W mroźny lutowy dzień dwaj starzy przyjaciele spotykają się w tłumie żałobników, by towarzyszyć zmarłej Molly Lane w ostatniej drodze. Clive Linley i Vernon Halliday byli kochankami Molly, zanim osiągnęli sukces zawodowy – pierwszy jako najbardziej wzięty brytyjski kompozytor muzyki współczesnej, drugi jako redaktor naczelny poważnego dziennika. Cudowna, kapryśna Molly miała jeszcze innych kochanków, wśród nich ministra spraw zagranicznych Juliana Garmony'ego, okrytego złą sławą prawicowca, typowanego na kolejnego premiera rządu Wielkiej Brytanii.

Tuż po pogrzebie Clive i Vernon zawrą umowę, której następstw żaden z nich nie przewidywał. Obaj dokonają katastrofalnych wyborów moralnych, ich przyjaźń zostanie poddana ciężkiej próbie, a Julian Garmony stanie w obliczu śmierci politycznej.

"Amsterdam" – poważny i dowcipny zarazem współczesny moralitet – jest równie wyborną lekturą, jak poprzednie dzieła prozatorskie Iana McEwana. A dlaczego Amsterdam? W tej powieści obfitującej w niespodzianki najbardziej zaskoczy czytelnika to, co czeka Clive'a i Vernona właśnie w tym mieście.

Ian McEwan

Amsterdam

Z angielskiego przełożył Robert Sudół

Dla Jaco i Elisabeth Grootów

Przyjaciele, którzy się tu spotkali i w objęcia sobie padli, odeszli;

Każdy do własnych błędów.

W. H. Auden Rozstaje

I

1

Dwaj byli kochankowie Molly Lane czekali przed kaplicą krematorium, odwróceni plecami do lutowego chłodu. Wszystko już zostało powiedziane, ale odbębnili to jeszcze raz:

– Nawet nie bardzo wiedziała, co ją dopadło.

– Gdy się wreszcie dowiedziała, było już za późno.

– Ale szybko się to potoczyło.

– Mhm.

Biedna Molly. Zaczęło się od łaskotania w ręce, kiedy ją podniosła przed lokalem Dorchester Grill, żeby zatrzymać taksówkę; uczucie to już nigdy nie minęło. W ciągu zaledwie paru tygodni słowa zaczęły jej wylatywać z głowy. „Parlament", „chemia", „śmigło" – mogła sobie darować, ale gorzej było z „łóżkiem", „kremem" czy „lustrem". Do lekarza poszła dopiero po tymczasowym wyparowaniu „rożdżeńca" i „cukinii", spodziewając się, że doktor ją uspokoi. Zamiast tego wysłał ją na badania, z których w pewnym sensie nigdy nie wróciła. Jakże szybko samodzielna Molly stała się pacjentem i więźniem swego ponurego, zaborczego męża imieniem George. Molly, osoba o ciętym dowcipie, recenzentka kulinarna, fotograf, zapalona ogrodniczka, którą kochał minister spraw zagranicznych i która w wieku czterdziestu sześciu lat wciąż umiała zrobić gwiazdę. Szybkość, z jaką padła pastwą obłędu i bólu, stała się tematem plotek – najpierw utrata władzy nad ciałem, a wraz z nią całkowity zanik poczucia humoru, potem zaś otępienie przerywane niekiedy napadami słabowitej furii i stłumionymi krzykami.

Na widok George'a, wyłaniającego się z kaplicy, dwaj kochankowie Molly oddalili się zachwaszczoną żwirową alejką. Weszli między klomby z różami, opatrzone tabliczką: Ogród Pamięci. Wszystkie kwiaty przycięto barbarzyńsko zaledwie kilka cali nad zmarzniętą ziemią, czego Molly nigdy nie pochwalała. Połać trawnika zasłana była niedopałkami papierosów, gdyż właśnie w tym miejscu żałobnicy stali, oczekując, aż z kaplicy wyjdzie poprzedni kondukt. Dwaj przyjaciele, przechadzając się w tę i z powrotem, podjęli rozmowę, którą odbyli już co najmniej kilkakrotnie – chociaż za każdym razem miała inny przebieg – i z której mimo wszystko czerpali więcej pociechy, niż z odśpiewywania pieśni pogrzebowych.

Clive Linley poznał Molly jako pierwszy, jeszcze w 1968 roku, kiedy oboje byli studentami i tworzyli razem pełne rozgardiaszu, nie ustatkowane ognisko domowe w Vale of Health.

– To straszne tak odejść.

Patrzył, jak jego parujący oddech rozpływa się w szarym powietrzu. Na ten dzień zapowiedziano jedenaście stopni mrozu w centrum Londynu. Jedenaście stopni mrozu. Doszedł do wniosku, że ze światem jest coś poważnie na opak, i to nie z winy Boga czy też dlatego, że Go nie ma. Pierwsze nieposłuszeństwo człowieka, jego Upadek – opadająca figuracja, obój, dziewięć nut, dziesięć nut. Clive miał słuch doskonały; usłyszał je teraz, zstępujące od G. Nie musiał ich zapisywać.

– To znaczy umrzeć w ten sposób – ciągnął – nie mając świadomości, jak zwierzę. Zostać odartym ze wszystkiego, zostać tak poniżonym, nim zdąży się załatwić wszystkie sprawy lub choćby pożegnać z bliskimi. Wlazło to w nią, no i…

Wzdrygnął się. Doszli do końca zadeptanego trawnika, zawrócili i ruszyli z powrotem.

– Wolałbym się zabić, niż tak skończyć – powiedział Vernon Halliday. Był z Molly przez rok w Paryżu w 1974 roku, kiedy to dostał swą pierwszą posadę w Agencji Reutera, a ona robiła coś dla magazynu „Vogue".

– Nie dość, że mózg jej wysiadł, to na domiar złego znalazła się w szponach George'a – dodał Clive.

George'a, smutnego, zamożnego wydawcy, który świata poza nią nie widział i którego, ku zdziwieniu wszystkich, nigdy nie opuściła, choć zawsze źle go traktowała. Clive i Vernon patrzyli teraz w kierunku kaplicy, pod którą stał George, odbierając kondolencje od grupy żałobników. Śmierć Molly uwolniła go od powszechnej pogardy. Wydawało się, że urósł kilka cali, wyprostował plecy, głos mu pogrubiał, a nowe poczucie godności zwęziło chciwe oczy o błagalnym wejrzeniu. Odmówił oddania Molly do domu opieki i pielęgnował ją osobiście. Co więcej, w pierwszych dniach, kiedy ludzie chcieli ją jeszcze odwiedzać, stał się odźwiernym. Skrupulatnie racjonował jej Clive'a i Vernona, ponieważ uznał, że wprawiają ją w niezdrową ekscytację, a potem z kolei w przygnębienie. Inny ważny w życiu Molly mężczyzna, minister spraw zagranicznych, również był niemile widziany. Zaczęto szeptać, w kilku kolumnach towarzyskich ukazały się zdawkowe wzmianki. Ale potem sprawa przestała mieć znaczenie, bo poszła plotka, że Molly w straszliwy sposób się odmieniła i zupełnie przestała być sobą, więc nie chciano jej więcej odwiedzać i cieszono się w duchu, że jest George, który to utrudnia. Clive i Vernon z upodobaniem jednak wciąż go nienawidzili.

Kiedy robili kolejny zwrot na trawniku, w kieszeni Vernona zadzwonił telefon. Przeprosił Clive'a i odszedł na stronę, zostawiając przyjaciela samemu sobie. Clive okutał się szczelniej paltem i zwolnił kroku. Pod krematorium stał teraz co najmniej dwustuosobowy tłum w czarnych garniturach. Wypadało dołączyć i zamienić z George'em choć słowo. Doczekał się, wreszcie miał ją tylko dla siebie – kiedy już nie rozpoznawała swej twarzy w lustrze. Nigdy nie zyskał żadnego wpływu na jej sprawy, ale w końcu należała wyłącznie do niego. Clive tracił z wolna czucie w stopach; gdy zaczął tupać, rytm przypomniał mu o opadającej figuracji dziesięciu nut – ritardando, rożek angielski i budzące się delikatnie, kontrapunktycznie na jego tle wiolonczele w lustrzanym odbiciu. W nim jej twarz. Koniec. Pragnął teraz tylko ciepła i ciszy swej pracowni, fortepianu, pisanej partytury i dobrnięcia do końca.

– W porządku – usłyszał pożegnalne słowa Vernona. -Przepisz to i daj na czwartą stronę. Będę za parę godzin. -Następnie Vernon zwrócił się do Clive'a: – Cholerni Izraelczycy. Powinniśmy podejść.

– Chyba tak.

Wykonali jednak jeszcze jeden zwrot na trawniku, bo przecież byli tam po to, żeby pogrzebać Molly.

Gwałtownym wysiłkiem woli Vernon uwolnił się na chwilę od trosk redakcyjnych.

– Była śliczną dziewczyną. Pamiętasz stół do bilardu? W 1978 roku grupa przyjaciół wynajęła duży dom w Szkocji na Boże Narodzenie. Molly i facet, z którym wtedy chodziła, adwokat nazwiskiem Brady, stworzyli żywy obraz Adama i Ewy na nie używanym stole bilardowym, on w slipach, ona w staniku i majtkach, podpórka do kija wyobrażała zaś węża, a czerwona bila jabłko. Jednak wersja, którą puszczono w obieg, która pojawiła się w artykule pośmiertnym i w którą uwierzyli nawet uczestnicy tego przedstawienia, mówiła, że „w Wigilię Molly tańczyła nago, jak ją Pan Bóg stworzył, na stole bilardowym w szkockim zamku".

– Śliczną – powtórzył Clive.

Kiedy udawała, że nadgryza jabłko, popatrzyła mu prosto w oczy, uśmiechając się lubieżnie i kręcąc żuchwą, z dłonią na wysuniętym biodrze, niczym musicalowa parodia kokoty. Uznał, że swym uporczywym spojrzeniem daje mu znak i rzeczywiście, już w kwietniu się zeszli. Wprowadziła się do jego pracowni na South Kensington i została aż do jesieni. Działo się to w okresie, kiedy jej artykuły o jedzeniu zyskały rozgłos, kiedy ogłosiła wszem i wobec w telewizji, iż przewodnik kulinarny Michelina to „kuchnia kiczu". Było to również w czasie jego pierwszego wzlotu, w czasie Wariacji orkiestrowych w Festival Hali. Ich drugie podejście. Ona niewiele się zmieniła, on wprost przeciwnie. Po dziesięciu latach zmądrzał na tyle, by przekazać jej ster. Należał do nadgorliwych. Dzięki niej poznał dyskretną erotykę, uświadomił sobie okazjonalną potrzebę bezruchu. Leż spokojnie, o tak, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Jesteśmy bombą zegarową. Zbliżał się wtedy do trzydziestki, a więc wedle współcześnie obowiązujących norm był opóźniony w rozwoju. Kiedy znalazła sobie mieszkanie i spakowała walizki, poprosił ją o rękę. Pocałowała go i uraczyła cytatem do ucha: „By nie odeszła, wziął ją do ołtarza, dziś już bez niej nic mu się nie zdarza". Dokonała słusznego wyboru, bo kiedy się wyprowadziła, poczuł się szczęśliwszy w samotności niż kiedykolwiek dotąd i w niespełna miesiąc napisał Trzy pieśni jesienne.

– Nauczyłeś się czegoś od niej? – zapytał znienacka. W połowie lat osiemdziesiątych Vernon również miał powtórkę na wakacjach w Umbrii. Potem ożenił się i został rzymskim korespondentem gazety, której obecnie szefował.

– Nigdy nie pamiętam, co się dzieje w łóżku – odparł. – Ale jestem pewien, że było nadzwyczajnie. Pamiętam jednak, że nauczyła mnie wiele o borowikach. Jak je zbierać i przyrządzać.

Clive uznał jego słowa za unik i powstrzymał się od zwierzeń. Spojrzał w kierunku kaplicy. Należało tam podejść.

– Wiesz, powinienem był się z nią ożenić – rzekł bez ogródek, zaskakując samego siebie. – Kiedy choroba by ją dopadła, udusiłbym ją poduszką albo coś w tym rodzaju i uchronił od powszechnego współczucia.

Roześmiawszy się, Vernon wyprowadził przyjaciela z Ogrodu Pamięci.

– Łatwo powiedzieć. Już widzę, jak piszesz pieśni dla współskazańców jak ta, no, jak ona się nazywała, ta sufrażystka?

– Ethel Smyth. Byłbym w tym o wiele lepszy od niej.

Przyjaciele Molly, z których składał się kondukt, woleliby się spotkać gdzie indziej niż w krematorium, ale George dał jasno do zrozumienia, że nie będzie nabożeństwa pogrzebowego. Nie chciał słuchać, jak z ambony u Świętego Marcina czy Jakuba jej trzej byli kochankowie publicznie dzielą się wrażeniami, ani być świadkiem, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, gdy on wygłasza swoją mowę. Podchodzących Clive'a i Vernona wchłonął typowy gwar przyjęcia koktajlowego. Brakowało wprawdzie tac z szampanem i ścian, które odbijałyby dźwięk, ale poza tym można było odnieść wrażenie, że jest się na kolejnym wernisażu albo kolejnym otwarciu dla mediów. Clive zobaczył mnóstwo twarzy, których nigdy dotąd nie oglądał przy dziennym świetle; wyglądały strasznie, jak oblicza truposzy, które zerwały się na nogi, by powitać nowicjusza w swym gronie. Ożywiony tym napadem mizantropii, ruszył płynnie przez tłum, puszczając mimo uszu wołania po imieniu, wyrywając łokieć, kiedy go za niego chwytano, zdążając uparcie do miejsca, gdzie stał George zajęty rozmową z dwiema kobietami i zasuszonym starym jegomościem w kapeluszu i z laską.

– Ale zimno, musimy już iść! – zawołał ktoś, ale przez chwilę nikt nie potrafił się oprzeć sile dośrodkowej towarzyskiego zebrania.

Clive stracił z oczu Vernona, którego odciągnął na bok właściciel stacji telewizyjnej.

Wreszcie uścisnął rękę George'a w umiarkowanie szczerym wyrazie uczuć.

– To był wspaniały pogrzeb – rzekł.

– Bardzo miło z twojej strony, że przyszedłeś.

Jej śmierć go uszlachetniła. Spokojna godność nie leżała w naturze George'a, którego zawsze cechowała posępność i natarczywość. Pragnął być lubiany, ale w życzliwości zawsze doszukiwał się niecnych motywów. Oto brzemię dźwigane przez nadzwyczaj bogatych.

– Najmocniej przepraszam – powiedział – to są siostry Finch, Vera i Mini, które znały Molly jeszcze w Bostonie. Clive Linley.

Podali sobie dłonie.

– Pan jest tym kompozytorem? – zapytały Vera i Mini.

– Owszem.

– To zaszczyt pana poznać. Moja jedenastoletnia wnuczka nauczyła się pańskiej sonatiny na egzamin. Naprawdę bardzo ją lubi.

– Miło mi to słyszeć.

Clive'a lekko przygnębiała myśl, że dzieci grają jego utwory.

– A to – odezwał się George – jest Hart Pullman, również ze Stanów.

– Hart Pullman. Nareszcie. Czy pamięta pan, że skomponowałem do pańskiej Furii muzykę na orkiestrę jazzową?

Pullman był poetą beatnikowym, ostatnim z pokolenia Kerouaca. Stał się małym pomarszczonym jaszczurem, który z trudem skręcał szyję, by spojrzeć na Clive'a.

– Dziś już, kurwa, nic nie pamiętam – odparł wesoło mocnym, wysokim głosem. – Ale skoro mówisz, że skomponowałeś, to pewnie tak było.

– Ale Molly pan pamięta?

– Kogo? – Przez dwie sekundy Pullman zachowywał poważną minę, po czym zachichotał i szczupłymi białymi palcami chwycił Clive'a za rękaw.

– No jasne – odparł głosem królika Bugsa. – Sześćdziesiąty piąty w East Village. Pamiętam Molly. A jakże!

Clive skrył swoje zakłopotanie i dokonał obliczeń w myśli. W czerwcu sześćdziesiątego piątego miałaby dopiero szesnaście lat. Dlaczego nigdy o nim nie wspomniała?

– Pewnie przyjechała na lato? – próbował ostrożnie drążyć sprawę.

– Ehe. Na urządzaną przeze mnie mocno zakrapianą imprezę w wigilię Trzech Króli. Co to była za dziewczyna, nie, George?

Zatem ustawowy gwałt. Trzy lata przed nim. Nigdy nie mówiła o Harcie Pullmanie. Czy przyszła na prawykonanie Furii? A potem do restauracji? Dziś już, kurwa, nic nie pamięta.

George odwrócił się, by kontynuować rozmowę z dwiema siostrami z Ameryki. Uznawszy, że nie ma nic do stracenia, Clive przyłożył dłoń do ust, nachylił się i szepnął Pullmanowi do ucha:

– Nigdy jej nie pieprzyłeś, ty kłamliwy gadzie. Nie zniżyłaby się do tego.

Wcale nie zamierzał odejść po tych słowach, gdyż chciał usłyszeć odpowiedź, ale właśnie w tej chwili dwie liczne grupy wepchały się z lewa i prawa, jedna, by złożyć kondolencje George'owi, druga, by wyrazić swój szacunek dla poety. W wirze przetasowań Clive zorientował się nagle, że znalazł się z brzegu i odchodzi na stronę. Hart Pullman i nastoletnia Molly. Zdjęty wstrętem, zawrócił, wwiercił się znów w tłum i łaskawie ignorowany przez wszystkich zatrzymał się na małej polance, patrząc dokoła po twarzach przyjaciół i znajomych pochłoniętych rozmową. Poczuł, że jest jedynym człowiekiem, któremu brak Molly. Być może, gdyby się z nią ożenił, zachowywałby się gorzej niż George i nie przystałby nawet na to zgromadzenie. Ani na jej bezradność. Wysypałby na dłoń trzydzieści pigułek nasennych z kanciastej brązowej buteleczki. Tłuczek i moździerz, szklanka whisky. Trzy łyżki żółtobiałej papki. Kiedy by to zażywała, spojrzałaby na niego, jak gdyby wiedziała o wszystkim. Podstawiłby jej lewą dłoń pod podbródek, żeby złapać to, co wycieknie z ust. Trzymałby ją w objęciach, podczas gdy ona by zasypiała. Trzymałby ją przez całą noc.

Nikt inny za nią nie tęsknił. Clive rozejrzał się po żałobnikach, z których wielu było jego rówieśnikami w zaokrągleniu do roku czy dwóch. Jak dobrze się im powodziło, jakże wpływowymi ludźmi się stali, jakże rozkwitli pod rządami gabinetu, którym pogardzali przez niemal siedemnaście lat. Mówiąc o mym pokoleniu. The Who. Tyle energii i tyle fartu. Wykarmieni zdrowym mlekiem państwa w cieple powojennych rozstrzygnięć, następnie utuczeni pionierską, niewinną pomyślnością swych rodziców, wkroczyli wreszcie w dorosłość pośród pełnego zatrudnienia, nowych uniwersytetów, masowo wydawanych kolorowych książek, rozkwitu rock and rolla, pokupnych ideałów.

Kiedy w końcu drabina się pod nimi zapadła, kiedy troskliwe państwo zabrało cyca i przeobraziło się w macochę, siedzieli już bezpiecznie na szczytach, skonsolidowani, zdecydowani wykuwać to i owo – gusta, opinie, fortuny.

– Idę, bo już nie czuję nóg ani rąk! – usłyszał wesołe wołanie jakiejś kobiety. Odwróciwszy się, zobaczył przed sobą młodego mężczyznę, który właśnie chciał dotknąć jego ramienia. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, łysy albo ogolony do gołej skóry, w szarym garniturze bez palta.

– Pan Linley? Przepraszam, że przeszkadzam w skupieniu – rzekł nieznajomy, cofając rękę.

Clive sądził, że to muzyk lub łowca autografów, przywdział zatem maskę cierpliwości na twarz.

– Słucham?

– Pragnę zapytać, czy znalazłby pan chwilę, by podejść i zamienić słowo z ministrem spraw zagranicznych? Bardzo mu zależy, żeby pana poznać.

Clive zacisnął usta. Nie chciał być przedstawiony Julianowi Garmony'emu, ale zarazem nie miał ochoty robić mu afrontu. Sytuacja bez wyjścia.

– Dobrze, gdzie jest minister? – zapytał. Został poprowadzony między gromadkami swych przyjaciół, z których niejeden domyślał się, dokąd idzie, i próbował go odciągnąć od przewodnika.

– Ej, Linley! Nie gada się z wrogiem!

Istotnie, wróg. Co ją w nim pociągało? Facet wyglądał dziwacznie: wielki łeb, mnóstwo czarnych falistych włosów, wszystkie prawdziwe, okropnie blada twarz, wąskie, mało zmysłowe usta. Klientelę na politycznym targowisku zaskarbił sobie straganem z nie spotykanym towarem, jakim były ksenofobiczne i reakcyjne poglądy. Co ją w nim pociągało? Vernon zawsze miał gotową odpowiedź na to pytanie: skurwiel na szczytach władzy, do tego ostry w łóżku. Ale przecież mogła to znaleźć i gdzie indziej. W grę musiał wchodzić jakiś ukryty dar, który doprowadził Garmony'ego aż tak wysoko, a teraz pchał go do rywalizacji z premierem o jego posadę.

Sekretarz wprowadził Clive'a w półokrąg dokoła ministra, który najwyraźniej wygłaszał mowę albo opowiadał jakąś historię. Garmony przerwał, wsunął palce w dłoń Clive'a i mruknął napiętym głosem, jak gdyby byli sami:

– Od lat chciałem pana poznać.

– Jak się pan miewa?

Przemawiał do towarzystwa, wśród którego znajdowali się dwaj młodzi mężczyźni o miłym, jawnie nieuczciwym spojrzeniu dziennikarzy parających się aktualnościami. Minister odstawiał przedstawienie, a Clive był jego rekwizytem.

– Moja żona zna na pamięć kilka pańskich utworów fortepianowych.

No nie, znowu. Clive się zastanawiał. Czy jest aż tak obłaskawionym i banalnym twórcą, jak utrzymują niektórzy jego młodsi krytycy, czy też Góreckim ludzi myślących?

– Zatem musi być świetną instrumentalistką.

Minęło trochę czasu, odkąd spotkał się z politykiem twarzą w twarz, i zupełnie zapomniał o ruchach oczu, o niespokojnym patrolowaniu otoczenia w poszukiwaniu nowych słuchaczy lub odstępców, o wypatrywaniu osób wyższych rangą albo innej poważnej szansy, którą w przeciwnym razie można przegapić.

Garmony potoczył wzrokiem dokoła, by utrzymać na sobie uwagę publiczności.

– Była znakomita. Konserwatorium Goldsmitha, potem Guildhall. Miała przed sobą bajeczną karierę… – Urwał dla efektu komicznego. – No ale potem poznała mnie i wybrała medycynę.

Jedynie sekretarz i jakaś kobieta – też podwładna ministra – zachichotali. Dziennikarze stali nieporuszeni. Być może słyszeli to nie pierwszy raz.

Oczy ministra spraw zagranicznych spoczęły z powrotem na kompozytorze.

– Jeszcze jedno. Chciałem panu powinszować zamówienia Symfonii Milenijnej. Czy pan wie, że decyzja stanęła aż na szczeblu gabinetu?

– Słyszałem. I pan opowiedział się za mną.

Clive pozwolił sobie na cień znużenia w głosie, ale Garmony zareagował, jak gdyby podziękowano mu wylewnie.

– Och, przynajmniej tyle mogłem zrobić. Niektórzy moi koledzy chcieli tego gwiazdora muzyki pop, byłego Beatlesa. A przy okazji, jak panu idzie? Jesteśmy blisko końca?

– Bardzo blisko.

Kończyny miał skostniałe od pół godziny, ale dopiero w tej chwili chłód przeniknął go na wskroś. W ciepłej pracowni siedziałby w samej koszuli, ślęcząc nad ostatnimi stronami symfonii, bo od prawykonania dzieliło go ledwie kilka tygodni. Przekroczył już dwa terminy i niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się szybko w domu.

Wyciągnął rękę do Garmony'ego.

– Bardzo miło było pana poznać. Muszę już iść.

Ale minister nie uścisnął jego dłoni, tylko mówił dalej, gdyż z obecności sławnego kompozytora należało wyciągnąć nieco więcej korzyści.

– Wie pan, zawsze uważałem, że to właśnie twórcza wolność artystów pańskiego pokroju sprawia, że moja praca warta jest zachodu…

Popłynęło więcej słów na podobną nutę, tymczasem Clive patrzył przed siebie, nie okazując żadnych oznak wzbierającego w nim niesmaku. Garmony też był z jego pokolenia. Wysoki urząd zabił w nim umiejętność rozmawiania z obcym jak równy z równym. Być może to właśnie dostawała od niego w łóżku – podniecenie bezosobowością. Mężczyzna strojący miny przed lustrem. Ale przecież wolała emocjonalne ciepło. Leż spokojnie, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Molly i Garmony. Może to był po prostu błąd z jej strony. Tak czy owak, myśl o tym stała się dla Clive'a nie do zniesienia.

Były kochanek Molly doszedł do pointy:

– To jest tradycja, która czyni nas tymi, kim jesteśmy.

– Ciekawi mnie – odezwał się Clive – czy wciąż opowiada się pan za wieszaniem ludzi.

Garmony znakomicie poradził sobie z nagłą zmianą frontu, tylko jego oczy zlodowaciały.

– Wydaje mi się, że większość ludzi zna mój pogląd w tej kwestii. Na razie zaś rad nierad przyjmuję stanowisko parlamentu i zbiorową odpowiedzialność rządu. – Wyszedłszy z zaczepki obronną ręką, zrobił się raptem czarujący.

Dwaj dziennikarze z notatnikami przysunęli się nieco bliżej.

– Podobno powiedział pan kiedyś w jakimś przemówieniu, że Nelson Mandela zasługuje na powieszenie.

Garmony, który w następnym miesiącu wybierał się z wizytą do Afryki Południowej, uśmiechnął się spokojnie. Dawne przemówienie, do którego nawiązał Clive, wygrzebała ostatnio gazeta Vernona, poczynając sobie w dość rynsztokowym stylu.

– Uważam, że zarzucanie ludziom tego, co powiedzieli jeszcze jako w gorącej wodzie kąpani studenci, nie ma większego sensu. – Przerwał i zachichotał. – Minęło prawie trzydzieści lat. Założę się, że pan też niejedno mówił i myślał.

– Ależ naturalnie – odparł Clive. – Co tylko dowodzi mojej racji. Bo gdyby wówczas wyszło na pańskie, to dziś byłoby za późno na zmianę zdania.

Garmony skłonił lekko głowę w wyrazie zgody.

– Całkiem słusznie. Tyle tylko, drogi panie, że w rzeczywistym świecie żaden wymiar sprawiedliwości nie jest wolny od ludzkich omyłek.

Po tych słowach minister spraw zagranicznych zrobił coś niebywałego, co obróciło w pył teorię Clive'a o wpływach wysokiego urzędu na jednostkę i co z perspektywy czasu zmuszony był podziwiać. Garmony wyciągnął bowiem rękę, kciukiem i palcem wskazującym chwycił Clive'a za wyłóg palta i przyciągnąwszy go ku sobie, powiedział ściszonym głosem, by nikt inny nie usłyszał:

– Kiedy widziałem Molly ostatni raz, powiedziała, że jesteś i zawsze byłeś impotentem.

– Brednie. Na pewno tak nie powiedziała.

– Oczywiście się wypierasz. Zatem albo możemy podyskutować o tym głośno w obecności tych ludzi, albo w tej chwili zejdź ze mnie i ładnie się pożegnaj. Innymi słowy, spierdalaj.

Sztych został wyprowadzony znienacka i szybko, a gdy dotarł do celu, Garmony wyprostował się i rozpromieniony potrząsnął ręką kompozytora, wołając do swego sekretarza:

– Pan Linley łaskawie przyjął moje zaproszenie na kolację!

Być może był to uzgodniony szyfr, gdyż młody mężczyzna zbliżył się natychmiast, by odprowadzić Clive'a, któremu minister pokazał już plecy, zwracając się do dziennikarzy:

– Wspaniały człowiek, ten Clive Linley. Podkreślać dzielące nas różnice i jednocześnie pozostawać na przyjacielskiej stopie. Nie uważają, państwo, że to kwintesencja kultury?

2

Godzinę później Vernon podrzucił Clive'a na South Kensington samochodem, który był absurdalnie mały jak na auto z szoferem. Wysiadł, by się pożegnać.

– Okropny pogrzeb.

– Żeby choć kieliszek wina.

– Biedna Molly.

Clive wszedł do domu i stanął w przedpokoju, chłonąc ciszę i ciepło płynące od kaloryferów. Z kartki od gospodyni dowiedział się, że w pracowni czeka termos z kawą. Poszedł tam, nie zdjąwszy palta, wziął ołówek i papier nutowy i pochyliwszy się nad fortepianem, napisał opadającą sekwencję dziesięciu nut. Stojąc przy oknie, patrzył na kartkę, wyobrażając sobie kontrapunktyczne wprowadzenie wiolonczeli. Zdarzały się dni, gdy zamówienie na symfonię z okazji milenium wydawało się niedorzecznym utrapieniem, brutalnym wtargnięciem biurokracji w jego twórczą niezależność: korowody z ustaleniem, gdzie Giulio Bo, wybitny włoski dyrygent, będzie miał próby z Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną, łagodne wprawdzie, ale nieustające poirytowanie z powodu uwagi okazywanej przedsięwzięciu przez niezdrowo podekscytowaną albo wręcz wrogą prasę, wreszcie fakt, że Clive nie wywiązał się z dwóch terminów – do nowego tysiąclecia zostało zaledwie kilka lat. Trzymając w kieszeni palta zgrabiałą wciąż z zimna lewą rękę, usiadł przy fortepianie i zagrał powoli, chromatycznie, w figlarnym rytmie pasaż, który właśnie napisał. W istocie tylko dwa oznaczenia taktowe. Następnie, z lewą ręką wciąż w kieszeni palta, zaimprowizował wznoszącą się linię melodyczną wiolonczeli. Odegrał ją kilkakrotnie w rozmaitych wariacjach, aż poczuł się usatysfakcjonowany. Skrobnął na papierze partię wiolonczeli, która sięgała szczytu skali i miała brzmieć jak trzymana w ryzach furia. Późniejsze rozładowanie tego napięcia, w finalnej części symfonii, stanie się ucztą dla uszu.

Odszedł od fortepianu i nalał sobie kawy, którą wypił w swym stałym miejscu przy oknie. Dopiero wpół do czwartej, a ściemniło się już tak, że trzeba zapalić światło. Z Molly pozostał proch. Clive zamierzał pracować całą noc, a potem spać do obiadu. Nie było nic innego do roboty. Stworzyć coś i umrzeć. Po kawie przeszedł z powrotem przez pokój i stanął w palcie nad klawiaturą, po czym w świetle gasnącego dnia zagrał obiema rękoma to, co przed chwilą napisał. Niemal trafiając w sedno, niemal docierając do prawdy. Muzyka przywodziła na myśl usychanie z tęsknoty za czymś nieosiągalnym. Za kimś. To właśnie w takich chwilach, kiedy zbyt go nosiło, by wysiedzieć długo przy fortepianie, i gdy zarazem był nazbyt podekscytowany nowymi pomysłami, by zostawić instrument w spokoju, dzwonił do niej i zapraszał ją do siebie. Przyjeżdżała, jeśli tylko miała czas; robiła herbatę lub mieszała egzotyczne drinki i siadała w wysłużonym fotelu ustawionym w kącie pracowni. Albo rozmawiali, albo urządzali koncert życzeń i wtedy słuchała z zamkniętymi oczyma. Miała zaskakująco wyrafinowany gust jak na bywalczynię przyjęć. Bach, Strawiński, z rzadka Mozart. Jednak nie była już dziewczyną, nie była już jego kochanką. Stali się przyjaciółmi, bo zbyt przywykli do siebie, by pałać namiętnością, lubili za to rozmawiać bez skrępowania o własnych sprawach. Była dla niego jak siostra; wystawiała jego kobietom znacznie przychylniejsze noty niż on, kiedy oceniał jej mężczyzn. Poza tym gaworzyli o muzyce i jedzeniu. Teraz zaś była miałkim prochem w alabastrowej urnie, którą George będzie trzymał na szafie.

Wreszcie się ogrzał, choć w lewej ręce wciąż czuł mrowienie. Zdjął palto i rzucił je na fotel Molly. Obszedł pracownię, zapalając światła, a potem wrócił do fortepianu. Przez ponad dwie godziny dłubał w partii wiolonczeli i nakreślał dalszą orkiestrację, niepomny mroku na dworze i przytłumionej kłótni aut w trakcie wieczornego szczytu. Był to jedynie pasaż służący za pomost do wielkiego finału. Clive'a pochłonęła bez reszty obietnica, dążenie – wyobrażał je sobie pod postacią kondygnacji prastarych startych schodów, które nikną w oddali – tęsknota, by piąć się i piąć, i wreszcie dotrzeć sprężystym skokiem do odległego klucza i zarazem, przy akompaniamencie rozpływających się plam dźwięku, które nikną niczym rozpraszająca się mgła, do linii melodycznej pieczętującej dzieło, do pożegnania, do rozpoznawalnej, przeszywająco pięknej muzyki, która wykroczyłaby poza swą niemodną naturę, opłakiwała odchodzące stulecie i jego bezsensowne potworności, jak też sławiła jego błyskotliwą pomysłowość. Jeszcze długo po przebrzmieniu prawykonania, zakończeniu uroczystości z okazji milenium, długo po wypaleniu ogni sztucznych oraz powstaniu analiz i podsumowań, nieprzeparte piękno tej linii melodycznej trwać będzie jako elegia na wiek, który przeminął.

Nie była to jedynie fantazja Clive'a, gdyż podobnie widział to komitet do spraw organizacji obchodów. Z rozmysłem wybrano kompozytora, który, rzecz znamienna, wyobrażał sobie narastający pasaż muzyczny jako wznoszące się zabytkowe kamienne schody. Nawet zwolennicy Clive'a, przynajmniej w latach siedemdziesiątych, uznawali zasadność określenia „arcykonserwatywna" wobec jego twórczości, gdy tymczasem krytycy woleli przymiotnik „zacofana", wszyscy natomiast byli zgodni, że obok Schuberta i McCartneya to właśnie Linley potrafi pisać melodie. Symfonię zamówiono u niego na tyle wcześnie, by zaistniała w świadomości społeczeństwa; zasugerowano, na przykład, że hałaśliwy, natarczywy pasaż na instrumenty dęte mógłby zostać wykorzystany jako oprawa muzyczna głównego wydania wiadomości. Komitet, uznany przez establishment muzyczny za zespół ludzi o średnio wyrafinowanych gustach, nade wszystko pragnął symfonii, z której można byłoby odcedzić przynajmniej jedną melodię, hymn, elegię na oczernione, mijające stulecie i włączyć ją do oficjalnych uroczystości na tej samej zasadzie, jak Nessun dorma wykorzystano w turnieju piłkarskim. Najpierw włączyć, a potem wypuścić na szerokie wody, by z nadejściem trzeciego tysiąclecia podjęła ryzyko niezależnego istnienia w świadomości społeczeństwa.

Dla Clive'a Linleya sprawa była prosta. Postrzegał siebie jako następcę Vaughana Williamsa i określenia w rodzaju „konserwatysta" uważał za nieistotne, chybione zapożyczenia ze słownika polityki. Poza tym w latach siedemdziesiątych, kiedy z wolna go zauważano, ortodoksją nauczaną w konserwatoriach stała się muzyka atonalna i aleatoryzm, zgiełk tonów, elektronika, rozbijanie tonacji na dźwięki, słowem cała tradycja modernistyczna. I to przecież jej krzewiciele, w znacznie większym stopniu niźli on sam, zasługiwali na miano reakcjonistów. W 1975 roku Clive opublikował stustronicową książkę, która -jak każdy dobry manifest – była zarówno atakiem, jak i apologią. Stara gwardia modernizmu uwięziła muzykę w murach akademii, odcięła od świata, zazdrośnie jej strzegąc jako własność elity. W rezultacie stała się jałowa, gdyż buńczucznie zerwano jej fundamentalne przymierze z odbiorcą. Clive z przekąsem opisał wsparty publicznymi pieniędzmi „koncert" w niemal do cna opustoszałym kościele, gdzie przez ponad godzinę uderzano złamaną szyjką skrzypiec w nogi fortepianu. Tekst w programie, naszpikowany odniesieniami do holokaustu, wyjaśniał, dlaczego na obecnym etapie dziejów Europy żadna inna forma muzyki nie ma racji bytu. Dalej Clive dowodził, że w zasklepionych umysłach podobnych gorliwców nawet najmniejszy sukces czy jakiekolwiek oznaki uznania ze strony publiczności są niechybnie świadectwem kompromisu estetycznego i porażki artysty. Utrzymywał, że kiedy wreszcie napisana zostanie ostateczna historia dwudziestowiecznej muzyki, rację przyzna się bluesowi, jazzowi, rockowi i nieustannie ewoluującej tradycji muzyki folk. Te gatunki aż nadto wyraźnie dowodzą, że melodia, harmonia i rytm nie stoją w sprzeczności z nowatorstwem. Co się zaś tyczy muzyki „poważnej", to jedynie pierwsza połowa stulecia zapisze się chlubnie w dziejach, a w niej zaledwie paru kompozytorów, do których Clive nie zaliczył późnego Schoenberga i jemu podobnych.

