Andrzej Pilipiuk
Zaginiona
Cykl Kuzynki Kruszewskie
Kuzynki Ksiezniczka Dziedziczki
• Zaginiona •
Zaginiona
Prolog
Doffais, wrzesien 1945
Hans kleczal na wilgotnym nadmorskim piasku. Zimny jesienny wiatr zdmuchnal mu furazerke z glowy.
Lezala teraz w kaluzy nie dalej niz metr od jego kolan i nasiakala powoli woda, ale poniewaz rece mial zwiazane na plecach drutem, nie mial mozliwosci jej podniesc. Zreszta co potem robic z mokra?
Zalozyc na glowe nijak. Wsadzic do kieszeni? Zatknac za pasek? Bez sensu. Niech tu zgnije, jemu i tak juz nie bedzie potrzebna.
Dwa miesiace spedzone w lochu na przesluchaniach sprawily, ze odwykl od swiezego powietrza i widoku nieba nad glowa. Flaga lopotala na maszcie opodal. Czerwony krzyz na zielonym tle to zwijal sie, to rozwijal. Nawet ladnie sie prezentowala, choc bardziej podobala mu sie szwedzka flaga.
Rozwala nas tu, nad zatoka, w miejscu gdzie wyladowalismy, pomyslal z melancholia.
Trudno. Nie dziwie im sie. Nawet nie potepiam, choc zal. Byle tylko kobiety oszczedzili…
Wyspiarze juz przy aresztowaniu podzielili ich na dwie grupy. Do pierwszej trafili ci, którzy mieli w kieszeniach legitymacje NSDAP lub esesmanskie tatuaze pod pacha. Dolaczono do nich takze wszystkich, którzy próbowali strzelac po trzecim wezwaniu do poddania sie. Do drugiej grupy trafili pozostali. Siedemnastu czlonków zalogi stalo teraz na chybotliwej lawce pod wzniesiona napredce szubienica. Kazdy mial na szyi rzemienny stryczek. Na twarzach skazanców malowala sie rezygnacja…
Pozostala dwudziestka kleczala blizej brzegu. Rece zwiazano im tak samo jak Hansowi - drutem, za plecami.
Hans odszukal wzrokiem szyfrantke Klare. Przysiadla na stopach. Wlosy wymykaly sie spod furazerki, opadaly na twarz rudymi kosmykami. Pochylila glowe, ale po drzeniu pleców mógl sie zorientowac, ze dziewczyna placze.
Wójt miasteczka stanal na plaskim glazie naprzeciwko nich. Obfita biala broda, scisle przylegajaca czapeczka i ciemna haftowana szata upodabnialy starca do koptyjskiego mnicha. W talii opinal go szeroki pleciony pas, u boku wisial miecz w czarnej, zdobionej zlotem pochwie. Ale Hans patrzyl na jego buty. Podeszwy wykonano z dwu warstw wolowej skóry. Reszte chyba z kozlecej, naciagajac ja na klocek, by uformowac je bez podzialu na przyszwe i oblozyne, bez szwów, z jednego kawalka.
Cholewki, takze miekkie, zostaly przeszyte w bardzo dziwny sposób. Niemiec dluzsza chwile nie mógl zrozumiec idei, wedle której zrobiono wykrój, ale potem zalapal.
Straszna robota, pomyslal. Kilka tygodni na wykonanie pary jak nic… Ale za to wygodne i nie do zdarcia.
Wiatr dmuchnal mu w twarz. Zamrugal. Nie mial jak przetrzec oczu. W dodatku chcialo mu sie sikac…
No nic, do egzekucji nie zostalo duzo czasu. Wytrzyma. A potem? To juz zmartwienie zwyciezców.
Najwyzej pochowaja go w obszczanych gaciach.
- Wstapiliscie dobrowolnie do ludobójczej organizacji - przedstawiciel wladzy zwrócil sie do stojacych pod szubienica. Mówil po niemiecku poprawnie, choc z bardzo dziwnym akcentem, tak ze momentami sluchaczom zdawalo sie wrecz, jakby slyszeli francuski. - Zaciagneliscie sie pod sztandary najbardziej zdegenerowanych, bestialskich jednostek. Wreszcie, jakby tego bylo malo, zlamaliscie przysiege i uciekliscie. Zdradziliscie swego wodza nie wtedy, gdy byl silny i popelnial zbrodnie, ale gdy oslabl, a wy poczuliscie groze nadchodzacego sadu. Brak wam nie tylko instynktu moralnego, ale tez gotowosci, by odwaznie bronic swoich racji przed trybunalem i poniesc kare wedle praw swego ludu i praw waszych przeciwników. Za to wszystko, co tam, na kontynencie, uczyniliscie, moze byc tylko jedna kara. Kara smierci. Albowiem zapisano w naszych zbiorach praw: stopy zlych ludzi nigdy bezkarnie nie zdepcza tej ziemi.
Dwaj mezczyzni, nie czekajac na znak, kopneli lawke. Petle zdusily przedsmiertny charkot. Niemcy miotali sie na stryczkach jak ryby zlapane na haczyk. Ktos, wijac sie w agonii, zerwal peta. Kilku innym puscily zwieracze. Powoli ich ruchy stawaly sie coraz bardziej chaotyczne, lecz takze coraz slabsze, az wreszcie zamarly. Ciala hustaly sie jeszcze, ale dla wszystkich stalo sie jasne, ze zycie juz opuscilo skazanców.
Ciekawe, skad wiedzieli o naszych zbrodniach? - zadumal sie Niemiec. Bo przeciez nie patyczkowali sie. Od samego poczatku otoczyli nas z gotowa do strzalu bronia, zadnych negocjacji. A tak, maja tu anteny, zatem sluchaja radia… No i kto wie o czym opowiedzieli pozostali? Ja przeciez mówilem, spiewalem wrecz, zrzucalem z siebie to wszystko… Powiedzialem za duzo?
Nadjechal wózek zaprzezony w osiolka. Zdejmowano z niego proste drewniane trumny.
Teraz nasza kolej… - pomyslal Hans i odruchowo chcial sie przezegnac, ale oczywiscie nie mógl.
Siedemnascie stryczków, nas dwadziescioro, w tym trzy dziewczyny. To znaczy, ze mezczyzn powiesza, a im daruja. Moze nas powiesza, a je rozstrzelaja?… Albo ktos bedzie musial poczekac na trzecia ture. Przynajmniej miejsce egzekucji ladne.
Za plecami szumialo morze. Wsród dachów miasteczka uwijaly sie jaskólki. Krzyczaly mewy… Ktos piekl chleb. W powietrzu pachnialo tez wedzona ryba.
Pora obiadu, uswiadomil sobie. Powiesza nas, zakopia i pójda zajadac kasze z gulaszem. A na przystawke roladke z gesich watróbek - przypomnial sobie specjaly kuchni poludniowobelgijskiej.
Miejscowi przystawili drabine i po kolei zdejmowali wisielców. Felczer stetoskopem osluchiwal ciala. Oficer stanal obok z rewolwerem, gotów dobic, gdyby w któryms kolatala sie jeszcze iskierka zycia. Ale nie bylo potrzeby. Wójt podszedl do pozostalych wiezniów. Wiatr szarpal jego brode, rozwiewal poly plaszcza. Stanal nie dalej niz dwa metry od Hansa i Niemiec mógl teraz dokladniej obejrzec intrygujace obuwie. Badal wzrokiem kazde spojenie, kazdy szew, kazda zmarszczke. Umysl rozpaczliwie czepial sie szczególów, odpychal mysli o egzekucji.
Nosi je siedem albo osiem lat, pomyslal. Podeszwa jest dwuwarstwowa, zamiast zelowac, kazal po prostu wymienic dolna. Ciekawe…
- Co do was… - Urzednik spojrzal chmurnie na kleczacych w piachu. - Nie wiemy, kim naprawde byliscie i co obciaza wasze sumienia. Wasze zeznania wydaja sie czesciowo prawdziwe, moge sie tylko domyslac, ze wiele przemilczeliscie. Jednak wyspa ukazala sie waszym oczom, a wiec wsród was sa takze ludzie niewinni i sprawiedliwi. Zatem dajemy wam wybór. Mozecie dostac zaglówke, kompas, prowiant na droge i odplynac, gdzie was oczy poniosa. Ci z was, którzy nie zechca odejsc, moga pozostac u nas jako niewolnicy. Macie piec minut na podjecie decyzji. - Wydobyl z kieszeni okazaly zegarek w stalowej kopercie.
Hans potrzasnal glowa. Pozegnal sie juz z zyciem, wiec niespodziewane ocalenie kompletnie go oszolomilo. Nie mógl sie jakos pozbierac. Zawrót glowy… Omal nie zemdlal. Przed oczyma lataly mu czarne kólka, z wielkim trudem zogniskowal wzrok.
Wskazówki na zegarku zdawaly sie trwac w bezruchu, ale wiedzial: czas plynie i za chwile trzeba bedzie podjac decyzje.
Puszczac sie przez ocean lodzia to spore ryzyko, pomyslal. Od Islandii dzieli nas kilkaset kilometrów. Mozna tez spróbowac na zachód, do USA czy Kanady. Klaus jest nawigatorem. On sobie poradzi. Tylko, z drugiej strony, czy jest gdzie i po co wracac?
Pamietal ostatnie depesze odebrane przez Klare. Nikt ich juz nie szyfrowal, bo i po co? Skala odwetu oszalamiala. Drezno i Hamburg spalone, zrównane z ziemia przez naloty dywanowe aliantów.
Gdansk doszczetnie zniszczony przez nacierajaca Armie Czerwona. Kapitulacja Festung Breslau, Berlin zdobyty, Führer popelnil samobójstwo. Amerykanie nie uznali marionetkowego rzadu, który admiral Karl Dönitz próbowal powolac we Flensburgu, na terenach zajetych przez Anglików. Wszystkich „ministrów” aresztowano. Sluchali tych wiesci, plynac w strone Grenlandii. Uciekali, sami nie wiedzac dokad, wierzac w plotki o Nowej Germanii, liczac, ze tajne kolonie rasy aryjskiej ukryte w niedostepnych strefach
polarnych faktycznie istnieja.
Jego rodzinny Mehlsack doszczetnie zrujnowany bombardowaniem… Tam zreszta wkroczyli Sowieci.
Mialby zostac niewolnikiem na tej dziwnej wyspie? Dobre sobie… Ziemia jalowa, prawie same skaly.
Ale i tu przeciez zyja ludzie… A nawet robia niezle buty…
- Mam pytanie - odezwal sie glosno.
Siwobrody spojrzal na niego i laskawie skinal glowa.
- Pytaj.
- Skoro mamy byc waszymi niewolnikami… Bedziemy pracowac w kopalniach i kamieniolomach, czy moze znajdzie sie tu zajecie dla szewca i modystki?
- To zalezy od tego, czy zdolacie dorównac tutejszym rzemieslnikom. Na naszej wyspie kazdy robi to, do czego ma najwieksze predyspozycje. Jesli umiecie i lubicie ciezko pracowac, zle wam nie bedzie i z glodu tez nie umrzecie.
Mlody Niemiec odszukal wzrokiem Klare. Z jej miny wywnioskowal, ze podjela te sama decyzje.
Spojrzala mu w oczy i skinela glowa.
Rozdzial 1
Wiosenny warszawski deszcz lal jak z cebra. Anna Czwartek wyskoczyla z autobusu. Trafila oczywiscie prosto w wielka kaluze i do reszty przemoczyla buty. Na przystanku nie postawiono wiaty.
Pospiesznie naciagnela kaptur i pobiegla miedzy drzewa. Tu ulewa nieco mniej dokuczala. Deszcz stracil troche mlodych lisci, dziewczyna, slizgajac sie na nich, pare razy omal nie upadla.
Przebyla ostatni fragment otwartej przestrzeni pomiedzy brama a wejsciem do biblioteki i z ulga ukryla sie pod dachem. Krótki odcinek przebyty klusem wystarczyl, by przemokla na wylot. Oddala w szatni kurtke. Spodnie miala zachlapane do kolan, buty mozna bylo wyzymac. Namacala w kieszeni kilka zaplatanych monet, wystarczylo na duza kawe z automatu. Przez chwile grzala dlonie o kubek, potem wychleptala prawie wrzaca ciecz. Powoli rozgrzala sie.
- Spokojnie - mruknela pod nosem. - Buty wyschna, spodnie tez. A po poludniu pogoda powinna sie poprawic…
Minela katalogi. Klebil sie tu tlumek studentów, ogonek do czytelni glównej wystawal na zewnatrz.
Powedrowala schodami na pietro, a potem dlugim korytarzem prosto i w prawo. Tu dla odmiany bylo cicho, slyszala echo wlasnych kroków na kamiennych plytach posadzki. Pod oknem w donicach rosly jakies egzotyczne rosliny. Skrzywila sie w duchu, patrzac na paskudny marmur, którym wylozono sciany. Za to bylo tu przyjemnie cieplo. Przestala szczekac zebami.
Wreszcie weszla do czytelni mikrofilmów.
- Pani…? - Slyszac kroki, bibliotekarz podniósl wzrok.
- Anna Czwartek. Zlozylam w piatek rewersy. - Podala mu nowiutka, wczoraj wyrobiona karte biblioteczna.
- A tak, materialy… Prosze. - Dal jej plakietke z numerem miejsca i pudelko, w którym spoczywalo osiem rolek mikrofilmu. - Czy poradzi sobie pani?
- Oczywiscie, dziekuje.
Zasiadla do przedpotopowego czytnika, pamiatki po dawno nieistniejacej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Odwinela klisze, wkrecila koncówke mikrofilmu w pusta rolke, przewinela poczatek.
Szukanie igly w stogu siana, pomyslala. A nawet jesli cos znajde, beda to zapewne, tak jak w Krakowie, nieliczne wzmianki, wskazówki bardzo ogólnikowe… Jednak sprawdzic trzeba.
Zaglebila sie w czasopismo „Morze”, wydawane przed wojna przez Lige Morska i Kolonialna.
Przelatywala wzrokiem kolejne stronice. Budowa okretów, linie zeglugowe, wysylka szczakowskiego cementu portlandzkiego do Peru… General Orlicz-Dreszer spotyka sie z Polonia w Brazylii, polscy instruktorzy szkola murzynska armie w Liberii, korespondencja z wojny wlosko-etiopskiej. Wszystko to ciekawe, zajmujace, ale nie tego szukala… Po wojnie gazeta zmienila nieco profil, widac idea posiadania przez Polske kolonii za morzem okazala sie w nowej rzeczywistosci passé. Ale budowa floty pelnomorskiej i handel transoceaniczny nawet w tej zupelnie innej rzeczywistosci mialy swoich zwolenników.
Minela godzina, druga, trzecia, piata… Spodnie odparowaly pierwsze, potem wyschly tez buty. W
czytelni nie wolno ani jesc, ani pic. A odrywac sie od roboty i szukac barku nie miala ochoty.
Nieznacznym ruchem wyjela z kieszonki na piersi piec ziarenek kawy, wlozyla w usta i przezula.
Niewielki zastrzyk kofeiny pobudzil ja. Z siedemdziesieciu roczników przejrzala dwadziescia jeden.
Natrafila na trzy kompletnie bezwartosciowe wzmianki. Wreszcie jej zegarek pokazal szósta. Pora isc. Z zalem zwinela szpule i zwrócila materialy. Marcel czekal na nia w holu.
- Oczy masz jak królik - powiedzial na powitanie.
Powinna sie obrazic, ale w jego glosie pobrzmiewala troska.
- To od gapienia sie w czytnik mikrofilmów - wyjasnila. - Szkoda, ze do tej pory tego nie zdigitalizowano… Wrzuciloby sie slowa kluczowe w komputer, kwadransik i po klopocie.
- Urodzilismy sie jakies pietnascie, moze dwadziescia lat za wczesnie… Bo wczesniej czy pózniej chyba to zrobia. - Zamyslil sie.
- Ale sprawdzic musimy teraz - westchnela. - Trzeba za wszelka cene ograniczyc obszar poszukiwan.
Musimy zblizyc sie do ladu na dziesiec do pietnastu mil morskich… No i sama wyspa duza przeciez nie jest…
- Dawne mapy pokazuja nasza ojczyzne jako ziemie wielkosci nieomal Islandii. Ale to przeklamanie typowe dla ówczesnych kartografów. Tak samo jak znaczne skrócenie odleglosci miedzy wybrzezem Norwegii a Islandia… Mama twierdzi, ze wyspa ma zapewne nie wiecej niz dwanascie kilometrów srednicy.
- To jeszcze gorzej - westchnela. - Nawet dysponujac mapami, nielatwo byloby odnalezc tak niewielki skrawek ladu. To jak celowanie z luku do niewielkiej tarczy…
- W dodatku niewidocznej… Cos ciekawego znalazlas?
- W zasadzie same smieci. Relacja marynarza z okretu handlowego, plynacego do Bostonu. Sztorm zniósl ich na pólnoc od normalnego szlaku i mieli kolizje z rafa nieoznaczona na mapach.
Gdzies dwa dni drogi na poludniowy zachód od Islandii.
Uzytecznych szczególów brak.
- To by sie mniej wiecej zgadzalo, a przynajmniej warto sie przyjrzec blizej - powiedzial. - Ale bez dokladniejszych koordynat… A moze ten czlowiek jeszcze zyje?
- Relacja jest z tysiac dziewiecset trzydziestego. Byl juz wówczas doswiadczonym marynarzem.
Liczmy, ze zaczal wczesnie… No niechby mial dwadziescia piec lat w chwili kolizji.
- Rocznik tysiac dziewiecset piaty, a prawdopodobnie jeszcze wczesniejszy. Nie wydal zadnych wspomnien, pamietników?
- Sprawdzmy. - Wskazala gestem szafki katalogów.
Niestety, juz po paru minutach nadzieja rozwiala sie. Najwyrazniej relacja spisana przez przedwojennego dziennikarza byla jedynym sladem po tajemniczym wilku morskim.
- To na nic - westchnela.
- Wygladasz na straszliwie zirytowana…
- Biblioteki mnie frustruja.
- Co prosze? - zdziwil sie.
- Czuje bezsilnosc. W tym budynku sa miliony ksiazek i zapewne dziesiatki tysiecy roczników róznych gazet. Wsród miliardów wydrukowanych slów z pewnoscia sa te, których poszukujemy. Klopot w tym, ze nie potrafimy ich znalezc.
- Masz racje - westchnal. - Tu jest wszystko. I zarazem nie mozemy znalezc klucza…
Pewnie jestes zmeczona i glodna jak wilk?
- Ano jakos nie bylo czasu nic przetracic.
- To konczmy na dzis i jedzmy na kolacje…
*
Stanislawa Kruszewska nieczesto przemeblowywala mieszkanie. Jednak co kilka lat budzila sie rankiem i toczac wokolo zamglonym jeszcze wzrokiem, stwierdzala, ze uklad mebli nazbyt jej sie juz opatrzyl. Tak bylo i tej wiosny. W saloniku wystarczylo poprzestawiac sprzety i przewiesic obrazy. Mniejszy pokój postanowila przemeblowac definitywnie, by nadac mu zupelnie inny charakter.
Wystylizowala pomieszczenie na gabinet dawnego kupca. Wstawila dwie stare gdanskie szafy i rzezbiona skrzynie, pod sufitem zawiesila mosiezna lampe okretowa, sciany ozdobila stuletnimi chromolitografiami przedstawiajacymi okrety. Pod oknem ustawila elegancki sekretarzyk. Na pólce nad kaloryferem polozyla zasniedzialy kompas, cztery duze muszle i rzezbiony kiel morsa. Sekstans zawiesila nad drzwiami. Podloge pokryl kolonialny dywan tkany ze sznurków. Jeszcze tylko panoplium zlozone z eskimoskich harpunów, syberyjskiego oscienia i dwu starych wiosel. W pomieszczeniu przyjemnie powialo egzotyka i nastrojem dalekich podrózy. Ale rozejrzawszy sie, kobieta stwierdzila, ze brakuje tu jeszcze jakiegos detalu… Czegos, co bedzie jak ostatnie pociagniecie pedzla… Potrzebuje zatem na przyklad wysluzonego kola sterowego lub starej mapy morskiej.
Przez caly marzec i kwiecien przegladala aukcje internetowe, wlóczyla sie po antykwariatach, ale nic jakos nie wpadlo jej w oko. Wiedziala, czula przez skóre, ze musi to byc cos specjalnego, wyjatkowego. Cos, co od razu przyciagnie spojrzenie nielicznych gosci wchodzacych do pomieszczenia… Az wreszcie wypatrzyla cos odpowiedniego…
*
Mieszkanko bylo dwupokojowe, ale kojarzylo sie raczej z kawalerka. Posiadalo mikroskopijny salonik i kiszkowata sypialnie. Za wysokim przedwojennym oknem rozciagalo sie ponure blokowisko warszawskiego Targówka. Na scianie wiekszego pokoju rozpostarto zielono-czerwona flage wyspy oraz kilim z wyhaftowanym kogutem, na którym zawieszono dwa skrzyzowane marynarskie tasaki. Na regale za szyba stal skarb - siedem starych, zniszczonych ksiazek wydrukowanych na wyspie…
Anna oczywiscie mogla dostrzec wiecej. Jesli troche sie skupila, widziala zamurowane drzwi po prawej i po lewej. Mieszkanie najwyrazniej wydzielono po wojnie, tnac na kilka maciupenkich klitek wiekszy, wielopokojowy apartament. Widziala czerwonawe linie biegnacych w scianach miedzianych kabli oraz szare linie zelaznych rur i rurek, a takze trzy zlote pieciorublówki schowane w kopercie za regalem… Pajecze sieci metali i powietrza… Zamknela oczy, by wyciszyc natlok informacji.
Znów uchylila powieki. Marcel usmiechal sie, nalewajac jej herbaty do szklanki.
- Spiew zelaza? - domyslil sie.
- Tak. Co robimy z informacja, która znalazl Wiktor? - Puknela palcem w katalog aukcyjny lezacy na blacie.
- Sam nie wiem. Boje sie, ze to podpucha.
- A jesli nie?
- Chyba musimy sie liczyc z mozliwoscia, ze tamci zauwazyli te informacje i wykorzystaja sytuacje, zeby zaatakowac. W Europie zostalo nas tylko czworo… Mimo wszelkich mozliwych srodków ostroznosci minione dekady… - urwal i zacisnal wargi.
- Pójde sama.
- Mowy nie ma! Pójdziemy wszyscy. A ja i Wiktor wezmiemy spluwy. Jesli to pulapka, bedziemy dzialac… Sama wiesz, sa pewne rachunki do wyrównania.
- Wiem - uciela. - Ale trzeba sie powaznie liczyc z tym, ze jesli to pulapka, byle pistolecik wam nie pomoze. Zwlaszcza gdy liczne przeslanki nakazuja sadzic, ze hipotetyczni „oni” maja znacznie wieksza wprawe w mordowaniu.
Nie odpowiedzial, ale czula, ze trafila w sedno. Popatrzyla przez okno na zasypiajaca Warszawe.
Wysokosciowce, sznury aut na ulicach mimo póznej pory. Wiecznie zagonieni ludzie, tak autochtoni, jak i pogardzane „sloiki”. Miedzy blokami huk dalekiej arterii. Kraków byl jednak cichszy i spokojniejszy. Ale i tam nie czula sie dobrze. Miasta zawsze ja meczyly.
- Na wyspie bedzie inaczej - mruknela. - Bez tlumów pedzacych jak zacinane batem konie. Bez szalenczej gonitwy za pieniadzem. Zbuduje sobie maly domek na skraju jakiegos miasteczka i otworze zaklad fryzjerski. A wieczorami bede rysowac, malowac lub siadac na werandzie i grzejac dlonie o kubek herbaty, patrzec na wzburzone morze…
- Zaklad fryzjerski? - zdziwil sie. - Ty?
- A dlaczego nie? To umiem… Jesli na wyspie nie bedzie nowych zlóz mineralów do odkrycia albo nikomu nie bedzie potrzebna niedoszla pani inzynier, zajme sie strzyzeniem, czesaniem, modelowaniem, farbowaniem i co tam sobie miejscowe kobitki zazycza.
- Twoja krew…
- Nie musze byc nikim waznym. Chce tylko wrócic do domu… Jest mi kompletnie obojetne, co bede robic, gdy juz osiagniemy cel.
- Uda nam sie - powiedzial Marcel powaznie. - Musi sie w koncu udac. Wyspij sie teraz, jutro switem jedziemy do Krakowa. Mama i Wiktor maja bilety na pociag.
- A my motorem? - upewnila sie.
*
Aukcja starodruków, obrazów i innych dziel sztuki zorganizowana zostala w niebrzydkiej sali restauracyjnej, wynajetej w jednym z krakowskich hoteli. Stanislawa i Katarzyna przyszly pól godzinki przed czasem. Alchemiczka oplacila wadium, pobrala tabliczke z numerem. Nastepnie przespacerowaly sie wzdluz sciany. Obejrzaly gablote z ksiazkami. Zlustrowaly wystawione sztychy i obrazy.
- I pomyslec, ze sto lat temu wiekszosc tych bohomazów mozna bylo kupic za glupie kilkadziesiat koron - mruczala starsza z dziewczat, krecac glowa jakby z potepieniem.
- Moze trzeba zrobic sobie zapas bohomazów wspólczesnych i spokojnie poczekac ze dwiescie lat, az stana sie szacownymi dzielami sztuki - zauwazyla eks-agentka.
- Tyle razy wychodzilam z róznych opresji tylko z tym, co w glowie i co na grzbiecie - westchnela kuzynka. - Przywyklam do mysli, ze nie da sie zgromadzic skarbów… A teraz w dodatku… - urwala, a na jej twarzy odmalowala sie dziwna troska.
- Moze nigdy nie próbowalas?
- Dlugo by o tym… No i najwazniejsze. Czy przezyje kolejne dwiescie lat? Chyba nie da rady…
Sama statystyka jest przeciw mnie. Wczesniej czy pózniej powinie mi sie noga - powiedziala Stanislawa z pozoru beztrosko, ale w jej glosie slychac bylo cien obawy.
Przeszly kilka kroków dalej. Tu prezentowano obrazy Kossaków. Dwa lub trzy przypadly im nawet do gustu, ale nie na tyle, by zapragnely wejsc w ich posiadanie. Zwlaszcza ze cena odstraszala.
Obejrzaly jeszcze z bliska mape, po która przyszly. Tlum w sali powoli gestnial. Pozostal tylko kwadrans do rozpoczecia licytacji. Kobiety zajely miejsca. Katarzyna nigdy jeszcze nie byla na aukcji dziel sztuki. Siedziala, chlonac atmosfere.
Niektóre przedmioty nie wzbudzily niczyjego zainteresowania. O inne toczono mniej lub bardziej zazarte walki. Na sali siedzieli nobliwie wygladajacy starsi panowie, zapewne antykwariusze lub kolekcjonerzy. Bylo tez kilku typków w drogich garniturach. Ich pszenno-buraczane geby i nonszalancja w gestach zdradzaly nuworyszy powiazanych z aktualnie rzadzaca partia, nieoczekiwanie wzbogaconych dzieki rozmaitym metnym interesom na styku drobnego biznesu i wielkiej polityki.
Katarzyna, patrzac na nich, usmiechala sie gorzko. W wiekszosci wygladali na klientów, którymi natychmiast powinno sie zajac Centralne Biuro Antykorupcyjne. U ich boków siedzialy dziewczyny laczace swobodnie droga bizuterie i designerskie torebki z totalnie niedobranym markowym ubiorem i równie fatalnym przesadnym makijazem.
„Biznesmeni” omal sie nie pozagryzali, walczac o obrazy Kossaków. Wywindowali ceny do poziomu najzupelniej idiotycznego. To nazwisko ewidentnie odbieralo im rozum, choc zapewne nie znali nawet imion poszczególnych czlonków malarskiego klanu. Dla odmiany prawdziwa sensacja aukcji - obrazy Czachórskiego i Malczewskiego nie wzbudzily w nich nawet sladowego zainteresowania.
Widocznie te nazwiska nie obily im sie o uszy, usmiechnela sie w duchu Katarzyna.
Kolejne licytacje potwierdzily jej przypuszczenie, bowiem zazarta walka wybuchla o trzy niepozorne obrazki Nikifora. Znali autora dziel, bo widzieli o nim film… Dziewczyny az podskakiwaly z emocji, podjudzajac ich do licytowania. W rezultacie rysunki nieszczesnego kloszarda znowu nieoczekiwanie uzyskaly ceny jak z kosmosu, kompletnie nieadekwatne do antykwarycznych. Dwie godzinki spedzone na obserwacji ludzkiego zoo minely jak z bicza strzelil.
- Oferta czterdziesci jeden - odezwal sie mlody czlowiek z mlotkiem, prowadzacy licytacje. -
Dziewietnastowieczna kopia starej mapy pólnocnego Atlantyku, kreslona recznie, tusz na pergaminie z koziej skóry, barwiona, opisy i legenda w dialekcie flamandzkim, zapewne skopiowane z wczesniejszej pracy. Cena wywolawcza tysiac czterysta zlotych.
- To nie jest flamandzki - burknela Stanislawa, podnoszac plakietke.
- Nie? - zdziwila sie Katarzyna.
- Znam ten jezyk od podszewki. To raczej dialekt walonski albo cos podobnego.
Eks-agentka rozejrzala sie. Ktos jeszcze licytowal. Po drugiej stronie przejscia ulokowala sie dziwna grupka. Z przodu siedzialy starsza kobieta o aparycji nauczycielki i mloda, ciemnowlosa dziewczyna, mogaca sobie liczyc okolo osiemnastu lat. To ona uniosla tabliczke. W nastepnym rzedzie siedzieli dwaj mlodzi mezczyzni, zapewne studenci. Cala czwórka byla do siebie w nieuchwytny sposób podobna. Wszyscy mieli ciemne wlosy i brazowe oczy, w pierwszej chwili mozna by ich wziac za Cyganów, ale posiadali zbyt jasna karnacje. Dziewczyna figura i buzia przypominala troche Barbie, ale ladne grube brwi sprawialy, ze wygladala znacznie sympatyczniej niz plastikowa lala. No i oczywiscie nie byla az tak chuda. Starsza kobieta narzucila na ramiona wykonany na szydelku szal, utrzymany w tonacji brazów i bezów. Wzór przedstawial jesienne liscie na ciemnym tle.
Widac bylo, ze na aukcje starali sie ubrac mozliwie elegancko, ale Katarzyna szybko spostrzegla, ze buty dziewczyny, choc wypastowane i wypolerowane na wysoki polysk, sa juz mocno znoszone. Chlopak siedzacy bezposrednio za nia mial koszule Armaniego i przyzwoita sztruksowa marynarke, lecz zdradzaly go poprzecierane mankiety.
- Tysiac szescset zlotych. Czy ktos da wiecej? - glos prowadzacego licytacje przerwal kobiecie obserwacje.
Stanislawa automatycznym gestem podniosla plakietke z numerem. Po drugiej stronie przejscia ciemnowlosa dziewczyna zrobila to samo. Nikt wiecej nie zainteresowal sie przedmiotem. Nuworyszom i ich flamom ewidentnie sie nudzilo. Antykwariusze i kolekcjonerzy nie byli zainteresowani. Co z tego, ze mapa ladna, skoro to tylko stara kopia… Zebrani czekali na kolejne, ciekawsze pozycje.
- Tysiac osiemset - odezwal sie mezczyzna prowadzacy aukcje. - Czy ktos z panstwa da dwa tysiace?
Alchemiczka podniosla plakietke. Ciemnowlosa zawahala sie przez chwile, ale ponaglana przez towarzyszy zagryzla wargi i zrobila to samo. Na jej nadgarstku blysnal czerwienia wytatuowany kogut.
- Mamy dwa tysiace. Czy ktos da dwa tysiace dwiescie? Stanislawa zawahala sie.
- No - szturchnela ja Katarzyna.
Alchemiczka spojrzala na przeciwników. Zagryzli wargi i patrzyli na nia w napieciu. Widac bylo, ze chca walczyc, ale juz i tak przekroczyli zakladany budzet. Usmiechnela sie, wzruszyla ramionami i odlozyla numerek na kolano. Plakietka w rece ciemnowlosej dziewczyny pozostala triumfalnie uniesiona w góre.
- Po raz pierwszy… Nikt nie da wiecej za ten piekny okaz sztuki kartograficznej? No cóz… Po raz drugi… Toz przeciez jak za darmo… No cóz, mówi sie trudno. Po raz trzeci. Sprzedano pani z plakietka numer piecdziesiat szesc. - Stuknal mlotek.
- Czemu nie licytowalas? - zapytala Katarzyna.
- Bo im na tym znacznie bardziej zalezy, a widac, ze nie maja kasy, zeby dalej walczyc - mruknela Stasia. - Nie lubie tak bez powodu deptac ludzi. Pies tracal, fajna mapa, pasowalaby na sciane, ale powiesze sobie cos innego.
