Nagroda Hugo 1979.

Poul Anderson

Księżyc Łowcy

Rzeczywistości nie postrzegamy, rzeczywistość jest naszym zamysłem. Odmienne przypuszczenia mogą doprowadzić do katastrofalnych zaskoczeń. Ten powtarzany bez końca błąd stanowi źródło tragicznej natury historii.

Oskar Haeml, Betrachtungen uber die menschliche Verlegenheit.

Oba słońca zniknęły już za horyzontem. Widniejące na zachodzie góry stały się już falą czerni, nieruchomą, jak gdyby dotknął ich i zmroził chłód Zaświatu, gdy jeszcze się wznosiły na pierwszą morską przeszkodę po drodze ku Obietnicy; ale niebo nad nimi stało purpurowe, ukazujące jedynie pierwsze gwiazdy i dwa małe księżyce, srebrzyste sierpy w ochrowej obwódce, niczym sama Obietnica. Na wschodzie niebo pozostało jeszcze błękitne. Tutaj, niewysoko ponad oceanem, Ruii jaśniał nieomal pełnym blaskiem. Jego pasy błyszczały na tle karmazynowej poświaty. Pod nią drżały wody — świadectwo wiatru.

A’i’ach też czuł wiatr, chłodny i szemrzący. Odpowiadał mu najdrobniejszym włoskiem swego ciała. Potrzebował zaledwie niewielkiego popchnięcia, by utrzymywać stały kurs; wysiłek ten starczał, by dać poczucie własnej siły i jedności ze swym Rojem oraz kierunkiem i celem drogi. Otaczały go kuliste ciała towarzyszy, jarzące się lekko, nieomal zasłaniające mu widok ziemi, nad którą płynęli; był spośród nich najwyżej. Ich zapach życia stłumił wszystkie inne niesione przez wiatr, słodkie i mocne, i brzmiał ich wspólny śpiew, stugłosowego chóru, aby dusze ich mogły się połączyć i stać jednym Duchem, przedsmakiem tego, co oczekiwało ich na dalekim zachodzie. Dziś wieczorem, gdy P’a przejdzie przez tarczę Ruii, powróci Czas Blasku. Już się wszyscy na to cieszyli.

Tylko A’i’ach nie śpiewał ani się nie zatracił w marzeniach o ucztowaniu i miłości. Był zbyt świadom tego, co niesie. To, co ludzie przyczepili do jego ciała, ważyło bardzo niewiele, ale przepełniało mu duszę czymś ciężkim i surowym. Cały Rój wie­dział o niebezpieczeństwie napaści i wielu ściskało broń: kamienie do rzucania lub za­ostrzone gałęzie, które opadają z drzew ii — w mackach falujących pod kulami ich ciał. A’i’ach miał stalowy nóż — zapłatę ludzi za zgodę na obciążenie jego ciała. Jednak nie było to w naturze Ludu, by obawiać się czegoś, co może grozić im w przyszłości. A’i’ach czuł osobliwe zmiany spowodowane tym, co działo się wewnątrz niego.

Wiedza ta przyszła, sam nie był pewien jak, ale wystarczająco powoli, by go nie zaskoczyć. Jednak zamiast tego przepełniła go zawziętość. Gdzieś w tych górach i lasach znajdowała się Bestia nosząca tę samą broń co on, znajdująca się w nikłym kontakcie typu rojowego — z człowiekiem. Nie potrafił odgadnąć, co to może zwiastować, z wyjątkiem jednego: jakieś kłopoty dla Ludu. Pytanie ludzi o to mogło być nierozsądne. Dlatego też postanowił zrobić rzecz obcą jego rasie: postanowił, że sam usunie tę groźbę.

Ponieważ oczy miał umieszczone w dolnej połowie ciała, nie widział przedmiotu umocowanego na szczycie ani bijącego z niego światła. Jego towarzysze mogli to jednak zobaczyć, więc kazał sobie wszystko pokazać, nim zgodził się to ponieść. Światło było słabe, widoczne tylko w nocy, a i to jedynie na ciemnym tle, będzie więc szukał błysku wśród cieni na powierzchni ziemi. Prędzej czy później zobaczy go. Okazja była po temu nie najgorsza teraz, o Czasie Blasku, gdy Bestie wyruszą, by zabijać Lud, o czym wiedziały, licznie zgromadzony na rozkosze.

A’i’ach zażądał noża jako ciekawostki, która może się przydać. Chciał schować go w gałęziach drzewa, by z nim poćwiczyć, gdy przyjdzie mu na to ochota. Czasem któraś z Osób wykorzystywała znaleziony przedmiot, na przykład ostry kamień, do jakichś doraźnych celów, aby na przykład otworzyć strąk grzebienio-kwiatu i wypuścić przepyszne nasionka. Może za pomocą noża będzie mógł robić narzędzia z drewna i mieć ich kilka w zapasie.

Zastanowiwszy się nad tym, A’i’ach skonstatował, do czego naprawdę służy ostrze. Mógł uderzać z powietrza, póki Bestia nie zginie… nie, póki nie zginie ta bestia.

A’i’ach polował…

* * *

Kilka godzin przed zachodem słońca Hugh Brocket i jego żona, Jannika Rezek, przygotowywali się do nocnej pracy, gdy zjawiła się Chrisoula Gryparis, mocno spóźniona. Burza najpierw zmusiła samolot do lądowania w Enrique, a potem, złośliwie prąc na zachód, zmusiła go do zatoczenia szerokiego łuku w czasie lotu do Hansonii. Nawet nie spostrzegła Oceanu Pierścieniowatego i przeleciała dobre tysiąc kilometrów w głąb lądu, po czym musiała skręcić na południe i wrócić tyle samo, by dotrzeć do ich wielkiej wyspy.

— Port Kato wygląda ogromnie odludnie z powietrza — zauważyła.

Choć z silnym obcym akcentem, jej angielski — język uzgodniony jako wspólny na tej stacji — był płynny; między innymi dlatego znalazła się tutaj, by zbadać możliwości znalezienia jakiegoś zajęcia.

— Bo jest odludny — oświadczyła Jannika, z własnym obcym akcentem. — Kilkunastu naukowców, może dwa razy tylu praktykantów i parę osób personelu pomocniczego. Dlatego też będziesz tu szczególnie mile widziana.

— Co, czyżbyście się czuli osamotnieni? — zdziwiła się Chrisoula. — Można przecież rozmawiać z każdym po stronie przyplanetarnej, kto ma holokom?

— Owszem albo polecieć do miasta służbowo lub na urlop czy przy innej oka­zji — włączył się Hugh. — Ale choć obraz jest stereoskopowy, a dźwięk plastyczny, jest to tylko obraz. Nie można go przecież zabrać na drinka po rozmowie? Co do wyjazdów zaś, to po nich zawsze się jednak wraca do tych samych twarzy. Placówki naukowe stają się coraz bardziej wyalienowane towarzysko. Sama zobaczysz, gdy tu przyjedziesz. Ale nie chciałbym — dodał pośpiesznie — byś odniosła wrażenie, że cię zniechęcam. Jan ma rację, będziemy szczęśliwi, gdy zjawi się tu ktoś nowy.

Jego obcy akcent wynikał z życiorysu. Język ojczysty — angielski; Hugh jednak był Medeańczykiem w trzecim pokoleniu, co oznaczało, że jego dziadkowie opuścili Amerykę Północną tak dawno temu, iż język zmienił się podobnie jak wszystko inne. Chrisoula zresztą nie była w tym wszystkim zorientowana, skoro laserowa wiązka biegła z Ziemi na Kolchidę prawie pięćdziesiąt lat, a statek, którym tu przyleciała, uśpiona i nie starzejąca się, był o wiele wolniejszy…

— Tak, z Ziemi! — W głosie Janniki słychać było radość. Chrisoula drgnęła.

— Gdy odlatywałam, na Ziemi było nieciekawie. Może później sytuacja się polepszyła. Proszę was, chętnie porozmawiam o tym później, ale teraz chciałabym się zająć przyszłością.

Hugh poklepał ją po ramieniu. Pomyślał, że Chrisoula jest dość ładna; z pewnością nie dorównywała Jan (niewiele zresztą kobiet mogło się z nią równać), ale gdyby ich znajomość miała rozwinąć się w kierunku łóżka, nie miałby nic przeciwko temu. Zawsze jakaś odmiana.

— Dziś jakoś szczególnie ci się nie wiodło, co? — mruknął. — Najpierw to opóźnienie, póki Roberto… to znaczy dr Venosta nie wróci z obserwacji w terenie, a dr Feng z Ośrodka, dokąd pojechał z próbkami…

Miał na myśli głównego biologa i głównego chemika. Specjalnością Chrisouli była biochemia; wszyscy mieli nadzieję, że skoro dopiero co przybyła, i to ostatnim z nieczęsto przylatujących statków międzygwiezdnych, przyczyni się istotnie do wyjaśnienia życia na Medei.

Uśmiechnęła się.

— No, to zacznę od zapoznawania się z innymi, poczynając od was — dwojga miłych osób.

Jannika potrząsnęła głową.

— Przykro mi — rzekła — ale sami jesteśmy załatani; wkrótce wychodzimy i możemy nie wrócić przed świtem.

— To znaczy… kiedy? Za około trzydzieści sześć godzin? Tak. Czy to nie za długo jak na wyprawy w… jak to powiedzieć? W tak niesamowitym otoczeniu?

Hugh zaśmiał się.

— Taki jest los ksenologa, a oboje mamy tę specjalność — odparł. — Mmm… myślę, że przynajmniej ja znajdę trochę czasu, by pokazać ci to i owo, wprowadzić cię we wszystko i w ogóle sprawić, byś czuła się jak u siebie w domu.

Ponieważ Chrisoula przybyła w tym punkcie cyklu dyżurów, gdy większość ludzi jeszcze spała, skierowano ją do kwatery Hugha i Janniki, którzy wcześnie wstali, by przygotować się do wyprawy.

Jannika rzuciła mu ciężkie spojrzenie. Hugh był potężnie zbudowanym mężczyzną, który obliczał swój wiek na czterdzieści jeden lat ziemskich: krzepkiej budowy ciała, o trochę niezgrabnych ruchach, z zawiązującym się brzuszkiem; ostre rysy twarzy, jasne włosy, niebieskie oczy; ostrzyżony na krótko, gładko wygolony, ale niechlujnie ubrany w kurtkę, spodnie i wysokie buty, w stylu górników, wśród których się wychował.

— Ja nie mam czasu — oświadczyła. Hugh wykonał szeroki gest.

— Jasne, nie przeszkadzaj sobie, kochanie. — Ujął Chrisoulę pod łokieć. — Chodźmy się przejść.

Oszołomiona wyszła z nim z zagraconego baraku. Na podwórzu zatrzymała się i długo rozglądała dookoła, jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła Medeę.

Port Kato był faktycznie niewielki. Aby nie zakłócać tutejszej ekologii takimi urządzeniami, jak oświetlenie ultrafioletowe nad poletkami uprawnymi, zaopatry­wał się we wszystko, co mu potrzebne, w starszych i większych osadach po stronie przyplanetarnej. Poza tym, choć znajdował się w pobliżu wschodniego skraju Hansonii, usytuowano go jednak kitka kilometrów w głąb lądu, na wzniesieniu, by zabezpieczyć się przeciwko przypływom Oceanu Pierścieniowatego, które potrafiły przybierać potworne rozmiary. W ten sposób przyroda otaczała i przygniatała grupę budowli ze wszystkich stron, gdziekolwiek by spojrzała… czy też słuchała, odczuwała powonieniem, dotykiem, smakiem, poruszeniem. Przy sile ciążenia nieco mniejszej niż na Ziemi jej chód był cokolwiek skoczny. Większa zawartość tlenu także dodawała energii, choć nie pozbyła się jeszcze związanego z tym podrażnienia błon śluzowych. Pomimo usytuowania w strefie tropikalnej powietrze było balsamiczne i niezbyt wilgotne, ponieważ wyspa leżała dość blisko strony odplanetarnej. Przesycały je najróżniejsze zapachy, z których tylko kilka z nich przypominało te, które znała, w rodzaju piżma czy jodu. Dźwięki też były obce; szelesty, tryle, skrzypienia, mamrotania, które gęsta atmosfera jeszcze bardziej wzmacniała.

Sama stacja miała obcy wygląd. Budynki wykonano z tutejszych materiałów, Według tutejszych projektów; nawet przetwornik energii promienistej nie przypo­minał niczego, co widziała na Ziemi. Zwielokrotnione cienie miały dziwny kolor; właściwie to w tym czerwonym świetle żaden kolor nie był taki jak zawsze. Drzewa wznoszące się nad dachem miały niezwykłe kształty, a ich liście były zabarwione na różne odcienie oranżu, żółci i brązu. Między drzewami i wśród gałęzi śmigały niewielkie stworzenia. Pojawiające się co jakiś czas w powietrzu świecące pasma nie wyglądały na zwykły kurz.

Niebo miało głębokie barwy. Nieliczne chmurki otaczał delikatny róż i złocistość. Podwójne słońce Kolchida (nagle astronomiczna nazwa „Kastor C” wydała się zbyt sucha) skłaniało się ku zachodowi. Oba składniki gwiazdy świeciły tak nikłym blaskiem, że przez krótką chwilę mogła patrzeć na nie bezpiecznie gołym okiem. Fryksos znajdował się bez mała w największym kątowym odchyleniu od Helle.

Po przeciwnej stronie królowała na niebie Argo, jak zawsze na stale skierowanej ku jej stronie Medei. W tym miejscu planeta główna wisiała nisko na niebie; wierzchołki drzew skrywały częściowo spłaszczoną tarczę. Światło dnia rozjaśniało nieco jej czerwony żar, który z nadejściem nocy jeszcze się wzmocni. Mimo to Argo była olbrzymem, o wielkości pozornej piętnaście czy szesnaście razy większej niż Luna nad Ziemią. Subtelnie zabarwione pasma i plamy na jej tarczy, nieustannie zmieniające się, były chmurami większymi niż całe kontynenty oraz trąbami powietrznymi, z których każda mogłaby połknąć cały ten księżyc, na powierzchni którego stali.

Chrisoula zadrżała.

— Tu… uderza mnie — wyszeptała — bardziej niż gdziekolwiek, w Enrique czy… podczas lądowania, że trafiłam do innego miejsca we Wszechświecie.

Hugh objął ją ręką w talii. Gładkie słowa zawsze przychodziły mu z trudnością, więc powiedział po prostu:

— Bo tu 001 jest inaczej. Właśnie dlatego istnieje Port Kato: by badać szczegółowo obszar, który przez jakiś czas był izolowany. Mówi się, że przesmyk między Hansonią i resztą lądu zniknął dopiero piętnaście tysięcy lat temu. W każdym razie tutejsi dromidzi nigdy nie słyszeli o ludziach, zanim my się tu zjawiliśmy. Ouranidzi słyszeli jakieś plotki, co mogło mieć na nich pewien wpływ, ale niewielki.

