Vergil Ulam był geniuszem przekraczającym granice biologii. Pracował nad restrukturyzacją komórek ludzkiego organizmu. Komórek myślących. Ponieważ Genotron, firma, w której pracował, skasował jego rewolucyjny program badawczy, Vergil postanowił na przekór wszystkiemu ocalić dzieło swego życia. Wybrał sposób najprostszy i najskuteczniejszy — przemycił myślące komórki we własnej krwi. Początkowo skutki działania inteligentnych limfocytów są niczym cuda w małej skali: wzrok Vergila poprawia się, a on sam staje się okazem zdrowia i seksualnej sprawności. Ale potem dzieją się rzeczy bardziej niezwykłe. Komórki mnożą się i przebudowują stopniowo „te zwykłe”, tworząc organizmy o wysokim stopniu komplikacji i wręcz społeczeństwa. Vergil Ulam staje się wszechświatem. Wszechświatem składających i eksperymentujących. Komórek, które bardzo szybko odkrywają istnienie innych ludzi i „zewnętrznego” wszechświata. Komórek, które postanowiły, że oto nastał czas przemian…

Greg Bear

Pieśń Krwi

INTERFAZA

W każdej godzinie rodzą się i umierają miliardy bilionów maleńkich żywych istot: mikrobów, bakterii, wieśniaków natury. Życie jednej z nich nie ma znaczenia, liczy się tylko ilość — suma bytów. Nie odczuwają i nie cierpią, a śmierć ich stu bilionów nie będzie miała nigdy znaczenia takiego jak śmierć jednej istoty ludzkiej.

Wśród hierarchii stworzeń, od maleńkich mikrobów do wielkich ludzi, istnieje równowaga „woli życia”, tak jak w starym drzewie masa konarów równa się masie korzeni, a masa korzeni i gałęzi łącznie — masie pnia.

Wierzymy w to niewzruszenie, jak królowie Francji wierzyli w monarchię. Które z pokoleń sprzeciwi się tej wierze?

ANAFAZA

Czerwiec — wrzesień

1

La Jolla, Kalifornia

Prostokątny, czarny jak smoła znak stał na niewielkim wzniesieniu porośniętym kępami jasnozielonej ozdobnej trawy, otoczony irysami i ciemnym, ujętym w beton potokiem wypełnionym wodnymi kwiatami. Od strony ulicy wypisano na znaku czerwonymi, eleganckimi literami nazwę GENETRON, a pod nazwą motto: „Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany”.

Laboratoria i biura Genetronu mieściły się w piętrowym, bauhausowskim w stylu, betonowym budynku, którego połączone galeryjkami skrzydła otaczały z trzech stron prostokątne podwórko-ogród. Z czwartej, tuż za niedawno usypanym i nie obsadzonym jeszcze roślinami pagórkiem żyznej ziemi wznosił się trzypiętrowy, czarny, błyszczący szkłem gmach otoczony przewodami pod napięciem.

Oto dwie strony Genetronu: z jednej otwarte laboratoria, w których pracowano nad biochipami, z drugiej budynek wojskowy, w którym badano możliwość ich militarnego użycia. Nawet w cywilnych laboratoriach stosowano jednak ścisłe środki ostrożność». Wszyscy pracownicy nosili drukowane laserowo identyfikatory, gości uważnie obserwowano. Zarząd firmy w osobach pięciu absolwentów uniwersytetu w Stanford, którzy założyli Genetron zaledwie trzy lata po ukończeniu studiów, zdawał sobie sprawę z tego, że szpiegostwo przemysłowe może być znacznie groźniejsze niż możliwe przecieki z czarnego gmachu. A jednak całość sprawiała pogodne wrażenie. Zrobiono wszystko, by podjęte środki ostrożności były jak najmniej widoczne i dokuczliwe.

Wysoki, przygarbiony mężczyzna o rozczochranych czarnych włosach wyplątał się z ciasnego wnętrza czerwonego sportowego volvo i nim jeszcze zdążył przejść przez parking dla pracowników, kichnął dwukrotnie. Wczesne lato — trawy były już niemal gotowe, by mu obrzydzić życie. Mężczyzna swobodnie przywitał się z Walterem, chudym lecz muskularnym strażnikiem w średnim wieku, a strażnik równie swobodnie sprawdził ważność jego identyfikatora, przesuwając go przez laserowy czytnik. — Niewiele pan spał tej nocy, co, panie Ulam? — zapytał.

Vergil zacisnął wargi i potrząsnął głową.

— Bawiłem się, Walter — odpowiedział.

Oczy miał zaczerwienione, a nos spuchnięty i podrażniony od bezustannego wycierania chusteczką, która — poważnie nadużyta — spoczywała w kieszeni, zawsze gotowa do akcji.

— Nie wiem, jak ktoś taki jak pan, normalnie pracujący człowiek, może się jeszcze bawić po nocach. W środku tygodnia!

— Panie tego żądają, Walter — rzucił Vergil mijając strażnika.

Walter uśmiechnął się i skinął głową, chociaż miał poważne wątpliwości co do powodzenia Ulama niezależnie od tego, jak dobrze potrafił się on bawić. Jeśli wymagania kobiet nie zmniejszyły się drastycznie od czasów jego młodości, nikt, kto się nie golił przez tydzień, nie mógł mieć wielkiego powodzenia.

Vergil Ulam nie był bez wątpienia najbardziej pociągającym mężczyzną w Genetronie. Miał trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i nadciśnienie, a jego cielsko wraz z dziesięcioma kilogramami nadwagi opierało się o ziemie na parze bardzo wielkich i bardzo płaskich stóp. Cierpiał na bóle w krzyżu i nigdy nie mógł się ogolić tak, by na policzkach nie pozostały czarne cienie. Natura nie obdarzyła go głosem, którym zdobywa się przyjaciół, był on twardy, chrapliwy i nieco za głośny. Dwadzieścia spędzonych w Kalifornii lat wygładziło nieco teksański akcent, w chwilach podniecenia lub irytacji przypominał on jednak boleśnie o swym istnieniu.

Jedyną zaletą Vergila były duże i piękne, szmaragdowozielone, pełne wyrazu oczy otoczone wspaniałymi, długimi rzęsami. Mogły jednak pełnić niemal wyłącznie funkcje dekoracyjne. Na co dzień zakrywały je wielkie okulary w ciemnej oprawce. Ulam był krótkowidzem.

Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa i trzy stopnie; jego długie mocne nogi dudniły po stopniach z betonu i stali. Na pierwszym piętrze przeszedł galeryjką do głównego laboratorium wydziału biochipów, zwanego po prostu „wspólnym laboratorium”. Jego dzień zaczynał się zazwyczaj od sprawdzenia próbek umieszczonych w jednej z pięciu ultrawirówek. Ostatnia partia od sześćdziesięciu godzin poddana była wirowaniu przy 200 000 G i można ją już było analizować.

Jak na tak wielkiego mężczyznę Vergil miał zdumiewająco wrażliwe i delikatne ręce. Usunął z wirówki kosztowny czarny, tytanowy rotor i zasunął stalową pokrywę komory próżniowej. Przeniósł rotor na warsztat i — wyjmując po kolei pięć niskich probówek, zawieszonych pod jego półokrągłym zamknięciem — przyglądał się im uważnie. W każdej z nich pojawiło się kilkanaście wyraźnie widocznych beżowych warstw.

Gęste czarne brwi Vergila wygięły się i zetknęły pod grubą oprawką okularów. Uśmiechnął się obnażając zęby pokryte brązowymi plamkami od używanej od dzieciństwa, fluoryzowanej wody.

Telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy zamierzał odessać bufor i usunąć niepotrzebne warstwy. Vergil odłożył probówkę na stojak i podniósł słuchawkę.

— Laboratorium. Tu Ulam.

— Vergil, mówi Rita. Widziałam, jak wchodzisz, ale nie było cię w twojej pracowni…

— To mój drugi dom, Rito. A co?

— Prosiłeś… mówiłeś mi… żeby dać ci znać, kiedy przyjedzie pewien dżentelmen. Chyba właśnie się zjawił.

— Michael Bernard? — spytał Ulam podniesionym głosem.

— To chyba on. Ale, Vergil…

— Już schodzę.

— Vergil…

Ulam odłożył słuchawkę, zawahał się chwilę wpatrzony w probówki i w końcu zostawił je tam, gdzie stały.

Gość czekał w sali recepcyjnej Genetronu — okrągłej, wykrojonej z parteru wschodniego skrzydła, zaopatrzonej w wielkie okna i mnóstwo aspidistrów w żółtych ceramicznych doniczkach. Poranne słońce rzucało ukośne, oślepiające promienie na błękitny jak niebo dywan, gdy Vergil wchodził od strony laboratoriów. Na jego widok Rita wstała zza biurka i gdy ją mijał, powiedziała:

— Vergil…

— Dzięki — rzucił Ulam wpatrzony w godnie wyglądającego, siwego dżentelmena stojącego obok jedynej w tym pokoju kanapy. Nie miał wątpliwości: oto Michael Bernard. Pamiętał go ze zdjęć i z okładki Timesa sprzed trzech lat. Wyciągnął dłoń, uśmiechając się niezwykle szeroko.

— Miło mi pana poznać, panie Bernard.

Bernard potrząsnął wyciągniętą ręką, ale wydawał się zmieszany.

Gerald T. Harrison stał w szerokich, podwójnych drzwiach prowadzących do wymyślnego, przeznaczonego na pokaz biura Genetronu, przyciskając słuchawkę telefonu ramieniem do ucha. Bernard spojrzał na niego pytająco.

— Cieszę się, że dostał pan wiadomość ode mnie — mówił dalej Ulam nie dostrzegając Harrisona, który błyskawicznie zakończył rozmowę i rzucił słuchawkę na widełki. — Ranga ma swoje przywileje — powiedział uśmiechając się zbyt szeroko i zajmując miejsce u boku Bernarda, który zapytał:

— Przepraszam, jaką wiadomość?

— To Vergil Ulam, jeden z naszych najzdolniejszych pracowników podpowiedział służalczo Harrison. Wszyscy cieszymy się z pana odwiedzin, panie Bernard. Vergil, w tej sprawie o której mi mówiłeś, skontaktuję się z tobą później.

Vergil nie miał do Harrisona żadnej sprawy.

— Oczywiście — powiedział. Harrison na nowo rozdrapał starą ranę: znów zepchnięto go na drugi plan.

Bernard nie miał pojęcia o jego istnieniu!

— Później, Vergil — powtórzył znacząco Harrison. — Tak, oczywiście. — Ulam cofnął się, spojrzał błagalnie na Bernarda i w końcu chwiejnym krokiem wyszedł przez boczne drzwi.

— Kto to był? — zainteresował się Bernard.

— Bardzo ambitny gość — odpowiedział ponuro Harrison. — Ale my już mu założymy kaganiec.

Gerald T. Harrison miał swe prawdziwe biuro na parterze zachodniego skrzydła. Wzdłuż ścian biegły półki wypełnione porządnie poukładanymi książkami. Za biurkiem, na poziomie oczu stały znane, czarne książki wydawnictwa Cold Spring Harbor z plastikowym paskiem na obwolucie. Pod spodem Harrison ustawił rzędem stare książki telefoniczne, które kolekcjonował. Kilka półek wypełniały podręczniki informatyki. Na pokratkowanym czarnym blacie biurka spoczywała skórzana suszka i monitor komputera.

Spośród twórców Genetronu tylko dwóch, Harrison i William Yng, doczekało otwarcia laboratoriów. Obaj zorientowani byli na interesy raczej niż na badania, choć ich doktorskie dyplomy wisiały na pokrytej boazerią ścianie. Harrison odchylił się w krześle i założył ręce za głowę. Ulam zauważył na jego koszuli pod pachami małe, prawie niewidoczne plamy potu.

— Vergil, to było żałosne — powiedział. Bardzo jasne włosy zaczesane miał umiejętnie tak, by zakryć przedwczesną łysinę.

— Przykro mi.

— Nie bardziej niż mnie. A więc napisałeś do Bernarda, by odwiedził laboratoria Genetronu?

— Tak.

— Dlaczego?

— Myślałem, że nasza praca może go zainteresować. — Też tak myśleliśmy. I dlatego my go zaprosiliśmy. Nie sądzę, by wiedział o twoim zaproszeniu, Vergil.

— Najwyraźniej nie.

— Próbowałeś nas obejść?

Vergil stał przed biurkiem, wpatrzony ponuro w tył monitora. — Robisz dla nas mnóstwo użytecznej roboty. Rothwild mówi, że jesteś znakomity, może nawet niezastąpiony.

Rothwild był szefem programu biochipów.

— Ale inni twierdzą, że nie można na tobie polegać. A teraz… to.

— Bernard…

— Tu nie chodzi o Bernarda, Vergil. Chodzi o to. Odwrócił monitor i wcisnął jeden z klawiszy komputera. Na ekranie pojawiły się zakodowane dane, wprowadzone do pamięci przez Vergila, który patrzył na nie rozszerzonymi oczami, ze ściśniętym gardłem. Trzeba mu jednak przyznać, że się nie udusił. Zareagował ze sporym opanowaniem.

— Nie znam całości — mówił dalej Harrison — ale wygląda na to, że stawiasz sobie bardzo podejrzane cele. Może nawet nieetyczne. My tu, w Genetronie, lubimy przestrzegać zasad, zwłaszcza wobec rosnącej wartości naszej firmy. Ale nie tylko dlatego. Chciałbym wierzyć, że kierujemy etyczną kompanią.

— Nie robię nic nieetycznego, Geraldzie.

— Ach tak? — Harrison zatrzymał przesuwające się na monitorze dane. — Tworzysz nowe człony DNA w organizmach podlegających kontroli NIH.[1] I pracujesz na komórkach ssaków. My tu nie pracujemy na komórkach ssaków. Nie jesteśmy odpowiednio przygotowani na ryzyko, nie w głównych laboratoriach. Ale przypuszczam, że potrafisz udowodnić mi bezpieczeństwo i nieszkodliwość twych badań. Nie tworzysz nowych zaraz, by je sprzedać rewolucjonistom Trzeciego Świata, prawda?

— Nie — odpowiedział bezdźwięcznie Vergil.

— To bardzo pocieszające. Muszę przyznać, że części tego materiału nie potrafię zrozumieć. Wygląda na to, że rozszerzasz nasz projekt BM. Być może jest tu nawet coś cennego… Przerwał.

— Co ty u diabła robisz naprawdę, Vergil?

Ulam zdjął okulary i wytarł je rąbkiem swego laboratoryjnego fartucha. Kichnął nagle, głośno i soczyście.

Harrison wyglądał na lekko zbrzydzonego.

— Dopiero wczoraj przełamaliśmy twój kod. Niemal przypadkiem. Dlaczego to ukryłeś? Czy to coś, o czym wolałbyś nas nie informować?

Bez okularów Vergil wyglądał jak ślepa, bezradna sowa. Jąkał się, próbował coś odpowiedzieć, umilkł w końcu i tylko wysunął szczękę. Jego gęste czarne brwi ściągnęły się w wyrazie rozpaczliwego zaskoczenia.

— Wygląda na to, że robiłeś też coś na naszej maszynie genetycznej.[2] Oczywiście bez pozwolenia, ale ty nigdy nie dbałeś zbytnio o pozwolenia.

Twarz Vergila spurpurowiała.

— Dobrze się czujesz? — Harrison czuł perwersyjną przyjemność przydeptując Ulama i patrząc, jak się wije. Przez wyraz grzecznego zainteresowania na jego twarzy omal nie przebił uśmiech.

— Dobrze. Pracowałem… pracuje… nad biologiką.

— Biologiką? Nie obiło mi się o uszy.

— Boczna gałąź biochipów. Autonomiczne komputery organiczne.

Myśl o tym, że musiałby powiedzieć więcej, sprawiała Vergilowi nieznośny, fizyczny ból. Napisał do Bernarda, najwyraźniej bez rezultatu, bo pragnął przedstawić mu swe dokonania. Nie chciał przekazać ich Genetronowi na warunkach, które określała klauzula umowy o pracę. Pomysł był taki prosty, lecz opracowanie go zajęło dwa lata — dwa lata ciężkiej pracy utrzymywanej w tajemnicy.

— Jestem zaintrygowany. — Harrison obrócił monitor i znów przeglądał dane. — Nie mówimy po prostu o białkach i aminokwasach. Dłubiesz i w chromosomach. Rekombinujesz geny ssaków. Widzę, że mieszasz w to także geny bakterii i wirusów.

Jego płonące oczy zgasły. Patrzyły nieruchomo, szare i ciężkie jak głazy.

— Vergil, mógłbyś spowodować zamknięcie Genetronu teraz, natychmiast. Nie mamy zabezpieczeń, chroniących przed możliwymi skutkami tego rodzaju zabawy. Nie stosujesz się nawet do warunków systemu P-3!

— Nie ruszam genów reprodukujących!

— A są jakieś inne? — Harrison wyprostował się gwałtownie w fotelu, wściekły że Vergil próbuje mu wcisnąć kit.

— Introny. Sekwencje, które nie kodują struktury białek.

— I co z tego?

— Pracuję tylko na nich. I… dodaję więcej niereprodukującego materiału genetycznego.

— Wygląda mi to na pomieszanie pojęć, Vergil. Nie mamy dowodów na to, że introny niczego nie kodują.

— Tak, ale…

— Ale… — Harrison podniósł dłoń — to nieistotne. Niezależnie od tego, czego chciałeś, pozostaje faktem, że byłeś gotów zerwać umowę o pracę, obejść nas chyłkiem i zapewnić sobie pomoc Bernarda w twych prywatnych badaniach. Czy to prawda? Vergil nie odpowiedział.

— Zakładam, że jesteś bardzo nieskomplikowanym facetem, Vergil, przynajmniej w świecie interesów. Być może nie zdawałeś sobie sprawy z konsekwencji. Ulam przełknął głośno. Był ciągle czerwony jak rak. W uszach pulsowała mu krew, czuł wstrętną, spowodowaną strachem słabość. Kichnął dwukrotnie. — Wyjaśnię ci to, jeśli pozwolisz. Podstawiłeś dupę pod potężnego kopniaka.

Brwi Vergila uniosły się wysoko.

— Jesteś ważny dla projektu BM. Gdyby nie to, wyleciałbyś stąd w jednej chwili, a ja osobiście zadbałbym, żeby twoja noga nigdy już nie postała w żadnym prywatnym laboratorium. Ale Thornton, Rothwild i inni uważają, że jest szansa na to, żeby cię nawrócić, Vergil. Tak, nawrócić! Ochronić przed tobą samym. Nie konsultowałem się na ten temat z Yngiem. Nie będzie sprawy… jeśli zaczniesz się zachowywać przyzwoicie.

Przygwoździł Vergila spojrzeniem rzuconym spod opuszczonych brwi.

— Masz rzucić prace nadobowiązkowe. Zatrzymamy tutaj te dane, ale żądam, by wszystkie nie BM-owskie eksperymenty zostały wstrzymane, a organizmy, którymi manipulowałeś, zniszczone. Osobiście sprawdzę twoje laboratorium za dwie godziny. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz wylany. Dwie godziny, Vergil. Bez wyjątków. Bez taryfy ulgowej!

— Tak jest!

— To wszystko.

2

Nikt z kolegów nie wpadłby w przesadną rozpacz, nawet gdyby Vergila wyrzucono z pracy natychmiast. Przez trzy spędzone w Genetronie lata bezustannie naruszał wszystkie zasady laboratoryjnej etykiety. Rzadko mył probówki, dwukrotnie oskarżono go o to, że nie wytarł rozlanego na laboratoryjny stół bromku etydyny (silnego mutagenu), niezbyt ostrożnie obchodził się z izotopami.

Większość ludzi, z którymi pracował, nie uważała skromności za cnotę, z którą należy się szczególnie obnosić. W końcu byli to najlepsi młodzi badacze w wielce obiecującej dziedzinie nauki i niemal wszyscy spodziewali się dojść w ciągu kilku lat do naprawdę dużych pieniędzy i własnych firm. Vergil jednak nie pasował do ich standardów. W dzień pracował, cicho i ciężko, a później pracował w nocy. Nie był człowiekiem towarzyskim, ale i nie robił sobie wrogów: po prostu ignorował większość ludzi.

Laboratorium dzielił z Hazel Overton, badaczką dokładną i czyściutką jak marzenie. Hazel być może najmniej by za nim tęskniła, być może to ona przełamała jego kod? Nie była niedołęgą w komputerach. Ale nie miał na to żadnych dowodów i nie było sensu popadać w paranoję.

Vergil wszedł do ciemnego laboratorium. Hazel przeprowadzała fluorescencyjną identyfikację na żelu elektroforetycznym używając małej lampy ultrafioletowej. Vergil włączył światło. Dziewczyna podniosła na niego wzrok, zdjęła gogle i okazało się, że jest gotowa do kłótni.

— Spóźniłeś się — powiedziała. — A twoja część laboratorium wygląda jak nie posłane łóżko. Vergil, to…

— Kaput — skończył za nią Vergil, rzucając kitel na stołek. — Zostawiłeś kilka probówek na stole we wspólnym. Obawiam się, że już się do niczego nie nadają.

— Pieprzę to!

Hazel otworzyła szeroko oczy.

— Rany, ale humorek!

— Wsadzili mi knebel do pyska. Mam odstawić wszystkie własne prace i zniszczyć próbki albo Harrison osobiście wykopie mnie za bramę.

— To chyba postąpili sprawiedliwie? — powiedziała powracając do pracy dziewczyna, której przed miesiącem Harrison również zakazał przeprowadzania jakiś doświadczeń. — Co takiego zrobiłeś?

— Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym zostać sam. — Rzucił jej nieprzyjazne spojrzenie poprzez laboratoryjny stół. — Tę robotę możesz skończyć we wspólnym.

— Mogę, ale…

— Ale jeśli się stąd nie wyniesiesz — skończył Vergil ponurym głosem — rozsmaruję twój żel po całej podłodze czubkami moich lakierków.

Hazel przyglądała mu się uważnie dłuższą chwilę i doszła do wniosku, że bynajmniej nie żartuje. Wyłączyła więc elektrody, zabrała aparaturę i od drzwi rzuciła:

— Serdecznie ci współczuję.

— Jasne.

Musiał mieć plan. Drapiąc się po szorstkim podbródku Vergil myślał, jak zminimalizować straty. Mógł poświęcić to, co i tak na nic by się mu już nie przydało, na przykład kultury E. coli. Poszedł znacznie, znacznie dalej. Trzymał je tylko jako pamiątki i rodzaj zabezpieczenia na wypadek, gdyby coś poszło źle w następnych etapach badań. Ale poszło dobrze. Nie dotarł wprawdzie do finiszu, ale widział już metę i czuł smak zwycięstwa, podobny do smaku dobrego, chłodnego wina.

Po stronie zajmowanej przez Hazel wszystko było czyściutkie i porządne. U niego rządził chaos pudełek, tubek i chemikaliów. Jedyne ustępstwo, jakie poczynił na rzecz bhp, miało postać białej, chłonnej ścierki przeznaczonej do wycierania rozlanych niebezpiecznych płynów, która zwisała z czarnego blatu, przyciśnięta za jeden z rogów słoikiem z detergentem.

Vergil stał przed białą tablicą, na której zapisywał swe pomysły, bezmyślnie drapał szorstką brodę i czytał tajemnicze notatki, które naniósł wczoraj.

„Mali inżynierowie. Tworzą najmniejsze maszyny świata. Lepsze niż BM! Maleńcy chirurgowie. Wojna z guzami. Komputery o wielkiej pamięci. (Komputery = spec tumor HA!) Rozmiar toczka”.

Oczywiste bredzenie szaleńca, Hazel nie zwróciłaby na to uwagi. A może? Zazwyczaj na tablicy zapisywano najdziksze pomysły, idee i żarty, i każdy przygotowany był na to, że zamaże je kolejny niedoważony geniusz, a jednak… Te zapiski mogły obudzić ciekawość kogoś tak sprytnego jak Hazel. Zwłaszcza że jego praca nad BM-ami jakoś się opóźniała.

Najwyraźniej nie był wystarczająco rozważny.

BM — biochipy medyczne — miały być pierwszym zastosowanym w praktyce produktem rewolucji bioinformatycznej polegającej na włączeniu molekularnych struktur białkowych w opartą na krzemie elektronikę. W literaturze pisano o nich od lat, ale Genetron spodziewał się, że pierwsze działające egzemplarze będzie mógł przedstawić do badań i zatwierdzenia przez FDA[3] już za trzy miesiące.

A konkurentów mu nie brakowało. W tym, co zaczynało być znane jako Dolina Enzymów — biologiczny ekwiwalent Doliny Krzemowej — czyli w La Jolla i okolicy, ulokowało się co najmniej sześć firm. Niektóre zaczęły od farmacji, z nadzieją zarobienia na badaniach nad rekombinacją DNA i — wyparte z tego rynku przez starsze i bardziej doświadczone koncerny — przerzuciły się na biochipy. Genetron był pierwszą firmą powstałą w celu zajmowania się wyłącznie tym problemem.

Vergil powoli wymazywał notatki. Przez całe życie rzeczywistość konspirowała przeciw niemu, choć był na tyle uczciwy by przyznać, że na ogół on sam sprowadzał na siebie nieszczęście. Nigdy jeszcze nie udało mu się skończyć tego, co zaczął, ani w pracy, ani w życiu prywatnym.

Nie potrafił jakoś ocenić konsekwencji własnych czynów.

Wyjął cztery grube notatniki z zamykanej na klucz szuflady swego biurka i dołączył je do rosnącej kupki rzeczy, które trzeba będzie przeszmuglować z laboratorium.

Nie mógł przecież zniszczyć wszystkich dowodów! Musiał ocalić kultury białych ciałek krwi — swe specjalne limfocyty. Ale gdzie mógłby je trzymać, co mógłby z nimi zrobić poza laboratorium?

Nic. Nie miał dokąd pójść. W Genetronie było wszystko, czego potrzebował, cała aparatura, zorganizowanie zaś innego laboratorium trwałoby miesiące. Przez ten czas rezultaty jego dotychczasowej pracy dosłownie znikłyby bez śladu.

Wyszedł z pracowni tylnymi drzwiami prowadzącymi do wewnętrznego korytarza, mijając zainstalowany na wypadek zagrożenia prysznic. Inkubatory trzymano w osobnej sali, za wspólnym laboratorium. Wzdłuż ściany stało siedem emaliowanych szarych szaf, każda wielkości dużej lodówki, elektroniczne monitory cicho i skutecznie śledziły temperatury i ciśnienie parcjalne CCh w każdej z nich. W odległym kącie, pomiędzy starszymi modelami wszystkich kształtów i rozmiarów, wyszukanymi na wyprzedażach ze zbankrutowanych laboratoriów, stała Forma Scientific, błyszcząca pożółkłą stalą i białą emalią, z wypisanym na kawałku plastra i przyklejonym do drzwi nazwiskiem „Ulam” i dopiskiem „Do wyłącznego użytku”. Otworzył drzwi i wyjął stojak z naczyniami pełnymi kultur bakteryjnych.

W każdym z naczyń bakterie stworzyły nietypowe kolonie, plamy zieleni i pomarańczowe, przypominające lotnicze mapy miast: Waszyngtonu lub Paryża. Z jąder kolonii wybiegały linie, dzielące je na sekcje, różniące się budową i — jak sądził — funkcjami. Ponieważ każda bakteria w kulturze miała potencjał intelektualny myszy, nie było niemożliwe, że stworzyły proste społeczności, w których powstał podział funkcji. Ostatnio nie poświęcał im większej uwagi, tak bardzo zajęty komórkami limfocytów B.

Były jego dziećmi. Wszystkie. A dzieci te okazały się wyjątkowymi.

Włączając palnik, biorąc naczynie w długie szczypce i niszcząc po kolei kultury E. coli nad płonącym gazem, czuł przypływ winy i mdłości.

Wrócił do laboratorium i wrzucił naczynia do sterylizatora. Dotarł do kresu. Nie mógł poświęcić nic więcej. Nienawidził Harrisona nienawiścią silniejszą od wszystkich uczuć, jakie do tej pory żywił w stosunku do innej istoty ludzkiej. Do oczu napłynęły mu łzy wściekłości.

Otworzył laboratoryjną zamrażarkę. Wyjął z niej butelkę z mieszadłem i białą plastikową tackę ze stojącymi na niej dwudziestoma dwoma probówkami. Butelka wypełniona była słomkowożółtym płynem — limfocytami w surowicy. Vergil sam skonstruował mieszadło, lepiej mieszające roztwór i uszkadzające mniej komórek — oś z kilkoma skręconymi w część spirali „skrzydłami”. Probówki wypełniał roztwór soli fizjologicznej i specjalna, skoncentrowana odżywka, podtrzymująca życie komórek obserwowanych pod mikroskopem.

Pobrał trochę płynu z butelki i ostrożnie wpuścił po kilka kropel do czterech probówek. Odstawił butelkę i mieszadło znów zaczęło się obracać.

Po podgrzaniu do temperatury pokojowej — ten proces przyspieszał zazwyczaj małym wentylatorkiem, łagodnie dmuchającym ciepłym powietrzem na tackę — zawarte w probówkach limfocyty uaktywniały się i zaczynały rozwijać, uwolnione od ujarzmiającego je chłodu. Teraz mogą się uczyć, dodawać nowe segmenty do wybranych odcinków DNA. A później, w normalnym procesie rozwoju komórki, nowe DNA zostanie przepisane na RNA, RNA posłuży jako matryca do produkcji aminokwasów, aminokwasy przekształcą się w białka…

Białka zaś staną się być może czymś więcej niż tylko jednostkami struktury komórek — inne komórki będą mogły je „czytać”. Albo samo RNA zostanie przez nie wyodrębnione i wchłonięte. Lub też — to trzecie wyjście stało się możliwe w chwili, gdy Vergil włączył fragmenty bakteryjnego DNA w chromosomy ssaków — same segmenty DNA zostaną usunięte i przekazane dalej.

Ilekroć o tym pomyślał, dostawał zawrotu głowy. Ileż możliwości będą miały komórki, by móc się ze sobą porozumieć i rozwijać swój intelekt?

Pomysł inteligentnej komórki ciągle wydawał mu się dziwny i cudowny — tym razem Vergil wstał i zamarł w bezruchu, gapiąc się w ścianę, aż wreszcie wróciła mu świadomość i mógł kontynuować pracę.

Przyciągnął mikroskop i włożył jego pipetę do jednej z probówek. Wysterowany instrument pobrał automatycznie zaprogramowaną ilość płynu, który Ulam wpuścił do łezki wyszlifowanej na szkiełku podstawowym.

Od początku wiedział, że jego pomysły nie są nierealne i nieużyteczne. Trzy pierwsze miesiące pracy w Genetronie, podczas których pomagał w stworzeniu krzemowo-białkowego interfejsu dla biochipów, przekonały go, że twórcy programu BM pominęli coś oczywistego i bardzo interesującego. Bo niby czemu ograniczać się do krzemu, białek i biochipów wielkości setnej części milimetra, gdy w każdej niemal żywej komórce istnieje funkcjonujący komputer o potężnej pamięci. Komórka ssaka zawiera łańcuch DNA składający się z wielu miliardów podstawowych par, z których każda działa jako fragment informacji. Czym jest w istocie rozmnażanie, jeśli nie skomputeryzowanym procesem biologicznym, bardzo skomplikowanym, lecz wysoce niezawodnym?

Genetron jeszcze do tego nie doszedł, a Vergil już dawno zdecydował, że wcale o tym nie marzy. Popracuje, dowiedzie swego tworząc miliardy działających komputerów komórkowych, opuści Genetron i założy własną firmę.

Po półtorarocznych przygotowaniach i studiach zaczął nocami pracować na maszynie genetycznej. Używając klawiszy komputera syntetyzował ciągi zasad tworzących ko-dony, z których każdy był podstawą prostej logiki DNA-RNA-białka.

Pierwsze ciągi biologiczne wszczepił jako okrągłe plazmidy w bakterie E. coli, które przyjęły je i włączyły w swe DNA. Następnie bakterie rozmnożyły i uwolniły plazmidy, przekazując biologikę innym komórkom. W kluczowej fazie swej pracy Vergil użył wirusowej odwrotnej transkryptazy zamykając pętlę sprzężenia zwrotnego między DNA i RNA. Nawet pierwotne, najprostsze bakterie wyposażone w biologikę używały rybosomów jako „dekoderów” i „czytników”, a RNA jako nośnika informacji. Dzięki pętli sprzężenia zwrotnego komórki stworzyły własną pamięć wraz ze zdolnością działania w oparciu o informacje czerpane z otoczenia.

Prawdziwa bomba wybuchła, gdy testował przekształcone mikroby. Zdolności obliczeniowe nawet bakteryjnego DNA wielokrotnie przewyższały możliwości ludzkiej elektroniki. Wystarczyło tylko wykorzystać istniejący potencjał. Wystarczyło jedno pchnięcie we właściwym kierunku!

Kilkakrotnie Vergil doznawał dziwnego uczucia, że jego praca przebiega zdecydowanie za łatwo, że jest mniej twórcą, bardziej sługą… Molekuły wydawały się same z siebie zajmować właściwe miejsca, a jeśli już coś się nie udawało, błąd był zawsze tak oczywisty, tak łatwy do naprawienia…

Najdziwniejszego uczucia doznał, gdy zorientował się, że tworzy coś więcej niż małe komputery. W momencie, w którym uruchomił proces, wprowadzając sekwencje genetyczne mogące składać i mnożyć wyposażone w biologikę segmenty DNA, komórki zaczęły funkcjonować jako jednostki autonomiczne. Zaczęły „myśleć” za siebie i tworzyć coraz bardziej skomplikowane „mózgi”.

Pierwsze mutanty E. coli miały zdolności intelektualne wypławka. Vergil uczył je poruszania się po prostych labiryntach w kształcie litery T, dając im w nagrodę cukier. Szybko jednak przewyższyły wypławka. Bakterie, proste prokarionty, robiły to lepiej niż wielokomórkowe eukarionty! W ciągu miesiąca pokonywały już bardziej skomplikowane labirynty w tempie — jeśli uwzględniło się skalę — porównywalnym z tempem myszy.

Usunąwszy najdoskonalsze sekwencje biologiki z E. coli Ulam włączył je w limfocyty B, białe krwinki pobrane ze swej własnej krwi. Łańcuchy intronów — samopowielających sekwencji bazowych par, najwyraźniej nie kodujących białek, lecz mimo to stanowiących wielką część komórkowego DNA u eukariontów — zastąpił swymi specjalnymi łańcuchami. Używając syntetycznych białek i hormonów jako środków komunikowania, przez ostatnie kilka tygodni Vergil uczył limfocyty jak najściślejszej współpracy ze sobą i ze środowiskiem — bardzo skomplikowanymi szklanymi labiryntami. Rezultaty o niebo przewyższyły jego oczekiwania. Z nieprawdopodobną szybkością limfocyty nauczyły się przechodzić labirynt, by otrzymać nagrodę w postaci odżywki.

Odczekał, aż probówki zostały wystarczająco podgrzane, by się uaktywnić, podłączył mikroskop do aparatury video i włączył pierwszy z czterech monitorów, stojących na półce nad laboratoryjnym stołem. Widział na nim bardzo dokładnie mniej więcej okrągłe limfocyty, w które zainwestował dwa lata życia. Pracowicie przekazywały materiał genetyczny przez długie rurki wyglądające jak słomki, przypominające bakteryjne pili. Niektóre z cech charakterystycznych dla E. coli zachowały się u limfocytów, nie miał pojęcia, jak. Dorosłe limfocyty nie rozmnażały się same, lecz włączały w prawdziwą orgię wymiany genetycznej. Każdy z nich, każdy z limfocytów zawartych w probówce, którą obserwował, miał potencjalne zdolności intelektualne małpy rezusa. Wprawdzie prostota ich działań wcale o tym nie świadczyła, ale w końcu żyło się im bardzo łatwo.

Rozmawiał z nimi skomplikowanym językiem chemicznego treningu, uczył je i rozwijał — aż do końca. Ich krótkie życie dobiegło kresu. Rozkazano mu je zabić. Nic trudnego. Mógł dodać do zbiorników detergentu i rozpuścić ich błonę komórkową. Zostałyby poświęcone ku chwale grupki ostrożnych, krótkowzrocznych i niewątpliwie głupich jak but biurokratów.

Oddychając chrapliwie Vergil patrzył na zajęte swymi sprawami limfocyty.

Były piękne. Były dziećmi zrodzonymi z jego krwi, wychowanymi tak troskliwie, tak troskliwie udoskonalonymi, a on sam, osobiście, wstrzyknął materiał biologiki co najmniej tysiącowi z nich. Pracowicie zmieniały teraz wszystkich swych towarzyszy, którzy zmieniali swych towarzyszy i tak dalej, i tak dalej…

Jak szympansica Washoe, ucząca swe dzieci amerykańskiego języka migowego, przekazywały z pokolenia na pokolenie pochodnię możliwej inteligencji. Jak dowie się, czy będą kiedyś mogły użyć tego potencjału?

Pasteur. — Pasteur — powiedział głośno. — Jenner.

Uważnie przygotował strzykawkę. Ściągając brwi przebił bawełnianą zatyczkę zamykającą pierwszą probówkę i zanurzył igłę w roztworze. Wyciągnął tłoczek. Pięć, dziesięć, piętnaście centymetrów jasnego płynu wypełniło strzykawkę.

Vergil trzymał ją przed oczami przez kilka minut, wiedząc, że postępuje pochopnie. Do tej pory, pomyślał zwracając się do istot, które stworzył, żyłyście bardzo, bardzo łatwo. Może nawet zbyt łatwo? Siedziałyście w roztworze, popierdując wokół i mając w obfitości wszystkie hormony, których potrzebowałyście. Nie musiałyście nawet pracować na życie. Żadnych trudnych prób, żadnych testów. Nie musiałyście używać tego, czym was obdarzyłem.

Więc co ma zamiar zrobić? Włączyć je w ich naturalne środowisko? Wstrzykując limfocyty w swój krwiobieg mógł nie tylko przeszmuglować je z laboratoriów Genetronu, lecz także odzyskać później w ilości wystarczającej, by wznowić eksperymenty.

— Hej, Vergil. — Ernesto Villar zapukał we framugę drzwi i wsadził głowę do laboratorium. — Mamy ten film z żyły szczura. Zbieramy się w 233. — Postukał palcami we framugę i uśmiechnął się promiennie. — Czuj się zaproszony. Potrzebujemy naszego miejscowego mędrca.

Ulam opuścił strzykawkę i patrzył w przestrzeń.

— Vergil?

— Przyjdę — powiedział Ulam bezbarwnie.

— Tylko się tak nie podniecaj — odpowiedział mu Villar opryskliwie. — Nie będziemy wstrzymywać premiery w nieskończoność — dodał i znikł.

Vergil słyszał jego kroki, oddalające się w korytarzu.

Doprawdy, pochopnie.

Ulam raz jeszcze przebił zatyczkę probówki i wstrzyknął do niej płyn ze strzykawki, którą wrzucił do naczynia z alkoholem. Probówkę włożył do stojaka, stojak do zamrażarki. Butla i stojak z probówkami oznaczone były do tej pory wyłącznie jego nazwiskiem, teraz zastąpiła je nalepka z napisem; na stojaku: „Próbki białek biochipów. Nieudane eksperymenty 21-32”, a na butelce: „Szczurze przeciwciała. Nieudane eksperymenty 13-14”. Nikt nie dotknie anonimowych, nie zanalizowanych rezultatów nieudanych doświadczeń. Były laboratoryjną świętością.

Potrzebował czasu do namysłu.

Rothwild i dziesięciu najważniejszych naukowców z projektu BM siedziało przed wielkim monitorem video w pustym laboratorium 233, używanym ostatnio do tego rodzaju zebrań. Rothwild był eleganckim rudzielcem, który kontrolował naukowców i pośredniczył miedzy nimi a zarządem. Stał teraz obok monitora, wyglądając bardzo szykownie w kremowej marynarce i czekoladowobrązowych spodniach. Villar dał Ulamowi zielone jak awokado plastikowe krzesełko i Vergil ulokował się z tyłu, krzyżując nogi i kryjąc twarz w dłoniach. Przemawiał Rothwild.

— Oto punkt przełomowy w zespołowej produkcji E-64. Pracowaliście nań wszyscy — zerknął niepewnie na Vergila — i wszyscy macie udział w naszym hm… tryumfie. Myślę, że mogę spokojnie użyć tego słowa. E-64 to prototyp biochipu badawczego, ma średnice trzystu mikrometrów, zbudowany jest z białek na podkładzie krzemowym i uczulony na czterdzieści siedem zmiennych frakcji krwi.

Chrząknął. Wszyscy o tym wiedzieli, ale w końcu co okazja, to okazja!

— Dziesiątego maja wstrzyknęliśmy E-64 w arterię szczura. Zamknęliśmy bardzo małe nacięcie i pozwoliliśmy biochipowi poruszać się swobodnie w krwiobiegu. Podróż trwała pięć sekund. Szczur został następnie poświęcony celem odzyskania biochipu. Grupa Terence’a „odczytała” i zinterpretowała zgromadzone informacje. Przepuszczając dane przez specjalny program, zdołaliśmy wyprodukować krótki film.

Skinął na Ernesta, który przycisnął guzik magnetowidu. Przez monitor przemknęły próbki grafiki komputerowej: znak Genetronu, stylizowane podpisy programistów. Zastąpiła je czerń. Ernesto zgasił światło.

Na ekranie pojawił się różowy okrąg, rozszerzył i rozpłynął w nieregularny owal. Wewnątrz owalu pojawiły się kolejne kręgi.

— Zwolniliśmy podróż sześciokrotnie — wyjaśnił Rothwild. I, by wszystko uprościć, wyeliminowaliśmy dane o koncentracji związków chemicznych we krwi tego szczura.

Vergil pochylił się na krześle, zapominając natychmiast o swych kłopotach.

Ciemne wstęgi przemknęły przez falujący tunel koncentrycznych kręgów.

— Przepływ krwi przez arterię — wyrecytował Ernesto. Podróż przez arterię szczura trwała 30 sekund. Vergil poczuł, jak podnoszą mu się włoski na ramionach. Gdyby jego limfocyty mogły widzieć, to — podróżując przez naczynia krwionośne — widziałyby właśnie ten długi nieregularny tunel, jednostajny przepływ krwi, maleńkie zawirowania, ścieśniające się żyły — coraz mniejsze kręgi — drgnienia obrazu, gdy biochip uderzał o ścianki arterii i wreszcie zakończenie: biochip uwiązł w naczyniu włoskowatym.

Film skończył się rozbłyskiem bieli. Pokój wypełniły okrzyki radości. — A teraz — Rothwild uśmiechnął się i podniósł dłoń, przywołując zebranych do porządku — czy macie coś do powiedzenia, nim pokażemy to Harrisonowi i Yngowi?

Vergil wycofał się z-uroczystości po wypiciu kieliszka szampana i wrócił do laboratorium, czując depresję głębszą niż dotąd. Gdzie podział się jego duch współpracy? Czy rzeczywiście wierzył, że sam zdoła dokonać czegoś tak wielkiego jak praca nad limfocytami? Jak dotąd mu się udawało — ale zapłacił za to zawieszeniem, a być może nawet zakończeniem eksperymentu i zniszczeniem okazów.

Wsunął notatki do kartonowego pudełka, które okleił taśmą. Po należącej do Hazel stronie laboratorium, na naczyniu Dewara, znalazł nalepkę: „Overton. Nie usuwać!” i przekleił ją na pudełko, które wsunął na ziemię niczyją, pod zlew. Później zajął się myciem naczyń i porządkowaniem swej części laboratorium.

Podczas inspekcji będzie skruszonym penitentem — da Harrisonowi tę satysfakcję ze zwycięstwa.

A później, w ciągu następnych kilku tygodni, potajemnie przeszmugluje na zewnątrz to, czego będzie potrzebował. Jako ostatnie wyniesie limfocyty, które przez pewien czas może przechować w domu, w lodówce. Może też kraść pożywki, by je utrzymać przy życiu. Tyle, że nie będzie mógł na nich pracować.

Potem zdecyduje, jak kontynuować badania. W drzwiach stanął Harrison.

— Wszystko w porządku — powiedział odpowiednio skruszony Vergil.

3

Obserwowali go uważnie przez tydzień, a po tygodniu, zaprzątnięci ostatnim etapem testowania prototypowego BM, odwołali gończe psy. Zachowanie Vergila stawiało go ponad wszelkimi podejrzeniami.

Dopiero teraz mógł poczynić ostatnie kroki przed dobrowolnym opuszczeniem Genetronu.

Vergil nie był jedynym, który przekroczył zakreślone przez Genetron granice ideologicznej swobody. Zarząd, również w osobie Geralda T. Harrisona, zaledwie przed miesiącem dopadł Hazel, która zboczyła z głównej drogi w swych badaniach nad kulturami E. coli i próbowała udowodnić, że dwupłciowość wywodzi się z inwazji autonomicznej sekwencji DNA, chemicznego pasożyta o nazwie „czynnik F”, na wczesne prokarionty. Twierdziła, że płeć nie jest ewolucyjnie użyteczna, a przynajmniej nie dla kobiet, które (w teorii) mogą się rozmnażać partenogenetycznie. Wniosek — mężczyźni są zbędni.

Hazel zebrała wystarczająco wiele dowodów, by skłonić Vergila, który ukradkiem szperał w jej notatkach, do przyznania jej racji. Ale jej badania naruszyły normy Genetronu. Były rewolucyjne, społecznie kontrowersyjne. Harrison wydał więc wyrok i Hazel wstrzymała się od dalszych prac. Genetron nie marzył o rozgłosie lub nawet odrobinie kontrowersji, jeszcze nie. Przed emisją akcji i ogłoszeniem o wyprodukowaniu działającego BM potrzebował nieskalanej opinii.

Notatki dziewczyny nie zainteresowały ich jednak. Pozwolili jej je zatrzymać. Vergila niepokoiło to, że Harrison zwrócił uwagę na zgromadzone przez niego dane.

Gdy już się upewnił, że garda opadła, zaczął działać. Złożył podanie z prośbą o dostęp do komputera firmy (odebrali mu prawo do korzystania ż niego na czas nieokreślony) z całkowicie właściwym uzasadnieniem stwierdzającym, że musi sprawdzić obliczenia dotyczące zdenaturowanych białek. Otrzymał pozwolenie i pewnego wieczora, po godzinie ósmej, we wspólnym laboratorium, włączył się do systemu.

Vergil dorastał odrobinę za wcześnie, by zdobyć sobie miano komputerowego dziecka-geniusza z lat osiemdziesiątych, lecz mimo to w ciągu ostatnich siedmiu lat potrafił zmienić świadectwa pracy w trzech wielkich firmach i wpisać się na listę absolwentów słynnego uniwersytetu, co praktycznie gwarantowało mu pracę w Genetronie. Nie cierpiał na poczucie winy, spowodowane tymi manipulacjami. I tak nigdy już nie miało być tak źle jak niegdyś, a ponoszenie kary za błędy młodości wydawało mu się czymś pozbawionym sensu. Wiedział przecież, że doskonale poradzi sobie z prowadzonymi w laboratoriach badaniami, a te fałszywe opinie i dyplomy potrzebne są wyłącznie dyrektorom personalnym, którzy tak lubią wszelkiego rodzaju efekty specjalne. A poza tym od dzieciństwa aż do wypadków sprzed kilku tygodni wierzył, że życie jest jego prywatną układanką, której złożenie sposobami, jakich używał, łącznie z włamaniami do systemów komputerowych — to część jego natury.

Odkrył, że przełamanie kodu Rinaldiego, ukrywającego poufne akta Genetronu, jest czymś zaskakująco łatwym. Nie były dla niego żadną tajemnicą liczby Godła i szeregi pozornie przypadkowych cyfr, które pojawiły się na ekranie. Zanurzył się w morzu liczb i danych jak foka w oceanie.

Znalazł wyniki swych badań i zmienił część kodu właściwego dla tej sekcji, ale po chwili zdecydował się grać na pewniaka. W końcu zawsze istniała jakaś, chociaż z pewnością bardzo mała, szansa na to, że znajdzie się ktoś równie sprytny jak on sam. Wymazał więc dane całkowicie.

Jako następne na jego liście figurowało odszukanie danych medycznych pracowników Genetronu. Zmienił kwalifikacje swej polisy ubezpieczeniowej i ukrył zmianę. Jakakolwiek prowadzona z zewnątrz kontrola doprowadziłaby wyłącznie do potwierdzenia, że jest w pełni ubezpieczony nawet po zwolnieniu. Wypłata premii nie mogła budzić zastrzeżeń. Te rzeczy zawsze go niepokoiły. Nie cieszył się żelaznym zdrowiem.

Przez chwilę pomyślał, że mógłby jeszcze nieźle narozrabiać, ale zdecydował, że nie ma to wielkiego sensu. Nie był mściwy. Wyłączył komputer.

Minęło zadziwiająco niewiele czasu nim odkryto, że wymazał dane. Pewnego poranka Rothwild zatrzymał go w drzwiach i rozkazał mu, by trzymał się z daleka od laboratorium. Vergil zaprotestował spokojnie, twierdząc, że ma u siebie pudełko z rzeczami osobistymi i musi je zabrać.

— Dobrze, ale nic więcej. Żadnych organizmów. Chcę wszystko sprawdzić.

Zgodził się bez kłótni.

— A o co chodzi tym razem? — zapytał.

— Szczerze mówiąc nie wiem — przyznał Rothwild. — I wcale nie chcę wiedzieć. Poręczyłem za ciebie. Thornton też. Jesteś dla nas wszystkich wielkim rozczarowaniem.

Vergil myślał błyskawicznie. Nie usunął jeszcze limfocytów — leżały sobie spokojnie w laboratoryjnej zamrażarce. Nie spodziewał się, że cios padnie tak błyskawicznie.

— Wylewacie mnie?

— Wylewamy. Obawiam się, że będziesz miał poważne kłopoty ze znalezieniem pracy w jakimkolwiek prywatnym laboratorium. Harrison jest wściekły.

Hazel zastali przy pracy. Vergil usunął pudło z ziemi niczyjej — spod zlewu, przykrywając nalepkę dłonią, zważył je w rękach i nieznacznym ruchem zerwał taśmę, którą zgniótł i wyrzucił do kosza na śmieci.

— Jeszcze jedno — dodał. — Przechowuję rezultaty kilku nieudanych eksperymentów. Znakowane izotopami. Trzeba by się ich pozbyć, we właściwy sposób.

— O cholera! — powiedziała Hazel. — A gdzie je trzymasz?

— W zamrażarce. Nie ma strachu, to tylko C14. Czy mogę…?

Spojrzał na Rothwilda, który pokazał mu gestem, że ma położyć pudełko na stole, do przejrzenia.

— Mogę? — powtórzył Vergil. — Nie chcę zostawić po sobie niczego, co mogłoby być niebezpieczne.

Rothwild niechętnie skinął głową. Vergil ruszył w stronę zamrażarki, rzucając po drodze fartuch na stół. Jego dłoń znikła w pudełku pełnym strzykawek, palce ujęły jedną z nich…

Tacka z limfocytami stała na najniższej półce. Ulam klęknął, wyjął probówkę, błyskawicznie wetknął w nią igłę i pobrał około dwudziestu cm3 płynu. Strzykawki jak dotąd nie używano, a więc igła powinna być mniej więcej sterylna. Nie mógł użyć spirytusu, musiał ryzykować.

Nim jeszcze wbił igłę w skórę, zastanowił się przelotnie nad tym, co właściwie robi i co niby może na tym zyskać. Szansę na to, by limfocyty przetrwały, były właściwie minimalne; być może w toku eksperymentu zmienił je wystarczająco, przez co albo zginęły w krwiobiegu, niezdolne do adaptacji, albo zrobiły coś wystarczająco niezwykłego, by zostać zniszczone przez system immunologiczny. W każdym razie czas życia aktywnego limfocytu w ludzkim ciele liczy się zaledwie w tygodniach. Gliniarze ciała mają trudne życie.

Igła przebiła skórę. Poczuł lekkie ukłucie, krótki ból i chłód, gdy płyn mieszał się z jego krwią. Wyciągnął igłę i odłożył strzykawkę na dolną półkę zamrażarki. Trzymając w ręku tacę z probówkami i butelkę z mieszadłem wstał i zamknął drzwi. Zdenerwowany Rothwild przyglądał się, jak Vergil wkłada gumowe rękawiczki i po kolei wylewa zawartość probówek do zlewki wypełnionej do połowy etanolem, dodając do niej także płyn z butelki. Uśmiechając się Ulam zatkał zlewkę, potrząsnął nią kilkakrotnie i odłożył do zabezpieczonego pudła na odpadki, które kopniakiem przesunął po podłodze. — To wszystko twoje — powiedział. Rothwild skończył przeglądać notatki. — Nie wiem, czy nie powinny zostać u nas — powiedział. — Zmarnowałeś na nie mnóstwo naszego czasu.

Idiotyczny uśmiech trwał jak przylepiony do twarzy Ulama.

— Podam Genetron do sądu i obsmaruję we wszystkich gazetach, jakie tylko przyjdą mi do głowy. Niezbyt się to przysłuży waszej pozycji na rynku, co? Rothwild przyjrzał mu się uważnie spod opuszczonych powiek. Szyja i policzki poczerwieniały mu lekko.

— Wynoś się — wychrypiał. — Resztę twoich gratów prześlemy później.

Vergil podniósł pudełko. Uczucie chłodu w ramieniu znikło. Rothwild odprowadził go po schodach i przez korytarz aż do wyjścia. Walter przyjął znaczek z nieruchomą twarzą, a Rothwild poszedł za Ulamem aż na parking.

— Pamiętaj o umowie — powiedział. — Po prostu pamiętaj, co ci wolno, a czego nie wolno mówić.

— Chyba wolno mi powiedzieć jedno — stwierdził Vergil, starając się mówić wyraźnie mimo ogarniającej go wściekłości.

— Co takiego?

— Pieprz się! Wszyscy się pieprzcie!

Przejechał obok znaku Genetronu myśląc o tym, co wydarzyło się w surowych murach tej firmy. Zerknął na czarny sześcian, zaledwie widoczny przez gęstwę drzew eukaliptusowych.

Najprawdopodobniej jego eksperyment właśnie się skończył. Przez chwilę czuł spowodowane niesmakiem i napięciem mdłości. A później pomyślał o miliardach limfocytów, które właśnie zabił. Uczucie mdłości narastało, musiał kilkakrotnie przełknąć, by pozbyć się z ust kwaśnego smaku. — Pieprzę — powiedział. — Pieprzę wszystko, czego się tylko dotknę.

4

Ludzkość to jurna banda, zdecydował Vergil, wiercąc się na stołku i patrząc na widoczne wszędzie wokół niego przejawy przemożnego instynktu seksualnego. W rytmie łagodnej, „kosmicznej” muzyki tańczący powoli i z wdziękiem przesuwali się w koło po parkiecie, migające, bursztynowe światła wydobywały z ciemności stłoczone i ściśnięte kobiece i męskie ciała. Za barem zdumiewająca ilość polerowanych mosiężnych kurków z szumem pluła alkoholami, przede wszystkim dobrymi winami sprzedawanymi na szklanki oraz czterdziestoma siedmioma rodzajami kawy. Przeważała kawa — na niebie pojawiły się pierwsze światła poranka, już wkrótce bar „Weary’s” zacznie się opróżniać przed zamknięciem.

Ostatnie, rozpaczliwe wysiłki mające prowadzić do znalezienia partnera można już było dostrzec bez najmniejszego problemu. Podrywano szybciej i mniej finezyjnie. Tuż obok Vergila niski facecik w wymiętym błękitnym garniturku oświadczał się na jedną noc kruchej czarnowłosej dziewczynie o azjatyckich rysach. On sam przyglądał się temu wszystkiemu z pewnego oddalenia. Przez całą noc nawet nie próbował przygadać żadnej z obecnych tu kobiet, a i one najwyraźniej nie miały na niego ochoty.

Z pewnością nie był najatrakcyjniejszym mężczyzną w towarzystwie. Chodził powłócząc nogami — choć prawdę mówiąc rozstawał się ze stołkiem wyłącznie po to, by przejść do wiecznie zatłoczonej toalety. Przez kilka ostatnich lat zbyt wiele czasu spędził w laboratorium i jego cera nabrała w odcieniu niepopularnego podobieństwa do cery Królewny Śnieżki. Nie wyglądał na szczególnie zachwyconego otoczeniem i nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi jakimiś bzdurami. Bogu dzięki klimatyzacja u „Weary’ego” działa sprawnie i katar sienny już go tak nie męczył. Spędził tę noc przede wszystkim obserwując z zainteresowaniem niezwykłe bogactwo — i oczywiste ubóstwo — taktyk, według których zwierzę męskie osacza zwierzę żeńskie. Czuł się odgrodzony od tego świata, zamknięty w odległej i nieco samotnej sferze. Nie miał zamiaru wyciągać ręki poza jej granice. A więc czemu, pytał sam siebie, czemu przyszedł do „Weary’ego”? Po co w ogóle tu przy-lazł? Nigdy jeszcze w swoim życiu nie podrywał dziewczyny u „Weary’ego” ani w żadnym innym barze dla samotnych.

— Cześć!

Vergil drgnął i odwrócił się, patrząc przed siebie rozszerzonymi oczami.

— Przepraszam. Nie chciałam cię przestraszyć. Potrząsnął głową.

Dziewczyna miała może dwadzieścia osiem lat, złoto-blond włosy i ładną, choć nie olśniewająco piękną twarz. Jej największym atutem były wielkie czyste, piwne oczy… a może także i nogi, przyznał zerkając odruchowo w dół.

— Nie przychodzisz tu chyba zbyt często — stwierdziła dziewczyna, oglądając się za siebie. — A może jednak? To znaczy, ja też tu na ogół nie bywam, więc trudno mi powiedzieć…

Vergil potrząsnął głową.

— Nie przychodzę. Nie mam po co. Nie odnoszę olśniewających sukcesów.

Odwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz.

— Wiem o tobie więcej, niż myślisz. I nie muszę nawet czytać tego z dłom^Jesteś mądry. Pierwsza klasa.

— Tak? — zapytał, czując się niezręcznie.

— Umiesz się posługiwać rękami. — Dotknęła kciuka jego spoczywającej na kolanie dłoni. — Masz bardzo ładne ręce. Można nimi wiele zrobić. Ale nie są brudne, więc nie jesteś mechanikiem. I próbujesz się dobrze ubrać, tylko…

Roześmiała się z lekka podpitym chichocikiem i zakryła usta dłonią.

— Przepraszam. Przynajmniej się starasz.

Vergil spojrzał na swą bawełnianą koszulę, czarną w zieloną kratę i czarne spodnie. Ubranie było nowe. O co jej mogło chodzić? Może to pantofle? Jakby nieco wytarte.

— Pracujesz… zaraz… — Umilkła, gładząc się palcem po policzku. Jej długie kształtne, błyszczące brązowym lakierem paznokcie były arcydziełem sztuki manicure. — …Jesteś technikiem!

— Słucham?

— Pracujesz w jednym z tych laboratoriów! Masz zbyt długie włosy, żeby być w marynarce, zresztą oni rzadko tu zachodzą. Chociaż, co ja tam mogę wiedzieć… Pracujesz w laboratorium i… nie jesteś szczęśliwy. Dlaczego?

— Ponieważ… — zaczął i przerwał. Przyznanie się do bezrobocia nie było strategicznie wskazane. Miał przed sobą sześć miesięcy zasiłku i to, wraz z oszczędnościami, mogło na jakiś czas ukryć fakt, że nie ma dobrej pracy.

— Skąd wiesz, że jestem technikiem?

— Potrafię rozpoznać. Kieszeń twojej koszuli… — wsunęła w nią palec i odciągnęła lekko — wygląda na to, że brak w niej paczki ołówków. Takich, co to je obracasz i wtedy pokazuje się czubek.

Uśmiechnęła się rozkosznie i zilustrowała swój krótki wykład wysuwając różowy języczek.

— Tak?

— Tak. I nosisz takie wzorzyste skarpetki. Tylko technicy noszą teraz takie.

— Lubię je. — Vergil czuł, że powinien się jakoś bronić.

— Och, ja też. Chodzi o to, że… nigdy nie znałam technika. To znaczy intymnie.

O Boże!, pomyślał Vergil a głośno powiedział: — A co ty robisz? — I zaraz pożałował, że nie może połknąć tych słów.

— A bardzo bym chciała, chociaż pewnie myślisz, że jestem zbyt bezpośrednia — mówiła dalej, ignorując jego pytanie. — Słuchaj, bar zamykają za kilka minut. Nie musze już nic pić, a muzyka i tak mi się nie podoba. A tobie?

Nazywała się Candice Rhine. Pracowała, przyjmując ogłoszenia w La Jolla Night. Spodobało się jej jego sportowe volvo, spodobało się mieszkanie — trzypokojowy aparta-ment na trzecim piętrze luksusowego domu stojącego za-ledwie cztery przecznice od plaży w La Jolla. Vergil kupił je po okazyjnej cenie sześć lat temu, zaraz po ukończeniu szkoły medycznej, od profesora antropologii, który wkrótce potem wyjechał do Ekwadoru kończyć studia nad kulturą południowoamerykańskich Indian.

Candice weszła do jego mieszkania tak, jakby mieszkała tu od lat. Ruciła swój zamszowy żakiet na sofę, a bluzkę na stół w jadalni. Chichocząc wesoło powiesiła biustonosz na wiszącym nad stołem kinkiecie z chromu i szkła. Piersi miała małe, powiększone bardzo wąską klatką piersiową.

Vergil przyglądał się temu wszystkiemu z pełnym zachwytu niepokojem.

— No chodź, techniku — powiedziała dziewczyna stając nago w drzwiach sypialni. — Lubię futrzaki. Vergil przykrywał swe wielkie, prawdziwie kalifornijskie łóżko maleńką alpakową narzutką.

Candice stanęła w pozie modelki, lekko opierając się palcami rąk o górną część framugi i podnosząc wysoko jedną, zgiętą w kolanie nogę. Obróciła się na pięcie i znikła w ciemności.

Vergil czekał nieruchomo, aż zapali światło.

— Wiedziałam — pisnęła dziewczyna. — Ile tu książek!

Leżąc w ciemnościach Vergil Ulam myślał aż nazbyt jasno o niebezpieczeństwach seksu. Obok niego Candice spała głębokim snem, sprowadzonym przez trzy drinki i cztery stosunki.

Cztery razy!

Nigdy jeszcze nie sprawił się tak dobrze. Już zasypiając dziewczyna wymruczała, że chemicy robią to w probówki, a doktorzy, jakby mieli do czynienia z pacjentkami, lecz tylko technicy potrafią się kochać w postępie geometrycznym.

A jeśli chodzi o niebezpieczeństwa… wielokrotnie, głównie w podręcznikach, Vergil widział rezultaty swobody seksualnej w świecie, w którym podróżuje się tak często. Jeśli Candice wyznawała tę swobodę (a Vergil nie mógł opędzić się przekonaniu, że tylko doświadczona dziewczyna postępowałaby z nim tak otwarcie), nie było sposobu, by przewidzieć, jakie mikroorganizmy mnożą się teraz w jego krwi. A jednak musiała się uśmiechnąć.

Cztery razy.

Candice zamruczała przez sen i Vergil drgnął zaskoczony. Dobrze wiedział, że tej nocy się nie wyśpi. Nie był przyzwyczajony, by ktoś jeszcze leżał w jego łóżku. Cztery razy.

Poplamione na brązowo zęby błysnęły w ciemności.

Rankiem Candice zachowywała się znacznie mniej swobodnie. Bardzo poważnie nalegała na zrobienie śniadania. W swej staroświeckiej lodówce o zaokrąglonych rogach Vergil miał jajka i paski bekonu, z którymi dziewczyna obeszła się bardzo profesjonalnie, jakby kiedyś pracowała jako kucharka — a może po prostu kobietom jakoś to samo wychodzi? On sam nigdy przecież nie potrafił usmażyć przyzwoicie jajek sadzonych, zawsze rozlewał żółtka i przypalał białka.

Patrzyła na niego poprzez stół tymi swoimi wielkimi piwnymi oczami. Vergil był głodny. Jadł szybko. Brak mi delikatności, pomyślał. I manier. No to co? Czego mogła się po nim spodziewać — lub on po niej?

— Na ogół nie zostaję na noc — powiedziała Candice. — Wzywałam już wiele taksówek, rano, o czwartej, kiedy gość mocno spał. Ale ty… Ty mnie zająłeś aż do piątej i… po prostu nie chciałam. Zmęczyłeś mnie.

Skinął głową i ostatnim kawałkiem grzanki zniszczył ostatnie doskonale półtwarde żółtko. Nie bardzo go obchodziło, ilu mężczyzn miała przed nim. Zapewne wielu, sądząc po tym, co mówiła.

Przez całe swe życie Vergil miał tylko trzy dziewczyny i tylko raz sprawiło mu to jakąś przyjemność. Zaczął w wieku siedemnastu lat — prawdziwy łut szczęścia! — a skończył trzy lata temu. To wtedy doznał satysfakcji… i został zraniony. Przy tej właśnie okazji musiał pogodzić się z faktem, że jest wprawdzie wyjątkowo mądry, ale na oko wart niewiele.

— Brzmi to upiornie, prawda? — spytała Candice. — To całe gadanie o taksówkach i w ogóle. Spojrzała mu wprost w oczy. — Miałam sześć orgazmów — dodała.

— To dobrze.

— Ile masz lat? — Trzydzieści dwa.

— A zachowujesz się jak nastolatek. To znaczy, w łóżku. Niezmordowany.

Jako nastolatek nie osiągał nawet w przybliżeniu podobnych wyników.

— Spodobało ci się?

Odłożył widelec, patrząc na dziewczynę w zamyśleniu. Aż za bardzo mu się spodobało. Ciekawe, kiedy spotkają się znowu.

— Tak, spodobało.

— Wiesz, dlaczego wybrałam w tym tłumie właśnie ciebie?

Candice niemal nie tknęła swego jajka, a teraz żuła bez przekonania jedyny kawałek bekonu. Burzliwa noc nie miała wpływu na jej paznokcie. Przynajmniej nie podrapała mu pleców. Czy i to by polubił?

— Nie.

— Bo wiedziałam, że jesteś technikiem. Nigdy się nie pie… to znaczy nie kochałam z technikiem. Jesteś Vergil, tak? Vergil Ian Ulam?

— Tak.

— Gdybym wiedziała, jak to jest, zaczęłabym wcześniej — powiedziała i uśmiechnęła się. Zęby miała białe i równe, choć może odrobinę za duże. Ta jej niedoskonałość spowodowała u niego gwałtowny przypływ czułości.

— Dziękuję ci. Oczywiście nie mogę mówić czy co tam jeszcze… za nas wszystkich. Za nich. Za techników. Wszystko jedno.

— Cóż, myślę, że jesteś słodki. — Uśmiech znikł z jej twarzy, zastąpiony poważnym namysłem. — Więcej niż słodki. Uczciwie, Vergil, byłeś najlepszym z facetów, jakich kiedykolwiek miałam. Czy musisz dziś iść do pracy?

— Nie. Pracuję, kiedy chcę.

— To dobrze. Skończyłeś śniadanie?

Trzy razy przed południem. Gdyby mu ktoś o tym opowiedział, nie uwierzyłby. Candice wychodziła obolała.

— Czuję się tak, jakbym przez rok trenowała pięciobój — powiedziała stając w drzwiach z płaszczem przewieszonym przez ramię. — Chcesz, żebym dziś przyszła do ciebie? Dziś wieczorem. Żebym cię po prostu odwiedziła?

Wyglądała na zaniepokojoną.

— Już się nie mogę kochać. Chyba mi przyspieszyłeś okres.

— Proszę — odpowiedział ujmując jej dłoń. — Będzie mi bardzo miło.

Uścisnęli sobie ręce raczej formalnie i Candice znikła w promieniach wiosennego słońca. Vergil stał przez chwilę w otwartych drzwiach, na zmianę to uśmiechając się, to potrząsając głową z niedowierzaniem.

5

Pod koniec pierwszego tygodnia pożycia z Candice Vergil zauważył, że zmieniły mu się gusta kulinarne. Do tej pory żywił się z uporem słodyczami, jadł dużo ziemniaków, tłuste mięsa, chleb i masło. Jego ulubionym daniem była śmieciarska pizza. W pobliżu domu miał barek, w którym beztrosko ładowano ananasy i prosciutto na oliwki i koreczki.

Candice nalegała, by jadał mniej tłuszczów — nazywała je „tłustym gównem” — za to więcej warzyw i produktów zbożowych. Jego ciało najwyraźniej się z nią zgodziło. Jadł mniej. Wcześniej się najadał. Schudł w talii. W mieszkaniu zaczynało mu brakować miejsca.

Wraz z gustami kulinarnymi zmienił się jego stosunek do miłości. To go nie zaskoczyło. Miał wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by zrozumieć z psychologii tyle, że do skorygowania jego nerwowego mizoginizmu potrzeba mu było po prostu pełnego, satysfakcjonującego związku, takiego, jak związek z Candice.

Czasami, po nocach, sprawdzał swe ciało. Stopy bolały go mniej. Wszystko się zmieniło. Świat wypiękniał. Bóle w plecach powoli znikały, nawet z pamięci. Wcale za nimi nie tęsknił.

Większość tych zmian przypisywał dziewczynie, w zgodzie z powszechnym w okresie dojrzewania przesądem głoszącym, że utrata dziewictwa poprawia cerę.

Od czasu do czasu jego stosunkom z Candice towarzyszyły gwałtowne burze. Gdy próbował mówić o pracy, uważała na przykład, że jest nieznośnie zarozumiały. Na ten temat zawsze wypowiadał się ze źle ukrywanym gniewem i rzadko wyjaśniał techniczne szczegóły. Niemal się jej przyznał, że wstrzyknął sobie limfocyty — powstrzymało go tylko to, że wyglądała na śmiertelnie znudzoną. „Daj mi znać,” powiedziała, „kiedy wynajdziesz tanie lekarstwo na liszaje. Moglibyśmy zarobić na Lidze Akcji Chrześcijańskiej, nie wprowadzając go na rynek”.

Kiedy przestał się już martwić chorobami wenerycznymi (Candice była w tej sprawie szczera i bardzo stanowcza, i przekonała go, że jest czysta) pewnego wieczora dostał na brzuchu wysypki w postaci dość szczególnych i bardzo swędzących białych pryszczy. Rano znikły, by się już więcej nie pojawić.

Vergil leżał w łóżku obok delikatnego, przykrytego białym prześcieradłem, spokojnie oddychającego, dziewczęcego ciała. Pośladki Candice przypominały dwa ośnieżone wzgórza, plecy miała nagie, jakby nosiła jedną z tych podniecających, króciuteńkich nocnych koszulek. Trzy godziny temu skończyli się kochać, a on ciągle jeszcze nie zasnął myśląc o tym, że przez dwa ostatnie tygodnie spał z nią częściej niż ze wszystkimi kobietami w swym życiu łącznie.

To go wzięło. Zawsze interesował się statystyką. W jego badaniach, jak w interesach, liczby oznaczały sukces lub porażkę. Zaczynał myśleć, że ta „przygoda” (swoją drogą dziwne, że przyszło mu do głowy to właśnie słowo) właściwie jest sukcesem. Powtarzalność to cecha udanego eksperymentu, a już jeśli o to chodzi…

I tak dalej — nieskończone nocne rozmyślania, nieco mniej pożyteczne niż głęboki sen bez snów.

Candice zdumiewała go. Kobiety zawsze zdumiewały Vergila, który tak mało miał szans, by je poznać, ale podejrzewał, że Candice jest jednak bardziej zdumiewająca od innych. Po prostu nie potrafił zrozumieć jej stosunku do świata. Ostatnio raczej nie inicjowała miłości, ale oddawała się jej z wystarczającym entuzjazmem. Przypominała kota, który szuka sobie domu, a gdy go znajdzie, zwija się w kłębek i mruczy nie martwiąc się o jutro.

Poganiająca Vergila namiętność i jego życiowe plany nie zostawiały po prostu miejsca na taką obojętność.