Tyle na temat ataku. W apologii wykorzystał na swój sposób ograny pomysł zapożyczony z Eklezjasty: nadeszła pora, by odebrać muzykę komisarzom, by przywrócić jej zasadniczą komunikatywność, gdyż w Europie wykuwano ją na kowadle tradycji humanistycznej, która zawsze głosiła zagadkowość natury ludzkiej. Nadeszła pora, by przyjąć do wiadomości, że publiczne wykonanie dzieła jest formą „świeckiej komunii", by uznać pierwszeństwo rytmu i tonacji oraz elementarnej natury melodii. Żeby tak się stało, a jednocześnie żeby nie odtwarzać muzyki przeszłości, należy opracować współczesną definicję piękna, a to z kolei jest niemożliwe bez uprzedniego uzmysłowienia sobie „fundamentalnej prawdy". Na tym etapie Clive śmiało zaczerpnął z pewnych nie opublikowanych i nad wyraz teoretycznych esejów kolegi Noama Chomsky'ego, które przeczytał, gdy gościł u autora na przylądku Cod: zdolność do „odczytywania" rytmów, melodii i ładnych harmonii, podobnie jak unikatowa zdolność do nauki języka, wpisana jest w geny człowieka. Antropolodzy przekonali się, że te trzy elementy istnieją we wszystkich kulturach muzycznych. Mamy ucho wyczulone na harmonię. (Ponadto bez otaczającego harmonijnego tła dysharmonia traci znaczenie i staje się mało interesująca). Pojmowanie linii melodycznej stanowi skomplikowaną czynność umysłową, którą potrafi jednak wykonać nawet niemowlę; rodzimy się obarczeni dziedzictwem, jesteśmy homo musicus; zdefiniowanie piękna w muzyce musi zatem pociągać za sobą zdefiniowanie ludzkiej natury, co z kolei na powrót prowadzi nas do humanistyki i komunikatywności…

Wydanie Przywołać piękno Clive'a Linleya zbiegło się z prawykonaniem jego Symfonii derwiszowych na wirtuozerskie smyczki w Wigmore Hall, dzieła o tak błyskotliwych polifonicznych kadencjach, zakłócanych tak hipnotycznym lamentem, że w równej mierze było ono znienawidzone, co uwielbiane, a to umocniło reputację twórcy i zapewniło poczytność jego książce.

Pomijając sprawę tworzenia, komponowanie symfonii jest żmudną pracą fizyczną. Wymaga napisania nuta po nucie, sekunda po sekundzie, partii na niekiedy aż dwadzieścia cztery instrumenty, następnie ich zagrania, zestrojenia z całą partyturą, kolejnego zagrania, przepisania, wysłuchania w ciszy, jak ucho wewnętrzne syntetyzuje i aranżuje pionowe szeregi bazgrołów i skreśleń, a dalej poprawek, póki takt nie będzie odpowiedni, a wreszcie kolejnego zagrania na fortepianie. Do północy Clive zdążył rozpisać cały narastający pasaż i zabrał się do wielkiej luki, która poprzedzała powolną zmianę klucza. Do czwartej nad ranem zestawił ze sobą główne partie i wiedział już dokładnie, jak będzie wyglądała modulacja, jak wyparują zwały mgły.

Wstał wyczerpany od fortepianu, zadowolony z poczynionych postępów, ale czujny: doprowadził turbinę dźwięku do punktu, gdzie zaczynała się prawdziwa praca nad finałem, który mógł się wykluć jedynie z natchnionego pomysłu – finalna linia melodyczna w swej pierwotnej i najprostszej formie, śmiało wyrażona solową partią instrumentu dętego albo pierwszymi skrzypcami. Dotarł do sedna i poczuł brzemię. Pogasił światła i zszedł do sypialni. Nie miał nawet zarysu pomysłu, nawet cienia przeczucia i zdawał sobie sprawę, że nie przywoła go, siedząc przy fortepianie i marszcząc czoło w skupieniu. Wszystko w swoim czasie. Wiedział z doświadczenia, że najlepiej zrobi, jeśli się odpręży, odstąpi na krok, zachowując jednocześnie czujność i chłonność umysłu. Będzie musiał wybrać się na długi spacer za miastem, a może nawet na serię długich spacerów. Potrzebował gór i bezmiaru nieba. Choćby Krainy Jezior. Najlepsze pomysły świtały mu znienacka po przejściu dwudziestu mil, kiedy myślami błądził daleko.

Znalazłszy się wreszcie w łóżku, ułożywszy się na plecach w całkowitej ciemności, spięty i drżący od wysiłku umysłowego, zobaczył, jak na jego siatkówce kładą się ząbkowane smugi podstawowych kolorów, po czym zwijają się, skręcają w słoneczne przejaśnienia. Stopy miał lodowate, ręce i klatkę piersiową rozpalone. Niepokoje związane z pracą uległy transmutacji w mniej szlachetny kruszec nocnego strachu: choroba i śmierć, abstrakcyjne pojęcia, które wkrótce znalazły swój punkt skupienia w doznaniu nadal obecnym w lewej ręce. Ręka była zimna, drętwa i swędziała, jak gdyby siedział na niej przez pół godziny. Pomasował ją prawą dłonią i przytulił do ciepłego brzucha. Czy to nie właśnie coś podobnego czuła Molly, kiedy chciała zatrzymać taksówkę przed knajpą? Nie miał towarzyszki życia, żony, George'a, nikogo, kto w razie czego by się nim zaopiekował, ale to prawdopodobnie łaska boska. Tylko co w zamian? Przekręcił się na bok i naciągnął kołdrę na siebie. Dom opieki, telewizor w świetlicy, bingo, starcy z petami, wonią moczu i kapiącą śliną. Nie pozwoli na to. Rano pójdzie do lekarza. Ale przecież tak właśnie zrobiła Molly i wysłali ją na badania. Potrafią się zająć niemocą człowieka, ale nie potrafią jej zapobiec. Zatem trzeba się trzymać od nich z dala, obserwować własne staczanie się po równi pochyłej, a kiedy już nie będzie mógł pracować ani zachować godności, skończy ze sobą. Ale jak uchronić się od przeoczenia tej granicy, którą Molly tak szybko przekroczyła, jak ma uchronić się od chwili, kiedy stanie się całkiem bezradny, skołowany, zbyt ogłupiały, by się zabić?

Niedorzeczność! Usiadł, pomacał dłonią przy łóżku w poszukiwaniu lampki i zapaliwszy ją, wyjął spod czasopisma pigułki nasenne, których na ogół unikał. Zażył jedną i opadł na poduszki, ssąc powoli. Masując zdrętwiałą rękę, pokrzepiał się racjonalnymi myślami. Ręka zgrabiała mu z zimna, to wszystko, poza tym jest przemęczony. W jego życiu liczy się przede wszystkim praca, dokończenie symfonii, zwieńczenie jej liryczną kulminacją. Znalazł pociechę w tym, co jeszcze przed godziną go gnębiło, i po dziesięciu minutach zgasił lampkę. Ułożył się na boku: zawsze przecież pozostawała praca. Pojedzie na wycieczkę do Krainy Jezior. Magiczne nazwy niosły ukojenie: Blea Rigg, High Stile, Pavey Ark, Swirl How. Pójdzie Langstrath Valley, przekroczy strumień i ruszy na Scafell Pike, a wróci przez Allen Crags. Znał dobrze tę trasę. Wspinając się na granie, powróci do równowagi, odzyska klarowność widzenia.

Zażył swoją cykutę i wiedział, że żadne fantazje nie będą go już dręczyły. Ta myśl również dodała mu otuchy, toteż nim chemikalia dotarły do mózgu, podciągnął kolana do klatki piersiowej i wyzwolił się. Moja biedna ręka. Biedna Molly…

II

1

W nieczęstej chwili wytchnienia podczas porannych godzin pracy Vernonowi Hallidayowi zaświtała w głowie myśl, że być może nie istnieje. Przez trzydzieści nieprzerwanych sekund siedział przy biurku, bębniąc lekko palcami w skroń i zamartwiając się. Odkąd dwie godziny wcześniej przyjechał do redakcji „The Judge", rozmawiał żywo po kolei z czterdziestoma osobami. Nie tylko rozmawiał: we wszystkich tych wypadkach, prócz dwóch, podejmował decyzje, wskazywał priorytety, wyznaczał cele, wybierał osoby do ich realizacji, wyrażał opinie, a każde słowo należało potraktować jako polecenie. Sprawowanie władzy nie wyostrzyło jednak jego poczucia własnej odrębności, jak to na ogół się dzieje; zamiast tego Vernon odniósł wrażenie, że rozpłynął się całkowicie, że jest tylko sumą ludzi, którzy go słuchają, kiedy więc zostawał sam, był niczym. Gdy w samotności szukał jakiejś myśli, której mógłby się uczepić, nie znajdował żadnej. Jego fotel stał pusty. Vernon rozpuścił się zupełnie w przestrzeni całego budynku, od działu miejskiego na szóstym piętrze, gdzie zamierzał wkroczyć, by zapobiec zwolnieniu długoletniej korektorki, która nie znała ortografii, aż po podziemie, gdzie podział miejsc parkingowych wywołał bunt kierowników działów, a jednego z redaktorów nieomal pchnął do rezygnacji z pracy. Fotel Vernona stał pusty, ponieważ on przebywał w Jerozolimie, Izbie Gmin, Kapsztadzie i Manili, ponieważ jak pył rozproszył się na cały świat; był w telewizji i w radiu, jadł kolację z biskupami, przemawiał do przedstawicieli przemysłu naftowego albo brał udział w seminarium dla ekspertów Unii Europejskiej. W tych krótkich chwilach, gdy zostawał sam, gasło światło. I co gorsza, trudno powiedzieć, by powstała ciemność kogoś konkretnego otulała, komuś działała na nerwy. Nie był nawet do końca przekonany, że to jego brakowało.

Poczucie nieobecności narastało od pogrzebu Molly. Wkradało się w niego. Ostatniej nocy obudził się u boku śpiącej żony i musiał obmacać własną twarz, by się upewnić, że pozostaje fizycznym bytem.

Gdyby Vernon wziął kilku podwładnych na stronę w bufecie i zwierzył się im ze swego stanu, niechybnie zaniepokoiłby go brak zdziwienia z ich strony. Był bowiem szeroko znany jako człowiek bez właściwości, bez wad i zalet, jako osoba, która nie w pełni istnieje. W środowisku czczono go jako niebyt. Okoliczności, w których Vernon został naczelnym „The Judge", były jednym z cudownych zdarzeń w branży, trudnym do przebicia i częstokroć opowiadanym w winiarniach City. Przed laty, jako łagodny i pracowity zastępca po kolei dwóch utalentowanych redaktorów naczelnych, okazywał instynktowną umiejętność nieprzysparzania sobie ani przyjaciół, ani wrogów. Kiedy waszyngtoński korespondent gazety zachorował, Vernono-wi kazano go zastąpić. W trzecim miesiącu jego pobytu w Ameryce, na kolacji wydanej na cześć niemieckiego ambasadora, pewien kongresman wziął go za dziennikarza „Washington Post" i szepnął mu do ucha o pewnym grzeszku prezydenta – radykalnym przeszczepie włosów dokonanym na koszt podatników. Zgodzono się potem powszechnie, że aferę „Tupetgate" – sprawę, która zdominowała życie polityczne Ameryki na ponad tydzień – rozdmuchał Vernon Halliday z „The Judge".

Tymczasem w Londynie utalentowani redaktorzy jeden po drugim padali trupem w krwawych bojach ze wścibskim zarządem. Powrót Vernona do ojczyzny zbiegł się z nagłym przegrupowaniem interesów właścicieli gazety. Scena była zasłana kończynami i torsami tytanów przyciętych do odpowiednich rozmiarów. Jack Mobey, pupil zarządu, nie zdołał umocnić pozycji czcigodnego dziennika na rynku. Nie został nikt prócz Vernona.

Siedział za biurkiem i masował sobie bez przekonania skórę głowy. Dotarło do niego ostatnio, że uczy się żyć z nieistnieniem. Nie potrafił długo opłakiwać odejścia kogoś – to jest samego siebie – kogo nie bardzo mógł sobie przypomnieć. Ot, mol, ale mol, który miał już kilka dni. Teraz doszedł do głosu symptom fizyczny. Objęło to całą prawą część głowy, zarówno czaszkę, jak i mózg – owo uczucie, na które po prostu brakło odpowiedniego słowa. Albo – zastanawiał się – jest to może tylko nagła przerwa w doznaniu, które było na tyle stałym i znajomym zjawiskiem, że nie zdawał sobie z niego sprawy – jak oklepany dźwięk, który słyszy się dopiero wtedy, gdy cichnie. Pamiętał dokładnie, kiedy to się zaczęło, poprzedniego wieczoru, gdy wstał od kolacji. Było obecne, gdy obudził się rankiem, trwało, wymykając się nazwaniu: ani zimno, ani ucisk, ani odrętwienie, tylko coś pomiędzy. Być może odpowiednim słowem była martwota. Być może prawa półkula jego mózgu zwyczajnie wysiadła. Znał tak wielu ludzi, którzy zmarli, że w swym obecnym stanie rozkojarzenia zaczął zastanawiać się nad własnym końcem jako nad czymś ze wszech miar powszednim – ot, zamieszanie przy grzebaniu lub kremacji, przypływ żałości, a potem niepamięć, bo życie toczy się dalej. Być może już niemal umarł? Albo potrzebował jedynie paru mocnych uderzeń młotkiem w głowę, żeby się ocknąć – odczuwał silnie takie pragnienie. Otworzył szufladę biurka. W środku była metalowa linijka odziedziczona po Mobeyu, czwartym redaktorze naczelnym z rzędu, który nie zdołał zatrzymać spadku poczytności „The Judge". Vernon Halliday próbował nie zostać piątym. Wzniósł linijkę kilka cali nad prawym uchem, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi i weszła Jean, jego sekretarka, w ostatniej chwili zmienił więc uderzenie w zadumane drapanie skroni.

– Oto wykaz. Za dwadzieścia minut. – Odczepiła kartkę z pliku i podała mu ją, resztę położyła zaś na stole konferencyjnym i wyszła.

Przejrzał spis tematów. Pod nagłówkiem Świat Dibben pisał o „waszyngtońskim triumfie Garmony'ego". To musi być sceptyczny tekst, jeśli nie otwarcie wrogi. A jeżeli to naprawdę triumf, to może się obyć bez miejsca na pierwszej stronie. Pod nagłówkiem Kraj znajdował się artykuł kierownika działu naukowego o urządzeniu antygrawitacyjnym, które skonstruowano na walijskim uniwersytecie. Miał to być chwytliwy tekst, dlatego Vernon tak parł do jego napisania, na poły śniąc o zabawce, którą przypina się do podeszew butów. Okazało się jednak, że wynalazek waży cztery tony, wymaga napięcia dziewięciu milionów woltów i w ogóle nie działa. Mimo to Vernon postanowił puścić ten tekst na dole pierwszej strony. Również wśród wieści z kraju zamieszczono Kwartet fortepianowy – artykuł o czworaczkach, które urodziły się pewnemu pianiście. Zastępca redaktora naczelnego wraz z kierownikiem publicystyki i całym działem krajowym toczyli z Verno-nem boje o ten tekst, ukrywając swą wybredność pod pozorem trzeźwego osądu. Cztery to dziś pestka – argumentowali – poza tym nikt nawet nie słyszał o matce, która w dodatku jest szpetna i nie chce gadać z prasą. Vernon odmówił im racji. Przeciętna sprzedaż w zeszłym miesiącu była o siedem tysięcy egzemplarzy niższa niż miesiąc wcześniej. „The Judge" miał coraz mniej czasu. Vernon wciąż się zastanawiał, czy nie puścić historii o bliźniętach syjamskich złączonych biodrami -jedno z nich miało słabe serce, więc nie było mowy o rozdzieleniu – które znalazły pracę w administracji lokalnej. „Jeśli mamy uratować tę gazetę – mawiał z upodobaniem na porannych kolegiach redakcyjnych – każdy będzie musiał powalać sobie ręce". Wszyscy kiwali głowami, ale nikt się z tym nie godził. Co się tyczy starych wyjadaczy, tak zwanych gramatyków, to dla nich „The Judge" mógł przetrwać lub upaść, byleby zachował intelektualną uczciwość. Śmiało wyznawali ten pogląd, ponieważ oprócz poprzedników Vernona nikt dotychczas nie wyleciał na bruk.

Wmaszerowywali już pierwsi kierownicy działów i ich zastępcy, kiedy Jean dała mu znak w drzwiach, by odebrał telefon. Sprawa musiała być ważna, bo sekretarka poruszała bezgłośnie ustami. George Lane, wyczytał z jej warg.

Odwrócił się do ściany, przypominając sobie, że nie podszedł do Lane'a na pogrzebie.

– George, cześć. To było głęboko wzruszające przeżycie. Miałem zamiar za…

– No tak, tak. Coś wypłynęło. Uważam, że powinieneś to zobaczyć.

– Co to jest?

– Zdjęcia.

– To może prześlij je przez gońca.

– Wykluczone, Vernon. To dynamit. Mógłbyś zaraz przyjechać?

Vernon Halliday czuł pogardę do Lane' a nie tylko z powodu Molly. Lane był właścicielem półtora procent udziałów w „The Judge" i wyłożył pieniądze na jego ratowanie, które wyznaczyło upadek Jacka Mobeya i wyniesienie Ver-nona do godności redaktora naczelnego. Uważał, że Vernon jest jego dłużnikiem. Ponadto nie znał się kompletnie na prowadzeniu gazety. Dlatego właśnie wydawało mu się, że redaktor naczelny ogólnokrajowego dziennika może wyjść z redakcji o wpół do dwunastej jak gdyby nigdy nic i pojechać na drugi koniec Londynu, do Holland Park.

– Jestem w tej chwili zajęty.

– Wyświadczam ci wielką przysługę. To coś, za co „News of the World" dałoby się pokroić.

– Mogę przyjechać dopiero po dziewiątej wieczorem.

– Dobrze więc, zobaczymy się po dziewiątej – odparł George rozdrażnionym tonem i rozłączył się.

Tymczasem zajęto wszystkie krzesła przy stole konferencyjnym prócz jednego. Gdy Vernon osunął się na ostatnie, rozmowy przycichły. Dotknął boku swej głowy. Teraz, kiedy znów był w towarzystwie, kiedy robota czekała, jego wewnętrzna nieobecność przestała być dolegliwa. Rozłożył przed sobą numer z poprzedniego dnia.

– Kto robił korektę wstępniaka o środowisku naturalnym? – odezwał się w niemal kompletnej ciszy.

– Pat Redpath.

– W tej gazecie nie powtarza się zaimka „który" w zdaniach podrzędnych drugiego stopnia i nigdy powtarzać się nie będzie, zwłaszcza we wstępniaku, na miłość boską. A „dzieci" – zawiesił głos dla wywołania efektu, udając, że przebiega wzrokiem tekst – a „dzieci" to są „one", nie „oni". Czy stanie się to dla wszystkich jasne raz na zawsze?

Zdawał sobie sprawę z aprobaty dokoła stołu. Gramatycy uwielbiali słuchać takich pouczeń. Gdyby dać im wolną rękę, wpędziliby gazetę do grobu wraz z jej bezbłędną składnią.

Zagrawszy pod publiczkę, przeszedł szybko do rzeczy. Jedną z jego udanych innowacji – być może jedyną do tej pory – było skrócenie codziennych kolegiów redakcyjnych z czterdziestu minut do kwadransa za pomocą kilku narzuconych nieśmiało reguł: nie więcej niż pięć minut na minione sprawy – co się stało, to się nie odstanie – żadnych dowcipów i nade wszystko żadnych anegdot; on ich nie opowiadał, więc nikt inny też nie mógł. Przewrócił stronę na łamy zagraniczne i zmarszczył czoło.

– Wystawa skorup w Ankarze? I to ma być news? Osiemset słów? Nie rozumiem, Frank.

– Widzisz, Vernon – wyjaśnił z cieniem drwiny w głosie Frank Dibben, zastępca kierownika działu zagranicznego – to prowadzi do fundamentalnego zrewidowania naszego pojęcia o wpływach wczesnego imperium perskiego na…

– Zrewidowanie czegoś w dziedzinie potłuczonych garnków to nie jest news, Frank.

– Rzecz w tym, że Julie nie przysłała nic z Rzymu -wtrącił delikatnie zastępca redaktora naczelnego Grant McDonald, który siedział obok Vernona. – Musieliśmy zapchać dziurę…

– No nie, znowu? Co tym razem?

– Zapalenie wątroby.

– A coś z Associated Press?

– Nasz tekst był bardziej interesujący – bronił się Dibben.

– Mylisz się. To kompletne pudło. Nawet „Times Literary Supplement" tego by nie puścił.

Przeszli do spraw bieżących. Kierownicy działów jeden po drugim streszczali teksty. Kiedy przypadła kolej na Dibbena, zaczął nalegać, by jego artykuł o Garmonym wydrukowano na pierwszej stronie.

Vernon wysłuchał go, po czym rzekł:

– Jest w Waszyngtonie, a tymczasem powinien być w Brukseli. Za plecami Niemców zawiera układ z Amerykanami. Na krótką metę to zysk, na dłuższą – katastrofa. Był fatalnym ministrem spraw wewnętrznych, a jest jeszcze gorszym spraw zagranicznych, i nastanie nasz koniec, jeśli kiedykolwiek zostanie premierem, co z każdym dniem staje się coraz bardziej prawdopodobne.

– No tak – zgodził się Frank, łagodnym tonem pokrywając wściekłość z powodu nagany za Ankarę. – To wszystko napisałeś w swoim wstępniaku. Ale przecież rzecz nie w tym, czy zgadzamy się z jego polityką, tylko czy ona ma znaczenie dla kraju.

Vernon zastanawiał się, czy stać by go było na to, żeby zwolnić Dibbena. Co on wyprawia, nosi kolczyk w uchu?

– Masz rację, Frank – odparł przyjaźnie. – Ale jesteśmy w Europie. Amerykanie też chcą, byśmy byli w Europie. Nasze szczególne związki z nimi to już historia. Dlatego ten układ nie ma żadnego znaczenia. Tekst pójdzie do środka. Tymczasem dalej będziemy obrzydzać Garmony'emu życie.

Następnie wysłuchano kierownika działu sportowego, któremu Vernon podwoił ostatnio łamy kosztem kultury. Wreszcie przyszła kolej na Lettice O'Harę, kierownika działu publicystycznego.

– Muszę wiedzieć, czy ruszamy z tym domem dziecka w Walii.

– Widziałem listę gości – odparł Vernon. – Mnóstwo szych. Nie możemy sobie pozwolić na proces, jeśli coś pójdzie nie tak.

O'Hara najwyraźniej odetchnęła z ulgą. Zaczęła mówić o dociekliwym artykule, który zleciła na temat afery medycznej w Holandii.

– Wygląda na to, że niektórzy lekarze wykorzystują ustawę o eutanazji, żeby…

Przerwał jej:

– W piątek chcę mieć tekst o bliźniakach syjamskich. Rozległy się jęki. Kto pierwszy zaoponuje? Lettice.

– Nie mamy nawet ich zdjęcia.

– To poślij kogoś jeszcze dziś do Middlesbrough. – Zapadła posępna cisza, więc Vernon mówił dalej: – Oni pracują w miejscowym wydziale sanitarnym. W planowaniu. Rozumiecie? Co dwie głowy, to nie jedna. Przecież to wymarzony tekst.

– Rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu i wszystko już było uzgodnione – odezwał się kierownik działu krajowego, Jeremy Bali. – Ale wczoraj miałem telefon. Dzwoniła druga połowa. Druga głowa, jeśli wolisz. Nie chce z nami gadać. Nie życzy sobie żadnych zdjęć.

– Święty Boże! – krzyknął Vernon. – Czy nie widzicie? Toż to część tej historii! Poróżnili się. Przecież pierwsza rzecz, jakiej ludzie chcieliby się dowiedzieć: to jak tacy załatwiają spory między sobą.

Lettice miała posępną minę.

– Chyba niezbyt kulturalnie – rzekła. – Zdaje się, że są ślady ugryzień. I to na obu twarzach.

– Genialnie! – wykrzyknął Vernon. – Nikt prócz nas tego na razie nie podjął. W piątek, bardzo proszę. Strona trzecia. Dobrze, dalej. Lettice, ten dodatek o szachach na ósmej stronie. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany.

2

Minęły kolejne trzy godziny, nim Vernon znów został sam. Był w toalecie i myl ręce, patrząc w lustro. Widział wprawdzie odbicie, ale nie miał do końca pewności. Owo doznanie, czy też brak czucia, wciąż obejmowało prawą stronę głowy, jak dopasowana czapka. Sunąc palcem po włosach, potrafił nakreślić granicę, linię demarkacyjną, za którą odzywało się uczucie będące cieniem tego pierwszego, jego widmem, jeśli nie przeciwieństwem.

Trzymał ręce pod suszarką, kiedy do łazienki wszedł Frank Dibben. Vernon wyczuł, że młody mężczyzna depcze mu po piętach, gdyż koniecznie chce porozmawiać. Z długoletniego doświadczenia wiedział, że jeszcze się taki dziennikarz nie narodził, który by bez powodu i oporów wewnętrznych oddawał mocz w obecności swego redaktora naczelnego.

– Przepraszam cię, Vernon, za dzisiejszy ranek – odezwał się Dibben przy pisuarze. – Miałeś całkowitą rację co do Garmony'ego. Kompletnie się pogubiłem.

Nie chcąc odwrócić się od suszarki, by nie zobaczyć zastępcy kierownika działu zagranicznego przy załatwianiu potrzeby, Vernon zafundował sobie kolejną porcję ciepłego powietrza. Dibben opróżniał rzęsiście pęcherz, a nawet grzmiąco. Tak, jeśli Vernon kiedykolwiek wyleje kogoś z roboty, to nieszczęśnikiem tym będzie Frank, który właśnie otrząsał się energicznie, o sekundę za długo, jednocześnie zamęczając go swymi przeprosinami.

– To znaczy, masz całkowitą rację, żeby mu nie dawać za dużo miejsca na łamach.

Kasjusz jest głodny – pomyślał Vernon. Przejmie swój dział, a potem będzie chciał mojego fotela.

Dibben odwrócił się do umywalki. Vernon położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Gest wybaczenia.

– Nie ma sprawy, Frank. Chcę słuchać odmiennych opinii na kolegiach. Przecież po to one są.

– To bardzo miło, że tak mówisz. Nie chciałbym, abyś myślał, iż jestem za łagodny dla Garmony'ego.

Koniec rozmowy wyznaczyła litania zdawkowych słów. Vernon zaśmiał się serdecznie i wyszedł na korytarz. Tuż przy drzwiach czekała na niego Jean z plikiem korespondencji do podpisania. Za nią stał Jeremy Ball, a dalej Tony Montano, dyrektor spółki wydającej gazetę. Do kolejki dołączył ktoś, kogo Vernon zobaczył jedynie niewyraźnie, gdy ruszył w kierunku swego gabinetu, podpisując po drodze listy i słuchając Jean wyliczającej jego spotkania w nadchodzącym tygodniu. Wszyscy szli razem z nim.

– Chodzi o to zdjęcie w Middlesbrough – mówił Jeremy Ball. – Chciałbym ustrzec się kłopotów tego rodzaju, jakie napytaliśmy sobie w związku z olimpiadą niepełnosprawnych. Myślałem, że zrobimy coś nieskomplikowanego…

– Chcę efektownego zdjęcia, Jeremy. Nie mogę się z nimi zobaczyć w jednym tygodniu, Jean. To by źle wyglądało. Powiedz mu, że mogę w czwartek.

– Miałem na myśli raczej coś w stylu wiktoriańskim. Portret pełen godności osobistej.

– Wyjeżdża do Angoli. Ma jechać na Heathrow prosto ze spotkania z tobą.

– Pan Halliday?

– Nie chcę żadnych portretów pełnych godności, nawet przy klepsydrach. Każ im pokazać, jak się pogryźli. Dobrze więc, zobaczę się z nim tuż przed jego wyjazdem. Tony, czy to z powodu parkingu?

– Niestety. Widziałem jego podanie o zwolnienie.

– Przecież chyba możemy znaleźć miejsce na jeden dodatkowy samochód?

– Już próbowaliśmy. Kierownik administracyjny oferuje swoje za trzy tysiące funtów.

– Czy nie ryzykujemy, że narazimy się tym na zarzut taniej sensacji?

– Podpisz w dwóch miejscach i przy inicjale, o tu, gdzie zaznaczyłam.

– To nie ryzyko, Jeremy, to szansa. Tony, przecież ten kierownik nawet nie ma samochodu.

– Przepraszam, pan Halliday?

– Ale prawnie miejsce jest jego.

– Zaproponuj mu pięć stów. Czy to już wszystko, Jean?

– Nie jestem na to przygotowany.

– List z podziękowaniami do biskupów właśnie się pisze.

– A gdyby obaj rozmawiali przez telefon?

– Przepraszam. Czy pan Halliday?

– Nie dość wyraziste. Chcę mieć zdjęcie, które by coś mówiło. Czas uwalać sobie ręce, pamiętasz? Posłuchaj, Tony, wyrzuć tego kierownika z miejsca parkingowego, skoro go nie używa…

– Zastrajkują, tak jak ostatnim razem. Wszystkie terminale wysiadły.

– Świetnie, więc sam zdecyduj. Pięćset funtów albo terminale.

– Może poproszę kogoś z archiwum fotograficznego, żeby…

– Nie trzeba. Po prostu wyślij człowieka do Middlesbrough.

– Czy pan Halliday? Czy pan Vernon Halliday?

– Kim pan jest?

Rozdyskutowana grupka przystanęła i wtedy do przodu przecisnął się chudy, łysiejący, ubrany na czarno mężczyzna w ciasno opiętej marynarce. Puknął Vernona w ramię kopertą, którą zaraz wcisnął mu w dłoń, po czym stanął w rozkroku i zaczął czytać urzędowym tonem z kartki trzymanej przed nosem obydwiema dłońmi.

– Z upoważnienia wyżej wskazanego i zarejestrowanego sądu powiadamiam pana, Vernonie Theobaldzie Hallidayu, o decyzji wymienionego sądu, który postanawia, co następuje: sąd zakazuje Vernonowi Theobaldowi Hallidayowi, zamieszkałemu przy Rooks numer trzynaście w północno-zachodnim Londynie, redaktorowi naczelnemu gazety codziennej „The Judge", publikowania, doprowadzania do publikowania, rozpowszechniania, zwielokrotniania w formie zapisów elektronicznych, magnetycznych lub innych, opisywania drukiem lub powodowania, by objęte zakazem informacje określane poniżej jako materiały, były opisywane drukiem, a także przedstawiania charakteru materiałów objętych niniejszym zarządzeniem, którymi są – chudy mężczyzna nieporadnie przewrócił stronę, tymczasem Vernon, sekretarka, kierownik działu krajowego, zastępca działu zagranicznego i dyrektor nachylili się w jego kierunku – wszelkiego rodzaju odbitki fotograficzne albo wersje takich odbitek, powielane wszelkimi możliwymi sposobami, przedstawiające podobiznę pana Juliana Garmony'ego, zamieszkałego przy Carlton Gardens numer jeden…

– Garmony'ego!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, więc ich uwagi uszły finalne popisy retoryczne chudego urzędnika sądowego w za ciasnym garniturze. Vernon ruszył do siebie. To był dywanowy zakaz! Ale przecież gazeta nic nie miała na Garmony'ego, nic a nic. Wszedł do gabinetu, kopnięciem zamknął za sobą drzwi i wybrał numer telefonu.

– George? To zdjęcia Garmony'ego, prawda?

– Dowiesz się wszystkiego, gdy przyjedziesz.

– Właśnie wręczono mi nakaz sądowy.

– Mówiłem ci, że to dynamit. Według mnie argumenty o występowaniu w interesie opinii publicznej będą nie do obalenia.

Gdy tylko Vernon odłożył słuchawkę, zadzwoniono na jego prywatną linię. Telefonował Clive Linley, którego Vernon nie widział od pogrzebu Molly.

– Muszę z tobą pomówić.

– Clive, to nie jest odpowiednia chwila.

– Całkiem słusznie, bo muszę się z tobą zobaczyć. To ważne. Może dziś wieczorem, po pracy?

– Dziś mam sądny dzień…

– Nie zajmę ci dużo czasu, To ważne, naprawdę ważne.

– No dobrze, słuchaj, widzę się dziś z Lane'em. Wpadnę więc może po drodze do niego.

– Świetnie. Bardzo ci dziękuję, Vernon.

Miał wolną chwilę, by zastanowić się nad zachowaniem Clive'a. Był dość natarczywy i ponuro oficjalny. Najwyraźniej stało się coś poważnego i Vernonowi zrobiło się wstyd, że tak niechętnie zgodził się na spotkanie. Clive okazał się prawdziwym przyjacielem, kiedy rozleciało się drugie małżeństwo Vernona, i to on namawiał go, by starał się o posadę naczelnego, kiedy wszyscy inni uważali, że marnuje czas. Przed czterema laty, kiedy Vernona złożyła rzadka wirusowa infekcja kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, przynosząc książki, płyty, kasety wideo i szampana. A w 1987 roku, kiedy Vernon był przez kilka miesięcy bez pracy, pożyczył mu dziesięć tysięcy funtów. Po dwóch latach Vernon odkrył przypadkiem, że Clive zaciągnął z tego powodu kredyt w banku. A teraz, kiedy przyjaciel był w potrzebie, on zachowuje się jak świnia.

Postanowił oddzwonić, ale numer nie odpowiadał.

Chciał spróbować drugi raz, lecz wtedy do gabinetu wszedł Montano z radcą prawnym gazety.

– Masz coś na Garmony'ego, o czym nam nie mówisz?

– Ależ skąd, Tony. Najwyraźniej jednak coś gdzieś wypłynęło i facet spanikował. Ktoś powinien sprawdzić, czy innym tytułom też wręczono nakaz.

– Sprawdziliśmy – odparł radca. – Wręczono tylko tobie.

Montano patrzył podejrzliwie.

– I mówisz, że nic nie wiesz?

– Nic a nic. To jak grom z jasnego nieba.

Padło jeszcze kilka nieufnych pytań z ust obu mężczyzn oraz kilka podobnych odpowiedzi z ust Vernona. Na odchodnym Montano rzekł:

– Nie zrobisz nic bez nas, prawda?

– Przecież mnie znasz – odpowiedział Vernon i mrugnął okiem. Kiedy tylko dyrektor i radca prawny wyszli, sięgnął po słuchawkę, chcąc zadzwonić do Clive'a, lecz raptem usłyszał odgłosy zamieszania w pokoju sekretarki. Drzwi otworzyły się z hukiem i do gabinetu wbiegła kobieta ścigana przez Jean, która wznosiła oczy do nieba, dając znaki swemu szefowi. Spłakana kobieta stanęła przed biurkiem Vernona. W ręce trzymała pomięty list. Była to korektorka z dysleksją. Vernon nie bardzo mógł się połapać w tym, co kobieta mówi, ale zdołał wyłowić z bełkotu dwa, powtarzane wielokrotnie zdania:

– Powiedział pan, że stanie po mojej stronie! Pan obiecał!

Jeszcze wtedy nie wiedział, że te parę sekund, poprzedzających jej wtargnięcie, były ostatnią chwilą samotności aż do wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy wreszcie wyszedł z redakcji.