— Dromidzi… ouranidzi… och! — Jako Greczynka natychmiast zrozumiała znaczenie tych terminów. — Fuksy i baloniki, prawda?

Hugh zmarszczył czoło.

— Proszę cię, to niezbyt miłe żarty, nie uważasz? Wiem, że w mieście często się tak o nich mówi, ale moim zdaniem obie rasy zasługują na godniejsze nazwy. Pamiętaj: to istoty inteligentne.

— Przepraszam.

Uścisnął ją lekko. — Nic się nie stało, Chris. Jesteś tu nowa. Kiedy po pytaniu zadanym Ziemi czeka się sto lat na odpowiedź…

— Tak. Zastanawiałam się, czy to warto: rozmieszczać kolonie tak daleko poza Układem Słonecznym, po to, by otrzymywać wiedzę naukową z takim opóźnie­niem.

— Masz w tej sprawie aktualniejsze dane niż ja.

— No więc… planetologia, biologia, chemia — wszystkie te nauki wypracowy­wały sobie nowe poglądy, gdy odlatywałam, a to dotyczyło każdej gałęzi wiedzy, od medycyny po regulację sejsmiczną. — Chrisoula wyprostowała się. — Może kolejnym etapem będzie wasz przedmiot, ksenologia? Jeśli potrafimy zrozumieć mózg nieczłowieka… nie, dwa mózgi na tym księżycu, a może nawet trzy, jeśli naprawdę istnieją tu dwa zupełnie odmienne typy ouranidów, jak słyszałam… — nabrała oddechu — no to wtedy może zyskamy szansę zrozumienia nas samych. — Wydawało mu się, że interesuje ją to naprawdę, że nie tylko stara się mu sprawić przyjemność, gdy mówiła dalej: — Czym wy się tu właściwie zajmujecie, ty i twoja żona? W Enrique mówili mi, że to coś zupełnie szczególnego.

— W każdym razie jest to w stadium eksperymentalnym. — Nie chcąc przedobrzyć zabrał rękę z jej talii. — To skomplikowana sprawa. Może raczej wolałabyś wycieczkę po naszej metropolii?

— Później sama mogę się tu rozejrzeć, skoro musicie zająć się pracą. Ale zafascynowało mnie to, co słyszałam o waszej pracy. Czytanie myśli nieziemców!

— To wcale nie tak. — Chwytając nadarzającą się okazję, wskazał jej ławkę przy baraku maszynowni. — Jeśli naprawdę chcesz posłuchać, to usiądźmy.

W tym momencie ze swego baraku wyszedł botanik. Piet Marais. Ku uldze Hugha pozdrowił ich tylko, po czym pośpieszył dalej. Niektóre rośliny w Hansonii o tej porze dnia zachowywały się bardzo dziwacznie. Pozostali uczeni znajdowali się jeszcze w kwaterach, kucharz z pomocnikiem przygotowywali śniadanie, reszta zaś myła się i przygotowywała do kolejnego okresu dziennego.

— Myślę, że cię to zdziwiło — zaczął Hugh. — Technika elektronicznej neuroanalizy była na Ziemi dopiero w powijakach, gdy odlatywał twój statek. Wkrótce potem nastąpił jej gwałtowny rozwój i oczywiście informacje na ten temat dotarły do nas na długo przed tobą. Stosowano ją dotąd zarówno na niższych zwierzętach, jak i na ludziach, więc było nam niezbyt trudno — zważywszy, że w Ośrodku mamy paru geniuszy — zaadaptować ją dla dromidów i ouranidów. W końcu oba te gatunki mają również systemy nerwowe, a sygnały są elektryczne. Szczerze mówiąc znacznie trudniej było opracować program niż sam sprzęt. Zajmujemy się tym z Janniką, zbierając dane doświadczalne do wykorzystania przez psychologów, semantyków i informatyków.

Hm, nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiała. Ola nas na razie wszystko jest nieomal sprawą przypadku. Mnemoskopia — nieładne słowo, ale jakoś się przyję­ło — mnemoskopia będzie później cennym narzędziem w naszej właściwej pracy, polegającej na badaniu życia tubylców, ich myśli i uczuć, słowem wszystkiego na ich temat. Niemniej jednak, na razie jest to narzędzie bardzo nowe, bardzo ograniczone i bardzo nieobliczalne.

Chrisoula pogładziła się po podbródku.

— Powiem ci, co ja wiem, jak mi się zdaje — zaproponowała — a ty mi powiesz, w czym się pomyliłam.

— Jasne.

Zaczęła pedantycznie:

— Istnieje możliwość identyfikacji i zapisu wzorów synaptycznych odpowiada­jących impulsom motorycznym, doznaniom zmysłowym, ich przetwarzaniu, i na koniec, teoretycznie, myślom właściwym. Badanie jednak polega na mozolnym zbieraniu danych, ich interpretacji i korelacji owej interpretacji z odruchami werbalnymi. Wszelkie otrzymane wyniki można zmagazynować w komputerze w postaci mapy n-wymiarowej, z której da się robić odczyty. Dodatkowe odczyty można uzyskać .poprzez interpolację.

— Fiuu! — gwizdnął Hugh. — Mów dalej. — Nie pomyliłam się dotąd? Tego się nie spodziewałam.

— No więc oczywiście próbujesz w paru słowach naszkicować to, co jest potrzebne choćby do częściowego właściwego opisu wielu tomów matematyki i logiki symbolicznej. Ale i tak idzie ci lepiej, niż ja mógłbym to zrobić.

— No więc mówię dalej. Ostatnio opracowano różne systemy pozwalające na dokonywanie odniesień pomiędzy poszczególnymi mapami. Mogą one przekształ­cać wzory reprezentujące myśli jednego mózgu we wzory myślowe innego. Również możliwa jest bezpośrednia transmisja między układami nerwowymi. Wy­krywa się wzór, tłumaczy w komputerze i indukuje elektromagnetycznie w mózgu odbierającym. Czyż to nie jest telepatia? Hugh zaczął kręcić głową, ale ograniczył się do słów:

— Mmmm… w jakiejś wyjątkowo prymitywnej postaci. Nawet dwie istoty ludzkie, które myślą w tym samym języku i znają siebie nawzajem na wylot, nawet on« otrzymują tylko część informacji: proste komunikaty z wieloma zniekształcenia­mi, niskim odstępem psofometrycznym i powolnym tempem transmisji. A o ile gorzej rzecz się ma w przypadku obcej formy życia! Weźmy choćby tylko inny język, pomijając budowę neurologiczną, metabolizm…

— Ale próbujecie tego nie bez sukcesów, jak słyszałam.

— No, udało się nam uzyskać pewien postęp na kontynencie w przypadku zarówno dromidów, jak i ouranidów. Ale wierz mi, słowo „pewien” jest tu wielką przesadą.

— A potem próbujecie tego na Hansonii, gdzie kultura miejscowa musi być wam całkowicie obca. Właściwie to gatunek „ouranid”… Dlaczego? Czy przypad­kiem nie dodajecie sobie zbytecznej pracy?

— Tak… to jest, dodajemy sobie pracy, ale nie jest ona zbyteczna. Widzisz, większość ze współpracujących z nami tubylców spędziło całe swe życie w pobliżu ludzi. Wielu z nich jest stałymi obiektami badań: dromidzi dla zapłaty, ouranidzi zaś dla satysfakcji psychicznej, zabawy, można by rzec. Są rasowo wykorzenieni. Czasem nawet nie mają pojęcia, dlaczego ich „dzicy” krewniacy coś robią. Chcieliśmy sprawdzić, czy mnemoskopia może stać się narzędziem poznania czegoś więcej poza neurologią. Do tego celu potrzebne były nam istoty, które są stosunkowo, hm, nieskażone. Pan Bóg jeden wie, ile jest obszarów dziewiczych na całej półkuli przyplanetarnej. Ale tu oto istniał gotowy Port Kato, zaprojektowany do intensywnych badań w terenie, który jest zarówno izolowany, jak i ściśle ograniczony. Jan i ja postanowiliśmy, że możemy z powodzeniem do naszych programów badań włączyć mnemoskopię.

Wzrok Hugha powędrował ku ogromowi Argo i zatrzymał się na niej.

— Jeśli o nas chodzi — dodał cicho — jest to sprawa przypadkowa: jeden ze sposobów wypróbowywanych w celu stwierdzenia, dlaczego tutaj dromidzi i ouranidzi prowadzą ze sobą wojnę.

— Przecież gdzie indziej też się nawzajem zabijają, prawda?

— Tak, na wiele sposobów, dla najróżniejszych przyczyn, o ile możemy to ustalić. Dla ścisłości, ja nie popieram poglądu, że na tej planecie tubylcy zdobywają, informacje poprzez zjadanie tych, którzy je posiadają. Po pierwsze, mógłbym ci pokazać mnóstwo obszarów, gdzie dromidzi i ouranidzi jak się wydaje żyją razem w pokoju. — Wzruszył ramionami. — Ziemskie narody nigdy nie były identyczne, dlaczego więc spodziewamy się, że na Medei wszędzie ma być jednakowo?

— Na Hansonii wszakże… mówisz, wojna?

— To najlepsze określenie, jakie potrafię wymyślić. Och, żadna ze stron nie ma jakiegoś rządu, który mógłby ją wypowiedzieć. Faktem jednak jest, że przez ostatnie dwadzieścia lat — czyli tyle, ile obserwują ich ludzie — dromidzi z tej wyspy odczuwają coraz silniejszą żądzę mordu wobec ouranidów. Chcą ich zniszczyć! Ouranidzi są nastawieni pokojowo, ale potrafią się bronić, czasem aktywnymi środkami w rodzaju zastawiania pułapek. — Hugh skrzywił się. — Widziałem kilka takich starć; oglądałem też skutki jeszcze większej liczby innych. Nie jest to przyjemne. Gdybyśmy my tu, w Port Kato, mogli pośredniczyć — przynieść pokój — sądzę, że już to samo usprawiedliwiłoby obecność człowieka na Medei.

Chociaż chciał ująć ją swą życzliwością, nie zamierzał jednak grać świętoszka. Był pragmatykiem, niemniej jednak czasem zastanawiał się, czy człowiek ma prawo tu przebywać. Długoterminowe badania naukowe były niemożliwe bez samodziel­nie utrzymującej się kolonii, co z kolei narzucało jej odpowiednią liczbę ludzi, którzy w większości nie byli uczonymi. On na przykład był synem górnika i dzie­ciństwo spędził na prowincji. Prawda, osadnictwo ludzkie na Medei nie miało zwiększać swej liczebności ponad obecny poziom, a zresztą na większości powierzchni tego ogromnego księżyca panowały warunki nieodpowiednie dla ludzi, tak więc dalszy rozwój kolonizacji był mało prawdopodobny. Ale i tak tylko ze względu na swą obecność Ziemianie wywarli nieodwracalny wpływ na obie rasy tubylcze.

— Nie możecie ich spytać, dlaczego ze sobą walczą? — zastanawiała się Chrisoula.

Hugh uśmiechnął się krzywo.

— O, tak, możemy spytać. Do tej pory opanowaliśmy tutejsze języki do celów praktycznych. Pytanie tylko: jak głęboko sięga nasze zrozumienie?

Posłuchaj: jestem specjalistą od dromidów, Jannika zaś od ouranidów i oboje .Usilnie się staraliśmy zdobyć przyjaźń niektórych osobników. Mnie jest trudniej, bowiem dromidzi nie chcą przychodzić do Port Kato, dopóki nie mają pewności, że nie natkną się tu na jakiegoś ouranida. Przyznają, że byliby wtedy zmuszeni próbować go zabić — i przy okazji również zjeść: to ważny akt symboliczny. Dromidzi zgadzają się, że byłoby to pogwałcenie naszej gościnności. Dlatego też ja muszę się z nimi spotykać w ich obozowiskach i schronieniach. Pomimo tego utrudnienia Jannika jest przekonana, że nie posunęła się dalej niż ja. Oboje jesteśmy na równi, w kropce.

— A co mówią tubylcy?

— No, przedstawiciele obu gatunków przyznają, że kiedyś żyli ze sobą w zgodzie… nie mając zbyt wielu bezpośrednich kontaktów, ale interesując się sobą nawzajem w znacznym stopniu. Potem zaś, dwadzieścia-trzydzieści lat temu, coraz więcej dromidów zaczęło tracić płodność. Coraz też częściej poszczególni osobnicy umierali nie przechodząc całego cyklu. Przywódcy zadecydowali, że to wina ouranidów i że należy ich pozabijać.

— Dlaczego?

— Kanon wiary. Brak tu jakiegokolwiek uzasadnienia, które mógłbym rozpo­znać, choć potrafię się domyślić motywów, w rodzaju potrzeby znalezienia kozła ofiarnego. Nasi patolodzy szukają prawdziwej przyczyny, ale można sobie wyobrazić, ile czasu to zajmie. A tymczasem napaści i zabójstwa się mnożą.

— Chrisoula popatrzyła na pokryty pyłem grunt.

— Może ouranidzi też się jakoś zmienili? Wówczas dromidzi mogliby wyciągnąć pośpieszny wniosek o post hoc, propter hoc.

— Hę?

Gdy przetłumaczyła, Hugh zaśmiał się.

— Boję się, że brak mi ogłady — powiedział. — Pionierzy i traperzy, wśród Oprych się wychowałem, szanują wykształcenie — bez niego nie przeżylibyśmy na Medei — ale sami zbyt wiele go nie mają. Zainteresowałem się ksenologią, bo jako dzieciak zaprzyjaźniłem się z jednym dromidem i trwało to przez jego cały cykl — od okresu żeńskiego, poprzez męski, do postseksualnego. Tak egzotyczne życie Pociągnęło moją wyobraźnię.

Jego próba skierowania rozmowy na tory bardziej osobiste nie powiodła się.

— Co zrobili ouranidzi? — nastawała Chrisoula.

— Och… przyjęli nową… nie, nie religię. To sugerowałoby osobny przedział życia, prawda? A ouranidzi nie dzielą swego życia. Można to nazwać nową drogą, nowym Tao. Składa się na to ostatecznie lot ze wschodnim wiatrem poprzez ocean, by zginąć w chłodzie panującym na stronie odplanetarnej. To ma jakieś transcendentalne znaczenie. Nie pytaj mnie, jakie czy dlaczego. Nie potrafię też zrozumieć — ani Jannika — dlaczego dromidzi uważają to, co robią ouranidzi, za rzecz straszną. Mam pewne pomysły, ale to tylko hipotezy. Moja żona żartuje, że są to urodzeni fanatycy.

Chrisoula skinęła głową.