Wahał się nie chcąc uznać, że jest od niego głupsza. Bywała całkiem dowcipna, spostrzegawcza i w ogóle fajnie było mieć ją obok siebie. Po prostu nie obchodziło jej akurat to, co obchodziło jego. Wierzyła w pozory: wygląd, rytuały i to, co myślą i co robią ludzie. On zaś nie przejmował się zdaniem innych ludzi przynajmniej dopóty, dopóki nie weszli mu w drogę.

Candice doświadczała i akceptowała. Vergil zapalał się i obserwował.

I był bardzo zazdrosny. Jakże radowałby go odpoczynek od ciągłego naporu myśli, planów i lęków, od bezustannego analizowania danych w nadziei na odrobinę natchnienia. Zamienić się miejscami z Candice — toż to przecież byłyby wakacje!

Z drugiej strony dziewczyna z pewnością miała go za człowieka, który próbuje zmienić świat. Sama żyła prawie nie planując, niemal nie myśląc i nie mając najdrobniejszych nawet skrupułów… żadnych wyrzutów sumienia, żadnego zastanawiania się po fakcie. Kiedy okazało się, że jej rewolucjonista jest bezrobotny i ma małe szansę, by szybko znaleźć sobie pracę, w ogóle się tym nie przejęła. Zdumiewające! Może, jak kot, nie rozumiała się po prostu na tych sprawach?

A więc spała — a on nie mógł przestać myśleć o tym, co się zdarzyło w Genetronie, przeżywał skutki swego z pewnością dziwacznego zachowania. Tego, że wstrzyknął sobie limfocyty i tego, że nie pomyślał, co zrobić później.

Patrzył w ciemny sufit, a później zacisnął mocno powieki, pragnąc obserwować wzory fosfenowe. Podniósł obie ręce, trącając jedną z nich pupę Candice i — by zwiększyć efekt — nacisnął od góry gałki oczne palcami wskazującymi. Dzisiaj jednak nie było mu jakoś dane nacieszyć się psychodelicznymi produkcjami własnych oczu. Widział tylko ciepłą ciemność, przerywaną błyskami świateł tak dalekimi i słabymi, jak wiadomości przesyłane z odległego kontynentu.

Myśląc lecz poza myślami, daleki od dziecinnych zabaw i ciągle przytomny, Vergil czekał cierpliwie, na nic nie patrząc i na niczym się nie koncentrując — próbując uniknąć, naprawdę — czekając do świtu.

próbując uniknąć myśli o tym, co stracił i tym, co zyskał ostatnio, a co może

stracić

nie jest gotowy rusza się ciągle i drży

tracąc

Niedzielny poranek trzeciego tygodnia.

Candice podała mu gorącą kawę. Przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Coś tu było nie tak: i z kubkiem, i z jej dłonią. Szukał okularów, lecz gdy je założył, oczy rozbolały go jeszcze bardziej. „Dziękuję,” mruknął odbierając kubek i opierając się gwałtownie o poduszkę. Odrobina brązowego, gorącego płynu prysnęła na prześcieradło.

— Co będziesz dzisiaj robił? — spytała Candice. (Szukał pracy, to pewnie chciała usłyszeć, ale nigdy nie wspominała o odpowiedzialności i nie pytała, skąd ma pieniądze.) — Chyba szukał pracy — odpowiedział.

Znów spróbował zerknąć przez szkła, jednym palcem przyciskając oprawkę do nosa.

— A ja odniosę tę reklamę do gazety, zrobię zakupy w sklepiku z warzywami na naszej ulicy, sama ugotuję obiad i sama go zjem.

Vergil spojrzał na nią zaskoczony.

— Co się stało? — spytała.

— Dlaczego sama? — odpowiedział pytaniem Vergil.

— Bo myślę, że zacząłeś się już do mnie przyzwyczajać. I to mi się nie podoba. Traktujesz mnie jak coś oczywistego.

— A co w tym złego?

— Nic — odpowiedziała cierpliwie. Ubrała się i rozczesała włosy, które spłynęły jej na plecy błyszczącą falą. — Po prostu nie chcę stracić luzu.

— Luzu?

— Słuchaj, w każdym związku musi się od czasu do czasu zdarzyć coś nieprzewidzianego. Zaczynam cię traktować jak domowego pieska, a to z pewnością niedobrze.

— Nie — odpowiedział Vergil tak, jakby myślał o czymś innym.

— Nie wyspałeś się?

— Nie. Nie bardzo. — Vergil wyglądał na zakłopotanego.

— Więc o co ci chodzi?

— Właśnie się zorientowałem, że widzę cię…

— Właśnie! Zaczynasz mnie traktować jak konieczność…

— Nie! Chodzi o to, że bez okularów! Widzę cię doskonale bez okularów!

— To świetnie — stwierdziła Candice z kocią obojętnością. — Zadzwonię do ciebie jutro. Nie złość się.

— Ależ nie. — Vergil ścisnął skronie palcami. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi.

A on rozejrzał się po pokoju.

Wszystko było cudownie ostre. Nie widział niczego tak czysto od czasu, gdy miał siedem lat i wzrok popsuł mu się po odrze.

Po raz pierwszy zdarzyło się coś dobrego, czego z pewnością nie mógł przypisać Candice.

— Luz — powiedział i zamrugał patrząc na zakrywające okno zasłony.

6

Miał wrażenie, że tygodniami przesiadywał w biurach takich jak to: ściany pomalowane w jasne odcienie brązu, szare, stalowe biurko pokryte schludnie ułożonymi papierami i koszykami na korespondencję przychodzącą i wychodzącą, mężczyźni i kobiety grzecznie zadający podchwytliwe, psychologicznie znaczące pytania. Tym razem była to efektowna i dobrze ubrana kobieta o przyjacielskiej, cierpliwej twarzy. Przed nią, na biurku, leżały jego świadectwa pracy i wyniki testu na profil psychologiczny. Już dawno nauczył się robić takie testy: gdy każą ci rysować, unikaj oczu i figur o ostrych kątach, rysuj jedzenie i zgrabne dziewczyny, określaj cele, do których dążysz, w terminach praktycznych i zdecydowanych, sięgając zawsze odrobinę za daleko, okaż wyobraźnię, ale trzymaj ją w karbach. Kobieta pokiwała głową nad papierami, a później spojrzała wprost na niego.

— To wspaniałe świadectwa, panie Ulam.

— Vergil, proszę.

— Brakuje ci trochę wykształcenia, ale doświadczenie badawcze więcej niż wyrównuje te braki. Sądzę, że domyślasz się, o co teraz spytam?

Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Prawdziwy okaz niewinności.

— Niezbyt dokładnie określiłeś, co mógłbyś u nas robić, Vergil. Chciałabym usłyszeć, w czym możesz pomóc Codon Research.

Zerknął ukradkiem na zegarek, sprawdzając nie godzinę, lecz datę. Za tydzień możliwości odzyskania przynajmniej niektórych ze zmienionych limfocytów zmaleją niemal do zera. Miał doprawdy ostatnią szansę.

— Jestem w pełni wykwalifikowany, by wykonywać każdą pracę laboratoryjną, badawczą lub pomocniczą. Codon Research radzi sobie doskonale w farmacji i to mnie interesuje, ale tak naprawdę mógłbym wam pomóc przy każdym waszym programie związanym z biochipami.

Oczy pani dyrektor do spraw personalnych zwęziły się o maleńki Ulamek milimetra. Trafiłem w dziesiątkę, pomyślał Vergil. Codon Research ma zamiar się tym zająć.

— Nie zajmujemy się biochipami, Vergil. Mimo to radziłeś sobie wspaniale w dziedzinach pokrewnych farmacji. Dużo zajmowałeś się kulturami, wygląda na to, że byłbyś potrzebny w browarze co najmniej tak, jak u nas.

Przypomniała mu w rozwodnionej wersji stary dowcip, popularny w środowisku. Vergil uśmiechnął się.

— Jest jednak pewien problem — mówiła dalej. — Oceniano cię bardzo wysoko pod względem bezpieczeństwa. Ale u ostatniego pracodawcy, w Genetronie, sprawa ta wyglądała wręcz beznadziejnie.

— Tłumaczyłem już, że była to prywatna kłótnia. Starcie osobowości.

— Tak. Na ogół nie interesujemy się bliżej tymi sprawami. Nasza firma różni się w końcu od innych i jeśli świadectwa pracy są tak doskonałe, jak wydają się twoje, nie przejmujemy się jakimiś kłótniami. Tylko że ja czasem muszę pracować na nosa, Vergil, i coś mi się tu nie podoba. W Genetronie pracowałeś nad biochipami?

— Zajmowałem się badaniami pomocniczymi.

— Tak. A czy masz zamiar podzielić się z nami nabytymi przy tych pracach doświadczeniami?

Był to kod innego pytania: „Czy masz zamiar wydać nam sekrety poprzedniego pracodawcy?”

— I tak, i nie — odparł. — Po pierwsze, nie siedziałem w środku tego tematu. Nie miałem dostępu do najważniejszych tajemnic. Mogę wam jednak ofiarować wyniki moich własnych prac. A więc, formalnie rzecz biorąc, odpowiedź brzmi: tak. Genetron zawierał umowy z klauzulą o badaniach własnych, więc jeśli mnie zatrudnicie, będę sypał. W tym, co było nieodłączną częścią moich własnych badań.

Miał nadzieję, że prawidłowo dobrał proporcje między prawdą i kłamstwem. Łgał, bowiem wiedział wszystko o biochipach Genotronu, a jednak mówił prawdę, bowiem czuł, że sam pomysł biochipu jest nieudany, poroniony.

— Mhm… — Kobieta raz jeszcze przerzuciła papiery. — Mam zamiar być z tobą szczera, Vergil. Może bardziej niż ty ze mną. Jesteś dla nas trochę tajemniczy, jesteś samotnikiem, ale i tak zatrudnilibyśmy cię z ochotą… gdyby nie jedna rzecz. Jestem przyjaciółką pana Rothwilda z Genetronu. Bardzo dobrą przyjaciółką. Przekazał mi pewne informacje, które w innej sytuacji potraktowałby prawdopodobnie jako poufne. Nie wymieniał nazwisk i pewnie nawet nie pomyślał, że możesz kiedyś przestąpić próg tego pokoju, ale wiem od niego, że ktoś przekroczył zalecenia NIH i bawił się w rekombinację DNA w jądrach komórek ssaków. Mam poważne podejrzenia, że chodziło właśnie o ciebie.

Uśmiechnęła się miło. — Czy tak?

Od roku nie wywalono z Genetronu nikogo. Nikt nawet nie złożył wymówienia. Vergil skinął głową.

— Rothwild był mocno zdenerwowany. Twierdził, że jesteś wspaniałym badaczem… i że sprowadzisz nieszczęście na każdą firmę, która cię zatrudni. Wspomniał, że postraszył cię nawet czarną listą. Oczywiście i on, i ja wiemy, że taka groźba niewiele dziś znaczy, nie przy współczesnym prawie pracy i możliwości oddania sprawy do sądu. Ale tym razem, przez zwykły przypadek, Codon Research wie o tobie więcej, niż powinno. Mówię ci to wszystko otwarcie, bo tu nie powinno być żadnych nieporozumień. Jeśli ktoś mnie przyciśnie, zaprzeczę wszystkiemu. Nie zatrudniamy cię wyłącznie z powodu twojego profilu psychologicznego. Rysujesz przedmioty zbyt od siebie odległe, co oznacza niezdrowe skłonności do samoizolacji.

Wręczyła mu papiery.

— Czy wszystko jasne?

Vergil skinął głową. Wziął dokumenty i wstał.

— Nawet nie znasz Rothwilda — powiedział. — To mi się zdarza po raz siódmy.

— Tak? Cóż, panie Ulam, nasz przemysł jest jeszcze w powijakach, ma zaledwie piętnaście lat. W niektórych sprawach firmy ciągle jeszcze współpracują ze sobą. Podrzynanie gardeł od frontu, pomocna dłoń za plecami. Miło mi się z panem rozmawiało, panie Ulam. Życzę przyjemnego dnia.

Vergil opuścił białe, betonowe mury Codon Research i stanął oślepiony słońcem. To byłoby na tyle — pomyślał. Cały jego eksperyment rozpłynie się wkrótce w nicości. Może to nawet i lepiej?

7

Jechał na północ, pomiędzy biało-złotymi wzgórzami upstrzonymi powykręcanymi dębami, mijając ciemnoniebieskie jeziora o wodzie czystej i głębokiej po zimowych deszczach. Lato było na razie łagodne i nawet tu, z dala od oceanu, temperatura nie przekraczała jeszcze trzydziestu stopni Celsjusza.

Czerwone volvo z szumem silnika mknęło nie kończącą się, prostą nitką autostrady numer 5, mijając pola bawełny i orzechowe lasy. Przeciął drogę 580 i objechał przedmieścia Trący, nie myśląc niemal o niczym. Prowadził, jakby było to lekarstwo na lęk. Po obu stronach autostrady wiatraki, umieszczone na wysokich wieżach, obracały się w równym rytmie. Każde z potężnych, kręcących się skrzydeł było szerokie jak dwie trzecie futbolowego boiska.

Vergil nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze i to go niepokoiło. Od dwóch tygodni nie kichnął ani razu, i to w środku najbardziej nie sprzyjającego alergikom sezonu! Gdy spotkał się z Candice i powiedział jej, że wyjeżdża do Livermore zobaczyć się z matką, dziewczyna zwróciła uwagę na jego cerę — bladość ustąpiła miejsca zdrowej barwie brzoskwini — i na to, że przestał pociągać nosem.

— Za każdym razem gdy się widzimy, przystojniejesz — uśmiechnęła się i pocałowała go. — Wracaj jak najszybciej. Będę za tobą tęskniła. I może odkryjemy wspólnie, że zostało nam jeszcze trochę luzu.

Czuć się lepiej, wyglądać lepiej, i nie wiedzieć czemu! Nie był aż tak sentymentalny by wierzyć, że miłość jest lekarstwem na wszystko, nawet jeśli to, co go łączyło z Candice, można nazwać miłością. A można?

Czy też jest to coś innego.

Nie chciał o tym myśleć, wiec jechał dalej. Po dziesięciu godzinach w drodze, z lekka rozczarowany, zjechał na South Vasco Road i pojechał na południe. Skręcił w prawo, w East Avenue i dojechał nią do centrum Livermore, małego kalifornijskiego miasteczka pełnego starych, ceglanych i kamiennych domów, drewnianych budynków, które stały niegdyś na farmach, a teraz obrosły przedmieściami, i centrów handlowych prawie identycznych z tymi, jakie budowano w każdym innym kalifornijskim mieście. Tuż za tym miasteczkiem stało Lawrence Livermore National Laboratory, w którym, miedzy innymi, projektowano także broń jądrową.

Stanął przed pizzeria „Guinevere’s” i zmusił się do zamówienia średniej śmieciarskiej pizzy z sałatą i coca-coli. Siedząc i czekając w pseudośredniowiecznej sali zastanawiał się leniwie, czy laboratoria w Livermore mają coś z tego, czego potrzebuje. Kto tu był doktorem Strangelove, ludzie od broni jądrowej czy dobry, stary Vergil I. Ulam?

Podano mu pizzę. Przyjrzał się serowi, przyprawom i tłustym parówkom. „Kiedyś to lubiłem”, mruknął, skubnął pizzę i zjadł sałatę. To mu wystarczyło. Zostawił większość posiłku na stole, wytarł usta, uśmiechnął się do siedzącej za kasą dziewczyny i wrócił do samochodu.

Nie cieszył się perspektywą odwiedzin u matki. W jakiś dziwny, irytujący sposób potrzebował ich wprawdzie, ale nigdy nie sprawiały mu przyjemności.

April Ulam mieszkała w dobrze utrzymanym stuletnim, piętrowym domu stojącym tuż przy First Street. Dom pomalowany był na kolor leśnej zieleni i miał mansardowy dach. Żelazne łańcuchy odgradzały od stromych schodów dwa małe ogródki; w jednym rosły kwiaty i zioła, w drugim warzywa. Ganek był osłonięty i miał siatkowe drzwi, umocowane na skrzypiących zawiasach i przytrzymywane jęczącą stalową sprężyną. Do samego domu wchodziło się przez ciężkie, poczerniałe, dębowe drzwi z wprawionymi w nie trójkątnymi szybkami. Kołatka miała kształt lwiej głowy.

Nic z tego nie wydawało się niezwykłe w starym domu, stojącym w małym kalifornijskim miasteczku. Lecz nagle pojawiła się matka, smukła, ubrana w powiewające lawendowe jedwabie i złote pantofle na wysokich obcasach. Siwizna niemal nie tknęła jej kruczoczarnych włosów, zostawiając tylko ślady na skroniach. Wyszła za dębowe i drugie, siatkowe drzwi i stanęła w pełnym słońcu. Powitała syna pełnym rezerwy uściskiem, przeprowadziła przez przedpokój. Jej smukłe układne palce delikatnie ściskały jego dłoń.

W dużym pokoju usiadła na nowym, aksamitnym szezlongu, drapując się w jedwabie. Pokój pasował do domu, umeblowany przedmiotami, które starsza kobieta (a nie moja matka) mogła zebrać w ciągu długiego, całkiem interesującego życia. Obok szezlongu stała zbyt miękko wyściełana sofa, pokryta błękitnym materiałem drukowanym w kwiatki, był tu też mosiężny, okrągły stół z arabskimi przysłowiami wytłoczonymi w koncentrycznych kręgach wokół abstrakcyjnych, geometrycznych wzorów. Trzy rogi zajmowały lampy w stylu Tiffany’ego, a w czwartym stał nadgniły chiński posąg Kwan-Yin, wyrzeźbiony w przeszło dwumetrowym klocu drzewa tekowego. Jego ojciec, w rozmowach nazywany po prostu Frankiem, przywiózł go z któregoś z rejsów handlowych, z Tajwanu. Trzyletniego wtedy Vergila wystraszył nim prawie na śmierć.

Frank zostawił ich obydwoje w Teksasie, gdy Vergil miał lat dziesięć. To wtedy przenieśli się do Kalifornii. Matka nie wyszła za mąż powtórnie, twierdząc, że ograniczyłoby to jej możliwości. Nie był nawet pewien, czy rodzice się rozwiedli. Pamiętał ojca jako ciemnego mężczyznę o ostrych rysach, donośnym głosie, nietolerancyjnego, niezbyt inteligentnego, śmiejącego się głośno w momentach perwersyjnego podniecenia. Nawet teraz nie potrafił sobie wyobrazić rodziców, idących razem do łóżka, nie mówiąc już o wyobrażeniu sobie, jak przeżyli razem jedenaście lat. Nigdy nie brakowało mu Franka — tęsknił za ojcem teoretycznym, za kimś, z kim mógłby porozmawiać, kto pomógłby mu odrobić lekcje i miał te odrobinę mądrości, której potrzebuje dziecko w kłopotach. Takiego ojca zawsze mu brakowało.

— A wiec nie pracujesz? — powiedziała April, obserwując syna z czymś, co mogło ujść za lekkie zatroskanie.

Vergil nawet nie wspomniał matce o tym, że go wyrzucono, lecz nie próbował pytać, skąd się o tym dowiedziała. Była o wiele inteligentniejsza od męża i chyba równie inteligentna jak syn, którego przewyższała znacznie w sprawach praktycznych i światowych.

Skinął głową.

— Już pięć tygodni.

— Jakie masz widoki?

— Przestałem szukać.

— Uprzedzili się do ciebie?

— Bardzo poważnie uprzedzili.

April uśmiechnęła się. Teraz już mogła zacząć słowną szermierkę. Niezależnie od wszystkich swych wad jej syn był bardzo mądry i bardzo zabawny. Nie współczuła mu z powodu braku pracy taki już jest ten świat. Vergil albo nauczy się pływać, albo utonie. W przeszłości, mimo wszystko, jakoś utrzymywał się na powierzchni, chlapiąc wokół i nie troszcząc się o styl, ale trzymając głowę nad wodą. Od czasu, gdy dziesięć lat temu opuścił dom, nigdy nie poprosił jej o pieniądze.

— Więc przyjechałeś zobaczyć, co się dzieje z twoją starą matką?

— A coś się dzieje?

— A dzieje. W zeszłym miesiącu było tu sześciu konkurentów. To przykre być starą kobietą i nie wyglądać staro.

Vergil zachichotał i potrząsnął głową. Wiedział, że tego się od niego oczekuje.

— Mają jakieś szansę? Matka uśmiechnęła się kpiąco.

— Nigdy więcej. Żaden mężczyzna nie zastąpi Franka, dzięki Bogu. — Wywalili mnie, ponieważ prowadziłem swoje własne eksperymenty — stwierdził Vergil.

Skinęła głową i zapytała, czy chce herbaty, wina czy piwa.

— Piwa — odpowiedział. Wskazała mu kuchnię.

— Nie zamykam lodówki na klucz.

Wziął sobie butelkę Dos Equis i wracając do pokoju starł z niej wilgoć rękawem. Usiadł w miękkim fotelu i pociągnął długi łyk.

— Nie doceniali twego geniuszu? Potrząsnął głową.

— Nikt mnie nie rozumie, mamo.

April spojrzała za syna, w przestrzeń i westchnęła. — Ja cię nigdy nie rozumiałam. Czy masz jakieś nadzieje na pracę w najbliższym czasie?

— Już o to pytałaś.

— Myślałam, że jeśli użyję innych słów, odpowiedź również będzie inna.

— Odpowiedź będzie ta sama, nawet gdybyś pytała w suahili. Mam szczerze dość pracy dla innych.

— Mój nieszczęśliwy, nieprzystosowany synek!

— Mamo! — Vergil zirytował się lekko.

— I co tam robiłeś?

Opowiedział jej, nie wdając się w szczegóły. Zrozumiała z tego tylko to, co najprostsze.

— Próbowałeś załatwić interesy za ich plecami? Vergil skinął głową.

— Gdybym tylko miał jeszcze miesiąc dla siebie! Gdyby Bernard to zobaczył, wszystko ułożyłoby się wspaniale!

Nigdy nie wykręcał się przed matką. Nie sposób było nią wstrząsnąć. Z trudem dotrzymywał jej kroku, oszukiwać nawet nie próbował. — I nie byłoby cię teraz tutaj, u biednej, starej matki?

— Najprawdopodobniej nie — odparł wzruszając ramionami. — Jest też i dziewczyna. To znaczy kobieta.

— Jeśli pozwala nazywać się dziewczyną, nie jest kobietą.

— To osoba dość niezależna. — Przez chwilę opowiadał o Candice. O tym, jak bezwstydnie postępowała na początku — a potem, powoli, udomowiła się. — Przyzwyczaiłem się już do jej obecności. To znaczy, nie mieszkamy razem. Daliśmy sobie wolne żeby zobaczyć, jak to będzie. Nie jestem perłą w życiu rodzinnym.

April skinęła głową i poprosiła, żeby przyniósł jej piwa. Wrócił do pokoju z zamkniętą butelką Anchor Steam w ręku.

— Nie mam aż tak twardych paznokci.

— Och!

Wrócił do kuchni i otworzył butelkę.

— No, to teraz powiedz mi, czego się spodziewałeś po takim wielkim neurochirurgu jak Bernard. Co miał dla ciebie zrobić?

— On jest nie tylko neurochirurgiem. Od lat interesował się SI.

— SI?

— Sztuczna inteligencja.

— Ach! — April uśmiechnęła się z promiennym zrozumieniem. — Jesteś bezrobotny, być może zakochany, bez perspektyw. Uciesz serca rodziców czymś jeszcze. No, co się dzieje?

— Chyba przeprowadzam eksperyment na samym sobie.

— Jak?

— Cóż, te komórki, które zmieniłem. Musiałem je jakoś przemycić, więc wstrzyknąłem je sobie do krwi. Od tego czasu nie miałem dostępu do laboratorium, nawet takiego zwykłego, lekarskiego. Już nigdy ich nie odzyskam.

— Odzyskam?

— Oddzielę od innych komórek. Ich są miliardy, mamo.

— Jeśli to twoje komórki, to czym się martwisz?

— Nic nie zauważyłaś? Spojrzała na syna.

— Nie jesteś już taki blady. I nosisz szkła kontaktowe.

— Nie noszę szkieł kontaktowych.

— Więc może zmieniłeś te idiotyczne przyzwyczajenia i już nie czytasz po nocach.

Potrząsnęła głową.

— Nigdy nie rozumiałam, jak możesz interesować się takimi głupstwami.

Vergil patrzył na nią z otwartymi ustami.

— Przecież to fascynujące, mamo! Szkoda, że nie dostrzegasz, jakie to ważne…

— Nie czepiaj się moich szczególnych uprzedzeń. Przyznaję się do nich, mam swoje przekonania i nie będę ich dla ciebie zmieniała. Nie wtedy, gdy widzę, jak wygląda dzisiejszy świat, i to dzięki ludziom o twoich intelektualnych skłonnościach. Przecież każdego dnia tam, w tym waszym laboratorium, wynajdują jakiś nowy sposób na przybliżenie końca świata.

— Nie należy sądzić naukowców po mnie, mamo. Ja nie jestem taki typowy, raczej…

Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, więc tylko się skrzywił. Matka skrzywiła się także i odpowiedziała mu lekkim uśmiechem, którego znaczenia nie potrafił nigdy rozszyfrować.

— Szalony — podpowiedziała.

— Nieortodoksyjny — poprawił ją Vergil.

— Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Co to za komórki? Coś z twojej krwi? Pracowałeś nad nimi?

— One potrafią myśleć, mamo.

Doprawdy nie sposób nią było wstrząsnąć. Nie zareagowała w żaden przewidywalny sposób.

— Razem… to znaczy wszystkie czy każda z osobna?

— Każda. Chociaż w ostatnich eksperymentach zaczęły się grupować. Nie mam pojęcia dlaczego.

— A czy są przyjaźnie nastawione?

Vergil wzniósł wzrok do nieba w ostatecznej rozpaczy.

— To limfocyty, mamo. Żyją w zupełnie innym świecie. Nie mogą być nastawione przyjaźnie lub nieprzyjaźnie, przynajmniej zgodnie ze znaczeniem, jaki my nadajemy tym słowom. Dla nich światem jest chemia.

— Jeśli potrafią myśleć, potrafią także coś czuć, albo doświadczenia całego mojego życia są do niczego. Chyba, że przypominają Franka. Ale on nie myślał za dużo, wiec to porównanie nie całkiem pasuje.

— Jakoś nie miałem czasu, by się przekonać, jakie są naprawdę i czy potrafią myśleć tak dobrze jak… mogą.

— A jak mogą?

— Jesteś pewna, że to wszystko rozumiesz?

— A czy mówię tak, jakbym rozumiała?

— Oczywiście. Właśnie dlatego pytałem. Nie wiem, co mogą. Ale z pewnością dużo, bardzo dużo.

— Verge, w twoim szaleństwie zawsze była jakaś metoda. Co zamierzałeś przez to osiągnąć?

To go zastopowało. Już dawno porzucił nadzieję na porozumienie się z matką na tym poziomie, na poziomie osiągnięć i sukcesów. Nigdy nie potrafiła pojąć, że chce po prostu czegoś dokonać. Dla niej do celu dochodziło się nie drażniąc zbyt często sąsiadów.

— Nie wiem. Pewnie nic. Zapomnij o tym.

— Już zapomniałam. Gdzie zjemy obiad?

— Zjedzmy po marokańsku.

— Dobrze. Niech będą tańce brzucha.

Z tego wszystkiego, czego u matki nie rozumiał, rekordy biła jego sypialnia. Zabawki, łóżko i meble, plakaty na ścianach — ten pokój wyglądał dziś nie tak jak wtedy, gdy go opuścił, ale tak jak wtedy, kiedy miał dwanaście lat. Książki, które wtedy czytał, wyjęte z leżących na strychu pudeł, stały na półkach jedynego regału, który mieścił niegdyś całą jego bibliotekę. Fantastyka naukowa w paperbackach i edycjach klubowych współzawodniczyła z komiksami i niewielkim, choć ważnym księgozbiorem składającym się z podręczników elektroniki i książek naukowych.

Na plakatach filmowych, z pewnością dziś już bardzo cennych, robot Robbie potykając się niósł przez najeżony skałami pejzaż obcej planety bardzo „powiększoną” Annę Frances, czerwonooki Christopher Lee szczerzył wściekle wielkie zębiska, a Keir Dullea patrzył w przerażeniu zza szybki swego kosmicznego hełmu.

Zdjął te plakaty, kiedy miał dziewiętnaście lat, zwinął i schował w szufladzie. April powiesiła je z powrotem, gdy wyjechał do college’u.

Znalazła gdzieś nawet jego dziecinną kapę na łóżko, ozdobioną postaciami myśliwych i myśliwskich psów. Samo łóżko, stare i tak dobrze znane, próbowało przenieść go w czasy dzieciństwa, od którego nie mógł się przecież oddalić, bo chyba nigdy go nie miał.

Pamiętał te czasy pełne niepokoju, pełne strachu. Bał się tego, że może być jakimś seksualnym maniakiem, że jest odpowiedzialny za ucieczkę ojca, że dostanie dwóję w szkole. A oprócz strachu pamiętał i zachwyt. Tę szczególną, beztroską radość, kiedy zwinął pasek papieru, złączył jego końce i otrzymał swą pierwszą wstęgę Möbiusa. Kiedy obserwował mrowisko i dostał pierwszy zestaw kempingowy. I kiedy w koszu na śmieci w alejce za domem znalazł dziesięć roczników Scientific American.

Już w ciemnościach, zasypiając, poczuł, jak nagle zaswędziały go plecy. Podrapał się bezmyślnie i zaraz usiadł, przeklinając szeptem. Zwinął górę od piżamy w ciasny wałek i zaczął nim poruszać w górę i w dół, próbując pozbyć się dokuczliwego swędzenia.

Dotknął twarzy. To nie była jego twarz, to była twarz najzupełniej obca: guzy, ostre rysy, wielki nos, sterczące usta. Ale dotknięta drugą ręką, wydawała się zupełnie normalna. Zetknął palce obu dłoni. Coś tu nie grało. Jedna była zbyt czuła, druga jakby zdrętwiała.

Ciężko oddychając i potykając się, Vergil pobiegł do łazienki na piętrze i zapalił światło. Pierś swędziała okropnie, mnóstwo niewidzialnych mrówek gryzło go między palcami stóp. Nie czuł się tak strasznie źle od czasu, gdy mając jedenaście lat, na miesiąc przed odejściem Franka, przeszedł wietrzną ospę. Nie mogąc myśleć o niczym oprócz złego samopoczucia, rozebrał się i wlazł pod prysznic z nadzieją, że zimna woda złagodzi te dolegliwości.

Woda ciekła ze starej instalacji wątłym strumykiem opryskując mu głowę, szyję i plecy, ściekając po piersiach, brzuchu i nogach. Obie ręce były teraz niezwykle, aż boleśnie nadwrażliwe, woda kłuła je niczym igła, ogrzewając i chłodząc, paląc i zamrażając. Wyciągnął je przed siebie i poczuł opór powietrza.

Stał pod prysznicem piętnaście minut, wzdychając z ulgą, gdy podrażnienie zaczęło ustępować i pocierając obolałe miejsca nasadą i grzbietem dłoni, aż mocno poczerwieniały. W palcach czuł kłucie, malejące i stopniowo niknące w rytmie pulsującej krwi. Wszystko wróciło do normy.

Wyszedł spod prysznica, wytarł się i stanął nagi w płynącym z otwartego okna chłodnym powietrzu, słuchając grania świerszczy. „Niech to diabli”, powiedział powoli, z uczuciem. Obrócił się, by przejrzeć się w lustrze. Całą pierś pokrytą miał czerwonymi plamami, podrapaną i podrażnioną. Okręcił się na pięcie i zerknął przez ramię na plecy.

Od łopatki do łopatki i wzdłuż kręgosłupa, tuż pod powierzchnią skóry przecinające się blade, delikatne linie rysowały niechcianą, szaloną mapę drogową. Patrzył, jak znikają powoli, by po chwili wydać się tylko złudzeniem. Czując, jak mocno bije mu serce, Vergil usiadł na pokrywie sedesu, podparł brodę dłońmi i wpatrzył się w swe stopy. Był przerażony. Roześmiał się głośno i chrapliwie.

— Pogonić gówniarzy do roboty? — zapytał szeptem sam siebie.

— Vergil, dobrze się czujesz? — Matka stała po drugiej stronie drzwi.

— Świetnie — odpowiedział. Z dnia na dzień lepiej.

— Jak długo żyję i oddycham, nie zrozumiem mężczyzn — stwierdziła April, nalewając sobie kolejną filiżankę mocnej czarnej kawy. — Zawsze partaczą i zawsze wpadają w kłopoty.

— Ja nie mam kłopotów, mamo. — Nawet w jego uszach zabrzmiało to bardzo nieprzekonująco.

— Nie?

Vergil wzruszył ramionami.

— Jestem zdrowy. Jeszcze przez parę miesięcy poradzę sobie bez pracy. A w międzyczasie coś mi się powinno trafić.

— Przecież ty nawet niczego nie szukasz! Co akurat było prawdą.

— Wychodzę z głębokiej depresji.

Co było akurat bezczelnym łgarstwem.

— Łżesz — powiedziała April. — Nigdy w życiu nie byłeś w depresji. Nawet nie wiesz, co to znaczy. Powinieneś na kilka lat zmienić się w kobietę, to byś się dowiedział. Promienie porannego słońca przebiły przezroczystą firankę, wypełniając kuchnię stłumionym, pogodnym blaskiem.

— Czasami zachowujesz się tak, jakbyś odbijała ode mnie piłki. Jak od ściany.

— Bo na ogół jesteś mniej więcej tak wrażliwy jak ściana. Vergil, do diabła, przecież jesteś moim synem! Dałam ci życie, myślę, że pomoc Franka możemy spokojnie wykreślić, i przez pełne dwadzieścia dwa lata patrzyłam, jak doroślejesz. Nie dorosłeś nigdy i nie wyrobiłeś sobie pełnej wrażliwości. Jesteś chłopcem bystrym, ale jakby niekompletnym.

— A ty — stwierdził krzywiąc się — ofiarujesz mi pełnię pomocy i zrozumienia. — Nie drażnij starej kobiety, Verge. Daję ci tyle, na ile zasługujesz. Jesteś w prawdziwych kłopotach, prawda? Przez ten eksperyment?

— Wolałbym, żebyś wiecznie do niego nie wracała. Jestem naukowcem, cała ta sprawa dotyczy wyłącznie mnie i na razie…

Zamknął usta z wyraźnie słyszalnym trzaskiem i skrzyżował dłonie na piersiach. Kompletne wariactwo! Limfocyty, które sobie wszczepił, ponad wszelką wątpliwość zginęły albo właśnie umierały. Zmienił je w warunkach laboratoryjnych, najprawdopodobniej otrzymały cały zestaw histokompatybilnych antygenów i już przed kilkoma tygodniami zostały zaatakowane i zniszczone przez swych niezmienionych kuzynów. Każde inne przypuszczenie było po prostu nierozsądne. A w nocy… cóż, miał po prostu skomplikowaną reakcję alergiczną. Dlaczego, spośród wszystkich ludzi, właśnie z matką mówił o możliwości…

— Verge…

— Było mi bardzo miło, April, ale chyba muszę już wracać.

— Ile czasu ci jeszcze zostało? Stał i patrzył na nią wstrząśnięty.

— Ja nie umieram, mamo.

— Przez całe swe życie mój syn pracował dla jednej, wielkiej chwili. Wygląda na to, że właśnie nadeszła.

— To cholerne szaleństwo!

— Odpowiem ci tym, co sam mi powiedziałeś. Nie jestem geniuszem, synku, ale i nie jestem durna jak ściana. Powiedziałeś, że stworzyłeś inteligentne zarazki i zaraz ci coś wyjaśnię… Każdy, kto kiedyś odkażał toaletę albo czyścił kubełek, do którego wyrzuca się zużyte pieluchy, umrze z przerażenia na myśl o inteligentnych zarazkach. Co będzie, kiedy zaczną się bronić? No, wytłumacz to swojej starej matce!

Na to nie miał już odpowiedzi. Nie był nawet pewien, o czym właściwie rozmawiają, nic tu nie miało sensu. Ale czuł, jak coś ściska mu żołądek.

Odprawiał już wcześniej podobny rytuał. Wpadał w kłopoty i niepewny, przerażony przyjeżdżał do matki nie bardzo nawet wiedząc, na czym polegają jego problemy. A April, z niesamowitą wręcz skutecznością, przechodziła jakby na wyższy poziom rozumowania, nazywała po imieniu to, co go gnębiło i rozkładała przed nim tak, że nie sposób było nic ominąć. Nie mógł jej za to pokochać, ale była mu niezbędna.

Wstał i sięgnął, by pogłaskać jej dłoń. Odwróciła się i mocno chwyciła go za rękę.

— Jedziesz już? — Tak.

— Ile czasu nam zostało, Vergil?

— Co?

Nic nie rozumiał, ale oczy wypełniły mu się nagle łzami. Drżał.

— Wróć do mnie, jeśli tylko będziesz mógł.

Złapał walizkę, którą spakował w nocy i przerażony pobiegł po schodach do samochodu. Wrzucił ją do bagażnika, okrążył volvo, uderzył kolanem w tylny zderzak, poczuł ból, który zaraz znikł. Usiadł na wysokim, rajdowym siedzeniu, włączył silnik.

Matka stała na progu, jedwabie powiewały w słabym, porannym wietrze. Odjeżdżając, Vergil pomachał jej przez okno. Normalka. Każdy macha matce na pożegnanie. Jedź już!

Jedź wiedząc, że twój ojciec nigdy nie istniał, a matka jest czarownicą. Więc kim ty jesteś?

Potrząsał głową, aż zaczęło mu szumieć w uszach. Jakimś cudem prowadził prosto. Na grzbiecie lewej dłoni widział białą linię jak cienka nitka przylepiona mocnym klejem.

8

Nietypowa dla kalifornijskiego lata burza właśnie się kończyła. Na niebie wisiały chmury, ochłodziło się, okna sypialni plamiły krople deszczu. Nawet morze, choć oddalone o cztery przecznice, dawało o sobie znać; w mieszkaniu słychać było głuchy huk i szum przewalających się fal.

Vergil siedział przy komputerze z dłonią opartą o klawiaturę i wiszącym nad klawiszem palcem. Na monitorze obracała się skręcona molekuła DNA otoczona mgłą białek. Powstające na krótko przerwy w fosforanowo-cukrowym kręgosłupie jej podwójnej spirali oznaczały błyskawiczne penetracje enzymów, rozkładających molekułę do transkrypcji. U dołu ekranu przesuwały się oznaczone kodem kolumny liczb. Vergil patrzył na nie dość nieuważnie.

Będzie musiał wkrótce z kimś pogadać, z kimś oprócz matki i, oczywiście, oprócz Candice, która wprowadziła się do niego tydzień po powrocie z Livermore. Wyraźnie zamierzała zostać na dłużej, gotowała i sprzątała mu mieszkanie.

Czasami chodzili razem na zakupy i sprawiało im to przyjemność. Bardzo lubiła kupować mu lepsze ubrania, a on godził się, choć uszczuplało to jego i tak już niewielkie oszczędności.

Kiedy pytała go o coś, co się jej nie podobało, coraz częściej i coraz dłużej zwlekał z odpowiedzią. Zastanawiała się, dlaczego nalega, by kochali się po ciemku.

Chciała chodzić na plażę, ale Vergil był temu przeciwny.

Martwiła się, że Vergil za dużo czasu spędza pod nowymi lampami kwarcowymi.

— Verge? — Candice stanęła w drzwiach sypialni, ubrana w szlafrok frotte ozdobiony wzorem z róż.

— Nie nazywaj mnie tak. Tak mnie nazywa matka.

— Przepraszam. Mieliśmy pojechać do zoo, pamiętasz? Vergil podniósł palec do ust i zaczął obgryzać paznokieć. Chyba jej nawet nie słyszał.

— Vergil?

— Nie najlepiej się czuję.

— Nie wychodzisz z domu. To dlatego.

— Przecież czuję się zupełnie dobrze — powiedział obracając krzesło. Patrzył na nią niczego nie tłumacząc.

— Nie rozumiem. Wskazał na ekran.

— Nie pozwalałaś mi nigdy wyjaśnić…

— Zachowujesz się jak wariat i tego właśnie nie rozumiem. — Usta Candice drżały.

— To więcej, niż mogłem przypuszczać.

— O co ci chodzi, Vergil?

— O powiązania. O kombinacje. O moc.

— Proszę cię, mów z sensem!

— Jestem w pułapce. Zwabiony, lecz nie porzucony.

— Ja cię przecież nie wabiłam…

— Nie ty, słoneczko — odparł myśląc o czymś innym. — Nie ty. Candice podeszła do biurka z wahaniem, jakby komputer mógł ją ugryźć. Oczy miała wilgotne, ssała dolną wargę.

— Kochanie?

Vergil spisał szybko kilka pulsujących na ekranie liczb.

— Hm?

— Czy ty zrobiłeś coś w pracy? Nim odszedłeś? Nim się spotkaliśmy?

Obrócił głowę i spojrzał na nią tępo.

— Jak z komputerami? Wściekłeś się i spieprzyłeś im komputery? — Nie — zaprzeczył z uśmiechem. — Nie spieprzyłem im komputerów. Może je trochę popieprzyłem, ale tego nikt nigdy nie zauważy.

— Bo… znałam kiedyś takiego faceta… najpierw naruszył prawo, a później zaczął się śmiesznie zachowywać. Nie chciał wychodzić z domu, prawie się nie odzywał, zupełnie jak ty.

— A co zrobił? — zapytał Vergil, ciągle spisując dane.

— Obrabował bank.

Ołówek zatrzymał się w pół ruchu. Vergil spojrzał na Candice. Płakała. — Kochałam go i musiałam rzucić, kiedy się o tym dowiedziałam. Nie mogłam żyć z taką świnią!

— Nie bój się.

— Parę tygodni temu byłam już gotowa rzucić ciebie. Myślałam, że może między nami zdarzyło się wszystko, co się mogło zdarzyć. Ale… to głupota… nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Jesteś szalony, ale mądry, a nie szalony dureń jak inni faceci. Myślałam, że moglibyśmy się związać, tak luźno, że to by było strasznie fajne. Słuchałabym, kiedy byś mi tłumaczył te różne rzeczy, może nauczyłbyś mnie czegoś o biologii i elektronice.

Wskazała palcem na monitor.

— Spróbuję zrozumieć. Naprawdę!

Vergil słuchał z otwartymi ustami. Zamknął je i spojrzał w monitor, mrugając szybko.

— Zakochałam się w tobie. Kiedy pojechałeś odwiedzić matkę. Czy to nie dziwne?

— Candice…

— I jeśli zrobiłeś coś wstrętnego, to zraniłeś także mnie, a nie tylko siebie…

Odsunęła się, przyciskając pięść do podbródka, jakby chciała się sama uderzyć.

— Nie chcę nikogo zranić.

— Wiem. Nie jesteś zły.

— Wyjaśniłbym ci wszystko, gdybym sam wiedział, o co chodzi. Ale nie wiem. W każdym razie nie zrobiłem nic, za co mogliby mnie posłać do więzienia. Nic nielegalnego.

Oprócz sfałszowania danych medycznych.

— Nie będziesz mi tłumaczył, że się niczym nie przejmujesz! Dlaczego nie możemy o tym po prostu porozmawiać?

Wyciągnęła z szafy składane krzesło, rozłożyła je kilka metrów od biurka i usiadła. Kolana trzymała razem, stopy rozstawiła szeroko.

— Powiedziałem już, że sam nie wiem, o co chodzi.

— Czy zrobiłeś coś… sobie? To znaczy, może zaraziłeś się w laboratorium albo… Czytałam, że to możliwe, lekarze i naukowcy zarażają się chorobami, nad którymi pracują.

— I ty, i matka… — Vergil potrząsnął głową.

— Obydwie się boimy. Czy spotkam kiedyś twoją matkę?

— W każdym razie nieprędko.

— Przepraszam, ja… — Candice żywo potrząsnęła głową — po prostu chciałam się przed tobą wygadać.

— W porządku.

— Vergil? — Tak.

— Kochasz mnie?

— Tak — powiedział i zdumiał się, bo była to prawda. Ale nie odwrócił głowy od monitora.

— Dlaczego?

— Jesteśmy podobni — odparł, choć sam nie wiedział, jak to właściwie rozumieć. Może chodziło mu o to, że obydwojgu nic się nie miało udać, że nigdy nie mieli wiele znaczyć. A to dla niego oznaczało klęskę.

— Oj, Vergil!

— Naprawdę. Może po prostu nie zdajesz sobie» z tego sprawy?

— Z pewnością nie jestem taka mądra jak ty.

— Czasami ciężko być mądrym.

Czy to właśnie odkrywają teraz one, moje małe limfocyty? Jak ciężko być mądrym, jak ciężko przetrwać?

— Czy możemy gdzieś dzisiaj pojechać, zrobić sobie piknik? Zostało nam z wczoraj trochę zimnego kurczaka.

Spisał ostatnią kolumnę liczb i zrozumiał, że wie już to, co chciał wiedzieć. Limfocyty rzeczywiście mogły przekazywać swą biologikę innym typom komórek.

Łatwo mogły zrobić to, co mu najwyraźniej robiły.

— Tak — powiedział. — Piknik to wspaniały pomysł.

— A później, kiedy wrócimy… zapalimy światło? Czemu nie? Candice i tak musi się dowiedzieć, wcześniej czy później… Znajdzie się jakiś sposób, żeby wyjaśnić, skąd wzięły się te linie. Dzięki Bogu zbladły trochę pod wpływem kwarcówek.

— Kocham cię — powiedziała Candice, nie spuszczając z niego wzroku i nie podnosząc się z krzesła.

Przesłał dane liczbowe i graficzne do pamięci i wyłączył komputer.

— Dziękuję — powiedział miękko.

PROFAZA

Październik — grudzień

9

Irvine, Kalifornia

Edward Milligan nie widział się z Vergilem przez dwa lata, jego portret, który przechował w pamięci, zupełnie nie przypominał stojącego teraz przed nim opalonego, doskonale ubranego dżentelmena. Poprzedniego dnia umówili się przez telefon na lunch, a teraz stanęli wreszcie twarzą w twarz w dużych, podwójnych drzwiach prowadzących do kawiarni dla pracowników nowego Centrum Medycznego Mount Freedom w Irvine.

— Vergil? — Edward potrząsnął głową i obszedł przyjaciela dookoła, przyglądając mu się z wyrazem przesadnego zdumienia na twarzy. — To naprawdę ty?

— Miło cię znów zobaczyć, Edwardzie — odparł Ulam, ściskając mocno wyciągniętą ku niemu dłoń. Stracił z dziesięć, dwanaście kilo, a to, co zostało, wydawało się jakby zgrabniejsze. W szkole medycznej był przysadzistym, grubawym chłopakiem o rozczochranych włosach i wystających zębach. Przepuszczał prąd przez klamki drzwi w sypialni, szturchał swych kolegów tak, jakby chciał im połamać żebra i nigdy nie umawiał się z dziewczynami, jeśli oczywiście nie liczyć Eileen Termagant, która z wyglądu była do niego całkiem podobna.

— Wspaniale wyglądasz. Gdzieś ty spędzał wakacje? W Cobo San Lucas?

Stanęli w kolejce do baru, wybierali dania.

— Opalałem się — odpowiedział Vergil, stawiając na tacy karton mleka czekoladowego — pod lampami kwarcowymi. Przez trzy miesiące. Dałem sobie wyprostować zęby zaraz po tym, jak widzieliśmy się po raz ostatni.

Edward obejrzał je, podnosząc palcem górną wargę Vergila.

— Aha. Ale są ciągle odbarwione.

— Są. Vergil potarł wargę i odetchnął głęboko. — Słuchaj, zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli pogadać w cztery oczy. A przynajmniej tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał.

Edward odprowadził go do kącika dla palących, w którym trzech twardych nałogowców siedziało wśród sześciu stolików.

— Słuchaj, mówiłem prawdę — stwierdził, gdy rozładowywali tace. — Ty się naprawdę zmieniłeś. Wyglądasz świetnie.

— Zmieniłem się bardziej, niż przypuszczasz — przytaknął Vergil parodiując dialog z filmowego horroru i teatralnie podnosząc brwi. — Jak tam Gail?

— Bardzo dobrze. Od roku jesteśmy małżeństwem.

— Hej, gratulacje! — Vergil zerknął na swój lunch: plasterek ananasa, biały ser, kawałek bananowego ciasta z kremem. — Zauważyłeś coś jeszcze? — zapytał drżącym lekko głosem.

Edward przyjrzał mu się uważnie.

— No…

— Przyjrzyj się.

— Nie jestem pewien… ależ tak! Nie nosisz okularów. Szkła kontaktowe?

— Nie. Po prostu już ich nie potrzebuję.

— I jesteś taki elegancki. Kto cię teraz ubiera? Mam nadzieję, że ma tyle seksu, co gustu.

— Candice. — Na ustach Vergila pojawił się charakterystyczny skromny i niepewny uśmiech, któremu towarzyszył mniej charakterystyczny błysk oka. — Wyrzucili mnie z pracy trzy miesiące temu. Żyję z oszczędności.

— Zaczekaj. Zróbmy w tym jakiś porządek. A może byś tak zaczął od początku? Pracowałeś? Gdzie?

— Wylądowałem w końcu w Genetronie. Dolina Enzymów.

— North Torrey Pines Road?

— Właśnie. Obrzydliwe miejsce. Niedługo usłyszysz o nich więcej. Wypuszczą akcje, które pójdą w górę jak rakieta. Przełom w BM-ach.

— Biochipy? Vergil skinął głową.

— Są już i takie, które działają.

— Co!? — Brwi Edwarda uniosły się wysoko.

— Mikroskopijne obwody logiczne. Wstrzykujesz je w ludzkie ciało, kierują się tam, gdzie chcesz je mieć i robią swoje. Z aprobatą pana doktora Michaela Bernarda.

Brwi Edwarda powędrowały jeszcze wyżej.

— Jezu, Vergil, Bernard to niemal święty. Miesiąc, dwa miesiące temu był na okładce Megi i Rolling Stone. Dlaczego mówisz mi to wszystko?

— To oczywiście miał być sekret, giełda, przełom w badaniach i tak dalej. Ale ja mam tam swój kontakt. Słyszałeś kiedyś o Hazel Overton? Edward potrząsnął głową.

— A powinienem?

— No, chyba nie. Myślałem, że Hazel serdecznie mnie nie znosi, a tymczasem okazało się, że czuje do mnie coś w rodzaju niechętnego szacunku. Zadzwoniła dwa miesiące temu i zapytała, czy nie zechciałbym napisać z nią artykułu o czynniku F w genomach E.coli.

Rozejrzał się dookoła i zniżył głos.

— A ty rób, co chcesz. Ja mam dość tych sukinsynów. Edward gwizdnął.

— Dajesz mi zarobić, nie?

— Jeśli o tym marzysz? Możesz też posłuchać mnie przez kilka chwil, nim popędzisz do swego maklera.

— Oczywiście. Mów dalej.

Vergil nie tknął ani białego serca, ani ciasta. Zjadł tylko ananasa i wypił mleko czekoladowe.

— Wepchnąłem się tam pięć lat temu. Ze szkołą medyczną i doświadczeniem w komputerach byłem wielkim faworytem w wyścigach do Doliny Enzymów. Przeszedłem się z papierami tam i z powrotem po North Torrey Pines Road i Genetron mnie przyjął.

— To wszystko?

— Nie. — Vergil pogrzebał w białym serze widelcem i zaraz go odłożył. — Poprawiłem sobie papiery. Studia, świadectwa, tego typu rzeczy. Nikt się w tym jeszcze nie połapał. Wszedłem przez bramę triumfalną i szybko wyrobiłem sobie nazwisko. Przy białkach i wstępnych badaniach do biochipów. Genetron ma za sobą duże pieniądze i niczego nam nie brakowało. Po czterech miesiącach poszedłem na swoje. Dzieliłem laboratorium, ale mogłem prowadzić własne badania. Parę razy mi się udało.

Machnął nonszalancko ręką.

— Potem trochę zboczyłem z drogi. Robiłem swoją robotę, a po godzinach… Szefostwo się połapało, no i wylali mnie. Zdołałem… ocalić fragmenty doświadczenia, ale nie byłem zbyt ostrożny. Czy może rozsądny. I teraz mój eksperyment wydostał się poza laboratorium.

Edward uważał zawsze Vergila za człowieka ambitnego i bardziej niż trochę pomylonego. Nawet w szkolnych czasach jego stosunki z osobami reprezentującymi władzę nie bywały dobre. Już dawno Edward dostrzegł, że nauka jest dla jego przyjaciela jak cnotliwa kobieta, która nagle rzuca się w ramiona chłopca nie dorosłego do dojrzałej miłości, przestraszonego, że na zawsze straci szansę, przegra i wszystko spieprzy. Co też najwyraźniej nastąpiło.

— Wydostał się poza laboratorium? Nie rozumiem.

— Chcę, żebyś mnie zbadał. Dokładnie. Jak na raka. Później ci wszystko wyjaśnię.

— Chcesz badań za dziesięć tysięcy?

— Wszystkiego, co możesz zrobić. Ultrasonografia. NMR.[4] Termografia. Wszystko.

— Nie wiem, jak będzie z dojściem do aparatury. Ten nowy PET[5] jest tu od miesiąca czy dwóch. Trudno nawet wymyślić coś droższego.

— Więc ultrasonografia i NMR. To powinno wystarczyć.

— Vergil, ja jestem zwykłym położnikiem, a nie genialnym dzieckiem biochipów. Ginekolog-położnik, żeby było śmieszniej. Pewnie mógłbym ci pomóc, jeśli zmieniasz się w kobietę.

Ulam pochylił się głęboko, omal nie pakując ręki w ciasto. Uniknął nieszczęścia o milimetry, odchylając łokieć dosłownie w ostatniej chwili. Dawny Vergil trafiłby w sam środek talerzyka.

— Zbadaj mnie, to… — Zmrużył oczy i potrząsnął głową. — Po prostu mnie zbadaj.

— Załatwię ultrasonografie i NMR. Kto płaci?

— Mam ubezpieczenie. Przed opuszczeniem Genetronu popracowałem nad aktami. Do stu tysięcy dolarów niczego nie sprawdzą i niczego nie będą podejrzewać. Ale to wszystko musi zostać między nami.

Edward potrząsnął głową.

— Masz spore wymagania.

— A chcesz przejść do historii medycyny?

— Czy to żart? Vergil potrząsnął głową.

— Nie zakpiłbym z ciebie, przyjacielu.

Edward przygotował wszystko na wieczór tego samego dnia, własnoręcznie wypełniając formularze. Nauczył się już, że większość badań można robić bez żadnych oficjalnych pozwoleń, jeśli tylko wystawi się odpowiedni rachunek. Nie doliczył honorarium. W końcu, jeszcze w szkole, to właśnie Vergil próbował mu połamać żebra. Byli przyjaciółmi.

Został w pracy po godzinach. Możliwie jak najkrócej wyjaśnił Gail przyczyny spóźnienia; westchnęła, lecz jak na prawdziwą żonę lekarza przystało, powiedziała tylko, że jeśli wróci późno, znajdzie na stole parę kanapek.

Vergil przyszedł o dziesiątej wieczorem i spotkał się z Edwardem w umówionym miejscu, na drugim piętrze skrzydła, które pielęgniarki nazywały „Pałacem Frankensteina”. Gdy wchodził do małej poczekalni, Edward siedział na pomarańczowym plastikowym krzesełku, czytając jeden z przeznaczonych dla pacjentek magazynów. Ulam wyglądał na zagubionego i przerażonego. W świetle lamp fluorescencyjnych jego skóra nabrała oliwkowego odcienia.

Edward skinął lekarzowi dyżurnemu dając mu znak, że pacjent przyszedł do niego i poprowadził Vergila do gabinetu. Nie rozmawiali. Vergil rozebrał się i położył na pokrytym papierem, wyściełanym stole.

— Masz spuchnięte kostki — powiedział Edward, dotykając ich delikatnie. Nie wyczuł jednak opuchlizny, ciało było zdrowe, twarde. — Hmmm — mruknął domyślnie, a Vergil tylko podniósł brwi i pochylił głowę, jakby chciał powiedzieć: Jeszcze nic nie widziałeś.

— W porządku. Mam zamiar przebadać cię kilkoma aparatami a ich odczyty zebrać na monitorze. Najpierw ultrasonografia.

Umocował czujniki do nieruchomego ciała w miejscach, do których duża maszyna miała utrudniony dostęp. Następnie obrócił stół, wsunął go w emaliowany otwór diagnostatu, nazywanego przez pielęgniarki Jaskinią Szumów, i po dwunastu oddzielnych impulsach, przebiegających przez ciało od stóp do głowy, wysunął stół. Vergil spocił się, oczy miał zamknięte.

— Klaustrofobia nie przeszła?

— Trochę.

— NMR jest gorszy.

— Prowadź, Makdufie!

Nowoczesny, kompletny NMR był imponująco wielkim, błyszczącym chromem i jasnym błękitem pudłem w kształcie mastaby. Zajmował małą salkę, w której miejsca wystarczało akurat na to, by obrócić stół.

— Tutaj nie jestem już ekspertem, więc potrzebuję czasu — uprzedził Edward, wpychając stół w przeznaczone nań zagłębienie.

— Oto za co płacę lekarzom — wymruczał Vergil i gdy przykryto go szklanym kloszem, zamknął oczy. Potężny magnes zabuczał obiegając wnękę. Edward wydał maszynie polecenie podania danych na centralny monitor znajdujący się w sąsiedniej sali i pomógł Vergilowi wstać.

— Trzymasz się? — zapytał.

— Courage — odpowiedział Vergil z francuskim akcentem.

Przeszli do sali. Edward przygotował wielki ekran video i wydał polecenie integracji i przekazania danych. W ciemnej sali obraz nabierał ostrości przez kilka sekund.

— Najpierw szkielet — stwierdził Edward i oczy mu się rozszerzyły. Obejrzał organy wewnętrzne, mięśnie, układ krwionośny i skórę.

— Ile czasu minęło od wypadku? — zapytał podchodząc do monitora. Nie udało mu się całkowicie ukryć drżenia głosu.

— Nie miałem żadnego wypadku.

— Jezu, pobili cię, żebyś nie gadał?

— Nie rozumiesz. Spójrz na obraz. To nie uraz.

— Przecież tu jest zgrubienie. — Edward wskazał na kostki. — A żebra? Te dziwne, zygzakowate złączenia? Oczywiście, gdzieś złamane. I… — Przyjrzyj się kręgosłupowi — powiedział Vergil.

Edward powoli obrócił obraz.

Momentalnie przyszły mu na myśl konstrukcje Fullera. Było to wręcz fantastyczne! Kręgosłup Vergila Ulama wyglądał jak klatka z trójkątnych kości, schodzących się w sposób, którego nie umiał nawet prześledzić, nie mówiąc już o zrozumieniu.

— Mogę pomacać?

Vergil skinął głową. Edward sięgnął przez rozcięcie fartucha i przejechał mu palcami po grzbiecie. Vergil podniósł ręce i spojrzał w sufit.

— Nie mogę go wymacać. Jest gładki. Czuję coś elastycznego, im mocniej przyciskam, tym bardziej twardnieje.

Obszedł pacjenta podpierając brodę dłonią.

— Nie masz sutek — stwierdził.

W miejscu, w którym powinny się znajdować, pozostały plamy pigmentu. Nic więcej.

— A widzisz? — stwierdził Vergil. — Przebudowują mnie od środka.

— Bzdury! — odpowiedział Edward. Vergil wyglądał na zaskoczonego.

— Nie możesz zaprzeczyć temu, co widzisz na własne oczy — powiedział cicho. — Nie jestem tym człowiekiem, którym byłem jeszcze cztery miesiące temu. — Nie wiem, o czym mówisz. — Edward bawił się obrazami na monitorze, obracał je, powiększał, odgrywał nagrany przez NMR film od początku i od końca. — Widziałeś kiedyś coś takiego jak ja? Nowy model? — Nigdy — odpowiedział Edward bezdźwięcznie. Odszedł od stołu i stanął przy zamkniętych drzwiach, trzymając ręce w kieszeniach fartucha. — Co ty, do diabła, zrobiłeś?

I Vergil opowiedział. Jego opowieść rozwijała się meandrami faktów i zdarzeń — Edward musiał się przez nie przebijać, jak potrafił najlepiej. — Jak — zapytał — zmieniłeś DNA, by mogło operować pamięcią?

— Musisz najpierw znaleźć odcinek DNA u wirusów, kodujący topoizomerazy i girazy. Dołączasz ten segment DNA, nad którym pracujesz i wtedy łatwiej zmniejszyć liczbę połączeń. Skręcasz molekułę odwrotnie. We wcześniejszych eksperymentach używałem estydyny, ale…

— Prościej, proszę. Od lat nie miałem do czynienia z biologią molekularną.

— Musisz po prostu mieć możliwość łatwiejszego dodawania i odejmowania odcinków wejściowego DNA i enzymatyczne sprzężenie zwrotne prowadzi właśnie do tego. Kiedy masz już sprzężenie zwrotne, molekuła poddaje się transkrypcji łatwiej i szybciej. Twój program transkrybowany jest na dwa łańcuchy RNA. Jeden z nich idzie do odczytu przez rybosomy i jest przekształcany w białka. Na początku pierwsze RNA zawiera prosty kod startowy…

Edward stał przy drzwiach i słuchał przez pół godziny, a kiedy Vergil nawet nie zwalniał, już nie mówiąc o tym, by miał skończyć, podniósł dłoń. — A jak to prowadzi do inteligencji? Vergil zmarszczył brwi.

— Nie jestem jeszcze pewien. Po prostu stwierdziłem, że kopiowanie obwodów logicznych idzie mi coraz łatwiej. Całe odcinki genomów jakby same poddawały się temu procesowi. Były nawet części, które, przysięgam! wydawały się przystosowane do pełnienia poszczególnych funkcji logicznych. Ale wtedy myślałem, że są to po prostu kolejne introny, sekwencje nie kodujące białek. Wiesz, pozostałości po dawnych, błędnych transkrypcjach, nie wyeliminowane jeszcze przez ewolucję. Mówię teraz o eukariontach. Prokationty nie mają intronów. Ale przez ostatnich kilka miesięcy dużo myślałem. Nie pracując masz sporo czasu na myślenie. Niezbyt to radosne.

Przerwał i pokręcił głową, splatając i rozplatając dłonie, wykręcając palce.

— I?

— To bardzo dziwne, Edwardzie. Od początku mówiono nam w szkole o „egoistycznych genach”, o tym, że jednostki i społeczeństwa nie pełnią roli innej niż tworzenie nowych genów. Z jajek wykluwają się kury, by znosić więcej jajek… Ludzie myślą chyba, że introny są genami, które istnieją tylko po to, by reprodukować w komórce same siebie. Wszyscy krzyczą chórem, że to bezużyteczne śmiecie. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia pracując na intronach moich eukariontów. Do diabła, były częściami zapasowymi, genetyczną pustynią, mogłem robić z nimi wszystko! Znów umilkł, a Edward go nie popędzał. Vergil spojrzał na przyjaciela, oczy miał wilgotne.

— To nie ja za to odpowiadam. Zwiodły mnie!

— Nie rozumiem. — Głos Edwarda łamał się z gniewu. Poprzez zmęczenie przebijały się wspomnienia o Vergilu i o tym, jak nigdy nie troszczył się o innych. Tak jak teraz, gdy wobec zmordowanego przyjaciela gada, gada, gada… oczywiście bez sensu.

Vergil uderzył pięścią w krawędź stołu.

— One mnie do tego zmusiły. Te cholerne geny!

— Dlaczego?

— Żeby nie musieć już na nas polegać. Skrajnie egoistyczne geny. Sądzę, że DNA prowadziło właśnie do tego, co zrobiłem. No, wiesz. Niebezpieczeństwo. Szykujemy się do ujawnienia. Kusiło kogoś, kogokolwiek, by dał mu to, czego pragnęło.

— Vergil, to szaleństwo!

— Nie pracowałeś na nim i nie czułeś tego, co ja. Żeby zrobić to, co zrobiłem, trzeba było wielkiego zespołu, może nawet nowego projektu Manhattan. Może i jestem dobry, ale z pewnością nie aż tak dobry. Wszystko mi się po prostu udawało. Zbyt łatwo.

Edward przetarł oczy.

— Mam zamiar pobrać ci krew. I chciałbym wziąć próbki kału i moczu.

— Po co?

— Żeby stwierdzić, co się z tobą dzieje.

— Właśnie ci powiedziałem.

— Ale to szaleństwo!

— Przecież widzisz te obrazy na monitorze! Nie noszę okularów, nie bolą mnie plecy, od miesięcy nie dostałem ataku alergii, nie choruję. Kiedyś bez przerwy miałem kłopoty z zatokami, to przez uczulenie. A teraz nie przeziębiam się, nie łapię infekcji, nic! Nigdy nie czułem się lepiej.

— A więc przerobione, cwane limfocyty siedzą sobie gdzieś tam w środku, szukają, co by tu zmienić i zmieniają?

Vergil skinął głową.

— A teraz każda grupa komórek jest tak mądra, jak ty i ja!

— Nie wspomniałeś o grupach.

— Ostatnio zaczęły się gromadzić. W roztworze. Tak po sto, dwieście. Nie rozumiałem czemu. Teraz to się wydaje oczywiste. Po prostu współpracują.

Edward spojrzał na Vergila.

— Jestem bardzo zmęczony — powiedział.

— Tak, jak ja to widzę, straciłem na wadze, bo poprawiły mi metabolizm. Wzmocniły kości, przebudowały kręgosłup.

— Serce też wygląda inaczej…

— O tym nie wiedziałem.

Vergil przyjrzał się zatrzymanemu na monitorze obrazowi, dotykając go niemal nosem.

— Boże, przecież od opuszczenia Genetronu nie miałem żadnej szansy, żeby przypilnować interesu. Próbowałem zgadywać i bałem się. Nie masz pojęcia, jaka to ulga powiedzieć o wszystkim komuś, kto rozumie.

— Ja nie rozumiem.

— Edwardzie, przecież masz stuprocentowe dowody. Myślałem o tkance tłuszczowej. Po prostu zwiększyły ilość brązowych komórek, poprawiły mi metabolizm. Jem inaczej i co innego! Ale do mózgu jeszcze się nie dobrały. O gruczołach wiedzą wszystko, to ich królestwo. Tylko nie mają jeszcze pełnego obrazu, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Edward sprawdził puls Vergila i jego odruchy.

— Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pobierzemy te próbki i skończymy na dziś.

— I nie chce, żeby mi się dobrały do skóry. To mnie naprawdę przeraża. Jakiś czas temu, w nocy, poczułem, jak chodzą po mnie ciarki i zdecydowałem się coś z tym zrobić. Kupiłem lampy kwarcowe. Chcę je sobie podporządkować, tak na wszelki wypadek, wiesz? Co będzie, jeśli przekroczą barierę między krwią i mózgiem i dowiedzą się prawdy o mnie, o prawdziwej funkcji mózgu? Pomyślałem, że chcą się dostać na skórę, bo prościej jest poprowadzić obwody na powierzchni. Łatwiej niż przez mięśnie, organy wewnętrzne czy układ krwionośny, co jest już bardziej skomplikowane. Teraz zmieniam lampy słoneczne na lampy kwarcowe i odwrotnie. To je trzyma z dala od skóry, przynajmniej tak przypuszczam. No i już wiesz, skąd ta śliczna opalenizna.

— Pewnie dostaniesz raka. — Edward wpadł w rzeczowy ton wykładu Vergila.

— Nie ma strachu. Już one się o to zatroszczą. Jak policja.

— W porządku — powiedział Edward, rozkładając ręce w geście rezygnacji. — Zbadałem cię. Opowiedziałeś mi historię, w którą nie mogę uwierzyć. I co mam teraz według ciebie zrobić?

— Wcale nie jestem taki beztroski, jak ci się wydaje. Boję się. Chcę znaleźć lepsze sposoby ich kontroli, nim dobiorą mi się do mózgu. Po prostu pomyśl o tym. Ich są już teraz miliardy. Więcej, jeśli zmieniają inne rodzaje komórek. Może biliony? A każda grupka mądra. Być może jestem najmądrzejszym stworzeniem na tej planecie, a przecież one nie zaczęły jeszcze tak naprawdę współpracować. Nie chcę, żeby zwyciężyły… — roześmiał się nieprzyjemnie — …żeby mi skradły duszę, wiesz? Pomyśl o kuracji, która by je powstrzymała. Może zdołamy jakoś zagłodzić gówniarzy? Po prostu pomyśl o tym. I daj mi znać.

Sięgnął do kieszeni spodni i wręczył Edwardowi kawałek papieru ze swym adresem i telefonem. Później podszedł do komputera. Wcisnął klawisz, kasując błyszczący na ekranie obraz i wymazując z pamięci dane o badaniu.

— Tylko ty. Na razie nikt więcej. I proszę… pospiesz się!

Skończyli o pierwszej. Próbki zostały pobrane. Pożegnali się w poczekalni; Vergil miał ręce wilgotne ze zdenerwowania.

— Ostrożnie przy analizach — ostrzegł. — Żebyś tylko czegoś nie złapał.

Edward patrzył, jak jego przyjaciel idzie przez parking i wsiada do swego volvo. Później odwrócił się i przeszedł z powrotem do „Pałacu Frankensteina”. Odlał centymetr sześcienny krwi Vergila do jednej probówki, kilka centymetrów sześciennych moczu do drugiej i włożył obie do szpitalnego analizatora tkanek, próbek i serum. Rano będzie już miał wyniki na monitorze w swoim gabinecie. Kał wymagał analizy bezpośredniej, ale to musiało zaczekać. I tak czuł się już jak zombie. Była druga w nocy.

Rozłożył łóżko, zgasił światło i poszedł spać nawet się nie rozbierając. Nienawidził spać w szpitalu. A Gail, gdy się rano obudzi, zastanie tylko informację nagraną na automatycznej sekretarce, informację, a nie wyjaśnienie. Zastanawiał się, co ma jej powiedzieć.

— Powiem, że wrócił dobry, stary Vergil — mruknął.

10

Edward ogolił się starą brzytwą, którą trzymał w szufladzie na takie właśnie okazje, obejrzał krytycznie w wiszącym w pokoju lekarzy lustrze i potarł policzek. W czasach studenckich używał brzytwy regularnie — taka poza. Od tamtych lat rzadko jednak brał ją do ręki, co łatwo było dostrzec: plaster zalepiał trzy podłużne cięcia na jego twarzy.

Spojrzał na zegarek. Baterie kończyły się i cyfry były zamazane. Potrząsnął gniewnie ręką, natychmiast nabrały kryształowej czystości. Szósta trzydzieści rano. Gail już wstała i przygotowywała się do wyjścia do szkoły.

Wcisnął dwie dwudziestopięciocentówki do wiszącego na ścianie w pokoju lekarzy automatu i czekał, bawiąc się długopisami i ołówkami wystającymi z kieszeni fartucha.

— Halo?

— Gail, mówi Edward. Kocham i przepraszam.

— Czekał na mnie jakiś bezcielesny głos przemawiający z telefonu. Mógł to być mój mąż.

Miała śliczny, „telefoniczny” głos, który tak go zawsze zachwycał. Po raz pierwszy umówił się z nią na niewidzianego, po krótkiej rozmowie. Dzwoniła wtedy do ich wspólnego przyjaciela.

— Ach, tak. Cóż…

— Kilka minut temu telefonował Vergil Ulam. Był zaniepokojony. Nie rozmawiałam z nim od lat!

— Powiedziałaś mu…

— Że ciągle jesteś w szpitalu. Oczywiście. Dzisiaj zaczynasz o ósmej? — Tak samo jak wczoraj. Dwie godziny ze studentami w laboratorium, sześć dyżuru przy telefonie.

— I dzwoniła pani Burdett. Przysięgała, że jej mały Tony czy Antoinette gwiżdże. Twierdzi, że sama słyszała!

