaczający statek, którego kil ciął światło gwiazd?
Stałem tam długo. Zaszkliły mi się oczy. Wytarłem je, zły, że aż tak byłem poruszony, ale zobaczyłem łzę lśniącą na policzku Rovica. I tylko twarz miał spokojną, a kiedy się odezwał, powiedział jedynie rzeczowym tonem: — Chodźcie, trzeba rozbić obóz.
Wojownicy Hisagazi nie odważyli się podejść bliżej niż kilkadziesiąt metrów do Statku, tak potężnym był dla nich bożkiem. Nasi marynarze również trzymali się z daleka. Ale kiedy zapadła noc i wszystko już było zrobione, Val Nira zaprowadził Rovica, Froada, Guzana i mnie do niezwykłego pojazdu.
Kiedy się zbliżyliśmy, podwójne drzwi z boku otworzyły się bezgłośnie i wysunął się z nich metalowy pomost. Zalany światłem Tambura i odbijający czerwony blask łuny wulkanu, Statek był dla mnie wystarczająco dziwny. Kiedy więc sam otworzył się dla nas, jakby pilnował go jakiś duch, krzyknąłem i uciekłem. Żwir chrzęścił pod moimi butami, poczułem zapach siarki.
Ale kiedy dotarłem do krańców obozu, oprzytomniałem na tyle, by się obejrzeć. Statek stał samotny i dostojny. Wróciłem. Jasne, zimne w dotyku płytki oświetlały wnętrze. Val Nira wyjaśnił. że wielki silnik, który wprowadzi Statek w ruch jak skrzat z bajki, zaprzęgnięty do kierata — był nieuszkodzony i mógł dostarczyć mocy, jeśli przesunęłoby się dźwignię. O ile zdołałem zrozumieć to, co powiedział, działo się to przez zamianę metaliczne cząstki soli w światło… właściwie i tak tego nie rozumiem. Rtęć potrzebna była do części sterowniczej, przenoszącej siłę silnika do innego mechanizmu, który unosił statek w góra. Obejrzeliśmy uszkodzony zbiornik. Doprawdy potężne musiało być uderzenie przy lądowaniu by zgiąć i skręcić tak gruby stop. A jednak Val Nire chroniły niewidzialne siły i reszta Statku niewiele ucierpiała. Val Nira wyciągnął jakieś narzędzia, które strzelały płomieniami, buczały i wirowały i na naszych oczach usunął kilka uszkodzeń. Z pewnością bez trudu mógłby uporać się z reperacją — a wtedy wystarczyłoby wlać rtęć i Statek znów by ożył.
Pokazał nam jeszcze wiele różnych rzeczy. Nie opowiem o tym, bo nawet nie pamiętam dokładnie tych dziwów, me mówiąc już o znalezieniu odpowiednich słów. Siedzieliśmy tam ładnych kilka godzin.
Guzan nie odstępował nas na krok. Chociaż był tam już raz w czasie ceremonii wtajemniczenia, nigdy przedtem nie kazano mu aż tak wiele. A jednak kiedy na niego patrzyłem, wiałem w nim więcej zachłanności niż podziwu.
Bez wątpienia Rovic też to zauważył. Niewiele mogło umknąć jego uwadze. Kiedy wyszliśmy ze Statku nie był tak oszołomiony jak Froad czy ja. Wtedy myślałem, że niepokoił się co wymyślił Guzan. Teraz, wracając do tej chwili, wydaje mi się, że był smutny.
Wszyscy położyliśmy się spać, a on długo jeszcze stał wpatrując się w Statek.
O świcie obudził mnie Etien.
— Wstawaj, chłopcze, mamy robotę. Naładuj pistolety i weź sztylet.
— Co? Co się dzieje?, — wyplątywałem się z oszronionego koca.
— Szyper nic nie mówił, ale najwidoczniej, spodziewa się walki. Idź do wozu i pomóż przesunąć go pod latającą wieżę. — Eden przykucnął przy mnie i powoli powiedział. — Wydaje mi się, że Guzan wpadł na pomysł wymordowania nas wszystkich tutaj na tej górze. Potem może zmusić jednego oficera i kilku marynarzy ze Złotego Skoczka, żeby zawieźli go do Giairu i z powrotem. Reszcie poderżną gardła i po kłopocie.
Czołgałem się, szczękając zębami. Zabrałem broń i trochę jedzenia ze wspólnego składu. Hisagazi wzięli w podróż suszoną, rybę i rodzaj chleba ze sproszkowanego ziela. Dotarłem do wozu ostatni. Tubylcy posępnie, zbliżali się do nas, niepewni co zamierzamy zrobić.