— Przepaść kulturowa. Powiedzmy, że współczesny materialista o niewielkiej empatii posiadał wehikuł czasu i udał się do czasów średniowiecza na Ziemi, by tam dowiedzieć się, jakie były powody krucjat czy mahometańskich świętych wojen. Wydałyby mu się bezsensowne. Bez wątpienia doszedłby do wniosku, że wszyscy zainteresowani postradali zmysły, a jedyną możliwą drogą do pokoju było całkowite zwycięstwo jednej strony nad drugą. Co, jak się okazało, nie było prawdą.

Hugh uświadomił sobie, że ta kobieta myśli bardzo podobnie do jego żony. Chrisoula mówiła zaś dalej:

— Czy nie mogłaby być taka możliwość, że powodem tych zmian jest człowiek, choćby pośrednio?

— Jest taka możliwość — przyznał. — Ouranidzi oczywiście latają daleko, więc te z Hansonii mogły usłyszeć, z drugiej czy trzeciej ręki, opowieść o raju związanym z ludźmi. Sądzę, że to naturalne uważać, iż raj leży na zachodzie. Nie to, żeby ktoś z nas próbował nawracać tubylca, ale oni czasem pytali, jakie są nasze poglądy. A ouranidzi to urodzeni mitotwórcy, którzy podchwytują każdy pogląd. Są również skłonni do ekstazy, nawet względem śmierci.

— Podczas, gdy dromidzi, jak usłyszałam, potrafią w ciągu nocy wymyślić nową, wojowniczą religię. Tak więc na tej wyspie nowa religia okazała się skierowana przeciwko ouranidom, co? To tragiczne… choć ma wiele wspólnego, jak sądzę, z prze­śladowaniami religijnymi na Ziemi.

— W każdym razie nie możemy im pomóc, dopóki nie zdobędziemy więcej informacji. Jan i ja pracujemy nad tym. Przeważnie przestrzegamy zwykłego sposobu postępowania: badania polowe, obserwacje, wywiady i tak dalej. Eksperymentujemy również z mnemoskopią. Dziś zostanie ona poddana najpowa­żniejszej jak dotąd próbie.

Chrisoula usiadła wyprostowana, spięta.

— Co będziecie robić?

— Prawdopodobnie skończy się to niepowodzeniem. Sama jesteś naukowcem, więc wiesz, jak rzadko zdarzają się prawdziwe momenty przełomowe. My się tylko wleczemy przed siebie.

Gdy Chrisoula milczała, Hugh nabrał oddechu do dłuższej wypowiedzi.

— Dokładnie mówiąc — ciągnął — Jan wychowuje „dzikiego” ouranida, ja zaś „dzikiego” dromida. Namówiliśmy ich do podłączenia im miniaturowych nadajni­ków mnemoskopowych i pracujemy nad nimi, by rozwinąć nasze własne możliwości. Tego, co odbieramy i tłumaczymy, nie ma zbyt wiele. Nasze oczy i uszy dają nam znacznie więcej informacji. Ale są to dane szczególne, uzupełniające.

Jak to wygląda? Och, nasz tubylec ma przyklejony do głowy aparat wielkości guzika — o ile w przypadku ouranida można mówić o głowie. Energii dostarcza ogniwo rtęciowe. Aparat nadaje sygnał identyfikacyjny w paśmie radiowym; jego moc jest rzędu mikrowatów, ale wystarczy, by można było to odbierać. Transmisja danych potrzebuje oczywiście szerokiego pasma, nadajemy więc to wiązką ultrafioletową.

— Co takiego? — To zaskoczyło Chrisoulę. — Czy to nie jest niebezpieczne dla dromidów? Uczono mnie, że oni, podobnie jak większość zwierząt, muszą kryć się podczas wybuchów na słońcu.

— To promieniowanie ma moc bezpieczną, choćby z powodu ograniczeń energetycznych — odrzekł Hugh. — Oczywiście przekaz może się odbywać tylko w linii wzroku, na odległość kilku kilometrów w powietrzu. Przy tym tubylcy obu ras twierdzą, że potrafią wykryć fluorescencję gazu wzdłuż toru promieni. Choć oczywiście nie ujmują tego w tych słowach!

Tak więc Jan i ja polecimy osobnymi grawitolotami. Zawiśniemy tak wysoko, że nie będzie nas widać, drogą radiową włączymy nadajniki i „dostroimy się” do naszych obiektów za pomocą wzmacniaczy i komputerów. Jak już powiedziałem, do tej pory uzyskiwaliśmy bardzo ograniczone rezultaty; jest to wyjątkowo mało wydajna telepatia. Dziś wieczór planujemy zintensyfikować wysiłki, ponieważ zdarzy, się coś ważnego.

Nie zapytała od razu, co to będzie, ale zamiast tego powiedziała:

— A czy próbowaliście nadawania do tubylca zamiast odbioru?

— Co takiego? Nie, nikt jeszcze tego nie próbował. Po pierwsze, nie chcemy, by wiedzieli, że ich obserwujemy. To prawdopodobnie wpłynęłoby na ich zachowa­nie. Poza tym żadna z ras medeańskich nie dysponuje niczym, co choć trochę przypominałoby kulturę naukową. Wątpię, czy zrozumieliby, o co chodzi.

— Naprawdę? Przy ich wysokim poziomie metabolizmu powiedziałabym, że powinni myśleć szybciej od nas.

— Wydaje się, że tak jest, choć nie potrafimy tego zmierzyć, dopóki nie ulepszymy mnemoskopu, tak by umiał odczytywać myśli werbalnie. Do tej pory zidentyfikowaliśmy tylko wrażenia zmysłowe. Wróć tu za sto lat, to może ktoś ci odpowie na twoje pytanie.

Rozmowa stała się tak uczona, że Hugh z radością przyjął ukazanie się ouranida, które ją przerwało. Rozpoznał tego osobnika — samicę, pomimo tego, że była większa niż zazwyczaj: jej rozdęta wodorem kula osiągnęła pełne cztery metry średnicy. To spowodowało, że pokrywająca ją sierść stała się rzadka, tracąc swój perłowy połysk. Mimo to jednak miło było na nią patrzeć, jak przelatywała nad wierzchołkami drzew, w poprzek linii wiatru, a potem w dół. Z chwytnymi wiciami powiewającymi u dołu w różnych konfiguracjach, by ułatwić kierowanie odrzuto­wym poruszaniem się w powietrzu, nie zasługiwała właściwie na nazwę „latającej meduzy” — choć Hugh widywał zdjęcia ziemskich „żeglarzy portugalskich” i uważał, że są piękne. Potrafił zrozumieć sympatię, jaką ta rasa budziła w Jannice.

Wstał.

— Pozwól, że ci przedstawię jedną z tutejszych osobistości — rzekł do Chrisouli. — Niallah mówi trochę po angielsku. Jednakże nie spodziewaj się, że od razu zrozumiesz jej wymowę. Prawdopodobnie przyleciała na mały handelek, zanim wróci do swej grupy na dzisiejsze wielkie wydarzenie.

Chrisoula uniosła się z miejsca.

— Handelek? Wymiana?

— Aha. Niallah odpowiada na pytania, snuje opowieści, śpiewa pieśni, pokazuje manewry, cokolwiek zechcemy. W zamian za to musimy jej grać ludzką muzykę, zwykle Schonberga; szaleje za nim.

* * *

Przeskakując przez skałę Erakoum wyraźnie ujrzała Sarhoutha na tle Maurdudeka. Księżyc zbliżał się ku słonecznej pełni przechodząc przez czerwony żar planety. Jego tarcza niewielka wobec jej ogromu zdawała się mniejsza dla oczu niż, plama, która również pojawiła się w polu widzenia, a jego zimne światło nieomal zniknęło jakiś czas temu, gdy księżyc przechodził ponad jednym z pasów wyraźnie otaczających Mardudeka. Pasy owe po zmroku jaśniały; mędrcy, tacy jak Yasari, uważali, że odbijają one światło słoneczne.

Przez chwilę Erakoum zapatrzyła się w ten widok: kule poruszające się w bez­kresnej przestrzeni po okręgach wewnątrz większych okręgów. Wierzyła, że sama zostanie mędrcem; ale nie będzie to wkrótce. Czekał ją jeszcze drugi okres rozrodczy, odrzucanie i pilnowanie drugiego segmentu, pomoc w opiece nad młodymi, które z niego wyjdą; a potem stanie się samcem, którego czekały obowiązki w zakresie poczęć, dopóki ta potrzeba tak samo nie zaniknie i nie nadejdzie czas spokoju.

Z ukłuciem bólu przypomniała sobie swój pierwszy, bezpłodny rozród. Segment chodził chwiejnie tu i tam przez jakiś czas, dopóki nie upadł i nie umarł, jak wiele innych, tak wiele. To Latacze spowodowały tę klątwę. Musiały to być one, jak przepowiedział prorok Illdamen. Ich nowa metoda lotu na zachód, gdy się zestarzeją, aby nigdy nie powrócić, zamiast opaść na ziemię i oddać jej, gnijąc, swe szczątki, jak tego sobie życzy Mardudek, z pewnością rozgniewała Czerwonego Strażnika. Na Lud nałożony został obowiązek odwetu za ten grzech przeciwko naturalnemu porządkowi rzeczy. Dowodem był fakt, że samice, które na krótko przed zapłodnieniem zabiły i zjadły Latacza, zawsze wydawały zdrowe segmenty, które przynosiły żywe potomstwo.

Erakoum przysięgła sobie, że dziś wieczór ona będzie taką właśnie samicą.

Zatrzymała się, by zaczerpnąć tchu i rozejrzeć się po okolicy. Tutaj urwiska stanowiły granice fiordu, w którym woda była o wiele spokojniejsza niż znajdujące się poza nią morze, i jaskrawo odbijała światło padające ze wschodu. Ciemna plama zdradzała obecność masy pływających wodorostów. Może to właśnie rośli­ny r lego rodzaju, w którym pączkują Latacze w swym ohydnym dzieciństwie? Z tej odległości Erakoum nie potrafiła tego stwierdzić. Czasem dzielni przedstawiciele jej rasy wyprawiali się na kłodach drewna usiłując dotrzeć do tych wylęgarni i zniszczyć je, ale nie udawało się im to i często ginęli w zdradliwych olbrzymich falach.

Na zachodzie wznosiły się poszarpane, pokryte lasem wzgórza, gdzie czaiła się ciemność. Na tle ich cieni tańczyły błyski złocistych iskier tysiącami, milionami na całym terenie. Były to ogniste pajączki. Przez ponad sto dni i nocy żyły jako jaja, a potem robaczki głęboko ukryte w podszyciu leśnym. Teraz zaś Sarhouth przechodził przez Mardudeka dokładnie tą drogą, na której tajemniczo się pojawiały. Wypełzały na powierzchnię, rozpościerały skrzydła, które im wyrosły, i ulatywały, świecące, by się rozmnażać.

Kiedyś zdawały się Ludowi tylko przyjemnym dla oczu widokiem. Potem pojawiła się konieczność zabijania Lataczy… a te gromadziły się stadami, by żerować na chmarach pajączków. Nisko zawieszone, nieostrożne w swych swawolach, dawały się łatwiej zaskoczyć niż zazwyczaj. Erakoum uniosła włócznię z grotem z obsydianu; pięć innych miała przytroczonych do grzbietu. Pewna liczba Osób spędziła ten dzień zastawiając sieci i pułapki, ale ona uważała to za niepraktyczne; Latacze to nie zwykły skrzydlaty łup. W każdym razie ona chciała cisnąć włócznią, strącić ofiarę i zatopić kły w jej drobnym ciele sama!

Noc wokół niej była pełna szelestów. Napawała się zapachem gleby, roślin, gnicia, nektaru, krwi, dążeń. Ciepło, jakie dawał Mardudek, przesączało się przez chłodny wietrzyk, omywając jej sierść. Na wpół dostrzeżone przemykające się kształty, na wpół słyszane szelesty w podszyciu to jej towarzysze. Nie zebrali się w jedną grupę, ale poruszali się wedle własnego uznania, trzymając się mniej więcej w zasięgu słuchu. Ktokolwiek pierwszy zobaczy lub zwietrzy Latacza, da znać gwizdem.

Erakoum znajdowała się dalej od swoich towarzyszy niż ktokolwiek inny. Pozostali obawiali się, że promień światła strzelający w górę z niewielkiej skorupy na jej grzbiecie zdradzi ich wszystkich. Ona zaś nie uważała tego za prawdopodob­ne, skoro niebieskawa poświata była tak nieznaczna. Człowiek zwany Hughem dobrze jej zapłacił w towarach wymiennych za noszenie tego talizmanu, gdy o to prosił, oraz za późniejsze omawianie z nią jej przeżyć. Co do niej, to odczuwała wówczas mroczny dreszcz, nie przypominający niczego, z czymkolwiek dotychczas spotkała się na tym świecie; przychodziła do niej wiedza, jakby we śnie, ale bardziej realna. Korzyści warte były tej niewielkiej zawady podczas niektórych łowów… nawet dzisiejszych łowów.

Poza tym… było coś, czego nie powiedziała Hughowi, ponieważ on też wcześniej coś przed nią zataił. O tym czymś dowiedziała się bez słów ze świecącej skorupy snów.

Oto pewien Latacz również miał taką skorupę, przez co znajdował się w szcze­gólnej więzi z człowiekiem.

Owe wielkie, groteskowe stworzenia szczerze zobowiązywały się do neutralności w konflikcie między Ludem i Lataczami. Erakoum nie miała im tego za złe. Ten świat nie był ich domem i nie można było oczekiwać, że możliwość wymarcia tutejszych mieszkańców cokolwiek ich obchodzi. Mimo to sprytnie wydedukowała, że będą chcieli zataić jednoczesne kontakty z przedstawicielami obu ras.

Skoro Hugh tak chciał, by tej nocy była związana z nim duchem, niewątpliwie inny człowiek chciał tego samego od jakiegoś Latacza. Toteż ze szczególną radością strąci właśnie tego Latacza. Poza tym szukanie bladego promienia pośród ognistych pajączków i gwiazd może naprowadzić ją na trop całej zgrai nieprzyja­ciół. Odpocząwszy ruszyła w głąb lądu.

Erakoum polowała.

* * *

Przez całe życie Jannika Rezek tęskniła za krajem, w którym nigdy nie mieszkała.

Jej rodzice dopuścili się politycznej obrazy rządu Federacji Dunajskiej, który poinformował ich, że unikną domu reindoktrynacyjnego, jeśli zgodzą się dobrowolnie reprezentować swój kraj w kolejnym transporcie osadników na Medeę. Nie mieli więc praktycznie wyboru. Niemniej jednak ojciec powiedział jej później, że tuż przed zapadnięciem w sen hibernacyjny myślał o tej ironii, że gdy się obudzi, żaden z jego sędziów nie będzie już żył i nikomu już nie będzie zależało, a nawet nikt nie będzie pamiętał, o co w ogóle szło w tej sprawie. Już u celu podróży ojciec dowiedział się, że nawet Federacja Dunajska już nie istnieje.