— Jaka diagnoza? — Edward uśmiechnął się szeroko.

— Gazy.

— No, to chyba pod wysokim ciśnieniem!

— Pewnie się zagotował i puszcza parę — stwierdziła Gail.

Roześmiali się i Edward poczuł, że od rana uśmiecha się do niego rzeczywistość, a pozostała z poprzedniego dnia mgła fantazji znika. Oto rozmawia przez telefon z żoną, żartując na temat muzykalnych płodów. To normalne. Takie jest życie.

— Wieczorem zabieram cię do miasta — stwierdził. — Kolacja według Heisenberga.

— A co to takiego?

— Nieoznaczoność — odpowiedział wesoło. — Wiemy, dokąd idziemy, ale nie wiemy, co zjemy. Albo odwrotnie.

— To brzmi wspaniale. Który samochód weźmiemy?

— Oczywiście Kwanta.

— O Boże! Właśnie zreperowaliśmy szybkościomierz.

— I co? Popsuła się kierownica?

— Ciii… Ciągle działa. Kantujemy.

— Wściekasz się na mnie?

Gail chrząknęła znacząco.

— Lepiej, żeby Vergil wpadł do ciebie w godzinach pracy. A właśnie, po co właściwie się z nim spotykasz? Chce zmienić płeć? — Sama myśl o tym spowodowała, że zaczęła krztusić się i chichotać. Wyobraził sobie, jak odsuwa telefon i macha ręką, jakby próbowała oczyścić powietrze. — Przepraszam, Edward, naprawdę. No, powiedz!

— Sprawa poufna, kochanie. Sam nie jestem pewien, czy wiem. Może później.

— Muszę lecieć. Szósta?

— Może wpół do szóstej.

— Ciągle jeszcze będę oceniać ten program video.

— Po prostu cię porwę.

— Cudownie.

Poklepał słuchawkę i ścisnął ją mocno przed odłożeniem. Głaszcząc policzek, by bezboleśnie zdjąć plaster, poszedł do windy i pojechał nią do „Pałacu Frankensteina”.Analizator podzwaniał wesoło, badając zawartość setek probówek. Edward usiadł w swym gabinecie przed monitorem i wywołał rezultaty dotyczące Vergila. Sugerowana diagnoza była zdumiewająco niekonkretna. Wyniki odbiegające od normy komputer wyświetlał czerwonymi, jaskrawymi znakami.

„24/c ser c/count 10.000 lymphoc./mm3

25/c ser c/count 14.500 lymphoc./mm3

26/d check re/count 15.000 lymphoc./mm3

DIAG /???/ Jakie dodatkowe oznaki fizyczne? Jeśli węzły limfatyczne i śledziona powiększone to:

ReDIAG: Pacjent (nazwisko? dane?) w ostatnim stadium poważnej infekcji.

Pomocnicze: ilość histaminy i poziom białek we krwi (cali) liczba fagocytów (cali)

DIAG /???/ (analiza krwi niewystarczająca): jeśli anemia, bóle w stawach, krwotoki, gorączka:

ReDIAG: leukemia limfocytowa stadium początkowe.

Pomocnicze: Niezbyt zgodne podstawa liczba limfocytów”.

Edward polecił wydrukować dane i z drukarki cicho wysunęła się karta ciasno zapisana liczbami. Przyjrzał się jej z głębokim zastanowieniem, zwinął i wsunął do kieszeni płaszcza. Mocz wydawał się zupełnie normalny, za to takiej krwi nie widział nigdy w życiu. Nie musiał badać kału, by zdecydować, co zrobić: wsadzić klienta do szpitala na obserwację. Zadzwonił z gabinetu pod numer Vergila.

Po drugim dzwonku usłyszał pełen rezerwy kobiecy głos:

— Mieszkanie pana Ulama. Candice przy telefonie.

— Chciałbym rozmawiać z Vergilem.

— Czy mogę wiedzieć, kto mówi? — Głos w słuchawce był niemal komicznie poważny.

— Edward. On mnie zna.

— Oczywiście. Jesteś doktorem. Wylecz go. Wszystkich wylecz! — Ręka przykryła słuchawkę i Candice zawołała lekko ochrypłym głosem: — Vergil!

Po chwili Vergil wydyszał:

— Edward? No i co?

— Cześć, Vergil. Mam niektóre wyniki. Są trochę niejasne, ale chcę z tobą pogadać tu, w szpitalu.

— Podaj wyniki!

— Według nich jesteś poważnie chory.

— Bzdura!

— Powtarzam ci to, co powiedział komputer. Nadmiar limfocytów…

— No jasne! To się doskonale zgadza.

— A w twojej krwi jest mnóstwo białek i różnych dziwnych odpadków. Histaminy. Jak u kogoś umierającego z powodu ciężkiej infekcji.

Vergil milczał przez dłuższą chwilę.

— Nie umieram — powiedział w końcu.

— Myślę, że jednak powinieneś się tu pojawić i dać się zbadać. I… kto to odebrał telefon? A, Candice. Ona…

— Nie. Prosiłem o pomoc ciebie. Nikogo innego. Wiesz, co myślę o szpitalach.

Edward roześmiał się niewesoło.

— Vergil, wiem za mało, żeby to wszystko zrozumieć.

— Powiedziałem ci, o co chodzi. Teraz masz tylko pomóc mi je kontrolować.

— To szaleństwo, to kompletne bzdury! — Edward uderzył pięścią w kolano i skrzywił się z bólu. — Przepraszam, zachowuję się fatalnie. Mam nadzieję, że rozumiesz czemu?

— A ja mam nadzieję, że wiesz, jak ja się czuję? W tej chwili. Jestem zdenerwowany. Przerażony. I dumny. Czy to ma sens?

— Vergil, ja…

— Przyjedź do mnie do domu. Pogadamy i zdecydujemy co dalej.

— Vergil, ja pracuję.

— Kiedy się wyrwiesz?

— Mam dyżur przy telefonie, jeszcze przez pięć dni. A może dziś wieczorem? Po kolacji.

— Tylko ty. Nikt inny.

— W porządku.

Dowiedział się, jak ma jechać. Od La Jolla dzieliła go ponad godzina jazdy samochodem. Umówili się na dziewiątą.

Gail wróciła do domu przed Edwardem, który natychmiast zaofiarował się, że przygotuje szybką kolację. — Na dziś nie ma przepustek, co? — stwierdziła Gail. Wiadomość o tym, że musi wyjechać, przyjęła zachmurzona i gdy razem kroili warzywa na sałatkę, milczała.

— Chciałabym, żebyś obejrzał ze mną kilka taśm — stwierdziła przy jedzeniu, patrząc na męża spod oka. Jej grupa w przedszkolu od tygodnia zaangażowała się w produkcję filmów video. Gail była dumna z rezultatów.

— A mamy czas? — zapytał dyplomatycznie. Przed ślubem nie wszystko układało się między nimi najlepiej, raz omal się nawet nie rozstali. Nawet teraz, gdy już pojawił się kłopot, byli przesadnie ostrożni i obchodzili go na paluszkach.

— Prawdopodobnie nie — przyznała Gail i dźgnęła widelcem kawałek surowej cukini. — A co tym razem dolega Vergilowi?

— Tym razem?

— A tak. Przecież robił to już wcześniej. Kiedy pracował w Westinghouse i narobił tego zamieszania z prawami autorskimi.

— Trochę mu pomagam na własny rachunek.

— Ach, tak. A w czym teraz możesz mu pomóc?

— Nie jestem nawet pewny, o co rzeczywiście chodzi. — Uniki wychodziły mu znacznie mniej finezyjnie, niż pragnął.

— Czy to tajemnica?

— Nie. Może? Ale dziwna sprawa.

— Jest chory?

Edward pochylił głowę i podniósł rękę w geście „kto wie?”

— Nie masz zamiaru nic mi powiedzieć?

— Nie teraz — odpowiedział z uśmiechem, którym próbował ułagodzić żonę i tylko bardziej ją rozwścieczył.

— Prosił, żeby nic nikomu nie mówić — dodał.

— Możesz wpaść w kłopoty?

O tym jeszcze nie myślał.

— Nie sądzę.

— A o której wrócisz?

— Jak najszybciej — odparł i musnął palcami jej twarz. — Nie złość się — poprosił miękko.

— O nie! — odpowiedziała z naciskiem. — Co to, to nie.

Edward pojechał do La Jolla w dwuznacznym nastroju. Gdy tylko pomyślał o tym, co dolega Vergilowi, czuł się tak, jakby wkraczał w jakiś inny świat. Zmieniały się reguły gry i nie był pewny, czy potrafi przewidzieć wynik tych zmian.

Zjechał z autostrady w La Jolla Village Drive i wjechał do miasta przez Torrey Pines Road. Nieduże i bardzo drogie domy walczyły o przestrzeń życiową z dwu — i trzypiętrowymi blokami i kondominiami. Uliczki były strome i kręte. Rowerzyści i wielosezonowi joggerzy nosili jaskrawe dresy chroniące przed chłodnym, nocnym powietrzem. Nawet o tej dość późnej porze ulice roiły się od przechodniów i wielbicieli tężyzny fizycznej.

Zaparkował bez większych kłopotów. Zamykając drzwi volkswagena odetchnął głęboko zapachem morza. Pomyślał, że może mogliby się tu przeprowadzić. Opłaty byłyby znacznie wyższe, spłata kredytu dłuższa… Nie, stwierdził, nie był aż tak zainteresowany w manifestowaniu swej pozycji społecznej. Ale miejsce było ładne, 410 Pearl Street, nie najlepsza ulica w mieście, ale i tak, jak na razie, za droga. Vergilowi jakoś trafiały się takie okazje. Wciskając guzik domofonu Edward zdecydował, że — z drugiej strony — raczej nie zamieniłby się z nim na szczęście, gdyby miał je odziedziczyć z całym dobrodziejstwem inwentarza.

W windzie przygrywała bezbarwna muzyczka, a małe hologramy reklamowały mieszkania na sprzedaż, towary w sklepach i różnego rodzaju lokalne wydarzenia kulturalne, zapowiedziane na przyszły tydzień. Wysiadł na drugim piętrze i poszedł korytarzem, mijając po drodze imitacje mebli w stylu Ludwika XV i lustra w złoto-marmurowych ramach.

Vergil otworzył drzwi po pierwszym dzwonku i gestem zaprosił go do środka. Miał na sobie kraciasty płaszcz kąpielowy z długimi rękawami i miękkie kapcie. Edward wszedł do dużego pokoju i usiadł bez słowa, bawiąc się nie zapaloną fajką.

— Złapałeś infekcję — powtórzył Edward, wyjmując z kieszeni wydruk.

— O…? — Vergil zerknął na kartę i odłożył ją na niski szklany stolik.

— Tak twierdzi komputer.

— No cóż, najwyraźniej nie jest przygotowany na coś takiego.

— Być może nie, ale radziłbym ci…

— Wiem. Nie chcę być niegrzeczny, ale co możecie dla mnie zrobić, nawet w szpitalu? Już chętniej dałbym komputer do naprawy jaskiniowcom. Te liczby… rzeczywiście, o czymś świadczą, tylko nie mamy najmniejszego pojęcia o czym.

Edward zdjął płaszcz.

— Słuchaj, teraz naprawdę mnie przestraszyłeś! Twarz Vergila zmieniła się powoli, przybierając wyraz skupionego zachwycenia. Zaciskając usta patrzył w sufit.

— Gdzie Candice?

— Wzięła sobie wolny wieczór. Akurat teraz nie wszystko się nam układa.

— Wie?

Vergil uśmiechnął się głupio.

— A mogłaby nie wiedzieć? Przecież codziennie ogląda mnie nago. — Mówiąc to odwrócił twarz. Kłamał.

— Jesteś na haju?

Potrząsnął głową, a później skinął nią raz, powoli.

— Słucham — powiedział.

— Czego?

— Nie wiem. Dźwięków. Nie, nie dźwięków. To rodzaj muzyki. Serce, wszystkie naczynia krwionośne, tarcie krwi o arterie, o żyły. Aktywność. Coś jak pieśń krwi.

Spojrzał żałośnie na przyjaciela.

— Co powiedziałeś Gail?

— Prawdę mówiąc, nic. Tyle, że masz kłopoty i jadę ci pomóc.

— Możesz zostać?

— Nie.

Edward rozejrzał się podejrzliwie po pokoju, szukając popielniczek, bibułek od papierosów, czegoś takiego.

— Ja naprawdę niczego nie używam — powiedział Vergil. — Może nie mam racji, ale myślę, że dzieje się coś wielkiego. Że odkrywają, kim jestem.

Edward usiadł naprzeciw przyjaciela, wpatrując się w niego uważnie. Vergil najwyraźniej tego nie dostrzegł. Zajmowało go coś innego, coś, co działo się głęboko w jego wnętrzu.

— Masz kawę?

Vergil wskazał gestem na kuchnię. Edward nastawił wodę i w czwartej kolejnej szafce znalazł słoiczek neski. Z filiżanką w ręku wrócił do pokoju. Gospodarz siedział nieruchomo z szeroko otwartymi oczami, kręcąc powoli głową.

— Zawsze wiedziałeś, kim chcesz być? — zapytał.

— Mniej więcej.

— Mądre posunięcia. Ginekolog. Żadnych fałszywych kroków. Ja byłem inny. Wiedziałem, czego chcę. Nie wiedziałem, jak to osiągnąć. Atlas drogowy bez dróg. Same miejsca. Nikt i nic nigdy mnie nie obchodziło. Liczyłem się tylko ja. Nawet nie nauka. Wyłącznie środek. Chwycił poręcze fotela.

— A matka…

Widać było, jak zaciska ręce.

— …czarownica. Dziecko upiora i czarownicy. Odmieniec. Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany.

— Co się stało?

— Przemówiły do mnie, Edwardzie. — I Vergil zamknął oczy.

— Jezu!

Edward nie potrafił wymyślić i powiedzieć nic innego. W głowie roiło mu się od pomysłów: oszustwo, Vergil robi z niego balona, nigdy nie można było na nim polegać. Ale przed faktami, które ujawnił diagnostat, nie było ucieczki.

Wydawało się, że Vergil na piętnaście minut zasnął. Edward sprawdził mu puls, bijący równo i mocno, dotknął (chłodnego) czoła i zrobił sobie więcej kawy. Miał właśnie zamiar podnieść słuchawkę, niepewny, czy dzwonić do Gail, czy do szpitala, kiedy powieki Vergila rozchyliły się powoli. Patrzył wprost na gościa.

— Trudno zrozumieć, czym właściwie jest dla nich czas. — powiedział. — Trzy, może cztery dni zabrało im zrozumienie naszego języka, odtworzenie podstawowych, ludzkich pojęć. Potrafisz to sobie wyobrazić? One nic nie wiedziały! Myślały, że jestem Wszechświatem. Ale teraz odkrywają prawdę. Odkrywają mnie. Właśnie teraz. Wstał i przeszedł po beżowym dywanie do zasłoniętego okna z taflowego szkła. Stanął i pomacał niezgrabnie w poszukiwaniu linki. Pociągnął za nią i światło, bijąc z kilku już tylko okien, przecięło czarną otchłań oceanu nocy. — Muszą mieć tysiące badaczy uczepionych moich neuronów. Są cholernie skuteczne, wiesz? Że też jeszcze mnie nie załatwiły. Takie delikatne. Zmieniają. — Szpital — wychrypiał Edward i odchrząknął. — Proszę cię, Vergil. Teraz.

— A w czym do diabła może mi pomóc szpital? Macie jakieś sposoby na kontrolowanie komórek? Przecież są moje! Walcząc z nimi walczycie ze mną.

— Właśnie myślałem, że… — w rzeczywistości ten pomysł dopiero wpadł mu do głowy, oczywisty znak, że zaczyna wierzyć Vergilowi… — aktynomycyna może się związać z DNA i powstrzymać transkrypcje. W ten sposób z pewnością zwolnimy je… i rozpieprzymy tę biologikę, którą opisałeś.

— Jestem uczulony. Aktynomycyna mnie zabije. Edward spojrzał na swe dłonie. Użył już najmocniejszego atutu, był tego pewien.

— Możemy zrobić parę eksperymentów, zbadać ich metabolizm, sprawdzić, czy różnią się od innych komórek. Jeśli wydzielimy ich podstawowe pożywienie, możemy spróbować je zagłodzić. I radioterapia…

— Walcząc z nimi — Vergil odwrócił się powoli w stronę Edwarda — walczycie ze mną.

Stanął pośrodku pokoju wyciągając ręce. Płaszcz rozchylił się, obnażając jego nogi i tułów, szczegóły jednak ukryte były w cieniu.

— Nie jestem pewien, czy chciałbym się ich pozbyć. Nie robią nic złego. Edward z wysiłkiem pokonał uczucie bezradności i spróbował opanować gniew, lecz tylko go podsycił.

— A skąd to możesz wiedzieć?

Vergil potrząsnął głową i podniósł palec.

— Próbują zrozumieć, czym jest przestrzeń. To dla nich trudne. Mierzą odległości stopniem koncentracji związków chemicznych. Mierzą przestrzeń intensywnością smaku.

— Vergil…

— Słuchaj. I myśl. — Vergil powiedział to głosem podnieconym, lecz równym. — Wewnątrz mnie coś się dzieje. Rozmawiają ze sobą za pomocą białek i kwasów nukleinowych, przez płyny, przez membrany. Przystosowują coś, być może wirusy, do przekazywania dłuższych informacji, rysów osobowości, biologiki. Struktury plazmoidalne. To ma sens. Sam je podobnie programowałem. Może właśnie to ten twój komputer uznał za infekcję, wszystkie te nowe informacje, zawarte w mojej krwi. Trajkotanie. Smak innych jednostek. Równi. Nadrzędni. Podwładni.

— Vergil, jeszcze słucham, ale…

— Kolej na mnie, Edwardzie. Jestem ich Wszechświatem. Zdumiała je ta skala. Usiadł i przez dłuższą chwilę siedział spokojnie. Edward kucnął obok fotela i podwinął mu rękaw. Na ramieniu Vergila krzyżowały się gęsto białe linie. — Wzywam karetkę — powiedział sięgając po telefon.

— Nie! — wrzasnął Vergil, prostując się nagle. — Mówię ci, nie jestem chory. Kolej na mnie! W czym mogą mi pomóc? To byłaby farsa!

— Więc co ja tu do diabła robię! — Edward rozzłościł się wreszcie. — Jestem bezradny. Jestem jaskiniowcem, a ty mi przyniosłeś…

— Jesteś przyjacielem — odpowiedział Vergil, wpatrując się w niego nieruchomym wzrokiem. Edward miał nieprzyjemne wrażenie, że obserwuje go więcej niż jedna istota. — Chciałem, żebyś mi dotrzymał towarzystwa. Roześmiał się. — Ale tak naprawdę to chyba wcale nie jestem samotny.

— Muszę zawiadomić Gail — powiedział Edward, podnosząc słuchawkę i wykręcając numer.

— W porządku. Gail. Ale nic jej nie mów.

— Ależ nie. Oczywiście.

11

Świtało. Vergil chodził po mieszkaniu, bawił się drobiazgami, wyglądał przez okna, powoli i metodycznie przygotowywał sobie jedzenie.

— Wiesz — powiedział. — Mogę już czuć ich myśli.

Siedzący w fotelu w dużym pokoju, wyczerpany i chory z napięcia Edward przyglądał mu się bez przerwy.

— To znaczy, ich cytoplazma ma coś w rodzaju swej własnej woli. Coś w rodzaju podświadomego życia, w przeciwieństwie do rzeczywistości, która otworzyła się przed nimi tak niedawno. Słyszę chemiczny szum nieustannie przyjmowanych i odrzucanych molekuł.

Vergil stanął pośrodku pokoju. Płaszcz miał rozchylony, oczy zamknięte. Wydawało się, że od czasu do czasu zapada w krótkie drzemki. To całkiem możliwe, pomyślał Edward. Cierpi na ataki petit mai Któż może przewidzieć, jakie spustoszenia sieją w jego mózgu limfocyty.

Z kuchennego telefonu Edward jeszcze raz zadzwonił do Gail. Właśnie wychodziła do pracy. Poprosił, by zawiadomiła szpital, powiedziała, że nie może przyjść do pracy, bo zachorował.

— Aha. Mam cię kryć, co? Coś poważnego? Co się dzieje z Vergilem? Nie potrafi już zmienić sam sobie pieluchy?

Edward nie odpowiedział.

— Wszystko w porządku? — zapytała Gail po dłuższej chwili.

W porządku? Z pewnością nie.

— W porządku — odpowiedział.

— Kultura! — krzyknął Vergil, wyglądając zza przepierzenia oddzielającego kuchnie od pokoju. Edward pożegnał się szybko i odwiesił słuchawkę. — Bezustannie kąpią się w morzu informacji. Mnożą informacje. To przecież rodzaj gestaltu. Ich hierarchia jest absolutna. Za komórkami, które nie chcą właściwie współreagować, wysyłają przykrojone do tego celu fagocyty. Wirusy nastawione na indywidualności lub grupy. Nie ma ucieczki. Przebita przez wirusa komórka rozrasta się, eksploduje i rozpływa. Ale to nie prosta dyktatura. Myślę, że w ostatecznym rozrachunku mają więcej wolności niż my. Są tak różne… to znaczy, różnią się miedzy sobą, jeśli są tam w ogóle jakieś indywidualności. Różnią się inaczej, niż my się różnimy. Czy to ma sens?

— Nie — odpowiedział Edward cicho, masując skronie. — Vergil, przyciskasz mnie do muru. Nie będę znosił tego dłużej. Nie rozumiem. Nie jestem pewien, czy wierzę…

— Nawet teraz?

— W porządku. Powiedzmy, że przedstawiłeś mi właściwą interpretację faktów. W prostych słowach. I że to wszystko prawda. Myślałeś może o konsekwencjach? Vergil spojrzał na niego z rezerwą.

— Moja matka — powiedział.

— Co z nią?

— Ci, co czyszczą toalety.

— Mów z sensem. — Desperacja sprawiła, że głos Edwarda brzmiał piskliwie. — W tym nigdy nie byłem za dobry — mruknął Vergil. — Jak wyobrazić sobie konsekwencje własnych działań.

— Nie boisz się?

— Jestem przerażony. — Uśmiech Vergila zmienił się w grymas szaleństwa. — Cholernie zabawne.

Ukląkł obok fotela.

— Wiesz, najpierw chciałem je kontrolować. Ale one są ode mnie lepsze. Kim jestem ja, błądzący po omacku dureń, by próbować im przeszkadzać. Przecież mają zamiar zrobić coś bardzo ważnego.

— A jeśli cię zabiją?

Vergil położył się na podłodze, rozkładając ręce i nogi. Zdechł pies — powiedział.

Edward miał ochotę go kopnąć.

— Słuchaj, nie chcę żebyś myślał, że cię kantuję, ale wczoraj poszedłem do Michaela Bernarda. Wsadził mnie do swojej prywatnej kliniki. Pobrał całą masę próbek. Biopsje. Nie zobaczysz, skąd wziął próbki tkanki mięśniowej, skóry i tak dalej. Wszystko już się zagoiło. Powiedział, że sprawdzi. Prosił, żebym nic nikomu nie mówił.

Na jego twarzy znów pojawił się wyraz rozmarzenia.

— Miasta komórek — powiedział. — Słuchaj, one przebijają tkankę cienkimi jak włos pili, rozmnażają siebie i swe informacje, zmieniają inne komórki…

— Przestań! — krzyknął Edward. Głos mu się załamał. — Co sprawdzi?

— Mam, jak to ujął, „poważne rozszerzenie” limfocytów. Inne informacje nie są jeszcze gotowe. W końcu to było przecież dopiero wczoraj. A więc nie cierpieliśmy na zbiorową halucynację.

— I co planuje zrobić?

— Przekonać Genetron, żeby mnie wzięli z powrotem. Dali mi laboratorium.

— A ty tego właśnie chcesz, co?

— Tu nie chodzi wyłącznie o laboratorium. Zaraz ci pokażę. Jak tylko przestałem używać lamp, skóra znów zaczęła mi się zmieniać. O, zobacz! Zrzucił płaszcz na podłogę, w miejsce, na którym przed chwilą leżał. Całe ciało poprzecinane miał białymi liniami. Obrócił się. Na plecach linie te zaczynały twardnieć w bruzdy.

— O Boże! — powiedział Edward.

— Nie będzie ze mnie wielkiego pożytku gdziekolwiek poza laboratorium. Nie mogę przecież pokazać się tak publicznie.

— Możesz przecież z nimi… rozmawiać. Powiedz… powiedz im, żeby zwolniły. — Jeszcze mówiąc Edward zdał sobie sprawę, jak głupio musi to brzmieć. — Tak, oczywiście, mogę z nimi rozmawiać. Ale to wcale nie znaczy, że mnie słuchają.

— Myślałem, że jesteś ich Bogiem.

— Te, które uczepiły się moich neuronów, nie mają wielkiego znaczenia. To badacze, a przynajmniej pełnią podobną funkcje. Wiedzą, że tam jestem, wiedzą, czym jestem, ale to jeszcze nie znaczy, że przekonały swych szefów.

— Spierają się?

— Coś w tym rodzaju. — Włożył ubranie i podszedł do okna, wyglądając przez zasłony jakby na kogoś czekał. — Oprócz nich nic mi już nie zostało. One się nie boją. Wiesz, przez całe życie nie czułem się tak bliski nikomu i niczemu.

Na twarzy Vergila pojawił się znów znany, błogi uśmiech.

— Jestem za nie odpowiedzialny. Jestem matką ich wszystkich. Wiesz, do niedawna nie miałem dla nich nawet imienia. A matka powinna ochrzcić swe dziecko, prawda?

Edward nie odpowiedział.

— Szukałem. Słowniki, podręczniki, wszystko co tylko wpadło mi w ręce. A później nazwa sama wskoczyła mi do głowy. „Noocyty”. Od greckiego „noos”, oznaczającego umysł. Brzmi to wspaniale, prawda? Powiedziałem Bernardowi. Chyba mu się spodobało…

Edward podniósł ręce w geście bezgranicznej rozpaczy.

— Przecież nawet nie wiesz, co zamierzają robić! Mówisz, że są jak cywilizacja…

— Jak tysiąc cywilizacji!

— A cywilizacjom zdarzało się już spieprzyć sprawy. Broń, zanieczyszczenia środowiska… — Czepiał się słomki, próbował powstrzymać panikę, ogarniającą go od chwili przyjazdu do La Jolla. Nie był wystarczająco kompetentny, by opanować ogrom tego, co się tu działo, i to samo dotyczyło, oczywiście, Vergila, ostatniej osoby, którą można byłoby podejrzewać o zdolność przewidywania, wyobraźnię i mądrość okazywaną w trudnych chwilach.

— Ale przecież ryzykuję tylko ja! — powiedział Vergil. — Tego nie możesz być pewny. Jezu, Vergil, popatrz tylko co z tobą wyprawiają.

— Akceptuję to — odpowiedział Vergil ze stoickim spokojem.

Edward potrząsnął głową, przyznając się właściwie do porażki. — W porządku. Bernard załatwi sprawę z Genetronem. Otworzą ci laboratorium, przeniesiesz się tam w charakterze królika doświadczalnego… i co dalej?.

— Potraktują mnie właściwie. W końcu nie jestem już tylko starym, dobrym Vergilem I. Ulaniem. Jestem cholerną Galaktyką, supermatką.

— Chyba raczej supergospodarzem.

Vergil przyznał mu rację wzruszeniem ramion. Edward poczuł ucisk w gardle. — Nie mogę ci pomóc — powiedział. — Nie można z tobą rozmawiać. Nie można cię przekonać. Jesteś uparty jak zawsze.

Zabrzmiało to bardzo łagodnie; czy wyczyny Vergila naprawdę da się określić słowem „uparty”? Próbował wyjaśnić, co ma na myśli, lecz tylko się jąkał.

— Muszę iść — wykrztusił w końcu. — Nie jestem w stanie ci pomóc.

Vergil skinął głową.

— Chyba masz rację. To nie będzie łatwe.

— Nie — przyznał Edward, przełykając gwałtownie. Vergil postąpił krok do przodu i uczynił gest, jakby miał zamiar położyć mu ręce na ramionach. Edward instynktownie cofnął się o krok.

— Chciałbym tylko, żebyś zrozumiał. — Vergil opuścił ręce. — To największe z moich osiągnięć.

Twarz wykrzywił mu grymas.

— Nie wiem, jak długo będę w stanie stawiać temu czoła, to znaczy, miałem raczej na myśli, czy do tego dorosnę. Nie wiem, czy zabiją mnie, czy nie. Chyba raczej nie. Co za napięcie!

Edward cofnął się do drzwi i położył dłoń na klamce. Twarz Vergila, przez chwile skrzywiona strachem i rozpaczą, znów pełna była błogiego spokoju.

— Hej, słuchaj, one…

Edward otworzył drzwi. Wyszedł i dokładnie zamknął je za sobą. Szybko poszedł do windy, przycisnął guzik, zjechał na parter.

Przez kilka minut stał na pustej klatce schodowej, próbując doprowadzić oddech do porządku. Spojrzał na zegarek. Dziewiąta rano.

Kogo Vergil zechce wysłuchać?

Był u Bernarda. Być może to Bernard jest teraz osią, wokół której wszystko się obraca. Vergil opowiadał o spotkaniu tak, jakby Bernard był nie tylko przekonany, ale nawet szczerze zainteresowany. Ludzie jego pokroju nie przymilają się jednak do Vergilów Ulamów tego świata, jeśli nie wietrzą w tym jakiegoś interesu. Przechodząc przez przeszklone drzwi Edward zdecydował, że zagra na wyczucie.

Vergil leżał pośrodku pokoju z rękami i nogami rozłożonymi szeroko, w kształcie krzyża i śmiał się głośno. Po chwili spoważniał i spytał sam siebie, jakie wrażenie zrobił na Edwardzie, a jeśli już o to chodzi, także na Bernardzie. To nieważne, zdecydował. W porównaniu z tym, co działo się w jego wnętrzu, w porównaniu z jego wewnętrznym kosmosem nic nie było ważne.

— Zawsze byłem wielkim facetem — mruknął.

Wszystko

— Tak, teraz jestem wszystkim.

Wyjaśnić

— Co? To znaczy, co wyjaśnić?

Najprostsze

— Tak. Wyobrażam sobie, jak trudno jest się budzić. Cóż, zasłużyliście na trudności. Cholernie stare DNA wreszcie się budzi.

MÓWIONE z innymi.

— Co?

SŁOWA przekazywane taka sama budowa ciała zewnątrz czy to jak całość WEWNĄTRZ całkowitość czy ZEWNĘTRZNE podobne.

— Nie rozumiem. Wyrażacie się niejasno.

Wewnątrz cisza. Jak długa? Trudno ocenić upływ czasu. Godziny i dni w minuty i sekundy. Noocyty rozwaliły wewnętrzny zegar jego mózgu. I co jeszcze?

TY *łączysz * stoisz MIĘDZY* ZEWNĘTRZNYM i WEWNĘTRZNYM. Czy są podobne

— Wewnątrz i zewnątrz? Och, nie.

Czy POZA macie budowę ciało podobne

— Macie na myśli Edwarda, prawda? Tak, oczywiście… mamy budowę ciało podobne.

EDWARD i inne struktury WEWNĘTRZNIE podobne/identyczne

— Oczywiście, Edward jest taki sam. Brak mu tylko was. I… tak, czy z nią wszystko w porządku? W nocy nie czuła się najlepiej.

Na to pytanie nie było odpowiedzi.

Pytajnik

— On was nie ma. Nikt was nie ma. Co z nią? Jesteśmy jedyni. Ja was stworzyłem. Nikt oprócz mnie was nie ma!

Głęboka, znacząca cisza.

Edward zatrzymał się przy Muzeum Sztuki Współczesnej w La Jolla i przeszedł przez wybetonowany plac do telefonu, wiszącego w hallu obok zbiornika-fontanny z wodą do picia. Znad oceanu nadciągnęła mgła, osiadła na liściach drzew, zamazywała zarysy hiszpańskiej architektury kościola St. James by the Sea i jego otynkowane na kremowo ściany. Włożył kartę kredytową do automatu i zapytał informacje o telefon Genetronu. Mechaniczny głos szybko podał mu numer, który Edward natychmiast wykręcił.

— Proszę odnaleźć doktora Michaela Bernarda — powiedział recepcjonistce.

— Kto mówi?

— Biuro zleceń. Mamy pilną rozmowę i nie możemy go wywołać. Minęło kilka denerwujących minut. W końcu w słuchawce odezwał się cichy głos Bernarda.

— O co chodzi, do diabła. Nie zatrudniam biura zleceń. — Nazywam się Edward Milligan. Jestem przyjacielem Vergila Ulama. Sądzę, że powinniśmy przedyskutować kilka poważnych spraw. Bernard milczał przez dłuższą chwilę.

— Pracuje pan w Mount Freedom, prawda, doktorze Milligan?

— Tak.

— Zostaje pan w mieście?

— Niestety nie.

— Dzisiaj nie mogę się z panem spotkać. Czy mógłby pan przyjechać jutro rano?

Edward pomyślał o konieczności jeżdżenia tam i z powrotem, o straconym czasie i o tym, jak bardzo zdenerwuje Gail. Nie wydawało się to ważne. — Tak — odpowiedział.

— O dziewiątej. W Genetronie. 60895 North Torrey Pines Road.

— Dobrze.

Wrócił do samochodu. Na dworze było szaro. Otworzył drzwi i właśnie wsiadał, gdy coś mu się przypomniało. Candice nie wróciła na noc do mieszkania. Przecież rano tam była.

Vergil niewątpliwie kłamał na jej temat. Tego był pewien. Więc jaką rolę grała dziewczyna? I gdzie była?

12

Gail zastała Edwarda leżącego na kanapie i śpiącego płytkim, niespokojnym snem. Na dworze wiał przedziwny, chłodny, zimowy wiatr. Usiadła obok i potrząsała męża za ramię, póki nie otworzył oczu.

— Cześć — powiedziała.

— Cześć. — Edward zamrugał i rozejrzał się dookoła. — Która godzina?

— Właśnie wróciłam z pracy.

— Wpół do piątej? Chryste! Spałem?

— Mnie tu nie było. Spałeś?

— I ciągle jestem zmęczony.

— No więc, co tym razem zmalował Vergil?

Twarz Edwarda ściągnęła się w sztywną maskę spokoju. Pogłaskał Gail po brodzie jednym palcem; nazywała to „kocią pieszczotą” i odnosiła do niej z lekką rezerwą, jakby była kotem.

— Coś tu nie tak — stwierdziła. — Czy masz zamiar powiedzieć mi co, czy dalej będziesz udawał, że wszystko jest w porządku?

— Nie wiem, co mam ci powiedzieć.

— O Boże — westchnęła Gail i wstała. — Masz zamiar rozwieść się ze mną dla tej Bakerowej.

Pani Baker ważyła sto pięćdziesiąt kilo i dopiero w piątym miesiącu odkryła, że jest w ciąży.

— Nie — odpowiedział apatycznie.

— Co za ulga. — Gail położyła mu rękę na czole. — Wiesz, ta twoja introspekcja doprowadza mnie do szału.

— Cóż, w zasadzie nie mogę nic powiedzieć, więc… — Poklepał ją po dłoni. — A teraz jesteś obrzydliwie protekcjonalny — stwierdziła. — Mam zamiar zaparzyć herbaty. Tobie też?

Przytaknął i Gail poszła do kuchni. A może powiedzieć jej wszystko, spytał sam siebie. Nasz stary przyjaciel zmienia się w galaktykę. Zamiast mówić sprzątnął ze stołu.

A w nocy, nie mogąc zasnąć, siedząc z poduszką opartą o ścianę, Edward przyglądał się Gail i rozmyślał co z tego, o czym się dowiedział, istnieje rzeczywiście, a co nie?Jestem lekarzem, mówił do siebie. To zawód naukowy, związany z nowoczesną techniką. Powinienem być odporny na jakieś tam szoki przyszłości. Vergil Ulam zmieniał się w galaktykę.

Co czujesz, kiedy wykańcza cię bilion Chińczyków?

Uśmiechnął się w ciemności i w tej samej chwili zebrało mu się na płacz. To, co nosił w sobie Vergil, było niewyobrażalnie bardziej obce niż Chińczycy. Tak obce, że żaden z nich nic jeszcze nie rozumiał i, być może, nigdy nie zrozumie.

Jaką psychologię, jaką osobowość mogła rozwinąć w sobie komórka lub, jeśli już o to chodzi, nawet grupa komórek. Próbował przypomnieć sobie wszystko, czego uczono go o ich środowisku w ludzkim ciele. Krew, limfa, tkanka, płyn wypełniający, płyn mózgowordzeniowy… Nie potrafił wyobrazić sobie organizmu o stopniu komplikacji odpowiadającym człowiekowi, który w tych warunkach nie oszalałby z nudów. Nieskomplikowane otoczenie, niezbyt wielkie wymagania, złożoność zachowań odpowiadająca w sam raz komórce, a nie człowiekowi. Z drugiej strony czynnikiem istotnym mógł być stres — takie otoczenie było rajem dla komórek, które w nim powstały, piekłem zaś dla tych, które zostały w nie wprowadzone.

Lecz wiedział, co jest naprawdę ważne, choć niekoniecznie rzeczywiste: sypialnia, cienie drzew na firance, spokojnie śpiąca Gail.

Bardzo ważne. Śpiąca w łóżku Gail.

Pomyślał o Vergilu, sterylizującym probówki ze zmienioną E. coli. Butelka mądrych limfocytów. Znikąd, przewrotnie, przyszedł mu na myśl Krypton, rodzinna planeta Supermana. Miliardy geniuszy ginących we wszechogarniającym kataklizmie. Morderstwo? Ludobójstwo?

Nie było granicy między snem i jawą. Patrzył w okno, przez rozsuwające się zasłony wtargnęły światła miasta. Mogli mieszkać w Nowym Jorku (noce w Irvine nigdy nie były tak jasne) lub Chicago. Przez dwa lata mieszkał w Chicago.

Okno rozprysło się bezdźwięcznie, szkło pękło i rozsypało się. Miasto wpełzło przez okno, potężny, kolczasty, rozświetlony, czający się w oczekiwaniu na łup potwór, ryczący w języku, którego nie potrafił zrozumieć, języku samochodowych klaksonów, zaaferowanego tłumu przelewającego się ulicami, huku bijących w asfalt pneumatycznych młotów. Próbował walczyć z potworem, ale on rzucił się na Gail, zmienił w deszcz gwiazd padający na łóżko, na meble, na ściany, na pokój…

Drgnął i ocknął się. Obudził go wiatr, podzwaniający nie domkniętym oknem. Lepiej nie spać, pomyślał, i nie spał do rana. Wstał wraz z Gail i kiedy wychodziła do szkoły, pocałował ją mocno, głęboko, ciesząc się ciepłem jej ludzkich, nie skrzywdzonych warg.

A później pojechał daleko, na North Torrey Pines Road. Przejechał obok skromnego, oszczędnego architektonicznie, betonowego gmachu Instytutu Salka, mijał budynki kilkunastu nowo narodzonych i powstałych z grobu centrów badawczych, składających się na Dolinę Enzymów; każdy z nich otoczony eukaliptusami i nowymi, szybko rosnącymi, hybrydycznymi odmianami jałowców, których przodkowie dali ulicy jej nazwę. Czarny znak o czerwonych, eleganckich literach tkwił wśród kęp ozdobnej trawy. Stojący za nim płaski i betonowy budynek nie różnił się niczym od innych, tylko w tle widać było złowieszczą czerń gmachu badań wojskowych. Szczupły, muskularny, ubrany w ciemnoniebieski mundur strażnik wyszedł ze swej budki i pełen rezerwy pochylił się do okna volkswagena. — Interesy, sir?

— Mam się spotkać z panem Bernardem.

Strażnik poprosił o dowód tożsamości. Edward wręczył mu portfel. Strażnik zabrał portfel do budki, podniósł słuchawkę telefonu i spędził dłuższą chwilę dyskutując z kimś jego zawartość. Powrócił w końcu, ciągle tak samo sztywny.

— Nie mamy parkingu dla gości. Może pan zająć miejsce numer trzydzieści jeden na parkingu dla pracowników. To za tym zakrętem, po drugiej stronie budynku biurowego, skrzydło zachodnie. Proszę od razu skierować się do biura. Nigdzie indziej. — Oczywiście — powiedział niecierpliwie Edward. — Za tym zakrętem? — Pokazał palcem.

Strażnik skinął krótko głową i wrócił do budki.

Do budynku prowadziła wyłożona kamieniami dróżka. Wokół wybetonowanych sadzawek, w których pływały złote i srebrne karpie, rosły wysokie kępy papirusów. Szklane drzwi otworzyły się gościnnie. Wszedł. W okrągłej poczekalni stała tylko jedna kanapa i stolik zarzucony fachowymi pismami i gazetami.

— Czym mogę służyć — zapytała recepcjonistka. Była krucha, ładna, włosy zaczesane miała w modny, sztuczny kok. Gail szczerze nie znosiła tej mody.

— Do doktora Bernarda — powiedział Edward.

— Doktor Bernard? Wyglądała na zaskoczoną. — Nikt taki u nas nie pracuje.

— Doktor Milligan?

Edward odwrócił się i zobaczył Bernarda wchodzącego przez automatyczne drzwi.

— Dziękuję, Janet — powiedział Bernard recepcjonistce, która natychmiast zajęła się centralką i dodał: — Proszę za mną, doktorze Milligan. W sali konferencyjnej nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Wyprowadził Edwarda przez tylne drzwi. Poszli dróżką otaczającą parter zachodniego skrzydła.

Bernard nosił szykowny szary garnitur, pasujący do jego siwiejących włosów. Profil miał ostry i męski, bardzo przypominał Leonarda Bernsteina. Łatwo było odgadnąć, dlaczego prasa poświęcała mu tyle miejsca. Jest pionierem i to w dodatku pionierem fotogenicznym.

— Sprawy bezpieczeństwa traktujemy tu bardzo poważnie — tłumaczył Bernard. — To przez wyroki sądów z ostatnich dziesięciu lat. Idiotyczne. Utracić prawa patentowe, bo na konferencji naukowej ktoś wspomniał, że praca została skończona. Takie rzeczy się zdarzały! Ale czego można oczekiwać po sędziach, którzy nie mają pojęcia, co się właściwie dzieje?

To pytanie było najwyraźniej retoryczne. Edward przytaknął grzecznie i, skierowany gestem gospodarza, wszedł po stalowych schodach na pierwsze piętro. — Widział pan ostatnio Vergila? — zapytał Bernard, otwierając drzwi oznaczone numerem 245.

— Wczoraj.

Bernard wszedł pierwszy i zapalił światło. Kwadratowy pokój miał najwyżej z dziesięć metrów kwadratowych i był oszczędnie umeblowany: okrągły stół, cztery krzesła, wisząca na ścianie tablica.

— Proszę usiąść.

Edward odsunął krzesło. Bernard usiadł naprzeciw niego, opierając łokcie na stole.

— Ulam jest genialny — powiedział. — I ośmielę się stwierdzić, odważny.

— To mój przyjaciel. Bardzo się o niego niepokoję. Bernard podniósł do góry palec.

— Odważny i… cholernie durny. Nigdy nie powinno się dopuścić do tego, co się z nim dzieje. Może i działał pod przymusem, ale to żadne usprawiedliwienie. No… co się stało, to się nie odstanie. Zakładam, że wie pan wszystko.

— Znam fakty. Ciągle jeszcze nie wiem, jak tego dokonał. — My także, doktorze Milligan. To jeden z powodów, dla których przyjmujemy go z powrotem. Dajemy mu prace. I mieszkanie. Dopóki nie rozwiążemy tej zagadki. — Nie powinien pojawiać się publicznie.

— Ma pan racje. Właśnie teraz tworzymy mu laboratorium odizolowane od świata. Ale jesteśmy prywatną firmą i nasze środki są ograniczone.

— Należałoby powiadomić NIH i FDA. Bernard westchnął.

— Tak. Ale jeśli teraz zdarzy się jakiś przeciek, możemy stracić wszystko. Nie mówię o interesach, mówię o całym przemyśle biochipów. Ludzie będą wrzeszczeć wniebogłosy.

— Vergil jest bardzo chory. Fizycznie, umysłowo. Może umrzeć.

— Jakoś mi się nie wydaje, żeby miał umrzeć — stwierdził Bernard. — Ale odbiegamy od tematu.

— A jaki to temat? — spytał Edward gniewnie. — Zakładam, że po cichu pracuje pan dla Genetronu, przynajmniej sądząc z tego, co pan powiedział. Co może zyskać Genetron?

Bernard odchylił się w krześle.

— Potrafię wymyślić bardzo wiele zastosowań dla małych, superscalonych elementów komputerowych opartych na bazie biologicznej. Pan nie? Genetron już ma wielkie osiągnięcia, a prace Vergila to coś zupełnie nowego. — Co pan przewiduje?

Uśmiech Bernarda był jasny, słoneczny i wyraźnie fałszywy. — Doprawdy, niewiele mogę powiedzieć. To będzie rewolucja. Musimy go zbadać w warunkach laboratoryjnych. Musimy przeprowadzić doświadczenia na zwierzętach. Zaczynamy, oczywiście, od samego początku. Tych… tych kolonii Vergila nie można przeszczepić. Są oparte na jego własnych komórkach. Musimy wyprodukować organizmy, które nie wywołają reakcji immunologicznej w innych zwierzętach.

— Jak infekcja?

— Myślę, że są tu pewne podobieństwa. Lecz Vergil nie ma infekcji, nie jest chory w normalnym sensie tego słowa.

— Moje testy wskazują na to, że jest.

— Nie sądzę, by w tym przypadku można było uciekać się do standardowej diagnostyki. A pan?

— Nie wiem.

— Niech pan posłucha — powiedział Bernard, pochylając się w kierunku Edwarda — kiedy ulokujemy tu już Vergila, chciałbym, żeby przyszedł pan pracować do nas. Pańskie doświadczenie może być nam bardzo użyteczne.

Propozycja, zrobiona tak bezwstydnie otwarcie, wstrząsnęła Edwardem.

— A co pan na tym zyska? — zapytał. — Mam na myśli pana osobiście?

— Edwardzie, maszerowałem zawsze w pierwszym szeregu specjalistów w mojej dziedzinie. Nie widzę powodów, dla których nie miałbym pomóc w tej sprawie. Z moją wiedzą o funkcjonowaniu mózgu i systemu nerwowego, biorąc pod uwagę prowadzone przeze mnie badania nad sztuczną inteligencją i neuropsychologią… — Może pan pomóc Genetronowi powstrzymać dochodzenie rządowe? — To niegrzeczne. Bardzo niegrzeczne. I nie fair. — Edward wyczuwał w Bernardzie niepokój, może nawet coś w rodzaju zdenerwowania. — Może i tak. A może zdarzają się znacznie gorsze rzeczy.

— Nie rozumiem.

— Koszmary, panie Bernard.

Oczy Bernarda zwęziły się pod opuszczonymi brwiami. Twarz wykrzywił mu niezwykły grymas, nie pasujący do okładek Timesa, Megi czy Rolling Stone, grymas zaskoczenia i gniewu.

— Nasz czas jest zbyt cenny, by można go było marnować. Zrobiłem tę ofertę w dobrej wierze.

— Niewątpliwie — przytaknął Edward. — Niewątpliwie także chciałbym odwiedzić laboratorium, gdy już tu ściągniecie Vergila. Mimo mej nieuprzejmości i tak dalej.

— Niewątpliwie — powtórzył Bernard automatycznie, nie próbując ukryć swych myśli. Były oczywiste. „Ten facet nigdy nie zagra w mojej drużynie”. Wstali równocześnie. Bernard wyciągnął rękę. Dłoń miał wilgotną, denerwował się tak samo jak Edward.

— Zakładam, że mam utrzymać to wszystko w ścisłej tajemnicy? — Nie jestem pewien, czy możemy tego od pana wymagać. Przecież pan u nas nie pracuje.

— Nie — przytaknął Edward.

Bernard przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a później skinął głową.

— Odprowadzę pana do wyjścia — powiedział.

— Jest jeszcze jedna rzecz. Czy pan coś wie o kobiecie imieniem Candice?

— Vergil wspominał mi, że tak miała na imię jego dziewczyna…

— Miała czy ma?

— Tak, rozumiem, o co panu chodzi. Może to stanowić pewien problem z punktu widzenia bezpieczeństwa.

— Nie, nie o tym myślałem — powiedział Edward z naciskiem. — Nie o tym.

13

Bernard studiował grubą zszywkę bardzo dokładnie. Czoło podparł dłonią, podnosił kolejne, urzędowo ostemplowane kartki, przewracał je i krzywił się coraz bardziej.

To, co robiono w czarnym gmachu, jeżyło mu włosy na głowie. Oczywiście nie wiedział wszystkiego, ale jego przyjaciele w Waszyngtonie i tak odwalili kawał wspaniałej roboty. Specjalny kurier dostarczył mu paczkę pół godziny po wyjściu Milligana.

Rozmowa z Edwardem napełniła Michaela Bernarda uczuciem gryzącego wstydu. W młodym doktorze dostrzegł odległy obraz siebie samego sprzed lat. Porównanie nie wypadło za dobrze i to go bolało. Czyżby dobry, stary, słynny Michael Bernard przez ostatnie kilka miesięcy wędrował po świecie w obłoku prawdziwie kapitalistycznych pokus?

Oferta Genetronu wydawała się na początku taka czysta i taka pociągająca. Minimalny udział w badaniach w ciągu pierwszych miesięcy, a później status pioniera i duchowego ojca — taki obraz jego osoby miał zostać użyty w reklamie, celem promocji firmy.

Zdecydowanie za dużo czasu minęło, nim zorientował się, że niemal wpadł w pułapkę.

Spojrzał w okno i wstał, by podnieść żaluzje. Rozległ się cichy trzask i mógł już zobaczyć pagórek, czarny sześcian i w tle na niebie przewiewane wiatrem chmury.

Wyczuwał zbliżające się nieszczęście. Co za ironia, czarny gmach nie będzie w nie wplątany, lecz nawet jeśli Vergil Ulam nie poruszyłby lawiny, to i tak ten oddział Genetronu zrobiłby to w końcu za niego.

Ulam został wyrzucony z pracy tak nagle i skazany na niebyt tak skutecznie nie dlatego, że pracował byle jak, lecz dlatego, że zbliżył się niebezpiecznie do tematyki badań wojskowych. Tam, gdzie inni bez przerwy potykali się i mylili, on odniósł sukces. Mimo żmudnych studiów, prowadzonych nad jego notatkami (z których zrobiono liczne kopie), nie udało się powtórzyć tego sukcesu.

Właśnie wczoraj Harrison burknął, że to powodzenie Ulam musiał zawdzięczać w wielkim stopniu przypadkowi. Wszyscy wiedzieli, dlaczego teraz tak mówi.

Vergilowi niemal udało się odejść z Genetronu wraz z rezultatami badań, wystawiając firmę i rząd na sztych. Ci z góry nie mogli się z tym pogodzić i nie mogli mu ufać.Popełniono podstawowy błąd. Nigdy nie powinien był dostać tej pracy. Ze względów bezpieczeństwa.

Więc go wyrzucono i załatwiono.

A teraz Vergil wrócił, by straszyć. Teraz już nie można go zlekceważyć.

Bernard przeczytał papiery jeszcze raz, bardzo uważnie i zadał sobie pytanie, jak wycofać się z tego bałaganu z możliwie jak najmniejszymi stratami.

Ale… czy powinien się w ogóle wycofywać? Ci tutaj okazali się takimi durniami, więc może jego doświadczenie, a przynajmniej umiejętność jasnego myślenia, będą teraz jeszcze potrzebniejsze?

Nie miał wątpliwości, że potrafi myśleć jaśniej niż Harrison i Yng.

Tylko że w Genetronie miał być wyłącznie figurantem. Jakie ma wpływy. Już? Teraz?Opuścił żaluzje i przekręcił dźwignię, która je zamykała, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Harrisona. — Tak?

— Tu Bernard. — Słucham cię, Michael.

— Zaraz zadzwonię do Ulama. Powinniśmy go sprowadzić. Dzisiaj. Szykuj ludzi, tych z armii też.

— Michael, to…

— Nie możemy go tam zostawić. Harrison zawahał się.

— Dobrze. Zgoda.

— To zabieraj się do roboty.

14

Edward zjadł lunch w „Jack-in-the-Box”. Po jedzeniu przez chwile siedział w przeszklonej sali, trzymając łokieć na parapecie i patrząc na uliczny ruch. Coś było zdecydowanie nie tak tam, w Genetronie. Wiedział, że może bezwzględnie polegać na swych co silniejszych przeczuciach. Jakaś cześć jego mózgu, zajmująca się zbieraniem drobnych obserwacji i katalogowaniem maleńkich detali, dodawała czasem dwa do dwóch otrzymując w rezultacie kłopotliwe pięć. I nagle…co za cud! Jedna z dwójek okazywała się w rzeczywistości trójką, tylko przedtem jakoś wcale tego nie zauważał.

Bernard z Harrisonem skrywali jakiś znamienny fakt. Genetron nie tylko pomagał swemu byłemu pracownikowi, który nabawił się kłopotów zawodowych. I nie tylko szykował się, by wykorzystać szansę związaną z przełomem w nowych badaniach. Ale nie działali zbyt szybko, bo to mogłoby obudzić podejrzenia, a może też z braku wystarczających środków.

Skrzywił się z wysiłku i spróbował wyrwać łańcuch przyczyn i skutków z glinianej matrycy, w której ten łańcuch utkwił, by obejrzeć go ogniwo po ogniwie. Bezpieczeństwo. Bernard wspomniał coś o bezpieczeństwie. Przy okazji Candice. Może chodziło mu po prostu o bezpieczeństwo firmy, może bał się szpiegostwa przemysłowego, które zmieniło wszystkie laboratoria przy North Torrey Pines Road w żółwie o stalowych skorupach, niedostępne oczom zwykłych śmiertelników. Ale nie mogło chodzić tylko o to.

Nie mogli przecież być tak głupi i tak ślepi jak Vergil. Musieli wiedzieć, że to, co się z nim dzieje, jest zbyt ważne, by jeden koncern mógł położyć na tym łapę, a później trzymać karty przy orderach.

A wiec skontaktowali się z rządem. Czy jest to usprawiedliwione przypuszczenie? (Być może i on powinien nawiązać kontakt, niezależnie od postępowania Genetronu?) A rząd działał tak szybko, jak umiał, czyli w skali dni i tygodni. Decydował, planował i w końcu pewnie podejmie jakąś akcję. W międzyczasie jednak nikt nie opiekował się Vergilem. Genetron nie ośmieli się działać wbrew jego woli, ponieważ ludzie i tak bardzo podejrzliwie traktują firmy zajmujące się badaniami genetycznymi i każdy skandal grozi czymś więcej niż tylko katastrofą finansową.

A Vergil był sam. Edward znał swego starego przyjaciela wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co to oznacza. Nikt nie pilnuje interesu. Vergil jest nieodpowiedzialny. Sam sobie narzucił izolację, siedzi w mieszkaniu (czy aby na pewno?), doznaje umysłowych przeobrażeń i trwa w rodzącej psychozy ekstazie, zachwycony rezultatami swej błyskotliwości.

Edward drgnął zdając sobie sprawę, że jedyną osobą mogącą coś zdziałać jest on sam.

Był ostatnią odpowiedzialną jednostką.

Najwyższy czas, by wrócić do mieszkania Vergila i dopóki nie pojawi się tam ktoś z góry, obserwować przynajmniej rozwój sytuacji.

Jadąc rozmyślał o zmianach. Człowiek jako jednostka może znieść tylko pewną ilość zmian. Ulepszenie, a nawet tworzenie rzeczy radykalnie nowych jest konieczne, ale rezultaty należy stosować ostrożnie, po dokładnym namyśle. Nic na siłę, nic pod przymusem. Oto ideał. Każdy ma prawo być sobą, póki sam nie zdecyduje inaczej.

Cholernie to naiwne!

Vergil dokonał największego odkrycia naukowego od… od… Od kiedy? Brakowało skali porównawczej. Vergil Ulam został bogiem. W swym ciele nosił setki miliardów inteligentnych istot.

Edward nie mógł poradzić sobie z tą myślą. „Neoluddyzm”, mruknął sam do siebie, wstrętne oskarżenie.

Wcisnął guzik domofonu. Vergil odpowiedział niemal natychmiast.

— Tak? — Jego głos brzmiał radośnie, optymistycznie.

— Edward.

— Hej! Wchodź! Biorę kąpiel. Drzwi są otwarte. Edward wszedł do dużego pokoju i poszedł korytarzem do łazienki. Vergil leżał w wannie, zanurzony po szyje w różowym płynie. Na widok przyjaciela uśmiechnął się błędnie i rozpryskał wodę ręką.

— Wygląda, jakbym sobie poderżnął żyły — powiedział cichym, radosnym głosem. — Ale nie martw się, już wszystko dobrze. Przyjadą po mnie z Genetronu. Zabiorą mnie z powrotem. Bernard, Harrison, ludzie z laboratorium, taką małą ciężarówką. Jego twarz pocięta była jasnymi bruzdami, ręce miał pokryte białymi pryszczami.

— Dziś rano rozmawiałem z Bernardem. — Edward był zmieszany.

— O! Dzwonili dopiero co. — Vergil wskazał na łazienkowy domofon i telefon. — Siedzę tu od godziny, może nawet półtorej. Moknę i myślę. Edward usiadł na toalecie. Koło bieliźniarki stała wyłączona z kontaktu lampa kwarcowa.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? — zapytał zwieszając bezwładnie ramiona.

— Jestem pewien. Jasne. Zabierają syna marnotrawnego, nie tak znów marnotrawnego. Nigdy nie rozumiałem, co to znaczy „marnotrawny”. To samo, co cudowny?[6] Ja przecież jestem cudowny. Wracam w wielkim stylu. Od dziś wszystko odbywać się będzie w wielkim stylu.

Ten dziwny, różowy kolor wody nie pochodził chyba od mydła? — Czy to płyn do kąpieli? — zapytał Edward. Do głowy przyszła mu pewna myśl i niemal go sparaliżowała.

— Nie — odpowiedział Vergil. — To się wydobywa z mojej skóry. Nie mówią mi wszystkiego, ale chyba wysłały zwiadowców. Hej! Kosmonauci, co? Hej! — Spojrzał na Edwarda z miną, która bynajmniej nie świadczyła o trosce. Był raczej zainteresowany, jak jego przyjaciel przyjmie te rewelacje.

A mięśnie brzucha Edwarda napięły się tak, jakby oczekiwał na kolejny cios. Aż do tej chwili w ogóle nie rozpatrywał takiej możliwości w każdym razie nie świadomie. Być może zajmowało go raczej, jak w to wszystko uwierzyć, może myślał o pilniejszych sprawach?

— Czy to pierwszy raz?

— Tak — odpowiedział Vergil i roześmiał się. — Myślałem nawet, żeby spuścić gówniarzy w kanalizację. Niech się dowiedzą, jaki naprawdę jest ten świat. — Ale przecież dotrą wszędzie!

— Z całą pewnością.

Edward skinął głową. Z całą pewnością.

— Nigdy nie przedstawiłeś mnie Candice — powiedział. Vergil potrząsnął głową.

— Aha. Masz rację. — Ale nie dodał nic więcej.

— A jak… jak się czujesz?

— Teraz już całkiem dobrze. Muszą ich być miliardy. Bawił się, pryskając wodą.

— Jak myślisz? Czy powinienem wypuścić gówniarzy?

— Chciałbym się czegoś napić.

— Candice ma trochę whisky. W szafce w kuchni. Edward klęknął obok wanny. Vergil spojrzał na niego, zdziwiony.

— Co teraz zrobimy? — zapytał Edward.

Wyraz twarzy Vergila zmienił się szokująco nagle. W jednej chwili był ożywiony, zainteresowany, w następnej przeobraził się w prawdziwą maskę smutku. — Jezu, matka! No, wiesz… oni tu po mnie przyjeżdżają, a przecież mówiła mi… Powinienem do niej zadzwonić. Porozmawiać z nią.

Po zniekształconym bruzdami policzku spłynęła łza. — Powiedziała, żebym do niej wrócił, gdy… gdy nadejdzie czas. Czy to już czas, Edwardzie?

— Tak — odpowiedział Edward mając wrażenie, że wisi w gęstej, błyszczącej iskrami mgle. — Chyba już czas.

Jego palce objęły sznur lampy i przesuwały się powoli w kierunku wtyczki.

Vergil podłączał prąd do klamek, próbował kuksańcami łamać żebra, płatał tysiące durnych figli i nigdy nie dorósł. Nie dojrzał na tyle, by zrozumieć, jak fenomenalnie jest uzdolniony i jak wielki może mieć wpływ na świat.

Właśnie zamierzał wypuścić wodę z wanny.

— Wiesz, Edwardzie, zawsze…

Nie zdążył skończyć. Edward włączył wtyczkę do kontaktu, podniósł lampę i wrzucił ją do wanny. Uskoczył przed jaskrawym błyskiem, chmurą pary i iskrami. Światło w łazience zgasło. Vergil krzyczał i miotał się w drgawkach, a później wszystko ucichło, tylko powietrze skwierczało słabo, a z włosów ciała w wannie unosił się dym. Bijący z małego okienka promień światła ciął śmierdzącą mgłę.

Edward podniósł pokrywę toalety i zwymiotował. Zatkał nos i zataczając się pobiegł do dużego pokoju. Nogi miał jak z waty. Padł na kanapę.

Brakowało mu czasu. Chwiejąc się i znów czując mdłości wstał i poszedł do kuchni. Znalazł należącą do Candice butelkę „Jacka Danielsa”, wrócił do łazienki, odkręcił korek i starając się nie patrzyć wprost na ciało, wlał jej zawartość do wanny. Ale to nie wystarczyło. Potrzebował wybielinki i amoniaku. Gdy je już znajdzie, będzie mógł wyjść.

Omal nie zawołał Vergila, by zapytać go, gdzie trzyma wybielinkę i amoniak, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Vergil nie żył! Przyszedł kolejny atak mdłości i Edward oparł się o ścianę, przyciskając policzek do tynku i chłodnej farby. Kiedy jego świat utracił kontakt z rzeczywistością?

Wtedy, gdy Vergil wkroczył do Centrum Medycznego Mount Freedom. Kolejny dowcip! Ha! Połamię żebra twego życia, Edwardzie, nie zapomnij o przyjacielu.

Zajrzał do bieliźniarki, ale znalazł w niej tylko ręczniki i prześcieradła. W sypialni stała szafa na ubrania; były w niej wyłącznie ubrania. Przez otwarte drzwi dostrzegł drugą, mniejszą łazienkę. Stojąc w nogach nie posłanego łóżka widział, że jest tam mała bieliźniarka, umieszczona naprzeciw kabiny prysznicu, spod której wyciekała strużka wody. Spróbował zapalić światło, ale kontaktu nie było w tej części mieszkania, całe oświetlenie pochodziło od otwartego okna. W tej łazience, w małej bieliźniarce, znalazł w końcu zarówno wybielinkę jak i wielki, dwulitrowy pojemnik amoniaku.

Zabrał je ze sobą i po kolei wlał do wanny, unikając wzroku jasnych, ślepych, otwartych oczu przyjaciela. Z wanny buchnął dym, Edward krztusił się, zamykając za sobą drzwi.

Ktoś cicho zawołał Vergila. Trzymając puste pojemniki Edward przeszedł przez sypialnię do mniejszej łazienki. Głos był tam wyraźniejszy. Stanął w drzwiach, jednym z plastykowych opakowań dotykając framugi. Zamarł w bezruchu i nadstawił uszu.

— Hej, Vergil, to ty? — spytał sucho głos, dobiegający zza zamkniętych drzwi prysznicu. Edward zrobił krok do przodu i znieruchomiał. Wystarczy, pomyślał. Rzeczywistość była już wystarczająco pomylona.

Nie miał ochoty iść dalej.

Zrobił krok, a później następny. I następny. Sięgnął do klamki w drzwiach kabiny prysznicu.

W ochrypłym, dziwnym, chyba kobiecym głosie nie było strachu. Edward złapał za klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Zajrzał pod prysznic. Najpierw nie widział nic, oczy miał nie przyzwyczajone do ciemności.

— Jezu, Vergil, dlaczego mnie unikasz? Musimy się wynieść z tego hotelu. Pokój jest ciemny, mały i wcale mi się nie podoba.

Rozpoznał głos z telefonu, chociaż nie mógłby rozpoznać osoby, nawet gdyby widział kiedyś jej zdjęcie. — Candice? — spytał.

— Vergil? Idziemy. Uciekł.

15

Telefon zadzwonił, gdy Edward wchodził do domu. Nie podniósł słuchawki. Mogli dzwonić ze szpitala, mógł to być Bernard… lub policja. Już widział, jak się tłumaczy policji; Genetron oczywiście oniemieje, a Michael Bernard zniknie.

Był zmordowany, mięśnie bolały go z napięcia, czy jak tam nazwać uczucie, którego doznaje się po popełnieniu…

Ludobójstwa?

To wszystko wydawało się kompletnie nierealne. Nie mógł uwierzyć, że przed chwilą zamordował biliony żywych istot. Noocyty. Zdmuchnął galaktykę. Koń by się uśmiał. Ale jemu nie było do śmiechu.

Miał przed oczami obraz Candice. Candice pod prysznicem.

U niej poszło to znacznie szybciej. Nie miała nóg, a z tułowia pozostał wyłącznie impresjonistyczny szkielet. Uniosła ku niemu twarz pooraną głębokimi bruzdami, jakby wyrzeźbioną ze spróchniałego drzewa.

Wyszedł w sam czas, by zobaczyć białą ciężarówkę, parkującą pod bramą, i podjeżdżającą tuż za nią limuzynę Bernarda. Siedział w samochodzie i patrzył, jak mężczyźni w białych kombinezonach wysiadają z ciężarówki, która, co dostrzegł także, nie miała żadnych oznaczeń.

A później włączył silnik, wrzucił bieg i odjechał. Takie to było proste. Wrócić do Irvine. Zapomnieć o wszystkim na tak długo, jak tylko się da. Albo wkrótce oszaleje. Jak Candice.

Candice przechodząca przemianę pod prysznicem. „Wypuścić gówniarzy”, tak powiedział Vergil. Pokazać im, jaki naprawdę jest świat.

Nietrudno mu przyszło uwierzyć, że przed chwilą zabił człowieka, przyjaciela. Dym, stopiona oprawka lampy, nadtopiony kontakt, dymiący sznur.

Vergil.

Wrzucił lampę do wanny, w której kąpał się Vergil. Czy był wystarczająco dokładny, by zabić je wszystkie? Może Bernard i jego grupa dokończą to, co zaczął?

Jakoś trudno mu było w to uwierzyć. Któż mógł ogarnąć wszystko, zrozumieć. Z pewnością nie on, on zetknął się z horrorem, z czymś strasznym, z czymś, co mózg musiał przyjąć, musiał dostrzec… i nie potrafił przewidzieć, co się jeszcze zdarzy, ponieważ nie rozumiał, co się dzieje.

Koszmary. Miasta gwałcące Gail. Rozpryskujące się nad nimi galaktyki. Co za męka… co za możliwe piękno… nowe życie, symbioza i transformacja.

Nie to była zła myśl zmiany zbyt wiele zmian i kiedy zaczął się u niego ten sprzeciw, sprzeciw wobec nowego porządku nowe przemiany bo przecież dobrze wiedział, że ludzie to nie dość że musi być więcej Vergil zrobił więcej niezdarnie na ślepo przeszedł do następnej fazy.

Nie. Niech życie się toczy bez przerw bez końca bez strachów Candice pod prysznicem martwy Vergil w wannie życie jest prawem jednostki do normalności normalny postęp normalna starość kto chciałby odebrać to prawo kto przy zdrowych zmysłach przyjmie co to było o czym myślał że się ma zdarzyć i trzeba będzie przyjąć?

Położył się na kanapie i przykrył twarz ramieniem. Nigdy w życiu nie był tak zmordowany, wyczerpany fizycznie i psychicznie w stopniu uniemożliwiającym myślenie. Nie chciał zasnąć, czuł rodzące się w nim koszmary, niczym burzowe chmury, gotowe błysnąć odbiciem i zagrzmieć echem tego, co widział.

Odsłonił twarz i patrzył w sufit. Była jeszcze nieznaczna szansa, że to, co się stało, może się odstać. Może on właśnie rozpocznie łańcuch działań, które doprowadzą do szczęśliwego końca. Może przecież zaalarmować CDC[7] (tak, ale czy to z nimi właśnie chciał rozmawiać?), a może Ministerstwo Obrony? Lokalne centra zdrowia… działać ich kanałami? Może szpital VA, może klinikę Scrippa w La Jolla?

Z powrotem przykrył twarz ramieniem. Nie potrafił zdecydować, co powinien robić.

To, co się stało, przekroczyło po prostu jego możliwości. Wyobrażał sobie, że w historii ludzkości już się tak zdarzało. Wezbrane fale zdarzeń zalewały biorące w nich udział jednostki i pociągały je za sobą. Sprawiały, że ludzie zaczynali marzyć o jakimś spokojnym miejscu, może o meksykańskiej wiosce, gdzie nic się nigdy nie dzieje, gdzie można spać, po prostu spać.

— Edward? — Gail pochylała się nad nim, dotykając jego czoła chłodną dłonią. — Ostatnio ilekroć przychodzę do domu, zastaję cię nieprzytomnego w łóżku. Kiepsko wyglądasz. Jak się czujesz?

— Nieźle. — Usiadł na skraju łóżka. Było mu gorąco, słabo, miał trudności z utrzymaniem równowagi.

— Co z kolacją?

Mówienie sprawiało mu kłopoty, słowa wychodziły ze zdrętwiałych ust zamazane.

— Może zjedlibyśmy na mieście?

— Masz gorączkę — odpowiedziała Gail. — Wysoką gorączkę. Idę po termometr. Ty zostań tutaj.

— Nie — zaprotestował słabo. Wstał i chwiejnie poszedł do łazienki, by przejrzeć się w lustrze. Tam go znalazła i stanowczo wepchnęła mu termometr pod język. Jak zwykle pomyślał, że mógłby go pogryźć i zjeść jak czekoladkę. Jak Harpo Marx.

Ponad jego ramieniem Gail również patrzyła w lustro.

— A to co? — zapytała.

Pod kołnierzykiem koszuli szyje Edwarda przecinały białe linie. Białe linie, jak drogi…

— Wilgotne ręce — powiedział. — Vergil miał wilgotne ręce.

Nosił je w sobie od kilku dni.

— To takie oczywiste.

— Edwardzie, powiedz mi natychmiast, o co tu chodzi!

— Musze zadzwonić.

Gail poszła za nim do sypialni. Edward usiadł na łóżku i nakręcił numer Genetronu.

— Z doktorem Michaelem Bernardem — powiedział. Recepcjonistka, o wiele za szybko, poinformowała go, że nikt o tym nazwisku tu nie pracuje.

— To zbyt ważne na takie pieprzenie — stwierdził chłodno Edward. — Proszę mu przekazać, że dzwoni Edward Milligan i że to jest pilne.

Kazano mu czekać. Być może Bernard był jeszcze w mieszkaniu Vergila, starając się złożyć do kupy fragmenty układanki, być może po prostu wyślą kogoś, żeby go zaaresztował. Tak naprawdę nie miało to już żadnego znaczenia. — Mówi Bernard. — Głos w słuchawce był głuchy i drżący, dokładnie taki, pomyślał Edward, jak jego własny.

— Za późno, doktorze. Ściskaliśmy rękę Vergila. Była spocona, pamięta pan? To niech pan sobie przypomni, kogo pan jeszcze dotykał. Jesteśmy nosicielami.

— Byłem dziś u niego w domu, Milligan. Czy zabił pan Ulama?

— Tak. Chciał uwolnić swe… mikroby. Noocyty. Czy czym tam teraz są.

— Znalazł pan jego dziewczynę?

— Tak.

— Co pan z nią zrobił?