Omiotla wystawe wzrokiem, przekartkowala raz jeszcze katalog aukcyjny i wzruszyla ramionami. Tyle ze po prostu nie bylo juz „nic innego”. Kossakowie i im wspólczesni polscy malarze jakos stronili od tematyki morskiej.
- No cóz, kupimy gdzie indziej - westchnela. - Moze wypuscimy sie do Gdanska któregos dnia i pobuszujemy po tamtejszych galeriach.
Ogloszono przerwe. W przyleglej sali serwowano skromny poczestunek dla uczestników licytacji.
Tlumek zebral sie wokolo stolu. Kuzynki Kruszewskie nie mialy tym razem ochoty ani na lampke wina, ani na kawalek ciasta. Ruszyly do wyjscia. Ciemnowlosa dziewczyna stala przy drzwiach, najwyrazniej na nie czekala.
- Dziekujemy, alchemiczko. - Dygnela.
- Nie ma za co. - Stanislawa wzruszyla ramionami. - Niech wam bedzie na zdrowie.
Minely dziewczyne i wyszly. Po ulicy Szpitalnej hulal radosny wiosenny wietrzyk. Na niebie mknely wesole biale obloczki. Wiosna… Jeszcze kilka dni i drzewa pieknie sie zazielenia, panienki zaloza krótkie spódniczki, a planty zaroja sie od dzieciaków na rolkach.
- Znasz ja? - zagadnela Katarzyna.
- Kogo? - nie zrozumiala jej kuzynka.
- No, te dziewczyne, która wylicytowala mape.
- No skad niby? - zdziwila sie Stasia. - To na pewno nie byla zadna z moich uczennic…
- Zmarszczyla brwi. - Nie kojarze… A chyba bym zapamietala te lalkowata buzie i brwi jak szczoteczka do zebów…
- To skad wiedziala, ze jestes alchemiczka?
- Co?! - Stanislawa popatrzyla na kuzynke zaskoczona.
- Ta dziewczyna powiedziala: „Dziekujemy, alchemiczko”. Milo z jej strony, ale zastanawiam sie, skad wiedziala, czym sie zajmujesz.
- Calkiem ciekawe, ale nieistotne - zbagatelizowala sprawe Stanislawa. - Gdzie pójdziemy na obiad?
*
W pokoiku na poddaszu zaniedbanej krakowskiej czynszówki Anna Czwartek wyciagnela z szafki czajnik.
Wstawila wode na herbate. Marcel usiadl na brzegu krzesla, jakby oniesmielony samym faktem, ze dama wpuscila go do mieszkania. Mieli niewyobrazalna mase doskonalego ciasta. W dodatku w kilkunastu rodzajach. Uczestnicy licytacji zjedli niewiele. Poniewaz reszta zgodnie z przepisami miala isc do utylizacji, obsluga, sprzatajac sale, pozwolila zabrac „na wynos” ile wlezie, znalazlo sie nawet kartonowe pudelko. Do tego dorzucono im z kilogram pomaranczy i mandarynek w czastkach.
Rozlozyli kupiona mape na stole. Marcel wzial mocna lupe i zaczal studiowac opisy.
Dluzsza chwile nic nie mówil.
- Wielkosc wyspy nie trzyma proporcji - westchnal wreszcie. - Jesli porównam ze skala, to moge powiedziec, ze przesadzili co najmniej pieciokrotnie… W opisach na marginesach tez nie ma zadnych danych nawigacyjnych.
- A wykreslone na powierzchni oceanu linie? To nie sa siatki rózy wiatrów jak na dawnych portolanach?
- Niestety, to chyba tylko ozdoba…
Dlon jej zadrzala, ale nie upuscila puszki z herbata.
- Czyli nie przyda nam sie do niczego? Nie tylko niepotrzebnie zaryzykowalismy zycie, pojawiajac sie na aukcji, ale na dodatek wywalilismy taka kwote w bloto…
- W bloto nie - uspokoil ja. - Mapa jest kolejnym cennym okruchem naszego swiata… Co do tej siatki, moge sie przeciez mylic. Jestem w stanie wyliczyc wspólrzedne linii brzegowej, a takze wyznaczyc pozycje osad czy srodek wyspy. Ale nawet niewielki blad obliczen na mapie oznacza kilkadziesiat kilometrów przesuniecia u celu. A to na morzu duzo. Poprzednio spedzilem tydzien, usilujac odnalezc ten skrawek ladu…
- Poprzednio byles z bratem. Tym razem bedziesz ze mna. Spróbujmy… - poprosila.
- Spróbujemy - obiecal. - Musze tylko zebrac pieniadze na wyczarterowanie jachtu. Najwyzej sprzedam motocykl. Nie jest wiele wart, ale to nietypowy model i w niezlym stanie. Moze ktos zechce go przerobic albo tuningowac.
Zagryzla wargi. Marcel dopil herbate i wstal od stolu. Przez chwile tesknie patrzyl na szarlotke, ale zrezygnowal. Chyba bal sie przytyc.
- Odpocznij - powiedzial. - Musisz jutro rano byc wyspana na zajeciach. A i na mnie pora. Ordynator mnie zabije, jesli sie spóznie na praktyki. No i tez musze byc przytomny.
Patrzyla, jak zaklada rekawice i bierze kask lezacy kolo fotela. Czekalo go kilka godzin nocnej jazdy do stolicy. Pocalowal ja w policzek i wyszedl. Przylozyla na chwile dlon do miejsca, gdzie poczula jego wargi… Wreszcie ocknela sie z zadumy. Zaryglowala starannie drzwi. Zalozyla dodatkowe zabezpieczenie. Zjadla jeszcze kawalek ciasta - bylo doskonale - a reszte wstawila do lodówki. Zapas na trzy, moze nawet cztery dni. Przez kolejne dwie godziny czytala skrypty akademickie, od czasu do czasu siegajac po kawalek mandarynki. Wreszcie wziela prysznic i w samej halce zanurkowala do lózka.
*
Nad Krakowem zapadal wczesny wiosenny wieczór. Zachmurzylo sie, zanosilo na deszcz. Stanislawa siedziala, haftujac bluzke. Katarzyna najpierw zniknela na jakis czas, potem grzebala w Internecie ze trzy godziny, klnac i mamroczac pod nosem. Wreszcie, zadowolona, pozapisywala dokumenty i uruchomila drukarke.
- Co robisz? - zagadnela Stanislawa znad ksiazki.
- Sprawdzalam rózne bazy danych. A tak konkretnie… No cóz… Zastanowila mnie tamta dziewczyna.
- Ta z aukcji?
- No wlasnie.
- Jak masz za duzo czasu albo sie nudzisz, to moze idz sobie do kina… - poradzila zyczliwie Stanislawa. - Wprawdzie obecne filmy to przewaznie straszna chala, ale lepsze to niz slepienie sie w Internet. Ludzkosc przez tysiace lat obywala sie bez tej zarazy… Zreszta bez elektrycznosci tez dawalismy sobie rade przez cale wieki… Ja i dzis lubie posiedziec wieczorem przy swiecach.
- Ona mnie niepokoi. Jakos cie rozpoznala. Zidentyfikowala. Doszlam do wniosku, ze na wszelki wypadek lepiej dowiedziec sie, kim jest.
- Wlamalas sie do bazy danych domu aukcyjnego?
- Nie, wlazlam im na podwórko i zaiwanilam ze smietnika zawartosc kosza, do którego ludzie powrzucali pokwitowania za wadium. Po numerze PESEL znalazlam jedyna pasujaca osobe. Potem grzebalam po portalach spolecznosciowych, listach dyskusyjnych i bazach danych, do których w miare latwo sie dobrac.
- Moze i dobrze robisz. - Alchemiczka zmarszczyla nos. - Ustalilas w koncu, kim ona jest?
- Anna Czwartek, lat dziewietnascie, zeszloroczna maturzystka, obecnie studiuje geologie na AGH. Urodzona w Debicy, jest na pierwszym roku, ale mieszka w akademiku, co moze wskazywac, ze znajduje sie pod opieka MOPS-u.
- Eee… Nie rozumiem?
- Studentom pierwszego roku najczesciej nie przyznaje sie miejsc w akademikach. Wyjatkiem sa stypendysci i rózni tacy poszkodowani przez los. Niestety, akurat opieka spoleczna ma naprawde niezle zabezpieczona baze.
- Dziwne nazwisko. Co jeszcze o niej wiesz?
- Nic. Troche. Mam arkusze ocen. Niewiele udziela sie w necie, pewnie szkoda jej czasu na bzdury.
Nie znalazlam zadnych krewnych, ale cztery lata temu byla w domu dziecka. Wspomniano o tym w artykule prasowym, po tym jak wygrala konkurs wiedzy o historii Tarnowa. Mozna by sie wybrac tam, gdzie ja trzymali, i cos poweszyc…
- I jak sadzisz, co mozna tam wyweszyc?
- Nie wiem… W dodatku ta trójka wygladala na jej krewnych. Podobienstwo jakby rodzinne.
- Teraz zamyka sie dzieciaki w domu dziecka, jesli rodzice sa biedni albo jak urzednik sobie cos ubzdura. - Stanislawa wzruszyla ramionami. - I z dwudziestu bardziej idiotycznych powodów. Odpusc sobie. Ci ludzie nie stanowia zagrozenia.
- Skad wiesz?
- Po prostu kobieca intuicja. - Alchemiczka ziewnela. - Przez czterysta lat czlowiek uczy sie wyczuwac innych, czytac w nich jak w otwartej ksiedze… - medrkowala.
- I co wyczytalas?
- Nic. Niewiele tam tresci. Mloda, bystra, ambitna, ale splukana do ostatniego grosza… Nie jest moim wrogiem. Wrogowie nie dziekuja. Odstapilam od licytacji, zrobilam im pewna grzecznosc. Gdyby mieli zle zamiary, uznaliby to za moja slabosc i nie tracac czasu na podziekowania, knuliby, jak to wykorzystac, zeby mi jeszcze dowalic…
- No nie wiem… A skad masz pewnosc, ze nie siedza teraz we czwórke i nie knuja?
- Marudzisz. Mieli twarze uczciwych ludzi - w glosie alchemiczki pewnosc mieszala sie ze znudzeniem.
- Doskonale kryterium oceny zagrozenia, takie naukowe… - zauwazyla z przekasem Katarzyna.
- No pewnie. Kazda zla mysl osiada na czlowieku. Sama pomysl. Kazdy wredny grymas rozciaga miesnie. Trzeba cale zycie ciezko pracowac, zeby na starosc miec normalna, mila twarz sympatycznego staruszka, a nie paskudna, skrzywiona gebe podstarzalego troglodyty.
- Genialne w swojej prostocie - zakpila kuzynka.
- Azebys wiedziala! Popatrz na geby starych bandziorów czy komuchów. - Stanislawa az sie wzdrygnela. - I porównaj ze mna, czterdziesci krzyzyków na karku, a nadal wygladam jak mila wiejska gaska z chutoru na Podolu…
- Ach, czysta skromnosc przez ciebie przemawia. Nawet jesli ta blyskotliwa teoria zawiera jakiekolwiek elementy racjonalne, to chyba obaj studenciaki i dziewczyna byli zbyt mlodzi, zeby zdazyc, ze sie tak wyraze, popsuc sobie mile buzie nieusuwalnym pietnem zla i niegodziwosci.
- No wiec jak uwazasz, co powinnysmy zrobic? Sledzic ich? Zaczaic sie w ciemnej uliczce i dac dziewczynie siekiera w glowe? Czy moze zaciagnac do piwnicy na szczera spowiedz i poprzypalac piety swieczka? Wywiezc do lasu, polac miodem, posypac pszenica, a potem naga przywiazac do drzewa, niech ja sarenki zjedza? - fuknela Stanislawa.
- Cos podobnego chodzilo mi po glowie - przyznala Katarzyna. - Moze niekoniecznie od razu swieczka, miodu szkoda, no i sarenki chyba nie jedza ludzi, ale…
- Sfiksowalas w poprzedniej robocie - zawyrokowala Stanislawa.
- Zastanawiam sie, czy uplyw czasu, czy moze tez fakt, ze wiele razy wywinelas sie z róznych opresji, nie sprawily, ze jestes zbyt pewna siebie… Zachowujesz sie nonszalancko.
- Yhym…
- No nic, ja musze niebawem wracac na wies, a ty rób, jak uwazasz.
- Mam sobie zalozyc dodatkowy monitoring na klatce? To przeciez bez sensu. To tylko dziecko. Moze tak jej sie przez przypadek powiedzialo - dodala Stasia bez przekonania. - Napijesz sie wina do kolacji? Mam dobre, moldawskie - zmienila temat.
Cos ja gryzie, zadumala sie Katarzyna, krojac chleb i wedliny. Cos, co sprawilo, ze jest roztargniona i bagatelizuje sprawe, która wydaje mi sie wazna.
*
Sen przyszedl grubo po pólnocy. Ten sam, który snila regularnie, od kiedy mogla siegnac pamiecia.
Anna przedzierala sie przez chaszcze, luzne kamienie chrzescily jej pod nogami. Krzaki czepialy sie korzeniami rozpadlin, kryjacych choc odrobine gleby. Na galeziach widziala kwiaty, podobne do dzikiej rózy, lecz intensywnie blekitnego koloru.
Krajobraz byl jednoczesnie piekny i niezwykle surowy. Sny byly rózne. Czasem bladzila godzinami, nie znajdujac wyjscia ze skalnego labiryntu. Czasem natrafiala na zródelko bijace wsród wzgórz.
Niekiedy mijala stary, zniszczony posag lwa. Czasami wychodzila na przelecz, z której widac bylo miasteczko, a czasami docierala do ruin niskiego, dlugiego budynku, który nazywala w myslach owczarnia.
Tym razem tez go znalazla. Uchylone stare wrota lekko chwialy sie na zawiasach. Weszla do srodka.
Na malym, wygaslym piecyku typu „koza” stala patelnia z resztkami jajecznicy. Nigdy nie spotkala nikogo wewnatrz. Tym razem bylo podobnie. Puste pomieszczenie, dach dziurawy jak sito, zapach zwierzat wiszacy w powietrzu. Piec i niedojedzone sniadanie. Jakby ludzie odeszli doslownie przed chwila… Pieniek do rabania i lezacy obok czekanik.
Obudzila sie roztrzesiona.
Nie mialam nawet dwu lat, pomyslala. Ale mam pewnosc, ze to jest prawdziwe. Wybija mi z pamieci…
Dlaczego? Co to za miejsce? Czemu jest wazne?
Wstala, napila sie wody. Siegnela na oslep do lodówki po jeszcze jeden kawalek ciasta.
Trafilo sie jej ulubione - krakowska „Isaura”, czyli makowiec z sernikiem.
- Dobry znak - ucieszyla sie.
Popatrzyla na kanion ulicy rozswietlony tylko latarniami i nielicznymi reklamami.
Miasto juz spalo. Wzruszyla ramionami.
- Wazne miejsce. Odnajde je i wtedy sie dowiem, o co chodzi… Albo sie nie dowiem, moze tylko bylam tam z rodzicami przed opuszczeniem wyspy? Taki szczególny pozegnalny spacer i dlatego wszystko zapamietalam?
Pod oknem rozdarl jape pijany Anglik. Siegnela po dzban wody do podlewania kwiatków i wylala, nie celujac. Z dolu dobiegl kwik, jaki zazwyczaj wydaje zarzynane prosie, i spiew urwal sie jak uciety nozem.
- Niebawem wszystko bedzie inne - szepnela. - Nie wiem jeszcze, jak i dlaczego, ale juz czuje w powietrzu zmiane.
Przypomniala sobie licytacje. Ciemnowlosa konkurentka siedzaca po drugiej stronie przejscia. I jej smutny, choc pelen zyczliwosci usmiech, gdy odkladala plakietke na kolano. Alchemiczka? Czy to naprawde mozliwe, zeby i dzis istnieli alchemicy? Zapragnela odnalezc nieznajoma i porozmawiac. Ot tak. O wszystkim. I o niczym.
- Ona by mnie zrozumiala - szepnela, zawijajac sie w koldre. - A w kazdym razie czesc zainteresowan mamy wspólnych…
Kwadrans pózniej spala jak zabita.
*
Katarzyna obudzila sie w srodku nocy. Sasiednie lózko bylo puste. Koldra splywala bezladna fala na podloge. Z glebi mieszkania dobiegal szum. Wlaczony okap kuchenny? Spojrzala na zegarek. Druga pietnascie. Wstala i zakutala sie w szlafrok. W holu bylo ciemno, ale spod jednych drzwi dobiegalo swiatlo. Podeszla na palcach i zajrzala przez dziurke. Wewnatrz kuchni palilo sie kilkanascie swiec. Pracowal wyciag. Pociagnela nosem. Ostra won odczynników chemicznych i ziól wydostawala sie do holu. Nagle zakrecilo jej w obu
dziurkach naraz.
- Wejdz! - polecila Stanislawa.
No cóz, wiekowy parkiet skrzypial tak glosno, ze wszelkie próby dyskretnego podkradniecia sie byly z góry skazane na niepowodzenie. Kuzynka kichnela donosnie, nacisnela klamke i stanela w progu zaskoczona.
Wnetrze kuchni zamienilo sie w prawdziwe laboratorium. Na kilku oliwnych palnikach podgrzewaly sie tygle z jakimis mieszankami. Z pudla, które na co dzien stalo na pawlaczu, Stanislawa wygrzebala mase dziwnie wygladajacych szklanych naczyn. Pootwierala sloje i rozsuplala rzemyki woreczków z róznymi substancjami. Wygladalo to troche jak kuchnia czarownicy, troche jak ekspozycja w piwnicy Muzeum Farmacji przy Florianskiej.
Na stole spoczywalo kilka opaslych woluminów i stos kartek ksero oraz dwa notesy ze zbiorów po alchemiku Sedziwoju. Nie wygladalo to ani na tworzenie zlota, ani na przygotowania do wielkiego dziela - uzyskania kamienia filozoficznego. Trudno bylo odgadnac, co tu sie dzieje, ale z ilosci trwajacych wlasnie procesów Katarzyna wydedukowala, ze alchemiczka pracuje nad uzyskaniem kilku róznych substancji. Czy jednak mialy stanowic elementy skladowe jeszcze bardziej skomplikowanego preparatu?
- Co robisz? - zagadnela Katarzyna.
- Tak sobie troche dlubie, zeby nie wyjsc z wprawy. Mozna powiedziec, ze próbuje uzyskac cos w rodzaju kosmetyków - odpowiedz byla niby wyczerpujaca, ale kompletnie nieszczera.
- Tak przy swiecach?
- Dziwi cie? No cóz… Po prostu tak przywyklam - mruknela alchemiczka. - Z Sedziwojem przeszlo sto dwadziescia lat pracowalismy nocami przy ich blasku. Dlatego nie potrafie w swietle zarówki prawidlowo ocenic koloru plomienia ani barwy gotowej substancji. To subtelne, acz znaczace róznice.
- Zaniepokoilam sie, widzac, ze wstalas. Myslalam, ze zle sie czujesz albo cos. Moze zostane i w czyms pomoge? - zaproponowala Kasia. - Potrzebujesz, ze sie tak wyraze, laborantki?
- Ech, tluczenie perel i korali w mozdzierzu nie jest zajeciem szczególnie trudnym.
- Perly i korale?
- Stara receptura. Wedle nauk mistrza Paracelsusa. Kiedys uzywano naprawde kuriozalnych substancji.
Idz juz spac, ja sie jeszcze pobawie godzine lub dwie.
Eks-agentka pomaszerowala poslusznie do lózka. Nie zdazylo wystygnac.
Przepisy Paracelsusa… - zadumala sie, przykladajac glowe do poduszki. On sie zajmowal kosmetykami? No cóz, tak calkowicie wykluczone to nie jest. Dawniej farmacja, kosmetologia i alchemia splataly sie podobnie jak astronomia i astrologia… Ale ona cos ukrywa. Wpadla na jakis pomysl. Wolala nie robic tego przy mnie. A sprawa jest na tyle palaca, ze dlubie po nocy, zamiast poczekac kilka dni, az pojade na wies…
I nagle Katarzyna poczula, ze wszystko sklada sie w niepokojaca calosc. Nagle przemeblowanie.
Dziwna dziewczyna na aukcji. Roztargnienie i wysilona beztroska kuzynki. Wreszcie nocne eksperymenty w kuchni.
- Ida jakies zmiany - mruknela. - Nagle lokalne zawirowania powietrza zwiastuja szeroki front burzowy…
*
Anna obudzila sie jak zwykle o szóstej. W pokoju bylo zimno jak w psiarni. Najtrudniej przyszlo wygrzebac sie spod grubej koldry. Szczekajac zebami, przebiegla do lazienki. Wskoczyla pod prysznic, pozwolila, by ciepla woda zmyla resztki snu. Ubrala sie i zagotowala wody na poranna kawe. Odpalila wysluzony laptop, kupiony za grosze w lombardzie, sciagnela poczte.
Jak zwykle skrzynke zasypywal spam. Lichwiarze oferowali „kredyty”. Córka Kadafiego proponowala odzyskanie milionów dolarów zdeponowanych przez tate w Szwajcarii. Serwis od sex randek kusil darmowa rejestracja. Dowiedziala sie, ile kosztuje tytul doktora nieistniejacego amerykanskiego uniwersytetu oraz równie niewiele wart dyplom istniejacej bialoruskiej wyzszej-szkoly-czegos-tam.
Zaproponowano jej viagre, anaboliki i trzy rózne metody odchudzania.
- Dzieki starozytnym granulkom schudnij pietnascie kilo w miesiac - odczytala na pól rozbawiona, na pól zirytowana. - Z czego niby mam schudnac?
Dostala równiez zachete do nabywania baz danych z oprogramowaniem do samodzielnego rozsylania podobnych reklam. Na koncu straszyly jeszcze dwie propozycje powiekszenia penisa.
- Zwlaszcza to mi do szczescia potrzebne… - Usmiechnela sie kwasno. - Choc z drugiej strony powiadaja, ze chlopakom latwiej sie sika. A nie, to powiekszenie, czyli na poczatek cos juz trzeba miec. Reklama nie trafia zatem w moje potrzeby. - Wcisnela „delete”.
Ale wsród tych smieci i tworów chciwosci ludzkiej wypatrzyla jeden e-mail, którego tytul zastanowil ja na tyle, ze nie skasowala go od razu:
marynarz@north.atlantic.university.com
Re: mapa z aukcji
Szanowna Pani,
nabyla Pani na wczorajszej aukcji mape, która wystawilem. Pomyslalem, ze moze zainteresuje Pania stara ksiazka pochodzaca z tego samego zródla i chyba spisana w tym samym jezyku. Cena bedzie bardzo przystepna. W razie zainteresowania bede dzis o dwudziestej w kawiarni Krystynka na Kazimierzu. Pozdrawiam. Olgierd.
Dluzsza chwile patrzyla na kilka linijek tekstu. Wreszcie wziela telefon i zadzwonila do Marcela.
Odebral niemal natychmiast. Zreferowala mu tresc wiadomosci.
- Zignoruj - polecil. - To moze byc pulapka.
- Jakby chcieli nas dopasc, to mieli okazje na aukcji - zauwazyla.
- Teoretycznie tak, ale cholera wie - westchnal. - Bardzo mi sie to nie podoba. Zbyt wielu naszych zginelo przez ostatnie dwadziescia lat. Martwie sie o ciebie. Powinnas przeniesc sie do Warszawy.
Zalatwimy ci tu jakas stancje…
- Pomysle. Co z dzisiejszym wieczorem?
- Olej to.
- A jesli to okazja do uzyskania jakichs uzytecznych informacji?
- Za duze ryzyko. Mam dosc pogrzebów.
- Czy móglbys przyjechac i wybrac sie tam ze mna?
- Nie dam rady przed osiemnasta wyjsc ze szpitala. Bede asystowal przy operacji na otwartym sercu.
Chyba ze Wiktor… Jesli zdola sie urwac z roboty. Zadzwonie do niego… Siedz w domu i nie rób glupstw!
Rozlaczyla sie.
- Gruba przesada chyba - prychnela. - Kawiarnia to przeciez miejsce publiczne, nikt mi tam flaków nie wypruje.
*
Ze Stanislawa dzieje sie cos niedobrego, rozmyslala Katarzyna, przeciagajac sie rankiem w lózku.
Lekcewazy ewidentne zagrozenie. Jest dziwnie ospala. Gdzies zniknela jej wrodzona ciekawosc.
Niedobrze to wyglada. Moze to poczatki starczej demencji, przeciez zyje juz czterysta lat, nie da sie wykluczyc, ze w któryms momencie nawet czerwona tynktura przestaje dzialac… Albo ze cialo pozostaje mlode, ale mózg zmeczony tak dlugim zyciem zaczyna fiksowac. Moze zatem ja powinnam, jako najblizsza krewna, zadbac o jej sprawy?
Ujela w dlon tablet i raz jeszcze wyswietlila sobie wszystkie zdobyte informacje. Anna Czwartek.
Dziewczyna jak setki innych. Szara myszka. Niezbyt ladna, choc zgrabna. Oceny na maturze niezle, ale tez nie nadzwyczajne. Nie na tyle, by dostac panstwowe stypendium.
Studentka konczaca pierwszy rok. Autorka artykulu o petrologii ofiolitów, cokolwiek by to moglo znaczyc. W przyszlosci, jesli utrzyma sie na studiach, bedzie z niej pani geolog od poszukiwania zlóz polimetalicznych. Nieciekawa profesja.
Trzy elementy nie pasuja do obrazka. Po co chciala kupic te stara mape? Skad ma tatuaz i jaka symbolike on skrywa? I najwazniejsze: jak rozpoznala alchemiczke? Po czym? A moze to pozór? Moze nie ma dwudziestu lat, tylko znacznie wiecej? Czy znala Stanislawe wczesniej? Diabli nadali. Trzeba poweszyc… Katarzyna nawinela pasmo wlosów na palec. Jak najskuteczniej zmienic wyglad? Stanela przed lustrem. Musi przefarbowac wlosy. Zmienic sylwetke. Zalozyc stanik push-up. Wbic sie w gorset kuzynki i mocno zesznurowac. Garsonka, teczka, okulary - szklo okienne w topornej rogowej oprawce… W godzinke zmienila sie niemal nie do poznania.
- Biore twój rower - zawolala w strone sypialni.
Odpowiedzialo jej zaspane mrukniecie, ale wylapala nute przyzwolenia. No to w droge.
Po chwili pedzila juz ulica Retoryka, kierujac sie z grubsza na zachód.
II RP pozostawila przyszlym pokoleniom dwa wyroby doskonale, niemozliwe do podrobienia i niemozliwe do poprawienia. Pierwszym jest szabla kawaleryjska wzór 34 -
„ludwikówka”. Drugim - rower firmy Kaminski, wersja cywilna, ta z kolami na drewnianych obreczach… Osiemdziesiecioletnie lozyska pracowaly, jakby zamontowano je wczoraj. Tylko sprezyny pod gruba wolowa skóra siodelka cichutko, melodyjnie pojekiwaly.
*
Autobus szarpnal, skrecajac w ulice Póllanki. Przez okno wionelo smrodem padliny, zamknieta przed laty garbarnia wciaz jeszcze roztaczala upiorne wonie. Po drugiej stronie jak na ironie rozciagalo sie wielkie targowisko na Rybitwach. Dziewczyna zatkala nos. Jeszcze tylko jeden przystanek…
Wszedzie tam, gdzie zyli ludzie, mozna cos znalezc, powtórzyla w myslach.
Wyskoczyla z autobusu obok Zakladów Naprawczych Taboru Kolejowego. Waska asfaltowa droga prawie bez poboczy, o chodnikach nie wspominajac. Przeszla na druga strone. Dawne osiedle kolejowe liczylo pierwotnie okolo czterdziestu domów. Gdy Anna widziala to miejsce dekade wczesniej, wiele z nich jeszcze stalo. Obecnie ich slad znaczyly tylko prostokaty betonowych fundamentów oraz slabo czytelny uklad dzialek i uliczek.
- I doskonale - mruknela pod nosem.
Zaglebila sie w chaszcze. Zelazo bylo wszedzie. Tysiace gwozdzi i gwozdzików z rozebranych domków.
Druty, prety, kawalki siatki… Do tego puszki i wieczka od sloików, latami i dekadami wdeptywane w bloto podwórek. Skoncentrowala sie. Zloto jest wszedzie, gdzie sie go szuka. No, prawie wszedzie. W kazdym razie statystyka jest po jej stronie. Kazdy z domków zamieszkiwaly dwie rodziny. Osiemdziesiat rodzin jak obszyl. Trzysta, moze trzysta piecdziesiat osób przez pól wieku musialo zgubic cos cennego…
Dreptala, popatrujac w glebe. Bez skutku. Same smieci… Ale nie do konca. Wygrzebala srebrna bransoletke z lat siedemdziesiatych, cieniutkie kólko z tloczonym prymitywnym lisciastym wzorem. Do tego znalazla dwa kolejarskie guziki i mosieznego orzelka z czapki. Nic wiecej. Zadnej zagubionej obraczki slubnej, pierscionka, zlotej pieciorublówki czy dziesieciokoronówki… Nic. Poczula narastajace zniechecenie. Musi sie rozluznic. Pozwolic, by zloto zawolalo do niej z ziemi…
Niestety, im bardziej jej zalezalo, tym slabiej spiewaly ukryte w glebie i sciólce metale.
Dziadek w gumofilcach, powyciaganych spodniach i sfilcowanym berecie pojawil sie jakby znikad. W
pierwszej chwili przestraszyla sie, ze to jakis menel, ale zaraz spostrzegla, ze sweter ma czysty, do tego prowadzi na sznurku koze.
- Skarbów szukamy? - zagadnal przyjaznie.
- Tak jakby - baknela zazenowana.
Nie bylo juz sensu chowac ubloconej saperki.
- Nie wiem, czy cokolwiek mozna tu znalezc. - Staruszek popuscil kozie linke. Zwierze chciwie wgryzlo sie w kepe lichej trawy. - W czasie wojny Niemcy te domki postawili. Dla swoich kolejarzy.
Opodal planowali zbudowac ogromny wezel kolejowy. Tam dalej, na wzgórzach, byl taki maly obóz koncentracyjny, kilkuset wiezniów do sypania nasypów i kladzenia szyn… Niejeden wiezien pewnie zostal tu na zawsze w walach…
- A potem nasi tu mieszkali? - Pokazala guziki i orzelka.
- To pózniej, bo najpierw osiedlili tu repatriantów z Kresów i Kazachstanu. Potem, gdzies w piecdziesiatych latach, faktycznie polscy kolejarze tu zyli, ale dawali im mieszkania w kolejowych blokach, az powoli cala osada popadla w ruine. Liche te domki, na kilkanascie lat mieszkania obliczone, a przeszlo pól wieku sluzyly. Ale i troche szkoda, bo ladnie uliczki wytyczone, jakby o ogródki zadbac, dobrze by sie tu ludziom zylo… Chcialem kiedys nawet jeden taki domek kupic, ale kolej wolala na zmarnowanie puscic, niz ludziom sprzedac. Teraz pewnie tu wszystko do reszty wyburza i hurtownie zbuduja, jak wszedzie w okolicy. Szukaj, mala, szukaj, powodzenia.
Pozegnali sie uprzejmie. Dziadek z koza znikl w chaszczach. Anna ruszyla na przystanek. Zdolnosci przysnely na dobre, widziala juz tylko czarna ziemie, pokryta resztkami desek, kawalkami gruzu i wszechobecnymi smieciami.
Gdyby tak znalezc sloik, a w nim kilka zlotych dwudziestodolarówek… Wtedy mielibysmy fundusze na wyczarterowanie jachtu. Albo na dokonczenie tego, który buduje Wiktor.
Niemcy ograbili pól Europy. Z drugiej strony akurat kolejarze pewnie nagrabili najmniej. No i co za sens bylby ukrywac skarby na tym osiedlu? Zle to chyba wymyslilam…
Zagryzla wargi. W kieszeni szelescila jeszcze dycha i brzeczaly ostatnie zapomniane monety. Trzeba znowu siegnac do rezerw. A na razie musi zlapac autobus i jechac na uczelnie.
*
Katarzyna wrócila przed wieczorem. Wygladala na troche zmeczona i jakby rozczarowana. Odwiesila rower na zaczepy umieszczone za szafa w przedpokoju.
- Fajnie sie jezdzilo? - zagadnela Stanislawa.
- Poezja… Naprawde doskonala maszyna.
- W dodatku torpedo i lozyska w piascie ma oryginalne. No i co tam wyszpiegowalas? - zainteresowala sie alchemiczka.