— Ruszamy, chłopcy — powiedział Rovic. Wydał rozkazy. Czterech mężczyzn zaczęło ciągnąć wóz w stronę lśniącego wśród mgieł Statku. Reszta została z bronią w ręku. Guzan przybiegł do nas od razu z rozespanym Val Nirą. Twarz pociemniała mu z gniewu. Co robicie? — warknął.
Rovic spojrzał na niego spokojnie. — Cóż, panie, ponieważ spędzimy tutaj trochę czasu oglądając Statek…
— Co? — przerwał Guzan. — Jak to? Czy nie zobaczyłaś wystarczająco dużo, jak na pierwszy raz? Musimy wracać do domu i przygotować się do wyprawy po płynny kamień.
— Idź, jeśli chcesz — odparł Rovic. — Ja tu jeszcze trochę zabawię. A ponieważ nie masz do mnie zaufania i ja tobie nie ufam, moi ludzie będą w Statku, gdzie łatwo się w razie potrzeby bronić. Guzan wściekał się i wrzeszczał, ale Rovic przestał zwracać na niego uwagę. Nasi ludzie nadal pchali wózek po nierównej ziemi. Guzan dał znak swoim włócznikom, którzy zbliżyli się bezładną, ale gotową do walki chmarą. Etien wydał rozkaz. Staraliśmy w szeregu. Pochyliliśmy piki i wycelowaliśmy muszkiety.
Guzan cofnął się. Na jego własnej wyspie pokazaliśmy mu jak działa broń palna. Bez wątpienia mógłby nas pokonać, gdyż było ich więcej, ale poniósłby zbyt duże straty.
— Nie ma o co walczyć, prawda? — powiedział Rovic. — Robię tylko to, co nakazuje rozsądek i ostrożność. Statek jest bardzo cenny. Mógłby dla wszystkich otworzyć wrota Raju… albo dać jednemu panowanie na tej ziemi. Są tacy, którzy woleliby to drugie. Nie pokazuję nikogo palcem, jednak roztropniej będzie jeśli zatrzymam Statek jako zastaw i fortece, dopóki będzie mi się podobało siedzieć tutaj.
Myślę, że wtedy właśnie przekonałem się, jakie były prawdziwe zamiary Guzana. Gdyby szczerze chciał dotrzeć do gwiazd, troszczyłby się jedynie o bezpieczeństwo statku. Nie schwyciłby wątłego Val Niry w swoje potężne łapy i nie ciągnął jak tarczy przed naszymi pociskami. Wściekłość wykrzywiła jego wymalowaną twarz. Wrzasnął do nas: — W takim razie ja też wezmę zakładnika! I nic wam nie pomoże wasze schronienie!
Hisagazi dreptali w pobliżu, mamrocząc i potrząsając włóczniami i toporami, ale nie ruszyli na nas. Szliśmy wśród czarnych skał. Słońce świeciło ostro. Froad tarmosił brodę. — Ojej, kapitanie — powiedział — czy sądzisz, że przystąpią do oblężenia?
— Nie radziłbym nikomu oddalać się od grupy — odparł sucho Rovic.
— Ale bez Val Niry i jego wyjaśnień cóż przyjdzie nam z siedzenia w Statku? Najlepiej wracajmy. Muszę zajrzeć do matematycznych ksiąg — ciągle kołacze mi się w głowie to prawo o obrocie planet — muszę zapytać tego człowieka z gwiazd co wie…
Rovic przerwał mu, opryskliwie wydając rozkaz trzem ludziom, by pomogli podnieść koło, które utknęło między kamieniami. Był w złym humorze. Przyznaję, że jego postępowanie wydawało mi się szalone. Gdyby Guzan coś knuł, niewiele zyskalibyśmy zamykając się w Statku, gdzie czekałby nas głód. Lepiej było walczyć na otwartej przestrzeni, gdzie mielibyśmy szanse się przebić! Z drugiej strony, gdyby Guzan nie miał zamiaru na nas napaść, prowokowanie go nie miało żadnego sensu. Ale nie odważyłem się pytać.
Kiedy przyciągnęliśmy wózek do Statku, znowu wysunął się dla nas pomost. Marynarze zatrzymali się, wykrzykując przekleństwa.
— Spokojnie, chłopcy — uciszał ich Rovic. — Ja już bytem w środku. Tam nie ma nic złego. Teraz trzeba przenieść tam proch i rozmieścić go tak jak ustaliłem.