— Z nią? Nic. Była pod prysznicem. Niech pan posłucha…

— Kiedy przyjechaliśmy, jej nie było. Zostało tylko ubranie. Ją też pan zabił?

— Niech pan posłucha, doktorze. Noszę w sobie mikroby Vergila. Pan też.

W słuchawce zapadła cisza. Po długiej chwili rozległo się westchnienie.

— Tak?

— Czy znalazł pan jakiś sposób na to, żeby je kontrolować? To znaczy, w ciele? — Tak! — A później cicho: — Nie. Jeszcze nie. Antyme-tabolity, kontrolowana radioterapia, actynomycyna. Nie próbowaliśmy wszystkiego, ale… nie. — A więc to jest to, Bernard. Kolejna długa przerwa.

— Hm.

— Wracam teraz do żony, żeby spędzić z nią tę odrobinę czasu, która nam została.

— Tak — odpowiedział Bernard. — Dziękuję za telefon.

— Mam zamiar odwiesić słuchawkę.

— Oczywiście. Życzę szczęścia. Edward odłożył słuchawkę i objął Gail.

— To zaraza, prawda? — zapytała. Przytaknął.

— Wynalazek Vergila. Inteligentna zaraza. Nie sądzę, by można było opanować myślącą chorobę.

16

Harrison kartkował instrukcje notując coś metodycznie. Yng siedział w wygodnym, skórzanym fotelu, trzymając połączone w piramidę dłonie na wysokości twarzy; długie, proste, czarne włosy spadały mu na ukryte za okularami oczy. Bernard stał przed czarnym biurkiem z plastikowym blatem, przytłoczony jakością panującej w pokoju ciszy. Harrison skończył pisać, wyprostował się w fotelu i podniósł notes. — Po pierwsze, nie my jesteśmy odpowiedzialni. Tak to rozumiem. Ulam prowadził badania bez zezwolenia.

— Ale nie wylaliśmy go, kiedy się o tym dowiedzieliśmy — skontrował Yng. — W sądzie nie będzie to wyglądać najlepiej.

— Później się tym zajmiemy — stwierdził ostro Harrison. — Jesteśmy za to odpowiedzialni za zawiadomienie CDC. To nie przeciek chemikaliów czy desterylizacja laboratorium, lecz…

— Nikt, dosłownie nikt z nas nie wyobrażał sobie, że komórki Ulania będą mogły przeżyć poza ciałem — przerwał mu Yng, wyłamując sobie palce.

— Bardzo możliwe, że na początku nie mogły. — Bernard dał się wciągnąć w dyskusje wbrew własnej woli.

— Jest chyba jasne, że od stadium limfocytów mieliśmy do czynienia z niesamowitym rozwojem. Z rozwojem samosterującym.

— W dalszym ciągu nie potrafię uwierzyć, że Ulam stworzył inteligentne komórki stwierdził Harrison. — Nasze najnowsze badania wojskowe wykazały, jakie to trudne. Jak określił ich inteligencje? Jak je uczył? Nie, coś…

Yng roześmiał się.

— Ciało Ulama zostało przerobione, przekształcone w całości. Jak można wątpić, że kryła się za tym inteligencja?

— Panowie — stwierdził spokojnie Bernard — ta dyskusja jest akademicka. Będziemy czy nie będziemy zawiadamiać Atlantę i Bethesde[8]?

— I co im do diabła powiemy?

— Że mamy do czynienia z wczesnym stadium bardzo poważnej infekcji — powiedział Bernard — stworzonej w naszym laboratorium przez badacza, który już nie żyje i…

— Badacza, który został zamordowany — poprawił Yng, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— …i rozszerzającej się w alarmującym tempie. — Tak — stwierdził Yng — ale co może zdziałać CDC? To się już przecież rozprzestrzeniło. Być może na cały kontynent.

— Nie — zaprzeczył Harrison. — Nie aż tak. Vergil nie stykał się z tak wielką ilością ludzi. Pewnie to coś ogranicza się do południowej Kalifornii. — Stykał się z nami — stwierdził smutno Yng. — Czy według ciebie jesteśmy już zarażeni?

— Tak — odpowiedział Bernard.

— A czy sami możemy coś z tym zrobić?

Bernard udawał, że się namyśla, a później zdecydowanie zaprzeczył. — Wybaczcie, panowie — powiedział — ale przed ogłoszeniem oświadczenia będziemy mieli sporo roboty.

Opuścił pokój i poszedł galeryjką do schodów. Na frontowej ścianie zachodniego skrzydła wisiał automat. Włożył kartę kredytową w szczelinę nad telefonem i zadzwonił do swego biura w Los Angeles.

— Mówi Bernard — powiedział. — Niedługo zabiorę samochód na lotnisko w San Diego. Czy możecie skontaktować się z George’em?

Sekretarka zadzwoniła w kilka miejsc i w końcu zlokalizowała George Dilmana, mechanika Bernarda i, czasami, jego pilota.

— George’a, przepraszam za ten pośpiech, ale to dość pilne. Samolot z paliwem musi być gotowy za półtorej godziny.

— Dokąd tym razem? — George był przyzwyczajony do wykonywania długich lotów bez uprzedzenia.

— Europa. Za pół godziny dam ci znać, żebyś mógł wypełnić plan lotu.

— To do pana niepodobne, doktorze.

— Półtorej godziny, George.

— Będę gotowy.

— Lecę sam.

— Doktorze, lepiej…

— Sam, George.

George westchnął z dezaprobatą.

— W porządku.

Bernard odwiesił słuchawkę i zaraz podniósł ją z powrotem. Wykręcił dwudziestosiedmiocyfrowy numer, zaczynający się jego prywatnym kodem satelitarnym, a kończący szyfrem. Kobiecy głos odpowiedział mu po niemiecku.

— Doktor Heinz Paulsen-Fuchse, bitte.

Kobieta nie zadawała pytań. Doktor i tak będzie rozmawiał z każdym znającym ten numer. Po kilku minutach był już przy telefonie. Bernard rozglądał się zaniepokojony, zdał sobie nagle sprawę z tego, jakie ponosi ryzyko. Ktoś może go przypadkiem zobaczyć!

— Paul, mówi Michael Bernard. Muszę cię prosić o wielką grzeczność. — Herr Doktor Bernard, chętnie pomożemy, zawsze bardzo chętnie. Co mogę dla pana zrobić?

— Czy ma pan w Wiesbaden laboratorium w pełni odizolowane od świata, które mógłby pan przygotować w ciągu jednego dnia?

— A po co? Wybacz, Michael, to niedobry czas na pytania?

— Nie najlepszy.

— Jeśli to coś poważnego, to myślę, że tak.

— Dobrze. Potrzebuję tego laboratorium i potrzebuję pasa startowego należącego do B.K. Pharmek. Po wyjściu z samolotu muszę mieć do natychmiastowego użytku kombinezon i jako transport ciężarówkę z izolacją biologiczną. Później zniszczycie mój samolot na pasie, a cały teren zdezynfekujecie. Będę twym gościem… jeśli można użyć tego słowa… przez czas nieokreślony. Laboratorium powinno być wyposażone tak, żebym mógł w nim mieszkać i pracować. Potrzebny mi będzie komputer z pełnym wyposażeniem.

— Ty rzadko pijesz, Michael, i nigdy nie miałeś kłopotów z głową, przynajmniej wtedy, kiedy byliśmy razem. To brzmi całkiem poważnie. Co się pali, Michael? Może wyciek z laboratorium…

Bernard zastanawiał się przez chwilę, jakim cudem Pul-sen-Fuchs odkrył, że pracuje teraz w inżynierii genetycznej. A może nic nie wiedział? Może się tylko domyśla?

— Sprawa jest poważna, Herr Doktor. Czy może mi pan wyświadczyć tę przysługę?

— Czy wszystko zostanie wyjaśnione?

— Tak. Zarówno pan jak i pański naród możecie tylko zyskać, dowiadując się o tym wcześniej.

— To nie błahostka, Michael. Bernard poczuł przypływ irracjonalnego gniewu.

— W porównaniu z tym wszystko inne jest błahostką, Paul.

— A więc będziemy przygotowani. Możemy się ciebie spodziewać…?

— W ciągu dwudziestu czterech godzin. Dziękuje, Paul. Odwiesił słuchawkę i spojrzał na zegarek. Wątpił, czy ktokolwiek w Genetronie zdaje sobie sprawę ze skali nadchodzących wydarzeń. Wprawdzie sam nie potrafił sobie tego wyobrazić, jednego był jednak pewien. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin od chwili zawiadomienia CDC przez Harrisona kontynent amerykański zostanie całkowicie odizolowany od świata — niezależnie od tego, czy czynniki oficjalne uwierzą w to, co się im powie, czy też nie uwierzą. Wystarczą słowa-klucze: „plaga”, „laboratorium inżynierii genetycznej”. Akcja ta będzie oczywiście w pełni usprawiedliwiona, lecz wątpił, by okazała się skuteczna. Przyjdzie czas i na drastyczniejsze środki.

Nie miał ochoty przebywać w Stanach, kiedy to wszystko już się zacznie. Z drugiej strony nie miał jednak zamiaru wziąć na siebie odpowiedzialności za rozniesienie zarazy. A więc ofiaruje się jako królik doświadczalny najlepszej firmie farmaceutycznej w Europie.

Umysł Bernarda pracował tak, że nigdy nie pozostawiał miejsca na wątpliwości i zastanawianie się nad sensem raz podjętych decyzji, a przynajmniej nie w pracy. W sytuacji zagrożenia, gdy trzeba było działać szybko, błyskawicznie, znajdował jedno wyjście, i z reguły było ono słuszne. Inne, rezerwowe rozwiązania czekały sobie w tle, nie przeszkadzając i nie narzucając się, a on działał. Tak bywało w sali operacyjnej, tak było i teraz. Czasami ten talent budził w nim żal, czasami Bernard czuł się jak jakiś cholerny robot, obdarzony przekraczającą wszelkie granice pewnością siebie. Ale to tej zdolności zawdzięczał sukcesy, pozycję w badaniach neurofizjologicznych i szacunek, jakim cieszył się wśród kolegów po fachu i wśród zwykłych ludzi.

Wrócił do pokoju konferencyjnego i zabrał teczkę. Samochód, jak zwykle, czekał już zapewne na parkingu Genetronu, a kierowca czytał lub grał w szachy z kieszonkowym komputerkiem.

— Gdybyście mnie potrzebowali, będę w biurze — powiedział Harrisonowi. Yng stał nieruchomo, wpatrując się w pustą białą tablicę. Ręce założył na kark. — Właśnie zawiadomiłem CDC — poinformował go Harrison. — Oddzwonią z instrukcjami.

Już wkrótce będzie o tym wiedział każdy szpital w okolicy. Kiedy zamkną lotnisko? Jak skutecznie działają?

— Informujcie mnie — powiedział i wyszedł.

Przez chwilę zastanawiał się, co jeszcze zabrać ze sobą. Chyba już nic. Ma w teczce komplet kopii z dyskietek Ulama. Ma we krwi komplet jego mikroorganizmów.

Na jakiś czas uchroni go to przed nudą.

Ludzie. Zawiadomić kogoś?

Którąś z trzech żon? Nie wiedział nawet, gdzie mieszkają. Jego księgowy wysyłał im alimenty. W żaden praktyczny sposób…

Kogoś, kto go naprawdę obchodzi? Kogoś, kogo obchodzi on?

Po raz ostatni widział Paulette w marcu. Rozstali się po przyjacielsku. Wirowali wokół siebie jak księżyc i planeta, tak naprawdę nigdy się nie stykając. Paulette nie chciała być księżycem, i słusznie. Radziła sobie doskonale z własną karierą zawodową: była głównym cytotechnikiem Cetus Corporation w Palo Alto.

Teraz, gdy o tym pomyślał, doszedł do wniosku, że to zapewne ona wspomniała jego nazwisko Harrisonowi z Genetronu. Już po tym, jak się rozstali. Bez wątpienia sądziła, że bardzo obiektywnie i bardzo fair pomogła wszystkim zainteresowanym stronom. Nie mógł jej za to winić. Ale nie znalazł w sobie uczucia, które kazałoby mu zadzwonić do niej z ostrzeżeniem.

Nie byłoby to po prostu praktyczne.

Syn nie odzywał się od pięciu lat. Był na stypendium badawczym gdzieś w Chinach.

Bernard odrzucił ten pomysł.

Być może wcale nie potrzebuję komory izolacyjnej, pomyślał. Wygląda na to, że i tak jestem cholernie dokładnie odizolowany od świata.

17

Przeżyli… ale niewiele brakowało. W ciągu kilku minut Edward osłabł do tego stopnia, że nie mógł się poruszać. Patrzył, jak Gail dzwoni do jego rodziców, do szpitali, do szkoły. Oszalała niemal ze strachu, że mogła zarazić uczniów. Wyobraził sobie, jak rozchodzi się fala plotek, jak powtarzają je ludzie. Panika. Lecz Gail osłabła, zaczęła tracić świadomość i w końcu położyła się obok niego, w łóżku.

Przeklinała i walczyła, jak koń, próbujący powstać mimo złamanej nogi. Nie mogła zwyciężyć.

Ostatkiem sił przytuliła się do niego i leżeli skąpani w pocie, obejmując się na wzajem. Oczy miała zamknięte, twarz białą jak kreda. Wyglądała jak leżący w kostnicy trup. Przez dłuższy czas Edward był pewien, że umarła i, choć tak chory, wściekał się, nienawidził, czuł przejmujący żal spowodowany własną słabością, tym, że zbyt późno zrozumiał, co się może stać. A później przestało go to już obchodzić. Zbyt słaby, by mrugać, zamknął oczy i czekał.

W rękach i nogach czuł pulsowanie. Rytm. Z każdym uderzeniem serca przenikał go dźwięk, jakby grała orkiestra tysiąca muzyków, choć nie unisono, jakby muzycy odgrywali wszystkie symfonie świata. Pieśń we krwi. Wrażenie mijało, fale pieśni cichły, by po chwili rozdzielić się w harmonijne dźwięki.

Dźwięki zlały się w jedno bicie serca.

Żadne z nich nie wiedziało, jak szybko biegnie czas. Mogły minąć dni, nim odzyskał siły na tyle, by pójść do łazienki i odkręcić kran. Pił, aż napełnił żołądek. Przyniósł wodę Gail, podniósł jej głowę, przyłożył szklankę do ust. Wargi miała spękane, oczy przekrwione i podkrążone, ale jej skóra zaczynała nabierać koloru. — Kiedy umrzemy? — zapytała chrypliwym szeptem. — Chcę się do ciebie przytulić, kiedy będziemy umierać.

Kilka minut później miał już tyle sił, że pomógł jej przejść do kuchni. Obrał i podzielił pomarańczę; czuł, jak cukier, sok i kwas spływają mu przełykiem do żołądka.

— Gdzie są ludzie? — spytała Gail. — Dzwoniłam do szpitala, do przyjaciół. Gdzie są?Uczucie harmonijnej pieśni powróciło, uderzenia łączyły się w możliwe do rozpoznania tony, tony rosły, zlewały się w znaczenia i nagle… Czy NIEWYGODA? — Tak.

Odpowiedział automatycznie, w ten sam sposób, w jaki zadane zostało pytanie, jakby tego się właśnie spodziewał, jakby był przygotowany na długą rozmowę.

CIERPLIWOŚĆ. Są trudności.

— Co? Nie rozumiem. Odrzut. Konflikt. Trudności.

— Więc zostawcie nas w spokoju! Wynoście się! Niemożliwe. Zbyt ZINTEGROWANI.

Nie wyzdrowieli. Nie tak, by pozbyć się choroby. Uczucie powracającego zdrowia było iluzją. Krótko, mówiąc tyle, na ile pozwalały mu siły, próbował wytłumaczyć Gail, czego doświadczali.

Gail z wysiłkiem wstała z krzesła i podeszła do okna. Stała tam na drżących nogach, patrząc na ogródki i na inne domy.

— A co z ludźmi? — zapytała. — Też zachorowali? I dlatego tu nie przyszli?

— Nie wiem — odpowiedział. — Może już wkrótce?

— Czy oni… choroba… czy ona do ciebie mówi?

Przytaknął.

— A więc nie oszalałam. Przeszła powoli przez pokój. — Już niedługo nie będę mogła się poruszać. A ty? Może moglibyśmy uciec?

Ścisnął jej rękę i potrząsnął głową.

— One są w środku. Teraz są już częścią nas. Są nami. Gdzie moglibyśmy uciec?

— Więc kiedy już nie będziemy mieli sił, by chodzić, chcę położyć się z tobą do łóżka. I chcę, żebyś mnie przytulił.

Położyli się do łóżka. I przytulili do siebie.

— Eddie…

Był to ostatni dźwięk, jaki słyszał. Próbował sprzeciwu, ale przewaliły się przez niego fale spokoju i mógł już tylko odbierać wrażenia. Unosił się na falach błękitnofioletowego morza, a ponad morzem jego ciało zostało rozpięte jak mapa nieskończoną płaszczyzną. Nakreślono na niej dzieła noocytów tak, że śledził ich postępy bez najmniejszego kłopotu. Było jasne, że sam jest noocytem w stopniu znacznie większym, niż przypuszczał.

— Co się z nami stanie? Koniec z PORUSZANIEM SIĘ.

— Czy umieramy? Zmieniacie się.

— A jeśli nie chcemy się zmienić? Nie będzie BÓLU.

— A strach? Czy nie wolno nam nawet się bać? Błękitnofioletowe morze rozpłynęło się wraz z mapą w ciepłej ciemności.

Miał mnóstwo czasu na myślenie, lecz brakowało mu informacji. Czy Vergil doświadczał właśnie tego? Nic dziwnego, że wydawał się szalony. Zwrócony ku swemu wnętrzu, żyjący w obu światach na raz, a w żadnym prawdziwie. Poczuł zbliżające się ciepło. Bliskość, narzucona obecność. — Edwardzie…

— Gail. Słyszę cię. Nie, nie słyszę…

— Edwardzie, powinnam być przerażona. Chcę czuć gniew, lecz. go nie czuję.

Bez znaczenia.

— Precz! Edwardzie, chcę walczyć…

— Zostawcie nas, proszę, zostawcie nas! CIERPLIWOŚCI. Trudności.

Spłynął na nich spokój i po prostu cieszyli się wzajemną obecnością. Edward czuł obok siebie nie fizyczny kształt Gail, nie swój własny obraz jej osobowości, lecz coś znacznie bardziej przekonującego, posiadającego wszystkie cechy i szczegóły prawdy, pełnego, lecz nigdy nie doświadczonego.

— Ile czasu minęło?

— Nie wiem. Zapytaj ich.

Odpowiedzi nie było.

— Powiedziały ci?

— Nie. Nie sądzę, żeby wiedziały, jak trzeba rozmawiać z nami naprawdę… jeszcze nie. Może to tylko halucynacje? Vergil miał halucynacje, może po prostu naśladuję jego sny w gorączce?

— Powiedz mi, kto tu kogo śni. Czekaj. Coś nadchodzi. Widzisz to?

— Nie widzę nic… ale czuję.

— Opisz mi.

— Nie potrafię.

— Edwardzie, coś się dzieje. Z wahaniem:

— To jest piękne.

— Jest bardzo… nie, chyba nie przerażające. Zbliża się. Nie KRZYWDA. Nie BÓL. Teraz uczyć się, przyzwyczajać.

Nie była to halucynacja, lecz coś nie dającego się wyrazić słowami. Kiedy nadeszło, Edward poddał się bez walki.

— Co to jest?

— Chyba to, gdzie znajdziemy się na dłuższy czas.

— Bądź przy mnie!

— Oczywiście.

Nagle trzeba było zrobić wiele i na wiele się przygotować.

Edward i Gail zlali się w jedno. Ciało przeniknęło przez ubrania, skóra zrosła się w miejscach, w których się obejmowali i w zetkniętych wargach…

18

Bernard był bardzo dumny ze swojego falcona 10, którego kupił w Paryżu od prezesa zbankrutowanej firmy komputerowej. Cieszył się tym eleganckim odrzutowcem przez trzy lata. Nauczył się pilotażu i otrzymał licencję w ciągu trzech miesięcy od pierwszego, jak nazwał to jego instruktor, „siedzącego” startu. Z uczuciem dotknął jednym palcem czarnej deski rozdzielczej, przesunął kciukiem po jej drewnianej obudowie. Szczególne, spośród tego, co zostawił za sobą i tego, co traci, wybrał jako coś ważnego ten trwały samolot. Wolność, sukces, prestiż… Jasne, że w ciągu następnych kilku tygodni, jeśli dane mu będzie tyle czasu, oprócz ciała zmieni się jeszcze wiele rzeczy. Będzie musiał pogodzić się jakoś ze swą kruchością, ze swą przemijalnością.

Na La Guardia zatankował nie wychodząc z kokpitu. Instrukcje dostał przez radio, podkołował do wskazanego hangaru, wyłączył silnik. Mechanicy zrobili swoje szybko i sprawnie, plan dalszego lotu uzgodnił z wieżą bez kłopotów. Nie musiał dotykać ludzi, nie oddychał nawet tym samym powietrzem, którym oddychali inni.

W Rejkiawiku zmuszony był opuścić samolot i osobiście nadzorować tankowanie, ale przez cały czas usta zasłonięte miał szalikiem i uważał, by ani razu nie zdjąć rękawiczek.

Podczas lotu do Niemiec zaczął myśleć i prowadzić nieprzyjemnie ostrą autoanalizę. Nie podobały mu się wnioski, do których dochodził, więc próbował wyprzeć je z mózgu, ale ponieważ w powietrzu nie działo się nic, czemu musiałby poświecić całą swą uwagę, obserwacje i oskarżenia powracały w krótkich odstępach czasu, aż wreszcie włączył autopilota i oddał cesarzowi co cesarskie.

Umrze wkrótce. Oddanie się Pharmekowi i światu, który, być może, nie jest jeszcze zarażony, to z pewnością szlachetne poświecenie, ale niewystarczające zadośćuczynienie za to, do czego dopuścił.

Przecież nie mógł się zorientować!

„Milligan wiedział — syknął przez zaciśnięte zęby. Niech ich wszystkich diabli wezmą!”

Niech diabli wezmą Vergila I. Ulama, lecz… czy on sam nie był podobny do Vergila? Nie, z tym nie potrafił się pogodzić. Vergil był genialny (przed oczami stanęło mu pływające w wannie, poczerwieniałe, pokryte bąblami ciało, był, był, był), lecz także zupełnie nieodpowiedzialny, ślepy i głuchy na środki bezpieczeństwa, które powinno się stosować niemal instynktownie. A jednak, gdyby postąpił jak inni, nigdy nie odniósłby takiego sukcesu.

Nie dopuszczono by do tego.

A Michael Bernard aż za dobrze znał frustracje, powodowane koniecznością zaniechania obiecujących badań. Mógłby wyleczyć tysiące ludzi z choroby Parkinsona, gdyby tylko pozwolono mu na pobranie próbek tkanki mózgowej spędzonych płodów. Zamiast tego uniesieni gorączką moralną ludzie — ci, których znał i ci, którzy nawet nie mieli dla niego twarzy — powstrzymali go pozwalając jednocześnie na cierpienia i degradacje tysięcy chorych. Jakże często marzył, by młoda Mary Shelley nie napisała nigdy swej książki, a przynajmniej nie obdarzyła naukowca niemieckim nazwiskiem.

Splot przesądów i faktów. Z początku XIX i połowy XX wieku. Ludzie to połączyli…

Tak, tak, ale czy to nie on przeklinał przed chwilą Ulama za jego geniusz? Czy nie błysnęło mu w głowie to samo porównanie?

Potwór Frankensteina. Nieuniknione. Oczywiste aż do znudzenia.

Ludzie tak bardzo boją się nowego, zmiany.

A teraz i on się bał, choć trudno mu było przyznać się do tego. Najlepiej postępować racjonalnie, ofiarować się wiedzy, jak Louis Slotin w Los Alamos w 1946 roku. Przez przypadek, wraz z siedmiu innymi naukowcami, Slotin poddany został promieniowaniu jonizującemu. Polecił kolegom, by się nie ruszali i obrysował im i sobie stopy, by inni naukowcy mieli solidne podstawy do badań: odległość od źródła promieniowania, jego natężenie i tak dalej. Sam Slotin zmarł po dziewięciu dniach. Ktoś inny po dwudziestu latach — komplikacje przypisano radiacji. Dwóch dalszych uczestników badań umarło na ostrą leukemię.

Ludzie-świnki morskie. Szlachetny, jakże opanowany Slotin.

Czy w tej jednej, strasznej chwili żałowali, że ktoś kiedyś rozbił atom?

Prywatny pas startowy Pharmeku znajdował się dwa kilometry od laboratorium położonego na wsi niedaleko Wiesbaden. Przeznaczony był nie tylko dla gości, biznesmenów i naukowców, usprawniał także przyjmowanie i transport próbek roślin i gleb, dostarczanych przez grupy badaczy z całego świata. Bernard krążył nad polami i lasami na wysokości trzech tysięcy metrów. Niebo rozjaśniały pierwsze promienie wschodzącego słońca.

Dostroił drugie radio do automatycznego systemu naprowadzania i dwukrotnie nadał sygnał włączający światła na torze dolotu i pasie. Lampy zabłysły w porannej szarówce, świecąca strzałka wskazywała kierunek wiatru. Koła dotknęły betonu z lekkim stukiem i krótkim piskiem; doskonałe lądowanie, ostatnie w historii szybkiego, eleganckiego samolotu.

Po lewej dostrzegł dużą białą ciężarówkę i ludzi ubranych w hermetyczne kombinezony, czekających na zakończenie kołowania. Mieli reflektor punktowy i jasnym promieniem światła prowadzili przesuwający się odrzutowiec. Pomachał im przez okno i nakazał gestem, by się nie zbliżali. Przez radio powiedział: „Potrzebuje kombinezonu. Połóżcie go sto metrów od samolotu. Samochód powinien wycofać się jeszcze sto metrów dalej”.

Stojący na kabinie ciężarówki mężczyzna słuchał przez chwilę tego, co przekazywał mu kierowca i pokazał wyprostowany kciuk. Na pas rzucono pusty kombinezon, ciężarówka wraz z ludźmi cofnęła się szybko.

Bernard wyłączył silniki i wszystkie systemy samolotu, pozostawiając w pogotowiu układ awaryjnego zrzucenia paliwa i nie gasząc świateł w kokpicie. Trzymając pod pachą teczkę wszedł do kabiny pasażerskiej i z pomieszczenia bagażowego wyjął aluminiowy pojemnik ciśnieniowy ze środkiem dezynfekującym. Wziął głęboki oddech, naciągnął na twarz gumową maskę gazową i uważnie przeczytał umieszczoną na kanistrze instrukcję. Czarna stożkowata końcówka rozpylająca przyczepiona była do elastycznego węża, wyposażonego w mosiężną nakrętkę doskonale pasującą do umieszczonego na kanistrze zaworka.

Trzymając opryskiwacz w jednej, a kanister w drugiej ręce Bernard wrócił do kokpitu i spryskał deskę rozdzielczą, fotel, podłogę i sufit, aż ociekały mlecznozielonym, trującym płynem. Później wrócił do kabiny, kierując strumień na to, czego dotykał i na to, czego nie dotknął. Kiedy kanister był już pusty, odkręcił wąż i zwolnił zawór ciśnieniowy, kładąc wszystko na jednym z wyściełanych prawdziwą skórą foteli. Luk otworzył się po przełożeniu dźwigni i zatrzymał kilka centymetrów nad pasem.

Bernard poklepał się po kieszeni spodni sprawdzając, czy ma rakietnicę i sześć ładunków, wyszedł na pas i w odległości dziesięciu metrów od czerwonego nosa odrzutowca położył na nim teczkę.

Po czym zabrał się do systematycznego niszczenia samolotu. Spuścił płyn z układów hydraulicznych. Pociął opony. Powybijał toporkiem szyby po prawej stronie kokpitu i trzy z lewej strony kabiny pasażerskiej. Musiał wdrapać się na skrzydło, by ich dosięgnąć.

Znów wszedł do samolotu. Sięgając ponad fotelem zalanym płynem dezynfekującym, wcisnął przycisk układu awaryjnego zrzucania paliwa. Przycisk ustąpił pod jego palcem z cichym trzaskiem, otwierając zawory. Bernard szybko opuścił samolot, chwycił teczkę i podbiegł do czekającego nań kombinezonu.

Technicy i ludzie z Pharmeku nie próbowali mu przeszkodzić. Bernard wyjął z kieszeni rakietnicę i ładunki, rozebrał się, założył kombinezon. Zwinął ubranie, podszedł do samolotu i wrzucił je w kałużę paliwa, rozlewającego się pod kadłubem. Wrócił i z teczki wyjął paszport, zamykając go w plastikowej torebce. Podniósł rakietnicę. Nabój gładko wszedł w bębenek. Bernard wymierzył uważnie, mając nadzieję, że tor lotu rakiety nie będzie zbyt stromy i strzelił w swą dumę i radość.

Paliwo wybuchło w chmurze pomarańczowego płomienia i czarnego dymu. Bernard, czarna sylwetka w tle piekła, podniósł teczkę i poszedł do ciężarówki. Nie spodziewał się raczej celników, lecz, by udokumentować swą uczciwość i przekroczyć granicę jak najbardziej legalnie, podniósł teczkę do góry i wskazał ją palcem. Mężczyzna, ubrany w podobny kombinezon, wyjął mu ją z ręki.

— Nie mam nic do oclenia — powiedział Bernard.

Mężczyzna podniósł rękę do hełmu dając znak, że zrozumiał, i odsunął się.

— Proszę mnie spryskać.

Smagany strumieniem środka dezynfekującego Bernard wykręcił piruet, trzymając ręce w górze. Wchodząc do ciężarówki usłyszał szum pomp tłoczących powietrze w obiegu zamkniętym i zobaczył fiołkowy blask świecących z sufitu lamp ultrafioletowych. Właz zaczął się zasuwać, zatrzymał na chwilę i z cichym sykiem hermetycznie domknął.

Do Pharmeku prowadziła wąska, dwupasmowa droga, biegnąca wśród łąk. Przez grube szyby Bernard mógł widzieć pas. Poczerniały szkielet jego samolotu zapadł się w bezkształtną kupkę. Płomienie ciągle biły wysoko w rozświetlone niebo letniego poranka.

Ogień wydawał się pożerać wszystko.

19

Hainz Paulsen-Fuchs spojrzał na wyświetloną na monitorze jego telefonu listę rozmów, które musi przyjąć. Już się zaczęło. Szukali go ludzie z Bundesumweltamt, Biura Nadzoru Ochrony Środowiska i Bundesgesundheistamt, Ministerstwa Zdrowia. Wyżsi urzędnicy federalni z Frankfurtu i Wiesbaden także się nim interesowali.

Odwołano wszystkie loty z i do Stanów Zjednoczonych. W ciągu kilku godzin czynniki oficjalne zastukają do jego drzwi. Przed ich przyjazdem musi usłyszeć wyjaśnienia Bernarda.

Nie po raz pierwszy Paulsen-Fuchs żałował, że bez wahania śpieszy na pomoc przyjacielowi. Nie była to najmniejsza z jego wad, jeden z najwybitniejszych przemysłowców powojennych Niemiec był wciąż jeszcze sentymentalny i miał miękkie serce dziecka.

Włożył przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy i ostrożnie ulokował beret na swych kręconych siwych włosach. Już po chwili oczekiwał w drzwiach na pokrytego kroplami deszczu citroena.

— Dzień dobry, Uwe — pozdrowił otwierającego mu drzwiczki szofera. — Obiecałem to Richardowi. Przechylił się ponad siedzeniem i podał trzy książki, kryminały, kierowcy. Jego dwunastoletni syn Richard, podobnie jak sam Paulsen-Fuchs, z upodobaniem czytał powieści sensacyjne.

— A teraz jedź — dodał Paulsen-Fuchs. — Jeszcze szybciej niż zwykle.

— Mam nadzieję, że mi wybaczysz to, że nie czekałem na ciebie na pasie — powiedział Paulsen-Fuchs Bernardowi. — Byłem tutaj, przygotowując się na twój przyjazd… a później mnie odwołano. Mój rząd już zaczął zadawać pytania. Dzieje się coś bardzo poważnego. Jesteś tego świadomy? Bernard podszedł do okna z grubego, trzywarstwowego szkła. Okno oddzielało laboratorium od przylegającej do niego komory obserwacyjnej. Podniósł w górę rękę, poznaczoną krzyżującymi się białymi liniami i powiedział:

— Jestem zarażony.

Oczy Paulsen-Fuchsa zwęziły się, dwa palce prawej ręki powędrowały do policzka.

— Najwyraźniej nie tylko ty, Michael. Co się dzieje w Ameryce?

— Nie miałem żadnych wiadomości od chwili startu.

— Wasze CDC w Atlancie wydało instrukcje na wypadek zagrożenia. Wstrzymano wszystkie loty krajowe i zagraniczne. Plotki mówią, że nie ma łączności z niektórymi miastami, radiowej i telefonicznej. Wydaje się, że panuje chaos. A teraz ty: przylatujesz, palisz samolot na naszym pasie i robisz wszystko, by się upewnić, że jesteś jedyną istotą z twego kraju, która przetrwa w naszym. Wszystko inne sterylizujesz. Jak mam to rozumieć, Michael?

— Paul, są kroki, które muszą podjąć wszystkie kraje. Musicie objąć kwarantanną najświeższych przybyszów ze Stanów Zjednoczonych, Meksyku… być może całej Ameryki Północnej. Nie mam pojęcia, jak szybko to się rozszerza, ale najwyraźniej bardzo szybko.

Tak, nasz rząd już nad tym pracuje. Tylko ta biurokracja…

— Obejdź biurokrację. Odetnijcie wszystkie fizyczne kontakty z Ameryką.

— Nie mogę im tego nakazać, po prostu mówiąc, że…

— Paul — przerwał mu Bernard, raz jeszcze podnosząc rękę — mam przed sobą może tydzień, mniej, jeśli to, co mówisz, jest zgodne z prawdą. Powiedz twojemu rządowi, że to coś więcej niż tylko wyciek. W teczce są wszystkie najważniejsze dane. Jak tylko złapię parę godzin snu, będę chciał pogadać z twymi najlepszymi biologami. Chcę, żeby przed rozmową przejrzeli te dane. Włożę dyskietki mojego komputera. Teraz nie mogę ci powiedzieć nic więcej. Jeśli zaraz nie pójdę spać, to się przewrócę.

— Dobrze, Michael. — Paulsen-Fuchs spojrzał na niego smutno. Twarz przecięły mu głębokie, wywołane strachem bruzdy. — Czy zdarzyło się coś, co mogliśmy przewidzieć?

Bernard myślał przez chwilę.

— Nie. Nie sądzę.

— A więc tym gorzej. Zaraz wszystko przygotuję. Przekaż dane. Spij.

Paulsen-Fuchs wyszedł. Wyłączono światło w komorze obserwacyjnej.

Bernard obszedł z wolna dziewięć metrów kwadratowych swego nowego domu. Laboratorium wybudowano na początku lat osiemdziesiątych w celu przeprowadzania eksperymentów genetycznych, które uważano wtedy za potencjalnie niebezpieczne. Znajdowało się w komorze ciśnieniowej o podwyższonym ciśnieniu powietrza, jakiekolwiek uszkodzenie spowodowałoby nie jego ucieczkę, lecz wtłaczanie. Komora ciśnieniowa mogła być w każdej chwili spryskana kilkoma rodzajami środków dezynfekujących, a umieszczono ją wewnątrz drugiej komory, próżniowej. Wszystkie przewody elektryczne i łącza mechaniczne przechodzące przez komory zanurzone były w środkach dezynfekujących. Powietrze i odpadki sterylizowano wysoką temperaturą i poddawano kremacji. Każda pobrana z wnętrza próbka badana była w sąsiednim, identycznie zabezpieczonym laboratorium. Od tej chwili aż do momentu, w którym rozwiąże problem — lub umrze — nic pochodzącego z jego ciała nie zetknie się z żadną żywą istotą z zewnątrz.

Ściany pomalowane były na neutralny, jasnoszary kolor. Światło pochodziło z lamp fluorescencyjnych, umieszczonych na ścianach w pionowych rzędach i trzech dużych, wmontowanych w sufit lamp. Można je było włączać zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Podłogę wyłożono zwykłymi czarnymi płytkami. Pośrodku pokoju, wyraźnie widoczne z dwóch przeciwległych komór obserwacyjnych, stało proste krzesło i zwykłe biurko, a na biurku monitor komputerowy wysokiej rozdzielczości. W jednym rogu czekało na Bernarda proste, lecz wyglądające na całkiem wygodne łóżko, na którym nie było ani prześcieradła, ani koców. Przy stalowej osłonie włazu stała komoda. Widoczny na jednej ze ścian duży prostokąt osłaniał pokrywę włazu towarowego przeznaczonego, jak przypuszczał, przede wszystkim dla mechanicznych analizatorów. Całość uzupełniała sofa i toaleta-prysznic, wyglądająca tak, jakby wymontowano ją w całości z samolotu lub samochodu kempingowego.

Wziął do ręki czekające na niego spodnie i koszulę i potarł materiał palcami. Czasy skromności i prywatności minęły. Nie był już osobą prywatną. Wkrótce owiną go przewodami, zbadają, wezwą lekarzy i w ogóle potraktują jak laboratoryjne zwierzę.Bardzo dobrze, pomyślał rzucając się na łóżko. Zasłużyłem na to. Zasłużyłem na wszystko, co mnie jeszcze spotka. Mea culpa.

Obrócił się na drugi bok i zamknął oczy.

W uszach słyszał śpiew swego pulsu.

METAFAZA

Listopad

20

Brooklyn Heights

— Mamo? Howard? — Suzy McKenzie otuliła się błękitnym flanelowym szlafroczkiem, który dostała w prezencie od swego chłopaka przed miesiącem, na osiemnaste urodziny i na bosaka podreptała korytarzem. Oczy miała zapuchniete od snu. — Ken? Zazwyczaj budziła się ostatnia. „Opóźniona Suzy” — tak nazywała najczęściej samą siebie, uśmiechając się przy tym tajemniczym, wszystkowiedzącym uśmiechem.

W sypialni nie trzymała zegarków, ale po wysokości słońca rozpoznała, że musi już być po dziesiątej. Drzwi sypialni były zamknięte.

— Mamo? — Zapukała do pokoju matki. Żadnej odpowiedzi.

Z pewnością któryś z braci już wstał.

— Kenneth? Howard? — Zawróciła pośrodku korytarza, aż zaskrzypiały deski podłogi. Przekręciła klamkę i sypialnia mamy stanęła otworem. — Mamo?

Łóżko było nie posłane, narzuta zwisała nieporządnie. Wszyscy są już na dole. Umyła twarz w łazience, sprawdziła, czy na skórze nie pojawiły się nowe pryszcze, ucieszyła się, kiedy nic nie znalazła, i zeszła schodami do przedpokoju. Nie słyszała nic.

— Hej! — krzyknęła z dużego pokoju, niepewna siebie, nieszczęśliwa. „Nikt mnie nie obudził. Spóźnię się do pracy!

Od trzech tygodni była kelnerką w kawiarence dużego sklepu w sąsiedztwie. Cieszyła się z tej pracy, znacznie bardziej interesującej i prawdziwej niż pomoc w tym groszowym sklepiku Armii Zbawienia. I pomagała matce. Mama straciła prace trzy miesiące temu i żyła z czeków przysyłanych nieregularnie przez ojca Suzy i własnych, raptownie malejących oszczędności.

Spojrzała na stojący na stole zegar okrętowy i potrząsnęła głową. Dziesiąta trzydzieści. Naprawdę się spóźniła. Ale to nie martwiło jej tak jak zagadka: gdzie się podziali inni? Kłócili się, no pewnie, ale byli zżytą rodziną — z wyjątkiem ojca, za którym już prawie nie tęskniła, nie za bardzo — i inni nie poszliby przecież nigdzie, nic nie mówiąc i nawet jej nie budząc.

Popchnęła wahadłowe drzwi i już prawie weszła do kuchni. Najpierw nie zorientowała się nawet, co widzi: trzy kształty, które wcale tu nie pasowały, trzy ciała, jedno ubrane, skulone na podłodze przy zlewie, jedno w dżinsach, bez koszuli, siedzące na stołku przy kuchennym stole, jedno do połowy schowane w spiżarce. Nie przewidzenie, nie złudzenie, po prostu trzy ciała, których nie potrafiła od razu rozpoznać.

Na początku była całkiem spokojna. Żałowała tylko, że otworzyła drzwi akurat teraz, gdyby je otworzyła małą chwilkę wcześniej albo małą chwilkę później, wszystko mogłoby być w porządku, pewnie byłyby to inne drzwi, drzwi do jej świata i życie potoczyłoby się dalej, pełne niewielkich, normalnych kłopotów takich jak to, że nikt jej nie obudził. Ale tak, bez ostrzeżenia, to nie w porządku. Otworzyła drzwi w złej chwili i było już za późno, żeby je zamknąć.

Ciało leżące przy zlewie miało na sobie ubranie jej matki. Twarz, ramiona, nogi i dłonie pokryte były wypukłymi białymi liniami. Oddychając szybko i nierówno Suzy zrobiła dwa drobne kroczki do przodu, drzwi wyślizgnęły się jej z palców i zatrzasnęły z hukiem. Cofnęła się o krok, odskoczyła w bok, taki mały taniec strachu i niezdecydowania. Oczywiście, powinna zadzwonić na policję. Może wezwać karetkę? Ale najpierw musi się zorientować, co właściwie zaszło, choć instynkt nakazywał jej uciekać z kuchni, uciekać z domu.

Dwudziestoletni Howard lubił chodzić po domu bez koszuli, dumny ze swego muskularnego, choć niezbyt potężnego torsu. Teraz jego naga pierś była czerwonobrązowa jak u Indianina i pomarszczona jak ziemniaczana prażynka albo staroświecka tarka. Twarz miał spokojną, oczy i usta zamknięte. Jeszcze oddychał. Kenneth, to musiał być Kenneth, wyglądał bardziej jak kupka surowego ciasta w ubraniu niż jej najstarszy brat.

Cokolwiek się tu zdarzyło, przekraczało jej zdolności pojmowania. Pomyślała, że może wszyscy coś o tym wiedzieli, tylko zapomnieli jej powiedzieć. Nie, to nie miało sensu. Ludzie rzadko byli dla niej okrutni, matka i bracia — nigdy. Najlepiej stąd wyjść i zadzwonić na policję, zawiadomić kogoś; kogoś, kto będzie wiedział co robić.

Spojrzała na listę numerów, przyczepioną na ścianie przedpokoju nad starym, czarnym telefonem i zadzwoniła na pogotowie. Ręce jej drżały, palce ślizgały się po otworach tarczy. Kiedy już zdołała jakoś wykręcić te trzy cyfry, w oczach miała łzy.

Sygnał buczał przez kilka minut, aż wreszcie odezwał się głos z magnetofonu: „W tej chwili wszystkie linie są zajęte. Proszę nie odkładać słuchawki i czekać na swoją kolej”. Sygnał. Po kolejnych pięciu minutach Suzy rozłączyła się i szlochając zadzwoniła do informacji. Nie uzyskała połączenia. Pomyślała o tym, o czym rozmawiali wieczorem. W Kalifornii wykluły się jakieś zarazki. Mówili przez radio. Wszyscy chorowali i wezwano żołnierzy. Dopiero teraz, kiedy już sobie o tym przypomniała, Suzy McKenzie wyszła przed drzwi, stanęła na schodach i zaczęła wzywać pomocy.

Ulica była pusta. Przy obu krawężnikach stały zaparkowane samochody. To było przedziwne i niewytłumaczalne, bo tu nie wolno parkować od ósmej do osiemnastej z wyjątkiem czwartków i piątków, a był przecież wtorek i bardzo tego przestrzegano. Nie jechał nikt. Nie widziała nikogo, ani za kierownicą samochodu, ani spacerującego po ulicy, ani wyglądającego przez okno. Pobiegła chodnikiem płacząc i krzycząc najpierw błagalnie, później z gniewem, później ze strachem i znów błagalnie.

Przestała krzyczeć, kiedy zobaczyła listonosza leżącego na schodach dużego domu, między dwoma balustradami z kutego żelaza. Leżał na plecach, oczy miał zamknięte i wyglądał dokładnie tak, jak mama albo Howard. Dla Suzy listonosze byli jak święci, zawsze punktualni i godni zaufania. Przesunęła palcami po twarzy, ścierając z niej grymas przerażenia, zamknęła oczy i mocno zacisnęła powieki, starając się skoncentrować. Te robale są wszędzie — powiedziała do siebie. — Ktoś musi coś z tym zrobić.

Wróciła do domu i znów podniosła słuchawkę. Zaczęła wykręcać wszystkie znane jej numery. Czasami słyszała sygnał, czasami odpowiadała jej tylko cisza lub dziwne piski. Nikt się nie zgłosił. Spróbowała jeszcze raz dodzwonić się do swego chłopaka, Gary Smyslova, i przeczekała osiem… dziewięć… dziesięć sygnałów, nim wreszcie odłożyła słuchawkę. Zamarła, myślała przez chwilę i w końcu połączyła się z ciotką z Vermont.

Ktoś podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku.

— Halo? — Głos był słaby i drżący, ale z pewnością należał do jej ciotki.

— Ciociu Dawn, mówi Suzy z Brooklynu. Mam straszliwy kłopot…

— Suzy? — Wydawało się, że ciotka potrzebuje chwili, by przypomnieć sobie to imię.

Tak, tak, przecież ciocia wie. Suzy, Suzy McKenzie!

— Kochanie, nie słyszę cię zbyt dobrze. — Ciocia Dawn miała trzydzieści jeden lat i nie była przecież stara, ale mówiła, jakby coś z nią było nie tak. — Mama zachorowała, może umarła. Nie wiem. I Kenneth, i Howard. Nikogo nie ma albo wszyscy zachorowali, nie wiem…

— Ja też jakoś kiepsko się czuję. Dostałam tych pryszczy. Wujek uciekł, a może tylko poszedł do garażu, w każdym razie nie było go tu… — przerwała ciotka — …od zeszłej nocy. Wyszedł i mówił sam do siebie. Jeszcze nie wrócił. Kochanie…

— Co się dzieje? — zapytała Suzy łamiącym się głosem. — Kochanie, nie wiem, ale nie mogę z tobą rozmawiać. Chyba wariuję. Do widzenia, Suzy.

Nie do wiary, ale odłożyła słuchawkę! Suzy próbowała zadzwonić do niej jeszcze raz, ale nikt nie odpowiadał, a w końcu, za trzecim razem, ucichł także sygnał.

Już miała zamiar otworzyć książkę telefoniczną i zacząć dzwonić na chybił trafił, kiedy wreszcie przyszło jej coś do głowy i wróciła do kuchni. Może przecież coś dla nich zrobić. Ogrzać ich albo ochłodzić, albo przynieść z apteczki jakieś lekarstwa.

Matka wydawała się drobniejsza. Bruzdy na jej twarzy i ramionach jakby się zapadły. Suzy sięgnęła, żeby dotknąć policzka mamy, zawahała się, ale w końcu zwalczyła strach. Skóra była ciepła i sucha, nie taka, jak w gorączce, jakby za normalna na te dziwne zmiany. Oczy otworzyły się.

— Och, mamo — chlipnęła Suzy. — Co się stało?

— Cóż — odpowiedziała matka, oblizując wargi językiem. — To jest właściwie bardzo piękne. Z tobą wszystko w porządku, prawda? Och, Suzy!

A później zamknęła oczy i już więcej nie mówiła, więc Suzy odwróciła się do Howarda, który siedział w krześle. Dotknęła jego ręki i odskoczyła, bo skóra ugięła się jej pod palcami. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła sieć podobnych do korzeni rurek, wychodzących z nogawek jego dżinsów i niknących w szczelinie między podłogą i ścianą.

Jeszcze więcej korzeni łączyło ciastowate ramiona Kennetha ze spiżarką, a za plecami matki, wychodząc spod jej bluzki, pojedyncza gruba rura z bladego ciała biegła do szafki pod zlewem. Suzy pomyślała dziko o horrorach i efektach specjalnych i że pewnie kręcą tu film i o tym też zapomnieli jej powiedzieć. Pochyliła się i spojrzała za plecy matki. Nie znała się na tym, ale ten korzeń to nie były efekty specjalne. Widziała, jak pulsuje w nim krew.

Powoli weszła na schody i ukryła się w sypialni. Usiadła na łóżku splatając i rozplatając palcami swe jasne włosy, a później położyła się na wznak i patrzyła nieruchomo na bardzo stare, srebrzyste linoleum sufitu.

— Jezu powiedziała głośno — proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję. Jezu, proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję.

Leżała powtarzając to jedno zdanie, aż przyszło popołudnie i pragnienie wygnało ją do łazienki. Łykała wodę, powtarzała modlitwę, dopóki jej monotonia i bezskuteczność nią kazały jej przerwać. Ubrana ciągle w swój niebieski szlafroczek stanęła, opierając się o poręcz schodów i zaczęła robić plany. Nie była chora, jeszcze nie, i z pewnością nie była martwa.

A więc powinna coś zrobić. Gdzieś pójść.

Być może, ale ciągle jakąś cząstką swego umysłu Suzy McKenzie wierzyła, że może — jeśli otworzy drzwi kiedy indziej lub znajdzie jakąś ścieżkę wśród ulic, to trafi do swego starego świata. Nie sądziła, by było to prawdopodobne, ale zawsze jest jakaś szansa i może warto spróbować?

Musiała podjąć trudne decyzje. Jaki sens miała szkoła i te wszystkie specjalne kursy, jeśli nie potrafi samodzielnie myśleć i podejmować trudnych decyzji. Nie chciała iść do kuchni, ale przecież musi, bo w kuchni jest jedzenie. Mogła szukać w innych domach albo w tym małym sklepiku przy następnej przecznicy, ale, jak podejrzewała, tam też leżą ciała.

A w końcu te ciała tutaj, żywe czy umarłe, to jej krewni!

Weszła do kuchni trzymając głowę wysoko. W miarę przeszukiwania najpierw szafek, a później lodówki, opuszczała jednak wzrok. Ciała zapadły się jeszcze bardziej. Kenneth wyglądał jak biała, pokryta włóknami łata na wymiętym ubraniu. Wychodzące ze spiżarki cieliste korzenie biegły wprost do kanalizacji, wspinając się na mały zlew i znikając w rurze odpływowej. Suzy spodziewała się, że lada chwila coś może złapać ją za ramię albo że Howard lub mama zmienią się w potwornych zombie, więc zaciskała zęby tak mocno, że rozbolały ją szczęki. Ale żadne z nich się nie ruszyło. Nie wyglądało na to, żeby mogli się kiedyś poruszyć.

Wyszła niosąc pudełko pełne konserw, których, jak sądziła, będzie potrzebowała w ciągu kilku następnych dni, i otwieracz, o którym niemal zapomniała.

Dopiero o zmierzchu pomyślała o tym, by włączyć radio. Nie mieli telewizora od czasu, kiedy ich stary zepsuł się beznadziejnie i stał teraz pod schodami, obrastając kurzem, wśród pudeł pełnych starych magazynów. Zdjęła z półki przenośne, nowoczesne radio, które jej matka trzymała na wszelki wypadek, i metodycznie przeszukała skalę. Bawiła się kiedyś w radioamatora, ale oczywiście coś takiego nie może niczego nadać, naprawdę.

Na falach długich i VHF-ie było zupełnie cicho. Sygnały, niektóre bardzo wyraźne, odbierała na falach krótkich, ale nikt nie mówił po angielsku. W pokoju robiło się coraz mroczniej. Bała się włączyć światło. Jeśli wszyscy zachorowali, to czy będzie elektryczność?

Kiedy pokój wypełniły cienie, nie mogła już dłużej odwlekać decyzji. Albo ma siedzieć w ciemności, albo sprawdzi, czy musi siedzieć w ciemności. Sięgnęła ręką do stojącej przy kanapie dużej lampy i szybko odwróciła wyłącznik.

Żarówka rozbłysła równym, jasnym blaskiem.

Światło przerwało jakąś wątłą tamę i Suzy poddała się rozpaczy. Siedziała na kanapie z podkulonymi nogami, kiwała się w przód i w tył i zawodziła jak oszalała, zwijając i rozwijając jasne włosy i wycierając nimi zalaną łzami twarz, aż — mokre i posklejane — zwisały jej na ramiona. W świetle jednej żarówki, rzucającym półksiężyc blasku na jej twarz, dziewczyna płakała, aż rozbolało ją gardło, aż nie mogła otworzyć oczu.

Poszła na górę nie jedząc kolacji, zapalając za to wszystkie światła, a każda żarówka rozbłyskująca równym, jasnym blaskiem była dla niej kolejnym cudem. Wpełzła do łóżka, nie mogła jednak zasnąć, tylko przez cały czas wyobrażała sobie, że słyszy, jak ktoś wchodzi po schodach albo skrada się korytarzem do drzwi jej sypialni. Noc była długa jak wieczność i przez ten czas Suzy wydoroślała, a może trochę oszalała, sama już nie wiedziała, co się z nią dzieje.

Niektóre rzeczy nie wydawały się już takie ważne. Na przykład miała ochotę zapomnieć o tym, co było i zacząć żyć od nowa. Poszła na te ustępstwa w nadziei, że coś, co teraz rządzi wszystkim, sprawi, że światło będzie świecić nadal.

O świcie była fizycznym wrakiem: zmęczona do granic wytrzymałości, głodna, choć nie mogła jeść, obolała ze strachu i ciągłej czujności. Napiła się z kranu w łazience… i nagle pomyślała o ciałach, które wypuściły korzenie w kanalizację. Pełna obrzydzenia usiadła na toalecie i patrzyła na lecącą do umywalki czystą, czyściuteńką wodę. Pragnienie zmusiło ją w końcu do podjęcia ryzyka, więc piła, ale przysięgła sobie, że zdobędzie zapas wody mineralnej w butelkach.

W dużym pokoju przygotowała sobie zimne śniadanie z zielonej fasolki i siekanego befsztyka i była tak głodna, że dorzuciła do tego puszkę śliwek w bardzo słodkim syropie. Tak dla odmiany. Puszki stały w równym rzędzie na zniszczonym niskim stoliku. Wylizała resztę syropu — nic jej nigdy tak nie smakowało.

Wróciła do sypialni i położyła się do łóżka. Tym razem spała pięć godzin i obudził ją hałas. W domu coś ciężkiego upadło z głośnym hukiem. Ostrożnie zeszła po schodach, obejrzała przedpokój i duży pokój.

Tylko nie kuchnia powiedziała i natychmiast zorientowała się, że ten dźwięk pochodził właśnie stamtąd.

Powoli otworzyła uchylne drzwi. Ubranie jej matki — mamy w nim nie było — leżało na kupce przed zlewem. Weszła i spojrzała na miejsce, w którym był Kenneth, w spiżarce. Ubranie i nic więcej. Odwróciła się.

Dżinsy Howarda wisiały na stołku, który upadł na bok. Z sufitu zwisała błyszcząca bladobrązowa zasłona, zakrywająca całą ścianę. Jej krawędzie bardzo porządnie założone były po rogach, wnikając w szpary między ścianami i tylko tam gdzie wisiały obrazki, widać było małe wybrzuszenia. Z przeciwległego kąta, zza lodówki, Suzy wzięła miotłę i podeszła do ściany z kijem wycelowanym w zasłonę. Jestem niesamowicie odważna, pomyślała. Na początku dotknęła płachty lekko, lecz po chwili przebiła ją na wylot wraz z gipsową ścianą. Brązowa zasłona zadrżała, lecz nie zareagowała.

Ty…! — krzyknęła Suzy i zamachnęła się, rozdzierając ją od brzegu do brzegu. — Ty…!

Kiedy już strzępy usłały podłogę, a na ścianie pozostały niemal wyłącznie dziury, Suzy rzuciła miotłę i uciekła z kuchni.

Zegar na stole wskazywał pierwszą. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, żeby odzyskać oddech i obeszła mieszkanie gasząc lampy. Pomyślała, że tego cudownego światła starczy na dłużej, jeśli teraz będzie je oszczędzać.

A później wzięła leżącą pod telefonem książkę adresową i zrobiła listę zapasów i rzeczy, których będzie potrzebowała. Miała jeszcze przed sobą co najmniej pięć godzin dnia, a w każdym razie światła, przy którym będzie mogła coś widzieć. Zarzuciła płaszcz na ramiona i wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

W płaszczu, narzuconym na piżamę i błękitny szlafroczek, wyszła w przewrócony do góry nogami świat i poszła wśród zaparkowanych, nieruchomych samochodów do sklepu. Bez torebki, bez pieniędzy, ciekawa tego, co zobaczy, niemal pogodna. Chłodny, jesienny wiatr przewiewał po chodniku liście, opadłe ze stojących co kilka domów drzew. Dzikie wino wspinało się po żelaznych poręczach schodów, na parapetach okien na parterze stały skrzynki z kwiatami.

Sklep pana Mithridatesa był zamknięty, wejście osłaniała żelazna krata. Suzy zajrzała do środka przez okratowane okna myśląc o tym, czy i jak zdoła się tam dostać, ale przypomniała sobie, że od zaplecza powinno być wejście dla dostawców. Zastała je uchylone; wielkie, ciężkie, czarne, obite blachą drzwi, które musiała podeprzeć całym ciężarem ciała, żeby się otworzyły. Poczuła, że zaskakują, więc puściła je i odczekała chwilę, chcąc mieć pewność, że się za nią nie zamkną. W korytarzu przeszła nad kolejną kupką ubrań. Na jej szczycie leżał fartuch właściciela. Pchnęła dwuskrzydłowe, uchylne drzwi i weszła do sklepu.

Jak zwykle na zakupach Suzy przeszła najpierw przez cały sklep po rachityczny wózek; do jego dna przylepił się rachunek z kasy i listek bardzo starej sałaty. Później poszła między półkami, wybierając to, co — taką miała nadzieję — okaże się sensowne. Na ogół nie jadała najmądrzej, ale i tak figurę miała lepszą niż większość znanych jej fanatyczek zdrowej żywności i diet-cud, z czego czerpała spokojną dumę.

Do koszyka powędrowały więc: szynka i duszony boczek w puszkach, puszkowane kurczaki, świeże warzywa i owoce (pomyślała, że wkrótce będzie o nie trudno), owoce w puszkach, butelki źródlanej i mineralnej wody — tyle, ile tylko zmieściło się na dolnej półeczce wózka, chleb i kilka dość już starych bułek, dwa galonowe pojemniki mleka z zamrażarki, która ciągle jeszcze pracowała. Suzy wzięła też buteleczkę aspiryny i szampon, chociaż przez głowę przeleciało jej pytanie, jak długo jeszcze będzie działać prysznic. Witaminy w dużym słoiczku. Na półkach z lekarstwami próbowała znaleźć coś na to, co przytrafiło się jej rodzinie i listonoszowi, i panu Mithridatesowi. Po kilka razy czytała przepisy na słoiczkach i pudełkach, ale nic nie wydawało się odpowiednie.

Pojechała z wózkiem do kasy, mrugając ze zdziwienia przyjrzała się przejściu prowadzącemu do zasłoniętych kratą drzwi i zawróciła. Przeszła już połowę drogi do wyjścia, gdy w głowie zaświeciła jej pewna myśl, więc wróciła.

Tak, jak głosiły plotki, w szufladzie nad skrzynką na torebki-reklamówki leżał wielki czarny rewolwer z długą lufą. Wzięła go do ręki, ostrożnie odwracając lufę od ciała i próbowała tak długo, aż odkryła, jak odchylić bębenek. Rewolwer załadowany był sześcioma wielkimi pociskami.

Suzy nie była zachwycona tym, że trzyma go w ręku. Jej ojciec miał broń i przy tych nielicznych okazjach, kiedy go odwiedzała, ostrzegał ją zawsze, żeby trzymała się od niej z daleka i nigdy nie próbowała jej nawet dotykać. Ale broń była dla ochrony, a nie do zabawy, nie miała ochoty bawić się nią, nie, na pewno. W każdym razie wątpiła, by udało się jej w coś trafić.

— Nigdy nie wiadomo — powiedziała sobie. Włożyła rewolwer do brązowej papierowej torby, położyła na wózku i poszła korytarzem, obok ubrania właściciela, przez drzwi, na ulicę.

Zapasy złożyła w przedpokoju. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w obu rękach kartony mleka, i próbowała się zdecydować, czy ma je włożyć do lodówki. — Inaczej nie wytrzyma — powiedziała głośno wielce praktycznym tonem. — O Boże — dodała, drżąc gwałtownie.

Odłożyła pojemniki i skuliła się, przyciskając dłonie do boków, a kiedy zamknęła oczy, zobaczyła wszystkie kuchnie we wszystkich domkach w Brooklynie, wypełnione ubraniami i znikającymi ciałami. Oparta o poręcz schodów schowała głowę w ramiona.

— Suzy, Suzy — szepnęła. Po czym westchnęła głęboko, wyprostowała się i podniosła kartony. — Idziemy — powiedziała z wymuszoną pogodą.

Brązowa zasłona znikła, zostały tylko dziury w ścianie. Dziewczyna otworzyła lodówkę, schowała mleko na najniższą półkę i sprawdziła, co może sobie zrobić na kolacje.

Ubrania nie wyglądały dobrze, nie powinny tak tutaj leżeć. Wzięła z kąta miotłę i dźgnęła nią ubranie matki, żeby sprawdzić, czy coś nie ukrywa się w jego fałdach. Nic. Podniosła je w dwóch palcach. Koszulka i majtki spadły na podłogę, w majtkach leżała jeszcze biała, czysta podpaska. Coś błysnęło koło kołnierzyka. Pochyliła się, żeby to coś obejrzeć. Małe nieregularne bryłki szarego i złotego metalu? Odpowiedź wpadła jej do głowy bardzo szybko, wymyślona z tą spowodowaną strachem błyskotliwością, do której Suzy nie była wcale przyzwyczajona. Plomby. Plomby i złote koronki.

Zebrała ubrania i wsadziła je do kosza z praniem, stojącego na tylnym ganku. To tyle, pomyślała. Żegnajcie mamo, Kenie, Howardzie.

Pozamiatała podłogę, podmiotła plomby i kurz (nie znalazła ani jednego nieżywego karalucha, co było doprawdy niezwykłe) i wysypała wszystko do kosza na śmieci za lodówką.Tylko ja zostałam, pomyślała, kiedy skończyła pracę. Tylko ja jedna zostałam w Brooklynie. Nie zachorowałam.

Stanęła przy stole, z namysłem gryząc jabłko.

— Dlaczego?

— Ponieważ — odpowiedziała na własne pytanie, obracając się wokół i sprawdzając, czy nic strasznego nie czai się po kątach — jestem tak piękna, że diabeł chce mnie wziąć za żonę.

21

— W ciągu ostatnich czterech dni — mówił Paulsen-Fuchs — kontakt z większą częścią kontynentu północnoamerykańskiego został przerwany. Etiologia tej zarazy nie jest nam dokładnie znana, ale najwyraźniej przenosi się ona wszelkimi znanymi epidemiologom drogami… a także tymi nieznanymi. Materiały pana Bernarda wskazują, że powodujące chorobę mikroorganizmy same w sobie są inteligentne i zdolne do zmian.

Goście w komorze obserwacyjnej: najwyżsi rangą pracownicy Pharmeku i przedstawiciele rządów czterech europejskich krajów siedzieli na składanych krzesełkach. Twarze mieli nieruchome. Paulsen-Fuchs stał odwrócony tyłem do trzywarstwowego okna, patrząc w oczy gościom z Francji i Danii. Odwrócił się i wskazał Bernarda, który siedział za biurkiem i lekko stukał palcami w blat. Rękę miał gęsto pociętą białymi liniami.

— W sposób wielce ryzykowny i nieco lekkomyślny pan Bernard przybył do Niemiec Zachodnich, żeby dostarczyć nam obiektu do badań. Jak państwo widzicie, laboratorium to jest wystarczająco dobrze wyposażone, by odizolować pana Bernarda od zewnętrznego świata. Nie istnieje potrzeba przeniesienia go do innego laboratorium lub szpitala. W rzeczywistości mogłoby to być nawet bardzo niebezpieczne. Jesteśmy jednak otwarci na wszystkie płynące z zewnątrz sugestie dotyczące naukowego podejścia do tego zagadnienia.

Mówiąc szczerze, sami na razie nie wiemy, jakie eksperymenty przeprowadzić. Pobrane od pana Bernarda próbki tkanki wskazują na to, że zaraza, jeśli w ogóle powinniśmy używać tego słowa, rozszerza się gwałtownie w jego ciele, nie upośledzając jednak żadnych jego funkcji. W rzeczywistości pan Bernard twierdzi, że — pomijając pewne szczególne symptomy, o których za chwile — nigdy w życiu nie czuł się lepiej. A jednak jest oczywiste, że jego anatomia uległa poważnym zmianom.

— Dlaczego pan Bernard nie przekształcił się całkowicie? — spytał przedstawiciel Danii, młodo wyglądający, tęgi mężczyzna o krótkich, przypominających futro włosach, ubrany w czarny garnitur. — Nieliczne wiadomości, które otrzymaliśmy ze Stanów Zjednoczonych, zdają się wskazywać na to, że przekształcenie i rozpad ciała następuje w tydzień po infekcji.

— Nie wiem — odpowiedział Bernard. — Okoliczności w moim przypadku są zupełnie inne niż w przypadku ofiar w ich naturalnym środowisku. Być może znajdujące się w moim ciele organizmy są świadome tego, że dokończenie przemiany nie przyniosłoby im żadnych korzyści.

Na twarzach gości pojawił się wyraz niedowierzania świadczący o tym, że ciągle jeszcze nie zrozumieli samej idei noocytów. A może po prostu nie wierzyli?

Paulsen-Fuchs prowadził dyskusje dalej, a Bernard zamknął oczy i próbował zapomnieć o obserwatorach. Było gorzej, niż to sobie wyobrażał, przez cztery dni uczestniczył w czternastu podobnych spotkaniach. To prawda, traktowano go grzecznie i z wielką troską, lecz jednocześnie za pomocą manipulatorów przeprowadzono obszerny zespół testów i wypytano go o każdy szczegół jego życia, prywatnego i publicznego, w przeszłości i teraźniejszości. Tkwi w centrum wtórnej fali szoku, która ogarnęła Europę po zdarzeniach w Ameryce Północnej.

Wydostał się w ostatniej chwili. Etiologia zarazy zmieniła się drastycznie, choroba rozprzestrzeniała się według różnych schematów, a może w ogóle brak w tym było jakiegokolwiek schematu? Być może organizmy reagowały po prostu na bodźce środowiska i dostosowywały się do niego.

W każdym razie wielkie miasta cichły nieomal natychmiast, większość ich mieszkańców ulegała chorobie i przekształceniu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Mniejsze miasteczka i regiony rolnicze trzymały się dłużej, być może z braku wspólnego systemu wodociągów i kanalizacji. Na tych terenach zaraza rozprzestrzeniała się nie tylko przez kontakty między ludźmi, lecz również dzięki zwierzętom i owadom.

Zdjęcia w podczerwieni, robione przez satelity szpiegowskie i satelity Landsat, analizowane między innymi w Anglii i Japonii, wskazywały na to, że w Ameryce Północnej przemianie ulegają nawet rzeki i lasy.

A on już teraz czuł się tak, jakby Michael Bernard nie istniał. Jakby najpierw został pochłonięty przez coś większego niż on i znacznie bardziej imponującego, a później wystawiony w muzeum jak podpisany eksponat rozmawiający, o dziwo, z wycieczkami. Były neurochirurg, mężczyzna, niegdyś znany i zamożny, ostatnio niezbyt aktywny zawodowo, pochwycony przez wir życia towarzyskiego, przygnieciony koniecznością wydania pieniędzy, sypiących się na niego za odczyty, za książki, za filmy…

Całkiem prawdopodobne, że Michael Bernard przestał istnieć już sześć lat temu. Znikł po prostu jakiś czas po tym, gdy po raz ostatni przyłożył skalpel do ciała, wiertło do czaszki.Otworzył oczy i zobaczył mężczyzn i jedną kobietę, siedzących w komorach obserwacyjnych.

— Doktorze Bernard — kobieta próbowała zwrócić na siebie jego uwagę, najwyraźniej po raz trzeci lub czwarty.

— Tak?

— Czy to prawda, że ponosi pan przynajmniej część winy za to nieszczęście?

— Nie. Nie bezpośrednio.

— Nie bezpośrednio?

— Nie mam sposobu na przewidywanie konsekwencji czynów innych ludzi. Nie jestem jasnowidzem.

Nawet przez trzy warstwy szkła widać było wyraźnie, że twarz kobiety jest mocno zaczerwieniona.

— W Stanach Zjednoczonych mam, lub miałam, córkę i siostrę. Jestem Francuzką, to prawda, ale urodziłam się w Kalifornii. Co się z nimi stało? Pan wie? — Nie, madame. Nie wiem.

Kobieta strząsnęła z ramienia dłoń Paulsen-Fuchsa i krzyknęła:

— Czy to się nigdy nie skończy!? Nieszczęście i śmierć! Naukowcy… wy zawsze jesteście odpowiedzialni! Wy, naukowcy! Czy to… Wypchnięto ją z komory obserwacyjnej. Paulsen-Fuchs podniósł ręce i potrząsnął głową. Obie komory opróżniły się szybko.

Zostawiono go samego.

A przecież był nikim, niczym i oznaczało to, że gdy jest sam, nie ma tu nikogo. Nikogo oprócz mikrobów, noocytów z niesamowitymi możliwościami, wyczekujących i nie zrealizowanych.

Gotowych, by przemienić go w coś większego.

22

Światło zgasło czwartego dnia. Rankiem, gdy się właśnie obudziła. Suzy włożyła swe najładniejsze dżinsy (z groszowego sklepu Armii Zbawienia), najładniejszy biustonosz i bluzę, wyjęła wiatrówkę z szafki pod schodami i wyszła na dwór, w blask dnia. Już nie jestem błogosławiona, pomyślała. Nie pragnie mnie ani diabeł, ani nikt.

— Szczęście się kończyło — dodała głośno.

Ale miała jedzenie, a z kranów ciągle jeszcze płynęła woda. Przez chwilę rozmyślała o sytuacji, w jakiej się znalazła i doszła do wniosku, że nie jest jeszcze najgorzej.

— Przepraszam, Boże — powiedziała, zerkając w niebo. Domy po przeciwnej stronie ulicy w całości obwieszone były plamiastą, biało-brązową substancją, błyszczącą w słońcu jak skóra. Drzewa i żelazne ogrodzenia również upstrzone były jej kawałkami. Coś takiego zaczęło się pojawiać także na domach stojących po tej stronie.

Czas uciekać. Nic już nie będzie jej dłużej oszczędzać.

Jedzenie spakowała w pudełka, pudełka schowała do koszyka. Ciągle miała gaz, więc zrobiła sobie pyszne śniadanie z ostatnich jajek i pasków bekonu. Chleb opiekła nad ogniem — tak, jak kiedyś nauczyła ją matka — wysmarowała resztką masła i grubą warstwą dżemu. Zjadła cztery grzanki i poszła na górę spakować małą torbę. Nie obciążaj się na podróż, pomyślała. Gruba, zimowa kurtka i pasujące do niej ubranie, rewolwer, buty. Wełniane skarpetki, wyciągnięte z szuflad w pokoju braci. Rękawice. Pogranicze, pionierzy.

Mogę być ostatnią kobietą na ziemi, myślała. Muszę być praktyczna.

Ostatnią rzeczą, jaką zapakowała do wózka stojącego na chodniku obok schodów, było radio. Włączała je co wieczór na kilka zaledwie minut, choć ze sklepu pana Mithridatesa zwędziła pudełko baterii. Za jakiś czas mogą się bardzo przydać.