- Wszystko i nic - westchnela kuzynka. - Pobuszowalam na akademii. Wiem juz, co dziewczyna jada, gdzie sie stoluje i gdzie kupuje jogurty. Wynotowalam, na jakie wyklady uczeszcza i w której jest grupie cwiczeniowej. Poobserwowalam ja na sali wykladowej. Wiem, w którym akademiku mieszka, ale tam jest teraz remont, musiala znalezc jakas inna kwatere. Nie wlazilam do srodka. Pociagnelam tez za jezyk jednego chlopaka z jej roku i jedna dziewczyne.
- Czyli…
- Cienko u niej z kasa, to widac. Trzyma sie na uboczu, stroni od ludzi, pewnie dlatego, ze wstydzi sie ubóstwa. Ubiera sie w lumpeksie i chodzi w zelowanych butach, pewnie z tego samego powodu. Nie ma chlopaka, bo u studenciaków tez cienko z kasa, a dziewczyne trzeba czasem zabrac na kolacje czy do kina… Z innymi dziewczynami wymienia zdawkowe grzecznosci. Nie wodzi za nikim wzrokiem. Sporo siedzi po bibliotekach. Robi bardzo dokladne i obszerne notatki z wykladów. Praktycznie nie uzywa telefonu, tylko raz wyslala do kogos SMS…
- Telefon ma taki sobie, bo cienko u niej z kasa? - wydedukowala alchemiczka.
- Tia… Z drugiej strony nic w tym dziwnego. Mamy kryzys. Problemy finansowe to obecnie cos zupelnie normalnego…
- Czegos jeszcze sie dowiedzialas?
- Nie ma chlopaka, to juz mówilam, ale tez chyba nigdy nie miala. Ubiera sie skromnie, choc nie jak w worek pokutny, niezbyt ladna, nie szuka przygód, dziala w duszpasterstwie akademickim, wiec niejako z urzedu ma opinie cnotliwej moherowej swietoszki. To i nikt nie próbowal na powaznie sie do niej przystawiac.
- Jest w niej cos podejrzanego, niezwyklego, niepokojacego?
- Szkicuje. Nawet ladnie. - Katarzyna wyjela z aktówki wymietoszony obrazek, wykonany w olówku.
Przedstawial lódke na kamienistym brzegu.
- Hmm… - mruknela Stanislawa.
- Nabazgrala to, czekajac na zupe, a potem wywalila do kosza. Nie przywiazuje wagi do swoich obrazków. A moze inaczej: szkicuje, zeby nie wyjsc z wprawy. Moze rysuje tez rzeczy bardziej na powaznie.
- Czyli…
- Mialas racje, nic ciekawego. Biblioteczna myszka, skupiona na studiach, które niekoniecznie sa jej wymarzonym kierunkiem, ale moga dac niezle platna robote zaraz po dyplomie. Albo sie po mistrzowsku maskuje. Nie mam pojecia, do czego byla jej potrzebna ta mapa ani skad wiedziala, kim jestes. Przychodzi mi tylko do glowy, ze to nie ona…
- Prosze?
- Ze rozpoznala cie raczej któras z towarzyszacych jej osób.
- Nie znalam chyba nikogo z nich. A tatuaz?
- Obejrzalam. To prawdopodobnie symbol starowalonski.
- Czyli wszystko jasne - wzruszyla ramionami Stanislawa. - Dziewczyna dowiedziala sie, ze jest walonskiego pochodzenia. No i szuka swoich korzeni. Bada, kim jest. Skad pochodzi. Szuka jakiegos punktu zaczepienia. Próbuje sie jakos samookreslic. Wydziarala sobie walonski tatuaz, kupila mape, zeby miec cos ze swojego kregu kulturowego.
- To ciekawa hipoteza, ale nie tlumaczy, jak cie rozpoznala.
- Yhym…
- Moze zostane w Krakowie jeszcze kilka dni i powesze? - zaproponowala Katarzyna. - Sprawdze, kim jest pozostala trójka, moze dowiem sie, skad pochodzi dziewczyna.
- Wydaje mi sie, ze nie ma potrzeby - odparla alchemiczka. - Ladnie rysuje… Zlym ludziom brak systematycznosci niezbednej dla rozwijania talentu, wola ukierunkowywac pasje na bezmyslna destrukcje…
- Hitler tez podobno niezle malowal - odgryzla sie kuzynka. - Oceniasz innych na podstawie wyrazu twarzy, umiejetnosci plastycznych, zachowan, zaraz pewnie jeszcze powiesz, ze zli ludzie nie trzymaja kotów. Uwazaj, bo kiedys sie na tym przejedziesz!
- Oj, nudzisz! Jedz na wies, trzeba dopilnowac interesów… To wazniejsze niz tropienie jakiejs tam studentki.
- Musze tu jeszcze troche zostac. Czuje przez skóre, ze dzieje sie cos niedobrego…
*
W mieszkaniu Anna wyciagnela z szafki sandaly. Obejrzala je krytycznie. Pasek dorobiony przez nia ze skóry starej walizki róznil sie nieco odcieniem od oryginalnych. Isc w adidasach? Wygladaly jeszcze gorzej - schodzone, popekane…
Pal diabli, pomyslala. Po pierwsze bedzie ciemno, po drugie, jesli nawet spojrzy na moje nogi, to raczej zainteresuja go lydki, po trzecie faceci podobno nie dostrzegaja takich rzeczy… -
uspokoila sama siebie. Zalozyla blekitna sukienke. W niebieskim zawsze czula sie pewniej.
Przeciagnela wlosy szczotka. Wzula obuwie i przejrzala sie w lustrze. Byla blada, oczy miala podkrazone.
- Marnie - ocenila krytycznie odbicie. - Trzeba wiecej spac, a mniej czytac. Ale przeciez nie ide na randke. Czy musze dobrze wygladac?
Lustro milczalo. Spojrzala na zegar. Trzeba sie pospieszyc. Wyjela z szafki stare pudeleczko po kliszy filmowej. Otworzyla. Pozostala w nim juz tylko cieniutka warstewka na dnie. Przesypala polowe na papierek, zwinela i zamknela w torebce.
Zeszla po dlugich, ciemnych i trzeszczacych schodach, skrecila za róg. Na szczescie warsztat byl jeszcze czynny. Weszla do wnetrza. Dzwonek nad drzwiami wydal zalobny, pekniety dzwiek. Popatrzyla odruchowo po gablotach. Pierscionki, kolczyki, lancuszki, wszystko dosc toporne. Wytwórcy brakowalo finezji, wyobrazni, gustu… Znacznie ciekawsza byla gablotka obok, z wyrobami antykwarycznymi. Tu kazdy drobiazg wrecz usmiechal sie do niej… Zagryzla wargi. Za równowartosc najtanszego mialaby na czynsz i wyzywienie przez dwa miesiace, a jeszcze nowe buty by kupila.
Dzwiek dzwonka wywabil z zaplecza wlasciciela. Jubiler byl stary i mial wyglad wyjatkowego zrzedy.
Wasy po bokach snieznobiale, kolo ust pozólkly i zbrazowialy od nikotyny. Wygladalo to komicznie, a zarazem troche niechlujnie. Poznal dziewczyne i usmiechnal sie krzywo. Ona tez krzywo sie usmiechnela. Przez chwile mierzyli sie wzrokiem, jakby mieli zaraz skoczyc sobie do gardel.
- Dobry wieczór - przelamala sie pierwsza.
- …bry… To samo co zwykle? - westchnal.
- Ja tez sie ciesze, ze pana widze. Mam jakies piec gramów.
- To jest sklep, tu sie kupuje zloto, a skupuje czasem, troche… - marudzil jak zawsze. - Chcesz, to wymienie ci ten zuzel na ladny pierscionek z fajnym oczkiem. Turkusik, pod kolor do sukienki.
Pasuje?
- Dziekuje, ale nie tym razem. Potrzebuje pieniedzy, nie bizuterii.
- A kto ich dzis nie potrzebuje? Wszyscy potrzebuja - marudzil dalej. - Studenci, dorosli, emeryci. Nawet sam prezydent Krakowa widocznie wiecej ostatnio potrzebuje, bo czynsze nam cholernie wzrosly.
- Pewnie kolejny stadion chce budowac albo hale sportowa.
- Kto go tam wie. Wisi mi, na co to zmarnuja! Ja juz prawie dokladam do tego interesu!
Bida z nedza, obrót zaden…
- A czy widzial pan kiedys jubilera, który umarl z glodu? - zirytowala sie.
- Zlotnika, dziecko, w Krakowie mówi sie „zlotnika”. Ja juz nie takie rzeczy widzialem.
Z tego samego zloza? - zapytal pro forma, wysypujac zawartosc na wage elektroniczna.
- Owszem - potwierdzila.
Zatanczyly cyferki na elektronicznym wyswietlaczu. Papierowa tutka kryla, jak sie okazalo, prawie szesc gramów zlotego pylu i drobnych samorodków, wyplukanych z glin w dolinie rzeki Zlotuchy. Anna westchnela w duchu. Od miesiecy latala budzet, sprzedajac plony letniej wyprawy w Góry Kaczawskie.
Zostalo jej juz tak niewiele… Jubiler wyciagnal okazaly kalkulator i przez chwile z namaszczeniem stukal jednym palcem w klawisze.
- Dwiescie siedemdziesiat zlotych - podal cene.
- Potrzebuje trzysta.
- Dziecko, czy wiesz, co to jest zloto? My, zlotnicy, bierzemy sztabki z mennicy, dodajemy scisle okreslone ilosci dokladnie przygotowanego stopu, zeby uzyskac nie tylko odpowiednia próbe, ale tez barwe wyrobu. To, co wyplukalas, to zloto rodzime…
- Próbe ma dobra, a kolor ladny. Ten komin wulkaniczny niósl magme z prawie czystym kruszcem. -
Omal nie tupnela noga ze zlosci.
- Nie neguje, ale ciemne jest.
- Prosze dodac niklu, rozjasni.
- Ech, cwaniara z ciebie. Zrozum, procedury, standardy… Jak to dodam do wsadu, to moze sie zapaskudzic cala partia odlewów… - Machnal reka. - Tlumaczylem ci juz poprzednim razem.
Mruknela cos pod nosem.
Faktycznie tlumaczyl. Za kazdym razem, gdy przyszla, powtarzal te sama nudna, dluga gadke… Po prostu usilowal ja rozmiekczyc. Problem w tym, ze dzis naprawde sie spieszyla. Ale jednoczesnie nie zamierzala odpuscic. I tak oferowal jej mniej niz polowe normalnej ceny.
- Dwiescie osiemdziesiat? - zaproponowal.
- Trzysta. I nie spuszcze. Bede twarda jak kapitalizm - zacytowala zdanie wyczytane w jakims komiksie.
- Dwiescie dziewiecdziesiat? - walczyl do konca.
- …jak kapitalizm! - powtórzyla i tupnela noga. Usmiechnal sie jeszcze bardziej krzywo.
- A niech ci bedzie… - westchnal ciezko. - Za ten wysilek, który wlozylas… Za pomysl, zeby w ogóle sie w to bawic w Polsce. Zabawna jestes, ale swój rozumek masz - gderal, grzebiac w kasie. -
Wszystkie grube banknoty mi zabierzesz.
- Moga byc drobne. Nie pogardze.
- A czym bede reszte wydawal? To jest sklep… A wszyscy przychodza z grubymi pieniedzmi, jakby prosto z bankomatu tu zaszli.
- To niech placa karta.
- A myslisz, ze kazdy zaraz potrzebuje paragonu? Podziekowala, chowajac papierki do portfela.
- Latem znowu tam pojedziesz? - zaciekawil sie. - Ja bym kupil tak ze sto gramów. Dam lepsza cene…
- Raczej wyprawie sie zbierac truskawki do Niemiec. Wydobycie zlota, nawet przy tych lepszych cenach skupu, wydaje mi sie srednio oplacalne - westchnela.
Spojrzal w sufit i zabebnil palcami po blacie. Cwany dran, pomyslala ze zloscia, ale tytanicznym wysilkiem woli usmiechnela sie na pozegnanie.
- Do milego zobaczenia - powiedziala. - A o tych lepszych cenach skupu chetnie poslucham juz nastepnym razem. Powiedzmy, za dwa albo trzy tygodnie.
- Zgin, przepadnij, silo nieczysta - odparl.
Ten chciwy dziadyga jako jedyny w Krakowie kupowal od niej zloty piasek wyplukany ze slaskich rzek, nikt inny nie chcial z nia nawet gadac…
Nad miastem zapadal juz zmrok. Po niebie sunely ciemne, deszczowe chmury. Ochlodzilo sie. Czula, ze niebawem lunie deszcz. Powiodla wzrokiem po zniszczonych, brudnych elewacjach i odruchowo przyspieszyla kroku. Nieliczne kamieniczki odnowiono, ale inwestorom nie wystarczylo jakos zapalu, by poprawic tez chodniki. Bez przerwy musiala uwazac pod nogi. Krzywe, pekniete plytki, dziury, sterczace zawory. Sto drobnych, zlosliwych pulapek, o które mozna sie potknac i wybic sobie zeby. A na dentyste kompletnie nie bylo jej stac. W dodatku okoliczni mieszkancy sadzili najwyrazniej, ze trotuar jest dobrym miejscem do wyprowadzania piesków, a nie nawykli sprzatac po swoich pupilach.
Zapiela zmechacony polar. Tlumiona zlosc ciagle z niej parowala.
- Na mojej wyspie z pewnoscia wyglada to inaczej - szepnela, z trudem skladajac obco brzmiace slowa w zdanie.
Podskoczyla jeszcze na rynek. Sprzedawcy obrazków juz pozwijali swoje kramiki. Na szczescie jej znajomy nie odszedl daleko, zauwazyl ja i zawrócil, ciagnac poskrzypujacy wózek.
- Zeszly tylko dwa twoje rysunki, a i to z tych malych - sumitowal sie. - Siedem dych dla ciebie, znaczy.
- Dobre i to - westchnela.
- Moge dac ci cala stówke, to bedzie a conto…
Zawahala sie na moment. Nie lubila brac zaliczek. Z drugiej strony towar przeciez i tak lezy u niego.
- Poprosze. - Schowala dume do kieszeni. - A które udalo sie sprzedac?
- Ten z gola dziewczyna na hustawce i ten drugi z siedzaca na parapecie. Tak swoja droga… -
Spojrzal na nia.
- Tak, rozebralam sie i szkicujac, patrzylam w lustro - zakpila. - Oczywiscie znacznie powiekszajac czesci ciala i uwypuklajac szczególy gwarantujace szybszy zbyt dziel sztuki.
- Niezupelnie o to chcialem zapytac… - Usmiechnal sie mimowolnie. - Tusz, piórko, lawowanie…
Idzie ci swietnie - pochwalil. - Nie myslalas o wiekszych wyzwaniach? Obrazy olejne, akryl… Na tym mozna lepiej zarobic. Masz dryg w palcach, pomysl o tym.
- Moze kiedys.
Usmiechnal sie i odliczyl jej dwa banknoty. Podziekowala i pozegnali sie. Ruszyla szybkim krokiem, raz tylko obejrzala sie i pomachala na pozegnanie. Handlarz tez byl cwanym draniem, takze z niej zdzieral, ale znacznie mniej niz jubiler.
Cztery stówki niby nic nie wazyly, ale czula ich obecnosc, jakby wepchnela za pazuche dobrze nabita sakiewke. W kieszeni pobrzekiwaly ostatnie drobniaki. Akurat tyle, by kupic bilet dwudziestominutowy. Raz jeszcze sprawdzila na planie adres i ruszyla na przystanek tramwajowy.
*
Kladka Ojca Bernatka byla ladnie podswietlona. Na siatce balustrad polyskiwaly dziesiatki klódek z wygrawerowanymi imionami zakochanych par. Stanislawa wedrowala w zadumie, patrzac to na wyryte w metalu napisy, to na Wisle toczaca wody kilkanascie metrów ponizej. Kilka grupek podziwialo resztki zachodu slonca. Od Podgórza sunely deszczowe chmury. Alchemiczka przystanela zaskoczona, bo Katarzyna wydobyla z torebki wlasna klódke i zawiesila pomiedzy innymi. Kluczyk z rozmachem cisnela do wody.
- A lo! - mruknela z satysfakcja.
- Tomek, Rafal, Marek, Igor, Pawel, Radek - bujajcie sie, frajerzy. Nie - wasza Kasia -
Stanislawa odczytala z pewnym rozbawieniem napis na blaszce zaczepionej do klódki. - Nie szkoda ci nerwów, zeby pamietac wszystkie zle strony zycia? Ja na przyklad szybko wyrzucam z pamieci przykre chwile, a napotkanych palantów pamietam najwyzej kilka lat.
- Czasem trzeba zrzucic pewne rzeczy z watroby - mruknela jej kuzynka. - A krzywd i rozczarowan nigdy sie nie zapomina.
Stanislawa zmarszczyla brwi, usilujac sobie przypomniec, jak tez, u licha, nazywal sie jej maz.
Wypatroszyla go blisko czterysta lat temu… Rozplatala go jak wieprza od miednicy po gardlo na srodku karczmy pelnej ludzi. Twarz, imie, nazwisko… Musial przeciez jakies nosic. Ale zapomniala dokumentnie. W ksiegach sprawdzic czy jak?
- Zbierajmy sie, bo nas deszcz zlapie i poza ulga na watrobie bedziesz miala jeszcze katar -
doradzila zyczliwie.
*
Pierwsze krople rozbily sie na chodniku. Anna zbiegla po kilku schodkach i pchnela drzwi. Weszla do kawiarni, rozejrzala sie. Uderzyla ja fala ciepla i delikatny zapach pieczonej szarlotki. Poczula sline mimowolnie naplywajaca do ust. Wnetrze bylo niskie, dzielilo sie na kilka pomieszczen, a te pocieto jeszcze niskimi parawanami, tworzac istny labirynt waskich przejsc i dziesiatek zacisznych zakamarków. Tu i ówdzie widziala wtulone w siebie parki licealistów i studentów. Lokal wygladal na drogi. Zazwyczaj nie bywala w takich miejscach, a gdy juz szla gdzies z kumpelami z roku, zadowalaly sie ogródkami w miasteczku studenckim, gdzie w plastikowych kuflach serwowano marne przemyslowe piwa, ale za to w miare tanio.
Tu bylo po prostu zbyt elegancko. Obrusy i wazoniki z bukietami na stolikach, dziesiatki swieczek plonacych w lichtarzach, drewno na scianach, zaslony z koralików i ikebany. Designerska czerwona lodówka z przeszklonymi drzwiczkami, w niej podswietlone diodowymi reflektorkami kawalki ciasta na porcelanowych talerzykach. Szeroki marmurowy blat, za nim na regale stala nie bateria marnych piw i tanich mózgotrzepów, tylko eleganckie butelki miodów, dobrych win i koniaków.
Tu zwykla kawa kosztuje tyle, ile wydaje na calodzienny posilek… - pomyslala dziewczyna z melancholia, odczytujac ceny napisane kreda na nieduzej czarnej tablicy kolo baru.
Mimo wszystko lokal jej sie spodobal. Przyjemnie byloby wpadac do takiego po zajeciach, pic kawe z porcelanowej filizanki i spokojnie czytajac gazete, skubac ciastko widelczykiem… Poczula zal i zlosc. Z pelna moca opanowalo ja towarzyszace jej przez cale lata poczucie, ze padla ofiara spisku, ze jej przeznaczeniem jest zupelnie inne zycie, ze jej miejsce tez jest gdzie indziej. Byc moze w takich miejscach jak ta kawiarenka, przy stoliku nakrytym bialym koronkowym obrusikiem…
Zaraz tez wypatrzyla czlowieka, który ja zaprosil. Facet mial okolo trzydziestki, byl jasnowlosy, z kwadratowa szczeka. Szerokie bary i wezly miesni znamionowaly znaczna sile fizyczna. Na przedramieniu wytatuowal sobie kotwice. Otaksowala go spojrzeniem. Nie wzbudzal zaufania. Poznala kiedys przypadkiem kilku zeglarzy i marynarzy, wygladali jakos inaczej. Sympatyczniej.
Rozpoznal ja i zaprosil gestem do stolika. Usiadla.
- Olgierd - przedstawil sie.
- Anna - odpowiedziala, choc to nie bylo potrzebne.
- Kupila pani na aukcji w hotelu tamta stara mape, pomyslalem, ze moze zainteresuje pania jeszcze ta ksiazka - przeszedl od razu do rzeczy.
Wydobyl z torby niewielki wolumin, oprawiony w poczerniala ze starosci skóre, zapieta dwiema srebrnymi klamerkami. Otworzyla. Ksiazka byla drukowana. Dziewczyna nie musiala brac do reki lupy, by stwierdzic, ze uzyto ruchomej czcionki, a nie linotypu. Dostrzegla kilka kolorowych nitek wtopionych w powierzchnie kartek. Papier wygladal na zrobiony ze starych szmat i z pewnoscia byl czerpany recznie.
Na poczatku dwudziestego wieku nikt chyba nie bawil sie w ukladanie karty z pojedynczych czcionek, pomyslala, tlumiac podniecenie. Ani w robienie papieru ze starych tkanin. Tylko ci, którzy do przesady cenili sobie solidna rzemieslnicza robote. Albo ci, którzy nie mieli maszyn poligraficznych ani zaawansowanego przemyslu papierniczo-celulozowego.
- Prosze sobie spokojnie ogladac, zaraz wracam. - Mezczyzna wstal ze swojego miejsca. Na dole strony tytulowej widniala nazwa miejscowosci: Cabaria i data druku: 1911. Przymknela oczy, próbujac przywolac z pamieci mape wyspy. Nie kojarzyla takiego miasteczka, ale ostatecznie nie uczyla sie wszystkich nazw na pamiec. Na odwrocie kartki
przybito ekslibris. Przedstawial glowe konia.
Wczytala sie w tresc pierwszej strony. Rozumiala piate przez dziesiate, ale niewatpliwie dzielo wydrukowano w dialekcie jezyka walonskiego. Przekartkowala. Traktat o uprawie roslin i ochronie zbiorów w warunkach ostrego klimatu subarktycznego. Opisane metody oslaniania w chlodne noce paków drzew owocowych za pomoca cieplego dymu palonej slomy. Rady, jak ogacic pnie jablonek. Jak kopcowac kartofle, by wytrzymaly dwudziestostopniowe mrozy. Opis metod stosowanych przez Norwegów uprawiajacych drzewka owocowe na pólkach skalnych nad fiordami i rady, jak mozna wykorzystac te doswiadczenia. Rysunki odbite w technice stalorytu. Ladna ksiazka, wprawdzie tresc niezbyt ciekawa, ale w ojczystym jezyku…
Bede miala drugi przedmiot pochodzacy z kraju przodków, pomyslala.
Marynarz wrócil, niosac dwa kufle piwa. Jeden postawil przed nia, drugi obok swojego - pustego. Podziekowala skinieniem glowy.
- Skad pan to ma? - zagadnela, tlumiac podniecenie.
- Znalazlem wraz z mapa w opuszczonej, zrujnowanej szopie rybackiej, gdy pracowalem w Norwegii -
wyjasnil. - Na zachód od Bergen, nad fiordami. Nikt tam nie byl od lat, pomyslalem, ze niepotrzebnie sie marnuja. Umie pani odczytac ten jezyk?
Poczula, ze powinna byc ostrozna. Ani mapa, ani ksiazka nie wygladaly, jakby lezaly latami w ruinach.
- To jakis dziwny lokalny dialekt, zapewne z pogranicza Belgii. Znam dobrze francuski, wiele slów jest podobnych - zelgala gladko. - Ale czesc zródloslowów jakby niemiecka. Takie esperanto pogranicza, przed wojna w Polsce mielismy gwary bedace polaczeniem polskiego i ukrainskiego, tylko zapisywano je sporadycznie.
- Ciekawe, jak belgijska ksiazka znalazla sie w norweskiej chacie - powiedzial chyba tylko po to, aby podtrzymac rozmowe.
A to byla chata, a nie szopa? - natychmiast wylapala niescislosc.
- Moze jakis turysta dotarl w tamte strony przed wiekiem? Fiordy Norwegii od dawna przyciagaja milosników dzikiej natury… - rzucila teorie.
Dzialo sie cos niedobrego. Instynkt budzil sie. Zmysly ulegaly wyostrzeniu. Widziala teraz bardzo ostro, jakby zalozyla zbyt mocne okulary.
Czemu przeciaga? - zastanawiala sie. Nie jestem ladna ani szczególnie zgrabna, nie chce mnie podrywac, ani nawet bzyknac w ramach podrywu jednorazowego. Trzeba zalatwic sprawe i tyle.
- Dobre piwo tu maja. - Pociagnal solidny lyk. - Jesli ta ksiazka pania interesuje, to mysle, ze kwota stu piecdziesieciu zlotych…
- Mysle, ze sie dogadamy. - Obejrzala sie. - Ale wolalabym ciut utargowac.
Wnetrze pubu tonelo w pólmroku, widziala jednak jasna, zygzakowata szczeline, niczym swiatlo tnace sciany cienia. Droga ucieczki. I druga wiodaca gdzies przez zaplecze knajpy, zapewne do wejscia sluzbowego na podwórzu lub w tylnej uliczce. Czesto widziala drogi prowadzace do wyjscia, ale bardzo rzadko tak ostro. Do tej pory zdarzylo jej sie to tylko dwa razy. Kiedys taka smuga wyprowadzila ja z pozaru. Innym razem poprowadzila zagubiona przez nocny las… W jednej chwili zrozumiala, ze jest zle. Bardzo zle.
- Przepraszam, zakrecilo mi sie jakos w glowie - powiedziala.
- Moze to z glodu, fundne pani kawalek sernika? - zaproponowal.
- Dziekuje, to bardzo uprzejmie, ale… - urwala.
Dziesiata fala runela jej na glowe. Miedz wolala ze scian, dlugie linie kabli odcinaly sie wyraznie, jakby biegly nie pod tynkiem, ale na nim. Widziala kazda niedoróbke partaczy elektryków.
Skupila odrobine wzrok i zaraz pojawilo sie zelazo. Zbrojenia scian, szyny i teowniki stropu.
Gwozdzie i wkrety spajajace meble. W piwie tez cos bylo, widziala zawiesine opalizujacych, jakby oleistych kropelek w swoim kuflu. Ale w tym drugim bylo to samo.
To nie trucizna ani nie narkotyk, zrozumiala. Tylko jakis chemiczny „ulepszacz”.
Meble stawaly sie pólprzejrzyste. Przez blat stolu spojrzala na marynarza. Pistolet za pola kurtki.
Sprezynowiec w kieszeni. Drugi na przedramieniu. Stalowa linka wpuszczona w szew rekawa kurtki.
Wiec jednak pulapka. Przeciaga rozmowe… Bylam siedem minut przed czasem. Czeka jeszcze na kogos?
- Przepraszam, musze do toalety - baknela, wstajac. - Zaraz wracam i dobijemy targu… Na jego twarzy malowal sie wyraz glebokiego zdumienia. Na co sie gapil? Ach tak, rekaw bluzki podwinal sie, odslaniajac tatuaz. Zrozumiala w jednej chwili. Chlusnela mu w twarz piwem i rzucila sie do wyjscia. Rumor z tylu moglo wydac tylko przewracajace sie krzeslo. Ulica byla pusta, deszcz skutecznie przeploszyl spacerowiczów.
Nie znala tej czesci miasta. Ale ufala, ze instynkt poprowadzi ja jak zawsze, gdy usilowala odnalezc wyjscie. I nie mylila jasna poswiata, niczym dlugi swietlisty tunel prowadzila ja przez wieczorne cienie. Pedzila niemal na oslep, na zlamanie karku. Nogi miala wyrobione od dlugich wedrówek po górach, ale sukienka platala sie miedzy kolanami. Uslyszala tupot. Gonil ja.
Przyspieszyla, czula jednak, ze dystans maleje. Metal byl wszedzie. Kratki sciekowe, latarnie…
Wypadla zza rogu. Spostrzegla dwie kobiety. Nizsza cala polyskiwala jakby tlumionym czerwonawym zarem, blaskiem zlota. Poznala ja w jednej chwili, minela w szalonym pedzie.
Marynarz gnal susami. Ofiara niezle biegala, ale zaczynal ja juz doganiac… Nie bedzie trzeba strzelac. Widzial, jak minela dwie spacerujace dziewczyny. Niedobrze, beda swiadkowie. Z drugiej strony co one moga… Przyspieszyl. Jeszcze jakies piecdziesiat metrów. Ostatnia prosta. Czekanik w reku alchemiczki zatoczyl luk w ostatniej chwili, dodatkowym ruchem nadgarstka zwiekszyl sile uderzenia. Scigajacy poczul, jakby calym cialem uderzyl w betonowy mur. Cios zatrzymal go w miejscu. Spostrzegl jeszcze oslepiajacy rozblysk, a potem zapadla ciemnosc.
- Witaj, przyjacielu mojej kozy - glos dobiegal jakby z bardzo daleka.
Majcher brzeknal o plyty chodnika. Przez chwile niedoszly morderca slyszal jeszcze staccato oddalajacych sie stóp ofiary. Nagle poczul, ze leci na twarz. Sadzil, ze za chwile uderzy czolem o chodnik, ale zamiast tego spadal glowa w dól, coraz szybciej i szybciej, w mroczna przepasc o nieskonczonej glebokosci. Najpierw poczul odlegla nute zapachu, cos jakby ostra won zapalanej zapalki. Przerazenie chwycilo go w stalowe kleszcze. Tupot ucichl. Wszystkie dzwieki wieczornego Krakowa pozostaly gdzies za nim. Duszacy siarkowy opar dlawil, odbieral oddech. Zrozumial wszystko, jeszcze nim ujrzal blask wiecznego plomienia…
*
Siapil delikatny deszczyk. Krople osiadaly na ubraniach, na plytach chodnikowych, na jasnym bukowym trzonku czekanika. Rozplukiwaly niewielka kaluze krwi.
- Cos ty zrobila! - jeknela Katarzyna, pochylajac sie nad lezacym. - Odbilo ci!? Zabilas go!
Widziala w zyciu tylko kilka trupów, ale nie musiala sprawdzac pulsu. Niczego nie musiala sprawdzac. W czole nieznajomego ziala czarna dziura, jakby trafil go pocisk z irackiego dzialka przeciwlotniczego. Zalatwiony na amen.
- Zobaczylam smiecia z nozem goniacego dziewczyne, to co mialam zrobic? - wzruszyla ramionami Stanislawa. - W dawnej Polsce gwalt na kobiecie karany byl smiercia. - Uniosla dumnie glowe.
- To bylo dwiescie lat temu! O ile to w ogóle prawda… Jasna cholera! Zwijamy sie predko!
Eks-agentka wiedziala, ze trzeba wiac, ale nogi miala jak przyrosniete do ziemi. Mimowolnie analizowala trupa. Dobrze zbudowany, sadzac po ksztalcie dloni, jego cialo wyrzezbil dlugotrwaly wysilek, ale chyba nigdy nie pracowal fizycznie. Nóz lezacy opodal tez nie byl taki zwyczajny.
Sowiecki sprezynowiec, bedacy swego czasu na wyposazeniu oddzialów specnazu. Konstrukcja umozliwiajaca takze wystrzelenie ostrza na niewielka odleglosc, ale ze znaczna sila… Mogla tylko zgadywac, ze w klindze jest kanalik wypelniony plynna rtecia.
- Spoko, ulica pusta. Nawet jesli jest tu jakis monitoring, to w tym deszczu niewiele bedzie wart.
Ale faktycznie za dlugo tu sterczymy. Wyciagnij mu chociaz dokumenty - polecila alchemiczka, rozgladajac sie.
- Po co?
- Poznalas dziewczyne, która uciekala?
- Nie.
- To byla ta mala z aukcji.
- Anna Czwartek? Co ty chrzanisz?! Skad ona tutaj…
Kuzynka ominela ja. Pozbawila nieboszczyka portfela jednym eleganckim ruchem, jakby nigdy w zyciu nie robila nic innego. Po chwili mocno oddalaly sie szybkim krokiem z feralnego miejsca.
- Nie mozesz tak latac po miescie z mlotkiem i zabijac ludzi mimochodem! - lajala eks-agentka.
- Toz nie latam. Od lat nikogo nie zabilam! Mial nóz i gonil dziewczyne! Co mialam robic? Zatrzymac i grzecznie zapytac, co robi? Doradzic mu, zeby nie biegal, bo sie spoci? Negocjowac? Zadzwonic na policje? Uratowalysmy jej zycie.
- A jesli to byly tylko studenckie wyglupy?
- Moze i masz racje - westchnela nieoczekiwanie Stanislawa. - Ostatnio troche pochopnie wyciagam wnioski. Ale to efekt stresów. Zreszta, jak mnie za to wsadza, to dozywocie w moim przypadku oznacza… - dla odmiany zaczela hamletyzowac.
