Сykl opowiadań o przygodach Jakuba Wędrowycza – zamieszkującego w Starym Majdanie koło Wojsławic plugawego degenerata, bimbrownika i egzorcysty. Główny bohater to przerażający wiekowy ochlapus, wiejski egzorcysta, bimbrownik i kłusownik, porażający otoczenie wyglądem, zapachem i kulturą osobistą – a raczej jej brakiem. W towarzystwie równie odrażających kumpli pije, produkuje samogon, wdaje się w awantury oraz wypełniając wolę przodków regularnie likwiduje przedstawicieli wrogiego rodu – Bardaków. Z racji posiadania pewnych nadnaturalnych zdolności dokonuje też eksterminacji duchów, wampirów, utopców, zombiaków oraz wszelakiej innej „paranormalnej gadziny”. W wolnych chwilach odczynia uroki, zdejmuje klątwy a nawet kilka razy podejmuje się ratowania ludzkości. Wszystkie zadania wykonuje narąbany w sztok, przedkładając prymitywną siłę fizyczną i cwaniactwo nad subtelniejsze metody rozwiązania konfliktów. W postaci Wędrowycza jak w soczewce skupiają się wszelkie możliwe polskie wady, przywary i stereotypy – ale jego chamstwo, wieśniactwo, buractwo, brak rozterek i hamulców moralnych oraz bogaty arsenał broni i materiałów wybuchowych zapewniają mu przewagę nad każdym przeciwnikiem. Ku wielkiej zgryzocie Andrzeja, który pragnie być postrzegany jako poważny pisarz od fantastyki „problemowej” to właśnie przygody Wędrowycza stały się najpopularniejszą i najbardziej rozpoznawalną częścią jego twórczości. Wydanie II - poprawione

ANDRZEJ PILIPIUK

KRONIKI JAKUBA W ĘDROWYCZA

Wydawnictwo FABRYKA SŁÓW

Lublin, 2002

Wydanie II — poprawione

SPIS TRE ŚCI

SPIS TRE ŚCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2

ZABÓJCA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

4

Z KSI ˛

A ˙

ZKI KUCHARSKIEJ JAKUBA W ˛

EDRYCHOWICZA . . . . .

12

NA RYBKI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

13

HORROSKOP NA ROK 2002 — według Jakuba Wędrowycza . . . . .

18

GŁOWICA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

22

HOCHSZTAPLER. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

30

REWIZJA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

59

ŚWI ŃSKA REBELIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

62

IMPLANT . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

70

HOTEL POD ŁUPIE ˙

ZC ˛

A, — CZYLI WAKACJE JAKUBA W ˛

EDROWY-

CZA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

74

Z ARCHIWUM Y . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

124

TAJEMNICE WODY

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

131

BAJECZKA DLA WNUCZKA. . . . . . . . . . . . . . . . . .

140

PRZECIW PIERWSZEMU PRZYKAZANIU . . . . . . . . . . . .

147

POSŁOWIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

167

OGŁOSZENIA DROBNE — (z okładki) . . . . . . . . . . . . . .

169

2

„Pawłowi Siedlarowi

i Jarosławowi Grzędowiczowi,

bez których zachęty i pomocy Jakub Wędrowycz

pozostałby tylko nie wykorzystanym

pomysłem. . . ”

ZABÓJCA

Jakub Wędrowycz drgn ął nieznacznie, gdy nie wiadomo przez kogo wystrze-lona kula urwała mu kawałek ucha i zagłębiła się w ścianie szopy. Brwi jego uniosły się lekko do góry. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś go chciał zastrzelić, a zwłaszcza w taki piękny, jesienny poranek, ale skoro ktoś właśnie usiłował to zrobić, nie było czasu do stracenia.

W następnym ułamku sekundy leżał już plackiem na ziemi, a jego własny rewolwer odbezpieczony tkwił w spracowanej dłoni.

Kolejny pocisk zagłębił się w drzwi dobre pół metra od jego głowy. Jakub wydobył z kieszeni okulary i założył je na nos. Chwilę później rozbryznęła się ziemia, zasypuj ąc je duż ą ilości ą piasku. Zakl ął wściekle i zacz ął się czołgać.

Strzelec usadowiony nie wiedzieć gdzie, ale w każdym razie dość daleko, umilał

mu czołganie, wystrzeliwuj ąc kolejne pociski.

Głucho zabrzęczało trafione wiadro. Rozprysła się szyba w oknie szopy. Zadzwoniła rynna. Egzorcysta doczołgał się do zapasowego wejścia do piwniczki i tam dopiero odetchn ął z ulg ą. Kimkolwiek był ten, który strzelał, z cał ą pewno-

ści ą chciał go zabić. Jakub przeżył już tyle zamachów na swoje życie, że czuł to w kościach. Ści ągn ął z głowy czapkę i uniósł j ą na kawałku kija przez dymnik. Nic się nie stało. Gdy jednak wysun ął j ą przez drzwi piwniczki, niewidoczny snajper znowu dał o sobie znać. Uderzenie kuli przebiło czapkę i wyrwało staruszkowi kij z ręki. S ądz ąc z poszarpanego końca kija, strzelec używał wrednego kalibru i paskudnie rozpryskowych pocisków. Poskrobał się luf ą rewolweru za uchem.

Następnie zaryglował drzwi i wydobywszy z k ąta butelkę bimbru, poci ągn ął z lu-bości ą solidny łyk.

— Jeśli naprawdę chce mnie zabić, to zaraz tu będzie — wydedukował.

Pół flaszki później usłyszał skradanie. Ktoś majstrował przy drzwiach wiod ących do piwniczki. Jakub czkn ął, poprawił tkwi ący za paskiem majcher i od-bezpieczywszy rewolwer, podkradł się do drzwi. Ten po drugiej stronie wsadził

w szczelinę ostrze ładnego, niemieckiego nożyka, długości dobrych trzydziestu centymetrów i usiłował podważyć nim zasuwę. Egzorcysta popatrzył na ostrze i poskrobał się z frasunkiem po głowie. Ten tam na zewn ątrz to był lepszy fachowiec. Szkoda tylko, że zezulec.

4

Jakub zabezpieczył rewolwer i cofn ął się w gł ąb pomieszczenia. Łykn ął jeszcze trochę, z dziury w ścianie wyci ągn ął lekko zardzewiał ą pepeszę. Założył nowy talerz naboi, a potem wycelował w drzwi i od niechcenia puścił serię. W drzwiach powstały liczne otwory, a skrobanie nożem ucichło.

Egzorcysta opuścił karabin i pogmerał nieznacznie palcem w uchu. Kanonada ździebko go ogłuszyła. Łykn ął sobie jeszcze łyk bimbru i ogłuszenie stopniowo przeszło. Coś ciekło mu za kołnierzyk. Krew. Ta z ucha. Zdezynfekował ranę resztk ą zawartości butelki, a potem wdrapał się po schodkach i odryglowawszy drzwi, otworzył je z rozmachem.

Za drzwiami nie było nikogo. Było to o tyle dziwne, że bior ąc pod uwagę ilość kul, które w nie wpakował, za drzwiami mogłaby leżeć połowa wioski. A tu nie było ani jednego zakichanego nieboszczyka. Jakub poskrobał się frasobliwie po głowie. Niespodziewanie przestał się drapać i przyjrzał się tkwi ącemu mu za paznokciem wydrapanemu paprochowi. Paproch ruszał się. Zidentyfikowawszy go jako wesz, zlazł z powrotem do piwniczki i polał głowę bimbrem z drugiej butelki.

Zapiekło. Popatrzył na swój zegarek. Zegarek stał od kilku lat, ale przyzwyczaje-nie pozostało.

Strzelanina z cał ą pewności ą była słyszana we wsi i zaraz mógł się spodziewać wizyty smerfów. Podniósł z ziemi nóż i obejrzał go uważnie. Nóż miał pokryt ą gum ą rękojeść i był ostry jak brzytew. Jakub bez żenady przywłaszczył go sobie.

— To się przyda — powiedział w przestrzeń.

Wylazł z loszku. Zamachowca nigdzie nie było widać. Nie było też śladów krwi. Ba, na ziemi nie odcisnęły się nawet ślady stóp. Z frasunkiem depn ął mocniej nog ą. Jego ślad był wyraźny. Niedawno padało. To było dziwne i nawet coś mu przypominało. Poczłapał do domu. Zabrał stamt ąd siodło i dosiadłszy swoj ą klacz, pojechał do gospody w Wojsławicach. Po drodze rozgl ądał się uważnie, ale nie wypatrzył nic podejrzanego.

W gospodzie siedziało kilku jego kumpli od kieliszka i takich ogólnych. Było też paru takich, z którymi nie siadał nigdy do kieliszka. Jakub wzi ął kufel piwa i przysiadł się do stołu. Akurat mówił niejaki Witkowski.

— . . . No i ta skatina włazi mi z wiatrówk ą do kurnika i bach, bach w moje kury! No to ja za orczyk, job jewo w łeb, aż się nogami nakrył.

— Fajo fajn — powiedział Semen, którego też tu dzisiaj przyniosło. — A słyszeliście już o tym nowym piwie? „Perła Mocna” się nazywa.

— Ja tam wolę wino — powiedział Miszczuk, miejscowy rzeźbiarz. — Wino to napój artystów.

— A mnie dzisiaj rano chcieli zabić — wtr ącił Jakub niewinnie.

— A ja wam mówię, że wino jest niczego sobie, ale trzeba je tak jak denaturat przez skórkę od razowca, to wtedy jest mniej szkodliwe. Bo jak czasem zajedzie siar ą to aż. . . — nauczyciel wylany parę lat temu z pracy w szkole, wtr ącił swoje dwa grosze.

5

— Denaturat to oślepi z wolna — powiedział Bardak, który sam ledwo co widział. — Ale spirytus salicylowy, jak się przepuści przez destylarkę, to nawet salicyl traci. Zostaj ą takie białe kryształki. Cienkie i długie.

— To co się pije? — zaciekawił się Semen.

— No jak to? Kryształki zostaj ą z jednej strony, a esencja z drugiej.

— Prawie mnie zastrzelili — powiedział Jakub.

— A to łobuzy? — zdziwił się Tomasz. — Na pohybel.

Kilka szklanek uniosło się ku sufitowi i zaraz opadło w stronę gardeł. Wielkie mecyje, że ktoś chciał sprz ątn ąć Jakuba. Ci ągle coś mu się przytrafiało. A to gliny go ganiali, a to Ruscy z KGB porywali do Moskwy. Miał szerokie znajomości.

— A ja wam mówię, że ajent dostał skrzynkę „Perły Mocnej” i schował na zaplecze dla swoich kumpli.

— Schował, znaczy się? Uch! Dawno już nikt nie podpalił mu chyba stodo-

ły. . . — obudził się drzemi ący w k ącie Marek z Tróścianki.

— Co dla kumpli?! — wściekł się zza baru ajent. — Trza było powiedzieć, że chcecie spróbować!

— Ja! — wydarło się kilka gardeł.

Ustawili butelki rz ądkiem na stoliku. Po jednej dla każdego.

— Jaki toast? — zapytał Jakub.

W tym momencie przez okno wpadła kula i roztrzaskała cały rz ądek flaszek.

— Kurwa! Co jest? — wściekł się Bardak. — Jakub, to ciebie rano chcieli zabić? Co?

— No tak. Może nie zabić, może tak tylko dla postrachu.

— Że ciebie chc ą zabić, to my tracimy tyle piwa! Won mi st ąd, niech cię zabij ą przed sklepem.

— Uch ty, zaraz ci mordę skuję, że cię rodzona chudoba nie pozna.

— Ty do mnie?

Krzesła i butelki zawirowały w powietrzu. Pospadały lampy. W oknach powstały dziury.

— Mam jeszcze jedn ą skrzynkę — darł się ajent, ale nikt go nie słuchał.

Kł ąb splecionych ciał, na którego dnie znajdowali się Jakub i Bardak, prze-taczał się po pomieszczeniu, łami ąc stołki i krzesła. Kolejna kula wpadła przez drzwi i roztrzaskała pięciolitrow ą butlę Stolnicznej, która królowała nad barem.

Walcz ący przerwali na chwilę.

— No nie. . . — powiedział Bardak. — Pobijemy się później. Najpierw trzeba sprawdzić, kto to. Macie broń?

Mieli wszyscy. Potłuczone butelki, łańcuchy od krów, siekiery, noże. Uzbrojona po zęby gromada wysypała się przed gospodę. Dziesięć par ponurych oczu potoczyło ołowianym spojrzeniem najpierw w prawo, potem w lewo. Na ulicy panował spokój. Kimkolwiek był tajemniczy strzelec, znikn ął bez śladu.

6

— Tam jest — krzykn ął Semen, pokazuj ąc jakiegoś typka w szarym garniturze, który znikał w perspektywie ulicy.

Typek niósł futerał na skrzypce, a ostatecznie, od czasu do czasu, ogl ądało się różne filmidła. Dziesięć gardeł zawyło ponuro i wataha puściła się w ślad za nim. Człowiek w garniturze odwrócił się lekko zdziwiony i na moment zamarł

z przerażenia. A potem rzucił się do ucieczki. Pobiegł prosto, przeci ął główny trakt miasta i wypadł na placyk, koło zrujnowanej synagogi. Tam obejrzał się.

Dzika banda zawyła ponownie. Nieznajomy znowu rzucił się do ucieczki. Za synagog ą stało kilka zrujnowanych, pożydowskich chałup. I właśnie do jednej z nich wbiegł. Zaryglował nawet za sob ą drzwi.

Kumple Jakuba wybili wszystkie okna i nimi to właśnie wdarli się do środka.

Nieznajomy ze zdumiewaj ąc ą, bior ąc pod uwagę jego mizern ą postać, energi ą, wdrapał się tymczasem na strych i wci ągn ął za sob ą drabinę.

— No i co dalej? — zdenerwował się Jakub.

— Wykurzymy drania — zawył któryś, podpalaj ąc zapalniczk ą tapetę.

— Ja bym raczej podszedł po gliny — powiedział egzorcysta, ale nikt go nie słuchał. Paliło się już wszystko. Podłoga i ściany, a uwięziony na strychu wzywał

rozpaczliwie pomocy. Podpalacze opuścili lokal dopiero w chwili, gdy zapaliły się na nich ubrania. Przed płon ąc ą chałup ą stały już oba wojsławickie radiowozy, a wóz straży pożarnej właśnie przeciskał się od strony ł ąk, pomiędzy drzewami.

Odrobinę uwędzony snajper, który zlazł po dachu, właśnie wylewał swoje żale.

— Ja to pół biedy, choć mało nie zaczadziałem. Ale moje skrzypce — otworzył futerał. — Tak wysoka temperatura mogła je zniszczyć. . . O tam s ą ci ban-dyci!

Podpalacze rzucili się do ucieczki. Gliniarze nawet za nimi nie pobiegli. Ostatecznie musieli pomóc przy gaszeniu i spisać protokół. Wataha tubylców zatrzymała się dopiero na Zamczysku.

— Cholera, to nie był ten — stwierdził Jakub. — Czy ktoś ma jeszcze jakieś pomysły?

W tej chwili nadleciała kolejna kula. Otarła się o kawał muru pozostałego z ruin stajni dworskiej i zagłębiła się w nogę Tomasza. Tomasz zawył.

— Cholera! Jakub, może ty sobie już idź, bo jeszcze nas skasuje przez pomył-

kę, zamiast ciebie! — zdenerwował się Bardak.

— A pewnie, że pójdę. Nie potraficie mi pomóc, to się obędę.

Ruszył w stronę miasteczka. Tylko Semen poszedł za nim. Reszta została.

Trzeba było przecież opatrzyć rannego. Postrzał został zdezynfekowany spor ą ilo-

ści ą spirytusu. To znaczy na ranę poszło w sumie niewiele, ale przecież wiadomo, że każda kula zostawia także w ciele trochę różnego brudu i dlatego niezbędne jest odkażenie wewnętrzne.

— Nu i co teraz, ha? — zapytał Semen.

— E, wracam do chałupy. Nie wyszła nam dzisiaj balanga.

7

— Może pojadę z tob ą?

— Sam sobie poradzę.

Po drodze zaopatrzył się w jeszcze jedn ą butelkę wódki, dzięki czemu nie poczuł zmęczenia, a nawet, jeśli się zmachał, właż ąc na swoj ą górę, to i tak tego później nie pamiętał. Dotarłszy, uwalił się do swojego barłogu i zapadł w sen.

A koń sam wrócił do domu.

Obudził się dość wcześnie rano. Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych, bowiem jakiś łobuz, wykorzystuj ąc jego mocny sen, zwi ązał do starannie.

Łobuz siedział sobie na stole i ostrzył długi nóż o kawałek skórzanego pasa. Wy-gl ądał dość dziwnie. Ubrany był całkiem na czarno. Włosy i oczy także miał czarne. Twarz miał poci ągł ą, z mocno wystaj ącymi kośćmi policzkowymi. W oczach płonęły mu dziwne iskierki. Gdy ostrzył nóż, jego język nieznacznie oblizywał

w ąskie wargi.

— Rozwi ąż mnie — zaż ądał egzorcysta.

— No co ty? — zdziwił się siedz ący.

Mętne spojrzenie Jakuba omiotło całe pomieszczenie i zatrzymało się na stoj ącym koło drzwi snajperskim karabinie.

— Znaczy to, ty do mnie strzelałeś? — zainteresował się.

— Aha.

— Kto cię wynaj ął?

— Widzisz Wędrowycz, jestem zawodowym zabójc ą egzorcystów. I co ty na to?

Jakub przeżył w życiu wiele niebezpieczeństw i spotkał wielu szaleńców na swojej drodze, ale z takim przypadkiem jeszcze się nie spotkał.

— Chyba dzisiaj nie lałeś — wyraził swoje zdumienie.

Zabójca egzorcystów sprawdził na swojej ręce, czy nóż jest wystarczaj ąco ostry. Wygl ądało na to, że jest, bo włoski posypały się na ziemię.

— No to wybieraj sobie egzorcysto sposób, w jaki umrzesz.

Jakub miał ochotę poskrobać się po głowie, ale miał zwi ązane ręce.

— Może ze starości? — zaproponował żałośnie.

— Już jesteś stary, więc to na jedno wyjdzie. Wymyśl coś innego.

Jakub myślał przez chwilę.

— Ciapuś! — wrzasn ął wreszcie. — Gdzie jesteś zdechlaku?

— Przecież nie masz psa — zdziwił się morderca.

Dwumetrowy pyton wystrzelił spod łóżka i owin ął mu się wokół nóg.

— Co to jest?! — zawył.

— Zdziwiony? To jest właśnie Ciapuś. Ciapuś uduś pana.

Pyton najwyraźniej i bez tej zachęty miał ochotę to zrobić. Nawijał się coraz wyżej i wyżej. Morderca wyci ągn ął z kabury pistolet i zastrzelił węża.

— Cholera — powiedział Jakub w zadumie.

— Zdziwiony? — zapytał zabójca.

8

— Trochę.

— Twój wybór?

— Sam wymyśl.

— Dobra. Wstrzyknę ci taki środek, który cię sparaliżuje na trzy dni. Pocho-waj ą cię żywcem.

Egzorcysta próbował się wyrwać, ale nie zdołał uwolnić się z więzów. Niebawem stracił przytomność.

Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Było mu duszno, ciasno i w dodatku było ciemno. Obmacał rękami kieszenie. Miał na sobie białogwardyjski mundur, zapewne z zapasów Semena. W górnej kieszeni znalazł zapalniczkę i paczkę papierosów. Zapalił j ą. Przeczucie nie myliło go. Znajdował się w trumnie. W dodatku założyli mu za ciasne buty. Spróbował pchn ąć wieko trumny rękami. Zgodnie z jego przewidywaniami nie drgnęło nawet. Wyci ągn ął stopy z butów i kopn ął kilkakrotnie w tyln ą ściankę. Ta również nawet nie drgnęła.

W zadumie zacz ął obmacywać rękami ściany swojego więzienia. W bok uwierał

go jakiś znajomy kształt. Butelka. Ktoś ze znajomych włożył mu butelkę wódki do trumny. Jakub odkorkował i z lubości ą poci ągn ął kilka łyków. Okowita poprawiła mu nastrój. Ostatecznie bywał w gorszych opałach. Rozbił butelkę o burtę trumny i sporz ądziwszy z długiego, szklanego wióra coś w rodzaju rylca, zacz ął

nim ze zdwojon ą energi ą drapać w wieko.

*

*

*

Kumple Jakuba zebrali się w gospodzie. Wiadomo, po tak wybitnym człowieku należy wyprawić stypę. Ajent dostarczył piwo. „Perłę Mocn ą”, z browaru w Lublinie. Pili. Wspominali. Nie zwracali praktycznie uwagi na siedz ącego w k ą-

cie dziwnego, chudego typka ubranego na czarno. Było już dobrze po dwudziestej i wszyscy byli zdrowo podchmieleni, gdy otworzyły się drzwi. Drzwi zaskrzypia-

ły złowrogo, więc wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Następnie parę osób zemdlało.

Pochowany tego dnia rankiem egzorcysta, wszedł jak gdyby nigdy nic do gospody i przepchn ął się do baru.

— Jedn ą „Perłę” — zadysponował.

Ajent nic nie odpowiedział. Leżał za lad ą nieprzytomny. Większość gości opuszczała właśnie lokal, skacz ąc przez okna.

— Co jest? — wściekł się. — Ducha zobaczyliście czy co?

— Nie. . . — wykrztusił z siebie Tomasz. — Nic nie widzimy, prawda chłopaki?

Chłopaków już nie było. Tylko Semen został w k ącie nad kuflem piwa.

9

— Mówiłem im, żeby zaczekali trzy dni — powiedział w zadumie. — A tak na marginesie, to mogłeś zmyć z siebie warstwę gleby, zanim przyszedłeś między ludzi. Niektórzy maj ą słabe serca. I łachy trzeba było zmienić.

Paru takich, którzy ocknęli się z omdlenia, pełzło właśnie w stronę wyjścia.

— Cholera, co za ciemnota — zdziwił się Jakub.

— Ty chyba jesteś temu winien.

— Ja?

— A kto polował na duchy przez te wszystkie lata?

— No dobra. Jestem winien.

Sięgn ął za ladę i wyj ąwszy sobie ze skrzynki butelkę, odkorkował j ą o kant stołu, po czym wlał jej zawartość do gardła. Gdy piwo spłynęło do jego żoł ąd-ka, rozejrzał się wokoło i spostrzegł zabójcę egzorcystów siedz ącego spokojnie w k ącie. Wygl ądał na lekko zaskoczonego.

Jakub trzasn ął butelk ą o kant baru i uzbrojony w śmiercionośne narzędzie zbli-

żył się wolnym, skradaj ącym się krokiem do nieznajomego.

— Zdziwiony?

Nieznajomy wypił resztkę z dna kufla, po czym niespodziewanie skoczył.

W jego dłoniach błysnęły jakieś ostrza czy pazury. Egzorcysta wsadził mu butelkę w twarz, ale to go nie zatrzymało. Semen wyrwał zza pasa siekierę i zaszedł

ich od tyłu. Siekiera błysnęła w powietrzu i jej obuch uderzył zabójcę w potylicę. Semen znany był z tego, że potrafi zabić jednym takim uderzeniem tucznika.

Wróg padł na podłogę.

— Kto to do cholery jest? — zapytał Semen.

— Czepił się mnie. Twierdzi, że chce mnie zabić.

Z rozbitej głowy wroga ciekła krew. W słabym świetle, jednej żarówki pod sufitem, wydawała się być zupełnie czarna. Odkorkowali jeszcze po jednej „Per-le”.

— To co robimy? — zapytał Semen. — Zaraz tu będ ą smerfy.

— No to niech mu sprawdz ą kieszenie. A jeśli nawet kipn ął, to w obronie własnej. Trzeba gościa wyjaśnić. . .

— Może sami sprawdzimy? Trochę waluty, czy broń mogłaby się. . .

Wzrok jego skierował się na leż ącego i umilkł. Ciało zniknęło. Ślady krwi wskazywały na to, że poczołgał się do wyjścia.

— Za nim!

Wybiegli przed gospodę. Było tu zupełnie pusto. Ślady urywały się na schodkach. Obaj kumple klęli długo i głośno. A potem wrócili. . . do gospody, bo było bliżej. Ajent doszedł właśnie do siebie. Wyszedł chwiejnym krokiem zza baru i popatrzył smętnie na wywalone okna i potłuczone butelki. Zatrzymał się przy plamie czarnej krwi. Wzi ął jej trochę na palec i pow ąchał. Potem podniósł wzrok i popatrzył na Jakuba.

— Uch ty! — powiedział. — Znaczy żyjesz?

10

— Tak. Żyję.

— To zapłacisz, sukinsynu, za straszenie gości i wybite szyby.

Z zaplecza przyniósł szmatę i butelkę rozpuszczalnika.

— I jeszcze zasmarowaliście podłogę smoł ą. No i czego tak stoicie? Won w diabły, będzie zamknięte do końca tygodnia!

Z KSI Ą ŻKI KUCHARSKIEJ

JAKUBA W ĘDRYCHOWICZA

HOT DOG

1. Za pomoc ą pętli z linki hamulcowej łapiemy średnio wyrośniętego psa.

2. Podcinamy gardziołko bagnetem.

3. Krew zbieramy do wiadra, przyda się na kaszankę.

4. Polewamy psa spirytusem i podpalamy dla usunięcia sierści.

5. Patroszymy. Wnętrzności nie wyrzucamy, posłuż ą nam jako przynęta na następnego.

6. Mięso tniemy na niewielkie kawałki i nadziewamy na szprychy rowerowe.

7. Szaszłyki opiekamy na ognisku aż do upieczenia.

Serwować na ciepło, w drewnianej lub glinianej misce, z pieczywem i schło-dzonym bimbrem.

GHOST DOG

1. Za pomoc ą pętli z linki hamulcowej łapiemy średnio wyrośniętego czarnego samuraja. Należy wybrać takiego z długim mieczem, wówczas mamy od razu rożen. . .

NA RYBKI

Południowa część stawu, znajduj ącego się w Wojsławicach, a należ ącego do straży pożarnej, była tego lata wyj ątkowo silnie zarośnięta trzcinami. Pewnego sierpniowego dnia Józef Paczenko, jad ąc koło stawu na rowerze, zobaczył wśród nich jakiś dziwny przedmiot. Wzrok miał już mocno przytłumiony i dlatego dopiero po dłuższej chwili domyślił się, co to jest.

— Ach — powiedział sam do siebie, a potem zjechał z szosy i ruszył w ąsk ą ścieżk ą nad wod ą, z zamiarem obejścia jeziora od drugiej strony.

Jakub Wędrowycz urz ądził się idealnie. Na wodzie, wśród trzcin, kołysała się dętka od traktora. Wokół niej przywi ązano dwanaście butelek piwa „Perła”, które zanurzone w wodzie chłodziły się. Jakub rozwalił się wygodnie w dętce i zwiesił

nogi do wody. Gdy chwilami wiatr rozwiewał nieco trzciny, widać było stoj ący o dwa metry od niego słupek ozdobiony tablic ą.

Łowienie ryb pod kar ą

WZBRONIONE!

Słupek przydał się jak raz, żeby zaczepić o niego cumę. Jakub miał ochotę zerwać wraży napis gwałc ący jego swobody, ale słoneczko rozleniwiło go tak, że nie miał siły się ruszyć. Od czasu do czasu wyławiał jedn ą butelkę i zerwawszy resztkami zębów kapsel, lał w gardło spienion ą zawartość. Alkohol mile szumiał

mu już w głowie, a pal ące problemy współczesności zeszły na plan dalszy. W lewej dłoni trzymał kij długości dwu metrów, na końcu którego zaczepiona była żyłka z haczykiem. Na haczyk nadziany był plasterek mocno czosnkowej kiełba-sy. Jakub lubił czasami posiedzieć z wędk ą nad wod ą. Jeśli potrzebował trochę ryby, to brał elektrykę albo dynamit, a jeśli nie potrzebował, to siedział i moczył

kij. Nikt mu nie przeszkadzał. Gdy Jakub wybierał się na ryby, ludzie starali się omijać staw. Wściekał się, że mu płosz ą. A w gniewie to on był nieobliczalny.

Józef wszedł na resztki spróchniałej kładki i — stoj ąc na jej końcu — zawołał

kumpla.

— Bior ą?

Wędrowycz poruszył lekko jedn ą nog ą i odwrócił się razem z dętk ą w jego stronę.

13

— Tak sobie, dzisiaj chyba nie pogoda na ryby. Napijesz się „Perły”, mam jeszcze chyba ze sześć butelek?

— Nie dzięki, muszę jakoś zajechać do domu.

— Ja tam się nie przejmuję. Koń sam zawiezie.

Jego kumpel poszukał wzrokiem klaczki Mariki i stwierdził, że weszła w szkodę na pobliskim polu. Wzruszył ramionami.

— Co zrobisz jak złapiesz złot ą rybkę? — zagadn ął.

Umysł jego przyjaciela był już nieco zm ącony przez zawartość tych butelek, które opróżnione unosiły się w około na wodzie.

— Jak złot ą, to przetopię.

— Nie, to nie taka. Tak ą, która spełnia życzenia. Złapiesz, a ona pyta, co chcesz dostać, żebyś j ą wypuścił.

— A! To słyszałem, musi w bajkach. Ale tu takich nie ma.

— Wiesz, poznałem wczoraj na targu dobry dowcip.

— To opowiedz.

— Jeden Ruski złapał złot ą rybkę i ona mówi: „wypuść mnie, a spełnię każde twoje życzenie”.

— I co chciał?

— Pocz ątkowo nic, a potem zapragn ął zostać bohaterem Zwi ązku Radziec-kiego.

— Hy!

— No to ona zaklaskała w płetwy, on patrzy, siedzi w okopie, wokoło trupy sołdatów i jedzie na niego sto szwabskich czołgów. No, wzi ął karabin i wali do nich, ale nic nie pomogło, bo ona pośmiertnie mu dała.

Jakub wybuchł koszmarnym śmiechem, płosz ąc stadko kaczek na rzeczce pół

kilometra dalej.

— Galantny dowcip. A jeszcze jakieś takie?

— Aha. Tylko chciał zostać królem i zrobiła z niego, tego tam, francuskiego Ludwika, czy Filipa, co to go ścięli na gilotynie.

— Myślałem, że na gilotynie to Napoleona. Nu nic.

— Jak coś złowisz, to wpadnij do mnie. Upieczemy, popijemy, mam świetny ruski koniak.

— A pomyślę.

— No to bywaj.

— Do zobaczenia.

Poszedł sobie. Niebawem nadszedł posterunkowy Birski.

— Co wy tu robicie obywatelu? — zagadn ął.

— Ach, pan posterunkowy. Może piwko?

— Obywatelu Wędrowycz. . .

— A tak, tak. Powtarzajcie moje nazwisko, bo jeszcze zapomnicie. Poza tym na służbie nie jesteście panem, tylko obywatelem. Aha i na służbie nie wolno pić.

14

— Tu nie wolno pływać.

— A gdzie jest jakaś tablica z zakazem pływania? Zreszt ą, ja nie pływam, tylko unoszę się na falach. Chcesz mnie spałować, to będziesz musiał tu wleźć.

Birski popatrzył na swój czyściutki mundur i zabłocone trzcinowisko dziel ące go od Jakuba.

— Za stary jesteś, żeby cię pałować.

— No to aresztuj mnie za zakłócanie porz ądku, tyle że ja mam osiemdziesi ąt lat i zaraz mnie zwolni ą, a wszystko, co robię, podlega pod starcz ą demencję.

— Ty Jakub, się nie zasłaniaj starcz ą demencj ą. Taka jasność umysłu nie zdarza się często, nawet u czterdziestolatków.

— Ach. Miło słuchać.

— Co chcesz złowić?

— A, złot ą rybkę.

Birski roześmiał się.

— Znam świetny dowcip.

— O złotej rybce?

— Aha. Jeden Ruski złapał złot ą rybkę i poprosiła, żeby j ą wypuścił to spełni jego życzenie. To on powiedział, że chce zostać księciem. W oczach mu zmętniało i zobaczył, że leży na jedwabnej pościeli. A potem weszła księżna i powiedziała:

„Ferdynandzie zbudź się, jedziemy do Sarajewa”.

— A, to zrobiła go tym od wybuchu pierwszej światowej. Hy, hy, hy!

— Nu nic. Muszę lecieć. Ktoś właśnie popełnia przestępstwo.

— Kto taki? — zaciekawił się Jakub.

— Och, to takie powiedzenie z jednego filmu.

Poszedł sobie. Na polu spostrzegł klacz Jakuba buszuj ąc ą w zbożu. Wszedł

w pszenicę po pas i ruszył w jej stronę. Na jego widok odwróciła się do niego tyłem i uniosła kopyto. Takie, przyjacielskie ostrzeżenie. Znikn ął.

Jakub odkorkował kolejn ą butelkę. W głowie nieźle mu już szumiało, a nad-garstki trochę mu napuchły. A potem wyci ągn ął wędkę z wody i zobaczył na jej końcu złot ą rybkę.

— O, karwia! — wymamrotał.

Odczepił ja zręcznie i wsadził do słoika z wod ą.

— Nu nic, zje się. Dobrze, że nic nie mówi — powiedział sam do siebie.

— Jakubie. . . — odezwała się rybka ze słoika.

Wzdrygn ął się. Na szczęście przypomniał sobie, że czasami, gdy był pijany, to słyszał jak zwierzęta rozmawiaj ą ze sob ą.

— Może to tylko delirium — pocieszył się.

— To nie jest delirium — zaprotestowała rybka.

— Zaraz się obudzę. . .

— Nie obudzisz się.

Wyci ągn ął zza pazuchy flaszkę ze spirytusem i poci ągn ął dwa lub trzy łyki.

15

— Słuchaj, ubijemy interes — powiedziała rybka. — Ty mnie wypuścisz, a ja spełnię twoje życzenie.

— Jeszcze czego — wściekł się. — Już ja was znam, rybki. Żadnych życzeń, tylko patelnia.

Dopił spirytus, ale wcale mu się od tego nie polepszyło.

— Popatrzcie na tego idiotę — powiedziała mama kaczka do swoich dzieci. —

To miejscowy kłusownik Jakub Wędrowycz. Uważajcie na niego.

Potrz ąsn ął głow ą. Nadgarstki mu pulsowały.

— Jasna cholera, zalałem się w trupa, właśnie wtedy, kiedy mózg jest mi niezbędnie potrzebny do myślenia — zdenerwował się.

Brodz ąc po pas w błocie, wypełzł ze słoikiem w ręce na brzeg. Dopiero na twardym l ądzie zrozumiał, jak bardzo jest pijany. Postawił słoik na ziemi i przyci-sn ął go cegł ą, żeby mu rybka nie wyskoczyła i poszedł po konia. Marika na jego widok odsunęła się.

— Najpierw się umyj, a potem właź na czyste zwierzę — powiedziała.

Nie mógł nie przyznać jej racji. Wrócił do jeziora i zdj ął spodnie. Wrzucił je do wody, żeby się wypłukały, a sam, świec ąc gołym zadkiem, wrócił po konia.

Tymczasem na brzegu jeziora pojawił się miejscowy plugawy (to znaczy plugaw-szy od Jakuba) degenerat Marcin Bardak. Jakub biegał za klacz ą, toteż nie zauwa-

żył go. Wreszcie udało mu się jej dosi ąść. Kozacka krew zaważyła i mimo, że był zupełnie pijany, zdołał nad ni ą zapanować. Myślał już tylko o jednym. Uciec, uciec jak najdalej od śmiercionośnej rybki.

— Do Józefa — rzucił polecenie, po czym zacz ął odlatywać.

Doszedł do siebie, gdy stał na podwórzu kumpla. Klacz Józefa, Gniada, wyjrzała ze stajni.

— Znowu się ululał? — zapytała Marikę.

— W trupa. Cholera, kiedyś go zrzucę prosto pod pekaes, tyle tylko, że mogę trafić na gorszego właściciela niż on.

— To jest pewne ryzyko.

W drzwiach chałupy stan ął Józef. Zagdakał coś jak kura. Jakub padł mu w ob-jęcia z pijackim szlochem.

— Ratuj stary, złowiłem złot ą rybkę!

Józef uratował go, przenocował w stodole i dał mu nawet stare portki dla przy-krycia nagości. Rano Jakub wskoczył na konia i uciekł do domu. Podobno zaba-rykadował się i przez miesi ąc nie zbliżał do żadnej wody. Ale czego to ludziska nie gadaj ą.

*

*

*

Posterunkowy Birski stał na podwórzu plugawej siedziby plemienia Bardaków. Nowiutki mercedes, na zachodnich numerach, swoj ą nieskaziteln ą czysto-16

ści ą wyraźnie psuł estetykę podwórka, na któr ą składały się zaniedbane budynki, snuj ące się wokoło szare od brudu kury oraz jeziorko szaroczarnej gnojówki.

— A, więc pytam po raz ostatni, gdzie s ą papiery tego wozu? — posterunkowy tracił resztki cierpliwości.

— Nie ma — wymamrotał Bardak, patrz ąc w ziemię. — A może zreszt ą s ą w środku.

— Tak. A kluczyki, też ich nie ma? Sk ąd ten wóz? Pytam po raz ostatni.

— No, złota rybka. . .

Dzieciaki i reszta plemienia Bardaków wycofali się do szop i domu.

— Ja ci pokażę złot ą rybkę, cholerny złodzieju! — wydarł się Birski, a potem zacz ął walić pał ą aż drzazgi leciały.

HORROSKOP NA ROK 2002 —

według Jakuba Wędrowycza

Baran

Głow ą muru nie przebijesz, do tego potrzebny będzie ci kilof lub dynamit.

Możesz liczyć na przychylność fortuny, na sukcesy powinieneś jednak zapracować. Jeśli jesteś podwładnym, musisz wykazać się w pracy oślim uporem i lisi ą chytrości ą, wykończ konkurencję, a wtedy kto wie, może sam zostaniesz szefem?

Jeśli zaś piastujesz kierownicze stanowisko, może uda ci się wreszcie pójść w dy-rektory? Poprzedniego kierownika zakop głęboko, będ ą go szukać.

Byk

Wrogów bierz na rogi i wdeptuj ich truchła w piasek areny. Zapach świe-

żej krwi postawi cię na nogi. Nie masz wrogów? Zajmij się przyjaciółmi, którzy z czasem mog ą stać się wrogami. Pamiętaj, że kumplom można wybaczyć, ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi ich zlikwidować. Jeśli nie masz przyjaciół, zgłoś się do psychiatryka albo załóż zakazan ą sektę religijn ą. Układ planet wskazuje, że będziesz znakomitym psychopatycznym guru, a twoja wspólnota zajmie wysokie miejsce z rankingach UOP-u.

Bliźnięta

Twoja romantyczna natura będzie potrzebowała ucieczki od szarej codzien-ności. Może w Legii Cudzoziemskiej odnajdziesz sens życia? Czyż może być coś przyjemniejszego niż uganianie się z karabinem po pustyni?. . . A może lepiej spędzić ten czas u dziadków na wsi, uganiaj ąc się za wiejskimi dziewuchami i poci ągaj ąc mętny, kartoflany bimber z butelki po mineralnej? Najpiękniejsze za-chody, a nawet zaćmienia, słońca (jak na Titaniku) zobaczysz z dachu stodoły, miłość znajdziesz pod dachem, na sianie, tylko uważaj i nie nadziej się na widły.

18

Rak

Na horyzoncie wielka miłość. Tylko jak j ą usidlić? Doświadczenie uczy, że najlepszy jest lubczyk. Jeśli ta pożyteczna roślinka jeszcze nie rośnie w twoim ogródku, może pora j ą zasadzić? Ostatecznie użyj suszonego, też powinien zadziałać. Sprawy finansowe ułoż ą się jakoś przed znalezieniem miłości i gwałtownie pogorsz ą zaraz potem. Obsyp ukochan ą wyszukanymi podarkami, może poczuje przypływ miłości właśnie do ciebie? Staraj się uchodzić za osobę majętn ą, twoja przyszła teściowa będzie ci wówczas przychylna.

Lew

W nadchodz ącym roku masz szansę stać się poważnym biznesmenem. Kapitał

zgromadzisz szmugluj ąc różne rzeczy z Ukrainy, uważaj jednak na rudego, zezo-watego celnika. Na pozostałych celników i kumpli po fachu też uważaj. Unikaj kontaktu z Ruskimi posiadaj ącymi bogaty garnitur złotych zębów i niemarynar-skie tatuaże na owłosionych łapach. Kupuj ąc złoto, sprawdzaj, czy jest ze złota, kupuj ąc spirytus zbadaj, czy jest etylowy, kupuj ąc diamenty sprawdź, czy chociaż zarysowuj ą szkło. Na wszelki wypadek każ sobie założyć mikroprocesor, wówczas można cię będzie namierzyć z satelity i po chrześcijańsku pogrzebać.

Panna

Nieżyczliwi s ąsiedzi będ ą znowu ryć pod tob ą dołki. Znasz ich dobrze, to masoni, Marsjanie albo przedstawiciele mniejszości religijnych. W zaufaniu powiem ci, że ten w okularach to szalony profesor. Pamiętasz te dziwne dźwięki noc ą? Buduje w piwnicy bombę atomow ą. Popatrz tylko na jego twarz. Nienawi-dzi nas wszystkich. S ądzę, że należy uprzedzić te niecne zamiary. Kup na wszelki wypadek niezarejestrowan ą broń paln ą, albo kilka granatów. A może warto pu-

ścić z dymem jego plugaw ą siedzibę? Pospiesz się przed wiosenn ą podwyżk ą cen benzyny! Pod koniec roku, jeśli będziesz postępować rozważnie i śmiało, pozbę-

dziesz się oszczerców i kapusiów ze swojego otoczenia. Może nawet na ćwierć wieku?

Waga

Produkcja w domowym zaciszu smacznej i niedrogiej gorzałki może przynieść niewielkie, ale pewne zyski. W tym roku obrodzi jęczmień, kartofle i buraki. Cukier nie powinien znacz ąco podrożeć. Uważaj podczas drugiej destylacji. Układ 19

planet sugeruje niebezpieczeństwo wybuchu aparatury. S ąsiadów, którzy dot ąd pisali na ciebie donosy, najlepiej umiejętnie zaszantażuj. Gdyby podwinęła ci się noga, pamiętaj, że adwokaci to słudzy diabła, a przed s ądem najlepiej bronić się samemu. Jednak bior ąc pod uwagę nikłe nakłady na policję, wyl ądowanie w pudle raczej ci nie grozi.

Skorpion

Przed tob ą perspektywa dalekich podróży. Może transsyberyjsk ą do Włady-wostoku? Albo tratw ą przez Atlantyk? A może do cioci na prowincję? Po drodze uważaj na piratów, ludzi w dresach, Indian oraz inne nacje żyj ące z obrabiania podróżnych. Na złodziei najlepiej działa granat umieszczony w walizce, urywa łapy razem z głow ą. Mog ą cię spotkać nieprzyjemności ze strony rudego kanara, ale nie po to przed ruszeniem w drogę wykopałeś w ogródku karabin po dziadku, by byle chłystek mógł cię bezkarnie znieważać.

Strzelec

Przed tob ą rok wielkiej szansy. Pomyślny układ planet wróży ci wielk ą karierę zawodow ą. Nie zaniedbaj nauki rosyjskiego, przyda się w drugiej połowie roku.

Twoje kwalifikacje mog ą docenić nawet profesjonaliści z białoruskiego KGB oraz przyjaciele z dalekiej Czeczenii. Będ ąc na Kaukazie, spróbuj koniecznie wódki z morwy. Uważaj na zdrowie, nadmiar ołowiu w organizmie może przysporzyć ci problemów. Śrut z nerek najlepiej wypłuczesz piwem „Perła”. Zgubiona blasz-ka identyfikacyjna przyniesie kłopoty, może nawet w postaci międzynarodowych listów gończych?

Koziorożec

Zarabiasz zbyt dużo? Interesy id ą ci jak po maśle? Urz ąd skarbowy o tobie zapomniał? Otaczaj ą cię zawistnicy? W nadchodz ącym roku wszystko zależa-

ło będzie od twojej pomysłowości. Nowe, interesuj ące przepisy zawierały będ ą ciekawe luki prawne. Więc łyknij szklankę samogonu, zagryź pasztetem z kota, a potem bierz się do roboty. Już pod koniec roku liczba osób zazdroszcz ących ci poziomu życia powinna się podwoić. Pieni ądze najkorzystniej ulokujesz w szkla-nym słoiku zakopanym pod krzakiem głogu albo zamurowanym w piecu.

20

Wodnik

Nerwy będ ą ci trochę dokuczać. Zamiast łykać tabletki, może po prostu zli-kwiduj przyczynę swojego niepokoju. Czujesz się niedowartościowany? Pomyśl, ilu wokół siebie zgromadziłeś krytykantów. Nauczyciele nie dostrzegaj ą twojego geniuszu. . . Chyba nadeszła pora, by przerzedzić ich szeregi. Czyż może być piękniejszy widok niż szkoła zmieniaj ąca się w niezidentyfikowany obiekt lataj ą-

cy? Uważaj z dynamitem, wynajmij do tego kuzynów zza Buga. Tylko nie zapo-mnij im zapłacić. Najlepiej po robocie.

Ryby

Rok wielkich wyzwań i pracy ponad siły. Jednak już w pierwszej jego połowie zauważysz pozytywne zmiany na niebie i ziemi. Jeśli nazywasz się Andrzej Pilipiuk, masz przed sob ą unikaln ą szansę zostania sławnym literatem. Jeśli nazywasz się inaczej, twoje szanse s ą mniejsze, ale sam sobie jesteś winien.

GŁOWICA

Przypadki chodz ą po ludziach. Zwłaszcza, jeśli jest się wysłannikiem mafii, można spędzić życie ciekawe i pełne przygód. Tyle tylko, że zazwyczaj niezbyt długie. Co gorsza, ciało rzadko jest wydawane rodzinie. Najczęściej znika w od-mętach rzeki z kul ą betonu zamiast skarpetek i ciężko je później wyłowić.

Dwaj ukraińscy mafioso zatrzymali się w paskudnym i owianym zł ą sław ą w ąwozie Szubienica, niedaleko od Wojsławic. Od czasu, gdy w w ąwozie przesta-

ło straszyć, do czego przyczynił się miejscowy egzorcysta-amator Jakub Wędrowycz, miejsce to służyło zapobiegliwym władzom gminy jako lokalne wysypisko śmieci. Ukraińcy przyjechali zdezelowan ą półciężarówk ą.

Nie musieli czekać długo. Do w ąwozu wjechał mercedes, także półciężarów-ka. Wysiadło z niego trzech mafioso rodem z jednej z podwarszawskich miejscowości. Mieli ciemne okulary i ciemne kapelusze na głowach. W głowach mieli ciemne myśli, które nawet mierny fizjonomista bez trudu wyczytałby z ich twarzy. Ponadto przywieźli automaty Kałasznikowa, pistolety, granaty i inne takie.

Obie grupy stanęły naprzeciw siebie. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem.

— Macie towar? — zapytał wreszcie polski mafioso.

Jeden z Ukraińców wypluł niedopałek papierosa.

— To zależy tylko od tego, czy macie pieni ądze.

Polak kiwn ął głow ą. Skin ął na jednego ze swoich pomagierów. Ten powoli otworzył walizeczkę trzyman ą w ręce. W ciemnym w ąwozie zabłysła zielona poświata.

— Trzy miliony, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Teraz pokażcie towar.

Gość zza Buga wahał się przez chwilę.

— Trzy miliony baksów, to nie jest zbyt wiele za głowicę atomow ą — powiedział. — Ale ja nie mogę mieć własnego zdania w tej kwestii. Jeśli tylko pieni ądze s ą prawdziwe. . .

— Jeśli towar jest prawdziwy. . .

Jeden z Ukraińców na znak szefa otworzył tylne drzwiczki samochodu. Na kawale brezentu stało coś w rodzaju beczki wyposażonej w kilka anten i jak ąś ażurow ą konstrukcję. Beczka była oznaczona symbolem powszechnie używanym do oznaczania różnych rzeczy wydzielaj ących promieniowanie.

22

Jeden z Polaków wyci ągn ął z kieszeni licznik Geigera i zbliżył do urz ądzenia.

Wskazówka stała nieruchomo.

— Lipa! — wrzasn ął.

— Co się nie zgadza? — ukraiński mafioso usiłował załagodzić sytuację.

— Nie wydziela promieniowania, a przecież w środku powinien być zarówno deuterek litu, jak także cez używany do odpalenia.

— Sprawdźcie naszym — podał mu swój cicho cykaj ący licznik.

Bandyta, któremu takie cykanie dość jednoznacznie się kojarzyło, uderzył go po ręce.

A potem wybuchła strzelanina. Gdy echo wystrzałów ucichło, okazało się, że wysłannicy mafii zza Buga zapewne w towarzystwie duszy jednego z Polaków, który zaliczył więcej ran postrzałowych w przeliczeniu na metr kwadratowy ciała, znajduj ą się w drodze do piekła. Szef obrzucił pobojowisko szybkim spojrzeniem.

— Wymiękamy st ąd — zakomenderował. — Ciała do furgonetki, bierzemy też ich wóz. Ty, Mielony, poprowadzisz nasz ą gablotę.

— A, co z t ą atrap ą?

— Wywal. Po kiego grzyba nam ten złom?

Mielony podszedł i z trudem wyci ągn ąwszy brezent z głowic ą, zwalił j ą na ziemię. Ważyła co najmniej sześćdziesi ąt kilo. W parę chwil później w w ąwozie nie było ani śladu po zwłokach czy samochodach. Kałuże krwi zasypano piaskiem.

Gdy powiał wiatr, zniknęły ostatecznie.

Jakiś czas później, gdzieś koło pierwszej, przejeżdżaj ący drog ą nad w ąwozem, Jakub Wędrowycz dostrzegł k ątem oka błysk metalu.

— Nu postój — powiedział do swojej klaczki, a potem zlazłszy z fury podreptał do dziwnego obiektu.

— Ki diabeł? — mrukn ął do siebie. — Musi stara pralka?

Wydobył z kieszeni ślusarski pilnik i opiłował kawałek taśmy z jasnozłoci-stego metalu, która obiegała korpus dziwnego urz ądzenia wokoło. Roztarł opiłki między palcami.

— Cie choroba — powiedział sam do siebie. — Musi, co mosi ądz — przez chwilę obliczał w pamięci. — Będzie ze dwadzieścia pięć kilo, jeśli pod t ą skorup ą nie ma więcej. A dwadzieścia pięć kilo, to ze czterdzieści piw „Perła”. Udany dzień.

Zarzucił sobie głowicę na ramiona. Była ciężka jak diabli, ale on, mimo osiemdziesi ątki na karku, dał sobie z ni ą radę. Nie takie rzeczy zdarzało mu się nosić.

Rzucił ciężar na wóz i zawrócił. Klacz zarżała.

— Nu brezent został — powiedział do niej uspokajaj ąco. — Brezenty nie rosn ą na drzewach, a może się przydać. Spodnie uszyć albo kurtkę. . .

Zarżała ponownie. Wyraźnie była z czegoś niezadowolona. Ale co on na to mógł poradzić? Zwin ął brezent i wdrapał się na furę.

— Wio do domu, maluśka — powiedział.

23

Spod ławki wydobył manierkę z bimbrem i odkręciwszy wieczko, przyłożył

j ą do ust. Piło mu się niewygodnie, z każdym szarpnięciem wozu zalewał sobie obficie koszulę, ale nie przejmował się tym. Musiał przecież troszkę poświętować.

Taki łup. . . Klacz szła jak po sznurku.

— Nu w domu rozkręcimy to ustrojstwo i zobaczymy — powiedział bardziej do siebie niż do niej. — Żelazne kawałki da się na złom. A mosiężne. . . — zastanowił się i dla wzmocnienia pracy mózgu poci ągn ął łyk. — A mosiężne też na złom — rzucił odkrywczo. — A potem „Perełkę” w gardło.

Skomplikowane zadanie zostało rozwi ązane. Jak zwykle, kiedy mógł wprowadzić mózg na wyższe obroty. Bimber wkrótce zacz ął go rozbierać, więc w pewnej chwili po prostu chlapn ął w tył i zasn ął na dnie wozu.

*

*

*

Pukanie do drzwi komendy wyrwało posterunkowego Birskiego ze snu.

— Proszę — zachęcił nieznanych interesantów.

Interesantów było dwóch. Mieli na sobie skórzane kurtki wypchane w okolicy lewego biodra i trzymali w rękach legitymacje.

— Urz ąd Ochrony Państwa — powiedział jeden z nich.

— Posterunkowy Birski — przedstawił się.

— Wiemy — najwyraźniej ich nazwiska były tajne, a może nawet ściśle tajne.

— Czym mogę służyć?

— To, czego się pan teraz dowie, ma na zawsze pozostać tajemnic ą.

— Tak jest.

— W dniu wczorajszym ukraińska mafia ukradła głowicę j ądrow ą o mocy trzydziestu megaton.