Z radia wiedziała, że ludzie bardzo, bardzo się martwią, i to nie tylko o Brooklyn, lecz o całe Stany Zjednoczone, od granicy do granicy, a także o Meksyk i Kanadę za granicą. Dzienniki nadawane na falach krótkich z Anglii wspominały o „ciszy”, „zarazie”, o poddawaniu kwarantannie turystów amerykańskich i o łodziach podwodnych i samolotach patrolujących wybrzeże. Żaden z samolotów nie spenetrował jeszcze wnętrza kontynentu amerykańskiego, mówił brzmiący bardzo dostojnie brytyjski spiker, ale fotografie szpiegowskie wskazują, jak głosiły plotki, na to, że ludność jest sparaliżowana, a być może martwa.

Ja nie, pomyślała Suzy. Sparaliżowany to przecież taki ktoś, kto się nie rusza. Ja się ruszę. Chodźcie i obejrzyjcie mnie z tych waszych łodzi podwodnych i samolotów. Ja się ruszę i będę tam, gdzie będę.

Późnym popołudniem Suzy, popychając przed sobą wózek szła przez Adams. Mgła zasnuła odległe wieżowce Manhattanu, tylko niewyraźnie widoczne sylwetki World Trade Center wystawały znad szarobiałej zasłony. Nigdy nie widziała nad rzeką tak gęstej mgły. Oglądając się przez ramię dostrzegła wielkie, podobne do latawca, ciemnobrązowe żagle unoszące się nad Cadman Plaża. Williamsburg Savings Bank, wieżowiec wysokości stu pięćdziesięciu metrów, cały osłonięty był brązową (tym razem bez śladu bieli) masą, jakby zapakowano go do wysyłki. Zawróciła w dół Tillary, kierując się na Fiatbush i dojście do mostu i w tym momencie uświadomiła sobie, że wygląda jak bezdomna żebraczka.

Przez całe życie bardzo bała się, że straci dom. Wiedziała, że czasami ludzie z jej problemami zostają żebrakami. Nie mają gdzie mieszkać i śpią na ulicy.

Teraz już się nie bała. Wszystko się zmieniło. Ta myśl poprawiła jej humor. Przykryta brązowymi papierowymi torbami żebraczka w mieście, w którym nawet wieżowce przykryte są brązowymi torbami. Bardzo zabawne. Ale była zbyt zmęczona, by się śmiać.

Marzyła o jakimś towarzystwie, żebraczce, psie, kocie, było jej wszystko jedno. Ale wokół nie poruszało się nic. Oprócz brązowych płacht.

Przejechała wózkiem przez Fiatbush, przez chwilę odpoczywała na ławeczce na przystanku autobusowym, wsiała i poszła dalej. Zarzuciła na ramiona ciepłą kurtkę Kennetha; nadchodził wieczór i zrobiło się całkiem chłodno. „Teraz zaśpiewam,” powiedziała sobie. W głowie wirowały jej fragmenty piosenek, słowa i rytm, ale jakoś nie pamiętała muzyki. Właśnie stopień po stopniu wchodziła po schodach na most, wózek kołysał się na boki i skrzypiał, kiedy wreszcie coś sobie przypomniała i zaczęła nucić Michelle Beatlesów, nagraną przed jej urodzeniem. Nie pamiętała słów, więc powtarzała „Michelle, ma belle” popychając wózek i dysząc ciężko.

Mgła okryła East River wypełzając na autostradę. Most wyrastał ponad mgłę — droga nad chmurami. Samotna, Suzy popychała wózek środkowym chodnikiem słuchając szumu wiatru i dziwnego niskiego gwizdu, który, jak uświadomiła to sobie nagle, pochodził od wibracji lin.

Na moście nie było ruchu i dzięki temu słyszała różne dziwne dźwięki, których nie usłyszałaby przedtem: jęki napiętego metalu, niskie i przygłuszone, ale robiące wielkie wrażenie, daleki śpiew rzeki i, w tle, głęboką ciszę. Żadnych klaksonów, żadnych samochodów, żadnego metra. Żadnych ludzi, rozmawiających głośno i rozpychających się łokciami. Równie dobrze mogła się znajdować pośrodku pustyni.

Jestem pionierką, przypomniała sobie. Ciemność ogarnęła już wszystko oprócz New Jersey, nad którym słońce żegnało się ze światem wstęgą żółtozielonego światła. Chodnik był czarny jak smoła. Stanęła i przycupnęła obok wózka, owijając się ciasno kurtką; po chwili wstała, by włożyć wełniane skarpety i ciepłe buty. Przez kilka godzin siedziała pogrążona w kompletnej apatii, podłożywszy nogę pod koło, żeby jej wózek nie uciekł.

Śpiew przepływającej pod mostem rzeki zmienił się. Włosy stanęły dęba na głowie Suzy, choć przecież nie miała prawdziwego powodu, by bać się upiorów. Mimo to czuła, że coś się dzieje, że coś się zmienia. Na niebie gwiazdy świeciły czysto i jasno. Droga Mleczna błyszczała nie przesłonięta ani światłami wielkiego miasta, ani zanieczyszczeniami powietrza.

Dziewczyna wstała, przeciągnęła się i ziewnęła. Czuła się samotna, przestraszona i szczęśliwa, wszystko na raz. Przeszła przez barierkę chłodnika na południową jezdnię, doszła do poręczy mostu, chwyciła ją palcami, które mimo rękawiczek bardzo jej zmarzły i spojrzała poprzez East River w kierunku South Street, po czym opuściła wzrok na przystań promów.

Do świtu pozostało jeszcze sporo czasu, ale tam, gdzie rzeka dotykała brzegów, rodziło się światło. Nurt błyszczał zielenią i błękitem. W niebieskofioletowym tle wody światła tańczyły, wirowały i rozbłyskiwały powoli, jak fajerwerki. Suzy patrzyła z góry na blask miliona miast, wirujących i tańczących wokół siebie.

Rzeka żyła. Żyła od brzegu do brzegu i wzdłuż, aż za Governors Island. Upper Bay wyglądała jak odbicie Drogi Mlecznej. East River błyszczała w ruchu, a każda jej cząstka wypełniała jakieś zadanie, Suzy o tym wiedziała.

Wiedziała, że jest teraz jak mrówka na autostradzie. Krucha i ograniczona, nie rozumiała, nie mogła rozumieć. Rzeka była większa i piękniejsza niż nawet panorama Manhattanu o poranku.

Nigdy tego nie pojmę. Suzy potrząsnęła głową i spojrzała na czarne wieżowce. Jeden z nich nie był zupełnie czarny. Na górnych piętrach południowego gmachu World Trade Center pobłyskiwało zielone światełko. — Hej! — krzyknęła Suzy, dziwiąc się temu światełku bardziej niż czemukolwiek innemu.

Puściła barierkę i wróciła do stojącego na chodniku wózka. Wszystko bardzo pięknie, pomyślała, ale najważniejsze to, po pierwsze, nie zamarznąć, a później, ruszyć dalej, gdy o świcie coś już będzie widać.

Skuliła się koło wózka.

— Muszę zobaczyć, co jest w tym budynku — powiedziała. — Może to ktoś taki jak ja, ale mądrzejszy i wie coś o elektryczności. Jutro rano pójdę tam i sprawdzę.

Śpiąc i budząc się, nieruchoma i drżąca, myślała o tym, że słyszy coś, czego nie można usłyszeć: dźwięk zmiany, zarazy, rzeki i przesuwających się brązowych płacht, jakby śpiewacy w wielkim kościelnym chórze wyśpiewywali ciszę szeroko otwartymi ustami.

23

Paulsen-Fuchs z przytłumionym zgrzytem przesunął stojące w komorze obserwacyjnej krzesło i usiadł na nim wygodnie. Bernard patrzył na niego z łóżka niezbyt przytomnie.

— Tak wcześnie rano — powiedział.

— Jest popołudnie. Tracisz poczucie czasu.

— I tak żyje jak w jaskini. To bez różnicy. Żadnych gości?

Paulsen-Fuchs potrząsnął głową, nie próbując niczego tłumaczyć.

— Wiadomości?

— Rosjanie wystąpili z ONZ. Najwyraźniej nie widzą sensu w pozostawaniu w Narodach Zjednoczonych teraz, kiedy są jedynym nuklearnym supermocarstwem na świecie. Przed wystąpieniem próbowali jeszcze skłonić Rade Bezpieczeństwa do przyjęcia deklaracji stwierdzającej, że Stany Zjednoczone jako naród bez przywództwa zagrażają reszcie świata.

— O co im chodzi?

— Myślę, że chcą dostać coś w rodzaju cichej zgody na użycie broni jądrowej.

— Dobry Boże — powiedział Bernard i usiadł na krawędzi łóżka. Podniósł dłonie i obejrzał ich grzbiety. Bruzdy zaczęły znikać, lampy kwarcowe poskutkowały, przynajmniej jako środki kosmetyczne.

— Czy mówili coś o Meksyku lub Kanadzie? — zapytał.

— Chodzi im tylko o Stany. Kopanie leżącego.

— A co robią i mówią inni?

— Wojska USA w Europie próbują zorganizować rząd tymczasowy. Kandydatem na prezydenta został podróżujący akurat po Europie senator z Kalifornii. Oficerowie z tutejszej bazy lotniczej trochę się temu opierają. Uważają, że przynajmniej na razie rząd powinien być wojskowy. Placówki dyplomatyczne przekształcają się w centra rządowe. Rosjanie domagają się, by amerykańskie statki i łodzie podwodne zawinęły na kwarantannę do wyznaczonych portów na Kubie i sowieckim wybrzeżu północnego Pacyfiku i Morza Japońskiego.

— I co, zawijają?

— Brak odpowiedzi. Myślę, że jednak nie — uśmiechnął się Paulsen-Fuchs.

— Coś nowego w sprawie zabijania ptaków i ryb? — Tak. Anglicy zabijają ptaki wędrowne niezależnie od tego, czy przyleciały z Ameryki Północnej, czy nie. Są grupy, pragnące pozabijać ptaki w ogóle. Rodzi się okrucieństwo i to nie tylko w stosunku do zwierząt. Amerykanie wszędzie poddawani są poważnym szykanom, nawet jeśli mieszkali w Europie od lat. Pojawiły się już grupy religijne głoszące, że Chrystus założył bazę w Ameryce i stamtąd ma przyjść do Europy, głosząc koniec świata. No cóż… i tak jak zwykle rano dostaniesz wszystkie wiadomości na komputer, to sobie o tym poczytasz.

— Wolę dowiedzieć się wszystkiego od przyjaciela.

— No tak — powiedział Paulsen-Fuchs. — Ale nawet przyjaciel nie zawsze przynosi dobre wieści. Na przykład dzisiaj.

— Czy uderzenie jądrowe może rozwiązać problem? Nie znam się na epidemiologii. Czy Amerykę można wysterylizować?

To skrajnie nieprawdopodobne i Rosjanie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wiemy co nieco o celności ich głowic, o ich zawodności i tak dalej. W najlepszym razie mogą załatwić połowę północnej Ameryki tak, że wykluczą możliwość przetrwania tam jakiegokolwiek życia. A to nic nie da. I jeszcze zostaje poważne niebezpieczeństwo promieniowania, by już nie wspomnieć o naruszeniu równowagi klimatycznej i groźbie przeniesienia materiału biologicznego w chmurach pyłowych. Ale — Paulsen-Fuchs wzruszył ramionami — przecież to Rosjanie. Ty ich nie widziałeś w Berlinie, ja zaś tak. Byłem chłopcem, ale dobrze pamiętam: są mocni, sentymentalni, okrutni, sprytni i głupi jednocześnie.

Bernard powstrzymał się od oceny postępowania Niemców w Rosji.

— Co ich powstrzymuje? — zapytał.

— NATO. Zdumiewające, ale i Francja. Bardzo silny jest sprzeciw krajów niezaangażowanych, głównie z Ameryki Środkowej i Południowej. No, dość już tego dobrego. Czekam na raport.

Tak jest! — Bernard zasalutował sprężyście. — Czuje się doskonale, choć jestem trochę otępiały. Zastanawiam się właśnie, czy nie zwariować i nie narobić hałasu. Mam wrażenie, że siedzę w więzieniu.

— To zrozumiałe.

— Zgłosiły się jakieś kobiety?

— Nie — odpowiedział Paulsen-Fuchs potrząsając głową i dodał najzupełniej poważnie. — I tego już zupełnie nie rozumiem. Wszyscy twierdzą, że sława to najlepszy afrodyzjak.

— Nic nie szkodzi. Jeśli może cię to pocieszyć, od przedwczoraj nie zauważyłem żadnych zmian w anatomii.

Przedwczoraj zaczęły znikać linie na jego skórze.

— Zdecydowałeś się dalej brać kwarcówki? Bernard skinął głową.

— Przynajmniej mam co robić — powiedział.

— Ciągle rozważamy możliwość użycia antymetabolików i środków wstrzymujących polimeryzację DNA. Zarażone zwierzęta nie wykazały symptomów choroby, najwyraźniej te twoje noocyty nie są zachwycone zwierzętami, w każdym razie nie tutaj. Teorii jest mnóstwo. Czy cierpisz na bóle głowy, bóle mięśni czy cokolwiek takiego? Przyznaj się nawet, jeśli to u ciebie normalne.

— W życiu nie czułem się lepiej. Śpię jak dziecko, jedzenie smakuje wspaniale, żadnych dolegliwości. Czasami swędzi mnie skóra. Aha… czuję też coś takiego, takie… swędzenie. Może w żołądku, nie jestem pewien gdzie. Ale to nie jest dokuczliwe. — Okaz zdrowia — podsumował Paulsen-Fuchs zamykając notatnik. — Mam nadzieję, że nie obrazisz się, jeśli sprawdzimy twoją prawdomówność? — Nie mam wyboru, prawda?

Przeprowadzali codziennie dwa pełne badania medyczne, tak regularnie, jak tylko pozwalały na to nieprzewidywalne okresy jego senności. Poddawał się im z zapamiętałą cierpliwością, bowiem prowadzone przez manipulatory testy już dawno przestały być ekscytującą nowością.

Wielki właz otworzył się i do środka wjechała taca z ustawionymi na niej narzędziami i probówkami. Cztery ramiona z metalu i plastiku wyprostowały się i wykonały kilka próbnych poruszeń. Operująca nimi kobieta patrzyła na Bernarda przez podwójną, szklaną ścianę osłaniającej ją „budki”. Na przymocowanej do jednego z „łokci” kamerze telewizyjnej, która właśnie się obracała, zabłysło czerwone światełko.

— Dobry wieczór, doktorze Bernard — powiedziała ciepło kobieta. Była młoda i atrakcyjna na swój nieco sztywny sposób. Kasztanowate włosy wiązała w niewielki, stylowy kok.

— Kocham panią, pani doktor Schatz — pozdrowił ją Bernard kładąc się na stoliku, który wysunął się spod manipulatorów i tacy.

Tylko dla pana i tylko dziś mam na imię Frieda. My także pana kochamy, doktorze. A gdybym była na pana miejscu, wcale nie kochałabym siebie.

— Zaczynam to lubić, Friedo.

— Hmmm… — Kobieta użyła jednego z precyzyjnych manipulatorów, by podnieść z tacy strzykawkę próżniową. Z niesamowitą precyzją wprowadziła igłę do żyły i pobrała dziesięć centymetrów sześciennych krwi. Z zainteresowaniem zauważył, że jest ona różowopurpurowa.

— Ostrożnie, bo ugryzie — ostrzegł.

— Jesteśmy bardzo ostrożni, doktorze — odpowiedziała kobieta. Pomimo żarcików Bernard wyczuł w niej jakieś napięcie. Pewnie nie mówili mu wszystkiego, ale po co te tajemnice? I tak uważał, że jest skazany na śmierć. — Nie mówisz mi prawdy, Friedo — stwierdził, kiedy pobierała próbkę skóry. Manipulator zerwał mu z karku taśmę samoprzylepną i wrzucił ją do probówki. Inne ramie zakorkowało ją szybko, a korek zalało płynnym woskiem. — Och, mówimy prawdę — odpowiedziała cicho, zajęta pracą. — Chciał pan o coś zapytać?

— Czy są w moim ciele jakieś komórki, które nie zostały jeszcze przekształcone?

— Nie wszystkie są noocytami, doktorze Bernard, ale… tak, większość z nich uległa jakiejś zmianie.

— Co z nimi robicie po analizie?

— Do tego czasu są już martwe, doktorze. Proszę się nie obawiać. Jesteśmy bardzo ostrożni.

— Ja się nie boję, Friedo.

— To dobrze. Teraz niech się pan odwróci.

— Znów uretra! Tylko nie to!

— Powiedziano mi, że w ten właśnie sposób zabawiali się najchętniej zamożni, młodzi obywatele Republiki Weimarskiej. Najciekawsze doświadczenie z burdeli Berlina.

— Friedo, zadziwiasz mnie nieustannie.

— Oczywiście, doktorze. Proszę się odwrócić. Odwrócił się i zamknął oczy.

24

Wzdłuż wielkiego, wychodzącego na plac okna hallu na parterze stały świece. Suzy wyprostowała się i krytycznie obejrzała swe dzieło. Jeszcze wczoraj przedarła się przez porozrywaną wiatrem brązową płachtę i znalazła sklep ze świecami. Zwędzony z armeńskich delikatesów wózek załadowała do pełna świecami wotywnymi i zawiozła je do World Trade Center, w którym, na parterze północnego wieżowca, założyła obóz. Na szczycie tego właśnie budynku widziała zielone światełko.

Miała mnóstwo świec. Może dzięki nim zauważą ją łodzie podwodne lub samoloty. Miała także inny cel, tak głupi, że ilekroć sobie o nim pomyślała, zaczynała chichotać. Miała zamiar odpowiedzieć rzece! Przylepiała świece na parapecie, zapalała jedną po drugiej i patrzyła, jak ich ciepły blask ginie w otaczającej ją potężnej ciemności.

Świece stały teraz także na podłodze, formując spiralę, która zmniejszała się w miarę, jak się wypalały. Suzy zapalała je, wędrowała od płomyka do płomyka po szerokim dywanie i czuła się trochę winna z powodu kapiącego na ten dywan wosku.

Zjadła batonik czekoladowy i przy świetle pięciu połączonych świec czytała Ladies’ Home Journal ukradziony z kiosku w hali głównej. Czytać umiała całkiem dobrze. Wprawdzie szło jej to powoli, ale rozumiała dużo słów. Kolumny pisma, upstrzone reklamami i króciutkimi tekstami o modzie, kuchni i problemach rodzinnych były doskonałym środkiem znieczulającym.

Położyła się na wznak, mając pod ręką wózek z jedzeniem i drugi, teraz już pusty, którym przywiozła świece i zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś wyjdzie za mąż, czy będzie w ogóle ktoś, kogo można poślubić, czy będzie miała dom, w którym mogłaby zastosować rady, z którymi się teraz borykała. Prawdopodobnie nie, stwierdziła. Teraz to już z pewnością zostanę starą panną. Nie spotykała się z wieloma chłopakami i nigdy nie pozwoliła Gary’emu na wszystko. Skończyła szkołę specjalną mając opinię osoby miłej… i nudnej. Niektórzy tacy jak ona byli tam trochę dzicy i nadrabiali braki inteligencji różnymi szaleństwami. — Cóż — powiedziała czarnemu stropowi hali — ciągle jestem tutaj i ciągle jestem nudna.

Trzymając świecę w ręku odniosła Ladies’ Home Journal do kiosku i wzięła sobie do poczytania Cosmopolitana. Wróciła. Usiadła, zdrzemnęła się i obudziła przestraszona, kiedy magazyn wypadł jej z ręki na brzuch. Wstała, pogasiła świece, jedną po drugiej. Mogła ich jeszcze potrzebować jutro.

A później położyła się na boku na dywanie, podłożyła pod głowę ciepłą kurtkę Kennetha jak poduszkę i przy świetle jednej, płonącej jeszcze świecy myślała o wielkim, ciążącym nad jej głową gmachu. Nie wiedziała, czy te bliźniacze wieżowce ciągle jeszcze są najwyższymi budynkami na świecie. Chyba nie. Każdy z nich był jak wielki transatlantyk, postawiony na rufie i wbity w niebo. Większy od transatlantyka. Tak wyczytała w przewodniku.

Fajnie byłoby przejść się po wszystkich sklepach w wielkiej hali na dole, ale — nawet na pograniczu snu — Suzy wiedziała, co musi w końcu zrobić. Musi wejść po schodach na samą górę, gdzieś tu z pewnością są schody. Musi odkryć, kto zapalił światło i obejrzeć Nowy Jork. Z góry zobaczy całe miasto i większość stanu. Zobaczy, co się stało i co się dzieje. I może tak wysoko radio będzie odbierało więcej stacji? A poza tym na górze była restauracja, a to oznaczało jedzenie. I bar. Nagle zapragnęła się upić. W całym dotychczasowym życiu zdarzyło się jej to tylko dwukrotnie.

Niełatwo będzie tam wejść. Zdawała sobie sprawę z tego, że to jej zabierze cały dzień, może nawet więcej.

Jakiś hałas wyrwał ją z drzemki. Jakiś szelest, drapanie, szum. Za oknami wstawał szary, mroczny świt. Na placu coś się poruszało, coś toczyło się jak kłębki kurzu pod łóżkiem, jak wierzchołki aukarantusów na wietrze. Suzy zamrugała, przetarła oczy, uklękła i zmrużyła powieki, by lepiej widzieć.

Wiatr wwiał na pięcioakrowy plac koła jakby utkane z piór, obracające się czasami i przewracające. Każde z nich miało w środku coś w rodzaju szprych szerokich jak skrzydła wiatraka, ich brzegi trzepotały na wietrze. Koła były białe, szare i brązowe. Te, które osiadły na betonie, rozpływały się, spłaszczały i przyklejały, wypuszczając wysokie na mniej więcej trzydzieści centymetrów „liście”. W miarę jak robiło się jaśniej, było ich coraz więcej, kleiły się do szkła, rozrastały.

— Koniec spacerów — powiedziała Suzy. — Oho! Zjadła batonik i włączyła radio z nadzieją, że złapie tę angielską stację, której słuchała wczoraj. Dostrajała się do niej przez chwilę i wreszcie usłyszała słaby, przebijający się przez zakłócenia jak przez knebel głos mówiący:

— …stwierdzenie, że gospodarka światowa ucierpi, jest zdecydowanie zbyt łagodne. Kto wie, jak wiele bogactw naturalnych i wytworzonych dóbr, by już nie wspomnieć o danych finansowych i kapitale, znajduje się w Ameryce i jest dla nas od tej chwili niedostępne? Rozumiem, że na razie większość ludzi martwi się o przetrwanie, o to, czy zaraza przedostanie się przez ocean, o to, że jest już może wśród nas, jeszcze nie ujawniona… — Głos znikł na kilka minut w trzasku zakłóceń. Suzy siedziała po turecku naprzeciw radia, czekając cierpliwie. Zrozumiałą niewiele, ale ten głos ją uspokajał. — …ale, jako ekonomista, muszę myśleć o tym, co będzie, gdy ten kryzys minie. Jeśli minie.

Cóż, jestem optymistą. Bóg w swej wielkiej mądrości ma w tym z pewnością jakiś cel. Tak. A wiec nie mamy kontaktu z całą Ameryką Północną z wyjątkiem słynnej stacji meteorologicznej na wyspie Afognak. Przedstawiciele sfer finansowych nie żyją. Ameryka była zawsze potężnym bastionem prywatnej działalności finansowej. Teraz ziemie zdominowali Rosjanie, zarówno militarnie jak i, prawdopodobnie, finansowo. Czego możemy się spodziewać?

Suzy wyłączyła radio. Głupie ględzenie. Chciała wiedzieć, co wydarzyło się w jej domu.

— Dlaczego — zapytała głośno. Patrzyła na pędzone wiatrem, toczące się po placu koła i ich resztki zaczynające już przesłaniać beton. — Dlaczego nie zabić się i już? — Wyrzuciła przed siebie ręce w świadomie melodramatycznym geście i wybuchnęła śmiechem. Śmiała się, aż rozbolał ją brzuch i ze strachem stwierdziła, że nie może przestać. Przykrywając usta dłonią pobiegła do fontanny i napiła się czystej, tryskającej równym strumieniem wody.

Wiedziała, że tak naprawdę przeraża ją perspektywa wspinaczki. Czy będzie potrzebowała kluczy? Czy w połowie drogi nie trafi na jakąś przeszkodę i nie będzie musiała się cofnąć?

Będę dzielna — obiecała sobie, zajadając czekoladę. — Nie mam wyboru.

25

Livermore, Kalifornia

To było zwykłe, dobre życie. Sprzedawać części samochodowe i przeróżne graty spośród tych, które trzymał na podwórku za domem, jeździć na licytacje, szukając tego i owego, wychowywać syna i z dumą kochać żonę, która uczyła w szkole. Udane zakupy dawały mu mnóstwo radości — cała przyczepa dachówek (a każda inna) do pokrycia dachu łazienki i kuchni w wielkim, starym białym domu, stareńki, angielski jeep, piętnaście różnych samochodów i ciężarówek, wszystkie w kiepskim stanie, półtorej tony starych mebli biurowych, wśród których znalazła się antyczna, drewniana sekretera, sama jedna warta więcej, niż zapłacił za wszystko.

Najdziwniejszą rzeczą, jaką zrobił w życiu (kiedy się już ożenił) było wygolenie rzednących włosów na czubku głowy. Chciał uprzedzić łysinę. Nie znosił łysieć! Kiedy Ruth go zobaczyła, zaczęła krzyczeć. Zdarzyło się to dwa miesiące temu i teraz włosy już mu odrosły, zmierzwione i okropne jak zwykle.

John Olafsen zarabiał na przyzwoite życie wtedy, kiedy życie było jeszcze normalne. Ruth i siedmioletni Loren byli dobrze ubrani i dobrze odżywieni. Mieszkali w domu, który należał do rodziny od dziewięćdziesięciu lat, od nowości. Nie mieli niespełnionych marzeń.

Oderwał oczy od starej, obdrapanej lornetki i czerwoną chustką wytarł z nich zmęczenie i pot. Podniósł lornetkę i wpatrzył się w Lawrence Livermore National Laboratories oraz stojące po drugiej stronie drogi laboratoria Sandia. Zapach zeschłej trawy i pyłu sprawiał, że miał ochotę wysmarkać nos, pójść, spakować się i wyjechać… donikąd, bo tylko tam mógł wyjechać. Było wpół do piątej i już zaczynało się ściemniać.

— Pomachaj flagą, Jerry — mruknął. — No, machaj, ty sukinsynu.

Jerry był jego bratem bliźniakiem, pięć minut młodszym, a dwa razy bardziej narwanym. Opylał pola w Salinas Valley. Żaden z nich nie wiedział, jak ocalał John, ale Jerry najwyraźniej zbyt nafaszerowany był DDT, EDB i czym tam jeszcze, by smakować temu, co pożarło miasteczko Livermore.

I Ruth. I Lorena.

Jerry zszedł pomiędzy nowoczesne, kanciaste budynki i stare domki, i baraki badając dziesięciometrowe kopce, które wyrosły na każdym wolnym miejscu na terenie laboratoriów w Livermore. Miał ze sobą czerwoną chustkę na kiju. Bracia zawsze mieli czerwone chustki. Dawali je sobie rok w rok na Wigilię, owinięte w czerwony papier i obwiązane szerokimi czerwonymi wstążkami.

— Machaj! — wychrypiał John.

Przesunął lornetkę i zobaczył, że czerwona chustka zaczyna się poruszać: najpierw zrobiła koło w prawo, później w lewo, a później trzy koła w prawo. Oznaczało to, że John powinien zejść na dół i zobaczyć, co było do zobaczenia. Chyba nic groźnego… no, przynajmniej Jerry tak sądził.

Oderwał od ziemi sto dwadzieścia kilogramów swego cielska, otrzepał kolana postrzępionych czarnych levisow. Rude kręcone włosy i rozwichrzona broda wydawały się świecić na tle szarego na wschodzie nieba. Wylazł z rowu melioracyjnego, przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu z drutu kolczastego, przelazł przez zasieki, przez wewnętrzne ogrodzenie z drutu, który już nie był pod napięciem i zbiegł, ślizgając się, po sześciometrowym zboczu. Przeskoczył z rozpędu kolejny rów i zwolnił kroku. Zapalił papierosa, złamał zapałkę i rzucił ją na ziemię.

Ze dwadzieścia, trzydzieści samochodów ciągle jeszcze parkowało przed starym centrum badań nad syntezą jądrową, którego budynki wzniesiono na planie symbolu yin-yang. Jeden, szczególnie imponujący kopiec, mający ze dwadzieścia metrów średnicy, wyrastał z ziemi właśnie tam, niedaleko parkingu, a na jego szczycie stał Jerry. Znalazł gdzieś kilof i trzymał go luźno za rączkę, a na wygolonej twarzy miał szeroki uśmiech.

— Nie ma joggerów — powiedział do wspinającego się na pagórek Johna.

Niektóre dziwne stwory, które zdążyli już zobaczyć w Livermore, nazywali joggerami. Miało to swój sens, bo stwory te zawsze się poruszały, ani razu nie widzieli, żeby któryś stał w miejscu.

— Bardzo mnie to cieszy — powiedział John. — I co myślisz zrobić? — Przekopać się aż do samych Chin — odpowiedział Jerry, uderzając kilofem w pagórek. — Nie jesteś ciekaw?

— Są ciekawi i ciekawi. A jeśli te kopce to coś, co wykombinowali goście z laboratoriów… no wiesz, broń albo eksperyment, co się wyrywa spod kontroli? — Mnie się tam wydaje, że ten eksperyment i tak już się wyrwał spod kontroli.

— A ja nie myślę, żeby to się zaczęło tutaj.

— Gówno! — Jerry wbił ostrze kilofa w ziemię pokrytą szczelinami i wyschłą trawą. — Dlaczego nie? I gdzie?

— Są inne laboratoria.

— Jasne. A może to przybysze z kosmosu?

John drgnął. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiedzą.

— No to kop! — powiedział.

Jerry podniósł kilof i zręcznie wbił go w ziemię. Ostrze weszło w grunt jak w masło, rękojeść omal nie wyrwała mu się z ręki.

— To jest puste w środku — powiedział, wyciągając kilof z widocznym trudem. Uklęknął i zajrzał w niewielką dziurkę. — Nic nie widzę — stwierdził i zamachnął się jeszcze raz.

— Dołóż im — powiedział cicho John, oblizując wargi i dodał: — Ja też chcę im dołożyć!

Wyciągnął rękę po kilof.

— Nie wiemy, czy tam w środku coś jest. — Jerry odsunął kilof od wielkiego łapska brata.

John z wahaniem skinął głową i wsadził rękę do kieszeni dżinsów. Spojrzał na zachodzące słońce i potrząsnął głową.

— Nic im nie możemy zrobić. Zostaliśmy we dwóch. Jerry uderzył kilofem trzykrotnie, raz za razem i w ziemi pojawiła się dziura szerokości blisko metra. Bracia odskoczyli, a później cofnęli się jeszcze kilka kroków, na wszelki wypadek. Wzgórze jednak nie zapadło się. Jerry wlazł z powrotem na szczyt na czworakach.

— Ciągle nic nie widać — stwierdził. — Przynieś latarkę. Było już niemal zupełnie ciemno, kiedy John przyniósł z ciężarówki solidną, wodoszczelną latarkę. Jerry siedział i palił papierosa, strząsając popiół do dziury.

— Przyniosłem i linę — powiedział John i usiadł, rzucając zwój niemal na kolana brata.

— Jak wygląda miasto? — zapytał Jerry.

— Z tego, co widziałem, tak samo, tylko bardziej.

— Coś jeszcze zostanie do jutra? John wzruszył ramionami.

— No tak, w cokolwiek by się nie zmieniło.

— W porządku — zdecydował Jerry. — Na dole i tak jest ciemno, więc nic nam nie szkodzi, że zbliża się noc. Czekaj. Ja zejdę na dół z latarką… — Nie ma mowy! Nie zostanę tu na górze po ciemku!

— Więc złaź na dół.

Jerry przemyślał to sobie przez chwilę.

— Niech to diabli, nie! Przywiążemy sznur do któregoś z wozów i zejdziemy razem.

— Dobra. — Jerry pobiegł do najbliższego samochodu, przywiązał linę do zderzaka i rozwinął ją wracając. Gdy wszedł na pagórek, zostało mu jeszcze z dziesięć metrów. — Ja pierwszy — powiedział.

— Dur rigor, jak mawiają żabojady. Jerry opuścił się do dziury.

— Światło — powiedział.

John podał mu latarkę i patrzył, jak głowa brata znika. Usłyszał: „To odbija!” i w wilgotne, wieczorne powietrze strzelił jasny promień, trafiając w twarz Johna, który właśnie zaglądał do dziury. Kiedy miał już wystarczająco wiele miejsca, John złapał grubą linę i zaczął schodzić w ślad za swym bratem-bliźniakiem.

Matka opowiadała im historie, które usłyszała od ich mówiącej wyłącznie po duńsku babki: o takich właśnie pagórkach, pełnych złota elfów, trupów, dziwnych błękitnych ogników, dzwonków i tańca.

John nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę spodziewał się spotkać Morloków.

Bracia pocili się już w chwili, w której stanęli na dnie wydrążonego kopca. Powietrze było tu znacznie cieplejsze niż na zewnątrz i bardzo wilgotne. Promień latarki przecinał gęstą, słodkawą mgłę. Buty zapadały się w elastyczną, ciemnopurpurową masę, która trzeszczała im pod nogami.

— Niech to diabli — powiedzieli jednocześnie.

— I co do chuja mamy robić teraz, kiedy już tu wleźliśmy? — zapytał John ze skargą w głosie.

— Mamy znaleźć Ruth, Lorena i być może Tricię. Tricia była od sześciu lat dziewczyną Jerry’ego. Nie widział wprawdzie, jak się rozpuszczała, ale łatwo było odgadnąć, co się z nią stało.

— Ich już nie ma. — Głos Johna był cichy, stłumiony.

— Idź w cholerę! Po prostu rozłożyły ich na kawałki i ściągnęły tutaj.

— Ciekawe, jak to sobie wykombinowałeś? Jerry potrząsnął głową.

— Albo to, albo już nie żyją, tak jak mówiłeś. A czujesz, że nie żyją?

John zamyślił się na chwile i powiedział: „Nie.” Obydwaj znali uczucie, towarzyszące zawsze śmierci kogoś bliskiego. Wiedzieli o tym bez słów.

— Ale może sam się oszukuje?

— Gówno — zaprotestował Jerry. — Wiem, że nie umarli. A ponieważ nie umarli, to nikt nie umarł. Bo sam widziałeś…

— Widziałem — przerwał mu John. Widział ubrania wypełnione znikającym ciałem i nie wiedział, co robić. Był późny ranek, a poprzedniej nocy Loren i Ruth dostali jakiejś choroby. Białe linie na rękach i twarzy. Powiedział im, że rankiem pójdą wszyscy do lekarza.

W dalszym ciągu nie mógł sobie uświadomić, co się z nim działo pomiędzy zniknięciem żony i synka a przyjazdem Jerry’ego. Krzyczał lub może zranił się w gardło, w każdym razie ledwie mówił.

— Więc dlaczego nas nie zabrały? — zapytał.

Jerry poklepał się po brzuchu, wielkim jak brzuch jego brata.

— Za duży kąsek — powiedział.

Pomachał ręką, próbując rozproszyć mgłę. Światło latarki sięgało najwyżej na metr, dwa metry w każdym kierunku.

— Jezu, mam stracha.

Toś mnie pocieszył — westchnął John.

— A co! Przecież to ty powiedziałeś, że mamy tu zejść. John nie zaprotestował przeciw temu oczywistemu odwróceniu prawdy.

To teraz może powiesz mi, w którą stronę iść.

— Wprost przed siebie. I strzeż się Morloków.

— Jasne. Morlokowie. Jezu!

Maszerowali powoli po miękkim purpurowym podłożu. Minęło kilka wilgotnych i nieprzyjemnych minut, nim w świetle latarki dostrzegli przed sobą jakąś powierzchnię.

Błyszczące nieregularne rury, pocętkowane na szaro i brązowo, lśniące niczym posmarowane wazeliną, pokrywały ściany pulsując rytmicznie. Po lewej wyginały się wraz ze ścianą i znikały w ciemnościach tunelu.

— Ja w to nie wierzę — powiedział Jerry cicho. — To co? — John wskazał na tunel.

Jerry skinął głową.

— Przynajmniej widzieliśmy już najgorsze.

— Miej taką, kurwa, nadzieję! — warknął John. — Ty pierwszy. — Jerry skinął ręką.

— Niech żyje braterska miłość!

— Idź już! Weszli w tunel.

26

Paulsen-Fuchs nakazał Uwemu, by zatrzymał się na szczycie wzgórza. Obóz demonstrantów pikietujących laboratoria Pharmeku powiększył się dwukrotnie w ciągu tygodnia. Było ich teraz ze sto tysięcy. Morze namiotów, nad którym powiewały flagi i transparenty, zajmowało cały plac na wschodzie, przed główną bramą. Nie dostrzegł żadnych oznak organizacji i to go niepokoiło. Demonstranci nie interesowali się polityką, byli to po prostu zwykli Niemcy, poruszeni nieszczęściem, którego nie potrafili pojąć. Poszli pod Pharmek z powodu Bernarda, sami jeszcze nie wiedząc, czego chcą. Ale to się zmieni. Ktoś w końcu obejmie dowództwo. Ktoś nimi pokieruje.

Niektórzy co głupsi przedstawiciele opinii publicznej domagali się zniszczenia Bernarda i sterylizacji laboratorium w którym mieszkał. To akurat było mało prawdopodobne. Większość europejskich rządów zgadzała się ze stwierdzeniem, że dokładne zbadanie tego szczególnego przypadku jest jedynym sposobem, by poznać zarazę i jedyną drogą do odkrycia, jak ją kontrolować.

Pomimo to Europa znajdowała się w szponach paniki. Wielu podróżnych: turystów, biznesmenów, nawet żołnierzy wróciło ze Stanów do Europy przed ogłoszeniem kwarantanny. Nie wszystkich zdołano odnaleźć na czas. Niektórych odkryto podczas przemiany: w hotelach, mieszkaniach, domach. Lokalne władze niemal zawsze nakazywały zabijanie ofiar. Budynki palono, a w kanalizację wpuszczano ogromne dawki środków odkażających. Nikt nie potrafił powiedzieć, na ile środki te są skuteczne. Wielu ludzi na całym świecie było głęboko przekonanych, że i tak jest to tylko kwestia czasu. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się dziś rano, Paulsen-Fuchs miał niemal nadzieję, że się nie mylą. Choroba wydawała się czymś lepszym od samobójstwa. — Brama północna — powiedział zamykając drzwi samochodu.

Dostarczono wreszcie zamówione wyposażenie, zawalające teraz połowę laboratorium. Bernard przesunął łóżko i biurko, zrobił krok do tyłu i z satysfakcją przyjrzał się swemu maleńkiemu mieszkaniu. Teraz przynajmniej będzie miał co robić, teraz wreszcie sam wścibi nos w swą sprawę.

Minęły tygodnie, a on ciągle jeszcze nie przeszedł ostatecznej przemiany. Nikt z zewnątrz nie potrafił mu tego wyjaśnić, on sam nie wiedział, dlaczego nie nawiązał jeszcze kontaktu z noocytami. Tak jak Vergil.

A może Vergil po prostu oszalał? Być może komunikacja nie była w ogóle możliwa?

Potrzebował znacznie więcej sprzętu, niż można byłoby wtłoczyć do jego laboratorium, ale większość analiz chemicznych, które zaplanował, da się przeprowadzić na zewnątrz, a rezultaty wprowadzić do komputera.

Po trosze czuł się dawnym Michaelem Bernardem. Był na tropie. Sam odkryje — lub pomoże odkryć innym — jak komunikują się między sobą komórki, jakiego chemicznego języka używają. A jeśli do niego nie przemówią, znajdzie sposób, by przemówić do nich. Może nawet je kontrolować? Pharmek miał konieczne doświadczenie w badaniach i całe potrzebne wyposażenie, wszystko, czym dysponował Ulam, nawet więcej. Jeśli zajdzie konieczność, można będzie powtórzyć jego eksperymenty. Od samego początku.

Bernard wątpił, czy kiedykolwiek będzie mogło do tego dojść. Po rozmowach z Paulsen-Fuchsem i innymi pracownikami Pharmeku miał wrażenie, że wokół jego osoby rozpętała się niezła burza.

Kiedy zorientował się już mniej więcej, czym dysponuje, zaczął czytać instrukcje obsługi próbując przypomnieć sobie, jak się z czym obchodzić. W kilka godzin później poczuł zmęczenie, zabrał się więc do pisania swego komputerowego dziennika wiedząc doskonale, że nie jest to dziennik prywatny, że będą go czytać ludzie Pharmeku, być może psychologowie, z pewnością lekarze. Wszystkie dotyczące go szczegóły były teraz ważne.

„Nie znam żadnych powodów biologicznych, dla których Ziemia nie miałaby do tej pory ulec. Zaraza jest niestała, może zmieniać wszystkie istoty żywe, lecz Europa pozostaje wolna — z wyjątkiem pojedynczych przypadków — i mam wątpliwości, czy można to przypisać użyciu drastycznych środków zapobiegawczych. Być może odpowiedź na pytanie, dlaczego jestem wyjątkiem wśród ostatnich ofiar, dlaczego przechodzę przemianę raczej tak, jak Vergil Ulam, wyjaśni także i inne tajemnice. Jutro pojawią się specjaliści, by pobrać próbki krwi i tkanek, i nie wszystkie one zostaną usunięte z laboratorium. Nad niektórymi popracuję sam, przede wszystkim nad krwią i limfą.”

Zawahał się, trzymając palce nad klawiaturą komputera i właśnie znów zabierał się do pisania, kiedy Paulsen-Fuchs dzwonkiem zwrócił jego uwagę na to, co dzieje się w komorze obserwacyjnej.

— Dobry wieczór — przywitał go Bernard, obracając się z krzesłem.

Ostatnio chodził wyłącznie nago. Kamera, umieszczona w górnym prawym rogu szklanej tafli, oddzielającej laboratorium od komory, obserwowała jego ciało, przesyłając strumień informacji do komputera.

— Niedobry wieczór, Michael — odpowiedział Paulsen-Fuchs. Jego zawsze smutna twarz była jeszcze smutniejsza i bardziej strapiona niż zazwyczaj. — Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów, teraz jeszcze grozi nam wojna.

Bernard podszedł do okna i patrzył, jak dyrektor Pharmeku rozwija brytyjską gazetę. Tytuły sprawiły, że ciarki przebiegły mu po plecach.

ROSJANIE ZAATAKOWALI PANAMĘ BOMBAMI ATOMOWYMI!

— Kiedy? — zapytał.

— Wczoraj po południu. Kubańczycy donieśli o chmurze radioaktywnej przesuwającej się nad Atlantykiem. Satelity szpiegowskie NATO potwierdziły lokalizację centrum wybuchu. Przypuszczam, że wojsko wiedziało o wszystkim wcześniej, w końcu mają te swoje sejsmografy i co tam jeszcze, ale prasa dowiedziała się dopiero dzisiaj rano. Rosjanie użyli dziewięciu lub dziesięciu jednomegatonowych głowic, prawdopodobnie wystrzelonych z łodzi podwodnych. Rejon kanału jest…

Potrząsnął głową.

— A Rosjanie milczą. Połowa Niemców spodziewa się, że zostaniemy zaatakowani w ciągu tygodnia. Druga połowa jest pijana.

— Jakieś wiadomości z tego kontynentu? W ciągu ostatnich dwóch dni tak właśnie zaczęli nazywać Amerykę Północną. Ten kontynent. Tam dzieją się teraz najważniejsze rzeczy.

— Nic. — Paulsen-Fuchs z rozmachem rzucił gazetę na stół.

— Czy wy… Europejczycy… spodziewacie się, że Rosjanie wkroczą do Ameryki?

— Tak. Lada dzień. Interes nadrzędny, czy jak to się tam nazywa po angielsku. Prawo ochrony dóbr własnych. Zachichotał.

— Nie jestem ich adwokatem ale, wiem, że znajdą właściwe słowa, by usprawiedliwić swą akcję w Genewie. Jeśli do tej pory nie zbombardują Genewy.

Oparł się ciężko o stół. Gazeta leżała między jego szeroko rozstawionymi dłońmi.

— Nikt nie potrafi przewidzieć, co się z nimi stanie, jeśli dokonają inwazji. Rząd USA na wygnaniu stroi groźne miny i straszy wojskami amerykańskimi w Europie, ale Rosja nie bierze go poważnie. W zeszłym miesiącu, jeszcze nim do mnie dzwoniłeś, zamierzałem wyjechać na urlop. Pierwszy od siedmiu lat. No i, oczywiście, nici z urlopu! Michael, wprowadziłeś w moje życie coś, co może mnie zabić. Wybacz ten chwilowy egoizm.

— Rozumiem — odpowiedział spokojnie Bernard.

— Jest w Niemczech takie stare przysłowie. Brzmi ono: „Trafia cię ta kula, której nie słyszysz.” Czy to dla ciebie jasne?

Bernard skinął głową.

— A więc pracuj, Michael. Pracuj bardzo ciężko. Nim zginiemy z naszej własnej ręki.

27

W biurku na stanowisku straży World Trade Center Suzy znalazła wielką, mocną latarkę — bardzo cwaną, czarną jak lornetka, z regulowaną szerokością snopu światła. Z latarką w ręku wzięła się za badanie hali głównej i przejść na niższych piętrach, łączących oba wieżowce. Trafiła do sklepu-butiku i dłuższy czas przymierzała ciuchy, ale przy latarce nie mogła się dobrze obejrzeć, zresztą światło i tak zaczęło blednąc. A poza tym było to trochę upiorne. Bez większego przekonania starała się także zorientować, czy kiedyś ktoś taki jak ona gdzieś się tu zabłąkał. Zeszła nawet na chwilę na stację metra przy Cortland Street. Kiedy już upewniła się, że niższe piętra są mimo wszystko puste, oczywiście z wyjątkiem wszechobecnych kupek ubrań, wróciła do Sali Świec (sama wymyśliła tę nazwę) i zaczęła planować wspinaczkę.

Znalazła plany północnego wieżowca i długo wodziła palcem po mapkach przedstawiających halę wejściową i niższe piętra. Przewracając kolejne kartki grubej książki zorientowała się w końcu, że w budynku nie ma jednej klatki schodowej prowadzącej na samą górę, że schody kończą się i zaczynają w różnych miejscach na różnych piętrach. Utrudniało to bardzo wejście na szczyt.

Znalazła na planie drzwi do klatki schodowej prowadzącej na pierwsze piętro. Sprawdziła, były zamknięte. Wróciła do stanowiska straży, pogmerała nogą w kupkach mundurów i znalazła w końcu wielki pęk kluczy na elastycznym sznurze. Wyciągnęła pasek ze szlufek spodni i zauważyła przy tym, że w kupce ubrań jest także biustonosz. Zabrała klucze. — Przepraszam — szepnęła, układając ubrania mniej więcej tak, jak leżały przedtem — chce je tylko pożyczyć. Zaraz wracam. — Zorientowała się, co robi, i tak mocno przygryzła kciuk, że zostały na nim wyraźne, głębokie ślady zębów. — Nie ma tu nikogo — powiedziała sobie. — Nigdzie nikogo nie ma. Teraz jestem tu tylko ja.

Przeczytanie plakietek przy kluczach zajęło jej sporo czasu, ale w końcu znalazła te, które otwierały właściwe drzwi. Schody były proste, z betonu i stali. Na pierwszym piętrze wychodziły na korytarz. Wyjrzała zza rogu, spojrzała w perspektywę pomalowanych na biało ścian i zobaczyła drzwi; niektóre miały nalepki z nazwami biur, inne tylko numery. Zajrzała za kilka z nich, ale niewiele jej z tego przyszło.

— W porządku — powiedziała sobie. — To tylko spacer, długi spacer. Potrzebuję jedzenia i wody.

Spojrzała na buciki, które miała na nogach i westchnęła. Nie ma wyboru, chyba że zdecyduje się pożyczyć parę butów od…

Nie zachwycił jej ten pomysł. Zeszła na parter, z kiosku z gazetami zabrała plastikową torbę i wypełniła ją najlżejszym jedzeniem z wózka. Z wodą miała więcej kłopotów: plastikowe pojemniki były nieco za duże, by nosić je wygodnie przy pasku. Ale nie było wyboru. Jeśli na wyższych piętrach znajdzie jakąś wodę, a w końcu musiały tam być chociażby jakieś automaty z napojami, zawsze będzie mogła je zostawić.

Zaczęła wspinaczkę o ósmej trzydzieści rano. Najlepiej będzie, myślała, wchodzić po dziesięć pięter, a w przerwach odpoczywać, sprawdzać, co słychać i oglądać, co widać z góry. W ten sposób mogłaby dotrzeć na szczyt w jeden dzień.

Wspinała się nucąc Michelle, ściskając mocno stalową poręcz, mijając mnóstwo drzwi. Starała się znaleźć właściwy rytm. Howard i Kenneth zabrali ją kiedyś na włóczęgę po Maine i tam nauczyła się, że każdy piechur ma swój rytm. Kiedy idzie się w rytmie, jest łatwiej. Kiedy próbujesz dostosować się do innych, jest ci znacznie trudniej.

— Nie ma nikogo innego — powiedziała do siebie na czwartym piętrze. Znów zanuciła Michelle, ale ta piosenka nie pasowała do rytmu jej kroków, więc zagwizdała jeden z marszów Johna Williamsa.

Na dziewiątym piętrze zaczęło brakować jej tchu. Jeszcze jedno. Na dziesiątym usiadła, opierając się o ścianę i patrząc na kolejne drzwi. Może to jednak nie był najlepszy pomysł, pomyślała. Była jednak uparta (tak zawsze mówiła o niej matka) i zrobi to, co zaplanowała. „Nie mam wyboru,” powiedziała głośno. W pustej sali jej głos zabrzmiał bardzo słabo.

Kiedy już oddychała mniej więcej normalnie, wstała, poprawiła pojemniki z wodą, zabrała torbę zjedzeniem, podeszła do następnych drzwi i otworzyła je. Kolejne piętro. Inna sala, inne korytarze, inne biura. Zdecydowała, że obejrzy jeden z pokojów wypoczynkowych. „Pamiętaj o wodzie,” przypomniała sobie. Obejrzała wejścia do obu toalet, zachichotała i wybrała męską. Zapaliła latarkę, w jej świetle obejrzała lustra i inne rzeczy, poddała się ciekawości i zaczęła zwiedzanie. Nigdy przedtem nie widziała wysokich, porcelanowych urządzeń stojących w rzędach pod ścianami. Zapomniała nawet, jak się nazywają. Zajrzała do jednej z kabin i zamarła czując, jak gdzieś wewnątrz niej wybucha perwersyjnym śmiechem skręcający wnętrzności strach.

W jednej z, kabin leżała na podłodze kupka ubrań.

— Wciągnęło go wprost do sedesu — szepnęła, prostując się i wycierając napływające do oczu łzy. — Biedny facet. Cholera.

Wytarła oczy podwiniętymi wysoko rękawami i przekręciła kran z ciepłą wodą nad jedną z umywalek. Pociekł słabiutki strumyczek. Z zimną poszło nieco lepiej, ale i tak nie wyglądało to szczególnie obiecująco.

Wyszła z łazienki i powoli powędrowała korytarzem. Za podwójnymi drzwiami, ozdobionymi wizytówkami z japońskimi nazwiskami, znajdowała się poczekalnia: pluszowe sofy, szklane stoliki i wielkie biurko przy tylnej ścianie. Za biurkiem nie było nikogo. Nie było też ubrania. Nic tu nie znajdzie.

Spojrzała przez okno poczekalni na plac. To brązowe coś zakryło go już w całości. Właź — powiedziała sobie. — Schody do nieba. Umrzyj na szczycie, będziesz bliżej. Lecz właź!

28

— Zupełnie jak spacerek gardłem — powiedział John.

— Jezu, ty chyba jesteś chory!

— Ale mam racje, nie?

— Masz — odpowiedział Jerry. Chrząknął i pochylił się jeszcze niżej. — Zachowujemy się jak durnie. Dlaczego akurat ten pagórek? I dlaczego teraz?

— Ty sam go wybrałeś.

— I sam nie wiem czemu. Może w ogóle bez powodu? — To chyba taki sam powód jak każdy inny, nie?

W miarę jak szli coraz dalej, ściany tunelu zmieniały się. Grube cieliste rury przeszły w delikatną lśniącą sieć, wyglądającą jak wymalowane farbą w sprayu wnętrzności. John oświetlił ścianę, przyjrzał się jej bliżej i dostrzegł, że każde wgłębienie miedzy włóknami wypełnione jest małymi dyskami, sześcianami i kulami, wtłoczonymi jedne w drugie w sposób raczej bezsensowny. Podłoga zwężała się, a elastyczne podłoże dzieliło na równoległe twarde pasy.

— Dreny — powiedział Jerry, pokazując palcem. Przesuwali snopem światła w przód i w tył, czerpiąc z jego blasku poczucie bezpieczeństwa. Od czasu do czasu oświetlali nawzajem swe twarze, sprawdzali, czy nic nie przylepiło się do skóry i ubrań.

Tunel rozszerzył się nagle. Otoczyła ich gęsta, słodka mgła.

— Szliśmy wystarczająco długo, by znaleźć się pod kolejnym pagórkiem stwierdził Jerry. Zatrzymał się i wyciągnął but z lepkiej, zalegającej podłogę substancji. — Mnóstwo tutaj tego świństwa — dodał.

John oświetlił podeszwę jego buta. Cała pokryta była brązowoczerwonym śluzem.

— To nie jest chyba głębokie — stwierdził.

— Przynajmniej na razie.

Mgła wydzielała lekki zapach nawozu. Lub morza. Żyła. Poruszała się cienkimi, długimi pasmami, jakby ściskały ją fale powietrza. — A teraz dokąd? — spytał Jerry. — Nie chcielibyśmy przecież chodzić w kółko.

— Ty dowodzisz. Nie każ decydować mnie.

— Śmierdzi tu, jakby ktoś rozrzucił wodorosty w sklepie ze słodyczami. Aż chce się rzygać!

— Grzyby. — John oświetlił podłoże.

Wokół stóp dostrzegli białe, półkoliste twory, pękające z trzaskiem pod naciskiem butów. Podniósł snop światła i poprzez mgłę zobaczył przed sobą pionowe i poziome linie.

— Regały — powiedział Jerry. — Coś rośnie na półkach.

Półki „regałów” miały może pół centymetra grubości. Opierały się na nieregularnie rozmieszczonych podpórkach, a wszystko to zrobione było z twardej, białej, odbijającej światło substancji. Na regałach leżały stosy czegoś, co przypominało spalony papier, wilgotny spalony papier.

— Ugh — stęknął Jerry, dotykając zgiętym palcem jednej z kupek.

— Gdybym był tobą, nie ruszałbym niczego — stwierdził John.

— Do diabła, przecież jesteś mną. Prawie niczym się nie różnimy.

— I ja niczego nie ruszam.

— Jasne. To chyba niezły pomysł.

Przeszli wzdłuż półek i doszli do pokrytej rurkami ściany. Rurki wpełzały na półki, dzieląc się po wielokroć i w mniejszych wiązkach dochodząc do leżących na półkach kupek błyszczącej brązowej substancji.

— A z czego to jest w ogóle zrobione? — zainteresował się Jerry, dotykając jednej z podpórek. — Plastik?

— Nie wygląda mi to na plastik — odpowiedział z wahaniem John. — Raczej na czystą i białą… kość.

Bracia spojrzeli sobie w oczy.

— Mam nadzieję, że nie. — Jerry odwrócił się. Wśród pasm mgły i wirującego powietrza przeszli na drugą stronę regałów i zobaczyli białą, jakby zrobioną z pianki matrycę, przypominającą gumowy pszczeli plaster pełen wgłębień, wypełnionych po brzegi gęstym, purpurowym płynem. Płyn przelewał się od czasu do czasu, sycząc i dymiąc w momencie zetknięcia z podłogą.

John w ostatniej chwili opanował się i nie zwymiotował, wybełkotał tylko coś o tym, że trzeba wyjść.

— Jasne — powiedział Jerry, pochylając się, by lepiej widzieć wgłębienia. — Tylko przyjrzyj się najpierw temu.

John zawahał się i spełnił polecenie brata. Stał przygarbiony, opierając dłonie na kolanach i przyglądał się wgłębieniu, które pokazywał mu Jerry.

— Spójrz tylko na te niteczki. I koraliki wędrujące po niteczkach, tu, nad płynem. Czerwone koraliki. Wyglądają jak krew, no nie?

John skinął głową. Wygrzebał z kieszeni nóż komando-ski, który znalazł pod rozprutym siedzeniem angielskiego jeepa. Z rękojeści wyciągnął małe szkło powiększające.

— Przyświeć mi — powiedział.

Obejrzał wypełnione płynem wgłębienia i cienkie nici.

Im dokładniej się temu przyglądał, tym więcej widział szczegółów. Nie potrafił rozpoznać niczego, dostrzegł jednak, że powierzchnia czerwonego płynu składa się z tysięcy ostrosłupów. Biały budulec przypominał fakturą styropian lub korek.

Zacisnął zęby.

— Bardzo to piękne — powiedział.

Złapał za krawędź wgłębienia i rozerwał je. Płyn chlusnął na podłoże. Mgła zgęstniała.

— Tu ich nie ma.

— Dlaczego to zrobiłeś?

John uderzył miękki plaster miodu i poderwał rękę, umazaną błyszczącym czerwonym płynem.

— Bo tu ich nie ma! — krzyknął.

— Kogo?

— Ruth i Lorena. Ich tu nie ma!

— Zaraz… — Jerry chciał przemówić bratu do rozsądku, ale John rozrywał sieć obydwiema rękami. W oparach słodkiej, gęstej mgły zaledwie mogli dostrzec się nawzajem. Jerry złapał go za ramie i próbował powstrzymać.

— Przestań, John. Przestań, do cholery!

— Zabrali ich! — wrzeszczał John. Poczuł, że coś ściska go za gardło, wiec chwycił je jedną ręką, drugą dokonując dalej dzieła zniszczenia. — Ich tu nie ma, Jerry.

Potoczyli się po lepkim podłożu. Jerry zdołał w końcu unieruchomić ramiona brata. Latarka upadła tak, że świeciła w górę i poza ich plecy. John potrząsnął głową tak gwałtownie, że krople potu prysnęły we wszystkich kierunkach i zaczął cicho płakać z szeroko otwartymi ustami i mocno zaciśniętymi powiekami. Jerry przytulił brata, patrząc nad jego ramieniem w lśniącą w świetle latarki, wirującą mgłę. „Ciii…” powtarzał raz za razem. Cali pokryci byli śmierdzącym brązowym błotem. „Ciii…”

— Powstrzymywałem się — chlipnął John biorąc nierówny, głęboki oddech. — Puść mnie, Jerry. Za długo się powstrzymywałem. Wynośmy się stąd. Tu nikogo nie ma. Tu nigdy nikogo nie było.

— Racja — przytaknął Jerry. — Nie tu. Może gdzie indziej, ale tu, nie.

— Ja ich czuję, Jerry.

— Wiem. Ale nie tu.

— To gdzie do diabła…

— Ciii… — Leżeli w lepkim błocie, słuchając cichego syku mgły i powietrza. Jerry czuł, jak rozszerzają mu się oczy. Jak u wpatrzonego w ciemność kota. — Ci…! Coś tam…

— O Chryste! — Johnn próbował wyrwać się z objęć brata.

Wstali ociekając śluzem, wpatrzeni w oświetloną latarką przestrzeń. W blasku światła mgła gęstniała, poruszała się. To jogger — powiedział Jerry, gdy zamazana sylwetka nabrała kształtu.

— Jest za wielki — odpowiedział John.

To coś miało co najmniej trzy metry średnicy, było lekko spłaszczone, z boków zwisały mu frędzle. W słabym świetle wydawało się brązowe. — Nawet nie ma nóg. — Jerry był niebotycznie zdumiony. — Po prostu lata!

John zrobił krok do przodu.

— Cholerni Marsjanie — powiedział cicho, podnosząc zaciśnięte w pięści dłonie. — Ja wam…

I wtedy przyszła chwila zapomnienia.

Poranne słońce ochlapało niebo na wschodzie akwamaryną. Miasteczko, pokryte białymi i brązowymi płachtami, przypominało raczej pejzaż spod wody, fragment płaskiego dna oceanu.

Stali za ogrodzeniem, w rowie melioracyjnym i patrzyli na Livermore.

— Ruszam się z trudem — przyznał Jerry.

— Ja też.

— Ucięło nas chyba?

— Ja tam nic nie czuję.

John poruszył ramionami na próbę.

— Chyba ich widziałem.

— Kogo widziałeś?

— Wszystko mi się myli, Jerry.

— Mnie też.

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy mogli już chodzić. Nad miastem, pomiędzy zarysami budynków, unosiły się przezroczyste półkule, od czasu do czasu strzelając w dół cienkimi promieniami światła.

— Wyglądają jak meduzy — stwierdził Jerry, gdy chwiejąc się i zataczając schodzili do ciężarówki.

— Chyba widziałem Ruth i Lorena — powtórzył z wahaniem John. — Nie jestem pewien.

Powoli, sztywno, podeszli do samochodu, wspięli się na przednie siedzenie i zamknęli za sobą drzwi.

— Jedźmy.

— Gdzie? — spytał Jerry.

— Widziałem ich tam, gdzie byliśmy. Ale ich tam nie było. Przecież to bez sensu.

— Nie, chodziło mi o to, gdzie mamy jechać.

— Wyjedźmy z miasta. Gdzieś.

— Oni są wszędzie, John. Tak mówią w radiu.

— Cholerni Marsjanie. Jerry westchnął.

— Marsjanie by nas wykończyli, John.

— Pieprzę ich. Jedźmy.

— Czymkolwiek są — stwierdził Jerry — jestem pewien, że wzięli się stąd. Pełnym wyrazu gestem wskazał na ziemię. Właśnie stąd. Zza ogrodzenia. — Jedź!

Jerry włączył silnik i wrzucił bieg. Ruszyli pokrytą pyłem drogą, skręcili w East Avenue, o włos minęli stojący na najbliższym skrzyżowaniu pusty samochód i pojechali Vasco Road w stronę autostrady.

— Ile mamy paliwa?

— Zatankowałem go wczoraj do pełna. Nim te płachty zakryły pompy.

— Wiesz — powiedział John, pochylając się po leżącą na podłodze szmatę i wycierając nią ręce — myślę, że nie jesteśmy wystarczająco cwani, żeby coś z tego zrozumieć. Po prostu nie mamy pojęcia, o co chodzi.

— Nie mamy o tym pojęcia — powiedział Jerry i zmrużył oczy. Mniej więcej milę przed nimi ktoś stał na drodze i machał rękami. John powiódł wzrokiem za zdumionym spojrzeniem brata.

— Nie jesteśmy sami — stwierdził. Jerry zwolnił.

— To kobieta!

Zatrzymali się czterdzieści, pięćdziesiąt metrów przed stojącą na poboczu postacią. Jerry wystawił głowę przez okno, przyglądając się jej uważnie.

— Ale nie młoda — stwierdził zawiedziony.

Miała około pięćdziesięciu lat i czarne proste włosy. Ubrana była w brzoskwiniowe jedwabie, powiewające za nią, gdy zaczęła biec. Bracia spojrzeli po sobie i potrząsnęli głowami nie wiedząc, co myśleć i co robić.

Kobieta podbiegła do samochodu od strony pasażera, dysząc ciężko i śmiejąc się.

— Dzięki Bogu — powiedziała. — Czy komu tam trzeba dziękować. Myślałam, że tylko ja zostałam w naszym mieście.

— No, chyba nie — odpowiedział Jerry.

John otworzył drzwi i pomógł kobiecie wsiąść do szoferki. Przesunął się, robiąc jej miejsce. Zajęła je, westchnęła głęboko i znowu się uśmiechnęła. Później obróciła głowę i przyjrzała się ostro braciom.

— Wy, chłopcy, nie jesteście żadnymi bandytami, co?

— Nie sądzę — odpowiedział Jerry, nie odrywając wzroku od szosy. — Skąd pani jest?

— Z Livermore. Zniszczyły mi dom, a wszystkie inne poprzykrywały tymi płachtami. Wyglądają teraz jak prezenty pod choinkę. Myślałam, że jestem ostatnią żywą istotą na świecie.

— Nie słuchała pani radia?

— Nie. Nie znoszę tych elektronicznych cudeniek. Ale i tak wiem, co się dzieje.

— Tak? — zainteresował się Jerry, wyjeżdżając na szosę.

— A tak. To mój syn. On jest za to odpowiedzialny. Nie wiedziałam, że to będzie wyglądało właśnie tak, ale nie mam żadnych wątpliwości. A przecież go ostrzegałam!

Bracia znów popatrzyli na siebie. Kobieta odrzuciła włosy do tyłu i zręcznie nałożyła na nie elastyczną opaskę.

— Wiem, wiem — powiedziała chichocząc. — Brzmi to tak, jakbym zwariowała. Gorzej niż nasze miasteczko. Ale mogę wam powiedzieć, dokąd powinniśmy pojechać. — Dokąd? — spytał Jerry.

— Na południe — odpowiedziała kobieta. — Tam, gdzie pracował mój syn. Wygładziła jedwab na kolanach. — A przy okazji, nazywam się Ulam. April Ulam.

— John — przedstawił się John, wyciągając niezgrabnie rękę i ściskając dłoń kobiety. — A to mój brat, Jerry.

— Ach, tak — powiedziała April. — Bliźniaki? To ma chyba sens.

Jerry wybuchnął śmiechem. Do oczu napłynęły mu łzy, wytarł je brudną, lepką ręką.

— Na południe, proszę pani?

— Oczywiście.

29

Elektroniczny dziennik Michaela Bernarda

„15 stycznia: Przemówiły do mnie dzisiaj. Na początku z kłopotami, ale później, w ciągu dnia, nabrały pewności.

Jak mam opisać doświadczenie ich głosów? Gdy przekroczyły już barierę między krwią i mózgiem, kiedy zbadały ogromną (dla nich) krainę mego umysłu, kiedy odkryły schemat w działaniach tej krainy — a tym schematem jestem ja — i zorientowały się, że informacje z ich dalekiej przeszłości, sprzed miesięcy, są prawdziwe, że makroświat istnieje…

Nauczywszy się tak wiele, muszą się teraz uczyć, co to znaczy być człowiekiem. Bowiem tylko pod tym warunkiem mogą nawiązać kontakt z tym Deus ex Machina. Zatrudniły do tego dziesiątki milionów „uczonych” i w ciągu mniej więcej trzech dni rozgryzły problem, a teraz pogadują do mnie językiem nie dziwniejszym, niż gdyby były, powiedzmy, australijskimi aborygenami.

Siedzę sobie na krześle za biurkiem i, gdy nadchodzi właściwa chwila, rozmawiamy. Trochę po angielsku (tak sądzę, rozmowa może mieć miejsce w przedjęzykowej części mózgu i być wtórnie tłumaczona na język), trochę obrazami, trochę innymi zmysłami, głównie smakiem, który interesuje je szczególnie.

Nie jestem w stanie uświadomić sobie w pełni rozmiaru zamieszkującej mnie populacji. Jest jej wiele klas: oryginalne noocyty i ich pochodne, zmienione natychmiast po inwazji; różne kategorie komórek ruchomych, których wiele jest najwyraźniej nowych w ciele, nowo stworzonych i przeznaczonych do wypełniania nowych funkcji; komórki stałe, nie będące prawdopodobnie jednostkami w intelektualnym sensie tego słowa, niezdolne do poruszania się i wykonujące zawsze te same, choć być może bardzo skomplikowane zadania; komórki ciągle nie zmienione (do tej kategorii należą niemal wszystkie komórki mego mózgu i układu nerwowego) i inne, o których nic jeszcze nie wiem na pewno.

Razem są ich dziesiątki bilionów.

W dużym przybliżeniu zawieram w sobie dwa biliony w pełni wykształconych inteligentnych istot.

Jeśli pomnożymy te szacunkową liczbę przez populacje Ameryki Północnej w przybliżeniu pół miliarda — otrzymamy miliard bilionów lub 1020. Tyle jest w tej chwili na Ziemi istot inteligentnych, pomijając oczywiście całkiem nieznaczną liczbę ludzi”.

Bernard wprowadził zapis do pamięci i odsunął krzesło od biurka. Zbyt wiele trzeba było zarejestrować, nadchodziło zbyt wiele informacji; wątpił, by kiedykolwiek udało mu się wyjaśnić te wrażenia badaczom z zewnątrz. Po tygodniach frustracji, po atakach ostrej klaustrofobii, po próbach złamania chemicznego jeżyka krwi zalało go morze informacji tak ogromne, że nie mógł nawet zacząć ich przyswajać. Wystarczyło tylko zadać pytanie i tysiące lub miliony inteligentnych istot natychmiast przystępowało do analizowania tego pytania i udzielania szczegółowych, szybko po sobie następujących odpowiedzi:

Pytanie: „Czym dla was jestem?” powodowało odpowiedź:

Ojciec/Matka/Wszechświat

Świat-Wyzwanie

Źródło wszystkiego

Starożytny, powolny

góra-galaktyka

Mógł sobie godzinami przypominać zespoły zmysłowe, towarzyszące tym słowom: smak serum własnej krwi, stałość tkanek ciała, radość przyjmowanej pożywki, konieczność oczyszczenia, opieki.

W nocnej ciszy, leżąc na łóżku, czując na ciele dotyk wszechobecnych czujników i wiedząc, że kamery patrzą na niego w podczerwieni, wsłuchany w ostrożne, pełne niemal szacunku pytania i odpowiedzi noocytów, Bernard nurkował w sny i wynurzał się, dalej śniąc. Od czasu do czasu budził się ostrzegany przez jakiegoś umysłowego strażnika, że badane jest nowe terytorium.

Poczucie czasu ulegało zakłóceniom, nawet w dzień. Minuty spędzone na rozmowach z komórkami wydawały się godzinami. W świat swego laboratorium powracał z irytującym brakiem przekonania o jego realności.

Wizyty Paulsen-Fuchsa i innych gości wydawały się coraz rzadsze, mimo że zawsze odbywały się o tej samej porze.

Paulsen-Fuchs przyszedł o trzeciej po południu z opracowaniem wiadomości, które Bernard obejrzał lub przeczytał wcześniej. Wieści były niezmiennie złe i z dnia na dzień gorsze. Rosjanie szaleli jak dziki koń, który wyrwał się na wolność, a Europa patrzyła na nich w panice, ziejąc bezradnym gniewem. Po okresie aktywności akurat teraz zapadli w ponure milczenie, które nie uspokoiło nikogo. Bernard poświęcił tym problemom niewiele czasu, po czym zapytał, czy poczyniono jakieś postępy w kwestii kontrolowania inteligentnych komórek.

— Żadnych — usłyszał w odpowiedzi. — Z pewnością rządzą całym systemem immunologicznym. Oprócz znacznie zwiększonego metabolizmu są dobrze zamaskowane. Sądzimy, że potrafią zneutralizować wszystkie antymetabo-lity, nim te zaczną działać. Już się uodporniły na inhibitory w rodzaju aktynomicyny. Krótko mówiąc: nie możemy zaszkodzić im nie szkodząc tobie.

Bernard skinął głową. Dziwne, ale nic go to już nie obchodziło.

— A teraz nawiązałeś z nimi łączność — dodał Paulsen-Fuchs.

— Tak.

Paulsen-Fuchs westchnął i odwrócił się od trzywarstwowej szyby.

— Czy ty wciąż jesteś człowiekiem, Michael?

— Oczywiście, jestem człowiekiem — przytaknął Bernard i nagle zdał sobie sprawę, że nie, że już od miesiąca jest nie tylko człowiekiem. — To ciągle ja, Paul.

To dlaczego musieliśmy wścibiać nos w twoje sprawy, żeby to odkryć? — Nie nazwałbym tego wścibianiem nosa. Zakładałem, że moje notatki są przejmowane i czytane.

— Michael, dlaczego nie powiedziałeś mnie? Może to głupie, ale czuje się urażony. Zakładałem, że w twoim świecie jestem ważną osobą.