- Wez sie w garsc. Dobrze przynajmniej, ze deszcz zmyje wszystkie slady.
Rozdzielily sie. Obie nadlozyly solidnie drogi, by zatrzec trop i dotrzec do mieszkania z róznych kierunków.
*
Anna obejrzala sie tylko raz. Z daleka, w mzawce i przy marnym oswietleniu widziala jedynie zarysy sylwetek. Ale rozbuchane instynkty sprawialy, ze nadal postrzegala swiat pelniej. Widziala wyraznie zelazne czesci obuszka alchemiczki. Widziala tez jasna smuge. Drogi ucieczki otwieraly sie w rózne strony, jedna prowadzila w kierunku, z którego nadbiegla. Tam bylo juz bezpiecznie, zatem scigajacy ja marynarz najprawdopodobniej zostal zabity. Jasne smugi bladly, rozwiewaly sie, zagrozenie minelo. Instynkt zasypial.
Ruszyla na oslep, liczac, ze wyjdzie z labiryntu uliczek gdzies w okolicach placu Wolnica i zlapie tam tramwaj. Teraz dopiero poczula, ze trzyma cos w dloni. Spojrzala. Ksiazka. W zamieszaniu musiala odruchowo zabrac ja ze stolika. Nieoczekiwanie zachcialo jej sie smiac…
Dlugo kluczyla po zasypiajacym, skapanym w deszczu miescie. Przesiadla sie kilka razy z tramwaju na autobus. Przemoczyla buty, mokra sukienka oblepila jej lydki, polar tez przemókl. Wcisnela ksiazke pod koszule, majac nadzieje, ze nie zamoknie.
Wreszcie uznala, ze wystarczy tego zacierania sladów. Nawet jesli policja uzyje psów, nie zdolaja jej wytropic. Wdrapala sie po trzeszczacych schodach na swoje poddasze. Wskoczyla pod prysznic i dlugo stala pod strumieniami cieplej wody. Potem napila sie herbaty i nago zanurkowala pod koldre. W swietle lampki nocnej obejrzala raz jeszcze poradnik, a potem na mapie odszukala miejscowosc, w której wydrukowano ksiazke. Próbowala podczytywac tresc. Specjalistyczne slownictwo. Mniej wiecej jedna trzecia wyrazów byla jej nieznana. Do tego wymowa…
Utracony jezyk kraju przodków, dumala. Najlepiej uczyc sie go od dziecinstwa… Gdy wróce na wyspe, bede musiala go doszlifowac, a i to pewnie do konca zycia nie zlapie dobrego akcentu.
Gruba koldra, dotyk szorstkiego plóciennego przescieradla na plecach, mocna, aromatyczna herbata, lekka won stechlizny, która przesiakly kartki… Na chwile odpedzila lektura troski. Ale zaraz wrócily.
Ten bydlak zdolal ja namierzyc. Wiedzial, ze jest z Krakowa? W kazdym razie bez problemu ustalil adres mejlowy. To potwierdza, ze nie ma przypadku, ze to nie sa teorie spiskowe Marcela, tylko ktos na nich rzeczywiscie poluje, nawet tu, w Polsce…
Na szczescie nadal zameldowana jest w remontowanym akademiku. To poddasze wynajela na czarno, istnieje zatem szansa, ze nikt jej tu nie namierzy. Spojrzala na drzwi. Grube, stuletnie debowe plyciny, przyzwoite zamki i dodatkowo stalowy dwuteownik jako belka ryglujaca. Jesli ktos spróbuje zaatakowac, wytrzymaja piec minut, jakie sa niezbedne, by zdazyla zwiac na dach lub dziura pod lózkiem przeczolgac sie na przylegly strych… Zagryzla wargi. Gucio jej to pewnie da. Gdy przyjda po nia, z pewnoscia zabiora sie do likwidacji profesjonalnie. Nie ucieknie. A juz z pewnoscia nie po dachu…
W kawiarni miala po prostu niezwykle duzo szczescia. Marynarz byl sam. Moze byl pewien, ze sobie z nia poradzi, moze planowal pod jakims pozorem wywabic ja z lokalu, a moze… Przymknela oczy.
Zaraz, zaraz… Cos bylo w piwie? W obu piwach. Siebie by przeciez nie trul, to pewnie osad rdzy z dna beczki. Spotkal sie z nia. Podejrzewal, ze pochodzi z wyspy. Ale dopiero widok tatuazu wywolal w nim nagla reakcje. Sprawil, ze diametralnie zmienil pierwotne plany… A jakie byly jego pierwotne plany? Przeciagal spotkanie. Zapewne ktos jeszcze mial przyjsc. Jakis jego wspólnik?
Byl na aukcji czy nie? Jesli byl, zobaczyl ich wszystkich czworo. Nie wiedzial, ze mieszkaja oddzielnie. Zabicie jej to drobny sukces. Namierzenie calej grupy byloby wazniejsze. Dlaczego sobie to odpuscil? Popatrzyla na koguta. Tatuaz, wykonany, gdy byla jeszcze niemowleciem, skrywal sekret jej pochodzenia. Tak znakowano czlonków waznych rodów oraz ludzi, którzy widza metale. W kazdym razie on wiedzial, co to znaczy. Nie zdolal ukryc reakcji. Zdradzil sie momentalnie. Ujrzal przed soba zaginiona ksiezniczke i dostal malpiego rozumu… Stop! Tak do niczego nie dojdzie. Musi sie skupic. Jaki byl jego plan pierwotny?
Jak chcial ja namierzyc? Isc za nia, po tym jak kupi ksiazke? Raczej trudne. Do sledzenia potrzeba kilku zmieniajacych sie osób. Zatem… Ujela w dlon wolumin. Obejrzala uwaznie. Okladka, gruby grzbiet… Okucia przynitowane na rogach. Jedno przymocowano jasniejszymi nieco gwozdzikami.
Nameczyla sie dobry kwadrans, nim uzywajac tandetnego chinskiego multitola, zdolala je usunac.
Okucie dalo sie latwo zdjac. Zbyt latwo. Tekture pod nim wycieto. W zaglebieniu tkwila mala elektroniczna bzdzina. Dodatkowo pod skóre okladki wsunieto petle z miedzianego drutu, sluzaca zapewne jako antena.
- Sukinsyn! - szepnela.
Wydlubala pluskwe i rzuciwszy na podloge, rozgniotla na kawalki noga krzesla.
Poczula cos na ksztalt dumy. Zdolala przejrzec zamiary wroga…
Pierwszy problem czesciowo zneutralizowany. Pozostal drugi. Zagadkowa alchemiczka i jej towarzyszka. Nie przyjrzala im sie podczas aukcji, ale dopiero potem, na schodach. Kim sa, czego tu szukaja? No i to dzis… Znów wpadla na te dwie kobiety. Kompletnie przypadkiem, uciekajac przed uzbrojonym bydlakiem. Mogla zginac tam na ulicy albo w jakiejs bramie, zaszlachtowana jak prosie.
Tymczasem to jej przesladowca zginal. Biegl sobie machac nozem i dostal czekanem w leb. Przypadkowe sojuszniczki, czy moze mialy juz wczesniej z nim na pienku? Wypadaloby odnalezc je i podziekowac…
Tylko jak?
Bebnienie deszczu o szybe powoli ukolysalo ja do snu. I nagle usiadla na lózku, tknieta nagla mysla.
Jego domniemany wspólnik nie zdazyl dotrzec na miejsce, myslala goraczkowo. Nie wie, ze tam bylam.
Jesli nie zapyta barmana, nie dowie sie, ze ten caly Olgierd ruszyl w poscig za mna. Czyli mozna podjac gre. Smiertelnie niebezpieczna, ale jesli sie powiedzie… Gdyby udalo sie dorwac któregos zywcem i troche przycisnac, to przeciez oni znaja koordynaty, których potrzebujemy!
Uruchomila komputer.
marynarz@north.atlantic.university.com
Re: Krystynka
Szanowny Panie Olgierdzie,
przepraszam najmocniej, ze nie dotarlam na umówione spotkanie, jednak w okolicy kawiarni az roilo sie od policji. Uslyszawszy, ze doszlo do morderstwa, a zabójcy zbiegli i byc moze ukrywaja sie gdzies w poblizu, bardzo sie przestraszylam i wrócilam do domu. Chetnie spotkam sie z Panem w innym dogodnym dla Pana terminie. Pozdrawiam.
Anna.
Przeczytala list dwa razy. Brzmi prawdopodobnie? Chyba tak… Dziewczyny sa strachliwe. A Kazimierz… No cóz, nie jest to juz taka wylegarnia drechów i bandziorów jak jeszcze dwadziescia lat temu, ale nadal latwo mozna tam dostac w leb od autochtonów. Przy odrobinie szczescia kumple zabitego odczytaja jego poczte i spróbuja wciagnac ja w pulapke raz jeszcze. A wtedy… Usmiechnela sie wrednie.
- Tordis de Behoute - szepnela, zawijajac sie w koldre.
*
Katarzyna przejrzala serwisy informacyjne. Bardzo zdawkowo wspomniano w nich o nocnym zabójstwie, czula jednak, ze policja nie próznuje. Zapewne zbadano miejsce zbrodni, zwloki poddano juz obdukcji. Teraz ktos madry zastanawia sie nad narzedziem, które zrobilo kolesiowi dziure w czole, a ekipa dochodzeniowa odwiedza wszystkie okoliczne lokale, pokazujac zdjecie denata i zabezpieczajac nagrania z monitoringu. Przy ciele policja nie znajdzie dokumentów, identyfikacja zajmie im troche czasu. Chyba ze mial w innej kieszeni przyslowiowy kwit z pralni, zgniecione potwierdzenie placenia za cos karta kredytowa lub bilet miesieczny…
Anna Czwartek… Uciekala przed uzbrojonym czlowiekiem. Chcial ja zabic? Raczej nie, gdyby tak bylo, po prostu by w nia rzucil nozem. Chyba ze zamierzal najpierw skrócic dystans. Tak, to mozliwe. Bo raczej nie chodzilo o porwanie, to sie robi inaczej. Trzeba miec w poblizu zaparkowany samochód i tak dalej.
Jechalo od niego piwem i mial zalana koszule. To oznacza, ze wybiegl za nia z mieszkania lub lokalu. Jak ona byla ubrana? Katarzyna nie zwrócila uwagi… Dziewczyna weszla do pubu, wyczula niebezpieczenstwo i zaczela uciekac, a on ruszyl za nia. Jesli policjanci sprawdza nagrania okolicznych lokali, to jest ryzyko, ze szybko uzyskaja jej zdjecie, a w dodatku stanie sie glówna podejrzana…
- Co tam grzebiesz? - Kuzynka stanela w drzwiach.
- Martwie sie o dziewczyne. - Kasia opisala pokrótce swoje przypuszczenia. Alchemiczka poskrobala sie z frasunkiem po nosie.
- Czy moglabys wlamac sie przez Internet na komputer lokalu i po prostu skasowac nagrania z monitoringu? - zagadnela. - I moze te z kladki, bo jesli byla jakas kamera w poblizu miejsca, gdzie go zaciukalam, to nie daj Boze dodadza jedno do drugiego, to i nasze fotki tez beda mieli.
- Za duzo sie filmów naogladalas - westchnela Katarzyna. - To tak nie dziala. Najczesciej montuje sie zestaw kamerek, które sa podlaczone do rejestratora. Tam obraz nagrywany jest na pojemny dysk, a powiedzmy, po tygodniu nadpisywany kolejnym nagraniem. Mozna podpiac komputer i zrobic podglad, ale robi sie to tylko w razie koniecznosci. No chyba ze wlasciciel nieustannie szpieguje swoich pracowników. Kamery pewnie nas uchwycily, ale tam maja raczej takie o marnej rozdzielczosci, do obserwacji tlumu. W sklepach moga byc lepsze.
- Rozumiem… To znaczy nie rozumiem. Diabli nadali te kamery. Jak u jakiegos Orwella nackali tym miasto… Ruszyc sie nie mozna, zeby czlowieka nie nagrali.
- Robia to dla bezpieczenstwa. Zeby ograniczyc przestepczosc… - tlumaczyla Katarzyna cierpliwie.
- Dawniej nie bylo potrzeby wieszania kamer. Lapalo sie przestepców, wieszalo i spokój byl -
westchnela alchemiczka. - Kazde wieksze miasto mialo wlasnego kata i wlasna szubieniczke…
Recydywista dostawal stryczek na szyje i wiecej nie broil. Inni patrzyli i robili w gacie. A tych, co narozrabiali mniej, zakuwalo sie w lancuchy i do kamieniolomu. Pomachal taki oprych kilofem dwadziescia lat, wietrzyk syberyjski ochlodzil mu rozpalone czolo, to i glupie pomysly z glowy wywietrzaly. To wlasnie ograniczalo przestepczosc, a nie jakies glupie kamery. A teraz…
Pseudohumanizm dwudziestego pierwszego wieku…
- Mamy w sumie tylko jedna mala przewage nad policja - uciela jej wywody kuzynka.
- To znaczy?
- Po pierwsze wiemy, kim byla ofiara. Oni to pewnie dopiero ustalaja, chyba ze maja jego odciski palców w kartotece. Po drugie wiemy, gdzie bywa glówna podejrzana.
- Znaczy ja?
- Nie, mam na mysli te mala. Ciebie na szczescie nikt nie bedzie chyba podejrzewal. Przestepców najczesciej lapie sie, sprawdzajac powiazania z ofiara, albo na goracym uczynku. Ewentualnie badajac slady pozostawione na miejscu zbrodni. Powiazan nie ma zadnych. Motyw jest niemozliwy do wydedukowania, bo zalatwilas go ot tak, przypadkiem. Od razu nas nie zlapali. Pozostaja slady. Tych nie zostawilysmy duzo, a padajacy deszcz pewnie zmyl zdecydowana wiekszosc. Czyli nie powinni do nas dotrzec. Ale ja moga namierzyc.
- Zatem chyba musimy ostrzec dziewuszke?
- Chyba tak. Zwlaszcza ze ten koles… Raczej nie bywa tak, ze gania sie dziewczyny po ulicach, machajac nozem. Jesli nie zadzialal pod wplywem jakiegos impulsu, musimy zakladac, ze chcial ja zabic. A nie wiadomo, czy dzialal sam.
- To co robimy?
- Moze warto by poweszyc tam, gdzie mieszkal… - Katarzyna popatrzyla na adres zapisany w dowodzie. - Klopot w tym, ze mozemy sie nadziac na jakichs jego kumpli. Moze nas tez zarejestrowac jakas kamera… Siedz w domu. Wezme rower i za godzinke jestem z powrotem.
- A moze kupie ci rower na urodziny? Bedziesz miala wlasny.
- To za pól roku…
- A… No to bierz mój.
Katarzyna zabrala jeszcze swoja „szpiegowska” torbe i równo dociskajac pedaly, pomknela przez miasto.
Stara kamienica na obrzezach Kazimierza sprawiala dziwnie odpychajace wrazenie. Budynek z lat dwudziestych, od nowosci nie byl remontowany. Tabliczka przy drzwiach wskazywala, ze jest wlasnoscia miasta. Katarzyna obejrzala sobie uwaznie sciany. Wysolenia i slady zawilgocenia na tynku siegaly dobre póltora metra nad poziom chodnika. W drzwiach umieszczono domofon, ale zakladali go kompletni partacze - bez wiekszego trudu mozna by go bylo otworzyc widelcem, a ona miala narzedzia…
Weszla na klatke. Swojska won stechlizny bila chyba z piwnic. Kamery? Brak… Wdrapala sie na drugie pietro. Podeszla pod drzwi lokalu numer osiem. Policyjnych pieczeci brak, a zatem jeszcze nie ustalili, kim jest denat i gdzie mieszka. Moze ktos jest w srodku? Wcisnela guzik dzwonka.
Niestety, a moze na szczescie, mieszkanie bylo najwyrazniej puste.
- Uuuu… Kuso - mruknela, ogladajac odrzwia.
Dwa dobrej klasy zamki, stalowa futryna. Same drzwi tez niezle, antywlamaniowe. Nie najwyzszej klasy, ale jednak. I zawiasy, jakich prózno szukac w markecie budowlanym. Nie otworzy tego.
Oczywiscie w sluzbach sa odpowiedni fachowcy, którzy poradza sobie z kazdym zamkiem, ale ona przeszla tylko podstawowe przeszkolenie. Trzeba bylo obszukac trupa i zabrac klucze. Teraz juz tego nie naprawi. Ale zajrzec jakos trzeba…
Z torby wyciagnela blekitny drelich roboczy i czarna, poplamiona wapnem bejsbolówke. Weszla pietro wyzej i tu spotkala ja niespodzianka. Mieszkanie nad interesujacym ja lokalem bylo calkowicie wypalone. Do zweglonych futryn przybito symbolicznie kilka desek. Bez trudu wcisnela sie do srodka.
Pozar musial szalec tu dwa lub trzy lata temu. W powietrzu utrzymywal sie jednak swad spalenizny.
- Ludzie latami czekaja na przydzial albo zadluzaja sie w bankach na dekady, byle tylko cos kupic, a tu dobre mieszkanie sie marnuje… Wystarczy przeciez zrobic remont… - mruknela zirytowana. -
Ale dla mnie to i lepiej.
Wyszla na balkon. Wybrala najmniej skorodowany kawalek barierki, zaczepila line. Spuscila sie dwa metry, rozhustala i stanela na parapecie interesujacego ja lokalu. Okno bylo zamkniete, w dodatku, sadzac po framudze, koles zalozyl sobie blokady antywlamaniowe. Zajrzala przez brudna szybe. Pokój jak pokój. Na podlodze wypatrzyla dmuchany materac, obok dwie puste butelki po piwie, tektura po pizzy i kilka metalowych pudel, w jakich transportuje sie cenne obrazy. Dalej lezal jeszcze laptop. Przydaloby sie go zwinac i na spokojnie zobaczyc, co zawiera, ale okna nie wybije. Poliweglanowa szyba, to trzeba ciac szlifierka katowa albo podobnym sprzetem.
Na scianach ujrzala zacieki - pewnie gdy gaszono pozar pietro wyzej, woda troche sie lala…
- Ciekawe - mruknela. - Gosc jest tu zameldowany od paru lat, a mieszkanie wykorzystuje tylko sporadycznie… Byl zameldowany - poprawila sie.
Pomiedzy dwie cegly wkrecila hak. Sciagnela linke, wpiela i tak zabezpieczona zrobila duzy krok w lewo. Stanela na parapecie kolejnego okna. Kuchenne. Niestety, tez antywlamaniowe i zamkniete na glucho. Zajrzala do srodka.
Nic ciekawego, kilka starych, mocno zdezelowanych szafek… Jeszcze wiecej puszek po piwie, jeszcze wiecej kartonów po pizzy.
- Alez flejtuch - skrzywila sie.
Skrzypnely drzwi prowadzace na podwórze. Katarzyna wyjela z torby mlotek i zaczela nim opukiwac sciane obok okna. Co chwila przerywala pukanie i udawala, ze cos notuje w grubym kajecie. Grala calkowicie pochlonieta zajeciem. Ale popatrzyla ostroznie w dól. Kolo trzepaka stal jakis staruszek i gapil sie na nia. Facet jak facet, moze ciec, a moze tylko wscibski sasiad. Nic groznego, ale nie ma sensu przedluzac wizyty. W zasadzie wie juz wszystko, czego potrzebuje. Zjechala na ziemie, sciagnela linke. Zwinela i przerzucila przez ramie. Z torby wyciagnela plik papierów i ruszyla prosto na faceta.
- No, wreszcie ktos sie raczyl zjawic. Pan tu jest dozorca? Doskonale! Sprawdzilam odspojenia tynku tej czesci elewacji i wysolenia, sam pan rozumie problem… Zaraz wypisze protokól ogledzin, pan mi pokwituje. Moge prosic jakis dowód tozsamosci, musze zapisac serie i numer.
Koles na widok formularzy troche jakby sie sploszyl. Magiczne slowa „pokwitowac protokól” i „dowód tozsamosci” zadzialaly dokladnie tak, jak powinny.
- Ja… Nie… - wykrztusil.
- Nie dozorca? W sumie to nie szkodzi. - Wzruszyla ramionami. - Pan tu mieszka. Ktos i tak przeciez musi mi podpisac. Mam tu gdzies dlugopis. - Zerwala kontakt wzrokowy i zaczela grzebac w torbie.
Uslyszala tupot, a zaraz potem trzask rygli. Uciekl? Doskonale… Oderwala spojrzenie od wnetrza torby. Ruszyla do klatki i energicznie zapukala do drzwi mieszkania na parterze.
- Otwieraj pan! Glupie zarty! Prosze mi podpisac protokól! Mnie z tego rozliczaja! Odpowiedziala jej glucha cisza. Usmiechnela sie pod nosem.
- Nie to nie! Bez laski - burknela na tyle glosno, by uslyszal. - Ja tu z administratorem przyjde!
- postraszyla na odchodnym.
Wyszla przed kamienice i wskoczyla na rower. Dwie ulice dalej ukryla sie na chwile w bramie i sciagnela drelich. Na Plantach wypatrzyla kuzynke. Podjechala. Choc dzien byl cieply, Stanislawa ubrala sie dziwnie. Miala bluzke z dlugim rekawem, zapieta pod sama szyje.
- Radzilam, zebys posiedziala w domu! - ochrzanila ja Katarzyna.
- Nie moge usiedziec w czterech scianach… Dowiedzialas sie czegos ciekawego?
Ostrzeglas dziewczyne?
- Jeszcze nie… - Eks-agentka zreferowala wyniki wyprawy. Stanislawa zadumala sie gleboko.
- Czyli nie wiemy, co to za koles ani dlaczego chcial zrobic jej krzywde?
- Niestety. Ale sie dowiemy… Usiadly na lawce.
- Musimy znalezc Anne - powiedziala alchemiczka stanowczo.
- O… Skad taka zmiana nastawienia?
- Przemyslalam to i owo. Alchemia od zawsze wiazala sie z astrologia, filozofia, teologia… Badala tez nature ludzka i zwiazków pomiedzy ludzmi - Stanislawa zaczela uderzac w patos.
- Nie rozumiem?
- Sa ludzie powiazani ze soba. Ich sciezki przetna sie i od tamtej pory nieustannie beda sie spotykac. Jak Seton i Sedziwój. Jak Sedziwój i ja. Co kilkanascie, kilkadziesiat lat wpadalismy na siebie ot tak, przypadkiem. Mielismy rózne zainteresowania. Tluklismy sie po róznych zakatkach swiata, a mimo to los uparcie sprawial, ze krzyzowaly sie nasze losy.
- Aha… I co sadzisz?
- Ta cala Anna Czwartek jest nam w jakis sposób przypisana. Zatem niebawem znów wleci nam pod nogi.
To tylko kwestia czasu. Ale wydaje mi sie, ze masz racje. Trzeba sie tej malej przyjrzec blizej. I sprawdzic, co ja laczylo z tym kolesiem, którego ukatrupilam.
- To trudne - westchnela Katarzyna.
- Ale mozliwe?
- Prawdopodobnie tak. Jest jedna mozliwosc. To znaczy byla. Nie wiem, czy nadal jest.
Projekt „Tajfun” - powiedziala niechetnie agentka.
- Co to takiego?
- Powiedzmy, ze mamy w kraju komputer. Ale nie taki zwyczajny, tylko… hmm… Jak by ci to wytlumaczyc…
- Niezwyczajny - uciela Stanislawa. - Lepszy, mocniejszy, wiekszy i ogólnie taki, ze na swiecie istnieje tylko kilka podobnych… A moze nawet tylko jeden?
- No wlasnie. Jest w niego wgrany specjalistyczny program szpiegowski do penetrowania baz danych -
wyjasnila Katarzyna. - Za moich czasów byl w stanie zlamac wiekszosc zabezpieczen komputerów instytucji publicznych i pozyskiwal z nich dowolne informacje, praktycznie bez zostawiania sladów.
Albo zostawiajac slady falszywe, zeby zababrac cudze konto. Zasadniczo tam, gdzie nie byl w stanie wlamac sie bez sladu, zostawial falszywe tropy, z których mozna bylo dedukowac, ze owszem, ktos buszowal, ale nie my, tylko CIA, FSB, Mosad czy kto tam jeszcze. Program nie byl dopracowany.
Zaawansowanie projektu oceniam na okolo siedemdziesiat procent. Wylali mnie z roboty, gdy przy nim dlubalam.
- Co mozemy uzyskac za jego pomoca?
- Wszystko. Pelne dossier Anny Czwartek i tego calego Olgierda. Sprawdzic, kim sa, poszukac powiazan.
- Mozesz z niego skorzystac?
- Prawie.
- To znaczy, ze nie?
- To trudne. Trzeba wejsc przez tajna magistrale swiatlowodowa. Taka, z której korzystaja wylacznie nasze sluzby. Do centrum podpiete sa osrodki w miastach wojewódzkich i niektórych powiatowych.
- Czyli musialabys wlamac sie do jakiejs rezydentury CBS, ABW albo moze, ja wiem, SKW… Bo pewnie nie da sie tego zrobic tradycyjnie: wykopac dziury w lesie i wbic agrafki w kabel?
- Czy ty w ogóle wiesz, co to jest swiatlowód?
- Cos tam czytalam. Zdolamy sie w to wpiac czy nie?
- Teoretycznie jest to absolutnie wykluczone. Przewidziano jednak sytuacje, gdyby ktos potrzebowal skorzystac dyskretnie bez meldowania sie miejscowym delegaturom. Sa wejscia. Ukryte.
- To znaczy?
- Zewnetrzna koncówka, cos jak port USB, ale nietypowy. Generalnie chodzi o to, ze gdyby ktos znalazl przypadkiem wejscie, nie podepnie tam byle laptopa… Ta droga mozna sie dostac do bazy. O ile to jeszcze dziala, bo minelo osiem lat. I o ile nikt nie wykasowal mojego programu. I jesli moje hasla sa jeszcze aktywne.
- A koncówka?
- Schowalam sobie jeden kabelek na wszelki wypadek. Jesli nie zmienili lokalizacji wejscia ani sposobu nawiazania kontaktu z siecia, to jestem w stanie zalogowac sie z Krakowa.
- Beda wiedzieli, ze to ty?
- Niewykluczone, ale raczej malo prawdopodobne. Poza tym baza oficjalnie w ogóle nie istnieje, podobnie jak nie istnieje agenda, która pracowala nad projektem „Tajfun”. Trudno kogos skazac za wlamanie do systemu, którego nie ma.
*
Z pawlacza zdjela aluminiowa walizeczke. Wewnatrz byly dwie lateksowe maski, peruki oraz zestaw pudrów i podkladów. Pól godziny pózniej Stanislawa zmienila sie w elegancka Japonke z malym noskiem. Zdradzal ja jedynie kolor i ksztalt oczu, ale zaradzily temu ciemne okulary. Katarzyna upodobnila sie do brzydkiej jak noc nastoletniej Mulatki.
- I tyle warte te ich kamery - parsknela alchemiczka.
- Nie mów hop, póki nie przeskoczymy - ostrzegla ja kuzynka, rozcierajac czarny barwnik na przedramionach.
Powedrowaly na Stare Miasto. Brama byla otwarta. Niewiele pozostalo tu podobnie zapyzialych miejsc.
Smród moczu odstraszal. Weszly w pólmrok. Tynk sypal sie ze scian. Tam, gdzie nie odpadl, widac bylo nieliczne slady graffiti. Nawet wandale nie mieli jakos ochoty sie tu zapuszczac. Weszly na pólpietro i usiadly na schodach. Drewniane stopnie nie widzialy scierki od lat. Z dolu wialo zapachem stechlizny. Z góry niczym calun opadal smród gotowanej kapusty. Eks-agentka polozyla na kolanach laptop.
- Dwie zagraniczne turystki zmeczone zwiedzaniem sprawdzaja w necie, gdzie by tu cos zjesc… -
mruknela.
- Wyobrazasz sobie zagraniczna turystke, która wlazlaby w tak zasyfione miejsce!?
- No ba, czego sie nie robi w poszukiwaniu egzotyki!
Katarzyna siegnela pod stopien i namacala slot. Wtyczka pasowala. Wpiela kabel w port USB. Palce zatanczyly na klawiaturze.
- Mam polaczenie - zameldowala po chwili.
Wpisala klucz. Minelo kilkadziesiat sekund, juz myslala, ze nic z tego, ale system zdolal jeszcze ja rozpoznac. Odszukala swój program.
- No to chwila prawdy - mruknela…
Odpalila „Tajfuna”, wprowadzila trzy kolejne klucze zabezpieczen.
- Program dziala - mruknela. - Tylko wiesz, osiem lat to w informatyce cala epoka…
Kiedys lamal prawie wszystkie zabezpieczenia, teraz to zabytek.
- Nie gadaj, tylko dzialaj. Od czego zaczniemy? - zainteresowala sie Stanislawa.
- Od ciebie.
- Co prosze?
- Po prostu chce wiedziec, co rozmaite sluzby wiedza o tobie. - Palce Katarzyny biegaly po klawiaturze.
- Szlag by trafil! - syknela jej kuzynka, patrzac na ekran.
Zdjecia, dane paszportowe, adres, numery kart kredytowych, struktura dokonywanych zakupów…
- Zdaje sie, ze nikogo nie interesujesz.
Z góry zlazl spasiony kocur. Spojrzal na nie z dezaprobata i poczlapal w dól.
- Jesli tyle moga sie o mnie dowiedziec od reki… To ile moga sie dowiedziec, jesli sie zainteresuja? - warknela Stanislawa.
- Znacznie wiecej. Kazdy zostawia jakies slady. Przede wszystkim - Kasia puknela palcem w ekran -
jesli ktos tu kiedys zajrzy, natychmiast odkryje, ze poslugujesz sie falszywa tozsamoscia.
- Moja tozsamosc jest prawdziwa!
- Owszem. Lubisz sobie co kilkadziesiat lat wracac do prawdziwego imienia i nazwiska. Ale mamy tu informacje, ze przyjechalas z Etiopii, podajac sie za Polke z pochodzenia, i uzyskalas niemal od reki naturalizacje z pominieciem standardowych procedur… Nawiasem mówiac, urzedas, któremu dalas lapówke, chyba az za bardzo lubil pomagac ludziom, bo dostal niedawno trzy lata, i to bez zawiasów… Ale nie wpadli chyba na to, zeby dokladnie sprawdzac, komu pomagal.
- Khm… No cóz, chciwe bydle z niego bylo, aczkolwiek bez jego pomocy nadal musialabym uzywac mojego etiopskiego imienia Sadia… Niby troche podobne, ale…
Z dolu dobiegly kroki, na szczescie mieszkaniec kamienicy, zamiast drapac sie po schodach, powedrowal do odrapanej oficyny straszacej w podwórzu.
- Pora na nasza mala przyjacióleczke… Co my tu mamy?… Anna Czwartek. Sierota. Przezyla wypadek samochodowy, w którym zgineli kobieta i mezczyzna, jak ustalono na podstawie badan DNA, jej rodzice. Mieli falszywe dokumenty. Ich prawdziwej tozsamosci nigdy nie poznano. Krewni nieznani…
Prawdziwa data urodzenia nieznana, wiec wpisali te z wypadku. Nazwisko dali, bo wypadek byl w czwartek.
- Ze niby co?! Kto cos takiego wymyslil? Debile jacys w tych urzedach siedza! - fuknela alchemiczka.
- Do adopcji nie zostala zakwalifikowana z uwagi na niejasna sytuacje prawna.
Katarzyna próbowala odczytac informacje o sledztwie po wypadku, ale program nie zdolal pokonac wiekszosci zabezpieczen baz policyjnych. Spenetrowala tylko czesc systemu. Gdzies z góry dobiegla wiazanka przeklenstw. W któryms z mieszkan na pietrze wybuchla krótka, okraszona wulgaryzmami sprzeczka.
- Sam fakt, ze sprawa trafila do rozpracowania przez, nazwijmy to, wydzial zabójstw, wskazuje, ze nie byl to zwykly wypadek - mruknela Kasia. - Ciekawe. Zobacz to. - Puknela palcem. - Przy zmarlych znaleziono osiemset dolarów amerykanskich w zlotych dwudziestodolarówkach, monety trafily do depozytu sadowego, a potem ulegly calkowitemu zniszczeniu na skutek niewlasciwych warunków przechowywania.
- Co to za kosmiczna bzdura!? - zirytowala sie alchemiczka. - Zloto sie nie psuje! Moze przetrwac nawet miliony lat bez…
- To proste. Ktos je na chama zaiwanil, a to wpisali, bo jakos trzeba wyjasnic, dlaczego je wcielo - odburknela jej kuzynka. - Teoretycznie po dwudziestu pieciu latach zbedne dowody sadowe mozna w majestacie prawa zniszczyc i wtedy dopiero odchodza przewaly. - Westchnela ciezko. - No to pora na naszego marynarza…
Trzasnelo okno, a po chwili z podwórza dobiegl dziwny gluchy brzek, jakby tlukl sie duzy wazon.