3

Molly mawiała, że w domu Clive'a najbardziej lubi to, iż on mieszka w nim od tak dawna. W 1970 roku, kiedy większość jego rówieśników wciąż gnieździła się w wynajmowanych pokojach i dopiero za kilka lat miała kupić sobie pierwsze wilgotne kawalerki w suterenach, Clive odziedziczył po zamożnym i bezdzietnym wuju gigantyczną willę ze stiukami i dobudowaną dwukondygnacyjną pracownią na trzecim piętrze, z której olbrzymich łukowatych okien roztaczał się widok na bezład smołowanych dachów. W zgodzie z duchem czasów i prawem młodości – miał wtedy zaledwie dwadzieścia jeden lat – kazał pomalować ściany od zewnątrz na fioletowo, a wnętrze zapełniło się przyjaciółmi, w przeważającej większości muzykami. Przewinęło się kilka sław. Tydzień spędzili u Clive'a John Lennon i Yoko Ono. Na jedną noc został Jimi Hendrix i to najprawdopodobniej on wzniecił pożar, w wyniku którego spłonęły balustrady. Wraz z upływem dekady w domu robiło się jednak coraz spokojniej. Przyjaciele wciąż się zatrzymywali, ale już pojedynczo, zwykle na noc, góra dwie, i nikt nie sypiał na podłodze. Stiuki odrestaurowano na kremowo, przez rok lokatorem był Vernon, na lato przyjechała Molly, do pracowni wtaszczono fortepian, zbito półki pod książki, starą wykładzinę przykryto orientalnymi dywanami i wstawiono wiktoriańskie meble. Oprócz kilku starych materaców niewiele wyrzucono, i chyba to właśnie Molly najbardziej lubiła, gdyż dom stał się kroniką dorosłego życia, zmieniających się gustów, stygnących namiętności i rosnącego dostatku. Pierwsze sztućce ze sklepu sieci Woolworth wciąż leżały w szufladzie, teraz w towarzystwie staroświeckiego kompletu ze srebra. Obrazy olejne angielskich i duńskich impresjonistów wisiały obok wyblakłych afiszów obwieszczających o pierwszych sukcesach Clive'a albo o koncertach rockowych – the Beatles na stadionie Shea, Bob Dylan na wyspie Wight, Rolling Stones w Altamont. Niektóre plakaty były warte więcej niż płótna.

Na początku lat osiemdziesiątych willa po wuju stała się domem młodego, zamożnego kompozytora – w owym czasie Clive napisał już muzykę do przeboju kinowego Dave'a Spielera pod tytułem Boże Narodzenie na Księżycu – któremu w pogodnych chwilach wydawało się, że na zapadnięte kanapy i resztę, niby-graty, niby-antyki, wszystko kupione na Lots Road, spływa z wysokich posępnych sufitów pewne dostojeństwo. Wrażenie powagi umocniło się jeszcze, kiedy o porządek zaczęła dbać energiczna gospodyni. Niby-graty, odkurzane i polerowane, przemieniły się ostatecznie w antyki. Wyprowadzili się ostatni lokatorzy i w domu zapanowała cisza gabinetu. W ciągu kilku lat Clive przegalopował przez dwa małżeństwa, z których wyszedł raczej bez szwanku. Trzy kobiety, z którymi łączyły go bliskie stosunki, mieszkały za granicą. Ta, z którą był obecnie, Susie Marcellan, przebywała w Nowym Jorku i nigdy nie zjawiała się na dłużej. Upływ lat i sukcesy zawęziły jego życie do wyższych celów – chronił swą prywatność, jeśli nie obsesyjnie, to na pewno starannie. Dziennikarze i fotografowie stracili prawo wstępu i dawno minęły czasy, kiedy Clive wykroił sobie parę minut między spotkaniem z przyjaciółmi lub kochanką a przyjęciem, by machnąć śmiałe intro, a nawet całą piosenkę. Odeszła epoka domu otwartego.

Niemniej Vernon z przyjemnością tam przychodził, bo przeżył w tym miejscu kawałek swej młodości i wiązały się z nim miłe wspomnienia: dziewczyny, wesołe wieczory umilane narkotykami oraz praca do białego rana w małej sypialni położonej w głębi domu. Wspomnienia z epoki maszyny do pisania i kalki. Nawet teraz, kiedy wysiadł z taksówki i ruszył schodami do drzwi, odezwało się w nim, choć tylko szczątkowo, uczucie, którego już nie miewał, a mianowicie posmak wyczekiwania, wrażenie, że wszystko może się zdarzyć.

Kiedy Clive otworzył drzwi, Vernon nie zobaczył w jego postawie żadnych wyraźnych oznak kryzysu czy załamania. Uściskali się w przedpokoju.

– W lodówce mam szampana.

Clive przyniósł butelkę i dwa kieliszki i poprowadził gościa schodami na górę. W domu panowała duszna atmosfera i Vernon domyślił się, że przyjaciel nie wychodził przez dzień czy dwa. Nie domknięte drzwi odsłaniały bałagan w sypialni. Vernon wiedział, że gdy Clive ma wiele pracy, czasem daje gospodyni wolne na dłużej. Wygląd pracowni potwierdzał pierwsze wrażenie. Na podłodze walały się arkusze papieru nutowego, a przestrzeń wokół fortepianu i komputera, na którym Clive niekiedy opracowywał orkiestrację, zajmowały brudne talerze, filiżanki i kieliszki. Powietrze było ciężkie i wilgotne, jak gdyby oddychano nim od dawna.

– Przepraszam cię za bałagan.

Wspólnie uprzątnęli książki i papiery z foteli, następnie usiedli do szampana i zdawkowej rozmowy. Clive opowiedział Vernonowi o swym spięciu z Garmonym na pogrzebie Molly.

– Nasz minister naprawdę powiedział „spierdalaj"? Mogliśmy o tym napisać w aktualnościach.

– Racja. Ja staram się nie wchodzić nikomu w drogę.

Ponieważ zeszli na Garmony'ego, Vernon zrelacjonował swe dwie rozmowy telefoniczne z George'em Lane'em. Historia powinna była zaciekawić Clive'a, tymczasem on nie okazał większego zainteresowania sprawą zdjęć i nakazu sądowego. Najwyraźniej słuchał jednym uchem. Zerwał się na nogi, gdy tylko Vernon skończył opowiadać. Dolał szampana. Zapadło ciężkie milczenie, które zapowiadało zmianę tematu. Clive odstawił kieliszek i przemierzył pracownię w tę i z powrotem, delikatnie masując sobie lewą dłoń.

– Myślałem sporo o Molly – odezwał się wreszcie. -O tym, jak umarła, jak to się szybko rozegrało, jak była bezradna, jak bardzo by nie chciała, żeby tak to się potoczyło. O tym, o czym obaj rozmawialiśmy.

Zamilkł. Vernon upił szampana i czekał.

– Chodzi o rzecz następującą. Miewam ostatnio pewne lęki… – Podniósł rękę, żeby powstrzymać Vernona od pytań. – To prawdopodobnie głupstwo. Wiesz, coś w tym rodzaju, z powodu czego w nocy człowiek poci się ze strachu, a z czego rano się śmieje. Nie o tym chcę mówić. To na pewno nic poważnego, ale też nic nie tracę, prosząc cię o to, o co chcę poprosić. Przypuśćmy, że poważnie bym zachorował, jak Molly, że zacząłbym się staczać po równi pochyłej i popełniać okropne omyłki, no wiesz, straciłbym władzę sądzenia, zapomniałbym, co jak się nazywa albo kim jestem, rzeczy tego rodzaju. Chciałbym mieć pewność, że w takiej sytuacji byłby ktoś, kto pomógłby mi z tym skończyć… To znaczy, pomógłby mi umrzeć. Zwłaszcza gdy zabrnęłoby to na tyle daleko, że sam już nie potrafiłbym podjąć odpowiedniej decyzji we własnej sprawie albo nie mógł postąpić zgodnie z tą decyzją. Rzecz więc sprowadza się do tego, że proszę cię, jako mego najwierniejszego przyjaciela, byś mi pomógł, gdybym kiedykolwiek doszedł do takiego etapu, a ty uznałbyś, że należałoby to zrobić. Tak jak być może pomoglibyśmy Molly, gdybyśmy mieli wpływ… – Clive urwał, zmieszany zachowaniem Vernona, który patrzył na niego ze wzniesionym kieliszkiem, jak gdyby zamarzł w trakcie picia. Odchrząknął głośno. – Wiem, że to bardzo nietypowa prośba. Zdaję też sobie sprawę, że w tym kraju jest to przestępstwo, a ja nie chciałbym, żebyś z mojego powodu był na bakier z prawem, zakładając oczywiście, że się zgodzisz. Ale są sposoby i miejsca, i gdyby doszło do takiej sytuacji, chciałbym, byś wsadził mnie w samolot i zawiózł, dokąd trzeba. To ogromna odpowiedzialność i mogę o to prosić jedynie najbliższego przyjaciela, takiego jak ty. Chcę też, żebyś wiedział, iż nie mówię tego w desperacji czy powodowany panicznym strachem. Dokładnie to przemyślałem. – Vernon wciąż siedział i patrzył w milczeniu, toteż Clive dodał zawstydzony: – No, to by było chyba wszystko.

Vernon odstawił kieliszek, podrapał się w głowę i wstał.

– Może chcesz pomówić o tych lękach?

– Nie, w żadnym razie.

Zerknął na zegarek. Już się spóźnił do Lane'a.

– Hm, prosisz o dużo. Muszę się nad tym zastanowić. Clive skinął głową. Vernon pierwszy ruszył schodami na dół i dalej do wyjścia. Znów uściskali się w przedpokoju. Clive otworzył drzwi i Vernon wyszedł na dwór.

– Muszę to przemyśleć.

– Oczywiście. Dzięki, że wpadłeś.

Obaj przyjęli do wiadomości, że charakter prośby, jej intymność i wstydliwe refleksje nad łączącą ich przyjaźnią wywołały na krótko krępujące emocjonalne zbliżenie, z którym najlepiej mogli sobie poradzić, rozstając się bez jednego słowa więcej, i tak Vernon pomaszerował szybko ulicą w poszukiwaniu taksówki, a Clive wrócił schodami do swego fortepianu.

4

Lane sam otworzył drzwi swej rezydencji w Holland Park.

– Miałeś być wcześniej.

Uznawszy, że on próbuje grać rolę magnata prasowego, który wezwał redaktora na dywanik, Vernon nie raczył przeprosić za spóźnienie ani nawet odpowiedzieć i tylko ruszył za gospodarzem rozświetlonym holem do salonu. Na szczęście nie było tam niczego, co przypominałoby mu o Molly. Pokój umeblowano w stylu pałacu Buckingham, jak to ona kiedyś określiła: ogromne łososiowe kanapy, fotele o oparciach rzeźbionych w pnącza winorośli i ślimacznice, grube dywany w kolorze musztardowym, brązowe obrazy olejne z końmi wyścigowymi na murawie, reprodukcje sielankowego Fragonarda w ogromnych pozłacanych ramach przedstawiające panie na huśtawkach, a całą tę zasobną pustkę oświetlały lakierowane mosiężne lampy. Lane doszedł do masywnego marmurowego obramowania piecyka gazowego udającego kominek i odwrócił się.

– Zechcesz wypić kieliszek porto?

Vernon uzmysłowił sobie, że nie miał nic w ustach od kanapki z serem i sałatą, którą zjadł na drugie śniadanie. Być może w przeciwnym razie aż tak bardzo nie rozdrażniłoby go pretensjonalne pytanie. Co ten Lane wyprawia, włożył jedwabny szlafrok na ubranie? Ten facet to zwyczajny błazen.

– Chętnie, dziękuję.

Usiedli w odległości pięciu kroków od siebie, z boku syczał sztuczny kominek. Gdybym był sam choć przez chwilę – pomyślał Vernon – chybabym podczołgał się do pogrzebacza i huknął się nim w głowę z prawej strony. Teraz nie czuł się już dobrze nawet w towarzystwie.

– Widziałem wyniki sprzedaży – odezwał się Lane grobowym tonem. – Niedobrze.

– Tempo spadku jest wolniejsze – zabrzmiała machinalna odpowiedź Vernona, jego mantra.

– Ale to wciąż spadek.

– Odwrócenie takiej tendencji wymaga czasu. – Vernon skosztował porto i pocieszył się myślą, że Lane jest właścicielem tylko półtora procent udziałów w „The Judge", poza tym zupełnie nie zna się na dziennikarstwie. Nie należało też zapominać, że zbił fortunę, wznosząc swe „imperium" wydawnicze na naiwności niedorozwiniętych umysłowo: szyfry liczbowe ukryte w Biblii przepowiadają przyszłość, Inkowie przybyli na ziemię z kosmosu, święty Graal, Arka Przymierza, drugie przyjście Jezusa, Trzecie Oko, Siódma Pieczęć, Hitler żyje w Peru i ma się dobrze, oto, co najchętniej publikował. Niełatwo więc było znieść kazania Lane'a o świecie.

– Wydaje mi się – mówił gospodarz – że potrzebujesz teraz jakiejś sensacji, czegoś, co by wznieciło burzę, co twoi przeciwnicy też musieliby podchwycić, żeby nie zostać w tyle.

Żeby nakład przestał spadać, musi zacząć rosnąć – pomyślał Vernon. Jednak zachował kamienną twarz, gdyż zdawał sobie sprawę, że Lane zmierza okrężną drogą do zdjęć. Postanowił go popędzić:

– W piątek będzie świetny tekst o braciach syjamskich pracujących w lokalnej instytucji…

– Phi!

Poskutkowało. George zerwał się na nogi.

– To nie jest sensacja, Vernon. To bajeczka dla grzecznych dzieci. Ja ci pokażę sensację. Pokażę ci, dlaczego Julian Garmony biega po adwokatach jak kot z pęcherzem! Chodź.

Wrócili do holu, minęli kuchnię i ruszyli węższym korytarzem zakończonym drzwiami, które Lane otworzył kluczykiem yale. Częścią jego skomplikowanego układu małżeńskiego z Molly była umowa, że do niej, jej rzeczy i gości należało oddzielne skrzydło rezydencji. Dzięki temu oszczędzała sobie widoku dawnych przyjaciół tłumiących śmiech z powodu pompatyczności jej męża, on zaś unikał wezbranych przypływów nieporządku zalewających pokoje przeznaczone do rozrywki. Vernon wielokrotnie przyjeżdżał do Molly z wizytą, ale zawsze wchodził osobnym wejściem od ulicy. Stężał teraz, gdy Lane pchnął drzwi. Poczuł, że nie jest na to przygotowany. Wolałby obejrzeć zdjęcia w części domu należącej do Lane'a.

W półmroku, w trakcie kilku sekund, które zabrało gospodarzowi odnalezienie kontaktu, do Vernona po raz pierwszy dotarł właściwy sens śmierci Molly – jej zwyczajna nieobecność. To uprzytomnienie przyniosły znajome zapachy, które już zaczął zapominać – jej perfumy, papierosy, suszone kwiaty, które trzymała w sypialni, ziarna kawy, piekarnicze ciepło wypranych ubrań. Mówił o niej dużo, myślał też o niej, ale tylko w krótkich chwilach między natłokiem obowiązków w pracy albo gdy zapadał w sen, i jak dotąd tak naprawdę, w głębi serca, nie zatęsknił za nią, nie odczuł zniewagi, jaką niosła świadomość, że już nigdy jej nie zobaczy, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Była jego przyjacielem, być może najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał, a teraz wszystko się skończyło. Niewiele brakowało, a wygłupiłby się na oczach Lane'a, którego sylwetka pozostawała zamazana mimo zapalonego światła. Od czasów dzieciństwa, od czasów szkoły podstawowej nie zaznał tego szczególnego rodzaju żałości, bolesnego ucisku w środku twarzy, tuż nad łukiem ust. Stęskniony za Molly. Zamaskował rzewne chlipnięcie głośnym męskim kaszlem.

Mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo, jak je zostawiła w dniu, gdy wreszcie zgodziła się przenieść do sypialni w głównej części domu, by być więzioną i pielęgnowaną przez Lane'a. Kiedy przechodzili obok łazienki, Vernon zobaczył przelotnie jej spódnicę, którą dobrze pamiętał, przewieszoną przez poręcz na ręczniki, oraz ręcznik i stanik rzucone na podłogę. Przed ponad dwudziestu pięciu laty przez blisko rok tworzyli razem stadło na małym poddaszu przy rue de Seine. W tamtych czasach na podłodze zawsze leżały wilgotne ręczniki, z szuflad, których nigdy nie domykała, wylewały się wodospady jej bielizny, wielka deska do prasowania nigdy nie była składana, a w jedynej, wypełnionej po brzegi szafie gnieździły się sukienki, w ścisku, ramię w ramię, jak ludzie dojeżdżający metrem do pracy. Czasopisma, kosmetyki do makijażu, wyciągi bankowe, korale, kwiaty, majtki, popielniczki, zaproszenia, tampony, płyty gramofonowe, bilety lotnicze, pantofle na wysokim obcasie – nie było ani kawałka przestrzeni wolnej od rzeczy należących do Molly, więc kiedy Vernona czekała praca w domu, zasiadał do pisania w kawiarence przy ulicy. Mimo to każdego ranka wyłaniała się świeża z tej muszli dziewczęcego nieporządku niczym Wenus Botticellego, by stawić się – nie nago oczywiście, tylko w schludnym stroju – w redakcji paryskiego „Vogue".

– Tutaj – odezwał się Lane i poprowadził gościa do pokoju dziennego. Na krześle leżała duża szara koperta. Kiedy Lane po nią sięgał, Vernon zyskał sekundę, by się rozejrzeć dokoła. Mogłaby wejść w każdej chwili. Na podłodze położono okładką do góry otwartą książkę o włoskich ogrodach, a na stoliku stały trzy kieliszki po winie, każdy z szarozieloną obwódką pleśni. Być może sam pił z jednego? Próbował sobie przypomnieć swój ostatni pobyt w tym mieszkaniu, ale wszystkie wizyty się zlewały. Pamiętał, że toczyły się długie rozmowy o jej przeprowadzce do Lane'a, czego się lękała i przed czym się broniła, zdając sobie sprawę, że będzie to podróż w jedną stronę. Innym rozwiązaniem mógł być tylko zakład opieki. Vernon i inni przyjaciele radzili jej usilnie, by została w Holland Park, wierząc, że służyć jej będzie przebywanie w znanym otoczeniu. Jakże się mylili. Więcej wolności miałaby w warunkach najostrzejszego instytucjonalnego reżimu niż pod pieczą Lane'a.

Lane wskazał Vernonowi krzesło i rozkoszując się chwilą, zaczął wyjmować zdjęcia z koperty. Vernon wciąż myślał o Molly. Czy w trakcie tego osuwania się w dół zdarzały się jej przebłyski świadomości, kiedy to czuła się opuszczona przez przyjaciół, nie mając pojęcia, że Lane zakazał im wizyt? Jeśli ich przeklinała, to z pewnością przeklinała i Vernona.

Lane położył zdjęcia – wielkości dziesięciu cali na osiem – na kolanach grzbietem do góry. Napawał się sytuacją, biorąc milczenie redaktora naczelnego za objaw niemego zniecierpliwienia. Zwiększał domniemane napięcie, mówiąc z rozmyślną powolnością:

– Najpierw małe wyjaśnienie. Nie mam pojęcia, dlaczego je zrobiła, ale jedno jest pewne: mogły powstać wyłącznie za zgodą Garmony'ego. Patrzy prosto w obiektyw. Jako ich autorka była ich prawną właścicielką, a teraz należą do mnie jako do jedynego zarządcy jej mienia. Rozumie się samo przez się, że oczekuję, iż gazeta będzie chronić swoje źródła informacji.

Odkrył jedno zdjęcie i podał je Vernonowi. Przez chwilę nic nie było widać prócz połyskliwej czerni i bieli, ale zaraz chaotyczny wzór zastygł w półzbliżenie. Niewiarygodne. Vernon wyciągnął rękę po drugą fotografię – obiekt w pełnej okazałości, wypełniający cały kadr – a potem po trzecią, półprofil. Wrócił do pierwszej i wszystkie myśli raptem uleciały. Następnie przyjrzał się znowu drugiemu i trzeciemu zdjęciu, widząc teraz wszystko wyraźnie i odczuwając fale swych kolejnych reakcji: najpierw zdumienie, później zaś dziką wewnętrzną radość. Tłumienie wesołości zrodziło wrażenie lewitowania nad krzesłem. Na koniec przygniotło go brzemię ciężkiej odpowiedzialności – czy może władzy? Życie człowieka albo przynajmniej jego kariera znalazła się w jego rękach. Kto wie, może właśnie zyskał możność odmiany losu swej ojczyzny? I gazety?

– Posłuchaj, George – odezwał się wreszcie. – Muszę to sobie bardzo dokładnie przemyśleć.

5

Pół godziny później Vernon wyszedł od George'a Lane'a z kopertą w dłoni. Zatrzymał taksówkę, wsiadł do niej i poprosiwszy kierowcę, by włączył taksometr, ale nie odjeżdżał, przez kilka minut masował sobie prawą skroń przy uspokajającym akompaniamencie warczącego silnika, zastanawiając się, co robić. W końcu kazał się zawieźć na South Kensington.

W pracowni paliło się światło, ale nie zadzwonił do drzwi. Skrobnął tylko kartkę na schodach, a ponieważ najpewniej pierwsza przeczytałaby ją gospodyni, wyraził się ogólnikowo. Złożył świstek na cztery, po czym wepchnął go przez szparę na listy i pospiesznie wrócił do czekającej taksówki. „Zgoda, ale pod jednym warunkiem: że ty ewentualnie zrobisz dla mnie to samo. V."

III

1

Clive trafnie przewidział, że linia melodyczna pozostanie nieuchwytna, póki będzie siedział w Londynie, w swej pracowni. Codziennie się przymierzał, podejmował śmiałe próby i wysiłki, ale płodził jedynie kiepsko lub starannie zakamuflowane cytaty z własnych dzieł. Nie pojawiło się nic, co narodziłoby się ze swego własnego idiomu, co miałoby własne piętno, co niosłoby ze sobą element zaskoczenia, który byłby gwarancją oryginalności. Każdego dnia, zrezygnowany, oddawał się w końcu łatwiejszym, nudniejszym zajęciom, jak choćby przygotowywanie orkiestracji, przepisywanie pomazanych stron partytury oraz szczegółowe opracowywanie rozkładu akordów minorowych, które wyznaczały rozpoczęcie powolnej części utworu. Trzy spotkania rozrzucone równo w ciągu ośmiu dni uniemożliwiły mu wyjazd do Krainy Jezior: przed wieloma miesiącami obiecał udział w charytatywnym bankiecie, następnie wyświadczając przysługę siostrzeńcowi, który pracował w radiu, zgodził się na pięciominutową pogawędkę przed mikrofonem oraz dał się nakłonić do wystąpienia w roli jurora na konkursie kompozytorskim w pewnej szkole. Wreszcie musiał odłożyć wyjazd o kolejny dzień, ponieważ Vernon poprosił go o spotkanie.

W chwilach wolnych od pracy przeglądał mapy, wcierał wosk w traperki i sprawdzał wyposażenie – rzecz bardzo ważna, gdy zamierza się wybrać na zimową wędrówkę po górach. Zasłaniając się duchem wolności artystycznej, mógłby się wypiąć na wszystkie zajęcia, ale nie znosił takiej arogancji. Miał kilku przyjaciół, którzy zagrywali kartą geniusza, ilekroć było im wygodnie, nie wywiązując się z tego lub owego zobowiązania w przekonaniu, że im więcej zamieszania sprawią, tym większy będzie powszechny szacunek dla nieodpartej natury powołania do spraw wyższej rangi. Ludzie tego rodzaju – powieściopisarze byli najgorsi z najgorszych – z powodzeniem wmówili swym przyjaciołom i rodzinom, że nie tylko ich praca, ale też każda drzemka i przechadzka, każdy napad milczenia, depresja czy pijacki wybryk noszą usprawiedliwiające znamię dążności do wzniosłego celu. Maska, pod którą kryje się mierność, tak Clive widział tę sprawę. Nie wątpił, że sztuka stanowi powołanie wyższego rzędu, nie wierzył jednak, że nietakt jest jej częścią. No, być może należałoby uznać, że na każde stulecie przypadają ze dwa wyjątki: Beethoven owszem, Dylan Thomas z całą pewnością nie.

Nikomu się nie zwierzył, że przeżywa impas w pracy. Mówił tylko, że wybiera się na krótką wycieczkę krajoznawczą. Bo w istocie wcale nie uważał, że drepcze w miejscu. Niekiedy praca wymagała od człowieka tak wiele, że należało postępować w sposób, który -jak uczyło doświadczenie – przynosi najlepsze efekty. Zatem Clive pozostał w Londynie: zjawił się na kolacji, porozmawiał w radiu, przyznał nagrodę na konkursie i po raz pierwszy w życiu ściął się ostro z Vernonem. W rezultacie dopiero pierwszego marca pojechał na stację Euston, gdzie wykupił miejsce w pociągu do Penrith.

Lubił długie podróże koleją z powodu kojącego rytmu, jaki nadawały myślom – tego właśnie potrzebował po utarczce z Vernonem. Ale zadomowienie się w pustym przedziale pierwszej klasy nie przyszło tak łatwo, jak powinno. Wszedłszy na peron w ponurym nastroju, Clive uzmysłowił sobie raptem nierówność swego kroku, jak gdyby jedną nogę miał dłuższą. Usiadłszy w przedziale, zdjął but i zobaczył zbitą masę czarnej gumy do żucia wgryzioną głęboko we wklęsły bieżnik podeszwy. Pociąg ruszył, a Clive wciąż dźgał, ciął i skrobał scyzorykiem w pocie czoła, wykrzywiając górną wargę z obrzydzenia. Pod patyną brudu guma nadal była różowawa, jak ludzkie ciało, i roztaczała lekki, ale wyraźny zapach mięty. Co za okropność – taki intymny kontakt z byłą zawartością czyichś ust, takie karygodne chamstwo ludzi, którzy żują gumę i przyklejają ją, gdzie popadnie! Po powrocie z toalety, gdzie umył ręce, przez kilka minut szukał okularów do czytania, a kiedy wreszcie znalazł je na siedzeniu obok, uświadomił sobie, że nie zabrał długopisu. Gdy w końcu skupił swą uwagę na widokach za oknem, owładnęła nim znajoma mizantropia i w zabudowanych krajobrazach widział już tylko szpetotę i bezsensowne wysiłki człowieka. W zaciszu zachodniego Londynu, dzień w dzień pochłonięty własnymi sprawami, Clive bez trudu mógł sobie wyobrażać, że cywilizacja jest sumą wszystkich gatunków sztuki, plus wyrafinowane wzornictwo, dobra kuchnia, wina i tym podobne. Teraz jednak wyglądało na to, że jest czymś innym – mila za milą ciągnęły się skromne nowoczesne domy, których najważniejszym celem zdawało się służenie za podstawkę antenom telewizyjnym i czaszom satelitarnym, fabryki produkujące bezwartościowe śmiecie reklamowane w telewizji oraz, na ponurych parkingach, długie szeregi ciężarówek, które je rozwoziły, a wszędzie były drogi i tyrania motoryzacji. Wyglądało to jak ranek po hucznej biesiadzie. Nikt sobie takiego końca nie życzył, ale nikogo nie pytano o zdanie. Nikt tego nie zaplanował, nikt nie chciał, ale większość ludzi musiała w tym żyć. Komu przyszłoby do głowy, gdyby patrzył na to stacja za stacją, że istnieje dobroć i wyobraźnia, że narodzili się Purcell, Britten, Shakespeare albo Milton? Czasem, gdy pociąg nabierał szybkości i coraz bardziej oddalał się od Londynu, ukazywała się angielska wieś, a z nią początki piękna albo raczej jego relikty, lecz po paru sekundach przed oczy wpełzała rzeka uregulowana do postaci betonowego ścieku albo raptowna rolnicza głusza bez żywopłotów i drzew, i drogi, nowe drogi, prące naprzód bez końca, bez wstydu, jak gdyby liczyło się tylko to, by znaleźć się gdzie indziej. Jeśli chodziło o dobro wszelkich innych form życia na ziemi, plan człowieka był nie tyle fiaskiem, ile grubą pomyłką od samego początku.

Jeżeli kogokolwiek należało winić za to wszystko, to Vernona. „Clive nieraz jeździł tą trasą w przeszłości i widoki nigdy go nie przygnębiały. Nie potrafił złożyć tego na karb gumy do żucia ani zawieruszonego długopisu. Awantura z poprzedniego dnia wciąż rozbrzmiewała mu w uszach i lękał się, że jej echo ścigać go będzie po górach i zniszczy jego spokój. Nosił w sobie nie tyle ścierające się głosy, ile rosnący niesmak z powodu postępowania przyjaciela, i coraz silniej odczuwał, że tak naprawdę nigdy nie znał Vernona. Odwrócił się od okna. I pomyśleć, że ledwie tydzień wcześniej zwrócił się do niego z najbardziej nietypową i intymną prośbą. Ależ wielki błąd popełnił, zwłaszcza że mrowienie w lewej ręce całkiem minęło. To był głupi niepokój wywołany pogrzebem Molly. Jeden z tych zwyczajnych przystępów lęku przed śmiercią. Ależ się odsłonił tamtego wieczoru! Myśl, że Vernon poprosił potem o to samo, wcale nie przynosiła pociechy, gdyż jego ta sprawa nic nie kosztowała prócz wepchnięcia świstka papieru przez drzwi. Być może znamionowało to… pewien brak równowagi w ich przyjaźni, który od zawsze dawał o sobie znać i którego Clive w głębi serca był świadom, tyle tylko że zamykał na to oczy, ganiąc się za miewanie niegodziwych myśli. Aż do tej pory. Tak, w ich stosunkach nastąpił przełom, w którego świetle – jeśli zadać sobie trud i się nad tym zastanowić – spięcie z poprzedniego wieczoru nie stanowiło już tak wielkiego zaskoczenia.

Dawniej, na przykład, Vernon mieszkał u niego przez rok i ani razu nie zaoferował się, że zapłaci czynsz. Czy można zaprzeczyć, że przez te wszystkie lata to Clive dbał, by grała muzyka – w każdym możliwym sensie tego wyrażenia? Wino, jedzenie, dach nad głową, muzycy i inni ciekawi ludzie, inicjatywa, dzięki której Vernon jeździł z wesołym towarzystwem do domów wynajmowanych w Szkocji, w górach północnej Grecji i na wybrzeżu Long Island. Czy on kiedykolwiek zaproponował i zorganizował wspaniałą atrakcję? Kiedy to ostatni raz zaprosił Clive'a do siebie? Przed trzema, może czterema laty. Dlaczego nigdy nie docenił należycie owego gestu przyjaźni, jaki krył się za pożyczeniem mu znacznej sumy, by mógł przetrwać trudny okres? Gdy miał infekcję kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, ale kiedy on sam poślizgnął się na chodniku przed domem i złamał nogę w kostce, Vernon przysłał sekretarkę z torbą łzawych książek wziętych z redakcji „The Judge".

Mówiąc już bez ogródek, co on, Clive, wynosi z tej przyjaźni? Zawsze dawał, a czy kiedykolwiek coś dostał? Co ich wiązało? Łączyła ich Molly, spajały nagromadzone lata wspólnych przeżyć i nawyków, ale tak naprawdę środek był pusty, przynajmniej w oczach Clive'a. Wyrozumiały krytyk tej nierównowagi mógłby ją wytłumaczyć biernością Vernona i jego pochłonięciem własnymi sprawami. Teraz jednak, po wypadkach ostatniego wieczoru, Clive skłonny był uznać to za przejaw istotniejszego faktu – całkowitego braku zasad u przyjaciela.

Za oknami pociągu, nie widziany przez Clive'a, prześlizgiwał się nagi las o zimowej geometrii posrebrzonej niestopniałym szronem. Nieco dalej, między brązowymi obrąbkami turzycy, rozłożyła się leniwa rzeka, a za równiną jej rozlewiska mury z kamienia okalały lodowe łąki. Na obrzeżach rdzawego miasteczka zalesiano obszar nieużytków przemysłowych: rzędy drzewek w plastikowych osłonach ciągnęły się niemal po widnokrąg, gdzie z kolei spychacze rozprowadzały hałdy ziemi uprawnej. Ale Clive patrzył wprost przed siebie na puste miejsce w przedziale, pogrążony w udręce żarliwej buchalterii stosunków międzyludzkich, nieświadomie wypaczając i koloryzując przeszłość, widząc ją przez pryzmat swego obecnego rozżalenia. Od czasu do czasu jego uwagę pochłaniały inne myśli, trochę też poczytał, lecz lejtmotyw jego podróży na północ był tylko jeden – długa i przemyślana redefinicja przyjaźni. Prawdziwą ulgę przyniosło więc otrząśnięcie się z zadumy parę godzin później na peronie w Penrith i marsz z torbami w poszukiwaniu taksówki. Do Stonethwaite było ponad dwadzieścia mil i Clive z radością wdał się w zdawkową rozmowę z kierowcą. Ponieważ przyjechał poza sezonem i do tego w środku tygodnia, był jedynym gościem w hotelu. Poprosił o pokój, który wynajmował już przedtem trzy lub cztery razy, jedyny, gdzie stał stolik, przy którym można było pracować. Pomimo zimna otworzył okno na oścież, żeby w trakcie rozpakowywania się pooddychać charakterystycznym zimowym powietrzem Krainy Jezior – torfowa woda, mokre skały, omszała ziemia. Zjadł samotnie w barze, pod okiem wypchanego lisa w szklanej gablocie, zmartwiałego w drapieżnym przysiadzie. Po krótkim spacerze w gęstym mroku skrajem hotelowego parkingu wrócił do środka, życzył kelnerce dobrej nocy i poszedł do swego pokoiku. Najpierw czytał przez godzinę, potem leżał w ciemności, wsłuchany w szum wezbranego potoku, zdając sobie sprawę, że lejtmotyw niechybnie powróci i że lepiej poddać mu się od razu, niż wlec go za sobą nazajutrz po górach. To nie uczucie srogiego rozczarowania narzucało się świadomości, lecz zapamiętana rozmowa i coś jeszcze, a mianowicie to, co Clive chętnie by Vernonowi powiedział, gdy już przemyślał sprawę. Wspominał i zarazem fantazjował: wyobraził sobie dramat sceniczny. Włożył w swe usta najlepsze kwestie, doniosłe słowa wypływające z rozsądku, którego smutne oskarżenia były o tyle dotkliwe i niezbite, że cechowała je zwięzłość i powściągliwość emocjonalna.

2

Oto, co zaszło: Vernon zatelefonował przed południem, używając słów tak podobnych do tych, które Clive wypowiedział tydzień wcześniej, że wydawały się świadomym cytatem, żartobliwym inkasowaniem długu. Chcę z tobą koniecznie pogadać, to bardzo pilne, rozmowa przez telefon nie wystarczy, musimy się zobaczyć, i to bezwarunkowo dziś.

Clive się wahał. Zamierzał złapać popołudniowy pociąg do Penrith.

– No to wpadnij – rzekł po namyśle. – Zrobię kolację. Skorygował plany swej podróży, przyniósł z piwnicy dwa wyborne wina burgundzkie i wziął się do gotowania. Vernon przyjechał spóźniony godzinę i Clive odniósł wrażenie, że przyjaciel stracił na wadze. Twarz miał pociągłą, wychudłą i nie ogoloną, palto wisiało na nim, jak gdyby było o kilka numerów za duże, a kiedy odstawił neseser, by wziąć podany kieliszek, drżała mu dłoń.

Łyknął chambertin clos de beze jak piwo i rzekł:

– Co za tydzień, co za straszny tydzień. – Wyciągnął rękę, żeby mu dolać, a Clive postąpił wedle życzenia, winszując sobie w duchu, że nie podał najpierw richebourga.

– Walczyliśmy dziś w sądzie trzy godziny i wygraliśmy. Myślałem, że na tym koniec. Ale wszyscy dziennikarze są przeciwko mnie, niemal co do jednego. W redakcji wrze. Zakrawa na cud, że w ogóle wyszedł dzisiejszy numer.

W tej chwili toczy się zebranie komisji zakładowej i na sto procent podejmą wniosek o wotum nieufności wobec mnie. Ale kierownictwo i zarząd stoją twardo po mojej stronie, więc nie jest tak źle. To bój na śmierć i życie.

Clive wskazał Vernonowi krzesło w kuchni, a on osunął się na nie i wsparłszy się łokciami o stół, zakrył twarz dłońmi i jęknął.

– Chrzanione pobożnisie. Przecież staram się uratować tę ich zasraną gazetę i zafajdane miejsca pracy. Ale oni woleliby to wszystko stracić, niż poświęcić jeden pierdolony przecinek. Żyją w fikcji. Zasługują na to, żeby powyzdychać z głodu.

Clive nie miał pojęcia, o czym Vernon mówi, lecz się nie odzywał. Dolał przyjacielowi wina, bo jego kieliszek znów był pusty, i odwrócił się do kuchenki, żeby wyjąć z piekarnika dwa brojlery. Vernon dźwignął neseser na kolana. Wziął głęboki, uspokajający oddech oraz kolejny haust chambertina, po czym odpiął zatrzaski. Zawahał się i wreszcie rzekł ściszonym głosem:

– Posłuchaj, chcę poznać twoje zdanie w tej sprawie, i to nie dlatego, że w pewien sposób dotyczy to również ciebie i że co nieco już wiesz, ale dlatego, że jesteś spoza branży, a ja chciałbym usłyszeć opinię kogoś z zewnątrz. Chyba odchodzę od zmysłów…

Mrucząc ostatnie słowa pod nosem, pogrzebał w neseserze i wyjął dużą, usztywnioną kopertę, z której wydobył trzy czarno – białe zdjęcia. Clive zgasił gaz pod rondlami i usiadł. Pierwsza fotografia, którą Vernon wcisnął mu w ręce, ukazywała Juliana Garmony'ego w prostej sukience do pół łydki, pozującego jak modelka na wybiegu, z rękoma lekko odsuniętymi od ciała, z jedną nogą wysuniętą do przodu, ze ściągniętymi odrobinę kolanami. Pod sukienką sterczały małe sztuczne piersi i widać było skrawek ramiączka od stanika. Minister miał umalowaną twarz, ale dyskretnie, bo naturalna bladość dobrze się komponowała, a szminka nadała surowym, wąskim ustom rys zmysłowości. Włosy były wyraźnie jego własne, krótkie, faliste, uczesane z przedziałkiem, tak że sprawiał eleganckie, ale zarazem rozpustne i nieco słoniowate wrażenie. W żadnym wypadku nie było to coś, co mogłoby ujść za niewinne przebranie albo śmiały wybryk na użytek aparatu fotograficznego. Na twarzy ministra malowało się napięcie i zapamiętałość człowieka ukazanego w stanie podniecenia seksualnego. Śmiałe spojrzenie prosto w obiektyw tchnęło świadomym wyuzdaniem. Oświetlenie było przyćmione, fachowo zrealizowane.