Pozostawała w mocy zasada, że z wyjątkiem załóg statków żadna osoba nie miała drogi powrotu. Zbyt drogo kosztowała podróż, by sprowadzić na Ziemię pasażera — bezużytecznego wyrzutka z przeszłości. Rodzice Janniki starali się swoje wygnanie uczynić jak najmniej dotkliwym. Oboje fizycy, spotkali się z gorącym przyjęciem w Armstrong i jego rolniczym zapleczu. Na ile to było możliwe w skromnych warunkach na Medei, powodziło im się dobrze i w końcu zdobyli rzadki przywilej. Liczba ludzi mieszkających na Medei osiągnęła prawnie dopuszczalną granicę; przekroczenie jej spowodowałoby tłok w tych ograniczonychmiejscach, gdzie można było żyć, jak również zakłócenia w badanym środowisku. Aby zrównoważyć niepowodzenia rozrodcze, kilku parom na pokolenie zezwalano na posiadanie trojga dzieci. Wśród nich znaleźli się rodzice Janniki.

Toteż wszyscy, włączając w to przymusowo ją samą, uważali, że ma szczęśliwe dzieciństwo. Było ono również wysoce cywilizowane; zapisy molekularne, jakie zgromadził Ośrodek, obejmowały większość kultury wytworzonej przez ludzkość. Przemysł rozwinął się w końcu w takim stopniu, że lepiej sytuowane rodziny mogły sobie pozwolić na aparaturę odtwarzającą owe zapisy w takiej stereoskopii i stereofonii, jaka była potrzebna. Jej rodzice korzystali z tej możliwości, by złagodzić swą tęsknotę za ojczyzną, nie zastanawiając się nad tym, jakie skutki może to wywrzeć na młodych sercach. Jannika wychowywała się wśród ożywionych duchów: stare wieże w Pradze, wiosna w Czeskim Lesie, Boże Narodzenie w wiosce, której minione wieki niemal nie tknęły, sala koncertowa, gdzie muzyka triumfalnie falowała ponad świątecznie ubranymi słuchaczami, których było więcej niż wszystkich osadników w Armstrong, repliki wydarzeń, które ongiś wstrząsały Ziemią, pieśni, wiersze, książki, legendy, baśnie… Czasem zastanawiała się, czy przypadkiem jej zainteresowanie ksenologią nie zostało spowodowane przez ouranidów, którzy wyglądali jak lekkie, jasne duszki z bajek.

Dzisiaj, gdy Hugh wyszedł z Chrisoulą, stała przez chwilę patrząc za nimi. Pokój momentalnie zrobił się przytłaczający, jakby chciał ją stłamsić. Zrobiła tyle, ile mogła, by stał się bardziej przytulny, rozwieszając zasłony, obrazy, pamiątki. Teraz jednak zawalony był sprzętem, a Jannika nie znosiła bałaganu. Hughowi nie zależało na porządku.

Znowu powróciło pytanie: czy w ogóle mu na czymś jeszcze zależało? Gdy się pobierali, kochali się oczywiście, ale nawet ona uznała, że było to małżeństwo w znacznym stopniu z rozsądku. Oboje starali się o wyznaczenie na odległą placówkę, gdzie będą mieli największe szansę dokonania naprawdę znaczących, oryginalnych odkryć. Preferowano małżeństwa, wedle teorii, że mniej będą ich rozpraszać sprawy pozanaukowe niż samotnych. Kiedy tym małżeństwom rodziły pierwsze dzieci, z zasady przenoszono je do miasta.

Oboje wielokrotnie się o to spierali. Nacisk społeczny — uwagi, aluzje, wstydliwe unikanie tematu — coraz mocniej domagał się, by przyczynili się do reprodukcji biologicznej kolonii. W ramach zakreślonych liczbą mieszkańców pożądane było stworzenie jak największej puli genetycznej. Poza tym trochę już Jannika robiła się za stara na macierzyństwo. Hugh bardzo chciał zostać ojcem, ale z góry przesądzał, że ona zajmie się domem, podczas gdy on pozostanie przy ich dyscyplinie.

Nie powinna robić mu wymówek, gdy wróci ze swego poświęconego umizgom spaceru. Za często ostatnio traciła spokój ducha; robiła się z niej istna złośnica, aż Hugh jak huragan wybiegał z baraku lub chwytał butelkę whisky i lał ją w siebie. Nie był złym człowiekiem — w głębi ducha był dobry, spiesznie się poprawiła — często bezmyślny, ale z dobrymi intencjami. W jej wieku nic lepszego się nie trafi.

Chociaż… Poczuła gorąco na policzkach, wykonała gest, jakby chciała odpędzić wspomnienie, i nie udało się jej. Było to dwa dni temu.

Dowiedziawszy się od AYacha o Czasie Blasku, postanowiła zebrać okazy larw świecących żuczków. Do tej pory ludzie wiedzieli po prostu, że dorosłe insektoidy roiły się mniej więcej co rok. Skoro było to tak ważne dla mieszkańców Hansonii, powinna się dowiedzieć czegoś więcej o tym. Zaobserwować sama, poprosić o pomoc biologów, ekologów, chemików… Zapytała Pięta Maraisa, dokąd ma pójść, a on zaofiarował się, że ją tam zaprowadzi.

— Powinienem był dawno o tym pomyśleć — rzekł. — Żyjąc w próchnicy larwy muszą stymulować wzrost roślin.

Potrzebna była wilgotniejsza gleba niż ta, która otaczała Port Kato. Udali się więc do odległego o kilka kilometrów jeziora. Spacer był łatwy, ponieważ podszycie, mało rozwinięte ze względu na gęste listowie drzew, nie utrudniało marszu. Miękkie podłoże tłumiło odgłos kroków, drzewa tworzyły łukowate nawy, liczne promienie światła słonecznego przenikały przez mrok i zapachy lasu, by sięgnąć ziemi lub odbić się od malutkich skrzydełek; dźwięki niczym lira dobywały się z nie­widzialnego gardła.

— Jak cudownie — odezwał się po jakimś czasie Pięt.

Patrzył na nią, nie przed siebie. Stała się nagle ostro świadoma jego jasnowłosej męskiej urody. I jego młodości, upomniała siebie samą. Ustępował jej wiekiem nieomal o dziesięć lat, choć był to człowiek dojrzały, rozważny, wykształcony — mężczyzna w każdym calu.

— Tak — wyrwało się jej. — Szkoda, że nie potrafię tego docenić tak jak ty.

— Nie jesteśmy na Ziemi — zauważył. Zdała sobie sprawę, że jej odpowiedź zabrzmiała mniej wymijająco, niż sobie tego życzyła.

— Nie użalałam się nad sobą — rzuciła szybko. — Nie myśl tak, proszę cię. Widzę tu piękno i oczarowanie, i swobodę, o tak, jesteśmy szczęśliwi na Medei. — Próba śmiechu: — No, wszak na Ziemi nie mogłabym nic zrobić dla ouranidów, nie?

— Kochasz ich, prawda? — spytał poważnie.

Skinęła głową. Położył dłoń na jej obnażonym ramieniu.

— Wiele w tobie miłości, Janniko.

Zmieszana, usiłowała spojrzeć na siebie z jego punktu widzenia. Oto kobieta średniego wzrostu, o figurze oszałamiającej, doskonale o tym wiedziała; ciemne włosy do ramion przetykane srebrnymi pasmami (tak by chciała, aby Hugh przekonywał ją, że zbyt wcześnie zaczęła siwieć), wydatne kości policzkowe, zadarty nos, ostry podbródek, cera o barwie kości słoniowej. Choć Piet był kawalerem, mężczyzna tak atrakcyjny nie powinien mieć trudności, mógł spotykać się z dziewczętami podczas wyjazdów do miasta i podtrzymywać znajomości przez holokom. Nie powinien tak jej adorować. Ona sama nie powinna się na to zgadzać. Pewnie, miała kilkakrotnie innych mężczyzn, zarówno przed, jak i po ślubie. Nigdy jednak w Port Kato — zbyt łatwo byłoby o komplikacje, a poza tym sama się Wyciekała, gdy Hugh miał jakiś romans na miejscu. Co gorsza, podejrzewała, że pięt widział w niej nie tylko partnerkę do jednorazowej przygody. Takie rzeczy mogą złamać życie.

— Och, spójrz — powiedziała i usunęła się od dotyku, by wskazać skupisko ostrosłupowych nasienników. Jednocześnie jej umysł przyszedł z pomocą. — Zapomniałam ci powiedzieć; dziś rozmawiałam z profesorem al-Ghazim. Wydaje nam się, że poznaliśmy powód metamorfozy i rojenia się świecących żuczków.

— Co takiego? — zamrugał oczyma. — Nie sądziłem, że ktoś się tym zajmuje.

— No więc był to… pomysł, który przyszedł mi do głowy, kiedy mój ouranid zaczął swoje rozważania na temat żuczków. On, to znaczy AYach, powiedział mi, tt czas zjawiska nie zależy ściśle od pory roku. Tu w tropikach to nie jest konieczne, ale wyznacza go Jason, księżyc — dodała, ponieważ nazwa nadana pmz ludzi najbardziej spośród wielkich satelitów zbliżonemu do planety, przy­padkiem była podobna do słowa przejętego przez ludzi od dromidów w regionie Enrigue, którym określali oni wiatr podobny do sirocco.

— On mówi, że metamorfozy następują podczas pewnych tranzytów Jasona przez tarczę Argo — ciągnęła. — W przybliżeniu co czterechsetny, dokładnie zaś wstępuje to co około stu dwudziestu siedmiu dni medeańskich. Tubylcy w tym regionie są równie świadomi istnienia i ruchów ciał niebieskich jak gdziekolwiek indziej. Ouranidzi mają święto w czasie rojenia się żuczków; to ich przysmak. No więc to podsunęło mi pomysł i połączyłam się z Ośrodkiem z prośbą o wyliczenia astronomiczne. Okazuje się, że miałam rację.

— Wyjaśnienie astronomiczne dla żyjącego pod ziemią robaka? — wykrzyknął Marais.

— No, z pewnością przypominasz sobie, że Jason wzbudza aktywność elektryczną w atmosferze Argo, podobnie jak Io w przypadku Jowisza… w Układzie Słonecznym, w którym krąży Ziemia! W naszym przypadku powstaje wiązka radiowa na jednej z generowanych częstotliwości, taki naturalny maser. Dlatego do Medei docierają owe fale tylko wtedy, gdy oba księżyce znajdują się na liniach węzłów. A następuje to właśnie w takich odstępach, o jakich wspominał mój znajomy. I faza też jest odpowiednia.

— Ale czy robaczki są w stanie wykryć tak słaby sygnał?

— Myślę, że jest to oczywiste. Jak to się dzieje, nie potrafię odpowiedzieć bez pomocy specjalistów. Pamiętaj jednak, że Fryksos i Helle nie powodują zbyt wielu zakłóceń. Organizmy bywają fantastycznie czułe. Czy wiesz, że wystarczy mniej niż pięć fotonów, by pobudzić czerwoną plamkę w twoim oku? Sądzę, że fale z Argo przenikają do gleby na głębokość paru centymetrów i zaczynają łańcuch reakcji biochemicznych. Nie ma wątpliwości, że jest to pozostałość ewolucyjna z czasów, kiedy orbity Jasona i Medei dokładnie odpowiadały porom roku. Zaś perturbacje nieustannie powodują zmiany w ruchu księżyców, wiesz o tym.

Milczał przez chwilę, nim się odezwał:

— Wiem, że jesteś wyjątkowym człowiekiem, Janniko.

Udało się jej odzyskać na tyle równowagę, by panować nad przebiegiem rozmowy, dopóki nie dotarli do jeziora. Tam, przez chwilę, znowu odczuła wstrząs.

Jezioro leżało za zasłoną gaju bambusowego, toteż dopiero gdy go minęli, zatrzymali się na brzegu wysłanym przypominającą mech darnią o barwie bursztynu. Nie tknięta przez człowieka w jej leśnym pucharze woda pieniła się, bulgotała, pachniała. Delikatne kolory i zapach żywych organizmów nie drażniły wzroku ni powonienia; tu były normalne… ale teraz przypomniała sobie srebrzystobłękitny połysk Jeziora Nezyderskiego w Federacji Dunajskiej. Oddech zaświszczał jej między zębami.

— Co się stało? — Pięt spojrzał tam, gdzie patrzyła. — Dromidzi?

W pewnej odległości pojawiło się kilka owych istot, które przybyły tu, by się napić. Jannika wpatrywała się w nie, jakby widziała je po raz pierwszy.

Najbliżej była młoda samica, zapewne jeszcze bezpotomna, miała bowiem sześć nóg. Ponad smukłym tułowiem o długim ogonie unosił się centaurowaty tors zakończony dwoma ramionami, a nad nimi osobliwie lisia głowa, która sięgnęłaby Jannice do piersi. Sierść dromida połyskiwała czarnoniebiesko w świetle słońc; Argo skryła się za drzewami.

Trójka czworonożnych matek pilnowała znajdującej się wśród nich ósemki małych. Jedna para potomstwa wskazywała przez swe rozmiary, że u ich matki wkrótce znowu wystąpi jajeczkowanie, zapłodnienie w czasie godów, a wkrótce potem odrzucenie drugiego segmentu i opieka nad nim, aż do narodzin. Kolejny dromid przeszedł już przez ten etap; chodził na dwóch nogach i przestał być już funkcjonalną samicą, ale męskie gonady jeszcze się u niego nie rozwinęły.

Nie było ani jednego samca w okresie rozrodczym. Tych zbytnio porywały żądze, niecierpliwość, gwałtowność, by szukali towarzystwa. Natomiast w grupie znajdowali się trzej osobnicy w wieku postseksualnym; posiwiali, ale mocni i opie­kuńczy. Ich dwunogi chód, szybki wedle kategorii ludzkich, nie mógł się jednak równać z błyskawicznie płynnymi ruchami ich towarzyszy.

Wszystkie dorosłe osobniki były uzbrojone w charakterystyczne dla epoki kamien­nej włócznie, toporki i noże; uzbrojenia dopełniały ich własne zęby mięsożerców.

Dromidzi zniknęli nieomal natychmiast, gdy Jannika ich zobaczyła; nie ze strachu, ale dlatego, że byli to mieszkańcy Medei, których metabolizm i życie były szybsze niż jej.

— Dromidzi — wydobyła z siebie.

Pięt przyglądał się jej przez chwilę, nim powiedział cicho:

— Oni tępią twoich ukochanych ouranidów. Mówisz mi, ze to się nasila tej nocy, gdy roją się świecące żuczki. Ale nie wolno ci ich nienawidzić. Dotknęła ich tragedia.