Stanislawa zaciekawiona podeszla do okna klatki i wyjrzala.
- A niech mnie! - powiedziala. - Wyobraz sobie, ktos wyrwal kibel i wywalil na dziedziniec.
- Nie zasiadujmy sie zatem… Jeszcze chwila.
Adres, który juz znaly. Matura, studia. Papiery, uprawnienia do prowadzenia jednostek plywajacych róznych typów. Nigdzie niezatrudniony. Brak udokumentowanych zródel dochodów. Skarbówka interesowala sie nim kilka razy, ale nigdy nie doszlo do postawienia zarzutów. Powiazania rodzinne.
Katarzyna poszla tym tropem. Mezczyzna mial dwóch wujaszków, niebieskich ptaków handlujacych antykami. Zaczela badac ich transakcje i z wrazenia az jej szczeka opadla.
- Ci dwaj w ciagu pietnastu lat spylili niemal sto trzydziesci obrazów z siedemnastego i osiemnastego wieku - wykrztusila. - Nie liczac drobnicy w postaci srebrnych kielichów, lichtarzy i innych przedmiotów sakralnych. Handlowali tez antycznymi meblami.
- Moze obrobili jakas hitlerowska skrytke z lupami - wysnula teorie alchemiczka.
- Zadne z dziel sztuki nie bylo notowane na liscie strat wojennych. Wszystkie mialy, ze sie tak wyraze, czysta metryke. A wlasciwie zadnej metryki. Pochodzily ponoc z prywatnych kolekcji i wlasciciele, zgodnie zreszta z prawem, zastrzegli sobie anonimowosc.
- Choroba… Nic juz z tego nie rozumiem!
- Chyba ze rodzice tej dziewczyny tez byli w to zamieszani. Moze mieli, dajmy na to, zameczek gdzies we Francji, a w nim kolekcje, której nikomu nie pokazywali. Ci kolesie ich zabili, a potem ograbili zbiory. Teraz, po latach, dowiedzieli sie, ze dziewczyna jednak zyje, i postanowili na wszelki wypadek ja zlikwidowac - tym razem to Katarzyna sformulowala hipoteze.
- Ha! Czyli slusznie dalam mu w leb - ucieszyla sie Stanislawa.
- Czy ty nie miewasz wyrzutów sumienia? - zirytowala sie jej kuzynka. - Zarabalas czlowieka czekanem…
- Ale w obronie dziewczyny, to sie nie liczy…
- Tylko po co tacy ludzie podrózowaliby po Polsce na falszywych papierach, i to z malym dzieckiem?
- Katarzyna wolala wrócic do tematu.
- Chyba ze sami byli potomkami jakiegos hitlerowca. Dziadek nagrabil, ktos ich oskubal, ruszyli tym tropem… Albo dziadek nagrabil, schowal u siebie na Slasku, teraz Slask jest w Polsce, wiec ktos z naszych sie dobral…
- Naciagane. Zabito ich kolo Debicy.
- Mamy juz wszystko, co trzeba?
Odglosy awantury z pietra stawaly sie coraz bardziej niepokojace. Przez okno wylatywaly kolejne sprzety domowe.
- Program szuka mi jeszcze kilku rzeczy. Zaraz i tak musimy sie rozlaczyc…
- Dlaczego?
- Bo ktos, kto monitoruje aktywnosc sieci rzadowych, moze zauwazyc nasza obecnosc. Wprawdzie raczej nas nie namierza, ale… Co za duzo, to niezdrowo. Zwlaszcza ze moze jeszcze kiedys bedzie trzeba skorzystac… Lepiej nie zamykac sobie furtek.
Katarzyna wysunela koncówke kabla z laptopa i jednym pociagnieciem odczepila od slotu ukrytego pod deska.
- Gotowe, mozemy isc…
Z ulga opuscily brudna i cuchnaca klatke schodowa. Odglosy awantury szybko scichly.
Po chwili maszerowaly juz waskimi uliczkami Starego Miasta.
- Jednak te metody szpiegowskie bardzo sie rozwinely od czasów, gdy ja sie tym zajmowalam - nie mogla sie nadziwic alchemiczka.
- Bylas szpiegiem? - zdumiala sie Katarzyna. - Kiedy?
- A tak troche szpiegowalam, tyci-tyci, kilka tygodni zaledwie, podczas powstania…
- Styczniowego?
- Nie, kosciuszkowskiego. Czyli co? Dowiedzialysmy sie czegos waznego albo chociaz ciekawego?
- Dziewczyna w cos wdepnela… Jest spólka dwóch antykwariuszy. To oni wystawili mape.
- A ten zarabany?
- Nie znalazlam powiazan sluzbowych, tylko rodzinne… Byc moze to ich czlowiek od mokrej roboty, ale nie mam nawet cienia dowodu. Jesli pracowal dla tej firmy, to zadbali, zeby nie znajdowal sie na liscie plac. Bardziej mnie interesuje Anna. Sierota, która kupuje mape dostarczona przez nich na aukcje. Moze ta mapa stanowila przynete, która miala wywabic ja z kryjówki? A moze nie chodzilo o sama Anne, ale o jej przyjaciól?
- Tylko ze ona sie nie ukrywala…
- Jesli nawet znaja jej prawdziwa tozsamosc, ale nie znaja obecnej, trudno im bedzie ja odnalezc. A ja powesze jeszcze troche. Bo w przeciwienstwie do antykwariuszy i policji wiem, jak sie teraz nazywa i gdzie mozna ja odnalezc.
*
Wiktor po raz dwudziesty wczytal sie w tresc ogloszenia.
Likwidacja mieszkania po starym zeglarzu.
Mapy morskie, dzienniki pokladowe, notatki z podrózy, bron biala, ciekawe stare zbiory etnograficzne i marynistyczne.
Po raz dwudziesty rozwijal sciagniete zdjecia fantów oferowanych na sprzedaz.
- A niech mnie - szeptal.
Stary kufer, obity skóra i mosieznymi cwiekami z zasniedziala aplikacja przedstawiajaca koguta bijacego skrzydlami. Zielona flaga z czerwonym krzyzem. Szeroki tasak marynarski z wybita na glowni punca cechu platnerzy z miasteczka Alenco.
- Pulapka - mruknal.
Zaczal przegladac raz jeszcze. Dzienniki wygladaly na autentyczne, bruliony z lat szescdziesiatych, z charakterystycznymi okladkami i haslami wychwalajacymi a to socjalizm, a to czytelnictwo, a to honorowe oddawanie krwi. Zapisane róznego koloru dlugopisami, ale jednym charakterem pisma.
Odznaczenia…
Polak, który plywal po Atlantyku za glebokiej komuny? - zadumal sie. I jeszcze moze dotarl do wyspy? Naciagane… Z drugiej strony tak do konca wykluczyc tego nie mozna.
Wszystko to wygladalo autentycznie. Kilka przedmiotów z wyspy gubilo sie wsród eskimoskich wlóczni, laponskich siodel na renifery, klów morsów, foczych czaszek i innych interesujacych eksponatów, bedacych plonem niejednej wyprawy. Oferowano nawet kawalek meteorytu z Grenlandii i bryle wegla ze Spitzbergenu z odciskiem paproci.
Mimo wszystko chlopak czul niepokój. Przeszedl sie po pokoju. Zawrócil. Wreszcie ujal komórke, by zadzwonic do brata.
*
Lokalik byl raczej podrzednej kategorii. Podloga az sie prosila o mopa, plastikowe kwiatki rozstawione na stolikach nalezalo wymienic na nowe jakies piec lat temu. Lamperie luszczyly sie juz na potege. Same stoliki i krzesla tez pamietaly lepsze czasy. Katarzyna kupila sobie kawalek pizzopodobnego paskudztwa odgrzewanego w mikrofalówce i spokojnie lawirujac miedzy stolikami, dotarla w kat, gdzie Anna Czwartek skubala widelcem pierogi.
- Wolne? - zapytala i nie czekajac na potwierdzenie, usiadla naprzeciwko dziewczyny.
Ta podniosla odruchowo wzrok. Popatrzyla na eks-agentke i zaskoczona zmarszczyla brwi, usilujac sobie przypomniec, skad zna te twarz.
- Widzialysmy sie na aukcji - podpowiedziala Katarzyna. - Bylam z moja kuzynka. Siedzialysmy bliziutko, zaraz po drugiej stronie przejscia. Tylko wlosy niedawno przefarbowalam, zeby ci zbyt latwo nie wpasc w oko, gdy cie sledzilam.
W brazowych, sarnich oczach studentki blysnal strach. I doskonale. Osaczyc, skolowac… Byle tylko nie przesadzic, bo zacznie wrzeszczec lub rzuci sie do ucieczki.
- Jedz, bo ci wystygnie - doradzila kobieta z usmiechem. - Swoja droga, spróbuj kiedys pierogów ruskich z gesta wiejska smietana. Tak jadaja w Lubelskiem, na Polesiu i dalej na wschód. Niby ta sama potrawa, a nabiera zupelnie nowego, ciekawszego smaku. Swoja droga, to zabawne, bo na Ukrainie nazywaja te potrawe pierogami polskimi, a w Rosji w ogóle takich nie robia, pielmieni sa znacznie mniejsze.
- Czego pani… - wykrztusila w koncu Anna, odruchowo zaciskajac palce na widelcu.
- A tak wyczailam, kiedy nie masz zajec, i wpadlam pogadac. W zasadzie nie o aukcji i nie o antykach, ale bardziej o ich lowcach.
Na twarzy studentki odmalowal sie wyraz dezorientacji. Katarzyna ucieszyla sie w duchu. Taktyka kompletnego skolowania ofiary przynosila rezultaty.
- Antyki? Moja mapa?
- Ano wlasnie. Palantem, który cie gonil z nozem w lapie, nie musisz sie przejmowac. On, ze sie tak wyraze, juz nikogo nigdy nie bedzie gonil. Pozostaja jego dwaj domniemani, hmmm… powiedzmy, „wujaszkowie” i na nich chyba powinnas uwazac. - Agentka polozyla na blacie fotki obu handlarzy. - Przypuszczam, ze ten czlowiek nie odszukal cie z wlasnej inicjatywy, tylko na ich polecenie. A akcja z aukcja byla tylko podpucha, zeby cie wywabic z kryjówki. Siedz spokojnie na zadku i nawet o tym nie mysl - warknela, widzac, ze Anna mierzy wzrokiem odleglosc dzielaca ja od wyjscia.
- Czego pani chce?
- Wlasciwie niczego. Po prostu musze cie ostrzec. Jesli w lokalu, z którego wybiegliscie, byla kamera, policja moze cie zidentyfikowac. Klient nie zyje i moga cie podejrzewac. Troche podejrzewac, bo studiujesz geologie, a zostal zarabany czekanikiem, którego koncówka jako zywo przypomina mlotek geologiczny. Oczywiscie jesli zbadaja slady dokladniej, wyjdzie im, ze byl inny kat uderzenia, a cios zadano z wieksza sila, niz ty bylabys w stanie… Klopot w tym, ze nasze wspaniale organa scigania czasem ida po linii najmniejszego oporu i gdy dojda do wniosku, ze maja pewny trop, to juz nie chce im sie takich rzeczy sprawdzac.
- Skad pani to wszystko wie?
- Powiedzmy, ze umiem dowiedziec sie z Internetu nieco wiecej niz zwykly uzytkownik.
Lokal z wolna zapelnial sie ludzmi, ale w ich kacie nadal mozna bylo swobodnie rozmawiac.
- Ja nikomu… Uratowalyscie mi zycie.
- Cala przyjemnosc… Hmmm… Po drugie ci dwaj moga zechciec poprawic to, co spieprzyl ich krewniak, przyjaciel, wspólnik, pomocnik, pracownik czy kim tam byl. Nie chodz nigdzie sama. Nie wracaj do akademika, gdy skoncza remont. Najlepiej by bylo, gdybys przez jakis czas sie przyczaila i nie chodzila na uczelnie.
- Zblizaja sie terminy zaliczenia cwiczen… - Dziewczyna spojrzala bezradnie. - Nie moge sobie pozwolic na zawalenie roku.
- A jestes wystarczajaco obkuta? Moze umów sie indywidualnie na termin zerowy?
- Na naszym wydziale nie ma takiej mozliwosci… Egzaminy owszem, ale nie zaliczenia.
- Cholera. Wiec musisz bardzo uwazac. Gdybys miala prawdziwe problemy, tu jest mój numer. -
Katarzyna podala dziewczynie kartonik. - Zapamietaj i zniszcz, nie zapisuj. Twoje klopoty to czesciowo nasza wina, jakby co, spróbujemy pomóc. Jesli bedziesz potrzebowala sie ukryc na jakis czas, po prostu zadzwon.
- Dziekuje.
- W zamian powiedz mi jedna rzecz. Skad wiedzialas, czym zajmuje sie moja kuzynka?
Od razu rozpoznalas w niej alchemiczke…
- Czy zna pani sredniowieczne legendy Walonów?
- Nie znam. - Katarzyna pokrecila glowa. - Wiem, ze pochodzili z Belgii i byl to lud czesto wykonujacy profesje wedrownych górników. U nas na Slasku w sredniowieczu szukali zlota, w Szwecji wydobywali wegiel… Kopali kruszce oraz rudy jak Europa dluga i szeroka, az rozpuscili sie bez sladu wsród innych narodów. A ci, którzy nie wyjechali z domu, stali sie Belgami.
- Wsród tego ludu z dawien dawna byli „patrzacy w zloto” - powiedziala dziewczyna. - Ludzie, którzy szukali zlóz metali. Którzy patrzac na wzgórza i skaly, byli w stanie spostrzec poswiate ukrytego w nich kruszcu. To taki dar… Spiew mineralów. Patrzacy towarzyszyli grupom poszukiwaczy. Dzieki temu nasi przodkowie wedrowali faktycznie po calej Europie i tam, gdzie osiadali, przystepowali do poszukiwan. Poniewaz zas byli w tych poszukiwaniach skuteczni, skuteczniejsi niz inni wedrowni górnicy, kazdy wladca chetnie ich goscil, otaczal opieka i zapewnial udzialy w zyskach. To mój dar.
Widze metale w ziemi. Widze tez zloto w ludziach.
- To znaczy? - Katarzyna spojrzala na nia badawczo.
- Gdy sie obraca kruszcem, osiada on na czlowieku. Lichwiarze maja go tylko na palcach i w mózgach. Poszukiwacze na dloniach i czasem w sercach. Alchemicy maja zloto wszedzie, na dloniach, w glowie, w oczach, we krwi i w sercach… Swieca, jakby w ich wnetrzu zarzyly sie wegle.
- Ze niby co?! - Katarzyna wytrzeszczyla oczy. - Dziecko, co ty bredzisz…
- Moze mi pani wierzyc lub nie. Albo niech pani zapyta kuzynki. W kazdym razie dziekuje raz jeszcze, ze odstapily panie od licytacji. Ta mapa byla bardzo wazna dla mnie i moich przyjaciól.
Dziekuje tez za uratowanie zycia i za to ostrzezenie. - Anna schowala zdjecia i kartke z numerem do torebki.
- Ten psychol z nozem… Kontaktowal sie z toba na mejla?
- Tak. Nie wiem, skad go wytrzasnal…
- Podalas go, wypelniajac papiery przy wplacie wadium aukcji - wyjasnila Kasia. - Zapewne od dawna wspólpracowali z tym domem aukcyjnym, wiec uzyskali go bez problemu. Nie musial grzebac w hotelowym smietniku jak ja.
- Zatem prawdopodobnie znal tez mój stary adres - zasepila sie studentka. - Oraz imie i nazwisko.
- A od tego juz tylko krok do ustalenia, jak wyglada twoja mila buzia. Nie wiem, czy zdazyl przekazac komus te informacje. Jesli w cos sie wkopalas i mozemy ci jakos pomóc…
- Mysle, ze sobie poradze, ale dziekuje za troske. - Anna usmiechnela sie naprawde ladnie. - Milo spotkac kogos, kto rozumie… Jesli moge sie jakos odwdzieczyc, gdyby bylo trzeba poszukac rzadkich mineralów do eksperymentów czy cos w tym rodzaju, prosze mnie odszukac. Tu jest mój numer. -
Zapisala na serwetce.
- Ci ludzie… Jesli faktycznie sa z nim powiazani, moga byc niebezpieczni.
- Wiem. Powiedzmy, ze mam swoich ludzi, zeby z ich pomoca odeprzec atak… A jesli cos pójdzie nie tak, poprosze panie o pomoc. Zreszta niedlugo opuszcze Kraków na jakis czas.
- Tak byloby najlepiej. Hmm… - Katarzyna popatrzyla z powatpiewaniem na kawalek pizzy.
- Jesli nie ma pani ochoty, prosze zostawic, bede miala cos na kolacje.
*
Anna dlugo krazyla po miescie, starajac sie zgubic potencjalne ogony. Nie wiedziala, czy ktos ja sledzi, czy nie, a nie umiala tego sprawdzic… Udawala, ze idzie do biblioteki na Rajskiej.
Zanurkowala w zaulek, zmienila kierunek. Wyszla na Planty. Zlapala tramwaj i przejechala kilka przystanków. Przeciela Stare Miasto. Przy Starowislnej skorzystala z przechodniego podwórka.
Wreszcie uznala, ze wystarczy. Dwadziescia minut pózniej znalazla sie na swoim strychu. Pod drzwiami zawahala sie. A jesli ktos czatuje na nia juz w srodku? Ostroznie wsunela klucz w zamek i przekrecila. Pchnela drzwi, gotowa do natychmiastowej ucieczki. Ale w pokoiku bylo pusto. Takze w lazience nikt sie nie czail. Zaryglowala drzwi, wyciagnela spod poduszki laptop i zalogowala sie.
Marcel wysluchal relacji z kamienna twarza. W kazdym razie tak pokazywala marnej jakosci kamerka wbudowana w jego komputer.
- Dziwna sytuacja - podsumowal. - Nalezy przypuszczac, ze te kobiety wiedza o tobie, a moze i o nas znacznie wiecej…
- Wydawala sie zyczliwie nastawiona.
- Tego nie wykluczam. Jej informacje tez wydaja mi sie cenne. Dwaj podejrzani antykwariusze…
- Myslisz, ze moga wyprzedawac inne zabytki pochodzace z wyspy?
- Spróbuje to jakos sprawdzic. Ale jestem tego prawie pewien. Podobnie jak tego, ze to oni nas morduja. Przydaloby sie troche poweszyc.
- Jeden urzeduje w Wiedniu, drugi w Sztokholmie - odczytala dane zapisane na odwrocie zdjec. -
Troche daleko. A ten cholerny marynarz mial mieszkanie w Krakowie i drugie w Gdansku.
- Cos jakby linia… Szlak przemytu antyków Sztokholm-Wieden? Gdyby jeszcze byla na tej trasie Warszawa. - Poskrobal sie po glowie. - No nic.
- Dlaczego przyszla ci do glowy Warszawa?
- Bo i tam cos wlasnie wyplynelo… - wyjasnil jakby niechetnie. - Wiktor znalazl pewien slad.
Musimy go sprawdzic. Uwazaj na siebie, prosze.
- A jakby co? Uciekac do nich? Myslisz, ze moge im zaufac?
- Mialy uczciwe, mile twarze… Tak, wiem, to zwodnicze kryterium. Ale… Budza zaufanie. Choc trzeba pamietac, ze jedna bez mrugniecia zarabala mlotkiem marynarza, który cie gonil.
- Silna osobowosc?
- Anno… Powiedzialbym raczej, osobowosc psychopatyczna! Rozumiem, ze czasem trzeba kogos osadzic i zlikwidowac, ale ona zrobila tak bez wahania, mlotkiem w leb!
- Czyli na te dwie tez musze uwazac. A to w Warszawie? Bardzo niebezpieczne bedzie?
- Nie wiem… Ale mam pare dni na przygotowania…
Rozdzial 2
Nad Krakowem zalegl ciezki, duszny zar. Czerwiec zaczynal sie upalami. Katarzyna z trudem zaparkowala swoje auto pomiedzy dwoma minivanami i wytargala z bagaznika parciana torbe. Gorace powietrze zaparlo jej dech. Mruzac powieki, przebyla sto metrów rozpalonego do bialosci chodnika i z ulga zanurkowala w chlód i pólmrok starej bramy.
Jak oni to robili sto lat temu? - zadumala sie. Spódnice i spodnie do kostek. Swiat bez dezodorantów, bez klimatyzacji, bez kabin prysznicowych… Twardsi byli od nas czy tylko powonienie tytoniem gluszyli?
Lata temu, gdy tylko sie tu sprowadzily, alchemiczka kupila chodnik z juty i wykorzystujac stare uchwyty, przymocowala go na schodach. Drewniane stopnie zaskrzypialy rozdzierajaco pod drobnymi stopami eks-agentki i po chwili pukala do drzwi kuzynki.
Przez chwile myslala, ze jej nie zastala. Juz grzebala w raportówce w poszukiwaniu wlasnych kluczy, gdy rozleglo sie czlapanie i Stasia otworzyla drzwi najpierw na szerokosc lancucha, a chwile potem na osciez.
- Witaj - powiedziala.
Miala na sobie powyciagany szlafrok, a we wlosach papiloty. W ciagu kilku dni postarzala sie o dwadziescia lat. Wygladala jak zbyt mloda aktorka obsadzona w roli zdziwaczalej staruszki. Ale najbardziej zaniepokoilo Katarzyne co innego. Ogniki polyskujace zawsze w zrenicach kuzynki zgasly. Alchemiczka miala mocno podkrazone oczy, byla blada i wygladala na zmeczona, jakby od kilku dni nie spala.
- Co sie stalo? - zapytala zaniepokojona mlodsza z kuzynek. - Jestes chora?
- Pózniej opowiem. - Stanislawa wyraznie nie chciala o tym rozmawiac. - Co tam u nas na wsi? Jak interesy?
- Kuso, a nawet powiedzialabym, jeszcze gorzej. Powidla jakos tam schodza, zbyt na przetwory z gesiny jest mniejszy, niz przewidywalam. Kryzys, martwy sezon, w dodatku narzuty podatkowe zgola idiotyczne. Naklady inwestycyjne byly ogromne, nowe pomysly to niewypaly, ale od trzech miesiecy obroty sa na tyle wysokie, ze pojawily sie juz pierwsze zyski. Tylko ze to ciagle jeszcze zbyt malo. Ale od wrzesnia powinno cos drgnac. Za pól roku moze wyjde z dlugów. A potem sie zobaczy.
Przywiozlam ci walize próbek naszych wyrobów.
Znalezienie sie w chlodnym mieszkaniu przynioslo ulge. Katarzyna czula przyjemna gesia skórke na calym ciele. Klimatyzacja pracowala chyba na pelnych obrotach, grube mury starej kamienicy i trójszybowe okna, zaciagniete kotarami, dodatkowo chronily przed skwarem.
- Wyrobów? To swietnie. Zanies do spizarki, wybierzemy cos na kolacje. - Alchemiczka usmiechnela sie z wysilkiem, ale jej spojrzenie pozostalo nieobecne.
Stanislawa zagracila kuchnie straszliwie. Z braku spizarni wstawila w kacie potezny stuletni regal.
Katarzyna otworzyla skrzypiace drzwiczki. Odruchowo siegnela po scierke i omiotla z kurzu rzad slojów i kamionkowych garów, w których octowe i solne zalewy powoli przegryzaly mieso i warzywa…
Peczki ziól zawieszone na górze pachnialy intensywnie. W dwu gasiorach macerowaly sie owoce na nalewki. Zapach wedzonki zakrecil w nosie. Stanislawa w zasadzie nie uzywala lodówki, mieso i wedliny wisialy na kolkach. Wewnatrz szafy bylo zimno, pomyslowa gospodyni przewiercila otwór w tylnej sciance i murze kamienicy. Katarzyna poprzesuwala butelki z kwasem chlebowym i zaczela wystawiac obok swoje sloiki.
- Alchemia oprócz nudnej produkcji zlota i eliksiru niesmiertelnosci najwyrazniej posiada tez zastosowanie praktyczne - mruknela, patrzac z rozbawieniem na gasiorek, w którym leniwie fermentowaly owoce morwy.
Rozejrzala sie po kuchni i poczula uklucie niepokoju. Nie bylo jej raptem cztery dni, a ledwo poznawala mieszkanie! Kuzynka nigdy nie byla przesadna pedantka, ale teraz w kuchni panowal po prostu brud i balagan. Talerze i kubki po kawie zajmowaly spora czesc blatu. Fusy z herbaty wypelnialy fajansowa mise. Dwa opakowania po pizzy zdobily przestrzen pod stolem. Obierki z marchwi i kartofli zeschly sie i przywarly do terakoty.
Katarzyna powrzucala brudne naczynia do zmywarki, przetarla blaty i plyte kuchenki. Nim skonczyla, jej kuzynka stanela w drzwiach. Wziela juz prysznic, przebrala sie i wyplotla papiloty z wlosów.
Ale nadal wgladala nie najlepiej. Oparla sie ciezko o framuge.
- Sluchaj, moja droga, nie mozna robic wokól siebie takiego chlewika - ofuknela ja Katarzyna. -
Ogarnij sie troche, masz w mieszkaniu podloge, a nie gliniane klepisko. Jak obierasz warzywa, nie rzucaj obierków na podloge. A jesli juz musisz rzucac, to potem zamiec. I do kosza wyrzuc, a nie zgarniaj w kat… Jeszcze ci sie myszy zalegna. A te fusy w misce to co? Kompost chcesz zrobic?
- Yhymm…
- Wiesz, co zrób? Mam przeciez namiary na te mala geolozke. Nawet numer na komórke.
- Anne? Po co mi ona? - Wzrok Stanislawy stal sie mniej maslany.
- Nie ma kasy. Dasz jej stówke albo dwie, a ona ci w dwa dni mieszkanie odszykuje na wysoki polysk.
- Wlasna sluzaca? - Kuzynka usmiechnela sie lekko i wzruszyla ramionami. - Chyba odwyklam…
Zreszta po co?… Teraz juz nie sznuruje sie gorsetów na plecach. Prasuje tez sporadycznie.
- Widze.
- Wynotowalam wszystkie znane mi przepisy - alchemiczka zmienila temat. - Zeszyt oprawiony w cerate, lezy w szufladzie pod sztuccami. Znajdziesz tam troche zapomnianych dzis receptur. Czesc jest juz oczywiscie nieprzydatna, bo gdzie niby w dzisiejszych czasach zdobyc chrapy losia albo prawdziwego kaplona… Zloto i zapas tynktury sa w skrytce pod parapetem, wiesz, gdzie jest kluczyk.
Katarzyna spojrzala na nia spod oka. Rozmawialy o tym kiedys. Stanislawa martwila sie, ze zbyt dlugo mieszka juz w Krakowie. Obawiala sie identyfikacji. Bala sie sasiadów i nieuniknionego wczesniej czy pózniej pytania, jak to mozliwe, ze sie nie starzeje. Dobrze czula sie w tym miescie, po prostu zblizal sie czas, gdy bedzie musiala jak lisiczka zamiesc trop ogonem, zniknac i pojawic sie na drugim koncu swiata, z nowymi dokumentami, z nowa tozsamoscia… Wróci do Krakowa za piecdziesiat, moze szescdziesiat lat, gdy umra wszyscy, którzy mogliby ja rozpoznac. Tylko po co robila remont i wymiane mebli?
- Planujesz gdzies wyjechac? Emigracja? - zapytala Kasia.
- W pewnym sensie…
- Myslalam, ze pomieszkasz tu jeszcze jakis czas. Skoro przemeblowalas mieszkanie…
- Nie zawsze mozemy zostac tak dlugo, jak bysmy chcieli. Ja juz i tak dlugo zyje - Stanislawa popadla w dziwna egzaltacje.
Mlodsza kuzynka lypnela okiem. Teraz dopiero domyslila sie, dokad zmierza ta rozmowa.
- Jestes chora?
- Smiertelnie… - spomiedzy bladych warg dobiegl przeciagly, dramatyczny jek.
Katarzyna nie przejela sie specjalnie tym wyznaniem. Alchemiczka juz wczesniej miala tendencje do tragizowania, bywalo tez, ze popadala w nastroje hipochondryczne.
- Co ci dolega? - zapytala konkretnie Kasia. - Bylas u lekarza?
- Po co mam zawracac glowe lekarzom, skoro doskonale wiem, co mi jest? Przyjdzie nam sie rozstac, moja droga. Mieszkanie przepisze na ciebie w tym tygodniu. Musze tez wydac dyspozycje co do pochówku… Myslisz, ze biala trumna do czarnej sukni nie bedzie nazbyt melodramatyczna? Nie wiem, jakie teraz panuja zwyczaje, od dziesiecioleci nie bylam na niczyim pogrzebie.
- Zamów od razu rózowa, ozdobiona decoupage’em w blekitne jednorozce i ze zloceniami na rogach -
parsknela Katarzyna. - Albo fioletowa w czerwone kwiatki. Nie bierz teczowej, bo pomysla, ze lesbijka. A jak biala, to wylacznie w czarne paski, desen jak zebra. Na ostatnia droge zagramy lambade na skrzypcach. Bedziesz miala taki pogrzeb, ze wszyscy sasiedzi nieboszczycy pekna z zazdrosci. A do trumny proponuje kusa koronkowa koszule nocna, na to rózowe bolerko z futerka i ponczoszki kabaretki. To bedzie szczyt aktualnej mody i elegancji.
- I jeszcze biale kozaczki? - Stanislawa po raz pierwszy leciutko sie usmiechnela.
- Biale?! Skad tak glupi pomysl? Fuj! Obciach i wiesniactwo! Tylko i wylacznie zlote, zreszta beda pod kolor do tipsów. No, ewentualnie trampki w czaszki, przyda sie odrobina powagi, w koncu pogrzeb odbedzie sie na cmentarzu.
- A nie moga byc rózowe baletki? - Stasia usmiechnela sie jakby wyrazniej.
- W zadnym wypadku, to dobre dla gejów. I koniecznie zamówimy ci podswietlany nagrobek z odtwarzaczem na fotokomórke, zeby w nocy nucil przechodniom: „Wstan, powiedz: nie jestes sam”.
Przestan jojczyc! Co konkretnie ci dolega?
- Trad.
- Noz jasna cholera, tez wymyslilas! Skad niby trad… A faktycznie, bylas w Etiopii, a to dranstwo ma okres inkubacji do siedmiu lat, zanim wystapia objawy. Dobra, niech bedzie trad. Bywa i tak.
Tylko co z tego? To sie obecnie leczy. Co ja mówie, to sie leczy od dobrych osiemdziesieciu lat!
Mamy antybiotyki. Zreszta jeszcze przed antybiotykami umiano go pokonac! Sulfamidami czy jakos tak…
- Alchemiczny trad - uscislila ponuro Stanislawa. - Ze zwyklym bym sobie poradzila.
Ale to jest nieuleczalne swinstwo…
- Ze niby co?
Zamiast odpowiedziec, Stanislawa podwinela szeroki rekaw bluzki. Jej przedramie szpecilo kilka jadowicie zielonych plam. Najwieksza byla wielkosci jednogroszówki.
- Co to, u diabla, jest? - zdumiala sie Katarzyna. - Wyglada jak plesn…
- Wyrok - westchnela ciezko Stanislawa.
- Nie przesadzaj, grzybice sie leczy!
- To nie jest grzyb. To krystalizacja - mruknela kuzynka. - Alchemiczny trad, tak to nazywano w moich czasach. Tak mi sie przynajmniej wydaje po objawach.
- Krystali… co!? - Kasia wytrzeszczyla oczy.
- Mineralizacja tkanki. Cialo zamienia sie w kamien.
- Nie gadaj bzdur, to niemozliwe… Hmm… No, ewentualnie oparzenia kwasem fluorokrzemowym, on scina wode w krzemionke, ale nie na zielono przeciez… Nie, to wykluczone -
rozwazala na glos agentka. - Zreszta co tu gdybac, przyjrzyjmy sie temu dokladniej…
Katarzyna przeszla do przedpokoju. Sciagnela z pawlacza drewniane pudlo z mikroskopem po Sedziwoju.
Przeniosla je do gabinetu i ustawila na biurku. Odpakowala. Sprzet mial swoje lata, konkretnie, ze sto piecdziesiat. Pamietal czasy pionierskich badan doktorów Listera i Hansena. Zmontowala go i zamyslila sie na chwile.
- Moze i nie jest to najnowszy model, ale szklo utlenia sie chyba na tyle powoli, ze jesli któras soczewka nie jest peknieta, to i owo da sie zobaczyc. A jesli bedzie za slaby, kupimy cos lepszego.