Birski zrobił się zielony na twarzy, ale zaraz mu przeszło.

— Udało nam się namierzyć przewoż ący j ą samochód. Był pilotowany dyskretnie, poczynaj ąc od przejścia granicznego w Horodle. Niestety, nie upilnowali.

Samochód z głowic ą przejechał przez Uhanie i najprawdopodobniej później skierował się w stronę Krasnegostawu.

Birski opadł na krzesło. Wyobraził sobie mapę okolicy i wyszło mu, że bomba atomowa przejechała przez jego wieś.

— Hmm? — zagadn ął niezbyt inteligentnie.

— W zasadzkę koło Bończy wpadły dwa samochody. Furgonetka, któr ą prze-wieziono to świństwo i druga, która miała je odebrać. Kierowcy usiłowali się prze-drzeć i niestety nie udało się wzi ąć ich żywcem.

— A głowica?

— Jest gdzieś w gminie. Nie mogła zostać wywieziona z jej terenu, bo blokady stoj ą od dawna i każdy pojazd opuszczaj ący jest dyskretnie prześwietlany.

24

— To znaczy, że mam tu gdzieś, na swoim terenie bombę atomow ą. . .

— Ściślej mówi ąc wodorow ą.

— Ale to taka. . . z grzybkiem? — narysował palcem na stole.

— Tak. Z grzybkiem.

— O mocy, gdy wybuchnie, jak trzydzieści tysięcy ton trotylu. . .

— Dokładnie.

— I kiedy ona. . . ten tego?

— W każdej chwili. Wystarczy odkręcić pokrywę i zewrzeć na krótko druty.

To może zrobić nawet zwykły złodziejaszek maj ący wprawę w samochodach.

Birski bez słowa wyszarpn ął z kieszeni odznakę i rzucił j ą na stół. Czapkę cisn ął w k ąt i zacz ął zdzierać z siebie policyjny mundur.

— Wybiera się pan dok ądś? — zaciekawił się drugi z agentów.

— Tak. Właśnie postanowiłem przestać być gliniarzem. Mam socjalistyczn ą przeszłość. Chcę zostać negatywnie zweryfikowany. W tym celu natychmiast przechodzę do cywila, aby nie kalać munduru swoj ą w nim obecności ą. . .

Agent waln ął go spokojnie sierpowym w twarz.

— Uspokój się człowieku. Musimy to znaleźć, zanim wyparuje ta zakichana gmina. Rozumiesz?

Birski przełkn ął wybity z ąb.

— Tak.

— Potem możesz iść do cywila, choć s ądzę, że odnalezienie tego świństwa zapewni ci order i awans.

— Tak jest. Ku chwale ojczyzny. Jak mam znaleźć?

— Tak to wygl ąda — agent podał mu fotografię. — A tu masz licznik. Jeśli zapiszczy to znaczy, że znajduje się w odległości trzech metrów lub bliżej, bo taki ma zasięg. Trzeba przejrzeć wszystkie rowy, dziury w ziemi i gospodarstwa. To kruszyna, zaledwie sześćdziesi ąt kilo. Mogli schować j ą wszędzie, ale najprawdopodobniej gdzieś blisko drogi. My też się rozejrzymy.

— Dobrze. Pojadę na zachód od miasta. Jaki mieli bieżnik?

Jeden z agentów wyj ął z teczki odlew.

— Tu jest wzór. Skala jeden do jednego.

Birski wzi ął odlew i ruszył raźno do wyjścia. Tylko po drżeniu kolan można było poznać jego zdenerwowanie. Agenci westchnęli ciężko i jak na komendę ruszyli za nim.

*

*

*

Jakub zakl ął i odłożył przecinak. Dziwny metal, który pocz ątkowo wzi ął za żelazo, był wyj ątkowo twardy. Nawet pilnik nie dał mu rady.

— Nie kijem go, to siekier ą — powiedział w zadumie.

25

— Hej, hej — zawołał go ktoś zza płotu.

— Tomasz. Nu, kopę lat. Co cię sprowadza?

— A tak byłem na Tróściance i pomyślałem, że zajrzę. Nad czym tak pracu-jesz?

— A znalazłem jakieś takie bebechy od samolotu, czy ki diabeł. . .

— Trochę to wygl ąda jak bojler — powiedział Tomasz w zadumie, siadaj ąc na pniaczku obok. — A tu jest klapa. I chyba można całość rozkręcić tam, gdzie ten mosi ądz.

— Tyle to i ja umiem wymyślić. Twarde paskudztwo. Może ty masz pomysł?

— Chym, a gdyby tak otworzyć?

— Kiedy w tej klapie jest tylko jakiś zamek na klucz kodowy. A ja nie mam.

— Delikatna robota. A jak byś to dłutkiem trochę popukał?

Jakub wbił ciesielskie dłuto w szczelinę zamka i przyładował potężnie młotem. Szczelina trochę się rozgięła. Uderzył ponownie. Niespodziewanie dłuto ogarnęły blade wężyki wyładowań.

— Ty, to jest pod pr ądem! — zdziwił się Tomasz.

— Cholera. A może to gliniarski radar?

— Nie, widziałem gliniarskie radary. S ą inne. To musi jakaś część od łodzi podwodnej. Puknij jeszcze raz. Młotka ci przecie nie ubędzie.

Jakub splun ął i przyładował tym razem z całej pety. Klapka odskoczyła z cmoknięciem. Pod ni ą ukazały się trzy izolowane kable, naklejone na coś w rodzaju bańki z ciemnego szkła.

— Możesz jeden urwać? — poprosił go Tomasz. — Naprawiłbym światełko w rowerze za pamięci.

Jakub wsadził pod czerwony kabel dłuto i poci ągn ął. Przewód zerwał się.

— U! Na nic. Ale może dobierzemy się jakoś do wnętrza. — Przyładował

młotem w to szklane.

Nawet się nie zarysowało.

— A, co ty chcesz z tego zrobić?

— Mosi ądz bym spylił i trochę forsy by było.

Ze złości uderzył w mosiężny pierścień dłutem. Odłupał cieniutki paseczek.

— Trzeba by zakręcić spód w imadło, a górę ci ągn ąć za te stercz ące — poradził Tomasz.

— A masz takie imadło?

— Nie. I nawet nie wiem, kto może takie mieć.

Jakub poci ągn ął z manierki i podał j ą kumplowi, bo jakże to tak samemu.

Olśniewaj ący pomysł przyszedł mu do głowy niemal natychmiast.

— Uch, ja durny. Wsadzę w ognisko i mosi ądz wytopię!

26

*

*

*

Birski znalazł ślady obu samochodów. Wjechały w w ąwóz zwany Szubienic ą; na kawałku błota u jego wylotu wyraźnie odcisn ął się bieżnik identyczny z tym, który dostał w postaci odlewu. Birski nie lubił tego miejsca. Wi ązały się z nim koszmarne opowieści o poprzednich rezydentach posterunku. Podobno jeden się powiesił, a inny zwariował, czy coś takiego. I był w to zamieszany Jakub Wędrowycz. On był we wszystko zamieszany. Nic w tej dziurze nie działo się bez jego radosnego współudziału. Wjechał w w ąwóz i zatrzymał się zaskoczony.

Dno koło śmietnika zryte było kołami samochodów. Wysiadł. Pod jego stop ą zachrzęściły łuski. Nieco dalej leżał przetarty tłumik. Kopi ąc nog ą, natrafił na plamę krwi. Nawet jeszcze nie zgęstniała do końca. Wzdrygn ął się i wyci ągn ął

z kieszeni krótkofalówkę. Zaraz jednak włożył j ą z powrotem. Przecież, jeśli we-zwie tych z UOP-u, to gotowi cał ą zasługę przypisać sobie. Sam znajdzie głowicę, a ślady nie zaj ące, nie uciekn ą. Rozejrzał się wokoło. Pomijaj ąc kępy krzaków i stosy śmieci, głowica mogła zostać ukryta tylko w jednym miejscu. Było to tak oczywiste, że aż się paln ął w głowę.

Opodal wysypiska wznosiła się dumnie budka do gromadzenia padliny, wznie-siona tu swojego czasu, miast postulowanej przez niektórych kapliczki. Podszedł

i otworzył drzwi. W nos buchn ął mu potworny smród. Wewn ątrz leżała rozkładaj ąca się krowa. Wiedziony długoletnim, zawodowym doświadczeniem przełamał

się i wszedł do środka.

Gdyby on ukrywał głowicę j ądrow ą, wsadziłby j ą w takie miejsce, w jakim nikomu nie przyszłoby do głowy jej szukać. Niestety, w szopie jej nie było. Umysł

Birskiego działał na przyspieszonych obrotach. Starał się wejść w sposób myślenia gangsterów. Będ ąc wysłannikiem mafii, aby mieć całkowit ą pewność, że nikt nie znajdzie głowicy, zaszyłby j ą w truchło krowy. Z samochodu przyniósł sobie bagnet i zacz ął j ą patroszyć. Z wnętrza wyciekały różne różności, ale on, nie zrażaj ąc się, pruł j ą dalej. Niespodziewanie przerwał t ą mił ą czynność. Nie miała sensu. Przecież nie wsadziliby głowicy do krowy, bez zrobienia w niej dziury.

Wyszedł z wnętrza i wci ągn ął haust powietrza. Odurzyło go. Popatrzył w zadumie na swój bagnet, a potem wyrzucił go z obrzydzeniem. Zacz ął badać ślady na ziemi. Część zasypano lessowym pyłem, ale niektóre były wyraźniejsze. Tu wyrzucili głowicę z samochodu. Wbiła się dość głęboko. A potem przyszedł ktoś w rozsypuj ących się gumiakach i zabrał j ą do drogi, na górę, gdzie miał furman-kę. Ustaliwszy te szczegóły, wyci ągn ął radiotelefon i po chwili wywołał dzielnych agentów.

— Mówi Birski. . .

Agenci zgodnie z jego przewidywaniami odsunęli go od sprawy. Tropem fury puścili psa, a sami ruszyli za nim wozem. Birski westchn ął ciężko i podreptał do swojego UAZa. Niespodziewanie poczuł się wykorzystany.

27

— Co by tu zrobić, żeby się trochę rozerwać? — zastanowił się.

Zaraz potem zaświtał mu genialny pomysł.

— Pojadę sobie na Stary Majdan i zapudłuję do wyjaśnienia starego Wędrowycza — postanowił.

Pojechał naokoło drog ą.

*

*

*

Pryzma węgla i drewek buzowała, aż miło było popatrzeć. Na szczycie pryzmy leżała trzydziestomegatonowa głowica i rozpalała się pomalutku do czerwoności.

— Tak mosi ądzu nie wytopisz — gderał Tomasz. — Potrzebna jest wyższa temperatura.

— Nu, podniosę miechem.

— A masz miech?

— Zrobi się.

Jakub przydźwigał z chałupy odkurzacz. Był to prezent od syna, ale staruszek rzadko odczuwał potrzebę eliminowania ze swojego otoczenia odpadków, więc prawie go nie używał. Ustawiwszy go odwrotnie, podł ączył do przedłużacza. Pstrykn ął przeł ącznikiem i manipuluj ąc rur ą, skierował strumień powietrza prosto w ogień.

— No i co ty na to?

— E! To to rozumiem.

Płomienie buchały coraz większe. Z wnętrza głowicy rozległ się cichy syk.

— Ty, a jak to niewypał? — zaniepokoił się nagle Jakub.

— Co ty. Byłem w wojsku w saperach. — Znam się na tym. — Daj trochę bardziej w węgle.

To stało się nagle.

Na podwórko Jakuba wjechały dwa radiowozy. Jeden normalnie przez otwart ą bramę, a drugi od tyłu, przez płot. Z tego nieoznakowanego wyskoczyli jacyś dwaj i zręcznymi chwytami judo rozłożyli Jakuba i jego kumpla na ziemi. Z drugiego radiowozu wysiadł Birski. Podszedł zdziwiony do stosu i przez chwilę wpatrywał

się w rozpalon ą do czerwoności rzecz na jego szczycie. Potem wyj ął z kieszeni jakieś zdjęcie i przez sekundę wpatrywał się w nie jak urzeczony. A potem prze-

żegnał się i rzucił do ucieczki.

— Wot durak — powiedział rozpłaszczony na ziemi Jakub do swojego rozpłaszczonego na ziemi kumpla.

*

*

*

W gospodzie było gwarno i wesoło.

28

— No Jakub, opowiedz nam jeszcze raz, jak to było z Birskim — zachęcił

Semen.

Jakub oderwał zamglone pijackie spojrzenie od kufla z „Perł ą”.

— E, niech Tomasz opowie.

— A, co tu opowiadać? Zwariował chłop i tyle. A wszystko na widok jednego głupiego ogniska i bebechów pralki na nim.

— Zupełnie zwariował? — zdziwił się jakiś przyjezdny z Kukawki, który w gospodzie czekał na swój pekaes.

— No, chyba. Już trzeci tydzień go trzymaj ą w wariatkowie.

Jakub wlał w gardło zawartość jeszcze jednej butelki „Perły”. Wstał chwiejnie na nogi.

— To ja go wykończyłem — oświadczył chełpliwie.

*

*

*

Birski, przypięty pasami do leżanki, wił się jak piskorz, mówi ąc jednocześnie bardzo wolno i spokojnie.

— Przypadki chodz ą po ludziach, ale to niemożliwe, statystycznie niemożli-we, żeby wszystko spotykało tylko jednego Jakuba Wędrowycza.

A potem przypomniał sobie widok rozpalonej do czerwoności głowicy j ądro-wej na szczycie ogniska i zacz ął wyć. Lekarze w zadumie pokiwali głowami, szukaj ąc w swoim arsenale następnego środka uspokajaj ącego.

HOCHSZTAPLER

Prolog

Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak już się przytrafi, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Niekiedy duchy porozrabiaj ą, rozbij ą telewizor za dwa tysi ące złotych, zerw ą żyrandol i potłuk ą kupione od Ruskich kryształy, a potem sobie pójd ą.

W niektórych przypadkach nic nie zniszcz ą, ale będ ą skrzypiały schodami, udaj ąc, że po nich wchodz ą, w zamkniętych pomieszczeniach pojawi ą się zimne przeci ągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu.

Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki wygl ądaj ące jak zrobione z firanek. Sylwetki, w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z papierosów, będ ą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci z was, którzy je zobacz ą, wyłysiej ą, zacznie im się psuć wzrok i wypadać zęby. Objawy te nazywane s ą często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard po-równał objawy do tych wywołanych przez poddanie tkanki silnemu promienio-waniu jonizuj ącemu, zaś Wędrowycz odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia.

Jeśli duchy nie wynios ą się same, a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomoc ą wieszania czosnku i innymi domowymi sposobami, pozostaje wynaj ąć fachowców.

Fachowcy egzorcyści dziel ą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie zajmuj ą się raczej zwalczaniem dusz potępionych, (o ile takie nie wlez ą w człowieka), choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mog ą to miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dziel ą się na trzy kategorie. Po pierwsze s ą specjaliści tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzeci ą kategori ą s ą członkowie towarzystw psychotronicznych, którzy pracuj ą często za darmo, a efektów ich działań nie sposób przewidzieć.

30

Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i owo oraz różnego rodzaju m ądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane próby zbudowa-nia w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowit ą zagładę tej pożytecznej sk ądin ąd grupy. Oddzielny problem stanowi ą fachowcy zza Buga, którzy nic nie umiej ą, ale bardzo się staraj ą.

A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub Wędrowycz.

I

Zgrzyt laubzegi przedzieraj ącej się przez bukow ą sklejkę, syk pary z żelaz-ka. Szum wody w czajniku. Delikatne, szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł

Skorliński zszedł z mieszkania do warsztatu. Ze szczytu schodów obj ął wzrokiem całe pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowa-tych pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczn ą halę fabryczn ą o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pra-cowali z zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma siedem procent. Uśmiechn ął się lekko k ącikami ust. Wyj ął z kieszeni rewolwer i kolb ą uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego.

— Jest pi ątek wieczorem — powiedział. — Myślę, że na dzisiaj skończymy.

Życzę miłego weekendu.

Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz po-zmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki.

Stoły przeci ągnięto starannie zmoczon ą szmat ą. Zatupotały nogi w korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i krótk ą sień. Zamkn ął drzwi wejściowe na potężn ą zasuwkę. Sprawdził, czy mocno trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamkn ął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał

jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porz ądku.

W zadumie zatrzymał się na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałk ą z cienkiego rzemyczka, oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na mał ą kłódkę, uniemożliwiaj ący obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny, niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony. Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikow ą torbę, wsadził go do środka i wł ączywszy zgrzewarkę, zaspawał

plastik. Nie miał wprawy, folia trochę zanadto się podtopiła. Sięgn ął dłoni ą do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę:

Produkt wykonano i konfekcjonowano w Polsce.

31

Do jego wytworzenia użyto wył ącznie polskich surowców, polskich maszyn i polskiej siły roboczej.

Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po schodach na górę. Zamkn ął za sob ą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek.

Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i wł ączył wideo.

Ockn ął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył

na zegarek. Fosforyzuj ące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstrykn ął pilotem i telewizor przestał śnieżyć. I wtedy to usłyszał.

Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie wiadomo sk ąd. Paweł wyci ągn ął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem.

Wł ączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki, tańcz ącej po ścianach, uspokoił go.

Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiataj ąc broni ą każdy zakamarek.

Pusto. Prześlizgn ął się do swojego pokoju i założył noktowizor. Ciemności, panuj ące w domu, zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się niezdecydowany. Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były zamknięte, drzwi także. Gdyby ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa prowadz ąca na dół, do warsztatu, także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysun ął delikatnie bolec zabezpieczaj ący klapę i jednym ruchem odrzucił j ą na bok. Przesadzaj ąc po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były zamknięte tak, jak je zostawił. Otworzył, mimo to, i sprawdził. W magazynie było pusto. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi na dwór. Wszystkie były zamknięte tak jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się noc ą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył

klapę i zajrzał do piwnicy.

Pustka, cisza, bezruch, zapach wilgoci, pleśni i starej cegły. Oparł się o stół

i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Od-wrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste.

— Cholera — zakl ął.

Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymkn ął się na górę. Otworzy sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie.

Z broni ą w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i każde okno. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczy-

ło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem.

32

Wystrzelił kilkakrotnie, celuj ąc w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stukn ął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie nie widać też było śladów krwi.

— Oops — powiedział sam do siebie. — Przecież go trafiłem?

Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygl ąda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.

— To z przepracowania — powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i waln ął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.

II

Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby, osadzone w aluminiowych ramach, z uszczelkami z silikonu, sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosn ących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedynymi źródłami światła by-

ły kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyci ągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał mu pilot od telewizora. Napięty materiał

wcisn ął niektóre guziki, ale urz ądzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała.

Paweł ockn ął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego pi ątkowego wie-czoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił oczy i bezmyślnie omiótł

nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgaj ąc pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.

— Ej, ty! — rozległo się gdzieś z boku. — Do ciebie mówię.

Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozosta-

łości urz ądzenia i zasłan ą odłamkami szkła podłogę.

— Cholera — powiedział sam do siebie.

W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyci ągn ął tylko wtyczkę z gniazd-ka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.

— Kto tam? — zagadn ął.

— Policja — usłyszał. — Proszę otworzyć.

Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wygl ądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.

33

— Proszę wsun ąć legitymację policyjn ą przez szparę na listy — powiedział.

Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł j ą i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie pod-robiona, stoj ący za drzwiami mógł j ą ukraść lub kupić na bazarze, ale przy za-chowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę.

Pchn ął drzwi, a sam cofn ął się szybko w tył. Gdyby coś próbowali, miał ich jak na strzelnicy.

Weszli. Raz jeszcze zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchn ął z ulg ą.

— Dzień dobry, czego panowie sobie życz ą? — zagadn ął uprzejmie.

— To pan strzelał? — zapytał rzeczowo najwyższy z nich.

— Ja. — Nie było sensu się wypierać, bo ci ągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wył ączył go i za-bezpieczywszy spluwę, umieścił j ą troskliwie w kieszeni.

— No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowi ązek zapytać, do czego pan strzelał?

Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.

— Obudziłem się niespodziewanie i przestraszony rozwaliłem mój telewizor — powiedział wreszcie.

— Możemy się tu trochę rozejrzeć?

Wiedział, że o to zapytaj ą, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.

— Proszę — zrobił ręk ą zachęcaj ący gest.

Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł po-myślał, że musieli się go nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule.

— Przepraszamy za najście — powiedział ten najwyższy. — Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.

— Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.

— Za troskę? — zdziwił się gliniarz.

— Przecież to mnie mogli zastrzelić.

— Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?

— Mam szyby oklejone foli ą antywłamaniow ą, na dole w warsztacie s ą kraty, broń mam cały czas pod ręk ą.

Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia na broń.

Wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolej ą salwę koszmarnego rechotu.

— To pan nie wie, co tu było przedtem? — zagadn ął znowu gliniarz.

— Chym, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił

właściciel.

— Pan to kupił, czy tylko wynajmuje?

— Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata jak interes dobrze pójdzie. . .

34

— A to ma pan jeszcze szansę się wycofać — powiedział gliniarz.

— Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?

— To nie jest dobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zapomnienie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwa-nili i zaczęli odlewać z br ązu.

— Odlewać z br ązu, ot tak w mieszkaniu?! — zdumiał się Paweł.

— No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zagl ądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał — rozejrzał się na boki i zniżył głos do szeptu. — To podobnie wygl ądało. Wsadził w coś sześć kul i skoczył oknem. Nogę złamał.

— Chym, nie widzę zwi ązku.

— Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to tradycyjnie podobno, złe miejsce.

Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.

— Skoro to zła dzielnica. . .

— No, nie taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na s ąsiednich podwórkach, to zabawa do dziesi ątej, przy latarniach łebki kopi ą piłkę, aż miło. A tu nie.

Ludziska maj ą coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedz ą, dlaczego coś robi ą, ale podświadomość myśli za nich.

— Jak byłem mały — powiedział drugi gliniarz — mieszkałem tu niedaleko — machn ął ręk ą. — To też mówili, że tu straszy. Podobno dwóch z tej odlewni się pochlało i zostali na noc, gdzieś w kanciapie, na zapleczu. I coś ich tak wystra-szyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, nios ąc Lenina z br ązu w objęciach i krzycz ąc, że ma światopogl ąd materialistyczny i że duchów nie ma, więc żeby się od niego odczepiły. Całkiem mu odbiło.

Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wygl ądało na to, by mieli żartować.

Ich twarze były poważne i zmęczone.

— Może się panowie poczęstuj ą — wyj ął z barku tacę ciastek i orzechów.

Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały prze-

łamane. Miał jeszcze trochę Martini, gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbaty.

— Mówili — zacz ął ten najwyższy, z lubości ą wdychaj ąc aromat cejlońskiej liściastej — że tu było morderstwo, gdzieś jeszcze przed pierwsz ą światow ą. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zreszt ą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan jak ma całe piętro dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z ro-dzinami i dzieciakami, tak, że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamie-nicach — machn ął ręk ą za okno. — Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z ro-dzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik, 35

i podsypane ziemi ą, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostok ąt. J ą we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A więc tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł

jakoś do fabryki i przyłapał robotników jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich. . .

— Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek — przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. — Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział, i poszedł do Wawelberga, i powiedział: było tak, a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział, albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, zbiegli z kamienic, ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarn ął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała dużo. I tych ośmiu, zaraz bez s ądu, na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i cał ą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał.

Wysoki gliniarz skin ął poważnie głow ą.

— Można by poszukać u nas w archiwum — powiedział w zadumie. — Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to s ą już zupełnie nieciekawe.

— Tu ich zabili, w tym budynku? — zapytał Paweł.

— Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wybu-rzane, bo zmienił całkiem rozkład. Nawet podłogi s ą nowe, stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam — machn ął dłoni ą w stronę drugiego skrzydła. — Tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro.

— Ale ruderę odszykował, nie do poznania — wtr ącił ten trzeci, który dot ąd się nie odzywał. — Bo jak tu zagl ądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narko-maniaki nie zbieraj ą, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał

na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek, co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramię.

— W pokoju?

— Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole s ą odporne na warunki.

— Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeź-

dzić.

— Przepraszam, że tak zatrzymałem. . .

36

— Nic nie szkodzi — klepn ął radiotelefon. — Jakby było coś pilnego, to da-liby znać.

Wychodzili już, gdy wpadł mu do głowy jeszcze jeden pomysł. Wyłowił z pu-dła cztery notatniki produkcji swojej fabryczki.

— To na pami ątkę — powiedział. — I jeden dla kumpla w radiowozie.

— Ładne — ucieszył się wysoki gliniarz. — Pewnie niezły interes?

— Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieni ądze, żeby jeszcze przez trzy miesi ące płacić ludziom, a potem będzie trzeba chyba zawiesić produkcję.

— Ludzie nie maj ą gustu — stwierdził drugi gliniarz.

Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora.

Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać.

III

To było w sobotę. Choć właściwe to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, ogl ądaj ąc powtórkę z jakiegoś Talk Show. Gościem programu był jakiś pieprz-nięty staruszek, wygrzebany przez prowadz ących gdzieś na Lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Staruszek ubrany był w złachmanion ą jeansow ą kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane kr ążkami gumy z dętek rowerowych.

Przy plecionym ze sznurków od snopowi ązałki pasie, przytrzymuj ącym spodnie, uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu poci ągał łyk. Musiał tam mieć coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płyn ął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie wł ączył magnetowidu.

— A niech pan powie — zagadn ął prowadz ący — co sprawiło panu w życiu największ ą trudność?

Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głę-

boko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i w ekranie pojawiła się rosn ąca kępkami nieogolona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i kłaczki czegoś, co mogło być pakułami lub włóknem z konopi.

— Największ ą trudność? — zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie.

Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w ZOO, ogl ądał drapi ącego się szympansa. Gest był niemal identyczny.

— No, chyba nauka pisania i czytania — powiedział Jakub. — Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Ruscy pisali, a teraz ten nowy, 37

to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Na małego dobrze wchodzi, potem już nie.

— To nie nauczył się pan czytać? — zaciekawił się prowadz ący.

— Jak to nie? — zdenerwował się Jakub. — Ja nawet ze cztery ksi ążki w życiu przeczytałem.

Prowadz ący uśmiechn ął się szeroko, po amerykańsku, pokazuj ąc zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomy-

ślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu.

— Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osi ągnięcie? — zagadn ął.

Jakub znowu poskrobał się po głowie.

— Tyle było tych sukcesów — powiedział w zadumie. — No, szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżaj ą, zachodnimi maszynami, pieni ądze daj ą, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko — dorzucił w zadumie. —

Gdyby jeszcze gliniarze nie przeszkadzali, a tak, nie maj ą pojęcia o niczym, a kota dostaj ą na mój widok. Wiadomo, w tym zawodzie to trzeba czasem grób otworzyć i kołkiem gościa przyszpilić, a zaraz brak poszanowania ludzkich szcz ątków, że ja hiena cmentarna i inne takie. A co w gazetach pisali? Że ja moje zęby. . . —

wyszczerzył się do kamery. Kamerzysta zrobił zbliżenie, prawie wszystkie były złote — że ja, te zęby znaczy, nieboszczykom powyrywałem i sobie wsadziłem.

Ciemnota taka, przecież na tym byłby trupi jad, zreszt ą to nie każdy z ąb pasuje.

Trzeba na wymiar robić.

— Jak pan s ądzi, czy grozi nam kolejna epidemia duchów, tak jak w latach trzydziestych?

Jakub zamyślił się.

— Może być — powiedział wreszcie. — Nowe morderstwa ludzie zrobi ą, to i straszyć potem będzie, choć ja nie słyszałem jeszcze, żeby straszyło w takim zwykłym bloku. Ale jest inne zagrożenie — zaszła w nim nieoczekiwana, subtelna przemiana. Znikn ął silny wschodni akcent, zdania niespodziewanie zaczęły być poprawne gramatycznie. Przestał się drapać, a jego twarz była teraz skupiona.

Oczy straciły swoj ą maślaność i patrzyły teraz przenikliwie w kamerę.

— Pojawiło się dużo literatury dotycz ącej magii — powiedział. — Większość tego to śmieci, niewarte przeczytania, ale w niektórych pobrzmiewaj ą niebezpieczne nuty. Mnoży się różnych nawiedzonych wyznawców New Age. W większości przypadków to niegroźni maniacy, ale nawet oni, usiłuj ąc rekonstruować dawne obrzędy, mog ą zbudzić niebezpieczne moce. To samo dotyczy sekt. Ich ekspansywność, a zwłaszcza ogromne możliwości zaćmiewania umysłów adep-tów wskazuj ą, że jest tam coś więcej niż zwykłe wyłudzanie forsy. Obce siły usiłuj ą zdobywać przyczółki w naszym kraju. Jeśli do tego dodamy upadek auto-rytetu Kościoła oraz spadek kwalifikacji duchownych egzorcystów, możemy się 38

któregoś dnia obudzić z ręk ą w nocniku. Obym był fałszywym prorokiem, ale w Erę Wodnika wejść możemy jako społeczeństwo jeszcze normalne, a za dwadzieścia, może trzydzieści lat, cały naród może być już zmanipulowany. Zanik świadomości chrześcijańskiej wzmocni sługi ciemności. To, co dla nas jest eg-zotyczn ą opowieści ą, rodem z amerykańskiego horroru, dla naszych dzieci może stanowić smutn ą rzeczywistość. Postępuj ąca desakracja wielu starych cmentarzy wywoła falę. Niestety, ustawy okołokonkordatowe zezwalaj ą na pochówki inno-wierców na cmentarzach katolickich. To tragiczny bł ąd, za który przyjdzie odpo-kutować następnym pokoleniom. Uważam, że należy wprowadzić ostre przepisy.

Każdego byłego członka partii komunistycznej pogrzebać za murem, w niepo-

święconej ziemi i przebić osikowym kołkiem. Jedno bolszewickie ścierwo desa-kruje cały cmentarz, a wówczas mog ą wstawać z grobów także ci, którzy byli prawie w porz ądku i z poświęconej ziemi nigdy by nie wstali. Ponadto uważam, że wszystkich pogrzebanych już komunistów należy ekshumować, przypalikować i pochować ponownie za murem. Tylko to daje nam gwarancję bezpieczeństwa.

Ciała bezbożników można też palić i rozsiewać popioły, ale to nie zawsze pomaga — dodał po chwili.

Prowadz ący siedział z otwartymi szeroko ustami i wpatrywał się w mówi ące-go. Widz ąc, że ten skończył, nabrał w płuca powietrza. Jakub powrócił o swojej pozy wioskowego przygłupa. Wyci ągn ął kapciuch z tytoniem, kawałek papieru pakunkowego i zacz ął kręcić z tego koszmarnego skręta.

— Macie tu popielniczkę? — zagadn ął.

— Znajdziemy — powiedział prowadz ący, robi ąc gwałtowny ruch ręk ą do kogoś, kto stał poza polem widzenia kamer. — A jak pan sobie wyobraża tak ą ekshumację? — zagadn ął.

— W mieście to trudno, nikt nie wie, kim kto był i gdzie leży. Ale na wsi żaden problem.

Ktoś z personelu obsługuj ącego postawił na stoliku puszkę po orzeszkach.

Jakub podziękował mu kiwnięciem głowy. Wygrzebał z kieszeni metalow ą zapalniczkę. Była zaśniedziała i oblepiona jakimś czarnym syfem, który na zbliżeniu kamery wygl ądał jak smoła. Pstrykn ął i zapalił swojego skręta owiniętego w szary, pakowy papier.

Zaci ągn ął się i puścił bardzo ładne kółko z dymu. Dym był czarny, jak z pło-n ących szmat.

— Trzeba to zrobić tak. Najpierw robi się spis pogrzebanych. Potem zbiera do kupy dziesięciu starych ludzi, z posterunku pożycza teczki, choć z własnego doświadczenia to tyle powiem, że mi nie dali. A potem wszystkich partyjnych wykreśla się z listy. Potem dalej, samobójców, rozwodników, świadków Jehowy, mormonów, Żydów i innych takich. Następnie robi się weryfikację katolików i innych ochrzczonych, którzy zostali na listach. Kto głosił pogl ądy socjalistyczne —

39

won. Kto wywieszał flagi na pierwszego maja — won. Kto chodził na pochody —

won. Kto składał kwiaty utrwalaczom władzy ludowej — won. I tak aż do skutku.

— A co będzie, jeśli na takiej liście zostan ą dwie albo trzy osoby?

— No to trzeba ich ekshumować i pochować pod kościołem. A cały cmentarz, jak leci, osikowymi kołkami. I już tam ludzi porz ądnych więcej nie chować.

Zdesakrowany.

Strz ąsn ął porcję popiołu do puszki. Potem uj ął j ą w dłoń i zacz ął ciekawie czytać zdobi ące j ą angielskie napisy.

— Orzeszki ziemne? — zdumiał się. — Na tym obrazku wygl ądaj ą jak fasola.

Prowadz ący popatrzył na zegarek i widać było, że odetchn ął z ulg ą.

— Wysłuchali państwo wypowiedzi naszego gościa, egzorcysty-amatora z Wojsławic, Jakuba Wędrowycza.

Rozległy się brawa siedz ących na widowni klakierów. Jakub wrzucił skręta do puszki i powstał, po czym ukłonił się najpierw publiczności, a potem do każdej z kamer po kolei. Na koniec podał rękę swojemu rozmówcy i potrz ąsał ni ą przez chwilę.

— Aż chce się żyć, jak sobie człowiek coś takiego obejrzy — stwierdził Paweł.

Na ekran wskoczyła reklama pieluszek.

— Ci ągle te reklamy o sraniu i szczaniu — zdenerwował się.

Wrażenie czyjejś obecności było bardzo silne. K ątem oka spostrzegł ruch.

Tym razem tylko położył dłoń na rewolwerze i odwrócił powolutku głowę. Tak jak w poprzednich dwu przypadkach, ktoś pochylał się nad dywanem. Paweł miał

nerwy jak postronki, ostatecznie jeździł kiedyś jako kierowca ciężarówki z kon-wojami pomocy humanitarnej do Czeczenii i Bośni. Tylko dlatego nie wrzasn ął na całe gardło. Nad dywanem pochylały się dwie sylwetki. Były nieco ciemniejsze od ciemności panuj ącej w pokoju. Widział przez nie listwy boazerii na ścianie.

Duchy — przemknęło mu przez myśl.

Większy duch podniósł się niespodziewanie i popatrzył prosto na niego. Pa-weł z rozpacz ą wycelował z rewolweru, nagle odebrał płyn ące wprost do mózgu uczucie. Było to rozbawienie. Pstrykn ął przeł ącznikiem. Czerwona kropka lasera pojawiła się na ścianie za sylwetk ą, a jednocześnie pojawił się różowy poblask, tak jak wtedy, gdy promień lasera przechodzi przez mgłę. Duchowi musiało to sprawić przykrość, bo zszedł z linii strzału. Drugi podniósł się znad dywanu.

Przez chwilę jakby ze sob ą rozmawiały, po czym podeszły do ściany i wto-piły się w ni ą. Na korytarzu za ścian ą rozległo się kilka puknięć, jakby ktoś szedł w ciężkich butach po drewnianej podłodze. Paweł zapalił światło, po czym z szuflady pod telewizorem wydobył ksi ążkę telefoniczn ą. Zacz ął szukać hasła

„egzorcyści”, ale nie znalazł. Sprawdził czy jest hasło „duchy”. Takiego też nie było. Rzucił j ą zdenerwowany na podłogę. Miał dosyć. Wypił ćwiartkę wódki, a potem położył się spać. Znowu nic mu się nie przyśniło.

40

Następnego dnia rankiem znalazł w skrzynce na listy kopertę z piecz ątk ą dzia-

łu handlowego jednego z supermarketów. Rozpruł j ą nożykiem i wydobył ze środka kartę formatu A4. Ci z działu handlowego supermarketu byli zachwyceni przesłan ą im próbk ą towaru. Ci z działu handlowego zamawiali tysi ąc pięćset sztuk notatników, ze skórzanymi grzbietami, okuciami na rogach i kapitałkami z cienkiego rzemyka. Ci z supermarketu chcieli jedynie, żeby wkleił do środka trzy ko-lorowe wst ążeczki w charakterze zakładek. Policzył przewidywalny zysk i widmo zamknięcia fabryczki odsunęło się o dwa miesi ące. Zszedł do warsztatu z pismem w dłoni. Uderzył pałeczk ą w mosiężny gong.

— Mam dla was dwie wiadomości — powiedział do swoich pracowników. —

Tradycyjnie jedna jest dobra, druga jest zła. Po pierwsze dostałem grubsze zamó-

wienie. Trzeba dostarczyć tysi ąc pięćset sztuk, a złe jest to, że do końca przyszłego tygodnia. Abyście dotrzymali terminu, obiecuję wam premię po dwieście złotych na łebka.

Zawyli radośnie. Zostawił ich w warsztacie, a sam pojechał po kilka motków kolorowych wst ążeczek.

IV

Był sobotni wieczór. Pogoda na zewn ątrz była dość paskudna. Padał deszcz i wiał wiatr.

— No nie jest źle — powiedział Paweł przez telefon do swojego wspólnika Tomasza. — Boję się tylko, że nasi robole padn ą. Od tygodnia zasuwaj ą na dwie zmiany. Jak nas dorwie inspekcja pracy, to nas to tak dupnie, że lepiej nie gadać.

— Innymi słowy sugerujesz, żeby podwoić zatrudnienie?

— Powinno wystarczyć. Na razie. Rozejrzyj się tam u siebie na prowincji za jak ąś bud ą i można by posadzić jeszcze ze dwadzieścia osób.

— Cholera, myślałem, że te pieni ądze wydam inaczej. . . Jak ze zbytem?

— Idealnie. Dzisiaj dostałem czwarte zamówienie i znowu na tysi ąc sztuk.

Już chwyciło, teraz nie mogę się wycofać, bo stracimy wiarygodność jako partner handlowy. Do końca miesi ąca muszę dostarczyć pięć tysięcy, robotnicy zrobi ą cztery maksymalnie. Muszę zwiększyć zatrudnienie.

— Zanim ci nowi się dotr ą. . .

— To szybko pójdzie. Tydzień na naukę zawodu i zasuwać. — Zreszt ą, to wszystko jest przecież prościzna.

— Dobra. Posyłam ci piętnaście tysięcy. Jutro z rana będziesz je miał na kon-cie. Tym samym mój wkład?. . .

— Masz teraz czterdzieści dwa procent udziałów. — Plus piętnaście tysięcy, to będzie równo czterdzieści dziewięć.

— Fajnie. No, to do usłyszenia.

41

— Na razie.

Paweł odłożył słuchawkę. W tej chwili z parteru dobiegł go skowyt, jaki wydaje człowiek w obliczu czegoś strasznego.

— Jezu — jękn ął. — Wypadek.

Pognał korytarzykiem do schodów. Po drodze troszkę się uspokoił. Najnie-bezpieczniejszym narzędziem, tam piętro niżej, była wiertarka. Nic się nie mogło stać, co najwyżej ktoś przytłukł sobie palec młotkiem. No może niechc ący wy-wiercił dziurę w ręce. Wszystkie składki na ZUS i dodatkowe ubezpieczenia były opłacone. Zbiegł po schodach. Robotnicy, stoj ący kołem wokół jednego siedz ące-go na krześle, rozst ąpili się. Siedz ący nie wygl ądał na zranionego, ale miał obłęd w oczach.

— Co się stało? — zapytał Paweł łagodnie.

— Ona tam stała — wybełkotał robotnik. — Stała przy schodach, pomachała mi ręk ą!

— Kto? — zapytał Paweł.

— No. . . ona. Była przejrzysta — dukał robotnik. — Popatrzyłem, i Jezu, ona pomachała do mnie.

— Co to było? — zapytał pozostałych. — Co widzieliście?

— No, ducha — powiedziała dziewczyna, która zajmowała się pleceniem kapitałek. — Stał przy schodach.

— Kto jeszcze go widział? — zapytał.

Podniosły się tylko trzy ręce.

— Słuchajcie — powiedział spokojnie. — Jest późno, jesteście zmęczeni. To moja wina, bo gonię was do roboty ponad siły. Jest już prawie dwudziesta druga.

Duchy pojawiaj ą się dopiero o północy. Poza tym strasz ą raczej w zamkach, a nie w fabrykach. Musiało wam się przywidzieć. . .

Siedz ący jękn ął i jakoś tak dziwnie spadł z krzesła. Usta mu posiniały. Musiał

zemdleć, bo raczej nie wygl ądało to na zawał. Parę osób przeżegnało się zamaszy-

ście. Wpatrywali się w coś za jego plecami. Obejrzał się ostrożnie. Coś, co przypominało obłok pary, stało koło schodów, jakby się im przygl ądało. Nie wiedział, co to jest. To znaczy widział, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Odwrócił i się i odchrz ąkn ął.

— Musiała puścić rura z ciepł ą wod ą w piwnicy, tu jest chłodno, to i widzimy obłoki pary — nie wypadł zbyt przekonywuj ąco. Może, dlatego że głos mu drżał

tak, że ledwo mógł mówić. — Jest późno, jesteście zmęczeni. Idźcie już do domu, a ja zostanę i załatwię ten problem.

Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Gdy ucichł tupot, poszedł i zamkn ął

drzwi. Wrócił do mieszkania naokoło, przez boczne wejście.

Następnego dnia rankiem Paweł pojechał na giełdę staroci na Koło. Kupił jedenaście ikon i wróciwszy do domu, porozwieszał je w mieszkaniu i w warsztacie.

Od razu poczuł się nieco pewniej.

42

V

Ludzie zazwyczaj lubi ą zarabiać, w następnym tygodniu z pracy zrezygnowa-

ły tylko dwie osoby, ale udało się przyj ąć dwie inne na ich miejsce. W Urzędzie Pracy na ul. Ciołka zostawił ofertę zatrudnienia jeszcze piętnastu osób. Zwolnieni z pracy nie umieli utrzymać języka za zębami. Poznał to bez trudu. Gdy wchodził

do sklepiku spożywczego, urz ądzonego na parterze jednej z kamienic fundacji Wawelbergów, ludzie milkli na jego widok. Chętni do roboty nie pojawiali się.

W środę przyszedł za to dziennikarz z „Super Ekspresu”, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Wywiad miał dotyczyć możliwości fabryczki, perspektyw na rynku artykułów papierniczych i innych takich, ale rozmowa szybko zeszła na sprawę duchów i Paweł zmuszony był usun ąć dziennikarza z terenu zakładu, w czym spontanicznie pomógł mu uświadomiony aktyw robotniczy. W czwartek i w pi ątek pojawili się dziennikarze z „Wróżki”, „Detektywa”, „Nie z tej ziemi”,

„Skandali” i jakiegoś czasopisma poświęconego problematyce UFO. Pogonił ich wszystkich, po czym napisał na kawałku papieru oświadczenie, które rozplaka-tował na okolicznych przystankach, w sklepiku i na drzwiach zakładu. W sobotę jeden dziennikarz podszył się pod szukaj ącego zatrudnienia, żeby tylko dostać się do środka. Paweł przyj ął go do roboty, po czym przydzielił mu wyj ątkowo niewdzięczne zadanie przybijania nitami okuć i narzucił tak ą normę, że dzielny wysłannik gazety po dwu godzinach sam się zmył. Biznesmen obserwował jego odwrót przez okno i chichotał.

— Pomogły ikony — powiedział sam do siebie.

Pod wieczór wypogodziło się wreszcie. Nalał sobie kieliszek Malibu i zasiadł

przed telewizorem. Skończył ogl ądać gdzieś koło północy. Wzi ął butelkę z zamiarem wstawienia jej w kuchni do lodówki i ruszył w stronę drzwi. Stopy zapadały się w dywan jak w mech. Lubił to uczucie. Niespodziewanie grzmotn ął jak długi.

Fakt, że potkn ął się na zupełnie równym dywanie, zaskoczył go i zdezorientował.

Upuszczona butelka toczyła się po parkiecie, a potem ktoś z niedbałym wdzię-

kiem zatrzymał j ą stop ą.

Paweł poderwał się z rewolwerem w dłoni, ale ducha już nie było. Podniósł

butelkę i obejrzał j ą uważnie. Naklejka w kilku miejscach odbarwiła się. Odbar-wienia układały się w ślad palców nogi. Jednego dużego i czterech małych. Palce były drobne, noga musiała być znacznie mniejsza niż jego. Noga młodej dziewczyny. Zakl ął i poszedł na parter. Wyszedł z domu i przechadzał się między ka-mienicami. Drzewa szumiały nad jego głow ą. Dzielnica była podobno paskudna, ale miał przy sobie broń. Zreszt ą, nawet najbardziej sceptyczni żule nie pojawiali się po zmroku, na podwórku przed fabryczk ą.

Uspokoił się. Przywidzenie. Tylko przywidzenie. Przecież duchów nie ma.

To znaczy komuniści twierdzili, że duchów nie ma, a teraz nie ma komunistów, to może duchy jednak s ą? Odganiał takie myśli. Wracaj ąc, zajrzał do skrzynki.

43

Tkwiło w niej coś małego. Otworzył j ą. W dłoni trzymał wizytówkę. Wydruko-wano j ą na kredowym papierze:

Nicolae Eminescu

Egzorcysta

Poniżej był numer telefonu. Telefon musiał znajdować się daleko, bowiem numer był dość długi, a zaczynał się kierunkowym do Rumunii. Paweł wrócił do domu i starannie zamkn ął za sob ą drzwi. Wzi ął telefon i wystukał numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Prośba o zostawienie informacji nagrana była po polsku, niemiecku i rumuńsku. Poprosił o przysłanie ekipy i usunięcie ducha.

Im szybciej tym lepiej.

VI

Ta sobota była wolna. Ludzie nie dawali rady. Wspólnik Pawła bez problemów uruchomił produkcję na prowincji, a zbyt był niezły, bo fakt nawiedzenia fabryki działał jak najlepsza reklama. Tomasz sugerował umieszczanie na opako-waniu nalepki przedstawiaj ącej trupi ą czaszkę albo ducha i Paweł zaakceptował

ten pomysł.

Właściwie nie miał nic do roboty, więc siedział sobie i odpoczywał. Około ósmej, zaraz po pogodzie, usłyszał dzwonek do drzwi. Zszedł na parter.

— Kto tam? — zagadn ął.

— Nicolae Eminescu, egzorcysta — powiedział człowiek za drzwiami.

Biznesmen otworzył je i faktycznie zobaczył stoj ącego na progu egzorcystę.

Egzorcysta ubrany był w płaszcz, a przez ramię przewieszon ą miał ortalionow ą torbę czymś wypełnion ą.

— Pan zamawiał usunięcie ducha? — zapytał.

Mówił nieźle po polsku. Ale obcy akcent był bardzo wyraźny.

— Tak. Proszę za mn ą.

Odwrócił się. W tym momencie zrobiło mu się zupełnie jasno przed oczyma, a zaraz potem zupełnie ciemno. Upadku na podłogę już nie czuł.

Doszedł do siebie, gdy ktoś nim delikatnie potrz ąsn ął. Otworzył oczy. Potrz ą-

sał nim ten wysoki gliniarz.

— Co się stało? — jękn ął.

— Sami chcielibyśmy wiedzieć. S ąsiedzi usłyszeli strzały i zaraz potem kilku facetów wyskoczyło oknami. Jest tam na dole trochę krwi, świadkowie mówi ą, że któryś sobie rozharatał głowę.

Paweł usiadł z wysiłkiem.

44

— Wezwałem egzorcystę — powiedział. — Przyszedł. Zaprosiłem go do środka, a potem nic nie pamiętam. Chyba mi dał w łeb — pomacał się po potylicy.

Wyczuł tam ogromnego guza i trochę krwi.

— Proszę sprawdzić, czy nic nie zginęło.

Wstał chwiejnie na nogi i wszedł na piętro. Srebrny dzbanek do kawy stał na kominku w salonie. Dywan leżał na podłodze. Szable wisiały na ścianie. Sejf za obrazem Malczewskiego był nietknięty.

— Nic nie zginęło — powiedział. — A nawet jakby przybyło.

Na podłodze stała torba, z której wystawała lufa palnika acetylenowego i szlifierka k ątowa.

— Proszę niczego nie ruszać, zaraz przyjedzie ekipa. Na pewno nic nie zginę-

ło?

— Zupełnie nic.

— A s ąsiednie pokoje?

— Zamknięte i nieumeblowane.

Popatrzył na wywalone okna. Żaluzje były połamane, szyby wytłuczone.

— Skakali bezpośrednio, nie marnuj ąc czasu na otwieranie — powiedział gliniarz. — A tak właściwe, to po co był panu potrzebny egzorcysta?

Paweł uśmiechn ął się smutno.

— Straszy.

W tej chwili do pomieszczenia weszło kilku policjantów pod wodz ą energicz-nego oficera.

— Kapitan Sowa — przedstawił się. — Tylko proszę bez głupich komentarzy.

Proszę opowiedzieć, co właściwie się stało.

Paweł opowiedział.

Kapitan uśmiechn ął się lekko.

— Banda Sierpagena.

— Co proszę?

— Grasuje taki Rumuniec. Świetnie zna polski, pracował jako psychiatra w Bukareszcie. Podobno jeszcze za Czauceski zajmował się badaniem jakichś prań mózgu czy czymś takim. Scenariusz zawsze ten sam. Urz ądza seanse spiry-tystyczne. W trakcie seansu hipnotyzuje ofiary i otwiera drzwi. Resztę robi ą jego kumple. Wynosz ą wszystko, co się da wynieść, pruj ą ściany w poszukiwaniu sejfów. Bior ą wszystko, co ma jak ąkolwiek wartość. Jak w garażu jest samochód, to też.

— Cholera.

— Tak, to już drugi egzorcyzm w ich wykonaniu. Poprzedni zrobili na wy-brzeżu. Facet był jeszcze bardziej łatwowierny niż pan. Zostawił egzorcystę na cał ą noc w swoim domu, a rano nie było tam nawet mebli, tylko w k ącie jakiś taki cyganowaty, z fachowo poderżniętym gardłem i kartka, że to on straszył. Jak się z panem skontaktował?

45

Paweł przeszukał kieszenie, ale nie znalazł wizytówki, musiała się mu gdzieś zapodziać.

— Szkoda — powiedział kapitan. — Można by dać znać Rumuńcom, żeby wzięli mieszkanie pod obserwację.

— Zaraz, nic straconego. Przecież można zaż ądać od telekomunikacji bilingu moich rozmów, to wtedy będzie można ustalić numer. Ja do Rumunii dzwoniłem tylko raz w życiu, to znaczy wczoraj.

Gliniarz podziękował. Zebrali odciski palców i inne takie, i poszli sobie. Wyszukał numer telefonu pogotowia szklarskiego i zadzwonił. Do rana szyby były wstawione i znowu oklejone foli ą antywłamaniow ą, choć nocna próba pokazała, że wcale nie jest to taki dobry wynalazek. Tej nocy spał przy zapalonym świetle.

VII

— Ma pan coś o duchach?

Pytanie było zupełnie bezsensowne, bowiem znajdował się wewn ątrz księgarni ezoterycznej, a wszelaka możliwa literatura wypełniała ciasno półki.

— A co panu konkretnie jest potrzebne? O duchach jest cały tamten regał —

sprzedawca machn ął ręk ą. — Mamy leksykony, katalogi, polskie i zagraniczne.

Mamy historie nawiedzonych domów. Wszystko, co pan zechce. Oczywiście ma-my też sporo beletrystyki. Horrory po polsku, angielsku, nawet kilka po rosyjsku.

Ciekawa lektura.

— Wolałbym poradnik.

— Ma pan ducha w mieszkaniu? — sprzedawca nie okazał zdziwienia. —

„Domowy Egzorcysta”, przepraszam pan czyta po angielsku?

— Tak.

— „Domowy Egzorcysta” Burcharda. Jest tam kilka cennych wskazówek jak pozbyć się nieproszonych gości, takich, co tupi ą po nocy i prześwituj ą na biało.

Nie jest to nadzwyczajne, ale nic lepszego chyba, że ma pan znajomych w policji.

— A jeśli mam?

— Ja tego nie czytałem, słyszałem tylko, ale w szkole policyjnej w Szczytnie maj ą rękopis ksi ążki Jakuba Wędrowycza.

— Słyszałem już gdzieś to nazwisko.

— Był program, jakoś tak na dniach. Na Polsacie zdaje się. Swoj ą drog ą lepszy cyrk odstawiał, normalnie nie jest taki.

— Mówił pan o rękopisie.

— No właśnie. Kiedyś jeden z gliniarczyków zrobił odpis kilkunastu stroni-czek. Te kilkanaście jest więcej warte niż cały ten sklep.

— Przepraszam, nie rozumiem. Dlaczego ten rękopis jest w szkole policyjnej w Szczytnie?