– Molly – rzekł Clive, jak gdyby do siebie.

– Trafiłeś w dziesiątkę – odparł Vernon. Patrzył pożądliwie, czekając na reakcję przyjaciela, Clive tymczasem dalej przyglądał się zdjęciu, po części z chęci skrycia swych myśli. Najpierw poczuł zwyczajną ulgę, ulgę ze względu na Molly. Zagadka została rozwiązana. Oto, co pociągało ją w Garmonym: jego skryte życie, jego słabe strony i zaufanie, które niechybnie zbliżało ich do siebie coraz bardziej. Kochana Molly. Z pewnością była twórcza i figlarna, z pewnością go podpuszczała, wiodła coraz głębiej w marzenia, których nie mogła urzeczywistnić Izba Gmin, on zaś wiedział, że może na niej polegać. Gdyby zachorowała na co innego, niechybnie dopilnowałaby, żeby zdjęcia zostały zniszczone, zanim nastąpił koniec. Czy kiedykolwiek wykroczyło to poza sypialnię? Restauracje w zagranicznych miastach? Dwie dziewczyny wypuszczające się w miasto? Molly wiedziałaby, co i jak. Znała stroje i miejsca i niechybnie uwielbiała takie zabawne spiskowanie, bzdurność i seksowność tego wszystkiego. Clive znów sobie przypomniał, jak bardzo ją kochał.

– No i? – zapytał Vernon.

Żeby go powstrzymać, Clive wyciągnął rękę po drugie zdjęcie. Na nim, przedstawiającym ujęcie głowy i ramion, Garmony ubrany był w jedwabny kobiecy strój. Wysokie rękawy i karczek obszyto niewyszukaną koronką. Być może miał na sobie bieliznę. Efekt był jednak mniej udany, gdyż spod przebrania wyzierała przyczajona męskość, wyłaniały się żałosne pragnienia i nie spełnione nadzieje jego pogmatwanej tożsamości. Umiejętne operowanie światłem przez Molly nie zatarło konturów wydatnej kości żuchwowej dużej głowy ani wypukłości jabłka Adama. Wyglądał zupełnie inaczej, niż sądził. Te zdjęcia powinny się wydawać niedorzeczne – pomyślał Clive – one niedorzeczne, ale z jakiegoś powodu zdjęła go groza. Tak mało wiemy o sobie nawzajem. Na ogół leżymy zanurzeni, jak kawałki kry, wystając nad powierzchnię zimną i białą skorupą naszych społecznych bytów. Oto miał przed oczami rzadki widok tego, co spoczywa pod powierzchnią, widok prywatności i zamętu pojedynczego człowieka, godności wywróconej do góry nogami przez przemożny imperatyw czystej fantazji i czystej myśli, przez nieusuwalny ludzki pierwiastek – umysł.

Po raz pierwszy Clive zaczął się zastanawiać, jak by to było, gdyby czuł sympatię do Garmony'ego. Stało się to możliwe dzięki Molly. Na trzecim zdjęciu minister miał na sobie szeroką marynarkę od Chanel i wzrok wbity w podłogę; być może na wewnętrznym ekranie własnego jestestwa był stuprocentową, realną kobietą, ale patrzący widział tylko unik. Spójrz prawdzie w oczy, jesteś mężczyzną. O wiele lepiej mu to wychodziło, gdy zwracał się prosto w obiektyw, swym roszczeniem stawiając czoło widzowi.

– No i? – Vernon tracił cierpliwość.

– Zadziwiające.

Clive oddał zdjęcia. Nie potrafił jasno myśleć, mając przed oczyma pozy Garmony'ego.

– Rozumiem więc – odezwał się – że walczysz, by zdjęcia nie dostały się do gazety.

Po części droczył się złośliwie, po części zaś starał się opóźnić wyrażenie swego zdania. Vernon popatrzył na niego zdumiony.

– Oszalałeś? Przecież to wróg. Przecież właśnie ci powiedziałem, że udało nam się uchylić sądowy zakaz publikowania.

– No tak, oczywiście. Przepraszam, nie nadążam.

– Chcę je opublikować w następnym tygodniu. Co o tym myślisz?

Clive odchylił się na krześle i splótł dłonie na karku.

– Myślę że twoi dziennikarze mają rację – powiedział dobitnie. – To okropny pomysł.

– Jak to?

– Zniszczysz go w ten sposób.

– Pewnie, cholera, że zniszczę.

– Chodzi mi o to, że zniszczysz go jako człowieka.

– Mhm.

Zapadło napięte milczenie. Clive miał w głowie tak wielki natłok obiekcji, że zdawały się one przekreślać siebie nawzajem.

Vernon posunął swój kieliszek po stole, żeby mu dolać wina, i rzekł:

– Nie rozumiem. Przecież ten facet to najgorsza zaraza. Sam tak nieraz mówiłeś.

– Fakt, to kanalia – przyznał Clive.

– Chodzą słuchy, że w listopadzie pokusi się o przewodnictwo w partii. To byłaby tragedia dla kraju, gdyby został premierem.

– I ja ta k myślę.

– No więc? – Vernon rozłożył ręce.

Znowu zapadła cisza. Clive wpatrywał się w pęknięcia na suficie, formułując myśli w głowie.

– Powiedz mi coś – przemówił w końcu. – Czy uważasz, że to coś złego, gdy mężczyzna przebiera się za kobietę?

Vernon jęknął. Zaczynał się zachowywać jak pijany. Z pewnością łyknął parę głębszych przed przyjazdem.

– Clive, na miłość boską!

– Kiedyś pochwalałeś rewolucję obyczajową. Stawałeś w obronie homoseksualistów.

– Nie wierzę własnym uszom.

– Stawałeś w obronie przedstawień i filmów, których inni chcieli zakazać. Nie dalej jak w zeszłym roku stanąłeś w obronie tych kretynów, których sądzono za to, że wbijali sobie gwoździe w jądra.

Vernon się skrzywił.

– W penisy, nie jądra.

– Czy Garmony nie ma prawa do wyrażania swych potrzeb seksualnych, których zawsze tak ochoczo bronisz? Jakie właściwie popełnił przestępstwo, że trzeba to nagłośnić?

– Przestępstwo hipokryzji, Clive. On chce ludzi wieszać i stawiać pod pręgierzem, głosi pochwałę rodziny, ciska gromy na imigrantów, azylantów politycznych, włóczęgów, ludzi z marginesu.

– To nieistotne.

– Ależ oczywiście, że istotne. Nie pieprz.

– Jeśli w tym, że jest się transwestytą, nie ma nic złego, to nie ma też nic złego w tym, że transwestytą okazuje się rasista. Złem jest natomiast być rasistą.

Vernon westchnął z udawanym politowaniem.

– Posłuchaj mnie…

Ale Clive'a poniosła już wena.

– Jeśli nie ma nic złego w tym, że się jest transwestytą -ciągnął – to nie ma też nic złego w tym, że okazuje się nim człowiek głoszący pochwałę rodziny. Że jest nim w życiu prywatnym, rzecz jasna. Jeśli nie ma nic złego w…

– Clive! Posłuchaj mnie. Całe dnie spędzasz w pracowni, śniąc o symfoniach. Nie masz pojęcia, o co toczy się gra. Jeśli teraz nie powstrzymamy Garmony'ego, jeśli w listopadzie zostanie premierem, to jego partia będzie miała dużą szansę wygrania wyborów w przyszłym roku. Pomyśl, pięć kolejnych lat! Będzie jeszcze więcej ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego, jeszcze więcej osadzonych w więzieniach, więcej bezdomnych, więcej zbrodni, więcej zamieszek niż w zeszłym roku. Przecież on gada o powszechnym obowiązku służby wojskowej. Środowisko naturalne też ucierpi, bo facet woli przypodobać się swoim kolegom z kręgu biznesu, niż podpisać uzgodnienia dotyczące efektu cieplarnianego. Chce nas wyprowadzić z Europy. Będzie katastrofa gospodarcza! Może dla ciebie to pestka – Vernon zatoczył szeroko ręką po kuchni – ale dla większości ludzi…

– Licz się ze słowami, gdy pijesz moje wino – warknął Clive. Sięgnął po richebourga i napełnił kieliszek Vernona. – Sto pięć funtów butelka.

Vernon łyknął połowę zawartości.

– To tylko dowodzi mojej racji. Chyba po czterdziestce nie stałeś się wygodnickim prawicowcem, co?

Na ten atak Clive odpowiedział atakiem:

– Wiesz, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Odwalasz czarną robotę za Lane'a. On cię wrabia. Wykorzystuje cię, Vernon, i dziwię się, że tego nie dostrzegasz. Nienawidzi Garmony'ego za jego romans z Molly. Gdyby miał coś na mnie albo na ciebie, też by to wykorzystał. A może ma? – dodał po chwili. – Pstrykała ci jakieś fotki? W stroju płetwonurka? Albo może w spódniczce baletnicy? O tym społeczeństwo też powinno się dowiedzieć.

Vernon wstał i schował zdjęcia do nesesera.

– Przyjechałem do ciebie, bo miałem nadzieję, że dodasz mi otuchy. Albo przynajmniej wysłuchasz mnie ze zrozumieniem. Nie przyjechałem po to, żebyś mnie, kurwa, obrażał.

Wyszedł do przedpokoju. Clive ruszył za nim, ale nie czuł skruchy.

Vernon otworzył drzwi i odwrócił się w progu. Zdawał się nie domyty i pognębiony.

– Nie rozumiem cię – rzekł cicho. – Podejrzewam, że nie mówisz ze mną szczerze. Dlaczego naprawdę jesteś przeciwny opublikowaniu tych zdjęć?

Być może było to pytanie retoryczne. Ale Clive zbliżył się na kilka kroków i odparł:

– Chodzi o Molly. My dwaj nienawidzimy Garmony'ego, ale ona go lubiła. On jej ufał, a ona nigdy nie zawiodła jego zaufania. To była ich osobista sprawa. To są jej zdjęcia i nie mają one nic wspólnego ze mną, z tobą ani z twoimi czytelnikami. Z całych sił sprzeciwiłaby się temu, co robisz. Szczerze mówiąc, uważam, że dopuszczasz się zdrady wobec niej.

Aby Vernon nie miał satysfakcji z zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem, Clive odwrócił się po tych słowach na pięcie i ruszył do kuchni, by samotnie zjeść kolację.

3

Przed hotelem, pod surowym kamiennym murem, stała długa drewniana ławka. Rankiem, po śniadaniu, Clive usiadł na niej, by zasznurować buty. Choć wciąż wymykał mu się kluczowy motyw finału, w swych poszukiwaniach zrobił dwa duże kroki naprzód. Pierwszy miał charakter ogólny: Clive był dobrej myśli. Tło opracował już w Londynie, a choć nie spał zbyt dobrze, powrót do ulubionych krajobrazów napawał go otuchą. Drugi miał charakter konkretu: wiedział już, czego szuka. Właściwie trop prowadził wstecz, gdyż Clive wyczuwał, że odpowiedź kryje się w niedomówieniach poprzednich części symfonii. Wiedział, że rozpozna to, czego szuka, gdy tylko to usłyszy. Zamykająca utwór linia melodyczna winna brzmieć dla nienawykłego do niej ucha, jak gdyby została zapowiedziana czy też narodziła się we wcześniejszych stadiach muzyki. Odnalezienie właściwych nut miało być aktem natchnionej syntezy. To było tak, jak gdyby Clive już znał te nuty, tylko jeszcze nie potrafił ich usłyszeć. Znał ich kuszącą słodycz i melancholię. Znał ich prostotę, bo przecież wzór dla nich stanowiła Oda do radości Beethovena. Weźmy pierwszą melodię: kilka stopni pod górę, parę w dół. Mogłaby to być dziecięca piosenka. Całkowicie bezpretensjonalna, a jednak o jakże potężnym ładunku duchowości. Clive wstał, by odebrać prowiant od kelnerki, która wyszła na dwór. Oto był wzniosły cel jego misji, jego ambicja. Beethoven. Przyklęknął na żwirowym parkingu, by spakować kanapki z tartym serem do plecaka.

Zarzucił plecak na ramię i ruszył ścieżką ku dolinie. Nocą nad Krainę Jezior nadciągnął ciepły front atmosferyczny i szron zniknął z drzew i łąki nad potokiem. Chmury zawisły wysoko, tworząc jednolitą szarość, słońce dawało czyste, matowe światło, a dróżka była sucha. Późną zimą rzadko kiedy zdarzały się lepsze warunki. Oszacował, że zostało zaledwie osiem godzin do zmroku, wiedział jednak, że jeśli tylko w porę zejdzie z turni i wróci do doliny, to odnajdzie drogę z pomocą latarki. Miał zatem dość czasu, by wejść na Scafell Pike, z decyzją o wspinaczce mógł jednak poczekać, póki nie znajdzie się na Esk Hause.

Z początku, gdy ruszył na południe do Langstrath, mimo optymizmu owładnęło nim niemiłe uczucie samotności pod gołym niebem. Bezradnie zapadał w sen na jawie, którym była rozbudowana historia o zamachowcu kryjącym się za skałami, przyczajonym, by go zabić. Clive raz po raz zerkał przez ramię. Znał dobrze to uczucie, bo często wędrował w pojedynkę. Zawsze pojawiał się pewien wewnętrzny opór, który należało przezwyciężyć. Musiał się zdobyć na akt woli, podjąć zmaganie z własnym instynktem, przemóc się, by się oddalić od ludzi, od schronienia, ciepła i pomocy. Skala skrojona na miarę codziennej perspektywy pokojów i ulic doznawała raptem zniewagi ze strony monumentalnej pustki. Blok skał wznoszący się ponad doliną był marsowym kamiennym obliczem. Szum i grzmot strumienia przemawiały językiem gróźb. Skulona jaźń i wszystkie niskie skłonności podpowiadały Clive'owi, że dalszy marsz to głupota i bezsens, że popełnia błąd.

Clive szedł jednak dlatego, że owo skarłowacenie i niepokój były uwarunkowaniami – przypadłością – od których szukał wytchnienia, a także świadectwem, że codzienny kierat – ślęczenie nad fortepianem przez długie godziny dzień w dzień – zredukował jego doznania do bojaźni. Znowu miał dorosnąć i wyzbyć się lęku. Przecież tu nie ma żadnego zagrożenia – tłumaczył sobie – jedynie obojętność żywiołów. Oczywiście, że były niebezpieczeństwa, ale niebezpieczeństwa całkiem zwyczajne, umiarkowane: bolesny upadek, zgubienie drogi, nagła zmiana pogody, nadejście nocy. Poradzenie sobie z nimi przywróciłoby mu pewność siebie. Ludzki sens rychło wyparuje ze skał, krajobraz nabierze piękna i wciągnie Clive'a w swą głębię. Nieprawdopodobny wiek gór i spowijająca je misterna siatka żywych bytów przypomną mu, że należy do tego porządku, że jest jego mało znaczącą cząsteczką, i wówczas dostąpi wolności.

Tego dnia jednak zbawienny proces dokonywał się oporniej niż zwykle. Clive szedł już półtorej godziny, a jednak wciąż zerkał podejrzliwie na głazy, czy coś się za nimi nie kryje, wciąż patrzył z niejasną obawą na posępne oblicze skały porosłej trawą u krańca doliny, napastowany w dodatku przez urywki rozmowy odbytej z Vernonem. Otwarte przestrzenie, które w zamyśle miały umniejszać jego troski, zminimalizowały wszystko inne: ludzkie starania zdawały się bezcelowe, zwłaszcza komponowanie symfonii, czyli owe cherlawe, napuszone, skazane na niepowodzenie porywy, by wznieść bezmiar dźwięku. Żarliwe wysiłki. Po co? Dla pieniędzy. By zyskać szacunek. Nieśmiertelność. Żeby zaprzeczyć przypadkowości, która nas spłodziła, i rozwiać lęk przed śmiercią. Przystanął, by poprawić sznurowadła. Nieco dalej zdjął sweter i wypił sporo wody z butelki, chcąc pozbyć się smaku wędzonego śledzia zjedzonego niepotrzebnie na śniadanie. Potem przyłapał się na ziewaniu i tęsknocie za łóżkiem czekającym w małym hotelowym pokoiku. Niemożliwe, by już się zmęczył. Zawrócić? W żadnym wypadku, przecież tyle zachodu go kosztowało, by się tu znaleźć.

Doszedł do mostu, którym przepasano strumień, i zatrzymał się, żeby usiąść. Należało podjąć decyzję. Mógł przejść na drugą stronę i łagodnym zboczem po lewej stronie dotrzeć na Stake Pass albo dojść do krańca doliny i wdrapać się mniej więcej stumetrową stromizną na Tongue Head. Nie czuł się na siłach, by iść na skalną wspinaczkę, nie przypadła mu jednak do smaku myśl, by ulec słabości albo własnym latom. Wreszcie postanowił trzymać się strumienia – mozolne gramolenie się po głazach być może wybije go z odrętwienia.

Godzinę później dotarł do krańca doliny i stanąwszy przed pierwszym uskokiem, pożałował swej decyzji. Rozpadało się rzęsiście i bez względu na cudowne właściwości przypisywane kosztownej wiatrówce, w którą szybko się wciskał, wiedział, że zgrzeje się od męczącej wspinaczki. Unikając mokrych, śliskich skał, obrał drogę prowadzącą wysokimi, pokrytymi darnią garbami, no i oczywiście, już po paru minutach pot zalewał mu oczy pospołu z deszczem. Martwiło go, że tętno tak szybko mu przyspieszyło, przystawał więc co trzy, cztery minuty, żeby odetchnąć. Przecież takie wejście powinno leżeć w granicach jego możliwości. Łyknął wody z butelki i piął się dalej. Korzystając z samotności, stękał i jęczał głośno przy każdym trudnym kroku.

Gdyby był w towarzystwie, zażartowałby z upokorzeń średniego wieku. Ale nie miał już w Anglii przyjaciół, którzy dzieliliby z nim pasję chodzenia po górach. Wszyscy znajomi najwyraźniej doskonale obywali się bez dzikiej przyrody – boisko i Hyde Park wiosną, oto były jedyne skrawki otwartej przestrzeni, których zdawali się potrzebować. Ale czy można powiedzieć, że żyją w pełni? Zgrzany, mokry i bez tchu, podźwignął się z trudem na trawiastą półkę i legł, chłodząc sobie twarz o darń i przeklinając w duchu przyjaciół za ich gnuśność, za brak apetytu na życie, tymczasem deszcz bił go w plecy. Zawiedli go. Nikt nie wiedział, gdzie jest, i nikogo to nie obchodziło.

Po pięciu minutach słuchania kropel bębniących w impregnowaną tkaninę kurtki, Clive wstał, żeby kontynuować wspinaczkę. Ale czy Kraina Jezior to w ogóle dzika przyroda? Zadeptana przez turystów enklawa, gdzie etykietuje się i opiewa po filistersku najmniejszą nawet ciekawostkę. Przecież to tylko ogromna brązowa sala gimnastyczna, a pokonywana stromizna jest trawiastym kozłem do przeskoczenia. To zwykła zaprawa w deszczu. Kiedy tak wdrapywał się ku przełęczy, prześladowały go jeszcze inne posępne myśli, ale gdy znalazł się już dość wysoko i trasa stała się łatwiejsza, gdy deszcz ustał i długi rozstęp wśród chmur przyniósł małą pociechę w postaci rozrzedzonych promieni słońca, wreszcie się dokonało – Clive poczuł się dobrze. Może był to tylko efekt wydzielania endorfin przez mięśnie zmuszone do wysiłku, a może po prostu znalazł swój rytm. Lub też stało się tak dlatego, że nadeszła chwila oczekiwana w każdej górskiej wspinaczce – moment, kiedy dociera się do przełęczy i przekracza granicę, kiedy w zasięgu wzroku ukazują się nieśmiało nowe szczyty i doliny -tutaj Great End, Esk Pike, Bowfell. Teraz góry były naprawdę piękne.

Stanąwszy na niemal idealnej równi, ruszył po kępach trawy w kierunku szlaku, którym przychodzili turyści od strony Langdale. Latem była to przygnębiająco ruchliwa trasa. Tego dnia jednak na wycieczkę wybrał się jeszcze tylko jeden samotny wędrowiec w niebieskim ubraniu, który akurat pokonywał szerokie wrzosowisko, spiesząc niezłomnie ku Esk Hause, jak gdyby na umówioną randkę. Gdy Clive się zbliżył, zobaczył, że jest to kobieta, co skłoniło go do przypisania sobie w wyobraźni roli jej mężczyzny, którego najwyraźniej nie mogła się już doczekać: wypatruje jej przy samotnym stawie, woła ją po imieniu, gdy ona nadchodzi, wyjmuje z plecaka butelkę szampana i dwa wysokie srebrne kieliszki, rusza jej na spotkanie… Clive nigdy nie miał kochanki ani żony, która lubiłaby włóczyć się po górach. Susie Marcellan, zawsze chętna spróbować czegoś nowego, pojechała z nim kiedyś do Catskills, ale okazała się rybą wyjętą z wody Manhattanu, całe dnie utyskując komicznie na robactwo, odciski i brak taksówek.

Zanim doszedł do szlaku, kobieta wysforowała się do przodu o pół mili i zaczęła zbaczać na prawo, w kierunku Allen Crags. Przystanął, żeby zwiększyła się odległość między nimi, żeby mieć jak najwięcej płaskowyżu dla siebie. Rozszerzała się szczelina wśród chmur, a z tyłu, na Rosthwaite Fell, struga światła na orlicach ognistą czerwienią i żółcią ratowała reputację brązu. Clive zapakował wiatrówkę do plecaka, zjadł jabłko i zastanowił się nad obraniem dalszej drogi. Zapragnął wejść na Scafell Pike, palił się wręcz do tego. Najszybciej dotarłby na górę z Esk Hause, ale teraz, kiedy już poczuł się rozluźniony, postanowił iść dalej na północny zachód, zejść do Sprinkling Tarn i jeszcze niżej pod Sty Head, po czym wspiąć się długą trasą przy Corridor Route. Jeśli zszedłby potem pod Great End i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł, przez Langstrath, zdążyłby do hotelu przed zmrokiem.

Ruszył więc swobodnym krokiem w kierunku zachęcającej szerokiej grani Esk Hause, czując wreszcie zespolenie ze swym czterdziestokilkuletnim ciałem. To nie zwiotczałe mięśnie, ale duch hamował jego ruchy. Jakże mocne miał teraz nogi, kiedy poprawił mu się humor!

Obchodząc szerokie blizny po erozji spowodowanej przez turystów, zdążał łukiem nad grań leżącą z przodu i – jak to się często dzieje – zaczął postrzegać swe życie w nowych, jasnych barwach, radując się wspomnieniami niedawnych drobnych sukcesów: reedycja wczesnego utworu orkiestrowego na płycie kompaktowej, niemal bałwochwalcza wzmianka o jego dorobku artystycznym w niedzielnej gazecie, mądre i dowcipne przemówienie, które wygłosił podczas wręczania nagrody oniemiałemu uczniowi. Clive objął wyobraźnią całą swoją twórczość, pomyślał o tym, jakże bogata i różnorodna się jawi, ilekroć uda mu się otrząsnąć i spojrzeć na nią z dalszej perspektywy, jak w sposób abstrakcyjny odzwierciedla historię całego jego życia. A jeszcze tyle zostało do zrobienia. Pomyślał ciepło o bliskich mu ludziach. Być może zbyt ostro potraktował Vernona, który przecież próbuje tylko ratować swoją gazetę i uchronić kraj od skandalicznej polityki Garmony'ego. Zadzwoni do niego dziś wieczorem. Ich przyjaźń jest zbyt cenna, by przekreśliło ją jedno odosobnione nieporozumienie. Przecież mogą się zgodzić, że mają odmienne zdanie, i pozostać w zażyłości.

Te pogodne myśli przywiodły go wreszcie nad grań, skąd roztaczała się panorama na długie zejście ku Sty Head i skąd zobaczył coś, na widok czego aż krzyknął ze złości. Rozproszona na przestrzeni ponad mili, poznaczona jaskrawymi punktami w kolorze fluoryzującego oranżu, błękitu i zieleni, szła duża grupa turystów. Byli to uczniowie, być może aż setka, zdążający do górskiego stawu. Clive wiedział, że przynajmniej z godzinę potrwa, nim ich wszystkich wyprzedzi. W okamgnieniu krajobraz się przeistoczył, stał się obłaskawiony, zredukowany do rangi zatłoczonego skweru. Nie tracąc ani chwili dłużej na przyczyny swych tradycyjnych narzekań – idiotyzm i wizualne zanieczyszczenie, jakimi są wiatrówki odblaskowe, oraz tajemniczy instynkt stadny, który zmusza ludzi do chodzenia w tak wielkich grupach – skręcił w prawo, ku Allen Crags, i gdy tylko stracił uczniów z oczu, odzyskał dobry humor. Oszczędzi sobie żmudnego wejścia na Scafell Pike i zamiast tego wróci bez pośpiechu wzdłuż grani i zejdzie do Thornythwaite Fell i w dolinę.

Zdawało się, że w ciągu zaledwie kilku minut stanął na turni, łapiąc oddech i winszując sobie zmiany planów. Czekała go teraz marszruta, którą Wainwright określił w swych Wierzchołkach południa jako „ze wszech miar ciekawą": ścieżka wznosiła się i opadała przy małych stawach i przecinała mokradła, skalne nawisy i kamienne płaskowyże, zmierzając ku szczytom Glaramary. Oto perspektywa, która ukoiła go przed tygodniem, kiedy zasypiał.

Szedł już kwadrans i właśnie wchodził stokiem, który kończył się pochyłym pocętkowanym głazem, gdy wreszcie stało się to, na co miał nadzieję: rozkoszował się samotnością, czuł się błogo w swoim ciele, myślami bujał w obłokach, i oto nagle usłyszał muzykę, której szukał – albo przynajmniej wskazówkę co do jej formy.

Otrzymał to jak dar: kiedy się zbliżał, z donośnym wrzaskiem zerwało się do lotu spłoszone szare ptaszysko. Nabierając wysokości i kołując nad doliną, zakrzyknęło piskliwie na trzy nuty, które Clive rozpoznał jako odwróconą linię melodyczną nakreśloną już wcześniej przez niego dla pikolo. Jakże eleganckie, jakże proste. Wsteczne odtworzenie sekwencji zrodziło pomysł niewyszukanej i pięknej pieśni w takcie na cztery czwarte, którą prawie teraz słyszał. Ale nie całkiem. Pojawił się obraz odsłaniających się schodów, biegnących w dół, opadających – od klapy w poddaszu albo od drzwi lekkiego samolotu. Jedna nuta ociągała się i podpowiadała kolejną. Usłyszał ją, miał, a potem pierzchła. Rozżarzyło się dręczące, z wolna odchodzące wyobrażenie i dobiegło cichnące wezwanie smutnej piosnki. Ta synestezja była katorgą. Nuty pozostawały w pełni od siebie zależne – małe wypolerowane kolumny, na których idealnym łukiem rozpinała się linia melodyczna. Gdy doszedł do nachylonego głazu i przystanął, by wyjąć z kieszeni notes i ołówek, niemalże złowił ją znowu. Nie, nie była do końca smutna. Pobrzmiewała w niej radość, optymistyczne postanowienie na przekór wszystkiemu. Odwaga.

Zaczął pospiesznie zapisywać fragmenty tego, co usłyszał, mając nadzieję, że aktem woli zmusi resztę do zaistnienia, gdy raptem doszedł go inny dźwięk, nie będący wyimaginowanym tonem ani ptasim wołaniem, lecz pomrukiem ludzkiego głosu. Clive był na tyle skupiony, że omal nie oparł się pokusie, by podnieść wzrok. Ale jednak się nie powstrzymał. Wyjrzawszy zza głazu, który sterczał nad dziesięciometrowym spadkiem terenu, zobaczył malutki staw, niewiele większy od sporej kałuży. Po jego przeciwległej stronie, na trawie okalającej wodę, zatrzymała się kobieta w niebieskim ubraniu, widziana wcześniej przy wrzosowisku. Zwrócony do niej twarzą stał mężczyzna, który mówił coś niskim, jednostajnym tonem i nie wyglądał na turystę. Miał pociągłą i wąską twarz przypominającą zwierzęcy ryj. Ubrany był w starą tweedową marynarkę i szare spodnie z flaneli oraz czapkę z daszkiem, a szyję obwiązał strzępkiem brudnej białej tkaniny. Prawdopodobnie rolnik ze wzgórz – pomyślał Clive – albo facet, który, choć wyraźnie nie cierpi wędrówek po górach i stosownego wyposażenia, stawił się jednak na umówione spotkanie. Spotkanie, które Clive tak trafnie przewidział.

Wydawało się, że ta nagła odsłona – dwie postacie ukazane pośród skał jak na dłoni – dokonuje się wyłącznie na jego użytek. Było tak, jak gdyby dwoje aktorów tworzyło żywy obraz, którego sensu on sam musi się doszukać, i jak gdyby nie traktowali oni sprawy do końca poważnie, jakby tylko udawali, że nie wiedzą, iż ich podpatruje. Bez względu jednak na intencje pary, Clive'owi natychmiast przyszła do głowy myśl wyraźna jak rozpalony neon: Mnie tu nie ma.

Dał nura za skałę i notował dalej. Jeśli zdoła zapisać pobrzmiewające już w głowie fragmenty, będzie mógł cichaczem usunąć się w jakiejś odleglejsze miejsce, gdzie dopracuje resztę w spokoju. Kiedy nagle rozbrzmiał głos kobiety, Clive nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Już teraz z trudem chwytał myślą to, co jeszcze przed chwilą wydawało się wyraziste. Przez minutę szukał po omacku, po czym usłyszał to znowu, ową rozciągniętą jakość, tak oczywistą, kiedy się uobecniała, a tak nieuchwytną, kiedy pozwalał sobie na najlżejsze rozluźnienie uwagi. Wykreślał nuty z głowy, gdy tylko znalazły się na kartce, ale raptem usłyszał głos kobiety przechodzący w krzyk i jego ręka znieruchomiała.

Wiedział, że popełnia błąd, wiedział, że powinien pisać dalej, ale po raz kolejny zerknął zza głazu. Stała teraz twarzą w jego kierunku. Ocenił, że ma pod czterdziestkę. Drobna, smagła, chłopięca twarz i kręcone czarne włosy. Najwyraźniej się znali, bo doszło do sprzeczki – najpewniej była to kłótnia małżeńska. Kobieta położyła plecak na ziemi i stanęła w wyzywającej pozie na szeroko rozstawionych nogach, wziąwszy się pod biodra i odchyliwszy lekko głowę do tyłu. Mężczyzna zbliżył się o krok i chwycił ją za łokieć. Wyszarpnęła się gwałtownym ruchem ręki w dół. Potem coś krzyknęła i poderwała plecak z trawy, chcąc zarzucić go na ramię. Ale on też go złapał i ciągnął teraz w swoją stronę. Przez kilka sekund się szamotali, tarmosząc plecakiem w tę i we w tę, aż wreszcie mężczyzna go wyrwał i jednym pogardliwym ruchem ręki, a właściwie skrętem nadgarstka, rzucił do stawu. Plecak zatańczył na w pół zanurzony i zaczął z wolna tonąć.

Kobieta weszła szybko do wody na jakieś dwa kroki, po czym się rozmyśliła. Gdy się odwracała, mężczyzna znów spróbował chwycić ją za rękę. Przez cały czas mówili, sprzeczali się, ale ich głosy dobiegały do Clive'a z przerwami. Leżąc na przechylonym głazie, z ołówkiem w palcach, z notesem w drugiej dłoni, westchnął. Czy naprawdę musi się wtrącać? Wyobraził sobie, jak zbiega na dół. A w chwili gdy ich dopada, powstaje wiele możliwości. Być może mężczyzna ucieknie, a kobieta będzie wdzięczna za przyjście jej z pomocą i razem zejdą do głównej drogi przy Seatoller. Nawet ta mało prawdopodobna ewentualność przepłoszyłaby jego kruche natchnienie. Bo przecież najpewniej wszystko potoczy się inaczej: mężczyzna skieruje swą agresję na Clive'a, gdy tymczasem kobieta będzie patrzyła bezradnie. Albo z zadowoleniem, bo przecież możliwe też jest, że mimo wszystko są ze sobą blisko związani i obrócą się razem przeciw niemu, oburzeni, że wtrąca się w nie swoje sprawy.

Znowu krzyknęła, a rozpłaszczony na głazie Clive zamknął oczy. Coś cennego, mały klejnot, wymykało mu się z rąk. Przecież była jeszcze jedna możliwość: zamiast wchodzić tutaj na górę, mógł postanowić, że zejdzie do Sty Head, mijając uczniów w odblaskowych ubraniach, i ruszy dalej do Corridor Route aż na Scafell Pike. Wówczas to, co dzieje się teraz na jego oczach, potoczyłoby się swoim torem. Co komu pisane. Klejnot, linia melodyczna. Narzucała mu się jej doniosłość. Tak wiele od niej zależało: symfonia, obchody, jego reputacja, oda nieodżałowanego tysiąclecia do radości. Nie wątpił, że to, co na poły usłyszał, udźwignie wagę tematu. W prostocie dźwięków krył się autorytet dorobku całego życia. Był też przekonany, że nie jest to muzyka, która zwyczajnie czeka na odkrycie; przecież tworzył ją, dopóki mu nie przerwano, wykuwał z ptasiego krzyku, wyzyskiwał czujną wrażliwość umysłu zaangażowanego w powstawanie dzieła. Pojawiła się nagląca potrzeba dokonania wyboru: musi albo zejść na dół i stanąć w obronie kobiety, albo podreptać chyłkiem naokoło Glaramary i znaleźć sobie zaciszne miejsce, w którym będzie mógł pisać dalej – pod warunkiem, że natchnienie nie uleciało bezpowrotnie. Nie może dłużej tak sterczeć bezczynnie.

Na dźwięk gniewnego głosu otworzył oczy i podciągnął się, by zerknąć ponownie. Mężczyzna trzymał kobietę za przegub i ciągnął ją dokoła stawu pod osłonę pionowej skalnej ściany bezpośrednio pod stanowiskiem Clive'a. Ona drapała wolną ręką po ziemi, prawdopodobnie w poszukiwaniu kamienia, którego mogłaby użyć jako broni, ale przez to on tylko łatwiej ją wlókł. Plecak zniknął z oczu. Przez cały czas mężczyzna mówił, znowu zniżywszy głos do nieustannego, niewyraźnego mamrotu. Kobieta stęknęła błagalnie i Clive wiedział już, co zrobi. Kiedy opuszczał się na dół, zrozumiał, że swym wahaniem tylko mydlił sobie oczy. Wyboru dokonał już w chwili, gdy mu przerwano.

Stanąwszy na równej ziemi, pospieszył z powrotem drogą, którą przybył, po czym zszedł przy zachodnim krańcu grani, zakreślając szeroki łuk. Dwadzieścia minut później natrafił na mały płaski głaz, który można było wykorzystać jako stół, więc zatrzymał się i pochylił nad nim. Niemal wszystko mu uleciało. Próbował przywołać natchnienie, ale jego koncentrację rozpraszał teraz inny głos, uparty, wewnętrzny głos samousprawiedliwień: cokolwiek by z tego wynikło – przemoc lub jej groźba, jego zażenowane przeprosiny lub, w najgorszym razie, złożenie zeznań na posterunku policji – interwencja przekreśliłaby kluczowy moment w jego karierze. Melodia nie przetrwałaby emocjonalnego wzburzenia. Przecież grań jest tak szeroka i tak wiele ścieżek ją przecina, że na cud zakrawa, iż ich napotkał. Równie dobrze mogłoby go tam nie być. Właściwie go nie było. Przebywał w swej muzyce. Co komu pisane. Osobne ścieżki. To nie jego sprawa. Jego sprawą było co innego, rzecz wcale niełatwa, a jednak on nikogo o pomoc nie prosił.