— Tak, problem bezpłodności, wiem. Ale czemu chcą, by razem z nimi ginęli ouranidzi? — Uderzyła pięścią w rozwartą dłoń. — Wracajmy do pracy, zbierajmy próbki i chodźmy do domu. Proszę cię, dobrze?

Rozumiał ją całkowicie.

…Odrzuciła wspomnienia i zajęła się przygotowaniami do nocnej wyprawy.

Hugh i Jannika wyruszyli nieco po zachodzie słońca. Śmigacze odleciały z szu­mem, osiągnęły średnią wysokość i przez chwilę krążyły, podczas gdy oboje wy­szukiwali właściwy kierunek i wymieniali przez radio pożegnania. Z dołu, w ostat­nich promieniach Kolchidy odbijających się od kadłubów, śmigacze wyglądały jak dwie łzy.

— Dobrych łowów, Jan.

— Fe! Nie mów tak.

— Przepraszam — rzekł sztywno i wyłączył nadajnik. Jasne, zachował się nietaktownie, ale czemu ona jest tak cholernie drażliwa?

Nieważne. Ma wiele pracy. Erakoum obiecała zjawić się o tej porze na Wzgórzach Katastrofy, jej grupa bowiem wybierała się najpierw na północ, wzdłuż wybrzeża, nim skieruje się w głąb lądu. Później nie będzie można przewidzieć, gdzie ją poniesie. Trzeba szybko odszukać jej nadajnik. Śmigacz Janniki zginął z oczu, kierując się w swoją stronę. Hugh włączył pilota inercyjnego i odchylił się W pasach, by jeszcze raz sprawdzić instrumenty. Robił to automatycznie, wiedział bowiem, że wszystko jest w porządku. Jego umysł błądził swobodnie.

Widok z kopuły kabiny był tytaniczny. W dole leżały wzgórza skryte w po­cętkowanych masach cienia, tu i ówdzie przetykane srebrnymi nitkami rzek lub przerywane rozpadlinami i skarpami. Dzielący planetę na dwie połowy Ocean Pierścieniowaty zmieniał wschodni horyzont w masę żywego srebra. Na zachod­nim niebie podwójne słońce pozostawiło po sobie purpurową poświatę. Nad głową niebo było już aksamitnie ciemne, a z każdym uderzeniem serca pojawiało się na nim coraz więcej gwiazd. Hugh dostrzegł parę księżyców tak blisko, że widać było ich tarcze oświetlone z jednej strony na rdzawo, z drugiej ha biało; dostrzegł też inne, ukazujące się jego oczom jako punkty światła na nieboskłonie. Rozpoznał je dzięki położeniu na niebie, na którym pełniły swą wartę wśród gwiazdozbiorów. W dole, nisko nad morzem, żarzyła się Argo — nie, raczej świeciła, jej wyższe chmury bowiem odbijały światło dnia niczym pasy jasności na ciemnoczerwonym tle. Jason zbliżał się do tranzytu, a jego średnica ką­towa przekraczała dwadzieścia minut łukowych; mimo to Hugh z trudnością odszukał go w tym blasku. W polu widzenia pojawiło się wybrzeże. Włączył detektor i ustawił napęd na swobodne unoszenie się w zawieszeniu. Zapaliła się na zielono lampka; nawiązał kontakt. Wzniósł pojazd na pełną wysokość trzech kilometrów. Częściowo postąpił tak dlatego, że chciał skupić się na napływających danych encefalicznych i potrzebował dużego marginesu bezpieczeństwa na błąd w pilotażu, a częściowo, ponieważ chciał znaleźć się poza zasięgiem wzroku i słu­chu tubylców, by jego obecność nie wpłynęła na ich postępowanie. Zająwszy stanowisko, włączył odbiornik w hełmie i umocował go na głowie; nie ważył zbyt wiele. Przekazane, wzmocnione, przetworzone, ponownie wzbudzone — wydarze­nia w układzie nerwowym Erakoum splotły się z wydarzeniami w jego układzie.

W żadnym wypadku nie osiągał w ten sposób pełnej świadomości dromida; przekaz i tłumaczenie były na to zbyt prymitywne. Hugh całe swe zawodowe życie poświęcił na uzyskiwanie możliwości zespolenia się z tym gatunkiem; przy maksymalnej cierpliwości, jaką on i Erakoum potrafili utrzymać przez te lata, doszedł ledwie do etapu interpretacji zebranych sygnałów. Szybkość procesów umysłowych tubylców raczej nie pomagała — poprzez powtarzanie i wzmacnia­nie — lecz przeszkadzała. Można by spróbować wyobrazić sobie poprzez pewną przybliżoną analogię przysłuchiwanie się szybkiej i prawie niesłyszalnej rozmowie, gdy gubi się prawie każde słowo, ponieważ prowadzona jest w języku, którego słuchający nie zna. Faktycznie zaś Hugh w ogóle nie odbierał myśli werbalnych: docierał do niego widok, dźwięk, zespół doznań zmysłowych, włączając w to również wewnętrzne, jak równowaga i głód, a także mgliste napomknienia o zmys­łach, których on sam zapewne nie posiadał.

Widział, jak przemyka pod nim ziemia, krzewy, gałęzie, stoki, gwiazdy i księżyce ponad poszarpanymi krawędziami; odczuwał ich zmienne kształty i fakturę pod kroczącymi stopami; słyszał przeróżne ciche odgłosy; czuł bogactwo aromatów. Doznania nadciągały bez przerwy, w większości przelotne i niewyraźne, wystarcza­jąco silne zaś, by wyjąć go z ciała i ściągnąć na ziemię ku jedności z prze­mykającym w dole stworzeniem.

Najwyraźniejsze, chyba dlatego, że w ten sposób ulegały stymulacji jego własne gruczoły, były emocje, determinacja. Erakoum wyruszyła, by zabić Latacza.

Zapowiadała się długa i prawdopodobnie męcząca noc. Hugh spodziewał się, że raz czy dwa razy będzie musiał sięgnąć po lek zastępujący sen. Ludziom nigdy nie udawało się odzwyczaić od starodawnych rytmów Ziemi. Dromidzi drzemali, ouranidzi… śnili na jawie? Kontemplowali?

Tak jak to się często zdarzało przedtem, pomyślał przez chwilę, jak przebiega kontakt Jan z jej tubylcem. Nigdy nie będą mogli opisać sobie nawzajem swych doznań.

* * *

W głębi wzgórz Rój A‘i’acha odkrył wielką mnogość gwiezdlików. Pa­górki były rzadziej zalesione od nizin, co pomagało, świetlisty żer bowiem rzadko unosił się wysoko, a latając pod koronami drzew. Lud padał ofiarą Bestii. Tu zaś teren był otwarty, porośnięty darnią i usiany głazami; poznaczony polanami leżącymi w cieniu drzew. Największą z nich przecinała wąska rozpadlina — blizna wypełniona ciemnością.

Niczym nieskończony prysznic iskier gwiezdliki tańczyły, śmigały, uskakiwały; nieprzeliczone, przeznaczone jedynie do rozkoszy godów oraz na żer Ludu. Po­mimo swej ostrożności A’i’ach nie potrafił opierać się dłużej od innych; nie starał się jednak przyspieszyć opadania, wypuszczając gaz tak jak wielu innych. To utrudniłoby później wznoszenie się. Zamiast tego skurczył swe kuliste ciało i po­woli opuszczał się, czasem rozkurczając się w zależności od zmiennej gęstości powietrza. Nie użył też upustu gazu w celu uzyskania napędu. Rytmicznie pulsując, jego syfon współpracował z powiewami wiatru, by nieść go zygzakiem z niewielką szybkością. Nie miał się gdzie śpieszyć. Gwiezdlików było więcej, niż Rój byłby w stanie zjeść; wiele z nich uleci wolno, by złożyć jaja na następne żniwo.

Znalazłszy się wśród insektoidów A’i’ach wchłonął ich pierwszą porcję. W ciele zaśpiewał mu słodki, gorący aromat. Gęsto skupiony wokół niego, podrygujący obracający się, falujący i wymachujący ekstatycznie rzęskami, wypełniający niebo muzyką, Lud zapomniał o ostrożności. Zaczęła się miłość. Nie było to bezcelowe, choć przy braku wody, do której mogłyby wpaść, zapylone nasionka nie za­kiełkowałyby. Miłość jednoczyła wszystkich. W blasku Ruii pył życia unosił się niczym dym; widok, zapach, smak nadały gorączkowość tej radości, którą obudziła gwiezdlikowa uczta. A’i’ach wykrzyknął raz, potem wiele razy. Wyszedł poza własne ciało, stał się komórką jednej niebiańskiej istoty, która sama w sobie była huraganem miłości. Kiedyś, gdy poczuje na sobie ciężar lat, odpłynie na zachód przez morze, ku zimnemu Zaświatowi. Tam, oddając ostatnie ciepło swego ciała, jego dusza otrzyma swą nagrodę: Obietnicę, że będzie już zawsze tak jak jest teraz, w tę krótką noc…

Nagle poraziło go wycie. Spod drzew, na otwarty teren wypadły cienie. A’i’ach dostrzegł, jak sąsiednią kulę przebiło drzewce włóczni. Trysnęła krew, z sykiem uszedł gaz: skurczone ciało opadło jak wyschnięty liść. Rzęski jeszcze drgały, gdy Bestia schwyciła je w locie, a jej kły rozdarły je na strzępy.

W ścisku i chaosie A‘i’ach nie mógł wiedzieć, ilu jeszcze zginęło. Większość uchodziła jednak wznosząc się poza zasięg pocisków. Ci, którzy byli uzbrojeni, zaczęli zrzucać niesione przez siebie kamienie i gałęzie drzew ii. Jednak żadna z Bestii zapewne nie zginęła od ich ciosów.

A’i’ach rozluźnił mięśnie w swym kulistym ciele i natychmiast wystrzelił w górę. Już bezpieczny, mógł dołączyć do reszty Roju, odlecieć, szukając miejsca na nowe święto. Ale zanadto ogarnęła go wściekłość i żal. Jakimś zakamarkiem swego umysłu zastanawiał się nad tym zjawiskiem: zazwyczaj Lud nie przejmował się zbytnio śmiercią jednej Osoby. To urządzenie, które miał na sobie, te jakoś wyszeptywane tajemnice…

I miał ze sobą nóż!

Brawurowo wytryskując gaz obrócił się i runął w dół. Większość Bestii zniknęła w lesie, kilka jednak pozostało, pożerając ciała ofiar. A‘i’ach krążył na wysokości bliskiej granicy rozsądku i szukał okazji. Ponieważ nie mógł opaść jak kamień, musiał udać atak na jednego osobnika, potem szybko rzucić się ku innemu, uderzyć, unieść się i zaatakować następnego.

Trącił go słaby promień światła dochodzący z głowy Bestii, która wychynęła z cienia, stanęła i spojrzała do góry.

A’i’ach poczuł eksplozję woli. Oto był potwór, który na swój sposób związał się z ludźmi. Jeśli on sam w ten sposób zdobył swój nóż, cóż dostała tamta istota, co mogła dostać, by wyrządzić jeszcze gorszą szkodę. Zabicie jej powinno przynaj­mniej wstrząsnąć jej towarzyszami, sprawić, że się opamiętają w swych morder­czych zapędach.

A’i’ach rzucił się do boju. Dookoła niego gwiezdliki radośnie tańczyły i parzyły się.

* * *

Jannika musiała szukać całą godzinę, nim złapała swój kontakt. Ouranid nie mógł się zobowiązać, że w jakiejś chwili znajdzie się w określonym miejscu. Jej osobnik po prostu ją poinformował, gdy przymocowywała mu nadajnik do ciała, że jego grupa znajduje się obecnie w okolicy góry MacDonald. Poleciała więc tam i przeszukiwała okolicę w zapadającym zmroku, zanim lampka wskaźnika nie zapa­liła się na zielono. Uzyskawszy połączenie, uniosła się na trzy kilometry i ustawiła autopilota na powolne krążenie. Od czasu do czasu, gdy jej obiekt przesuwał się na północny wschód, przesuwała środek zataczanych przez siebie kręgów.

Poza tym skupiła się na wcieleniu się w swego ouranida. Było to oczywiście niemożliwe, ale z tych prób dowiadywała się więcej, niż uzyskiwała przez słowa. Odpowiedzi na faktyczne pytania, których zadanie nie przyszłoby jej do głowy. Obyczaje Ludu, wierzenia, muzyka, poezja, balet powietrzny — wszystko, czego by nie rozpoznała obserwując z zewnątrz. A jeszcze głębiej w jej wnętrzu — mniej wyraźne, ale potężniejsze — coś, czego nie mogłaby wpisać do raportu naukowego: uczucie rozkoszy, pożądania, wiatru, świetlistości, aromatu, chmur, deszczu, niezmierzonych odległości… poczucie wszystkiego, co składa się na bycie mieszkańcem niebios. Niecałkowite, nie, kilka przelotnych wejrzeń, trudnych do zapamiętania na później, ale przenoszących ją z jej ciała do nowego świata lśniącego cudami.

Rozkoszne drżenie podwoiło się jeszcze przez podniecenie A’i’acha. Jej wrażenia dotyczące jego doznań nigdy jeszcze nie stały się tak silne i wyraziste. Płynęła na strumieniach powietrza; zapach życia i pieśń posiadły ją, stała się kroplą w oceanie pod potężnym Ruii i nie było już domu, za którym trzeba było tak beznadziejnie tęsknić, bo dom znajdował się wszędzie.

Rój dotarł w końcu do chmury świecących żuczków i kosmos Janniki oszalał.

Przez chwilę, na wpół przerażona, zaczęła zdejmować hełm. Rozsądek powstrzy­mał jej dłoń. To, co się działo, stanowiło jedynie skrajny wyraz tego, w czym już wcześniej uczestniczyła. Ouranidzi rzadko przyjmowali znaczną ilość pożywienia od razu; kiedy jednak tak się działo, wpływało to na nich oszałamiająco. Odczuwała również ich podniecenie seksualne; męskość A’i’acha była zbyt nieziemska, by jej przeszkadzać w taki sposób, jak kiedyś żeńskość Erakoum zakłóciła spokój Hugha, gdy ta została zapłodniona, a potem odrzuciła swój ostatni człon. Dzisiejszej nocy rozkosz ouranidów sięgnęła zenitu.

Poddała się jej, przechodząc z jednego crescendo w drugie. Och, gdyby tu był z nią mężczyzna, ale nie, wtedy byłoby inaczej, zbezcześciłoby ten święty splendor, Obietnicę, Obietnicę!

A potem zjawiły się Bestie. Rozpętała się groza. Gdzieś rozległ się dziwny głos wołający o pomstę za jej zniszczoną błogość.