Bernard potrząsnął głową i cmoknął.

— Bo jesteś, Paul. Jesteś tu gospodarzem. Z pewnością powiedziałbym ci o wszystkim, jak tylko dowiedziałbym się na pewno, jak to wyrazić słowami. Z pewnością ci powiem. Mój dialog z noocytami dopiero się zaczyna. Nie mam żadnej pewności, że nie popełniamy ciągle podstawowych błędów.

Paulsen-Fuchs zrobił krok w kierunku wyjścia z komory obserwacyjnej. — Więc daj mi znać, kiedy będziesz gotów. To może być bardzo ważne — powiedział zmęczonym głosem.

— Z pewnością. Paulsen-Fuchs wyszedł.

Rozmawialiśmy niemal chłodno, pomyślał Bernard. Zachowuję się tak, jakbym nie był cząstką społeczeństwa. A przecież Paul to przyjaciel. Lecz cóż mógł zrobić?

Być może przestawał być człowiekiem.

30

Na sześćdziesiątym piętrze Suzy zorientowała się, że dzisiaj nie da już rady wejść wyżej. Usiadła w wygodnym, dyrektorskim fotelu za wielkim, dyrektorskim biurkiem (dyrektorski szary garnitur, jedwabną koszulę i buty z krokodylej skóry odepchnęła do kąta) i patrzyła na miasto z wysokości blisko dwustu metrów. Ściany biura pokryte były piękną boazerią z prawdziwego drewna, a na boazerii wisiały sygnowane grafiki Normana Rockwella oprawione w ramy z polerowanego brązu. Zjadła wyjętego z plastikowej torby krakersa z masłem orzechowym i dżemem i popiła go butelką wody mineralnej Calistoga, znalezioną w dobrze zaopatrzonym dyrektorskim barku.

Przez umieszczony na parapecie okna mosiężny teleskop wspaniale wyraźnie widziała znajome dzielnice miasta, pokryte grubą brązową, skórzastą substancją i wszystko, co tylko chciała widzieć na południu i na zachodzie. Wody rzeki koło Governor’s Island wcale nie przypominały wody. Wyglądały jak zamarznięte błoto, a dziwne, zestalone fale rozchodziły się w kręgach, by spotkać się z falami wokół Ellis Island i Liberty Island. Wyglądało to bardziej jak zagrabiony piasek niż woda, ale Suzy oczywiście wiedziała, że woda nie może zmienić się w piasek!

— Musiałeś być bardzo bogaty i dużo zarabiać — powiedziała do szarego garnituru, jedwabnej koszuli i butów z krokodylej skóry. Myślę, że to wszystko jest bardzo ładne i bardzo eleganckie. Gdybym mogła, z pewnością bym ci podziękowała. Dopiła wodę i wyrzuciła butelkę do drewnianego kosza na śmieci, który stał pod biurkiem.

Fotel był wystarczająco wygodny, by się w nim przespać, ale miała nadzieję na znalezienie łóżka. Dawno temu, w telewizji, oglądała filmy o bogatych dyrektorach, którzy mieli sypialnie przy swoich biurach. To biuro było z pewnością wystarczająco wymyślne. Czuła się jednak zbyt zmęczona, by zaczynać poszukiwania od razu.

Masowała obolałe mięśnie nóg, a nad New Jersey zachodziło słońce.

Niemal całe miasto, a przynajmniej to, co mogła zobaczyć z góry, pokrywały czarne i brązowe koce. Lepiej nie sposób było tego nazwać. Ktoś się pojawił i przykrył wieżowce Manhattanu, aż do dziesiątego lub dwudziestego piętra, wojskowymi kocami z wyprzedaży. Od czasu do czasu widziała wielkie płachty odrywające się i żeglujące z wiatrem. Tak, jak w Brooklynie. Ale zdarzało się to coraz rzadziej.

— Do widzenia, słońce — powiedziała Suzy. Maleńki łuk czerwonego blasku rozbłysł i zgasł. W ostatniej sekundzie światło rozszczepiło się w atmosferze i zabłysło zielenią. Coś takiego zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Mówili jej o tym w szkole. Nauczyciel powiedział, że to się rzadko zdarza i nie tłumaczył, skąd się bierze. Suzy uśmiechnęła się radośnie. Widziała na własne oczy!

— Jestem po prostu uprzywilejowana — powiedziała. A potem zaczęła zdawać sobie sprawę (nie wiedziała, czy to dowód odzywającej się od czasu do czasu jej przedziwnej wnikliwości, czy po prostu śni na jawie) że obserwują ją. To brązowe coś obserwuje ją. I rzekę. Kupki ubrań. Obserwuje ją to, w co zmienili się ludzie. To nie był ten nieprzychylny rodzaj obserwacji, wiedziała, że są z niej zadowoleni. Nie zmienią jej tak długo, jak długo będzie robiła to, co robi.

— A teraz muszę znaleźć sobie łóżko — powiedziała wstając z krzesła. Bardzo piękne biuro — dodała, zwracając się do szarego garnituru.

W sekretariacie, za biurkiem sekretarki, dostrzegła nieduże, nie oznakowane drzwi. Poruszyła klamką, otworzyła je i zobaczyła schowek pełen formularzy i mnóstwa innych papierów, poukładanych porządnie na półkach. Niżej ciągnęły się jakieś kable prowadzące do pudełka ze świecącym na górze czerwonym światełkiem. Coś dostarczało światełku elektryczności. Może to alarm, pomyślała, a może wykrywacz dymu? Zamknęła schowek i poszła w drugą stronę. Za rogiem wychodzącego z biura korytarza też znalazła drzwi, ozdobione mosiężną plakietką z napisem „PRYWATNE”. Skinęła głową i poruszyła klamką. Zamknięte. Ale Suzy była już doświadczonym złodziejem kluczy. W szufladzie biurka znalazła kilka, które — na oko — mogły pasować. Drugi okazał się tym właściwym. Obróciła klamkę i otworzyła drzwi.

Pokój był ciemny. Zapaliła latarkę. Szeroki promień światła wyłowił z mroku wygodne łóżko, nocną szafkę, stojący w kącie stół, mały komputer na stole i…

Suzy krzyknęła. Usłyszała huk i kątem oka zobaczyła coś małego, poruszającego się pod stołem, inne takie rzeczy siedziały też pod łóżkiem. Poświeciła wyżej. Zza łóżka wyrastała rura, a na jej szczycie znajdował się okrągły przedmiot o wielu płaskich trójkątnych ściankach. Przedmiot chwiał się, próbując uniknąć światła. Coś małego i ciemnego przemknęło koło jej stóp, odskoczyła i opuściła światło latarki na buty.

Mógłby to być szczur, gdyby nie to, że wydawał się za duży i kształt miał jakiś nie ten. Na kota zaś był za mały. Miał mnóstwo wielkich oczu, a w każdym razie błyszczących dziur wokół głowy i tylko trzy porośnięte czerwonym futrem nogi. Pobiegł do biura. Suzy zatrzasnęła drzwi do sypialni i cofała się, przykrywając usta dłonią.

Do diabła z najwyższym piętrem. Nic jej to już nie obchodziło.

Korytarz za sekretariatem był pusty. Na biurku sekretarki stało radio, butelka wody i torba zjedzeniem. Zabrała je szybko. Butelkę przewiesiła na pasku za rączkę, torbę zarzuciła na plecy. „Jezu, Jezu!” szepnęła. Pobiegła korytarzem czując, jak butelka obija się jej o pośladek, otworzyła prowadzące na korytarz drzwi. „W dół!” mamrotała. „W dół, w dół, w dół!” Spróbuje uciec. Jeśli coś takiego mogło się zdarzyć wyżej, nie miała wyboru. Jej buty szybko i mocno uderzały w stopnie schodów. Torba podskoczyła nagle i pękła. Po schodach potoczyły się krakersy, słoiki i puszki, kawałki suszonego mięsa. Słoiki pękły, zamknięta puszka śliwek toczyła się powoli, uderzając o stopnie, bum, bum, bum.

Suzy stanęła, zawahała się, próbowała złapać śliwki i nagle spojrzała na ścianę za sobą. Patrzyła na białą i brązową powłokę. Powoli, otwierając szeroko pełne niedowierzania oczy, okręciła się spoglądając poza poręcz schodów. Białe włókna pokrywały drzwi, brązowa substancja powoli, bezboleśnie powoli pełzła w górę po wewnętrznej ścianie.

— O nie! — krzyknęła Suzy. — Nie, do diabła! Wy chuje, zostawcie mnie w spokoju, dajcie mi zejść! — Odrzuciła głowę i biła w poręcz pięściami, aż całe pokryły się siniakami. Z oczu płynęły jej łzy. — Zostawcie mnie!

Płachty pełzły w górę.

Znów do góry! Cokolwiek czekają na górze, musi wchodzić! To coś może zwalczyć miotłą, ale przebijać się nie da rady. Oszaleje!

Zebrała, co mogła dosięgnąć z jedzenia i poupychała po kieszeniach. Musi coś znaleźć w restauracji.

— Nie będę o tym teraz myślała — powtarzała raz za razem i nie dotyczyło to jedzenia, którym chwilowo zupełnie się nie przejmowała. Nie będzie myślała o tym, co zrobi, kiedy już dotrze na górę.

Morze brązowych skórzastych płacht zamierzało najwyraźniej zalać całe miasto, nawet najwyższe piętra World Trade Center.

A to nie zostawiało wiele miejsca dla Suzy McKenzie.

31

April Ulam osłoniła oczy i przyglądała się wschodzącemu słońcu. Skrzydła wiatraków w Trący, widocznych na tle żółtawego nieba, obracały się nadal, dostarczając elektryczności opuszczonej stacji benzynowej, w której bracia napełniali bak ciężarówki. Spojrzała na Johna i skinęła głową, jakby czemuś przytakiwała. Oczywiście, minął kolejny dzień. Po chwili wróciła do sklepiku, by przypilnować Jerry’ego, który uzupełniał zapasy.

Jest o wiele twardsza, niż możnaby sądzić na oko, zdecydował John. Szalona czy nie, w każdym razie zaczarowała obu braci. Noc spędzili na stacji, zmordowani, po przejechaniu zaledwie dwudziestu mil. Zdecydowali w końcu, że pojadą środkiem doliny, zgodnie z sugestią April. Najlepiej, twierdziła, unikać terenów, które kiedyś były zamieszkane. — Biorąc pod uwagę, co się zdarzyło w Livermore — tłumaczyła — nie chcemy utknąć na przykład w San Jose, prawda?

Jeśli będą jechać dalej tą drogą, trafią na Los Angeles i albo będą musieli pojechać przez miasto, albo jakoś je objechać, ale John o tym nie wspominał.

Dzięki niej przynajmniej coś robili, myślał. Krytyka nie miała sensu, bo bez April siedzieliby jeszcze w Livermore, wariując tak lub inaczej, najprawdopodobniej gwałtownie. Spacerował wokół ciężarówki, trzymając ręce w kieszeniach i patrząc w drogę.

Umrą.

To mu nie przeszkadzało. Ostatniej nocy czuł się bardzo, bardzo zmęczony, zmęczony w sposób, którego nie mógł uleczyć sen. Wiedział, że Jerry czuje to samo. A więc niech ta zwariowana baba wodzi ich za nos. W czym problem?

A Los Angeles może być bardzo interesujące. Wątpił, czy zdołają dotrzeć do La Jolla.

Jerry i April wyszli ze sklepu, każde z nich niosło po dwie torby. Wrzucili je do ciężarówki i Jerry wyjął ze schowka sfatygowaną mapę. — Pięćset osiemdziesiątką na południe do piątej — powiedział, a April się z nim zgodziła.

John położył ręce na kierownicy. Ruszyli.

Autostrada była na ogół pusta. Od czasu do czasu, nieczęsto, mijali opuszczone (a w każdym razie puste), poustawiane na poboczu pojazdy: ciężarówki, samochody, a raz nawet autobus transportowy wojsk lotniczych. Nie zatrzymywali się.

Droga była dobra. Jechali szybko. Wzgórza wokół zbiorników wody w San Luis i San Banos powinny być zielone po zimowych deszczach, były jednak matowoszare, jakby zagruntowane i przygotowane do malowania na nowo. Nieruchoma jak powierzchnia lustra woda w zbiornikach błyszczała zielenią. Nie widzieli ani ptaków, ani owadów. April traktowała to wszystko z czymś w rodzaju fatalistycznej dumy. Oto dzieło mojego syna, myślała chyba i chociaż, gdy mijali jeziora, zmarszczyła czoło, to jednak nie wydawała się niezadowolona.

Jerry bardzo się nią interesował, chociaż przerażała go także. Nic jednak nie mówił, choć John wyczuwał jego niepewność.

Po obu stronach drogi numer pięć pola pokryte były puszystymi brązowymi płachtami, błyszczącymi w słońcu jak plastik.

— Drzewa, warzywa — powiedziała April, potrząsając głową. — Jak myślicie, co się stało z uprawami?

— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział Jerry. — Ja je tylko opryskiwałem. Nic więcej.

— Nie tylko ludzi. Zabrały wszystko. — April uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. — Biedny Vergil. Nie miał pojęcia.

Zatrzymali się na krótko w sklepie Carl’s Junior, tuż przy autostradzie. Drzwi były otwarte, za ladą leżało kilka ubrań, ale budynek nie był ani zniszczony, ani pokryty płachtami. W toalecie, siusiając po sąsiedzku, bracia ucięli sobie pogawędkę.

— Wierzę jej — powiedział John.

— Dlaczego?

— Bo jest taka pewna swego.

— Ale powód!

— Ona nie kłamie.

— Pewnie, że nie. Tylko ma nierówno pod sufitem.

— Nie sądzę.

Jerry zapiął rozporek.

— Jest czarownicą, John. John nie powiedział „nie”.

Niedaleko zjazdu, oznaczonego „Zagubione Wzgórza”, monotonne, pokryte brązem pola zaczęły zmieniać barwę i charakter, ustępując miejsca coraz większym spłachetkom ziemi pokrytej pyłem, wyglądającej jak martwa. Nieco dalej małe trąby powietrzne zmiatały pył, jak pokojówki sprzątające po szalonej zabawie.

— Gdzie się podziały uprawy? — pytała April.

Jerry potrząsnął głową. „Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.”

John spojrzał przed siebie, poprzez drgające od upału powietrze i lekko wcisnął hamulec, jednocześnie wprawnie redukując biegi, a kiedy zwolnili, wcisnął pedał do deski. Ciężarówka obróciła się z gwizdem opon. Jerry zaklął, a April z ponurą miną złapała się otwartego okna. Stanęli tyłem do kierunku jazdy.

John zawrócił i wrzucił bieg na luz.

Patrzyli. Nie mówili nic. Zabrakło im słów.

Przez drogę przechodziło wzgórze. Ciężka, masywna, wysoka na trzydzieści metrów góra brązu i jasnej szarości z wolna przesuwała się po przewiewanym wiatrem pyle, zaledwie trzysta metrów przed samochodem.

— Jak myślicie, ile ich tu może być? — zapytała April, przerywając milczenie.

— Nie wiem — wykrztusił John z trudem.

— To musi być jedno z tych Zagubionych Wzgórz, o których pisali. — W głosie Jerry’ego nie było śladu humoru.

— Może w tym są wszystkie rośliny? — zainteresowała się April.

Bracia nie mieli zamiaru podejmować dyskusji na ten temat. John czekał, aż wzgórze przejdzie, i pół godziny później, gdy popełzło polami na zachód, włączył silnik i powoli przejechał po pofałdowanym asfalcie. Powietrze pachniało rozgniecionymi roślinami i kurzem.

— Marsjanie — stwierdził John.

Po raz ostatni sprzeciwił się April, która twierdziła, że wie, co się stało. Potem już prawie nie rozmawiali, aż do momentu, gdy zaczęli wjeżdżać pod górę Grapevine. Minęli niezmienione drzewa i domy Fort Tejon, widzieli już niewyraźne zarysy maleńkiego Gorman. Kiedy zbliżali się do grzbietu wzgórza, John spojrzał na Jerry’ego szeroko otwartymi oczami o rozszerzonych źrenicach.

— Miasto Aniołów, jesteśmy na miejscu — powiedział. Minęła piąta. Ściemniało się.

Powietrze nad Los Angeles było czerwone jak surowe mięso.

32

O dwunastej, przez mały właz, dostarczono Bernardowi lunch: owoce, kanapkę z befsztykiem i szklankę wody sodowej. Jadł powoli, z zastanowieniem, od czasu do czasu rzucając okiem na monitor komputera, wyświetlający najnowsze wyniki analizy niektórych białek serum. Podawane na ekranie wyniki były jasnozielone. Pod cyframi, znikającymi w miarę jak pojawiały się nowe, tańczyły nabierając kształtu czerwone linie wykresów. Bernard, co to jest?

— Nie przejmujcie się, odpowiedział na wypływające z jego wnętrza pytanie. — Jeśli nie będę prowadził badań, zepsuję się.

W ciągu zaledwie kilku dni poziom komunikacji poprawił się niezwykle.

?Analizujesz coś w związku z naszą komunikacją. Nie ma potrzeby. Komunikujesz się już prawidłowymi kanałami. Poprzez nas.

Tak, oczywiście. Ale czy mówicie mi wszystko, co muszę wiedzieć?

Mówimy to, co polecono nam powiedzieć.

— Mówicie zagadkami, więc pozwólcie, że i ja będę ich używał. Nie mogę się czuć bezradny, muszę robić coś pożytecznego.

Z wielkimi trudnościami próbujemy zrozumieć kodować twoją sytuację. ZOBACZYĆ. Jesteś w zamkniętej PRZESTRZENI. * Koncentrację* tej PRZESTRZENI uważasz za małą.

— Ale wystarczającą teraz, kiedy mogę sobie z wami pogadać. Jesteś ograniczony. Nie możesz przeniknąć przez granice zamkniętej PRZESTRZENI. Czy to ograniczenie jest twoim wyborem? — Nie jest karą, jeśli się o to martwicie.

Nie kodujemy rozumiemy KARĄ. Czujesz się dobrze. Twe ciało funkcjonuje prawidłowo. Emocje nie osiągają wartości granicznych. — A czym miałbym się denerwować? Przegrałem. Wszystko się skończyło oprócz… hm… głośnego kodowania.

ŻAŁUJEMY, że nie jesteś bardziej świadomy fizjologii twego mózgu. Moglibyśmy powiedzieć ci więcej o twym stanie. A tak mamy ogromne kłopoty ze znalezieniem SŁÓW, by opisać, gdzie znajdują się nasze zespoły. Wracając do najważniejszego pytania. Dlaczego CHCESZ stosować inne formy komunikacji? — Nie blokuje mych myśli, prawda? (Prawda?) Same powinnyście zrozumieć to, co robię. (Jak mógłbym zablokować myśli przed wami?) Rozumiesz naszą niedoskonałość. Jesteś dla nas taki nowy. Traktujemy cię jak…

— Jak?

Tych, którzy otrzymali zadanie odtworzenia tego stanu dla ******* To jest niejasne.

— Takie mam wrażenie.

Traktujemy cię tak, jakbyś był zdolny do łagodnego rozkojarzenia napomnienia za niedoskonałe wypełnianie nakazanych przekształceń. — Traktujecie mnie jak co?

Traktujemy cię jak najwyższy zespół dowódczy.

— Co to jest? No i w związku z tym chciałbym wam zadać całe mnóstwo pytań.

Dostaliśmy zezwolenie na udzielenie ci odpowiedzi na te pytania.

(Jezu! Znają istotę pytań, nim jeszcze zdołałem je sformułować w myśli!)

— Chcę rozmawiać z jednostką. JEDNOSTKA?

— Nie z grupą. Nie z zespołem badawczym. Jedną z was, funkcjonującą samodzielnie.

Studiowaliśmy twoje pojęcie JEDNOSTKI. Nie pasujemy do niego.

— Nie znacie jednostek?

Niedokładnie. Informacje dzieli się między zespół ******* — Niejasne.

Być może właśnie to nazywasz JEDNOSTKA. Różna od pojedynczej osobowości. Jesteś świadomy tego, że komórki łączą się w grupy dla wypełnienia podstawowych strukturyzacji, każda grupa jest najmniejszą JEDNOSTKA. Grupy te bardzo rzadko rozdzielają się na dłużej na pojedyncze komórki. Informacje dzieli się pomiędzy różne grupy realizujące zadany cel, włączając instrukcje i pamięć. Umysłowość dzieli się w ten sposób pomiędzy grupy pełniące funkcje. Ważna pamięć może być rozpuszczona między wszystkie grupy. To, co nazywasz JEDNOSTKĄ może być rozciągnięte na całość.

— Lecz nie jesteście jedną umysłowością, mózgiem grupowym, zbiorową świadomością?

Nie, o tyle, o ile możemy zanalizować te pojęcia.

— Możecie się ze sobą spierać? Mogą być różnice podejścia, tak.

— Więc czym jest grupa dowódcza?

Grupa kluczowa umieszczona na złączeniach dróg, naczyń przenoszących krew i limfę, nadzorująca działania grup wędrownych, komórek służebnych, komórek przystosowa-nych. Jesteś jak najpotężniejsza z grup komórek dowódczych, ale nie jesteś ZAMKNIĘTY i nie zdecydowałeś się jeszcze, by wykorzystać swą moc rozłożenia. Dlaczego nie przejmujesz kontroli? Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym pytaniem długo, być może sekundę lub więcej.

— Zaczynacie rozumieć, co to tajemnica.

Czy zamierzasz ingerować w naszą komunikację przez te badania?

— Nie.

Jest w tym dysjunkcja.

— Czuję się zmęczony. Zostawcie mnie samego. Proszę. Zrozumiane.

Przetarł oczy, sięgnął po któryś z owoców. Poczuł się nagle wyczerpany.

— Michael?

Paulsen-Fuchs stał w komorze obserwacyjnej.

— Cześć, Paul! — powiedział Bernard. — Prowadziłem akurat najdziwaczniejszą w życiu konwersację.

Tak?

— Chyba traktują mnie jak jakieś pomniejsze bóstwo.

— O rany!

— I zapewne zostało mi zaledwie kilka tygodni.

— Mówiłeś tak, kiedy się tu zjawiłeś. Tylko wtedy był to tydzień.

— A teraz czuję zmiany. Powolne, ale to musi się zdarzyć.

Patrzyli na siebie przez trójwarstwowe szkło. Paulsen-Fuchs kilka razy otwierał usta, ale nie mógł przemówić. Bezradnie uniósł ręce.

Taaak — powiedział Bernard i westchnął.

33

Ameryka Północna, transmisja satelitarna z lotu rekonesansowego RB-1H na dużej wysokości. Głos Lloyda Uptona, korespondenta EBN

Tak, na miejscu, przewody oddzielone i zakryte, wszyscy tu jesteśmy trochę poddenerwowani, więc nie zwracajcie uwagi na szczękanie zębami. Nagranie? I na żywo… tak, Arnold? Raz, dwa, trzy… Lloyd rzyga na was słowami, tak, tak właśnie się czuję. W porządku. Colin, ta butelka. Mój pomarańczowy garniturek nie przeszkadza kamerze? Ale mnie tak. Zaczynamy.

Halo, mówi Lloyd Upton z brytyjskiego oddziału European Broadcasting Network. Znajduję się dwadzieścia tysięcy metrów nad tym, co nazywano sercem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w tylnej kabinie amerykańskiego bombowca B-1 przystosowanego do lotów wywiadowczych na dużych wysokościach, symbol RB-1H. Są tu ze mną korespondenci czterech głównych kontynentalnych sieci informacyjnych, dwóch amerykańskich agencji prasowych i BBC. Jesteśmy pierwszymi cywilnymi dziennikarzami, którzy znaleźli się nad Stanami Zjednoczonymi od chwili wybuchu tej najpotworniejszej w historii ludzkości plagi. Towarzyszy nam dwóch cywilnych naukowców, z którymi przeprowadzimy wywiady w trakcie lotu powrotnego. Do tej pory lecieliśmy ze średnią prędkością dwukrotnie przekraczającą prędkość dźwięku, czyli Mach 2.

W ciągu zaledwie ośmiu tygodni, dwóch krótkich miesięcy, cały kontynent amerykański przeszedł przemianę, której po prostu nie można opisać. Wszystkie charakterystyczne cechy terenu — całe miasta! — znikły pod… a może zostały przekształcone w coś, co jest biologicznym koszmarem. Nasz samolot leciał zygzakami z Nowego Jorku do Atlantic City, później do Waszyngtonu i poprzez Virginie, Kentucky i Ohio; wkrótce dokonamy przelotu na wysokości tysiąca metrów nad Chicago, Illinois i Wielkimi Jeziorami. Następnie zawrócimy i przelecimy nad Wschodnim Wybrzeżem na Florydę. Nad Zatoką Meksykańską zatankujemy paliwo z samolotu lecącego z Bazy Marynarki Wojennej Guantanamo na Kubie, która chyba cudem uniknęła dotąd zarazy.

Potrafimy wyobrazić sobie rozpacz Amerykanów, rozbitków na brzegach Anglii, Europy i Azji oraz innych części naszego globu. Obawiam się jednak, że ten historyczny lot nie przyniesie im pocieszenia. To, co widzimy, nie poprawi samopoczucia żadnemu przedstawicielowi rasy ludzkiej. A jednak nie jesteśmy świadkami spustoszenia, lecz raczej dziwnego i, proszę wybaczyć mi ten zdumiewający sąd estetyczny, pięknego krajobrazu, stworzonego przez zupełnie nową formę życia, której pochodzenie utrzymywane jest w tajemnicy. Chociaż, być może, nie znają go nawet specjaliści. Plotki o tym, że narodziła się ona w laboratorium biologicznym w San Diego, Kalifornia, nie zostały ani potwierdzone, ani zdementowane przez czynniki rządowe, a przedstawiciele EBN nie otrzymali pozwolenia na przeprowadzenie wywiadu z głównym protagonistą… hm… dramatu, słynnym neurochirurgiem, doktorem Michaelem Bernardem, przetrzymywanym obecnie w całkowitym odosobnieniu koło Wiesbaden w Zachodnich Niemczech.

Przekazujemy teraz bezpośrednio filmy i zdjęcia z naszych aparatów i specjalnych, pracujących w czasie rzeczywistym kamer szpiegowskich umieszczonych w samolocie. Niektóre z nich zobaczycie państwo na żywo, niektóre zaś są opracowywane, montowane i towarzyszyć będą tej niewątpliwie historycznej transmisji.

Jak mam rozpocząć opis rozciągającego się pod nami pejzażu? Należałoby stworzyć nowe słowa, nowy język. Zupełnie nowe kształty i formy, do tej pory nie znane ani geologom, ani biologom, pokrywają miasta, miasteczka, a nawet dzikie regiony Ameryki Północnej. Całe lasy zmieniły się w szarozielone… eee… lasy spiral, słupów, iglic. Przez teleobiektyw widzieliśmy ruch wśród tych dziwnych labiryntów, poruszające się w niewiadomy sposób obiekty wielkości słoni. Widzieliśmy rzeki, płynące w sposób jakby kontrolowany, rzeki nie mają prawa tak płynąć. Na wybrzeżu Atlantyku, głównie w okolicy Nowego Jorku i Atlantic City, w odległości dziesięciu do dwudziestu kilometrów od brzegu, sam ocean wydawał się pokryty najwyraźniej żywą warstwą błyszczącej, świetlistej zieleni.

Jeżeli chodzi o miasta — żadnych znaków normalnego życia, ani śladu ludzi. Nowy Jork wygląda jak tajemnicza mieszanina geometrycznych kształtów, miasto rozłożone i przerobione tak, by służyć celom zarazy, jeśli zaraza może mieć cel. W rzeczywistości to, co widzieliśmy, zdaje się potwierdzać znane plotki o tym, że Ameryka Północna została podbita przez jakąś formę inteligentnego życia biologicznego, to znaczy przez inteligentne mikroorganizmy, które ze sobą współpracują, przystosowują się do środowiska, zmieniają siebie i przekształcają to środowisko. W New Jersey i Connecticut dostrzegliśmy podobne formacje biologiczne; obecni na pokładzie samolotu dziennikarze z braku lepszego słowa nazwali je megapleksami. Określenie prawidłowej nomenklatury w przyszłości pozostawiamy naukowcom.

Zaczynamy zniżać lot. Chicago leży w stanie Illinois, przy północno-zachodnim krańcu jeziora Michigan, wielkiego śródlądowego zbiornika słodkiej wody. Znajdujemy się mniej więcej sto kilometrów od Chicago, lecimy na południowy zachód nad jeziorem. Proszę ustawić kamerę tak, by pokazywała to, co my, dziennikarze, naukowcy i załoga samolotu, widzimy na własne oczy. Ten specjalny monitor wysokiej rozdzielczości pokazuje teraz powierzchnie jeziora, absolutnie gładką, bardzo przypominającą powierzchnie oceanu w pobliżu wielkich miast portowych. Widoczna tu siatka współrzędnych służy, jak przypuszczam, do sporządzania map. Proszę wybaczyć, że używam palca, ale pragnę nim wskazać pewne wyjątkowe formy, widziane przez nas przedtem na rzece Hudson, te szczególne, bardzo wyraziste żółtozielone koła lub atole z bardzo skomplikowanym zespołem rozchodzących się promieniście linii, przypominających szprychy koła. Nie znamy ich przeznaczenia, chociaż na zdjęciach satelitarnych można było od czasu do czasu dostrzec, że „szprychy” wydłużają się i stykają z anomaliami topograficznymi, zachodzącymi na lądzie.

Przepraszam? Tak, już się przesuwam. Zostaliśmy… hm… poinformowani, że niektóre z przedstawionych tu informacji są ściśle tajne, przeznaczone, niestety, wyłącznie do naszej wiadomości.

Zmieniliśmy teraz kurs i szerokim łukiem kierujemy się na Waukegan, Illinois. Illinois znane jest ze swych równin, tak jak i z samochodów. Przecież Detroit… nie, Detroit jest w Michigan. Tak. Illinois znane jest ze swych równin, a Chicago nazywane było czasami „miastem przeciągów”, z powodu wiatrów wiejących znad jeziora Michigan. Jak państwo widzicie, krajobraz bardzo przypomina sieć pól, jednak zamiast prostokątów i kwadratów podziały biegną wzdłuż linii jajowatych… miałem oczywiście na myśli linie eliptyczne… lub kręgów, z mniejszymi kręgami wypełniającymi powierzchnię między większymi. W środku każdego z nich znajduje się wybrzuszenie, taki szpikulec przypominający stożek centralny w kraterach księżycowych. Stożki te… tak, teraz widzę, że są to spiczaste piramidy, wyposażone w koncentryczne schody lub pochylnie wznoszące się wzdłuż zewnętrznych ścian. Czubki stożków są pomarańczowe, w kolorze przypominającym kolor lotniczego kombinezonu, który mam na sobie. Błyszczą na pomarańczowo, bardzo jaskrawię.

Zwolniliśmy znacznie. Wysunęły się klapy i przelatujemy teraz stosunkowo wolno nad Evanston, na północ od Chicago. Gdziekolwiek spojrzymy — ani śladu ludzi. Jesteśmy… eee… trochę zdenerwowani, sądzę, że odczuwa to nawet załoga naszego samolotu, oficerowie i żołnierze sił powietrznych. Jeśli zdarzy się coś złego, osiądziemy dokładnie pośrodku… no cóż, nie będziemy chyba o tym myśleć. Lecimy wolniej i niżej.

Zdecydowaliśmy się przelecieć nad Chicago z powodu zdjęć z satelitów i samolotów szpiegowskich, dokumentujących koncentrację aktywności biologicznej wokół tego tak niegdyś wielkiego miasta. Chicago było prawdziwym centrum Ameryki, a teraz jest to coś w rodzaju giełdy dla całego kraju, centrum aktywności, w którym zbiegają się działania biologiczne od Kanady do Meksyku. Można tu już dostrzec wielkie struktury przypominające rurociągi, zbiegające się w mieście ze wszystkich kierunków. Na niektórych terenach rurociągi otwierają się w szerokie kanały, właśnie widzimy jeden z nich i jadowicie zieloną substancję przepływającą w nim gwałtownie… Tak, tutaj. Czy mamy…? Dobrze, później. Te kanały muszą mieć z pół kilometra szerokości. Zdumiewające, przerażające.

Pogłoski dochodzące z centrów wywiadu wojskowego w Wiesbaden, Londynie i Szkocji wskazują na istnienie innego i zupełnie różnego centrum aktywności na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Szczegółów nie znamy, lecz najwyraźniej Chicago dzieli z południowo-zachodnią Kalifornią zaszczyt bycia tym miejscem, na którym koncentruje się uwaga polityków i naukowców. My jednak nie polecimy na Zachodnie Wybrzeże, nie pozwala na to zasięg naszej maszyny. Konieczne byłoby tankowanie, niestety niemożliwe po tej stronie kontynentu.

Wykonaliśmy kilka gwałtownych skrętów, doświadczamy skutków przyspieszenia. Przelatujemy nad przedmieściem Oak Park. Mamy przed sobą mapę, ale według niej nie można rozpoznać żadnej ulicy, żadnej drogi. A teraz, pod nami, samo Chicago! Sądząc wyłącznie po proporcjach jesteśmy, być może, nad Cicero Avenue. I z powrotem nad jezioro, tak, to port Montrose, Lake Shore Drive i Park Lincolna, można je rozpoznać wyłącznie po kształcie brzegów jeziora. Znowu przyspieszyliśmy, zataczamy szeroki krąg, być może nad Muzeum Nauki i Przemysłu — jesteśmy zdani wyłącznie na domysły. O! Widzę teraz kanały, być może niegdyś odgałęzienia Ship Canal. Zniżamy się do tysiąca metrów, jest to bardzo niebezpieczna wysokość, nie mamy pojęcia, jak wysoko mogą sięgać struktury biologiczne. Boże, ale mam pietra. Wszyscy się boimy. Przelatujemy teraz… tak…

Jezu! Proszę o wybaczenie. To musiały być zagrody dla bydła, słynne Union Stockyards. Musiały być właśnie tutaj. Zaledwie je dostrzegliśmy, pilot poderwał maszynę, skręcamy na południe. Widzieliśmy…

Przepraszam państwa.

Przecieram oczy. Ze strachu, ze zdumienia, bo nie widziałem jeszcze nic podobnego, a przecież od kilku godzin latamy nad tą krainą jak z koszmarnego snu. Telekamery przekazały nam szczegółowy obraz tego, co musiało być kiedyś słynnym punktem przeładunku bydła w Chicago. Jeżeli weźmiemy pod uwagę tę koncentrację żywych istot, świń, krów, na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, być może nie powinniśmy być zaskoczeni lub zdumieni. Ale największymi stworzeniami, jakie widziałem w życiu, były wieloryby, a te tutaj przewyższały wieloryby, nie wiem nawet ile razy. Wielkie brązowe i białe jaja, czy to możliwe, by wisiały w powietrzu? Może jednak opierały się na ziemi. Większe od dinozaurów, bez wyodrębnionych nóg, głowy, ogona, a jednak można było rozpoznać jakieś członki, jakieś wyciągnięcia i wydłużenia otoczone lub przechodzące w wielościany, to znaczy dwunastościany lub dwudziestościany i w owadzie nogi, proste, pozbawione stawów, a nogi te musiały mieć ze dwa, trzy metry grubości! Każde z tych jajowatych stworzeń, niezależnie od tego, czym są, zakryłoby ciałem boisko do rugby.

Tak, tak, wiemy… właśnie poinformowano nas, że istnieją także latające formy życia, żywe istoty i że zaledwie uniknęliśmy zderzenia z kilkoma z nich. Przypominają ogromne, wyciągnięte płaszczki, szybują, może to coś w rodzaju nietoperzy. Są także białe i brązowe. Lecą na południowy zachód, formują się w klucz czy raczej stado. Przepraszam, przepraszam…!

Wyłączcie dźwięk! Wyłączcie dźwięk, do cholery! I zdejmijcie mnie z wizji!

(pięciominutowa przerwa)

Wracamy na antenę. Przepraszam państwa za opóźnienie i… cóż, jestem tylko człowiekiem i po ludzku poddaję się panice. Mam nadzieję, że państwo to zrozumiecie. Jestem doprawdy zdumiony spokojem i szybkością reakcji… eee… oficerów i załogi samolotu, prawdziwych zawodowców, cholernie wspaniałych ludzi. Przelecieliśmy właśnie nad Danville, Illinois i wkrótce… za kilka sekund, znajdziemy się nad Indianapolis. Widzieliśmy zmiany w krajobrazie, może będę go nazywał biokrajobrazem, rozciągającym się pod nami, zmiany kolorów i kształtów, ale absolutnie nie potrafimy zinterpretować tych zmian. Czujemy się tak, jakbyśmy lecieli nad zupełnie inną, obcą planetą. Nasi naukowcy, którzy dokonują pomiarów i notują coś bez przerwy, są zbyt zajęci, by przekazać nam teorie czy też hipotezy, które wypracowali.

Pod nami Indianapolis — tajemnicze, nie do rozszyfrowania… piękne i obce jak inne megapleksy. Niektóre z konstrukcji biologicznych wydają się tak wysokie jak budynki, które zastąpiły, niektóre mają wysokość od stu do dwustu metrów. Widzimy na ziemi ich cienie, rzucane przez popołudniowe słońce. Wkrótce odwrócimy bieg czasu, polecimy na wschód, na południowy wschód i słońce zajdzie. Cienie leżące na biokrajobrazie wydłużają się, powietrze jest nieprawdopodobnie czyste… znikł przemysł, znikły samochody. Lecz któż potrafi przewidzieć, jakie zanieczyszczenia produkuje ożywiony krajobraz? Nie przedostają się one jednak do atmosfery.

Tak.

Tak, mam potwierdzenie od naszych naukowców. Kiedy przelatywaliśmy na niższej wysokości nad Chicago, instrumenty potwierdziły, że powietrze jest absolutnie czyste. Ani śladu dymów, ani śladu zanieczyszczeń przemysłowych, potwierdzają to niezwykle czyste kolory nieba. Powietrze jest także wilgotne i — jak na tę porę roku — nietypowo ciepłe. Być może zima nie zawita tego roku do Ameryki, bowiem już teraz Chicago i miasta, które mijaliśmy, powinny być pokryte przynajmniej cienką warstwą śniegu. Ale śniegu nie ma. Pada za to deszcz, ciepły, jego krople są bardzo duże. Przelatywaliśmy przez ciemne, burzowe chmury, nie ma jednak ani śniegu, ani lodu.

Tak, tak, też to zauważyłem. Wyglądało jak piorun kulisty, może coś w rodzaju meteoru. Wspaniały widok… O! Najwyraźniej jest ich…

(głosy w tle, donośne, dźwięk alarmu)

Mój Boże! Były to najprawdopodobniej wchodzące w wyższe warstwy atmosfery człony rakiety lub rakiet, zaledwie kilka lub kilkanaście kilometrów stąd! Czujniki na pokładzie samolotu ostrzegają przed wielkimi dawkami promieniowania. Piloci i załoga włączyli wszystkie systemy awaryjne, samolot stromo wznosi się do góry, opuszczamy ten rejon z… tak, z… tak… Nie! Nurkujemy, odwróceni chyba tyłem do… czymkolwiek był ten obiekt…

Mówi się tu, że obiekty te odpowiadały parametrami głowicom rakiet nuklearnych, być może międzykontynentalnych rakiet balistycznych i głowice nie, powtarzam, nie… oczywiście, inaczej by nas tu nie było… nie wybuchły. Teraz…

(nowe głosy, zaskoczenie, kolejne alarmy)

Jak rozumiem, nie możemy wyjść z lotu nurkowego. Większość instrumentów nie działa. Silniki nie pracują, spadamy na ziemię. Radio działa nadal, ale…

(Koniec transmisji RB-1H. Koniec przekazu bezpośredniego Lloyda Uptona, EBN. Koniec przekazu danych naukowych.)

34

Bernard leżał w łóżku. Jedną nogę zwiesił na podłogę, drugą, zgiętą, oparł o fałdę materaca. Nie golił się i nie kąpał od tygodnia. Na jego skórze bardzo gęsto krzyżowały się stwardniałe białe linie, od goleni zaś aż do palców stóp rosło nowe ciało. Nawet nago wyglądał tak, jakby nosił rozszerzane spodnie.

Nic go to nie obchodziło. Większość czasu, z wyjątkiem godzinnych spotkań z Paulsen-Fuchsem i dzięsięciominutowych badań, spędzał leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami i rozmawiając z noocytami. A przez resztę doby próbował złamać chemiczny kod ich języka. W tej kwestii nie otrzymał od nich żadnej pomocy. Trzy dni temu przeprowadził na ten temat ostatnią rozmowę.

(Twoja koncepcja nie jest kompletna. Ani prawidłowa.

— Jeszcze nie skończyłem.

Dlaczego nie zostawisz tych prac swym towarzyszom? Można osiągnąć więcej, jeśli skierujesz uwagę do wewnątrz.

— Będzie prościej, jeśli powiecie mi zwyczajnie, jak się komunikujecie… Szkoda, że nie możemy być bardziej czyści we wzajemnych stosunkach, ale grupy dowódcze zdecydowały, że na razie najlepsza jest dyskrecja. — Tak, oczywiście.)

A więc noocyty zatajały informacje przed nim… i przed badaczami pracującymi poza jego laboratorium. Pharmek z kolei także nie mówił mu wszystkiego. Bernard mógł się tylko domyślać ich motywów i nie pytał Paulsen-Fuchsa o powody, dla których powoli przestawano informować go o tym, co się zdarzyło na świecie i o wynikach badań. W pewien sposób nie miało to wielkiego znaczenia, i tak miał aż za dużo roboty z dopasowywaniem się do noocytów.

Monitor był ciągle włączony i ciągle wyświetlał dane wprowadzone do komputera trzy dni temu. Czerwone linie zupełnie wyparły przesuwające się rzędy zielonych cyfr. Od czasu do czasu pojawiały się także linie błękitne. Krzywe, wyznaczone ich długością, wygładzały się w miarę, jak chemia bit po bicie sprowadzana była do pośredniego języka matematyki. W następnym stadium zostanie on przetłumaczony na rodzaj uproszczonego kodu złożonego z równań logiki formalnej i języka angielskiego, ale to następne stadium ciągle jeszcze odległe było o tygodnie, jeśli nie miesiące.

Próba skupienia uwagi na pamięci spowodowała niespotykaną ingerencję noocytów.

Bernard, ty ciągle pracujesz nad naszą pieśnią krwi.

Czy nie Ulam przypadkiem użył kiedyś właśnie tego określenia? Czy oznacza to CHĘĆ połączenia się z nami na naszym poziomie? Nie rozważaliśmy tej możliwości.

— Nie jestem pewien, czy rozumiem waszą propozycję. Ta część ciebie, która stoi za całością dotychczasowej komunikacji, może być zakodowana, aktywowana i przywrócona. Będzie to jak SEN, jeśli dobrze rozumiemy, co to jest. (UWAGA: Śnisz przez cały czas. Czy o tym wiedziałeś?)

— Stanę się jednym z was?

Sądzimy, że jest to prawidłowe przypuszczenie. Już jesteś jednym z nas. W wielu zespołach badawczych zakodowaliśmy część ciebie, celem obróbki. Możemy zakodować także twą OSOBOWOŚĆ i w ten sposób zamknąć pętlę. Staniesz się jednym z nas, jeśli taki będzie twój wybór, czasowo. Możemy to zrobić teraz.

— Bóję się. Boję się, że wykradniecie mi duszę od środka. Twoja DUSZA już została zakodowana, Bernard. Nie rozpoczniemy, jeśli nie dostaniemy pozwolenia od wszystkich fragmentów twego mózgu. — Michael? — Paulsen-Fuchs przerwał nagle tę rozmowę. Bernard potrząsnął głową i spojrzał przez okno laboratorium, mrugając szybko. — Michael? Nie śpisz? — Nie… spałem. O co chodzi?

— Kilka dni temu wyraziłeś zgodę na spotkanie z Seanem Gogarty. Właśnie przyjechał.

— Tak, tak. — Bernard wstał. — Czy jest tu z tobą? Wszystko jest zamazane. — Nie, czeka na zewnątrz. Myślałem, że może będziesz chciał najpierw umyć się i ubrać.

— A niby po co — odpowiedział Bernard. — I tak nie będę śliczny niezależnie od tego, ile razy się ogolę.

— Chcesz się z nim spotkać tak jak jesteś?

— Jasne. Wprowadź go. Przerwałeś coś bardzo interesującego, Paul. — My wszyscy już ci tylko przerywamy, co? Bernard próbował się uśmiechnąć, ale twarz miał sztywną, jakby nieznajomą.

— Wprowadź go, Paul.

Sean Gogarty, profesor fizyki teoretycznej King’s College Uniwersytetu Londyńskiego wszedł do komory obserwacyjnej i osłonił oczy ręką, próbując zajrzeć do laboratorium Bernarda. Twarz miał otwartą i przyjacielską, nos długi, ostry, duże zęby. Był wysoki, postawny, a jego ramiona okryte marynarką z irlandzkiej wełny sprawiały wrażenie muskularnych. Gdy dostrzegł Bernarda, uśmiech znikł z jego twarzy, a oczy, przykryte szykownymi lotniczymi okularami zwęziły się wyraźnie. — Doktor Bernard? — mówił z sympatycznym, irlandzkim akcentem, zatartym nieco przez lata spędzone w Oxfordzie.

— Doktor Gogarty?

— Profesor… to znaczy, proszę mi mówić po prostu Sean. Wolałbym pominąć tytuły.

— W takim razie ja jestem Michael. — (Czyżby?) — Tak, cóż, w twoim… eee… przypadku będą z tym chyba kłopoty. Dużo o tobie słyszałem. Jestem jednak przekonany, że ty nigdy nie słyszałeś o mnie. Prawda… eee… Michael?

Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, tym razem jednak niepewny i jakby zakłopotany. Może, pomyślał Bernard, spodziewał się rozmowy z człowiekiem, a spotkał…

— Paul opowiadał mi o twoich pracach. Obawiam się, że wykraczają trochę poza moje możliwości, Sean.

— Zapewne. A to coś, ten wypadek, który zdarzył się w twoim kraju, wykracza z pewnością daleko poza moje możliwości. Tego jestem pewien. Jest jednak kilka spraw, o których chciałbym z tobą porozmawiać, Michael. I nie tylko z tobą.

Paulsen-Fuchs spojrzał na Gogarty’ego z pewną obawą. Bez wątpienia kilka rządów wyraziło zgodę na to spotkanie, pomyślał Bernard, inaczej nie mogłoby do niego dojść, ale Paul jest ciągle bardzo zaniepokojony.

— A więc z moimi kolegami. — Wskazał gestem Paul-sen-Fuchsa.

— Nie z ludźmi — odpowiedział Gogarty.

— Z moimi noocytami?

— Noocyty? Tak, tak, rozumiem. Twoje noocyty. Teilhard de Chardin z pewnością zaaprobowałby tę nazwę.

— Niewiele myślałem ostatnio o Teilhardzie de Chardin, ale nie byłby chyba złym przewodnikiem.

— No tak, cóż, zaledwie się tu dostałem… doprawdy biłem głową w mur… i mój czas jest ograniczony. Chciałem ci zaproponować pewne podejście do tej sprawy i chciałem, żebyś je ocenił wraz z twoimi małymi przyjaciółmi.

— Skąd masz tak szczegółowe informacje o mnie, o noocytach?

— Sondowano ekspertów z całej Europy. Ktoś miał przeczucie, że warto spróbować i mnie. Mam nadzieję, że to go nie pozbawi awansu. Nie wszyscy specjaliści w mojej dziedzinie darzą mnie szczególnym szacunkiem, doktorze Bernard… Michael. Moje pomysły bardziej niż trochę wykraczają poza przyjęte granice.

— A wiec posłuchajmy ich. — Bernard był już nieco zniecierpliwiony.

— Oczywiście. Zakładam, że niewiele wiesz o mechanice informatycznej?

— Nawet o niej nie słyszałem.

— Pracuje w bardzo wąskiej specjalizacji w pewnej dziedzinie fizyki, specjalizacji jeszcze nie docenionej, i zajmuje się efektami, jakie przetwarzanie informacji wywiera na czasoprzestrzeń. Wyłożę to jak najprościej, ponieważ noocyty mogą już wiedzieć o tym więcej ode mnie i z pewnością lepiej ci wszystko wytłumaczą.

— Nie licz na to. One rozkoszują się tym, co skomplikowane. Ja nie.

Gogarty przerwał i przez kilka sekund siedział absolutnie nieruchomo. Paulsen-Fuchs popatrzył na niego z nagłym przestrachem.

— Michael, zgromadziłem mnóstwo teoretycznych danych, mogących udowodnić następujące twierdzenie — Gogarty westchnął głęboko — otóż przetwarzanie informacji, a mówiąc dokładnie, obserwacje, mają wpływ na to, co dzieje się w czasoprzestrzeni. Stworzenia rozumne są integralną częścią Wszechświata, wyznaczamy jego granice, w wielkim stopniu determinujemy jego naturę tak jak i on determinuje naszą. Mam powody przypuszczać, na razie jest to tylko hipoteza, że my, ludzie, w zasadzie nie odkrywamy praw fizyki, tylko je współtworzymy. Nowe teorie sprawdzane są dokonywanymi obserwacjami nie tylko przez nas, lecz także przez Wszechświat. Jeżeli Wszechświat potwierdzi, że nowa teoria nie sprzeciwia się zaszłym zdarzeniom, staje się ona modelem i Wszechświat postępuje zgodnie z jego założeniami. Im lepiej teoria pasuje do faktów, tym dłużej się utrzymuje, jeśli w ogóle się utrzyma. W ten sposób rozbijamy Wszechświat na pola, i jak dotąd łatwo jest wyróżnić pole należące do nas, ludzi. Kontakt z obcymi jest niemożliwy, wiesz? Jeśli poza Ziemią żyją jakieś istoty inteligentne, zajmują inne pola teorii. Nie powinniśmy spodziewać się wielkich różnic pomiędzy teoriami obowiązującymi na różnych polach, w końcu Wszechświat ma tu wiele do powiedzenia, ale można się spodziewać wielu pomniejszych rozbieżności.

Żadna teoria nie obowiązuje wiecznie. Wszechświat stale się zmienia. Możemy wyobrazić sobie regiony rzeczywistości, w których zmiana powoduje konieczność powstania nowych teorii. Do tej pory ludzkość nie przetwarzała informacji (mam na myśli komputery, myślenie i co jeszcze chcesz) w takiej „gęstości”, by wywrzeć jakiś oczywisty wpływ na czasoprzestrzeń. Nie stworzyliśmy teorii wystarczająco kompletnych, by przygwoździły ewolucję rzeczywistości. Ale to się zmienia. Teraz.

Słuchaj uważnie tego GOGARTY.

Bernard podniósł głowę i zaczął słuchać uważnie. — Gdybym tylko miał czas, by zaprezentować moje matematyczne równania formalnej mechaniki informatycznej i elektrodynamiki kwantowej… i gdybyś ty je rozumiał! — Słucham. Słuchamy, Sean. Oczy Gogarty’ego rozszerzyły się.

— Noocyty? Odpowiedziały?

— Na razie nie bardzo mają na co odpowiedzieć. Proszę dalej, profesorze.

— Do tej pory, na tej planecie jednostkowym urządzeniem przetwarzającym informacje najgęściej był ludzki mózg… być może z małym wyjątkiem wielorybów, ale tu odpowiedź na bodźce jest znacznie mniejsza, powiedziałbym, że wieloryby są znacznie bardziej odizolowane. Cztery, pięć miliardów ludzi myślących dzień po dniu. Bardzo niewielkie zmiany. Sprężenia czasu, takie drgania, nie sposób ich nawet zmierzyć. Nasze zdolności obserwacji, zdolności formułowania efektywnych teorii nie są wystarczająco intensywne, by doprowadzić do zmian, które wykryłem teoretycznie. Takie możliwości nie istnieją w całym Systemie Słonecznym, być może w całej Galaktyce.

— To bełkot, profesorze Gogarty — powiedział Paulsen-Fuchs.

Gogarty skinął z irytacją głową i błagalnie wpatrzył się w Bernarda. Mówi ciekawie.

— On przechodzi do rzeczy, Paul. Nie poganiaj go.

— Dziękuje. Dziękuję ci bardzo, Michael. Mówię o tym, że teraz zaistniały już warunki mogące spowodować efekt, który opisywałem w moich artykułach. Istnieje już nie tylko cztery, pięć miliardów myślących jednostek, Michael, są ich biliony, być może miliardy bilionów! A większość z nich w Ameryce Północnej. Maleńkie, gęsto skupione, przyglądające się wszystkim aspektom otoczenia, od rzeczy najmniejszych po rzeczy wielkie. Obserwują otoczenie i teoretyzują na temat tego, czego nie mogą obserwować. Obserwatorzy i teoretycy mogą w dużym stopniu ustalić kształt wydarzeń, rzeczywistości. Oprócz informacji nie istnieje nic, Michael. Cząsteczki, energia, nawet sam czas i sama przestrzeń są w końcu niczym więcej niż informacją. Przemianie może ulec sama natura, sama esencja Wszechświata. Właśnie teraz. Dzięki noocytom.

— Tak — odpowiedział Bernard. — Ciągle słucham. Coś niedopowiedzianego… dowód…

— Dwa dni temu — Gogarty ożywił się wyraźnie, twarz poczerwieniała mu z podniecenia — Rosjanie najwyraźniej przeprowadzili zmasowany atak nuklearny na Amerykę Północną. W odróżnieniu od ataku na Panamę ani jedna z użytych głowic nie wybuchła!

Bernard spojrzał na Paulsen-Fuchsa najpierw rozdrażniony, później rozbawiony. Nic mu o tym nie powiedziano.

— A przecież Rosjanie wcale nie są tacy źli, jeśli chodzi o budowę głowic jądrowych, Michael. To powinno być samo piekło. A tymczasem nic się nie zdarzyło! Obserwacje i informacje, które udało mi się zebrać na ten temat, ująłem w kilka zdumiewających wykresów. Jednym z najważniejszych źródeł był amerykański samolot odbywający rekonesans nad Ameryką Północną i mający na pokładzie naukowców i dziennikarzy. Sprawozdanie z jego lotu nadawano do Europy, przez satelitę. Kiedy nastąpił ten nieudany atak, lecieli akurat nad środkiem Stanów. Samolot rozbił się, ale nie z powodu ataku. Nikt właściwie nie zna przyczyn katastrofy, ale sposób, w jaki urwała się łączność i telemetria… czas, w którym się to wydarzyło, powiązania z innymi wypadkami, wszystko to doskonale pasuje do mojej teorii. Nie tylko zresztą to. Na całym świecie działy się bardzo dziwne rzeczy. Wytłumianie sygnałów radiowych, przerwy w dostarczaniu energii, fenomeny meteorologiczne. To sięgnęło nawet orbit geostacjonarnych: awarie zdarzyły się dwum satelitom odległym o dwanaście tysięcy kilometrów. Koordynaty i efekty tych zdarzeń wprowadziłem do komputera, a komputer wyprodukował ten właśnie szkic czteroprzestrzennego pola.

Gogarty wyjął z torby powiększone zdjęcie zrobione z komputerowego monitora.

Bernard zmrużył oczy, chcąc widzieć wyraźniej. Wzrok nagle mu się wyostrzył. Widział nawet fakturę papieru fotograficznego.

— Wygląda jak koszmarny sen ciężarowca — powiedział.

— Tak, trochę pogięte wokół torusa — zgodził się Gogarty. — Tylko ta figura ma sens w świetle posiadanych przeze mnie informacji. Nikt nie potrafi jej zinterpretować oprócz mnie! Obawiam się, że moje akcje podskoczyły nieco na naukowej giełdzie. Jeśli mam rację, Michael, a jestem całkiem pewien, że ją mam, będziemy mieli znacznie więcej kłopotów, niż przewidywaliśmy… albo znacznie mniej. Wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju kłopotów się spodziewałeś.

Bernard czuł, jak intensywnie wchłaniany jest wykres. Noocyty przerwały nawet ciągłe dłubanie w jego świadomości.

— Dałeś moim małym przyjaciołom sporo materiału do przemyśleń, Sean.

— Tak, a ich reakcja? Bernard zamknął oczy.

Minęło kilka sekund, nim je otworzył i potrząsnął głową.

— Ani słowa — powiedział. — Przykro mi, Sean.

— Cóż, nie miałem wielkich nadziei. Paulsen-Fuchs zerknął na zegarek.

— Czy to wszystko, doktorze Gogarty?

— Nie. Nie całkiem. Michael, zaraza nie może rozprzestrzenić się poza Amerykę Północną. A raczej poza koło o promieniu siedmiu tysięcy kilometrów, jeśli noocyty rozłożą się równomiernie w tej części globu.

— Dlaczego?

— Już wyjaśniałem powody. Po prostu jest ich zbyt wiele. Jeśli przekroczą te granice, stworzą coś bardzo szczególnego, część czasoprzestrzeni zbyt dokładnie obserwowaną. Pole to nie będzie mogło ewoluować. Zbyt wielu genialnych teoretyków, rozumiesz? Wytworzy się stan niezmienności, załamanie na poziomie kwantowym. Pojedynczość! Czarna dziura myśli! Czas zostanie poważnie zakrzywiony, a rezultatem będzie zagłada Ziemi. Podejrzewam, że same to zrozumiały i same ograniczyły już swój rozwój.

Gogarty wytarł czoło chusteczką i znowu westchnął.

— Jak zdołały zapobiec wybuchowi głowic? — spytał Bernard.

— Powiedziałbym, że nauczyły się tworzyć bardzo potężne, izolowane przestrzenie obserwacji. Zgromadziły, zwiodły tryliony obserwatorów, którzy stworzyli niewielką, chwilową dziurę zmienionej czasoprzestrzeni. Dziurę, w której procesy fizyczne przebiegają inaczej w stopniu wystarczającym, by głowice nie wybuchły. Istniała bardzo krótko, ponieważ Wszechświat gwałtownie się z nią nie zgodził, lecz wystarczająco długo, by zapobiec nieszczęściu. Pozostaje jeszcze jedno, kluczowe pytanie. Czy twoje noocyty kontaktują się jakoś z Ameryką?

Bernard wsłuchał się w wewnętrzne głosy i nie otrzymał odpowiedzi.

— Nie wiem.

— A wiesz, że mogą? Bez użycia radia i w ogóle znanych nam środków łączności. Jeśli potrafią kontrolować efekty, które wywierają na występujący lokalnie zespół zjawisk fizycznych, mogą także tworzyć fale bardzo nieznacznie przerwanego czasu. Obawiam się, że nie mamy instrumentów wystarczająco czułych, by wykryć takie sygnały.

Paulsen-Fuchs wstał i znacząco postukał palcem w zegarek. — Paul — zapytał Bernard — czy dlatego przestaliście udzielać mi jakichkolwiek informacji? Czy dlatego nie powiedzieliście mi o Rosjanach? Paulsen-Fuchs nie odpowiedział.

— Czy możesz pomóc doktorowi Gogarty w czymś jeszcze? — zapytał tylko.

— Nie w tej chwili. Ja…

— Więc zostawimy cię twym kontemplacjom.

— Sekundę, Paul. O co tu chodzi, do cholery! Pan Gogarty najwyraźniej chciałby jeszcze ze mną porozmawiać i ja też chciałbym porozmawiać z nim. Skąd te ograniczenia?

Gogarty przyglądał się to jednemu, to drugiemu, bardzo zażenowany. — Kwestie bezpieczeństwa, Michael — odpowiedział Paulsen-Fuchs. — Nie przy dzieciach, rozumiesz?

Bernard zareagował gwałtownym, krótkim wybuchem złego śmiechu.

— Miło mi było pana poznać, profesorze Gogarty — powiedział.

— Nawzajem.

Wyłączono mikrofony w kamerze obserwacyjnej. Obaj mężczyźni wyszli. Bernard poszedł do toalety i zrobił siusiu. Uryna była jaskrawoczerwona. Ty nimi nie rządzisz. To oni wydają polecenia?

— Jeśli do tej pory się tego nie domyśliłyście, jestem zwykłym śmiertelnikiem. Czemu szczam na czerwono?

Wydalamy fenyle i ketony. Musimy POŚWIĘCIĆ WIĘCEJ CZASU studiowaniu twego miejsca w hierarchii.

— Nie znaczę prawie nic — powiedział głośno i wyraźnie Bernard. — Po prostu nic nie znaczę.

35

Ogień trzaskał żarłocznie rzucając szerokie, rozmazane cienie drzew na mury starych, zabytkowych budynków Fort Tejon. April Ulam stała odwrócona do ognia plecami, przyciskając ręce do ciała, a jej sfatygowana jedwabna suknia powiewała w podmuchach chłodnego, wieczornego wiatru. Jerry poruszył gałęzią stos płonącego drewna i spojrzał na brata.

— No, to cośmy właściwie widzieli?

— Piekło — odpowiedział bez wahania John.

— Widzieliśmy Los Angeles, panowie — dobiegł ich z mroku głos April.

— Nie rozpoznałem niczego — zauważył John. — Wyglądało inaczej niż Livermore i pola. To znaczy…

— …było zupełnie nierzeczywiste — skończył za brata Jerry. — Wszystko po prostu… wirowało.

April podeszła, zebrała suknię wokół kolan i usiadła na leżącej przy ogniu kłodzie.

— Sądzę, że powinniśmy opowiedzieć sobie nawzajem to, co widzieliśmy — powiedziała. — Tak dokładnie, jak tylko potrafimy. Jeżeli chcecie, mogę zacząć. Jerry wzruszył ramionami. John dalej gapił się w ogień.

— Myślę, że rozpoznałam zarysy doliny San Fernando. Ostatni raz byłam w Los Angeles przed dziesięciu laty, ale pamiętam przejazd przez wzgórza, widok na Burbank i Glendale… zapomniałam tylko, jak wyglądały niegdyś. W powietrzu wisiała mgła. Było gorąco, nie jak teraz.

— Mgła została — wtrącił Jerry. — Ale jest jakaś inna.

— Jest purpurowa. — John potrząsnął głową i zachichotał.

— Więc jeśli się zgodzicie, że widzieliśmy dolinę…

— Nooo… — powiedział Jerry — może i tak.

— …to w tej dolinie coś było. Coś ją wypełniało.

— Ale nie twarde. Nie… stałe — powiedział wolno Jerry.

— Zgadzam się — stwierdziła April. — Tylko co, energia?

— Wyglądała jak wyścielona wirującym obrazem Jacksona Pollocka — powiedział Jerry.

— Albo Picassa — uzupełnił John.

— Panowie — stwierdziła April — zgadzam się z wami z drobną poprawką. Najbardziej przypominało mi to Maxa Ernsta.

— Nigdy o nim nie słyszałem. — Jerry wzruszył ramionami. — W środku coś wirowało. Tornado?

April skinęła głową.

— Zgoda. Ale jakie tornado? John zerknął na nią i przetarł oczy.

— Rozszerzało się do dołu. Wychodziły z niego jakieś szpikulce, jak błyskawice bez blasku. Jak cienie bez błyskawic.

— Dotykały — dodał John. — I znikały.

— Być może tornado tańczyło — podpowiedziała April.

— Nooo… — powiedzieli jednocześnie bracia.

— A od spodu wyskakiwały łańcuchy dysków. I zaraz się chowały. Widzieliście to?

Bracia równocześnie potrząsnęli głowami.

— I… na wzgórzach poruszały się światła, jakby robaczki świętojańskie wspinały się do nieba. — Na twarzy April pojawił się znów wyraz zachwycenia. Patrzyła marząco w ogień. John objął głowę dłońmi i potrząsał nią bez przerwy.

— Nic rzeczywistego — powiedział.

— Doprawdy, nic. Nic rzeczywistego. Ale musiało mieć jakiś związek z tym, co robił mój syn.

— Gówno — stwierdził John.

— Nie — powiedział Jerry. — Ja ci wierzę.

— Jeśli to wszystko zaczęło się w La Jolla i stąd rozlało na cały kraj, to gdzie powinno być najstarsze i najlepiej rozwinięte? — spytała April. — W La Jolla — odpowiedział Jerry, patrząc na nią z nadzieją. — Więc może jednak wszystko zaczęło się tam, gdzie wymyślili te Wojny Gwiezdne? April potrząsnęła głową.

— Nie. W La Jolla. Vergil mieszkał i pracował w La Jolla. Ale to rozniosło się szybko wzdłuż wybrzeża. Więc może wszystko stąd aż do San Diego połączyło się, zebrało, a centrum jest tutaj?

— Pieprzę — powiedział John.

— Nie dotrzemy do La Jolla — stwierdziła April. — Nie poprzez to, co nam zagradza drogę. A ja przyjechałam tutaj, żeby być z moim synem.

— To najgłupsze z szaleństw — zaprotestował John.

— Nie wiem, dlaczego wy, panowie, zostaliście ocaleni, ale jest oczywiste, dlaczego oszczędzono mnie.

— Bo jesteś jego matką — odparł Jerry śmiejąc się i kiwając głową, jakby właśnie odkrył Amerykę.

— No właśnie — stwierdziła April. — A więc, panowie, jutro zawrócimy kawałek, przejedziemy przez wzgórze i, jeśli sobie życzycie, możecie mi towarzyszyć. A jeśli nie, pójdę sama i przyłączę się do syna.

Jerry oprzytomniał nagle.

— Oszalałaś, April? A co, jeśli to jest naprawdę niebezpieczne, jak jakaś wielka burza elektryczna albo spieprzona elektrownia atomowa? — Przecież w Los Angeles nie ma dużych elektrowni atomowych — dodał John. — Ale Jerry ma słuszność. To pieprzona głupota ględzić o wejściu w to piekło. — Jeśli jest tam mój syn, to coś mnie nie skrzywdzi.

Jerry gwałtownie pogrzebał patykiem w ogniu.

— Zawiozę cię — powiedział. — Ale pójdziesz sama. John twardo i poważnie przyjrzał się bratu.

— Obydwoje macie fioła!

— Zawsze mogę iść piechotą. — April dobrze wiedziała, czego chce.

John stał z rękami opartymi na biodrach i z urazą patrzył, jak jego brat i April Ulam idą w stronę ciężarówki. Słodka, purpurowo-różowa mgła wypełzła z niecki, w której leżało Los Angeles i napłynęła nad Fort Tejon na wysokości drzew, odcinając światło słoneczne. Cienie znikły, krajobraz wyglądał upiornie.

— Hej! Hej, do cholery, nie zostawiajcie mnie tutaj! — krzyknął John i pobiegł za nimi.Pustą autostradą wjechali na szczyt wzgórza. Spojrzeli z góry na maelstrom, w dziennym świetle wyglądający niemal tak jak wczoraj.

— To jak wszystko, o czym śniliśmy — powiedział Jerry, prowadząc ostrożnie — tylko zebrane do kupy.

— Nie najgorszy opis — zgodziła się April. — Tornado snów. Być może są tu sny tych wszystkich, którzy ulegli zmianie?

John złapał się rękami za półkę pod przednią szybą i wpatrzył z napięciem w drogę.

— Została nam jeszcze mila — powiedział. — Później będziemy musieli stanąć.

Jerry potwierdził krótkim skinieniem głowy i zwolnił.

Jadąc niewiele ponad dziesięć mil na godzinę, zbliżyli się do zasłony z wirujących pionowych pasm mgły. Sięgała kilkanaście metrów ponad i poza drogę, marszcząc się i uginając wokół niewyraźnych pomarańczowych kształtów, które niegdyś mogły być budynkami.

— Jezu! Jezu! — powiedział John.

— Stop! — nakazała April.

Jerry wcisnął hamulec. April patrzyła surowo na Johna, aż otworzył drzwi szoferki, wysiadł i pozwolił jej wyjść. Jerry wyrzucił bieg na luz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na drogę od strony kierowcy.

— Panowie tęsknicie za osobami, które kochaliście? — spytała April, wygładzając swą sfatygowaną suknię. Wir obracał się z rykiem odległego huraganu, ryczał, syczał i wył w wielki kanał odpływowy miasta.

John i Jerry skinęli głowami.

— Jeśli jest tu mój Vergil, a wiem, że jest, oni też tu będą. Albo stąd zdołamy się do nich dostać.

— To kompletne szaleństwo — zaprotestował John. — Moja żona i synek nie mogą tam być.

— A czemu nie? Czy nie żyją? John gapił się na nią bez słowa.

— Wiesz, że żyją. A ja wiem, że mój syn żyje również.

— Jesteś czarownicą — stwierdził Jerry, z podziwem raczej niż oskarżycielsko.

— Niektórzy tak twierdzili. Mój mąż powiedział mi to, nim mnie opuścił. A ty przecież wiesz, prawda?

John zadrżał. Łzy spływały mu po policzkach. Jerry patrzył na zasłonę mgły z lekkim uśmiechem na ustach.

— Czy oni tam są? — zapytał brata.

— Nie wiem — odpowiedział John, siąkając nosem i wycierając oczy rękawem.

April podeszła do zasłony.

— Dziękuję wam za pomoc, panowie — powiedziała i weszła w mgłę. Jej ciało rozmyło się jak obraz na źle wyregulowanym telewizorze i znikło.

— No i popatrz tylko. — John drżał.

— Ma rację — stwierdził Jerry. — Czy ty tego nie czujesz?

— Nie wiem! — zawył John. — Chryste, bracie, po prostu nie wiem!

— Więc sprawdźmy — zaproponował Jerry, wziął go za rękę i delikatnie pociągnął. John nie drgnął.

Jerry spróbował jeszcze raz.

— W porządku — powiedział cicho John. — Razem.

Więc przeszli razem przez ostatnie kilka metrów autostrady i ramię w ramię wkroczyli w mgłę.

36

Na osiemdziesiątym drugim piętrze złapał ją kurcz. Obróciła się, krzyknęła i upadła, uderzając głową o poręcz. Kolanem, tuż poniżej rzepki, trafiła w krawędź jednego ze stopni, latarka i radio wypadły jej z rąk na betonowy podest. Butelka z wodą wklinowała się pomiędzy stopnie i otworzyła, oblewając dziewczynę od stóp do głów. Sparaliżowana bólem Suzy patrzyła, jak woda ścieka po schodach i bezpowrotnie ginie.

Miała wrażenie, że minęły godziny, choć najprawdopodobniej były to tylko minuty, nim zdołała wyczołgać się na podest. Leżała na wznak, oczy szczypały ją od łez, których nie potrafiła wylać.

Guz na czole, noga, którą nie można dobrze ruszać, mało jedzenia, brak wody, strach i ból, a do przejścia jeszcze trzydzieści pięter! Światło latarki błysnęło i zgasło, pozostawiając ją w nieprzeniknionych ciemnościach. „Gówno!” powiedziała. Jej matka nie znosiła tego słowa nawet bardziej niż wzywania imienia Bożego nadaremno. Nie byli szczególnie religijną rodziną, więc traktowała to jak przewinienie pomniejsze, wstrętne tylko wtedy, gdy popełniano je publicznie, wobec ludzi, którzy mogli się poczuć urażeni. Powiedzenie „gówno” było za to czymś ostatecznym, dowodem złych manier, złego wychowania lub po prostu poddania się najniższym emocjom.

Suzy próbowała wstać i znów upadła. Kolano przeszyła fala świeżego bólu. — Gówno, gówno. GÓWNO! — krzyknęła. — Wylecz się, proszę, wylecz się! — Spróbowała masażu, ale to tylko pogorszyło sytuacje.

Macając po podeście odnalazła latarkę. Potrząsnęła nią, włączyła i zatoczyła krąg promieniem jasnego światła, upewniając się, że brązowe i białe płachty i włókna jeszcze jej nie wyprzedziły. Spojrzała na drzwi klatki schodowej osiemdziesiątego drugiego piętra wiedząc, że przez jakiś czas, może do końca dnia, nie będzie w stanie się wspinać. Podpełzła do nich, ujęła klamkę i obejrzała się przez ramię. Radio leżało na betonie. Podczas upadku uderzyło o ziemię całkiem mocno. Równie dobrze może je tam zostawić, pomyślała, ale przecież radio było dla niej czymś specjalnym, jedynym wytworem człowieka, jaki jej został, jedyną rzeczą, która do niej mówiła. Może znajdzie gdzieś jakieś inne… ale nie mogła ryzykować ciszy. Próbując nie zginać bolącego kolana popełzła z powrotem.