46

— Długa historia. Raz robili u niego rewizję, pędził bimber i szukali jeszcze broni. No, więc któremuś gliniarzowi wpadł w oko zeszyt pokryty jakimiś koszmarnymi bazgrołami. Skonfiskowali go, czy może po prostu zabrali, bo sam pan wie, jakie to były czasy i wysłali tam, żeby kryptolodzy i grafolodzy mieli na czym trenować. To jest napisane po polsku, częściowo cyrylic ą, ma bardzo pomysłow ą ortografię i kaligrafię, o interpunkcji nie wspominaj ąc. Ale s ą tam rzeczy ciekawe. Gdyby udało się panu zrobić ksero, to dam tysi ąc złotych.

— Obawiam się, że moje możliwości nie s ą wystarczaj ące. Niech pan da tego Burcharda.

VIII

Dochodziła północ. Paweł stał w salonie z ksi ążk ą w ręce i czytał na głos straszliwe ci ągi zaklęć. Duch wyjrzał ze ściany i przygl ądał mu się bezczelnie.

— Cholera — zakl ął wreszcie biznesmen. — Do dupy ta ksi ążka.

Duch pokiwał głow ą, a przynajmniej tak to wygl ądało. Paweł otworzył

drzwiczki kominka i już miał cisn ąć dzieło w płomienie, gdy spostrzegł na okład-ce reklamę.

Zespół Fachowców — Egzorcystów.

Zwalczanie wszelkiego rodzaju zjaw, widm i duchów.

Rutynowani specjaliści 100% satysfakcji

lub zwrot kosztów.

Dożywotnia a nawet pośmiertna gwarancja.

Ponad czterdzieści udokumentowanych

przypadków powodzenia.

Referencje.

Poniżej był numer.

— Yeach! — zawył Paweł.

Spłoszony duch znikn ął bez śladu. Mimo późnej pory biznesmen sięgn ął po telefon.

IX

Był paskudny, jesienny wieczór. Wiatr wył za oknem. Drzewa szumiały niepokoj ąco. W domu coś trzeszczało, jak to zwykle w starych i nawiedzonych budyn-kach. Rozległ się dzwonek do drzwi. Paweł zbiegł na dół i otworzył. W ciemności, 47

w jasnym prostok ącie światła, rzucanego z wnętrza budynku, stała trójka cywilnych egzorcystów, fachowców, ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków. Egzorcyści mieli na sobie długie, skórzane płaszcze i kapelusze o szerokich rondach. W dłoniach trzymali walizki.

— Pan Paweł Skorliński? — zapytał najstarszy z nich, lekko posiwiały pan po sześćdziesi ątce.

— Tak.

— To pan wzywał ekipę do usunięcia ducha?

— Tak. Proszę wejść.

Weszli do przytulnego, jasno oświetlonego holu.

— Jestem prezesem towarzystwa — powiedział siwy. — Nazywam się Janusz Biedermeier.

Uścisnęli sobie dłonie. Drugi egzorcysta zdj ął kapelusz i okazał się być kobiet ą.

— Małgorzata Koćko — przedstawiła się.

Drugi mężczyzna, którego twarz zniszczyła jakaś choroba podobna do ospy, wyci ągn ął dłoń wyschnięt ą jak ręka mumii.

— Józef Etter — przedstawił się.

— Wspaniale, zapraszam na pokoje.

Weszli do salonu. Goście zdjęli płaszcze i zostawili je w holu, po czym siedli wygodnie w fotelach.

— Dobrze, na co się pan uskarża? — zapytał prezes. Jego wygl ąd budził za-ufanie. Na opuszkach palców miał wytatuowane kabalistyczne symbole. Na szyi wisiał mu jakiś dziwny amulet. W jednym uchu miał kolczyk z białym kamieniem.

— Stuka — powiedział Paweł.

— Tylko stuka? Jaki rodzaj stukania? Pojedyncze czy może ci ągi stuków?

— Nie tylko. Stuka, jakby szedł ktoś z drewnian ą nog ą. Takie jakby kroki.

Czasami widać sylwetki. Pojawiaj ą się pośrodku pomieszczenia i czasami id ą w stronę ściany.

— Mężczyźni czy kobiety?

— Trudno powiedzieć.

— W porz ądku. Czy próbował pan ustalić listę dotychczasowych mieszkań-

ców tego budynku?

— Szczerze mówi ąc, nie. Ale z tego, co ludzie mówili, chodzi o technika zatrudnionego w zakładach Wawelberga i jego córkę.

Prezes pokiwał głow ą i skin ął na Józefa. Ten otworzył walizkę i wydobył z niej cał ą furę rozmaitego sprzętu. Wzi ął w dłoń drewnian ą różdżkę widełkow ą i obszedł pomieszczenie dookoła. Potem wyj ął z walizki różdżkę uchyln ą, wykonan ą z miedzianego drutu i znowu zacz ął chodzić po pomieszczeniu. Drut wychylał się w różne strony. Wygl ądało to niezwykle fachowo.

— Spróbuję nawi ązać kontakt — powiedział.

48

— Trzeba zgasić światło? — zapytał właściciel.

— Nie. To nie będzie konieczne.

Egzorcysta siadł na środku dywanu. W dłonie wzi ął dwa kawałki kamienia przycięte w kształt graniastosłupów. Zamkn ął oczy.

— Jest kontakt — powiedział.

W tym momencie zebrani zobaczyli, że przygl ąda im się duch. Duch wyszedł

ze ściany. Był przeźroczysty. Wygl ądał na mężczyznę. Duch zrobił ręk ą ostrze-gawczy gest i znikn ął. Drugi pojawił się w miejscu, w którym kiedyś były drzwi.

Wygl ądał jak mglisty opar, ale stopniowo przybrał kształty młodej dziewczyny.

Duch skrzyżował dłonie na piersi i przygl ądał się siedz ącemu.

— One się boj ą — powiedział Józef.

— To chyba dobrze — wtr ącił Paweł — bo trzeba je. . .

— Wypowiada się pan w sposób skrajnie nieuświadomiony — zaprotestowała dziewczyna. — To przyjazne duchy. Takich nie należy ruszać. Mog ą się przydać.

— To wyłazi — powiedział siedz ący. — Co to do diab. . .

— Ci! — upomniał go prezes.

— Siedzi w dywanie — powiedział Józef.

Zerwał się niespodziewanie i odskoczył w bok.

Paweł przetarł oczy. Z miejsca, w którym wcześniej siedział egzorcysta, wystrzeliła macka. Wygl ądała jak utkana z dymu. Musnęła uciekaj ącego, wyrywaj ąc mu, z koszuli na plecach, kawał tkaniny. Dziewczyna wyrwała ze swojej walizki pistolet skałkowy i wycelowała. Macka rozwiewała się w powietrzu. Opadła na dywan. Prezes podszedł i zebrał odrobinę pyłu do probówki.

— Wygl ąda jak ektoplazma — powiedział.

— Czy ektoplazma to nie jest przypadkiem wydzielina z istot żywych? —

zaciekawił się gospodarz.

— Niekoniecznie — Józef doszedł najwyraźniej do siebie. — Zasadniczo w niektórych przypadkach może j ą wytworzyć dowolna materia organiczna. Na przykład wełna. Uuu, mam wrażenie, że wyrwał mi pół głowy.

— Obudziłeś go — prezes oskarżycielsko wyci ągn ął palec wskazuj ący. —

Jasna cholera! Co teraz? Póki siedział, wszystko było w porz ądku. Załatwilibyśmy go po cichu.

— Sam by się obudził — odci ął się Józef. — Przecież nie paliliśmy czarnego płomienia. Nie powinien był.

— Gdybyśmy zapalili czarny płomień, byłoby już po nas. Co mówi ą kamienie?

Józef zacisn ął dłonie na graniastosłupach i skoncentrował się. Macka wystrzeliła ponownie. Uchylił się w ostatniej chwili i tylko rozszarpała mu nogawkę.

— Otwiera się przejście — powiedziała dziewczyna. Ona także miała zamknięte oczy.

— Przejście do enklawy Ozark? — zapytał prezes.

49

Paweł usłyszał w jego głosie autentyczny lęk i sam przestraszył się jeszcze bardziej. Wygl ądało na to, że fachowcy wpadli w jakieś szambo. Duchy mężczyzny i dziewczyny znowu stały na swoich miejscach.

— Nie, nie do enklawy Ozark — uspokoił go Józef. — On już raz został

pobity i. . . Ach tak. Używali go jako mechanizmu napędowego do dywanu, ale był za słaby.

W tym momencie oba kamienne ostrosłupy w jego dłoniach rozprysły się niemal na pył.

— Proponuję dywan poci ąć i spalić — powiedział prezes.

— To pewnie arabski dżin. Jeśli go spalimy, to przejście się zamknie. Prawie na pewno — zaakcentował to „prawie”.

W jego głosie zabrzmiała nadzieja.

— Czy dżiny nie mieszkaj ą czasem w miedzianych lampach? — zagadn ął

ostrożnie Paweł.

— Za dużo się pan bajek naczytał.

— Zapłaciłem za niego siedem tysięcy — zaprotestował. — Nie da się go jakoś zneutralizować?

— Niemożliwe. Będziemy mieli szczęście, jeśli da się go spalić — zacz ął

prezes, ale nie skończył.

Dywan eksplodował. Drobne kłaczki uniosły się w powietrze. Zalepiły drzwi i okna. Józef rzucił się i złapał za klamkę. Kłaczki pokryły jego dłoń. Zawył i za-cz ął je zdzierać. Gdy w końcu mu się to udało, jego ręka aż do łokcia pokryta była drobnymi, krwawi ącymi rankami. Duch dziewczyny zmaterializował się tuż koło nich. Był tak materialny, jak tylko zdołał. Nawet prześwitywały leciutkie kolory.

Trochę różowości na policzkach, błękit na sukni. Coś mówiła, ale nic nie było słychać. Małgorzata stanęła naprzeciw niej.

— Jeszcze raz — poprosiła.

Dziewczyna mówiła, a potem zniknęła.

— Co powiedziała? — zapytał prezes.

— Jesteśmy tu uwięzieni. To coś pożywi się naszymi umysłami i wzrośnie w siłę. Od środka nie zdołamy pokonać zapory. To można zrobić tylko od ze-wn ątrz. Mamy dwanaście godzin życia. Potem nas zeżre.

— Cholera, tyle to i ja wiem. Kiedy przyjd ą pracownicy do warsztatu? —

zapytał prezes Pawła.

— Mamy pi ątek wieczorem. Dopiero w poniedziałek rano.

Józef podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Z obu sitek strzelił płomień.

Odłożył j ą na miejsce.

— To bardzo poważne? — zagadn ął Paweł.

— Nic gorszego już chyba nie mogło nas spotkać.

— Jak to nie — zapeszyła się dziewczyna — a pamiętasz, jak Michała wci ą-

gnęło do enklawy? Wymóżdżyło go całkiem, zanim wrócił.

50

— Śmierć fizyczna właściwie mnie nie przeraża — powiedział prezes. — Ale te wszystkie diabelstwa niszcz ące duszę. . . Musimy się zastanowić, co robimy.

Jeśli spróbujemy nawiać, to może mamy szansę. Tak z dziesięć procent. Może nie będzie nas gonił.

— Będzie — powiedział ponuro Józef. — Musiał być cholernie głodny, skoro chciał mnie capn ąć. Przecież mam amulet a Dagon-woht.

— Trzeba będzie spróbować przez ścianę — powiedział prezes. — Mamy szable. Może przer ąbiemy się. . .

— Małe szanse — powiedział Paweł. — To wszystko jest z przedwojennych cegieł. Grubo na trzy.

— Alternatyw ą jest nic nie robić.

— Jeśli nie ma innej możliwości, to moje szable s ą do waszej dyspozycji.

Prezes zdj ął szablę ze ściany. Wyci ągn ął j ą z pochwy. Szabla była przekoro-dowana na wylot.

— To się stało niedawno — powiedział. — Przedtem były dobre?

— Tak. Natarłem je towotem. Nie powinny zardzewieć.

Małgorzata wyjęła z walizki bryłę czegoś w rodzaju plasteliny.

— Wyrwiemy dziurę plastikiem — powiedziała.

— To chyba nielegalne — zaniepokoił się biznesmen. — Poza tym ja to mieszkanie tylko wynajmuję. . .

Cała trójka westchnęła ciężko. Dziewczyna przyklejała już wałek materiału wybuchowego na ścianie, za któr ą był korytarz. Poci ągnęła dwa długie kable.

— Połóżcie się na podłodze, zasłońcie uszy, zamknijcie oczy i otwórzcie usta — polecił prezes.

Wyj ął jej z dłoni kable i przykręcił do zapalarki. Potem położył się za kanap ą i wcisn ął guzik. Eksplozja była straszna. Lampa pod sufitem zakręciła się jak sza-lona, ale nie zgasła na szczęście. Meble podmuch poprzesuwał bezładnie. Ściana jednak nawet się nie zarysowała. Szyby w oknach, pokryte strzępkami dywanu także ocalały.

— O cholera — powiedział Paweł. — Już po nas.

— Nie, nie jest aż tak źle — powiedział prezes. — Nawi ążemy kontakt tele-patyczny. Musimy poł ączyć siły. Usi ądźcie w kr ąg.

Pośrodku pomieszczenia coś zaczęło wyłazić z podłogi. Wygl ądało jak utkany z dymu fraktal.

— Gdy się odpowiednio zmaterializuje, załatwi nas — powiedział Józef. —

Na razie jest za słaby.

Coś na podłodze warknęło. Siedli w kr ąg i wzięli się za ręce. Małgorzata zamknęła oczy. Paweł poczuł jak coś przesuwa się przez jego umysł. Wrażenie było nieprzyjemne. Zaraz jednak poczuł, że to działa. Stwór rosn ący z podłogi wyraź-

nie się wkurzył.

51

X

To było święto. Jakub przepijał pieni ądze zarobione za udział w programie.

W knajpie było pół wsi. Wszyscy mu gratulowali, że tyle ciemnot udało mu się puścić w kraj. Oczywiście każdy poczuwał się w obowi ązku wypić z tak sławnym człowiekiem. Było koło dziesi ątej. Większość towarzystwa straciła już poczucie rzeczywistości. To przyszło nagle. Żarówka zwisaj ąca z sufitu zadrżała.

Jakub Wędrowycz przerwał wlewanie w siebie kolejnego kufla „Perły”. Jedenaście poprzednich kufli zaćwierkało w jego wnętrznościach.

— Nu co? — zapytał Semen. — Za dużo?

Jakub odchylił się do tyłu i poleciał razem z krzesłem na ziemię. Dwadzie-

ścia centymetrów od podłogi krzesło zawisło niespodziewanie i trwało w pozycji niemożliwej do wyjaśnienia za pomoc ą praw fizyki.

— Ty, co z tob ą? — zaniepokoił się Józef Paczenko.

Przez twarz Jakuba przebiegały delikatne skurcze.

— Natychmiast przybywam — powiedział całkiem wyraźnie.

Twarz jego odzyskała niespodziewanie właściwy kolor. Krzesło wróciło do pionu. Samo. Kumple wytrzeszczyli oczy. Jakub wypił „Perłę” i wstał z krzesła.

— Ty, co się stało? — zapytał Semen.

— Troje egzorcystów w śmiertelnym niebezpieczeństwie — powiedział Jakub. — Muszę natychmiast wyruszać.

— Przecież ty ledwo stoisz na nogach — zaniepokoił się Tomasz.

Jakub zamrugał oczkami.

— Daj jeszcze flaszkę spirytu na drogę — powiedział do ajenta.

— Na krechę?

— Oni zapłac ą — zabrał flaszkę i pozostawił kompletnie zbaraniałych kumpli.

Przed gospod ą ścisn ął głowę dłońmi. Ostatni pekaes do Chełma odszedł przed godzin ą. Jego motor akurat nie był na chodzie. Wypił długi, drażni ący łyk spirytusu. Miał około jedenastu godzin i ponad trzysta kilometrów do przebycia. Mógł

zrobić to tylko w jeden sposób. Poszedł pod stercz ący przed aptek ą pomnik. Pomnik postawiono kiedyś dla cara Aleksandra II. Na cokole widniał napis: Błagoditielu — Narod

Od przeszło siedemdziesięciu lat, w miejscu cara, na cokole stał niejaki Tade-usz Kościuszko, zaś napis zatarto artystycznie cementem. Jakub wygarn ął z kieszeni monety. Pomiędzy aluminiowym PRL-owskim bilonem poniewierało się kilka złotych carskich świnek. Wdrapał się na cokół i dotkn ął dłoni ą zasmaro-wanego cementem owalu. Zacz ął odmawiać dziwne śpiewne kawałki po starocer-kiewnosłowiańsku. Pod cementem znajdowało się wyobrażenie dwugłowego orła.

Dłoń zaczęła świecić. Oderwał j ą od kamienia. Świecenie ogarniało już całe jego 52

przedramię. Nadal bełkocz ąc coś pod nosem, zacz ął obchodzić obelisk wokoło.

Kumple, którzy wysypali się z gospody, obserwowali go zdumieni.

— Co on tam robi? — zdziwił się Semen. — Musi, co zwariował.

— Może to delirium? — zastanawiał się Tomasz. — Bredził zupełnie od rzeczy.

W tym momencie Jakub znikn ął.

— Co? — zdumiał się Paczenko.

Pobiegli pod pomnik, ale po ich kumplu nie było nawet śladu.

— Nie podoba mi się to — powiedział Semen.

A potem wrócili do knajpy. Jakub, jeśli przeżyje, pojawi się właśnie tutaj.

XI

Egzorcyści puścili dłonie.

— Co się dało zrobić? — zapytał Paweł.

— Całkiem sporo — uśmiechnęła się dziewczyna. — Wezwałam na pomoc Jakuba Wędrowycza.

— Dlaczego właśnie jego? — zdenerwował się prezes. — To hochsztapler.

Dupa wołowa, a nie egzorcysta. Nie potrafiłby wygonić nawet ducha pekińczyka.

— Tylko on odpowiedział na wezwanie.

— Trzeba próbować dalej. Zreszt ą nawet, jeśli dostał wiadomość, to i tak nie zd ąży do nas dotrzeć. To trzysta kilometrów, a o tej porze nic już nie chodzi.

Nawet, jeśli dojedzie okazj ą, to zanim nas znajdzie w tym mieście. . .

— Zobaczymy — zaprotestowała.

— Przepraszam — zagadn ął Paweł. — Kto to właściwie jest ten cały Jakub Wędrowycz? Ci ągle ostatnio słyszę to nazwisko.

— Naci ągacz i hochsztapler — powiedział prezes. — Ogl ądał pan może program sprzed paru dni?

— Aha.

— Podrywa tylko autorytet naszej profesji. Powinno mu się zakazać prowadzenia jakiejkolwiek działalności na tym polu. Zreszt ą, to nałogowy alkoholik, połowę swoich przygód przeżył w postaci delirycznych omamów.

— A drug ą połowę sam wymyślił — uzupełnił Józef. — W sam raz się nadaje, żeby zwalczać białe myszki takie, jakie się pojawiaj ą po dużej dawce alkoholu.

Gdyby zobaczył w życiu jednego ducha, to by w portki narobił ze strachu.

— I jeszcze pieprzy w telewizji trzy po trzy — dorzucił prezes mściwie. —

Jemu się wydaje, że ta Era Wodnika to będzie okres powszechnego upadku ludzkości. A tymczasem otwieraj ą się przed nami nieskończone możliwości poznania.

Era Wodnika stanie się okresem, w którym odrodzi się życie duchowe. Kto wie, może nawet zdołamy ukierunkować reinkarnację?

53

— Wydrzemy tajemnice bytów ponadzmysłowych — uzupełnił Józef. — Era Wodnika. . .

— Przepraszam, a na czym to polega? — zagadn ął Paweł. — Bo słyszę o tych erach i. . .

— Obecnie mamy Erę Ryb — powiedziała Małgorzata. — To era chrześcijań-

stwa. Moce ponadzmysłowe uległy silnemu wytłumieniu. Obecnie słońce wejdzie w znak Wodnika. Otworz ą się przed nami takie same możliwości, jakie istniały na Atlantydzie przed dwunastoma tysi ącami lat.

— Zaraz, to era trwa tysi ąc lat? Nie rozumiem.

— Słońce wędruje po nieboskłonie. Przesuwa się, zasłaniaj ąc kolejno pewne gwiazdozbiory zodiaku. Obecnie jest w znaku Ryb. Astronom wyjaśniłby to panu lepiej. Albo astrolog. Pobyt w każdym ze znaków trwa tysi ąc lat. To jest jedna era. Znaków jest dwanaście. Dwanaście tysięcy lat temu także była Era Wodnika.

Ludzkość osi ągnęła stan powszechnej szczęśliwości. Doskonalono swoje moce ponadzmysłowe. Niestety, potem era zakończyła się. Miało to tragiczne konse-kwencje dla Atlantydy. Działalność wulkaniczna w tym obszarze ziemi powstrzy-mywana była moc ą umysłów jej mieszkańców. Gdy moc osłabła, Atlantyda zapadła się w morze.

Paweł pomyślał, że to jakieś brednie i chyba nawet miał rację.

— To co robimy? — zagadn ął.

— Gdyby już była Era Wodnika — powiedział Józef w rozmarzeniu — to załatwilibyśmy to bydlę jednym mrugnięciem powieki.

— Faktycznie, trzeba coś wymyślić, bo nie doczekamy Ery Wodnika — powiedział ponuro prezes. — Małgorzato, pani czytała cał ą literaturę New Age. Czy było tam coś na temat arabskich dżinów?

— Chyba nie, ale pamiętam, że w Leksykonie Ezoterycznym coś czytałam na ten temat. Muszę sobie przypomnieć.

XII

Osiemdziesi ąt lat wcześniej Jakub przestał okr ążać pomnik. Oderwał od niego dłoń. Blask jego ciała przygasał. Miał na sobie mundur. Pomnik był nowiutki, jak prosto spod igły, a na jego szczycie stała głowa cara, zamiast postaci ludowego bohatera.

— Udało się — powiedział sam do siebie.

Popatrzył na zegarek elektroniczny od syna. Jedenaście godzin czasu.

— Ano, trza się pospieszyć — mrukn ął.

Obok pomnika znajdował się urz ąd pocztowy i jednocześnie stacja kurierska.

Stacja była reliktem poprzedniej epoki, czasów sprzed skonstruowania telegrafu optycznego. Tędy szła najkrótsza droga z Kijowa do Warszawy, czasami jeździli 54

tędy carscy kurierzy i tylko dla nich utrzymywano jeszcze stary szlak. Wszedł na podwórko. Z kantoru wyszedł prowadz ący stację Żyd.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał.

— Konia — powiedział Jakub w jidysz. — Muszę się dostać do Warszawy.

Jak najszybciej.

Po chwili osiodłany koń stał przed nim. Zapłacił pięć rubli za start i pożyczył róg. Alkohol trochę go rozbierał, ale wskoczył na siodło i zdołał się na nim utrzymać.

— Hylaja! — wrzasn ął i ścisn ął konia piętami. Koń pomkn ął pust ą poln ą drog ą na Krasnystaw. Piętnaście kilometrów dalej spostrzegł szyld kolejnej stacji.

Zagrał na rogu i nim dojechał do budynku, kolejny koń czekał osiodłany. Nawet nie dotkn ął nog ą ziemi. Przeskoczył na konia i rzucił opiekunowi stacji monetę.

Ten odprowadził zmęczone galopem zwierzę do stajni, a Jakub pędził już dalej.

XIII

— Rośnie — prezes popatrzył na poruszaj ąc ą się na podłodze masę. — Trudno. Na tego hochsztaplera Wędrowycza nie możemy liczyć. Zreszt ą i tak nie dałby rady nam pomóc. Bałwan i naci ągacz. Zafajdany alkoholik podrywa tylko autorytet naszej profesji.

— To co robimy? — zapytał Józef.

— Może jeszcze raz wysadzimy ścianę. Może teraz pójdzie?

— A może spróbujemy przebić się przez podłogę do warsztatu? — zaproponowała Małgorzata.

— To betonowa wylewka — zaoponował gospodarz. — Czterdzieści centymetrów grubości. I jeszcze zbrojenia.

— A sufit?

— Sufit jest cieńszy, ale jak tam się dostać?

Faktycznie sufit był wysoko, a grubo tapicerowane meble nie dałyby odpo-wiedniej stabilności.

— Trudno, czekamy — powiedział prezes. — Jak się zmaterializuje do końca, to stanie się bardziej podatny na urazy. Podziurawimy go srebrnymi kulami. Może się uda.

— A co by zrobił Wędrowycz na naszym miejscu? — zagadn ął biznesmen.

— Gówno by zrobił. On by nawet nie poczuł, że coś tu jest. My się wprawiamy od lat, żeby odczuwać zmiany w aurze budynków. Szkolimy się w postrzeganiu ponadzmysłowym i czasami jesteśmy w stanie nawet dostrzegać złe astrale. A co może taki Wędrowycz? Odkopie, co najwyżej, trupa i wsadzi mu kołek w pierś.

Gdyby znalazł prawdziwego wampira, to by się sfajdał ze strachu. A dostrzegać to 55

może, co najwyżej białe myszki i różowe słonie. Zreszt ą, my mamy naukowe podejście. Robimy zdjęcia, pobieramy próbki ektoplazmy, spisujemy spostrzeżenia.

Wie pan, że na s ąsiednim domu siedzi astralna sowa?

— To dobrze, czy źle?

— Najlepszy jest astral złocisty, sowa była trochę przydymiona. Ale nie jest zła. Raczej obojętna dla tamtego budynku.

— A tu jest coś astralnego?

— Nie, ale dom ma zł ą aurę. My to czujemy.

— A można się tego nauczyć?

— Tylko, jeśli ma się naturalne predyspozycje. Ale gdy nadejdzie Era Wodnika, to będzie dużo łatwiej. Już teraz możliwości zwiększaj ą się z roku na rok. Na przykład łatwiej jest patrzeć w przeszłość.

— I wszystko można tak zobaczyć?

— Nie, tylko jakieś detale, zwi ązane z przedmiotem, który jest przewodni-kiem.

— Pewnie kiedyś zbuduj ą wehikuł czasu.

— Niemożliwe. Z fizycznego i logicznego punktu widzenia. To się nigdy nie uda, choć oczywiście pojawi ą się hochsztaplerzy w rodzaju Jakuba Wędrowycza, którzy będ ą twierdzili, a to, że wzbudzili pr ąd elektryczny w podkowie podgrze-wanej świeczk ą, a to, że maj ą perpetuum mobile w garażu. Naci ągaczy nie brak.

Dlatego my staramy się o udokumentowanie każdego przypadku. Mamy listy z re-ferencjami od czterdziestu osób, którym pomogliśmy. Pana też poprosimy o krót-ki opis naszych możliwości — tu spostrzegł, że troszkę się zagalopował. — O ile wyjdziemy z tego żywi. . . — dodał.

XIV

Ciemności, droga widoczna w postaci jaśniejszej smugi na ziemi. Dobrze, że przyświeca księżyc. Kolejna stacja. Ręka namacała w kieszeni dno. Ile jeszcze do Warszawy? To już Otwock. Jakub zeskoczył z konia. Zapłacił ostatni ą złot ą pięciorublówk ą i oddał tr ąbkę. Popatrzył na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Po-ci ągn ął łyk spirytusu. Dotkn ął zegarka i zacz ął okręcać się w kółko. Po dziesi ątym obrocie stał w ogródku jakiegoś domu. Pies czuwał. Wyskoczył z ciemności i skoczył na niego.

Jakub machn ął w powietrzu pętl ą z linki hamulcowej i po chwili psisko miotało się jak ryba złapana na wędkę. Egzorcysta zawirował jak b ąk. Pies — skoml ąc — leciał w powietrzu jak na karuzeli, potem przestał skomleć. Jakub przelazł

przez ogrodzenie i nios ąc psa pod pach ą, wszedł na dworzec kolejowy. Zdj ął pętlę i pomacał jego boki. Pies był nadzwyczajnie tłusty. Uśmiechn ął się obleśnie, ale położył go na peronie. Trudno. Nie będzie przecież targał ze sob ą zabitego kundla 56

przez całe miasto. Psisko otworzyło oczy i zawarczało. Jakub też zawarczał. Pies sprężył się do skoku. Chciał złapać go za gardło.

— Nawet nie próbuj — powiedział egzorcysta.

Spróbował. Jakub kopn ął go dziurawym gumofilcem w bok i pokazał mu linkę trzyman ą w lewej dłoni. Na stację wjechał poci ąg. Po chwili zwierzę zostało samo.

Chyba ucieszył je taki obrót sprawy.

XV

Materializacja dobiegała końca. Niespodziewanie ktoś od zewn ątrz nacisn ął

klamkę. Drzwi otworzyły się, a po chwili zatrzasnęły. Jakub Wędrowycz wszedł

do pokoju. Ubrany był w czarn ą esesmańsk ą kurtkę mundurow ą, zszargan ą do nieprzyzwoitości, na nogach miał spodnie od ortalionowego dresu i rozpadaj ące się gumofilce z wywinięt ą cholew ą, cerowane tu i ówdzie drutem.

— Co jest? — zdenerwował się, szarpi ąc za klamkę. Dywan pogryzł go w rę-

kę, po czym sczerniał i opadł na podłogę. Stężenie alkoholu we krwi Wędrowycza było zbyt silne. Jakub zrobił krok do przodu i potkn ął się o materializuj ące się na podłodze coś.

— O karwia! — zakl ął, wlepiaj ąc arabskiemu demonowi kilka kopów kaloszem. — Żebyś mi więcej nóg nie podstawiał — pogroził.

Podszedł do grupki skulonej pod ścian ą.

— A wy co? Ocipieli?

— Pan Wędrowycz? — zapytał ostrożnie prezes.

— A kto inny? Wy dzwonili po pomoc telepat. . . no tym, tego?. . .

Od gościa ziało woni ą piwa, stęchlizny, dawno nie pranych skarpetek i zago-nionego konia.

— Hmm. . . Bardzo nam miło. Nie tyle może dzwoniliśmy, co. . . Może mógł-

by nam pan pomóc?

— A w czym?

Dziewczyna wskazała na widmo.

— To? — w głosie Wędrowycza odbiło się rozczarowanie i miażdż ąca pogar-da. — I wy nie możecie tego załatwić?

— Gdyby pan mógł pomóc. . . — nieśmiało wtr ącił gospodarz.

— Ty tu szef?

— Nie, właściciel.

— Pół litra się znajdzie?

— Tak.

Jakub podszedł do dżina. Kopn ął go raz jeszcze. Kalosz zadymił.

— Swojego czasu kumpel poprosił mnie o pomoc w załatwieniu czegoś takiego, co mu się zagnieździło w bimbrowni — powiedział i wyci ągn ął z kieszeni 57

flaszkę z reszt ą spirytusu. — Oczywiście przyjechałem do niego. Można prosić zapalniczkę? Dziękuję. A więc wleźliśmy do piwnicy i pojawiło się takie sukinsyństwo. Wypisz, wymaluj, takie jak to — polał stwora spirytusem. — Łaziło i łaziło, a potem ja podpaliłem go zapalniczk ą, o tak.

Przypalił demona. Rozległ się skowyt, a po chwili na podłodze została tylko kupka popiołu. Dywan, zalepiaj ący okna i drzwi, opadł na ziemię, życie opuściło go całkowicie.

Egzorcyści zebrali sprzęt i natychmiast zwiali. Drzwi na dole trzasnęły.

— Partacze — rzucił za nimi Jakub. — Cholera, co za ciemnota, żeby nie wiedzieć, że ektoplazma się pali. Moje pół litra?

Paweł mechanicznym krokiem podszedł do barku i podał mu litrow ą butelkę Johny Walkera.

Jakub popatrzył nieufnie na żółt ą zawartość.

— Musi, co kiepsko destylowana — zauważył.

— Ile się należy? — Właściciel wyj ął z kieszeni portfel.

— Czterdzieści rubli złotem. Jazda konno za cara była droga.

Gospodarzowi wypowiedź wydała się nie na temat, ale nie skomentował.

— Co się stało z tym duchem u pańskiego przyjaciela?

— Też się zhajcował, ale od niego zajęła się cysterna z osiemdziesięcioprocen-towym bimbrem. Nu i chałupa wyleciała w powietrze. A jak byś jeszcze kiedyś potrzebował egzorcysty — puścił oko do dziewczyny, która wyjrzała ze ściany i przygl ądała mu się z wyraźnym obrzydzeniem — to sprowadź sobie fachowca.

Tylu się tych hochsztaplerów namnożyło. . .

REWIZJA

Gwałtowne walenie do drzwi wyrwało Jakuba Wędrowycza ze snu. Otworzył

leniwie oko i popatrzył na fosforyzuj ące w ciemności wskazówki budzika. Jakub nigdy nie przywi ązywał wagi do tego, o której godzinie się obudzi, zegar był

prezentem od syna.

— Mała wskazówka na czwartej, duża wskazówka na dwunastej — wymru-czał egzorcysta. — Znaczy czterdzieści minut po północy. Kogo niesie o tej porze?

Łomot do drzwi nie ustawał.

— To na pewno gliny — wydedukował staruszek.

Wygrzebał się spod pierzyny, przygładził włosy kawałkiem skórki od boczku, strzepn ął okruchy słomy z waciaka.

— Kto tam? — zapytał.

— Policja! — Poznał głos Birskiego. — Otwierać w imieniu prawa!

— Diabli nadali. . . — mrukn ął Jakub sam do siebie.

Sięgn ął ręk ą za łóżko i poci ągn ął spor ą drewnian ą wajchę do siebie. Wł ączył

radio, nastawił je prawie na cały regulator i poczłapał do drzwi.

— A nakaz macie? — zapytał.

— Podpisany przez prokuratora — oświadczył Birski z dum ą. — No otwieraj, bo wywalimy drzwi.

— Naciśnij na klamkę imbecylu, to same się otworz ą — powiedział Jakub i nalał sobie szklankę serwatki z kanki stoj ącej pod oknem, bo coś go paliło pra-gnienie.

Gliniarze sforsowali pozbawione zamka drzwi. Było ich ośmiu.

— Ścisła rewizja — zarz ądził Birski.

— Nakaz — powiedział Jakub, wyci ągaj ąc dłoń.

Posterunkowy podał mu papier. Jednocześnie ktoś zapalił światło. Jakub wpa-trzył się w równe rz ądki literek, ale jakoś nie mógł ich poskładać w wyrazy.

— Trzymasz do góry nogami — poinformował go życzliwie gliniarz.

— Sam przeczytaj — zezłościł się egzorcysta i oddał mu papier.

— Jesteś oskarżony o produkcję bimbru — wyjaśnił Birski. — Mamy nakaz rewizji i aresztowania w zależności od wyników.

59

Radio wydzierało się na całego, a siedmiu gliniarzy buszowało po chałupie.

Po jakichś dziesięciu minutach jeden z nich podszedł do komendanta.

— Ani kropli.

— Jak to ani kropli? — zdziwił się Birski. — Co ty Jakub, zostałeś abstynen-tem?

— Tak — wyjaśnił z godności ą bimbrownik. — A co, nie wolno?

— Musi tu być chociaż parę butelek. — Posterunkowy wydał dyspozycję podwładnym. — W donosie pisali, że wczoraj przepuścił przez destylarkę pięć stuli-trowych beczek zacieru.

Jakub zanotował sobie w pamięci, że znowu ktoś napisał na niego donos. Birski stał i nasłuchiwał.

— Uciszcie się — zarz ądził.

Gliniarze przerwali opukiwanie ścian i rozbieranie pieca.

— Wył ącz któryś to przeklęte radio!

Radio zostało wył ączone. W ciszy nocy wszyscy usłyszeli dziwne bulgotanie.

— Co to jest? — zapytał Birski Jakuba.

Wędrowycz wzruszył ramionami.

— Dobiega spod podłogi! — powiedział Rowicki, przykładaj ąc ucho do gli-nianego klepiska.

— Jakubowski, skocz do radiowozu po kilofy.

— Czy to nie lekka przesada? — zaniepokoił się Jakub.

— Zamknij się. Jeśli będzie trzeba, rozbierzemy tę chałupę belka po belce.

— A kto wam r ączki rozbuja?

Wrócił Jakubowski. Przyniósł cztery kilofy. Niebawem w podłodze ziała spora dziura. Odgłos bulgotania ucichł.

— Deski — zameldował z dziury Rowicki. — Coś jakby strop piwnicy.

— Rozwalić!

Rozwalili.

— Pod deskami jest cysterna, wykładana kafelkami — raportował aspirant. —

Pojemność jakieś trzysta litrów. Czuć tu spirytusem, ale jest sucha. Cała zawartość spłynęła tak ą dziur ą w dnie, gdzieś niżej.

Jakub wyszedł przed dom. Odetchn ął głęboko chłodnym, nocnym powietrzem. Słyszał jak w środku domu wścieka się Birski.

— Rozwalcie to betonowe dno i kopcie dalej, za kanałem. — Założę się, że ma pod spodem drug ą cysternę! O, nawet widać, tu jest zatyczka, a sznurek idzie do dźwigni za łóżkiem. Musiał spuścić bimber, gdy tylko zaczęliśmy walić do drzwi.

Wyszedł i stan ął obok Jakuba. Zapalił papierosa.

— No to znowu trzy lata odsiadki — powiedział z mściw ą satysfakcj ą.

— Za co? — zdziwił się Jakub.

— Za bimber. Taka cysterna. . .

60

— Za sam zapach bimbru w piwnicy nie macie szans mnie posadzić.

— Zdobędziemy i dowody. Dokopiemy się do drugiej cysterny. Lepiej się napij na zapas, bo przez następne trzy lata. . .

Jakub wzruszył ramionami.

— Zaskarżę was o bezprawne wtargnięcie. O dewastację domu. A drugiej cysterny nie ma. To spust awaryjny. Nigdy tego nie znajdziecie.

— Ty nas zaskarżysz? — zdziwił się Birski. Zaci ągn ął się jeszcze raz, a potem pstryknięciem wyekspediował tl ącego się peta w ciemność.

— Uważaj! — wrzasn ął Jakub, ale już było za późno. Niedopałek wpadł do studni.

Ogłuszaj ąca eksplozja poderwała na równe nogi mieszkańców trzech okolicznych wsi. Studnia na podwórzu Jakuba zionęła trzydziestometrowej wysokości błękitnym płomieniem, i upodobniła się do płon ącego szybu naftowego w Kuwej-cie.

Gliniarze wysypali się z chałupy.

— Kapitanie, co pan zrobił? — zawył Rowicki.

Birski, ogłuszony eksplozj ą, leżał na ziemi i wpatrywał się w niebo.

— Ponieważ wasz szef właśnie spalił dowody rzeczowe — powiedział Jakub znużonym głosem — może byście tak sobie już poszli? Siać rano będę, wyspać się trzeba.

Studnia dogasała.

ŚWI ŃSKA REBELIA

I

Kropla wybielacza Ace wpadła do flaszki z denaturatem. Jakub Wędrowycz popatrzył w zadumie na zachodz ące w butelce procesy i uśmiechn ąwszy się promiennie, wpuścił kroplomierzem jeszcze jedn ą kroplę. Fioletowy barwnik powolutku znikał. Usta egzorcysty wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu.

Ból przyszedł nagle. Jakub jękn ął i kopn ął konwulsyjnie, trafiaj ąc w wiadro z karm ą dla świń, a ono odbiło się od podłogi i potoczyło, rozlewaj ąc zawartość.

W chwilę później on sam uderzył o klepisko, aż dom zadrżał. Walcz ąc rozpaczliwie z ogarniaj ącym go bezwładem, zdołał założyć blokadę mentaln ą. Zrobił to w ostatniej chwili, bo nast ąpiło kolejne uderzenie. Słoiki i gliniane garnki, stoj ące na szafce, rozprysły się w pył. Jednocześnie wyleciały szyby w oknach, a żarówka wisz ąca pod sufitem zapaliła się bez niczyjej pomocy i po chwili także rozleciała na kawałki. Ogień pod płyt ą wygasł. Samego Jakuba obróciło kilkakrotnie wo-kół jego osi, po czym wyrzuciło przed dom, na skróty przez ścianę. Na szczęście w tym miejscu belki były trochę przegniłe.

Zetknięcie z pylist ą powierzchni ą podwórza było średnio przyjemne. Egzorcysta-amator znieruchomiał i udawał nieżywego. Miał nadzieję, że wróg, niezależnie kim jest, zostawi go teraz w spokoju. Niespodziewanie poczuł, jak czyjaś myśl wciska mu się do mózgu. Wróg istotnie sprawdzał, czy jeszcze żyje. Jakub uśmiechn ął się lekko, wiedział już, co zrobi. Umieścił sobie zegarek w zasięgu wzroku, po czym wył ączył myśli. Wył ączania mózgu nauczył się kiedyś w knajpie, po kilkunastu głębszych i teraz ta umiejętność przydała mu się. Myśl wroga wtargnęła do środka jego ciała. Zbadała uszkodzenie, a potem skontrolowała stan mózgu.

Mózg nie pracował. Uspokojony nieprzyjaciel wycofał się. Wskazówka zegarka dotknęła dwunastki. Punkt szósta rano. Myśli Jakuba wł ączyły się samo-czynnie. Nie lubił telepatii i innych takich nowomodnych sztuczek, ale jak musiał

to potrafił. Założył now ą blokadę, po czym zbadał stan swojego ciała. Pomijaj ąc drobne otarcia i stłuczenie, było dokładnie tak zdewastowane, jak zwykle. Wróg, grzebi ąc w jego umyśle, zostawił ślad.

62

Przejście było nadal aktywne i właśnie nim Jakub puścił kontrę złożon ą z naj-brudniejszych myśli, jakie tylko przyszły mu do głowy. Następnie chytrze zerwał

poł ączenie między umysłami. Wstał i otrzepał się z wszelakiego śmiecia, któ-

re przywarło do niego na podwórku, po czym zadowolony z siebie podreptał do kuchni. Eksperyment naukowy nie wyszedł, bo butelkę z denaturatem rozerwa-

ło na kawałki. Troszkę go to zmartwiło, ale miał jeszcze trochę wybielacza, a z

„jagodziank ą na kościach” nie było problemu, można j ą było nabyć w każdym z okolicznych sklepików.

Zza pieca wyci ągn ął nowiutk ą, nigdy jeszcze nieużywan ą szufelkę do śmieci, (podarował mu j ą syn, ale staruszek nie bardzo wiedział jak się tego używa i na wszelki wypadek nie używał), po czym za jej pomoc ą pozgarniał do wiadra roz-chlapan ą karmę. Chcieli go zabić, czy nie chcieli, zwierzaki trzeba było nakarmić.

Dochodził właśnie do chlewika, gdy dosięgn ął go trzeci strzał. Upuścił wiadro i znowu zawartość wylała się na ziemię, po czym wyprowadził potężne kontrude-rzenie. Tym razem był gotowy. Dwie moce o zbliżonym potencjale starły się nad wsi ą.

Dla postronnego obserwatora to, co się działo, musiało wygl ądać jak potop, pożar i huragan jednocześnie. Wreszcie wróg wycofał się. Tym razem musiał

zdrowo oberwać. Jakub poszedł po szufelkę i raz jeszcze pozgarniał świńskie żarcie do wiadra.

We wsi ludzie zaczęli ostrożnie wychodzić z ruin swoich domostw. Kilkuna-stosekundowe wyładowanie mocy przepaliło wszystkie korki, pozrywało dachy i wybiło szyby. Stare chałupy poprzekrzywiały się, nowe murowańce stały gołe, pozbawione całkowicie tynku. Liście drzew zalegały ziemię, a powalone płoty niczego już nie ogradzały. Mieszkańcy, jak zwykle, gdy działo się coś dziwnego, podnieśli oczy na stoj ące na wzgórzu domostwo Wędrowycza.

Wśród powszechnego zniszczenia jego chałupa i okalaj ące j ą budynki stały sobie wesoło bielej ąc, no prawie bielej ąc, w słońcu. Nietknięte. Ale tak to już w życiu bywa. Przypadki chodz ą po ludziach, jednego rozdepcz ą, a drugiego nie.

Jakub z wiadrem wszedł do chlewu. Pierwotnie budynek ten pełnił funkcje rupieciarni. Gospodarz naści ągał tu wszelkiego możliwego szmelcu w rodzaju starych telewizorów, pralek, części rożnych maszyn i innego badziewia, pozyska-nego z gminnego wysypiska śmieci. W wolnych chwilach, w przypływie dobrego humoru, zamykał się w środku z kilkoma flaszkami i aż do rana w świetle lampy naftowej zgłębiał zasady działania współczesnej techniki.

W k ącie szopy zbudował kojec, w którym przybierały stopniowo na wadze jego dwa prosiaki, Mielony i Schabowy. Jakub sam wymyślił im te imiona i był

z siebie bardzo dumny. Podszedł, jak zwykle, do barierki kojca i przechylił wiadro, celuj ąc do koryta. A potem stało się coś tak zaskakuj ącego, że po raz trzeci upuścił kubeł. Schabowy przemówił do niego ludzkim głosem:

— Słuchaj no, Wędrowycz, musimy sobie ustalić pewne zasady.

63

Oczywiście zdarzało się czasami, zazwyczaj, gdy był bardzo pijany, że słyszał

głosy zwierz ąt, ale zdawał sobie prawie zawsze sprawę z tego, że to tylko uroje-nie. Tym razem był trzeźwy jak niemowlę i nawet nie miał kaca, a to działo się naprawdę.

— Czego chcesz, świnio? — zapytał.

Postarał się, żeby to „świnio” zabrzmiało odpowiednio pogardliwie i chyba nawet mu się udało.

— Mamy pewne uwagi natury formalnej — powiedział Mielony. — Musimy to przedyskutować.

Jakub nie lubił dyskutować, a zwłaszcza z trzod ą chlewn ą. Zastanawiał się przez chwilę.

— Czego? — zagadn ął prawie uprzejmie.

— No cóż — stwierdził Mielony — nie odpowiadaj ą nam ogólne warunki bytowania i wyżywienie.

— Do tego ciekawi jesteśmy, dlaczego nosimy takie dziwne imiona — r ąbał

słowo po słowie Schabowy.

— A za bezprawne wykastrowanie nas przed trzema miesi ącami chcemy uzyskać zadośćuczynienie. Finansowe.

— O kurde — powiedział Jakub, po czym chyłkiem wybiegł z chlewika i zatrzasn ąwszy drzwi, podparł je kołkiem.

— Diabli nadali — powiedział sam do siebie. — Zachciało mi się na stare lata hodowlę zakładać.

Była środa. Dzień targu. Od siedemdziesięciu lat, nie opuszczaj ąc ani jednego tygodnia, spędzał ten dzień w knajpie.

II

Jakub Wędrowycz idzie przez zrujnowan ą wieś. Ludzie schodz ą mu z oczu.

Domy to tylko cegły i drewno, a życie ma się jedno. Każdy, kryj ąc się w zglisz-czach chałupy, robi rachunek sumienia. Jakub nigdy nikogo nie zaatakował pierwszy. Musiał być jakiś powód.

Egzorcysta potkn ął się o kawał belki leż ącej w poprzek drogi. Wstrz ąs wyrwał

go z zamyślenia. Rozejrzał się wokoło, spostrzegł uszkodzone chałupy.

— O cholera, trzęsienie ziemi przegapiłem? — zdziwił się.

III

Już świtało, gdy przyczłapał z powrotem. Był zalany bardziej niż w trupa, ale przed uwaleniem się spać, pomyślał sobie, że przecież w sumie nieważne czy świ-64

nie mówi ą, czy nie, ale nakarmić je na noc trzeba. Wzi ął do ręki wiadro, nawrzu-cał do niego różnych różności i zaniósł do chlewa. Otworzył drzwi i zmrużył oczy porażone nagłym blaskiem. Cicho warczał spalinowy agregat. Żarówka u powały oświetlała Mielonego, który, trzymaj ąc w racicy ołówek, szkicował na pobielonej ścianie jakiś skomplikowany rysunek techniczny.

— A, Jakub! — ucieszył się prosiak. — Mógłbyś nam odpalić tak z pół litra benzynki? Jakoś się odwdzięczymy.

Egzorcysta zawsze lubił pomagać znajomym, więc poszedł do drugiej szopy, gdzie oparty o ścianę drzemał jego motocykl. Ponieważ nie wiedział, jak przynieść benzynę, nie wylewaj ąc jej z baku, przetoczył go w całości do chlewa.

— Sami sobie spuścicie — powiedział.

— Silnik o dużej mocy — ucieszył się Schabowy. — Zbudujemy samo. . .

— Ci — uciszył go drugi tucznik. — Później. . .

— Czego jeszcze wam potrzeba? — zagadn ął Jakub — Bo już idę spać.

— Nic, nic, śpij sobie — uspokoiła go trzoda.

I poszedł spać. Obudził się w środku nocy i przypomniał sobie jak przez mgłę, że na targu widział kobietę, która kupowała kurczęta. Same czarne.

— Czary — mrukn ął sam do siebie.

Zwlókł się z łóżka i podreptał do kuchni. Do dużego emaliowanego garnka wrzucił garść suszonych muchomorów sromotnikowych, dodał koński p ączek i kilka własnych włosów, następnie zagotował to wszystko i wyszedłszy przed dom, sporz ądzonym wywarem wymalował wielki dziwny znak na ziemi.

— Mełgełe — rzucił w przestrzeń i złożył palce w odpowiedni sposób.

W promieniu czterdziestu kilometrów do rana padły wszystkie czarne kury.

IV

Jakub wyszedł przed chałupę i przeci ągn ął się. Uniósł ku wschodz ącemu słoń-

cu butelkę z denaturatem. Barwnik wytr ącił się na dno. Uniósł j ą do nosa. Zapach nie zmienił się jakoś specjalnie, a nawet jakby obrzydliwość jego wzrosła.

— To by było na tyle — mrukn ął sam do siebie, odstawiaj ąc butelkę na kamień koło schodów. I wtedy j ą zobaczył. Kobieta z targu stała przed nim.

— Nu, czego? — zagadn ął.

— Pan Jakub Wędrowycz? — zagadnęła.

— A któż by inny?

— Chcę się tu osiedlić.

Jakub usiadł na schodkach i ścisn ął głowę dłońmi. W zasadzie to sprawami meldunkowymi zajmowali się gliniarze z posterunku, w Wojsławicach, ale był

pewien wyj ątek.

— A, czym się pani zajmuje? — zagadn ął uprzejmie.

65

— Potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym się uczyć — zmaterializowała z powietrza nieduż ą kulę ognia.

— Ach. Miło. Najpierw usiłuje mnie pani zabić. . .

— Nie zabić, tylko podporz ądkować.

— To się nie uda. Nie znalazł się jeszcze nikt, kto byłby ode mnie silniejszy.

— Nie ma tu kolizji interesów. W tej gminie nie ma czarownika. Nie ma też znachora.

Jakub skrzywił się.

— Gdzieś dzwoniło, tylko nie wiadomo, w jakim kościele — powiedział w zadumie. — Struktura jest inna. Po pierwsze nie liczy się obecny podział admini-stracyjny kraju. My, ludzie obdarzeni, stosujemy sieć parafialn ą. I w danej parafii może być tylko jeden. Jeden obdarzony. Nie ma znaczenia, że nie ma tu nikogo poza mn ą. Ja jestem, a tym samym brak wolnych miejsc.

Oczy nieznajomej zwęziły się w szparki.

— A znachorka z Grabowieckiej? Ona umarła, ale tyle lat żyła tu pod twoim bokiem.

Egzorcysta skrzywił się.

— Była moj ą dalek ą krewn ą. W rodzinie pewne rzeczy załatwia się inaczej.

Poza tym ona nie dysponowała moc ą.

— Ty też nie dysponujesz.

— Najpierw zajrzyj do swoich kurczaków, a potem pogadamy, kto czego nie ma.

Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Jej astral opuścił ciało i poleciał gdzieś na północny wschód. Do Wojsławic. Po chwili otworzyła oczy.

— Cofam to, co powiedziałam. Masz moc.

— Dobra. Teraz sobie idź.

— Ja nie zrezygnuję. Jedno z nas pozostanie na tej ziemi, a drugie w niej.

— Niech będzie i tak — powiedział Jakub. — Nigdy jeszcze nie zabiłem kobiety, ale jeśli trzeba, to chyba mogę spróbować.

Wykonała gest ręk ą w powietrzu i zniknęła. Coś nieśmiało zabrzęczało mu pod czaszk ą. Nie był to tym razem atak. Tylko informacja.

Zajrzyj do chlewika.

Poskrobał się po głowie i poszedł. Zaraz za drzwiami czatował jakiś taki człe-kopodobny sukinsyn zmajstrowany z różnych, takich tam, elektronicznych gó-

wien. Jakub przyładował mu kopa gumofilcem i robot wywalił się jak długi. Jeden prosiak siedział w fotelu i coś stukał w klawisze komputera, a drugi bebeszył

stary telewizor. Stosik części leżał obok na stole.

— Czego? — zagadn ął ten od komputera. — Proszę się umówić na wizytę.

Nie widzi, że pracujemy?

— Przepraszam — wymamrotał Jakub.

66

Postawił robota na nogi i wycofał się speszony. Usiadł na progu domu i ścisn ął

głowę rękami. Folwark Zwierzęcy, psia krew.