Wreszcie zdołał się uspokoić i zaczął odtwarzać usłyszane fragmenty. Oto trzy nuty wołającego ptaka, oto ich odwrócona sekwencja dla pikolo, a tutaj mamy początek nakładających się na siebie, ciągnących się schodów…

Przez godzinę tkwił zgarbiony nad zapiskami. Wreszcie schował notes do kieszeni i ruszył prężnym krokiem, trzymając się cały czas zachodniej strony grani, a niedługo potem zszedł nad turnie. Powrót do hotelu zajął mu trzy godziny, a kiedy znalazł się na miejscu, zaczęło znowu padać. Kolejny powód, by skrócić swój wyjazd, by spakować manatki i poprosić kelnerkę, żeby zatelefonowała po taksówkę. W Krainie Jezior znalazł to, co chciał. Dalej mógł pracować w pociągu, a po powrocie do domu zasiądzie z uduchowioną sekwencją nut i śliczną harmonią do fortepianu, żeby wypuścić na świat żałość i piękno.

To przecież nic innego jak twórczy zapał był powodem, że w oczekiwaniu na taksówkę chodził w tę i z powrotem po zatłoczonym hotelowym barze, przystając co jakiś czas, by popatrzeć na wypchanego lisa przykucniętego w wiecznie zielonej roślinności. To zapał był powodem, że kilkakrotnie wyszedł na dwór, by zobaczyć, czy samochód nie nadjeżdża. Pragnął jak najszybciej wyjechać. Kiedy powiadomiono go o przyjeździe taksówki, wybiegł natychmiast i rzuciwszy bagaż na tylne siedzenie, kazał kierowcy się pospieszyć. Chciał być daleko, chciał siedzieć w pociągu, mknąć na południe, znaleźć się jak najdalej od Krainy Jezior. Pragnął anonimowości wielkiego miasta, pragnął ciasnoty swej pracowni i nie ulegało wątpliwości – starannie przemyślał tę sprawę – że to zapał twórczy, a nie wstyd, był powodem, że tak go gnało.

IV

1

Rose Garmony obudziła się o wpół do siódmej i nim jeszcze otworzyła oczy, imiona trojga dzieci rozbrzmiały jej w głowie, pochłonęły jej myśli: Leonora, John i Candy. Uważając, by nie potrącić męża, wyślizgnęła się z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Poprzedniego dnia przeczytała notatki tuż przed snem, a po południu spotkała się z rodzicami Candy. Pozostałe dwa przypadki były rutynowe: bronchoskopia po wciągnięciu nosem orzeszka ziemnego i drenaż płuc w celu usunięcia ropnia. Candy była cichą dziewczynką z Indii Zachodnich o włosach zaczesywanych do tyłu i zawiązywanych wstążkami przez mamę w trakcie całego posępnego przebiegu długiej choroby. Operacja na otwartym sercu miała trwać przynajmniej trzy godziny, a najprawdopodobniej aż pięć, wynik zaś wcale nie był przesądzony. Ojciec dziewczynki prowadził sklep spożywczy w Brixton i na spotkanie przyniósł kosz ananasów, winogron i mango – ofiara błagalna złożona barbarzyńskiemu bożkowi imieniem Skalpel.

Zapach owoców wypełniał kuchnię, gdy Rose Garmony weszła tam boso, by nalać wody do czajnika. Postawiwszy go na gazie, skierowała się wąskim przedpokojem do swego gabinetu, by spakować neseser. Przystanęła na chwilę i kolejny raz zerknęła do notatek. Zadzwoniła do przewodniczącego partii, a potem napisała kartkę do swego dorosłego syna, który spał w pokoju gościnnym, po czym wróciła do kuchni, by zaparzyć herbatę. Podeszła z filiżanką do okna i nie rozsuwając firanek, wyjrzała na ulicę. Naliczyła osiem osób na chodniku Lord North Street, czyli o trzy więcej niż poprzedniego dnia o tej samej porze. Nie zobaczyła jednak śladu kamer telewizyjnych ani policji, którą osobiście obiecał im minister spraw wewnętrznych. Powinna była namówić Juliana, by spędził noc w Carlton Gardens, a nie tutaj, w ich starym mieszkaniu. Ci ludzie podobno ze sobą konkurowali, a jednak stali w luźnej, towarzyskiej grupce, jak piwosze przed pubem w letni wieczór. Jeden z nich klęczał na chodniku, przymocowując coś do aluminiowego pręta. Potem wstał, zlustrował okna i najwyraźniej ją dostrzegł. Patrzyła z kamienną twarzą, jak kamera zbliża się w podrygach do szyb i bierze ją na cel. Kiedy obiektyw znalazł się niemal na tej samej wysokości, Rose Garmony odsunęła się od okna i poszła na piętro, by się ubrać.

Kwadrans później zerknęła znowu, tym razem z salonu, dwa piętra wyżej. Czuła się tak, jak lubiła się czuć przed trudnym dniem w szpitalu: była spokojna, czujna, rwała się do pracy. Żadnych gości poprzedniego wieczoru, ani kropli wina na kolację, godzina z notatkami, siedem godzin nieprzerwanego snu. Nie pozwoliłaby, żeby cokolwiek zniszczyło ten nastrój skupienia, patrzyła więc na grupkę – było teraz dziewięć osób – z chłodną fascynacją. Mężczyzna złożył teleskopowy pręt i oparł go o parkan. Inny niósł właśnie tacę z kawą kupioną na wynos w barze na Horseferry Road. Czego chcieliby się dowiedzieć, czego jeszcze nie wiedzą? W dodatku o tak wczesnej porze. Jak można czerpać zadowolenie z takiej pracy? I dlaczego wszyscy są tak do siebie podobni, te sępy, jak gdyby pochodzili z jednej malutkiej kałuży ludzkich genów? Zuchwalcy w skórzanych kurtkach, o szerokich twarzach i wydatnych szczękach, mówiący tym samym akcentem – osobliwą mieszanką udawanego cockney i udawanego języka wyższych sfer – który rozbrzmiewał upraszającym i zarazem wojowniczym jazgotem: „Ej, tędy, pani Garmony! Ej, Rose!".

Ubrana i gotowa do wyjścia, zaniosła herbatę i poranne gazety do zaciemnionej sypialni. Zawahała się u stóp łóżka. Ostatnie dni były dla niego takim koszmarem, że wszystko się w niej sprzeciwiało, by obudzić go kolejnego ranka. Poprzedniego wieczoru przyjechał autem z Wiltshire i pił do późna szkocką whisky, wpatrzony, o czym wiedziała, w nagrany na wideo Czarodziejski flet Bergmana. Potem wyciągnął wszystkie listy Molly Lane, w których tak głupio opisywała jego niedorzeczne słabostki. Dzięki Bogu ten etap mają już za sobą, dzięki Bogu ta kobieta nie żyje. Listy wciąż leżały porozrzucane na dywanie i będzie musiał je pozbierać przed przyjściem sprzątaczki. Spod kołdry wystawała jedynie głowa – pięćdziesiąt dwa lata, ale włosy ciągle ma czarne. Poczochrała delikatnie jego czuprynę. Czasem w trakcie obchodu pielęgniarka budziła w ten sposób dzieci, a wtedy Rose Garmony zawsze wzruszało parosekundowe zagubienie w oczach jakiegoś małego chłopca, który z wolna orientował się, że nie leży w domu i że to nie matka go dotyka.

– Kochanie – szepnęła. Jego głos stłumiła pierzyna.

– Już są?

– Tylko dziewięciu.

– Kurwa mać.

– Muszę pędzić. Zadzwonię. Masz. Odgarnął pościel z twarzy i usiadł.

– A, no tak. Twoja dziewczynka. Candy. Powodzenia. Wkładając mu filiżankę do rąk, pocałowała go lekko w usta. Dotknęła dłonią jego policzka i przypomniała o listach na podłodze. Potem wyszła cicho i zbiegła na dół, by zadzwonić do swej sekretarki w szpitalu. W przedpokoju włożyła grube wełniane palto, zerknęła na swoją twarz w lustrze i już miała zabrać neseser, kluczyki i szalik, ale się rozmyśliła i poszła z powrotem na górę. Zobaczyła to, czego się spodziewała: drzemał, leżąc na wznak z rozrzuconymi rękoma, a kawa stygła przy pliku dokumentów ministerialnych. W ostatnim tygodniu – przy całej tej aferze i w perspektywie ukazania się zdjęć już nazajutrz, czyli w piątek – nie miała w ogóle czasu, nie miała ani chwili, w której mogłaby porozmawiać z nim o swoich sprawach, i choć wiedziała, że pamiętanie imion i nazwisk to ograna sztuczka polityków, poczuła się mile połechtana, że się wysilił. Poklepała go po ręce i szepnęła:

– Julian.

– O Boże! – westchnął, nie otwierając oczu. – O wpół do dziewiątej mam pierwsze spotkanie. Będę musiał przejść przez to gniazdo węży.

– Wszystko będzie dobrze, wręcz idealnie, zobaczysz. – Słowa te wypowiedziała powoli, lekkim, prawie beztroskim tonem, którym w szpitalu uspokajała zrozpaczonych rodziców.

Uśmiechnął się do niej, nie przekonany. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha:

– Zaufaj mi.

Zbiegłszy na dół, kolejny raz zerknęła na siebie w lustrze. Zapięła palto i ułożyła szalik wokół szyi tak, by w połowie zakrywał twarz. Wzięła neseser i wyszła z mieszkania. Znalazłszy się na klatce, przystanęła z ręką na klamce drzwi wejściowych, gotując się do wypadu i sprintu w kierunku samochodu.

– Jest! Rosy! Tędy! Coś markotni dziś jesteśmy, proszę pani!

2

Mniej więcej w tym samym czasie, trzy mile na zachód, Vernon Halliday budził się i zapadał z powrotem w sen o pośpiechu lub też we wspomnienie o pośpiechu ożywione senną formą, jednym słowem w sen wspomnienie o biegu do sali zebrań korytarzami wyłożonymi zakurzoną czerwoną wykładziną, o spóźnionym biegu, kolejnym spóźnionym biegu urastającym do rangi oczywistego lekceważenia, biegu z jednego spotkania na drugie i z drugiego na kolejnych siedem, jeszcze przed lunchem, o szybkim kroku na zewnątrz, o szaleńczej pogoni w duchu, i tak przez cały tydzień, kiedy to wykładał swoje racje rozwścieczonym gramatykom, sceptycznemu zarządowi gazety, jej działowi produkcyjnemu, jej prawnikom, potem własnym adwokatom, a wreszcie ludziom George'a Lane'a, Radzie Prasowej, telewidzom oglądającym program na żywo i niezliczonym rozgłośniom radiowym. Vernon przedstawiał sprawę opublikowania zdjęć w kategoriach interesu społecznego, czyniąc to w podobnym tonie jak podczas rozmowy z Clive'em, tyle że w sposób bardziej ugrzeczniony, obszerniej i wyraziściej, a także z większym zapałem, posługując się mnogością przykładów, wykresów, diagramów i szkiców oraz kojącymi nerwy precedensami. Na ogół jednak biegł, klucząc niebezpiecznie po zatłoczonych ulicach do taksówek, z taksówek do marmurowych kuluarów i wind, z wind korytarzami, które prowadziły zdradziecko pod górę, spowalniając jego bieg, opóźniając coraz bardziej jego przybycie. Ocknął się na krótko i zobaczył, że jego żona, Mandy, już wstała, po czym oczy zaczęły mu się znowu kleić i z powrotem się tam znalazł, podnosząc wysoko neseser, gdy brnął przez wodę, przez krew i łzy płynące czerwoną wykładziną, których nurt przywiódł go wreszcie do sali wykładowej, gdzie wszedł na mównicę, by wyłuszczyć swoje racje. Tymczasem wokół zapanowała cisza, górująca nad wszystkim jak sekwoja, a w półmroku zobaczył tuziny zwróconych na siebie oczu i kogoś wychodzącego po trocinach, jakimi wysypuje się arenę cyrku, kogoś, kto wyglądał jak Molly, ale kto nie zareagował na jego wołanie.

Wreszcie obudził się na dobre w beztrosce porannych dźwięków – ptasie trele, odległe tony radia w kuchni, ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi szafy. Odgarnąwszy kołdrę, leżał na wznak nagi, czując, jak ogrzane kaloryferami powietrze wysusza chłodną wilgoć na jego piersi. Sny były po prostu kalejdoskopowym rozszczepieniem minionego tygodnia, uczciwym komentarzem na temat jego tempa i kosztów emocjonalnych, pomijającym jednak – z bezmyślną stronniczością podświadomości – plan gry, owe racjonalne rozumowanie, którego wykluwająca się logika uchroniła Vernona od popadnięcia w obłęd. Dzień publikacji wypadał nazajutrz, czyli w piątek, przy czym jedno z trzech zdjęć miano zachować na poniedziałek, żeby przedłużyć żywot całej sprawy. A sprawa aż kipiała życiem, wierzgała nogami i biegła do przodu tak szybko, że Vernon ledwo mógł nadążyć. Od kilku dni, konkretnie od dnia, kiedy sąd uchylił swój zakaz, gazeta rozsiewała tropy, rozbudzając i podsycając ciekawość czytelników, w rezultacie czego zdjęcia, których nikt jeszcze nie widział, stały się treścią życia politycznego od parlamentu po najpodlejsze puby, tematem powszechnej dyskusji, zagadnieniem, o którym każdy szanujący się obywatel musiał mieć wyrobione zdanie. Doniosła o potyczkach w sądzie, oziębłym poparciu ministra przez swych współbraci z rządu, dygocie premiera, „poważnym zaniepokojeniu" głównych postaci opozycji i refleksjach autorytetów. Oddała swe łamy do dyspozycji tych, którzy potępiali publikację zdjęć, i sponsorowała debatę telewizyjną na temat przydatności ustawy chroniącej prywatność jednostki.

Mimo odmiennych zdań wyłaniał się powoli szeroki konsensus, że „The Judge" to przyzwoita, bojowa gazeta, że rząd zbyt długo sprawuje władzę, że skompromitował się moralnie z powodu swych finansowych i seksualnych grzechów, że Julian Garmony jest jego nieodrodnym synem i że to postać godna pogardy, której głowę trzeba jak najszybciej podać społeczeństwu na tacy. W ciągu tygodnia nakład wzrósł o sto tysięcy egzemplarzy, a Vernon przekonał się, że stoi wobec milczenia kierowników działów, a nie ich oporu – w głębi duszy wszyscy chcieli, by zrobił po swojemu, byleby tylko zaprotokołowano ich pryncypialny sprzeciw. Wygrywał powoli spór, ponieważ nie było takiego – nawet wśród najmniej rozgarniętych dziennikarzy – który by nie dostrzegł, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: uratować gazetę i zachować czyste sumienie.

Wyciągnął się, zadygotał i ziewnął. Do pierwszego spotkania zostało siedemdziesiąt pięć minut i zaraz będzie musiał wstać, żeby się ogolić i wziąć prysznic, ale dopiero za moment, jeszcze nie teraz, bo uczepił się kurczowo jedynej spokojnej chwili w całym dniu. Nagość na tle prześcieradła, dzikie kłębowisko pościeli przy kostce i widok własnych genitaliów, mimo zaawansowanego wieku nie przysłoniętych przez wystający, gruby brzuch, przygnał mgliste erotyczne myśli niczym odległe chmury w letni dzień. Ale Mandy pewnie wychodzi już do biura, a jego najnowsza przyjaciółka, Dana, która pracowała w Izbie Gmin, dopiero we wtorek wracała z zagranicy. Vernon przekręcił się na bok, zastanawiając się, czy ma siłę, żeby się masturbować, i czy dobrze mu zrobi, jeżeli na chwilę uwolni myśli od czekających go zadań. Poruszył kilkakrotnie ręką bez przekonania i dał spokój. Wydawało się, że obecnie brak mu koniecznego zapału, jasności myśli lub też może potrzebował raczej pustki w głowie, a sam czyn jawił się jako coś osobliwie staroświeckiego i nie do pomyślenia, jak rozpalanie ognia poprzez pocieranie dwóch patyków.

Poza tym w jego życiu pojawiło się ostatnio tyle ważnych spraw, tyle rzeczywistego świata, który go ekscytował, że zwykła fantazja nie mogła iść z tym w zawody. Co powiedział, co powie, jak poszło. Kolejny ruch, pęczniejące następstwa sukcesu… Praktycznie każda mijająca godzina rozpędzonego tygodnia objawiała Vernonowi nowe oblicza jego władzy i potencjału, a gdy dar przekonywania i dalekowzroczność zaczynały rodzić owoce, on sam czuł, że jest potężny i usposobiony życzliwie, być może odrobinę bezwzględny, ale w ostatecznym rozrachunku dobry, zdolny do tego, by stanąć sam przeciw wszystkim, by płynąć pod prąd, by patrzeć nad głowami równych sobie ze świadomością, że za chwilę ukształtuje losy tego kraju i że potrafi udźwignąć wiążącą się z tym odpowiedzialność. Co tam udźwignąć – potrzebował tej odpowiedzialności, jego talent łaknął brzemienia, którego nikt poza nim nie mógłby unieść. Kto na jego miejscu zachowałby się tak zdecydowanie, gdy George, kryjąc się za agentem, wypuścił zdjęcia na rynek? Osiem innych gazet złożyło oferty i Vernon musiał przebić początkową cenę w czwórnasób, by dobić targu. Z trudem przychodziło mu uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno skarżył się na otępiałość pod czaszką i poczucie nieistnienia, które rodziły w nim lęk przed obłędem i śmiercią. Pogrzeb Molly rozstroił mu nerwy. Teraz cel i własna jaźń wypełniały go po czubek głowy. Afera była rzeczywista i on też.

Jedna drobnostka mąciła jego szczęście: Clive. Vernon tak często przemawiał do niego w myśli, cyzelując swoje racje, dodając to, co powinien był powiedzieć tamtego wieczoru, że niemalże przekonał sam siebie, iż przeciągnął przyjaciela na swoją stronę, podobnie jak zatriumfował w starciu z dinozaurami z rady nadzorczej. Nie rozmawiali od awantury i im bliżej było do dnia publikacji, tym bardziej się martwił. Czy Clive się dąsa, czy ciągle jest wściekły, a może zamknął się zwyczajnie w pracowni i poświęcił pracy, zapominając o Bożym świecie? W ciągu tygodnia Vernon kilkakrotnie próbował wygospodarować minutę, by do niego zadzwonić, bał się jednak, że nowe spięcie z przyjacielem osłabi jego determinację przed czekającymi go spotkaniami. Łypnął okiem na telefon przesłonięty stłoczonymi, zmiętoszonymi poduszkami, po czym sięgnął po niego ręką. Nie zamierza znowu stchórzyć z powodu przesadnej roztropności. Trzeba ratować tę przyjaźń. Lepiej by zabrał się do tego w chwili, kiedy jest spokojny. W słuchawce zabrzmiał już ton dzwonka, kiedy Vernon zauważył, że jest dopiero kwadrans po ósmej. O niebo za wcześnie. No i proszę, szamotanina i grzechot po drugiej stronie linii wskazywały na bliskie paraplegii wybicie ze snu.

– Clive? Mówi Vernon.

– Co?

– Mówi Vernon. Obudziłem cię? Przepraszam…

– Nie, nie, w porządku. Już nie śpię, po prostu się zamyśliłem…

Rozległ się szelest pościeli, gdy Clive poprawiał się w łóżku. Dlaczego tak często kłamiemy przez telefon na temat spania? – pomyślał Vernon. Nie chcemy odsłaniać naszej słabości? Kiedy Clive odezwał się znowu, głos miał już mniej ochrypły.

– Chciałem do ciebie zadzwonić, ale w przyszłym tygodniu mam próby w Amsterdamie. Tyram jak wół.

– Ja też – odparł Vernon. – Ostatnimi dniami nie miałem czasu się podrapać. Wiesz, chciałbym z tobą porozmawiać jeszcze raz o tych zdjęciach.

Zapadła chwila ciszy.

– O zdjęciach? A tak, o zdjęciach. Pewnie usiłujesz dopiąć swego?

– Zasięgnąłem opinii wielu ludzi i ogólnie jest zgoda, że powinniśmy publikować. Już jutro.

Clive odchrząknął cicho.

– No cóż, ja wyraziłem swoje zdanie – odparł spokojnym tonem. – Pozostając w zgodzie, pozostańmy przy swoim.

– Nie chciałbym, żeby ta sprawa nas poróżniła – rzekł Vernon.

– Ależ skąd.

Rozmowa zeszła na inne tory. Vernon zrelacjonował w ogólnych słowach miniony tydzień. Clive opowiedział, jak pracuje nocami, jak to pchnął symfonię do przodu i pojechał do Krainy Jezior.

– A właśnie, jak tam było?

– Świetnie. Poszedłem do miejsca zwanego Allen Crags. Tam nastąpił przełom, nadeszło czyste natchnienie, bo wiesz, ta melodia…

W tej chwili Vernon usłyszał piknięcie sygnalizujące telefon oczekujący na linii. Drugie, trzecie, ustało. Ktoś z redakcji. Pewnie Frank Dibben. Dzień – ostatni i najważniejszy dzień – nabierał rozpędu. Vernon przysiadł nago na skraju łóżka i chwycił zegarek, żeby porównać czas ze wskazaniem budzika. Clive się nie gniewał, więc wszystko było w porządku, a teraz należało pędzić.

– …nie widzieli mnie, bo siedziałem za skałką, a zachowywał się naprawdę brutalnie, no ale musiałem się zdecydować…

– Mhm – powtarzał Vernon mniej więcej co pół minuty. Stał na jednej nodze u końca przewodu napiętego do granic wytrzymałości, próbując wyciągnąć czystą bieliznę z szafy. Prysznic był poza zasięgiem. Podobnie golenie na mokro.

– …nie wiem, może zbił ją na krwawą miazgę. No ale z drugiej strony…

– Mhm.

Ze słuchawką wciśniętą między ramię a policzek Vernon usiłował wyjąć bez hałasu koszulę z celofanu. Czy to z nudów, czy z sadyzmu pakowacze zapinają wszystkie guziki?

– …z pół mili i tam znalazłem sobie skałkę, która posłużyła mi za stół…

Vernon wsuwał się właśnie w spodnie, kiedy znów rozległo się pikanie.

– A to świetnie – rzekł. – Skała jako stół. Każdy by tak zrobił na twoim miejscu. Słuchaj, Clive, jestem już spóźniony. Muszę gnać. Może spotkamy się jutro?

– Aha. No tak, dobrze. Wpadnij po pracy.

3

Vernon wykaraskał się z tylnego siedzenia małego auta przydzielonego mu przez gazetę i stanął na chodniku przed redakcją, wygładzając pomięty garnitur. Spiesząc holem wyłożonym czarno – rudym marmurem, zobaczył Dibbena czekającego przy windzie. Frank został zastępcą kierownika działu zagranicznego w dniu swych dwudziestych ósmych urodzin. Po czterech latach i kadencjach trzech redaktorów naczelnych wciąż tkwił w tym samym miejscu i szeptano, że z niecierpliwości przebiera nogami. Z powodu wygłodniałego spojrzenia jego zapadniętych oczu zwano go Kasjuszem, ale niesłusznie: miał czarne źrenice, twarz pociągłą i bladą oraz gęstą szczecinę, co upodabniało go do śledczego z posterunku policji, lecz zachowywał się rycersko, choć z lekkim dystansem, i cechowała go pociągająca, cierpka inteligencja. Vernon nie znosił go, choć zbliżyli się do siebie w pierwszych dniach afery Garmony'ego. Wieczorem następnego dnia po przyjęciu przez komisję zakładową związku zawodowego dziennikarzy wotum nieufności wobec swego redaktora naczelnego i po utarczce z Clive'em młody mężczyzna śledził zgarbioną postać Vernona, po czym podkradł się, dotknął jego ramienia i zaproponował kieliszek. W głosie Dibbena było coś przekonującego.

Wstąpili do nie znanego Vernonowi pubu w bocznej uliczce, lokalu z podartym czerwonym pluszem i szarym, zadymionym powietrzem. Zajęli stolik tuż za gigantyczną szafą grającą. Przy ginie z tonikiem Frank zwierzył się redaktorowi naczelnemu ze swego skrywanego oburzenia z powodu obrotu, jaki przybrały sprawy. Wczorajszym głosowaniem, rzekł, manipulowały dyżurne brytany związku, których urazy i rachunki do uregulowania sięgają wielu lat wstecz, natomiast on, Frank, wymówił się od udziału w zebraniu nawałem pracy. Są jeszcze inni, przekonywał, nie tylko on, którzy myślą podobnie, którzy uważają, że „The Judge" powinien poszerzyć swoją ofertę, ożywić się i dokonać czegoś śmiałego, choćby uziemić ministra, ale gramatycy położyli skostniałą łapę na wszystkich dźwigniach mecenatu i awansu. Stara gwardia woli, żeby gazeta zdechła, niż żeby uwzględniła zainteresowania czytelników przed trzydziestką. Utrącili pomysł większej czcionki, strony o modzie i urodzie, horoskopu, dodatku na temat zdrowia, rubryki o życiu towarzyskim, jak również zdrapkę, porady sercowe oraz zjadliwy reportaż o rodzinie królewskiej i drugi o muzyce pop. A teraz wystąpili przeciw naczelnemu, który przecież może uratować gazetę. Vernon ma wielu zwolenników wśród młodszych dziennikarzy, ale im nie przysługuje prawo głosu. Nikt nie chce się wychylić jako pierwszy i dostać po głowie.

Czując się nagle lekko, Vernon wstał i zaprosił Franka do innego baru na jeszcze jeden kieliszek. Wyraźnie nadszedł czas, by zacząć słuchać, co mówią młodsi pracownicy, i włączyć ich do gry. Usiadłszy przy stoliku, Frank zapalił papierosa i taktownie obrócił krzesło, by wydmuchiwać dym w przeciwną stronę. Przyjął zafundowany mu kieliszek i mówił dalej. Oczywiście nie widział zdjęć, ale jest pewien, że ich opublikowanie to właściwe posunięcie. Chce zapewnić Vernona o swym poparciu, a nawet więcej. Chce się na coś przydać i dlatego właśnie dotąd nie opowiedział się za nim otwarcie. Przeprosił go na chwilę i podszedł do lady, gdzie zamówił kiełbaskę z tłuczonymi ziemniakami, a wtedy Vernon wyobraził sobie pustą kawalerkę albo poddasze, gdzie na zastępcę kierownika działu zagranicznego nie czeka żadna dziewczyna. Frank usiadł.

– Mogę cię informować na bieżąco – rzekł z przejęciem. – Będziesz wiedział, co ludzie mówią. Mogę się zorientować, kto cię popiera. Ale żeby to robić, muszę zachowywać pozorną bezstronność, nie wolno mi się angażować. Co ty na to?

Vernon się nie zdeklarował. Zbyt długo był w branży, by wiedząc tak niewiele, pobłogosławić szpiega w redakcji. Skierował więc rozmowę na politykę Garmony'ego i następne pół godziny minęło im przyjemnie na smakowaniu wspólnej pogardy dla ministra. Jednak trzy dni później, kiedy Vernon zaczął biegać po korytarzach, zaskoczony zaciekłością opozycji i bliski lekkiego zwątpienia -ale tylko lekkiego – wrócił z Dibbenem do tego samego pubu, do tego samego stolika, by pokazać mu zdjęcia. Wrażenie, jakie na nim sprawiły, podniosło go na duchu. Frank patrzył długo na wszystkie fotografie po kolei, nie mówiąc ani słowa, kręcąc tylko głową. Potem włożył je z powrotem do koperty i rzekł ściszonym głosem:

– Niewiarygodne. Co za hipokryzja. Siedzieli chwilę zadumani, po czym dodał:

– Musisz postawić na swoim. Nie daj się powstrzymać. To przekreśli jego szansę na fotel premiera. To go wykończy nieodwołalnie. Słuchaj, Vernon, możesz na mnie liczyć.

Wprawdzie poparcie wśród młodszych dziennikarzy nie było aż tak jednoznaczne, jak twierdził Dibben, to jednak w dniach, które zeszły na uspokajaniu nastrojów w redakcji, dobrze było zdawać sobie sprawę, jakie argumenty trafiają do przekonania. Dzięki schadzkom za szafą grającą, Vernon rozeznał się, kiedy i dlaczego w opozycji powstały podziały i kiedy powinien dokręcić śrubę. W trakcie planowania i rozsiewania zajawek wiedział dokładnie, którego z gramatyków odizolować, żeby go łatwiej urobić. Podebrał kilka pomysłów Dibbenowi, który wychylił się z dobrymi sugestiami. A najważniejsze, że mógł z kimś porozmawiać, że znalazł kogoś, kto podobnie jak on miał zapał i poczucie misji, kto instynktownie pojmował doniosłość sprawy i dodawał mu otuchy, gdy wszyscy inni kręcili nosem.

Po skaperowaniu dyrektora spółki i rozpisaniu zajawek, a także w obliczu rosnącego nakładu gazety i dyskretnego wprawdzie, ale wzmożonego entuzjazmu, którym zarażali się kolejni dziennikarze, spotkania z Dibbenem przestały być koniecznością. Niemniej Vernon zamierzał nagrodzić go za lojalność, postanowił więc wysunąć go jako kandydata do posady Lettice, czyli na stanowisko kierownika działu publicystycznego. Jej opieszałość w sprawie bliźniaków syjamskich wystawiła ją na odstrzał. Dodatek na temat szachów był przypieczętowaniem wyroku śmierci.

W czwartek rano, czyli ostatniego dnia przed opublikowaniem zdjęć, Vernon i jego adiutant wjechali razem na czwarte piętro przedpotopową windą, która zdawała się mieć zszargane nerwy. Vernon przeniósł się w czasy swych studenckich występów aktorskich, w czasy prób generalnych, spoconych dłoni, ucisku w dołku i rozwolnienia. Nim poranne kolegium dobiegnie końca, cała góra, to jest wszyscy kierownicy działów i jeszcze parę innych osób na dodatek, zobaczy zdjęcia. Pierwsza część nakładu szła zawsze do druku o piątej piętnaście, ale tym razem dopiero o wpół do dziesiątej, a więc w porze nadejścia drugiej partii, wizerunek Garmony'ego, jego kreacja i rzewne spojrzenie staną się migającą plamą na stalowych wałkach nowej drukarni w Croydon. Rzecz polegała na tym, by pozbawić konkurencję wszelkich szans storpedowania sensacji w późniejszych wydaniach swych tytułów. Ciężarówki kolportażu wyjadą na ulice o jedenastej. Wtedy będzie już za późno, by zatrąbić do odwrotu.

– Czytałeś dzisiejszą prasę? – zapytał Vernon.

– Tak. Skręcają się ze złości.

Tego dnia wszystkie gazety, poważne dzienniki i reszta, poczuły się zmuszone do opublikowania artykułów na pokrewne tematy. W każdym nagłówku, w każdym gorączkowo wypracowanym nowym ujęciu problematyki wyczuwało się niechęć i zawiść. „The Independent" zamieścił nudnawy tekst o ustawach chroniących prywatność obywatela w dziesięciu różnych krajach. W „Daily Telegraph" nadęty psycholog teoretyzował na temat przebierania się za płeć przeciwną, a „Guardian" poświęcił dwie strony, zdominowane zdjęciem J. Edgara Hoovera w stroju koktajlowym, na szydercze, przemądrzałe wypociny o transwestytach w życiu publicznym. Żadna z gazet nie przemogła się, by wspomnieć o „The Judge". „Daily Mirror" i „The Sun" skupiły się na życiu Garmony'ego w jego majątku w Wiltshire. Obie gazety pokazały podobne, gruboziarniste zdjęcia z teleobiektywu przedstawiające ministra spraw zagranicznych i jego syna znikających w mroku stodoły. Olbrzymie wrota ziały czeluścią i sposób, w jaki światło padało na twarz Garmony'ego, omijając ręce, dawał do zrozumienia, że oto widać człowieka, którego rychło wchłonie czarna dziura.

Między drugim a trzecim piętrem Frank wcisnął guzik „stop", by zatrzymać maszynerię wciągarki. Winda stanęła ze straszliwym szarpnięciem, które zmroziło Vernona. Zdobione mosiądzem i mahoniem pudło zaskrzypiało, kołysząc się w środku szybu. Odbyli już wcześniej kilka podobnych szybkich narad. Vernon poczuł się w obowiązku pokryć trwogę nonszalancją.

– Króciutko – rzekł Frank. – McDonald ma wygłosić mowę na kolegium. Nie powie, ani że byli w błędzie, ani że ty byłeś w błędzie. No ale wiesz, będą powinszowania od wszystkich, no i skoro sprawy idą do przodu, to stańmy razem w gotowości.

– Doskonale – odparł Vernon. Przyjemnie będzie słuchać, jak jego zastępca przeprasza, udając, że tego nie robi.

– Poza tym niewykluczone, że inni się dołączą, może nawet będą oklaski, tego rodzaju rzeczy. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to myślę, że nadal powinienem trzymać się w cieniu, nie pokazywać jeszcze swoich barw na tym etapie.

Vernon poczuł przelotny wewnętrzny niepokój, jak gdyby napiął się odruchowo jakiś zapomniany mięsień. Ogarnęła go w równej mierze ciekawość i nieufność, ale było już za późno na cokolwiek, zatem odparł:

– Jasne. Potrzebuję cię nadal w tej samej roli. Najbliższe dni mogą być decydujące.

Frank pacnął guzik i przez chwilę nic się nie działo. Następnie widna osunęła się kilka cali, po czym podźwignęła się w górę.

Po drugiej stronie harmonijkowych drzwi czekała jak zwykle Jean z plikiem listów, faksów i notatek.

– Czekają na ciebie w sali numer sześć.

Najpierw zaplanowano spotkanie z dyrektorem działu reklamy i jego ludźmi, którzy uważali, że nadeszła pora, by podwyższyć stawki za miejsce na łamach. Vernon tymczasem chciał odczekać. Kiedy spieszyli korytarzem – pokrytym czerwoną wykładziną jak w jego snach – zauważył, że Frank czmychnął, gdy tymczasem do grupy dołączyły dwie inne osoby z działu graficznego. Naciskano, żeby zmniejszyć zdjęcie na pierwszej stronie, aby zostało więcej miejsca na dłuższy tekst, ale Vernon już wiedział, jak gazeta ma jutro wyglądać. Kierownik działu nekrologów, Manny Skelton, wymknął się bokiem ze swego pokoju wielkości szafy i wcisnął kilka zadrukowanych stronic mijającemu go Vernonowi. To pewnie wyrazy ubolewania przygotowane na wypadek, gdyby Garmony skończył ze sobą. Do tłumu dołączył kierownik działu łączności z czytelnikami, mając nadzieję na słówko przed spotkaniem. Przewidywał zalew listów i walczył o całą stronę dla siebie. Teraz, krocząc do sali numer sześć, Vernon znowu był sobą, znowu był potężny, życzliwy, bezwzględny i dobry. Innych przygniatałoby takie brzemię, tymczasem on czuł lekkość dodającą siły, a właściwie widział światło, widział gorejącą jasność kompetencji i opanowania, gdyż jego niezawodne dłonie miały niebawem wyciąć nowotwór ze zdrowej tkanki – taką metaforą chciał się posłużyć we wstępniaku, który wydrukują po rezygnacji Garmony'ego ze stanowiska. Hipokryzja wyjdzie na jaw, Wielka Brytania nie wyprowadzi się z Europy, kara śmierci i zasadnicza służba wojskowa pozostaną marzeniami ściętej głowy, opieka społeczna przetrwa w takiej lub innej formie, środowisko naturalne zyska jakąś szansę. Myśląc o tym, Vernon omal nie zaniósł się śpiewem.

Nie zaśpiewał jednak, choć następne dwie godziny potoczyły się z wigorem operetki, w której wszystkie arie należały do niego i w której zmieniający się chór mieszanych głosów to go wychwalał, to powtarzał wiernie jego myśli. Potem wybiła jedenasta i na poranne kolegium w gabinecie Vernona zaczęło przybywać o wiele więcej osób niż zwykle. Kierownicy działów, ich zastępcy, asystenci i szeregowi dziennikarze zajęli krzesła do ostatniego, podparli plecami każdy wolny kawałek ściany i obsiedli wszystkie parapety okienne i kaloryfery. Ci, którzy nie mogli wepchać się do środka, stłoczyli się przy otwartych drzwiach. Gdy redaktor naczelny przeciskał się do swojego fotela, ucichły rozmowy. Zaczął należycie i obcesowo – bez wstępu, jak zawsze, trzymając się utartego porządku: kilka minut na minione sprawy, a potem wałkowanie listy po kolei. Oczywiście tego dnia nie spodziewano się żadnych prób zdobycia pierwszej strony. Jedynym ustępstwem Vernona było odwrócenie tradycyjnej kolejności w ten sposób, że kraj i polityka miały zostać omówione na końcu. Kierownik działu sportowego przygotował ramowy tekst o olimpiadzie w Atlancie i lament nad deblami w angielskim tenisie stołowym. Kierownik działu kulturalnego, który jak dotąd zbyt późno przychodził do pracy, by wziąć udział w porannym kolegium, wygłosił ospale recenzję powieści o jedzeniu, brzmiącą tak pretensjonalnie, że Vernon musiał mu przerwać. Na temat sztuk pięknych zaproponowano artykuł o kryzysie w dofinansowywaniu twórczości artystycznej, a Lettice O'Hara z działu publicystycznego miała wreszcie gotowy tekst o skandalu medycznym w Holandii, jak również – by uczcić okazję – proponowała historię o przemienianiu się samców ryb w samice na skutek zanieczyszczenia przemysłowego.