* * *

Krocząc nagim grzbietem pagórka Erakoum myślała, a puls jej stał się lekko przyspieszony, że dostrzegła w oddali płynący z góry słaby promień niebieskiego światła. Nie mogła mieć pewności z powodu blasku rzucanego przez Mardudeka, ale przepełniona nadzieją zmieniła kierunek biegu. Kiedy miała już za sobą długie przedzieranie się między głazami i cierniami, poświata zniknęła. Musiało być to jakieś nocne złudzenie, może odbicie światła księżyca od wznoszących się oparów. Ta konkluzja nie uspokoiła jej wcale. Latacze to jedno wielkie niepowodzenie!

Przez to wszystko znalazła się z tyłu, za swoim stadem. Pierwszym dla niej zwiastunem ataku były wycia towarzyszy. „Hai-ai, hai-ai, hai-ai!” rozlegało się zewsząd i parsknęła, zaskoczona. Na pewno przybędzie zbyt późno, by dopaść swej ofiary. Niemniej jednak podążyła w tamtym kierunku. Jeśli Latacze nie trafią (W dobry wiatr, doścignie ich i podąży od jednego schronienia do drugiego, nie zauważona. Może nie polecą aż tak daleko, by nie starczyło jej już sił na pościg, dopóki nie trafią na nowe wyrojenie się ognistych pajączków i znów się opuszczą W dół. Oddech szarpał jej gardziel, skok pagórka atakował stopy niewidocznymi kamykami, ale popęd pchał ją naprzód, aż dotarła na miejsce.

Była to polana, jasno oświetlona, choć poprzecinana cieniami, w połowie przegrodzona niewielką rozpadliną. Ogniste pajączki krążyły na tle mroku lasu niczym chmura świetlistego pyłu. Kilka samic przycupnęło na murawie i szarpało resztki swej ofiary. Reszta oddaliła się ściągając Lataczy, tak samo jak zamierzała to Erakoum.

Zatrzymała się na skraju drzew, by odetchnąć, i zamarła. Główna masa Lataczy powoli i chaotycznie przenosiła się na zachód, ale kilku z nich pozostało, by zrzucić swą żałosną broń. Z grzbietu najwyżej lecącego wydobywał się słaby promień Światła. Oto znalazła swoją ofiarę.

— Ee-ha! — wykrzyknęła, skoczyła naprzód, potrząsnęła włócznią. — Chodźże tu, siewco zła, chodź i oddaj życie! Twoja krew da życie mojemu następnemu miotowi, to życie, które odebrałeś poprzedniemu!

Nie było to zaskoczenie, ale zrządzenie losu, kiedy niesamowity kształt zatoczył krąg i poleciał ku niej. Więcej rozstrzygnie się tej nocy niż to, które z nich przeżyje. Ona, Erakoum, przejęta Mocą, stała się narzędziem Proroka.

Skulona, cisnęła włócznią. Wysiłek przeszedł przez jej wszystkie mięśnie. Zobaczyła, jak oszczep leci niczym zagłada, którą niesie ze sobą, ale jej wróg uchylił się; chybiła go o palec, a po chwili już spadał na nią jak pocisk.

Nigdy tego nie robiły! Cóż to błyszczało w jego podobnych do wodorostów odnóżach?

Erakoum chwyciła nową włócznię ze znajdującej się na plecach wiązki. Każdy węzeł troków miał ustępować od jednego szarpnięcia, ale ten nie ustąpił, musiała pociągnąć jeszcze raz, a tymczasem wróg był coraz większy, coraz bliższy. Poznała, co trzyma: nóz ludzkiej produkcji, ostry jak świeża klinga z obsydianu, ale cieńszy i mocniejszy. Odsunęła się. Włócznia już wyplątała się z troków. Nie było miejsca na rzut. Uderzyła.

Z szaleńczą radością dostrzegła, że ostrze trafiło w cel. Latacz zrobił unik, nim włócznia przebiła jego ciało, ale krew zmieszana z gazem pokryła pianą głęboką ranę w jego boku.

Runął naprzód i znalazł się w zasięgu jej ramion. Nóż uderzał raz za razem. Erakoum odczuła ciosy, ale jeszcze nie ból. Upuściła włócznię, uderzyła ramionami, zacisnęła szczęki. Zęby zwarły się na ciele wroga. Przez jej paszczę i w głąb gardzieli popłynęła fala siły.

I nagle ziemia umknęła jej spod tylnych nóg. Upadła na bok, usiłując uchwycić się ramionami i przednimi nogami, ale nie dała rady i przewróciła się. Kiedy uderzyła o krawędź rozpadliny, stoczyła się w dół po ostrych załomach. Przez moment widziała nad sobą niebo, gwiazdy i ogniste pajączki, oświetlonego Mardudekiem Latacza, który płynął w powietrzu i broczył krwią. Potem pochłonęła ją nicość.

* * *

Ludzie z Port Kato zasypywali Jannikę Rezek i Hugha Brocketa pytaniami, co ich sprowadziło do domu tak wcześnie i w takim stanie psychicznym. Oboje unikali pytań i pośpieszyli do swej kwatery. W chwilę potem zasłonili okna.

Przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Znajomy pokój nie dawał uspokojenia. Oświetlenie przystosowane do ludzkiego wzroku raziło teraz oczy, powietrze odcięte od lasu było bez życia, słabe odgłosy dochodzące z zewnątrz jeszcze pogłębiały ciszę panującą w środku.

W końcu potrząsnął głową, nie widząc, i odwrócił się od żony.

— Erakoum nie żyje — wymamrotał. — Czy kiedyś zdołam to pojąć?

— Jesteś pewien? — wyszeptała.

— Czułem… czułem, jak jej myśli się urywają… to tak, jakbym sam dostał w łeb… ale ty tak się troszczyłaś o swego cennego ouranida…

— A’i’ach jest ranny! Jego lud nie zna medycyny. Gdybyś tak nie szalał, że aż musiałam się zdecydować na pociągnięcie cię za sobą, zanim rozwalisz swój śmigacz…

Jannika urwała, przełknęła ślinę, rozwarła zaciśnięte pięści i zdołała wykrztusić.

— No, trudno, szkoda się stała i już. Zastanowimy się nad tym, co nam nie wyszło i jak zapobiec podobnej tragedii w przyszłości, czy nie?

— Taak, oczywiście. — Podszedł do spiżarki. — Napijesz się czegoś? — zawołał. Zawahała się.

— Wina.

Nalał jej pełen kieliszek. Jego prawa ręka ściskała szklankę whisky, którą od razu zaczął pić.

— Czułem, jak Erakoum umiera — powiedział. Jannika usiadła na krześle.

— Tak… a ja czułam, jak A’i’ach odnosi rany, które mogą okazać się śmiertelne. Usiądź, dobrze?

Zrobił to, ciężko, naprzeciwko niej. Ona piła małymi łyczkami ze swojej szklanki, on wielkimi haustami ze swojej. Nowo przybyli na Medeę zawsze twierdzili, że tutejsze wino i alkohol destylowany mają bardziej osobliwy smak niż żywność. Jakiś poeta wykorzystał to w mrożącym krew w żyłach poemacie o izolacji. Kiedy utwór wysłano na Ziemię w biuletynie wiadomości, po stu latach nadeszła odpowiedź, że nikt na Ziemi nie ma pojęcia, co koloniści widzą w tym wierszydle.

Hugh zgarbił się.

— No, dobrze — burknął. — Powinniśmy porównać nasze obserwacje, zanim zaczniemy zapominać, i może powtórzymy je jutro, mając czas na przemyślenie. — Sięgnął do rejestratora i włączył go. Podając hasło identyfikacyjne, uczynił to głuchym tonem.

— Dla nas też tak będzie lepiej — zwróciła mu uwagę Jannika. — Praca, logiczne myślenie, to odepchnie od nas koszmar.

— Bo to był koszmar… No dobrze! — Odzyskał nieco ze swego wigoru. — Spróbujmy odtworzyć, co się stało.

— Ouranidzi wyruszyli, by łowić świecące żuczki, a dromidzi, by polować na ouranidów. My oboje byliśmy świadkami tej walki. Oczywiście, mieliśmy nadzieję, ze do tego nie dojdzie — ty chyba modliłaś się o to, co? — ale wiedzieliśmy, że w wielu miejscach rozegrają się bitwy. To, co wstrząsnęło naszymi umysłami, to fakt, że to właśnie nasi tubylcy starli się w walce, podczas gdy my byliśmy z nimi w kontakcie psychicznym.

Jannika przygryzła wargi.

— Gorzej jeszcze — odrzekła. — Tych dwoje dążyło do tego starcia. Nie było to przypadkowe spotkanie, ale pojedynek. Podniosła wzrok. — Ty nigdy nie mówiłeś Erakoum ani innemu dromidowi, że mamy również kontakty z ouranidami, prawda?

— Nie, oczywiście, że nie. Ty zresztą też nie wspominałaś twojemu ouranidowi o moim kontakcie. Oboje wiedzieliśmy dobrze, co oznaczałoby wprowadzenie takiej zmiennej do podobnego programu.

— Natomiast pozostali członkowie załogi mają na to zbyt ograniczone słownic­two, w obu językach. No, dobrze. Ale mówię ci, że A’i’ach wiedział. Nie domyślałam się tego, póki nie rozpoczęła się walka, I wtedy wydostało się to na wierzch moich myśli, krzyknęło do mnie, nie słowami, ale nie pozostawiając wątpliwości.

— Tak, to samo się wydarzyło między mną i Erakoum. Mniej więcej.

— Przyznajmy więc to, czego nie chcemy przyznać, mój drogi. Nie tylko odbieraliśmy myśli od naszych tubylców, ale też je przekazywaliśmy. Sprzężenie zwrotne.

Potrząsnął bezsilnie pięścią.

— Cóż, u diabła, mogło przekazać ten odwrotny komunikat?

— Choćby wiązka radiowa, która łączy nas z naszymi obiektami. Wzbudzona modulacja. Wiemy z przykładu larw świecących robaczków — a zapewne wiadomo to i z wielu innych przypadków, o których nigdy nie słyszeliśmy, bo jak można wszystko wiedzieć o całej planecie — że organizmy medeańskie potrafią być ogromnie radioczułe.

— Taak, weźmy choćby ogromną szybkość poruszania się tutejszych zwierząt, kluczowe molekuły o wiele mniej trwałe niż odpowiednie związki u nas… Hej, zarazi l Erakoum, i A’i’ach poznali zaledwie odrobinę angielskiego, a już z pew­nością nie mieli pojęcia o czeskim, w którym to języku myślisz, jak sama utrzy­mujesz. Poza tym zastanów się, z jakim trudem my w ogóle się do nich dostrajamy, pomimo wszystko, czego się nauczyliśmy jeszcze na lądzie. Oni nie mają powodu, by robić to samo, nie mają pojęcia o naukowej metodzie. Z pewnością uznali, że to jakiś nasz kaprys, czar czy coś podobnego, jest powodem, dla którego muszą nosić te przedmioty.

Jannika wzruszyła ramionami.

— Być może, gdy jesteśmy w kontakcie, myślimy bardziej w ich językach, niż zdajemy sobie z tego sprawę. A przecież oba rodzaje Medeańczyków szybciej niż ludzie myślą, obserwują, uczą się. W każdym razie, nie twierdzę, że ich kontakt z nami był tak samo dobry, jak nasz z nimi, choćby dlatego, że radio ma znacznie węższe pasmo. Sądzę, że to, co od nas odebrali, to doznania podprogowe.

— Chyba masz rację — westchnął Hugh. — Będziemy musieli włączyć w to elektroników i neurologów, ale mnie na pewno nie przyjdzie do głowy lepsze wyjaśnienie niż twoje.

Pochylił się. Siła, która teraz wibrowała w jego głosie, zamieniła się w lód:

— Ale spróbujmy zobaczyć to w kontekście; w ten sposób może odgadniemy, jakie informacje otrzymywali od nas tubylcy. Jeszcze raz rozważmy, dlaczego hansońscy dromidzi i ouranidzi walczą ze sobą. Głównie chodzi o to, że dromidzi wymierają i winę za to przypisują ouranidom. Może to nasza wina, Portu Kato?

— Ależ skąd — Jannika była zdumiona. — Przecież wiesz, jakie podejmujemy środki ostrożności.

Hugh uśmiechnął się smutno.

— Myślę o skażeniu psychicznym.

— Co takiego? Niemożliwe! Nigdzie indziej na Medei…

— Cicho bądź, dobrze? — krzyknął na nią. — Próbuję przypomnieć sobie to, co odebrałem od mojej przyjaciółki, którą zabił twój przyjaciel.

Na wpół uniosła się, z pobladłą twarzą, potem znów usiadła i czekała. Kieliszek z winem drżał w jej palcach.

— Zawsze wiele paplałaś o tym, jacy ci ouranidzi są dobrzy, łagodni i rozwinięci estetycznie — rzucił raczej w nią niż do niej. — Zachłystywałaś się wprost tą ich nową wiarą — tym lotem z wiatrem na stronę odplanetarną, tą śmiercią z god­nością, nirwaną, nie wiem już czym jeszcze. Niech diabli porwą tych brudnych plromidów. Umieją tylko rozniecać ogień i robić narzędzia, polować, troszczyć się o dzieci, żyć w społecznościach, tworzyć sztukę i filozofię — tak samo jak ludzie. Cóż cię w tym mogłoby zaciekawić?

No więc chcę ci powiedzieć, tak jak ci już tyle razy mówiłem, że dromidzi też mają swoją wiarę. Gdybyśmy mieli porównywać, założyłbym się, że ich wiara jest o wiele silniejsza i bardziej znacząca niż wiara ouranidów. Próbują zrozumieć świat. Czy nie możesz mieć dla nich choć trochę zrozumienia?

Jasne, dromidzi ogromnie szanują porządek rzeczy. Kiedy coś się psuje — gdy Zdarza się wielka zbrodnia, grzech czy wstyd — cały świat doznaje krzywdy. Jeśli zło nie zostanie usunięte, wszystko się popsuje. W to właśnie wierzą na Hansonii i jestem przekonany, że poznali prawdę.

Wielkopańscy ouranidzi nigdy nie zwracali specjalnie uwagi na przyziemnych dromidów, ale nie odwrotnie. Ouranidzi są tak samo widoczni jak Argo, Kolchida, dowolna część przyrody. W oczach dromidów mają swoje przeznaczone miejsce i cykl.

I nagle ouranidzi się zmieniają. Nie oddają swych ciał ziemi, gdy umierają, tak jak powinno kończyć się życie… nie, kierują się na zachód, ponad ocean, ku owemu nieznanemu miejscu, gdzie co wieczór skrywają się słońca. Czy nie rozumiesz, jak nienaturalnie mogło to wyglądać? To tak, jakby drzewo zaczęło chodzić lub nieboszczyk powstał z grobu. I nie był to pojedynczy wypadek, nie, powtarzał się rok po roku.

Aborty psychosomatyczne? Skąd mam wiedzieć? Wiem jednak, że dromidzi są wstrząśnięci do głębi tym, co robią ouranidzi. Choć jest to głupie, jednak sprawia im to ból.