Wypił łyczek odbarwionego denaturatu i poprawił zaraz swoim bimbrem.

W głowie szumiało mu. Ale trzeba było walczyć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł do chałupy.

Kiedyś dawno temu, podczas okupacji, usłyszał tak ą historię. Do chałupy jego kumpla przyszło dwu wermachtowców i zaż ądało wiadra gor ącej wody. Zagrzał

im takie na piecu. Gdy woda zagotowała się, jeden z Niemców wsypał do niej garść dziwnego proszku i wiadro wody zamieniło się w wiadro wódki. Niemcy zabrali je i poszli. Jakub pytał o to wielu ludzi, niektórzy byli nawet uczeni i wszyscy zgodnie twierdzili, że to niemożliwe. Nie zraził się tym. Nakupił różnych odczyn-ników chemicznych i spróbował samemu sporz ądzić cudowny proszek. Męczył

się pięć lat i nie zdołał tego dokonać. Ale przy okazji odkrył coś ciekawego. I tego właśnie potrzebował teraz.

Z szafki wydobył słój szarego pyłu. Pył wygl ądał podejrzanie i miał obrzydliwy zapach. Z szafy wyci ągn ął garnitur i lakierowane półbuty. Z torby papierowej olśniewaj ąco białe skarpetki. Westchn ął ciężko jak zawsze, gdy musiał post ąpić wbrew swoim zasadom. Umył się, przezwyciężaj ąc swój wstręt do wody i mydła (zawsze s ądził, że mydło produkowane jest ze zdechłych krów). Wyszczotkował

włosy i na swój codzienny strój naci ągn ął garnitur. Następnie stan ął przed za-mglonym lustrem, nabrał stołow ą łyżk ą proszku ze słoika i wsypawszy do gęby, zalał zaraz bimbrem.

Stał i czekał. To nadchodziło. Niespodziewanie zatoczył się. Przez jego ciało przelatywały skurcze. Gdy wreszcie zmusił się, by spojrzeć w lustro, był już kimś innym.

Tomasz Ochyd strzepn ął niewidoczne pyłki z garnituru. Założył tkwi ące w kieszeni druciane okulary. Spojrzał na trzyman ą w w ąskiej, wypielęgnowanej dłoni flaszkę i z wyrazem głębokiego obrzydzenia odstawił j ą na szafkę. Poprawił

węzeł krawata.

— Nareszcie — mrukn ął sam do siebie. — Nareszcie wolny.

Otworzył w zamyśleniu radzieck ą lodówkę rzęż ąc ą w k ącie. W lodówce tkwi-

ła wbita na sztorc półtusza z wilczura. Wybiegł na zewn ątrz i porzygał się. Wy-płukał twarz w rudej wodzie, leniwie kapi ącej z kranu. Żaden z ręczników nie nadawał się do użytku. Wytarł się wisz ąc ą w szafie szmat ą, któr ą jego drugie wcielenie uważało za odświętn ą koszulę.

— Dobra — powiedział sam do siebie. — Po pierwsze do Chełma po lewe papiery. Potem słoik z dolarami i hajda na ziemie odzyskane albo przez góry do RFN. Życia dużo nie zostało, ale może jeszcze zd ążę dochrapać się magistra.

Przypomniał sobie poprzedni raz przed trzydziestu laty. Dlaczego wówczas musiał ust ąpić? Nie mógł sobie przypomnieć.

67

— Ochyd, ty sukinsynu! — rozległo się pod jego czaszk ą. — Nie myśl tyle, tylko do roboty.

Rozpoznał głos Jakuba Wędrowycza.

— Wała — powiedział głośno i z przekonaniem.

Rysy twarzy wykrzywiły mu się w nieoczekiwanej męce. Umysł Jakuba opa-nowywał niepokorne ciało. Po chwili wstał i ruszył sztywno do Wojsławic. Szedł

jak zombie, nie myślał o niczym. Godzinę później dotarł do wsi. Jakub, siedz ący wewn ątrz, przeł ączył mózg na postrzeganie ponadzmysłowe. Czarownica pozostawiała za sob ą wyraźny ślad. Dogonił j ą na targu, gdzie bezskutecznie szukała czarnych kurcz ąt. Poczuła jego myśl i odwróciła się gwałtownie. Rozgl ądała się dłuższ ą chwilę zdezorientowana. Jakuba Wędrowycza nigdzie nie było. Uspoko-jona odwróciła się do sprzedawcy.

Wówczas Ochyd wyci ągn ął spod garnituru maczetę i jednym płynnym ruchem odci ął jej głowę. Ludziska zawyli ze zgrozy. Gdzieś od strony budki z piwem błysn ął flesz. Ochyd rzucił się do ucieczki, wymachuj ąc zakrwawion ą maczet ą. Wpadł w gęste krzaki porastaj ące brzegi rzeczki i znikn ął. W chwilę później uzbrojona w co popadnie wataha wdarła się w g ąszcz. Na brzegu rzeczki moczył

nogi Jakub Wędrowycz.

— Co się stało? — zagadn ął uprzejmie.

Woń denaturatu niosła się wokoło.

— Widziałeś tego faceta? — zawył ktoś.

— Tam pobiegł — Jakub machn ął ręk ą w kierunku krzaków po drugiej stronie.

Tłum, wyj ąc, zacz ął się przeprawiać. Egzorcysta uśmiechn ął się leciutko. Garnitur, leż ący na dnie, został z cał ą pewności ą wdeptany w muł. A nawet, jeśli nie, nie miało to najmniejszego znaczenia.

V

Powróciwszy do domu, ruszył prosto do chlewika. Spodziewał się, że po usunięciu czarownicy wszystko wróci do normy, ale najwyraźniej nie wróciło. Oba prosiaki kończyły właśnie budować coś w rodzaju samolotu odrzutowego.

— Wybieracie się gdzieś? — zagadn ął złośliwie.

— Tak — powiedział Mielony. — Zamierzamy wyemigrować do Zjednoczo-nych Emiratów Arabskich. Tam nie jada się wieprzowiny.

— A ja, co będę jadł, ha? — zagadn ął Jakub.

— Dla pana, panie Wędrowycz, zbudowaliśmy syntetyzator żywności — odezwał się przymilnie Schabowy. — To ta maszyna w k ącie. Wystarczy wsypać piasku i dolać wody, a ona zrobi, co tylko pan sobie życzy.

68

Jakub popatrzył nieufnie na dwa rzędy przycisków, pokrętła i mrugaj ące kolorowo lampki. Przypomniał sobie, jak dawno temu, usiłował zrozumieć zasady działania pralki „Frania”.

— To zbyt skomplikowane jak dla mnie — powiedział.

— Nauczymy pana. . .

— Ech, nie.

W jego dłoni błysn ął rewolwer. Szopa była mała, a robot nie działał. S ąsiedzi usłyszeli dwa strzały i ukryli się pod łóżkami.

Przez następny miesi ąc Jakub jadł wył ączanie kotlety. Na przemian schabowe i mielone.

IMPLANT

Siedzieli przy stole, w gospodzie, w Wojsławicach. Jakub Wędrowycz oraz pułkownik radzieckich wojsk MSW, który przypadkiem zapl ątał się do tej dziury, wracaj ąc z wizytacji garnizonu w NRD. Na stole stały butelki. Butelki były po winie, piwie i spirytusie. Obaj siedz ący toczyli pojedynek. Pojedynek polegał na tym, kto więcej wypije. Dwaj sekundanci Jakuba i dwaj sekundanci Ruska leżeli pod stołami nieprzytomni. Jak to przy pojedynku. Tłumek wokoło złożo-ny z kumpli Jakuba i podkomendnych Rosjanina zawierał zakłady. Koło północy pułkownik przerwał opróżnianie nie wiadomo, której szklanki.

— Słuchaj Lasze — powiedział. — Piłeś ty kiedyś po schodach?

— Jak to się robi? — zaciekawił się Jakub.

— Na każdym stopniu stawia kieliszek i sprawdza, kto wyżej wejdzie.

— Dobra — zgodził się Jakub. — Tak skończymy zawody.

Kumplom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Lokal opustoszał błyska-wicznie. Przez niewielki park przeszli do starej, cerkiewnej dzwonnicy. Na parterze dzwonnicy urz ądzony był przystanek pekaesu, część, w której znajdowały się schody prowadz ące na górę, była zamknięta. Ukręcenie kłódki było kwesti ą chwili. Naszykowano ukradzione z gospody kieliszki. Specjalna mieszana komi-sja napełniła je wódk ą.

— Tylko jak spadniemy i stanie nam się jakaś krzywda, to pamiętajcie, żeby nie chować tego bolszewika obok mnie — zapowiedział Jakub swoim nowym sekundantom.

Ruszyli. Schody były strome, a oni mieli w sobie już po kilka litrów. Ruski, po przebyciu dwu kondygnacji, położył się na podeście i zapadł w sen. Jakub był już na tyle zalany, że nawet tego nie zauważył. Wdrapywał się coraz wyżej i wyżej.

Wreszcie zatrzymał się wysoko tam, gdzie kiedyś wisiał cerkiewny dzwon, zakopany obecnie na austriackim cmentarzu. Wypił swój ostatni kieliszek i wyjrzał

przez w ąskie okienko.

Miasteczko spało. Czekał przez chwilę na Ruskiego, ale widz ąc, że nie nadchodzi, ruszył na dół wypijaj ąc po drodze jego kieliszki. Gdy osi ągn ął poziom ziemi, był już tak pijany, że poruszać się mógł jedynie na czworaka. Jego sekundantów już nie było. Kawałek dalej starali się przywrócić pułkownika do życia.

70

Niezbyt im to wychodziło. Jakub zaszczekał do księżyca i ruszył na czworaka do swojej chałupy na Starym Majdanie, oddalonej, o bagatela, osiem kilometrów.

Kierował nim instynkt, naprowadzaj ący go na jego mał ą bimbrownię, jak go-

łębia pocztowego, do domu. Ciało szło posłusznie, podczas gdy umysł roztrz ąsał

niezwykle skomplikowane problemy akcyzy i państwowego monopolu na alkohol.

Wysoko na wzgórzach przystan ął, aby odpocz ąć. Lodowaty wiatr przywrócił

mu na chwilę świadomość. Stwierdził, że oblazły go małe, złośliwe pieski. Pieski były białe i coś śpiewały. Tarzał się dłuższ ą chwilę po ziemi, staraj ąc się ich pozbyć. Nie udało się. Trzymały się fest. Wobec tego niepowodzenia zapatrzył się w gwiazdy, usiłuj ąc wśród nich odnaleźć drogę do domu. Z chwil ą, gdy jako tako doszedł do siebie, instynkt naprowadzaj ący wygasł.

Jedna z gwiazd zaczęła spadać. Robiła się coraz większa i większa, aż opadła gdzieś w okolicy Starego Majdanu. Jakub wyrzucił z żoł ądka część zawartej w nim cieczy i chwiejnie wstawszy na nogi, ruszył w tamt ą stronę. Gwiazda, jak się okazało, spadła całkiem blisko. Leżała w niewielkim zagłębieniu terenu i po-

łyskiwała. Jak się z bliska przekonał nie była pięcioramienna, ale okr ągła. Poszedł

w jej stronę, a ona okazała się być bliżej i trykn ął w ni ą twarz ą. Osun ął się i dobywszy z kieszeni kozik, zacz ął j ą delikatnie skrobać. Wydawało mu się, że metal, z którego była wykonana, to srebro. Widać jednak gwiazdy s ą bardzo twarde, bo w ogóle nie dawało się jej zarysować.

A potem otworzyły się z boku gwiazdy drzwi i wyszli gwiezdni ludzie. Czegoś takiego Jakub nie przewidział. Obserwował ich przez chwilę. Byli mali, zieloni i mieli po trzy nogi. Zdj ął z siebie kilka piesków i poszczuł ich, ale pieski nie chciały go słuchać. Potem padł jak długi, ale nie na ziemię, tylko w powietrze.

I zapadł w sen.

*

*

*

Sześciu kosmitów pochyliło się nad nieprzytomnym ciałem ziemianina. Do-wódca uruchomił skomplikowan ą aparaturę diagnostyczn ą.

— Bracie dowódco — odezwał się jeden z oficerów. — Nie jestem pewien, czy jest to odpowiedni obiekt dla naszego eksperymentu.

— Znajduje się w stanie dalekim od przytomności, ale to o niczym nie świadczy. Jak wynika z danych zebranych przez misje etnograficzne, tubylcy, raz w miesi ącu, obchodz ą hucznie święto nazywane przez nich wypłat ą. Z reguły wówczas pij ą specjalny specyfik wywołuj ący u nich ostre zaburzenia czynności życiowych.

— Hmm, to niebezpieczne dla ich białkowych organizmów?

— Tak, zdarzaj ą się przypadki śmiertelne. Nasi etnografowie s ądz ą, że w ten sposób te istoty usiłuj ą się skontaktować z wyższymi siłami. Nadzieja na pełen 71

kontakt jest tak silna, że gotowi s ą przyj ąć na siebie ryzyko. Dokonamy teraz próby odczytania zasobów jego pamięci.

Specjalna pięciowymiarowa sonda zagłębiła się w mózgu Jakuba.

— Wyniki testów? — zapytał.

— Tak, bracie dowódco. Oto one — technik podał mu kilka arkuszy złotej folii.

Dowódca wczytał się w ich treść.

— Stężenie alkoholu we krwi: dwanaście promili — stwierdził. — To trzy razy więcej niż wynosił rekord zanotowany przez grupę etnograficzn ą działaj ąc ą w Rosji.

— Ba, nast ąpiła już częściowa denaturacja białka.

— Przeżyje?

— W jego umyśle znaleźliśmy ślady kilku podobnych stanów. Prawdopodobnie tak. Ponadto mamy ciekawe wyniki pomiarów jego inteligencji.

— Tak?

— Sprawność umysłu sto siedemdziesi ąt jednostek przy normie sto czterdzie-

ści. Pamięć sto dwadzieścia jednostek przy normie osiemdziesi ąt. Zdolności ko-jarzenia faktów sto dwadzieścia przy normie osiemdziesi ąt.

— Przyjęte. Referuj dalej.

— Agresywność dwieście przy normie pięćdziesi ąt. Nastawienie do kontaktów z przybyszami z kosmosu zerowe. Nigdy o nas nie słyszał.

— To jakaś bzdura. Przecież każdy chyba słyszał.

— Widocznie on nie. Co robimy?

— Założymy mu implant do mózgu. Z jednej strony będzie trochę go hamo-wał w niszczeniu swojego organizmu, z drugiej strony będziemy mieli świeże informacje, co robi i gdzie się znajduje.

— Dobrze. Model J-23?

— Myślę, że tak.

*

*

*

Jakub czuł się dziwnie. Z reguły, gdy pił, nic mu nie szumiało w uszach. A dzisiaj czuł jakieś wibracje. Siedział w gospodzie w Wojsławicach. Naprzeciw niego, za stołem, siedział radziecki generał, który zapragn ął wygrać pojedynek z Jakubem dla ratowania honoru jednostki. Pułkownik siedział na krześle, na miejscu dla sekundantów. Nie pił. Lekarze zabronili mu przez pół roku brać alkohol do ust.

Jakub przerwał na parę minut picie wódki, aby dla odmiany popić piwem.

Brzęczenie w uszach nasiliło się. A potem niespodziewanie z jednego ucha poszedł mu dym. Spostrzegł to tylko generał.

72

— To na pewno delirium — wydedukował.

Zdziwiło go to. Nigdy jeszcze nie miał delirium po czterech butelkach. Zawsze potrzebował co najmniej sześciu.

— Chyba się starzeję — powiedział w zadumie.

— A ile masz lat? — zagadn ął Jakub.

— Sześćdziesi ąt.

— E, to jeszcze nie wiek. Ja mam osiemdziesi ąt trzy.

Wypił jeszcze szklankę wódki. Poczuł przez moment dziwny ból głowy, a potem ból ust ąpił. Zniknęło też uparte brzęczenie.

*

*

*

Wysoko na orbicie geostacjonarnej dowódca ze smutkiem popatrzył na ekran.

— Koniec emisji — powiedział.

— Co się stało? — zaniepokoił się technik, który obserwował na s ąsiednim ekranie innego osobnika.

— Spalił implant.

HOTEL POD ŁUPIE ŻC Ą, —

CZYLI WAKACJE JAKUBA

W ĘDROWYCZA

Ściany chałupy Jakuba, pobielone po raz pierwszy od siedemdziesięciu lat, lśniły blaskiem. Miedziane kociołki i patelnie, wypolerowane popiołem, piaskiem i rusk ą past ą diamentow ą, wisiały w karnym rz ądku. Słoneczko wpadało przez umyte, po raz pierwszy od wstawienia, szyby w oknach. Odbiwszy się od wycykli-nowanego blatu stołu, zapalało w rondlach małe słoneczka. Dziuraw ą, pogryzion ą przez myszy podłogę przykrył kupiony w gieesie dywan, a żarówka, wisz ąca na kablu pod sufitem, została zręcznie zamaskowana chińskim lampionem. Barłóg Wędrowycza, nakryty dobrze wyprawion ą krowi ą skór ą, zmienił kształt i teraz wygl ądał z grubsza jak tapczan.

Sam Jakub, umyty i ogolony, wbił się w nowiutki, ortalionowy dres. Jego wier-na kurtka spoczywała dobrze ukryta na strychu. Z tegoż strychu egzorcysta ści ą-

gn ął wyszabrowane kiedyś w pałacu Poletyłłów srebra i sztućce. Zastawa lśniła.

Egzorcysta cał ą noc polerował j ą past ą do zębów. Pasta wprawdzie była jeszcze przedwojenna, ale, jak się okazało, do czyszczenia sreber jeszcze mogła się nadać.

Na kominku piekły się szaszłyki, a w kieliszkach czerwieniło się prawdziwe francuskie wino, kupione od Ukraińców.

— Pachnie znakomicie — pochwaliła synowa.

Jakub uśmiechn ął się, prezentuj ąc rz ąd nieskazitelnie białych zębów. A potem poprawił okulary w szylkretowej oprawie. Zarówno sztuczn ą szczękę, jak i okulary pożyczył od Semena.

— To bardzo stary przepis — powiedział.

— Dziadku, a gdzie ty jedziesz w tym roku na wakacje? — zapytał wnuk Jakuba, Maciuś.

Egzorcysta spojrzał na niego zdziwiony.

— A co to s ą wakacje? — zagadn ął.

— No, jak nie ma szkoły, to można wyjechać gdzieś nad morze albo w góry. . .

74

Staruszek zadumał się. Szkoła. Faktycznie, chodziła tu ostatnio taka jedna ję-

dza z PKC i mówiła, że jak ktoś się chce nauczyć czytać albo pisać, to będzie organizowany kurs dla byłych pegeerowców. Jakub wyśmiał j ą wtedy i napisał

z pamięci połowę alfabetu kred ą na stodole. Baba była wyj ątkowo źle wychowa-na, bo na widok jego artystycznie wyrysowanych liter, strasznie się zaczęła śmiać.

No i musiał j ą poszczuć pytonem.

— Ale ja już nie chodzę do szkoły — wyjaśnił wnukowi. — Zreszt ą nigdy nie lubiłem. . . A potem, w wojnę, szkoła się tak jakoś spaliła. . . — uśmiechn ął się do swoich wspomnień.

— A jak jeszcze chodziłeś, to gdzie jeździłeś? — wnuk dr ążył temat.

Egzorcysta przymkn ął oczy. Szkoła. Pamiętał j ą dobrze: zielone ławki, pedel z kijem, woźny z dzwonkiem, nauczyciele. . . Nawet przypomniał sobie, jak stał

przy tablicy. Poskrobał się po głowie.

— W wakacje chyba robiłem w polu — powiedział wreszcie. — Albo pomagałem ojcu pędzić bimmm ba ra bam. . . Znaczy, gotować powidła. Chyba nigdy nie byłem na wakacjach. . .

— O, to szkoda — powiedział Maciuś. — Koniecznie powinieneś pojechać.

— A jak to wygl ąda? — zaciekawił się dziadek. — Znaczy, gdzie się jedzie i co się robi?

— No, na przykład na kemping nad morzem. Wynajmuje się domek, a potem leży na piasku na plaży i opala. Albo można też, jak człowiek chce bardziej aktywnie, pojechać w góry. Zatrzymuje się człowiek w schronisku.

— I codziennie świeżego pieska na obiad. . . — rozmarzył się Wędrowycz.

— Nie, to inne schronisko, taka buda dla turystów. Albo nawet, jak ma się du-

żo pieniędzy, to można nocować w hotelu. W hotelach jest dobre jedzenie i luksusowe alkohole, a potem można chodzić po górach naokoło i podziwiać ładne widoki. . .

— Aha — mrukn ął Jakub i zacz ął nakładać szaszłyki na talerze.

Wnuk i synowa zjedli, po czym zaczęli zbierać się do drogi. Egzorcysta odprowadził ich na przystanek i wsadził do PKS-u, po czym wrócił do swojej chałupy.

— Wakacje — mrukn ął, zdzieraj ąc z obrzydzeniem wykwintny strój.

Cisn ął go na barłóg, zmiótł sztućce i srebra na podłogę, a na stół rzucił obrus ze świeżej (tygodniowej) gazetki. Siepn ął na ni ą kawał kaszanki, pociachał

bagnetem na kawały, urżn ął pajdkę chleba i wreszcie pożywił się jak człowiek.

Popił oczywiście nie jakimś tam cierpkim płynem, tylko uczciw ą siwuch ą własnej roboty.

— Wytrawne — mrukn ął pod adresem butelki, która, ciśnięta przez okno, spoczęła na klepisku podwórza. — Nazwa tego wińska pewnie od tego, że wytrawia wnętrzności tym jadem.

Odkorkował sobie truskawkowej pryty i poci ągn ął z lubości ą solidny łyk.

75

— Oto jak powinno smakować wino! — hukn ął pod adresem nieobecnych już gości. — Słodkie jak cukier, smaczne i jeszcze trochę siark ą wal ące po nosie.

Wzi ął paczkę papierosów przywiezionych przez synow ą, rozdarł na pół i wsadził do gęby od razu dziesięć. Podpalił je benzynow ą zapalniczk ą i zaci ągn ął się potężnie.

— Słabe gówno — mrukn ął. — Ale miała kobita dobre zamiary.

Wino odrobinę go rozgrzało. Spod łóżka wydobył odrapan ą walizkę.

— Wakacje — mrukn ął. — Trzeba będzie pojechać. Kurde, coś mi się należy po osiemdziesięciu latach od zakończenia nauki. Luksusowy hotel w górach. . .

Żarcie, alkohole, pełna obsługa, wanna z Sowietskoje Igristoje. Będę żarł sardyn-ki z miodem, pieczone ananasy, melona z kawiorem, wysuszę parę flaszek konia-ku, zaproszę panienki i w ogóle zafunduję sobie nieziemsk ą balangę! A czy to ja gorszy niż uczniowie? Podpaliłem szkołę? Podpaliłem. To i na wakacje sobie zapracowałem.

Wrzucał do walizki rozmaite graty przydatne w podróży. Niebawem jednak alkohol wzi ął górę i staruszek, padłszy na barłóg, zasn ął snem sprawiedliwego.

*

*

*

Jakub stał na przystanku PKS-u i studiował w zadumie rozkład jazdy.

— Lublin, byłem; Krasnystaw, byłem; Chełm, byłem; Zamość, byłem. . . Cholera, co za dziura, nigdzie daleko nie można st ąd pojechać. . .

— A dok ąd chcesz jechać?

Jakub odwrócił się i zobaczył swojego przyjaciela, Semena.

— No pojechać na wakacje chciałem — powiedział. — Ale sam zobacz, nigdzie się nie da. . .

Semen założył na chwilę okulary i przestudiował rozkład jazdy.

— Faktycznie — mrukn ął. — Trzeba by z przesiadk ą.

— Co to jest przesiadka? — zainteresował się Jakub.

— Jak jedziesz gdzieś, a tam wsiadasz w następny pekaes. . .

— A, to tak, jak do Warszawy — mrukn ął. — To rozumiem. No, można by i z przesiadk ą.

— A co cię tak nagle przypiliło, żeby jechać na wakacje?

— No, bo jeszcze nigdy nie byłem — Jakub lekko się zaczerwienił.

— To faktycznie najwyższy czas — kiwn ął głow ą Semen. — Wiesz co, trzeba się dobrze zastanowić, dok ąd chcesz jechać. A tak myśleć na sucho to raczej trudno. . .

— Faktycznie — zgodził się Jakub, patrz ąc na drzwi pobliskiej gospody.

76

*

*

*

Minęło trochę czasu. . . Przed Semenem stało osiemnaście opróżnionych kufli od piwa, przed Jakubem dwadzieścia.

— Wakacje — wrócił do tematu egzorcysta. — Jedzie się nad morze albo w góry, oddycha świeżym wiejskim powietrzem, wypoczywa na łonie przyro-dy. . .

— Widzę tu pewien problem — powiedział Semen. — Tu też mamy wiejsk ą przyrodę, znaczy powietrze i łono też by się znalazło — szczypn ął przechodz ąc ą kelnerkę w pośladek.

— Ale trzeba odpocz ąć po trudach szkoły — ci ągn ął Wędrowycz. — A do tego koniecznie trzeba gdzieś wyjechać. Przecież to żaden odpoczynek w domu. . .

Wiem coś o tym, bo już tyle lat b ąki zbijam. . .

Kozak kiwn ął głow ą.

— A co byś jeszcze chciał? Staw jest, po wzgórzach można się wspinać. . .

No, prawie można, to nawet lepiej, bo do przepaści nie wpadniesz.

— Ale nie ma tu hotelu z barkiem i striptizem. . . — poskarżył się Jakub.

— A po co ci striptiz. . . Przecież masz dziewięćdziesi ąt lat.

— No to co. Jest taki niebieski proszek, co się wigry nazywa. . .

— Coś ci się popieprzyło, wigry to nazwa roweru.

— A ja myślałem, że na cześć jeziora. No, nieważne. Jest taka niebieska ta-bletka, a potem nawet staruszek może iść podrywać młode dupcie.

— Aż tak zmienia wygl ąd zewnętrzny? Coś podobnego — zdumiał się Semen. — A więc hotel, barek, striptiz. . .

— I jeszcze basen hotelowy z podświetlan ą wod ą. I sauna. . .

Do gospody weszli Józef Paczenko i Tomasz.

— O, nieźle zatankowaliście — zauważył Józwa. — Problem jakiś macie, że tak?. . . — gestem wskazał kufle.

— Mam problem — płaczliwie powiedział Jakub. — Chcę na wakacje, do hotelu.

— Wot te na. Też ci się na starość odwidziało. . . Hotel. To drogo kosztuje.

— Ale ostatni raz byłem jeszcze przed wojn ą — mrukn ął egzorcysta. — I niezbyt pamiętam. A forsę mam.

— Czekajcie — powiedział Semen. — Coś mi się zdaje, że widzę rozwi ązanie naszych problemów.

Nastawili ciekawie uszu.

— Pamiętacie, co pisali w gazecie?

— Której? — zapytał Tomasz.

— O tym przejściu granicznym na Ukrainę, co je koło Mircza uruchomili.

— Pamiętam — mrukn ął Józef. — To dlatego tyle ruskich samochodów jeździ teraz przez nasz ą wiochę.

77

— Właśnie. To najbliższa droga na Krasnystaw i Lublin. . . Co powiecie na to, żeby założyć własny hotel? Koło szosy. . .

— Ale ja chciałem gdzieś dalej pojechać — westchn ął Jakub. — Przecież nie jeździ się na wakacje do własnej wsi.

— To też przemyślałem — powiedział Józef. — Pamiętacie, niedaleko st ąd w Uhaniach jest opuszczony pałac. W sam raz miejsce na taki interes. . .

— Ten, co był kiedyś Herbapol? — domyślił się Tomasz. — To jest myśl.

Tylko trzeba wyremontować deczko.

— Zrzucimy się po stówaku i wynajmiemy na trzy dni kilku Ukraińców. Ku-pimy trochę najpotrzebniejszych mebli. . . Pomyślcie, turyści, forsa, własny biznes. . .

— Hy! — ucieszył się Jakub. — To kiedy możemy zaczynać?

— Jutro — Semen waln ął pięści ą w stół. Część kufli pospadała. — Jutro za-bierzemy się za urz ądzanie hotelu. Trzeba oblać pomysł. Barman, szampana!

Ajent nadszedł, nios ąc butlę gazowańca. Korek hukn ął w sufit, a do rżniętych w krysztale kieliszków polała się struga aromatycznej pryty jabłkowej z b ąbelka-mi.

*

*

*

Był ranek. Czterej przyszli hotelarze stali przed zrujnowanym pałacem. Po całonocnej balandze bardzo bolały ich głowy.

— To tutaj — z przepalonego spirytusem gardła Jakuba wydobył się zachryp-nięty głos.

— Więc wejdźmy — Semen przyładował siekier ą w kłódkę zamykaj ąc ą so-lidne, przedwojenne jeszcze drzwi.

Wkroczyli do holu. Myszy z piskiem uciekały im spod nóg.

— Ciekawe, dlaczego ten pałac został porzucony? — zamyślił się Tomasz. —

Pamiętam ludziska gadali, że tu straszy.

— E, pierdoły — mrukn ął Jakub.

Jednak, gdy przekraczał próg, poczuł jak ostrzegawczo podnosz ą mu się włoski na ręce.

Na parterze było kilka niedużych pomieszczeń oraz salon z zapadnięt ą podło-g ą i kuchnia. Na piętrze jeszcze kilka. W pokojach stały połamane meble, głównie niestety biurowe. Szyby w oknach były trochę popękane, farba nieco odłaziła ze ścian, ale wszystkim czterem wczasowiczom przyszły hotel bardzo się spodobał.

— Można by zrobić i sanatorium — rozmarzył się Semen. — Będzie sauna, gabinet masażu, hydroterapia, k ąpiele błotne. . .

— S ą tu uzdrawiaj ące błota? — zdziwił się Tomasz.

78

— A czy ja powiedziałem, że to maj ą być uzdrawiaj ące k ąpiele błotne? —

Zdziwił się kozak. — To będ ą zwyczajne k ąpiele błotne. Pacjenci i tak nie zauwa-

ż ą różnicy. A błoto jest zaraz za pałacem.

— Hydroterapia. . . — Jakub wydukał świeżo przyswojone słowo. — Co to jest?

— Leczenie wod ą. Jak w Krynicy Górskiej — wyjaśnił jego przyjaciel.

— Wody mineralne czy bicze wodne? — zagadn ął Tomasz.

— Wody mineralne. Wprawdzie takich tu nie ma, ale to nie problem. Z braku naturalnych wód mineralnych sami zrobimy tu mineralne źródło. Wsadzimy kawał soli bydlęcej do spłuczki w kiblu — wyjaśnił Semen. — Ona się wolno rozpuszcza i ma mikroelementy. Po każdym poci ągnięciu za sznurek będziemy mieli kilka litrów świetnej wody leczniczej . . . Do tego ziołolecznictwo. Zioła z górskich ł ąk. . .

— Tu nie ma gór — zauważył Józef przytomnie.

— Ale za to cały strych zawalony jest suszonymi ziołami z czasów, jak był tu

„Herbapol”. A w razie, gdyby zaczęło brakować, rozcieńczymy sianem! I trzeba ustawić reklamę przy szosie. . . Niech ludzie wiedz ą, że tu teraz nasz hotel.

Do wieczora zamietli budynek, namalowali i wywiesili szyld, oraz urz ądzili jeden pokój dla potencjalnych gości.

*

*

*

Czterej hotelarze spali snem sprawiedliwego, gdy w pokoju na piętrze, umieszczonym dokładnie nad recepcj ą, zmaterializowały się dwie przeźroczyste sylwetki.

— Obcy w naszym pałacu — wymamrotała ta bardziej przeźroczysta.

— Trzeba wykurzyć — warkn ął drugi duch. — Jak się udało wygonić st ąd tych z „Herbapolu” to i z tymi nam jakoś pójdzie.

Semen ockn ął się z dziwnym wrażeniem, że coś mu się przygl ąda. Wsłuchał

się w ciemność. Gdzieś w trzewiach budynku rozległy się ciężkie kroki. A potem zabrzęczał łańcuch wleczony po kamiennej posadzce. Semen zbudził Jakuba.

— Co jest? — mrukn ął Wędrowycz. — Wódkę przywieźli?

— Posłuchaj tego. . .

Egzorcysta usiadł na wyrku i wsłuchał się w ciemność.

— Hy, poltergejsty — zidentyfikował.

— Gadaj po ludzku.

— Duchy. Obudź mnie, jak się naprawdę zbliż ą.

— Uch, ty hieno cmentarna od siedmiu boleści! — zawył Semen, budz ąc pozostałych wspólników. — Idź je załatw, jak jesteś egzorcyst ą!

— S ą wakacje — zaprotestował staruszek.

79

— Jak ich nie pogonisz, zacznę ci wystawiać rachunki za pobyt w naszym hotelu — warkn ął Semen. — Jak się umawialiśmy? Pracujemy razem i dzielimy się zyskami. . . A ty lekceważysz swoje obowi ązki.

— No dobra, już dobra, pójdę. . .

Wędrowycz wygrzebał się spod poplamionego koca i poczłapał na piętro.

Wszedł do pokoju i przez dłuższ ą chwilę patrzył ponuro na dwa duchy.

— No, co jest? — warkn ął. — Egzorcysta przyszedł.

— Gówno tam, a nie egzorcysta — powiedział wyższy duch. — Słyszeliśmy wszystko. Masz teraz wakacje, to nie możesz pracować.

Jakub poskrobał się po głowie.

— No, to chyba faktycznie nie można — mrukn ął. — Załatwimy to inaczej.

Wyj ął z cholewy gumofilca piersiówkę i szklankę. Nalał sobie po brzegi.

— Ja się z wami napiję, a wy już nie będziecie nas straszyli — powiedział

surowo.

Stukn ął szklank ą o ścianę i wychylił j ą duszkiem. Obie zjawy rozwiały się w powietrzu.

— Rany Julek — mrukn ął, stoj ący w drzwiach, Semen. — To taki z ciebie egzorcysta?

— Ważne, że poszły sobie w diabły — mrukn ął Wędrowycz. — Idę spać. . .

— Ale czy to skutecznie?

— Oczywiście. Na Ukrainie tak właśnie pozbywaj ą się duchów z nawiedzonych domów. . .

*

*

*

Cały następny dzień czterej wspólnicy spędzili bardzo pracowicie. Zamietli cały budynek, zaklajstrowali glin ą mysie dziury, wykarczowali chwasty.

Zmierzchało już, gdy przed hotelem zatrzymał się z piskiem opon fiat „cien-kocienko”. Jakub przerwał oliwienie mózgu szampanem.

— Goście — poinformował Semena.

Stary kozak uśmiechn ął się.

— No, nareszcie — mrukn ął. — Już się obawiałem, że nam ten interes splaj-tuje. . .

Z samochodu wygramoliła się parka ubrana w adidasy i dresy. Przy paskach wisiały im telefony komórkowe.

— Kurde — powiedział w zadumie Jakub. — Takich to ja nie lubię.

— Co poradzić. To klienci. . . Musimy ich gościć, ale że ja takich też nie lubię, postaramy się, żeby cały interes nam się odpowiednio opłacił.

— He, he, he — roześmiał się Józwa. — No, to do dzieła.

Semen wyszedł na ganek i stan ął pod kolumnami. Uśmiechn ął się czaruj ąco, pokazuj ąc zęby odzyskane od Jakuba.

80

— Może pokój z widokiem na góry?

— Dawaj — warkn ął dresiarz. — Byle jaki.

Dostali najlepszy, to znaczy jedyny już urz ądzony.

— Kurwa, co za jebana nora — warkn ął gość.

— Misiaczku musimy tu zostać — powiedziała dresiarka uwieszona jego ramienia. — Zmęczyło mnie to jechanie.

— Co sobie państwo życzycie na kolację? — zapytał Tomasz.

— A co jest? — mrukn ął dresiarz.

— Mamy praktycznie wszystko. Oczywiście w granicach rozs ądku. Ale piwo nam się skończyło. To prowincja. S ą kłopoty z regularnymi dostawami.

— Macie sake?

— Mamy.

— Dawajcie, więc dwa kotlety schabowe, bakłażany i po kieliszku sake. Jakoś nigdy nie mieliśmy okazji tego pić.

— Na pewno nie będ ą państwo rozczarowani — uśmiechn ął się z przymusem.

A potem wyobraził sobie rachunek i poczuł się odrobinę lepiej. Pobiegł do kuchni przekazać zamówienie.

— Co to s ą bakłażany? — zdziwił się Jakub.

— Takie zielone kalafiory — wyjaśnił Semen. — Pamiętam, jadłem takie w klubie oficerskim, jeszcze przed pierwsz ą światow ą. . .

— Wy róbcie schabowe, a ja zajmę się bakłażanami — zaproponował Tomasz.

Jego propozycja została przyjęta z wdzięczności ą.

— Jak tego dokonasz? — zaciekawił się Jakub. — W gminie takie nigdzie nie rosn ą. Zauważyłbym. . .

Wspólnik wybiegł na chwilę. Wrócił z butelk ą w ręce. Do garnka wrzucił

zwykłego kalafiora, a następnie zalał go ciecz ą z flaszki.

— Zielona bejca — wyjaśnił z dum ą.

— Chcesz go pomalować? — zdziwił się Semen.

— Gdy dodam do wody barwnika, kalafior, gotuj ąc się, złapie barwę. Jeśli chcecie, to mogę zrobić nawet czerwone.

Czerwonych akurat chwilowo nie potrzebowali.

— A jeśli się otruj ą? — zadumał się Józwa.

— Mamy lekarza na pokładzie! — Tomasz klepn ął go po ramieniu.

— No faktycznie, w wojsku byłem pomocnikiem pielęgniarza — uśmiechn ął

się staruszek.

— Przy zatruciu zakopuje się chyba do ziemi — Semen usiłował przypomnieć sobie zatarte, co nie b ądź, wiadomości z dziedziny medycyny.

— Do ziemi zakopuje się porażonych pr ądem — sprostował Jakub. — Ziemia wyci ąga elektryczność. Ze wszystkiego. Nawet piorunochron się do ziemi doprowadza, znaczy i piorun może łykn ąć — wyraził swój pogl ąd. — Na zatrucie stosuje się okłady z ciepłych jeszcze końskich p ączków.

81

— Końskie p ączki s ą dobre tylko na ból zęba — zaprotestował Tomasz, leczony w ten sposób, swojego czasu, przez dziadka. — Przy zatruciu stosuje się lewatywę z mleka.

— Nie mamy mleka.

— To może z mleka w proszku? — zaproponował.

— Na sucho?

— Na razie jeszcze się nie otruli, więc nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, zanim go przeskoczymy.

— To nie tak. Lepszy niedźwiedź w garści. . .

— A przeskakuje się dołki, które się kopie — wyraził swój pogl ąd Józef. —

A tak właściwie to, co to jest ta sake?

— Chińska wódka z ryżu — wyjaśnił Semen. — Piliśmy tak ą w Mandżurii w 1904. . .

— To chyba japońska? — zdziwił się Jakub. — Wojna była z Japońcami. . .

Ale z ryżu?

— Tak. Dresy wspominali, że nigdy jeszcze tego nie mieli okazji pić, więc myślę, że możemy poeksperymentować, w granicach rozs ądku.

— Musi mieć odpowiedni smak i zapach. I chyba jest oleista — dodał Tomasz.

— Jesteś pewien?

— Chyba czytałem o tym w jakiejś ksi ążce. Ale głowy bym nie dał. Jak pili-

ście w Mandżurii, to smakowała olejem?

— Nie pamiętam — wyznał Semen. — To było sto lat temu. . .

Jakub przymkn ął oczy. Wchodził w trans. Po chwili wiedział już, co zrobić.

Wlali do garnka bimbru, dodali kleiku ryżowego i oleju silnikowego, po czym ubili to mikserem w homogeniczn ą ciecz. W smaku było fatalne.

— Może to i lepiej — zauważył stary kozak. — Przynajmniej nie będ ą prosili o dolewkę. Co ze schabowymi?

— Racja! — Jakub paln ął się w głowę. — Mięso. . .

Zlazł po drabinie do lochu pod kuchni ą. Miotało się tu kilka schwytanych we wsi kundli.

— No, pieski, który najbardziej przypomina w smaku prosiaczka? — zapytał, wyci ągaj ąc z cholewy buta bagnet.

Wreszcie kolacja była gotowa. Tomasz zaniósł j ą do pokoju gości i postawił

na stole.

— Życzę smacznego.

— To brokuły, a nie bakłażany, ty głupi dziadu — kobieta pokazała palcem soczyście zielonego kalafiora.

Brwi Tomasza uniosły się w niemym pytaniu.

— Bakłażany to takie podłużne i fioletowe — wyjaśnił dresiarz. — Za tak ą głupotę warto by was bejsbolem po łbach pomacać.

— Mam to zabrać?

82

— Jasne, ty idioto!. . .

Personel, znużony całodzienn ą harówk ą, udał się na spoczynek. Jednak zaledwie po kilku godzinach nast ąpiła pobudka. Robota czekała. Jakub i Józef, tr ąc niewyspane oczęta, zjawili się w kancelarii. Semen promieniał.

— Duchy — oświadczył głośno i dobitnie.

— Duchy przyszły? — zdziwił się egzorcysta. — Zaraz je wykurzę. . . Albo może lepiej niech duchy wykurz ą nam gości. . .

— Nie. My jako duchy będziemy straszyli — wyjaśnił kozak. — Dobry plan, nie s ądzicie?

— A po co? — zdziwił się Wędrowycz. — Nie lepiej prawdziwe wywołać?

— Skoro zapłacili, to należy im się atrakcja. A co do prawdziwych, potrafisz im kazać robić coś konkretnego?

Jakub poskrobał się po głowie.

— Nigdy dot ąd nie próbowałem — mrukn ął.

Wszedł Tomasz. Usłyszawszy instrukcje, był lekko zaskoczony, ale mimo za-spania natychmiast poj ął piękno i genialn ą prostotę tego planu.

— Jak to zrobimy? — zapytał.

— Józef będzie chodził w podkutych butach piętro wyżej i pobrzękiwał łań-

cuchem. Ty, przyjacielu, podniesiesz im na kiju kościotrupa do okna.

— Sk ąd wezmę?

— Pożyczyłem ze szkoły — wyjaśnił Semen z dum ą. — W czasie wakacji i tak niepotrzebny. Stoi w szafie za tob ą.

— Z pracowni biologicznej — domyślił się Józef. — Hy, hy. Całkiem jak prawdziwy. A ty, co będziesz robił?

— Ja, ubrany w firankę, będę straszył wewn ątrz.

Rozeszli się do swoich zadań. Obaj kombinatorzy właśnie zajęli swoje stano-wiska, gdy z pokoju gości rozległ się przeraźliwy krzyk, a zaraz po tym hukn ął

strzał.

— Łoj, coś nie poszło — zafrasował się Jakub i ruszył pędem w stronę pokoju.

Gdy nadbiegł, jego szef leżał nieruchomo na podłodze korytarza, a dres stał

w drzwiach pokoju z dymi ącym jeszcze pistoletem w ręce.

— Jakżeś mógł? — krzykn ął egzorcysta. — Zabiłeś, kutasie, człowieka!

— Co on robił w środku nocy, w moim pokoju, ubrany w prześcieradło? —

warkn ął dresiarz.

— To nie prześcieradło, tylko firanka! Chciał j ą zawiesić, żeby było miło i przyjemnie, jak rano wstaniecie, a ty mu bez dania racji kulę w brzuch. . .

Nadbiegł Tomasz.

— Gdzie ranny? — zapytał — Jestem doktorem!

Józef, który też nadszedł, miał na końcu języka, że to on miał być doktorem, ale powstrzymał się. Tomasz przyklękn ął koło ciała szefa i zręcznie wycisn ął mu 83

na koszulę pół tubki keczupu. Semen widocznie dochodził do siebie, bo nieznacznie puścił do niego oko.

— On nie żyje — powiedział, obracaj ąc ciało tak, aby gość mógł na własne oczy zobaczyć „wielk ą krwaw ą plamę”.

— To. . . tylko straszak — dres stracił cał ą pewność siebie.

— Wytłumaczysz się w s ądzie!

— Ja nie chciałem. . . — łzy zaczęły kapać na dres.

— Minimum osiem lat — powiedział Wędrowycz ponuro. — I należy ci się. . .

A za sam dres jeszcze ze dwa lata dołoż ą. . . Z drugiej strony — mrugn ął. — Niby świadków nie ma. . .

— Aha! — ucieszył się gość.

— Ale. . . — Józef zrobił palcami gest liczenia pieniędzy. — Oczywiście nasz biedny przyjaciel. . . Przeżył dwie wojny światowe. Razem wiele butelek wysu-szyliśmy. A teraz trzeba go będzie zakopać w lesie, jak psa. . .

— Ile? — zapytał morderca ochoczo.

— Pięć tysięcy nie jest chyba zbyt wygórowan ą sum ą — mrukn ął „przyjaciel zmarłego”.

— Nie mogę dać wam wszystkich moich pieniędzy.

— Uważam, że zważywszy okoliczności, wszelkie targi s ą tu nie na miejscu.

Dresiarz popatrzył na ciało, które znachor nakrył firank ą i z westchnieniem wydobył z kieszeni grubaśny portfel. Pracownicy zanieśli ciało szefa do kancelarii. Semen ści ągn ął z siebie pobrudzon ą koszulę i założył czyst ą.

— Jesteś ranny? — zapytał Jakub.

— Nie, ten patałach spudłował. Swoj ą drog ą, to nisko mnie wyceniliście. . .

Pięć tysięcy. . . Trzeba było zaż ądać więcej.

— Doliczymy jeszcze rano za pogrzeb — uśmiechn ął się Tomasz. — Tak czy siak, nasza firma, można powiedzieć, rozkwita. Pięćdziesi ąt starych milionów za jeden dzień pracy. . .

Niestety, rankiem okazało się, że pechowi goście ulotnili się w nocy.

— Kurde — skwitował to Semen. — Nie będzie pogrzebu. . .

A potem wysłał swoich wspólników po piwo.

*

*

*

Jakieś dwie godziny później Jakub i Józef zatrzymali wypakowany flaszkami dziecięcy wózek przed budynkiem i wbili zdumione spojrzenie w dwa samochody na niemieckich numerach, zaparkowane przed wejściem na trawniku.

Wszystko wskazywało na to, że ich właściciele s ą wewn ątrz.

— Mercedes i nowiutka Toyota — zauważył Jakub. — Ciekawe, ciekawe.

— Widać s ą już pierwsze ofia. . . to znaczy, pierwsi goście — zawyrokował

jego kumpel.

84

— Przecież hotel nie jest jeszcze wykończony.

Obaj pracownicy udali się do kancelarii. Dyrektor, czyli Semen, siedział za biurkiem i pogwizdywał radośnie.

— Jakie instrukcje?

— Przyjechali Niemcy. Cztery sztuki. Jeden stary hitlerowiec i jego trzej, chyba, synowie. Strasznie agresywna hołota. Cały czas dr ą na mnie mordy. W dodatku po szwabsku, więc nic nie rozumiem. Chyba coś im się nie podobało.

— Ja słabo znam niemiecki — zastrzegł Józef.

— A ja bardzo słabo — mrukn ął Jakub.

— Nie szkodzi. Tomasz trochę mówi. Wy dwaj na razie nie pokazujcie im się na oczy — nachylił się i szeptem przekazał szczegółowe instrukcje. Obaj starusz-kowie pobrali ze skrzyni broń i wymknęli się z hotelu.

Do kancelarii wszedł Tomasz. Przez ostatnie dwadzieścia minut czytał rozmówki polsko — niemieckie, teraz uznał, że jest gotów. Niemcy bez przerwy dzwonili dzwonkiem i coś wywrzaskiwali.

— Co robimy? — zapytał Tomasz. — Nie lubię Szkopów. . .

— Ja też nie, ale zanim ich spławimy, musz ą uiścić należność za pobyt. . .

Idź i zapytaj, czego do cholery im się zachciewa, a potem zaoferujesz im pomoc medyczn ą.

— A jeśli nie będzie im potrzebna?

— Żaden problem. Po prostu zaprawimy czymś obiad i stanie się absolutnie niezbędna.

— Na przykład środek na przeczyszczenie?

— Dobry pomysł. Należy im się. Ponadto myślę, że tak czy siak należy nauczyć ich grzeczności.

— Mały nocny atak, hmm. . . weteranów?

— Myślę, że to wręcz nasz patriotyczny obowi ązek.

Obaj hotelarze roześmieli się ponuro.

*

*

*

Niemcy siedzieli w pokoju i klęli metodycznie pod adresem obsługi hotelowej.

Wszedł Tomasz.

— Dzień dobry — powiedział. — Jakie panowie maj ą życzenia? — Mówił

z fatalnym akcentem, ale jakoś zrozumieli.

— Ty świnio niemyta! — wydarł się stary. — To ma być hotel? Szyb w oknach nie ma! Mebli też nie ma! Ponadto chcemy się umyć, a wy, brudasy, nie macie tu nawet łazienki!

— My, nie brudasy — sprostował z godności ą. — Rzeka jest dziesięć minut drogi st ąd. Woda w niej nie jest zimna, jak już człowiek przywyknie. . .

85

Bluzgali przez dobr ą chwilę, nic przebieraj ąc w słowach. Gdy skończyli, mógł

przyst ąpić do dalszych rokowań.

— Co panowie sobie życz ą na obiad?

— Macie niedźwiedzie mięso?

— Mamy — zełgał bez zmrużenia oczu.

— Cztery porcje niedźwiedziej łapy. Do tego kartofle, sałata i piwo.

— Jakieś choroby? Ja lekarz. A tu i sanatorium.

— Ja mam reumatyzm — powiedział były esesman. — Ale tego nie wyle-czysz. Proszki przeciwbólowe możesz przepisać?

— Do obiad, wy zdrowy. Ja fachowiec od reumatyzm!

Niemiec zdziwił się.

— Donerweter — powiedział. — Jak wy to leczycie?

— Mamy bardzo nowoczesne metody medycyny ludowej — wyjaśnił Tomasz. — Szybko i skutecznie, to nasza dewiza. . .

Niemiec na swoje nieszczęście uwierzył w zapewnienia Tomasza. Ale, jak tu nie wierzyć człowiekowi ubranemu w taki ładny, biały fartuch. O tym, że fartuch był nie lekarski, ale rzeźnicki, Tomasz nie wspominał. Zreszt ą i tak nie znał od-powiednich słów. . .

Poszli razem do gabinetu zabiegowego. Semen oczekiwał swojego pracowni-ka w korytarzu.

— No i czego chc ą? — zapytał, gdy Tomasz i jego pacjent przechodzili obok.

— Szyb w oknach, mebli i coś zjeść. Głodni, znaczy. . .

— Szyby? Przecież dostali pokój z szybami. No, może trochę s ą popękane, ale czego to im się zachciewa. . . Mebli i tak więcej nie dostan ą, a do jedzenia?

— Pieczeń z niedźwiedziej łapy, sałatę, kartofle i piwo.

— Bezczelni. Czy oni naprawdę uważaj ą, że będę niszczył przyrodę, zabijał

malutkie misie tylko po to, aby mogli sobie napchać kałduny? Biedne niedźwiadki, bł ąkaj ące się samotnie po górach. . . Zreszt ą, najbliższe góry sto kilometrów st ąd. . .

— To, co robimy? Powiedziałem, że będ ą misie. Może z zoo w Zamościu skombinować?. . .

Semen machn ął ręk ą.

— No cóż. Klient nasz pan. Zarżnie się pieska, sałata rośnie, kartofle mamy, Jakub przywiózł skrzynkę piwa. Cholera wie, ile wychlaj ą, zreszt ą ja też lubię piwo. . .

Ruszył do kuchni, a konował-samozwaniec i pechowy pacjent poszli do gabinetu zabiegowego.

Semen nie zd ążył jeszcze zarżn ąć psa, gdy budynkiem wstrz ąsn ął przeraźliwy, pełen bólu i urażonej godności skowyt. Dobiegał z gabinetu zabiegowego.

— Oj, coś Tomasz przesadził — mrukn ął dyrektor. — Owce należy strzyc, ale nie obdzierać ze skóry. . .

86

Rzucił się do drzwi gabinetu. Młodzi Niemcy byli już na miejscu. Kopali z fu-ri ą butami. Drzwi jednak były, o dziwo, mocne. Tylko futryna obrysowała się.

— Rozwal ą mi hotel — jękn ął Semen. Ale zaraz spłyn ął na niego spokój. —

Jak rozwal ą, to będ ą musieli zapłacić — uspokoił sam siebie.

Skowyt zamienił się w jęk.

— Elektryczność nie pomogła? — usłyszeli z wnętrza głos znachora. — Nie szkodzi. Mamy jeszcze ludowe metody. Ja tam Szwabów nie lubię, ale jak obiecałem, to dotrzymam słowa.

Synowie kopali w drzwi z coraz większym zapałem. Wreszcie drzwi padły.