Zaczęto uważniej słuchać, gdy przemówił kierownik działu zagranicznego. Zbliżało się spotkanie europejskich ministrów spraw zagranicznych, na które wybierał się Garmony – chyba że od razu podałby się do dymisji. Gdy zasugerowano tę ewentualność, przez salę przetoczył się pomruk ekscytacji. Vernon oddał głos kierownikowi działu politycznego, Harveyowi Strawowi, który nakreślił w rozwlekłym zarysie historię rezygnacji polityków z piastowanych urzędów. Ostatnio nie było ich dużo i najwyraźniej tradycja wymierała. Premier, znany z tego, że jego silną stroną jest lojalność w relacjach osobistych, a słabą instynkt polityczny, najprawdopodobniej będzie popierał Garmony'ego dopóty, dopóki ten nie zostanie zmuszony do ustąpienia. To tylko przedłuży całą aferę, co przyniesie korzyści gazecie.

Na prośbę Vernona kierownik kolportażu przedstawił najświeższe dane o sprzedaży, która była najlepsza od siedemnastu lat. Na to poszepty przerodziły się w zgiełk, a przy drzwiach zakotłowało się i zafalowało, gdyż zrozpaczeni dziennikarze stojący w sekretariacie spróbowali przepchnąć się przez mur ciał. Vernon zastukał w stół, by przywrócić spokój. Pozostało jeszcze wysłuchać Jeremy'ego Balia, kierownika działu krajowego, który zmuszony był mówić podniesionym głosem: dziesięciolatek oskarżony o morderstwo miał tego dnia stanąć przed sądem, gwałciciel znad jezior zaatakował po raz drugi w ciągu tygodnia i w związku z tą sprawą aresztowano wczoraj mężczyznę, a u wybrzeży Kornwalii wylała się ropa do morza. Lecz tak naprawdę nikogo to nie interesowało, bo był tylko jeden temat, który uspokoiłby tłum, i Ball wreszcie dał za wygraną. We wstępniaku na jutro, rzekł, należy odpowiedzieć jednemu z biskupów atakujących „The Judge" na łamach „Church Times" za wywołanie afery Garmony'ego, po południu ma się odbyć zebranie posłów z partii rządzącej, o którym należy napisać, a do biura wyborczego Garmony'ego w Wiltshire wrzucono cegłę przez okno. Ostatnia wiadomość wzbudziła rozproszone oklaski, a potem zapadła cisza, gdyż z paroma słowami wystąpił Grant McDonald, zastępca redaktora naczelnego.

Weteran wśród dziennikarzy „The Judge", McDonald był rosłym mężczyzną o twarzy niemal całkowicie ukrytej za niedorzeczną rudą brodą, której nigdy nie strzygł. Obnosił się ze swym szkockim pochodzeniem: wkładał kilt na wieczorek ku czci Roberta Burnsa organizowany przez niego w redakcji i dął w dudy na zabawach sylwestrowych dla pracowników. Vernon podejrzewał, że McDonald zabrnął na północ nie dalej niż do Newcastle. Publicznie Szkot popierał jak trzeba swego szefa, ale po cichu, w rozmowach z Vernonem, odnosił się do całej sprawy z dużą rezerwą. Zdawało się, że cała redakcja w jakiś sposób wie o jego sceptycyzmie, dlatego też słuchano go teraz z uwagą. McDonald zaczął grubym pomrukiem, który tylko pogłębił ciszę dokoła.

– Powiem szczerze i pewnie będzie to dla was niespodzianka, ale od samego początku miałem drobniuśkie wątpliwości…

Tym obłudnym wstępem zasłużył sobie na salwę donośnego śmiechu. Vernon aż zadrżał z emocji na takie intryganctwo: sprawa przypominała życie na bizantyjskim dworze. W wyobraźni zobaczył wypolerowaną tacę z kutego złota porytą zatartymi hieroglifami.

McDonald przedstawiał swoje wątpliwości: prywatność jednostki, metody prasy brukowej, podejrzenia o manipulowanie gazetą i tak dalej. Następnie, podnosząc głos, przeszedł do sedna swego przemówienia. Wywiad Dibbena działał bez zarzutu.

– Ale z biegiem lat nauczyłem się, że w tej branży przychodzą takie chwile, choć, uwaga, zdarzają się one nieczęsto, kiedy trzeba schować własne zdanie do kieszeni. Vernon ciągnie tę sprawę z namiętnością i instynktem rasowego dziennikarza, a w tym budynku zapanowała taka atmosfera, w naszej redakcji jest taka mobilizacja, że przypomina mi to stare dobre czasy, gdy pracowało się tylko trzy dni w tygodniu i gdy naprawdę wiedzieliśmy, jak się robi gazetę. Dzisiejsze dane o nakładzie mówią same za siebie. Trafiliśmy w potrzeby czytelników. Zatem… -Grant odwrócił się do redaktora naczelnego i uśmiechnął się promiennie – znowu jesteśmy na fali i wszystko zależy teraz od ciebie. Vernon, tysiąckrotne dzięki!

Gdy już ucichły gromkie oklaski, inni dołączyli z krótkimi powinszowaniami. Vernon siedział z rękoma złożonymi na piersi, z poważną miną na twarzy, ze wzrokiem skupionym na ziarnku w fornirze pokrywającym blat. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale to by źle wyglądało. Z satysfakcją zauważył, że Tony Montano dyskretnie zapisuje, co kto mówi. Kto jest skaptowany. Trzeba go będzie wziąć na stronę i wyjaśnić mu rolę Dibbena, który wcisnął się teraz w fotel i z rękoma w kieszeniach i marsowym czołem kręcił wymownie głową.

Z myślą o dziennikarzach stojących za drzwiami Vernon wstał i odwzajemnił podziękowania. Powiedział, że wie, iż większość obecnych była na różnych etapach przeciwna opublikowaniu zdjęć. Ale on jest im za to wdzięczny, gdyż pod pewnymi względami dziennikarstwo przypomina nauki ścisłe: najlepsze pomysły to te, które się ostają i które umacnia inteligentna krytyka. Ów słaby koncept wywołał serdeczne brawa. Nie ma zatem powodu do wstydu -rzekł – ani odgórnej wendety. Nim oklaski przebrzmiały, przecisnął się do tablicy zawieszonej na ścianie. Odkleił taśmę malarską, która przytrzymywała duży arkusz czystego papieru, i odsłonił dwukrotne powiększenie pierwszej strony piątkowego wydania „The Judge".

Zdjęcie wypełniało szerokość ośmiu szpalt i sięgało od winiety do trzech czwartych długości strony. Zebrani w milczeniu chłonęli widok sukienki o prostym kroju, urojony występ na wybiegu, bezczelną pozę, która figlarnie, kusząco udawała, że odpiera spojrzenie kamery, drobne piersi i mistrzowsko odsłonięte ramiączko od stanika, lekki rumieniec makijażu na policzkach, pieszczotę szminki, która ukształtowała wypukłość i lekkie wydęcie ust, intymny, tęskny wzrok zmienionej, ale łatwej do rozpoznania, znanej publicznie twarzy. Poniżej wytłuszczoną czcionką tekstową wydrukowano symetrycznie pojedyncze zdanie: Minister spraw zagranicznych Julian Garmony.

Tłum, nad którym przed chwilą trudno było zapanować, teraz zachowywał się jak trusia. Cisza trwała przez ponad pół minuty. Następnie Vernon odchrząknął i zaczął przedstawiać strategię gazety na sobotę i poniedziałek. Pewien młody dziennikarz rzekł potem do kolegi w bufecie, że to było tak, jak gdyby ktoś, kogo się zna, został rozebrany do naga i wychłostany na oczach gapiów. Odarty z maski i ukarany. Mimo to kiedy wszyscy się rozchodzili i wracali do swoich zajęć, w redakcji zapanował, a po południu jeszcze umocnił się, pogląd, że to zawodowa robota najwyższej próby. Pierwsza strona z pewnością stanie się klasyką i pewnego dnia będą o niej uczyć w szkołach dziennikarstwa. Efekt wizualny był niezatarty, podobnie jak prostota, jawność, wymowa. McDonald miał rację: instynkt naczelnego jest niezawodny. Halliday tylko spotęgował uderzenie, gdy pchnął cały tekst na drugą stronę, opierając się pokusie, żeby dać krzykliwy nagłówek albo chwytliwy podpis. Zdawał sobie sprawę z siły przekazu tego, co ma w rękach. Pozwolił, by zdjęcie mówiło wszystko.

Kiedy ostatni dziennikarz wyszedł z gabinetu, Vernon zamknął drzwi i przepędził zaduch, otwierając szeroko okna i wpuszczając do środka wilgotne marcowe powietrze. Miał pięć minut do następnego spotkania i musiał skupić myśli. Powiedział Jean przez interkom, żeby mu nie przeszkadzano. Dobrze poszło, dobrze poszło, krążyło mu po głowie. Ale było coś jeszcze, jakaś nowina, na którą chciał zareagować w chwili, gdy ją usłyszał, tyle że coś innego pochłonęło jego uwagę i teraz mu to umknęło, zniknęło w nawale podobnych wiadomości. To była zdawkowa wypowiedź, strzępek informacji, który w tamtej chwili go zaskoczył. Ech, powinien był drążyć od razu.

Dopiero późnym popołudniem nadarzyła się kolejna sposobność, by zastanowić się nad tym spokojnie w samotności. Stał przy tablicy, usiłując poczuć na nowo ów przelotny posmak zaskoczenia. Zamknął oczy i krok po kroku zaczął odtwarzać w pamięci poranne kolegium, wszystko, co zostało powiedziane. Nie mógł jednak zapanować nad biegiem plączących się myśli. Idzie dobrze, idzie dobrze, kołatało mu w głowie. Z powodu nieuchwytnej drobnostki nie mógł sobie powinszować ani zatańczyć na biurku. Przypominało to poranek, kiedy leżąc w łóżku rozmyślał o swoich sukcesach i do pełni szczęścia brakowało mu tylko aprobaty Clive'a.

I raptem sobie przypomniał. Wróciło w chwili, gdy wymówił w myśli imię przyjaciela. Przeszedł przez cały gabinet do telefonu. Sprawa była prosta i najprawdopodobniej śmierdząca.

– Jeremy? Czy mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? Jeremy Ball, kierownik działu krajowego, stawił się w niespełna minutę. Vernon posadził go na krześle i poddał istnemu przesłuchaniu, zapisując miejsca, daty, czas, słowem wszystko, co wiedziano i co podejrzewano. Ball sięgnął raz po telefon, by potwierdzić niektóre szczegóły u dziennikarza zajmującego się tą sprawą. Potem, gdy tylko wyszedł, Vernon zadzwonił z prywatnej linii do Clive'a. Znowu to samo, długa zwłoka i wreszcie grzechot słuchawki, szelest pościeli, ochrypły głos. Jest po czwartej, co on robi, leży w łóżku cały dzień jak nieszczęśliwy nastolatek?

– A, to ty, Vernon, właśnie…

– Posłuchaj, chodzi o to, co mówiłeś dziś rano. Muszę zadać ci parę pytań. Kiedy byłeś w Krainie Jezior?

– W zeszłym tygodniu.

– Clive, to ważne. Dokładnie kiedy?

Dobiegło stęknięcie i skrzypienie, gdy Clive podciągnął się na łóżku.

– To musiało być w piątek. Co się…

– Czekaj, chodzi o tego mężczyznę, którego widziałeś. O której byłeś na tych Allen Crags?

– Pewnie koło pierwszej.

– Posłuchaj. Ten facet napastujący kobietę, której nie pomogłeś. Wiesz, kto to był?! Gwałciciel znad jezior!

– Pierwsze słyszę.

– Co ty, nie czytasz gazet? Przez ostatni rok napadł osiem kobiet, głównie turystki. Tej akurat udało się uciec.

– Całe szczęście.

– Wcale nie. Dwa dni temu napadł inną. Wczoraj go aresztowali.

– No to wszystko gra.

– Nie, nie gra. Skoro nie pomogłeś tej kobiecie, to w porządku, twoja sprawa. Ale gdybyś potem poszedł na policję, nie dorwałby tej drugiej.

– Jedno wcale nie wynika z drugiego, ale nieważne -odparł Clive. – Dlaczego podnosisz na mnie głos, Vernon, czy to kolejny z twoich złych dni? Czego tak naprawdę chcesz?

– Chcę, żebyś jak najszybciej poszedł na policję i zeznał, co widziałeś.

– Wykluczone.

– Możesz przecież zidentyfikować tego człowieka.

– Piszę w tej chwili finał symfonii, która…

– Akurat, cholera jasna. Leżysz w łóżku.

– Nie twoja sprawa, co robię.

– No nie, to jest oburzające. Idź na policję, Clive. To twój moralny obowiązek.

Wyraźnie słyszalne wciągnięcie powietrza, chwila namysłu, a potem:

– Ty mi mówisz, co jest moralne? Ty?

– O co ci chodzi?

– Chodzi mi o te zdjęcia. Chodzi mi o to, że srasz na grób Molly…

Uwaga na temat odchodów w odniesieniu do nie istniejącego miejsca pochówku nakreśliła w sporze granicę, zza której nie było już odwrotu i puściły wszelkie hamulce.

– Gówno wiesz, Clive – przerwał Vernon. – Żyjesz sobie jak u Pana Boga za piecem i nie masz, kurwa, zielonego pojęcia…

– …chodzi mi o to, że szczujesz społeczeństwo przeciw człowiekowi. Chodzi mi o rynsztokowe dziennikarstwo. Jak ty możesz ze sobą wytrzymać?

– Wygaduj sobie, co ci ślina na język przyniesie, ale faktem jest, że tracisz kontakt z rzeczywistością. Jeśli nie pójdziesz na policję, to sam do nich zadzwonię i powiem, co widziałeś. Pomoc w próbie gwałtu…

– Kompletnie ci odbiło! Jak śmiesz mi grozić!

– Są sprawy ważniejsze niż symfonie. Te sprawy to ludzie.

– A czy ci ludzie są równie ważni jak nakład pewnej gazety, Vernon?

– Zgłoś się na policję.

– Odpierdol się.

– Nie, to ty się odpierdol.

Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i w progu stanęła Jean z nieszczęśliwą miną.

– Przepraszam, że przeszkadzam w rozmowie – rzekła -ale chyba lepiej, żebyś włączył telewizor. Rose Garmony zwołała konferencję prasową. Program pierwszy.

4

Kierownictwo partii zastanawiało się długo i wnikliwie nad sprawą swego ministra i podjęło pewne rozsądne decyzje. Pierwszą było wpuszczenie tego ranka kamer do znanego szpitala dziecięcego, by sfilmować panią Garmony wyłaniającą się z sali operacyjnej, zmęczoną, ale uszczęśliwioną po wykonaniu zabiegu na otwartym sercu dziewięcioletniej czarnej dziewczynki imieniem Candy. Panią chirurg uwieczniono również podczas obchodu na czele orszaku zacnych pielęgniarek i lekarzy oddziałowych, ściskaną serdecznie przez dzieci, które ją wręcz uwielbiały. Potem uchwycono na moment łzawe spotkanie na parkingu z wdzięcznymi rodzicami zoperowanej dziewczynki. Były to pierwsze sekwencje, które zobaczył Vernon, kiedy trzasnął słuchawką telefonu, obmacał papiery na biurku w poszukiwaniu pilota i wreszcie rzucił się przez cały pokój do odbiornika zawieszonego wysoko na ścianie w rogu gabinetu. Gdy łkający ojciec wysypał pół tuzina ananasów na ręce pani chirurg, głos zza kadru wyjaśnił, iż niektórzy wznoszą się tak wysoko w hierarchii medycznej, że zwracanie się do nich per „pan/pani doktor" wydaje się nie na miejscu. Oto, proszę państwa, Rose Garmony.

Vernon, któremu serce wciąż waliło po kłótni z Cli-ve'em, wrócił za biurko, by w spokoju obejrzeć telewizję, Jean tymczasem wyszła na palcach, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. Raptem akcja przeniosła się do Wiltshire, na jakieś wzniesienie, skąd widać było obrosły drzewami strumyk wijący się między nagimi, falistymi pagórkami. W otulinie wiązów stał ładny dom gospodarski, a kiedy głos lektora nakreślił znaną dobrze przeszłość Garmony'ego, kamera rozpoczęła długi, powolny najazd i wyłuskała w końcu owcę pielęgnującą nowo narodzone jagnię na trawniku przed domem, blisko krzewów, tuż przy drzwiach. To była również decyzja partii – wysłać Garmonych z dziećmi do ich wiejskiego domu na długi weekend, gdy tylko Rose wyrwała się ze szpitala. Ukazano teraz całą czwórkę jako rodzinę: ubrani w kalosze i woskowane kurtki, patrzyli w kierunku obiektywu zza bramy o pięciu prętach, w towarzystwie swego owczarka wabiącego się Milly i brytyjskiego krótkowłosego kota imieniem Brian, którego Annabel z czułością kołysała na rękach. Było to ujęcie propagandowe, ale o dziwo minister spraw zagranicznych ociągał się z tyłu, zachowując się, no cóż, potulnie jak baranek, a nawet jak jagnię, gdyż to jego żona grała główną rolę w tym przedstawieniu. Vernon nie wątpił, że Garmony pójdzie na dno, ale nie mógł się powstrzymać od pokiwania głową w uznaniu fachowości tego widowiska, czystego profesjonalizmu jego twórców.

Głos lektora ucichł i rozbrzmiały rzeczywiste dźwięki, trzask i szum kamer ręcznych oraz podenerwowane głosy dochodzące zza kadru. Z przechyłu i rozchwiania obiektywu wynikało jasno, że z jakiegoś powodu nastąpiło spore zamieszanie. Vernon zobaczył przelotnie niebo, potem nogi kamerzysty i pomarańczową taśmę. Cały cyrk widocznie toczył się tam, za tą taśmą. Wreszcie obiektyw odnalazł panią Garmony i uspokoił się, ona tymczasem odchrząknęła, przygotowując się najwyraźniej do wydania oświadczenia. Ściskała kartkę w dłoni, ale nie zamierzała z niej czytać, gdyż była na tyle pewna swego, że mogła się obyć bez notatek. Zwlekała chwilę, by mieć pewność, że przykuła uwagę wszystkich, a potem zaczęła opowiadać o swoim małżeństwie, poczynając od dni swojej nauki w konserwatorium Guildhall, kiedy to marzyła o zostaniu pianistką, a Julian był ubogim, ale pełnym animuszu studentem prawa. Czasy ciężkiej pracy i wiązania końca z końcem, czasy jednopokojowego mieszkania w południowym Londynie, narodzin Annabel, jej własnej spóźnionej decyzji, by studiować medycynę, i niezłomnego wsparcia ze strony Juliana, dumnego zakupu ich pierwszego domu na niezbyt popularnych obrzeżach Fulham, narodzin Neda, coraz lepszych notowań Juliana w palestrze, jej pierwszej pracy w szpitalu i tak dalej. Mówiła ze spokojem, nawet z uczuciem, a pewność siebie czerpała nie tyle ze swej pozycji społecznej czy statusu żony ministra, ile z pozycji zawodowej. Opowiadała, jak jest dumna z politycznej kariery męża, o oczarowaniu swymi dziećmi, o tym, jak wspólnie przeżywają wszystkie swoje sukcesy i niepowodzenia i jak to od zawsze cenili sobie dobrą zabawę, dyscyplinę, a nade wszystko uczciwość.

Urwała i uśmiechnęła się, jak gdyby do własnych myśli. Na samym początku – rzekła, Julian powiedział jej o czymś, co ją niemile zaskoczyło, a nawet zszokowało. Nie było to jednak coś, czego nie udźwignęłaby ich miłość, a z biegiem lat sprawa ta nawet zaskarbiła sobie jej sympatię i pewien szacunek jako nieodłączna część osobowości męża. Oboje ufają sobie bowiem bezgranicznie. To właściwie nie jest żadna tajemnica, ta osobliwa historia dotycząca Juliana, ponieważ przyjaciółka rodziny, pani Molly Lane, która niedawno zmarła, upamiętniła to kiedyś na zdjęciach, powiedzmy w duchu zabawy. Z tymi słowami pani Garmony podniosła białą tekturową teczkę. W tej samej chwili Annabel ucałowała tatę w policzek, a Ned, który – co było widać dopiero teraz – nosił ćwiek w nosie, nachylił się i położył ojcu rękę na ramieniu.

– O Boże – jęknął Vernon. – To torpeda. Wyciągnęła zdjęcia i podniosła jedno do kamery, by wszyscy mogli zobaczyć. Vernon ujrzał pozę modelki na wybiegu – ujrzał pierwszą stronę piątkowego wydania swej gazety. Kamera zachybotała w trakcie najazdu, a za taśmą doszło do krzyków i przepychanek. Pani Garmony odczekała, póki zgiełk nie ucichł, następnie powiedziała opanowanym głosem, że wie, iż pewien dziennik, zaangażowany w walkę polityczną, zamierza opublikować jutro to i jeszcze inne zdjęcia w nadziei pozbawienia jej męża urzędu. Ma tylko jedno do powiedzenia: tej gazecie się to nie uda, bo miłość jest silniejsza od zacietrzewienia.

Taśma pękła i do przodu wylała się fala żurnalistów. Za bramą o pięciu prętach dzieci splotły ręce z ojcem, podczas gdy matka stała nieustępliwie na swoim miejscu mimo napierającego tłumu, niewzruszona wyrosłym przed nią lasem mikrofonów. Vernon zerwał się z fotela. Nie – mówiła pani Garmony – bardzo się cieszy, że może powiedzieć jasno i wyraźnie, że podobne plotki nie mają żadnych podstaw. Molly Lane była tylko przyjaciółką rodziny i Garmony'owie zawsze będą ją czule wspominać. Vernon pędził akurat przez gabinet, by wyłączyć telewizor, kiedy panią chirurg zapytano, czy chciałaby coś powiedzieć redaktorowi naczelnemu „The Judge". Owszem – odparła – chciałaby i spojrzała na niego, on zaś znieruchomiał przed odbiornikiem.

– Drogi panie Halliday, ma pan mentalność szpicla, a pod względem moralności jest pan stworzeniem pokroju wszy.

Vernona zatkało z bolesnego podziwu, gdyż potrafił się poznać na silnym ciosie. Pytanie i odpowiedź wyreżyserowano. Najwyższy kunszt!

Mówiła jeszcze coś, ale zdołał podnieść rękę i wyłączyć telewizor.

5

Około piątej po południu w niejednej redakcji, która stanęła do licytacji o zdjęcia Molly Lane, zdano sobie sprawę, że problem z „The Judge" polega na tym, iż gazeta Vernona Hallidaya nie nadąża za duchem czasów. Oto jak pewien poważny dziennik wyłożył tę kwestię swoim czytelnikom we wstępniaku piątkowego wydania: „Zdaje się, że uwagi redaktora naczelnego «The Judge» umknął fakt, iż dekada, w której obecnie żyjemy, różni się od poprzedniego dziesięciolecia. Wówczas hasłem bojowym była samorealizacja, podczas gdy na ordynarną rzeczywistość składała się chciwość i hipokryzja. Dziś żyjemy w rozsądniejszych, wyrozumialszych i bardziej tolerancyjnych czasach, w których nie szkodzące nikomu preferencje osobiste jednostki pozostają jej własną sprawą bez względu na pełnione przez nią funkcje publiczne. Tam, gdzie nie dostrzegamy wyraźnego interesu społecznego, nie ma już miejsca na zdezaktualizowaną sztukę szpiclowania i faryzejskiego rezonerstwa, i choć nasza gazeta nie chce wydawać wyroków w sprawie moralności wszy pospolitej, nie może jednak nie podpisać się pod wczorajszą wypowiedzią pani…" Itd.

Nagłówki z pierwszych stron gazet podzieliły się mniej więcej równo między „szpicla" a „wesz" i większość tytułów opublikowała zdjęcie Vernona w wygniecionym smokingu na bankiecie wydanym przez Zjednoczenie Prasowe – podchmielonego, sądząc po wyglądzie. W piątkowe popołudnie dwa tysiące członków Różowego Sojuszu Transwestytów przemaszerowało na wysokich obcasach w pochodzie pod siedzibą „The Judge", wznosząc do góry pierwsze strony haniebnego piątkowego wydania i skandując urągliwie falsetami. Mniej więcej w tym samym czasie partia rządząca znalazła chwilę, by przygniatającą większością głosów przyjąć wotum zaufania wobec ministra spraw zagranicznych. Premier poczuł nagle przypływ odwagi i wystąpił w obronie swego starego przyjaciela. W trakcie weekendu wyłoniła się powszechna zgoda co do tego, że „The Judge" posunął się za daleko i stał się szmatławcem, że Julian Garmony to porządny gość, a Vernon Halliday („Wesz") jest godny pogardy i powinien jak najszybciej zapłacić głową za wszystko. W wydaniach niedzielnych kreślono portret „podpory męża", która robiąc własną karierę, jednocześnie walczy o dobre imię swego partnera życiowego. W artykułach wstępnych skupiano się na kilku przeoczonych dotąd aspektach oświadczenia pani Garmony, między innymi na „miłości silniejszej od zacietrzewienia". Co się zaś tyczy redakcji „The Judge", to kierownicy działów winszowali sobie, że ich początkowy sprzeciw został odnotowany, a większość dziennikarzy uważała, że Grant McDonald pokazał słuszną drogę postępowania, kiedy pewnego dnia powiedział w bufecie, że skoro nie zwraca się uwagi na jego zastrzeżenia, to nie pozostało mu nic innego, jak być lojalnym wobec góry. Do poniedziałku wszyscy przypomnieli sobie zarówno o swoich zastrzeżeniach, jak i lojalności.

Dla rady nadzorczej „The Judge", która zebrała się w poniedziałek po południu, sprawa była jednak bardziej złożona. Zawiła, w gruncie rzeczy. Jak bowiem można wyrzucić redaktora naczelnego, któremu ledwie parę dni wcześniej udzieliło się jednogłośnego poparcia?

Wreszcie, po dwóch godzinach dreptania w miejscu, George Lane wpadł na dobry pomysł:

– Słuchajcie, panowie, w zakupie tych zdjęć nie było nic złego. Właściwie to nawet wam powiem, że słyszałem, że podobno Halliday zrobił całkiem dobry interes. Jego błąd polegał na czymś innym, a mianowicie, że nie wyrzucił tej pierwszej strony do śmieci w chwili, gdy Rose Garmony zwołała konferencję prasową. Przecież miał dość czasu, by to odkręcić, bo nakład szedł do druku dopiero późnym rankiem. Zrobił źle, bo mimo wszystko pociągnął sprawę do końca. Z tego powodu w piątek dziennik wyszedł na idiotę. Powinien się zorientować, skąd wiatr wieje, i w porę się wycofać. Jeśli ktoś mnie pyta o zdanie, to uważam, że był to poważny błąd w ocenie sytuacji, który dyskwalifikuje redaktora naczelnego.

6

Nazajutrz redaktor naczelny przewodniczył wyciszonemu kolegium redakcyjnemu z udziałem kierowników działów. Z boku usiadł Tony Montano, milczący obserwator.

– Czas, żebyśmy puszczali bardziej sztampowe teksty. Niewiele kosztują i cała branża to robi. No wiecie, najmujemy kogoś o inteligencji od niskiej do przeciętnej, najlepiej kobietę, żeby napisała o… o czymś mało ważnym. Przecież widzieliście to nieraz. Idzie na przyjęcie i nie może sobie przypomnieć czyjegoś nazwiska. Tysiąc dwieście słów.

– Co się ze mną dzieje? Czy ja mam amnezję? – podsunął Jeremy Ball.

– Niezupełnie tak. „Amnezja" brzmi za mądrze. Raczej: pamięć mi szwankuje.

– Nie mogę się nauczyć obsługi magnetowidu – pospieszyła z pomocą Lettice. – Albo: mam za grubą pupę.

– Otóż to. Tak trzymać. – Naczelny przebierał palcami w powietrzu, żeby wyciągnąć więcej pomysłów ze współpracowników.

– Mmm, marzę, żeby hodować świnkę morską.

– Jak sobie radzić ze skacowanym mężem?

– Moje pierwsze siwe włosy łonowe.

– W supermarkecie zawsze dostaję wózek ze scentrowanym kółkiem.

– Świetnie. Podoba mi się. Grant?

– Bez przerwy gubię jednorazowe długopisy. Gdzie one wsiąkają?

– Ciągle zatykam językiem dziurkę w zębie.

– Doskonale – rzekł Frank Dibben. – Dziękuję wszystkim. Do jutra.

V

1

Zdarzały się takie chwile wczesnym rankiem po łagodnej ofensywie świtu – Londyn spieszył już hałaśliwie do pracy, a gorączkę tworzenia tłumiło wreszcie wyczerpanie – kiedy to Clive wstawał od fortepianu i powłócząc nogami szedł do drzwi, żeby zgasić światło w pracowni, żeby spojrzeć jeszcze raz na bogaty i piękny chaos otaczający jego znój i znów rozważyć tę przelotną myśl, ów drobniutki przebłysk przypuszczenia, którym nie podzieliłby się z nikim na całym świecie, którego nie zapisałby nawet w swym pamiętniku i którego kluczowe słowo formułował w głowie z niechęcią. No cóż, myśl ta brzmiała po prostu tak: być może nie posunąłbym się za daleko, gdybym uznał, że jestem… geniuszem. Geniuszem. Z uczuciem skrępowania wsłuchiwał się wewnętrznym uchem w ton tego słowa i za nic nie pozwoliłby mu zagościć na ustach. Nie był przecież próżnym człowiekiem. Geniusz. Określenie to zdewaluowało się wskutek nadużywania go, ale przecież istnieje pewna skala osiągnięć, pewien parytet złota, który nie podlega dyskusji, który przestaje być sprawą opinii. Niewielu się takich narodziło. Spośród jego ziomków geniuszem był oczywiście Shakespeare, no i mawiano, że także Darwin oraz Newton. Purcell? Prawie, prawie. Britten już mniej, choć w tych rejonach. Beethovenów jednak brakło.

Kiedy nachodziło go to przypuszczenie co do siebie -od powrotu z Krainy Jezior zdarzyło się to trzy- lub czterokrotnie – wówczas świat powiększał się i nieruchomiał, a w szaroniebieskim świetle marcowego poranka jego fortepian, komputer, talerze, filiżanki i fotel Molly nabierały fasonowanych, zaokrąglonych kształtów, przypominając, jak to jawiły mu się przedmioty w czasach młodości, kiedy zażywał meskalinę: wzdymały się od nadmiernej pojemności, puszyły się niegroźnie swą rangą. Pracownię, którą zaraz miał porzucić dla łóżka, postrzegał tak, jak mógłby ją oglądać w filmie dokumentalnym o sobie samym, przedstawiającym ciekawskiemu światu, w jakich okolicznościach narodziło się arcydzieło. Widział też ziarnisty obraz odtwarzany wstecz, ociągającą się przy drzwiach postać w niechlujnej, luźnej białej koszuli, w dżinsach opinających wypukły brzuch, o oczach pociemniałych i przekrwionych ze zmęczenia: kompozytor, heroiczny i urzekający w swej nastroszonej abnegacji. Były to zaiste wspaniałe chwile w okresie radosnych przypływów natchnienia, chwile, jakich nigdy wcześniej nie zaznał – wstawał od pracy w stanie bliskim halucynacji i sunął schodami do sypialni, gdzie zrzucał buty i wsuwał się pod kołdrę, żeby oddać się beztreściowemu odpoczynkowi, który był chorym odrętwieniem, pustką, śmiercią.

Obudził się późnym popołudniem, wciągnął pantofle i zszedł do kuchni, żeby zjeść zimny posiłek pozostawiony dla niego przez gospodynię. Otworzył butelkę wina i zabrał ją do pracowni, gdzie znalazł termos z kawą i gdzie miał rozpocząć kolejną podróż w noc. Gdzieś za plecami, podkradając się niczym dzikie zwierzę, czaił się ostateczny termin. Za niespełna dziesięć dni Clive miał się stawić przed Giulią Bo i Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną w Amsterdamie na dwa dni prób, a potem, dwa dni później, na prawykonanie we Free Trade Hall w Birmingham. Biorąc pod uwagę, że do końca tysiąclecia brakowało jeszcze ładnych paru lat, taka presja czasu wydawała się niedorzeczna. Oddał już czystopis z pierwszymi trzema częściami symfonii, a fragmenty orkiestrowe przetranskrybowano. Sekretarka Clive'a zjawiła się kilkakrotnie, żeby odebrać ostatnie strony finalnej części, a zespół kopistów pracował na pełnych obrotach. W tej chwili nie było już czasu na zerkanie wstecz. Clive mógł tylko brnąć do przodu z nadzieją, że skończy do następnego tygodnia. Utyskiwał, ale w głębi serca był nieczuły na presję, bo tak właśnie musiał pracować, zatracić się w tytanicznym wysiłku doprowadzenia swego dzieła do finału napawającego grozą. Wspinało się po prastarych kamiennych schodach, plamy dźwięków rozpływały się jak mgła, nowa linia melodyczna, mrocznie nakreślona w swej pierwszej manifestacji dla stłumionego puzonu, skupiała wokół siebie bogate struktury orkiestrowe o meandrycznej harmonii, a po nich dysonans i wirujące wariacje, które rozwijały się w przestrzeni, by już nigdy nie powrócić, wreszcie zaś dźwigała się w procesie komasacji, niczym wybuch dokonujący się wspak, zapadający się do środka ku geometrycznemu, nieruchomemu centrum; potem znów odzywał się stłumiony puzon, a dalej, w wyciszonym crescendo, niczym olbrzym nabierający powietrza, finalna, gigantyczna konstatacja melodii (z jedną intrygującą i jak dotąd nie opracowaną zmianą), która nabierała tempa i eksplodowała w formie fali, rozpędzonego tsunami dźwięków osiągających niewyobrażalny impet, po czym stawała dęba, wyżej jeszcze, i wreszcie opadała, załamywała się i rozsypywała, lądując kłębowiskiem cząsteczek na twardym, bezpiecznym podłożu tonacji c-moll. Pozostawały tylko nuty z użyciem pedałów, obiecujące rozładowanie napięcia i spokój w nieskończonej przestrzeni. Następnie było decrescendo trwające czterdzieści pięć sekund, przechodzące w cztery takty zapisanej ciszy. Koniec.

Niemal zrobione. Nocą ze środy na czwartek Clive poprawił i wycyzelował decrescendo. Trzeba było jeszcze cofnąć się o parę stron partytury do zgiełkliwej konstatacji być może zróżnicować nieco harmonię albo nawet całą linię melodyczną lub opracować jakąś formę rytmicznej przeciwwagi, synkopę, która wcinałaby się w pochód nut. Dla Clive'a owa wariacja stała się zasadniczą cechą epilogu; należało sprawić, by przywodziła na myśl nieznajomość przyszłości. Kiedy ta rozpoznawalna już melodia powróci ostatni raz, zmieniona odrobinę, ale zarazem istotnie, powinna zrodzić w słuchaczu niepewność. Była to przestroga, by nie trzymać się nazbyt kurczowo tego, co znamy.

Gdy w czwartek rano zatelefonował Vernon, Clive leżał w łóżku i myślał o finale swej symfonii. Rozmowa go uspokoiła. Od powrotu z Krainy Jezior chciał się z nim skontaktować, lecz porwała go praca, a Garmony, zdjęcia i „The Judge" wydawali się czymś na kształt pobocznych wątków słabo zapamiętanego filmu. Wiedział jedynie tyle, że nie chce się z nikim kłócić, a już najmniej ze starymi przyjaciółmi. Kiedy Vernon przerwał rozmowę i zaproponował, że wpadnie nazajutrz wieczorem na kieliszek, Clive'owi przyszło do głowy, że może skończy symfonię do tej pory. Zdąży poprawić konstatację melodii, bo przecież nie zajmie mu to więcej niż jedno całonocne posiedzenie. Odda ostatnie strony i może zaprosi kilkoro starych przyjaciół, żeby uczcić koniec. Z tymi pogodnymi myślami zapadł w sen, był więc zupełnie wytrącony z równowagi, kiedy obudził się wedle swego mniemania zaledwie dwie minuty później i stał się celem brutalnego przesłuchania ze strony Vernona.

„Chcę, żebyś jak najszybciej poszedł na policję i zeznał, co widziałeś".