Jannika skoczyła na równe nogi; jej kieliszek brzęknął o podłogę.

— Głupie? — krzyknęła. — Ich Tao, ich wizja? Nie, głupie jest to, w co wierzą te… twoje fuksy, tylko że przez tę wiarę napadają na niewinne istoty i zjadają je! Nie mogę się doczekać, kiedy te stwory wymrą całkowicie!

On też powstał.

— Nie obchodzą cię martwo urodzone dzieci, nie, oczywiście, że nie — od­parł. — Bo jakiż w tobie instynkt macierzyński, do diabła? Tyle go, co u twoich balonów. Swobodnie latać, rozsiewać nasiona, zapomnieć o nich, a one i tak wykiełkują, pąk pęknie i Rój przyjmie nowych — i nikogo nic nie obchodzi poza przyjemnością.

— Ach, ty… Może ty chciałbyś zostać matką? — zadrwiła.

Zamachnął się otwartą dłonią; ledwie uniknęła ciosu. Wstrząśnięci, zamarli tam, gdzie stali.

Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Pociągnął łyk whisky ze szklanki. Po chwili odezwała się ona, nieomal bezgłośnie:

— Hugh, nasi tubylcy odbierali od nas komunikaty. Nie słowne. Nieświadome. Czy przez nich… — zająknęła się — my chcieliśmy się nawzajem pozabijać?

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, aż w końcu jednym niezgrabnym gestem postawił swoją szklankę i wyciągnął do niej ramiona.

— Och, nie, och, nie — wyjąkał. Zbliżyła się do niego.

Wkrótce poszli do łóżka. Ale nie był zdolny do niczego. Znalazł w apteczce środek zaradczy, ale to, co po nim nastąpiło, równie dobrze mogło rozgrywać się między dwiema maszynami. W końcu Jannika odwróciła się, cicho płacząc, a Hugh poszedł szukać butelki.

Obudził ją wiatr. Leżała przez jakiś czas przysłuchując się jego dudnieniu o ścia­ny. Sen odszedł ją całkowicie. Otworzyła oczy i spojrzała na zegarek; jego świecąca tarcza powiedziała jej, że minęły trzy godziny. Równie dobrze mogła wstać z łóżka. Może uda jej się poprawić nastrój Hugha.

Główny pokój był wciąż oświetlony. Hugh spał rozciągnięty w fotelu, obok którego stała butelka. Jakże głębokie były zmarszczki na jego twarzy.

Jak głośno świstał wiatr. Zapewne czoło burzy, które, jak zapowiadała służba meteorologiczna, miało znajdować się nad morzem, nagle i nieoczekiwanie skręciło w tym kierunku. Meteorologia na Medei nie była jeszcze nauką ścisłą. Biedni ouranidzi; ich święto się nie udało, a oni sami, rozrzuceni po okolicy, byli w nie­bezpieczeństwie. Zazwyczaj potrafili latać nawet podczas huraganu, ale zawsze kilku spotykało nieszczęście — uderzenie pioruna, ciśniecie o skały czy zaplątanie w gałęziach drzewa. Chorzy i ranni ucierpią najwięcej.

A’i’ach.

Jannika zacisnęła powieki i usiłowała sobie przypomnieć, jak ciężkie są jego rany. Ale wszystko było tak strasznie pomieszane; Hugh odwrócił jej uwagę i mo­mentalnie znalazła się poza zasięgiem nadajnika. Poza tym A’i’ach i tak nie mógł być od razu pewien swego stanu. Może nie był poważny. Może i był. On sam mógł już teraz być martwy albo skazany na śmierć, jeśli nie otrzyma pomocy.

Ona była za to odpowiedzialna — może nie winna, wedle moralistycznej definicji, ale odpowiedzialna.

Postanowienie umocniło się w niej. Jeśli pogoda nie przeszkodzi temu, poleci go szukać.

Sama? Tak. Hugh by protestował, opóźniał, może nawet zatrzymał ją siłą. Nagrała dla niego wiadomość, zastanowiła się, czy nie jest zbyt bezosobowa, ale zdecydowała się nie układać czegoś bardziej uczuciowego. Tak, chciała się pogodzić i myślała, że on też chce, ale płaszczyć się nie będzie. Znowu włożyła ubranie polowe, dodała do niego kurtkę wkładając do kieszeni kilka kostek koncentratu i wyszła.

Wiatr szalał wokół niej, huu-huu, niczym potop, przez który musiała się przedzierać. Chmury skupiły się ciężkie i niskie. Czerwone tam, gdzie kryła się za nimi Argo. Zdawało się, że olbrzymia planeta przelatuje pośród poszarpanych zasłon. Na podwórzu wznosiły się tumany kurzu siekąc ją po skórze. Poza nią na zewnątrz nie było nikogo.

W hangarze włączyła komputer, by podał jej ostatnią prognozę. Była zła, ale nie przerażająca, pomyślała. (A jeśli się rozbije, to co to za strata, dla niej czy kogokolwiek innego?)

— Wracam na pole badań — powiedziała do mechanika. Próbował ją odwieść Od tego zamiaru, ale zażądała posłuszeństwa stosownie do swego statusu. Nigdy nie lubiła tego, ale duchy starej ojczyzny nauczyły ją, jak się to robi.

— Żadnych sprzeciwów — rzekła. — Proszę przygotować się do otwarcia hangaru i udzielenia mi pomocy, gdyby było trzeba. To rozkaz.

Mały pojazd dygotał i uderzał w grunt. Start wymagał dużej sprawności — miała trochę kłopotów, gdy podmuch nieomal ją przewrócił — ale gdy znalazła się w powietrzu, śmigacz uparcie sunął naprzód. Uniósłszy się ponad pokrywę Chmur zobaczyła, jak faluje niczym morze, Argo zaś wystaje jak daleki szczyt, a gwiazdy i inne księżyce błyskają nad głową. Na północy gromadziła się jesz­cze głębsza i wyższa ciemność — czoło burzy. Pogoda naprawdę się pogorszy w ciągu najbliższych paru godzin. Jeśli szybko nie wróci, to lepiej się w ogóle nie wybierać.

Lot na pole bitwy zabrał niewiele czasu. Kiedy pilot inercyjny dowiózł ją na miejsce, zatoczyła krąg, włożyła hełm na głowę i włączyła nadajnik. Jej puls stał się nieregularny; w ustach zaschło.

— A’i’ach — wyszeptała — bądź żywy, proszę cię, bądź żywy.

Zapaliło się zielone światełko; przynajmniej jego nadajnik znajdował się na polanie. A on? Musiała siłą woli wprowadzić się w stan kontaktu psychicznego.

Słabość, ból, szelest liści, hałas uderzających o siebie gałęzi…

— A’i’ach, wytrzymaj, ląduję!

Poryw radości. Tak, odebrał jej wezwanie.

Lądowanie na pewno będzie ryzykowne. Pojazd potrafił opuszczać się pionowo, miał znakomity radar i sonar, komputer i manipulatory, które samodzielnie przeprowadzały większość manewrów. Niemniej jednak nie było w dole zbyt wiele wolnego miejsca; polanę przedzielała na dwie części rozpadlina i choć otaczający las służył jako dość dobra zasłona od wiatru, jednak mogą się trafić złośliwe powiewy i zawirowania.

— Boże, zawierzam ci siebie — powiedziała i raz jeszcze, tak jak wiele razy poprzednio, pomyślała, jak ciężko Hughowi musi być z jego ateizmem.

Mimo to, jeśli odczeka jeszcze chwilę, straci całą odwagę. W dół! Opadanie było gwałtowniejsze, niż się spodziewała. Najpierw wpadła w kłębo­wisko chmur, potem już była pod nimi, ale w szponach wściekłego wichru, wreszcie ujrzała, jak sięgają po nią wierzchołki drzew. Pojazd kołysał się, nurkował, skręcał. Czyżby popełniła niewybaczalne głupstwo? Naprawdę nie chciała żegnać się z tym życiem…

Udało .się jej jednak i przez wiele minut siedziała bez sił. Kiedy się poruszyła, uczuła, jak całe jej ciało przenika ból minionego napięcia. Jednak cierpienie A’i’acha nie opuściło jej. Powodowana tą potrzebą odpięła pasy i ruszyła naprzód.

Potężny łoskot targał otaczającą ją czarną palisadą drzew; gałęzie jęczały, korony burzyły się niczym piana. Jednak na dole, blisko gruntu, powietrze choć niespokojne, było jednak cichsze, niemal ciepłe. Niewidoczna Argo barwiła chmury, co dawało wystarczającą ilość światła, by nie musiała włączać latarki. Nie znalazła ani śladu zabitych ouranidów. No, przecież nie mieli kości, więc dromidzi zjedli każdy strzęp. Cóż za potworny przesąd… Gdzie jest A‘i’ach?

Znalazła go po kilku minutach poszukiwań. Leżał za kolczastym krzewem, w który wplątał swe czułki, by się utrzymać na miejscu. Jego ciało wypuściło cały gaz i leżało jak pusty worek; oczy jednak błyszczały i był w stanie mówić owym przenikliwym, dmącym językiem swego ludu, który miał swoją melodię, jak Jannika się o tym przekonała.

— Niech radość tchnie na ciebie. Nie sądziłem, że nadejdziesz. Witaj, samotnie tu było.

Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z dreszczem zgrozy. Ouranidzi nie znosili długiej rozłąki ze swoim Rojem. Niektórzy ksenolodzy sądzili, że ich świadomość jest bardziej zbiorowa niż osobnicza. Jannika odrzucała ten pogląd — chyba że odnoszono go do innych gatunków spotykanych w innych miejscach strony przyplanetarnej. ATach miał własną duszę!

Uklękła.

— Jak się czujesz?

Dźwięki jego mowy wymawiała nie lepiej niż on jej, ale ATach nauczył się ją rozumieć.

— Czuję się już lepiej, skoro jesteś obok mnie. Utraciłem wiele krwi i gazu, ale rany się już zamknęły. Osłabłszy, usiadłem na drzewie, dopóki Bestie nie odeszły. Tymczasem podniósł się wiatr. Pomyślałem, że w moim stanie lepiej nie lecieć wraz z nim. Nie mogłem jednak zostać na drzewie, bo i tak wiatr by mnie strącił. Wypuściłem więc resztę gazu i doczołgałem się do tego schronienia.

Jego słowa wyrażały o wiele więcej niż tylko to suche stwierdzenie. Denotacja była lakoniczna i spokojna; konotacja ani trochę. A’i’ach będzie potrzebował przynajmniej całego dnia, by zregenerować .dość wodoru na powtórny wzlot (dokładny termin zależał od tego, do jak wielkiej ilości pokarmu zdoła dotrzeć przy swych ranach), o ile jakiś drapieżca nie znajdzie go najpierw, co było zupełnie prawdopodobne. Janika wyobrażała sobie, jaki zalałby ją potop cierpienia, trwogi i męstwa, gdyby miała na sobie hełm.

Wzięła na ręce sflaczałe ciało. Nie ważyło wiele. W dotyku było ciepłe i jedwa­biste. A’i’ach pomagał jej w tym, jak potrafił, a mimo to część jego ciała ciągnęła się po ziemi, co na pewno było bardzo bolesne.

A musiała sprawić mu jeszcze większy ból, gdy będzie wciągać fałdy skórne do wnętrza śmigacza. W środku nie było wiele wolnego miejsca; A’i’ach został praktycznie wciśnięty w część ogonową. Jannika nie przepraszała go, gdy jęczał, ani w ogóle nic nie mówiła, ale śpiewała mu. Nie znał starożytnych słów ziemskiej pieśni, ale pojął, co chce mu w ten sposób przekazać.

W pojeździe znajdowało się wszystko, co potrzebne do podstawowej pomocy medycznej dla tubylców — już przedtem czasem jej udzielała. Rany A‘i’acha nie były głębokie, w większości jego ciało było bowiem torebką ze skóry; torebka jednakże została rozdarta w kilku miejscach i choć rozdarcia same się zasklepiły, lot rozwarłby je na nowo, chyba że by je wzmocniono. Stosując miejscowe znieczulenie i antybiotyki — tyle już się nauczono o biochemii medeańskiej — Jannika zeszyła rozdarcia.

— No, teraz możesz odpocząć — powiedziała, kiedy już zakończyła pracę, zdrętwiała, spływająca potem i dygocząca. — Później wstrzyknę ci gaz i będziesz mógł od razu polecieć, jeśli zechcesz. Myślę jednak, że postąpimy najrozsądniej, gdy przeczekamy wichurę.

Człowiek na miejscu A’i’acha jęknąłby:

— Tu jest tak ciasno!

— Tak, rozumiem cię, ale… włożę hełm, A‘i’achu. — Pokazała ręką. — W ten sposób zjednoczymy nasze dusze, tak jak łączyły się one poprzednio. To pomoże Wyrzucić tę niewygodę z twych myśli. A na tak niewielką odległość, przy nowo zdobytej wiedzy… — Przejął ją dreszcz. — Kto wie, czego będziemy się mogli dowiedzieć?

— Dobrze — zgodził się. — Możemy mieć niezwykłe przeżycia. — Pojęcie odkrywania dla własnej potrzeby było mu obce, ale jego poszukiwania rozkoszy daleko przekraczały praktyki hedonistyczne.

Ochoczo, mimo całego zmęczenia, wsunęła się na miejsce i sięgnęła po urządzenie, l w tym właśnie momencie rozległ się brzęczyk odbiornika, cały czas włączonego na falę standardową.

Na wschodzie Argo groźnie spoglądała na zbliżający się z północy, przetykany błyskawicami front burzy. Zgromadzone już w dole chmury mieniły się czerwienią i mrokiem. Wiatr zawodził. Pojazd Hugha to opadał w dół, to zrywał się w górę. Pomimo grzejnika przez daszek kabiny przenikało zimno, jak gdyby sprowadzone W światłem gwiazd i księżyców.

— Jan, jesteś tam? — wołał. — Nic ci się nie stało?

Jej głos był jak przecinający więzy cios miecza. — Hugh? To ty, kochanie?

— No jasne, a kogo się, u diabła, spodziewałaś? Obudziłem się, odtworzyłem twoje nagranie i… Nic ci nie jest?

— Zupełnie nic. Ale nie mam odwagi wystartować w taką pogodę. A tobie nie wolno tu lądować, bo teraz jest to już zbyt niebezpieczne. Zostać w górze też nie możesz. Kochany, roztomily, że też przyleciałeś!

— Droga moja, jak mogłem, psiakrew, nie przylecieć? Powiedz mi, co się stało. Wyjaśniła mu wszystko. Pod koniec opowieści skinął głową, która jeszcze trochę bolała od wypitego alkoholu, pomimo tabletki nedoloru.

— Dobrze — powiedział. — Poczekaj na spokojniejsze powietrze, napompuj swego przyjaciela i wracaj do domu.