Nie należałem do najsilniejszych, więc nie wyznaczono mnie do noszenia ciężkich beczek, ale postawiono na warcie przy pomoście. Byliśmy zbyt daleko od Hisagazi, żebym mógł odróżnić słowa, ale widziałem jak Guzan wszedł na skałę i przemawiał do nich. Potrząsali bronią i krzyczeli. Jednak nie odważyli się zaatakować. Próbowałem zrozumieć co się dzieje. Jeśli Rovic przewidział, że będą oblegać Statek, to wyjaśniałoby dlaczego zabrał tyle prochu… nie, to nie to, bo prochu było więcej niż dwunastu ludzi mogło zużyć w ciągu tygodnia nieustannego strzelania… i nie mieliśmy prawie wcale jedzenia! Spojrzałem na trujące chmury nad wulkanem, na Tambura, na którym szalały straszliwe burze i zastanawiałem się jakie demony przybyły stamtąd by opętać ludzi.
Oprzytomniałem słysząc ze środka czyjś oburzony krzyk. Froad! Już chciałem tam pobiec, ale przypomniałem sobie o powierzonym mi zadaniu. Słyszałem jak Rovic huknął na niego i kazał ludziom robić coś dalej. Froad i Rovic poszli chyba do kabiny pilota i gadali pzez ponad godzinę. Kiedy starzec wyszedł, już nie protestował. Ale schodząc z pomostu płakał.
Za nim wyszedł Rovic i nigdy nie widziałem, żeby ktoś miał bardziej ponurą twarz niż on wtedy. Za nim wysypali się z wnętrza marynarze, niektórzy przerażeni, niektórzy wzdychali z ulgą. To byli prości marynarze. Statek nie znaczył dla nich wiele, było to tylko coś obcego i niepokojącego. Ostatni wyłonił się Etien. Rozwijał po drodze długi sznurek.
— Utworzyć czworobok — wrzasnął Rovic. Ludzie zajęli swoje miejsca. — Froad i Zhean — dowiedział kapitan — lepiej stańcie w środku. Nadajecie się bardziej do niesienia amunicji niż do walki. — Sam stanął na czele.
Pociągnąłem Froada za rękaw. — Proszę mi powiedzieć co się dzieje? — Ale był tak zapłakany, że nie mógł mówić.
Etien kucnął z krzemieniem w ręku. Usłyszał mnie, bo wszyscy stali w grobowym milczeniu. Powiedział twardo: — Rozłożyliśmy proch i lont w całym statku.
Nie byłem w stanie mówić, myśleć, takie to było potworne. Jakby z daleka usłyszałem trzask stali o kamień, słyszałem jak Etien dmucha na iskrę i mówi: — Myślę, że to dobry pomysł. Powiedziałem, że pójdę za kapitanem nie bacząc na gniew Boga — ale lepiej nie drażnić Go za bardzo.
— Naprzód marsz! — Rovic wyciągnął szpadę.
Szliśmy szybko, a nasze buty skrzypiały głośno i strasznie. Nie oglądałem się za siebie. Nie mogłem. Nadal czułem się jak w koszmarnym śnie. Guzan i tak me pozwoliłby nam przejść, więc ruszyliśmy prosto na nich. Wyszedł naprzód, kiedy zatrzymaliśmy się przed obozem. Usłyszałem niewyraźnie jego słowa:
— No co, Rovic, co teraz? Gotowy jesteś do powrotu? — Tak — powiedział kapitan. — Wracamy do domu.
Guzan zmrużył oczy, coś przeczuwając. — Dlaczego zostawiliście wasz wózek? Co w nim jest?
— Zapasy. Idziemy.
Val Nira nie odrywał wzroku od naszych złowrogich pik. Z trudem wydobył z siebie głos — O czym wy mówicie? Po co zostawiać tutaj jedzenie? Będzie się psuło aż…aż… — Urwał spojrzawszy Rovicowi prosto w oczy. Zbladł.
— Coś zrobił? — szepnął.
Nagle Rovic zakrył twarz dłonią. — To co musiałem — powiedział stłumionym głosem. — Córko Boga, wybacz mi.
Człowiek z gwiazd patrzył na nas przez chwile. Potem odwrócił się i zaczął biec. Obok zaskoczonych wojowników, po zapylonym stoku, do Statku.
— Wracaj ! — ryknął Rovic. — Ty idioto, nigdy…
Spoglądał na małą, samotną postać i opuścił ręce. — Może tak będzie najlepiej — powiedział.
Guzan uniósł szpadę. W łuskowatym płaszczu z powiewającymi piórami wyglądał równie imponująco jak zakuty w stal Rovic. Powiedz mi co zrobiłeś — warknął — albo w jednej chwili zetnę ci głowę!
Nie zwracał uwagi na nasze muszkiety. On też miał swoje marzenie.
On też zobaczył, że już się nie spełnią, kiedy Statek eksplodował.