Te słowa poraziły go prawdą. Wyszedł z tunelu wprost na oślepiające światło rzeczywistości. Powróciła podróż koleją do Penrith, owe na poły zapomniane już widoki oraz ich cierpki smak. Przy każdej wymianie zdań zapadka przeskakiwała o kolejny ząb koła – ruch odbywał się tylko w jednym kierunku i nie było powrotu do uprzejmości. Po przywołaniu imienia wspólnej kochanki – „chodzi mi o to, że srasz na grób Molly" – Clive'a oblała fala gorącego oburzenia, a kiedy Vernon najbezczelniej w świecie zagroził, że sam pójdzie na policję, rozjuszony odtrącił nogą pościel i stanął w skarpetkach przy stoliku, gotów do pożegnalnej wymiany obelg. Vernon grzmotnął słuchawką tak samo, jak on miał zamiar zrobić. Nie zadając sobie nawet trudu, by zawiązać buty, Clive zbiegł w furii na dół, klnąc po drodze. Nie było jeszcze piątej, ale nalał sobie, bo na to zasłużył, i wyrżnąłby w mordę każdego, kto chciałby mu przeszkodzić. Lecz oczywiście był sam. I dzięki Bogu. Pił dżin z tonikiem, choć właściwie głównie dżin. Stojąc przy ociekaczu, wlewał w siebie trunek, bez cytryny i lodu, rozpamiętując z goryczą niebywałe chamstwo. Co za chamstwo! Układał w myśli list, który wyśle do tej kreatury. A miał go za przyjaciela! Jak on śmie, właśnie on, z tym swoim wstrętnym zajęciem, tym plugawym, cynicznym, knującym móżdżkiem, z tą bałamutną hipokryzją wilka w owczej skórze. Wredny Halliday nie ma zielonego pojęcia, ile trzeba wysiłku, by coś stworzyć, bo sam nie zrobił w życiu nic dobrego i aż zieje nienawiścią do tych, którzy coś zrobili. Ach, ta jego nędzna, zaściankowa pruderia, która ma uchodzić za kręgosłup moralny, gdy tymczasem skurwiel babra się w gównie, w istocie dzień w dzień żyje w kloace i żeby tylko posunąć swe brudne sprawki do przodu, z radością pokala pamięć Molly i zniszczy Garmony'ego, tego bezradnego głupca, prowadząc nagonkę w stylu prasy rynsztokowej. Jednocześnie cały czas udaje przed samym sobą i powtarza każdemu, kto gotów jest go słuchać – na to Clive'owi aż dech zaparło z oburzenia – że spełnia swój obowiązek, że występuje w obronie wzniosłych ideałów. To chory wariat, który nie zasługuje, żeby żyć!

Kuchenne złorzeczenia przedzielił drugi, a potem trzeci kieliszek dżinu. Clive wiedział z doświadczenia, że list wysłany w chwili wzburzenia jest bronią włożoną nieprzyjacielowi do ręki. Że to zakonserwowany jad, który w dalekiej przyszłości zostanie wykorzystany przeciw autorowi. Ale chciał napisać coś jak najszybciej właśnie dlatego, że być może za tydzień nie targałyby już nim tak silne uczucia. Kompromisem była lakoniczna pocztówka, z którą miał zamiar odczekać jeden dzień: Twoje pogróżki budzą we mnie odrazę. Podobnie jak twoje dziennikarstwo. Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk. Clive. Otworzył butelkę chablis i machnąwszy ręką na saumon en croute w lodówce, poszedł na górę, zdecydowany za wszelką cenę pracować. Nadejdzie jeszcze taki czas, że po Vernonie Hallidayu nie zostanie nawet wspomnienie, natomiast Clive Linely pozostawi po sobie muzykę. Wówczas jego twórczość, jego cicha, uparta, triumfalna twórczość będzie słodką zemstą. Ale zacietrzewienie nie sprzyjało skupieniu, podobnie jak parę kieliszków dżinu i butelka wina. Trzy godziny później Clive wciąż ślęczał bezradny nad partyturą, w zgarbionej pozycji, z ołówkiem w dłoni, ze zmarszczonym czołem, pochłonięty jedynie jazgotliwą karuzelą myśli krążących po głowie, wciąż te same zawzięte koniki unoszące się i opadające na skręconych ślimakowato prętach. Oto są znowu. Co za chamstwo! Na policję! Biedna Molly! Pierdolony świętoszek! I on to nazywa moralnością? Siedzi po uszy w gównie! A Molly się nie liczy…?

O wpół do dziesiątej wstał i postanowił wziąć się w garść, wypić trochę czerwonego wina i zabrać się do roboty. Przecież czekał piękny temat, czekała jego pieśń, rozpisana na stronie, złakniona jego uwagi, spragniona jednej jedynej natchnionej modyfikacji, a oto on, naładowany skupioną energią, gotów tworzyć. Ociągał się jednak w kuchni nad odnalezioną w lodówce kolacją, słuchając audycji o nomadach z marokańskiego plemienia Tuaregów, a potem nalał sobie trzeci kieliszek bandola z myślą o spacerze po domu – o antropologicznej wędrówce po swej własnej egzystencji. W pokoju dziennym nie był od tygodnia i teraz snuł się po olbrzymim pomieszczeniu, przyglądając się obrazom i fotografiom, jak gdyby znalazł się tu pierwszy raz, przesuwając dłonią po meblach i biorąc do ręki przedmioty stojące na gzymsie kominka. Tu mieściło się całe jego życie, na które składały się jakże bogate dzieje! Pieniądze, za które kupiono każdą, choćby najtańszą z tych rzeczy, zarobił wymyślaniem dźwięków, ustawianiem nut jedna po drugiej. Wszystko to sobie wymarzył i ziścił bez niczyjej pomocy. Wypił więc za swój triumf jednym haustem i wrócił do kuchni, by sobie dolać przed wyruszeniem na obchód po jadalni. O wpół do dwunastej zasiadł z powrotem do partytury, której nuty nie chciały ustać w miejscu nawet dla niego, i musiał się pogodzić z faktem, że się upił, ale kto by się nie urżnął po takiej zdradzie ze strony przyjaciela? W biblioteczce z książkami stało pół butelki szkockiej whisky, którą zabrał na fotel Molly, a w odtwarzaczu leżał Ravel. Ostatnie, co pamiętał z tego wieczoru, to to, że wziął do ręki pilota i wycelował nim w urządzenie. Obudził się bladym świtem, ze słuchawkami przekrzywionymi na głowie, czując okropne pragnienie po śnie o wędrówce na czworakach po pustyni, o taszczeniu jedynego fortepianu Tuaregów. Napił się z kranu w łazience i położył do łóżka. Leżał tak kilka godzin, z otwartymi oczyma w mroku, wyczerpany, wypalony, ale czujny, po raz kolejny zmuszony do jazdy na karuzeli emocji. Po uszy w gównie! Moralność! Molly!

Kiedy ocknął się z krótkiego snu późnym rankiem, wiedział, że jego dobra passa, jego twórczy zapał dobiegł końca. Nie chodziło wyłącznie o to, że był zmęczony i skacowany. Gdy usiadł do fortepianu i spróbował z kilku stron podejść do problemu wariacji, zaraz się zorientował, że nie tylko ten pasaż, ale cała część utworu straciła dla niego powab – raptem poczuł gorycz w ustach. Nie śmiał nawet zastanawiać się zbyt głęboko nad całą symfonią. Gdy zatelefonowała sekretarka, by umówić się po odbiór ostatnich stron, potraktował ją szorstko i musiał oddzwonić z przeprosinami. Poszedł na spacer, by się przewietrzyć i wysłać pocztówkę do Vernona, która teraz wydawała mu się arcydziełem powściągliwości. Po drodze kupił „The Judge". Żeby nie rozpraszać swej uwagi, ostatnimi dniami odmawiał sobie prasy, radia i telewizji, ominęło go więc nakręcanie skandalu.

Przeżył zatem wstrząs, kiedy po powrocie do domu rozłożył gazetę na stole w kuchni. Garmony pozujący prowokacyjnie przed Molly, aparat w jej ciepłych dłoniach, jej żywe oko po raz kolejny kadrujące to, co Clive teraz oglądał. Pierwsza strona była żenująca, ale nie dlatego -przynajmniej nie wyłącznie dlatego – że uchwycono mężczyznę w jednoznacznej, intymnej chwili, ale dlatego, że gazeta zrobiła z tego wielki szum i wytoczyła najcięższe działa. Jak gdyby odkryto spisek wśród polityków albo znaleziono trupa pod stołem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Co za błędna, nietrafna, histeryczna taktyka. Niedorzeczny też był sposób, w jaki redakcja usiłowała za wszelką cenę być okrutna. Przesadny, pogardliwy rysunek na przykład, i triumfujący wstępniak: dziecinna gra słów: „członek" i „reformy", zagrywka pod publiczkę z przysłowiem „nie szata zdobi człowieka", brutalna uwaga o „dwóch żonach w jednej rodzinie". Znów przyszła do głowy ta myśl: Vernon nie tylko jest odrażający, ale najwyraźniej postradał zmysły. Nic nie powstrzymywało Cli-ve'a przed odczuwaniem wstrętu do niego.

Kac utrzymał się przez cały weekend aż do poniedziałku – po czterdziestce już nie można się go było pozbyć tak łatwo – a uczucie ogólnego obrzydzenia stanowiło stosowne tło dla gorzkich rozmyślań. Praca utknęła w martwym punkcie. Soczysty owoc przemienił się w zeschłą gałązkę. Kopiści w napięciu czekali na ostatnie dwanaście stron partytury. Dyrektor orkiestry zatelefonował trzykrotnie, mówiąc głosem drżącym od tłumionej paniki. Za niebotyczną stawkę wynajęto od najbliższego piątku na dwa dni prób salę Concertgebouw, trzymano też w gotowości dodatkowych perkusistów i akordeonistę, o których prosił Clive. Giulio Bo chciał jak najszybciej zobaczyć epilog, w Birmingham wszystko było zapięte na ostatni guzik. Jeśli do czwartku w Amsterdamie nie znajdzie się kompletna partytura, to on – dyrektor – nie będzie miał innego wyjścia jak utopić się w najbliższym kanale. Posmakowanie udręki większej niż własna podziałało kojąco, niemniej Clive odmówił wydania stronic. Wstrzymywał się w nadziei na opracowanie kluczowej wariacji. Sprawy przybrały taki obrót, że coraz bardziej mu się wydawało, iż od niej właśnie zależy jedność całego dzieła.

Oczywiście była to zgubna taktyka. Kiedy wszedł do pracowni, tamtejszy bałagan go przytłoczył, a gdy usiadł nad partyturą – pokrytą pismem młodszego, pewniejszego siebie i bardziej utalentowanego twórcy – obwinił Vernona za swoją niemoc i zapałał gniewem ze zdwojoną siłą. Jego skupienie prysło bez śladu. Z winy idioty. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że los poskąpił mu arcydzieła, odmówił zwieńczenia życiowego dorobku. Symfonia miała nauczyć melomanów jak słuchać, jak słyszeć wszystko to, co dotąd skomponował. Przekreślono dowód, sygnaturę jego geniuszu, skradziono mu palmę pierwszeństwa. Clive zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie przystąpi do napisania utworu takiego formatu; był nazbyt znużony, wyjałowiony, za stary. Niedzielę przesiedział odrętwiały w salonie, czytając inne doniesienia z piątkowego wydania „The Judge". Świat jak zwykle był jednym wielkim bajzlem: ryby zmieniały płeć, brytyjski tenis stołowy zszedł na psy, a w Holandii jakieś typy spod ciemnej gwiazdy z dyplomami akademii medycznych oferowały legalnie usługę eliminacji kłopotliwych, zgrzybiałych rodziców. Frapujące. Trzeba było mieć tylko udokumentowaną w dwóch egzemplarzach zgodę starego ojca lub matki i kilka tysięcy dolarów. Po południu Clive poszedł na długi spacer do Hyde Parku, rozmyślając o przeczytanym artykule. Fakt, przecież zawarł z Vernonem umowę, która nakładała na niego pewne zobowiązania. Być może należało się trochę doinformować. Ale poniedziałek strawił na pozorowaniu pracy, na dłubaninie, która była oszukiwaniem samego siebie i której – miał jeszcze na tyle rozsądku – zaprzestał wieczorem. Wszystkie pomysły przychodzące mu do głowy były miałkie. Nie powinni go w ogóle dopuszczać do komponowania tej symfonii. Nie jest godzien własnej twórczości.

We wtorek rano obudził go dyrektor orkiestry, który praktycznie wrzeszczał przez telefon. W piątek zaczynają się próby, a oni wciąż nie mają gotowej partytury! Później tego samego ranka zadzwonił znajomy, od którego Clive usłyszał nadzwyczajne nowiny. Vernona zmuszono do rezygnacji ze stanowiska! Wybiegł po gazety. Nie czytał ani nie słuchał niczego od piątkowego wydania „The Judge", dlatego nie miał pojęcia, że opinia publiczna obróciła się przeciw jego byłemu przyjacielowi. Dzienniki przejrzał w jadalni przy filiżance kawy. Odczuł satysfakcję, że życie potwierdziło jego ocenę postępowania Vernona. Spełnił swój obowiązek wobec niego, przecież go ostrzegał, ale ten idiota nie chciał słuchać. Przeczytawszy trzy cięte ataki na byłego redaktora naczelnego, Clive podszedł do okna i zapatrzył się na kępy żonkili rosnących przy jabłoni na tyłach ogrodu. Poczuł się lepiej, musiał to przyznać. Przedwiośnie. Niebawem zegary przesunie się do przodu. W kwietniu, kiedy już będzie miał prawykonanie za sobą, wybierze się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć się z Susie. A potem do Kalifornii, gdzie na festiwalu w Palo Alto miano grać jego kompozycję. Uzmysłowił sobie, że bębni palcem w kaloryfer do nowego rytmu, i wyobraził sobie zmianę nastroju, zmianę tonacji, nutę wydłużoną w obrębie ewoluujących harmonii i barbarzyńską pulsację kotła. Obrócił się i wyszedł spiesznie z pokoju. Miał pomysł, ćwierć pomysłu właściwie, i musiał znaleźć się przy fortepianie, zanim przebłysk zniknie.

W pracowni zepchnął książki i stare partytury na podłogę, żeby zrobić sobie miejsce, wziął arkusz poliniowanego papieru, zatemperował ołówek i zdążył narysować klucz wiolinowy, gdy zadzwoniono do drzwi na dole. Znieruchomiał i czekał. Znowu. Nie zejdzie, nie teraz, kiedy akurat się przełamał. To pewnie ktoś podający się za byłego górnika, kto sprzedaje pokrowce na deski do prasowania. Znowu dzwonek, a dalej cisza. No, poszedł sobie. Przez moment kruchy pomysł był nieuchwytny, ale zaraz potem Clive się go uczepił, a praktycznie jego cienia, i właśnie rysował laskę u nuty, gdy zadzwonił telefon. Powinien go wyłączyć. W odruchu irytacji chwycił słuchawkę.

– Pan Linley?

– Tak.

– Policja, wydział śledczy. Stoimy przed pańskim domem. Chcielibyśmy zamienić słowo.

– O! Czy moglibyście, panowie, przyjść za pół godziny?

– Nie bardzo. Mamy kilka pytań do pana. Być może będziemy musieli poprosić, żeby uczestniczył pan w paru konfrontacjach w Manchesterze. Żeby pomógł nam pan przygwoździć podejrzanego. Nie powinno to potrwać dłużej niż kilka dni. Niech pan łaskawie otworzy…

2

W porannym pośpiechu do pracy Mandy zostawiła drzwi szafy nie domknięte pod takim kątem, że lustro napastowało Vernona wąskim, pionowym wycinkiem jego własnego odbicia: ciało wsparte na poduszkach, na brzuchu przyniesiony przez nią kubek herbaty, w półmroku sypialni nie ogolona sinobiała twarz, rozrzucone obok listy, ulotki i gazety – zaiste symboliczny obraz bezrobocia. Bez pracy. Raptem pojął znaczenie tego wyrażenia z ogłoszeń. W ten wtorkowy poranek miał przed sobą wiele bezczynnych godzin i mógł się zastanowić nad zniewagami i ironią losu -nad wszystkim, co się nagromadziło poprzedniego dnia wokół jego dymisji. Osobliwe na przykład było to, że o zwolnieniu dowiedział się z listu zostawionego w jego gabinecie przez Bogu ducha winną korektorkę, tę samą dyslektyczną beksę, którą uratował przed wyrzuceniem z pracy. No i sam list, którym w białych rękawiczkach wymuszano na nim rezygnację, proponując w zamian roczne uposażenie. Była też mglista wzmianka o warunkach kontraktu, za pomocą której – jak przypuszczał – rada nadzorcza chciała dać mu do zrozumienia między wierszami, że jeśli stanie okoniem i zmusi ją do zwolnienia go, nie będzie żadnej odprawy. List kończył się uprzejmą konstatacją, że bez względu na przebieg dymisji jego zatrudnienie w redakcji dobiega końca z dniem dzisiejszym, zatem rada nadzorcza pragnie złożyć mu wyrazy podziękowania za okres wspaniałego kierowania gazetą i życzy wszystkiego najlepszego w dalszej karierze. Tyle. Musiał natychmiast zbierać zabawki z piaskownicy, a czy zniknie z sumą wyrażoną sześcioma niskimi cyframi, czy bez niej, to już zależało wyłącznie od niego.

W swej rezygnacji Vernon zwrócił uwagę na fakt, że nakład gazety wzrósł o ponad sto tysięcy egzemplarzy. Poszedł do sekretariatu, żeby wręczyć pismo Jean, mającej osobliwie rozbiegane oczy. Kiedy wrócił do siebie, żeby się spakować, uzmysłowił sobie, że w budynku zaległa dziwna cisza. Jego redakcyjny instynkt podpowiedział mu, że wszyscy wiedzą. Drzwi zostawił otwarte na wypadek, gdyby ktoś miał ochotę wpaść ze słowem pocieszenia w geście przyjaźni. Swoje rzeczy bez trudu ułożył w neseserze: zdjęcie w ramkach przedstawiające Mandy z dziećmi, kilka pornograficznych listów od Dany napisanych na papierze listowym Izby Gmin. Najwyraźniej nikt się nie kwapił, by wstąpić i wyrazić swe oburzenie i współczucie. Żadnego tłumu ochrypłych kolegów bez marynarek, żegnających go hucznie w starym stylu. No i dobrze, odchodzi. Połączył się z Jean i poprosił, by uprzedziła szofera, że zaraz zejdzie. Oddzwoniła, żeby mu powiedzieć, że już nie ma szofera.

Włożył palto, wziął neseser i wszedł do sekretariatu. Jean znalazła sobie akurat coś pilnego do roboty. Po drodze do windy Vernon nie spotkał nikogo, ani jednej żywej duszy. Jedynym, kto się z nim pożegnał, był portier za biurkiem na parterze, który przy okazji wyjawił mu tożsamość następcy. Pan Dibben, proszę pana. Ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy Vernon zdołał stworzyć pozory, że wiedział wcześniej. Na dworze padało. Podniósł rękę, żeby zatrzymać taksówkę, ale przypomniał sobie, że ma bardzo mało gotówki. Pojechał więc metrem, a ostatnie pół mili pokonał na piechotę w ulewie. Od razu przystawił się do szkockiej, a gdy wróciła Mandy, wdał się z nią w karczemną awanturę, choć ona chciała go tylko pocieszyć.

Łyknął herbaty, ważąc w myśli ciężar doświadczonych zniewag i upokorzeń. Mało, że Frank okazał się dwulicowcem, że wszyscy koledzy go opuścili, że gazety wiwatowały z powodu jego dymisji, że cały kraj świętował zdeptanie „wszy" i że Garmony wciąż chodził po ziemi, to jeszcze obok niego leżała na łóżku zjadliwa pocztówka napawająca się jego upadkiem, napisana przez najserdeczniejszego przyjaciela, przez człowieka o tak niewzruszonych zasadach moralnych, iż wolał, by na jego oczach zgwałcono kobietę, niż przeszkodzono mu w pracy. Najczystsza nienawiść i szaleństwo. Mściwość. A zatem wojna. Dobrze więc, zaczynamy zabawę na całego. Dopił herbatę, wziął telefon i wykręcił numer do znajomego w New Scotland Yardzie, który był jego źródłem informacji z czasów pisania o przestępczości. Piętnaście minut później wszystkie szczegóły zostały przekazane i klamka zapadła, ale Vernon wciąż bił się z myślami, nadal czuł niedosyt. Okazało się bowiem, że Clive nie złamał prawa. Skomplikują mu trochę życie paroma pytaniami, to wszystko. Ale to za mało. Muszą być jakieś konsekwencje. Vernon rozmyślał o tym w łóżku kolejną godzinę, wreszcie wstał, ubrał się, ale nie ogolił, i strawił cały ranek na osowiałym wałęsaniu się po domu, nie odbierając dzwoniącego telefonu. Dla pociechy wyjął piątkowe wydanie „The Judge". Fakt pozostawał faktem – pierwsza strona była doskonała. Nikt się nie znał. Pozostałe artykuły też wypadły przebojowo, a Lettice O'Hara wręcz mu zaimponowała tekstem o skandalu w Holandii. Pewnego dnia, zwłaszcza jeżeli Garmony zostanie premierem, a kraj popadnie w ruinę, ludzie gorzko pożałują, że wysłali Vernona Hallidaya na zieloną trawkę.

Lecz pociecha była niewielka, bo rzecz dotyczyła przyszłości, wokół zaś panowała teraźniejszość, w której przecież stracił stanowisko. Siedział w domu, gdy tymczasem powinien być w redakcji. Znał się tylko na jednym fachu, a w nim nikt go już nie zatrudni. Był skompromitowany i zbyt stary, by się przekwalifikować. Pociecha nie trwała długo również dlatego, że jego myśli uparcie biegły do nienawistnej pocztówki, do noża obracanego w jego ciele, do soli sypanej na jego rany, i w miarę upływu dnia to właśnie ona stała się symbolem wszystkich wielkich i małych zniewag wycierpianych w ostatnich dwudziestu czterech godzinach. Krótka wiadomość od Clive'a uosabiała i skupiała w sobie całą niegodziwość świata – ślepotę krytyków Vernona, ich hipokryzję i mściwość, a nade wszystko ludzką wadę, którą on uważał za najcięższy grzech – zdradę przyjaciela.

W języku obdarzonym tak idiomatycznym akcentem jak angielski pojawia się nieuchronnie ryzyko nieporozumienia. Przez zwykłe przesunięcie nacisku artykulacyjnego czasownik może się stać rzeczownikiem: czynem lub przedmiotem. Podobnie jak ze słowem, ma się sprawa ze zdaniem. „Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk" -napisał w czwartek Clive na kartce, którą wysłał w piątek. „Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk" – tak zrozumiał to Vernon we wtorek w następstwie swej dymisji. Gdyby pocztówka nadeszła w poniedziałek, być może odczytałby ją inaczej. Oto komizm ich losu: droższy znaczek pocztowy przysłużyłby się lepiej im obu. Z drugiej jednak strony być może żadna inna ewentualność nie była im pisana i na tym polegała istota ich tragedii. Tak czy inaczej, z upływem dnia Vernon nieuchronnie umacniał się w swym rozgoryczeniu i rozmyślał – dość oportunistycznie – o pakcie zawartym nie tak dawno z Clive'em oraz o budzącej grozę odpowiedzialności, którą wziął na siebie.

Gdyż wszystkie oznaki na niebie i ziemi wskazywały, że Clive jest niepoczytalny. Coś należało z tym zrobić. W postanowieniu tym utwierdziło Vernona odczucie, że w czasie, kiedy jego kariera legła w gruzach, kiedy cały świat okrutnie go traktował, najgorzej ze wszystkich zachował się wobec niego stary przyjaciel, a to już było niewybaczalne. I zakrawało na szaleństwo. Zdarza się niekiedy, że u tych, którzy roztrząsają krzywdy, chęć rewanżu miesza się, dla nich dogodnie, z poczuciem obowiązku. W trakcie mijających godzin Vernon kilkakrotnie sięgał po piątkowy numer „The Judge", żeby po raz kolejny przeczytać o medycznej aferze w Holandii. Później na własną rękę zasięgnął paru informacji przez telefon. Upływały bezczynne godziny, a on siedział w kuchni, pijąc kawę i rozmyślając nad swymi pogrzebanymi nadziejami. Zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Clive'a w fałszywym geście pojednania i zaprosić go do Amsterdamu.

3

Czy wszystko jest dograne? Czy nie zapomniał o niczym? Czy to naprawdę legalne? Clive zadawał sobie te pytania w ciasnocie boeinga 757 stojącego w zamarzającej mgle na północnym krańcu lotniska w Manchesterze. Pogoda miała się wkrótce poprawić, a pilot chciał utrzymać miejsce w kolejce do odlotów, zatem pasażerowie siedzieli w stłumionej ciszy, pokrzepiając się zawartością wózka z trunkami. Było południe, Clive zamówił więc kawę, koniak i tabliczkę czekolady. Tkwił przy oknie w rzędzie pustych foteli i poprzez rozstępy w zwałach mgły dostrzegał inne samoloty rywalizujące ze sobą w postrzępionych i zbiegających się rzędach; z ich sylwetek wyzierała jakaś zaduma i łobuzerstwo: oczy jak szparki pod małymi móżdżkami, karłowate, skrępowane ramiona, zadarte i poczerniałe odbyty – podobne stworzenia nigdy nie mogłyby się troszczyć o siebie nawzajem.

Odpowiedź była twierdząca – skrupulatnie wszystko sprawdził i zaplanował. To się naprawdę wydarzy – na tę myśl odczuwał dreszcz emocji. Podniósł rękę w kierunku uśmiechniętej dziewczyny w niebieskim kapelusiku na bakier, która wydawała się szczerze zachwycona, że postanowił zafundować sobie drugą buteleczkę i że to do niej należy przywilej jej podania. Ogółem rzecz biorąc – zważywszy na to, przez co ostatnio przeszedł i co jeszcze go czekało, oraz mimo świadomości, że wypadki niechybnie nabiorą teraz zawrotnego tempa – czuł się całkiem znośnie. Przegapi kilka pierwszych godzin prób, ale co tam, słuchanie orkiestry rozeznającej się w nowym utworze zawsze jest katorgą. Może powinien odpuścić sobie cały pierwszy dzień? Bank zapewnił go, że wwóz dziesięciu tysięcy dolarów w walizce nie stanowi naruszenia prawa i że wcale nie musi się tłumaczyć na Schiphol. Co się zaś tyczy policji w Manchesterze, to uważał, że spisał się całkiem dobrze: traktowano go z szacunkiem i w gruncie rzeczy czuł nawet lekkie ukłucie tęsknoty za ożywczą atmosferą komendy i mężczyznami pracującymi pod presją, z którymi tak dobrze mu się współdziałało.

Kiedy Clive w najczarniejszym nastroju przyjechał z dworca, przeklinając Vernona przez całą drogę z Euston, sam nadinspektor przyszedł do dyżurki, by go powitać. Wydawał się ogromnie wdzięczny, że wielki kompozytor przebył taki szmat drogi z Londynu, by pomóc w dochodzeniu. Tak naprawdę nikt nie miał mu za złe, że nie zgłosił się wcześniej. Jesteśmy wniebowzięci – mówili różni policjanci – że przysłuży się pan do wykrycia przestępcy. W trakcie przesłuchania, kiedy Clive składał zeznania, dwaj oficerowie śledczy zapewnili go, że w pełni zdają sobie sprawę, jak ciężko jest pisać symfonię na zamówienie, gdy zbliża się ostateczny termin, i przed jakim dylematem stanął, kiedy siedział w kucki za skałą. Wypytywali go z zaciekawieniem o problemy związane ze skomponowaniem kluczowej linii melodycznej. Czy mógłby im ją zanucić? Oczywiście, że może. Co jakiś czas jeden z nich mówił: „A teraz proszę sobie przypomnieć, jak wyglądał ten mężczyzna". Okazało się, że nadinspektor studiuje filologię angielską na uniwersytecie otwartym i szczególnie interesuje się twórczością Blake' a. W bufecie, przy kanapkach z bekonem, udowodnił, że zna na pamięć całe Zatrute drzewo, a Clive z kolei powiedział mu o opracowaniu muzyki do tego samego wiersza w 1978 roku i jednym jedynym jej wykonaniu – na festiwalu w Aldeburgh rok później, z udziałem Petera Pearsa. W bufecie, na dwóch zestawionych krzesłach, spało półroczne dziecko. Młodą matkę zamknięto w celi na parterze, żeby doszła do siebie po libacji. Przez cały pierwszy dzień Clive raz po raz słyszał jej płaczliwe wołania i jęki dochodzące od odrapanej klatki schodowej.

Pozwolono mu wejść do samego serca komendy, gdzie formułowano zarzuty wobec zatrzymanych. Wczesnym wieczorem, czekając, by złożyć kolejne zeznanie, Clive był świadkiem bójki przy biurku dyżurnego sierżanta: w cudzym ogrodzie zatrzymano wielkiego, spoconego nastolatka z ogoloną głową, który pod kurtką ukrywał przecinaki, wytrychy, otwornice i młot. Nie jestem włamywaczem – powtarzał on z uporem – i nie pójdę do aresztu. Kiedy sierżant powiedział mu, że owszem, pójdzie, chłopak wyrżnął konstabla w twarz, lecz zaraz został obezwładniony na podłodze przez dwóch innych, którzy założyli mu kajdanki i odprowadzili do celi. Nikt najwyraźniej się tym nie przejął, nawet policjant, który miał rozciętą wargę, tylko Clive musiał przysiąść z przerażenia i chwycił się dłonią za walące serce. Trochę później funkcjonariusz z patrolu przyniósł bladego jak prześcieradło, milczącego czterolatka, którego znaleziono błąkającego się po parkingu zdewastowanego pubu. Jeszcze później zjawiło się zapłakane irlandzkie małżeństwo, które go odebrało. Ze względu na własne bezpieczeństwo do komendy przyszły dwie dziewczyny żujące kosmyki własnych włosów, bliźniaczki, córki agresywnego ojca, do których policjanci odnosili się z żartobliwą poufałością. Kobieta z zakrwawioną twarzą wniosła skargę na męża. Zgrzybiała Murzynka, którą osteoporoza złożyła wpół, została wyrzucona z mieszkania przez synową i nie miała się gdzie podziać. Wchodzili i wychodzili pracownicy społeczni, a większość z nich wyglądała na ludzi równie skłonnych do przestępstwa i pokrzywdzonych przez los jak ich podopieczni. Wszyscy palili papierosy. W świetle jarzeniówek wyglądali chorobliwie. Było mnóstwo wrzącej herbaty w plastikowych kubkach, krzyków, rutynowych procedur, tuzinkowych przekleństw i potrząsania pięścią, których nikt nie brał poważnie. Oto wielka nieszczęśliwa rodzina z problemami domowymi, które z natury są nie do rozwiązania – pomyślał Clive. Znalazł się w pokoju dziennym tej rodziny, skulony za kubkiem z ceglastą herbatą. W jego świecie rzadko kiedy podnoszono głos i w rezultacie cały wieczór przesiedział w stanie wyczerpanego podekscytowania. Praktycznie każdy, kto zjawiał się w komendzie, dobrowolnie lub pod przymusem, był zaniedbany i Clive'owi przyszło do głowy, że główną powinnością policji jest radzenie sobie z licznymi, nieprzewidzianymi konsekwencjami ubóstwa, co funkcjonariusze czynili, okazując o wiele większą cierpliwość i odporność, niż on by kiedykolwiek miał.

I pomyśleć, że niegdyś nazywał ich świniami i w trakcie swego trzymiesięcznego flirtu z anarchizmem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku dowodził, że to oni są przyczyną wszelkiego zła i pewnego dnia staną się niepotrzebni. Przez cały czas, który spędził w komendzie, okazywano mu uprzejmość, a nawet respekt. Najwyraźniej ci policjanci go polubili. Zastanawiał się, czy nie ma aby pewnych cech, o których posiadanie nigdy siebie nie podejrzewał – opanowanie, dyskretny urok, może władczość. Gdy nazajutrz rano przyszła pora, by zidentyfikować podejrzanego, pilnował się, żeby nie sprawić zawodu. Poprowadzono go na plac za radiowozami, gdzie pod murem stało kilkunastu mężczyzn. Od razu go zobaczył: trzeci z prawej, ten z pociągłą twarzą i w charakterystycznej czapce z daszkiem. Co za ulga. Kiedy weszli z powrotem do budynku, jeden z oficerów śledczych uścisnął Clive'owi ramię, ale nic nie rzekł. Wokół panowała atmosfera pohamowywanej radości i wszyscy okazywali mu jeszcze większą sympatię. Działali teraz jako zespół i Clive z chęcią przystał na rolę jednego z głównych świadków oskarżenia. Nieco później odbyła się druga konfrontacja i tym razem połowa mężczyzn miała czapki i pociągłe twarze. Lecz Clive nie dał się zbić z tropu i rozpoznał go znowu: facet stał na samym końcu, z gołą głową. Znalazłszy się z powrotem w budynku, usłyszał od inspektorów, że drugie okazanie nie jest aż tak ważne. Że w gruncie rzeczy, mogą je całkowicie pominąć, by uprościć formalności. Ogólnie rzecz biorąc, byli zachwyceni jego zaangażowaniem w sprawę. Niech się pan uważa za honorowego policjanta. Jeden z radiowozów jedzie zaraz w kierunku lotniska, więc może pana podwieźć?

Odstawili go pod samą halę odlotów. Kiedy wysiadał i żegnał się z nimi, zorientował się, że policjant za kierownicą jest tym samym mężczyzną, którego wskazał jako gwałciciela podczas drugiej konfrontacji. Lecz ani Clive, ani sam zainteresowany nie uznali za stosowne komentować tego faktu, gdy ściskali sobie dłonie na pożegnanie.

4

Samolot wylądował na Schiphol z dwugodzinnym opóźnieniem. Clive pojechał pociągiem na Dworzec Centralny i stamtąd w łagodnym szarym świetle popołudnia ruszył piechotą do hotelu. Kiedy przechodził przez most, przyszło mu do głowy, że Amsterdam to spokojne i cywilizowane miasto. Nadłożył drogi w kierunku zachodnim, by przespacerować się po Brouwersgracht. W końcu walizka nie była ciężka. To takie kojące, gdy środkiem ulicy płynie woda. Co za tolerancyjne, otwarte, dojrzałe miasto: piękne magazyny z cegły i rzeźbionego drewna przekształcone w gustowne apartamenty, skromne mosty od van Gogha, stonowany wystrój ulic, inteligentni, pobłażliwi Holendrzy na rowerach, ze zrównoważonymi dziećmi w fotelikach z tyłu. Nawet sklepikarze wyglądali jak profesorowie, zamiatacze ulic jak muzycy jazzowi. Nigdy nie było miasta racjonalniej uporządkowanego. Przechadzając się, Clive rozmyślał o Vernonie i symfonii. Czy jego dzieło jest zniweczone, czy tylko ma wady? Może nie tyle wady, ile skazę, i to taką, którą jedynie on sam potrafi dostrzec. Dzieło tragicznie pozbawione swego zwieńczenia. Z lękiem myślał o prawykonaniu. Mógł sobie teraz powiedzieć, z całą fałszywą szczerością, że czyniąc przygotowania w sprawie Vernona, nie robił nic innego, jak tylko wywiązywał się z danego słowa. Fakt, że Vernon dążył do zgody i raczył przyjechać do Amsterdamu, był oczywiście czymś więcej niż zwykłym zbiegiem okoliczności czy trafnym zrządzeniem losu. Gdzieś w głębi swego zatrutego, niezrównoważonego serca najwyraźniej pogodził się z pisanym mu losem. Zdał się na łaskę Clive'a.

Rozmyślania te doprowadziły go wreszcie do hotelu, gdzie dowiedział się, że bankiet odbędzie się wpół do ósmej. Z pokoju zadzwonił pod umówiony numer, do dobrego lekarza, by potwierdzić ustalenia i po raz ostatni omówić symptomy: zaskakujące, dziwaczne i wyjątkowo antyspołeczne zachowanie, całkowita utrata rozumu. Destrukcyjne skłonności, przekonanie o własnej wszechmocy. Rozpad osobowości. Omówili sprawę premedykacji. Jak można podać specyfik? Doktor zasugerował kieliszek szampana, co w uszach Clive'a zabrzmiało stosownym uroczystym tonem.

Tego dnia pozostawały jeszcze dwie godziny prób, więc zostawiwszy kopertę z pieniędzmi w recepcji, poprosił portiera, by zatrzymał dla niego taksówkę przed hotelem, i po kilku minutach znalazł się przed Concertgebouw, przy bocznym wejściu dla artystów. Kiedy minął portiernię i pchnął wahadłowe drzwi, dobiegły go dźwięki orkiestry. Finał, od razu rozpoznał. Wchodząc po schodach, poprawiał w myśli wykonanie: to waltornie powinny teraz brzmieć, nie klarnety, a oznaczenia kotłów są w piano. To jest moja muzyka. Było tak, jak gdyby wzywały go rogi myśliwych, jak gdyby przywoływały go do niego samego. Jak to możliwe, że zapomniał? Przyspieszył kroku. Słyszał to, co napisał. Szedł ku przedstawieniu samego siebie. Wszystkie te noce spędzone w samotności. Znienawidzona prasa. Allen Crags. Czemu ociągał się przez całe popołudnie, czemu odsuwał od siebie tę chwilę? Z trudem się powstrzymał, by nie pobiec zakręconym korytarzem, który prowadził dokoła sali koncertowej. Pchnął na oścież drzwi i przystanął.