Przypomniało mu się coś, co go już od jakiegoś czasu nękało.

— Zaraz… zastanawiam się… Jak myślisz, może on by wleciał w tę rozpadlinę i odzyskał nadajnik Erakoum? Nie mamy ich zbyt wiele, wiesz o tym. — Zamilkł na chwilę. — Chyba żądałbym zbyt wiele, gdybym go poprosił, by jej ciało przy­krył ziemią.

W głosie Janniki słychać było współczucie.

— Ja mogę to zrobić.

— Nie, nie możesz. Widziałem wszystko dokładnie oczyma Erakoum, gdy spa­dała, zanim nie rozbiła sobie czaszki, czy coś w tym rodzaju. Nikt nie zejdzie w dół bez liny zamocowanej na krawędzi. Nie mógłby potem wrócić! A nawet z liną ryzyko byłoby szalone. Przecież jej towarzysze nie próbowali nic robić, prawda?

Wahanie:

— Zapytam go. Może to zbyt wielkie wymaganie. Nadajnik jest nie uszkodzony?

— Hm, tak, ale to sprawdzę. Odezwę się za minutę lub trzy. Kocham cię. To była prawda, wiedział o tym, pomimo tego, ile razy doprowadzała go do wściekłości. Żeby gdzieś tam, w otchłaniach jego osobowości, miał chcieć jej śmierci, to było nie do pomyślenia. Podążyłby za nią jeszcze przez większą burzę niż ta, po to tylko, by to udowodnić.

No więc może wrócić do domu ze spokojnym sumieniem i czekać na jej przybycie, po czym… co? Ta niepewność otwierała w nim pustkę.

Jego aparatura zapaliła zielone światełko. Dobrze, aparat Erakoum nadawał, wobec tego był nie uszkodzony i wart odzyskania. Szkoda, że ona sama…

Sprężył się cały. Oddech zaterkotał mu w płucach. Czy wiedział na pewno, że ona nie żyje?

Opuścił hełm na skronie. Dłonie mu drżały; miał trudności w dokonaniu połączeń. Nacisnął przełącznik. Siłą woli natężał percepcję…

Ból zwijał się jak rozpalone do białości druty, siła uchodziła, łagodne fale nicości przepływały coraz częściej, ale Erakoum nadal się nie poddawała. Ten wąski pasek nieba, który dostrzegła z miejsca, z którego nie mogła już poczołgać się dalej, był pełen wiatru… Z wstrząsem powróciła pełna świadomość. Ponownie wyczuła obecność Hugha.

— Połamane kości, na to wygląda. Poważna utrata krwi. Umrze za kilka godzin, Jan, jeśli nie udzielisz jej pierwszej pomocy. Wtedy dotrwa do chwili, gdy będziemy mogli przewieźć ją do Port Kato na pełny zabieg.

— Och, mogę zszyć rany, zabandażować, złożyć kości, cokolwiek. Nedolor jest również środkiem znieczulającym dla dromidów, prawda? l nawet napicie się wody może mieć kolosalne znaczenie; na pewno jest odwodniona. Ale jak do niej dotrzeć?

— Twój ouranid może ją podnieść, gdy go nadmuchasz.

— Chyba nie mówisz poważnie! ATach jest ranny, goją mu się rany… A Era­koum chciała go zabić!

— Dążenie było wzajemne, prawda?

— No…

— Jan, nie zostawię jej tak. Ona, która biegała swobodnie, leży w grobie, a ta styczność ze mną, którą odbiera, to dla niej więcej, niż byłem w stanie sobie wyobrazić. Zostanę tu, dopóki nie będzie bezpieczna albo dopóki nie umrze.

— Nie, Hugh, nie możesz. Burza.

— Nie chcę cię szantażować, kochanie. Mówiąc szczerze, jeśli twój ouranid odmówi, nie będę miał do niego żalu. Ale nie mogę zostawić Erakoum. Po prostu nie mogę.

— Ja… poznałam cię teraz lepiej… Spróbuję.

* * *

A’i’ach nie zrozumiał swej Janniki. Było nie do uwierzenia, że pomoc Udzielona Bestii przyniesie pokój. Ten stwór był tym, czym był, czyli mordercą. A jednak kiedyś Bestie nie były źródłem kłopotów, kiedyś były to zwierzęta, które najbardziej interesowały i cieszyły Lud. On sam pamiętał pieśni o ich chyżości i ich ogniu. W tamtych utraconych dniach Bestie nazywano Tancerzami Płomienia.

Jego duch nie miał pewności, dlaczego ustąpił wobec jej próśb. Prawdopodob­nie dlatego, że uratowała mu życie, narażając własne, co było dla niego przemożną, nową myślą. Wielce chciał utrzymać z nią swą jedność, która wzbogacała jego świat, i dlatego wahał się z odmówieniem prośbie, która zdawała się tak ważna, jak jego chęć. Przez tę jedność, przekazaną mu hełmem, zdawało mu się, że czuje to samo, co ona, gdy woda płynęła jej z oczu — … chcę naprawić to, co wyrzą­dziłam… — i takie uczucie stało się transcendentne, niczym Czas Blasku, i to właśnie sprawiło, że przystał na jej prośbę.

Pomogła mu wydostać się z rzeczy-która-ją-przywiozla i wysunęła rurkę. Przez nią pił gaz, powiew nowego życia. Rany mu dokuczały, gdy jego kuliste ciało powiększało się, ale mógł to zignorować.

Potrzebował jej ciężaru, który by utrzymywał go przy ziemi w drodze do rozpa­dliny. Palce i czułki splotły się razem, a mimo to wichura o mało ich nie poniosła. Gdyby napełnił się do całkowitych rozmiarów, łatwo mógłby z nią ulecieć. Powietrze atakowało i wyło, rzucało nim, chciało cisnąć w ciernie… jakże strasznie było na ziemi!

A jeszcze gorzej opuszczać się poniżej jej powierzchni. Drżał, przepełniony uczuciem, które ledwie rozpoznawał. Gdyby Jannika była z nim w kontakcie, powiedziałaby mu, że ludzie nazywają to uczucie przerażeniem. Człowiek albo dromid, opanowany przez nie w takim stopniu, uciekłby od tego miejsca. A’i’ach zaś przemienił je w moc pchającą go naprzód, bo przez nie on też stawał się kimś zupełnie innym.

Na brzegu otoczyła go ramionami tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć, przyłożyła usta do jego sierści i rzekła:

— Życzę ci powodzenia, drogi A’i’achu, drogi, dzielny A’i’achu. Powodzenia i niech cię Bóg zachowa. — Te słowa wypowiedziała we własnym języku; gestu też nie rozpoznał.

Dała mu do trzymania cylinder, który rzucał silny strumień światła. Zobaczył, jak poszarpane zbocze opada w dół, i pomyślał, że jeśli zostanie o nie rzucony, to już po nim. Wówczas jego duch, nie chroniony ciałem, odbędzie straszliwą podróż, zanim osiągnie Zaświat — o ile w ogóle go osiągnie, a nie ulegnie rozerwaniu (porozrzucaniu po świecie. Szybko, nim zdołały go porwać zmącone wiatry, rzucił się. w dół ponad krawędzią. Zmniejszył swą objętość. Zaczął opadać.

Trwoga, w miarę jak zamykały się wokół niego ściany i mrok, była rozkoszą, jakiej dotąd nie zaznał. W sercu czuł płonącą świadomość. O, tak, człowiek pokazał mu nie znane dotąd nieba.

W woni wilgoci wykrył jeszcze ostrzejszy zapach. Podążył w tym kierunku. Światło jego latarki omiotło Bestię rozciągniętą na ostrym osypisku, dyszącą ciężko i wściekle patrzącą na niego. Za pomocą odrzutu i syfonowania ustawił się poza jej zasięgiem i wypowiedział, tak jak umiał, słowa w języku ludzi:

— Sszylesszalem sze uratofffasz.

* * *

Z głębiny swego miejsca śmierci Erakoum spojrzała w górę na Latacza. Ledwie widziała jego zarysy: wielki, blady księżyc skryty za jasnym światłem. Zdumienie otrząsnęło ją z senności. Czyżby jej wróg podążył za nią aż tu, na dół, w swej złośliwości?

Dobrze! Umrze w boju, a nie w bólach, które ją rozdzierały.

— Chodź tu i walcz! — krzyknęła chrapliwie. Gdyby mogła zatopić w nim zęby, wypić ostatni haust jego krwi… Wspomnienie tamtego smaku przeszyło ją niczym słodka błyskawica. Przez te późniejsze chwile, które nie chciały się skończyć, cały czas myślała, że gdyby nie wypiła tamtych kropli krwi, już by nie żyła.

Ich cudowne działanie już zanikło. Poruszyła się, przybierając postawę obronną. Przeszył ją ból, a potem nicość.

Kiedy się ocknęła, Latacz wciąż czekał. Poprzez dudnienie w jej uszach przedzierały się jego słowa: „Sszylesszalem sze uratoffasz”.

Ludzka mowa? Więc to była ta istota, którą ludzie obdarzyli przychylnością, podobnie jak ją. Musiała to być ona, choć promień padający z jej głowy został przyćmiony światłem z jej macek. Czyżby Hugh przez cały czas był związany z nimi obojgiem?

Erakoum próbowała utworzyć sylaby nigdy nie przeznaczone dla jej języka i gardła.

— Dzo gdzeż? Idź zdąd, idź.

Latacz odpowiedział. Nie potrafiła go zrozumieć, tak samo jak on nie rozumiał tego, co mówiła ona. Z pewnością przyleciał tu w dół, by się upewnić, że to ona, albo żeby naigrawać się z niej, dopóki nie umrze. Erakoum wyciągnęła słabnące ramię po włócznię. Nie mogła już jej rzucić, ale…

Z nieświadomości, gdzie mieszkała dusza Hugha, doszła nagle do niej informacja: On chce cię uratować.

Niemożliwe. Ale… był to przecież Latacz. Na wpół w malignie, Erakoum pamiętała jednak, że Latacze rzadko kiedy potrafiły być tak cierpliwe.

Cóż gorszego mogło ją spotkać od śmierci? Nic. Legła grzbietem na odłamkach skalnych. Niech Latacz będzie jej zgubą lub jej Mardudekiem. Znalazła w sobie odwagę, by zaniechać walki.

Kształt zawisł nad nią. Jej sierść odebrała niewielkie zawirowania; pomyślała mgliście, że jemu też w tym miejscu nie jest łatwo. Buchnęły z niego słowa; chciał coś wyjaśnić, ale była zbyt cierpiąca i zmęczona, by słuchać. Otoczyła swój pysk rękami. Czy zrozumie ten gest?

Może. Zbliżył się, z wahaniem. Trwała w nieruchomości. Nawet kiedy poczuła jego macki, nie poruszyła się.

Macki prześliznęły się po jej ciele, znalazły zaczepienie, zacisnęły się. Poprzez mgłę bólu dojrzała, jak Latacz wypełnia się gazem. Chciał unieść ją w górę — do Hugha?

Gdy wzleciał w górę, jej rany od noża otworzyły się i krzyknęła, zanim straciła przytomność.

Kiedy się ocknęła, leżała na darni, pod porywistym, czerwonym niebem. Pochylał się nad nią człowiek, mówiąc coś do małego pudełka, które odpowiadało głosem Hugha. Za nią leżał Latacz, wypuściwszy powietrze, trzymając się krzewu. Burza szalała; spadły pierwsze kąsające krople deszczu.

W tajemny sposób, właściwy łowcom, wiedziała, że umiera. Człowiek mógłby zasklepić te cięcia i ukłucia, ale nie potrafi oddać tego, co zostało utracone.

Wspomnienie… to, o czym mawiano, to, czego sama przelotnie posmakowała… „Krew Latacza. Ona mnie uratuje. Krew Latacza, jeśli mi ją da”. Nie była pewna, czy powiedziała to na głos, czy jej się tak wydawało. Znowu zapadła w mrok.

Kiedy się z niego jeszcze raz wynurzyła, Latacz znajdował się obok niej, zasłaniając jej ciało przed wiatrem. Człowiek ostrożnie nacinał nożem jedną z jego macek. Latacz wsunął mackę między kły Erakoum. Gdy deszcz rozszalał się na dobre, zaczęła pić.

* * *

Podwójny wschód słońca zawsze jest uroczy.

Jannika celowo opóźniła wieści dla Hugha. Chciała mu zrobić niespodziankę, najlepiej kiedy przestanie martwić się o swego dromida. A więc pora już nadeszła; Erakoum zostanie przez parę dni w szpitalu w Port Kato, co powinno być interesującym doświadczeniem dla wszystkich zainteresowanych, ale wyzdrowieje. A’i’ach już dołączył do swego Roju.

Kiedy Hugh obudził się ze swego długiego snu po czuwaniu u „łoża chorej”, Jannika zaproponowała piknik o świcie i ujęło ją to, jak szybko się zgodził. Pojechali śmigaczem w znane im miejsce na nadmorskich skałach, rozłożyli jedzenie i zaczęli wyglądać wschodu słońc.

Zrazu jedynymi światłami była Argo, gwiazdy i para księżyców. Powoli niebo rozjaśniło się, ocean zalśnił srebrem na błękicie, Fryksos i Helle zakrążyły wokół wielkiej planety. Pieśni natury rozległy się w powietrzu przesiąkniętym aromatem kwiatu plamkowca, podobnym do fiołków.

— Dostałam wiadomość z Ośrodka — oświadczyła, trzymając go za rękę. — To już pewne. Szybko rozwiązano sprawy chemiczne, po tej dodatkowej wskazówce o ożywiającym wpływie krwi.

Obrócił się.

— Co takiego?

— Niedostatek manganu — odparła. — Pierwiastek śladowy w biologii medeańskiej, ale ważny dla życia, szczególnie dromidów i ich rozrodczości… i naj­wyraźniej dla czegoś innego u ouranidów, skoro gromadzą go w takim stopniu. Okazuje się, że brakuje go na Hansonii. Ouranidzi, udający się na zachód, by tam umrzeć, znacznie zmniejszali jego zawartość w ekologii. Rozwiązanie jest proste. Nie potrzebujemy zmieniać wiary ouranidów. Tymczasem możemy przygotować koncentrat manganowy i dać go dromidom. Na dłuższą metę zaś można wydobywać rudę manganu tam, gdzie jest jej dużo, i rozproszyć w postaci pyłu po całej wyspie. Twoi przyjaciele będą żyli, Hugh.

Milczał przez jakiś czas. Potem… mógł ją tym zaskoczyć, ów syn górnika z pro­wincji, powiedział:

— To wspaniale. Rozwiązanie techniczne. Ale gorycz nie zniknie w ciągu jednego dnia. Nie będzie szybkiego happy endu. Może w ogóle go nie zobaczymy, ty i ja. — Przyciągnął ją do siebie. — Ale, cholera jasna, spróbujmy!