Pokaz no te reke…
Stanislawa z obojetna mina wyciagnela przedramie. Katarzyna skubnela powierzchnie zmiany peseta i oddzieliwszy cieniutki zielony kawalek, przeniosla go na szkielko. Wsunela je pod obiektyw urzadzenia. Zapalila lampe, zeby lusterko umieszczone ponizej zlapalo wiecej swiatla. Spojrzala i natychmiast, w jednej chwili, zrozumiala, ze kuzynka wcale nie przesadza.
- Co to jest, do diabla!? - syknela.
W studwudziestokrotnym powiekszeniu zobaczyla cos, co wygladalo jak klebek szklanej waty, tyle ze jadowicie zielonego koloru. Ujela igle preparacyjna i manipulowala nia przez chwile, rozdrabniajac próbke.
- Juz wiem! To chyba naczynia wlosowate, których zawartosc ulegla krystalizacji - powiedziala wreszcie. - Jakis czynnik rozpuscil sie we krwi, po czym skrzep ograniczyl jego rozchodzenie sie.
Ale co sie stalo z reszta tkanki? Wyparowala czy cos ja wyzarlo? Nie widac zadnych bakterii, ale na tym sprzecie duzo nie zobaczymy… Hmm… Kwas fluorokrzemowy w zasadzie pasuje. Scial krew i stracil reagentnosc. Reszta po prostu rozlozyla sie… Ktos cie dzgnal strzykawka z tym dranstwem…
- Ja wiem, co to jest - powiedziala Stanislawa z uporem. - Sieje zielonymi plamami przez kilka, czasem kilkanascie miesiecy. Potem atakuje mózg i do piachu… Jeden z uczniów Setona tak sie wykonczyl. To uboczny skutek zajmowania sie alchemia.
- To znaczy?
- Nasza choroba zawodowa. Wiesz, alchemia to nie tylko nauka, to dotkniecie nienazwanego, naginanie osnowy rzeczywistosci. To wybieranie golymi rekami rozzarzonych wegli z tygli stworzenia… -
Stasia znowu popadla w stan egzaltacji.
- Ekstra… I powiadasz, ze czasem pojawiaja sie efekty uboczne?
- Cos jak oparzenia prometejskim ogniem. - Stanislawa usmiechnela sie smutno. -
Tradycyjna medycyna sobie z tym nie poradzi. Sedziwój i Seton szukali na to lekarstwa, bez skutku.
Próbowali wypalac znamiona siarka, goracym olejem, rozzarzonym pogrzebaczem, ale to chyba tylko przyspieszalo rozwój choroby.
- Ale to jakas bzdura! Chociaz… Hmm… Trzeba by zapytac lekarza, moze sa bakterie, które jako produkt uboczny przemiany materii wytwarzaja kwas… Nie. Same by od tego zginely, chyba ze ich tkanki nie zawieraja wody, tylko, dajmy na to, plynne fluorosilikony - rozwazala na glos Katarzyna.
- Tylko w takim przypadku to bylby jakis syf z kosmosu, bo zycie na Ziemi opiera sie na weglu, a nie na krzemie. Czyli zwykly antybiotyk tu nie pomoze, ale zabójcza jest dla nich prawdopodobnie woda.
- Ona nie pomaga - westchnela alchemiczka. - Woda, alkohol, oliwa, ogien, sole metali…
Wypróbowali wszystko. Nawet relikwie.
- Jest piec glównych przyczyn chorób. Uraz, zakazenie, zatrucie, degeneracja lub geny…
Teoretycznie, z punktu widzenia fizyki, przemiana olowiu w zloto jest mozliwa, wymaga jednak rozbicia jadra atomowego. Powinna sie przy tym wydzielac energia i przynajmniej teoretycznie mordercze promieniowanie. Tyle ze napromieniowanie nie daje takich efektów. Hmmm…
- Zloto alchemiczne, uzyskane z olowiu, zawiera sladowe ilosci pierwiastków promieniotwórczych -
przypomniala Stanislawa. - Jest przez pewien czas lekko radioaktywne. Sedziwój zbadal juz w dwudziestym wieku, ze to jakis nietrwaly izotop polonu, po najdalej kilku tygodniach nie ma po nim sladu. Zreszta nie spozywam tego, a przez skóre…
- Wlasnie na skórze masz rzut. Ale zatrucie polonem wyglada inaczej. Radiacja…
Bakterie zmutowaly? Nie, to niemozliwe - Katarzyna szukala na glos rozwiazania zagadki.
- Trad alchemiczny - powtórzyla Stanislawa. - To sie nam przytrafialo. Slyszalam o kilku przypadkach. W naszym kraju o jednym.
Katarzyna zagryzla wargi.
- Czy bylo tak, ze ktos zachorowal, ale przezyl?
- Nikt. Ale tez nikt sie tym nie zarazil od kogos innego. To sie po prostu pojawialo… U tych, którzy wydarli naturze tajemnice transmutacji metali - znów popadla w patos.
- Zatem nie odnajdziemy zadnej uzytecznej wiedzy w pismach dawnych alchemików.
Lekarstwo, jesli istnieje, musimy znalezc samodzielnie? - Katarzyna wolala sie upewnic.
- Dobre pytanie… Naprawde dobre pytanie. - Stanislawa zapatrzyla sie apatycznie w przestrzen. -
Zetknelam sie w zyciu tylko z jednym przypadkiem tej choroby, o innych mi opowiedziano. Ale juz nasi poprzednicy opisali symptomy. Od czasów Nicolasa Flamela do moich minelo niemal dwiescie lat. Od czasów Setona do dzis uplynelo kolejne trzysta.
Alchemia zajmowaly sie setki powaznych uczonych. Moze ktos znalazl juz remedium.
Katarzyna spojrzala na nia zaskoczona.
- Sadzisz, ze… Ze moze byc jeszcze ktos? Ze nie tylko Sedziwój poznal sekret tynktury?
Ze po naszym miescie krazy jeszcze ktos, kto pamieta twoje czasy? - zdumiala sie.
- Po miescie chyba nie. Dominikanie kiedys bawili sie alchemia, ale którys z papiezy im zakazal.
Ale po swiecie? Kto wie… Przeciez szkól alchemicznych w Europie bylo wiele. Sporo oszustów, troche ludzi, który poszli w strone chemii i zafascynowani nauka, zarzucili badania poza nia wykraczajace. Ale z pewnoscia byli tez inni, którzy zlamali sekret uzyskania czerwonej tynktury.
Znam tylko niewielki ulamek dziejów alchemii. Wiele szkól utrzymywalo swoje sekrety w tajemnicy.
Wiele z nich nie afiszowalo sie, dzialali w ukryciu, nie szukajac rozglosu. Wiele pism przepadlo w zawierusze dziejów. Ci inni mogli na to zapadac. Z pewnoscia szukali leków. Moze znalezli.
- Czy pomoga nam, jesli sie do nich zglosimy?
- Tak sadze. - Stanislawa usmiechnela sie jakby z zazenowaniem. - Z alchemikami bywalo tak jak w kazdym zawodzie. Mamy kumpli z pracy. Jednych lubimy, innych nie znosimy. Ale z drugiej strony -wszyscy jakos jestesmy odpowiedzialni za, eee… nazwijmy to, etos zawodu i zaklad pracy. Istnieja wartosci nadrzedne. Mozemy nie lubic tych pracujacych przy sasiedniej obrabiarce, ale gdy spostrzezemy, ze kociol parowy przy ich lokomobili sie grzeje, to przeciez ostrzezemy… Bo jak strzeli, to ludzie moga zginac, a produkcja stanie na cale tygodnie.
- Aha… - mruknela Katarzyna. - Pracowalas w fabryce naprawde daaaawno temu.
- Skad wiesz?
- Bo juz nie mamy obrabiarek z napedem parowym. OK. to juz mam pewna jasnosc, trzeba odnalezc innych alchemików, nawiazac kontakt… Do roboty. Czy mozesz mi cos doradzic? Wiesz, jak ich szukac? Potrzebuje chocby minimalnego punktu zaczepienia.
Stanislawa nie odpowiedziala, tylko rozlozyla bezradnie rece i usmiechnela sie z melancholia, jakby zwatpila juz w mozliwosc ratunku.
*
Dochodzila dziesiata. Po porannym szczycie warszawskie ulice staly sie nieco mniej zakorkowane.
Motor Marcela przeslizgnal sie bez trudu zaulkami Woli. Dzien byl przyjmie chlodny, po niebie sunely nieliczne chmury.
Dluga chwile obaj bracia obserwowali budynek. Kamieniczke zbudowana w latach trzydziestych w ramach Robotniczej Spóldzielni Mieszkaniowej „Kolo”. Gdy powstawala, byla przykladem najnowoczesniejszych rozwiazan architektonicznych. Teraz, osiemdziesiat lat pózniej, nadal prezentowala sie calkiem sympatycznie. Na wysokosci drugiego pietra widac bylo rozwieszone stare przescieradlo i zdobiacy je napis krzyczacy wolami: „mieszkanie na sprzedaz”.
- Niby wszystko sie zgadza - mruknal Marcel.
- Nic sie nie zgadza - odburknal starszy brat. - Pomysl, ile tu, w Warszawie, antykwariatów i antykwariacików. Wszystko, co stare i cenne, mozna w nich spylic jesli nie od reki, to szybko i za niezle pieniadze. Rzut kamieniem stad jest gielda, gdzie w niedzielne poranki handluja antykami i starociami. Do tego w sierpniu w Gdansku odbywa sie Jarmark Dominikanski. Mozna zapakowac bagaznik samochodu po brzegi, na miejscu wylozyc fanty na stolik i opchnac bogatym niemieckim turystom.
- Moze najcenniejsze rzeczy dal do antykwariatów, a kasy potrzebuje przed wakacjami?
Zreszta mieszkanie jest na sprzedaz, moze musi je opróznic w okreslonym terminie?
- Raczej nie, skoro nadal jest na sprzedaz.
- Wchodzimy i pukamy czy odpuszczamy sobie?
Podeszli do drzwi klatki. Wewnatrz bylo pusto. Wdrapali sie na pietro.
- Numer siedemnascie - przypomnial starszy z braci.
Dzwonek nie dzialal. Marcel chcial zapukac, ale drzwi po pierwszym uderzeniu klykciami ustapily miekko. Wymienili spojrzenia. Ostroznie pchnal. Uchylily sie. Ujrzeli miniaturowy przedpokoik, na wprost wejscia byla kuchnia. Drzwi po lewej prowadzily do lazienki, drzwi po prawej do saloniku…
Stali w progu, wsluchujac sie w cisze panujaca w mieszkaniu. Ulica przejechal tramwaj. Mlodszy z braci ostroznie pchnal lufa drzwi lazienki. Pomieszczenie bylo ciemne, ale zbyt ciasne, by ktos mógl sie w nim ukryc. Kuchnia tez byla pusta, ale Wiktor na wszelki wypadek wskoczyl do niej i zajrzal do stojacych szafek. Zawieraly tylko garnki.
Pozostal salonik i przylegajaca do niego mikroskopijna sypialnia. Wnetrze pomieszczenia zostalo spladrowane. Ksiazki pozrzucano z regalów. Po podlodze walaly sie potluczone muszle, rozdeptane suszone kraby i inne morskie pamiatki oraz pudelka, z których je wyrzucono.
- Czegos szukali - mruknal Marcel. - Myslisz, ze chodzilo o wyroby pochodzace z wyspy?
- Kto wie…
Z sypialni dobiegl jek. Weszli ostroznie, ze spluwami w dloniach. Do kaloryfera przykuty byl chlopak, na oko sadzac, pietnasto-lub szesnastoletni. Twarz mial zaklejona plastrem. Gapil sie na nich przerazony. Wiktor pochylil sie i ostroznie uwolnil mu usta.
- Kim jestescie? - wychrypial przykuty.
- Wpadlismy zgodnie z zapowiedzia przeslana na mejla, zeby obejrzec antyki z oferty, ale zdaje sie, niewiele zostalo do obejrzenia… - mruknal Wiktor. Wyciagnal etui z zestawem narzedzi dentystycznych i dluga chwile grzebal w zamku kajdanek. - Co tu sie stalo?
- Bylo ich pieciu - wyjasnil chlopak. - Myslalem, ze to panowie, tylko godzine wczesniej. Na dzien dobry dali mi w zeby i skuli. Pytali o dziadka… Przeryli wszystko…
- Dziadka? - podchwycil Marcel.
- To mieszkanie po dziadku - wyjasnil chlopak. - Przebralismy rzeczy, pamiatki zabralismy, reszte chcielismy spylic, mamy dlugi - dodal jakby ze wstydem.
- Nie wy jedni - westchnal Wiktor, uwalniajac mu druga reke. - Wyglada na to, ze sie spóznilismy. I chyba mielismy troche szczescia, ze sie sporo spóznilismy…
- Dziekuje. - Uwolniony zaczal rozcierac nadgarstki.
Obmacal tez zebra. Krzywil sie przy tym. Otaksowali go wzrokiem. Nie udawal, faktycznie niedawno dostal niezly lomot.
- Kim byl panski dziadek? Dokad podrózowal? - zaciekawil sie Marcel.
- Zrobil kase jeszcze za komuny, mial kilka szklarni. Zawsze bylo go stac na niezle auto i jacht.
Najpierw plywal po Mazurach, potem po Baltyku i dalej. Ale niewiele opowiadal o swoich podrózach.
Nieczesto sie widywalismy… Rozwiódl sie z babcia wiele lat temu. Prawie nie utrzymywalismy kontaktów. Wiecie, jak to jest - w glosie chlopaka zadrzal zal. - On tyle plywal, Norwegia, Islandia, wybrzeze Kanady. A ja… Nigdy mnie nie zabral. Ja chcialem… Z moja dziewczyna, moze gdybym zabral ja na taka wyprawe… - rozkleil sie. - Ulozyloby sie… A tak…
Przeszedl do saloniku i na widok zniszczen stanal jak wryty, a potem zaczal klac w zywy kamien.
- Oferowal pan dzienniki pokladowe przodka - zauwazyl mlodszy z braci. - Czy…
- Zaiwanili, cholerni zlodzieje! Tam staly. - Chlopak wskazal pusta pólke. - To bylo tak z pietnascie brulionów z datami, miejscami, które odwiedzil, jakies ponotowane dlugosci i szerokosci geograficzne, rysuneczki olówkiem. Mapki, planiki.
- Zakladam, ze nie zrobil pan sobie skanu ani na przyklad nie odfotografowal pan zawartosci? -
zapytal starszy z braci.
- Nie…
- No to po ptokach - westchnal Marcel. - Chyba nic tu po nas. To robota dla policji…
Wiktor pochylil sie i podniósl z podlogi ksiazke oprawiona w skóre. Otworzyl na pierwszej stronie.
Krótkie opisanie cechów rzemieslniczych naszej wyspy, z podaniem informacji historycznych o ich dziejach - glosil tytul. Rif 1887.
- Jedna przegapili - mruknal. - Ile za ten wolumin?
- Bo ja wiem? Dacie cztery dychy? Chociaz nie, cos za uwolnienie wypadaloby spuscic.
Dwie dychy - wyznaczyl cene chlopak.
Wiktor bez slowa odliczyl dwa banknoty i schowal tomik do torby.
- No cóz, zbieramy sie… - westchnal mlodszy z braci. - Chyba powinien pan wezwac policje…
- Naradze sie z ojcem i pewnie tak zrobimy…
Pozegnali sie i wyszli. Byli juz prawie na parterze, gdy chlopak wychylil sie przez barierke.
- Panowie… Moge jeszcze na chwile prosic? Zawrócili.
- Co sie stalo? - zapytal Marcel.
- To chyba wazne… Tego tu nie bylo - wyjasnil chlopak, wskazujac budzik stojacy wsród szpargalów na blacie kuchni… Widzialem podobny w necie, tamten mial wbudowana minikamere!
Patrzyli przez chwile na zegar. Byl brudny, ale wygladal jakos zbyt swiezo. Jakby pobrudzono go szybko i niestarannie.
- Moze kamera, moze bomba - syknal Marcel. - Ale pewnie kamera, a ustawiony akurat tak, ze filmuje kazdego, kto wchodzi… I jak znam zycie, nie tylko cyka, ale tez przekazuje informacje, bo chyba nie liczyli, ze wróca i go wykradna? Cofnijcie sie - poprosil.
Ujal urzadzenie i uzywajac srubokreta, szybko zdemontowal tylna scianke. Tuz pod plastikiem ukazalo sie skomplikowane uzwojenie anteny i plytka drukowana.
- Gdzies w odleglosci kilkuset metrów jest odbiornik - syknal. - Ta bzdzina zapewne przekazywala obraz w czasie rzeczywistym. Teraz pytanie, czy ktos nas caly czas obserwowal, czy moze jest tam tylko rejestrator.
- Jesli obserwowal, to juz po nas ida - syknal Wiktor. - Gdy wyjdziemy, zamknij drzwi i nie podchodz do nich. W razie strzelaniny zadzwon natychmiast po policje… - polecil wlascicielowi.
- Sure! Tylko telefon mi rozwalili… Stacjonarny tez. Bede krzyczal przez okno czy jak…
Wyjrzeli ostroznie na schody. Pusto, cicho, martwo… Marcel zszedl ostroznie na parter i wyjrzal na zewnatrz. Rozlozyl rece. Brat dolaczyl do niego.
- Nikogo?
- Na to wyglada.
Wyszli ostroznie na ulice. Opodal przechodzila paniusia z pieskiem. W zasiegu wzroku parkowalo kilka aut, ale chyba nikt nie siedzial w srodku.
- Idziemy? Czekamy? - zapytal mlodszy.
- Kazda minuta zwieksza ryzyko! Idziemy.
Wyszli i szybko zanurkowali za róg. Zaulek, plot wykopu, doszli na przystanek. Nikt ich chyba nie sledzil.
- Wiedza, jak wygladamy, ale my nie wiemy, jak wygladaja oni - mruknal Marcel.
- Gdyby chcieli nas zabic, juz by to zrobili… Moze akurat nikt nie siedzial przy monitorze. Moze przyszlismy na tyle szybko po napadzie, ze nie zdazyli jeszcze rozlozyc i skonfigurowac sprzetu w swojej siedzibie… Moze po prostu chcieli zobaczyc, kto jeszcze wpadnie ogladac antyki.
- Znaja nasze twarze…
- Trzeba sie z tym liczyc. Ale mogli nas dyskretnie sfilmowac jeszcze w Krakowie, na tamtej aukcji.
Nie podoba mi sie to. Jakby zaciskala sie wokól nas petla… - westchnal Wiktor.
- Moze lepiej wyslac mame na wakacje do Kanady?
- O ile zechce leciec… A na razie zmywamy sie, szybko.
Motor stal tam, gdzie go zostawili. Zapakowali sie i ruszyli na Bemowo. Na parkingu przed marketem Wiktor zaparkowal.
- Czemu tu stajemy? - zapytal brat.
- Bo ksiazki nie bylo na zdjeciach oferowanych przedmiotów, w dodatku nie bardzo pasuje do zestawu.
Po co jakiemus zeglarzowi opowiesc w jezyku, którego nikt nie umie odczytac? Pokaz ten wolumin.
- Myslisz, ze ma pluskwe, tak jak ta zdobyta przez Anne? - Marcel wyciagnal tomik z torby.
- Yhym…
W jednym miejscu ktos odkleil wyklejke i podwazyl krawedz skóry. Warstwy tektury okladki rozdzielono. Wiktor wyrwal ze srodka jakies elektroniczne ustrojstwo i dlugo wyciagal miedziane kabelki uzwojenia anteny.
- Ty to masz leb! - pochwalil Marcel. - Myslalem tak: wpadli do mieszkania, zrobili demolke, wyszli. A ty zalapales, ze podlozyli spreparowany tomik. Tak czy inaczej, miales racje. To byla pulapka. Dlaczego sie nie zatrzasnela?
- Bo liczyli, ze doprowadzimy ich do reszty. Nie wiedza zapewne, ile nas pozostalo…
- Swoja droga, to zadziwiajace - mruknal Marcel.
- Co cie dziwi?
- Ten kolo w spladrowanym mieszkaniu. Moze sie z dziadkiem nie kochali, ale tak beztrosko wyprzedawac zbiory po przodku? Barbarzynstwo i glupota…
- Ludzie róznie do tego podchodza… My… My mamy swiadomosc swojego pochodzenia. Kazdy przedmiot pozostawiony nam przez poprzednie pokolenia jest jak relikwia, zwlaszcza ze jako emigranci cenimy kazdy okruch pochodzacy ze starej ojczyzny. Ale masa ludzi zyje z dnia na dzien. Wielu nie zna nawet imion swoich pradziadków, nie interesuje ich historia, dzieje rodu… - rozwazal Wiktor. -
Dobra, jedziemy do domu?
*
Promienie slonca przedzieraly sie przez rolety. Kraków zastygl w upale.
Kobiety zasiadly do stolu nakrytego haftowanym ukrainskim obrusem. Samowar zaspiewal, okrywajac sie para. Kroily twardy wloski ser nozykiem z damascenskiej stali. W taki upal lody w porcelanowych czarkach nabieraly szczególnego smaku…
- Podsumujmy - zaproponowala Katarzyna. - Chorujesz na cos, na co zapadaja alchemicy. W twoim mniemaniu choroba jest nieuleczalna. Byc moze inni alchemicy maja na to lekarstwo. Nie wiemy jednak, czy…
- …czy na swiecie poza mna sa jeszcze jacys alchemicy - podsumowala ponuro Stanislawa. - A jesli sa, z pewnoscia egzystuja tak jak ja, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi. Odnalezienie ich to jak szukanie igly w stogu siana. Robota na lata, wynik watpliwy… A ja… nie wiem, czy dozyje zimy. Raczej nie.
Szafkowy zegar wybil dziesiata rano. Gong zabrzmial zaskakujaco ponuro. Katarzyna az sie wzdrygnela.
- Potrzebujemy jakiegos punktu zaczepienia. W twoich czasach bylo zapewne kilku liczacych sie mistrzów. Czy wiesz, gdzie przebywali, jakich mieli uczniów?…
- Wiekszosc z tych, o których slyszalam, zginela. Uczniów Setona przygarnal Sedziwój. Z tych dwu szkól dzis zyje juz tylko ja… Znalam Grzegorza Honauera, ale zostal powieszony… Zreszta nie wiem nawet, czy byl prawdziwym alchemikiem. Sto lat pózniej Giuseppe Balsamo vulgo Cagliostro twierdzil, ze ma kamien filozoficzny, ale moim zdaniem takze byl marnym hochsztaplerem i tez juz nie zyje. Nie slyszalam, zeby mial jakichkolwiek uczniów. Choc z drugiej strony zalozyl loze masonskie rytu egipskiego… Memphis-Misraim.
- Ekstra. Zatem zlapiemy zywego masona odpowiedniego rytu, wrzucimy do piwniczki…
Katarzyna ukroila sobie porcje sernika, a widzac pusta filizanke, nalala kuzynce nowa porcje aromatycznej kawy.
- Jednym ze swiatowych centrów sztuki alchemicznej byla zawsze czeska Praga - rozwazala Stanislawa.
- W latach trzydziestych dwudziestego wieku dzialalo tam nawet oficjalnie zarejestrowane towarzystwo alchemiczne. Tylko czy byli to prawdziwi alchemicy? My raczej unikalismy nadmiernego rozglosu. Problem w tym, ze po wojnie byl to kraj komunistyczny…
- Socjalistyczna Czechoslowacja chyba wolala wydobywac zloto naturalnymi metodami w Sudetach -
mruknela Katarzyna. - Slyszalam, ze w Zlatych Horach po wojnie uzyskali kilka ton dzieki osuszeniu sredniowiecznych jeszcze kopalni kruszcu… W kazdym razie jesli tam przetrwalo jakies alchemiczne bractwo, to chyba wylacznie w glebokiej konspiracji.
- Nie to mialam na mysli - westchnela jej kuzynka. - W dawnych wiekach bywalo, ze niektórzy z nas, oczywiscie ci slabi duchem, szli na zold do wladców niegodziwych, których dwory uczciwy czlowiek omijal szerokim lukiem. Dlatego nie wykluczam, ze w czasach nam blizszych kogos mogly skusic czerwone gwiazdy, sierp i mlot… Trzeba bedzie uwazac. W kazdym razie minelo cwierc wieku, nawet jesli nic nie przetrwalo, cos moglo sie odrodzic.
- Jedziemy do Pragi?
- Sama nie wiem… - westchnela Stanislawa.
- Jesli przyjedziesz do jakiegos miasta, czy bedziesz umiala odnalezc miejscowych alchemików? To znaczy czy macie jakies tajne sposoby skomunikowania sie?
- Jesli masz na mysli system sekretnych znaków malowanych na scianach, tajemne gesty i tak dalej, to nie. Ale jest jedna mozliwosc. Sedziwój dawniej czesto tam bywal. On wszedzie mial przyjaciól.
Moze spotykal sie z miejscowymi alchemikami. Zmienial tozsamosci, ale ciekawily go przeciez te sprawy. Trzeba przejrzec jego notatki. Niewykluczone, ze mial tam jakas skrzynke kontaktowa, konspiracyjny punkt spotkan, czy jak to sie tam w waszym szpiegowskim jezyku nazywa.
*
Pukanie do drzwi wyrwalo Anne z zamyslenia. Poczula chlód w zoladku. Wyjrzala ostroznie przez judasza. Zarówka na szczescie dobrze oswietlala podest. Dziewczyna odetchnela z ulga. To tylko wlasciciel garsoniery… Otworzyla drzwi. Staruszek przywital sie zdawkowo i przez chwile ciezko sapal. Wdrapanie sie piec kondygnacji po stromych schodach bylo dla niego sporym wysilkiem.
- Napije sie pan wody albo herbaty? - zaproponowala.
- Wody, jesli mozna prosic…
Nalala mu do szklanki. Usiadl ciezko na krzesle i wypil zawartosc trzema dlugimi lykami.
- Tu jest czynsz. - Wreczyla mu naszykowana od paru dni koperte. Nawet nie liczyl, tylko schowal do kieszeni.
- Ciezko? - zagadnal.
- Wszystkim dzis jest ciezko. Kryzys mamy. - Wzruszyla ramionami.
- Tak, kryzys - westchnal. - A ty sama siedzisz, zadnego milego chlopaka… Bys sie zakrecila przy tym przystojniaku, co cie tu czasem odwiedza, o tym mówie, co na motorze jezdzi.
- Moze kiedys sie zakrece. - Usmiechnela sie.
- Madra jestes, co nagle, to po diable, zauroczenie jest jak wiosenna burza. Przyjdzie i odejdzie.
A tak kumplujecie sie i moze z czasem cos dojrzeje… Ladniutka jestes, pewnie i jemu sie spodobasz. Moze i on musi dojrzec do uczucia.
- Ladniutka? - Wzruszyla ramionami.
- Wiem, co mówie. - Poprawil okulary. - Buzia mila i figure masz taka… Szczuplutka jestes jak lalka Barbie prawie.
„To z niedojadania” - chciala odpowiedziec, ale ugryzla sie w jezyk.
- Jakby cie umalowac odpowiednio, tobys mogla robic konkurencje tej Ukraince, co to sie operacjami na lale zrobila…
- Valeria Lukianowa - podpowiedziala. - Tylko zeby ja nasladowac, nogi mam o dwadziescia centymetrów za krótkie. No i z kilogram silikonu potrzeba tu i ówdzie wszczepic. Poza tym to glupota. Po swiecie jezdzi, ma kupe fanów i niezle dochody tylko za to, ze przypomina plastikowa zabawke. Ale biologii nie oszuka. Za kilka lat cialo sie zbuntuje. I co wtedy zrobi? W kazdym razie mam zupelnie inne ambicje.
- I slusznie chyba. Nie ma co poprawiac tego, co naturalne. A ladna jestes, gibka. Nie to, co moje wnuczki, zapasly sie jak gesi. Ech, gdy bylem mlody, studiowalem, pamietam, byla taka dziewczyna, podobna do ciebie troche, siostra kumpla. Kiedys poszlismy cala grupa, wypilismy troche za duzo piwa i zatanczyla dla nas w restauracji na stole. W ubraniu oczywiscie, ale i tak byl z tego niemozebny skandal. Kierownik milicje wezwal. A czasy takie byly, ze chcieli nas z uczelni wywalic za burzuazyjny tryb zycia i rozklad moralny. - Usmiechnal sie do wspomnien mlodosci.
Wstala z krzesla, wskoczyla na blat i zastepowala. Mebel jeknal, zatrzeszczal, ale wytrzymal.
Staruszek patrzyl na nia rozanielony, a jego oczy naraz odzyskaly troche dawnego blasku.
Pomarszczona dlon odruchowo zaczela wystukiwac rytm na oparciu krzesla.
- Dobra z ciebie dziewczyna - szepnal, gdy skonczyla i odrobine zasapana zeskoczyla na podloge.
Pogadali jeszcze chwile i poczlapal na dól. Dopiero gdy wyszedl, spostrzegla, ze pod oprózniona szklanka po wodzie zostawil jej banknot stuzlotowy.
- Napiwek dla striptizerki, która nawet sie nie rozebrala - mruknela, czujac dziwna mieszanine rozbawienia i zazenowania.
*
Dochodzila trzecia po poludniu. Upal nieznacznie zelzal. Plantami przejechal tramwaj. Stanislawa znowu zmienila kuchnie w laboratorium, przygotowywala jakies masci na bazie sprowadzonego z Ukrainy mumio. Gorzko kadzidlana won kaukaskiego bituminu zdawala sie przenikac caly dom.
- Wariactwo - mruczala pod nosem Katarzyna, wertujac w sypialni grube woluminy pamietników i notatek po alchemiku. - Kontakt? Po tylu latach?
Tu i ówdzie na pozólklych kartach natrafiala na informacje tego typu. Na wielkim bazarze w Kairze, w poblizu trzeciej bramy po stronie pólnocnej kreci sie jednooki garbus o imieniu Idris. Ma dostep do alchemika Salima, który potrafi uzyskac gietkie szklo - glosila notatka sporzadzona w roku tysiac osiemset dwudziestym drugim. W Paryzu, w kawiarni przy Rue des Archives nalezy zapytac o Boska Isabel. To emerytowana prostytutka, lat okolo osiemdziesieciu. Posiada kontakty z dostawcami absyntu i narkotyków, ale przez nia mozna dotrzec takze do alchemika zwanego Hector Wielki. Jego specjalnoscia jest podobno woda, która nie zamarza - zanotowal szescdziesiat lat pózniej.
- Po co mu to bylo? - zastanawiala sie Katarzyna. - Jesli babka mogaca naprowadzic na trop miala osiemdziesiat lat, to najdalej po dekadzie ten kontakt zrobil sie juz nieaktualny…
Wszystko to wydawalo sie kompletnie bezuzyteczne… Bylo kilka adresów w Pradze. Te z siedemnastego i osiemnastego wieku pominela. Dziewietnastowieczne sprawdzala po kolei. Dwa antykwariaty, nie pozostal po nich slad, zburzono nawet budynki, w których sie miescily. Trzy firmy jubilerskie zmiotla komuna. Juz sie nie odrodzily. Bylo tez kilka namiarów na uczonych zydowskich… Ci zapewne przepadli bez sladu w piekle obozów koncentracyjnych.
- I co? Masz jakis trop? - Stanislawa stanela w drzwiach.
Usmarowala rece „górskim woskiem”, brazowo-czarne plamy znaczyly gesto jej przedramiona. Katarzyna, urodzona w dwudziestym wieku, nie mogla wiedziec, ze oklady przypominaja zaschniete strupy czarnej ospy, ale jej kuzynka wzdragala sie, ilekroc jej wzrok napotkal lustro…
- Adres i haslo. Sprzed stu siedemnastu lat. Apteka, w której niegdys mozna bylo kupic takze odczynniki chemiczne. Chyba nadal istnieje. Oczywiscie nie da sie wykluczyc, ze to nie jest ta sama apteka, tamta mogla splajtowac, interes mógl przejac ktos inny… Przez ten czas moglo tam byc dwadziescia róznych sklepów. Ulica Thunovska, Praga Czeska.
- Ale nie ma nic innego?
- Nic. To przy okazji najswiezszy trop. Wczesniej bywal tam regularnie. Jesli wymieniony tu czlowiek byl bardzo mlody, to przy ogromnym farcie mamy szanse znalezc kogos, kto go jeszcze pamieta… Beznadzieja…
- Jak go opisano?
- Pavel Smetana, piastuje funkcje odzwiernego siedmiu wrót - odczytala Katarzyna. - Tylko tyle.
- To funkcje rytualne, jak w masonerii. Szkoly i bractwa alchemiczne czesto poslugiwaly sie podobna tytulatura. Odzwierny byl straznikiem sekretów, on decydowal, czy wolno dopuszczac uczniów na kolejny poziom wtajemniczenia. To bardzo dobry trop. Mozliwosci sa dwie. Zyje albo nie zyje…
- Raczej jego potomkowie.