Zgodnie ze swym zamiarem pojawił się wśród foteli powyżej i zarazem z tyłu orkiestry, konkretnie za perkusistami. Muzycy go nie widzieli, ale znajdował się twarzą w twarz z dyrygentem. Jednak Giulio Bo miał zamknięte oczy. Stał na czubkach palców, wyciągnąwszy szyję do przodu, i drżącymi, rozczapierzonymi palcami lewej ręki, wyrzuconej w stronę orkiestry, delikatnie wydobywał z ciszy stłumiony głos puzonu, który słodko, mądrze, konspiracyjnie wygłaszał teraz pierwszą pełną konstatację melodii, Nessun dorma dopełniającego się stulecia. Był to motyw, który poprzedniego dnia Clive zanucił policjantom i dla którego poświęcił bezimienną turystkę. I słusznie. Gdy nuty nabrzmiały, a cała sekcja instrumentów strunowych zadarła smyczki, by przemówić pierwszym, przedłużonym szeptem swych meandrycznych, ślizgowych harmonii, Clive osunął się cicho na fotel i poczuł, że zapada w swego rodzaju omdlenie. Struktury pęczniały, bo puzon kaptował coraz więcej instrumentów do swego spisku, dysonans rozprzestrzeniał się jak choroba zakaźna, a drobne twarde odpryski – wariacje, które nie prowadziły donikąd -strzelały w górę niczym snopy iskier, ścierając się niekiedy, co w efekcie rodziło pierwszą zapowiedź pędzącej ściany dźwięku, owego tsunami, które już się wznosiło i rychło miało zmieść wszystko, co napotka na swej drodze, a następnie doświadczyć samozagłady na skalnym podłożu toniki. Ale nim do tego doszło, dyrygent zastukał batutą w pulpit i orkiestra ucichła niemrawo, z ociąganiem. Giulio Bo odczekał, póki nie umilkł ostatni instrument, po czym wyciągnął obie ręce w kierunku Clive'a i wykrzyknął:

– Witamy, maestro!

Wszyscy członkowie Brytyjskiej Orkiestry Symfonicznej odwrócili głowy, a Clive się podniósł. Kiedy schodził na scenę, rozległ się klekot smyczków o stojaki z nutami.

Trąbka zagrała dowcipny czteronutowy cytat z Koncertu c-moll - Cłive'a, nie Haydna. Ach, co to znaczy znaleźć się w kontynentalnej Europie, co to znaczy być maestrem! Miód na skołatane serce. Wziął w ramiona Giulia Bo, uścisnął rękę koncertmistrzowi, pozdrowił muzyków uśmiechem, lekkim ukłonem i skromnym gestem uniesionych dłoni, po czym obrócił się z powrotem do dyrygenta i szepnął mu coś do ucha. Nie ma zamiaru mówić dziś z orkiestrą o utworze. Chce to zrobić jutro rano, kiedy wszyscy będą wypoczęci. Na razie z miłą chęcią usiądzie i posłucha. Dorzucił tylko uwagę o klarnetach, waltorniach i brzmieniu kotłów.

– Tak, tak – rzekł pospiesznie Bo. – Zorientowałem się.

Wracając na swoje miejsce, Clive uzmysłowił sobie, że muzycy mają osowiałe miny. Pracowali ciężko cały dzień. Pewnie rozerwą się na bankiecie w hotelu. Próbę podjęto na nowo: Bo cyzelował dopiero co zagrany pasaż, słuchając osobno różnych sekcji i prosząc o naniesienie poprawek, między innymi w oznaczeniach legato. Siedząc znów w fotelu, Clive bronił się przed poświęceniem całej swej uwagi szczegółom technicznym. Tymczasem niech to będzie muzyka, zadziwiające przeobrażenie myśli w dźwięk. Przygarbił się i z zamkniętymi oczyma słuchał w skupieniu wszystkich fragmentów, które dyrygent kazał wykonywać. Niekiedy Clive tak ciężko pracował nad utworami, że tracił z pola widzenia ostateczny cel swych wysiłków – stworzenie przyjemności zarazem zmysłowej i abstrakcyjnej, dokonanie przekładu owego nie-języka, którego sens na zawsze pozostaje tuż poza zasięgiem, zawieszony szyderczo w punkcie zejścia się emocji i intelektu, na mowę drgających cząsteczek powietrza. Niektóre sekwencje nut przypominały mu jedynie o niedawnym mozole pisania. Giulio Bo szlifował teraz następny pasaż, nie tyle decrescendo, ile dźwiękową rejteradę, i muzyka wyczarowała teraz dla Clive'a jego zabałaganioną pracownię oglądaną w poświacie brzasku, przypuszczenia, które miał co do siebie, oraz wymagający śmiałości wniosek. Wielkość artystyczna. Czy był idiotą, że tak myślał? Przecież to oczywiste, że musi kiedyś nadejść choć ta jedna jedyna chwila uznania własnej wartości i że zawsze będzie się ona wydawać niedorzecznością.

Teraz znów brzmiał puzon oraz splątane, na poły zduszone crescendo, które wreszcie wybuchło finalną konstatacją melodii, grzmiącym, karnawałowym tutti. Tyle że tragicznie nie urozmaiconym. Clive ukrył twarz w dłoniach. Słusznie się martwił. Zrujnowane dobro. Przed wyjazdem do Manchesteru oddał strony w takim stanie, w jakim były. Nie miał wyboru. Teraz zaś nie mógł sobie przypomnieć tej świetnej wariacji, którą chciał wprowadzić. A przecież to właśnie powinna być chwila triumfalnego władztwa symfonii, zgromadzenia wszystkiego, co radośnie ludzkie, nim nadejdzie zniszczenie. Tymczasem zaprezentowana w ten sposób, jako zwykłe powtórzenie w fortissimo, melodia była formalistycznie nadęta – stała się niewypałem. Gorzej jeszcze, była próżnią, którą mogła wypełnić tylko zemsta.

Ponieważ próba miała się ku końcowi, Bo pozwolił orkiestrze grać bez przerwy. Clive wcisnął się w fotel. W jego uszach wszystko brzmiało teraz inaczej. Temat przeistaczał się w wezbraną falę dysonansu i nabierał siły – ale wszystko brzęczało niedorzecznie, jakby dwadzieścia orkiestr stroiło się do A. Wcale nie był to dysonans. Praktycznie każdy instrument grał tę samą nutę. Rumor. Grały gigantyczne dudy wymagające naprawy. Clive słyszał tylko A, przerzucane z jednego instrumentu do drugiego, z jednej sekcji do następnej. Owo A świdrowało mu czaszkę. Chciał wybiec z sali, ale siedział wprost naprzeciw Bo, a wyjście w trakcie próby własnego utworu mogło mieć nieprzewidziane następstwa. Wcisnął się więc głębiej w fotel i zasłoniwszy twarz w pozie najwyższego skupienia, cierpiał katusze aż to finalnych czterech taktów ciszy.

Uzgodniono wcześniej, że do hotelu Clive wróci razem z dyrygentem jego rolls-royce'em, który czekał przy wejściu dla artystów. Giulia Bo jednak zatrzymały na chwilę sprawy orkiestry i w rezultacie Clive miał dla siebie kilka minut w mroku na dworze. Przechadzał się wśród tłumów na Van Baerlestraat. Ludzie zaczynali już przybywać na wieczorny koncert. Schubert. (Czy świat nie dość się nasłuchał syfilityka Schuberta?). Stanął na rogu ulicy, wdychając łagodne amsterdamskie powietrze, które miało niezmiennie posmak dymu cygarowego i ketchupu. Znał swoją partyturę na wylot, wiedział, ile razy zapisał w niej A i jak ten fragment naprawdę brzmi. Właśnie przeżył halucynację słuchową, iluzję – a może raczej odwrotnie, może łuski opadły mu z oczu? Brak wariacji zniweczył jego arcydzieło. Teraz Clive jeszcze silniej utwierdził się w swym zamyśle, jeśli to w ogóle było możliwe. To już nie wściekłość nim kierowała, nie odraza ani nienawiść, ani też konieczność dotrzymania słowa. Jego zamiary były słuszne w świetle zawartej umowy i cechowały się amoralną nieuniknionością czystej geometrii, więc nic już nie czuł.

W samochodzie Bo zrelacjonował mu próbę, mówiąc, że parę sekcji grało jak z nut i że tylko jedną lub dwie trzeba będzie nazajutrz przećwiczyć osobno. Choć Clive zdawał sobie sprawę z niedoskonałości symfonii, pragnął, by wielki dyrygent pochwalił jego utwór górnolotnym komplementem, zadał więc naprowadzające pytanie:

– Myślisz, że całość trzyma się kupy? No wiesz, kompozycyjnie?

Bo nachylił się, by zamknąć szybę oddzielającą ich od szofera.

– Gra, wszystko gra. Ale między nami mówiąc – zniżył głos – uważam, że drugi obój, wiesz, ta młoda dziewczyna, no, ona jest bardzo piękna, ale nie powiem, żeby wykonywała swoją partię bez zarzutu. Na szczęście nie napisałeś dla niej nic trudnego. Bardzo piękna dziewczyna. Zje dziś ze mną kolację.

Przez resztę drogi Bo opowiadał o dobiegającym końca europejskim tournee Brytyjskiej Orkiestry Symfonicznej, Clive zaś przypomniał mu, kiedy to ostatni raz pracowali razem, w Pradze, przy wznowieniu Symfonii derwiszowych.

– Rzeczywiście! – wykrzyknął dyrygent, gdy tymczasem samochód zatrzymał się pod hotelem i otworzono drzwi. – Pamiętam. Przewspaniały utwór! Ach, ten geniusz lat młodzieńczych, jakże trudno go zachować, prawda, maestro?

Rozstali się w holu – Bo, żeby pojawić się krótko na bankiecie, Clive, by odebrać kopertę z recepcji. Powiadomiono go, że Vernon przyjechał pół godziny temu i poszedł na jakieś spotkanie. Przyjęcie dla muzyków orkiestry, przyjaciół i dziennikarzy odbywało się w galerii z żyrandolami znajdującej się w głębi hotelu. Przy drzwiach stał kelner z tacą, z której Clive wziął dwa kieliszki, jeden dla Vernona, drugi dla siebie, po czym schronił się w pustym kącie, gdzie usiadł na wymoszczonym parapecie, by przeczytać zalecenia lekarza i otworzyć saszetkę z białym proszkiem. Zerkał raz po raz w kierunku drzwi. Kiedy Vernon zadzwonił na początku tygodnia, by przeprosić za swoje donosicielstwo – byłem idiotą, wiesz, presja w pracy, koszmarny tydzień i tak dalej – a zwłaszcza gdy zaproponował, że przyjedzie do Amsterdamu, by przypieczętować ich pojednanie, twierdząc, że ma tu coś do załatwienia, Clive okazał wiarygodną wyrozumiałość, ale ręce mu drżały, gdy odkładał słuchawkę. Drżały i teraz, kiedy wsypał proszek do szampana, który spienił się na chwilę i zaraz uspokoił. Małym palcem Clive starł szarawy osad, który zebrał się dokoła szkła. Następnie podniósł się i wziął kieliszki w dłonie. Vernon jest prawy, ja jestem lewy. Nie zapomnieć. Vernon jest prawy. Chociaż daleko mu do prawości.

Teraz już tylko jedna sprawa go zaprzątała, gdy w rozgwarze przedzierał się między muzykami, krytykami i animatorami sztuki – jak nakłonić Vernona, żeby się napił szampana przed przybyciem lekarza. Żeby się napił z tego, a nie innego kieliszka. Najlepiej chyba przywitać go przy samych drzwiach, zanim weźmie dla siebie szampana z tacy. Trunek lał się Clive'owi po przegubach, kiedy okrążył chyłkiem hałaśliwą sekcję instrumentów dętych i cofnął się aż na koniec galerii, żeby uniknąć spotkania z grupką basów, które najwyraźniej były już nieźle wstawione, idąc w zawody z kotłami. Wreszcie dotarł do wstrzemięźliwego bractwa skrzypiec, które przyjęły do siebie flety i pikolo. Znajdowało się tu więcej kobiet, a ich obecność działała powściągająco. Stały w szczebioczących cicho duetach i triach, powietrze zaś było przyjemnie ciężkie od perfum. Na stronie trzech mężczyzn rozprawiało szeptem o Flaubercie. Clive znalazł dla siebie wolny kawałek dywanu, skąd miał widok na wysokie dwuskrzydłowe drzwi, które wychodziły na hol. Lękał się tylko, że prędzej czy później ktoś się zbliży, żeby porozmawiać. Raczej prędzej. O rany, to ten gówniarz Paul Lanark, krytyk, który najpierw obwołał go Góreckim ludzi myślących, a potem odszczekał swe słowa: jeśli chodzi o ludzi myślących, to Górecki jest ich Linleyem. Aż dziw bierze, że ma czelność podejść.

– O, Linley. Dla mnie ten kieliszek?

– Nie. I odpierdol się z łaski swojej.

Z największą ochotą poczęstowałby Lanarka szampanem w prawej ręce. Odwrócił się bokiem, ale krytyk miał już trochę w czubie i chciał się rozerwać.

– Dochodzą mnie słuchy o twoim ostatnim dziele. Czy naprawdę to się nazywa Symfonia Milenijna?

– Nie – odparł Clive oschle. – Prasa tak to nazwała.

– Dużo się o tym mówi. Podobno zerżnąłeś coś chamsko z Beethovena.

– Odwal się.

– Ty pewnie nazwiesz to nawiązaniem. Albo cytatem postmodernistycznym. Tylko że ty przecież uważasz się za premodernistę.

– Jeżeli zaraz nie odejdziesz, to wyrżnę cię w ten głupi pysk.

– To najpierw daj mi jeden kieliszek, żebyś miał wolną rękę.

Gdy Clive rozglądał się, gdzie odstawić szkło, spostrzegł nadchodzącego Vernona z szerokim uśmiechem na twarzy. Niestety, on też trzymał już dwa kieliszki.

– Clive!

– Vernon!

– Och – Lanark zgrywał uniżoność – przecież to „Wesz" we własnej osobie.

– Patrz – rzekł Clive – już mam dla ciebie szampana.

– A ja dla ciebie.

– No tak…

Oddali Lanarkowi po jednym kieliszku, następnie Vernon poczęstował drugim Clive'a, a Clive zrewanżował się swoim.

– Na zdrowie!

Vernon skinął znacząco głową do przyjaciela, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, i zwrócił się do Lanarka:

– Widziałem ostatnio twoje nazwisko na liście wielkich tego świata. Sędziowie, komendanci policji, ludzie biznesu, ministrowie…

Krytyk pokraśniał.

– E, tam. Całe to gadanie o szlachectwie to dla mnie stek bzdur.

– Z pewnością, bo ja mówię o domu dziecka w Walii, gdzie bywa kilku pedofilów z najwyższych kręgów. Nakręcili cię kilkakrotnie na wideo, jak wchodzisz i wychodzisz. Mieliśmy puścić o tym tekst, ale mnie wykopali, założę się jednak, że ktoś inny podejmie tę sprawę.

Przez co najmniej dziesięć sekund Lanark stał wyprostowany jak słup soli, z iście wojskową godnością, z łokciami przy bokach, z dwoma kieliszkami szampana trzymanymi przed sobą w zgiętych rękach i bladym uśmiechem zmartwiałym na ustach. Znakiem ostrzegawczym był wytrzeszcz i szklistość oczu oraz oddolne, rwane poruszenie w gardle, odwrotne do perystaltyki.

– Uwaga! – krzyknął Vernon. – Cofnij się! Uskoczyli w samą porę przed łukowatym bryzgiem z żołądka Lanarka. W galerii zaległa cisza. Następnie z wydłużonym, opadającym glissando obrzydzenia cała sekcja smyczków plus flety i pikolo zafalowała w kierunku instrumentów dętych, pozostawiając krytyka muzycznego i jego dzieło – frytki z majonezem zjedzone wczesnym wieczorem na Oude Hoogstraat – w pełnej odsłonie pod żyrandolem. Clive i Vernon zostali uniesieni wraz z umykającym tłumem i znalazłszy się na wysokości drzwi, wywikłali się i schronili w ciszy holu. Przysiedli na ławeczce, sącząc dalej szampana.

– To było lepsze niż fanga w mordę – rzekł Clive. -Z tym domem dziecka to prawda?

– Myślałem, że nie, ale teraz sam już nie wiem.

– Na zdrowie.

– Na zdrowie. Słuchaj, naprawdę mówiłem szczerze. Bardzo żałuję, że nasłałem na ciebie policję. Okropnie się zachowałem. Przyjmij moje bezwarunkowe, pokorne przeprosiny.

– Nie ma sprawy. Przykro mi z powodu twojej dymisji i całej tej afery. Tak naprawdę jesteś najlepszy.

– Oto moja ręka. Zgoda?

– Zgoda.

Vernon wychylił kieliszek, ziewnął i wstał.

– Hm, słuchaj, skoro mamy zjeść razem kolację, to chyba pójdę się na chwilę zdrzemnąć. Czuję się utyrany.

– Pewnie, miałeś ciężki tydzień. Ja w takim razie wezmę kąpiel. To co, spotykamy się na dole mniej więcej za godzinę?

– Świetnie.

Clive patrzył, jak Vernon człapie do recepcji, by wziąć klucz. U stóp wielkich podwójnych schodów stali mężczyzna i kobieta, którzy napotkawszy spojrzeniem wzrok Clive'a skinęli lekko głowami. Chwilę później ruszyli za Vernonem na górę, a Clive obszedł parokrotnie hol, po czym też odebrał klucz i wrócił do pokoju.

Kilka minut później stał w łazience, bosy, ale ubrany, pochylony nad wanną, usiłując użyć błyszczącego, pozłacanego mechanizmu, który zatykał otwór w wannie. Wymagało to jednoczesnego podniesienia i obrócenia krążka, z czym nie bardzo mógł sobie poradzić. Tymczasem podgrzewana podłoga z marmuru przypominała mu przez stopy o zmęczeniu. Białe noce w South Kensington, jatki w komendzie policji, akolady w Concertgebouw – on też miał za sobą ciężki tydzień. Zdrzemnie się zatem chwilę przed kąpielą. Wróciwszy do pokoju, uwolnił się od spodni, rozchełstał koszulę i z jękiem rozkoszy rzucił się na wielkie łoże. Kołdra ze złotego atłasu pieściła jego uda; poczuł ekstazę najcięższego bezwładu. Wszystko było w porządku. Niebawem poleci do Nowego Jorku, do Susie, i znowu ożyje zapomniana, zaryglowana część jego ciała. Leżąc pośród komfortowej jedwabistości – w luksusowym pokoju nawet powietrze było jedwabiste – skręcałby się w swych rozkosznych przewidywaniach, gdyby miał siłę poruszyć ciałem. Ach, gdyby tylko dostatecznie się przyłożył, gdyby potrafił chociaż na tydzień zapomnieć o pracy, to być może zakochałby się w Susie. To złota dziewczyna, z sercem na dłoni, byłaby mu wierna. Na tę myśl owładnęło nim nagłe uczucie tkliwości wobec siebie jako kogoś, kto ze wszech miar zasługuje na wierność, i poczuł, że w ucho łaskocze go uroniona łza, która spłynęła po policzku. Nie mógł się zebrać, by ją otrzeć. Bo i po co, skoro zbliża się Molly. Molly Lane! A za nią jakiś facet. Ach te jej zuchwałe usteczka, duże czarne oczy, no i nowa fryzura – na pazia -wszystko w sam raz. Co za wspaniała kobieta.

– Molly! – zdołał z siebie wydusić. – Przepraszam, nie dam rady wstać…

– Biedactwo!

– Jestem taki zmęczony… Położyła mu chłodną dłoń na czole.

– Kochanie, jesteś geniuszem. Twoja symfonia to najczystsza magia.

– Przyszłaś na próbę? Nie widziałem cię.

– Byłeś zbyt przejęty i dumny, by mnie zauważyć. Słuchaj, przyprowadziłam kogoś, kto chce się z tobą zobaczyć.

W swoim czasie Clive poznał większość kochanków Molly, ale tego mężczyzny nie mógł sobie skojarzyć.

Pomna jak zawsze wymogów savoir-vivre'u, Molly nachyliła się i szepnęła mu do ucha:

– Znasz go. To Paul Lanark.

– Ach oczywiście! Nie poznałem go z tą brodą.

– Chciałby dostać od ciebie autograf, mój geniuszku, ale wstydzi się poprosić.

Clive'owi zależało, by wszystko było po myśli Molly, więc spróbował ośmielić Lanarka.

– Autograf? Ależ naturalnie, proszę bardzo.

– Byłbym ogromnie wdzięczny – rzekł krytyk, podając kartkę i długopis.

– Naprawdę nie trzeba się krępować – powiedział Clive i skrobnął swój podpis.

– I jeszcze tutaj, jeśli pan tak uprzejmy.

– Oczywiście, żaden kłopot, naprawdę żaden. Pisanie było niemalże ponad jego siły, opadł więc na poduszkę. Molly znów się zbliżyła.

– Kochanie, mam do ciebie o coś pretensje i muszę ci to teraz powiedzieć. Obiecuję, że już nigdy więcej o tym nie wspomnę. Wiesz, ja naprawdę potrzebowałam twojej pomocy wtedy w Krainie Jezior.

– O Boże! Nie miałem pojęcia, że to ty.

– Zawsze na pierwszym miejscu stawiasz pracę. Właściwie może słusznie.

– Owszem. Ależ skąd. To znaczy, chodzi mi o to, że gdybym wiedział, że to ty, to pokazałbym tej końskiej mordzie, gdzie raki zimują.

– Oczywiście, że byś pokazał. – Molly chwyciła go za przegub i zaświeciła mu małą latarką w oczy. Co za kobieta!

– Ręka mnie piecze – wyszeptał Clive.

– Biedactwo. Dlatego właśnie podwijam ci rękaw, głuptasku. A teraz, żeby dowieść swojego uznania dla twojej twórczości, Paul wbije ci wielką igłę w ramię.

Krytyk postąpił zgodnie z jej słowami. Zakłuło mocno. Niestety czasem pochwały sprawiają ból. Jednak jeśli Clive nauczył się czegoś w życiu, to właśnie tego, jak przyjmować komplementy.

– Baaardzo dziękuję! – zajodłował żałośnie. – Niesłychanie pan uprzejmy. Ja sam nie przypisuję sobie wielkich zasług, ale cieszę się, że panu moja muzyka się podoba. Naprawdę, jestem wielce zobowiązany…

Z punktu widzenia holenderskiego lekarza i pielęgniarki kompozytor, nim zamknął oczy, uniósł głowę z poduszki i spróbował złożyć najbardziej czołobitny ukłon.

5

Po raz pierwszy od rana Vernon znalazł się sam. Jego plan był prosty. Zamknął cicho drzwi do gabinetu, zrzucił buty, wyłączył telefon, zwalił papiery i książki z biurka na podłogę – i położył się na nim. Miał pięć minut do porannego kolegium, nie widział więc nic zdrożnego w króciutkiej drzemce. Robił to już nieraz – przecież w interesie gazety było, żeby zachował szczytową formę. Kiedy się układał do snu, ujrzał siebie jako okazały posąg dominujący w siedzibie redakcji – wielka półleżąca postać wyciosana z granitu: Vernon Halliday, człowiek czynu, redaktor naczelny. W chwili spoczynku. Krótkiej chwili, bo zaraz zacznie się kolegium, bo już – niech to szlag! -wchodzą pierwsi dziennikarze. Powinien powiedzieć Jean, żeby ich nie wpuszczała. Uwielbiał historie o dawnych redaktorach naczelnych opowiadane przy lunchu po pubach. Teraz będą mówić o wielkim V. T. Hallidayu, no wiecie, to ten od afery „Tupetgate", który prowadził kolegia redakcyjne leżąc na biurku. Musieli udawać, że nic nie widzą. Nikt nie śmiał powiedzieć słowa. Leżał na biurku, do tego bez butów. Dziś królują bezbarwne miernoty, wypromowani księgowi. Albo kobiety w czarnych garniturach. Co powiedziałeś, duży dżin z tonikiem? To oczywiście on zrobił tę słynną pierwszą stronę. Cały tekst dał do środka i w efekcie zdjęcie mówiło wszystko. To było w czasach, kiedy gazety naprawdę się liczyły.

Zaczniemy? Są już wszyscy. Frank Dibben, a obok niego – co za miła niespodzianka! – Molly Lane. Vernon hołdował żelaznej zasadzie, że spraw zawodowych nie miesza się z osobistymi, więc pozdrowił ją tylko oficjalnym skinieniem głowy. A jednak jest piękna. Sprytne posunięcie, zrobić się na blond. No i sprytnie z jego strony, że przyjął ją do pracy. Wyłącznie z powodu jej znakomitych tekstów dla paryskiego „Vogue". Wielka M. L. Lane. W życiu nie sprzątnęła mieszkania. W życiu nie umyła choćby jednego talerza.

Nie podparłszy się nawet na łokciu, Vernon rozpoczął omawianie minionych spraw. Jakimś sposobem pod jego głową pojawiła się poduszka. Miał w zanadrzu coś, co przypadnie do gustu gramatykom. Wziął na warsztat artykuł Dibbena.

– Mówiłem to już wielokrotnie, ale powtórzę jeszcze raz. Słowa „panaceum" nie można stosować w odniesieniu do konkretnej choroby. Panaceum to uniwersalny środek zaradczy. Zatem wyrażenie „panaceum na raka" jest bez sensu.

Oho, Dibbenowi starczyło tupetu, by się stawiać.

– Akurat z tym się nie zgadzam – rzekł. – Rak może przybrać rozmaite formy. Zatem „panaceum na raka" to całkiem dobre idiomatyczne użycie.

Młody redaktor górował postacią nad biurkiem, ale Ver-non nie zmieniał pozycji, by pokazać, że i tak nie da się zahukać.

– Nie życzę sobie – wycedził – by w mojej gazecie jeszcze kiedykolwiek zastosowano to słowo w podobny sposób.

– Ale mnie właściwie chodzi o co innego – powiedział Dibben. – Chciałem, żebyś podpisał moje wydatki. – Trzymał w ręku kartkę papieru i długopis.

Wielki F. S. Dibben. Podniósł swoje wydatki do rangi sztuki.

Było to bezczelne żądanie. Coś takiego na kolegium redakcyjnym! Vernon nie zamierzał jednak zniżyć się do awantury i dalej robił swoje. Znowu kwiatek Franka, ten sam artykuł.

– Mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty, a nie tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty szósty. Mówimy „przehandlować", a nie „przefrymarczyć".

Gdy Molly podeszła, by wstawić się za Dibbenem, Ver-non poczuł się srogo zawiedziony. Ależ naturalnie! Molly i Frank. Powinien się domyślić. Uczepiła się jego nogawki, wykorzystywała osobistą znajomość z redaktorem naczelnym, by pchać do góry swego obecnego kochanka. Właśnie się nachylała, żeby szepnąć coś Vernonowi do ucha.

– Kochanie, on ma długi. Potrzebujemy pieniędzy. Uwiliśmy sobie śliczne gniazdko na rue de Seine…

Zaiste, piękna z niej kobieta, a on nigdy nie potrafił się jej oprzeć, zwłaszcza od dnia, kiedy nauczyła go smażyć borowiki po włosku.

– No dobrze, dawaj, ale raz-dwa. Mamy kolegium.

– W dwóch miejscach – rzekł Frank. – Na górze i na dole.

Vernon napisał dwukrotnie „V. T. Halliday, redaktor naczelny", co zdawało się trwać pół godziny. Kiedy wreszcie miał to z głowy, powrócił do swych redakcyjnych uwag. Molly zaczęła podwijać mu rękaw, ale nie chciał jej pytać, dlaczego to robi, bo znowu zboczyłby z tematu. Także Dibben wciąż czaił się przy jego biurku. Co tam, nie należy się teraz nimi zajmować. Zbyt dużo spraw ma na głowie. Serce biło mu jak oszalałe, bo uderzył w wysokie, wyrokujące tony.

– Co się tyczy Bliskiego Wschodu, to nasza gazeta jest dobrze znana ze sprzyjania Arabom. Jednak bez wahania będziemy potępiać okrucieństwa dokonywane z obu stron…

Vernon w życiu nie powiedziałby nikomu o palącym bólu w ramieniu i o tym, że zaczęło do niego docierać, choć z wolna, gdzie się znajduje, co było w jego szampanie i kim naprawdę są jego goście.

Ucichł jednak, a po dłuższej chwili mruknął z podziwem:

– To torpeda.

6

Gdy w tygodniu premier zdecydował o przetasowaniach w gabinecie, uznano powszechnie, że mimo iż wahadło opinii publicznej przechyliło się na korzyść Juliana Garmony'ego, to jednak o jego odejściu przesądziło zdjęcie opublikowane w „The Judge". W ciągu zaledwie jednego dnia były minister spraw zagranicznych przekonał się, że ani w siedzibie głównej jego partii, ani pośród szeregowych posłów w parlamencie nie ma większej chęci do poparcia jego listopadowej rywalizacji o premierostwo: być może w skali całego kraju gra emocji skłaniała do wybaczenia, a może nawet pobłażliwości, niemniej politycy nieprzychylnym okiem patrzyli na podobną słabość u swego przyszłego lidera. Juliana Garmony'ego czekało rychłe odejście w cień, czego tak gorąco życzył mu redaktor naczelny „The Judge", i w rezultacie do poczekalni lotniskowej dla VIP-ów – do korzystania z której wciąż uprawniał go dopiero co utracony status – przybył on bez plików dokumentów rządowych i świty urzędników. Przy darmowym barze napotkał George'a Lane'a, który właśnie nalewał sobie whisky.

– O, Julian! Przyłączysz się?

Nie widzieli się od pogrzebu Molly i ostrożnie podali sobie dłonie. Garmony słyszał pogłoski, że to właśnie Lane sprzedał zdjęcia Hallidayowi, Lane zaś nie wiedział, ile Garmony tak naprawdę wie. Garmony nie był też pewien, co Lane myśli na temat jego romansu z Molly, Lane nie wiedział z kolei, czy Garmony zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest przez niego znienawidzony. Wybierali się razem samolotem do Amsterdamu, by sprowadzić do Anglii zwłoki – Lane jako stary przyjaciel rodziny Hallidayów i udziałowiec „The Judge", Garmony w imieniu zarządu powierniczego majątku Clive'a Linleya oraz jako jego rzecznik w rządzie. Zarządcy mieli nadzieję, że ten drugi – jako były minister spraw zagranicznych – przyspieszy formalności, które spowalniają przesyłanie zwłok przez granicę. Ruszyli z drinkami przez zatłoczoną poczekalnię – wydawało się, że obecnie większość ludzi jest VIP-ami -i znaleźli dla siebie względnie cichy kąt przy drzwiach do toalety.

– Za tych, co odeszli.

– Za tych, co odeszli.

Garmony wahał się przez chwilę, po czym zapytał:

– Słuchaj, skoro tkwimy w tym razem, to chyba możemy sobie coś wyjaśnić. Czy to ty dostarczyłeś zdjęcia gazecie?

George Lane urósł o cal jak na zamówienie i odparł boleściwym tonem:

– Jako człowiek interesu, zawsze lojalnie wspierałem partię i zasilałem jej fundusze. Co miałbym na tym zyskać? Halliday pewnie trzymał na nich łapę od początku, czekał tylko na sprzyjający moment.

– Podobno jednak gazety biły się o prawo do nich.

– Molly przeniosła prawo własności na Linleya. Może zarobił na tym parę groszy, nie wiem. Nie za bardzo chciałem pytać.

Sącząc szkocką, Garmony doszedł do wniosku, że więcej się nie dowie, bo dziennik z pewnością będzie chronił swoje źródła informacji. Jeśli Lane kłamie, robi to dobrze. Jeśli nie, to niech szlag trafi Linleya i całą jego twórczość.

Zapowiedziano ich lot. Kiedy schodzili we dwóch do czekającego małego autobusu, Lane położył Garmony'emu dłoń na ramieniu i rzekł:

– Wiesz, uważam, że w tej sytuacji poradziłeś sobie cholernie dobrze.

– Naprawdę? – Były minister niedostrzegalnie się odsunął.

– Jak najbardziej. Niejeden powiesiłby się z powodu o wiele błahszej sprawy.

Półtorej godziny później samochodem rządu Holandii wieziono ich ulicami Amsterdamu.

Nie odzywali się do siebie od dłuższego czasu, więc Lane rzekł w końcu beztrosko:

– Słyszę, że odłożono prawykonanie w Birmingham.

– Nie tyle odłożono, co odwołano. Giulio Bo twierdzi, że ta symfonia to chała. Połowa orkiestry odmawia grania. Podobno na końcu pojawia się melodyjka, która z różnicą jednej czy dwóch nut jest bezwstydną kopią Ody do radości Beethovena.

– Nic dziwnego, że się zabił.

Ciała przechowywano w małej kostnicy w podziemiach komendy głównej amsterdamskiej policji. Kiedy prowadzono ich schodami na dół, Garmony zastanawiał się, czy w Scotland Yardzie też jest takie tajemne miejsce. Teraz już się nie dowie. Dokonano oficjalnego zidentyfikowania zwłok. Urzędnicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Holandii odciągnęli na stronę byłego ministra i wtedy Lane mógł w samotności kontemplować twarze swych dobrych znajomych. Były zadziwiająco spokojne. Vernon miał lekko rozchylone usta, jak gdyby umarł w trakcie mówienia czegoś zajmującego, podczas gdy Clive przybrał zadowoloną minę człowieka upajającego się burzą braw.

Niedługo potem Garmony'ego i Lane'a wieziono z powrotem przez śródmieście. Siedzieli pogrążeni w swych myślach.

– Dowiedziałem się czegoś ciekawego – odezwał się po chwili były minister. – Prasa wszystko pokręciła. A my za nią. To wcale nie były dwa samobójstwa. Oni otruli siebie nawzajem. Podali sobie Bóg raczy wiedzieć co. Jeden zamordował drugiego.

– Mój Boże!

– Okazuje się, że są tutaj ci upiorni lekarze, co niecnie wykorzystują prawo do eutanazji. Zwykle na zamówienie różnych ludzi wykańczają ich starych krewnych.

– Zabawne – rzekł Lane. – Zdaje się, że „The Judge" o tym pisał.

Odwrócił się i spojrzał przez okno. W tempie marszu jechali Brouwersgracht. Jaka ładna, pięknie rozplanowana ulica. Na rogu znajdowała się schludna kawiarenka, gdzie najpewniej sprzedawano narkotyki.

– Hm – westchnął. – Ach, ci Holendrzy i to ich racjonalne prawo.

– Właśnie – przyznał Garmony. – Oni potrafią nieźle przesadzić z tą swoją racjonalnością.

Późnym popołudniem, kiedy już wylądowali na Heathrow, załatwili formalności dotyczące zwłok, przeszli przez kontrolę celną i wypatrzyli swych szoferów, Garmony i Lane uścisnęli sobie dłonie i rozstali się, pierwszy by spędzać odtąd więcej czasu z rodziną w Wiltshire, drugi, by odwiedzić Mandy Halliday.

Lane kazał zatrzymać samochód u dalszego wylotu ulicy, gdyż chciał się przejść. Musiał ułożyć sobie w głowie to, co zamierza powiedzieć wdowie. Ale kiedy tak spacerował w kojącym chłodzie zmierzchu, mijając przestronne wiktoriańskie domy przy pierwszym, wczesnowiosennym akompaniamencie warczących kosiarek do trawy, jego myśli pobiegły ku innym, przyjemniejszym sprawom: Garmony załatwiony, dobity jeszcze przez swą kłamliwą żoneczkę, która publicznie zaprzeczyła jego romansowi, Vernon z głowy, no i Clive też. Koniec końców, sprawa z byłymi kochankami potoczyła się całkiem nieźle. Pora, by zacząć myśleć o nabożeństwie za duszę Molly.

Doszedł do domu Hallidayów i przystanął na stopniach przed drzwiami. Znał Mandy od lat. Wspaniała dziewczyna. Kiedyś była dosyć rozbestwiona. Może mimo żałoby zaprosić ją na kolację?

Tak, nabożeństwo. Raczej u Świętego Marcina, a nie u Jakuba, dokąd obecnie ściąga ten gatunek naiwniaków, czytających wydawaną przez niego literaturę. A zatem postanowione, u Świętego Marcina i tylko on wygłosi mowę, nikt inny. Nie będzie żadnych eks-kochanków wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnął się, a gdy podniósł rękę, by nacisnąć dzwonek, myślami krążył już wokół fascynującej sprawy, którą była lista gości.

Ian McEwan

***