Nawet ten nieugięty pojazd nie mógł być silniejszy niż kilka beczek starannie rozlokowaneo prochu. Rozległ się huk, który zwalił mnie na kolana i kadłub pękł na pół. Białe kawały metalu rozprysły się po stoku. Widziałem jak jeden z nich uderzył w wielki głaz i rozbił go na części. Val Nira zniknął, zginął zanim zobaczył co się stało; więc w końcu Bóg ulitował się nad nim. Przez płomienie i dym, i piekielny hałas dostrzegłem jak Statek pada. Toczył się w dół, rozsypując swoje własne poszarpane wnętrzności. Góra zagrzmiała, poruszyła się i pochowała Statek w swym wnętrzu. Pył wzbił się w niebo.
To wszystko co miałem odwagę zapamiętać.
Hisagazi wrzeszcząc uciekli. Pewnie myśleli, że to koniec świata. Guzan stał w miejscu. Kiedy pył okrył nas i grób Statku i biały krater wulkanu, skoczył na Rovica. Muszkieter uniósł swą bron. Etien powstrzymał go. Staliśmy przyglądając się walce dwóch mężczyzn i wiedzieliśmy, że muszą to rozegrać sami. Szczękały ostrza i leciały iskry. Wreszcie zwyciężyła wprawa Rovica. Trafił Guzana w gardło.
Pochowaliśmy Guzana i ruszyliśmy przez dżunglę.
Tej nocy wojownicy pozbierali się na tyle, by nas zaatakować. Musieliśmy bronić się szpadami i pikami. Przerąbaliśmy sobie przez nich drogę w stronę morza.
Zrezygnowali z dalszej walki i pośpieszyli uprzedzić mieszkańców miasta. Kiedy dotarliśmy do Nikum, wszystkie siły Iskilipa otaczały Złotego Skoczka czekając na nas. Znów utworzyliśmy czworobok. Straciliśmy sześciu dobrych ludzi na poczerwieniałych ulicach. Kiedy nasi na statku zorientowali się, że Rovic wraca, zbombardowali miasto. To zapaliło dachy domów i odwróciło uwagę na tyle; że pomoc ze statku mogła do nas dołączyć. Przedarliśmy się do mola i weszliśmy na pokład.
Rozwścieczeni i odważni Hisagazi płynęli czółnami. Wspinali się jeden na drugiego i sporej grupie udało się wedrzeć na statek. Dopiero po zaciekłej walce oczyściliśmy z nich, pokład. Wtedy właśnie uszkodziłem sobie kręgi szyi, które do dzisiaj dają mi się we znaki.
Wreszcie wyszliśmy z zatoki. Wiał wschodni wiatr. Rozwinęliśmy wszystkie żagle i umknęliśmy pogoni. Policzyliśmy zabitych, opatrzyliśmy rany i poszliśmy spać.
O świcie, zbudzony bólem ramienia i o wiele gorszym bólem w środku, wdrapałem się do nadbudówki. Niebo było zachmurzone. Wiatr się wzmagał. Zimne i spienione, zielone morze ciągnęło się aż po chmurnie szary horyzont. Maszty skrzypiały, liny piszczały. Stałem tak godzina na chłodnym wietrze, uśmierzającym ból.
Usłyszałem za sobą kroki. Nie odwróciłem się. Wiedziałem, że to Rovic. Stał przez chwilę w milczeniu. Zauważyłem, że zaczyna siwieć.
W końcu nie patrząc na mnie, powiedział: — Rozmawiałem z Froadem, tego dnia. Zasmucił się, ale przyznał mi rację. Czy mówił ci coś o tym?
— Nie.
— Żaden z nas nigdy nie będzie miał ochoty o tym opowiadać. Po jakimś czasie odezwał się znowu: — Nie bałem się, że Guzan czy ktoś inny zagarnie Statek i spróbuje podbić świat. My Montaliriańczycy poradzilibyśmy sobie z takim łajdakiem. Nie bałem się też mieszkańców Raju. Ten nieszczęsny staruszek nie mógł kłamać. Nigdy nie zrobiliby nam krzywdy… rozmyślnie. Przywieźliby cenne podarki, nauczyli nas wiele i pozwolili zwiedzić ich gwiazdy.
— Wiec dlaczego?
— Któregoś dnia następcy Froada rozwiążą zagadki wszechświata — powiedział. — Kiedyś nasi potomkowie zbudują swój własny statek i wyruszą tam gdzie zapragną.
Spieniona woda odbijała się od burty. Mgiełka kropel zmoczyła nam włosy. Czułem smak soli na wargach.
— Zanim to nastąpi — ciągnął Rovic — przepłyniemy morza tej ziemi wzdłuż i wszerz, wejdziemy na góry, oswoimy tę ziemię, poznamy i zrozumiemy. Pojmujesz, Zhean? To właśnie odebrałby nam Statek.
Wtedy ja też mogłem zapłakać. Położył raka na moim zdrowym ramieniu i staliśmy tak razem, a Złoty Skoczek pod pełnymi żaglami sunął na zachód.