- Jesli bractwo dysponowalo czerwona tynktura, to moze nadal osobiscie stac za lada. Choc masz racje, liczmy raczej, ze spotkamy jego prawnuków. Byc moze nadal zajmuja sie alchemia. Byc moze zlapiemy jakis kontakt, który umozliwi nam dotarcie do innych. Byc moze…
- Zarezerwuje bilety… - westchnela mlodsza kuzynka. - Jest nocny pociag do Pragi. Jesli znajda sie miejsca, jutro rano tam bedziemy. Jak sie czujesz?
- Niezle, ale ciagle sypie - westchnela Stanislawa. - Od wczoraj wyskoczyly trzy nowe plamy…
Mumio powinno pomóc, regularnie stosowane leczy ze czterdziesci róznych chorób.
- Boje sie, ze odrobina smoly, nawet zeskrobanej ze skal Kaukazu, nie przywróci ci zdrowia. Z
drugiej strony niezwykla choroba moze wymagac niezwyklych form leczenia…
*
Pociag zwolnil. Torowisko rozrastalo sie jak korzenie drzewa, co chwila kola stukaly na kolejnych rozjazdach.
- Praga - westchnela Stanislawa, spogladajac przez okno przedzialu sypialnego. - Jak to miasto sie zmienilo.
- Wszystkie miasta sie zmieniaja - zauwazyla Katarzyna. - Miasto to swego rodzaju zywy organizm…
- Wiem, ale te zmiany ostatnio narastaja zbyt lawinowo. Juz nie nadazam. Jestem rozbitkiem innych epok…
- Yhym… Wez sie troche w garsc. Co ci sie nie podoba?
- Technika… Tyle nowych wynalazków, przerasta mnie to.
- Nie gadaj bzdur, nic sie nie zmienilo. Niczego nowego nie wymyslono od czasów Szczepanika, Tesli i Edisona. Aparat fotograficzny sie nie zmienil, tylko rzadziej sie go otwiera, bo na kliszy bylo trzydziesci szesc obrazków, a na karcie pamieci upchniesz i tysiac razy wiecej. Komputer to maszyna do pisania, tylko z wbudowanym kalkulatorem, przegladarka do zdjec i opcja wyswietlania filmów.
Telefony sa jak sto lat temu, tylko kabli juz nie maja i troche funkcji dolozono. Internet to jak skrzyzowanie encyklopedii, swinskiej gazetki i katalogu sklepu wysylkowego. Tablet to cos jak szkolna tabliczka lupkowa, tylko wbudowali pare dodatkowych funkcji…
- Skoro tak twierdzisz - zgodzila sie bez przekonania Stanislawa. - Zbieraj sie, zaraz wysiadamy.
Przejechaly metrem w okolice Praskiego Hradu, przeszly przez teren zamku i ruszyly uliczka w dól.
Dziesiatki sklepików z badziewiem dla turystów wlasnie otwieralo podwoje. Po pólgodzinie stanely przed apteka.
- No to chwila prawdy - mruknela Stanislawa.
- Nie uda sie tu, to poszukamy innego tropu…
- Jesli zdazymy. W nocy wyskoczyla mi kolejna plama, pod obojczykiem…
Wnetrze apteki nie wygladalo szczególnie interesujaco. Tylko regal za sprzedawca mógl pamietac lata miedzywojenne. Reszta byla do bólu normalna: szklane szafki, pudelka z lekami. Wiekszosc specyfików miala czeskie nazwy, czesc znajome - wyprodukowaly je miedzynarodowe koncerny farmaceutyczne. Czlowiek za lada nie wygladal na dwustuletniego starca. Tak na oko mial jakies trzydziesci lat. Ciemne, krótko obciete wlosy byly zmierzwione. Na waskim nosie polyskiwaly okulary w drucianej oprawce. Z kieszonki fartucha wystawal dlugopis. Mezczyzna spojrzal na nie pytajaco. Katarzyna zagryzla wargi.
- Falszywy slad - mruknela cicho po polsku.
- Niekoniecznie.
Stanislawa podeszla do lady.
- Chcialabym zrealizowac taka recepte - zagadnela po angielsku i polozyla przed nim kartke zapisana alchemicznymi symbolami.
Uniósl papier do oczu i spojrzal na nie juz zupelnie inaczej.
- A niech mnie! - powiedzial. - Prawdziwe alchemiczki! I to w dodatku ladne… - Puscil oko.
- Owszem, alchemiczki - potwierdzila jego przypuszczenia. - Liczylam, ze spotkam pana Pavla Smetane - dorzucila z niewinna mina.
Mezczyzna nawet nie okazal zdziwienia.
- Przykro mi, spóznily sie panie cwierc wieku… Praprzodek nie zyje - powiedzial. - Przeszlo dwadziescia lat temu zostal zamordowany. Wy wiecie, kim byl…
- Odzwiernym. Alchemikiem…
- Juz nie byl odzwiernym. Byl zamykajacym drzwi - mruknal.
- To sie rózni? - zdziwila sie Katarzyna.
- Zamykajacy to ostatni przedstawiciel danej szkoly - wyjasnila niecierpliwie Stanislawa. - Zatem mam rozumiec, ze praskie bractwo nie istnieje?
- On byl ostatni. Nikt z rodziny nie zajmuje sie juz alchemia. Z tego, co wiem, w Pradze nie ma innych alchemików. Czy sa w Europie, tego nie wiem… Jakies dwa lata przed jego smiercia mielismy goscia z Niemiec… Praprzodek zyl dlugo, znacznie dluzej, niz moglem podejrzewac. Moze piecset lat, moze dluzej. Po prostu byl. Jak dziadek, tyko dziadkowie sie starzeja, az wreszcie kiedys umieraja. On zawsze byl… To mysmy sie starzeli, pokolenie po pokoleniu. On siedzial na swoim strychu. Pomagal. Sluzyl rada. Jak normalny dziadek. Tylko… No wiecie. Sekret rodu. Gdy zginal, jego cialo rozpadlo sie w proch. Zostaly nieliczne kawalki kosci, kruszace sie w palcach w pyl.
Prawie nie bylo czego pogrzebac.
- Zatem nie uzywal tynktury, ale w jakis sposób zawiesil sobie wyrok, który wydaje na nas czas -
zauwazyla Stanislawa. - Kamien filozoficzny przedluza zycie, ale w razie smierci pozostaje normalne cialo. Tu nastapilo nagle przyspieszenie entropii. Wyladowanie. W kilka minut zaszly przemiany chemiczne, które normalnie trwalyby dekady albo wieki.
- Jakby zerwala sie bardzo dlugo napieta struna? - domyslila sie Katarzyna.
- Dokladnie tak.
- Mozliwe. - Farmaceuta wzruszyl ramionami. - To wy jestescie fachowcami od tych spraw. Mnie nie zdazyl w nic wtajemniczyc. Zreszta nie wiem, czy duzo alchemików zostalo na swiecie.
- Wspomnial pan o jakims gosciu?
- Pamietam, choc mialem dziewiec lat. Przyjechal taki wysoki, siwowlosy starzec z blizna na policzku, jakby sie zacial szabla przy goleniu… - Spojrzal pytajaco.
- Nie kojarze nikogo takiego. - Stanislawa rozlozyla rece. - Ale szramy na twarzach byly typowe dla Niemców studiujacych w dziewietnastym wieku. Czlonkowie korporacji studenckich toczyli dosc regularnie rytualne pojedynki. Blizny byly znakiem szczególnym, wyróznikiem absolwentów najszacowniejszych uczelni. Hitlerowcy tego surowo zakazali i tradycja juz sie nie odrodzila.
- Byl na cos chory, sypalo mu po skórze zielonymi plamami. Mój praprzodek zabral go do swojej pracowni i dlugo szukali informacji w ksiegach. Z tego, co podsluchalem, nie zdolal znalezc lekarstwa, ale podsunal mu jakis naprawde dobry trop.
Kobiety wymienily zaskoczone spojrzenia. Czyzby rozwiazanie problemu bylo tak bliskie?
- Lek na zielona zgorzel… - Stanislawa ozywila sie. - Czy mozemy zobaczyc jego pracownie?
Ksiegozbiór?
- Tak, ale nie ma tam nic ciekawego. Nic nie zostalo. Ci, którzy go dopadli, wiedzieli, po co przyszli. Spladrowali wszystko. Zabrali ksiazki, notatki. Tam byly dziesiatki okutych woluminów, a on sam czesto cos notowal. Gdy weszlismy, straszyly puste regaly.
- A pamieta pan moze tytul…
- Mam gdzies kserokopie strony tytulowej. Byly tam narysowane takie fajne szkielety, jak bylem maly, to mnie rajcowalo i skopiowalem sobie. Musze tylko wygrzebac.
- Mimo wszystko na pracownie tez chcialabym rzucic okiem… - usmiechnela sie alchemiczka.
Podszedl do drzwi i zamknal je na klucz.
- Prosze za mna. - Wskazal droge na zaplecze.
- Czy wiadomo, kto go zabil?
- Nie mamy pojecia. Zreszta nie zawiadamialismy tez policji. Same panie rozumieja, z punktu widzenia urzedów nasz krewny w ogóle nie istnial. A to, co z niego zostalo, tez nijak nie nadawalo sie do pokazania wladzom. Nie chcielismy tak tego zostawic. Wynajelismy dwóch prywatnych detektywów, ale oni kompletnie niczego nie wyweszyli.
Weszli po waskich, trzeszczacych schodkach na poddasze. Wnetrze niewielkiego pokoiku wygladalo, jakby przetoczyl sie przez nie tajfun. Kilka otwartych kufrów wypelnialy potrzaskane butle i buteleczki. Won odczynników chemicznych nadal krecila w nosie.
- Zostawilismy wszystko, jak bylo - powiedzial mezczyzna. - Tylko…
Na podlodze widac bylo plame ukladajaca sie mniej wiecej w zarys sylwetki czlowieka. Drewno parkietu uleglo dziwnemu odbarwieniu. W miejscu, gdzie lezal trup, stalo sie prawie biale.
- Nie ma kurzu… - zdziwila sie Katarzyna.
- Tu sie nie kurzy. - Rozlozyl bezradnie rece. - Pajaki tez nie plota sieci. Nigdy tez nie widzialem myszy w tej czesci domu. Po prostu tak jest, od zawsze.
- Slyszalam o podobnych sztuczkach, ale nie wiem, jak to sie robi - zbagatelizowala alchemiczka. -
Moze jest dziurka w czwartym wymiarze prowadzaca na zewnatrz budynku i podcisnienie zasysa stad kurz, a rozpyla nad ulica?
Katarzyna, zaciekawiona, podeszla do okna i wyjrzala.
Spostrzegla spadziste dachy okolicznych domów, anteny, kanion ulicy i przetaczajacy sie dolem kolorowy tlum turystów…
- Zabrali wszystkie ksiazki, notatki, kazdy skrawek zapisanego papieru - wyjasnil farmaceuta. -
Czegos chyba szukali, mam na mysli cos poza ksiazkami, bo poodrywali nawet regaly.
- Rzeczywiscie, wyglada to nieciekawie - mruknela Stanislawa.
Na scianie brazowa farba, a moze krwia namalowano lisc klonu. Naniesiono go równiutko, zapewne uzywajac szablonu.
- To chyba zostawili mordercy - baknal mezczyzna. - W kazdym razie wczesniej tego nie bylo.
- Tak - kiwnela glowa alchemiczka.
- Widziala pani juz cos podobnego? - zapytal ostroznie.
- Owszem…
- Zatem wie pani, kto go zabil? - ozywil sie.
- Niestety, wiem - westchnela. - To czyni nasze poszukiwania jesli nie kompletnie beznadziejnymi, to o wiele trudniejszymi i smiertelnie niebezpiecznymi.
- Chce go pomscic - oswiadczyl farmaceuta. - Wymierzyc sprawiedliwosc tym lajdakom.
Stanislawa milczala dluzsza chwile.
- Nawet nie powiem panu, kim byli - odezwala sie wreszcie. - Wybaczy pan, ale ratuje panu w tym momencie zycie, bo próba samodzielnego dopadniecia ich moze skonczyc sie tylko i wylacznie panska smiercia, albo nawet jeszcze gorzej…
- Hmmm… Jesli ja jestem za slaby, to moze móglbym kogos wynajac? Jakichs kryminalistów z Rosji.
- To nie jest wlasciwy adres - odparla. - Tam i pluton specnazu by nie pomógl.
- Albo moze gdybym zasponsorowal ich wrogów… Bo pewnie tacy lajdacy maja jakichs wrogów?
- Kazdy ma jakichs wrogów.
- Zatem… Jak moge tych wrogów odlezc? - indagowal.
- Juz pan znalazl. Jesli bedziemy potrzebowaly pieniedzy, damy znac. - Spojrzenie alchemiczki stwardnialo. - Ale powiem od razu, ze bardzo przydalaby nam sie wiedza ukryta w ksiegach panskiego przodka i chetnie bym je odzyskala, kladac trupem, ilu sie da. Jednak sprawa bedzie bardzo trudna. Nie wiem, czy cokolwiek uda sie zdzialac. Jesli zdolam wymierzyc im sprawiedliwosc, zawiadomie pana.
- Naprawde nie potrzebuja panie pieniedzy? - upewnil sie.
- W tym momencie to sprawa poniekad osobista… - Odslonila przedramie, pokazujac zielone plamy szpecace skóre.
Zagryzl wargi. Zrozumial w jednej chwili. Stanislawa wyjela z kieszeni fiolke z bialym proszkiem i posypala nim próg pokoju.
- To sól egzorcyzmowana - wyjasnila. - Lepiej niczego nie zaniedbac…
- Chodzmy po to ksero. - Wskazal gestem schody.
*
Usiadly na pagórku w parku opodal Muzeum Muzyki. Do odjazdu pociagu mialy jeszcze ponad cztery godziny. Dolem ze zgrzytem przejezdzaly tramwaje.
- Ksiega chorób, które w dalekich krajach sie legna, urazów ludzka reka zadanych i magicznym sposobem uczynionych - przesylabizowala lacinski tytul alchemiczka. - Ciekawe, slyszalam kiedys o tym dziele.
- No i widzisz - dogadywala Katarzyna. - Zastanawialas sie, czy tu przyjechac, a prosze.
Dowiedzialysmy sie, ze jest lek na twoja chorobe. Trzeba ustalic, kto zaiwanil ksiazki, i na przyklad wsadzic mu rozpalony pogrzebacz w tylek… Zreszta juz wiesz, kto to zrobil, prawda?
Odpowiedzialo jej niechetne skinienie glowa.
- Dlaczego milczysz?
- Zdejmij buty - polecila Stanislawa, sciagajac swoje czólenka.
- A po co? - zaciekawila sie Katarzyna.
- Nagarniemy po garsci ziemi i wsypiemy do kazdego z nich.
- No co ty, wysciólka sie upaprze i nie dopiore tego potem - zaprotestowala eks-agentka.
- To, niestety, konieczne. Co gorsza, od dzis nie bedziesz ich sciagac. Dopóki nie rozwiklamy naszej sprawy.
- Chcesz powiedziec, ze mam spac w butach pelnych parkowej gleby!?
- Dokladnie to chce powiedziec. Przykro mi, to absolutnie konieczne.
- A jak sie niby bede myc?
- Na chwile mozesz zdjac, ale nie wolno ci wówczas dotknac stopa niczego. Zadnego stania pod prysznicem, siedzisz w wannie z nogami przewieszonymi przez krawedz i majtasz nimi w powietrzu.
- Zwariowalas.
- Chcialabym. Teraz posluchaj uwaznie i postaraj sie zapamietac, bo tego lepiej nie powtarzac na glos. Tego starego alchemika dopadli i wykonczyli ludzie z Domu Czterech Lisci. Ich znak byl namalowany na scianie. Zawsze zostawiaja go tam, gdzie kogos zamorduja.
- Dom Czterech…
- Nie powtarzaj na glos i jak najrzadziej w myslach. To szkola czarnej magii. Moze nie szkola.
Loza? Czarny uniwersytet. Maja siedzibe w Warszawie. Dzialaja od czasów jeszcze przed rozbiorami.
Gromadza wiedze. Bractwo Drugiej Drogi to w porównaniu z nimi byly petaki. Jak szkólka niedzielna zbudowana obok poprawczaka.
Katarzyna spojrzala na kuzynke.
- Czy jestes absolutnie pewna tego, co mówisz? Szkola czarnej magii w Warszawie?
Nadal funkcjonujaca?
- Tak. To wlasnie mam na mysli. Sedziwój starl sie z nimi raz lub dwa, dawno temu. Chyba troche zredukowal ich poglowie, ale sama wiesz, jak to jest. W kazdym razie niewiele o tym mówil. Nie chcial, zebym sie tym zajmowala.
- Rzuca na nas urok?
- Cos tak jakby. Nie smiej sie, to powazna sprawa. Oni naprawde babraja sie w rzeczach, od których trzeba trzymac sie z daleka. Moga sprowadzic kilka paskudnych chorób. Zakladam, ze moga byc opetani, wiec w ich otoczeniu dzieja sie rzeczy naprawde dziwne. Do tego dodajmy, ze posiadaja arsenal trucizn, a zapewne tez bron konwencjonalna.
- Miodzio…
- Dzieki ziemi w butach bedziemy bezpieczne. Chwilowo. To jak bledny namiar GPS. Jesli ich telepaci spróbuja wysondowac, gdzie jestesmy, caly czas bedzie sie im wydawalo, ze nadal przebywamy w Pradze.
- A dlaczego moga chciec sondowac, gdzie jestesmy?
- Bo od tej chwili nasze losy splotly sie.
- Splotly… Masz jakas obsesje z tym splataniem losów. Poza tym czy aby nie przesadzasz? Weszlismy do pokoju, w którym lata temu kogos zaszlachtowali, i zobaczylas ich znak na scianie. To niby ma ich jakos zaalarmowac?
- Nie wykluczam tego. Rozsypalam sól, zatem kontakt powinien ulec natychmiastowemu zerwaniu. Ale gwarancji nie ma. Mamy dwie mozliwosci. Odnalezc innych alchemików w nadziei, ze wiedza, jak wyleczyc zielona zgorzel, albo isc do biblioteki Domu po ksiazke. To oznacza koniecznosc zabicia ich wszystkich. Zreszta plakac za nimi nikt nie bedzie.
- Yyyyy… A nie prosciej byloby, zakladajac, ze dowiemy sie, gdzie jest ta biblioteka, zrobic to normalnie?
- To znaczy jak?
- Isc, grzecznie poprosic, moze napisac podanie, ewentualnie zaplacic za wyrobienie kart bibliotecznych, potem wypelnic rewers… Jak rozumiem, to alchemik sie z nimi wadzil, do nas nic nie maja…
- Nie blaznuj. - Stanislawa usmiechnela sie mimowolnie. - Oczywiscie zapewne daloby sie zrobic, jak radzisz. Jest jednak klopot. Powazny klopot. Kwestia ceny. Zaplacilybysmy bardzo drogo, byc moze warunki bylyby kompletnie nie do przyjecia. Mogliby zazadac zycia jednej z nas. Albo tynktury.
Majac ja, popelniliby czyny naprawde niegodziwe. Mogliby chciec dostepu do notatek Sedziwoja. Co najgorsze zas, idac do nich, zdekonspirujemy sie. Dowiedza sie o naszym istnieniu. Nigdy juz nie bedziemy bezpieczne. Pamietasz, co zrobil Arminius, zeby odnalezc Monike?
- Ulepil golema i poszczul go.
- Byty magiczne nie musza znac adresu. Trafia. Jesli zdecydujemy sie wejsc im w droge, nie bedzie juz odwrotu. Albo my, albo oni.
- Hmm… No dobrze. Czyli mamy isc i ich pozabijac, a potem na stosie trupów czytac notatki starego Czecha?
- Jesli nie chcesz mi towarzyszyc, podejme poszukiwania sama.
- E, rodzina powinna trzymac sie razem - zaprotestowala Katarzyna. - Ale z drugiej strony… Idea z zabijaniem nie bardzo mi sie podoba. Czys ty zwariowala? To nie sa twoje czasy! Zreszta nawet w siedemnastym wieku nie wolno bylo tak sobie wymierzac sprawiedliwosci na wlasna reke. Wiesz, co o tym mówi kodeks karny? Jak cie zlapia, dozywocie…
- Czyli w moim przypadku kilka, moze kilkanascie tygodni, bo jak mnie zlapia, nie znajde leku.
Czyli nie ma sie czym przejmowac. Co gorsza, zapewne wszyscy pójda do piekla - uzupelnila jej kuzynka ponuro. - Ale cóz, na takie ryzyko naraza sie kazdy, kto chce sie babrac w czarnej magii.
- A moze da sie bez zabijania?
- Moze… Ale to jak oskalpowanie lysego. Teoretycznie mozliwe, tylko ze duzo trudniejsze.
- Co o nich wiesz?
- Dom Czterech Lisci to cos w rodzaju akademii, a moze raczej gildii czarnej magii - powiedziala Stanislawa. - Maja swoich adeptów, mistrzów i biblioteke. Liczylam, ze dawno przestali istniec, rozbiegli sie po swiecie, wyzdychali… Tyle lat byl spokój.
- Rozumiem. To znaczy nie rozumiem. Poprzednio mówilas o zabijaniu… Skoro siedza cicho…
- Bo zasadniczo nie jest dobrze, zeby cos takiego moglo sobie ot tak funkcjonowac. Ludzi, którzy zajmuja sie takimi rzeczami, lepiej w pore zlikwidowac. Problem w tym, ze to jadro ciemnosci. Cos jak beczka smoly prosto z diabelskiego kotla. Kazda decyzja, jaka podejmiemy, bedzie zla. Cokolwiek zrobimy, pobrudzimy rece…
- Wybacz, ale czy ty aby troche nie przesadzasz? - zirytowala sie Katarzyna. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Rozumiem, ze w twoich czasach palilo sie czarownice na stosach…
- No, troche sie ich spalilo - przyznala Stanislawa. - Ale jak mieszkalismy na Ukrainie, w Kruszewicach Nowych, to tylko dwie albo trzy w województwie ruskim wytropili. A tak mi sie wydaje, ze jeszcze pare by sie znalazlo. Jedna egzekucje nawet widzialam. Ladnie sie wiedzma usmazyla… -
Usmiechnela sie do swoich wspomnien.
Katarzyna lypnela na kuzynke spod oka.
- Czy, eee…? - nie bardzo umiala ubrac mysli w slowa. - To nieludzkie zwyrodnienie!
Zbrodnicza ciemnota!
- Oj, dziecko szczesliwych epok - westchnela Stanislawa. - Ulegasz prymitywnej oswieceniowej propagandzie.
- Ze niby co?! Zakaz palenia czarownic to niby propaganda!? To chyba ty tkwisz w jakims cholernym zabobonie!
Stanislawa popatrzyla w niebo i westchnela ponownie, tym razem naprawde ciezko.
- Popkultura, powiesci i telewizja wypaczyly ci obraz. Czarownice kojarza ci sie z milymi staruszkami, które zyly w chatce w lesie. Tam trzymaly sobie czarnego kotka albo oswojona sowe, albo gadajacego kruka. A w wolnych chwilach gotowaly ziólka w kotle, wrózyly naiwnym dziewczetom, no, moze tylko czasem czcily szatana albo dawno zapomnianych bogów, zajmujacych sie silami natury… I byly calkiem bez powodu gnebione przez nietolerancyjnych przedstawicieli Kosciola, to znaczy krwiozerczych proboszczów.
- No tak…
- Z wlasnego doswiadczenia, a widzialam niejedno, moge powiedziec, ze ten lukrowany obrazek nijak sie ma do rzeczywistosci. Czarownice to byly przewaznie paskudne wiejskie trucicielki, które pomagaly mlodym kobietom pozbywac sie starszych mezów, mlodym mezczyznom pomagaly likwidowac starych rodziców albo rodzenstwo konkurujace do spadku. A do tego na masowa skale uwalnialy puszczalskie panienki od niechcianych ciazy.
Do takich wiedzm wiejskie sekutnice lataly po ziólka, zeby krowa nielubianej sasiadki stracila mleko, co na przednówku oznaczalo glód, a czasem nawet smierc. Mialy tez srodki oszalamiajace i wywolujace podniecenie, które sprawialy, ze niejedna dziewczyna po wieczornej potancówce budzila sie rano sponiewierana, porzucona pod miedza, pozbawiona tak cnoty, jak i pamieci minionego wieczoru. Moze nie wszystkie czarownice czcily diabla, ale zyly z ludzkiej nienawisci i zywily sie sasiedzka zloscia. I nie myl ich z zielarkami czy znachorkami, bo te mieszkaly po wsiach wsród ludu, pomagaly w chorobie, chodzily do kosciola i proboszcz zazwyczaj nic do nich nie mial, a bywalo, ze i sam po leki zachodzil.
- Hmmm…
- Uwierz mi, problem nie zasadza sie w tym, ze palono je na stosach, tylko w tym, ze znacznie zbyt rzadko to robiono!
Katarzyna miala ochote jakos sie odgryzc, ale poczula, ze trafila na mur. Niewazne, czy tak bylo naprawde, czy tylko Stasia uwazala, ze tak wygladala prawda, rzecz byla nie do wyperswadowania.
- Zostawmy czarownice - westchnela. - Wracajac do tematu…
- Gniazdo szerszeni… Powiem tak. Trzeba sciagnac Laszla, Arminiusa i Monike. Poszukac moze jeszcze jakichs sprzymierzenców. I wypalic ten wrzód raz na zawsze. A potem pobuszowac w ich ksiegozbiorze i odszukac ksiazki, które zaiwanili w Pradze.
- A sadzisz, ze maja w katalogu zaznaczone, co gdzie ukradli?
- To jeszcze wziac kilku zywcem i poddac torturom…
- Wiesz co, ty chyba masz racje, ze to jakis cholerny czarny czakram! Tylko sie pojawila informacja o nich, a ty juz planujesz napasc i wielokrotne morderstwo. W dodatku polaczone z torturami!
- Kazda decyzja jest zla… - powtórzyla Stanislawa. - Poza tym to bedzie usprawiedliwiona okolicznosciami samoobrona. Jak do pokoju wpada osa, to bierze sie kapec albo gazete…
- Ja wyganiam na zewnatrz…
- Tu nie ma „zewnatrz” - mruknela alchemiczka. - Zlikwidowanie tych gnid byloby wspanialym ukoronowaniem mojego zycia, ostatnim dobrym uczynkiem, klamra spinajaca moje czterechsetletnie dzieje… - melodramatyczny ton bylby zabawny, gdyby nie to, ze najwyrazniej mówila zupelnie powaznie.
- Widze kilka luk w twoim rozumowaniu.
- To znaczy?
- Po pierwsze nie moge nasypac ziemi do butów, bo o tej porze roku nosze sandaly. Po drugie moze zamiast wykradac ksiazke z gniazda os, najpierw sprawdzimy, czy nie ma gdzies drugiego egzemplarza? Skoro znamy tytul, a ty o tym dziele slyszalas, moze to wcale nie jest taki unikat, jak sadzisz? A na razie zjedzmy cos i ruszajmy powoli na dworzec - zaproponowala Katarzyna.
- Yhym - mruknela Stanislawa.
*
Pociag trzasl sie i stukal. Krople deszczu rozmazywaly sie na szybach. Katarzyna obudzila sie bardzo -wczesnie. Zakutana w szlafrok, siedziala przy stoliku i stukala w klawisze laptopa.
- Masz racje, zrobimy to bez zabijania - powiedziala Stanislawa, otwierajac oczy.
- O! Gadasz wreszcie tak, jakby sen przyniósl dobra rade. Zamieniam sie w sluch.
- Potrzebujemy dobrej, naprawde dobrej biblioteki - powiedziala alchemiczka. - Nie ujmujac niczego Bibliotece Jagiellonskiej czy Bibliotece Narodowej w Warszawie… To dzielo… Ja je znam. Kojarze.
Tylko mialam w rece inne wydanie, dlatego nie przypomnialam sobie od razu. Przy odrobinie szczescia jakis egzemplarz ocalal i bedzie dostepny w normalnej bibliotece naukowej. Chyba ze bedziemy mialy pecha, a wtedy, no cóz, sa jeszcze inne biblioteki. Nazwijmy to, niepubliczne.
- Tak jak ta nalezaca do cadyka, która odwiedzilysmy pare lat temu? - upewnila sie Katarzyna.
- Wlasnie.
- Ale ja gdzies przeniesli. Nie wiemy dokad i co gorsza, chyba nie wiemy tez, kto tego dokonal?
- Ta droga juz chyba nigdzie nie zajdziemy. Ale sa przeciez inne ksiegozbiory.
- I nie bedziemy mialy klopotów z, nazwijmy to, uzyskaniem kart czytelnika? Alchemik mial wszedzie przyjaciól, wszedzie kontakty…
- Klopoty beda. Ale moze jakos sobie z nimi poradzimy. Kiedy wrócimy do domu, ty pogrzebiesz w necie po katalogach starodruków i inkunabulów, a ja poszukam w jego notatkach.
- Moge zaczac od razu, tu jest wifi.
- Co?
- Siec komputerowa na radio. Internet w powietrzu.
- Aaaa… Jak sie nie uda mnie wyleczyc, to w sumie tez bedzie fajnie. W niebie z pewnoscia nie bedzie ani komputerów, ani kamer ulicznych, ani Internetu…
Katarzyna nie byla pewna, czy kuzynka zartuje, wiec na wszelki wypadek nie odzywala sie. Az do samego Krakowa grzebala po katalogach, natrafila na cytowania u jakichs dziewietnastowiecznych autorów, jednak tej pozycji najwyrazniej nikt nie posiadal.
*
Po drugim sniadaniu obie znowu zabraly sie do roboty. Katarzyna dalej ryla w necie, a jej kuzynka studiowala notatki alchemika.
- Znalazlam jedna informacje - powiedziala Stanislawa. - Sprzed, bagatela, stu czterdziestu lat…
- A konkretnie?
- Wyobraz sobie, ze tajna biblioteka bractwa librofilów znajduje sie w Krakowie lub okolicy.
- Kto to sa librofile?
- Milosnicy ksiazek…
- Tego to sie akurat nietrudno domyslic. A konkretnie?
- Wyobraz sobie stowarzyszenie. Sekte. Sprzysiezenie. Ludzi owladnietych chorobliwym kultem ksiazki jako przedmiotu… Ludzi przekonanych, ze Gutenberg sprofanowal szlachetna sztuke tworzenia ksiag, gdyz to, co naprawde cenne, powinno istniec w nie wiecej niz kilku egzemplarzach. W zasadzie najchetniej widzieliby kazda ksiazke jako unikat, ale smutne doswiadczenie wojen i pozarów ksiegozbiorów sprawilo, ze zrewidowali poglady i pogodziwszy sie z koniecznoscia, uznali wykonywanie kopii za dopuszczalne moralnie…
- Eeee… Niezle swiry.
- Oczywiscie unikatowosc nadal jest w cenie, totez kopiuja tylko to, co absolutnie niezbedne, czyli tresc i ilustracje, a kazdy tom przepisany lub taki, który inaczej wpada w ich rece, zostaje kunsztownie oprawiony, okuty metalem, wzbogacony o miniatury i ozdobne inicjaly. Bractwo z biegiem czasu rozpadlo sie na stronnictwa i koterie, rozjechalo po swiecie, tworzac nowe komórki… Pojecia zielonego nie mam, ilu ich moze byc obecnie…
- Sadzisz, ze maja kopie dziela, które skradziono w Pradze?
- Jesli ksiega byla odpowiednio rzadka, mogla ich zainteresowac. Jesli istniala w dziesiatkach odpisów, raczej nie.
- No dobra. Czyli sto czterdziesci lat temu, akurat w okolicach powstania styczniowego, albo ciut pózniej alchemik Sedziwój wpadl w odwiedziny do swojego ulubionego miasta, spotkal sie z librofilami i zanotowal sobie, jak najlatwiej sie z nimi skontaktowac?
- Wlasnie tak.
- W którym antykwariacie mamy o nich zapytac? A moze w starym zakladzie introligatorskim?
- Aby nawiazac kontakt, trzeba w noc ze srody na czwartek poplynac lódka na pólnoc od mostu kolejowego w starym korycie Wisly. Nalezy miec na sobie bialy plaszcz i bialy cylinder, a kobiety biala suknie z wiankiem i o drugiej w nocy trzykrotnie pomachac pochodnia… To proste.
- Stasia….
- Tak?
- To przeciez jakas chora bzdura.
- Dlaczego?
- Sadzisz, ze ktokolwiek jeszcze sprawdza, czy ktos tam czyms macha? I to co tydzien!?