Młodzi wpadli do wnętrza. Oczom ich ukazał się zabawny i pouczaj ący widok.

Staruszek leżał przywi ązany do stołu, zaś konował smagał go po plecach i poślad-kach wiechciem pokrzyw.

— Jak sobie przypomnę tę świnię Hitlera, to aż mam ochotę przeprowadzić dwutygodniow ą kurację — mruczał sam do siebie.

Stary znowu zawył. Synowie rzucili się bić doktora. Semen doszedł do wniosku, że najwyższy czas interweniować. Wystrzelił z rewolweru w sufit. Huk podziałał na gości jak kubeł zimnej wody. Emocje opadły.

— Jak wam się nie podobaj ą nasze zabiegi lecznicze. . . — zacz ął Tomasz.

— Wynosimy się st ąd! — zawył stary Niemiec. — Dość tego. Jeszcze tu wró-

cimy. . . z Wehrmachtem!

Oblicze Semena rozjaśnił uśmiech. Zrozumiał prawie wszystko.

— Żałujemy, ale to wolny kraj, nie będziemy więc panów zatrzymywali. Ro-zumiecie jednak, że należy uiścić rachunek.

— Jaki znowu rachunek? — wściekli się goście, gdy Tomasz przetłumaczył

im jego słowa.

Staruszek nie przestawał się promiennie uśmiechać. I ci ągle trzymał w dłoni rewolwer.

— Pobyt w hotelu dwa tysi ące złotych za dobę.

— Jesteśmy tu od godziny!

— Za każd ą rozpoczęt ą dobę — uściślił. — Ponadto koszta zabiegów lekar-skich jeszcze tysi ąc.

— Co?! — wściekł się były pacjent. — Za tego znachora, konowała, mordercę?

— Pr ąd sto złotych, pokrzywy sto. Robocizna trzysta. I jeszcze pięćset na podatki, w ramach dostosowywania naszej medycyny do norm Unii Europejskiej.

Ponadto opłaty parkingowe, pięćset za samochód, czyli jeszcze tysi ąc. Do tego obiad.

— Przecież nie jedliśmy! — wściekł się któryś.

— Ale zaczęliśmy już szykować. Zmarnuje się, a niedźwiedzie nie rosn ą na drzewach. Tak, więc w sumie jesteście nam winni. . .

— Nic nie będę płacił! — wrzasn ął Niemiec.

87

Coś szczęknęło metalicznie w rewolwerze.

— Jestem spokojnym, pokojowo nastawionym człowiekiem — powiedział Semen (Tomasz cały czas dzielnie tłumaczył). — Ale gdy wychodziłem z zakładu dla umysłowo chorych, lekarze ostrzegali mnie, abym unikał stresów. A ja nie mogę unikać stresów. Za każdym razem, jak sobie przypomnę przygody z partyzantki. . .

Stary Niemiec przypomniał sobie ciężkie walki, toczone w pobliskich górach z członkami polskiej i ukraińskiej partyzantki i zadrżał. Zapłacili wszystko i wynieśli się w diabły.

— Ładne wozy — westchn ął Tomasz, gdy znikli za zakrętem.

— Nie wszystko stracone — uspokoił go Semen.

A potem wyj ął z kieszeni rakietnicę i wystrzelił zielon ą racę. Kilka kilometrów dalej Jakub Wędrowycz i Józef Paczenko przeci ągnęli w poprzek drogi dwie-

ście kilogramów drutu kolczastego, odczepionego z płotu byłego pegeeru. Oba samochody musiały się zatrzymać. Zagraniczni turyści wysiedli. Wówczas obaj panowie wyłonili się z krzaków. Mieli na sobie kurtki z owczej skóry, wywrócone sierści ą na wierzch, co przyjemnie kontrastowało z ciemnymi okularami i kape-luszami borsalino. Wygl ądali jak skrzyżowanie Janosika z gangsterem z Chicago, z lat trzydziestych. Do tego mieli pepesze wisz ące na konopnych sznurkach. Stary Niemiec na ten widok poczuł przypływ wspomnień. . . Wtedy pod Stalingradem Hans podniósł z ziemi porzucon ą pepeszkę i spróbował wystrzelić. Odrzut okręcił

go dookoła osi. . . Wielu dzielnych chłopaków padło na ziemię, skoszonych t ą se-ri ą. A na koniec zgin ął też i Hans. . . Pepesza rozerwała mu się w rękach. . . A tu były aż dwie.

— Jesteśmy rozbójnikami powiedział Józef, tak dla porz ądku. Właściwie nie było to potrzebne, napadnięci sami się już tego domyślali.

— Ile? — zapytał zgaszonym głosem któryś.

— Wszystko.

— Jak to wszystko?

— Jesteśmy ubogimi emerytami — wyjaśnił Jakub bardzo łamanym niemiec-kim. Wszystko nam się przyda.

Po długich targach pozwolili Niemcom zatrzymać slipki, ale bez gumek.

*

*

*

Jakieś pół godziny później, koło przystanku PKS, stan ął zdobyty na Niemcach mercedes z wymalowanym na burcie napisem „Taxi”. Wewn ątrz siedział Tomasz, tylko on miał prawo jazdy, i jak przystało na taksówkarza, czytał gazetę. Pierwsza ofiara pojawiła się dość szybko. Dobrze zbudowany facet w garniturze z teczk ą w ręku.

88

— Macie tu gdzieś niedaleko nowo otwarty hotel? — zagadn ął.

— Ano, jest tu coś takiego — uśmiechn ął się Tomasz.

— Więc zawieź mnie do hotelu — polecił przybysz, sadowi ąc się w aucie.

Do pałacu z przystanku nie było daleko. Niecałe trzysta metrów.

— Ile się należy? — zapytał, sięgaj ąc po portfel.

Wyobraźnia Tomasza, podbudowana ostatnimi wypadkami, pracowała wyj ątkowo szybko.

— Pięćset złotych — paln ął.

Facet obrzucił go fachowym spojrzeniem.

— Jako przedstawiciel urzędu skarbowego widzę tu pewne, nazwijmy to, nie-doci ągnięcia. . . — powiedział, cedz ąc słowa. — Na przykład brakuje w tej taksówce taksometru. A poza tym powinieneś mieć kasę fiskaln ą, bo jak wystawisz rachunek? A tak w ogóle, to chętnie rzuciłbym okiem na twoj ą licencję.

Tomasz przez sekundę szukał rozpaczliwie wyjścia z sytuacji.

— Niczego takiego nie potrzebuję — powiedział z godności ą. — Ja jestem szara strefa.

— Wobec tego czuję się zwolniony z płacenia — oświadczył urzędnik.

— Wolna wola. Liczę do trzech — warkn ął taksówkarz. — Ale od razu powiem, że taxi-mafia nie puszcza takich klientów żywych. . .

W otwartej skrytce na rękawiczki ponuro zabłysła lufa rewolweru. Obok leżał

jeszcze granat. Pasażer zbladł i zapłacił, ile się należało. Taksówka odjechała.

Dyrektor Semen stał przed budynkiem.

— Widzę, że i pana oskubała miejscowa taxi-mafia — zauważył z udawanym smutkiem.

Urzędnik zd ążył się otrz ąsn ąć.

— Uch, jak go dorwę. . .

— Co pan! Wykończ ą pana, jak wielu już w tej okolicy — stary kozak gestem ręki pokazał poletko, zastawione gęsto prostymi krzyżami z desek.

— Co to jest?

— Czasami porzucaj ą zwłoki na drodze albo w lesie. Naszym chrześcijańskim obowi ązkiem jest grzebanie tych, których nie udaje się zidentyfikować.

— Dlaczego się nie daje?

— Mafia często obcina głowy. Gotuj ą je potem, aż odpadnie mięso i sprzedaj ą studentom medycyny albo satanistom. Niektóre tortury, jak na przykład przypala-nie, też mog ą zniekształcić twarz tak, że staje się nierozpoznawalna.

Łgał oczywiście. Krzyże na polu były pozostałościami rusztowania, na którym ubiegłego roku ktoś hodował fasolkę. Spora odległość i brak rozpiętych drutów utrudniały właściw ą identyfikację zjawiska.

— Ach tak. . .

— Życzy pan sobie pokój z widokiem na góry?

89

Tu znowu lekko przesadził. Porośnięte lasem pagórki, jako żywo, gór nie przypominały.

— Nie. Nie zamierzam tu nocować.

— To może coś do zjedzenia?

— Nie.

— Mamy też różne napoje. . .

Semen zacz ął się dziwić. Gość był jakiś podejrzany.

— Ja tu przyjechałem w zupełnie innej sprawie. Jestem przedstawicielem urzędu skarbowego. Wpłyn ął właśnie donos, że prowadzicie tu panowie działal-ność gospodarcz ą i ci ągniecie z tego gigantyczne zyski. Tymczasem w naszych aktach brak informacji o zarejestrowaniu pana firmy. Co więcej, inspektorat ZUS

poinformował nas, że firma ta nie odprowadza należnych składek. . . Oczywiście, będziemy musieli nałożyć grzywnę, a jeśli to nie pomoże, grozi wam także od-siadka. Możemy również zaj ąć budynek. Nawiasem mówi ąc, ten pałac to prawdopodobnie samowola budowlana, bo w aktach mamy wpis, że na tym wzgórzu znajdował się zamek. S ądzę, że ten obiekt trzeba będzie wyburzyć. . .

Semen spokojnie wyci ągn ął z kieszeni granat i podsun ął urzędnikowi pod nos.

— Spierdalaj, pachołku — powiedział prawie czule. — A prijti tu jeszczo raz, kak ja tiebia uże proklataja!

Inspektor zamarł w pół słowa i ciężko łapi ąc powietrze, patrzył na cytrynkę.

Semen spokojnie docisn ął łyżkę i wyci ągn ął zawleczkę.

— Liczę do dwu — powiedział. — Raz. . .

Wróg rzucił się do ucieczki i po chwili znikn ął za zakrętem. Nie zdołał zwiać daleko. Koło drogi znajdowała się kępa krzaków, przy mijaniu której spotkał

trzech zamaskowanych drabów. Draby mieli w rękach pepesze.

— To jest napad — poinformował go Jakub. — Dawaj portfel!

— Ty draniu — powiedział drugi z napastników, którym był oczywiście Jó-

zef. — Na polecenie bezlitosnego systemu fiskalnego, sterowanego przez wiado-me zachodnie agentury, łupiłeś nasz naród, wysysałeś krew tej ziemi i z tego ludu.

Ale my, Komunistyczna Partia Naśladowców Janosika, nie dopuścimy do tego, aby tacy jak ty, pachołkowie imperializmu wszecheuropejskiego, niszczyli nasze społeczeństwo! Dopóki my istniejemy, w tych stronach zło nie zatriumfuje!

— Za swoje zbrodnie przeciw klasie robotniczo-chłopsko-kapitalistycznej zostałeś skazany na śmierć! — powiedział Jakub.

Schwytany przypomniał sobie poletko krzyży. Zbladł. Paczenko wydobył zza pazuchy zwój linki alpinistycznej z naszykowan ą pętl ą. Inspektor wyrwał się i krzycz ąc, pobiegł w dół. Nie gonili go — ści ągnęli maski.

— Cholera, żałuję, że dopiero na starość postanowiłem wreszcie pojechać na wakacje — westchn ął Wędrowycz. — Ile fajnych przygód mnie ominęło. . .

Józef parskn ął śmiechem.

90

Urzędnik był już daleko, ale usłyszawszy ten wybuch wesołości, jeszcze bardziej zwiększył tempo ucieczki.

— To nie dla mnie robota — mruczał sam do siebie. — Jeśli wyjdę z tego żywy, to rzucę w diabły to zajęcie i zostanę listonoszem.

*

*

*

Ze zdobyczn ą fors ą Jakub i Józef udali się do pobliskiej knajpy. Tymczasem, jakieś pół godziny później, pojawili się nowi goście. Było ich trzynastu i byli ubrani na czarno. Na ubraniach naszyte mieli tajemnicze symbole. W dłoniach trzymali walizki ozdobione srebrnymi okuciami.

— Hy, masoni — stwierdził Semen, obserwuj ący ich nadejście przez okno.

Pomylił się. To nie byli masoni. . .

— Witam panów — zagaił, wychodz ąc im na spotkanie. — Czego panowie sobie życz ą?

Z bliska okazało się, że domniemani masoni maj ą brody przycięte w szpic.

W ich oczach było coś, co bardzo mu się nie spodobało.

— Jesteśmy prześladowan ą mniejszości ą religijn ą — oświadczył ten z najbardziej spiczast ą brod ą.

— Wszyscy prześladowani znajd ą tu schronienie — Semen uśmiechn ął się do swoich myśli.

— Jesteśmy satanistami — wyjaśnił inny członek sekty.

Semen zmarszczył czoło i przeszukał swoj ą pamięć. Nie znalazł tam nic na ten temat, ale nie przej ął się tym specjalnie. Ostatecznie od dawna podejrzewał, że ma sklerozę.

— I co z tego? — zapytał ostrożnie.

Sataniści uśmiechnęli się szeroko.

— Ile to będzie kosztowało? — zapytał przywódca.

— Za cał ą grupę? Myślę, że tysi ąc dziennie. Posiłki extra.

— Możemy zostać miesi ąc?

— Ile zapłacicie, tyle zostaniecie — Semen wzruszył ramionami, ale uśmiechn ął się do swoich myśli.

Miesi ąc tu posiedz ą i będ ą płacili. . . Może nawet opłaci się dla nich uruchomić w hotelu mał ą bimbrownię?

— Czy jest tu miejsce, w którym będziemy mogli składać ofiary? — zapytał

inny członek sekty.

Semen zdziwił się. Nie dość, że zaakceptowali cenę, to jeszcze chc ą coś dorzucić?

— Ofiary wrzucajcie do puszki — wyjaśnił.

— Czy pod hotelem s ą piwnice? — zapytał przywódca.

91

— Oczywiście.

— Wobec tego je także bierzemy.

Sataniści szybko rozlokowali się w hotelu. Niebawem z knajpy nadeszli Jakub i Józef. Deczko się zataczali, ale szło im się bardzo przyjemnie.

— O, goście s ą? — zdziwił się Jakub, potykaj ąc się w holu o czarn ą walizkę z namalowanym pentagramem.

Weszli do kancelarii, gdzie Semen właśnie suszył flaszkę pryty.

— Goście? — zagadn ął Jakub.

— Aha, przemili ludzie, trzynastu. . . Powiedzieli, że s ą satanistami — wyja-

śnił stary kozak. — Inżynierowie czy co, ładnie ubrani, w czarne płaszcze. . .

— Sataniści — powtórzył Jakub w zadumie. — Coś mi to mówi. . .

Nagle paln ął się w głowę.

— Sataniści! — wykrzykn ął. — Czciciele diabła.

— Nie gadaj głupot — ofukn ął go Józef. — Nikt nie jest chyba na tyle głupi, żeby aż tak się pomylić. Modlić się do. . .

— Oni tak robi ą. I jeszcze zarzynaj ą ludzi na ofiary. . .

— Wspominali coś o ofiarach — mrukn ął Semen. — Więc im wystawiłem w holu skarbonkę. . .

— Stary, a głupi — westchn ął Jakub.

— Mam prawo. Skończyłem już sto lat. . . To, co wygonimy ich? Tylko jak?

Maj ą nad nami czterokrotn ą przewagę liczebn ą. . .

— Naślemy na nich bojówkę ZChN! — zaproponował Józef.

Wędrowycz zamyślił się głęboko.

— Mam pewn ą koncepcję.

Myślał jeszcze przez dłuższy czas, a potem zszedł do lochów pod pałacem.

Piwnica, w której siedzieli czciciele diabła, posiadała masywne drzwi, zaopatrzo-ne od zewn ątrz w potężn ą zasuwę. Nie namyślaj ąc się dużo, zasun ął skobel, a potem przyniósł trochę cegieł i wiaderko zaprawy, po czym zabrał się za murowanie.

Na tym właśnie przydybali go wspólnicy.

— Co ty, u diabła, robisz? — zapytał Semen.

— Sam zgadnij.

— Chcesz ich żywcem pogrzebać?

— Coś tak jakby. Z kancelarii prowadzi do piwnicy klapa. Będziemy im wrzucać żarcie, oczywiście za obopóln ą korzyści ą. Żadnych ludzi tam nie będ ą mogli męczyć, więc niech sobie siedz ą. Co najwyżej powyrzynaj ą się nawzajem.

— A jeśli będ ą problemy?

— Napuścimy im gazu łzawi ącego albo zalejemy wod ą.

— Bo ja wiem?. . .

— Do tego będziemy mieli atrakcję turystyczn ą. Zoo w podziemiach z cieka-wymi eksponatami.

— Może to i niegłupi pomysł.

92

W holu stała część bagaży. Obaj pracownicy firmy przeszukali je starannie, w celu zbadania, czy nie zawieraj ą niebezpiecznych przedmiotów. W wa-lizach i plecakach znaleziono osiem niebezpiecznych portfeli, zawieraj ących około dwu tysięcy złotych oraz trzy niebezpieczne zegarki. Zostały oczywiście skonfiskowane. Jakub długo walczył z pokus ą przywłaszczenia sobie fioletowych spodni i czarnej skórzanej kurtki, ale wreszcie zrezygnował. Za to piękny miecz, pokryty wygrawerowanymi rysunkami, zabrał do krojenia chleba.

Tę część bagażu, która nie stanowiła zagrożenia, upchnięto w piwnicy obok.

Minęła jeszcze godzina, zanim uwięzieni zrozumieli swoj ą sytuację. Z podziemia dobiegły kl ątwy, wycia i buchnęły kłęby paskudnego dymu śmierdz ącego siark ą.

Opary bez trudu przeniknęły przez klapę i zatruły powietrze w kancelarii.

— Cholera — zauważył, prawie dusz ąc się dyrektor — Zhajcuj ą mi interes!

— Spokojnie. Długo tego nie wytrzymaj ą. Tam na dole stężenie musi być wielokrotnie silniejsze! — uspokoił go Jakub.

— A może oni przyzwyczajeni do siarki? — zadumał się Józef.

Istotnie, kłęby dymu wkrótce zrzedły. Około czwartej po południu Semen czuwał właśnie nad bezpieczeństwem chronionego obiektu, co przejawiało się tak, że siedział na dachu i wypatrywał kolejne ofiary, gdy niespodziewanie spostrzegł

duż ą grupę ludzi, zmierzaj ąc ą prosto w stronę jego interesu.

— Oj — powiedział sam do siebie i pobiegł ostrzec wspólników.

Jakub siedział sobie w kancelarii i pracował, to znaczy ozdabiał strony ksi ążki przychodów i rozchodów rysunkami zaj ączków.

— Co się stało? — zapytał, widz ąc wzburzenie swojego szefa.

— Goście!

— Już idę.

— Smerfy!

— Smerfów nie ma. Za dużo skosztowałeś bimbru, że ci się zwiduj ą małe, niebieskie ludziki?

— Gliny!

— Ach, rozumiem. Ilu?

— Wszyscy!

— To znaczy?

— Dwa radiowozy i jeszcze ze czterech pieszo.

— Tylko spokojnie — powiedział egzorcysta, id ąc w stronę drzwi wejściowych. — Może przyjechali coś zjeść. Albo zanocować. Gliny też ludzie.

Naraz spostrzegł, że przyjaciel gdzieś znikn ął. Wzruszył ramionami. Czego tu się bać? Policja nigdy nie aresztuje niewinnego. Wyszedł spokojnie przed budynek. Policjanci otaczali wejście, celuj ąc w jego stronę z pistoletów zwykłych i maszynowych. Wędrowycz miał już wcześniej liczne kontakty ze służbami mun-durowymi i teraz doszedł do wniosku, że to takie skrzywienie zawodowe. Nerwo-we chłopaki, to i do hotelu id ą z broni ą i w mundurach.

93

— Witam licznie zgromadzonych przedstawicieli organów ścigania — zagaił. — Nasz hotel oferuje luksusowe pokoje z widokiem na okoliczne wzgórza.

Nasza kuchnia słynie na cał ą okolicę. . . Mamy też piękn ą salę konferencyjn ą, wprost wymarzon ą do prowadzenia konferencji na temat zwalczania przestępczo-

ści w naszym pięknym powiecie. . .

W tym momencie spostrzegł, że koło jednego z radiowozów stoj ą czterej Niemcy i inspektor nasłany z urzędu skarbowego.

Pryta ulotniła się z jego mózgu i teraz wydało się nagle, że zapraszanie policjantów do zatrzymania się w hotelu nie było szczególnie dobrym pomysłem.

*

*

*

— Imię i nazwisko — rzucił pytanie kapitan Wilkowski.

Jakub siedział na krześle w pokoju przesłuchań komendy w Uhaniach i czuł

się podle. Wspólnicy gdzieś zwiali. Byli klienci bezczelnie oskarżyli go o cał ą masę rozmaitych przestępstw. W dodatku policja dała mu mały łomot. Właściwie to mieli trochę racji, bo protestował energicznie, gdy dokonywali aresztowania, na skutek czego jeden z radiowozów stracił przedni ą szybę, a drugi miał wgniecione drzwiczki, jeden z funkcjonariuszy stał się podobny do psa Reksia z dobranoc-ki (Jakub podbił mu oko), zaś drugi do misia Uszatka (jedno ucho zupełnie mu oklapło po Jakubowym ciosie) no, ale tak to już bywa.

— Imię i nazwisko — powtórzył kapitan.

Ponieważ Jakub nie był na tyle głupi, aby nosić przy sobie jakiekolwiek dokumenty, policja miała pewne problemy identyfikacyjne. Postanowił jeszcze bardziej im utrudnić życie.

— Jestem Jan Kowalski — zełgał.

— Czy wiecie, obywatelu, za co zostaliście aresztowani?

— Nie mam pojęcia.

Kapitan popatrzył mu w oczy. Błękitne, wodniste oczy egzorcysty przypominały porcelanowe kulki. Spojrzenie aresztanta było tak czyste i niewinne, że aż się zmieszał. Jednak wszyscy świadkowie rozpoznali go podczas konfrontacji.

Kapitan westchn ął.

— Proszę zgadn ąć.

Jakub zamyślił się. Które z rozlicznych przestępstw, jakie popełnił w swoim życiu, zasługiwało na tak surow ą karę?

— Kłusownictwo?

— Nie. Proszę zgadywać dalej.

— Przemyt?

— Przemyt, czego?

— Niczego nie przemycałem? Ja tylko sprawdzam możliwości.

94

— Za przemyt też. Zgadujesz dalej?

— Poddaję się.

— Jesteś aresztowany pod zarzutami: wyłudzeń maj ątkowych i rabunku z broni ą w ręku. Jeśli jednak zgodzisz się współpracować z organami ścigania, postaramy się wpłyn ąć na s ąd, aby nie orzekał najwyższego wymiaru kary, przewidzia-nego za te przestępstwa. Zamiast osiem lat, posiedzisz maksymalnie pięć. . .

W tej chwili wszedł drugi gliniarz. Niósł wydruk z komputera.

— Mamy tu akta tego Kowalskiego — powiedział. — Niezły ptaszek, trzydzieści wyroków. . .

Egzorcysta uświadomił sobie ze zdumieniem, że gdzieś w Polsce grasuje ja-kiś Jan Kowalski, który w dodatku narozrabiał więcej niż on. A to mu się nie spodobało.

— Poddaję się — powiedział ze znużeniem. — Jestem Jakub Wędrowycz.

Chcę odpowiadać tylko za moje winy. . .

— Proszę sobie nie żartować! — hukn ął kapitan.

— Pragnę odpowiadać przed s ądem za popełnione przez siebie przestępstwa, a nie chcę odpowiadać za czyny popełnione przez jakiegoś wymyślonego Kowalskiego! — wrzasn ął rozpaczliwie Jakub.

Policjant westchn ął ciężko.

— Zaczniemy jeszcze raz — powiedział łagodnie. — Proszę odpowiadać zgodnie z prawd ą.

— Dobrze.

— Czy jest pan właścicielem fabryki proszku do prania, tej w Sochaczewie, gdzie robiliście amfetaminę?

— Nie.

— Czy jest pan właścicielem fabryki tapety w Otwocku? Tej fabryki, gdzie drukowaliście fałszywe dolary. . .

— Nie.

— Czy jest pan członkiem organizacji terrorystycznej „Zieloni Mściciele”?

— Nie.

— Panie Kowalski. Obiecał pan mówić prawdę! To, co pan wygaduje, to najgłupszy sposób obrony. . .

— Nie jestem Kowalski! — zawył Jakub, rzucaj ąc się na śledczego.

Trochę miał pecha, bowiem po drodze potkn ął się o kabel i r ąbn ął czołem o kant biurka. Minęło wiele minut, zanim udało się go docucić. Posadzono go na krześle.

— Zaczniemy jeszcze raz — kapitan Wilkowski był wcieleniem nieskończonej cierpliwości. — Zgoda?

— Tak.

— Imię i nazwisko?

— Nie pamiętam.

95

Tym razem mówił prawdę. Uderzenie o kant mebla na krótko odebrało mu pamięć.

— Jan Kowalski. Prawda?

Słowa kapitana były jak balsam dla zamroczonego umysłu aresztanta.

— Skoro tak pan twierdzi, to chyba tak — uśmiechn ął się egzorcysta. — Policja chyba nie kłamie. . .

— Czy należy pan do organizacji terrorystycznych, zmierzaj ących do obalenia sił ą obecnego ustroju naszej ojczyzny?

Jakub zamyślił się. Terror. Coś mu chodziło po głowie. Znał to słowo.

— Tak — powiedział z uśmiechem i gliniarz też się do niego uśmiechn ął.

To wyznanie przyniosło mu ulgę. Był teraz święcie przekonany, że jest terroryst ą.

— Jakie funkcje pan w nich pełni?

To pytanie przysporzyło Jakubowi kłopotu. Nie był pewien. W jego umyśle kotłowały się różne oderwane rzeczowniki, ale tylko jeden pasował.

— Jestem tam egzorcyst ą.

Policjant zignorował kolejny, jak mniemał, wygłup aresztanta.

— Ile ich jest? Jakie maj ą nazwy?

Ponownie wysilił pamięć. Do głowy przychodziły mu jednak tylko jakieś nie-sprecyzowane zbitki słów. Wyobraźnia podsunęła mu wizję regałów z ksi ążkami.

Ale było to wspomnienie z czasów, gdy będ ąc w podstawówce, spędził cał ą noc zamknięty omyłkowo w bibliotece. Wszystko mu się pl ątało.

— Nie pamiętam.

— Na dzisiaj starczy.

Odprowadzono go do celi. Zwalił się na łóżko i zapadł w sen. Obudził się w porze kolacji. Pamięć wróciła mu. Pozostał tylko ból głowy. Do celi wszedł

praktykant z kolacj ą. Jakub obrzucił go uważnym spojrzeniem. Praktykant nie wygl ądał na ideowca.

— Chcesz sobie trochę dorobić? — zapytał.

Próba korumpowania policji powiodła się.

— W jaki sposób? — praktykant połkn ął haczyk.

— Dam pięć starych milionów, znaczy pięćset złotych za klucz od tych drzwi.

— To będzie trudne.

— Tysi ąc?

— Ja bardzo chętnie, tyle tylko, że tu nie ma zamka, tylko zasuwa.

Wyszedł, zanim Jakub wpadł na jakiś pomysł. Najpierw długo kl ął, a potem zacz ął przeszukiwać kieszenie. Kieszenie zawierały wszystko to, co miał w nich w chwili aresztowania. Widocznie wcale nie został zrewidowany. Sprawdzono jedynie, czy ma przy sobie broń. W tylnej znalazł pilnik ślusarki typu iglak, którego używał czasem do ostrzenia paznokci. Popatrzył w zamyśleniu na kratę w oknie, a potem zacz ął j ą piłować. O jedenastej w nocy ostami pręt poddał się.

96

— No, to do dzieła — szepn ął sam do siebie i wyskoczył oknem.

Znalazł się na cichej, spokojnej uliczce, na tyłach komisariatu.

— Jestem wolny! — krzykn ął na całe gardło.

Syrena radiowozu ryknęła mu tuż za plecami. Jakub z wrażenia upuścił trzyman ą w ręce kratę i rzucił się do panicznej ucieczki.

*

*

*

Wspólnicy Jakuba obserwowali z krzaków jego aresztowanie.

— Cholera — zakl ął Semen. — Stary, a głupi i teraz go zwinęli. . .

— Myślę, że trzeba go po prostu na chama odbić — zaproponował Tomasz. —

Zanim nas sypnie. To nie może tak być, że człowiek pojechał na wczasy i go zwijaj ą. . .

— Pomysł znakomity — zauważył Semen. — Tyle tylko, że bardzo trudny do zrealizowania. Co ty na to?

Józef zamyślił się. Niew ątpliwie w przeszłości musiały zdarzyć się udane pró-

by odbicia więźniów, ale nie znał żadnych przykładów. Prawdę mówi ąc, jego nie-znajomość takowych wynikała z faktu, że czytanie ksi ążek nigdy nie było jego mocn ą stron ą.

— Myślę — powiedział — że trzeba by obejrzeć na wideo jakiś film, z którego moglibyśmy czerpać dobre pomysły podczas akcji.

— Nie mamy wideo — zauważył stary kozak.

— To nie problem. Ja mam — pochwalił się Tomasz. — Sony. Od syna dosta-

łem, jak z Ameryki wrócił.

— A masz jakiś film?

— Mam jeden o więzieniu dla kobiet. Fajne babki z wielkimi cyckami ryćkaj ą się ze strażnikami. Ale ten się nie przyda. One nie uciekaj ą. . .

— Panowie, wróćmy do tematu — poprosił Semen. — Jak s ądzicie, gdzie go trzymaj ą?

— Na posterunku w Uhaniach, oczywiście — mrukn ął Tomasz. — Widziałem z taksówki, jak go tam wlekli. A potem reszta radiowozów pojechała gdzieś.

— Ilu tam jest policjantów?

— Dużo.

— A konkretnie? Dziesięciu? Piętnastu?

— Ze sześciu. Co najmniej.

— A może by odwrócić ich uwagę? — zaproponował Józef.

W tym momencie analityczny, sklerotyczny umysł Semena przeszyła błyskawica. Doznał olśnienia. Nachylił się i zacz ął wyjaśniać szczegóły swojego planu.

Operacja odbicia Jakuba Wędrowycza rozwijała się pomyślnie. Około dziesi ątej przez Uhanie przejechała dziwna kolumna pojazdów. Na jej przedzie jechał

97

mercedes — taksówka. Za nim jechała nowiutka toyota, ci ągn ąc za sob ą na lince holowniczej barakowóz, z którego buchała w niebo pieśń masowa. Barakowóz hotelarze ukradli z budowy w Hrubieszowie. Ukradli razem z budowlańcami. Załoga barakowozu dostała kanister bimbru i teraz była na najlepszej drodze do całkowi-tego zalania. Barakowóz zatrzymał się przed szkoł ą. Józef wygonił budowlańców ze środka. Wyłazili trochę opornie, musiał parę razy użyć siły. Wreszcie udało mu się ustawić roboli w rz ądku.

— Oto wasze nowe miejsce pracy — wskazał gestem budynek szkoły podsta-wowej.

— Ale to już zrobione — zauważył któryś.

— Nic nie szkodzi. Wasza praca polegała będzie na rozwaleniu tego w drzazgi.

Budowlańcy poskrobali się brudnymi łapami po przetłuszczonych czupry-nach.

— Co to drzazga? — zapytał któryś.

— Rozwalcie to po prostu na kawałki. Stawiamy tu skrzynkę smacznej wó-

deczki. Jak się szybko uwiniecie, to się szybko napijecie. A rano przyjdzie tu ktoś z kierownictwa i da wam dolewkę. No, to do roboty.

Robotnicy złapali za kilofy i zaczęli kuć ściany. Robili przy tym dużo hałasu.

Z okolicznych domów wybiegli mieszkańcy.

— Dlaczego rozwalaj ą szkołę? — zapytał Józefa jakiś dzieciak.

— Cięcia w budżecie oświaty spowodowały, że zamykamy wszystkie szkoły i to na zawsze.

— To znaczy, że mamy wakacje, dopóki nie dorośniemy? — upewnił się drugi dzieciak.

— No pewnie! Pomóżcie robotnikom.

Banda ofiar systemu powszechnej edukacji wł ączyła się ochoczo do dzieła.

— Robotne dzieciaki — zauważył Józef z melancholi ą. — Do nauki pewnie nigdy się tak nie przykładały.

— S ądzisz, że to wystarczy, by odwrócić uwagę? — zapytał z niepokojem Tomasz.

— Myślę, że tak.

Jakiś dzieciak podbiegł do nich z pochodni ą w ręce.

— Ma pan ogień?

Paczenko podał mu zapalniczkę.

— Spaliliśmy za sob ą wszystkie mosty — rzucił filozoficznie.

— Nawet kości zostały rzucone — dodał wesoło Semen, obserwuj ąc, jak szkielet, wywalony przez okno z sali biologicznej, rozbija się o ziemię.

— Panowie, czas na nas — Tomasz uci ął ich rozważania. Czas istotnie był już najwyższy. W oddali słychać było wycia syren kilku radiowozów. Wycia nasilały się, co mogło oznaczać, że ich źródło zbliża się.

98

— Godzina X plus jakieś piętnaście minut — powiedział Józef, patrz ąc na zegarek.

Wsiedli do samochodów i ruszyli. Minęli po drodze radiowóz spiesz ący pod szkołę i zatrzymali się przed posterunkiem. Komisariat wydawał się wymarły.

Brama na podwórze była otwarta.

— Zaczekajcie — Semen powstrzymał gestem wspólników, którzy właśnie zamierzali zaatakować. — Nie można tak na chama głównym wejściem.

— Dlaczego nie?

— Trochę ich tam musiało zostać. Rozgromi ą nas. Trzeba użyć jakiegoś for-telu.

Uwierzyli mu. Ostatecznie tylko on miał wykształcenie wojskowe, co prawda zdobyte jeszcze za cara, ale lepsze takie niż żadne. Wzrok kozaka prześlizn ął się po murach.

— Chyba mam — wskazał dość brudne drzwi na lewo od bramy. — To pewnie wejście zapasowe. Tędy dostaniemy się do środka!

— No, to do dzieła, bo czas ucieka — ponaglił go Tomasz.

— Musimy liczyć się z oporem wroga i być gotowi ponieść niezbędne ofiary — powiedział z namaszczeniem Józef, unosz ąc pepeszę. — Niech żyje wolność!

Stan ął przed drzwiami i wygarn ął w ich stronę dług ą serię. Nawet trafił.

W drzwiach powstały liczne otwory. Wyczerpawszy połowę zawartości magazyn-ka, przerwał ostrzał i rzucił się do ataku. Waln ął w drzwi ramieniem, chc ąc je wyważyć, ale niestety, mimo iż były mocno podziurawione, nie poddały się.

— Może otwieraj ą się na zewn ątrz? — Semen doszedł do wniosku, że jako szef powinien udzielić dobrej rady.

Paczenko natychmiast to sprawdził. Szarpn ął potężnie. Drzwi nie były nawet zamknięte, toteż odrzuciło go do tyłu. Zerwał się i z rozognion ą pepesz ą w ręce run ął w gł ąb ciemnego i w ąskiego korytarza. Pociski poodbijały tynk ze ścian.

Jego kumple chcieli pobiec za nim, ale tak się pechowo złożyło, że pozostali na posterunku funkcjonariusze wybiegli właśnie przez główn ą bramę, zwabieni wrzaskami i strzałami. Gangsterzy wskoczyli do samochodów i oddalili się w po-

śpiechu.

Korytarz zakręcał, więc dzielny bojownik też zakręcił i wówczas stwierdził, że to chyba jego pechowy dzień, bowiem spostrzegł dwie rzeczy. Po pierwsze, ku swojemu zdziwieniu przekonał się, że kumple nie pod ążyli za nim, po drugie zauważył, że korytarz kończy się ślepo, a dokładniej — dolnym wylotem zsypu. Zawył i w ekstazie zacz ął strzelać do kubłów na śmieci. Tymczasem dzielni funkcjonariusze zaryglowali drzwi, przez które wpadł do środka.

— Co tu się dzieje? — zapytał kapitan Wilkowski, który powrócił właśnie z dziwnej akcji, polegaj ącej na rozproszeniu dzikiego tłumu, który z bliżej niewy-jaśnionych przyczyn zacz ął w środku nocy rozwalać szkołę.

99

— Wariat z karabinem ostrzeliwuje się ze śmietnika — wyjaśnił mu usłużnie jakiś szeregowiec.

— No to rozbrójcie go i zapudłujcie.

— Nie ma jak podejść. Strzela, ludzie pogin ą. . .

— Po to właśnie bierzemy dodatek za niebezpieczn ą służbę, żeby poginęli —

mrukn ął Wilkowski.

Westchn ął ciężko. Wbiegł na posterunek i wdrapawszy się na drugie piętro, wrzucił w czeluść zsypu granat gazowy. Gdy strzelanina ustała, dwaj policjanci weszli w maskach przeciwgazowych do wnętrza śmietnika i wyci ągnęli zemdlo-nego terrorystę.

*

*

*

Klika minut wcześniej i kilkaset metrów dalej Jakub nawiewał przed radio-wozem. Samochód niemal najeżdżał mu na pięty. Naraz uciekinier spostrzegł po swojej lewej stronie niski, kamienny murek. Sprężył się i udało mu się go przeskoczyć. Wbiegł na cmentarz. Policjanci wysiedli z radiowozu i na piechotę ścigali go dalej. Uciekinier skakał z nagrobka na nagrobek, ale jego biała koszula stanowiła dla ścigaj ących wyraźny drogowskaz.

— Stój, zaraz cię capniemy!

— Jak się nie macie za co łapać, to się złapcie za ptaszka! — odgryzł się.

Nie mogli ścierpieć takiej strasznej zniewagi. Zaczęli strzelać. Nawet trafili.

Kamienny anioł dostał kulę prosto w serce. Drugi stracił praw ą dłoń. Trzeci pocisk urwał drzemi ącemu w krzakach kotu ogon. Jakub przesadził kolejny mur i znalazł

się na ulicy.

*

*

*

Policjanci zaprzestali strzelania. Teraz nie mógł już im uciec. Zbieg też to wiedział. I nagle stał się cud. Ulic ą przejechał mercedes na ukraińskich numerach.

Egzorcysta rzucił się za nim.

— Postoj! Pomiłuj!

Samochód zatrzymał się. Tylne drzwiczki otworzyły się na moment. Uciekinier wskoczył i pojazd ruszył ostro do przodu. Po chwili policjanci byli tylko wspomnieniem. Nasz bohater odwrócił się, aby zobaczyć, komu zawdzięcza ocalenie, a przy okazji podziękować. W mercedesie siedzieli trzej ukraińscy biznesmeni. Światło ulicznych latarni wydobywało z półmroku szczegóły. Świeciły odblaskowe, białe paski na spodniach od dresu, z cienia wyskakiwały mniej zmię-

tolone płaszczyzny skórzanych kurtek. Czasem promień lizał nagi, umięśniony 100

tors widoczny tam, gdzie kurtki były rozchełstane. Srebrne suwaki i guziki rzuca-

ły miniaturowe zaj ączki na poplamion ą tapicerkę. Znad czarnych lakierków błyskały oślepiaj ąco białe skarpetki. Broń nie połyskiwała. Lufy oksydowane były na czarno. Jeden z nich wyj ął z kieszeni portret pamięciowy i porównywał przez chwilę z obliczem pechowego gościa.

— Eto on! — powiedział.

Jakub poczuł się odrobinę niepewnie.

*

*

*

— Imię i nazwisko? — zapytał kapitan, gdy aresztanta doprowadzono na przesłuchanie.

Tomasz zamyślił się na chwilę. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. . .

— Jan Kowalski jestem — rzucił pierwsze nazwisko, które przyszło mu do głowy.

Reakcja śledczego zaskoczyła go.

— Kłamiecie, obywatelu. Imię i nazwisko?

— Jestem Jan Kowalski — postanowił iść w zaparte.

— Tak? Zaraz cię, robaczku, wyjaśnimy. Przyprowadźcie tu tego Jana Kowalskiego, którego złapaliśmy rano.

Jeden z szeregowców wyszedł wypełnić rozkaz. Wrócił po chwili. Wygl ądał

na nieco zdenerwowanego.

— Obywatelu kapitanie. . . !

— Co się stało?

— Cela jest pusta, a w oknie nie ma kraty!

— Uciekł — wydedukował Wilkowski. — Szkoda. Już go złamałem. Do rana wszystko by wyśpiewał.

Tomasz od razu poczuł się pewniej.

— Ten w tamtej celi to był Kowalski? — upewnił się.

— Tak.

— Sam pan widzi, kapitanie. Ja jestem tu, a nie w tamtej celi, bo tamten tam nie jest.

— To znaczy?

— Jest tylko jeden prawdziwy Jan Kowalski, to znaczy ja — dumnie uderzył

się w pierś.

Wilkowski trochę zgłupiał, ale nie dał tego po sobie poznać.

— Nieważne. Jesteś aresztowany. Masz prawo do adwokata. . .

— Wiem. Wszystko, co powiem, zostanie użyte przeciwko mnie. A tak wła-

ściwie, to, za co jestem aresztowany?

101

— Za terroryzm, posiadanie niezarejestrowanej broni palnej, napad na komendę. . . Potraktujemy to jako napad na zatrudnionych tu funkcjonariuszy. . . 10 osób razy pięć lat. . . 50 lat pudła! — sykn ął mściwie.

— Ale u nas chyba nie ma sumowania wyroków?

Kapitan od dawna podejrzewał, że aresztant kpi sobie w żywe oczy. Teraz nie wytrzymał.

— Won! — rykn ął.

— Znaczy się, na wolność? — ucieszył się pechowy hotelarz.

— Zabrać go, zanim zastrzelę!

I zabrali go, i to nie do pi ątej celi, z której zwiał Jakub, tylko do siódmej, w której wcale nie było okna.

*

*

*

Jakub stał przywi ązany do kolumny podtrzymuj ącej chór w jakiejś opuszczonej cerkwi.

— Panowie, może się dogadamy? — zaproponował.

Trzej ukraińscy biznesmeni, Pawło, Mykoła i Ihor, roześmieli się ponuro, ale nie przerwali swojego zajęcia, które polegało na ostrzeniu bagnetów od kałasznikowa o piaskowcowe schodki ołtarza. Zajęcie to sprawiać im musiało duż ą przyjemność, bo uśmiechali się błogo i pogwizdywali przy tym przez zęby marsz ża-

łobny.

— Popełniacie poważny bł ąd. . .

Nie zwrócili na niego uwagi.

— Te schodki s ą brudne. Tam jest pełno zarazków.

— To już twój probliem — powiedział Ihor.

W jego głosie słychać było życzliwe nutki.

— Tylko mnie oskalpujecie? — upewnił się więzień. — Ewentualnie odetnie-cie mi uszy?

— Niet tolko — obiecał Mykoła.

Ihor przeci ągn ął nożem po owłosionej łapie. Włosy posypały się na ziemię.

— Hy! — ucieszył się. — Jak brzytew!

— Może niepotrzebnie ostrzymy — zauważył Pawło. — Tępymi bardziej boli.

— Posypiemy sol ą i będzie gut — powiedział Mykoła. — Trzeba było przynieść beczułkę z samochodu.

— Ale, za co? — jękn ął jeniec.

— Ty inspektora z urzędu skarbowego rabował — wyjaśnił Ihor — a urz ąd skarbowy naj ął nas. . .

Jakub już dawno podejrzewał, że urzędnicy s ą w stanie wymyślić dowoln ą bzdurę, ale teraz wreszcie zdobył jednoznaczny dowód.

102

— Polski urz ąd skarbowy wynajmuje ukraińsk ą mafię?!

— Inaczej by tych wyr ąbanych w kosmos podatków w ogóle nie ści ągn ął —

mrukn ął Mykoła.

— Panowie, może się dogadamy? — Jakub nie lubił tortur.

— No, to gadaj — zezwolił Mykoła.

— Jestem właścicielem hotelu w Uhaniach. Piękna, zadbana rezydencja. . .

Dwanaście pokoi, można zarobić, ile się zechce. Na miejscu jest kuchnia i bim-berek można w piwniczce nastawić. . .

Trzej Ukraińcy popatrzyli po sobie i poskrobali się po głowach.

— Hotel — mrukn ął Ihor. — Można by turystów pakować do piwnicy i brać okupy! To brzmi sensownie. Dobra — zwrócił się do Jakuba. — Bierzemy to.

Napiszesz nam upoważnienie do zarz ądzania w twoim imieniu.

Uwolnili mu jedn ą rękę i napisał im, co chcieli. Mykoła schował papier i wy-ci ągn ął z pochwy bagnet.

— Co ci obci ąć na pocz ątek? — zapytał rzeczowo.

— Zaraz, zaraz! — zdenerwował się więzień. — Dlaczego chcecie mnie wy-kończyć? Przecież oddałem wam hotel.

— Hotel wzięliśmy, ale sam rozumiesz, forsę urz ąd skarbowy dał z góry. . .

— To nieuczciwe!

— To całkowicie uczciwe — zaprotestował Ihor. — Nie mówiliśmy nic na temat darowania ci życia.

— Dranie! I wy jesteście Ukraińcami, tak jak mój pradziadek? On się chyba jednak mylił, co do swojego pochodzenia! To nie fair!

— Fajer też będzie — Mykoła potrz ąsn ął stoj ącym nieopodal kanistrem.

Zachlupotało. Benzyna.

— Nie możecie mnie zamordować w cerkwi! — zawył. — To desakracja!

Trzej mafiozo zmarkotnieli.

— Ma rację, huncwot — stwierdził Pawło. — Rzeczywiście, w cerkwi to nie-

ładnie.

— No właśnie — ucieszył się Jakub. — Bardzo nieładnie. Po prostu okropny grzech.

— Dobra — podj ął decyzję Ihor. — Odwi ążcie. Załatwimy go na zewn ątrz.

Odwi ązali go i wywlekli. Po drodze Jakub zacz ął przekonywać ich, że zabójstwo poza cerkwi ą to też grzech. Przed cerkwi ą leżało trochę materiałów budow-lanych. Widać jakiś sponsor szykował się do remontu.

— Wiecie, co — powiedział Ihor. — Jesteśmy dzielnymi ukraińskimi mafiozo.

— No, jesteśmy — przyznał Pawło.

Jakub na wszelki wypadek energicznie pokiwał głow ą.

— Ukraina zawsze była przedpolem Europy, a my, co? Zachowujemy się jak dzikusy z rosyjskiej mafii. Oni rżn ą nożami albo strzelaj ą.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

103

— Myślę, że powinniśmy działać bardziej po europejsku.

— To znaczy wypuścić? — ucieszył się Jakub.

— Wbetonujemy mu nóżki w wiadro i zrzucimy z mostu. Niech rybki połowi.

— Gdzie najbliższy most?

— Sto metrów st ąd!

— Do dzieła!

Jak postanowili, tak też zrobili. W ostatniej chwili życia Jakub Wędrowycz zachował się godnie.

— Będę was straszył po nocach — obiecał.

A potem go zepchnęli z barierki i pojechali w stronę hotelu.

*

*

*

Kapitan Wilkowski wszedł do celi Tomasza.

— Dojrzał pan do normalnej rozmowy? — zapytał.

— Oczywiście. Może się dogadamy? — aresztant rzucił korupcyjn ą aluzję.

— Jak dogadamy? — Kapitan Wilkowski był całkowicie nieprzekupny.

Jego nieprzekupność wynikała z tego, że, studiuj ąc na akademii policyjnej, zamiast na zajęcia z zachowań aresztantów, zapisał się na wykłady z filozofii. Na skutek tego pechowego wyboru umiał cytować z pamięci złote myśli dwudziestu różnych myślicieli, natomiast aluzje i pewne gesty, którymi posługiwali się ujęci przez niego kryminaliści, były dla niego zupełnie niezrozumiałe. Tomasz jednak nie wiedział o tym.

— Załatwmy to — powiedział, puszczaj ąc oko.

Wilkowski był od niedawna na służbie. Nie miał jeszcze tej twardości, która cechuje starych gliniarzy. Można powiedzieć, że, jak na policjanta, był bardzo życzliwie nastawiony do problemów ludzkich.

— Jeśli coś panu wpadło do oka, to dam panu chusteczkę — powiedział łagodnie.

Tomasz zrobił palcami energiczny gest liczenia pieniędzy.

— Jeśli coś pana oblazło, to proszę się drapać bez skrępowania. Mieliśmy tu zrobić dezynsekcję, ale brakuje środków chemicznych. . .

Były ochroniarz przeszedł do aluzji słownych. Nie miał pojęcia, że i one stanowi ą dla kapitana prawdziw ą tabula rasa.

— Może potrzebuje pan samochodu? — zagadn ął.

— Na służbie nie jestem panem, tylko obywatelem.

— Obywatelu kapitanie. Może potrzebujecie samochód?

— Właściwie to nie. Mam służbowy.

— A nie chcecie mieć własnego?

— A po co? Tylko podatki trzeba płacić, a i benzyna drogo ostatnio kosztuje.

104

— A może potrzebujecie mieszkania?

— Mam służbowe. Wystarczy mi.

Problem okazał się trudniejszy, niż się wydawało. Ale Tomasz był twardy.

— Nie wybrałby się pan na wycieczkę do dalekich krajów?

— A po co? Góry wystarcz ą, a s ą blisko.

— A wie pan, że w Honolulu dziewczyny chodz ą po ulicach w samych kostiumach k ąpielowych?

Brwi kapitana uniosły się.

— Niech pan poda adres tego Honolulu, to wyślę tam ekipę i wlepimy im tyle mandatów za sianie zgorszenia. . .

— Ale to za granic ą.

— Polska policja dotrze nawet do piekła, jeśli zajdzie taka potrzeba!

Parę dni później kapitan miał się na własnej skórze przekonać o prawdziwości tego twierdzenia.

— Dziewczyny chodz ą prawie nagie — dr ążył temat więzień. — A morze jest cały rok ciepłe. Można pływać na łódkach z dziewczynami. Można się opalać.

— A gdzie to tak właściwie jest?

— Niedaleko Ameryki. Na Hawajach.

— A po jakiemu tam gadaj ą?

— Po angielsku.

— Ja znam tylko niemiecki. I ruski.

— Nic nie szkodzi. Ja znam angielski bardzo dobrze.

— W samych kostiumach na ulicach? Chciałbym to zobaczyć.

Tomasz uznał, że rybka złapała haczyk. Więc naciskał dalej. . .

— Możemy jechać nawet jutro. Razem. Będziemy chodzić po bulwarach, a dookoła nas stada ślicznotek.

— Szkoda, że pan dostanie dwadzieścia pięć lat — powiedział kapitan, wstaj ąc. — Równy z pana gość, że zabrałby pan mnie ze sob ą.

A potem wyszedł. Aresztant walił głow ą w ścianę tak długo, aż go rozbolała.

Gdy skończył, ktoś cicho zapukał do drzwi celi.

— Kto tam?

— Jesteśmy ubogimi policjantami. Chcesz jeszcze tej nocy dostać klucz od swojej celi?

— Jak bardzo ubodzy jesteście?

— Tysi ąc złotych nam wystarczy.

Odliczył dziesięć banknotów z forsy zdobytej poprzedniego dnia i podał im przez judasza.

— Ale mi się udało — szepn ął sam do siebie, zacieraj ąc ręce z zadowolenia.

A potem zacz ął czekać. Oczekiwanie przedłużyło się. Widocznie mieli problemy ze zdobyciem klucza. Usiadł na pryczy i dalej czekał. Czas wlókł się strasznie 105

wolno. Położył się, żeby jeszcze poczekać. A potem przysn ął na moment. Gdy się obudził, potrz ąsał nim kapitan Wilkowski i był ranek następnego dnia.

— Wstawaj, terrorysto. Złapaliśmy Jana Kowalskiego i zaraz wam zrobimy konfrontację!

*

*

*

A było to tak: rzeka, do której ukraińska mafia wrzuciła przybetonowanego Jakuba, nie należała do głębokich. Prawdę mówi ąc, była zupełnie płytka. Pod mostem było akurat tyle wody, by egzorcysta wpadł po kolana. Stanie przez cał ą noc, po kolana w wodzie, nie należy może do przyjemności, ale nie zagraża życiu.

Do rana cement zmiękł na tyle, że więzień zdołał uwolnić nogi. Potem wyprał

spodnie i ruszył w stronę Uhań. Plan szatańskiej zemsty układał cał ą noc. Pech chciał, że t ą sam ą drog ą wracał z całonocnych poszukiwań patrol, przed którym udało mu się uciec. Zbyt był zmęczony, aby powtórzyć wyczyn, więc capnięto go od razu i. . .

— Kto to jest? — zapytał Jakuba kapitan.

Jego ręka dramatycznym gestem wskazywała Tomasza. Ten ostatni mrugn ął.

W drodze z celi do gabinetu przesłuchań całkiem się załamał i teraz postanowił

się przyznać.

— Nie mam pojęcia — warkn ął egzorcysta. — Pierwszy raz widzę na oczy tego typa.