Otwarcie ciężkich drzwi przeciwpożarowych kosztowało wiele cierpień i kilka kolejnych siniaków — zamykające się skrzydło uderzyło ją w ramię — w końcu jednak dotarła do hallu wyścielonego miękkim dywanem. Położyła się patrząc na wygłuszającą wykładzinę sufitu. Obróciła się na brzuch. Sprawdziła, czy nic się nie rusza.

Cisza. Spokój.

Powoli, próbując oszczędnie gospodarować siłami, wypełzła z hallu i wyjrzała zza najbliższego rogu.

Zobaczyła szklaną ścianę, a za ścianą rysownice oparte emaliowanymi nogami na beżowym dywanie i czarne lampy, przypominające mnóstwo ptaków o długich ruchomych szyjach. Szklane drzwi były otwarte i zablokowane gumowym klinem. Utykając, omijając biurko i fotele dotarła do stołu, o który mogła się oprzeć. Jej oczy błyszczały z wyczerpania i bólu. Na najbliższej rysownicy dostrzegła jakiś projekt. Trafiła do biura architektonicznego. Przyjrzała się bliżej rysunkowi, przedstawiał plany pokładów statku. Pracowali tu ludzie projektujący statki! „Co mnie to obchodzi?” spytała samą siebie.

Usiadła na wysokim stołku na kółkach. Kółka były zablokowane. Przez pół minuty próbowała odblokować je jedną nogą, a kiedy już się jej udało, potoczyła się przejściem, odpychając rękami od stołów.

Druga szklana ściana oddzielała salę kreślarzy od pomieszczeń biurowych. Suzy zatrzymała się. Nie czuła strachu. Wyczerpała już jego zapasy. Jutro może strach znów się pojawi, pomyślała. Ale dziś bynajmniej za nim nie tęskniła. Po prostu patrzyła.

Biura były pełne poruszających się istot. Tak przedziwnych, że przez chwilę zastanawiała się, jakich słów ma użyć, być je opisać sama sobie. Dyski, wędrujące po szkle jak ślimaki, na jej oczach rozbłysły światłem po brzegach. W innym pomieszczeniu coś płynnego i bezkształtnego, przypominającego kroplę rozgrzanego do białości wosku drgało, wisząc na czarnych sznurach lub kablach, które rozciągały się, skracały i rozbłyskiwały. Przy zetknięciu ze szkłem lub meblami kropla fosforyzowała zielonym światłem. W ostatnim z biur las pokrytych łuskami jak kurze nogi szpikulców kołysał się i chwiał na niemożliwym wietrze.

— To szaleństwo — powiedziała Suzy. — To nic nie znaczy. Nie dzieje się nic, bo to, co się dzieje, nie ma sensu.

Odtoczyła się w stronę okna, jak najdalej od szklanej ściany. Podłoga wydawała się niegroźna i czysta, nie widziała nawet ubrań. Z tej odległości biura za szkłem przypominały akwaria wypełnione egzotycznymi morskimi stworzeniami.

Więc jednak może jest bezpieczna? Zazwyczaj to, co mieszka w akwariach, nie może się z nich wydostać. Suzy starała się przekonać samą siebie, że nic jej nie grozi, ale czuła, że właściwie jest to bez znaczenia. I tak na razie nie miała dokąd pójść.

Kolano puchło napinając nogawkę dżinsów. Przez chwilę Suzy zastanawiała się, czy jej nie rozciąć, ale w końcu zdecydowała, że najprościej będzie się rozebrać. Zeszła z jekiem ze stołka i oparła się o szafkę na akta. Stojąc na jednej nodze i poruszając biodrami zdołała w końcu zsunąć spodnie poniżej kolan.

Na razie nie wyglądało to bardzo brzydko, ciało pod rzepką było po prostu miękkie i czerwone. Dotknęła go i poczuła się bardzo słabo, nie z bólu jednak, lecz dlatego, że po prostu zabrakło jej sił. Z Suzy McKenzie nie pozostało już nic. Najpierw odszedł stary świat, pozostawiając po sobie tylko budynki, a budynki bez ludzi przypominają obrane z ciała szkielety. Nasuwało się na nie nowe ciało. Wkrótce odejdzie też dawna Suzy, pozostanie po niej tylko dziwaczny cień.

Zza szafki, ponad niskim barkiem spojrzała na północ.

Widziała nowy Manhattan. Miasto namiotów, którym wieżowce służyły za maszty. Miasto ustawione z dziecinnych klocków przykrytych kocem i poprzestawianych. Miasto świecące w słońcu łagodnym, żółtym blaskiem.

Nowy Jork pełen pustych ubrań.

Dawna Suzy usiadła na dywanie, schowała głowę w ramiona i wsunęła swe upiornie puste dżinsy pod zranioną nogę, by ją trochę podnieść. — Kiedy się obudzę — powiedziała sobie — będę Wonder Woman, świetlistą i bardzo mądrą. I będę wiedziała, co się dzieje. Gdzieś w głębi duszy wiedziała jednak, że gdy się obudzi, będzie sobą, a świat pozostanie taki sam.

— Kiepska sprawa — mruknęła.

W ciemnościach zabłysły rosnące na dywanie włókna, sięgające biur za szkłem i podporządkowujące sobie zamknięte w nich, kwitnące życie.

37

— Nie należę do nikogo. Nie jestem tym, czym niegdyś byłem. Nie mam przeszłości. Uwolniono mnie i nie mam dokąd pójść. Więc idę tam, dokąd mnie prowadzą.

Jestem oddzielony od zewnętrznego świata fizycznie, a teraz i psychicznie.

Tu zrobiłem już wszystko.

Czekam.

Czekam.

Czy naprawdę CHCESZ podróżować z nami, być wśród nas?

— Chcę.

Patrzył na czerwień, zieleń i błękit komputerowego monitora. Na chwilę liczby straciły jakiekolwiek znaczenie, nie rozumiał ich, jakby był nowo narodzonym dzieckiem. Ekran i stół, na którym stał, widoczna w tle zasłona toalety i ściana laboratorium znikły, zastąpione srebrzystą próżnią.

Michael Bernard przechodzi przez interfejs.

Zostaje zakodowany.

Nieświadom wrażeń towarzyszących byciu w ciele. Nie ma już automatycznego rozpoznania i odpowiedzi na ruchy mięśni, na przelewanie się płynów w żołądku, na ciśnienie i ryk przepływającej w żyłach krwi, na bicie serca. Nie doznaje równowagi napięcia i odpoczynku. Jest tak, jakby nagle przeniósł się z wielkiego miasta w środek cichej jaskini.

Na początku nawet sama myśl jest ziarnista, nieciągła. Czegoś takiego nie ma, ale wyobraża sobie, że wpadł w piwnice Wszechświata, gdzie atomy i molekuły łączą się i dzielą z niesłyszalnym dźwiękiem maszerującego po morskim dnie kraba. Zawisnął w centrum cichej, lecz gwałtownej aktywności, niezdolny do oceny sytuacji, nie wiedzący nawet, czym jest. Niektóre z jego zdolności uległy zawieszeniu.

Nagle drgniecie. Może już obserwować i oceniać. Myśl porusza się jak liść przewiewany wiatrem po trawniku. Drgniecie. I myśl płynie powoli jak galareta wirująca coraz wolniej w zimnym naczyniu.

Podróż Bernarda jeszcze się nawet nie zaczęła. Tkwi ciągle w interfejsie, ani wielki, ani mały. Jakaś jego cześć ciągle jeszcze zależna jest od mózgu wielkości Wszechświata, a jej myśli wędrują wzdłuż komórek zamiast w nich.

Stan zawieszenia przechodzi w przedłużoną nieświadomość, myśl wyciąga się jak nitka, przewlekana przez najcieńsze igielne ucho ____________________

Małe wybucha w nim i oto świat wypełnia się działaniem i prostotą. Światło zastąpione zostaje dźwiękiem, a dźwięk wypełnia go wielkimi, przelewającymi się leniwie falami, niesłyszalny, lecz wyczuwalny setką komórek. Komórki drżą, dzielą się, łączą w rytm napływającej cieczy. Tkwi w swej własnej krwi. Smakuje obecność komórek tworzących jego nowe ja i tych, które nie są bezpośrednio częścią jego osoby. Czuje skurcze mikronaczyń poruszających cytoplazmę i, co najwspanialsze, może także czuć leżącą u podstaw wszystkich innych doznań samą cytoplazmę.

Oto podstawa jego istnienia: przepływ i elektryzujące doznanie czystego życia. Jest świadom delikatnej równowagi chemicznej dzielącej ruch od nieżywej galarety, równowagi tkwiącej korzeniami w porządku, w hierarchii, we współpracy. Współdziałanie. Jest jednostką, lecz równocześnie jest każdym członkiem swego zespołu, każdym stukomórkowym zespołem tkwiącym w górze i w dole strumienia krwi. Towarzysze, będący w dole jej strumienia, są tak odlegli i tak chemicznie izolowani, jakby znajdowali się na dnie głębokiej studni. Tych, którzy znajdują się nad nim, w górze, czuje w całym ich bogactwie.

I nadal nie rozpoznaje mechanizmów myśli, tak jak nie rozpoznawał ich jego mózg wielkości Wszechświata. Myśl wznosi się ponad chemię, ponad wymiany między zespołami komórek i ponad procesy zachodzące w komórce. Myśl jest złożeniem, językiem wszystkich interakcji.

Wrażenie, odbierane membranami jego komórek, jest potężne. Membrana przyjmuje informacje, czuje aurę i ciśnienie wielkich, molekularnych przekazów, które przychodzą z zewnątrz. A on przyjmuje plazmoidalne bryłki danych, *ocenia, wyciska z nich informacje i wchłania je w siebie, powielając te, które będą potrzebne jego towarzyszom. Przychodzą teraz jedna za drugą, więc rozłamuje kody i wchłania informacje, a każdy ciąg molekuł jest biblioteką.

I czuje, jak powracają do niego fragmenty Michaela Bernarda. Wielki Bernard mieści się w maleńkim, stukomórkowym zespole. Czuje, że na poziomie noocytów pojawiła się istota ludzka — on sam. Witaj.

— Dziękuję.

Towarzyszy z zespołu wyczuwa różnicą smaków. Są wszystkimi odmianami czystej słodyczy i bogactwa. Poczucie wspólnoty góruje nad innymi uczuciami. Kocha swój zespół (jak mógłby kochać coś innego?). Sam jest jego integralną częścią, konieczną i kochaną.

Nagle czuje smak ściany kapilary. Jest częścią zespołu badawczego, przekazującego informacje poprzez wytwarzanie cząsteczek kwasów nukleinowych. Wchłonąć, przetworzyć, przekazać, wchłonąć…

Wyjdź. Przeciśnij się.

Takie ma instrukcje. Opuści kapilare. Wejdzie w tkankę.

Pozostaw część zanurzoną w strumieniu danych.

Przeciska się pomiędzy komórkami kapilary — są to komórki pomocnicze, nie będące noocytami — i lokuje się na jego ścianie. Czeka na dane, spływające w postaci struktur białkowych, hormonów i feromonów, łańcuchów kwasu nukleinowego a także przyjmujące postać przystosowanych komórek, wirusów lub udomowionych bakterii. Potrzebuje nie tylko podstawowych substancji odżywczych, które łatwo wyłowić z serum krwi, lecz także ładunku enzymów, pozwalających na przyjmowanie i przetwarzanie danych — na myślenie. Enzymy te dostarczane są przez przystosowane bakterie, wytwarzające je i przenoszące.

Krew jest drogą i symfonią informacji i instrukcji. Wzbogacanie i przekształcanie tej ożywczej mieszanki sprawia rozkosz. Informacje mają swe smaki, są żywymi istotami, gotowymi zmienić się w krwi, którą trzeba nieustannie kontrolować. Trzeba pozbawić krew nadmiaru składników, oddzielić je. Słowa nie przekażą tego, co robi. Jego całość żyje dzięki gorączce interpretowania i przekształcania.

Rozważając swój własny, jakże drobny proces myślenia czuje oszałamiającą spiralę nieustannie powracających myśli. Molekuły myślące o molekułach, śledzące swe własne przemiany — stosuje słowa, dla których nie było do tej pory miejsca w tym królestwie. To tak, jakby nazwał drzewo imieniem nadanym drzewu przez Stwórcę, wypowiedział je i patrzył, jak w pełnym szczęścia wstydzie na suchych gałęziach wyrastają liście i kwiaty. Jesteś potęgą, jakże delikatną, najbogatszym smakiem… kwintesencją wieści spływających strumieniem krwi.

Zbliżają się towarzysze jego prac, gromadzą się wokół jego zanurzonej we krwi części, otaczają go. Jest jak nowicjusz w klasztorze, nowicjusz, na którym spoczęła ręka Boga. Zebrani wokół mnisi marzą tylko o tym, by go dotknąć, by dostrzec znak Bożego dzieła, znak odkupienia. Co za szalone uczucie. Kocha ich, bo są jego zespołem, a oni więcej niż kochają tego, który jest ich Źródłem.

Grupa dowódcza wie, że on sam jest częścią wyższego porządku, ale wiadomość o tym nie dotarła wcześniej do poziomu, który teraz zajmuje. A więc zwykłe grupy pogrążone są w zdumieniu.

Jesteś nurtem życia. Władasz kluczem otwarcia i zamknięcia, pulsu i ciszy.

— Dalej — powiedział. — Zabierzcie mnie dalej i pokażcie mi swe życie.

38

— Suzy. Obudź się, Suzy!

Suzy otworzyła oczy. Pochylali się nad nią Kenneth i Howard. Mrugnęła i rozejrzała się dookoła. Zobaczyła otynkowane na niebiesko ściany swej sypialni i kołdrę naciągniętą pod szyję.

— Kenny?

— Mama czeka.

— Howard?

— Chodź, Kwiatuszku.

Ken zawsze ją tak nazywał. Suzy odrzuciła kołdrę i szybko znów naciągnęła ją na siebie. Ubrana była w bluzę i majteczki, a nie piżamę. — Muszę się ubrać. Howard podał jej dżinsy.

— Pospiesz się — powiedział.

Bracia wyszli z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Suzy przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i włożyła je w nogawki spodni. Wstała, podciągnęła dżinsy, zapięła je. Kolano już ją nie bolało, opuchlizna znikła, wszystko było dobrze. W ustach czuła śmieszny smak. Poszukała wzrokiem latarki i radia, leżały obok łóżka. Zabrała je, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.

— Kenny?

Howard wziął ją za ramię i delikatnie poprowadził do drzwi sypialni mamy. Drzwi były zamknięte. Obrócił gałkę i otworzył je. Weszli do windy. Nacisnął guzik. Pojechali do restauracji i baru.

— Wiedziałam — powiedziała Suzy i ramiona jej opadły. — Ja śnię.

Bracia spojrzeli na nią i uśmiechnęli się jednocześnie, potrząsając głowami.

— Nie. Nie śnisz — powiedział Kenneth. — Wróciliśmy. Winda gładko przejechała dwadzieścia pięć pięter, pozostałe jeszcze Suzy do zdobycia.

— Gó…zik. — Suzy czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. — To okrutne.

— W porządku. Sypialnia, dom, to sen. Niektórych rzeczy z dołu wolałabyś pewnie nie oglądać. Ale my jesteśmy tu naprawdę. Znów jesteśmy z tobą.

— Umarliście. I mama też.

— Jesteśmy inni — powiedział Howard. — Ale nie umarliśmy.

— Jasne. To czym teraz jesteście, zombie? Niech to diabli!

— One nas nigdy nie zabiły — wyjaśnił Kenneth. — Po prostu… rozłożyły nas na części. Innych też.

— No, nie wszystkich. Howard wymierzył palec w Suzy i bracia uśmiechnęli się szeroko.

— Miałaś szczęście. A może i nie? — powiedział Kenneth.

Suzy poczuła strach. Drzwi windy otworzyły się. Wyszli razem do eleganckiego hallu. Ściany obwieszone były lustrami, światła odbijały się w nich w nieskończoność.

Światło świeci. Winda jeździ.

Albo śni, albo zwariowała. Całkowicie i bez nadziei.

— Niektórzy umarli — powiedział poważnie Kenneth. I dodał: — Przypadki, nieszczęścia.

— To tylko część tego, co wiemy teraz — dodał Howard.

Przeszli korytarzem luster, minęli wielką geoidę, rozłupaną tak, że widać było zamknięte w niej kryształy ametystu, minęli gigantyczną kolumnę różowego kwarcu i przeciętą bryłę malachitu. Maitre d’hotel nie przywitał ich przy wejściu.

— Mama czeka w restauracji — powiedział Howard. — Jeśli jesteś głodna, tu możesz się najeść. To na pewno.

— Elektryczność działa.

— W piwnicy są generatory awaryjne. Kiedy w mieście zabrakło energii, działały jeszcze jakiś czas, ale paliwo też się skończyło. Więc znaleźliśmy je. Powiedziano nam, co robić, no i uruchomiliśmy generatory, nim przyszliśmy po ciebie — wyjaśnił Howard.

— Tak było — przyświadczył Ken. — Trudno im odtworzyć wielu ludzi, więc zrobili tylko mamę i nas, a nie szefa obsługi technicznej budynku i innych. Myśmy wszystko naprawili. Długo spałaś, wiesz?

— Dwa tygodnie.

— Dlatego kolano już cię nie boli.

— No właśnie, dlatego. I…

— Ciii… — Kenneth podniósł rękę, ostrzegając brata. — Nie wszystko na raz.

Poprowadzili ją do restauracji. Suzy patrzyła to na jednego, to na drugiego i nie odzywała się.

Zapadał wieczór. Miasto, wyraźnie widoczne przez wielkie okna restauracji, nie było już okryte brązowymi i białymi płachtami.

Lecz Suzy nie potrafiła rozpoznać niczego. Przedtem mogła się przynajmniej domyślać ukrytych kształtów budynków, dolin ulic, zarysów znanych dzielnic. Teraz zobaczyła coś zupełnie innego.

Widziała szarość, czerń i oślepiającą, marmurową biel, ułożone w piramidy i wielościany, niektóre przezroczyste jak lekko przydymione szkło.

Wzdłuż tego, co było niegdyś West Street, od Battery Park aż do Riverside Park, stały bloki jak kostki domina, wysokie na dziesiątki metrów. Wysokie budynki Manhattanu wrzucono do worka, wymieszano, wysypano i przemalowano.

Ale nie były już zbudowane z betonu i stali. Z czego? Nie wiedziała.

Żyły.

Mama siedziała za wielkim stołem, na którym wznosiły się góry jedzenia. Jako pierwsze dostrzegła piętrzące się w salaterkach sałatki. Pośrodku stała wielka, częściowo pokrojona szynka, otoczona półmiskiem oliwek i pokrojonych marynat. W tle czekały ciasta i desery.

Matka uśmiechnęła się, ześliznęła z krzesła, podeszła do córki poruszając się lekko na swych muskularnych nogach byłej tenisistki i wyciągając do niej ręce. Ubrana była w bardzo kosztowną suknię z długimi rękawami, wykończoną sznurami koralików i koronką. Wyglądała olśniewająco.

— Suzy — powiedziała. — Nie denerwuj się. Wróciliśmy, żeby cię odwiedzić.

Suzy przytuliła się do matki, poczuła twarde, prawdziwe ciało i odrzuciła myśl o tym, że śni. Mama była prawdziwa. Bracia wprawdzie nie zabrali jej do domu, to byłoby przecież niemożliwe, ale windą jechali naprawdę i naprawdę spotkali mamę, ciepłą, pełną miłości, czekającą na córkę z kolacją.

A za jej plecami, za oknem, stało obce, zmienione miasto. Tego nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Prawda?

— Co się dzieje, mamo? — zapytała Suzy, robiąc krok do tyłu, patrząc na Kena i Howarda.

— Ostatnim razem widzieliśmy się w kuchni. — Matka zerknęła na córkę spod oka. — Nie byłam wtedy zbyt rozmowna. Za dużo się działo.

— Byłaś chora.

— Tak… i nie. Siadaj, córeczko. Musisz być bardzo głodna.

— Gdybym spała przez dwa tygodnie, umarłabym z głodu.

— Ona ciągle nie wierzy — powiedział Howard z uśmiechem. — Cicho — zgromiła go matka, odpędzając gestem. — Ty na jej miejscu też byś nie uwierzył. I ty też, co? Bracia zgodzili się, że najprawdopodobniej by nie uwierzyli.

— Ale głodna to jestem — przyznała Suzy.

Kenneth odsunął jej krzesło. Usiadła przy stole przykrytym niepokalanie czystym obrusem, zastawionym srebrem i delikatną porcelaną.

— Chyba jednak przesadziliśmy z tą elegancją — powiedział Howard. — Trochę za bardzo przypomina to sen.

— No! — przyznała Suzy. Była szczęśliwa, odurzona i nie obchodziło jej już, co jest prawdą, a co snem.

— Przedobrzyliście, małpiszony.

Matka nałożyła jej na talerz szynkę i sałatki. Suzy pokazała palcem ziemniaki puree i sos.

— To tuczące — zauważył Kenneth.

— Cicho bądź — odpowiedziała Suzy i podniosła do ust kawałek szynki. Szynka była prawdziwa i prawdziwy był dotyk jej zębów na widelcu. — Wiecie, co się stało? — Nie wszystko — odpowiedziała matka, siadając obok niej.

— Teraz możemy być znacznie mądrzejsi. Wystarczy tylko chcieć — stwierdził Howard.

Przez moment Suzy czuła się urażona. Czyżby miał na myśli ją? Sam bezustannie wstydził się swych stopni, ciężko pracował, ale nie miał żadnych zdolności. Tyle, że był o wiele inteligentniejszy od swej opóźnionej w rozwoju siostry.

— I nawet nie potrzebujemy ciała — wtrącił Kenneth.

— Powoli, powoli — upomniała ich matka. — To bardzo skomplikowane, kochanie.

Teraz jesteśmy jak dinozaury — dokończył Howard, sięgając po kawałek szynki. Podniósł go do ust, skrzywił się i odłożył nietknięty.

— Kiedy zachorowaliśmy… — zaczęła matka.

Suzy odłożyła widelec. Żuła kawałek szynki powoli, wsłuchując się w głos, który nie był głosem jej matki. Wyleczyliśmy cię Lubimy cię Potrzebujemy

— O mój Boże — powiedziała powoli, z pełnymi ustami. Przełknęła, spojrzała na matkę i braci, podniosła rękę.

Grzbiet jej dłoni przecinały białe linie, sięgające poza nadgarstek i tworzące ledwie widoczną siateczkę pod skórą na ramieniu.

— Nie bój się, Suzy — powiedziała matka. — Proszę, nie bój się. Dały ci spokój, ponieważ nie mogły wniknąć w twe ciało nie zabijając cię. Masz jakiś niespotykany metabolizm, kochanie. I nie tylko ty. Teraz to już jednak nie problem. Teraz możesz wybrać, skarbie. Posłuchaj tylko nas… i ich. Są znacznie bardziej skomplikowane, znacznie mądrzejsze niż wtedy, kiedy wtargnęły w nas.

— Teraz już też jestem chora, prawda?

— Jest ich tak dużo — powiedział Howard, szerokim gestem wskazując widoczny za oknem pejzaż — że mogłabyś nawet policzyć każde ziarenko piasku na Ziemi, każdą gwiazdę na niebie i jeszcze nie sięgnąć ich liczby.

— A teraz posłuchaj… — Kenneth pochylił się ku siostrze. — Zawsze mnie słuchałaś, prawda, Kwiatuszku?

Skinęła głową jak dziecko, powoli, z przekonaniem.

— One nie chcą ani ranić, ani zabijać. Potrzebują nas. Jesteśmy tylko małą ich częścią, ale i tak nas potrzebują.

— Tak? — zapytała cichutko.

— One nas kochają — powiedziała matka. — Powiedziały, że pochodzą od nas i kochają nas jak… jak ty kochałaś swoją kołyskę, tę w piwnicy.

— Jak my kochamy mamę — stwierdził Kenneth. Howard zgodził się z nim entuzjastycznie.

— A teraz pozwalają ci wybrać.

— Jak to, wybrać? Przecież już we mnie są.

— No, wybrać, czy zostaniesz taka, jak teraz, czy przyłączysz się do nas.

— Ale przecież wy jesteście teraz tacy jak ja! Kenneth ukląkł obok niej.

— Chcielibyśmy ci pokazać, jak to jest, jakie są.

— Zrobili wam pranie mózgu. Ja chce żyć!

— Z nimi jesteśmy jeszcze bardziej żywi — powiedziała matka. — Córeczko, one nie zrobiły nam prania mózgu. One nas przekonały. Na początku wycierpieliśmy sporo, ale teraz to już nie jest konieczne. Niczego nie niszczą. Zatrzymują wszystko wewnątrz, w pamięci, ale to jest lepsze niż pamięć…

— …bo możesz się w nią wmyśleć i być tam, zupełnie jakby tak było…

— Albo jak będzie — powiedział Howard.

— Ciągle nie wiem, o co wam chodzi. Chcą, żebym oddała im moje ciało? Zmienią mnie? Jak was? Jak miasto?

— Kiedy już będziesz z nami, ciało na nic ci się nie przyda — powiedziała matka.

Suzy spojrzała na nią z przerażeniem.

— Suzy, kochanie, my wiemy. Myśmy tam byli.

— Jesteście jak banda włóczęgów — powiedziała cicho Suzy. — Zawsze ostrzegaliście mnie przed włóczęgami i innymi takimi jak oni, mówiliście, że mogą mnie wykorzystać. A teraz próbujecie zrobić pranie mózgu mnie! Daliście mi jeść i sprawiliście, że się dobrze czuję, a przecież ja nawet nie wiem, czy jesteście moją mamą i braćmi.

— Nie musisz się przecież zmieniać, jeśli tego nie pragniesz — powiedział Kenneth. — One tylko myślały, że może chcesz wiedzieć, jak to jest. W końcu to jakaś alternatywa dla strachu i samotności.

— Czy wyjdą z mojego ciała? — zapytała Suzy podnosząc rękę.

— Jeśli tego chcesz — odpowiedziała matka.

— Chcę żyć! Nie chcę zmienić się w ducha.

— Czy to ostateczna decyzja? — zapytał Kenneth.

— Tak! — odpowiedziała stanowczo.

— Czy chcesz, żebyśmy także odeszli?

Suzy poczuła, jak łzy ciekną jej po policzkach. Złapała matkę za rękę.

— Nie wiem — powiedziała. — Nie okłamywalibyście mnie, prawda? Naprawdę jesteście mamą, Kennethem, Howardem?

Skinęli głowami.

— Tylko że jesteśmy lepsi — dodał Howard. — Słuchaj, siostrzyczko, ja nigdy nie byłem najmądrzejszym facetem w mieście. Może i miałem dobre serce, ale bywałem głupi jak but. Za to, kiedy weszły we mnie…

— Kim one są?

— Pochodzą od nas — wyjaśnił Kenneth. — Są jak nasze własne komórki, a nie choroba.

— To komórki? — Suzy przypomniała sobie galaretowate stwory, które kiedyś, w szkole, oglądała przez mikroskop. Nie pamiętała, jak się nazywały, ale przestraszyła się jeszcze bardziej. Howard przytaknął.

— I są mądre. Kiedy weszły we mnie, poczułem się taki… taki mocny w głowie. Mogłem myśleć i przypominać sobie wiele rzeczy, pamiętałem nawet te, których nie przeżyłem. Było tak, jakbym rozmawiał przez telefon z miliardem bilionów bardzo mądrych ludzi, a właściwie przyjaciół, którzy chcą mi pomóc.

— Przeważnie pomóc — powiedział Kenneth.

— Cóż, tak… Jasne, czasami oni się kłócą, a czasami my się kłócimy. To normalny świat. Ale nie ma w nim nienawiści, bo wszyscy jesteśmy powielani setki tysięcy, a może i miliony razy. Wiesz, jak odbitki ksero. W całym kraju. Więc tak… jeśli tutaj umrę, choćby teraz, to istnieją tysiące komórek dostrojonych do mnie i gotowych stać się mną. Nie umieram wcale, po prostu tracę pojedyncze ja. Sam też mogę się dostroić do innych, mogę być gdziekolwiek. Nie można umrzeć.

Suzy przestała jeść dłuższą chwile temu. Teraz także przestała dłubać widelcem w jedzeniu i odłożyła go.

— Na razie to dla mnie za trudne — powiedziała. — Chce wiedzieć, dlaczego nie zachorowałam.

— Tym razem posłuchaj lepiej ich odpowiedzi — poradziła matka. — Po prostu ich posłuchaj.

Suzy zamknęła oczy.

Różni ludzie

Niektórzy jak ty

Smierć/zniszczenie/koniec

Odstawieni, zachowani

Jak ogrody oni

Ludzie/ty

Uczyć się

Słowa nie formowały się w jej mózgu same. Towarzyszyły im czyste, wyraźne, wizualne i zmysłowe serie podróży umysłowych i fizycznych na bardzo dalekie dystanse. Uświadomiono jej różnice miedzy inteligencją komórek a jej własną, pokazano różne, połączone teraz doświadczenia, dotknęła form i myśli ludzi wchłoniętych w pamięć komórek, poczuła nawet fragmenty pamięci o tych, którzy zmarli przed dokonaniem przemiany. Nigdy nie widziała (czuła) smakowała czegoś tak bogatego.

Suzy otworzyła oczy. Już się zmieniła. Coś w niej podłączono inaczej, pominięto tę część, która była „opóźniona”. Od dziś nie jest już „opóźnioną” Suzy. W każdym razie nie całkiem.

— Widzisz, jak to jest — powiedział Howard.

— Mam zamiar to sobie przemyśleć — odparła. Odsunęła krzesło i wstała od stołu. — Powiedzcie im, żeby mnie zostawiły. Nie chcę zachorować.

— Sama im to powiedziałaś — stwierdziła matka.

— Po prostu potrzebuję czasu.

— Kochanie, jeśli tylko zechcesz, masz przed sobą wieczność.

39

Bernard unosił się we własnej krwi niepewny, z kim się porozumiewa. Komunikacja pod prąd strumienia krwi odbywała się dzięki toczkom, adaptowanym protozoom, zdolnym do szybkiego poruszania się w serum. Odpowiedzi udzielano w ten sam sposób lub po prostu wpuszczano ją w krew.

Wszystko jest informacją. Lub brakiem informacji.

— Ile „ja” jest wśród was?

Ta liczba będzie się zawsze zmieniać. W tej chwili prawdopodobnie około miliona.

— Czy spotkam ich? Czy się z nimi połączę?

Nie ma grupy zdolnej zgromadzić doświadczenia wszystkich podobnych grup. Musi to być zastrzeżone dla grupy dowódczej. Nie wszystkie informacje są jednakowo użyteczne w danym odcinku czasu.

— Ale informacje nie giną?

Informacje zawsze giną. O to toczy się walka. Nie ginie całość struktury grupy. Pozostają duplikaty.

— Dokąd zmierzam?

Do końca. Ponad pieśń krwi. Jesteś grupą wybraną do integracji z BERNARDEM.

— Ja jestem Bernard. Jest wielu BERNARDÓW.

Być może milion, różnych, lecz myślących tak, jak myśli, przenikających krew i tkankę, wciąganych stopniowo w hierarchię noocytów. Milion zmieniających się wersji, które nigdy się nie zintegrują.

Spotkasz się z grupą dowódczą. Doświadczysz WSZECHŚWIATA MYŚLI.

— To za wiele. Znowu się boję.

Boję niemożliwe bez hormonalnej reakcji BERNARDA w makroświecie. Czy naprawdę się BOISZ?

Szukał skutków strachu i nie znalazł ich.

— Nie. Ale powinienem.

Wyraziłeś zainteresowanie hierarchią. Dostosuj przetwarzanie do ***********

Osadzona w biologice grup noocytów instrukcja jest niepojęta dla jego ludzkiego mózgu, ale grupa rozumie ją i przygotowuje się na przyjęcie właściwego zespołu danych.

Podczas ich przyjmowania, przyjmowania delikatnych, zwiniętych łańcuchów DNA i topornych, powykręcanych białek, czuje komórki, które absorbują i przetwarzają. Nie ma sposobu, by stwierdzić, ile czasu zabrał ten proces, ale wydaje mu się, że doznania komórek mknących nagle przez kapilary zrozumiał niemal natychmiast. Przekazały pamięć-doświadczenie, z którego teraz korzysta.

Dojrzałe noocyty z pewnością nie mają przewagi liczebnej, gdyż większość stanowią zwykłe komórki somatyczne z lekka tylko przekształcone, by nie wchodzić noocytom w drogę, lub komórki służebne o ograniczonych możliwościach, limitowanych prostą biologiką. Niektóre z nich wykonują polecenia grupy dowódczej, inne, w hybrydyzowanych lub polimeryzowanych masach, przekazują pamięć doświadczenia z jednego miejsca na drugie. Jeszcze inne wykonują nowe funkcje ciała, których na razie nie mogą przejąć nie przystosowane komórki somatyczne.

Na jeszcze niższym poziomie lokują się udomowione bakterie, zaadaptowane ostrożnie do wykonania jednej lub dwóch funkcji. Niektóre z nich (nie sposób podporządkować je znanym ludziom klasom), jak małe fabryczki, nasycają krew molekułami potrzebnymi noocytom.

A na samym dnie hierarchii, choć bardzo ważne, mieszczą się adaptowane fagowirusy. Niektóre z ich cząsteczek używane są do pospiesznego przenoszenia najistotniejszych informacji, holowanych przez toczki-bakterie lub obrane ze zdolności intelektualnych limfocyty, inne po prostu wędrują swobodnie we krwi, otaczając większe komórki czymś w rodzaju chmur pyłowych. Jeśli komórki służebne, lub nawet dojrzałe limfocyty, wyłamią się z hierarchii — zbuntują lub drastycznie „zepsują” — cząsteczki wirusów ruszają za nimi w pogoń i wstrzykują w nie molekuły rozsadzającego RNA. Zbuntowana komórka eksploduje niemal natychmiast, wyrzucając chmurę nowych, adaptowanych wirusów, resztki zaś sprzątane są przez przeróżne noocyty i służebnych czyścicieli.Każdy z typów komórek jego ciała, przyjaciel lub wróg, został zbadany i wykorzystany przez noocyty.

Uwolnij się i pójdź szlakiem grupy dowódczej. Będziesz z nią rozmawiał.

Bernard poczuł, jak jego grupa wraca do kapilary, której ścianki zwężają się tak, że musi wyciągnąć się w długi szereg. Łączność pomiędzy komórkami zanika, czuje noocytowy odpowiednik duszności. W końcu przeciska się przez ściankę kapilary i zanurza w orzeźwiającym morzu płynu wypełniającego. Szlak jest wyraźnie wytyczony, Bernard „smakuje” obecność noocytów. Wielkiej liczby noocytów.

Nagle zdaje sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości jest ciągle blisko mózgu, być może nawet w nim samym i że zaraz spotka się z badaczami, którzy dokonali wyłomu w makroświat.

Mija tłumy komórek służebnych, toczków przenoszących informacje, noocytów czekających na instrukcje.

Niedługo, mówi sam do siebie, zostanę przedstawiony Wielkiemu Lunarowi. Myśl i towarzyszący jej mentalny chichot niemal natychmiast przekazane zostają do banku danych jego przeżyć, skąd komórki służebne wydobywają ją pośpiesznie i dostarczają grupie dowódczej. Jeszcze szybciej przychodzi odpowiedź.

BERNARD porównuje nas z POTWOREM.

— Absolutnie nie. Ja jestem potworem. Albo to, albo sama sytuacja jest potworna.

Nie potrafimy jeszcze zrozumieć subtelności twych myśli. Czy *doświadczenia niżej* okazały się przydatne?

— Jak dotychczas, bardzo przydatne. Musze przyznać, że na razie czuje się tutaj kimś gorszym.

Nie jak najwyższa grupa dowódcza?

— Nie. Nie jestem Bogiem.

Nie rozumiemy BOGA.

Grupa dowódcza była znacznie większa od normalnej grupy noocytów. Bernard ocenił, że zawiera co najmniej dziesięć tysięcy komórek o odpowiednio większych zdolnościach intelektualnych. Czuł się przy niej jak umysłowy karzełek — mimo wszystkich trudności, jakie sprawia mu wydawanie sądów w królestwie noocytów.

— Czy macie dostęp do moich wspomnień o H. G. Wellsie?

Przerwa. A później:

Tak. Są bardzo żywe jak na to, że nie pochodzą z osobistych doświadczeń.

— Doprawdy? Cóż, pochodzą z książek, z zakodowanych nierealnych doświadczeń.

Znamy pojęcie fikcja.

— Czuję się jak Cavour z Pierwszych ludzi na Księżycu. Cavour rozmawiający z Wielkim Lunarem.

Porównanie może być słuszne, ale my go nie rozumiemy. Jesteśmy bardzo różni, BERNARD, znacznie bardziej różni niż sugeruje twoje porównanie z doświadczeniem nierzeczywistym.

— Oczywiście. Ale ja, podobnie jak Cavour, mam tysiące pytań. Być może nie zechcecie odpowiedzieć mi na wszystkie?

By pozbawić twych przyjaciół LUDZI w makroświecie wiedzy o tym, co możemy, i powstrzymać ich od przeciwdziałania.

Wiadomość była wystarczająco niejasna, by Bernard zrozumiał, że grupa dowódcza ciągle jeszcze nie jest w stanie w pełni ogarnąć rzeczywistości makroświata.

— Czy kontaktujecie się z noocytami w Ameryce Północnej?

Jesteśmy świadomi tego, że istnieje inna, znacznie bardziej potężna koncentracja, rozwijająca się w znacznie korzystniejszych warunkach.

— I…?

Brak odpowiedzi. Następnie:

Czy jesteś świadom tego, że twoja przestrzeń zamknięta jest zagrożona?

— Nie. Jak to zagrożona? Macie na myśli laboratorium?

Laboratorium otoczone jest przez ludzi o *niepewnych relacjach hierarchicznych*.

— Nie rozumiem.

Chcą zniszczyć *laboratorium* i prawdopodobnie nas wszystkich.

— Skąd o tym wiecie?

Możemy odbierać TRANSMISJE CZĘSTOTLIWOŚCI RADIOWYCH W KILKU JĘZYKACH zakodowania. Czy możesz ich powstrzymać? Czy masz WPŁYWOWA pozycję w hierarchii?

Bernard głowił się nad tym żądaniem.

Mamy pamięć TRANSMISJI.

— Więc chcę ich posłuchać.

Smakuje przejście toczka, spotykającego wysłannika grupy dowódczej i powracającego z zespołem danych. Grupa Bernarda przyjmuje dane.

Może teraz „wysłuchać” tych programów w pamięci. Jakość nie jest najlepsza, w dodatku większość z nich to niemieckie dzienniki, a Bernard zna niemiecki słabo. Rozumie jednak wystarczająco wiele, by pojąć, dlaczego Paulsen-Fuchs wyglądał ostatnio coraz gorzej.

Budynki Pharmeku otoczone są obozem demonstrantów. Zajęli tereny od bramy aż do lotniska. Jest ich około pół miliona, a ciągle przybywają nowi: samochodami, autobusami, na piechotę. Armia i policja nie ośmielają się reagować — nastrój w Niemczech Zachodnich i w całej Europie jest paskudny.

— Nie mam siły, by ich powstrzymać.

PERSWAZJA?

Kolejny wewnętrzny chichot.

— Nie. Chcą zniszczyć właśnie mnie. I was.

Masz znacznie mniej wpływów w swoim królestwie, niż my mamy tutaj.

— O tak, oczywiście.

Przez dłuższy czas grupa dowódcza nie przekazuje żadnych wiadomości.

Więc jest jeszcze mniej czasu. Przenosimy cię teraz.

Czuje delikatne przesunięcie głosu — toczki oddalają się od grupy dowódczej.

Idź za nimi.

Zdaje sobie sprawę, że od grupy dowódczej oddzielił się zespół grup. Porozumiewają się z nim, a ich głosy brzmią dziwnie znajomo. Są bardziej bezpośrednie, łatwiejsze do przyswojenia.

— Kto mnie prowadzi?

Odpowiedź jest chemią. Toczki dostarczają mu łańcuch identyfikacyjny i nagle wie już, że prowadzą go cztery grupy pierwotnych limfocytów B, najwcześniejszej wersji noocytów. Traktowane z wielkim szacunkiem limfocyty B znajdują się w większości grup dowódczych — mimo że działają w ograniczonym zakresie, są przecież prekursorami! I prymitywami w obu znaczeniach tego słowa, jako mniej skomplikowane w budowie i funkcjach od współcześnie powstających noocytów i jako przodkowie ich wszystkich.

Możesz wkroczyć we WSZECHŚWIAT MYŚLI.

Głos pojawia się i znika jak przy złym połączeniu telefonicznym. Przerywany, nie kończący stów…

Nagle przestał czuć, że istnieje jako grupa noocytów. Nie jest teraz ani istotą cielesną, ani istotą zmniejszoną do rozmiaru noocytu. Jego myśli po prostu są, a miejsce, w którym są, jest… cudowne, aż boleśnie piękne.

Jeśli istnieje tu jakieś przedłużenie przestrzeni, jest iluzją. Wymiary wydają się definiowane przez obiekt. Po informacje odpowiadające aktualnemu tokowi myśli wystarczy sięgnąć ręką, inne znajdują się gdzieś daleko. Najbardziej przypomina to ogromną, wielopiętrową bibliotekę zbudowaną w kręgach, których środkiem jest on sam. Nie, me tylko on. To miejsce dzieli z nim jakaś obecność.

— Ludzie, ludzka forma — mówi obecność.

Zewsząd pojawiają się informacje, otaczają Bernarda, dają mu ręce, nogi, ciało i twarz. Obok niego, najwyraźniej siedząc w leżaku, pojawia się mglisty obraz Vergila Ulama.

Ulam uśmiechnął się, bez uczucia i bez przekonania. — Jestem twoim komórkowym Vergilem. Witaj w wewnętrznym kręgu grupy dowódczej.

— Jesteś martwy — powiedział Bernard głosem, będącym bardzo niedoskonałym naśladowaniem jego głosu.

— Jestem tego świadomy.

— Gdzie jesteśmy?

Tłumacząc z grubsza informacje opisowego łańcucha noocytów, jesteśmy we Wszechświecie Myśli. Nazywam to noosferą. To wszystko, czego tu doświadczamy, tworzone jest przez myśl. Będziemy tym, czym chcemy być, nauczymy się tego, czego chcemy się nauczyć, możemy myśleć o wszystkim. Niedostatek wiedzy lub doświadczenia nie ograniczy nas, bowiem wszystko może zostać nam dostarczone. Gdy nie jestem potrzebny grupie dowódczej, tu spędzam większość czasu.

Pomiędzy nimi uformował się granitowy dwunastościan o krawędziach ozdobionych złotymi prętami. Toczył się przez chwilę tu i tam, po czym zwrócił się do bladego, przezroczystego obrazu Vergila. Bernard nie rozumiał przekazywanych informacji. Dwunastościan znikł.

— Wszyscy tutaj przybieramy charakterystyczne kształty. Większość z nas wzbogaca je o fakturę materiału i inne szczegóły. Noocyty nie mają imion, panie Bernard, a do identyfikacji używają sekwencji aminokwasów wybranych przez kodony z rybosomalnego RNA. Brzmi to dość skomplikowanie, ale w rzeczywistości jest prostsze niż odciski palców. Wszyscy działający w noosferze badacze muszą używać jednoznacznych symboli identyfikacyjnych.

Bernard próbował odnaleźć w obecnym ślady Vergila Ulama, którego poznał i któremu uścisnął dłoń. Najwyraźniej nie było ich wiele. Nawet w głosie brakowało akcentu i lekkiego posapywania, które dobrze pamiętał.

— Niewiele tu z ciebie jest, prawda? Duch Vergila potrząsnął głową.

— Nie wszystkie informacje przetłumaczone zostały na poziom noocytów, nim moje komórki zainfekowały twoje. Mam nadzieję, że istnieje gdzieś lepszy zapis. Ten jest niemal niewystarczający, jestem tu mniej więcej w jednej trzeciej. Ale to, co się w nim znalazło, jest cenione i chronione. Cień przodka honorowego, dalekie wspomnienie twórcy… Głos chwilami zanikał i pomijał lub zniekształcał pewne sylaby. Obraz drżał delikatnie.

— Mam nadzieję, że połączą się z noocytami tam, u nas i zdobędą dodatkowe informacje o mojej osobie. Coś więcej niż fragmenty rozbitej wazy. Obraz Vergila stał się bardziej przezroczysty.

— Muszę już iść. Przychodzą uzupełnienia. Część mnie będzie tu zawsze, ty i ja. Jesteśmy wzorami. Podejrzewam, że teraz ty masz pierwszeństwo. Do zobaczenia.

Bernard pozostał w noosferze sam, otoczony możliwościami, których nie potrafił wykorzystać. Wyciągnął rękę do otaczających go informacji. Marszczyły się wokół niego — fale światła rozciągnięte od nadiru do zenitu. Szeregi informacji o nieustannie zmiennej ważności. Wspomnienia stały wokół niego jak domki z kart, każde w postaci linii światła.

Linie rozbłyskiwały kolejno.

Myślał.

— Dla ciebie to kolejny dzień, co? — Nadia odwróciła się i z wdziękiem weszła na ruchome schody gmachu sądów.

— Nie najprzyjemniejszy — powiedział. Jechali w dół.

— No cóż, po prostu następny.

Pachniała herbacianymi różami i czymś jeszcze, spokojnym i czystym. Zawsze wydawała mu się piękna, innym bez wątpienia także: niewysoka, delikatna, czarnowłosa, nie oszałamiała natychmiast, ale wystarczyło spędzić z nią kilka minut sam na sam, by pozbyć się wątpliwości; większość mężczyzn chciałaby z pewnością zamienić minuty na godziny, dni i miesiące.

Ale nie lata. Nadia nudziła się szybko. Znudził ją nawet Michael Bernard.

— Znów te interesy — powiedziała w połowie drogi. — Jeszcze kilka wywiadów.

Nie odpowiedział. Znudzona Nadia bywała okrutna.

— No i dobrze — dodała już na dole. — Ty pozbyłeś się mnie, ja pozbyłam się ciebie.

— Nigdy się ciebie nie pozbędę — powiedział Michael Bernard. — Zawsze byłaś dla mnie kimś ważnym.

Okręciła się na wysokich obcasach pokazując mu tył swej doskonale skrojonej, niebieskiej sukienki. Niezbyt delikatnie złapał ją za ramię i szarpnął. Chciał jej spojrzeć w twarz.

— Byłaś moją ostatnią szansą na normalność. Nigdy nie pokocham innej kobiety tak, jak kochałem ciebie. Porażałaś. Będę je lubił, ale nigdy się im nie poświęcę, nigdy już nie będę naiwny.

— Bredzisz, Michael — powiedziała Nadia, wymawiając jego imię przez zaciśnięte zęby. — Daj mi spokój.

— Jak cholera — odparł. — Dostałaś półtora miliona dolarów. Daj mi coś w zamian.

— Odpieprz się!

— Nie lubisz scen, co?

— Spadaj!

— Zimna, dystyngowana. Jeśli chcesz, mogę wziąć coś w zamian teraz. W zamian za forsę.

— Ty sukinsynu!

Zadrżał i uderzył ją w twarz.

To za resztki mej naiwności. Za trzy lata, z tego pierwszy rok cudowny, a ostatni pełen cholernego bólu.

— Zabiję cię — syknęła Nadia. — Jeszcze nikt…

Podstawił jej nogę i pchnął. Usiadła na tyłku z przenikliwym piskiem. Siedziała z rozrzuconymi nogami, podpierając się wyprostowanymi rękami i patrzyła na niego z dołu. Jej usta drżały.

— Ty…

— Brutalu — uzupełnił. — Spokojna, zimna, racjonalna brutalność. Niezbyt różniąca się od tego, do czego mnie przyzwyczaiłaś. Tyle że nie używałaś siły fizycznej. Ty tylko prowokowałaś jej użycie.

— Stul pysk!

Wyciągnęła rękę. Pomógł jej wstać.

— Przykro mi — powiedział. Spędzili wspólnie trzy lata i przez ten czas ani razu jej nie uderzył. Czuł się tak, jakby umierał.

— Gówno! Jesteś dokładnie taki, jak mówiłam, ty sukinsynu. Ty nieszczęsny, mały chłopczyku.

— Przykro mi — powtórzył.

Stojący w hallu tłum przyglądał się im uważnie. Słyszał pomruki dezaprobaty. Dzięki Bogu nigdzie nie było dziennikarzy.

— Idź, baw się swoimi zabawkami! — powiedziała Nadia. — Skalpelami, siostrzyczkami, pacjentami. Idź i rujnuj im życie! Tylko trzymaj się z dala ode mnie!

Wspomnienie z dawniejszych czasów.

— Ojcze.

Stał obok łóżka. Nie czuł się dobrze w nowej roli, odwiedzający zamiast lekarza. Pokój pachniał środkami dezynfekcyjnymi i czymś, co miało zabić zapach środków dezynfekcyjnych, herbacianymi różami lub czymś słodkim. Sprawiało to wrażenie kostnicy Zamrugał i wziął ojca za rękę.

Starzec (ojciec był stary i wyglądał staro, tak jakby zmęczyło go życie) obudził się i mrugnął. Oczy miał żółte, zaropiałe, skórę koloru jasnej musztardy. Umierał na raka wątroby, kawałek po kawałku, ale nie życzył sobie podejmowania drastycznych kroków. Bernard przyprowadził nawet swych adwokatów na spotkanie z zarządem szpitala po to tylko, by mieć pewność, że jego wola nie zostanie zignorowana. (Chcesz, by umarł twój ojciec? Chcesz, by umarł szybciej? Oczywiście nie! Chcesz, by żył wiecznie? Och, tak! Wtedy i ja nie umrę.)Co kilka godzin podawano mu potężny środek znieczulający, współczesną wersję koktajlu Bromptona, którego używano, gdy Bernard zaczynał praktykę. — Ojcze. To ja, Michael.

— Tak. Myślę jasno. Znam cię.

— Ursula i Gerald przekazują ci pozdrowienia.

— Pozdrów Geralda. Pozdrów Ursulę.

— Jak się czujesz? (Jakby umierał, durniu!)

— Jestem wrakiem.

— Tak, cóż…

— Muszę z tobą porozmawiać.

— O czym, ojcze?

— O twojej matce. Dlaczego nie przyszła?

— Mama nie żyje, ojcze.

— Tak. Wiem. Myślę jasno. Po prostu… ja się wcale nie skarżę, nie myśl sobie… tylko to tak boli…

Ujął dłoń Bernarda i ścisnął ją z całej siły. Było to żałosne ściśnięcie.

— Jakie prognozy, synku?

— Przecież wiesz, ojcze.

— I nie możesz przeszczepić mi mózgu? Bernard uśmiechnął się.

— Jeszcze nie. Pracujemy nad tym.

— Obawiam się, że nie zdążysz na czas.

— Prawdopodobnie nie.

— Ty i Ursula… u was wszystko w porządku?

— Załatwiamy to poza sądem, ojcze.

— A jak Gerald?

— Nie najlepiej. Jest rozbity.

— Kiedyś chciałem się rozwieść z twoją matką. Bernard zamarł i spojrzał ojcu w oczy.

— Co?

— Miała kochanka. Byłem wściekły. I sporo się nauczyłem. Nie rozwiodłem się.

Bernard nigdy o tym nie słyszał.

— Wiesz, nawet z Ursula…

— To już skończone, ojcze. Obydwoje mieliśmy przygody, a u mnie zaczyna to wyglądać całkiem poważnie.

— Nie możesz mieć kobiety na własność. Są cudownymi przyjaciółkami, ale nie można mieć ich na własność.

— Wiem.

— Wiesz? Może i wiesz. Kiedy dowiedziałem się o kochanku matki, myślałem… myślałem, że umrę. Bolało prawie jak to, teraz. Myślałem, że jest moją własnością.

Bernard wolałby, żeby rozmowa przybrała inny obrót.

— Gerald nie ma nic przeciwko temu, żeby na rok wyjechać do szkoły…

— Ale się nie rozwiodłem. Po prostu z kimś ją dzieliłem. Kobietę, nawet jeżeli wzięła cię tylko za kochanka, zawsze z kimś dzielisz. I ona dzieli ciebie. Cały ten krzyk wokół wierności to blaga, maska. Mikę! Liczy się tylko to, co zrobiłeś. Co robisz. Jak dobrze to robisz? Jak bardzo jesteś wytrwały?

— Tak, ojcze.

— Wiesz… — Oczy ojca otworzyły się szerzej.

— Co? — spytał Bernard, znowu biorąc go za rękę.

— Po tym wszystkim przeżyliśmy razem trzydzieści lat.

— Nie wiedziałem.

— Ty nie musiałeś wiedzieć. Tylko ja musiałem. Musiałem się z tym pogodzić. Ale to nie wszystko, co pamiętam. Mikę, czy ty pamiętasz chatę? Jest tam kupa papierów, na strychu, pod łóżkiem.

Ten domek w Maine sprzedali dziesięć lat temu.

— Trochę pisałem. — Ojciec przełknął powoli, z widocznym bólem. Twarz zmarszczyła mu się z wysiłku, przygryzł wargi. — O tym, jak byłem lekarzem.

Bernard wiedział o jego papierach. Zabrał je ze sobą i przeczytał podczas praktyki szpitalnej. Leżały teraz w jego biurze, w Atlancie.

— Mam je, ojcze.

— To dobrze. Przeczytałeś?

— Tak. Były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Pomogły mi zdecydować, co chciałbym robić w neurologii. Pomogły mi wybrać kierunek… Powiedz mu! Powiedz!

— To dobrze. Zawsze o tym wiedziałem, Michael.

— Co?

— Jak bardzo nas kochasz. Po prostu nie jesteś wylewny, prawda? Nigdy nie byłeś.

— Kocham cię. Kochałem mamę.

— Ona wiedziała. Nie umierała nieszczęśliwa. Cóż… — starzec potrafił się jeszcze zmobilizować — …muszę się teraz przespać. Jesteś pewien, że nie znajdziesz mi dobrego, młodego ciała?

Bernard potrząsnął głową.

Powiedz mu!

— Te notatki były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Tato.

Nie nazwał go tatą od czasu, gdy miał trzynaście lat. Ale starzec (starzec) już go nie słyszał. Spał. Bernard zabrał płaszcz, teczkę i wyszedł. Przechodząc obok pokoju pielęgniarek przystanął, żeby, z nawyku, zapytać, kiedy podadzą ojcu lekarstwa.

Ojciec zmarł następnego ranka o trzeciej. We śnie. Samotny.

I jeszcze dawniej…

Olivia Fergusson, wspaniale młoda, osiemnastoletnia dziewczyna o gładkiej skórze. Rówieśniczka. Irnie pasuje do jej cery, jedwabiste czarne włosy spływają za zagłówek przedniego siedzenia jego corvetty. Patrzy na niego wielkimi zielonymi oczami i uśmiecha się. On także przygląda się jej i także odpowiada uśmiechem. Jest najpiękniejszy wieczór świata i jest im dobrze. Dopiero po raz trzeci umówił się z dziewczyną. Był — o cudzie! — prawiczkiem, ale tego wieczora nie miało to najmniejszego znaczenia. Podszedł do niej, gdy stała niedaleko dzwonnicy w miasteczku akademickim w Berkeley, koło jednego z dwóch identycznych niedźwiedzi z brązu. Zaproponował wypad na miasto, a ona przyjrzała mu się z prawdziwą sympatią.

— Jestem zaręczona — powiedziała. — To znaczy, nie pomyśl sobie, że…

Rozczarowany, lecz gotów okazać światowe wychowanie udał, że to nic nie szkodzi. — Doskonale. Po prostu spędzimy razem wieczór. Wybierzemy się do miasta. Jak przyjaciele.

Nie znał jej prawie, tyle że mieli razem ćwiczenia z literatury. Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie, wysoka i opanowana, spokojna i pewna siebie, i wcale nie zadzierała nosa. Uśmiechnęła się i powiedziała „oczywiście”.

Był swobodny; teraz, kiedy zwolniła go z obowiązku pościgu za jej cnotą, po raz pierwszy czuł się pewnie w towarzystwie kobiety. „Narzeczony, powiedziała, służy w Marynarce, stacjonuje w bazie w Brooklynie. Rodzina mieszka na Staten Island, w domu, w którym Herman Melville spędzał kiedyś wakacje.”

Wiatr rozwiewał jej włosy nie psując fryzury, cudowne, piękne włosy, które (w teorii) z taką przyjemnością czułoby się pod palcami. Rozmawiali od chwili, gdy zabrał ją spod stojącego koło starego białego hotelu Clairemont domu, w którym dzieliła mieszkanie z dwiema kobietami. Przejechali przez Most Złotych Wrót do Marin, zjedli lunch w małej restauracji Klamshak, specjalizującej się w daniach morskich i przy jedzeniu rozmawiali także o wykładach, o planach, o tym, czym jest małżeństwo (nie wiedział i nie udawał, że wie i że jest taki głęboki i skomplikowany). Zgodzili się, że kuchnia jest tu dobra, a wystrój daleki od oryginalności: korkowe pływaki i sieci na ścianach, a w sieciach plastikowe homary i pamiętająca lepsze czasy suszona ryba, dziurawa, płaskodenna łódź leżąca przed wejściem na pokrytym odłamkami muszli piasku. Ani przez chwilę nie czuł się niezdarny, młody lub choćby niedoświadczony.

Wracali przez most i Bernard myślał: W innych okolicznościach zakochalibyśmy się w sobie z pewnością. Jestem pewien, że po paru latach wzięlibyśmy ślub. Jest wspaniała… a mnie nic do tego. Żywił w związku z tym uczucia romantyczne, smutne i przy tym wszystkim wspaniałe.

Wiedział, że gdyby nalegał, pozwoliłaby zaprosić się do jego mieszkania i kochaliby się tam z pewnością.

Mimo że wściekał się na siebie za to. że jest prawiczkiem, i pogardzał sobą z tego powodu, nie miał zamiaru nalegać. Nie miał zamiaru wspomnieć o tym ani jednym słowem. To, co między nimi było. wydawało się zbyt doskonałe. Siedzieli w samochodzie przed starym, przerobionym na dom pałacykiem, w którym mieszkała, rozmawiali o Kennedym, śmiali się ze swojego strachu podczas kryzysu kubańskiego, a później po prostu trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. — Wiesz — powiedział cicho. — Są chwile, kiedy…

Umilkł.

— Dziękuje ci — przerwała milczenie Olivia. — Tak właśnie myślałam. Z tobą można miło spędzić czas. Wiesz, większość mężczyzn… — No tak. Jestem — uśmiechnął się — niegroźny.

— O nie. Z pewnością nie „niegroźny”. Z pewnością.

Nadeszła decydująca chwila. Mógł postąpić tak lub siak.

Spojrzał na jej ciemne ciało wiedząc, że jest gładkie, młode, bez skazy. Wiedział, że jeśli ją poprosi, Olivia pójdzie z nim do jego mieszkania.

— Jesteś romantykiem? — zapytała.

— Przypuszczam, że tak.

— Ja też. Romantycy to najgłupsi z ludzi. Czuł, jak czerwienieje mu twarz i szyja.

— Kocham kobiety — powiedział. — Kocham sposób, w jaki się poruszają i mówią. Rzucają na mnie czar.

Teraz się przed nią otworzy, a później będzie żałował tej szczerości, ale to, co czuł, było zbyt prawdziwe, zbyt niepowtarzalne, zwłaszcza po takim dniu.

— Myślę, że większość mężczyzn powinna czuć, że kobiety są jak święte. Może niekoniecznie trzeba je zaraz stawiać na piedestale czy coś w tym rodzaju… ale są zbyt piękne, by to opisać słowami. Być kochanym przez kobietę i… To musi być niesamowite.

Olivia patrzyła przez szybę z lekkim uśmiechem na ustach. A później spojrzała w dół i wygładziła zmarszczki na swej sięgającej do pół łydki spódnicy.

— Przecież to kiedyś nastąpi.

Tak, jasne. — Kiwnął głową z przekonaniem. Tylko nie między nami.

— Dziękuję — powtórzyła dziewczyna. Przytrzymał jej rękę, a później pogłaskał Olivie po policzku. Otarła się o jego dłoń jak kot i sięgnęła do klamki.

— Do zobaczenia na ćwiczeniach — powiedziała. Nawet się nie pocałowali.

A co przydarzyło mi się później? Trzy żony… ożenił się z trzecią, bo była bardzo podobna do Olivii… i to oddalenie od ludzi, to szukanie samotności. Straciłem zbyt wiele iluzji. Są możliwości.

— Nie rozumiem. Co chcesz zmienić?

— Myślicie o cofnięciu się w czasie? Nie rozumiem jak? Wszystko jest możliwe tu, we Wszechświecie Myśli. Symulacje. Rekonstrukcja z twej pamięci.

— Mógłbym żyć innym życiem? W wolnym czasie.

— Z prawdziwą Olivia? Ona… gdzie ona była, gdzie jest? Nie wiemy.

— A więc nie. Sny mnie nie interesują. Jest więcej wspomnień.

— Tak…

Lecz gdzie je dopasować, skąd się wzięły?

Randall Bernard, lat dwadzieścia cztery, poślubił Tiffany Marnier siedemnastego listopada 1943 w małym kościółku w Kansas City. Panna młoda ubrana była w jedwabną suknię ozdobioną srebrnymi wykończeniami i białą koronką; w tej sukni brała ślub jej matka. W ręku trzymała bukiet róż czerwonych jak krew. Mieli…

Podzielili się winem, przełamali chleb, wypowiedzieli słowa przysięgi i duchowny, teozof, który w końcu lat czterdziestych przeszedł na wedyzm, ogłosił ich równymi w oczach Bóstwa, zjednoczonymi miłością i powszechną zgodą.

To wspomnienie było przybladłe i nieczytelne w szczegółach jak stara fotografia. A jednak tkwiło w nim, choć przecież jeszcze się wówczas nie narodził. Widział ich noc poślubną, podziwiał epizody swego stworzenia i myślał o tym, jak niewiele zmieniło się między mężczyzną i kobietą. Czuł uniesienie i rozkosz, jakiej doznała matka, i pełną wiedzy, uczoną i precyzyjną sprawność ojca, doktora nawet w łóżku…

Ojciec poszedł na wojnę, służył jako lekarz wojskowy w Trzeciej Armii generała Pattona, przekroczył Ren koło Koblencji, sześćdziesiąt pięć mi! w trzy dni, a jego syn patrzył na to, czego nie mógł widzieć nawet jego ojciec. Żołnierz w pumpach wchodzi ciemnym, wilgotnym korytarzem do burdelu w Paryżu, to nie ojciec i nikt, kogo zna…

Zamazany lecz czytelny w zarysach obraz: kobieta kołysze dziecko, promienie pomarańczowego słońca wpadają do wnętrza przez okna zasłonięte miką, nie szkłem…Wczesnym szarym rankiem, wśród stada kormoranów, mężczyzna łowi ryby w rzece…

Dziecko patrzy przez okienko stodoły na stojących w koło na podwórku mężczyzn. Mężczyźni szlachtują wielkiego czarno-białego wołu o dzikich oczach…

Mężczyźni i kobiety zdejmują długie białe szaty i skaczą w błotniste wody rzeki o brzegach z pionowych czerwonych skał…

Mężczyzna stojący na skale trzyma w ręku łuk z rogu i patrzy na stado antylop, biegnących w drgającym upałem powietrzu przez zarośniętą trawą równinę… Kobieta rodzi dziecko w podziemnej pieczarze oświetlonej łojowymi lampkami. Patrzą na nią ludzie o wymalowanych, zdumionych twarzach… Dwóch starców spiera się o wytłoczone z gliny kule, leżące w wyznaczonym na piasku kole…

Nie pamiętam tego, to nie ja, ja tego nie doświadczyłem… Wyrwał się z potopu informacji. Obydwiema rękami sięgnął do świecących nad jego głową czerwonym blaskiem kół, tak ciepłych, tak pięknych… Skąd się wzięły?

Dotknął ich rękami i w swym stukomórkowym ciele odczytał odpowiedź.

Nie wszystkie wspomnienia pochodzą z życia jednostki.

— Więc skąd?

Pamięć przechowywana jest w neutronach, pamięć aktywna, przenoszona w swej istocie i możliwościach, przekazywana następnie do chemicznego przechowania w komórce, przekazywana następnie na poziom molekularny. Przechowywana w intronach pojedynczych komórek.

Przeczucie rewelacji było niemal bolesne w swej całości i intensywności.

Bakterie symbiotyczne i wirusy przenoszące, występujące naturalnie u wszystkich zwierząt i właściwe dla poszczególnych gatunków, zaszczepione zostają pamięcią molekularną, transkrybowaną z intronu. Przechodzą od jednostki do jednostki, „infekują”, przenoszą pamięć do komórek somatycznych. Niektóre ze wspomnień powracają do stanu przechowania chemicznego, niewiele powraca do pamięci aktywnej.

— Przez pokolenia?

Przez tysiąclecia.

— Introny to nie sekwencje genetycznego złomu… Nie. To przechowalnie wysoce skondensowanej pamięci. Vergil Ulam nie stworzył biologiki komórek z niczego. Natknął się na funkcje naturalne, przekazywanie pamięci genetycznej. Zmienił system, który istniał wcześniej.

— Nie obchodzi mnie to! Żadnych więcej objawień! Żadnych przeczuć! Mam dość! Co się stało ze mną? Kim się stałem? Jaki sens ma objawienie, zmarnowane na głupca?

Powrócił w ramy Wszechświata Myśli. Rozejrzał się, patrząc na obrazy, na symboliczne źródła różnych rodzajów informacji i na wiszące nad jego głową kręgi. Teraz świeciły na zielono.

CIERPISZ. Dotknij ich.

Podniósł rękę i dotknął ich po raz drugi.

Drgnięcie. Znów rozciągał się w interfejsie, integrował z Bernardem makroświata, płynął tunelem dysocjacji w ciepłą ciemność laboratorium. Była noc, a przynajmniej czas snu.

Leżał na łóżku, niemal nie mogąc się poruszyć.

Nie potrafimy utrzymać dłużej formy twego ciała.

— Co?

Niedługo znów zostaniesz wprowadzony w nasz świat. W ciągu dwóch dni. Do tego czasu musisz skończyć swe prace w makroświecie. — Nie…

Nie mamy wyboru. Wstrzymywaliśmy się wystarczająco długo. Musimy transformować.

— Nie. Nie jestem jeszcze gotowy. To za wiele!

Zorientował się, że krzyczy i zasłonił usta rękami. Usiadł na brzegu łóżka. Po jego groteskowo zdeformowanej bruzdami twarzy spływał pot.

40

— Macie zamiar znów mnie zostawić? Po prostu odejść? Suzy mocno trzymała się ręki Kena. Ken stanął przed windą, drzwi otworzyły się automatycznie.

— Ciężko jest być znowu człowiekiem, wiesz? — odpowiedział Ken. — Czujemy się samotni, Tak, wracamy.

— Samotni? A ja jak się czuję? Znów będziecie martwi.

— Nie umrzemy, Kwiatuszku. I ty dobrze o tym wiesz.

— Równie dobrze moglibyście umrzeć.

— Jeśli chcesz, chodź z nami. Suzy zadrżała.

— Ken, ja się boję.

— Popatrz. Opuściły cię tak, jak chciałaś. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ty tu będziesz robić. To miasto już nie jest dla ludzi. Dostaniesz żywność i wszystko będzie dobrze, ale… Suzy, wszystko się zmienia. Miasto zmieni się jeszcze bardziej. Stoisz na drodze tych zmian… Chociaż one cię nie skrzywdzą. Jeśli tego chcesz, pozostawią cię własnemu losowi, jak park narodowy.

— Chodź ze mną, Kenny. Ty, Howard, mama. Możemy wrócić…

— Nie ma już Brooklynu.

— Jezu, jesteś jak duch albo co! Nie można ci przemówić do rozsądku.

Kenneth wskazał palcem na windę.

— Kwiatuszku…

— Nie nazywaj mnie tak, do cholery! Jestem twoją siostrą, ty nędzna kreaturo! Masz zamiar tak po prostu zostawić mnie tutaj…

— Ty sama wybrałaś, Suzy. — Głos Kena był całkiem spokojny.

— …albo zrobić ze mnie zombie!

— Wiesz, że nie jesteśmy zombie. Czułaś, jakie one są i co mogą dla ciebie zrobić.

— Przecież to już nie będę ja.

— Przestań jęczeć. Wszyscy się zmieniamy.

— Ale nie tak!

Kenneth wyglądał na urażonego.

— Jesteś inna niż wtedy, kiedy byłaś małą dziewczynką. Czy kiedyś bałaś się dorosnąć?

Suzy patrzyła mu w oczy.

— Ciągle jestem małą dziewczynką powiedziała. — Jestem opóźniona. Wszyscy tak mówią.

— Ale czy bałaś się kiedyś tego, że już nie jesteś dzieckiem? Na tym polega różnica. Wszyscy są jeszcze dziećmi, tylko my nie. Ty też możesz dorosnąć. — Nie — zaprzeczyła Suzy, odwracając się plecami do windy. — Idę porozmawiać z mamą.

Kenneth złapał ją za rękę.

— Ich już tam nie ma — powiedział. — To bardzo męczące zostać tak odbudowanym.

Suzy spojrzała na niego, rozdziawiając ze zdumienia usta, a później wbiegła do windy i oparła się o jej tylną ścianę.

— Pojedziesz ze mną? — zapytała.

— Nie — odparł Kenneth. — Wracam. Ciągle cię kochamy, Kwiatuszku. Będziemy się tobą opiekować. Będziesz miała bardzo wielu braci i przyjaciół, wiele matek, nigdy się nie dowiesz ile. I może kiedyś przyłączysz się do nas, kto wie?

— Będą wewnątrz mnie? Jak one? To miałeś na myśli? Kenneth skinął głową.

— Zawsze będziemy w pobliżu. Ale nie zamierzamy odbudowywać dla ciebie naszych ciał.

— Chcę już zjechać w dół.

— Więc jedź w dół.

Drzwi windy zaczęły się zamykać.

— Do widzenia, Suzy. Bądź ostrożna.

— KennNEEETH! — krzyknęła Suzy.

Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w dół. Dziewczyna stała pośrodku i przeczesywała palcami swe długie jasne włosy.

Drzwi rozsunęły się.

Hali wyglądał jak pajęczyna utkana z szarych masywnych łuków, podtrzymujących cały ciężar budynku. Wyobraziła sobie, a może pamiętała, może jej to pokazali, że szyb windy i piętro z restauracją są wszystkim, co pozostało z oryginalnej konstrukcji. Nie zmienione, zachowane specjalnie dla niej.

Dokąd pójdę teraz?

Stanęła na podłodze pokrytej szarymi i czerwonymi plamami. Nie był to beton i nie był to dywan, lecz coś lekko sprężystego, jak korek. Brązowo-biała płachta, ostatnia, jaką dostrzegła, zasunęła się na drzwi windy i zamknęła je z cichym świstem.

Suzy przeszła przez pajęczynę łuków, przekroczyła wyrastające z czerwono-szarej podłogi cylindryczne wybrzuszenia, wyszła z cienia przemienionego wieżowca i stanęła na zewnątrz, w blasku przesianych przez chmury słonecznych promieni. Wieżowiec północny był samotny, jego bliźniak znikł. Z World Trade Center pozostał jedynie pojedynczy zaokrąglony czub, miejscami szary, gładki i lśniący, miejscami chropawy i pokryty czarnymi plamami. Na jego powierzchni widać było wzór pajęczyny, przebijający materiał, z którego czub był zbudowany.

Na przekształconym placu, pokrytym pierzastymi, podobnymi do drzew wiatraczkami, aż do brzegu rzeki, nie było niczego wyższego niż sześć, siedem metrów.