— Jakub, przyjacielu, nie poznajesz mnie?

— Więc kto to jest? — powtórzył pytanie Wilkowski.

— Nie wiem.

— Dobra. Panie Kowalski. Kto to jest?

Tomasz zrozumiał natychmiast swój bł ąd.

— Nie mam zielonego pojęcia.

— Przecież pan go rozpoznał! I mówił do niego po imieniu.

— To jest pomówienie. Nie znam tego faceta.

Wilkowski westchn ął.

— Zabrać ich — polecił. — I podsłuchujcie, o czym będ ą gadali.

Więźniowie wrzuceni zostali do celi bez okien.

— Sk ąd się tu wzi ąłeś? — zapytał Jakub Tomasza, gdy zostali sami.

— Przyjechaliśmy cię odbić.

— Jestem wzruszony.

— Ale coś się trochę pokiełbasiło.

— Hmm?

— Wywaliłem boczne drzwi komendy, wpadłem do środka z karabinem, ale tam był tylko wylot zsypu.

106

— Do diabła! A reszta?

— Chyba zwiali, gdy byłem w środku.

— To do nich podobne — uśmiechn ął się egzorcysta z gorycz ą. — Zwiali i zostawili nas. Ale nic. Semen na pewno coś wykombinuje, żeby nas wyci ągn ąć. . .

— Wróc ą. Na pewno. Cał ą forsę z hotelowej kasy mam przy sobie — uśmiechn ął się. Semen kazał schować w dziupli, ale zapomniałem w tym zamieszaniu.

— To dobrze — ucieszył się Jakub. — Spróbujemy przekupić gliny.

— To będzie trudne.

— Dlaczego?

— Już próbowałem.

— I jak?

— Dziesięć starych milionów przepadło.

— Opowiedz.

Tymczasem policjanci, którzy tak zręcznie zostali dnia poprzedniego przeku-pieni, wypili trochę i cierpieli teraz na wyrzuty sumienia.

— Źle się stało, że go oszukaliśmy — powiedział jeden z nich.

— Tak, policja nie powinna oszukiwać.

— Damy mu ten klucz — postanowił trzeci. — Przecież niczym to nie grozi.

Nawet nas z roboty nie wywal ą, gdyby się wydało. . .

Tomasz kończył właśnie opowiadać kumplowi o swoich niepowodzeniach, gdy ktoś otworzył judasza w drzwiach.

— Psyt — szepn ął. — Macie klucz.

Klucz upadł na podłogę. Tomasz złapał go i triumfalnie pokazał swojemu sze-fowi.

— Mamy go!

— Brawo!

Skoczył w stronę drzwi. Nagle zamarł w bezruchu, a potem zawył ponuro i żałośnie. W masywnych, okutych blach ą drzwiach celi nie było po wewnętrznej stronie ani śladu dziurki. Ale tak to już w życiu bywa. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań.

*

*

*

Tymczasem Semen działał. . . W środku nocy Tomasz i Jakub przypuścili szturm butami na drzwi swojej celi. Zgodnie z ich przewidywaniami nadbiegł

policjant.

— Pogłupieliście? Mam wam napuścić gazu na uspokojenie?

— My chcemy spać!

— To, kto wam broni?

— Niech pan wejdzie i posłucha!

107

Klawisz wszedł zaciekawiony. W celi było faktycznie dosyć głośno.

— Co to za dziwny dźwięk? — zdziwił się na głos.

— Jakieś bydlaki od wczoraj kuj ą młotem pneumatycznym pod podłog ą! Je-

śli chcecie, abyśmy zeznawali, to dajcie nam się wysypiać, bo nie wiem, jak mój przyjaciel, ale ja, gdy jestem niewyspany, robię się bardzo małomówny — wyja-

śnił egzorcysta.

— Ja, gdy jestem niewyspany, to zaczynam kłamać, i to okropnie. Więc róbcie swoje remonty za dnia! — grzmiał jego wspólnik.

— I tak posuwacie biednemu kapitanowi takie kity, że cud prawdziwy, że przez was nie osiwiał. A my nie robimy tu na komendzie żadnych remontów.

A zwłaszcza noc ą. . .

— Nas nie interesuje, czy kopiecie sobie tunel do Australii, czy schron prze-ciwatomowy. Po prostu przestańcie to robić po nocach — powiedział łagodnie Jakub.

— Idźcie spać. Wyjaśnimy to.

Nasi przyjaciele poszli za jego rad ą, ale niezbyt mogli zasn ąć. Zapadali jedynie od czasu do czasu w nerwow ą drzemkę. Rankiem, zgodnie z obietnic ą, policja wysłała w teren kilku swoich funkcjonariuszy, aby w miarę możliwości zbadali źródło hałasów.

Zadanie nie było specjalnie trudne. Przed komend ą na trawniku stała przy-czepka, od której odchodziły dwa kable, nikn ące w czeluści wykopanego zaraz obok szybu. Obok piętrzył się wysoki na trzy metry stos ziemi i kamieni, wydo-bytych najwyraźniej z dołu. Aparaturę na przyczepce obsługiwał jakiś staruszek.

Druciane okulary, sam szczyt mody z roku 1890, nadawały mu wygl ąd profesora.

— Co tu się dzieje? — zapytał go jeden z policjantów.

— Badania geologiczne na zlecenie władz powiatu — pogodnie odpowiedział

zagadnięty.

— Jakie znowu badania? Złota szukacie, czy co?

— Zapewne wiedz ą panowie, że poziom wód mineralnych w tej okolicy gwał-

townie opada?

Nie mieli zielonego pojęcia, że s ą tu jakieś wody mineralne, ale na wszelki wypadek pokiwali głowami.

— Odwierty, z których uzyskujemy wody mineralne, stopniowo zmniejszaj ą swoj ą wydajność, a bez wód mineralnych krowy s ą bardzo podatne na wściekli-znę.

O tym, że krowy się wściekaj ą, wiedzieli już z telewizji.

— A jak krowy zdechn ą, to ci, którzy teraz je całymi dniami doj ą, zaczn ą się nudzić i nasili się przestępczość.

— Co robić? — przestraszył się jeden z policjantów.

— Aby uratować miasto, przybyliśmy tu my. Sztab Kryzysowy, utworzo-ny przez profesorów Akademii Górniczo-Hutniczej z Krakowa. Przeprowadzimy 108

wstępne rozpoznanie zasobów wód podziemnych i opracujemy plany nowych ujęć wód mineralnych.

— Ale u nas na posterunku aresztanci skarż ą się, że nie mog ą spać — westchn ął gliniarz.

— Skoro s ą aresztowani, to znaczy, że s ą winni! — hukn ął Semen. — Trochę niewygody im nie zaszkodzi. Co ważniejsze: sen dwu bandziorków czy spokój i zdrowie w całej okolicy? Nasze obecne działania zakończymy w ci ągu dwunastu godzin.

Gliniarze poczuli się usatysfakcjonowani.

— Dziękujemy i do widzenia.

— Do widzenia.

— Gdyby panowie chcieli gor ącej herbaty, czy coś sobie odgrzać, to proszę się nie krępować i zajść na posterunek — zaproponował na odchodnym jeden z funkcjonariuszy.

— Dziękuję za zaproszenie. Z cał ą pewności ą wpadniemy w odwiedziny —

Semen uśmiechn ął się do swoich myśli.

Tej nocy kucie nasiliło się jeszcze bardziej. Źródło hałasu przesuwało się najwyraźniej tuż pod podłog ą, a potem zaczęło się oddalać.

— Nie wytrzymam już tego dłużej! — zawył w pewnej chwili Tomasz.

— Słusznie — podjudzał go Jakub. — Trzeba coś z tym zrobić.

Złapał za metalowy stołek i zacz ął nim walić w betonow ą podłogę. Za jedena-stym uderzeniem wybił niespodziewanie dziurę gdzieś w dół.

— A to, co? — zdziwił się egzorcysta.

Tomasz zajrzał w gł ąb dziury.

— To chyba kopalnia — powiedział. — Widzę dwu górników.

— Chodźmy im powybijać zęby!

— Dobrze. Do pudła nas za to nie wsadz ą, bo ostatecznie już jesteśmy w pudle. . .

Zeskoczyli na dół.

— Jakaś ciasna ta kopalnia.

— To chyba nie jest kopalnia.

— To, co to jest w takim razie?

— To jest podkop!

— No to, na co jeszcze czekamy?

Obaj rzucili się do ucieczki w kierunku przeciwnym niż ten, w którym kuli domniemani górnicy. Jeden z kopaczy wył ączył swój świder.

— Zobacz, Józwa, ludzie w naszym podkopie!

— Cholera, na pewno jacyś kapusie — zdenerwował się Paczenko.

— Ty, to chyba nasi kumple!

Uciekinierzy i ich wybawcy zadekowali się w lesie porastaj ącym miejsce, gdzie kiedyś stał zamek.

109

— Panowie — zacz ął Semen. Musimy ustalić, co dalej. Policja niebawem dowie się o naszej ucieczce. Mog ą być kłopoty. S ądzę, że najwyższa pora zakończyć te nasze wakacje. . .

— Myślę, że pod latarni ą najciemniej — zaprotestował Jakub. — Wrócimy do hotelu i nadal będziemy prowadzić nasz interes. Wakacje jeszcze się nie skończy-

ły.

— Nie da rady. Hotel opanowali ukraińscy gangsterzy. Ponadto myślę. . .

— Tacy trzej? — Jakub poczuł swędzenie sumienia i podrapał się w tym miejscu po głowie.

— Właśnie. Trzej.

— Żaden problem. Usunę ich w dziesięć minut.

Trzej wspólnicy wybałuszyli oczy.

— Ciekawe jak? — mrukn ął Józef.

— Będę potrzebował torbę m ąki. . .

Była noc. Sklepy były oczywiście zamknięte. Ale Tomasz podskoczył zdoby-tym na Niemcach samochodem do domu i po pół godzinie przywiózł, co trzeba.

Jakub staranie się upudrował, sporo m ąki poświęcił też na wybielenie swojego stroju. Podeszli pod hotel. Z okna kancelarii dobiegała wesoła pieśń masowa.

— Przetnij kabel — polecił Jakub Semenowi. — Ten od elektryki. A ja wchodzę. . .

Pawło, Mykoła i Ihor siedzieli sobie w kancelarii i planowali strategię łupienia turystów. Nieoczekiwanie zgasło światło.

— Ki diabeł? — zdziwił się Ihor. — Może ktoś próbuje nas podejść?

W tym momencie otworzyły się drzwi. Stan ął w nich obsypany m ąk ą Jakub.

— Jak już mówiłem, będę was straszył po nocach — powiedział głuchym, grobowym głosem.

Trzej gangsterzy wbili w niego przerażone spojrzenie.

— Uuuuu! — zawył domniemany duch.

Wspólnicy egzorcysty ukryci na skraju lasu usłyszeli brzęk tłuczonego szkła.

Dzielni ukraińscy mafiozo nie tracili czasu na otwieranie okien. Jakub, stoj ąc w drzwiach, obserwował ich ucieczkę.

— Cholera — mrukn ął — co to się na starość porobiło. Do tej pory to usuwa-

łem duchy, a teraz sam straszę. . .

— Może pomóc? — za ściany wyjrzał jeden z duchów, z którymi Jakub wypił

pierwszej nocy.

— Obejdzie się. A tak swoj ą drog ą to, dlaczego nie pogoniliście ich wcze-

śniej?

— Myśleliśmy, że to wasi kumple — wymamrotał duch i zaraz znikn ął, bo Wędrowycz cisn ął w niego gumofilcem.

110

*

*

*

Tymczasem na komendzie w Uhaniach. . .

Ucieczkę aresztantów odkryto około jedenastej w nocy. Kapitan Wilkowski sam zdecydował się poprowadzić śledztwo. Konkretnie, razem z kilkoma policjantami zbadał podkop. Pech chciał, że dwaj studenci AGH właśnie przed kilku-nastoma minutami zdołali wyswobodzić się z więzów i teraz szli na komisariat, aby złożyć doniesienie o przestępstwie, którego ofiar ą padli. Przed posterunkiem, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyli przyczepkę. Obok czernił się wylot szybu, co zapewne oznaczało, że ci, którzy ich porwali i zwi ązali postanowili pomóc im w pracy. Właśnie cieszyli się ze swojego znaleziska, gdy z podkopu wynurzyli się dzielni stróże prawa.

— Kim jesteście? — wycedził Wilkowski.

— Jesteśmy z AGH. Przyjechaliśmy tu szukać wód mineralnych — wyjaśnił

uprzejmie jeden ze studentów.

Ku jego zdumieniu policjanci na te słowa wyjęli pałki, pistolety i miotacze gazu, po czym otoczyli ich kołem.

— Brać ich! — polecił kapitan. — Pomagali w ucieczce.

*

*

*

Jakieś dwa dni później przed hotelem w Uhaniach stan ął utrudzony wędrowiec. Wędrowiec ów nazywał się Paweł Skorliński i był biznesmenem. Raz jeszcze obrócił w dłoniach kartę pocztow ą, na któr ą niewprawn ą ręk ą Jakuba naniesiono jedno zdanie:

Oglondnij fajny chotel w Uhaniach.

Biznesmen nie miał pojęcia, że jego przyjaciel jest jednym z właścicieli. I nieprędko miał się o tym dowiedzieć, bowiem gdy nadszedł, Jakub właśnie odsypiał

balangę z okazji wygnania ukraińskiej mafii. Jego wspólnicy od rana odwalili ka-wał roboty. Dla ułatwienia kontaktów z pensjonariuszami swojego uroczego za-kładu, przebudowali część korytarza, używaj ąc dużych ilości dykty i płyty gipso-wo-kartonowej, co stworzyło mił ą dla oka recepcję, w której zawsze któryś z nich dyżurował. Najczęściej był to Semen, który z racji tego, że czuł się dyrektorem, świetnie nadawał się do delikatnych negocjacji z klientami. Dla odmiany Tomasz, który był najmłodszy i najsilniejszy, pełnił obecnie zaszczytn ą funkcję ochronia-rza, a przy okazji zajmował się pobieraniem opłat za pobyt, jak również opłat dodatkowych, wedle własnego uznania.

Trzeci wspólnik, Józef, na okres chwilowej niedyspozycji Jakuba, wzi ął na siebie trudne zadanie produkowania i dystrybucji bimbru. On także wymyślił metodę w miarę taniego zaopatrywania instytucji w czyst ą pościel.

111

Paweł wszedł do budynku i podszedł do lady recepcji.

— Życzy pan sobie pokój z widokiem na góry? — zapytał Semen, lustruj ąc gościa wzrokiem.

Zauważył garnitur, skórzan ą teczkę i zegarek na ręce. Zatarł w myśli ręce. Nie lubił gogusiowatych biznesmeniaków.

— W sumie, dlaczego by nie? — mrukn ął Skorliński.

— Chce pan się może napić niedrogiej i smacznej wódeczki?

— Może później. Zmęczyłem się. Nieludzko się zmęczyłem.

— Niech pan odpocznie kilka dni. Mamy naprawdę pierwsza klasa pokoje.

Tanio policzymy. . .

Gość zamyślił się. Od tak dawna nie miał wakacji. . . Czemu Jakub chciał, żeby obejrzał ten hotel?

— Zostanę tu jakiś czas — powiedział. — Ile to będzie kosztowało?

— Sto złotych za dobę z wyżywieniem. Alkohole extra.

O różnych opłatach dodatkowych nie wspomniał.

A było ich trochę. Od rana opracowywał specjalny wykaz usług. Biznesmen nie miał pojęcia, że w rachunek wliczone będzie nawet powietrze do oddychania.

— Poproszę w takim razie jakiś ładny pokój.

Semen podał mu klucz. Pokój znajdował się na końcu korytarza. Paweł otworzył drzwi, które nie były nawet zamknięte i wszedł do środka. W nos uderzyła go woń dawno niepranych skarpetek. Odruchowo poszukał ich wzrokiem. Pod ścian ą stała wanna, w której drzemał jakiś odrażaj ący typ.

Obok wanny stało na podłodze siedem pustych już butelek po truskawkowej prycie. Buty typa stały w k ącie i wietrzyły się, a obrzydliwie zielone skarpetki tkwiły nadal na jego wystaj ących z wanny nogach. Woń skarpetek walczyła o lepsze z woni ą, któr ą wydzielała wystaj ąca z sedesu okazała piramida balasków.

W fakcie ich spiętrzenia nie było nic dziwnego, bowiem sedes nie był podł ączony do żadnej instalacji wodoci ągowej, podobnie jak pozbawiona kranów umywalka wisz ąca na ścianie.

Biznesmen poznał swojego przyjaciela Jakuba, ale rozmowę odłożył na póź-

niej, gdy ten wytrzeźwieje. Napluł na podłogę i wyszedł. Nie należy go ganić za tak niekulturalne zachowanie, bowiem podłodze jego plwocina z pewności ą nie zaszkodziła, a ewentualny przyszły użytkownik łazienki i tak nie spostrzegłby jej wśród różnych substancji szpec ących posadzkę.

— Coś się stało? — zapytał z trosk ą Semen na widok lekko podenerwowanego klienta.

— Zły pokój. Chlew w środku, poza tym to chyba klucz od łazienki.

— Proszę wybaczyć. Pomyłka. A cały ten bałagan pochodzi jeszcze z czasów poprzedniego kierownictwa. Uprz ątniemy to na dniach.

— Tak właściwie to, kto tu mieszka?

— Sami porz ądni ludzie. Artyści i inni tacy.

112

Nowy pokój okazał się całkiem niezły. Był całkowicie umeblowany, nawet całkiem gustownie. Paweł nie wiedział, że umeblowanie to zaledwie poprzedniego dnia ukraińska mafia r ąbnęła ze sklepu meblowego w Chełmie. Na podłodze leżał

dywan, też gdzieś ukradziony. Łóżko zasłane było śnieżnobiał ą pościel ą. Paweł

ruszył w jego stronę. Po drodze wpadł w dziurę nakryt ą dywanem, ale na szczęście zdołał się jakoś wydostać. Uwalił się na tapczanie i nawet nie zorientował się, kiedy zasn ął.

Jak ąś godzinę później przyjechali Tomasz i Józef.

— Jak poszło? — zapytał ich szef.

— Kiepsko. Od naszej ostatniej wyprawy ludzie przestali suszyć pościel na dworze.

— Niczego nie zdobyliście?

— Aż tak źle nie było. Zrealizowaliśmy zamówienie tego zboczeńca z pokoju numer osiem, dotycz ące dostarczenia dwu kompletów używanej, damskiej bielizny.

Pawła obudziło wycie, dobiegaj ące z plastikowej rury, wisz ącej mu nad głow ą.

Zerwał się na równe nogi.

— Co jest? — wyraził zdziwienie.

— Rura komunikacyjna prowadz ąca do recepcji — poinformował go Semen z drugiego końca. — Zawiadamiamy, że już pora obiadu.

— Gdzie jest sala bankietowa?

— Za budynkiem, pod wiat ą.

Paweł zamkn ął starannie pokój i udał się na obiad. Pod wiat ą siedzieli już prawie wszyscy goście. Towarzystwo było trochę zalane, ale panował idealny wręcz spokój, porz ądek i karność. Jak w koszarach. Po chwili nadszedł Józef. Niósł kilka plastikowych butelek, napełnionych czymś. Na widok butelek tłum ożywił się.

Nalewał każdemu po równo. Gdy ktoś chciał dolewkę, to też dostał. Biznesmen z zaskoczeniem pow ąchał zawartość swojego kubka. Ciecz pachniała wód ą, ale była całkowicie nieprzejrzysta.

— Co to jest? — zapytał nalewaj ącego.

— Bimber Uhański Luksusowy. Etanol z kilkoma dodatkami.

Paweł wypił nieufnie. Swego czasu pił Jakubowy zajzajer i teraz stwierdził, że ten produkt nie różni się ani kolorem, ani zapachem, ani zapewne także metod ą otrzymywania. Po przystawce, a raczej przylewce, podano zupę. Gęsty, zawiesi-sty rosół. Paweł pogmerał w nim bez przekonania łyżk ą. Wyłowił kawałek mięsa i przez chwilę zastanawiał się w skupieniu, co też ma przed sob ą.

— Przecież to psie ucho! — wrzasn ął wreszcie.

Nikt z siedz ących przy stole nie zareagował. Gość zerwał się i pobiegł do recepcji.

— Chcę natychmiast opuścić hotel — poinformował zimno.

Semen trochę się stropił.

113

— Rani mi pan serce, ale nie zatrzymuję.

Gość pobiegł do swojego pokoju, aby spakować się. Ku swojemu zdumieniu stwierdził jednak, że ktoś już spakował jego rzeczy i zabrał razem z walizk ą. Za-kl ął wściekle i biegiem wrócił do recepcji.

— Zostałem okradziony!

— Co panu zginęło?

— Wszystko!

— Jeśli przepadł panu także portfel, to firma udzieli kredytu na powrót do domu.

— Nie chcę kredytu. Chcę moj ą walizkę.

— To będzie trudne, ale co się da, to się zrobi.

— Jakie kroki podejmiecie?

— Proszę chwilkę zaczekać — recepcjonista uderzył w mały dzwonek.

Na jego dźwięk przybiegł Tomasz. Przez plecy miał przewieszony zardzewiały karabin.

— Nasz ochroniarz — przedstawił go stary kozak.

Tomasz uśmiechn ął się uprzejmie.

— Co się stało? — zapytał nowo przybyły. — Napad, gwałt, porwanie, zabójstwo?

— Jeszcze żyję. Ukradli mi walizkę.

— Br ązowa, zapinana na dwa paski?

— Widział j ą pan?

— Tak.

— Gdzie ona jest? Oddajcie. . .

— To będzie trudne, bo widzi pan, ona jest teraz w piekle.

— Co to za żarty?

— To nie żart, ale smutna rzeczywistość — Semen wyręczył kumpla w opo-wiadaniu. — Widzi pan, poprzedni dyrektor udzielił tu gościny satanistom. Oddał

im do dyspozycji piwnicę. Tyle tylko, że oni wymknęli się spod kontroli. Opanowali wszystkie piwnice, poprzebijali sobie przejścia, pokopali tunele. Od czasu do czasu wyłaż ą ze swoich nor i kradn ą wszystko, co im w ręce wpadnie.

— No to idźcie do nich i zabierzcie im moj ą walizkę.

— Boimy się — powiedział Tomasz.

— Pokażcie mi wejście. Sam to załatwię.

— Żadnych trupów w naszym hotelu! — hukn ął Semen.

Nadszedł Józwa z butelk ą w ręce.

— Gdzie jest wejście? — pienił się Skorliński.

Zaprowadzili go do kancelarii i otworzyli klapę w podłodze. Z ciemnej czelu-

ści buchn ął kł ąb siarczanego dymu.

— Faktycznie, wygl ąda jak właz do piekła. . . — zmartwił się pechowy klient.

114

— Nie s ądzimy, aby dokopali się do prawdziwego piekła. Na to mieli zbyt mało czasu.

— Dacie mi jak ąś broń?

Dostał zardzewiał ą austriack ą szablę od Tomasza.

— No, to dla dodania odwagi — Semen podał mu blaszany kubek pełen bimbru z ogłupiaczem.

Paweł wypił.

— Na drug ą nogę — Józef podał mu następny kubek.

Po jego wychyleniu przyjaciel nasz poczuł się jeszcze bardziej odważny.

— Co mi tam. Porozwalam ich gołymi rękami.

Rzucił szablę na ziemię, bo zaczynała mu już ci ążyć.

Podnieśli i troskliwie włożyli mu j ą znowu w dłoń.

— No, to jeszcze ode mnie — Tomasz podał mu następny kubek.

— Jesteście moimi najlepszymi kumplami — wyznał gość. — Dam wam córki za żony.

Żadnych córek nie miał, ale nie pamiętał o tym. Ogłupiacz made in KGB

działał piorunuj ąco.

— Tak, tak — uspokajaj ąco powiedział Semen. — Bardzo chętnie weźmiemy.

Tylko musisz nam Viagry kupić. No to do dzieła.

— Co mam tak właściwie zrobić?

Był już tak ogłupiony, że nie pamiętał, po co i gdzie ma iść.

— Idziesz do piekła — poinformował go Tomasz życzliwie.

— Ja nie chcę do piekła. Ja byłem zawsze grzecznym chłopcem i nawet nie zszedłem na zł ą drogę.

— Wiemy o tym. Wszystko się jakoś ułoży.

Zepchnęli go w końcu do dziury i zatrzasnęli klapę.

— No to świeć Panie nad jego dusz ą — powiedział Semen. — Ciekawe, czego tu szukał?. . .

— Który z nas ma jego portfel?

Jak się okazało, nikt o tym nie pomyślał. . .

— To co, wyci ągamy go? — zapytał z westchnieniem Józef. — A jeśli oni naprawdę dokopali się do piekła? Nie podoba mi się ten zapach — zgłosił swoje obiekcje Tomasz.

— Piekła nie ma.

— Tak twierdzili komuniści, a teraz komunistów nie ma. To może piekło jest?

— Nie kraczcie. Przygotujemy się.

*

*

*

Tymczasem Paweł wyl ądował na czymś kościstym. To coś okazało się być szkieletem. Gość, mimo że w sztok zalany, przestraszył się. Nie lubił jakoś ko-115

ściotrupów. Swoj ą drog ą niepotrzebnie się przestraszył, bowiem kościotrup ten był jedynie gipsowym odlewem, pożyczonym swego czasu ze szkoły. Oprzytom-niawszy trochę, biznesmen rozejrzał się po piwnicy. Nie była duża. Kłęby siarkowego dymu buchały z dziury w ścianie. Zaciekawiony podszedł bliżej i zajrzał

do środka. W pomieszczeniu obok znajdowała się właściwa świ ątynia. Pośrodku dużej piwnicy stał stół, na którym leżał zwi ązany jak baleron pies. Wokoło stołu pl ąsało trzynastu nagich mężczyzn. Ich ciała pokryte były kabalistycznymi znakami.

— Przyb ądź, szatanie i wesprzyj nas! — zawył niespodziewanie jeden z nich.

Zapewne kapłan.

Pawłowi niespodziewanie przyszedł do głowy genialny pomysł. Po radziec-kim ogłupiaczu ludzie często miewaj ą genialne pomysły, ale najczęściej zaczyna-j ą realizować je natychmiast, co może się bardzo paskudnie skończyć. . . Tak było i tym razem.

— Przyb ądź, szatanie — wył kapłan.

— To ja, szatan! — powiedział Skorliński nieludzkim głosem. — Oddajcie mi moj ą walizkę.

Czciciele diabła okazali się być niedowiarkami. Zamiast paść kornie na kolana i oddać swemu panu walizkę, której ż ądał, pobiegli sprawdzić, czy to, aby na pewno ten, za którego się podaje. A potem nast ąpił szereg wydarzeń o wyj ątkowej brutalności, których z uwagi na dobro czytelników nie opiszemy tu bliżej, a które to wydarzenia przyniosły pechowemu klientowi utratę przytomności.

Gdy Paweł doszedł do siebie, przekonał się, że leży przywi ązany do stołu i że otacza go kr ąg wrogich postaci.

— A moja walizka? — zapytał.

— Złożymy cię w ofierze — wyjaśnił mu kapłan. — Będzie piękna, krwawa ofiara.

Czasami zdarzało się tak, że klientowi potraktowanemu ogłupiaczem, stawało się obojętne, co się wokół niego dzieje. Tak było i tym razem.

— Zgoda, możecie mnie złożyć w ofierze, ale przedtem chcę moj ą walizkę!

— Zaraz staniesz przed obliczem naszego pana!

— Najpierw walizka!

Kapłan uniósł nóż. W tym momencie z piwnicy obok wpadł granat gazowy.

W ci ągu piętnastu sekund wszyscy sataniści leżeli pokotem, pozbawieni chwilowo przytomności. Wówczas do świ ątyni weszli Semen, Józef i Tomasz, wszyscy trzej w maskach przeciwgazowych.

— Jeszcze żyje — stwierdził Semen. — Ale chyba przybyliśmy w sam ą porę.

— Nie s ądziłem, że oni naprawdę zabijaj ą ludzi — mrukn ął Józef. — Wydawało mi się, że to tylko takie kity do wciskania widzom w telewizji.

— Pusto tu — zauważył Tomasz. — Myślałem zawsze, że w miejscach kultu jest kupa złotych przedmiotów.

116

— Faktycznie, chyba nam się ta akcja nie opłaciła — powiedział szef. — Ci tutaj nawet nie maj ą na sobie kieszeni, które można by przeszukać.

— Naturysta nie boi się kieszonkowca — zacytował Józef zasłyszane gdzieś hasło.

Niespodziewanie wzrok jego padł na masywny, złoty sygnet, zdobi ący palec leż ącego na stole gościa.

— Choroba. Przegapiliśmy to — powiedział.

— Uwaga, budz ą się.

— Pora na nas. Zabieramy ze sob ą tę padlinę?

— Myślę, że opłacił nasz ą akcję ratunkow ą. Bierzemy.

Wci ągnęli nieprzytomnego na górę i ocucili spor ą dawk ą bimbru.

— Co się stało? — zapytał, gdy otworzył oczy.

— Byłeś wspaniały — wyjaśnił mu stary kozak. — Siekłeś ich szabl ą na dzwonka, ale plunęli ci w twarz szatańskim płomieniem i trzeba było cię wy-ci ągn ąć.

— Zabiłem kogoś?

— Ze sześciu. Mamy to nagrane na wideo. . . Oczywiście, kaseta jest do ku-pienia. . . — uśmiechn ął się do swoich myśli.

— Uratowaliście mi życie. Trzeba to oblać. A moja walizka? Nie zabrałem jej ze sob ą?

— Walizki tam nie było. Zd ążyli j ą sprzedać ludziom ze wsi. Ale nic się nie martw. Jutro pójdziemy i odzyskamy.

— A to dobrze.

Zanieśli go do jego pokoju i rzucili na łóżko. Zasn ął momentalnie. Józef postawił mu na szafce kubek i butelkę bimbru, żeby mógł się napić, gdy się obudzi.

Paweł obudził się następnego ranka na kacu gigancie.

— Do diabła — powiedział sam do siebie. — Nie trzeba było tyle pić. Co to ja właściwie wczoraj robiłem?

Przypomniał sobie, że był w piekle.

— To na pewno było delirium — stwierdził. — Muszę wypić klina, bo zwa-riuję.

Wzrok jego padł na butelkę, stoj ąc ą na nocnej szafce.

— Kochane chłopaki — powiedział pod adresem obsługi.

Następnie odkorkował i nalał sobie pełen kubek. Pomogło. Sprzed oczu znikły mu zgniłozielone cienie, a w głowie rozjaśniło się w cudowny sposób. Więc, aby poczuć się jeszcze lepiej, wypił mał ą dolewkę, a potem jeszcze jedn ą. . . Gdy butelka była pusta, ruszył na poszukiwanie kolejnej dolewki.

Dalsze wydarzenia tego dnia zatarły mu się w pamięci. Była jakaś sala, w któ-

rej ktoś śpiewał, była jakaś piwnica i beczka zacieru. Był ktoś, kogo nazywał

przyjacielem. Chyba Jakub. Gdy obsługa przyniosła go po południu ze space-ru i rzuciła do łóżka, nie miał ani butów, ani portfela, ani zegarka. Buty zgubił

117

gdzieś w czasie popijawy i istniała pewna niewielka szansa, że jeszcze je odnajdzie, natomiast pozostałe przedmioty znalazły się w hotelowym depozycie. Dla właściciela równie dobrze mogły znajdować się na księżycu. Zreszt ą, nie zdawał

sobie sprawy z ich braku. Zasn ął słodko i spał aż do rana. A rankiem przyjechała policja.

*

*

*

Dzielni gliniarze powyci ągali wszystkich mieszkańców budynku z ich pokoi i ustawili w rzędzie przed wejściem. Słowo „ustawili” należy tu potraktować umownie, bowiem większość nie była w stanie utrzymać się na własnych nogach, a ci, którym to się udało, chwiali się jak po literku, co zreszt ą akurat było prawd ą.

— Kto tu jest szefem? — zapytał kapitan Wilkowski, obrzucaj ąc pijaków niechętnym spojrzeniem.

— Ja. . . — zacz ął Paweł.

Chciał powiedzieć, że został okradziony, ale źle go zrozumiano.

— Zabrać go — polecił kapitan. — Posiedzisz sobie w naszym hotelu za krat-kami, to ci się odechce szefowania.

— Łatwo to on się nie przyzna. . . — mrukn ął jeden z jego podwładnych.

— To już nie moje zmartwienie — uśmiechn ął się Kapitan, kuj ąc zatrzyma-nemu ręce na plecach. — Od jutra mam urlop.

*

*

*

Kapitan Wilkowski wybrał sobie raczej dziwne miejsce na urlop. Pojechał do hotelu.

— Skoro oczyściłem to miejsce z przestępców, to mogę się tam zatrzymać —

powiedział sam do siebie, gdy stan ął wreszcie przed frontonem budynku.

Wszedł. Jego radość, wynikaj ąca z oczyszczenia hotelu z elementów przestęp-czych, była nieco przedwczesna, bowiem po aresztowaniu Bogu ducha winnego Pawła, w hotelu pojawiła się znowu stara gwardia. Za barierk ą recepcji siedział

Semen.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał. — Może pokój z widokiem na góry?

— Chętnie. Ile kosztuje?

— Sto dziennie. Z wyżywieniem.

— W takim razie zostanę tu przez pięć dni.

— Płatne z góry.

Kapitan podał banknoty recepcjoniście, który obejrzał je uważnie, po czym umieścił w kieszeni. Kapitan otrzymał klucz. Pokój dostał całkiem niezły.

118

Koło łóżka stała butelka bimbru i kartka: „Jeśli jest ci smutno — wypij, a od razu lepiej się poczujesz.”

Kapitan wypił cał ą butelkę, ale nie poczuł się wcale lepiej. Poszedł więc poszukać dolewki i oczywiście znalazł. Dalszy ci ąg dnia zatarł mu się w pamięci.

Były z cał ą pewności ą jakieś pl ąsy nago po dachu, jakiś pojedynek na obrzygiwa-nie z jednym z gości i kolejne dolewki.

Tymczasem Semen siedział w recepcji i rozmyślał.

— Z jednej strony, gdy klienci s ą pijani, to łatwiej nad nimi panować, ale z drugiej strony. . .

W hotelu śmierdziało. Rzygowinami i nie tylko, bo kibel nadal był nie podł ą-

czony.

— Dosyć! — powiedział sam do siebie. — Zrobię tu wreszcie porz ądek!

Postanowił zacz ąć od oczyszczenia piwnicy. Zszedł do piekła.

— Czego chcesz? — zapytał go arcykapłan, siedz ący na tronie zrobionym z dwu kościotrupów.

— Jestem właścicielem.

— I co z tego?

— Siedzicie tu od tygodnia, a komorne nieopłacone.

— Sami nas zamurowaliście w tej piwnicy.

— Dostaniecie drabinę i do rana was tu nie będzie. OK?

— Wolne żarty. Nie ma dla nas lepszego miejsca na ziemi. Może wyniesiemy się st ąd za dwadzieścia lat. A może dopiero za sto.

— Wobec tego, czy nie moglibyście zapłacić za pobyt?

— Nigdy. Czciciele szatana nie musz ą płacić żadnych rachunków!

— To może, chociaż przestaniecie palić tę siarkę, bo tam na górze nie można zupełnie wytrzymać.

— To wolny kraj. Mamy prawo odbywać swoje praktyki religijne wedle własnego upodobania!

— Więc nie dojdziemy do porozumienia?

— Nigdy.

Poszedł sobie. Ale myśli o poddaniu się były mu obce. W nocy poznosił

wszystkich gości do piwnicy. Obok nich poukładał butelki bimbru. Cały zapas.

Prawie sto litrów. A potem wyci ągn ął drabinę i postawił na klapie biurko.

*

*

*

Kapitan Wilkowski ockn ął się i poczuł, że jest dok ądś wleczony.

— Gdzie ja jestem, do diabła? — zapytał.

Ten, który go ci ągn ął, wydał z siebie szatański chichot.

— Do diabła? To da się zrobić!

119

— To znaczy gdzie?

— W piekle!

Kapitan stracił przytomność. Gdy j ą odzyskał, przekonał się, że siedzi przykuty do ściany, w towarzystwie innych przykutych osób. Co jakiś czas któryś z przykutych zostawał odczepiony od ściany i wleczono go na męki. Kapitan wydobył

z wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy. Wł ączył i wystukał numer swojego posterunku.

— To pan, kapitanie?

— Tak, to ja — rzucił w słuchawkę. — Wybaczcie, że zawracam głowę na urlopie, ale potrzebuję wsparcia.

— Oczywiście. Zaraz wyślemy. Gdzie pan jest?

— To będzie trudne do określenia, bowiem wszystko wskazuje, że jestem w piekle.

— Jak to w piekle?

— Jest tu ciemno, śmierdzi siark ą i lataj ą goli faceci, czarnego koloru. Maj ą ogony, ale rogów nie zaobserwowałem.

— A jak pan się tam dostał?

— Nie wiem.

— Ktoś pana zabił?

— Nie, nie s ądzę.

Obmacał się pospiesznie. Żadnych dziur po kulach. . .

— Może zapytam tak: gdzie pan był, zanim trafił pan do piekła?

— W tym bandziorskim hotelu. . .

— W porz ądku. Wysyłamy grupę uderzeniow ą. Odbijemy pana, panie kapitanie. Bez odbioru.

„Grupa uderzeniowa dotrze wszędzie — pomyślał kapitan. — Nawet do piekła, gdy zajdzie taka potrzeba.”

Z piwnicy obok dobiegał świst bata i jęki potępionych dusz. Fakt, że dusze te były jeszcze ci ągle żywe, nie zmieniał specjalnie ich położenia.

Grupa uderzeniowa pojawiła się po niecałej godzinie. Uderzyła bardzo skutecznie i trudno, żeby było inaczej, bo przecież zdobywała hotel po raz trzeci.

Mieli wprawę. Tym razem w ręce organów ścigania wpadł tylko jeden człowiek.

Tomasz.

— Czy widział pan tego człowieka? — jeden z policjantów pokazał mu zdjęcie kapitana.

— Nigdy w życiu.

— Gdzie tu jest właz do piekła?

— Piekła nie ma.

— To dlaczego tak tu śmierdzi siark ą?

— Truję szczury na strychu.

120

W tym momencie z dołu rozległ się straszliwy, nieludzki wrzask torturowanego człowieka.

— Gdzie właz do piekła, ścierwo? Gadaj albo zaduszę! — dowódca grupy operacyjnej złapał nieszczęsnego recepcjonistę za gardło.

— W kancelarii.

Policjanci rzucili się we wskazanym kierunku. Odsunęli biurko i otworzyli klapę. Z otworu buchn ął im prosto w nos kł ąb siarczanego dymu. W ciemno-

ściach, tam w dole, coś żarzyło się czerwonawo.

— Cholera, to faktycznie wygl ąda na właz do piekła — powiedział jeden z policjantów.

— Może lepiej skoczyć po księdza?

— Tak, tak. Bez księdza lepiej tam nie włazić.

Wydelegowali jednego, aby przywiózł księdza. Po chwili duchowny był na miejscu. Miał ze sob ą wszystko, co potrzeba do odprawienia egzorcyzmu.

— Co tu się dzieje? — zapytał. — I po co jestem wam potrzebny? Ten, któ-

rego po mnie wysłaliście, nie potrafił mi wyjaśnić nic poza tym, że w tym hotelu zagnieździła się siła nieczysta.

Marszczył nos, czuj ąc zapach siarki.

— Tak to wygl ąda, ojcze — dowódca otworzył klapę.

— O Boże! A cóż to jest takiego?

— Prawdopodobnie wejście do piekła. Tak to przynajmniej wygl ąda.

Ksi ądz wpatrywał się przez dłuższ ą chwilę w dziurę.

— A po co wy, owieczki, chcecie tam wejść?

— Widzisz, ojcze, policja powinna nieść pomoc poszkodowanym i ścigać przestępców wszędzie. Nawet w piekielnych czeluściach.

— No nie wiem, czy jest sens wyci ągać potępieńców z piekła. Oni tam już za swoje oberw ą. . . — ksi ądz zgłosił swoje w ątpliwości.

— Tam jest nasz kapitan. A nikt go nie zabił.

— Nie wiem, nie uczyli nas w seminarium, co robić w takich przypadkach.

Ale na tym etapie waszych działań nie mogę wam pomóc.

— Dlaczego?

— Jeśli poświęcę to miejsce, wejście do piekła zapewne zamknie się. Jak wówczas tam wejdziecie?

— To może potem.

— Potem chętnie.

— Zejdziesz z nami w te korytarze grzechu?

— Jeśli mój kapłański obowi ązek wzywa mnie, to nie mogę się wahać. . . Ale na egzorcyzm muszę mieć pozwolenie biskupa.

121

*

*

*

Po głębokim namyśle policjanci zaatakowali piekło bez duchowego wsparcia. Stracie z satanistami nie było długie. Z lochów wyprowadzono siedem nie-doszłych ofiar krwawych rytuałów. Samych satanistów nie udało się pochwycić.

Pouciekali podkopami do lasu.

— Trudno — powiedział Kapitan Wilkowski. — Dorwiemy ich innym razem.

Zapakowali uwolnionych do nyski i powieźli na posterunek.

— Nareszcie nasz hotel jest oczyszczony — powiedział jak ąś godzinę później Semen.

— Wypijmy — zaproponował Jakub, wyci ągaj ąc flaszkę pryty z cholewy gumofilca.

Byli przy trzeciej, gdy spod podłogi wypełzła cienka stróżka siarkowego dy-mu.

— Cholera — zauważył Józef filozoficznie. — Ich nie tak łatwo się pozbyć.

— Pora — mrukn ął sam do siebie Jakub.

Otworzył klapę i spuściwszy na dół drabinę, zlazł do świ ątyni.

— Przyb ądź szatanie — wył arcykapłan, pl ąsaj ąc wokół ołtarza. Jego towa-rzysze też byli nadzy i też pl ąsali.

— Nie chciałbym panów obrażać — odezwał się Jakub — ale szatana przy-wołuje się nieco inaczej.

Wlepili w niego złe spojrzenia. Osadził ich wzrokiem.

— Zatocz kr ąg — polecił kapłanowi. — Przygotuj błękitny ogień.

W półmroku pojawił się mglisty zarys czerwonych drzwi ozdobionych penta-gramami. Z każd ą chwil ą robiły się coraz bardziej materialne.

Jakieś pięć minut później egzorcysta wyszedł przez klapę do recepcji.

— I jak, wynios ą się? — zagadn ął Semen.

— Odwrotnie — powiedział Wędrowycz. — To na nas pora. Oni tam pod nami właśnie otwieraj ą drzwi do piekła. . . Lepiej żeby nas przy tym nie było.

— Może i racja — mrukn ął stary kozak. — Pora kończyć urlop. Nudno się już zaczynało na tych wakacjach robić. . .

Zatrzymali się dopiero na szczycie wzgórza i z napięciem obserwowali leż ą-

cy w dolinie pałac. Nieoczekiwanie ściany budowli przybrały malinow ą barwę, a potem zapadły się do środka. W miejscu hotelu przelewało się spore jeziorko płon ącego asfaltu.

— No i po kłopocie — uśmiechn ął się Wędrowycz. — Ciekawe swoj ą drog ą, czy tak sobie wyobrażali piekło. . .

Wspólnicy pokiwali w zadumie głowami i ruszyli na zachód. Do domu.

O zmroku pomiędzy drzewami pojawiły się dwie mgliste sylwetki.

— I co my teraz zrobimy jękn ął wyższy duch. — Ten zasrany egzorcysta spalił

nam pałac. . .

122

— Rozdział 27 „Księgi Umarłych” mówi, że w takim przypadku jedynym honorowym wyjściem jest wykurzyć egzorcystę i zamieszkać w jego domu. . . —

mrukn ął jego towarzysz.

— Cholera, ciężko będzie, przecież ten Wędrowycz to kompletny świr. . . Ale spróbujemy. . .

Oba widma ruszyły przez las w stronę Jakubowej chałupy. Na miejsce dotarły nieco przed świtem, ale to już inna historia. . .

Z ARCHIWUM Y

Obite skór ą drzwi gabinetu znanego, amerykańskiego reżysera otworzyły się i do środka wślizgn ął się biznesmen Paweł Skorliński.

Reżyser na jego widok wstał i kordialnie uścisn ął mu rękę.

— Proszę niech pan spocznie — wskazał głęboki fotel. — Przeczytałem pań-

ski list i jestem pod wrażeniem. . . Proszę zreferować. . .

— Mój kraj jest wymarzonym miejscem dla kręcenia filmów — Skorliński wyj ął z teczki grub ą kopertę pełn ą fotografii. — Proszę spojrzeć na przykład na to. . .

— Wygl ąda jak porzucona baza wojskowa.

— Bo to jest porzucona baza wojskowa. Autentyczna. Poniewiera się tam wszystko. Czołgi, samoloty. . . Można to kupić po śmiesznie niskich cenach, wła-

ściwie taniej niż za złom, bo transport do huty nieopłacalny. Albo to.

— To miasteczko wygl ąda jakby przeszedł przez nie huragan.

— To Jarocin po kilkudniowej imprezie. A tu opuszczona fabryka, opuszczona stocznia, zamknięta kopalnia. . .

— Rozumiem, że pańska firma. . .

— Jesteśmy w stanie dostarczyć dowolny plener. Oczywiście za obopóln ą korzyści ą. Tu s ą przykładowe ceny pobytu w naszych hotelach. A tu ceny alkoholi.

Reżyser uśmiechn ął się.

— Wobec tego przenoszę najbliższy plan zdjęciowy. . . Jak się nazywa pański kraj?

— Polska.

— To gdzieś w Europie? No właśnie. Potrzebuję niewielkiej wioski, wal ące się domy, watahy zdziczałych tubylców. . .

— Żaden problem — uśmiechn ął się Skorliński. — Chyba znam okolicę do-kładnie odpowiadaj ąc ą temu opisowi.

*

*

*

Jakub Wędrowycz w zadumie wgapiał się w stoj ący na barze telewizor. Wła-

śnie leciał kolejny odcinek pewnego kultowego serialu.

124

— Kurde — powiedział w uznaniu. — Więc przylatuj ą takie małe zielone sukinsyny i wszczepiaj ą ludziom metalowe gówna do mózgu?

— To tylko takie ciemnoty do wciskania telewidzom — powiedział ajent, do-lewaj ąc mu trochę do szklanki. — A słyszałeś, że na Majdanie maj ą film kręcić?

To gdzieś koło ciebie.

— A na cholerę? — zdziwił się Jakub. — Mało to filmów na różnych ka-nałach? Nakręcili zapas na lata, kto to będzie ogl ądał? Jeszcze dwa duże i będę leciał.

W tym momencie do gospody wszedł człowiek ubrany w garnitur. Wszyscy zamilkli i zapadła złowieszcza, grobowa cisza. To nie był nikt ze stałych bywalców, a przecież na drzwiach napisano olejn ą farb ą lojalne ostrzeżenie: „Witamy w krainie, gdzie obcy zginie”.

Jakub popatrzył na gościa, a potem w telewizor.

— Kurde — powiedział. — Z telewizora wylazł, czy ki czort?

— A, kto to? — Semen oderwał wzrok od kufla z „Perł ą”.

— To przecież agent Mundek z efbiaju — Jakub bezbłędnie zidentyfikował

gościa. — Siadaj z nami — pchn ął oszołomionego przybysza na krzesło. — Barman, daj litrow ą „Perłę”.

Mężczyzna na widok kufla zagdakał coś z zaniepokojeniem.

— Tu jest taki zwyczaj — wyjaśnił Jakub. — Żebyś był swój, to musisz z nami wypić.

Aktor znowu coś zagdakał.

— A po rosyjsku nie umiesz? — zagadn ął Semen.

— FBI? — zapytał egzorcysta, wskazuj ąc odznakę wpięt ą w klapę przybysza.

Ten pokręcił głow ą przecz ąco.

— No FBI.

To zrozumieli.

— Do kosmitów strzelacie, pif paf? — zagadn ął barman.

Gość bezradnie pokręcił głow ą i pogdakał.

— Cholera, to na nic — powiedział Wędrowycz. — Trza mu dać pół lita. Jak się odpowiednio nar ąbie i po chińsku będzie gadał.

— A ty Jakub umiesz po chińsku? — zainteresował się któryś z bywalców.

— Pewnie. Prosty język. Gadałem ostatnio z takim Chińczykiem, co w Cheł-

mie na bazarze spodnie sprzedaje. Żółty jak kanarek, oczy skośne, a ja wszystko rozumiałem.

Przybysz wstał i chyłkiem usiłował wymkn ąć się z baraku.

— Siadaj — Jakub sprowadził go na krzesło. — Jeszcześmy nawet nie poga-dali.

Barman postawił szklankę z uszkiem i półlitrow ą flaszkę na stole. Egzorcysta nalał gościowi hojn ą porcję.

125

— Za przyjaźń między narodami — powiedział i stukn ął swoj ą szklank ą o tamt ą.

Gość wypił łyk, po czym zacz ął się krztusić.

— Jakie te ludzie z Ameryki słabe — zauważył Jakub. — I oni chcieli z Ruskimi trzeci ą światow ą wygrać?

W telewizorze pojawił się nowy kawałek filmu. Agent, zupełnie taki jak ten siedz ący przy stoliku, przedzierał się przez krzaki, mówi ąc coś do telefonu ko-mórkowego.

— Ty popatrz, a w telewizorze gada zupełnie po naszemu. — Zdziwił się Semen. — Może jakby go nożykiem połaskotał. . .

— Uch ty, stary a durny. Tam w telewizji siedzi tłumacz i to, co oni gadaj ą, przekłada od razu na polski.

— A ja myślałem, że jak film ma iść na obcy język, to aktorzy się go ucz ą —

zdziwił się Semen.

Agent Mundek opróżnił szklankę. Barman postawił przed nim talerz ogórków.

— Ty, popatrz jak mu gębę wykrzywia — zauważył Jakub. — Ty, a masz przy sobie telefon komórkowy? Patrz mi na usta. Ko-mór-ko-wy.

Agent zagdakał coś, a potem rozpoznał się na ekranie i pokazał palcem.

— No widzimy, że to ty — wyjaśnił mu Wędrowycz. — A myślisz, że dlaczego jest poczęstunek? Żryj cholero i niech ci dup ą wylizie. Żebyś tylko po polsku gadał.

— Za mało rozluźniacza językowego — zawyrokował Semen i nalał agentowi drug ą szklankę.

Ten nieco przestraszony usiłował podnieść się na równe nogi.

— Siadaj — Jakub osadził go na krześle. — Póki flaszki nie s ą puste, od stołu się nie wstaje.

Gość osuszył drug ą szklankę i nie chciał zak ąsić. Barman postawił przed nim grzybki w occie. Te przypadły mu bardziej do gustu. Oczka mu zmętniały. . .

— A ty powiedz, dużo zarabiasz na tych filmach? — zapytał Semen. — Bo jakbyś chciał kupić sobie dom w tych stronach, to bardzo niedrogo.

Agent bez niczyjej pomocy nalał sobie trzeci ą szklankę i wypił pół za jednym zamachem.

— Brawo. Załapał, choć taki niekumaty — ucieszył się barman. — Zawołam syna, on się uczył angielskiego, to nam może coś przetłumaczy.

— A to zawołaj. — Jakub postawił przed gościem drug ą flaszkę.

Na ten widok Amerykanin nieśmiało zaprotestował.

— Pij jak daj ą — zachęcił go Semen. — Żebyś sobie odporność wyrabiał.

Przyda ci się w Ameryce. Tam podobno jest tani kukurydziany spirytus.

— A może on właśnie do kukurydzianego przywykł i dlatego gębę wykrę-

ca? — błysn ął pomysłem egzorcysta. — Spróbuję nastawiać bimbru na kukury-dzy.

126

— Na długo do nas? — zapytał któryś z bywalców.

Agent coś wymamrotał. Nadal nie można go było zrozumieć.

— Kurde i gadaj z takim — westchn ął egzorcysta.

W tym momencie wszedł barman z synem.

— O rany — powiedział syn na widok gościa dostojnie chwiej ącego się za stołem. — To przecież ON.

— Widzimy, agent Mundek z telewizora — uspokoił go Jakub. — Zapytaj go sk ąd przyjechał, albo inne takie, bo jakoś idiota nie kapuje po naszemu.

— Po co pytać sk ąd — zaniepokoił się chłopak. — Wiadomo, że z Ameryki.

Mogę go zapytać jak się nazywa na ten przykład. . .

— Wiemy jak się nazywa — westchn ął Semen. — Agent Mundek.

Gość podniósł głowę i popatrzył ciekawie, choć niezbyt już przytomnie.

— Tak, o tobie mówimy — Jakub wyszczerzył garnitur złotych zębów.

Syn barmana siadł naprzeciw gościa i pomachał dłoni ą, by przyci ągn ąć jego uwagę.

— Inglisz? — zapytał.

Agent wyraźnie się ożywił.

— Yes.