Przeszła między wiatraczkami, obracającymi się powoli na swych lśniących czerwonych pniach i zeszła na brzeg rzeki. Woda była gęsta, jakby ścięta w galaretę, szarozielona, bez śladu fal, nieruchoma i lśniąca jak szkło. Suzy wyraźnie widziała piramidy i nieregularne sfery Jersey City, przypominające kolekcję przedziwnych dziecięcych klocków i zabawek, odbijające się w rzece czysto i wyraźnie. Wiał orzeźwiający wiatr. Powinno być zimno lub przynajmniej chłodno, powietrze było jednak ciepłe.

Suzy powstrzymywała się od płaczu, aż poczuła ból w piersiach.

— Mamo — powiedziała. — Ja tylko chciałabym być tym, czym jestem. Niczym lepszym i niczym gorszym.

Niczym lepszym? Kłamiesz, Suzy.

Stała na brzegu dłuższą chwilę. A potem odwróciła się i rozpoczęła swą wędrówkę w głąb wyspy Manhattan.

41

Przedziwne i śmieszne środowisko, w którym spędził tak wiele czasu, wydawało się Bernardowi mniej ważną z dwóch rzeczywistości.

Teraz już pracował niewiele. Leżał na wznak na łóżku, trzymając pod pachą klawiaturę komputera, myślał i czekał. Wiedział, że na zewnątrz narasta napięcie, którego jest ośrodkiem.

Paulsen-Fuchs nie mógł powstrzymać dwóch milionów ludzi od zaatakowania go, od zniszczenia jego i jego laboratorium. (Wieśniacy z pochodniami, był i doktorem Frankensteinem, i potworem. Ogłupiali, przerażeni wieśniacy, oczyszczający drogę Panu.)

We krwi i w ciele niósł część Vergila I. Ulama, część swego ojca i swej matki, część ludzi, których nigdy nie znał, ludzi, którzy zmarli może przed tysiącami lat. Niósł w swym wnętrzu miliony kopii samego siebie, zanurzających się w świat noocytów coraz głębiej, odkrywających kolejne warstwy wszechświatów biologiki, starych, nowych, możliwych.

A jednak… brakowało mu czegoś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej, gwarancji, że go nie oszukują. A jeśli po prostu łączą sztucznie fałszywe sny, by go uspokoić, zwieść i skłonić do przemiany? Co będzie, jeśli wszystkie ich wyjaśnienia są wyłącznie słodkimi kłamstwami, mającymi dodać mu odwagi? Wprawdzie nie miał dowodów na to, że noocyty kłamią, ale jakie mogą być dowody na kłamstwa czegoś tak obcego i na to, że wolno stosować wobec nich samo pojecie kłamstwa.

(Olivia. Znacznie później dowiedział się, że zerwała zaręczyny po dwóch miesiącach od ich jedynej randki. Uśmiechnęli się do siebie na ostatnich ćwiczeniach… i rozstali na zawsze. Był… jaki? Wstydliwy? Głupi? Zbyt romantyczny, a może — podczas tego jednego, jedynego wieczora jak żywcem wyjętego z Petrarki — zbyt zakochany? Gdzie jest teraz Olivia, w północnoamerykańskiej biomasie?)

A jeśli nawet przyjmie za dobrą monetę to, co zostało mu powiedziane, musi pamiętać, że nie powiedziano mu wszystkiego. Pozostały miliony pytań, niektóre nieważne, większość — kluczowych. W końcu ciągle jest jednostką (jednostką?) oczekującą całkiem nieznanego doświadczenia.

Grupy dowódcze, badacze, już mu teraz nie odpowiadali.

W Ameryce Północnej… co się tam stało ze wszystkimi tymi złymi ludźmi, których pamięć przechowały noocyty? Z pewnością zostali oddzieleni od świata, w którym byli źli, tak skutecznie, jakby zamknięto ich w więzieniu — ba! znacznie skuteczniej — lecz ludzie źli myślą źle, ludzie źli są komórkami rakowymi w społeczeństwie, są niebezpiecznymi i nieuleczalnymi popaprańcami, i nie miał na myśli tylko tych, którzy mordowali ciosami siekiery. Myślał o politykach, zbyt żądnych władzy lub zbyt ślepych, by przewidzieć konsekwencje swych czynów, o bystrych kanciarzach, kradnących drobnym ciułaczom oszczędności całego życia, o ojcach i matkach zbyt durnych by wiedzieć, że nie należy bić dzieci na śmierć. Co się stało z milionami ludzi takich jak oni, z milionami popaprańców, prawdziwych popaprańców, żyjących w każdym ludzkim społeczeństwie?

Czy wszyscy tam są rzeczywiście równi i powtórzeni miliony razy, czy też noocyty gwarantują sobie prawo sądzenia? Może wymazały po cichu kilka osobowości, usunęły je… lub zmieniły?

A jeśli pozwoliły sobie na to, by zmienić prawdziwych popaprańców, by ich „naprawić” lub jakoś unieruchomić, ingerując w proces myślowy na mocy jakiegoś wielkiego konsensusu dotyczącego zasad prawidłowego myślenia, używając jednego wzorca jako podstawy korekcji…

To kto może wiedzieć na pewno, że nie zmieniają i innych ludzi, ludzi z jakimiś tam problemami, z kompleksami, ludzi popełniających od czasu do czasu drobne pomyłki, robiących od czasu do czasu drobne świństwa, ludzi takich jak każdy z nas. To przecież zawodowe ryzyko bycia człowiekiem, życia we Wszechświecie wymagającym, tak różnym od tego, który stworzyły noocyty. Jeśli zaś zmieniały, poprawiały i przycinały, to kto może wiedzieć, jak im to wychodzi? Co robią i czy efektem ich działań są pełne, prawdziwe ludzkie osobowości.

I co robią z ludźmi, którzy nie znieśli przemiany i oszaleli albo tymi, którzy — z czego nie robiono wielkiej tajemnicy — zmarli niekompletnie przetworzeni, zostawiając tylko częściowe wspomnienia, jak wspomnienie o Vergilu w ciele Bernarda. Czy i tu pielili i wyrywali?

Czy w noosferze była polityka, interakcje społeczne? Czy głos ludzi liczył się tak samo, jak głos noocytów? Ludzie stali się, oczywiście, noocytami, ale czy prawdziwe, oryginalne noocyty nie są traktowane lepiej?

Czy istnieje możliwość konfliktu? Rewolucji?

A może możliwa jest tam głęboka, grobowa cisza? Czy nie wymazano samej woli oporu? Wolna wola, niezbyt to istotna rzecz w tak sztywnej hierarchii. Czy noocyty rzeczywiście stworzyły sztywną hierarchię? Nie uznającą sprzeciwu, nie uznającą nawet prawa do wyrażenia własnego zdania?

Nie. Chyba nie.

Ale… czy mógł być tego pewien?

Czy rzeczywiście ceniły i kochały ludzi jako panów, twórców, czy też po prostu wyssały ich, przeżuły, przetrawiły, przyswoiły potrzebne informacje, wydalając resztki w entropię — zapomniane, zdezorganizowane, martwe…

Bernard, czy czujesz już strach przed Wielką Przemianą? Przed czymś zupełnie innym, podniosłym lub piekielnym, w odróżnieniu od zawsze trudnego, a najczęściej również piekielnego status quo.

Wątpił, by Vergil kiedykolwiek poświecił czas na takie przemyślenia. Mógł nie mieć czasu, lecz nawet gdyby miał, nie poświęcałby go na takie rozmyślania. Genialny jako twórca, był do niczego w przewidywaniu konsekwencji swych czynów.

Jak każdy kreator, prawda?

Czyż bowiem to nie ci, którzy zmieniają świat, wiodą w końcu pełnych żalu ludzi, najczęściej wielu ludzi, na tortury i śmierć?

Biedni ludzcy Prometeusze, przynoszący swym towarzyszom ogień.

Nobel.

Einstein. Nieszczęsny Einstein i ten jego list do Roosevelta. Parafraza: „Uwolniłem demony piekieł i musisz teraz podpisać pakt z szatanem albo zrobi to ktoś inny, ktoś znacznie gorszy”.

Curie eksperymentująca z radem… w jakim stopniu jest odpowiedzialna za śmierć Slotina, przeszło czterdzieści lat później?

Czy prace Pasteura, Salka lub nawet jego własne ocaliły życie mężczyźnie lub kobiecie, komuś, kto w końcu rozpętał zniszczenie, zmienił się w potwora, jakiemuś naprawdę groźnemu popaprańcowi?

Niewątpliwie.

Czy jego ofiary pomyślały kiedyś: Oskarżyć sukinsyna!

Niewątpliwie.

Lecz jeśli brałoby się pod uwagę wszystkie tego rodzaju konsekwencje, jeśli zadawałoby się wszystkie tego rodzaju pytania, to czyż rodzice na całym świecie nie mordowaliby swych dzieci jeszcze w kołyskach?

Stary banał: matka Hitlera przerywająca ciążę.

Jakie to trudne.

Bernard huśtał się między snem i koszmarem, spadając ciężko w koszmar, by po chwili wzlecieć w rodzaj ekstazy.

Nic już nigdy nie będzie takie samo!

To dobrze! To wspaniale! Bo czyż to wszystko nie było wstrętne i tak?

Nie. Może nie. Może nie — aż do dzisiaj.

O Boże, uciekam się do modlitwy. Jestem słaby, niezdolny dokonać wyboru. Nie wierzę w Ciebie, w żadną z twych form, które mi opisywano, lecz muszę modlić się do Ciebie, bowiem boję się, a mój strach jest bezbożny.

Czemu dajemy życie?

Bernard spojrzał na swe dłonie i ramiona, spuchnięte, pokryte białymi żyłami.

Jakie wstrętne, pomyślał.

42

Żywność pojawiła się na szczycie sięgającego jej do pasa szarego gąbczastego cylindra, stojącego na końcu ślepej uliczki otoczonej z trzech stron wysokim murem.

Suzy zerknęła na leżące na talerzu jedzenie, wyciągnęła rękę, dotknęła czegoś podobnego do pieczonego kurczaka i wolno cofnęła palce. Jedzenie było ciepłe, znad filiżanki pełnej kawy unosiła się para, wyglądało to wspaniale i normalnie. Ani razu nie dostała czegoś, czego by nie lubiła, ani raz nie było niczego ani za dużo, ani za mało. Obserwowano ją uważnie, śledząc każdą jej potrzebę. Troszczono się o nią jak o zwierzę w zoo. W każdym razie takie miała wrażenie.

Uklękła i zaczęła jeść. Kiedy skończyła, usiadła opierając się o cylinder, dopiła resztkę kawy i podniosła kołnierz. Robiło się coraz chłodniej. Zostawiła kurtkę w World Trade Center, czy czym tam teraz stał się północny wieżowiec, i przez ostatnie dwa tygodnie wcale jej nie potrzebowała. Powietrze zawsze było przyjemnie chłodne, nawet nocą.

Nadchodziły zmiany i mogło to być dość kłopotliwe… albo podniecające. Nie była. pewna, czy jedno, czy drugie.

Prawdę mówiąc Suzy McKenzie przez większość czasu po prostu się nudziła. Wyobraźnia nigdy nie była jej mocną stroną i obszar przebudowanego Manhattanu, który przewędrowała wzdłuż i wszerz, nie robił na niej wielkiego wrażenia. Wielkie rury-kanały transportujące zielony płyn z rzeki do środka wyspy, poruszające się powoli drzewa-wiatraczki i drzewa-śmigła, szeregi szklistosrebrzystych wybrzuszeń, przypominających kocie oczy rozrzucone po setkach akrów nierównej powierzchni — żadna z tych rzeczy nie zainteresowała ją na dłużej niż kilka minut. Nie wiązały się z nią w żaden sposób. Nie próbowała nawet zrozumieć, czemu służyły.

Wiedziała, że to wszystko powinno ją fascynować, było jednak nieludzkie, a więc nie budziło zainteresowania. Interesowali ją ludzie: co myślą i co robią, kim są, co czują do niej i co ona czuje w stosunku do nich.

— Nienawidzę cię — powiedziała cylindrowi, kładąc na jego wierzchu opróżniony talerz i filiżankę. Cylinder połknął je, opuścił się i znikł. — Nienawidzę was wszystkich — krzyknęła ścianom korytarza.

Wsunęła ręce pod pachy, żeby się choć trochę ogrzać, a po chwili podniosła latarkę i radio. Wkrótce będzie ciemno, musi znaleźć miejsce do spania, może przez kilka minut posłuchać radia. Baterie kończyły się już, mimo że używała ich bardzo oszczędnie. Wyszła z uliczki i spojrzała na las drzew-wiatraczków, wyrastających na stromych zboczach czerwono-brązowego kopca.

Na jego szczycie stał czarny wielościan, a z każdej ścianki wyrastała srebrzysta igła długości mniej więcej metra. Na wyspie było ich tak wiele, że przestała zwracać na nie uwagę. Obejście wzgórza zabrało mniej więcej dziesięć minut. Weszła w płytką dolinę długości boiska futbolowego. Po jej obu stronach biegły łagodnie zakręcające czarne rury grubości talii Suzy, ginące w znajdującym się przy końcu otworze. Kilkakrotnie spała już w takich miejscach. Przeszła do końca doliny i klęknęła przed wgłębieniem. Przesunęła rękami po powierzchni dołka — była całkiem ciepła. Tu, pod rurami, mogła spędzić noc względnie wygodnie.

Promienie słońca rozjaśniały niebo na zachodzie jasną purpurą. Zachody były zwykle pomarańczowe i czerwone, łagodne. Nigdy dotąd horyzont nie błyszczał aż tak jaskrawo.

Włączyła radio i przysunęła głośnik do ucha. Ściszyła je teraz, jak tylko mogła, by oszczędzić baterie, choć podejrzewała, że w niczym im to nie pomaga. Dziennik z Anglii, przekazywany przez zawsze wierny krótkofalowy nadajnik, był dobrze słyszalny. Suzy dostroiła radio i wtuliła się głębiej pod rury.

„…rozruchy w Niemczech Zachodnich skoncentrowały się wokół zakładów Pharmek, w których znajduje się doktor Michael Bernard, najprawdopodobniej zarażony północnoamerykańską chorobą. Wprawdzie nie pojawiła się ona nigdzie w świecie oprócz Ameryki Północnej, napięcie w Europie sięga jednak zenitu. Rosja zamknęła granice…” Sygnał zanikł, Suzy poszukała go na skali.

„…głód na Węgrzech i w Rumunii trwa już trzeci tydzień, nie widać szans na…”

„…pani Thelma Rittenbaum, znana jasnowidząca z Battersea, stwierdziła, że miała sen o Chrystusie, który pojawił się pośrodku kontynentu amerykańskiego, wskrzesza umarłych i szykuje armię do marszu przez resztę świata…”(drżący głos kobiecy, źle nagrany, wypowiada parę niezrozumiałych słów).

Dalsze wiadomości dotyczyły Anglii i Europy. Suzy lubiła je najbardziej, bowiem od czasu do czasu mogło się wydawać, że świat jest jeszcze normalny, a przynajmniej może się odrodzić. Dla jej ojczyzny nie było już nadziei i ona sama straciła złudzenia wiele tygodni temu, lecz inni ludzie, mieszkający gdzie indziej, żyli być może normalnie. Miło było o tym pomyśleć.

Tyle że nikt, nigdzie nie wiedział o niej i nie troszczył się o nią. Wyłączyła radio i skuliła się, słuchając szumu przepływającego w rurach płynu i niskich, głębokich jęków wydobywających się gdzieś z głębi ziemi. Zasnęła otoczona ciemnością, rozjaśnioną przeświecającym wśród rur blaskiem gwiazd. A gdy ocknęła się w środku nocy z miłego snu o zakupach i ubraniach…

…coś ją otulało. Niezbyt przytomna dotknęła tego czegoś, było miękkie i ciepłe jak zamsz. Poszukała latarki i zapaliła ją, oświetlając otulone tym czymś nogi i biodra. Okrycie było miękkie, jasnobłękitne, z nieregularnymi zielonymi pasami — jej ulubione kolory. Ręce i głowa, odkryte, zmarzły. Za bardzo chciało się jej spać, by zadawała jakiekolwiek pytania. Otuliła się tym czymś ciaśniej i powróciła w krainę marzeń. Tym razem śniło się jej, że jest małą dziewczynką, że bawi się na ulicy z przyjaciółmi sprzed lat, przyjaciółmi, którzy dorośli i w większości wypadków dawno się przeprowadzili.

I nagle, jeden po drugim, padły zburzone domy. Patrzyli, jak pojawili się mężczyźni z wielkimi młotami i zwalili nimi mury. Suzy obróciła się, by zobaczyć, jak reagują na to jej przyjaciele, i dostrzegła, że wszyscy są dorośli lub nawet starzy, że oddalają się od niej i krzyczą, żeby poszła za nimi. Zaczęła płakać. Jej buty przylgnęły do chodnika, nie mogła ich oderwać. Gdy runęły domy, wszystko w okolicy było płaskie, tylko rury sterczały w powietrzu, a na jednej z nich stała toaleta, jak zwariowany pomnik po wyższym piętrze, które znikło.

— Wszystko zmieni się znowu.

Buty Suzy odkleiły się od chodnika, dziewczyna odwróciła się więc i zobaczyła, że obok niej stoi Cary, zawstydzająco nagi.

— Jezu, nie zimno ci? — zapytała. — Nie, to przecież nie ma znaczenia. Jesteś tylko duchem.

— No, może — odpowiedział jej z uśmiechem. — My wszyscy chcemy cię tylko ostrzec, wiesz? Tu znowu nastąpi zmiana i chcemy dać ci możliwość wyboru.

— To nie sen, prawda?

— Nie — potrząsnął głową chłopak. — Jesteśmy w kocu. Możesz z nami pogadać także i na jawie. Jeśli zechcesz.

— W kocu? Wy wszyscy? Mama, Kenny, Howard? — Także wielu innych. Nawet twój ojciec, jeśli chcesz z nim porozmawiać. To jest dar. Rodzaj prezentu z okazji rozstania. Wszyscy jesteśmy ochotnikami, ale jest tu o wiele więcej mnie i innych niż to potrzebne.

— Mówisz bez sensu, Cary.

— Będziesz wiedziała, Suzy. Jesteś silną dziewczyną. Tło snu rozmazało się. Obydwoje stali w pomarańczowo-brązowej ciemności, dalekie niebo także błyszczało na pomarańczowo, jakby na horyzoncie odbijały się w nim płomienie. Cary obejrzał otoczenie i skinął głową.

To artyści — powiedział. — Jest tam tak wielu artystów i naukowców, że czasami czuje się zagubiony. Ale mam zamiar być jednym z nich, jak tylko się zdecyduje. Dały nam czas. Jesteśmy traktowani z szacunkiem, Suzy. Wiedzą, że je stworzyliśmy i traktują nas naprawdę dobrze. Wiesz, tam — wskazał ciemność — moglibyśmy być razem. Jest takie miejsce, w którym wszyscy myślą. To jak prawdziwe życie, prawdziwy świat. Może być tak, jak było, i tak, jak będzie. Co tylko chcesz.

— Zostaje, Cary.

— Tak… Tak myślałem, że zostaniesz. Kiedy ja się do nich przyłączyłem, nie miałem wielkiego wyboru. Ale nie żałuje. W Brooklyn Heights nigdy nie zostałbym tym, kim jestem teraz.

— Ty też jesteś zombie, wiesz?

— Jestem duchem — uśmiechnął się do niej Cary. — W każdym razie cześć mnie zostanie, na wypadek, gdybyś chciała pogadać. A inna cześć odejdzie, kiedy się zmienią.

— Czy wróci do tego, co było? Cary potrząsnął głową.

— Już nigdy nie będzie tak, jak było. I… słuchaj, ja tam nie rozumiem wszystkiego, ale niedługo nastąpi kolejna zmiana. Nic już nigdy nie będzie takie samo.

Suzy spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem.

— I myślisz, że jak jesteś nagi, to mnie skusisz? Cary spojrzał w dół, na swój obraz.

— Nawet o tym nie pomyślałem — powiedział. — Teraz widzisz, jaki jestem beztroski? Nie mogłabyś zmienić zdania?

Potrząsnęła zdecydowanie głową.

Tylko ja nie zachorowałam — powiedziała.

— Cóż, nie tylko ty. Jest jeszcze dwadzieścia, dwadzieścia pięć innych osób. Troszczymy się o nie najlepiej, jak potrafimy.

Wolałaby być wyjątkiem.

— Serdeczne dzięki — powiedziała sarkastycznie.

— W każdym razie noś to na sobie. Kiedy przyjdzie zmiana, otul się naprawdę ciasno. Zostawimy ci mnóstwo jedzenia.

— To dobrze.

— Myślę, że zaraz się obudzisz. Zejdę ci z drogi. Możesz się zobaczyć z nami nawet na jawie. Jeszcze przez jakiś czas.

Suzy przytaknęła ruchem głowy.

— Nie zostaw go gdzieś — ostrzegł Cary. — Bo stanie ci się krzywda.

— Nie zostawię.

— Cóż… — Wyciągnął dłoń z rozczapierzonymi palcami i dotknął jej skrzyżowanych ramion.

Otworzyła oczy. Ponad rurami wstawał blady, pomarańczoworóżowy świt. Powierzchnia wgłębienia i rury były chłodne.

Suzy otuliła się kocem i czekała.

43

Paulsen-Fuchs stał w komorze obserwacyjnej, opierając się o stół. Oczy miał opuszczone. Dość się już napatrzył na to, co leżało na łóżku w laboratorium.

Wczesnym rankiem Bernard stracił swoją ludzką formę. Kamery śledziły jego przemianę. Na łóżku leżała teraz szara i ciemnobrązowa masa, zwisająca z obu stron na podłogę. Od czasu do czasu poruszała się, niekiedy przebiegał przez nią krótki, gwałtowny dreszcz.

Gdy mógł się jeszcze poruszać, Bernard zabrał ze sobą na łóżko klawiaturę komputera. Z boku bezkształtnej bryły wybiegał kabel, sama klawiatura znajdowała się gdzieś wewnątrz niej lub pod nią.

Bernard ciągle przesyłał wiadomości, choć nie mógł już mówić. Monitor w laboratorium kontrolnym przekazywał istny potop słów — subiektywną relację z transformacji. Większość tej relacji była kompletnie nieczytelna. Być może sam Bernard stał się już niemal noocytem.

Jego przemiana nie ułatwiła Paulsen-Fuchsowi decyzji. Demonstranci — i rząd, nie próbując przeszkodzić demonstrantom — domagali się śmierci Bernarda i całkowitej sterylizacji laboratorium, w którym mieszkał. Były ich dwa miliony. Jeśli nie spełni tych żądań, zrównają Pharmek z ziemią. Armia stwierdziła, że nie będzie bronić firmy, policja także uchyliła się od odpowiedzialności. Paulsen-Fuchs nie mógł powstrzymać protestu, gdyż na terenie Pharmeku pozostało tylko pięćdziesięciu pracowników. Resztę ewakuowano ze względów bezpieczeństwa.

Kilkakrotnie rozważał, czy nie rzucić po prostu tego wszystkiego, nie wyjechać do domu w Hiszpanii, nie odizolować się całkowicie od świata. Zapomnieć o wszystkim, co przyniósł ze sobą do Niemiec jego przyjaciel, Michael Bernard.

Lecz Paulsen-Fuchs robił interesy zbyt długo, by teraz po prostu uciec. Jako bardzo młody człowiek widział Rosjan wkraczających do Berlina. Zatarł więc za sobą wszystkie ślady swej niezbyt pięknej, nazistowskiej przeszłości, starał się być tak przeciętnym, jak to tylko możliwe, ale nie uciekł. I, podczas okupacji, miał trzy różne prace. Został w Berlinie do 1955 roku, kiedy to wraz z dwoma wspólnikami założył Pharmek. Firma omal nie zbankrutowała w czasie paniki po aferze z thalidomidem, ale i wówczas nie uciekł.

Nie, nie zrzuci z siebie odpowiedzialności. Sam wciśnie przycisk, który uruchomi pompy tłoczące gaz sterylizujący do odciętego od świata laboratorium. Sam udzieli instrukcji tym, którzy wejdą do laboratorium z lampami lutowniczymi, by dokończyć dzieła zniszczenia. Będzie to klęska, ale przynajmniej przyjmie ją tutaj, a nie w ukryciu, w Hiszpanii.

Nie miał pojęcia, co manifestanci zrobią po śmierci Bernarda.

Wyszedł powoli z komory obserwacyjnej i przeszedł do laboratorium kontrolnego. Usiadł przed monitorem, na którym pojawiały się przekazywane przez Bernarda wiadomości. Cofnął się do samego początku. Czytał wystarczająco szybko, by przegonić lawinę słów. Chciał wiedzieć, co zostało już powiedziane, by sprawdzić, czy potrafi zrozumieć to, co Bernard mówi na bieżąco.

Ostatnie zapisy w elektronicznym dzienniku Michaela Bernarda. Początek: 0835.

Gogarty. Znikną w ciągu tygodnia.

Tak, komunikują się. Ubodzy krewni. Wybuchy epidemii, których nawet nie jesteśmy świadomi. Europa, Azja, Australia. Ludzie bez symptomów. Oczy i uszy, zbierają, uczą się, żniwa na ubogim poletku naszych losów i naszej historii. Wspaniali szpiedzy.

Paul — pamięć genetyczna. Ten sam mechanizm co biologika. W każdym z nas jest wiele ludzkich losów, zamkniętych we krwi, w tkankach.

Obciążenie lokalnej czasoprzestrzeni. Zbyt wiele. Gogarty. Przepchnąć się przez… nie mają na to rady. Trzeba wykorzystać. My… wy… oczywiście nie możecie nie chcecie ich powstrzymać.

Są wielkim osiągnięciem.

Kochają. Współpracują. Znają dyscyplinę, lecz są wolne, znają śmierć, lecz są nieśmiertelne.

Teraz znają mnie dokładnie, całkowicie. Wszystkie moje myśli i motywy. Jestem tematem ich sztuki, ich cudownej, żywej fikcji. Odbiły mnie w tysiącach egzemplarzy. Które „ja” pisze te słowa? Nie wiem. Nie ma już oryginału.

Mogę się udać w milion stron. Mogę przeżyć milion żywotów. (I to nie tylko w *pieśni krwi* — ale we Wszechświecie Myśli, Wyobraźni, Fantazji!) by później zebrać moje odrębne „ja”, urządzić burzę mózgów i zacząć wszystko od nowa. Narcyzm przekraczający granice dumy, bliskości, pokrewieństwo, coś więcej niż wieczne życie (znalazły ją!)

Każdy z nas ma tysiące, dziesiątki tysięcy duplikatów, w zależności od kwalifikacji, od funkcji. Nikt nie musi umrzeć, ale z biegiem czasu wszystko lub prawie wszystko zmieni się. Po upływie określonego czasu większość z miliona „ja” nie będzie nawet podobna do „mnie” obecnego, bowiem zmieniamy się bez ograniczeń. Nasze umysły pracują wśród nieskończonej rozmaitości podstaw życia.

Paul, szkoda że nie możesz się z nami połączyć.

Jesteśmy świadomi wywieranych na ciebie nacisków.

(brak tekstu 0847-1023)

Nie naciskam klawiszy. Wniknąłem w klawiaturę, w elektronikę.

Wiem, musisz zniszczyć.

Zaczekaj. Zaczekaj do 1130. Zrób to dla starego przyjaciela.

Nie lubię dawnego siebie, Paul. Pozbyłem się go. W większości. Odciąłem wyschłe gałązki. Uwolniłem i przekształciłem całe sekcje moich pięćdziesięciu dwóch lat. Można tu być świętym lub popełnić wszystkie grzechy. Kto ze świętych nie zna grzechu?

(brak tekstu 1035-1105) Gogarty.

CGATCATTAG /UCAGCUGCGAUCGAA/ Teraz imię. Gogarty. Zdumiewający Gogarty. Zbyt, zbyt gęste, za dużo obserwacji, teoretyzowania, o wiele za dużo życia. Wiedzą o AP. Wszystkie, do najmniejszych, zajrzały w AP. Mówią nam, przygotowują. Wszystkie pójdą razem. Strach, śmiertelny cudowny strach, najpiękniejszy strach, Paul, nie zwierzęcy, lecz przeczuty w myśli, nic takiego nie znałem. Strach przed wolnością bez granic teraz, a wydaję się już cudownie wolny. Tak wiele wolności, musimy się zmienić, by ją przyjąć. Nie do rozpoznania.

Paul 1130 tyle czasu trzeba

1130 1130 1130

Tak wiele uczuć dla starych, uczucie kurczaka dla jajka, mężczyzny dla matki, ucznia dla szkoły.

Rozdzielam się. Pisze ktoś inny.

Spotykam sam siebie. Grupy dowódcze koordynują. Święto. Tak wiele, tak bogatych. Trzy ja zostaję by pisać już bardzo różne. Przyjaciele wrócili z wakacji. Pijany doświadczeniem wolność wiedza.

Olivia czeka…

I Paul to jest zarośnięty rzęsą stawek brudny zaułek noocytów nie jak AP Krótko. Nadchodzi Nowy Rok!

NOVA

(koniec tekstu 1126.39)

Heinz. Paulsen-Fuchs przeczytał te ostatnie słowa, oderwał wzrok od monitora i podniósł brwi. Opierając dłonie na poręczach fotela spojrzał na wiszący na ścianie zegar.

1126.46

Popatrzył na doktor Schatz i wstał. — Otwórz drzwi — powiedział.

Nacisnęła przycisk i otworzyła drzwi do komory obserwacyjnej.

— Nie. Do laboratorium. Zawahała się.

1126.52

Podbiegł do konsoli, odepchnął ją bezceremonialnie i błyskawicznie przerzucił trzy dźwignie, nie trafiając w ostatnią i powtarzając ruch.

1127.56

Trójwarstwowy luk zaczął się powoli otwierać.

— Herr Paulsen-Fuchs…

Wcisnął się w wąską, trzydziestocentymetrową szczelinę, przebiegł przez zewnętrzną warstwę izolacyjną, czuł chłód panującej tu niedawno próżni, przebiegł przez strefę podwyższonego ciśnienia, ucisk w uszach, wbiegł do komory wewnętrznej.

1129.32

Laboratorium wypełniał ogień. Pomyślał przelotnie, że doktor Schatz rozpoczęła tajemniczą procedurę odkażania, rozpętując śmierć… Lecz mylił się.

1129.56

Płomienie opadły, pozostawiając po sobie zapach ozonu i coś wiszącego nad łóżkiem, coś skręcającego się w powietrzu jak soczewka.

Łóżko było puste.

1130.00

44

Suzy poczuła się niedobrze i odstawiła talerz.

— Czy to już? — spytała w pustkę, otulając się ciaśniej swym płaszczem. — Kenny, Howard, czy to już? Cary?

Stała pośrodku gładkiego okrągłego placyku, mając za plecami szary, dostarczający jedzenia cylinder. Słońce krążyło po nieregularnych kołach, powietrze wydawało się migotać. Zeszłej nocy Cary powiedział jej we śnie, co się ma wydarzyć, powiedział jej to, co mogła zrozumieć.

— Cary? Mamo? Płaszcz zesztywniał.

— Nie odchodźcie! — krzyknęła.

Powietrze znów się ociepliło, niebo wyglądało jak pokryte szarym werniksem. Chmury wygładziły się, przypominały smugi oleju. Pomiędzy pokrytym kolumnami wzgórzem po jednej stronie placyku a naszpikowanym kolcami wielościanem po drugiej powiał wiatr. Kolce wielościanu rozbłysły błękitnym światłem i zadrżały. Sam wielościan podzielił się na trójkątne kliny, a z pomiędzy klinów biło światło czerwone jak płynna lawa.

To już? Prawda? — zapytała z płaczem Suzy. W zeszłym tygodniu śniła tak długo i tak wiele widziała w snach, że teraz nie była już pewna, co jest prawdziwe, a co nie.

— Odpowiedzcie mi!

Płaszcz zadrżał i uformował kaptur nad jej głową. Kaptur zasunął się pod szyję Suzy i osłonił czoło dziewczyny cienką białą, przezroczystą warstwą. Obrósł dłonie formując rękawice, obrósł nogi i stopy, otulił ją ściśle, zostawiając jednak pełną swobodę ruchów.

Powietrze zapachniało słodko pokostem, owocami, kwiatami. A także, po chwili, ciepłym, świeżym chlebem. Płaszcz osłonił całą twarz Suzy, próbowała go zedrzeć paznokciami. Tarzała się po ziemi, dopóki rozbrzmiewający w uszach głos matki nie kazał jej przestać. Leżała pośrodku placyku, przez przejrzystą zasłonę patrząc w niebo. Uspokój się. Bądź cicho! To był głos matki, stanowczy choć łagodny. Byłaś bardzo upartą dziewczynką, mówił głos, odrzuciłaś wszystkie nasze prośby. Cóż, na twoim miejscu może zrobiłabym to samo. Teraz pytam po raz ostatni, decyduj szybko. Czy chcesz się do nas przyłączyć?

— Czy umrę, jeśli odmówię? — zapytała Suzy stłumionym głosem.

Nie. Ale będziesz samotna. Nikt z nas nie zostaje.

— Zabierają was?

A co mówił Cary? Słyszałaś, Kwiatuszku? To był Kenneth.

Próbowała zedrzeć płaszcz.

— Nie opuszczajcie mnie! Więc chodź z nami.

— Nie! Nie mogę!

Nie mamy czasu, Kwiatuszku. To ostatnia szansa. Niebo miało kolor głęboki, jaskrawy, pomarańczowożółty. Chmury znikły, pozostały z nich splątane, rozerwane nici.

— Mamo, czy to bezpieczne? Czy będę się bać? Zupełnie bezpieczne. Chodź z nami, Suzy.

Usta miała jak sparaliżowane, a jej mózg wydawał się pękać z trzaskiem.

NIE! pomyślała.

Głosy umilkły. Przez pewien czas widziała tylko przesuwające się błyskawicznie czerwone i zielone linie. Bolała ją głowa i czuła się tak, jakby miała zwymiotować.

Gdzieś wysoko rozbłysło powietrze. Powierzchnia placyku pod jej stopami skurczyła się, drżąc i pękając.

Przez jedną oszałamiającą chwilę Suzy znajdowała się w dwóch miejscach na raz. Była z nimi — zabrali ją, teraz, w tym momencie, rozmawiała z mamą, z braćmi, z Carym, z przyjaciółmi.

I stała na potrzaskanym placu, otoczona ruinami pagórka i wielościanu. Budowle rozpadały się jak wysychające na słońcu zamki z piasku. Uczucie rozdwojenia nagle minęło. Minął zawrót głowy. Niebo było znów błękitne, choć na jego fragmenty nie mogła patrzeć bez bólu.

Płaszcz zsunął się z Suzy i rozpadł w pył, nie do odróżnienia od pyłu pokrywającego placyk.

Wstała i otrzepała się.

Wyspa Manhattan była płaska i pusta jak tortownica. Z południa nadciągały gęste, czarne chmury. Obróciła się. Tam, gdzie stał cylinder zjedzeniem, leżały dziesiątki pudełek wypełnionych bezładnie puszkami. Na wierzchu najbliższego spoczywał otwieracz.

— Pomyślały o wszystkim — powiedziała Suzy McKenzie.

Po chwili zaczął padać deszcz.

TELOFAZA

Luty następnego roku

45

Camusfearna, Walia

Zima płonącego śniegu ciężko ugodziła Anglie. Tej nocy niebo od Anglesey do Margate zasnuły czarne jak atrament chmury przysłaniające gwiazdy, zrzucając świecące błękitne i zielone płatki na ląd i na morze. Te, które spadły do wody, znikały natychmiast, ląd okrywały jednak delikatnym błyszczącym płaszczem rozbłyskującym pod stopą niczym rozżarzone węgle, na które dmuchnie się miechem.

Elektryczne piecyki, termostaty i regulatory centralnego ogrzewania już przed miesiącem okazały się zawodne. Piecyki katalityczne, spalające czystą benzynę, cieszyły się wielką popularnością, dopóki leżały w sklepach, a później sprzedawane były po podwyższonej cenie, bowiem produkujące je maszyny też okazały się zawodne.

Antyczne, węglowe piece i bojlery przeżywały drugą młodość. Anglia i Europa po cichutku i spokojnie cofnęły się w przeszłe, ciemniejsze wieki i nie było sensu protestować, skoro siły, które do tego doprowadziły, pozostawały niezgłębione.

W większości domów i mieszkań po prostu panował chłód. Zdumiewało tylko to, że liczba chorych i zmarłych z zimna w dalszym ciągu malała, jak w ciągu zeszłego roku. Choroby powodowane przez wirusy nie występowały. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć.

Przemysł alkoholowy podupadł. Piekarnie drastycznie zmieniły swą produkcję; większość z nich wypiekała teraz ciasta i niefermentowany chleb. Na całym świecie mikroskopijne organizmy zmieniły się wraz z klimatem, zawodne jak maszyny i elektryczność. We wschodniej Europie i Azji panował głód, przyczyniając się do powstania (lub potwierdzający) koncepcje „kary Boskiej”. Światowe rogi obfitości nie istniały, a wiec nie mogły sypać żywnością.

Wojna nie była żadnym rozwiązaniem. Łączność radiowa, ciężarówki i samochody, samoloty, rakiety i bomby — po prostu nie można było na nich polegać. Tylko kilka krajów Środkowego Wschodu, choć bez większego entuzjazmu, ciągle jeszcze regulowało dawne porachunki, ale pogoda zmieniła się i tam. Całymi tygodniami płonący śnieg spadał na Damaszek, Bejrut i Jerozolimę.

Określenie „zima płonącego śniegu” podsumowało wszystko, co już poszło źle i jeszcze szło źle, nie tylko pogodę.

Citroen Heinza Paulsen-Fuchsa ślizgał się po wyboistej drodze, klekocząc łańcuchami śnieżnymi. Kierowca prowadził ostrożnie, muskając gaz, hamując delikatnie na śliskich zjazdach i w ogóle próbując trzymać silnik na chodzie. Na wysokim siedzeniu pasażera stał koszyk piknikowy, a w nim wielka torba wypełniona kryminałami i mniejsza, z butelką w środku. Bardzo niewiele maszyn jeszcze funkcjonowało. Pharmek zamknięto przed sześcioma miesiącami z powodu poważnych kłopotów remontowych. Najpierw zatrudniono więcej ludzi, mających zastąpić maszyny, ale wkrótce okazało się, że fabryki nie mogą działać mając wyłącznie ludzi.

Citroen zatrzymał się przy drewnianym zamku. Paulsen-Fuchs opuścił okno, by móc go lepiej zobaczyć. Camusfearna, głosił wyrzeźbiony ręcznie napis. Dwa kilometry na wprost.

Cała Walia sprawiała wrażenie pokrytej fosforyzującą morską pianą. Z czarnego nieba sypały się galaktyki lśniących płatków śniegu, każdy z nich naładowany tajemniczym światłem. Podniósł okno i patrzył, jak padają na przednią szybę i jak rozbłyskują, zmiatane przez wycieraczki.

Nie włączył świateł, chociaż była noc. Blask śniegu wystarczał. Ogrzewanie zabulgotało groźnie. Samochód ruszył.

W piętnaście minut później skręcił w prawo, w pokrytą śniegiem żwirową drogę i zjechał nią do Camusfearna. Przy brzegu maleńkiej zatoki, wokół zamarzniętej i pokrytej nierównym lodem przystani, stały wszystkiego cztery domki, wyraźnie widoczne wśród śniegu dzięki ciepłym, żółtym, bijącym z okien światłom. Leżący za nimi ocean był tak czarny i pusty jak niebo.

„Ostatni dom po stronie północnej,” powiedział Gogarty. Paulsen-Fuchs nie zauważył zakrętu, zjechał poślizgiem po zamarzniętej darni, lecz zdołał jakoś wyjechać tyłem na drogę.

Czegoś nawet na pół tak szalonego nie zrobił od trzydziestu lat. Silnik citroena przerwał, zawarczał, zakrztusił się i stanął zaledwie dziesięć metrów od starego, wąskiego garażu. Świecący śnieg wirował i marzył.

Dom, w którym mieszkał Gogarty, był stary. Zbudowany z kamienia wybielonego przez deszcze, otynkowany na biało, kształtem przypominał piętrową, przykrytą gontem cegłę. Od północy dobudowano do niego garaż z blachy falistej na drewnianym szkielecie, pomalowany również na biało. Drzwi garażu otworzyły się, słabe, pomarańczowe światełko rozbłysło we wszechogarniającym błękitnozielonym blasku. Paulsen-Fuchs wyjął butelkę z papierowej torby, wsadził ją do kieszeni płaszcza i wysiadł z samochodu. Śnieg rozbłyskiwał jasno pod jego butami.

— Na Boga — krzyknął Gogarty, wychodząc na spotkanie. — Nic spodziewałem się, że spróbuje pan podróży w taką pogodę.

— No cóż — odpowiedział Paulsen-Fuchs. — Szaleństwo znudzonego staruszka, nie? — Niech pan wejdzie. Właśnie napaliłem w kominku. Dzięki Bogu drewno ciągle jeszcze płonie. Gorącej herbaty? Może kawy? Co tylko pan sobie życzy. — Irlandzkiej whisky! — krzyknął Paulsen-Fuchs, zabijając dłonie.

— Taaak. Gogarty otworzył szeroko drzwi. — Tylko że pan jest w Walii, a whisky nie można dostać nigdzie. Niestety, mnie się już skończyła.

— Przywiozłem swoją. — Paulsen-Fuchs wyjął z kieszeni płaszcza butelkę Glenlivet. — Bardzo dobra. Bardzo droga.

Płomień tańczył wesoło i trzaskał w kominku, wspomagając elektryczność, na której nie bardzo można było polegać. Wnętrze domu wyglądało jak magazyn biurek — w dużym pokoju było ich aż trzy, a na jednym stał zasilany z baterii komputer („Nie działa od trzech miesięcy,” poinformował Gogarty) — i regałów z książkami. Na etażerkach leżały muszle i stały butelki z rybami, był tam także antyczny tapczan pokryty różowym aksamitem, mechaniczna maszyna do pisania Olivetti, warta chyba fortunę, i rysownica, tonąca w zwiniętych miedziorytach. Ściany ozdobiono oprawionymi osiemnastowiecznymi grafikami przedstawiającymi kwiaty.

Gogarty zdjął czajnik z ognia i nalał herbaty do dwóch filiżanek. Paulsen-Fuchs usiadł w starym, zbyt miękko wyściełanym krześle i z prawdziwą przyjemnością wypił podaną mu mieszankę piorunującą. Dwa koty: jeden pomarańczowy i zjeżony, drugi czarny, długowłosy i płaskonosy, zjawiły się w pokoju i ułożyły przy ogniu, patrząc na gościa z mieszaniną łagodnego zaciekawienia i niechęci.

Whisky napijemy się później — powiedział Gogarty, siadając na stołku naprzeciw krzesła. — Myślę, że teraz chciałby pan zobaczyć to. — Pańskiego „ducha”?

Gogarty skinął głową i sięgnął do kieszeni swetra. Wyjął z niej złożony kawałek oślepiająco białego papieru i wręczył go Paulsen-Fuchsowi. — Adresowane do nas obu — powiedział. — Na nasze nazwiska. Przyszło dwa dni temu. Znalazłem w skrzynce na listy, chociaż od tygodnia nie dostarczyli nam poczty. Nie tutaj. List do pana wysiałem w Pwilheli.

Paulsen-Fuchs rozwinął kartkę. Papier był niezwykły, bardzo gładki i niemal oślepiająco biały. Jedna strona zapisana została na czarno, równym, czytelnym, odręcznym pismem. Przeczytał list i spojrzał na Gogarty’ego.

— Proszę przeczytać go jeszcze raz — polecił Gogarty. Wiadomość była wystarczająco krótka, by zapamiętać ją po pierwszej lekturze. Ale kiedy przeczytał ją po raz drugi, brzmiała inaczej.

Drodzy Sean i Paul,

Uczciwe ostrzeżenie dla mądrych. Wystarczające. Teraz zmiany małe, przyjdą większe. BARDZO wielkie. Gogarty może to stwierdzić. Zna sposoby. Ostrzega się innych. Przekażcie wiadomość.

Bernard.

Ten list zmienia się za każdym razem. Czasami jest bardziej skomplikowany, czasami bardzo zwięzły. Notuję go przy każdej lekturze.

Gogarty wyciągnął rękę, pocierając palcami. Paulsen-Fuchs oddał mu kartkę białego papieru.

— To nie papier — dodał Gogarty i wrzucił list do swej herbaty.

Materiał, na którym go napisano, nie nasiąkał wodą i nie ociekał po wyjęciu. Gogarty złapał list w obie ręce i zaczął go drzeć. Materiał na pozór dawał się rozdzierać, ale list zawsze łączył się w całość w którejś z jego rąk, choć nie sposób było dojść, jak to się działo.

— Chce pan przeczytać go jeszcze raz? Paulsen-Fuchs pokręcił głową przecząco.

— A więc nie jest rzeczywisty? — stwierdził.

— Och, jest wystarczająco rzeczywisty, by tu być, ilekroć chcę go przeczytać. Po prostu zmienia się, co doprowadziło mnie do przekonania, że nie jest zrobiony z materii.

— Ale to nie jakiś dowcipas? Gogarty roześmiał się.

— Nie. Nie sądzę.

— I Bernard nie umarł?

— Nie. Jest razem ze swymi noocytami. I myślę, że jego noocyty są tam, gdzie północnoamerykańskie. Jeśli „tam” jest w ogóle odpowiednim słowem. — A gdzie to jest? W innym wymiarze? Gogarty gwałtownie pokręcił głową.

— Na Boga, nie! Właśnie tu. Tu, gdzie wszystko się zaczyna. My żyjemy w makroświecie, a wiec, badając go, zupełnie naturalnie obracamy się ku gwiazdom. Ale noocyty… do nich należy mikroświat. Miały kłopoty nawet z uświadomieniem sobie istnienia gwiazd. Więc kierują swe badania w głąb. Ich odkrycia dotyczą tego, co najmniejsze. Jeśli możemy założyć, że w Ameryce Północnej błyskawicznie stworzyły zaawansowaną cywilizację, a to przecież wydaje się pewne, możemy także przyjąć, że znalazły także sposób na badanie tego, co je interesuje.

— Czegoś mniejszego od nich samych?

— Mniejszego o tyle, o ile my jesteśmy mniejsi od galaktyki. Ba, jeszcze mniejszego.

— Mówi pan o wymiarach kwantowych? — Paulsen-Fuchs niewiele wiedział o tych sprawach, ale nie był kompletnym ignorantem.

Gogarty skinął głową.

— I tak się złożyło, że to, co najmniejsze, jest także i moją specjalnością. Przede wszystkim dlatego powołano mnie w ogóle do badań nad noocytami. Większość moich prac dotyczy wymiarów rzędu l (T11 centymetra. Stała Plancka. I sądzę, że powinniśmy sięgnąć do submikroświata, by stwierdzić, gdzie znikły noocyty. I dlaczego.

— No i dlaczego? — spytał Paulsen-Fuchs. Gogarty wyciągnął stos papierów, zapisanych odręcznie tekstem i równaniami.

— Informacje można przechowywać oszczędniej niż w pamięci molekularnej. A mianowicie można je przechować w strukturze czasoprzestrzeni. Czym jest w końcu materia, jeśli nie zamarłą w próżni falą informacji. Noocyty bez wątpienia odkryły to same i na tej podstawie działały. Słyszał pan o Los Angeles?

— Nie. Co się tam stało?

— Jeszcze nim znikły same, noocyty doprowadziły do zniknięcia Los Angeles i całego wybrzeża na południe, aż do Tijuany. A może lepiej nazwać to przemianą? Być może był to wielki eksperyment? Próba kostiumowa przed tym, co się dzieje teraz? Paulsen-Fuchs skinął głową nie wiedząc właściwie o czym mowa i rozsiadł się wygodnie w fotelu, trzymając w dłoniach filiżankę herbaty. — Trudno tu było dojechać — powiedział. — Nawet trudniej niż myślałem.

— Zmieniły się zasady — odparł Gogarty.

— Z tym chyba wszyscy się zgadzają. Problem jest, jak się zmieniły. W jaki sposób.

— Wygląda pan na zmęczonego. Odpocznijmy sobie dziś wieczorem w cieple, nie wysilając mózgów na nic… oprócz przeczytania tego listu jeszcze kilka razy. Paulsen-Fuchs skinął głową i odchylił ją do tyłu. Zamknął oczy.

— Tak — mruknął. — Trudniej niż myślałem.

O świcie śnieg przestał padać. W świetle dnia równina i wydmy były zwykłe, białe. Czarne, zwiastujące zamieć chmury ustąpiły wyglądającym bardzo niewinnie szarym obłoczkom, poganianym zachodnim wiatrem. Paulsen-Fuchsa obudził zapach grzanek i świeżej kawy. Podniósł się na łokciu, przygładził rozczochrane włosy. Wyspał się dobrze na wygodnym tapczanie. Czuł się wypoczęty, choć także rozstrojony po podróży.

— Co by pan powiedział na gorący prysznic? — zapytał go Gogarty.

— Wspaniały pomysł!

— W łazience jest raczej chłodno, ale jeśli włoży pan te kapcie i stanie na drewnianej, kratce nie powinno być najgorzej.

Odświeżony i doskonale rozbudzony (w łazience było bardzo zimno) Paulsen-Fuchs zasiadł do śniadania.

— Pańska gościnność jest niezwykła — stwierdził zajadając grzanki i śmietankowy ser grubo obłożony dżemem.

— Czuje się winny temu, jak potraktowano pana w Niemczech.

Gogarty zacisnął usta i zbył te przeprosiny machnięciem ręki.

— Proszę o tym nie myśleć. Wszyscy byliśmy zdenerwowani.

— A co dziś mamy w liście?

— Niech pan sam przeczyta.

Paulsen-Fuchs sięgnął po oślepiająco białą kartkę i przesunął palcami po wyraźnych, czarnych literach.

Drodzy Paul i Sean,

Sean zna odpowiedź. Rozciągnięcie teorii, zbyt dużo obserwacji. Czarna dziura myśli. Tak, jak mówił. Teoria pasuje, Wszechświat jest kształtowany. Nie ma innego sposobu. Za dużo teorii, za mało elastyczności. Będzie więcej. Wielkie zmiany.

Bernard.

— Niezwykłe — stwierdził Paulsen-Fuchs. — Ten sam kawałek czegoś, cokolwiek to jest?

— Według mnie dokładnie ten sam.

— A co miał na myśli tym razem?

— Sądzę, że potwierdza prawidłowość moich prac, chociaż nie jest to zupełnie jasne. Zakładając, że tobie ten list mówi dokładnie to samo, co mnie. Powinieneś dla pewności zapisać, co przeczytałeś.

Zapisał więc przeczytane słowa na kartce papieru i podał ją Gogarty’emu. Fizyk skinął głową.

— Tym razem to znacznie jaśniejsze. Odłożył kartkę i dolał gościowi kawy.

— Bardzo obrazowe — powiedział. — Wydaje się potwierdzać, co powiedziałem w zeszłym roku. Że Wszechświat jest domem bez fundamentów. Jeśli pojawi się dobra hipoteza, wyjaśniająca zaszłe zdarzenia, fundamenty zmieniają odpowiednio kształt i pojawia się wielka teoria.

— A więc nie istnieje rzeczywistość stała?

— Najwyraźniej nie. Złe hipotezy, nie odpowiadające temu, co się zdarzyło na naszym poziomie, są przez Wszechświat odrzucane. Te dobre, potężne, przyjmuje w swą strukturę.

To bardzo kłopotliwe dla teoretyka. Gogarty skinął głową.

— Ale pozwoli nam wyjaśnić, co się dzieje na naszej planecie.

— Och!

— Wszechświat nie jest taki sam na zawsze. Funkcjonująca teoria określa rzeczywistość tylko na jakiś czas, a później Wszechświat musi przeprowadzić parę zmian.

— Pomieszać nam szyki, żebyśmy nie byli zbyt zadowoleni z siebie?

— Oczywiście. Tylko że zmian rzeczywistości nie można dojrzeć. Muszą się odbyć na poziomie, który nie został określony obserwacją. A więc, kiedy noocyty badały wszystko aż do najniższego możliwego poziomu, Wszechświat nie mógł zareagować, nie mógł się przekształcić. Powstało coś w rodzaju napięcia. Noocyty zorientowały się, że nie mogą dłużej pozostawać w makroświecie, więc… cóż, właściwie nie wiem nawet, co zrobiły. W każdym razie znikły, napięcie zostało wyzwolone nagle i to spowodowało wstrząs. Wszystko się pomieszało. Zmiana była zbyt gwałtowna, świat jest nierówno zbalansowany. W rezultacie Wszechświat stał się niezborny, przynajmniej tu, w naszym sąsiedztwie. Stąd płonący śnieg, zawodne maszyny, rodzaj łagodnego chaosu. Łagodnego, bowiem… — Wzruszył ramionami. — Obawiam się, że to kolejne szaleństwo.

— Posłuchajmy.

— Bowiem chcą nas ocalić, ilu tylko się da, na przyszłość.

— Wielka Zmiana?

— Tak.

Paulsen-Fuchs popatrzył na Gogarty’ego nieruchomym wzrokiem, a później potrząsnął głową.

— Jestem na to za stary — powiedział. — Wiesz, wizyta w Anglii przypomniała mi wojnę. Anglia musiała wyglądać właśnie tak podczas tego, co wy nazywacie „Blitz”. I Niemcy pod koniec wojny.

— Stan oblężenia?

— Właśnie. Tylko że my, ludzie, jesteśmy strasznie delikatni pod względem równowagi chemicznej. Myślisz, że noocyty przeciwdziałają nadmiernej śmiertelności?

Gogarty jeszcze raz wzruszył ramionami i sięgnął po list.

— Czytałem go setki razy w nadziei, że znajdę jakiś punkt zaczepienia, coś, co pozwoli mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie znalazłem nic, kompletnie nic.

Westchnął.

— Nie jestem nawet w stanie zaryzykować jakiegoś przypuszczenia.

Paulsen-Fuchs skończył grzankę.

— Tej nocy miałem sen — powiedział. — Bardzo rzeczywisty. W tym śnie zapytano mnie, ile razy potrząsnął moją dłonią ktoś, kto mieszkał w Ameryce. Czy to coś znaczy? Jak myślisz?

— Nie pomijać niczego. To moje motto.

— A co jest w liście teraz? Ty go przeczytaj. Gogarty rozłożył list i uważnie przepisał wiadomość.

To samo. Nie, zaraz, doszło jedno słowo, teraz jest: „wielkie zmiany wkrótce”.

Na chwilę zaświeciło słońce, więc poszli na spacer. Zamarznięty śnieg trzeszczał i skrzypiał pod ich butami, zgniatającymi go w lód. Powietrze było bardzo zimne, ale wiatr wiał słabo.

— Czy jest jakaś szansa na to, że wszystko się ułoży, powróci do normy?

Gogarty wzruszył ramionami.

— Powiedziałbym, że tak. Gdybyśmy mieli do czynienia z siłami natury. Ale listy Bernarda wcale o tym nie świadczą, prawda? Jestem ignorantem — dodał nagle. Z jego ust wypłynął obłoczek pary. — Jakie to odświeżające. Ignorant. Jestem obiektem działania nieznanych sił, jak to drzewo. Wskazał na przygiętą, powykręcaną sosnę, która wyrastała ze skarpy nad plażą. — Mogę już tylko czekać.

— Więc nie zaprosiłeś mnie tu po to, żebyśmy razem szukali wyjścia?

— Nie, oczywiście że nie. — Gogarty eksperymentalnie skruszył butem warstwę lodu na zamarzniętej kałuży. Pękła, ale nie było pod nią wody. — Wydawało mi się, że Bernard chce, byśmy byli tutaj. Albo przynajmniej razem.

— Przyjechałem z nadzieją na wyjaśnienia.

— Przepraszam.

— Nie, to nie jest cała prawda. Przyjechałem tu, bo w Niemczech nie mogłem znaleźć sobie miejsca. I nie tylko w Niemczech. Zostałem bezrobotnym dyrektorem. Nie mam firmy. Po raz pierwszy od lat jestem wolny. Mogę zaryzykować.

— A rodzina?

— Przez te wszystkie lata zmieniałem rodziny. Jak Bernard. A ty? Masz rodzinę?

— Miałem. Zeszłego roku pojechali do Vermont w odwiedziny do rodziców żony.

— Bardzo mi przykro.

Wrócili do domku. Wypili gorącą kawę, rozpalili ogień w kominku. Przeczytali list Bernarda.

Drodzy Gogarty i Paul,

Ostatnia wiadomość. Cierpliwości. Ile razy uścisnął ci dłoń ktoś, kogo już nie ma. Raz. Nic nie ginie. To ostatni dzień.

Bernard.

Przeczytali to obydwaj. Gogarty złożył list i dla bezpieczeństwa schował go do szuflady. Godzinę później, powodowany niejasnym przeczuciem, Paulsen-Fuchs sięgnął do niej, by przeczytać wiadomość jeszcze raz.

Szuflada była pusta.

46

Londyn

Suzy wychyliła się przez okno, głęboko wdychając zimne powietrze. Nigdy jeszcze nie widziała niczego tak pięknego, nawet blask East River pod Mostem Brooklyńskim nie mógł równać się z tym widokiem. Płonący śnieg był prostym, eleganckim, czarującym wykrzyknikiem po ostatnim zdaniu w wyroku śmierci na świat, który oszalał. Tego była pewna.

Spędziła w Londynie dziewięć miesięcy. Ze swego małego mieszkanka, opłacanego przez ambasadę amerykańską obserwowała, jak krótko i gwałtownie zamierało życie miasta. Ukryła się w mieszkaniu. Patrzyła przez okno; widziała coraz mniej samochodów i ciężarówek na ulicach i coraz więcej ludzi maszerujących przez coraz głębszy śnieg. A później…

Później na ulicach było coraz mniej ludzi. Nie chodzą na spacery, myślała Suzy, wolą siedzieć w domach. Pracowniczka ambasady amerykańskiej odwiedzała ją raz na tydzień. Na imię miała Laurie, czasami przyprowadzała swego narzeczonego, Yvesa, który, mimo francuskiego imienia, był z urodzenia Amerykaninem. Laurie przychodziła, zawsze przynosząc Suzy jedzenie, książki dla dzieci, magazyny i wiadomości — ile ich było. Mówiła, że „fale” są coraz dziwaczniejsze. Oznaczało to, że nikt tak naprawdę nie ma wielkiego pożytku z radia. Ale Suzy zatrzymała swoje. Nie działało od chwili, gdy upuściła je wychodząc z helikoptera, pękło i nawet nie szumiało, ale zachowała je, bo było jedyną rzeczą, która należała tylko do niej.

Odeszła od okna i zamknęła oczy. Nawet wspomnienia o tym, co się zdarzyło, bolały. Bolało wspomnienie o tym, jak bardzo czuła się opuszczona, kiedy stała pośrodku Manhattanu i samej sobie wydawała się taka głupia. Helikopter wylądował kilka tygodni później, zabrał ją na wielki, stojący blisko brzegu lotniskowiec…

Powieźli ją przez cały ocean do Anglii, znaleźli jej mieszkanie w Londynie, niewielkie i przytulne, prawie zawsze czuła się w nim dobrze. Laurie przychodziła i przynosiła Suzy wszystko, czego Suzy potrzebowała.

Ale dzisiaj nie przyszła. I nigdy nie przychodziła po zmroku. Śniegu było dużo i świecił jasno. Ślicznie.

Dziwne, ale wcale nie czuła się samotna.

Zamknęła okno, żeby nie napuścić do środka zimnego powietrza. Stanęła przed lustrem wprawionym w drzwi szafy i patrzyła na błyszczące płatki, topniejące i znikające w jej włosach. Uśmiechnęła się na ten widok.

Odwróciła głowę i spojrzała w ciemne wnętrze szafy. Rury centralnego ogrzewania bulgotały, zupełnie jak w domu. „Cześć,” powiedziała kilku sukienkom. Wyjęła jedną z nich, tą długą, prawdziwą suknię, którą włożyła na Bal Amerykański sześć miesięcy temu, tę piękną, szmaragdowozieloną, w której wyglądała tak cudownie.

Nie nosiła jej później. Szkoda.

Podeszła do piecyka, zdjęła ubranie i ubrała (nie, poprawiła się, włożyła) tę piękną suknię.

Na spotkanie z królową odpowiednia jest tylko suknia, prawda? To miało sens.

A więc włożyła tę suknię, poprawiła ją na piersiach i zapięła tak wysoko, jak tylko potrafiła. Znów obejrzała się w lustrze, cały czas uśmiechając się do siebie.

Przez pierwsze miesiące była osobą bardzo popularną wśród personelu ambasady. Wszyscy ją lubili. Ale po pewnym czasie przestali przysyłać jej zaproszenia. Coraz trudniej i trudniej było dojechać do odległej siedziby ambasady. W każdym razie, myślała Suzy patrząc na śliczną dziewczynę w lustrze, mogłabym teraz umrzeć. Bez żalu.

Świat za oknem jest taki piękny. Nawet chłód jest piękny. Inny niż w Nowym Jorku, ale nie dlatego, że angielski. Na pewno, myślała, chłód jest taki inny na całym świecie.

Gdyby umarła, uniosłaby się aż w płonący śnieg i wyżej, w chmury czarne jak sen. Mogłaby poszukać mamy i Cary’ego, Kennetha, i Howarda. Być może nie byli w chmurach, ale wiedziała, że z pewnością nie umarli.

Suzy znieruchomiała. Jeśli nie umarli, to jakim cudem znajdzie ich umierając? Jest taka głupia. Nienawidzi być głupia, zawsze nienawidziła.

A jednak… mama powtarzała jej, że jest cudowną osobą, że robi wszystko, co może (chociaż zawsze warto bardziej się starać). Suzy wyrosła lubiąc samą siebie, lubiąc innych i wcale nie marzyła o tym, żeby się zmienić, w kogoś innego, w coś innego. Tylko…

Nie chciała się zmieniać po to, żeby być lepsza. Chociaż zawsze warto bardziej się starać.

Strasznie to trudne. Wszystko się zmienia. Śmierć oznacza zmianę. Jeśli nie robi to jej różnicy…

Na dworze śnieg wydawał jakiś dźwięk. Stanęła na chwilę pod zamkniętym oknem i słuchała. Takie przyjemne buczenie, jak pszczoły nad ukwieconą łąką. Ciepły dźwięk jak na taką zimną pogodę.

Jakie to dziwne, pomyślała. Tak, jakie dziwne. Jakie dziwne. Zaczęła śpiewać te słowa, ale piosenka była głupia i nie oddawała tego, co chciała powiedzieć. Chciała…

Pogodzić się.

Być może to nie śnieg wydawał ten brzęczący dźwięk. Być może był to wiatr. Wytarła parę z szyby, podeszła do łóżka i włączyła światło. Chciała widzieć lepiej. Jeśli śnieg unosił się na wietrze, to pewnie hałasował wiatr.

Ale brzmiało to inaczej niż szum wiatru.

Pogodzona. I samotna.

Gdzie się podziała Laurie? Gdzie się podziali wszyscy? Siedzą w domu jak ona, patrząc na śnieg? Tak, ale Laurie ma chyba przy sobie Yvesa. Niedobrze być samotnym w…

(nieoczekiwanie zaszlochała i przełknęła łzy

tak, nie myliła się, czuła to)

…w ostatnią noc świata.

— Oho — powiedziała, siadając na krześle i drapując suknię. Wytarła oczy. Ale ją złapało! Jest po prostu szalona. I głupia, jak zwykle. Ale nie przestraszona.

Pogodzona.

Drzwi szafy skrzypnęły i Suzy odwróciła się, na wpół oczekując, że zza ubrań wyjrzy do niej Narnia (polubiła to mieszkanie od razu — właśnie za względu na szafę).

A w szafie padał śnieg. Nad ubraniami poruszały się plamki światła. Suzy zadrżała, wstała powoli, wygładziła suknię i krok po kroku podeszła do szafy. Konfetti światła tańczyły na drewnie, na ubraniach, nawet na wieszakach.

Otworzyła drzwi szerzej i obejrzała się w lustrze. Jej odbicie otaczały kulki światła niczym milion bąbelków w piwie imbirowym.

Suzy pochyliła się w stronę lustra. Odbita w nim twarz nie była dokładnie jej twarzą. Dotknęła swych ust, a później wyciągnęła rękę, opierając ją o zimne odbicie swojej dłoni w lustrze.

Uczucie chłodu znikło. Pod czubkami palców czuła ciepło.

Cofała się powoli, aż potknęła się o krzesło.

Odbicie wyszło z lustra, uśmiechając się do niej.

I nie była to tylko Suzy. Także jej matka. I babka. I… może… prababka. Przede wszystkim Suzy, ale one także. W jednej postaci. Uśmiechnięte.

Suzy sięgnęła za plecy i zapięła suknię do końca. Odbicie wyciągnęło rękę, stało się przede wszystkim mamą i dziewczyna pobiegła do matki, objęła ją i położyła głowę na jej ramieniu, na miękkim aksamicie sukni. Ale nie płakała.

— Przejdźmy przez szafę — powiedziała stłumionym głosem.

Odbicie, teraz podobne do Suzy, potrząsnęło głową i wzięło ją za rękę. Przypomniała sobie nagle: kiedy znikło przekształcone miasto, kiedy ją odtrąciło, odmówiła pójścia z Carym i innymi, poczuła się… podwójna.

Skopiowali ją. Odbitka ksero.

I, na wszelki wypadek, zabrali ze sobą kopię.

A teraz przyprowadzili ją, by poznała oryginał. Kopia zmieniła się… na lepsze. Była w niej cała Suzy, cała jej matka i wszyscy inni — osobno, ale połączeni. Odbicie poprowadziło Suzy do najodleglejszej od okna ściany pokoju. Stanęły na łóżku uśmiechając się do siebie.

„Gotowa?” zapytało odbicie nie wydając głosu.

Suzy obejrzała się przez ramię na brzęczący śnieg, czując w dłoni ciepłą, silną dłoń. Ile razy uścisnęła rękę komuś w Ameryce?

Ależ ani razu!

— Czy tam, dokąd idziemy, będziemy opóźnione? „Nie,” odpowiedziało milcząco odbicie, wyglądając dokładnie tak jak Suzy. Dziewczyna odczytała odpowiedź w jego oczach. Cary miał rację. Naprawiali ludzi.

— To dobrze. Strasznie się tym zmęczyłam.

Odbicie wyciągnęło rękę i wspólnie zerwały tapetę. Nie miały z tym najmniejszych kłopotów. Ściana po prostu otworzyła się, tapeta po prostu zwinęła. Za ścianą był śnieg — inny niż śnieg za oknem. Znacznie piękniejszy.

Każdy człowiek żył w milionie żywych płatków. A płatki tańczyły.

— Nie przejdziemy przez szafę? — zapytała Suzy. „Nie idziemy tam, gdzie prowadzi jej droga,” odpowiedziało odbicie. Przykucnęły razem, przygotowały się, skupiły…

I wyskoczyły z łóżka przez otwartą ścianę.

Dom zadrżał, jakby gdzieś zatrzasnęły się wielkie drzwi. W ciemności nocy płonące płatki śniegu tańczyły swój poetycki taniec. Czarne chmury na niebie stały się przezroczyste i Suzy mogła patrzeć we wszystkich kierunkach naraz. Było to bardzo piękne i trochę straszne tak patrzeć.

Burza ustała tuż przed świtem. Półkula ciemności przesunęła się po uciszonej Ziemi.

Taki był początek niespokojnego dnia. Szaropomarańczowe światło padło na gładki ocean nieruchomej Ziemi. Koncentryczne kręgi światła wybiegły z gasnącego Słońca.Suzy spojrzała daleko, w przestrzeń. (Była tak mała, a jednak widziała wszystko, widziała rzeczy bardzo wielkie!)

Planety wewnętrzne rzucały długie cienie poprzez otaczającą je mgiełkę. Planety zewnętrzne drżały na swych orbitach, a później rozbłysły chwałą wielu kolorów, wyciągając zimne błyszczące ramiona, by powitać swe marnotrawne, powracające do domu księżyce.

Przez moment, jaki potrzebny jest na wciągnięcie głębokiego, drżącego oddechu, Ziemia trwała w tym gigantycznym wirze. Kiedy nadszedł jej czas, miasta, miasteczka i wioski — domy, chaty, namioty — były puste jak odrzucone kokony. Noosfera rozwinęła skrzydła. Tam, gdzie sięgały, same gwiazdy tańczyły radośnie, zmieniając się w płonące płatki śniegu.

INTERFAZA

Wszechświat myśli

Michael Bernard, młodzieniec niespełna dziewiętnastoletni, siedział w niedużej restauracji Klamshak naprzeciw Olivii. Nad ich lożą wisiała pamiętająca lepsze czasy ryba, plastikowe homary i korkowe pływaki. Niezbyt oryginalne.

Olivia powiedziała mu, że zerwała zaręczyny.

Popatrzył na stół. Czuł, jak pomiędzy nimi rodzi się coś nowego. Jak znika przeszkoda na prostej drodze.

— Kuchnię mają tu dobrą — powiedziała Olivia, splatając palce nad talerzem pełnym muszli ostryg i ogonów krewetek. — Dziękuję ci, Michael. Bardzo się ucieszyłam, kiedy zadzwoniłeś.

— Czułem się dość głupio. Poprzednim razem postąpiłem jak dzieciak.

— Nie. Byłeś bardzo szarmancki.

— Szarmancki. Hmmm… — roześmiał się Bernard.

— Nie czuję się źle. Przeżyłam szok, ale…

— Oczywiście, szok.

— Wiesz, kiedy mi o tym powiedział, pomyślałam, że musze wrócić do szkoły i zabrać się do roboty. Jakby zerwanie zaręczyn nie było niczym. Bolało tylko to, że odszedł. A później pomyślałam o tobie.

— Dasz mi szansę? Olivia uśmiechnęła się.

— Jeśli tylko potrafisz sprawić, bym zawsze czuła się tak dobrze, jak teraz.

Nic nie ginie. Nic nie zostaje zapomniane. Było we krwi. I w ciele. A teraz jest na zawsze.

GREGORY D(ALE) BEAR urodził się 20 sierpnia 1951 roku w San Diego w Kalifornii, USA. Z wykształcenia anglista, absolwent San Diego State University, podejmował się różnych zajęć (wykładowca, operator w planetarium, księgarz, recenzent, ilustrator), by od 1975 poświęcić się głównie pisaniu. Zadebiutował 1967 opowiadaniem „Destroyers” na łamach Famous Science Fiction. Pierwsze dwie powieści opublikował w 1979 roku i od tamtej pory wydał ich kilkanaście, m.in.: Beyond Heaven’s River (1980), Strength of Stones (1981), dylogię high fantasy Koncert nieskończoności (1984) i The Serpent Mage (1986), drugą dylogię Eon (1985) i Eternity (1988), Pieśń krwi (1985), trzecią dylogię The Forge of God (1987) i Anvil of Stars (1991) oraz Queen of Angels (1990). Ponadto ukazały się dwa zbiory jego opowiadań, The Wind from a Burning Woman (1983) i Tangents (1989). Tytułowe opowiadanie z tego ostatniego zbioru otrzymało nagrody Nebula 1986 i Hugo 1987 (przekład polski nosi tytuł „Styczne”); opowiadanie „Muzyka krwi” zostało uhonorowane podobnie (Nebula 1983, Hugo 1984). Jeśli chodzi o cechy charakterystyczne jego twórczości, można zauważyć wyraźną predylekcję GB do tzw. hard SF. W życiu prywatnym GB jest mężem Astrid Anderson, córki Karen i Poula Andersenów oraz ojcem dwojga dzieci.

NIH (National Institute of Health) — od
Kom
Federal Damage Agency — instytucja zajmująca się m.in. testowaniem i do
NMR — od Nuclear Magnetic Resonance — a
PET — od Positron Emitting Tomogra
Nie
od Centre of Desease Control — stacje e
Miasta, w których znajdują się główne CDC.