— No i co powiedział? — zagadn ął zniecierpliwiony Jakub.

— Powiedział, że jest Anglikiem.

— Wot te na i w amerykańskich filmach gra? — zdumiał się Semen. — Zapytaj go, czy ma żonę i dzieci.

W tym momencie agent nieoczekiwanie zaśpiewał kawałek i zwalił się pod stół.

— Mięczak — skwitował jego zachowanie egzorcysta. — I to ma być agent FBI? Nasi gliniarze s ą twardsi. Co on zaśpiewał?

— Zaraz, jak to szło? Jungle bears, jungle bears, jungle bears on the way?

To po polsku będzie: Misie z dżungli, misie z dżungli, misie z dżungli na drodze.

And one horse open sleiv — Czyli: i jeden koń otwarty niewolnik.

— Dziwne — powiedział Wędrowycz. — Z Animals Liberation Front się urwał, że śpiewa piosenkę o niewolnictwie koni? Do diabła tam, niech sobie ścierwo śpi pod stołem do rana, a my chłopaki chyba już pójdziemy?

— Idę z tob ą — ockn ął się Semen. — Przejdę się, a rano popatrzę na tych filmowców.

Dopili i poszli. Dochodzili już do Jakubowej chałupy, gdy nieoczekiwanie, po rozgwieżdżonym niebie, przesunęło się coś dziwnego. Coś leciało raczej wolno, ale światełka migały bardzo kolorowo.

— Cholera — powiedział w zadumie Semen, zadzieraj ąc głowę do góry —

Chyba lataj ący talerz.

— Taki jak z tego filmu? — zdziwił się Jakub. — Zobacz, l ąduje zaraz za moj ą stodoł ą.

127

— Psia mać, ufoludki wytropili agenta Mundka i teraz go szukaj ą, żeby mu wsadzić metalowe gówno w głowę! — zestresował się Semen.

— Ma szczęście, że jest dobrze schowany. Obrus do ziemi, to go nie wypatrz ą, nawet jak będ ą ślepili po oknach knajpy. A ufokami to się sami zajmiemy!

Ruszyli biegiem. Po chwili, przez szpary pomiędzy deskami płotu, obserwowali, jak pojazd, błyskaj ąc światłami, l ąduje na pobliskim wzgórzu.

— Cholera, zupełnie jak w filmie — egzorcysta poci ągn ął bimbru z litrowej piersiówki, któr ą miał za pazuch ą.

— O, a teraz łaż ą dookoła zwyczajni ludzie. Pewnie niewolnicy tych zielonych. Nawszczepiali im do mózgu implantów i teraz musz ą wykonywać ich roz-kazy.

— Kudre — powiedział Wędrowycz. — Szumowiny z kosmosu na mojej ziemi? Trzeba by z tym coś zrobić.

Przemkn ął się do stodoły. Wyci ągn ął z siana stare widły do obornika. Kumpel złapał za równie star ą kosę.

— Weźmiemy jeszcze worki — zaproponował. — Może będ ą jakieś łupy?

Ruszyli cicho przez łan pszenicy. Gdy byli już dość blisko, lataj ący talerz za-buczał i wystartował.

— Cholera — zakl ął Jakub. — Zmyli się bydlaki.

— Ciekawe, czego tu szukali? — mrukn ął stary kozak. — Może chcieli jakieś miny podłożyć, żeby się nadziali ci filmowcy, co tu będ ą kręcić? Filmuj ą o nich, to się pewnie zielonym szczurkom nie podobuje. . .

— Nie pozwolimy wysadzać naszych — egzorcysta poci ągn ął z bidonku. —

Trzeba odnaleźć ładunki i rozbroić.

Ruszyli przez zroszone trawy, gdy nieoczekiwanie, za krzaczkiem, natknęli się na małe, zielone paskudztwo. Paskudztwo miało dwie nogi, dwie ręce i głowę z nieproporcjonalnie dużymi czarnymi ślepiami. Przez chwilę Jakub z kumplem i ufoludek patrzyli na siebie ze zdziwieniem, a potem egzorcysta machn ął wor-kiem i wtłoczywszy do środka zielonego, zręcznie zarzucił go sobie na plecy.

— Zwijamy się — rzucił do zaskoczonego kumpla, po czym obaj wycofali się pospiesznie. Zatrzymali się koło stodoły. Ufok w worku widocznie doszedł już do siebie, bo coś wrzeszczał.

— Jaka dziwna mowa — zauważył egzorcysta. — Zamknij się, bo wykastruję jak wieprzka!

— Dziwnie jakoś — powiedział Semen. — To ufoki porywały naszych, ale żeby nasi porwali zielonego, to jeszcze nie słyszałem.

— Zawsze musi być ten pierwszy raz — rzucił Jakub filozoficznie.

Ufok widocznie nie zrozumiał, bo nadal się wydzierał. Dopiero, gdy Semen stukn ął go w łeb butelk ą — umilkł. Nieprzytomnego rozci ągnęli w stodole na stole, na którym Jakub zazwyczaj rozbierał mięso po świniobiciu i dobrze przywi ązali.

128

— No i co dalej? — zagadn ął stary kozak, poci ągaj ąc długi łyk, prosto ze stoj ącej w k ącie Jakubowej aparatury. — Jak wróc ą jego kumple, to dadz ą nam popalić!

— Spoko — uspokoił go Jakub. — Zanim wróc ą, to już z niego zostan ą tylko wędlinki.

— Ty, co chcesz z nim zrobić?

— Teraz on zasmakuje, jak to miło nosić we łbie metalowe gówna — egzorcysta uniósł w jednej ręce wiertarkę, a w drugiej połówkę zardzewiałej podkowy.

— Czekaj, oni wszczepiaj ą mikroprocesory, a nie kawałki podków.

— To co, nam nie wolno? Czekaj, no skoro taka galaktyczna tradycja, to da się i mikroprocesor.

W k ącie walały się resztki radia turystycznego. Jakub podniósł garść oporników.

— Hy, kilka mu wsadzimy.

— No to do dzieła.

Wcisn ął guzik wiertarki i zgasło światło.

— Cholera, korki wywaliło i to w takim momencie!

— A może ufoki się zorientowali i kabel przecięli? Lepiej się zmyć.

— Z mojej stodoły mam się zmywać? Niedoczekanie zielonych pokurczy!

— Jakub, a ty pamiętasz, co zrobili w „Dniu niepodległości” z Białym Do-mem?

— Kurde i s ądzisz, że moj ą stodołę też by mogli tak pyk w powietrze?

— Pewnie. Stodołę, chałupę, cał ą gospodarkę.

— O sukinsyny! Stawaj przy drzwiach i filuj, czy nie nadlatuj ą.

W tym momencie wł ączono światło.

Powietrze wypełnił skowyt kosmity. Wiercenie wiertark ą nie podobało mu się.

— Ty, lec ą! — krzykn ął Semen. — Zmywajmy się, bo zaraz zostan ą z nas skwarki.

— Gówno! — Wędrowycz wyci ągn ął spod siana rusznicę przeciwpancer-n ą. — Zaraz zobacz ą, co to znaczy zadzierać z mieszkańcami Wojsławic. Osłaniaj mnie ogniem! — wręczył kumplowi pepeszę.

*

*

*

— Pan jest oszustem i naci ągaczem — reżyser darł się na Skorlińskiego. —

To miał być ten wymarzony plener? W ci ągu dwu dni zdjęciowych ukradli nam trzy samochody, jednego aktora omal nie zapili na śmierć. Rozumiesz, sterrory-zowali biedaka i kazali mu pić wódkę szklankami, dobrze, że chociaż w szpitalu go uratowali, a żółtaczkę to się w Ameryce wyleczy. . . Lataj ący talerz, zrobiony specjalnie do filmu, podziurawili jak sito z broni maszynowej. Całe szczęście, że 129

nikt nie zgin ął. I jeszcze jeden aktor, trepanacja czaszki. Jacyś zwyrodnialcy wier-cili mu w głowie dziury wiertark ą i oporniki wpychali! Zwi ązek zawodowy ż ąda ode mnie wypłacenia mu odszkodowań. . .

Skorliński wzruszył ramionami.

— Ja swoj ą część umowy wypełniłem — powiedział spokojnie. — Należy się dwadzieścia pięć tysięcy, czterysta osiemdziesi ąt trzy dolary i piętnaście centów.

TAJEMNICE WODY

Coś się stało. Jakub Wędrowycz poznał to bezbłędnie. Przez ciała wczasowiczów, wyleguj ących się na pokrytej brudnym żwirem plaży, przebiegł pr ąd. Ludzie unieśli głowy, a potem niektórzy z nich wstali i ruszyli gdzieś za kawiarnię.

Egzorcysta został na miejscu. Przyjechał tu na wypoczynek do sanatorium, lekarze zalecili mu dużo słońca i mało nerwów. Łatwo im było powiedzieć. Jachranka nie podobała mu się. Wszystko w tej osadzie go drażniło. Betonowe pomosty, przy których cumowały dziesi ątki łódek, knajpa o nazwie „Szkiełko”, czy jakoś podobnie, obrzydliwy dom wczasowy Zwi ązku Nauczycielstwa Polskiego zamieszkany przez stada koszmarnych bachorów z równie koszmarnymi mamusiami, sklepik, w którym można było stać w kolejce do upojenia i nic nie kupić. W dodatku lekarze surowo zabronili mu pić. I jeszcze ta dieta. . .

— Gdy tylko znajdę się wśród pól Wojsławic, od razu poczuję się dziesięć razy lepiej — powiedział w przestrzeń.

Wstał powoli i poprawił, wygniecione nieco od leżenia, jeansy. Popatrzył na nie z obrzydzeniem. Najlepiej czuł się w spodniach od rosyjskiego munduru i nie-mieckiej bluzie mundurowej, ale wstyd mu było, tak między ludzi. . . Jakub wpa-trzył się ponuro w pomarszczon ą lekkim wiatrem płaszczyznę zalewu. Gdzieś tam, na dnie, były zburzone domy.

— To nie był dobry pomysł — powiedział sam do siebie. A potem zamilkł.

Raz, że mógł go ktoś podsłuchać, dwa, że mówienie do siebie było oznak ą jakiejś choroby psychicznej. Tak twierdził jego przyjaciel ksi ądz Wilkowski, zreszt ą to sanatorium to też była jego robota.

Tłum na końcu plaży gęstniał.

— Ludzie zawsze zbiegaj ą się do nieszczęścia — powiedział znowu sam do siebie.

Zadawnionych nawyków nie udaje się wyplenić tak od razu. Chc ąc nie chc ąc i on poczłapał w tamtym kierunku. Min ął kawiarnię, gdzie sprzedawano obrzy-dliwe lody, lepi ące się do języka i pozostawiaj ące na nim tłusty osad, a za to pozbawione smaku. Przed kawiarni ą, w wodzie siedziało stadko łabędzi i żebrało o datki.

131

Dłoń Jakuba odruchowo sieknęła do kieszeni, ale nie znalazł tkwi ącej tam zazwyczaj pętli z linki hamulcowej. Wpatrywał się przez chwilę tęsknie w ptaki.

Były spasione jak tuczniki.

— Cieszcie się, że tu tak wiele luda — powiedział do nich z nienawiści ą. —

Bior ąc pod uwagę, że ważycie po dobre dziesięć kilo, to byłby z was niezły roso-

łek, a i pieczyste pierwsza klasa. Gdyby was tak nadziać tymi jabłuszkami, które rosn ą na opuszczonej gospodarce po Misztalu, tak zaraz przez płot ode mnie, to by dopiero była uczta. Jeszcze trochę bimbru. . .

A potem przypomniał sobie, przecież Józef Paczenko przestał pędzić u siebie na strychu. Wprawdzie byli jeszcze inni, ale ich bimber był słaby i produkowany z różnych podejrzanych składników. Na Tróściance było jeszcze parę niewielkich źródełek smacznej i niedrogiej gorzałki, ale i one wysychały.

— Czasy upadku — powiedział do łabędzi.

Łabędziom najwyraźniej nie podobał się ten pomylony staruszek, co tylko ga-da i gada, a nic im nie rzuca, i zaczęły ponaglać go syknięciami. Pokazał im figę na palcach i poszedł dalej. Tłum był istotnie gęsty. Jakub poznał staruszka, które-go widywał od czasu do czasu w parku, koło sanatorium. Jak też on się nazywał?

Robert. . . Robert Klos. Ale nie był z tych Klosów, co to o jednym nakręcili film.

Jakub już o to pytał. Był emerytowanym nauczycielem z technikum.

— Co tu daj ą? — zagadn ął.

Starzec odwrócił się.

— A to pan — ucieszył się. — Utopił się jeden z tych nauczycielskich smy-ków. Właśnie go gliniarze wyłowili. Mówię panu coś strasznego. Cała szyja sina, jakby go coś dusiło. I przy tych sińcach taki zielony szlam. Coś okropnego. Ale już go zapakowali do worka i czekaj ą na motorówkę. Zawioz ą go do Serocka, może na sekcję.

— Zielony szlam, taki trochę jak galareta? — zapytał Jakub.

— Z ust mi pan wyj ął. Obrzydliwy.

Jakub przymkn ął oczy. Przypomniało mu się coś. Wspomnienie było mgliste, kiedyś w dzieciństwie słyszał o czymś takim. Ale co konkretnie? Zapisał sobie na kartce, aby przemyśleć to w nocy. I tak cierpiał na bezsenność. Chociaż właściwie, po co czekać do nocy? Poszedł na molo. Usiadł sobie na betonowych schodkach, zzuł buty i zanurzył nogi w wodzie. Zacz ął sobie przypominać. Było coś takiego.

W Uhaniach, a może w Wojsławicach, tak raczej w Wojsławicach. Źródła koło za-mczyska zwane bezedniami. Ale, o co chodziło? Z zamyślenia wyrwał go dialog prowadzony kawałek dalej na łódce.

— A ja wam mówię, że to robota psychopaty. I to nie jest pierwszy przypadek.

— Chyba siódmy od trzech lat — powiedziała jakaś kobieta o wysokim, afek-towanym głosie. — Zawsze dzieciaki. I zawsze takie sińce na szyi, jak od dusze-nia.

— I całe wysmarowane tym zielonym paskudztwem — uzupełnił ktoś trzeci.

132

— Najczęściej to gin ą po zmroku — pierwszy głos. — Ale nigdy od alkoholu.

Ja rozumiem, że jakiś pijak może się wpakować w wodę, przewrócić i już nie wstać, ale jak uton ął ten chłopaczek z obozu żeglarskiego? Nikt mi nie wmówi, że nie umiał pływać.

— A ten harcerzyk? Wszedł po pas w wodę, a potem znikn ął, jakby wpadł

w dół. A tu jest płytko.

— Znaczy ludzie widzieli?

— Aha. Pół jego zastępu, czy jak to się tam nazywa. I takie same ślady.

— Nikt mi nie wmówi, że pod wod ą grasuje słodkowodny rekin!

— Rekin może nie, ale psychopata albo zboczeniec w masce do nurkowania i z butlami na grzbiecie.

— Jakby zboczeniec to chmm. . . tego. . . coś by było widać.

— Gliny akurat się przyznaj ą. . . To by im popsuło statystykę. Bardziej mnie interesuje ten zielony szlam.

— A, co w tym ciekawego? — znowu wł ączyła się kobieta. — Pewnie jakiś denny osad.

— Jaki tam osad! Nigdy nie widziałem zielonego mułu.

— Może jakaś forma wodorostów?

— W takim glucie? Raczej należy podejrzewać, że to od ścieków coś się porobiło. Wytraciły się tego, wiecie, chemiczne cz ąsteczki.

— A może to od ścieków wodorosty zdziczały?

— Nikt mi nie wmówi, że wodorosty dusz ą ludzi.

Jakub popatrzył na swój zegarek i przestraszył się. Do rozpoczęcia obiadu w stołówce miał zaledwie piętnaście minut, a jeszcze powinien się przebrać. Z niechęci ą oderwał się od podsłuchiwanej rozmowy i ruszył pod górę. Zd ążył. W sto-

łówce wszyscy komentowali wydarzenie, ale nie dowiedział się niczego nowego.

A zaraz po obiedzie przydybał go sanatoryjny lekarz nazwiskiem Workowski i za-ci ągn ął do swojego gabinetu.

— No i jak tam samopoczucie? — zagadn ął przyjaźnie.

— Samopoczucie poprawi mi się natychmiast, gdy st ąd wyjadę — powiedział

Jakub ponuro.

Lekarz uśmiechn ął się.

— Czego tu panu brakuje?

— Męczycie mnie, co rano jak ąś gimnastyk ą dla podtrzymania kondycji. Zgoda, macham nogami, nie narzekam, tylko, po co? Załóżmy, że za rok czy za dwa zestarzeję się na tyle, że będę potrzebował laski. To się ludziom zdarza. Ale ci ągle jeszcze będę miał swój motor i swojego konia. Jeśli będę potrzebował wybrać się po zakupy, to wsi ądę na konia i pojadę.

— Któregoś dnia nie da pan rady wdrapać się na swojego konia, panie Jakubie.

I co wtedy? Zgoda, że u siebie może pan przystawić drabinę, ale przed sklepem?

Prosić o pomoc znajomych?

133

— Furda. Nie po to jestem potomkiem kozaków. Ja gwiżdżę i koń się kładzie.

Wsiadam i wstaje. Bez tego już dawno musiałbym machn ąć ręk ą na jazdę. A nogi szczęśliwie pracuj ą. Może nie tak dobrze jak w partyzantce, kiedy to się kopało Szwabów tak długo, aż umierali, ale, sławit Boha, jeszcze nie najgorzej.

— Zmierzę panu ciśnienie.

— Proszę bardzo, ale coś mi się widzi, że ciśnienie to mi skacze od zdener-wowania na to mierzenie.

— Niech pan powie tak szczerze. Pan nie lubi lekarzy?

— Czego by nie? W porz ądku s ą.

— Pan się denerwuje dzisiejszym wypadkiem?

— Tym chłopakiem, co się utopił? Pewno. Szkoda dzieciaka. Mógłby z niego wyrosn ąć porz ądny człowiek.

— Ciekawe podejście. A gdyby wyrósł zły człowiek?

— Ano tego się nie da wykluczyć. Ale większość ludzi jest dobra, więc statystycznie. Chociaż ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi.

— Coś zielonego?

— Tak jakby szlam.

— Zwrócę na to uwagę.

— Znaczy co? Pan go będzie kroi?!

— Nie, ale poproszono mnie na konsylium.

— Nie wiedziałem, że konsylia robi się także nieboszczykom.

— Czasami. Za dużo podobnych przypadków w tej okolicy. Jeśli to jakiś wariat, to trzeba go złapać. Ale pan niech się o to nie martwi. To już nie pana problem, no chyba, że wejdzie pan do wody, a on zaatakuje.

— Nie pływałem już z dziesięć lat, ale można by wzi ąć rower wodny i popły-n ąć na te trzciny przy drugim brzegu i upolować takiego wypasionego łab ądka.

Byłoby niezłe żarło — żyłka łowiecka wypłynęła niespodziewanie z podświadomości.

— Przypominam, że jest pan na diecie — hukn ął doktor.

— Uch, pamiętam o tym w każdej minucie. Niech no ja tylko wrócę na Stary Majdan. Wezmę bagnet, pójdę do lasu, dziabnę młodego dzika i zjemy z przyjaciółmi. A panu też wyślę kawałek albo w wekach.

— Dziękuję pięknie!

— Jak tam moje ciśnienie, łapiduchu?

— W normie. Tylko niech pan się nie denerwuje, nie pije i nadal przestrzega zaleceń. Wszystko będzie dobrze. A jeśli łabędzie pana pesz ą, to proszę nie chodzić na ten kawałek promenady, gdzie się pas ą. Czego serce nie widziało, tego oczom nie żal — przekręcił i nawet nie zauważył.

Tej nocy Jakub wymkn ął się ze swojego pokoju. Wyszedł przez okno i zlazł

na dół po piorunochronie. Zmęczyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udało mu się. Podobnie jak przelezienie przez parkan. Nad wod ą nie było nikogo. Koło 134

kawiarni, zamkniętej już o tej porze, Jakub pożyczył sobie siekierę. Woda w świetle księżyca, który co i raz przenikał przez chmury, błyszczała dziwnie. Wszedł na pomost. Starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby jakiś nocny stróż pilnował

łódek. Niebawem znalazł się w tej części pomostu, gdzie nic już nie cumowało.

Podszedł do barierki i popatrzył na wodę. Nad zalewem unosił się mglisty opar.

Wydobył z kieszeni piersiówkę i poci ągn ął maleńki łyk. Dla wzmocnienia nad-w ątlonej wiekiem pamięci.

— Biała woda — przypomniał sobie.

Wydobył z torby niewielka lornetkę typu teatralnego i zacz ął rozgl ądać się po jeziorze. Niebawem spostrzegł plamę dziwnie jasnej, świetlistej wody.

— Jest — mrukn ął do księżyca. — Czyli wszystko jak trzeba.

Plama rosła. Woda była podobna do mleka. Migotała, wabiła. Jakub niespiesz-nie obwi ązał się w pasie łańcuchem-krowiakiem, którego oba końce przytwierdził

starannie do barierki, po czym spuścił do wody jedn ą nogę. Biała plama zaczęła się zbliżać i jednocześnie stawała się coraz mniej widoczna. Jakub czekał. Zacisn ął tylko mocniej dłoń na trzonku siekiery.

Już myślał, że trzeba będzie zrezygnować, gdy coś krzepko ucapiło go za no-gę i szarpnęło potężnie. Ale łańcuch wytrzymał. To w wodzie nie zrezygnowało tak łatwo. Szarpnęło ponownie. Czuł wszystkie kościste palce wpijaj ące mu się w skórę. Woda zabulgotała. Na ułamek sekundy przed trzecim szarpnięciem uderzył siekier ą. Ostrze utkwiło w czymś twardym i zakleszczyło się, a w sekundę później trzonek pękł od potężnego szarpnięcia. Uścisk na nodze znikn ął.

Staruszek wstał i odmotawszy łańcuch, ruszył na brzeg. Nic go już nie atakowało. Znalazłszy się na promenadzie, zapalił na chwilę latarkę. Spodziewał się zobaczyć na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle, że aż się przestraszył.

Zebrał trochę do małego słoiczka, a następnie opłukał stopę w najbliższej, napo-tkanej kałuży. Powrót po piorunochronie był nadspodziewanie trudny, ale i z tym sobie poradził.

Rankiem, gdy tylko jego współlokator wyszedł, Jakub wydobył słoiczek i zajrzał ciekawie do wnętrza. W słoiczku miał trochę tego dziwnego, zielonego śluzu.

Odkręcił wieczko i pow ąchał. Śluz cuchn ął mułem i jakby jeszcze czymś innym.

Czymś znajomym. Jakub chytrze się uśmiechaj ąc, wystawił otwarty słoik na pa-rapet.

Po obiedzie zajrzał do eksperymentu. Woda odparowała. Na dnie słoika znajdowała się cienka warstewka zielonego paskudztwa. Jakub obw ąchał paskudztwo.

— Zielona pleśń — oświadczył uroczyście, a potem poszedł szukać doktora Workowskiego.

Doktor siedział w swoim gabinecie i ogl ądał coś pod mikroskopem.

— Ach, to pan — ucieszył się.

— To ja. I co pan odkrył na tym konsylium?

135

— Zbadaliśmy to zielone. Wie pan, co to jest? Zwykła zielona pleśń, tyle tylko, że trochę rozmoczona. Ale mam dla pana jeszcze jedn ą, ciekaw ą informację, prosiłbym tylko, żeby chwilowo jej pan nie rozgłaszał.

— Zamieniam się w słuch.

— Znaleźli tego płetwonurka.

— Chym?

— Faceta, który pływał pod wod ą z butlami tlenu na plecach i topił dzieciaki.

Tym razem trochę mu nie wyszło. Uszkodził sobie ustnik przy masce i utopił się.

Dzisiaj rano go znaleźli.

— A nie miał czasem głowy rozbitej siekier ą?

— Nie. Dlaczego pan pyta?

— A tak pomyślałem, że ktoś mógł mu pomóc się utopić. Nieważne.

Przed wieczorem Jakub poszedł nad wodę. Chodził po pomostach i w zadumie popatrywał na zalew. Łabędzie syczały na niego rozzłoszczone, nie zwracał na nie uwagi. I prawie mu się udawało. Na molo spotkał swojego znajomego Roberta.

— Witam pana, panie Wędrowycz. Cóż tu pana sprowadza?

— A, dzień dobry. Tak sobie łażę.

— Słyszał pan o tym zboczeńcu, co go wyłowili koło Serocka?

— Słyszałem już.

— No chwała Bogu, że mu się noga podwinęła. Bo jeszcze trochę i zacz ąłbym wierzyć w jakieś nieczyste moce.

— Nieczyste moce?

— Tak. Wie pan, gdy zaczynałem moj ą karierę pedagogiczn ą w latach mię-

dzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu. Tam któregoś roku, kilka lat wcześniej, była powódź. Zmyło część wioskowego cmentarza. No i zaczęły się dzieciaki topić, a ludzie gadali, że utopce grasuj ą. Jak zobaczyłem ten zielony osad, to aż mnie zatrzęsło, bo tam jak się udawało wyłowić utopionego, to też miał

czasami takie paskudztwo na ciele, musi od wodorostów. A jak już wyjechałem, to słyszałem, że chłopi wyłowili z wody jak ąś stworę i zaciukali, mówi ąc, że to utopiec. Nawet jakieś śledztwo było.

— Nie wie pan, kiedy się utopił ten nurek?

— Musi, tego samego dnia, co wyłowili tego chłopaka, wtedy jak się spotka-liśmy w tłumie. Już ze dwa dni w wodzie leżał.

— W takim razie to nie on.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Mogę być szczery?

— Oczywiście.

Jakub zawin ął nogawkę spodni i zdj ął skarpetkę. Na jego skórze widać było wyraźnie odciśnięte, sinobłękitne ślady palców, które ucapiły go z sił ą obcęgów.

— O Boże! Sk ąd pan to ma?!

— Dziś w nocy byłem tutaj. Spuściłem nogi za burtę i mnie złapało.

136

— Nie, żartuje pan?

— Nie. Mam też trochę tego zielonego, co zdj ąłem z własnych nóg.

— I co to jest?

— Rozmoczona, zielona pleśń.

Były nauczyciel zamyślił się głęboko.

— Jest pan pewien, że to nie mógłby być ten nurek?

— Dziabn ąłem drania siekier ą, chyba w łeb. Gdyby to był nurek, to miałby dziurę w czaszce. Zreszt ą, musiałby być nieźle zaczepiony o dno, żeby ci ągn ąć mnie z tak ą sił ą.

— Żyjemy w dwudziestym wieku.

Jakub przypomniał sobie, jak rzucał uroki, jak walczył w ponurych, ciemnych lasach z kapłanami Światowida, jak w podziemiach mauzoleum wbijał Leninowi osikowy kołek w pierś. Życie w dwudziestym wieku było luksusem, na który nieliczni mogli sobie pozwolić. On nie.

— Pan mi nie wierzy?

— Szczerze mówi ąc, nie za bardzo.

— Nie mam możliwości, żeby udowodnić prawdziwość moich słów. Chyba, że. . . Spotkamy się tu dzisiejszej nocy.

— Chym. Zgoda. Gdzie i kiedy?

— Koło kawiarni. O jedenastej.

— O dwudziestej trzeciej. Zgoda. Co będziemy robili?

— Pójdziemy w to samo miejsce i znowu spróbujemy z zanurzaniem nogi?

— A, jeśli wolno zapytać to, kto będzie się tak narażał?

— Mogę być ja. Ale możemy zrobić jeszcze inaczej. Może pan przynieść bosak?

— Nie wożę ze sob ą na wczasy bosaka.

— Ale koło domu nauczycielskiego stoi taka tablica ze sprzętem przeciwpo-

żarowym. Tam jeden wisi.

— To będzie kradzież.

— Przed świtem zwrócimy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie.

— A jeśli źle pójdzie?

— Wówczas bosak i jego zwrot będzie problemem naszych spadkobierców.

Były nauczyciel uśmiechn ął się kpi ąco, ale kiwn ął głow ą na znak zgody.

*

*

*

Klos spóźnił się nieco na umówione spotkanie. Cóż, kradzież bosaka, gdy się nie ma odpowiedniego przygotowania, nie jest spraw ą prost ą.

— No, myślałem, że już pan nie przyjdzie — powiedział Jakub.

— Dlaczego miałbym nie przyjść?

137

— Mógł pana strach oblecieć. Wszystko już przygotowałem. Chodźmy.

Weszli na molo. Przy jego końcu stała nieczynna latarnia. Od latarni ci ągnęły się wybebeszone kable.

— Cholerni wandale — powiedział Robert.

— Tak. . . wandale. Proszę założyć kalosze.

— A nie mógłbym moczyć nóg bez kaloszy?

— Raczej nie.

Jakub wydobył z torby łańcuch.

— Nie zamierza mnie pan przypadkiem utopić?

— No, co też pan.

Obwi ązał znajomego w pasie i usadowił go na brzegu pomostu.

— I teraz wystarczy czekać? — zapytał Robert. — Sk ąd wiadomo, że akurat dzisiaj przypłynie?

— Utopiec ma wodę, zamiast mózgu, atakuje zawsze, gdy poczuje łup.

— Dobra. Jedno małe pytanko. Sk ąd może się wzi ąć utopiec, w wybudowa-nym przez komunistów, zbiorniku wodnym?

— To bardzo proste. Zatopili znaczn ą część doliny. Gdzieś tam na dole musiał

być cmentarz. Wystarczyło, żeby taka ilość brudnej wody go zalała, by zniweczyć skutki poświęcenia. Desakralizacja. No i powstał z grobu. . .

— Jakub. . .

— Tak?

— Złapało mnie. . .

Istotnie, w wodzie toczyła się jakaś walka. Coś szarpało potężnie za nogę byłe-go nauczyciela. Łańcuch naprężył się i wpijał mu się w brzuch. Jakub uśmiechn ął

się ponuro, a potem butem str ącił w wodę jeden z rozizolowanych kabli. Błysnęło i zaskwierczało. W głębinie coś się zakotłowało.

— Puścił — powiedział Robert, wyci ągaj ąc z wody nogę.

Był blady jak ściana. Jakub zapalił latarkę i nachylił się nad wod ą. A potem nagłym ruchem zanurzył bosak i wywlekł na pomost coś dziwnego.

— Biegiem na brzeg! — krzykn ął do Roberta.

Staruszek zrzucił kalosze i pobiegł. Jakub puścił się za nim, wlok ąc to coś za sob ą. Niebawem znaleźli się w krzakach, koło plaży. Zapalili dwie latarki i w ich świetle wpatrywali się przez chwilę z przerażeniem w swój łup. To, co wyci ągnęli z wody przypominało namoczon ą, egipsk ą mumię, ale bez bandaży. Poruszało się niemrawo.

— Uuucieeeekajmy — wyj ąkał nauczyciel.

— Nie. Na razie jest ogłuszony elektryk ą. Trzeba z tym skończyć. Skocz do szopy i zaiwań kanister benzyny, a ja go popilnuję.

Jakub czekał długo, zanim jego znajomy wrócił z kanistrem ukradzionej benzyny. Druga kradzież w życiu i to obie jednej nocy. Utopiec wił się przywi ązany łańcuchem do pniaka.

138

— Nie odepnie się? — zaniepokoił się Robert, stawiaj ąc kanister na ziemi.

— Połamałem mu paluchy.

Polał monstrum benzyn ą. Utopiec zaskrzeczał straszliwie i rezygnuj ąc z próby uwolnienia się z więzów, spróbował dosięgn ąć ich swoimi, szponowatymi palcami.

— Masz ogień?

— Tak.

Jakub zapalił zwitek gazety, a później rzucił na utopca. Buchn ął żółty płomień.

Po kilku minutach ogień przygasł.

— To jak będzie z pańsk ą wiar ą w zabobony? — zapytał z uśmiechem.

— Rany Boskie. . . To było, nieprawdopodobne.

— Na — podsun ął mu piersiówkę ze spirytusem. — Wracaj do siebie i idź

spać. Ja jeszcze tylko rozł ączę kabel i posprz ątam. A, i odłóż bosak na miejsce.

— A jeśli tam będzie jeszcze jeden? Może lepiej nie wchodzić na molo?. . .

— Moje ryzyko.

Nauczyciela pochłon ął mrok. Jakub poszedł na pomost. Złożył gumowce i zwi ązał je sznurkiem, a potem zabrał się za rozkręcanie systemu drutów przeci ągniętych od latarni. Właśnie zastanawiał się, który drut jest dodatni, a który ujemny, gdy usłyszał za sob ą ponury głos.

— Rybki na pr ąd łowimy, dziadku? Dokumenty poproszę.

Odwrócił się i zobaczył dwu rosłych gliniarzy. Oskarżyli go o włamanie do magazynu motorówek i kradzież kanistra benzyny, niszczenie środowiska natu-ralnego poprzez rozlewanie tejże w lesie i podpalanie, oraz o kłusownictwo.

Na szczęście, doktor Workowski poproszony o konsultację stwierdził, że jego pacjent cierpi na starcz ą demencję, a ponadto jest lunatykiem. Istotnie, odciski palców zdjęte z porzuconego kanistra, oczyściły go z części zarzutów, a z reszty sam się jakoś wyłgał. O kłusownictwie także nie mogło być mowy, jako w tej części zalewu ryb nie widziano od lat.

Minęło pięć miesięcy, zanim Jakub uświadomił sobie jeszcze jedno. Spalony tamtej nocy utopiec, nie miał na głowie śladów cięcia siekier ą.

BAJECZKA DLA WNUCZKA

Płomień pod blach ą pieca przygasał. Syn Jakuba, Marek, obj ął swoj ą żonę ramieniem.

— Tatko? — zagadn ął.

— Haw?

— Idziemy na nocny spacer. Może byś tak uśpił wnuka?

Stary kłusownik poskrobał się po głowie.

— Żaden problem.

Spod ławy w kuchni, na której siedział, wydobył młot kowalski i zrogowacia-

łym paznokciem zeskrobał z niego jakieś paprochy.

— Chińsk ą narkozę mu dam — zaproponował.

Syn wyj ął starcowi młot z ręki i wyrzucił przez otwarte okno.

— Masz być delikatny. Znasz takie słowo?

Jakub łypn ął swoimi wodnistobłękitnymi oczyma.

— Delikatny. Nu pewnie, że rozumiem. Jeszcze za mały, żeby brać po łbie na uspokojenie, haw?

— Otóż to.

— Nu, jest metoda. Upiję go bimbrem do nieprzytomności.

Synowa zemdlała. Docucili j ą z trudem.

— Pani wybaczy — powiedział starzec. — To tylko takie zwyrodniałe poczucie humoru. Bajkę mu opowiem. O Czerwonym Kapturku albo o Jasiu i Małgosi.

Znam bajek bez liku.

Nieco uspokojeni rodzice poszli sobie, a on wszedł do pokoju, gdzie leżał jego sześcioletni wnuk.

— Nu i co ty? — zagadn ął. — Spać ci się nie chce?

— Nie — odpowiedział mały Maciuś. — Opowiesz mi coś?

— A, co byś chciał usłyszeć?

— Tę historię, o tym jak wypuszczałeś ze Szwabów krew wiadrami i nosiłeś te wiadra. . .

— Na tę historię jesteś jeszcze za mały.

— To może tę jak przegryzłeś gardło. . .

— Na t ą też jesteś za mały. Opowiem ci bajkę.

140

— Nie chcę bajki. Wolę coś prawdziwego.

— Ale wybrzydzasz. No dobrze. Będzie prawdziwa historia, o tym jak to było z Czerwonym Kapturkiem.

— E, znam t ą bajkę na pamięć.

— Znasz wersję ocenzurowan ą — wyjaśnił mu dziadek z godności ą.

— Co to znaczy ocenzurowan ą?

— No tak ą, z której wycięto najważniejsze fragmenty, żeby się dzieciom nie śniły.

— To tak, jak w artykułach o tobie dziadku? „Znany pasożyt społeczny ze Starego Majdanu, Jakub W.?” Tata zawsze mówi, że gdyby pisali wszystko, to nikt by nie uwierzył.

— Co? — zdziwił się.

— Tata ma cał ą teczkę artykułów z lokalnej prasy. „Znany w okolicy jako hiena cmentarna Jakub W. . . ”.

— Uch, pismaki przeklęte! Nie wierz w to, co tam pisz ą. Dobra?

— Zgoda. Ale zacznij opowiadać, bo zaraz zasnę.

— To może zaśniesz bez opowiadania?

— Nie. Chcę bajkę. To znaczy te prawdę o Czerwonym Kapturku.

Jakub wydobył z kieszeni manierkę, odkręcił nakrętkę i poci ągn ął z lubości ą siedemdziesięcioprocentowego samogonu.

— A, więc było to tak. Dwieście lat temu w leśniczówce. . .

— W jakiej leśniczówce?

— W tej koło szosy na Chełm. W leśniczówce żyła sobie staruszka. We dnie mieszkała w chatce, a w nocy nago latała na miotle. . . Nie, to nie tak. Żyła sobie staruszka. Pewnego razu cechmistrz szkoły katów wezwał do siebie czeladnika. . .

— Dlaczego szkoły katów?

— Bo kaci chodzili w czerwonych kapturach. Trzeba trochę myśleć.

— Wezwał czeladnika. Jak się ten czeladnik nazywał?

Jakub poci ągn ął z manierki koleiny łyk na odświeżenie pamięci.

— Nazywał się zupełnie zwyczajnie. Maciuś, tak jak ty.

— Aha. I co było dalej?

— Wzi ął Maciuś maczugę, metalowy kastet, karabin. . .

— Oszukujesz dziadku. W tamtych czasach nie było jeszcze karabinów.

— Jak umiesz lepiej opowiadać, to może się zamienimy?

— No dobrze, niech ci będzie ten karabin, a jaki on był?

— A, pepeszka.

— Lepszy byłby amerykański.

— Wtedy jeszcze nie było Ameryki. Znaczy Kolumb nie dopłyn ął. Więc poszedł przez las.

— A nie miał ze sob ą koszyka?

— Miał.

141

— A w środku? Co było w środku koszyka?

— No, wiadomo. Chlebuś z drabink ą sznurow ą w środku, ciasto nadziane pil-nikami, słoik z miodem, a w miodzie dynamit. . .

— Dziadku?

— Tak?

— A były w nim lekarstwa dla staruszki?

— A tak. Był arszenik i cyjanek, i strychnina. . .

— Zaraz, czegoś nie rozumiem. Po co był ten pilnik i drabinka sznurowa?

— Żeby babcia mogła prysn ąć z ciupy.

— To ona nie siedziała w chatce, tylko w ciupie?

To faktycznie był problem. Jakub wydobył zza pieca flaszkę piwa „Perła”

i otworzywszy o kant łóżka wnusia, poci ągn ął kilka łyków. Oczywiście ten wspaniały napój natychmiast rozjaśnił mroki jego umysłu.

— Nu, oczywiście. W tamtych czasach tam nie było chatki, tylko nieduży zameczek.

— Aha. A arszenik, ta trucizna?

— Żeby otruć okrutnych strażników.

— To znaczy, że kaci byli wrogami klawiszy?

To zaczynało się robić coraz trudniejsze. Butelka poszła cała zanim dziadek wydedukował właściwe rozwi ązanie.

— Żeby to zrozumieć, musimy cofn ąć się trochę w czasie. Otóż sześćdziesi ąt lat wcześniej były rozbiory Polski. Słyszałeś o tym.

— Tak. Nasz ą ojczyznę rozgrabili trzej zaborcy.

— Jesteś bardzo m ądrym dzieckiem. A więc tak, staruszka była królewn ą i po śmierci jej ojca eee. . . Stanisława eee. . . Sobieskiego tron należał się jej. Ale zaborcy nakazali j ą uwięzić, żeby nie mogła na nim zasi ąść. A kaci służyli dawnemu królowi i postanowili j ą wyci ągn ąć z więzienia, żeby mogła urodzić następcę tronu.

— To ona mogła jeszcze rodzić w tym wieku? Miała przecież ze sześćdziesi ąt albo osiemdziesi ąt lat.

— Chcesz wiedzieć, co było dalej, czy badamy genealogię naszych władców?

— Mów dziadku.

— No, więc idzie Czerwony Kapturek przez las, a tu zza drzewa wyłazi ogromniasty wilk w białogwardyjskim mundurze.

— A, co to za mundur?

— To taki mundur siepaczy jednego z zaborców. Taki jak Semen nosi.

— Aha. Dlaczego wilk miał go na sobie? Przecież wilki chodz ą bez ubrania?

— Skaranie boskie z tob ą. To był specjalny wilk. Wyhodowany sztucznie.

— Mutant popromienny?

— Otóż to. Zaczynasz myśleć. Więc wyskoczył wilk zza drzewa i pyta: „Do-k ąd idziesz Czerwony Zakapiorze?”.

142

— Chyba Kapturku?

— No właśnie, kapturku, u Kapturek na to: „Idę do mojej babci, do mamra”.

— Dziadku?

— Tak?

— To nielogiczne. Skoro Kapturek był wnukiem królewny, to był synem na-stępcy tronu. Dlaczego jego tata nie zasiadł?

— Jego tatę zaciukali bolszewicy w osiemnastym roku. A Kapturek był za mały, żeby zasi ąść na tronie. Babcia była mu potrzebna jako regentka.

— A, co to jest regentka?

— Regentka, to taka zastępczyni króla, jeśli jest za mały.

— Aha. A nie mogli zamiast małego królewicza wysłać kogoś mniej ważne-go? To było niebezpieczne.

— Myśleli, że taki mały łatwiej się przemknie. Nie będzie zwracał na siebie uwagi.

Na szczęście wnuk nie zapytał, dlaczego królewicz został czeladnikiem w cechu katów, bo dziadek chyba by się nie wyłgał.

— Aha. To mów dalej.

— A gdzie jesteśmy, bo chyba się zgubiłem?

— Kapturek mówi wilkowi, że idzie do swojej babci do ciupy.

— Dobrze. Wilk pobiegł szybko i przybiegł do więzienia pierwszy. Zapukał

do drzwi celi, ale w środku nikogo nie było, bo babcia była na przepustce w Sielcu i chlała na umór w knajpie. Wilk ubrał się w garsonkę babci, założył jej pończochy z podwi ązkami. . .

— Co to s ą podwi ązki?

— Jak dorośniesz, to się dowiesz. I uwalił się na babcinej pryczy. Na to wszedł Czerwony Kapturek. „Babciu — zapytał — dlaczego masz takie wielkie oczy?”. . .

— Dziadku znowu oszukujesz. Wilki maj ą zupełnie małe oczka.

— Przecież już ustaliliśmy, że to był ten, no. . . mumtant.

— Mutant.

— No właśnie. „Babciu, dlaczego masz takie wielkie uszy?” — zapytał Czerwony Kaptur. „Po to, żeby cię lepiej słyszeć, jak z s ąsiedniej celi będziesz wystu-kiwać wiadomość więziennym alfabetem. . . ”.

— To oni chcieli go zapudłować?

— No właśnie. Przecież był następc ą tronu.

— Dziadku, znowu coś kręcisz. Przecież we wszystkich bajkach Czerwony Kapturek jest dziewczynk ą!

— Coś takiego? — zdumiał się Jakub. — E, niemożliwe. Nabierasz starego dziadka. Przecież, gdyby był dziewczynk ą, to nie byłby ten Kapturek, tylko ta Kapturek. Zreszt ą, dziewczynek nie przyjmowali do cechu.

— Może z tym cechem katów to też lipa? Strasznie kantujesz dziadku.

143

— To może lepiej o Jasiu i Małgosi?

— Dokończ tamt ą.

Jakub otworzył kolejn ą butelkę i wypił nieco.

— Dobra. „A dlaczego Babciu masz takie wielkie zęby?” — zapytał Kapturek.

„To zmiany zwyrodnieniowe od używania pasty do zębów”.

— Co to s ą zmiany zwyrodnieniowe?

— Jak się za często myje zęby, to one się zanadto rozrastaj ą. Ja swoich wcale nie myłem i mam wszystkie. Nawet niektóre s ą ze złota.

— Ale to nie twoje własne.

— Jak to nie? A, już wiem. Nagadali ci, że stary dziadek wyrywa złote zęby nieboszczykom? Kłamstwa.

— I co, wilk połkn ął czerwonego Kapturka?

— No, połkn ął.

— Wiesz co, dziadku? Tak się zawsze zastanawiałem, w tych wszystkich bajkach to wilk połyka w całości. Jak to możliwe? Przecież wilk ma mał ą paszczę.

— A ty widziałeś w życiu wilka?

— Pewnie. W zoo. I widziałem, że rozgryzał wszystko, zanim połkn ął.

Ćwierć butelki później Jakub wiedział już, co odpowiedzieć.

— W bajkach wszystko jest możliwe — powiedział.

— Ale to miała być prawda! Oszukałeś mnie.

Butelka wyleciała oknem. Pusta. Zza pieca wydobył kolejn ą.

— Oczywiście, że prawda. W bajkach wszystko jest możliwe, ale naprawdę, to ten wilk był tego. . . mutas.

— Mutant.

— No właśnie. Więc połkn ął Kapturkę, to jest chciałem powiedzieć Kapturka.

Leży wilk na łożu. . .

— W ciupie s ą łoża? Opowiadałeś, że jak siedziałeś, to były prycze z desek!

— Ale to było dawno temu.

— Dawno temu to chyba dawali słomę na goły kamień?

Jakub doszedł do wniosku, że nie lubi dzieci.

— Słomę dawali takim zwykłym, a babci dali łóżko, bo była szlachetnie uro-dzona. Rozumiesz?

— Tak.

— To siedź teraz cicho, a dziadek opowiada. No, więc wilk leży sobie i trawi Kapturka, ale Kapturek nie taki głupi. Zapala w brzuchu wilka zapałkę, a tu jak nie huknie. Bo widzisz zapałka mu upadła w kałużę bimbru. Przylatuje staruszka, bo w knajpie usłyszała huk, a Babcia pod dobr ą dat ą była. Wpada do celi i widzi: wilk leży i dym mu idzie z pyska. No to wódkę w gardło i trach butelk ą o kant baru, żeby zrobić tulipana.

— Zaraz. A sk ąd w celi bar?

144

— Klawisze robili po cichu wyszynk, ale schowali przed inspekcj ą. No, więc babcia chce wilkowi pruć szkłem brzuch i wyj ąć wnuczkę. . .

— Przecież to był chłopiec!

— Wnuczka. Musiałem się przejęzyczyć. Ale wilk był szybszy. „Rzuć to szkło, stara ruro.” — powiedział i trzask babcię z rewolweru. Na to przylatuje inspektor, a tu trup w celi, wilk ululany, a Kapturek w środku kolejn ą kałuż ą spirytusu trzask, ale tym razem nie wybuchło. Tylko się zaczęło hajcować, aże zdrowo. No to wilk poleciał do rzeki.

— Do tej na ł ąkach?

— Tak. Do Wojsławki. I zacz ął pić wodę, żeby zgasić ogień.

— I pił tak długo, aż pękł?

— Zgadza się.

— A szewczyk Skuba zrobił sobie buty?

Jakub, mimo zamroczenia alkoholem, poczuł, że coś jest nie tak. Przez chwilę wytężał umysł.

— Jaki szewczyk? — zapytał ostrożnie.

— Szewczyk Skuba. Ten od smoka wawelskiego.

— To nie tutaj. O smoku ci opowiem innym razem. — Poskrobał się po głowie. Wszy rzuciły się do panicznej ucieczki.

— Gdzie to skończyliśmy? — zapytał.

— Jak wilk pękł.

— Aha. Wyci ągnęli kaci Kapturka ze środka, a tu patrz ą wilk całkiem utopiony przez t ą wodę.

— Przecież wilk pękł.

— Ach. To Kapturek utopiony, no i dlatego nie mamy króla — zakończył

prawie wesoło.

— To teraz następn ą bajkę. O leśnej królewnie.

Leśna królewna. Jakub przypomniał sobie jak przez mgłę chud ą i złośliw ą ru-sk ą kapitanicę z oddziału czerwonej partyzantki. Tak j ą właśnie nazywali. Zaraziła syfilisem coś ze stu chłopa.

— Ja na momencik — powiedział i ruszył do drzwi. Nawet w nie trafił.

Gdy Marek z żon ą wrócili do domu, wzeszedł już księżyc. Jakub leżał przed chałup ą zalany w trupa. Jego umysł wędrował gdzieś daleko.

— Mały śpi — powiedziała kobieta.

Nieszczęsna nie zauważyła, że to wcale nie jej synek, tylko ści ągnięty ze strychu manekin.

— Tatko też, ale to nie bajka go uśpiła. Cholerny pijaczyna.

— Straszna ta twoja rodzinka.

— Na szczęście, ja jestem zupełnie normalny.

— Co z nim zrobimy?

— Narzucę derkę i niech śpi. Może mu się przyśni coś paskudnego.

145

Tymczasem sześcioletni Maciuś szedł przez las, na Zarowiu, w stronę leśni-czówki. Zza drzewa wyszedł wielki i paskudny wilk. . .

— Dok ąd idziesz Czerwony Kapturku? — zapytał.

— Nie jestem Czerwony Kapturek. Jestem Maciej Wędrowycz — odpowiedział malec z godności ą.

— Z tych Wędrowyczów? — przeraził się wilk.

Świsnęła w powietrzu linka hamulcowa. Stalowy splot wpił się w szyję zwie-rzaka. Nim zmętniało mu spojrzenie, zauważył jeszcze, jak młody kłusownik zręcznym poci ągnięciem majchra przebija się do jego aorty, a potem była już tylko ciemność.

PRZECIW PIERWSZEMU

PRZYKAZANIU

Gospodyni wygl ądała dziwnie. Miała około sześćdziesi ątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty urody, ale, patrz ąc na ni ą, nie moż-

na było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sob ą star ą, wyleniała gorylicę. Posiadała wystaj ące kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym k ątem, a od spodu twarz prawie nie miała brody.

— Znaczy, tu będzie ksi ądz teraz mieszkał — powiedziała, otwieraj ąc drzwi pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos, a w jej głosie drgały dziwne nuty.

Ksi ądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał.

Pokój umeblowany był niemal ascetycznie. Prycza z nieheblowanych desek, na-kryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków. Prosty stół do pracy, wykonany z grubej płyty paździerzowej, opartej na solidnych nogach, zespawanych ze starych rur wodoci ągowych. W k ącie sekretarzyk zastawiony grubymi tomikami oprawionymi w skórę. Jedynym niecodziennym elementem był, stoj ący na stoliku pod oknem, komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił

po sobie sterty papierów. Luźne kartki, zapisane maczkiem, piętrzyły się równym stosikiem w k ącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny krzyż z przytwierdzon ą do niego figur ą wykonan ą z czarnego dębu. Ksi ądz, z uśmiechem na ustach, odwrócił się do gospodyni.

— Co to za papiery?

— A ja tam nie wiem — powiedziała. — Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł?

— Cokolwiek — wzruszył ramionami.

Poczłapała gdzieś w trzewia budynku. Ksi ądz poczuł nieoczekiwan ą ulgę. Jak gdyby ciężar spadł mu z ramion. Odwrócił się do wnętrza pomieszczenia. Podszedł do łóżka i położył na nim swoj ą walizkę. Wyjrzał przez okno. Wychodziło na ł ąki, miał st ąd ładny widok. Za ł ąkami niewielkie pagórki wpinały się do lasu, 147

który wyznaczał jednocześnie granicę doliny i linię horyzontu. Oparł się dłońmi o krawędź łóżka i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła kr ążyć w jego ży-

łach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewn ątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i go wł ączył. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło.

— Ano nic, pobawimy się przy okazji — mrukn ął.

Zamkn ął pokój na zamek „gerda” i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża, ładna, barokowa świ ątynia, obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechn ął się i ruszył w jej stronę. Z bliska spostrzegł dość świeże, paskudne pęknięcia muru, co go zaniepokoiło. Wrota zamknięte były na głucho.

Miał w kieszeni klucz. Włożył go w zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Wszedł do kruchty. Wykonana z kamienia posadzka nie pasowa-

ła mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, tymczasem była dość chropowata. Była nowa. Pchn ął drzwi prowadz ące w gł ąb świ ątyni. Zaraz na progu dostrzegł wpuszczone w podłogę epitafium. Zatrzymał się porażony. Tablica wykonana była ze zwykłego, szarego, żyłkowanego kamienia i teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna.

Tymczasem, jeśli wierzyć dacie na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wy-gl ądała, jak położona dopiero wczoraj. Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne. Ruszył naprzód. Wspi ął się po schodkach, do prezbiterium i min ął ołtarz. Za ołtarzem znajdowały się dwie pary drzwi.

Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w dół, do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgoci ą i stęchlizn ą. Wymacał

na ścianie kontakt. Przekręcił go. Rz ąd żarówek zapalił się zachęcaj ąco. Ruszył

po schodach. Było tu czysto i wilgotno. Ściany pobielono przed kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny. Schodził coraz niżej. Stopnie zakręcały, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie by-

ło niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, waż ące wiele setek kilogramów sarkofagi z marmuru stały w długim, posępnym szeregu. W ostrym świetle ża-rówek lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kraszewscy herbu Hab-dank. Litery, oznaczaj ące długość ich życia, zatarły się gdzieniegdzie. Pierwsze sarkofagi ws tawiono tu w szesnastym wieku. Widocznie kościół był przebudo-wywany, ale krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po dwie trumny. Gdy starł dłoni ą kurz z inskrypcji, przekonał

się, że tak też było w rzeczywistości. Kilka zupełnie malutkich kryło w sobie zwłoki dzieci. Pochylił głowę, przechodz ąc do drugiej sali. Tu sarkofagów było kilka, dostrzegł je dopiero po chwili. Podłogę pokrywało błoto. Woda ściekała po murach. Pod jedn ą ze ścian stało kilkanaście drewnianych trumien. Zwalone jedna na drug ą, popękały, odsłaniaj ąc swoj ą zawartość. Białe i żółte kości, resztki ubrań i wyściółki. Majestat śmierci w całej okazałości. Te najniższe przegniły i pokryły 148

się kożuchem białej pleśni. Odwrócił się, tknięty czymś w rodzaju lęku. Obok, w karnym szeregu, stały trumny znaczniejszych obywateli miasteczka. Nie było na nich żadnych napisów, mógł tylko domyślać się, kto w nich spoczywa. Opuścił

krypty z ulg ą. Zamkn ął drzwi, a potem kościół. Wrócił do plebani. Zdj ął sutannę i ubrał się „po cywilnemu” w szar ą kurtkę z szorstkiego płótna i jeansowe spodnie.

Tylko koloratka pod szyj ą wskazywała na jego przynależność do stanu duchownego. Z sieni wyci ągn ął rower — rozklekotan ą „Ukrainę”. Podpompował koła i pojechał na przejażdżkę po okolicy. Rower chodził ciężko, ale niebawem ksi ądz wyjechał poza wieś i wspi ął się na wzgórze. Niedaleko od szosy leżał cmentarz.

Duchowny zsiadł z roweru i, prowadz ąc go, wszedł przez uchylon ą żelazn ą bramę. Zaskoczyło go to, co zastał na cmentarzu. Jedynie nieliczne grobowce były jako tako zadbane. Miejsca większości pochówków zaznaczały jedynie kopczyki ziemi, zarośnięte traw ą z powbijanymi krzywymi, drewnianymi krzyżami. Usiadł

na rozklekotanej ławce i ścisn ął głowę dłońmi. Coś mu się tu nie zgadzało. Cmentarz nie był podobny do żadnego z tych, które widział poprzednio. Wygl ądał na zupełnie opuszczony. Proboszcz podniósł głowę i spostrzegł przed sob ą świeży kopczyk ziemi. Poszedł do niego i przyjrzał się tabliczce przybitej jednym gwoź-

dziem do drewna. J ego poprzednik, rezydent tej parafii. Zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat. Jego nazwisko nic mu nie mówiło, choć znał je z listu biskupa.

Poniżej tabliczki ktoś przypi ął zardzewiał ą pinezk ą kawałek papieru, przypomi-naj ący z grubsza wizytówkę. Wizytówkę, wydrukowan ą dziecięc ą drukark ą, na szarym papierze pakowym i wycięt ą krzywymi, tępymi nożyczkami.

Do wynajęcia.

Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju.

Jakub Wędrowycz.

Poniżej widniał adres, który nic proboszczowi nie mówił. Poskrobał się po głowie, po czym zdj ął kartkę z krzyża i zajrzał na jej drug ą stronę. Straszliwymi kulfonami naniesiono krótk ą, a treściw ą informację.

Do aktualnego proboszcza.

Jego zabili. Sprawdź w teczkach.

Tam znajdziesz odpowiedź.

Schował kartkę do kieszeni. Wkrótce wrócił na plebanię. Gospodyni przedstawiła mu kościelnego, wyj ątkowo ponurego typa z mord ą zawodowego mordercy.

Jego rysy przypominały rysy gospodyni do tego stopnia, że wydawali się być rodzeństwem. Rozmowa była krótka i ponura. Kościelny stwierdził, że pęknięcia murów s ą stare i nic się nie dzieje. Pomysł wykopania studni dla odwodnienia krypt skwitował bezczelnym uśmieszkiem i oświadczył, że płac ą mu tylko tyle, żeby nie zdechł, więc on sobie nie będzie dokładał obowi ązków.

149

Ksi ądz wszedł do swojego pokoju. Zamkn ął drzwi i zasłonił okno. Zapalił

światło, odsun ął łóżko. Kawałek podłogi pod łóżkiem dał się bez większego wy-siłku wyj ąć. Duchowny odsłonił masywne drzwiczki dużego sejfu wpuszczonego w podłogę. Znał kod. Po chwili drzwiczki ust ąpiły. Pochylił się nad ciemnym wnętrzem skrzyni. Znajdowały się w niej tekturowe teczki. Było ich około setki.

Wyjmował je i układał obok na podłodze. Pod teczkami leżało jeszcze metalowe pudło, zawieraj ące dokumenty zwi ązane z ustanowieniem parafii oraz spory woreczek z czymś ciężkim. Wysypał jego zawartość na podłogę. Plastikowe to-rebki wypełnione były złotem. Sztabki i monety. Posiadały metryczki wypełnione zgodnie z wytycznymi, których i on się uczył. Rezerwa na wypadek wojny, re-zerwa na sieroty w wypadku wojny, bież ąca działalność misyjna, świętopietrze, podatki dla kurii. W niedużym czarnym zeszyciku starannie zapisano każd ą pozycję. Musiał to przeliczyć w jakiejś wolnej chwili. Wsypał złoto z powrotem do woreczka i umieścił go w sejfie. W oddzielnej teczce ze skóry znajdowała się cienka paczka kanadyjskich dolarów. Wrzucił j ą do sejfu, po czym zabrał się za lekturę. Jego poprzednik bardzo starannie prowadził ewidencję. Teczki opatrzone były napisami wykonanymi kopiowym ołówkiem. „Ród wymarł”. „Ród przeniósł

się do. . . ” — tu następowała nazwa parafii.

Rodziny, których członkowie wst ąpili do Świadków Jehowy, także były zaznaczone za pomoc ą namazanych na teczkach fioletowych trójk ątów. Na szczęście w parafii tej zarazy nie było dużo. Na jednej teczce odkrył znak cyrkla i k ątowni-ka. Ktoś z nich wst ąpił do masonów. Gdzieniegdzie widniały czerwone gwiazdki, ci mieli sympatie lewicowe. Na kilku widniały sierpy i młoty (członkowie gminnej organizacji PZPR). Niemal wszystkie teczki oznaczone zostały ponadto dziwnym rysunkiem czegoś w rodzaju litery p i przekreślon ą rzymsk ą jedynk ą. O ile wszystkie poprzednie symbole były mu znane, należały do wyuczonego w seminarium kodu do oznaczania teczek, o tyle te niew ątpliwie były produktem umysłu jego poprzednika. Poskrobał się po głowie, po czym rozsznurował jedn ą z nich.

Zawartość teczki była zwyczajna do znudzenia. Drzewo genealogiczne rodziny, karty ewidencyjne wszystkich jej członków, także wypełnione szyfrem. W kar-tach było wszystko. Data pierwszych komunii, późniejsza częstotliwość przystę-

powania do sakramentów, wreszcie data śmierci i ilość mszy odprawionych za pokój duszy zmarłego. Tego ostatniego nie było. Zaraz za dat ą pogrzebu naniesiono za pomoc ą czerwonej kredki inn ą datę. Czerwona data zaopatrzona była w mały, czerwony znak zapytania. Zdziwił się nieco. Z sejfu wygrzebał księgę przychodu i rozchodu parafii. Zagłębił się w lekturze. Wpływy z niedzielnej ta-cy były minimalne. Ślubów najwyraźniej prawie nie udzielano. Większość ludzi została pochowana bez udziału księdza.

— Co to może być? — zdziwił się.

Mszy za zmarłych prawie nie odprawiano. Czytał księgę coraz bardziej zdumiony. Parafia musiała stać cały czas na krawędzi bankructwa. Jedyny poważ-

150

niejszy dochód pochodził ze sprzedaży sprowadzonych bezcłowo samochodów.

Uzyskane fundusze poszły na remont dachu kościoła, opłacenie organisty, ko-

ścielnego i na KUL. Zgromadzenie tej odrobiny złota zakrawało w tych warun-kach na cud. Raz jeszcze wyj ął zeszycik zał ączony do rezerwy. Przekartkował

go. Większość monet trafiło do worka jeszcze przed pierwsz ą wojn ą światow ą.

Najnowszym wpisem były cztery sztabki po dziesięć gram. Zestawienie dat pozwoliło ustalić, że zakupiono je z pieniędzy za sprzedane samochody. Przejrzał

jeszcze kilka teczek, ale nie wyjaśnił zagadki. Schował je i zamkn ął sejf. Siadł

na chwilę na łóżku i oparł się o ścianę. Nagle poczuł chłód. Sk ąd ten tajemniczy Jakub Wędrowycz wiedział o teczkach? Przecież nikt nie wiedział. Za wyj ątkiem proboszczów. Ewidencja wiernych była ściśle ukrywana przed maluczkimi.

Wł ączył komputer. System zapytał go o hasło. Na pocz ątek sprawdził, czy nie jest zapisane cieniutkim ołówkiem na obudowie lub odwrotnej stronie kla-wiatury. Nie było go tam. Spróbował z imieniem zmarłego. Potem wpisał nazwę parafii. System odrzucał jego próby. Wpisał imiona świętych, których obrazy wisiały w kościele. Nadal nic. Wreszcie, w desperacji, wpisał imiona kilku upadłych aniołów i wybitnych działaczy partyjnych. To także nie pomogło. Wyj ął ze swojej walizki dyskietk ą systemow ą i zresetował komputer. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wszedł do systemu. Wyświetliła się lista plików. Jego poprzednik odwalił tu mrówcz ą pracę, wpisuj ąc w pamięć maszyny zwartość kronik i ksi ąg pa-rafialnych. Zapewne tych, które leżały wszędzie wokoło. Westchn ął i postanowił

wejść w pierwszy plik z brzegu. System zapytał go ponownie o hasło, a potem zrobił automatyczny reset. Duchowny poczuł zmęczenie. Otarł czoło. Wył ączył

złośliw ą maszynę. Poskładał papiery, tworz ąc z nich jeden wielki stos. Wreszcie położył się na łóżku. Usłyszał podejrzany szelest spod poduszki. Sięgn ął ręk ą i wyci ągn ął zeszyt obłożony w ceratę. Otworzył go. Na pierwszej stronie widniał

napis: „Sprawy do załatwienia”.

Zacz ął go machinalnie kartkować. Zaraz na pocz ątku wspomniano o dachu ko-

ścioła. Jako sposób finansowania remontu wpisano „Samochody”. Domyślił się, o co chodziło. Strona została skreślona na czerwono i nosiła adnotację „Załatwio-no”. Na następnej była wymiana instalacji elektrycznej w kościele i na plebani. To także zostało sfinansowane, z pieniędzy za czyjś pogrzeb i pieniędzy zaoszczędzonych na zakupie węgla na zimę. Na następnej było coś o wielodzietnej rodzinie, której dwie latorośle wybierały się do liceum. W rubryce „Sposób finansowania”

wpisano „Różańce”. Podobna adnotacja znajdowała się kawałek dalej, w miejscu, gdzie proboszcz zanotował konieczność wzmocnienia pękniętego fundamentu ko-

ło kaplicy.

— Co też mog ą oznaczać te różańce? — zdziwił się ksi ądz Markowski. —

Podatek od kółek żywego różańca?

Niespodziewanie skojarzył, o co chodzi. W ubiegłym roku pisała o tym lewi-cowa prasa brukowa. Grupa pomysłowych duchownych reperowała budżety swo-151

ich parafii, sprowadzaj ąc kawę. Dla uniknięcia cła, w papierach wpisywano, że kawa posłuży celom misyjnym. Z jej ziaren miano rzekomo produkować różańce.

Sprawa rypła się, gdy jeden z pomysłodawców sprowadził tir kawy, która była mielona. . . Uśmiechn ął się. Wyszedł z pokoju i odszukał gospodynię.

— Ile mamy węgla na zimę? — zapytał.

— A tam, taki w ągil. Musi, co z pół metra. Nijak nie starczy.

Zapisał sobie w zeszycie, że musi kupić węgiel. Jak się okazało wymiany wymagała także kanalizacja. Pomyślał, że warto by założyć francuskie szambo biologiczne. Ostatecznie, Kościół powinien, poza wartościami duchowymi, siać także ziarna postępu cywilizacyjnego. Zanotował sobie to na następnej stronie i wyszło mu, że deficyt sięga już ponad czterech tysięcy złotych. Czterdzieści tac albo i lepiej. Westchn ął ciężko. Może kuria udzieliłaby mu kredytu albo wręcz dofinansowania? Chciał napisać list w tej sprawie, ale komputer był nieczynny.

Zablokowany. Siadł i zrobił to ręcznie. Poprosił o dofinansowanie lub przysłanie przynajmniej węgla, gdyby udało się go gdzieś taniej kupić. Ponadto poprosił

o przysłanie informatyka celem odblokowania komputera.

Kolację zjadł skromn ą. Gospodyni najwyraźniej nie umiała gotować. Chleb był nieco zatęchły, a wędliny z pewności ą pamiętały czasy jego poprzednika. Pod koniec posiłku zmusił się do jedzenia jedynie wysiłkiem woli. Powtarzał w my-

ślach star ą, m ądr ą sentencję: „Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niż by miały się zmarnować dary Boże”. Zjadłszy, położył się spać. Czuł się zmęczony.

W środku nocy obudziło go walenie w szybę. Zerwał się z łóżka i otworzył

okno. Na zewn ątrz stał jakiś malowniczo obdarty typ w czarnej kurtce mundurowej SS i rudej papasze na głowie.

— No, o co chodzi? — zapytał rozespany kapłan.

— Mój przyjaciel umiera. Potrzebuje księdza. Mam motor — wyrzucił z siebie dziwny gość.

— Minutę!

Wci ągn ął na siebie sutannę i porwał mał ą walizeczkę zawieraj ąc ą potrzebne przybory. Zatrzasn ął drzwi i wybiegł przed plebanię. Dziwny przybysz siedział, na równie jak on sam, starym i zdewastowanym motorze.

— Proszę siadać do przyczepki — polecił.

Ksi ądz zd ążył się ulokować i motor ruszył z rykiem silnika.

— Tam jest kask — powiedział kieruj ący.

— A pan?

— Mi nie trzeba.

Wymacał coś kulistego i, ku swojemu zdumieniu, wydobył z przyczepki kask strażacki. Założył go na głowę. Motor nabierał szybkości.

— Kim pan jest? — zainteresował się duchowny.

— Wołaj ą mnie Jakub Wędrowycz.

— Znalazłem kartkę od pana.

152

— Później — głos jego dziwnego towarzysza uton ął w ryku torturowanego silnika.

Motor pędził bezdrożami, przeskakuj ąc rowy i miedze. Przez chwilę, gdy pędzili po jakiejś szosie, reflektory nadjeżdżaj ącego z naprzeciwka samochodu oświetliły twarz Wędrowycza. Na obliczu tym malowało się szaleństwo i ekstaza.

Jakub dodał gazu. Motor pędził teraz z szybkości ą tak oszałamiaj ąc ą, że księdzu wydawało się, iż w ogóle nie dotyka ziemi. Wreszcie gwałtownie zaparkowali przed wal ąc ą się chałup ą, leż ąc ą wysoko na wzgórzach. Jakub zeskoczył na ziemię. W drzwiach stanęło kilka osób. Ksi ądz się przestraszył. Wygl ądali strasznie.

Ubrani w byle co, przygarbieni, o twarzach nosz ących piętno grzechu. Nigdy nie przypuszczał, że to może być aż tak widoczne.

Zapewne była to cecha charakterystyczna okolicznej ludności, wszyscy mieli trochę małpie rysy.

— Czego? — zapytał najstarszy z nich, spluwaj ąc Jakubowi pod nogi.

— Przywiozłem księdza do Mychajły.

Facet splun ął ponownie i wykonał wysoce obraźliwy gest.

— On tego chce — powiedział Jakub z naciskiem.

— Wynoście się — powiedział jeden z młodszych.

Jakub wyci ągn ął zza pasa siekierę, a potem wytrz ąsn ął z rękawa kawał łańcu-cha-krowiaka.

— No co? — zagadn ął trzeci z nich. Jego twarz do tego stopnia przypominała mordę małpy, że duchowny zdziwił się, słysz ąc ludzki głos.

— Mychajło sobie tego życzy — powiedział Jakub z naciskiem.

Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwu. Jeden trzymał w ręce sztachetę. Ze sztachety sterczały dwa gwoździe.

— Padnij — powiedział Jakub do księdza.

Markowski posłuchał natychmiast. Rozległ się ryk Wędrowycza i łańcuch zatoczył w powietrzu kr ąg. W kiepskim świetle padaj ącym z zawieszonej nad drzwiami żarówki, zalśnił jak błyskawica. Ksi ądz Paweł się podniósł. Trzej prze-ciwnicy leżeli na ziemi. Jeden trzymał twarz w dłoniach i skowyczał. Drugi spoczywał kawałek dalej, z własn ą sztachet ą wbit ą w bebechy, ale wygl ądało na to, że niespecjalnie głęboko. Trzeci usiłował właśnie wstać na czworaka. Jakub kopn ął

go w twarz kaloszem i wróg opadł na ziemię. Egzorcysta amator podniósł z ziemi siekierę. Podszedł do drzwi.

— Lepiej otwórzcie — powiedział.

Z wnętrza dobiegł odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Jakub zawył ponownie i zacz ął r ąbać drzwi.

— Czy tak można? — zagadn ął ksi ądz. — Chyba nas tu nie chc ą.

— Oni nie, umieraj ący tak.

Drzwi padły. Za drzwiami stał ciężki kredens. Jakub r ąbał z furi ą i niebawem usun ął przeszkodę. Zapalił latarkę i poświecił do środka. Z pokoju na wprost wyj-153

rzał najstarszy wróg z dubeltówk ą w dłoni. Egzorcysta zbił duchownego z nóg.

Kula przeleciała im nad głowami. Wyci ągn ął z kieszeni odrapany rewolwer i od-dał kilka strzałów do środka. Dubeltówka odezwała się ponownie. Poderwał się z ziemi i wskoczył do wnętrza. Księdza dobiegły odgłosy gwałtownej bijatyki.

Wstał, otrzepał sutannę i zacz ął chyłkiem wycofywać się w stronę szosy. Odgłosy bijatyki urwały się. Przez połamane deski przeskoczył Jakub.

— Droga wolna — powiedział dumnie.

— Chyba. . . — zacz ął Markowski, ale oczy egzorcysty zwęziły się nagle w szparki, a w jego dłoni błysnęła broń.

— Do środka — powiedział tak, jak do konia, łagodnie, ale z naciskiem wy-kluczaj ącym nieposłuszeństwo.

Weszli. Stary leżał pod ścian ą i wygl ądało na to, że usiłuje dojść do siebie.

Potrz ąsał głow ą, ale na jego twarzy nie było oznak, że to pomaga. Jakub kopn ął

drzwi. Były zamknięte. Strzelił pod klamkę, a potem kopn ął je jeszcze raz. Znaleźli się w pokoju. Przy łóżku, na którym leżał jakiś starzec, stało trzech ponurych facetów.

— Spadać — powiedział Jakub.

Zamiast zastosować się do prośby, skoczyli na niego. Łańcuch uderzył

w krzyż. Zostali sprowadzeni do parteru. Resztę załatwił kaloszami. Po chwili przestali zdradzać oznaki życia. Wypchn ął ich na korytarz i zamkn ął drzwi. Na-stępnie przesun ął ciężk ą szafę, a drug ą zasłonił okno. Podszedł do leż ącego na łóżku.

— Mychajło, to ja, Jakub.

— Jakub, kumplu, myślałem, że już cię nie doczekam.

— Przyprowadziłem księdza.

— Dziękuję.

— Proszę teraz go wyspowiadać — powiedział do duchownego. — A ja popilnuję drzwi.

Chory mówił z wysiłkiem, powtarzaj ąc kanon spowiedzi. Wreszcie dotarł do części poświęconej grzechom.

— Zgrzeszyłem przeciw pierwszemu przykazaniu — powiedział z wysiłkiem.

A potem oczy wywróciły mu się do góry i skonał.

— Za późno — powiedział egzorcysta i opatrzył swoj ą wypowiedź przekleń-

stwem.

— Nie, chciał się wyspowiadać, będzie mu zaliczone — uspokoił go ksi ądz.

— Jeśli tam, na górze — egzorcysta zazezował na sufit. — Jeśli tam go chcieli, to nie mogli poczekać?

— Nie nam o tym roztrz ąsać.

— Dobra. Bierzemy ciało i wychodzimy.

— Zaraz, po co nam ciało?

— Żeby je po chrześcijańsku pochować, oczywiście!

154

— A rodzina?

— Rzeczywiście. Zapomniałem o tej hołocie, ale jeśli spróbuj ą go zatrzymać, to wystrzelam im dziurki w uszach na kolczyki.

— Ale czy oni nie zadbaj ą o pochówek?

— O, jak cholera. Sam ksi ądz widział.

— Zaraz. To, że nas nie lubi ą, o niczym nie świadczy.

Egzorcysta podszedł blisko niego. Stali twarz ą w twarz.

— Pokój jest zbyt mały i słyszałem, co mówił. Zreszt ą, znałem jego grzechy.

— To znaczy?

— Oni złamali pierwsze przykazanie. I nie tylko oni. Ale do kościoła chyba go przynios ą. Możemy iść.

Duchowny ruszył w stronę drzwi.

— Nie tędy.

Odsun ął szafę blokuj ąc ą dostęp do okna. Wybił kolb ą szybę.

— Słuchajcie — powiedział do tych, którzy czaili się w mroku. — Nie ma już powodu, żebyście na nas polowali. Mychajło nie żyje i zd ążył się wyspowiadać.

Liczę do pięciu, a potem wychodzimy. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu mojego wzroku, umrze.

W odpowiedzi nadleciał kamień. Trafił go w twarz, ale on jakby tego nie poczuł.

— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! — policzył głośno, a potem wyj ął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę, wyrzucił za okno. Wybuch oświetlił wal ące się zabudowania, a podmuch wybił resztę szyb. Jakub skoczył oknem, a potem po-mógł wydostać się duchownemu, który zapl ątał się w sutannę. Pod ich nogami leżało coś miękkiego. Chyba ciało. Obiegli budynek dookoła. Motor płon ął.

— Cholera — zawył Jakub — Przegięliście pałę. Na ziemię! — rozkazał duchownemu.

Z przytroczonej do pasa sakwy wydobył kilka lasek dynamitu z lontami. Laski wsadzono fachowo w metalowe rurki. Zapalił pierwszy lont i wrzucił ładunek przez wyłamane drzwi do wnętrza domu. Eksplozja podrzuciła do góry dach i spowodowała popękanie ścian. Kolejn ą laskę wyekspediował silnym rzutem w stronę stodoły. Złożyła się jak domek z kart. Nadal nikt się nie pojawiał.

— Dobra, wynosimy się — rozkazał leż ącemu.

Ruszyli szybkim krokiem. Przed nimi wyrósł płot od ogrodu. Ust ąpił pod cio-sem siekiery. Zaraz za ogrodzeniem stał stary volkswagen „garbus”. Wędrowycz wywalił siekier ą szybę, otworzył drzwiczki, rozbił stacyjkę i zwarł na krótko druty. Silnik zagrał.

— Proszę wsiadać — zachęcił.

— Ale to kradzież. Ja. . .

— Ksi ądz nie będzie miał grzechu, bo to pod przymusem — w ciemności znowu błysnęła odrapana lufa.

155

Ruszyli ze znaczn ą szybkości ą przez podwórko. Po drodze Jakub cisn ął

w otwarte drzwiczki jakiejś szopy trzeci ą, ostatni ą laskę dynamitu. Wygasił światła i wyjechał na poln ą drogę. Szopa przestała istnieć. W oddali widać było błyskaj ące, niebiesko światełko. Zbliżało się.

— Cholerne gliny. . . — mrukn ął i dodał gazu.

— Mogę uzyskać wyjaśnienia? — zagadn ął ostrożnie ksi ądz.

— A co tu wyjaśniać? — zdziwił się egzorcysta. — Z t ą hołot ą trzeba na ostro.

— Napisał pan, że wszystko jest w teczkach. Co to znaczy?

— Pański poprzednik widział za dużo. Zabili go.

— O tym słyszałem. Nie udało się ustalić, kto.

— Jest taka m ądra maksyma po łacinie. Nie pamiętam, jak to szło, ale sens jest taki, że ten jest winny, kto odnosi korzyść. Zalał im sadła za skórę. Dlatego musiał zgin ąć.

— A policja?

— Ta sama sitwa. Swoich nie rusz ą. Gdybym był potrzebny. . .

— Mam adres.

— Tam na razie nie będę mieszkał. Z pewności ą mnie poznali. Raczej przy-czaję się gdzieś na jakiś czas. Gdybym był potrzebny, to proszę zadzwonić do Semena Korczaszki w Wojsławicach. Telefon numer sto dziesięć. Tak, jak w tym enerdowskim filmidle o ichnich glinach.

Zatrzymał się przed plebani ą.

— Do zobaczenia. W razie, czego jestem do dyspozycji.

— Ale, o co tu chodzi?

— Wkrótce sam się dowiesz.

Silnik rykn ął i samochód znikn ął w ciemności.

— „Gdyby ludzie znali ciężar prawdziwej wiary, byłoby więcej ateistów” —

ksi ądz zacytował w zadumie zasłyszane kiedyś zdanie.

A potem przypomniał sobie, jak jego dziwny towarzysz r ąbał drzwi siekier ą po to, aby umieraj ącemu przyjacielowi umożliwić odbycie spowiedzi i poczuł

mimowolny szacunek. Sam chyba nie zdobyłby się na taki czyn. Wszedł do swojego pokoju. Zamkn ął drzwi i otworzył sejf. Szukał teczki Jakuba Wędrowycza, ale nie znalazł. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież Wojsławice leż ą w s ąsiedniej parafii. Westchn ął jeszcze raz i położył się spać.

*

*

*

Kurki dziobały okruszki ze śniadania. Ksi ądz Markowski patrzył na nie z roz-czuleniem. Nocne wypadki zatarły mu się nieco w pamięci. Prawie zdołał w siebie wmówić, że to był tylko koszmarny sen. Wieś w dziennym świetle wygl ądała uro-czo. Typowa ulicówka, ci ągn ąca się kilometrami, leż ąca w dolinie. Pola wspinały 156

się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Drog ą przejechał ci ągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwsz ą mszę. Westchn ął

z lubości ą. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Samochód był

zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wygl ądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury.

Byli do siebie podobni jak rodzeni bracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne, grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystaj ące kości policzkowe i cofnięte brody.

— Ksi ądz Markowski? — upewnił się pierwszy małpolud. — Jestem tu posterunkowy. Wołaj ą mnie Józwa.

— Czym mogę służyć, poświęcić posterunek?

— My tu nie na głupoty przyszli tylko po zeznania — wyjaśnił drugi pitekan-trop. — Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka.

— Owszem, dziś w nocy spowiadałem umieraj ącego człowieka w jakiejś za-grodzie na wzgórzach.

— Nu, a kto tam księdza zawiózł?

— Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań — oświadczył z godności ą.

— Że co? — zdziwił się gliniarz.

— Znaczy, że nie powie — wyjaśnił mu pierwszy.

— Co, nie powie? — zdenerwował się drugi, łapi ąc za pałkę.

— Nu, ostaw — ostudził go Józwa. — To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać — powiedział.

— Idziemy. Ale jak dorwiemy transport tych waszych różańców, to będ ą bęc-ki. Urz ąd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia.

Wsiedli do radiowozu i odjechali. Ksi ądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zacz ął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że s ą oznaczone w ro-gu maleńkim znaczkiem, przedstawiaj ącym dwójkę z przekreślonym ogonkiem.

Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Pow ąchał zeszyt. Leciutki, ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechn ął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem szybko po-ciemniały. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturze. Zapisek opatrzony został dat ą.

Dat ą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił miał żyć jeszcze dwa dni.

Do mojego ewentualnego następcy.

Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia, to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych pogl ądach. Czas pobytu na tym probostwie 157

wynosi w przybliżeniu około roku. Zawsze kończy się śmierci ą. Trzy wyj ątki w ci ągu ostatnich dwustu lat.

Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za du-

żo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża poku-mali się z t ą hołot ą.

Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. S ą za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób pozby-cia się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykaj ą na to oczy.

Parafia jest deficytowa. Oni chc ą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamkn ąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich.

Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdz ą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To, na dobr ą sprawę, raso-wi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on już nie wychodzi z domu, a wejść do środka, to znaczy narazić się na pewn ą śmierć.

Na tym zapiski się urywały.

— Neandertalczycy? — zdziwił się ksi ądz. — Oni rzeczywiście tak wygl ąda-li. . . I znał Wędrowycza.

Wyj ął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił do telefonu ojca Rogowskiego.

— Słucham? — rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika.

— Paweł Markowski się kłania.

— Witaj, chłopcze. Jakie to problemy zaprz ątaj ą twoj ą głowę?

— Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własn ą parafię. . .

— Gratuluję. Jak ci idzie?

— Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, co. Cała ta Dębinka. . .

— Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej?!

— Tak.

— Co przeskrobałeś?

— Egzorcyzmowałem punków w Jarocinie. Więc, jest tu coś?

— Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturaln ą śmierci ą. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesi ąt lat temu, chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy?

— Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero, co osiadłem.

— Hy. To się zdziwisz. No, nieważne. Musisz uważać na dawnych mieszkań-

ców tej dziury. Na autochtonów.

158

— To s ą jacyś nowi?

— Tak. Przesiedleńcy zza Bugu. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak s ądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozga-

łęzionych rodzin. Wyj ątkowo odporni na Słowo Boże.

— Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz. . .

— Racja. Wojsławice blisko. He, he. Stary Jakub.

— No, właśnie. Kto to jest?

— Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju.

To znaczy, tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nieczęsto mu się to zdarza.

Czasami Kościół po cichu korzysta z jego umiejętności.

— Na czym one polegaj ą? Co on potrafi?

— Jest taki dowcip o wypędzaniu diabła Belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie s ą w stanie wytrzymać w jego towarzystwie.

Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku.

— To brzmi niezbyt zachęcaj ąco.

— E, nie jest tak źle. To po prostu obł ąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jak ą daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi.

— Swoich?

— Jeśli zaproponował ci swoj ą opiekę, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nic spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli.

— Hmm. Jeszcze jedno pytanie.

— Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać.

— Nie rozumiem. . .

— To wszystko, co mogę ci powiedzieć.

W słuchawce rozległ się dźwięk, świadcz ący o przerwaniu poł ączenia.

Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotan ą trumnę, zbit ą byle jak z desek. . . Z radiowozu wygramolił się Józwa.

— Nu, ociec, trza go pochować po chrześcijańsku — powiedział bez wstępów.

— Wnieście do kościoła — powiedział spokojnie. — Zaraz poszukam kata-falku. Msza chyba jutro rano?

— Wolimy dziś wieczorem — odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. — Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać.

Kiwn ął głow ą.

— Ile to będzie kosztowało? — zapytał Józwa.

Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksi ądz nieoczekiwanie poczuł dziwn ą pewność, że jeśli poda sumę, zbyt wygórowan ą, to natychmiast zostanie zabity tymi owłosionymi łapami.

159

— Nie ma cennika. Płaci się, co łaska — powiedział. — Powinny min ąć trzy dni. . .

— Mamy akt zgonu — powiedział ten drugi. — Zakopać wieczorkiem i zapomnieć.

— Ale to cała ceremonia. . .

— Będziemy wszyscy — przerwał Józwa. — Odpowiada na pi ąt ą?

— Oczywiście.

Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli j ą do świ ątyni.

Dźwignęli j ą bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem, otworzył

drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyż-

szenie, a gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bram ą zawyli syren ą. Tak jakby zwoływali swoich. Ksi ądz oparł głowę o kamienny portal kościoła.

— Jestem chyba przewrażliwiony — powiedział sam do siebie.

Popatrzył w zadumie na mur budowli. Pęknięcie pod oknem było paskudne.

Zagryzł wargi. Fundament osiadał. Trzeba zrobić odkuwkę, włożyć stalow ą szynę i zalać cementem, a szczelinę zamurować. Tylko, za co?

Wszedł do wnętrza i popatrzył w zadumie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak. Podszedł do jednego z bocznych ołtarzy i przesun ął ręk ą po po-czerniałym drewnie. Ołtarz wygl ądał na bardzo wiekowy, ale dotyk rozwiewał

złudzenia. Drewno było dość nowe. Tandetnie oszlifowane, miało zadziory i po-ci ągnięto je czarn ą bejc ą, a potem nawoskowano. Przyjrzał się gotyckim rzeźbom zdobi ącym ołtarze. Nie trzymały zbyt dobrze kanonu. Falsyfikaty. Pod trumnę wsunięto kopertę. Wyci ągn ął j ą i przeliczył zawartość. Średnia miesięczna. Dobre i to. Węgiel na zimę. Ale remont fundamentów trzeba by przeprowadzić zanim nadejd ą mrozy. Warto by ści ągn ąć inspektora nadzoru budowlanego, żeby określił

stopień uszkodzeń. Może wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc?

Westchn ął. Zamkn ął świ ątynię i wyszedł. Musiał się przygotować. Do pi ątej wcale nie zostało zbyt wiele czasu.

*

*

*

Zebrali się chyba w komplecie. Siedzieli w ławkach, jakby kije połknęli. Msza za zmarłego ich nie interesowała. Wykonywali wprawdzie wszystkie konieczne ruchy i odmawiali modlitwy tam, gdzie było trzeba je odmówić, ale Paweł nie mógł pozbyć się wrażenia, że w ich pozie jest fałsz. Tak, jakby przyszli, żeby pokazać, jakimi to gorliwymi s ą katolikami. Patrzył na nich i z każd ą chwil ą ogarnia-

ło go coraz większe zdumienie. Przekleństwo, piętno grzechu, czy co to było, dotknęło ich w różnym stopniu. Obaj gliniarze wydawali się prawie normalni w po-równaniu z niektórymi członkami klanu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oto 160

odkrył zaginione ogniwo. Zwłaszcza trzej młodzieńcy, siedz ący na samym przedzie, wywoływali w nim szok swoim wygl ądem. Mieli owłosione łapska wielkie jak łopaty, a z dziurek w spłaszczonych nosach sterczały kępki czarnego włosia.

Wygl ądało to ohydnie. Ledwo zd ążył zakończyć, już kilka par silnych r ąk porwa-

ło trumnę i ruszyło do wyjścia. Spieszyło im się jak diabli. Pospiesznie zamkn ął

kościół.

Kościelny gdzieś znikn ął. Ksi ądz dogonił ich tuż koło bramy cmentarza. Dół

czekał. Może należałoby napisać grób, ale to nie był grób. Dziura w ziemi głęboka na dwa metry o nieregularnym kształcie, przypominała głodn ą gardziel.

— Hej, hop! — zawył stary i cisnęli trumnę w dół.

Ksi ądz mało nie zemdlał, słysz ąc, jak zwłoki przemieściły się wewn ątrz skrzyni.

— No! — przynaglił go ten najstarszy.

Zd ążył wypowiedzieć sakramentaln ą formułę o obracaniu się w proch i po-

święcić mogiłę, gdy małpowaci porwali za łopaty i zasypali grób. W kopczyk ziemi wbili zbity byle jak z desek krzyż i rozeszli się bez słowa. Ksi ądz opadł

bezsilnie na kamienny nagrobek obok. . .

Z krzaków wyszedł Jakub Wędrowycz. Stan jego stroju wskazywał na to, że spędził w tych krzakach cał ą noc.

— Nu, i jak się podobało? — zapytał.

— Słyszałem, że Świadkowie Jehowy tak robi ą. Zakopać i do widzenia, ale nie s ądziłem. . .

— Świadki nie pokazuj ą się tu od lat. Boj ą się.

— Dlaczego?

— Pamiętaj, z czego się spowiadał.

Jakub wyci ągn ął z krzaków dwa szpadle. Wręczył jeden księdzu.

— Nu, nie ma się, co zasiadywać.

— Chwileczkę, co pan zamierza zrobić?

— Pochowamy go pod kościołem. Lepiej, żeby tu nie zostawał.

— Ale oni. . .

— Oni się nie licz ą. Jeśli go nie wykopiemy, to wróc ą po niego w nocy. A tego przecież nie chcemy.

— Proszę o dodatkowe wyjaśnienia.

— Maj ą własne miejsce grzebania. I własne obrzędy. Do dzieła.

— Odmawiam. To byłaby profanacja. Zreszt ą, nie ma dowodów. Trochę s ą upośledzeni, ale. . .

— Więc spotkajmy się tu o północy. Albo lepiej o jedenastej.

— Nie przyjdę. Nie ma, po co. On został pogrzebany. Znajd ą go za pięćset lat archeolodzy.

Jakub prychn ął.

161

— Myślałem, przysłali młodego i zdolnego. Myślałem, przysłali fachowca.

Pomyliłem się. Trudno, nie pierwszy raz w życiu.

Podniósł oba szpadle i oddalił się z godności ą. Ksi ądz wzruszył ramionami i wrócił na plebanię. Wł ączył komputer. Maszyna zaż ądała od niego hasła. Wpisał

ze złości:

W ĘDROWYCZ

Program ruszył. Wszystkie aplikacje były aktywne. Ksi ądz wywołał plik pod tytułem RAPARCHIT.DOC.

Raport Architektoniczny dotycz ący kościoła w miejscowości Dę-

binka Dworska.

Dla zbadania stopnia zniszczenia fundamentów przeprowadziłem cztery wykopy sondażowe. W ich toku ujawniłem trzy rurki drenu-j ące, założone w sposób wskazuj ący na celowe złe działanie. Rurki, zamiast odprowadzać wodę, transportuj ą j ą w pobliże ściany od pół-

nocnej strony kościoła. Zbieraj ąca się tam wilgoć miała za zadanie uszkadzać fundamenty poprzez ich regularne podmywanie. Rurki za-

łożone zostały na kilka dni przed objęciem przeze mnie parafii.

Wnioski.

Hipoteza A: Miejscowe klany, negatywnie nastawione do instytucji Kościoła, planowały jego stopniowe zniszczenie.

Hipoteza B: System zbudowano na polecenie Kurii w tym samym celu.

Zamkn ął plik i otworzył kolejny. Był to spis wyposażenia świ ątyni. Raport potwierdzał jego obserwacje. Całe wyposażenie wymieniono na nowe, podrobio-ne. Zapewne w tym celu, aby wraz ze zniszczeniem budynku nie utracić tego, co cenne i zabytkowe. Potarł czoło, a potem otworzył kolejny plik.

Dziennik Bazylego Swojaka.

12 marca 1834.

Chyba wiem już, o co tutaj chodzi, choć dysponować mogę zaledwie jedn ą nici ą, wi ąż ąc ą fakt zniknięcia zwłok z cmentarza, za wzgó-

rzem. To dziwne, że nikt nigdy nie sprawdził, co naprawdę zawieraj ą trumny w podziemiach kościoła i dlaczego groby na cmentarzu s ą puste. . .

Poderwał się, jak dźgnięty sprężyn ą. Groby na cmentarzu s ą puste. Co mówił

Wędrowycz? Że przyjd ą w nocy go wykopać? Trumny w podziemiach kościoła.

Złapał z półki klucz i wybiegł z pokoju. Zmierzchało się. Kościół stał milcz ący 162

i cichy. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zapalił światło. Przez chwilę mę-

czył się z drzwiami krypty, a potem przekręcił kontakt i skacz ąc po kilka stopni, zbiegł na dół. Wszedł między sarkofagi. Złapał za pokrywę pierwszego z nich i poci ągn ął. Zaraz jednak zrezygnował. Pokrywa była kamienna i mogła ważyć kilkaset kilogramów. Poszedł dalej, tam, gdzie w kupie, jedna na drugiej, pię-

trzyły się trumny. Szarpn ął za jedn ą z nich i ści ągn ął na ziemię. Od uderzenia o posadzkę odpadło jej wieko. Szkielet wygl ądał zupełnie normalnie. Otworzył

s ąsiedni ą, a potem jeszcze jedn ą. Nic. Odwrócił się tam, gdzie w karnym szeregu stały trumny miasteczkowych notabli. Spróbował otworzyć pierwsz ą z nich, ale wieko było solidnie przykręcone. Namacał w kieszeni nóż myśliwski. Wbił go w szczelinę i podważył. Drewno poddało się z jękiem. W trumnie nie było ciała.

Leżało w niej jedynie kilka okręconych szmatami kamieni.

— Tylko waga się zgadzała — powiedział sam do siebie. — To znalazł?

Otworzył kolejn ą. W tej, dla odmiany był wór z piaskiem. W trzeciej jakieś stare cegły. W czwartej leżał szkielet. Szkielet był dość bogato odziany. Resztki materiału trzymały się nadal na zwłokach. Duchowny pochylił się i wyj ął z grobu czaszkę. Obracał j ą przez chwilę w dłoniach. Czaszka miała silnie zaznaczone łu-ki nadoczodołowe. Kości policzkowe sterczały w postaci niemal guzów. Szczęka zakończona była gładko. Potylica wysunięta silnie do tyłu. Obrócił j ą, by popatrzeć na ni ą z boku. Czoło tego człowieka, póki żył, musiało znajdować się pod wybitnie ostrym, małpim k ątem. Odłożył j ą na miejsce, zamkn ął kościół i pobiegł

na cmentarz.

Jakub pracował i na jego widok nie przerwał swojego zajęcia. Krzyż stał oparty o drzewo. Grób otaczał wał wykopanej ziemi. Łopata Wędrowycza postukiwała już o wieko trumny.

— Jakub. . .

— No, i jak? Rozum do głowy?

— S ądzisz, że on jeszcze tam jest?

Egzorcysta-amator wbił krawędź szpadla w wieko i depn ął potężnie. Kilkoma następnymi ciosami poszerzył otwór. W trumnie leżała owinięta w szmatę oś od ci ągnika.

— Sk ąd wiedziałeś? — zapytał, wygramoliwszy się na górę.

— Zajrzałem do trumien w podziemiach kościoła. Większość była taka, a w jednej znalazłem coś dziwnego. . .

Jakub otarł pot z czoła, potem wyj ął z kieszeni piersiówkę i goln ął kilka razy, po czym podał księdzu. Paweł poci ągn ął jeden łyk, po czym go zatkało. Zanim wst ąpił do seminarium, pijał różne rzeczy. Alpagę, jabole, różne wynalazki produkcji swoich kumpli, ale czegoś takiego w życiu nie próbował. To było gorsze od politury. Wprawdzie nie wiedział, jak politura smakuje, ale był pewien, że znacznie lepiej.

163

— Przepraszam — powiedział Jakub, klepi ąc go po plecach. — Może trochę za mocne.

— Co to jest? Rozpuszczalnik?

— Nie, to tylko mój bimber.

Wstał i podszedł z łopat ą do s ąsiedniego grobu, w którym spoczywać miały zwłoki poprzedniego proboszcza. Wyrwał krzyż i troskliwie wetkn ął go w ziemię byle gdzie, po czym zacz ął kopać.

— Czy to potrzebne? — zaniepokoił się Paweł.

— Niezbędne. Zreszt ą, to ciekawe.

Trumna tkwiła płytko. Odsłonił j ą i przez dłuższ ą chwilę wpatrywał się w wieko, zanim wbił pod nie łopatę. Trumna była pusta. Rzucił szpadel na ziemię.

— Chyba czas na nas — powiedział.

— Co mamy zrobić? — zaniepokoił się duchowny. — Trzeba zakopać te trumny.

— Nie chce mi się. Musimy jechać. Dawno trzeba było z tym skończyć.

— Ale. . .

Jakub bezceremonialnie złapał go za ramię i poprowadził. W krzakach, za cmentarzem stała szambiarka przyczepiona do traktora. Silna woń ropy niosła się wokoło. W kabinie siedział ktoś i palił papierosa. Na widok nadchodz ących wysiadł z drugiej strony i znikn ął w mroku.

— Mogłeś polecieć na orbitę! — wrzasn ął za nim Jakub.

— Kto to był? — zapytał ksi ądz.

— Och, po prostu przyjaciel. Woli nie pokazywać swojej twarzy. W drogę.

Ksi ądz usiadł niewygodnie na błotniku. Jakub wrzucił pierwszy bieg i pojechali poln ą drog ą. Niebawem zakręcili w las. W lesie była spora górka. Na jej szczycie rosło uschnięte drzewo i stała nieduża szopka. Koło szopki parkowało osiem samochodów, w tym policyjny radiowóz. Jakub odbezpieczył broń.

Weszli do szopy. Była pusta. Tylko w k ącie s ączył się gdzieś z podłogi sła-by blask. Jakub podniósł klapę i zeszli po drabince w dół. Było tu elektryczne oświetlenie. Ksi ądz milczał zdumiony. Przygl ądał się ścianom. Zbudowane zosta-

ły z wielkich, kamiennych płyt, pokrytych rzeźbionymi falistymi liniami.

— Widziałem takie we Francji — powiedział.

— Megality, nieprawda? Tak się to nazywa?

— Tak, ale. . .

— Chodźmy dalej.

Ruszyli naprzód. Niebawem dotarli do poprzecznej galerii. W niskim chodni-ku leżały tysi ące kości. Zwalono je na stos. Poszli naprzód i zatrzymali się u progu wielkiej sali. Pośrodku pomieszczenia nakrytego kamienn ą płyt ą o średnicy pię-

ciu metrów, dogasało ognisko. Wokoło walały się kości, butelki po piwie i wódce.

Wszyscy uczestnicy spali zmorzeni alkoholem i żarciem. Ksi ądz patrzył zdumio-164

ny. Na ścianach olejn ą farb ą namalowano rysunki przedstawiaj ące mamuty. Jakub dotkn ął jego ramienia. Wycofali się.

— To się nie zgadza — szepn ął duchowny. — Ci, którzy zbudowali megality, żyli trzydzieści tysięcy lat po tym, jak wybito mamuty. I siedemdziesi ąt tysięcy później, niż neandertalczycy. . .

— Widocznie wymalowali sobie według zdjęć z ksi ążek — powiedział Jakub. — To w sumie nieważne. Ważne, że s ą tu wszyscy. Ł ącznie z dzieciakami.

Wyszli z szopki. Egzorcysta odmotał od szambiarki rurę i wtłoczył j ą pod klapę.

— Co chcesz zrobić? — zdziwił się ksi ądz.

— Spalę to świństwo. Za mojego zeżartego kumpla i dla ogólnego dobra ludzkości.

— Ale tak nie można. . .

— Dlaczego?

— Przecież ich zabijesz.

— A cóż to znaczy? Przecież to nie s ą ludzie. To neandertalczyki. Nie wiem, jak udało im się tak długo przetrwać, ale teraz to już koniec. Krzyżowali się mię-

dzy sob ą. Mieli własn ą religię, zżerali swoich. Należy im się to, choćby za twojego poprzednika.

Otworzył spust. Tysi ąc litrów ropy popłynęło w dół.

— Ale, naprawdę. . .

Jakub odbezpieczył rewolwer i przystawił mu pod brodę.

— Z punktu widzenia nauki Kościoła, w ogóle ich nie ma. Dlatego nic się nie stanie.

Opuścił broń i wyprostował zagięcie parcianego węża.

Ksi ądz schylił się i podniósł połówkę cegły. Zatoczyła w powietrzu krótki łuk.

Jakub zobaczył przed sob ą fontannę iskier. W pierwszej chwili przestraszył się, że szambiarka napompowana rop ą wybuchła, a potem padł na ziemię i wszelkie problemy przestały być dla niego aktualne.

*

*

*

Gdy doszedł do siebie, dniało. Dotkn ął ręk ą bol ącego miejsca z tyłu czaszki.

Szambiarki nie było. Samochody też zniknęły. Zajrzał do szopki. Dziura prowadz ąca do świ ątyni była zasypana. Zszedł do wioski. Wieś wygl ądała na wymarł ą.

Otwarte drzwi chałup chwiały się na wietrze. Nigdzie nie było ani śladu mieszkańców. Tylko różne porzucone graty świadczyły o tym, że opuścili swoje domy w szaleńczym pośpiechu. Podszedł do kościoła. Wrota świ ątyni były otwarte na oścież. W bramie wisiał, kiwaj ąc się na solidnym sznurze, trup księdza Markow-skiego.

165

— Małpia wdzięczność — mrukn ął sam do siebie. — Wynieśli się. Ale wróc ą.

Oni zawsze wracaj ą. Za dziesięć lat, za dwadzieścia. . .

Dotkn ął dłoni ą muru kościoła. Popatrzył na pęknięte ściany. Na tę świ ątynię, tak czy siak, wydano już wyrok.

— Będę na nich czekał — powiedział Pawłowi.

Ciało chwiało się na słabym wietrze. Milczało.

POSŁOWIE

O autorze

Andrzej Pilipiuk ur. w 1974 roku, z wykształcenia archeolog, z zamiłowania pisarz, publicysta, niezależny historyk i poszukiwacz meteorytów. Jak go pod-sumował jeden z czytelników „najwybitniejszy piewca wsi polskiej od czasów Reymonta”. Debiutował w 1996 roku na łamach „Feniksa” opowiadaniem Hiena — otwieraj ącym cykl opowieści o losach i przygodach Jakuba Wędrowycza, plugawego degenerata, bimbrownika i egzorcysty. W ci ągu ostatnich pięciu lat powstało przeszło 40 utworów powi ązanych z postaci ą tego bohatera.

Ponadto napisał serię opowiadań spoza tego cyklu, w tym również pisanych pod pseudonimem Tomasz Olszakowski.

Dwukrotnie nominowany w kategorii „opowiadanie roku” do nagrody lite-rackiej im. Janusza A. Zajdla oraz, również dwukrotnie, do Śl ąkfy jako „pisarz roku”.

Od trzech lat autor współtworzy kontynuację cyklu powieści o przygodach Pana Samochodzika — zapocz ątkowanego przez Zbigniewa Nienackiego.

Wojsławice 6 IX 1985r.

POUFNE Protokół zatrzymania.

Imię: Jakub.

Nazwisko: Wędrowycz.

Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.

Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.

Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).

Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.

Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny, notorycznie uchylaj ący się od pracy.

Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo, oraz niszczenie mienia organów ścigania.

167

Powi ązania: Semen Korczaszko: rosyjski monarchista, Józef Paczenko: bimbrownik, Paweł Markowski: ksi ądz.

Stosunek do ustroju pa ństwa: Obsesyjnie negatywny. Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gor ącym uczynku.

OGŁOSZENIA DROBNE —

(z okładki)

Radziecki traktor wraz z amunicj ą. Pilnie.

*

*

*

Odzyskiwanie długów. Skuteczne.

Profesjonaliści z byłego SB i KGB.

*

*

*

Ukraińskie kotki. Tanio — dyskretnie.

*

*

*

Trumny używane — hurt/detal/niedrogo.

*

*

*

Mam To.

Oczekuję poważnych propozycji.

*

*

*

Masz problem z s ąsiadami?

Zadzwoń XXXX. Prosić Iwana.

*

*

*

Chcesz zobaczyć kawałek świata i przeżyć prawdziwe przygody?

169

Nasze biuro oferuje zaci ągi do Afganistanu, Kosowa, Czeczenii. . .

*

*

*

Dolary/akcje i obligacje za 50%.

Profesjonalna jakość.

*

*

*

Korepetycje z przysposobienia do życia w rodzinie.

Dyskretnie.

*

*

*

Produkcja paliwa z oleju opałowego i innych substancji.

Pytać o Alchemika.

*

*

*

Nauka pisania i czytania w domu klienta.

*

*

*

Egzorcysta do wynajęcia. Pełen zakres usług.

*

*

*

Sklep „Kraina czterech pasków”. Tylko u nas kupisz w jednym miejscu: dresy adidasa, kije do bejsbola i atrapy telefonów komórkowych.

Document Outline

SPIS TREŚCI

ZABÓJCA

Z KSIĄŻKI KUCHARSKIEJ JAKUBA WĘDRYCHOWICZA

NA RYBKI

HORROSKOP NA ROK 2002 --- według Jakuba Wędrowycza

GŁOWICA

HOCHSZTAPLER

REWIZJA

ŚWIŃSKA REBELIA

IMPLANT

HOTEL POD ŁUPIEŻCĄ, --- CZYLI WAKACJE JAKUBA WĘDROWYCZA

Z ARCHIWUM Y

TAJEMNICE WODY

BAJECZKA DLA WNUCZKA

PRZECIW PIERWSZEMU PRZYKAZANIU

POSŁOWIE

OGŁOSZENIA DROBNE --- (z okładki)