- A jak bylo w Pradze? Poszlysmy starym tropem i znalazlysmy cenne wskazówki. Wyzwól sie wreszcie z otepienia spowodowanego zyciem w informatycznym smogu. Obecne czasy z ich niesolidnoscia i prowizorycznoscia wszystkiego to paroksyzm dziejów.
- To znaczy?
- Kiedys dotrzymywano slowa, dotrzymywano obietnic. Jesli prawnik slyszal polecenie, zeby koperte otworzyc dwiescie piecdziesiat lat po smierci klienta, to przekazywal dokument swoim nastepcom, a jego prawnuki okreslonego dnia otwieraly. Jesli ktos zobowiazal sie co miesiac zapalic swieczke w kosciele ku pamieci swojego dobroczyncy, robil to, a potem jego dzieci i wnuki. Rzeczywistosc…
Rzeczywistosc sklada sie z wielu drobnych elementów. Zeby trwala, potrzebuje szkieletu. Dziel budowanych pokoleniami. Tradycji i tych wielkich, i tych malutkich…
- Hmmm…
- Klasztory trwaja przez setki lat i od setek lat odprawia sie msze w intencji fundatorów i dobroczynców zakonu, choc kolejne pokolenia zakonników lub sióstr zakonnych nie maja juz nadanych im niegdys gruntów i wsi, a ofiarowane skarby dawno zrabowano lub zaginely… Wiernosc tradycjom…
- Dobrze juz, nie nudz. Widze tylko jeden maluski problem.
- Ty wszedzie widzisz same problemy - zirytowala sie alchemiczka. - Co ci znowu nie pasuje?
- Miejsce i warunki techniczne wykonania zadania. Stary most kolejowy. Jesli dobrze zrozumialam, o który chodzi…. On juz nie jest mostem, tylko wiaduktem, dawna odnoge rzeki zasypano jakies sto trzydziesci lat temu i teraz jest tam ulica, po której tramwaje jezdza…
- Duperelki! - prychnela Stanislawa. - Pomysl raczej, ze dzis jest sroda. Tej nocy musimy spróbowac, kolejna okazja dopiero za tydzien!
- Czego bedziemy potrzebowaly?
*
Noc byla duszna, mury kamienic, trotuary i asfalt ulic oddawaly nagromadzone przez caly dzien cieplo. Ksiezyc w ostatniej kwadrze lsnil posepnie na bezchmurnym niebie.
- Czuje sie cokolwiek idiotycznie - powiedziala Katarzyna. - Oczywiscie studenci, jak sie napruja tanimi winami, robia znacznie glupsze rzeczy…
- Och, zamknij sie wreszcie - syknela Stanislawa. - Puszczaj wode, musze plynac podczas dawania znaków pochodnia…
Kuzynka, mamroczac pod nosem, podeszla do cysterny i uruchomila spust.
Ostatnie pól godziny spedzily bardzo pracowicie. Kawal torowiska opodal wiaduktu wylozyly folia budowlana. Na szczescie krawezniki byly wysokie. Oba konce basenu uformowaly z worków napelnionych piaskiem. W powstalej niecce Stanislawa umiescila dmuchany kajak. Stala w nim teraz ubrana w wypozyczona suknie slubna i machala pochodnia, otoczona lustrem wody grubym moze na piec centymetrów. Wiadukt przed nia byl ciemny i wygladal groznie. Nikt nie odpowiedzial na jej sygnal.
- Boze, co za chory idiotyzm - westchnela eks-agentka.
W tym momencie uslyszala za soba kroki. Obejrzala sie i spostrzegla nadchodzacy patrol policji.
Trzej gliniarze dluzsza chwile w milczeniu kontemplowali niezwykle widowisko. Plomien pochodni odbijal sie w tafli wody. Katarzyna tez sie nie odzywala.
- Prosze pani, mozna wiedziec, co tu sie, do cholery, dzieje? - zapytal wreszcie dowódca patrolu.
- Upaly teraz takie, grozi nam kleska suszy, wiec moja kuzynka odprawia starozytne rytualy majace sprowadzic deszcz - zelgala napredce eks-agentka.
- To rytualy religijne? - upewnil sie policjant.
- Tak, ku czci etruskiej bogini Thesan, wladczyni wilgotnego poranka i budzacego sie zycia.
- No ale czy to nie lekka przesada? - Ogarnal gestem cysterne, lódke, folie i sztuczne jeziorko.
- Prawdziwa religia wymaga powaznego podejscia do tematu - padla godna odpowiedz.
- No ale tak chyba nie wolno? - zacukal sie inny gliniarz.
- Jak to nie wolno!? - zdumiala sie Katarzyna. - Unia Europejska zapewnia kazdej grupie etnicznej i mniejszosci religijnej prawo sprawowania kultu… - minimalnie podniosla glos. - Tolerancja dla manifestacji kultów niechrzescijanskich w przestrzeni publicznej nalezy do podstawowych wartosci…
- Hmm… No tak… - Policjant speszyl sie wyraznie. - Ale sztuczne jezioro w srodku miasta, na torach…
- Dyskryminacja kogokolwiek z uwagi na wyznawana religie jest prawnie zabroniona! Za kwadrans konczymy i posprzatamy, sladu nie bedzie - dodala kobieta, juz bardziej polubownym tonem.
- Moze by im chociaz mandat wlepic za te cysterne, bo stoi na awaryjnych, a tu jest zakaz zatrzymywania sie - zasugerowal trzeci funkcjonariusz.
- Taaa… I potem bedziesz sie po sadach tlumaczyl z przesladowan religijnych? Dziewczyny robia to dla dobra mieszkanców, nikomu nie przeszkadzaja no i ladnie to wyglada. Estetycznie, lódka, suknia, pochodnia… I ubrane sa, wiec nie ma zgorszenia publicznego.
- Wszystko zgodnie z unijnymi dyrektywami, normami ISO i HACCP - zapewnila Katarzyna. - Woda zdatna do spozycia, kajak i folia maja atest. Gasnica tez jest. - Wskazala obly ksztalt w cieniu szoferki.
- Wszystko sie zgadza, nic tu po nas - zadecydowal dowódca. Zasalutowal Katarzynie i poszli dalej.
- Czas jest bezlitosny - westchnela Stanislawa, gdy kwadrans pózniej zwijaly folie. - Kto to widzial, zeby rzeka znikla…
Strumyczki wody splywaly radosnie do kratki sciekowej. Dmuchany kajak suszyl sie, oparty o plotek.
- Lepiej sie ciesz, ze nie wlepili nam mandatu! Zebym ich nie zagadala, tobys teraz w sukni slubnej na dolku siedziala.
- Kurcze, moze to za malo? - rozwazala alchemiczka.
- Wiecej wody potrzebujesz? Wynajecie tej jednej cysterny kosztowalo siedem stów! W dodatku nikt sie jakos nie objawil, zeby nawiazac z nami kontakt.
- To istotnie zastanawiajace… Trudno, chodzmy spac, za tydzien to powtórzymy.
*
Poranek byl przyjemnie chlodny, niebo zasnuly chmurki. Katarzyna zaraz po sniadaniu wyciagnela kuzynke na Planty. Nie wiedzialy, jak rozwinie sie pogoda tego dnia, a skoro trafila sie ludzka temperatura, postanowily skorzystac z okazji do przewietrzenia sie… Jak sie okazalo, rolki pozostawione na pawlaczu przez ksiezniczke Monike w sam raz pasowaly na drobne stopy alchemiczki.
Jej kuzynka miala wlasne.
- O, ja piernicze! Za stara jestem na takie sporty! - westchnela Stanislawa, hamujac na plotku torowiska tramwajowego.
- Nie przesadzaj. Jezdzenie na rolkach nie jest takie trudne.
- Jest zupelnie inne niz jazda na lyzwach. Zreszta i w tym nie bylam nigdy dobra - odburknela alchemiczka. - A po zarwanej nocy wszystko jest trudniejsze!
Spojrzala na zegarek. Dochodzila ósma. Sciagnely rolki i wlozyly normalne buty. Dziewczyna, która nadeszla, wygladala jak typowa Wegierka. Miala delikatnie przydymiona cere, ladnie zarysowane brwi i gruby ciemny warkocz. Wygladala na nie wiecej niz szesnascie lat. Odezwala sie po polsku: - Dzien dobry. Mam na imie Leonarda. Reprezentuje krakowska galaz bractwa librofilów. Jesli sie nie myle, to panie aplikowaly o dostep do naszych ksiegozbiorów.
- Yyyy? - zdziwila sie Katarzyna.
- To my - przyznala alchemiczka.
- Jak nas, eee… pani znalazla? - zdziwila sie eks-agentka.
- Któz by nie znal uczennic slynnego alchemika Sedziwoja? A to nie jest duze miasto, latwo mozna panie wypatrzyc - odpowiedz byla uprzejma, ale wymijajaca. - Kiedys sprawdzalismy osobiscie, czy ktos próbuje nawiazac kontakt - zwrócila sie do starszej z kobiet. - Dzis wyrecza nas elektronika.
Przy okazji, dziekuje za uszanowanie odwiecznej tradycji, zwykle nasi czytelnicy po prostu staja na torach i machaja latarkami. Panie jako pierwsze od dobrych dziesieciu lat uzyly lódki, a poprzednie zalanie ulicy woda zdarzylo sie tuz po wojnie…
- Chcialybysmy uzyskac dostep do biblioteki - wyjasnila Stanislawa.
- Kazdemu wolno. To znaczy kazdemu, kto umie nawiazac z nami kontakt. Jednak od trzystu lat dostep jest platny. Przepraszam panie najmocniej, niestety, utrzymanie i pomnazanie naszych zbiorów pochlania znaczne kwoty.
- Rozumiem.
- Przyjmiemy zloto platkowe, szlachetne odmiany tuszu, gotówke, stare ksiegi, rekopisy lub curiosa mogace wzbogacic nasze zbiory. Chyba ze dysponuja panie na przyklad cielecym pergaminem albo innymi szlachetnymi materialami introligatorskimi…
- Czy to bedzie odpowiednia cena? - Alchemiczka wydobyla z torebki metalowe pudelko i mala fiolke krysztalków. Byly szare, ale mimo to sprawialy wrazenie, jakby leciutko sie zarzyly.
Leonarda ujela fiolke w palce i spojrzala pod swiatlo.
- To tak zwana szara tynktura!? - zdumiala sie.
- Tak. Kamien glupców. Dokladna odwrotnosc kamienia filozoficznego. Zmienia zloto w olów. Sama ja uzyskalam i sprawdzilam, czy dziala… - wyjasnila Stanislawa.
- Zaplata jest zatem odpowiednia. Prosze za mna…
Kolo Muzeum Narodowego stal jeep z przyciemnianymi szybami. O maske opieral sie mlodzieniec, sadzac z podobienstwa rysów, brat ich przewodniczki.
- Drogie panie, prosze o wszelkie przedmioty elektroniczne i metalowe. - Uklonil sie, otwierajac walizeczke.
Katarzyna zaczela wrzucac swój arsenal. Wyciagnela ze szwu rekawa strune do pianina, kilka nozy róznych gabarytów, podejrzanie wygladajacy dlugopis i spinke do wlosów, która tez sprawiala wrazenie nie do konca zwyczajnego przedmiotu. Stanislawa uzbrojenia miala mniej. Na koniec w walizie wyladowaly jeszcze telefony.
- Zapraszam. - Leonarda otworzyla drzwiczki auta i wskazala im tylne siedzenie. - Na fotelu znajda panie opaski na oczy. Prosze je zalozyc.
Dlugo kluczyli po miescie. Wreszcie samochód zatrzymal sie na podziemnym parkingu. Nowoczesna, klimatyzowana winda wjechaly kilka pieter w góre i znalazly sie w holu, wylozonym grubym dywanem.
Ich przewodniczka przekrecila klucz w zamku pieknie rzezbionych drzwi. Pchnela je, a nastepnie zapalila pilotem swiatlo.
- Okien tu nie mamy - powiedziala jakby tonem usprawiedliwienia.
Biblioteka miala co najmniej cztery metry wysokosci. Pod scianami staly metalowe regaly, pólki wykonano z grubych desek. Ksiegi staly dlugimi rzedami. Katarzyna rozejrzala sie. Przypomniala jej sie tajna biblioteka cadyka, która ogladala kiedys w Krakowie. Ten ksiegozbiór wygladal na co najmniej trzykrotnie wiekszy. A wartosc ksiag? Mogla sie tylko domyslac, ile absolutnie unikatowych dziel stoi na prawo i lewo waskiego przejscia. Swiatlo wydobylo z mroku zlocenia i finezyjne okucia.
Przeszly do duzej sali. Jej sciany takze zabudowano regalami, posrodku pozostawiajac stoly.
Katarzyna z zachwytem patrzyla na ksiegozbiór. Grzbiety byly szerokie i waskie, oprawione bogato lub w surowa skóre. Z okuciami i bez okuc… Z zapieciami i bez zapiec. Niektóre tomy, zapewne te najcenniejsze, przykuto lancuchami. Nieliczne dodatkowo zabezpieczono zamkami i kowalskiej roboty klódkami, by nikt niepowolany nie mógl zapoznac sie z ich trescia.
- To prywatna biblioteka mojego rodu - powiedziala przewodniczka, widzac zainteresowanie eks-agentki. - Uzupelniamy ksiegozbiór, czasem uda sie cos kupic, czasem cos wymienic, a niekiedy ktos z naszych przyjaciól pozwoli wykonac odpis…
Katarzyna zauwazyla stojacy we wnece pulpit. Pokrywaly go równo przyciete karty pergaminu, w drewnianym kubku ujrzala gesie pióra. Obok, pod prasa, spoczywaly skladki innego dziela.
Sznureczki, którymi przewiazano karty, zapleciono na grzbiecie w eleganckie warkoczyki.
- Przepisujecie wszystkie ksiegi recznie?! - Nadal nie mogla uwierzyc w informacje przekazane przez kuzynke.
- Czas jest bez znaczenia, gdy liczy sie tresc dziela i pózniejsza uroda gotowego woluminu. -
Dziewczyna wzruszyla ramionami. - Za piecset lat nasza praca bedzie jeszcze cieszyc czyjes oczy, podczas gdy ksiazki drukowane rozsypia sie w proch i pyl.
Zajely miejsca przy stole.
- Czym konkretnie mozemy sluzyc? - zapytala Leonarda.
- Szukam tej pozycji. - Stanislawa wreczyla jej ksero. - Jesli nie ma jej w ksiegozbiorze, potrzebuje ksiag medycznych i alchemicznych zawierajacych informacje, jak wyleczyc zielona zgorzel.
- Postaram sie sprostac prosbie. Dziewczyna znikla.
- Ciekawe, co tu jeszcze maja. - Katarzyna rozgladala sie wokolo.
- Grzebanie w ich katalogach byloby grubszym nietaktem - ostudzila ja kuzynka. - Siedz i rozkoszuj sie wonia starych ksiazek…
Wrócila gospodyni. Dzwigala okuty wolumin i dwie mniejsze ksiazeczki. Polozyla tomiszcze na stole.
- Prosze.
Stanislawa rozpiela zatrzaski i otworzyla ksiege na stronie tytulowej.
- To nie jest to samo wydanie - zastrzegla Leonarda. - Ktos z moich przodków zrobil kopie z kolejnego.
Alchemiczka przekladala pergaminowe karty. Ksiega faktycznie byla pisana recznie.
Kazda literka zachwycala precyzyjnym cieniowaniem…
- Kaligrafia najwyzszej jakosci - pochwalila.
- Staramy sie, zeby ta szlachetna sztuka nie popadla w zapomnienie… Wreszcie udalo sie odnalezc odpowiedni rozdzial.
- Zielona zgorzel dawniej uchodzila za chorobe zawsze konczaca sie smiercia - odczytala na glos Stanislawa. - Jednak dzis znamy juz na nia skuteczne remedium. Alchemik Symeon Torv z miasta Stavanger w Norwegii odkryl, iz syrop uczyniony z cukru i platków dzikiej blekitnej rózy pozwala w dni kilka rany te wygoic nieomal bez sladu.
- Dzika blekitna róza? - parsknela Katarzyna. - Przeciez to stosunkowo nowy wynalazek. W dodatku barwe uzyskano na drodze modyfikacji genetycznej, i to niedawno. Nie moze byc dzikich odmian, bo kiedy niby mialaby zdziczec…
- Masz racje, nie tedy droga - mruknela Stanislawa. - To musial byc kwiat rosnacy w jego czasach.
Alchemik Torv dzialal na przelomie osiemnastego i dziewietnastego wieku. Z drugiej strony blekitna róza bylaby i wtedy sensacja.
Otworzyla mniejsza ksiazke. Kartkowala ja dlugo i w milczeniu.
- Aby trad, skrofuly i rany niegojace sie wyleczyc calkowicie, wez funt swiezych platków frislandzkiej blekitnej rózy i zasyp cukrem, az sok puszcza. Z braku swiezych mozna pól funta suszonych w kwarcie wody zagotowac, ale wywar moc bedzie mial znacznie mniejsza i o powodzenie leczenia trudniej. Taz metoda pokonac mozna i plamy zielone, która to przypadlosc czasem alchemików dotyka… - odczytala wreszcie. - To notatka z polowy osiemnastego wieku.
- Wszystko ladnie, tylko skad, u licha, brali te niebieskie róze? - zirytowala sie Katarzyna.
- Trzeba sie tego dowiedziec, na szczescie tak sie sklada, ze jestesmy w bibliotece. - Stanislawa powiodla wzrokiem po regalach.
- Potrzebujecie zatem zielnika lub atlasu roslin, o których zazwyczaj nie wspomina oficjalna nauka… - Leonarda wolala sie upewnic. - Jest wiele roslin, o których nie slyszeli botanicy.
Czarny lotos rósl podobno w Tanganice. O czerwonym wspominaja wylacznie zródla starozytne, zapewne juz dawno zniknal - powiedziala. - O blekitnych rózach nie slyszalam. Ale, jak to mówia, po to sa ksiegi, aby je czytac…
Podeszla do regalu i zdjela kolejne grube, okute tomiszcze. Otworzyla dwa srebrne zamki i zaczela przerzucac karty.
- Ksiega roslin najrzadszych pod sloncem dalekich wysp i ladów wyroslych - odczytala wykaligrafowany po lacinie napis na stronie tytulowej. - Spisana przez Phillippusa Aureolusa Theophrastusa Bombastusa von Hohenheim w Salzburgu od stworzenia swiata roku 5194.
- Kiedy? - zdziwila sie Katarzyna.
- Bodaj tysiac czterysta trzydziestego czwartego wedle naszego sposobu liczenia czasu - wyjasnila Stanislawa.
Do grubych bibulowych kart przyklejono rosliny. Platki kwiatów i liscie pokryto cieniutka warstewka pokostu, a moze bardzo jasnego szelaku. Katarzyna rozpoznala vilacore, koke, dziewiecsil, krzew kadzidlany, ale juz kolejna karta wprawila ja w zdumienie.
- Co to jest „drzewo judasza”!?
- Roslo na Bliskim Wschodzie, obecnie gatunek wymarly - wyjasnila Leonarda. - Gromadzimy nie tylko ksiegi, ale tez rozmaite curiosa. Nasze zbiory zawieraja szczatki roslin i zwierzat, co do których uczeni przekonani sa, ze zachowaly sie jedynie w postaci skamielin -
dodala z duma.
Katarzyna miala na koncu jezyka uwage, ze warto by te zbiory udostepnic do badan, ale ugryzla sie w ostatniej chwili. Ci ludzie i tak zachowali sie grzecznie, pozwalajac rzucic okiem na te ksiegi…
- Zmijowiec plamisty, tyfusowiec jadowity, kawa pinga-pinga, mak zapomnienia, brzoza iglasta, welnianka kleista, szatanski pierwiosnek, urwilapka, owcodus, slepotka czerwona, wdowianka, sierotnik… - Stanislawa sylabizowala podpisy. Sadzac po jej minie, nie byly to rosliny tak do konca dla niej obce. - Sa i lotosy…
Na pierwszej stronie umieszczono bialy. Na kolejnych naklejono czerwony, blekitny i czarny. Ten ostatni pomalowano naprawde gruba warstwa lakieru. Na górze umieszczono az trzy trupie czaszki, a karta pergaminu byla co najmniej dwukrotnie grubsza.
- Czemu to tak? - zaciekawila sie Katarzyna. - Toksyczny?
- Pylek czarnego lotosu wywoluje omamy oniryczne, a jego moc okolo osiemdziesieciokrotnie przewyzsza moc heroiny - wyjasnila Leonarda. - To chyba najsilniejsza trucizna wystepujaca w przyrodzie, samo zblizanie sie do kwiatów w okresie pylenia uwazano za smiertelnie niebezpieczne.
- Nie wiadomo, czy ta roslina nadal istnieje - wyjasnila Stanislawa. - Slonie w Tanganice uwielbialy sie nia narkotyzowac, a w przyplywie szalu wywolanego pylkiem niszczyly wszystko wokól, sila rzeczy unicestwiajac tez siedliska kwiatów…
Leonarda kartkowala ksiege, az wreszcie odnalazla odpowiednia karte.
- Prosze bardzo, jest i blekitna róza…
Kwiat mimo stuleci zamkniecia w zielniku zachowal piekna bladoblekitna barwe, przywodzaca na mysl malowane kobaltem majolikowe naczynia z Delf.
- A zatem istnieje. Na lekarstwo dla mnie za malo, zreszta nie oddacie przeciez - mruknela alchemiczka. - Skad pochodzi? Egzemplarz pozyskany na pólnoc od miasta Doffais, stok góry Anta, wyspa Frisland. Kwitnie od czerwca do sierpnia. Owocuje we wrzesniu - odczytala opis.
- Jesli nadal tam rosnie, mamy lekarstwo - zapalila sie Katarzyna.
- Frisland… - mruknela Stanislawa. - Jestesmy w domu. Pakujemy walizki i w droge.
Dziekujemy serdecznie za pomoc.
Widac bylo wyraznie, ze widok kwiatka i informacja, gdzie zostal zerwany, przywrócily jej nadzieje na wyzdrowienie oraz dobry humor.
- Jesli zajdzie potrzeba rzucic okiem na inne pozycje ksiegozbioru, wiedza panie, jak nas odnalezc. - Leonarda odprowadzila je do podziemnego garazu.
Znowu powtórzyla sie cala procedura z wiazaniem oczu i dlugim kluczeniem po miescie. Brat dziewczyny wysadzil je przed domem, oddal torbe z ich drobiazgami i pozegnawszy sie uprzejmie, odjechal. Wdrapaly sie na pietro i z ulga zanurzyly w chlód mieszkania.
- No to zalatwione. Pojedziemy na wyspe Frisland, zerwiemy platki, pozyskamy sok i po problemie. -
Alchemiczka zatarla dlonie. - Mamy dwa miesiace, ale lepiej chyba pojawic sie tam wczesniej.
- Gdzie to jest?
- Co ty, nie znasz geografii!? - zirytowala sie Stanislawa. - To duza wyspa na poludnie od Islandii.
- Na poludnie od Islandii? - zdziwila sie Katarzyna. - Tam sa w ogóle jakies wyspy?
Podeszla do regalu i wsród rozmaitych woluminów wypatrzyla blekitny grzbiet atlasu geograficznego.
Otworzyla go na mapie obejmujacej Kanade, Grenlandie i kawal oceanu z Islandia i Wyspami Owczymi wlacznie.
- Gdzie niby ten Frisland? - zapytala.
Alchemiczka wpatrywala sie w zadrukowane karty z wyraznym zaskoczeniem. Potem zaczela kartkowac ksiazke, szukajac innych map obejmujacych podobny obszar.
- No, do licha ciezkiego!? - zirytowala sie. - Atlas kupilam wybrakowany! Katarzyna wyjela jej ksiazke z dloni i przejrzala indeks umieszczony na koncu.
- Nie ma takiej wyspy - powiedziala bezradnie. - Nigdzie… Chyba ze chodzi ci o Fryzje, po flamandzku i niemiecku nazywa sie Friesland, ale to nie jest wyspa…
- Nie gadaj glupot, moja droga! Oczywiscie, ze taka wyspa istnieje. Dobrze znam geografie, niejedna godzine spedzilam, podziwiajac mapy z kolekcji Sedziwoja… Gdzie ja to wsadzilam? O, jest. -
Sciagnela z regalu opasly wolumin. - Prosze, reprint „Atlasu Major” Joana Blaeu…
Katarzyna popatrzyla na mape szesnastowieczna. Istotnie, opodal Islandii zaznaczono jakis rozlegly lad.
- Frisland - odczytala nazwe. - Co to za bzdura!?
Wyciagnela z torby laptop, uruchomila, zalogowala sie do sieci. Wyswietlila sobie pólnocno-zachodnia czesc Atlantyku. Przelaczyla na obraz satelitarny.
- Tam nie ma zadnej wyspy, tylko pusty ocean - oznajmila.
- A to? - Zirytowana kuzynka puknela palcem w kartke. - Na wybrzezu zaznaczono nawet miasto Doffais. Pamietasz opis stanowiska? Na pólnoc od tego miasta, w górach…
- To jest fantazja szesnastowiecznego kartografa. Albo pomylka. Ciekawe - mruknela Katarzyna, wyswietlajac inne mapy z tego okresu.
Zagadkowa wyspa widniala na wiekszosci z nich. Po raz ostatni narysowano ja w polowie siedemnastego wieku. Pózniej nikt jej juz nie umieszczal.
- Znikla? - Stanislawa z irytacja zmarszczyla nos. - Do diaska! A moze zatonela?
- Chyba oszalalas. Gdyby zapadla sie wyspa wielkosci Irlandii, to mielibysmy w Europie tsunami, Atlantyk zapaskudzilby sie mulem na cale miesiace, poziom morza chyba tez by sie podniósl…
- Zatem moze wyspa nadal tam jest?
Katarzyna westchnela ciezko. Chwile zajelo jej odnalezienie kolejnych zdjec satelitarnych tej czesci Atlantyku.
- No niby gdzie? - parsknela.
- Moze to utajniono? - dumala alchemiczka. - Dawniej po prostu dogadano sie, ze nie zamieszcza wyspy na mapach, a obecnie chroni ja cos technologicznego. Wiesz, jakies specjalne nakladki na zdjecia satelitarne, niby ze ocean… Spisek taki.
- Tajna wyspa Zydów, masonów, cyklistów i iluminatów? Badz powazna! - Kuzynka westchnela ciezko.
Przelaczala mapy pogodowe. Wiatry, opady, srednie temperatury, nalozyla na to mape pradów morskich i naraz zamarla. Powiekszyla…
- Znalazlas cos? - zaciekawila sie Stanislawa.
- Anomalia atmosferyczna… Tu jest niewielka plama niskiego cisnienia. W miare stabilna, w dodatku cos zaklóca nieznacznie przebieg pradów morskich. Zupelnie tak jakby w tym miejscu byl lad. Podobna plama, tylko znacznie wieksza, jest nad Islandia.
- A widzisz!
- To pewnie efekt podwodnej dzialalnosci wulkanicznej. Woda sie nagrzewa od poddennego ogniska magmowego… - Kasia wzruszyla ramionami.
- Dlaczego z takim uporem odrzucasz najprostsze wyjasnienia?
- Bo sa glupie. Przeciez tamtedy z pewnoscia co roku plynie masa statków. Góra lataja samoloty.
Ktos by zauwazyl wyspe wielkosci Islandii! Co ja mówie: ktos… Kazdy by zauwazyl.
- A moze to taki kumulujacy sie blad? - zauwazyla alchemiczka. - Kartografowie zgubili wyspe, kolejni rysowali swoje mapy wedlug wczesniejszych. A potem niezrecznie im sie bylo przyznac do takiej pomylki… To tak jak idiotyzmy w podrecznikach szkolnych powielane bezmyslnie przez kolejne generacje autorów. A teraz marynarzom glupio sie przyznac, ze widza cos, czego nie ma…
- Czarujaca hipoteza, ale sadze, ze bylo odwrotnie. Ktos to narysowal, a kolejne pokolenia kartografów przez sto lat powielaly jego fantazje, az wreszcie ktos poszedl po rozum do glowy i sprawdzil, ze to bzdura!
Przez chwile piorunowaly sie wzrokiem, jak rozzloszczone kotki.
- Zaraz, zaraz - mruknela Stanislawa. - Pamietasz mape, której nie kupilysmy? Gdzies mam katalog aukcyjny…
Faktycznie wygrzebala go po trzech minutach buszowania w papierach.
- Ha! I co? Jest Frisland! - Wskazala plamke na papierze.
- Ja chyba zwariowalam - westchnela Katarzyna. - Mieszkam z kuzynka, która ma czterysta lat i zyje z przerabiania olowiu w zloto. Kuzynka choruje na chorobe nieznana nauce. Choroba ta z punktu widzenia chemii, biologii i fizjologii ciala ludzkiego jest jedna wielka bzdura. Odwiedzilysmy praskich alchemików, jakby to bylo sredniowiecze, a nie oswiecony wiek dwudziesty pierwszy. Do tego machajac pochodnia, plywalysmy po ulicy, która kiedys byla rzeka, i w rezultacie pozwolono nam buszowac w nieistniejacej bibliotece, bedacej wlasnoscia swirów, od setek lat przepisujacych ksiazki recznie, jakby nie wiedzieli, co to kserokopiarka. A teraz wybieramy sie na wyspe, której nie umieszcza sie na mapach, bo Zydzi i masoni zabronili.
- No i? - zirytowala sie alchemiczka.
- A moze sa na to jakies tabletki? Lykne i obudze sie wreszcie jako normalna kobieta, na przyklad pracownica supermarketu… Bede siedziala na kasie, w przerwach pila kawke na zapleczu, romansowala z kierownikiem dzialu, intrygowala i plotkowala, a wieczorami pozachwycam sie problemami sercowymi glupich dziun z telenoweli… Cudowne, proste zycie z dala od swirów. I juz nigdy nie bede musiala wynajmowac na gwalt tysiaclitrowej cysterny na lawecie, zeby plywac po torowisku tramwajowym!
- Swiat jest bardziej zlozony, niz to sie wydaje prostym ludziom. - Stanislawa wzruszyla ramionami.
- Przynajmniej nie jest ci nudno. A na razie trzeba sie kopsnac do Biblioteki Jagiellonskiej.
Zobacz, jeszcze nie ma nawet dwunastej, a ile juz dzis zdzialalysmy.
- Innymi slowy, mam isc do dzialu kartografii i poszukac map wyspy, której nie ma? No dobra…
*
Anna dowlokla sie na swoje poddasze kompletnie wykonczona. Rankiem pisala okropnie trudne kolokwium, potem kolezanki z roku prosily ja o pomoc w przeprowadzce. Cztery godziny pakowala ksiazki w siatki i pomagala je znosic do auta. Wreszcie gdy poszla na spózniony obiad, okazalo sie, ze jadlodajnia jest nieczynna, bo sanepid wpadl na niezapowiedziana kontrole. Przegryzla jakas zapiekanke z budki, a teraz czula, ze jakos jej ta potrawa zalegla na zoladku.
- Bywaja takie dni… Po prostu bywaja - westchnela, otwierajac drzwi.
Z pokoiku buchnelo zarem… Slonce nagrzewalo go przez caly dlugi dzien. Otworzyla okno polaciowe, wcisnela sie do mikroskopijnej lazienki i dlugo stala pod chlodnym prysznicem, starajac sie zmyc brud, pot i zmeczenie.
Kiedy wreszcie skonczyla i wrócila do pokoju, wyciagnela spod poduszki laptop i uruchomila.
Sciagnela poczte i az syknela zaskoczona, widzac w skrzynce e-mail od… nieboszczyka.
marynarz@north.atlantic.university.com Re: re: Krystynka Droga Pani,
ajaj - porobilo sie. Padl mi komputer i nie mialem sie jak z Pania skontaktowac przez ostatnie tygodnie. Wreszcie udalo mi sie odzyskac dane. Rozumiem, dlaczego nie dotarla Pani na umówione spotkanie. Jesli nadal chce Pani kupic ksiazke, prosze pojawic sie jutro o dwudziestej przed Brama Florianska od strony Barbakanu.
Pozdrawiam. Olgierd.
Zagryzla wargi. Gdy knula cala te afere, sadzila, ze jest bardzo sprytna. Teraz… No cóz, wcale nie czula sie taka sprytna. Co wiecej, kompletnie nie wiedziala, jak sie z tego wyplatac…
- Nie! - warknela po frislandzku. - Dzien byl ciezki i dlatego czuje sie zalamana. Trzeba wziac sie w garsc. Zagramy z tymi bandziorami i tym razem to my zwyciezymy.
Zadzwonila do Marcela.
*
Katarzyna wrócila z biblioteki o dwudziestej pierwszej. Stanislawa siedziala przy komputerze i niewprawnie stukala w klawisze.
- Gdzie ty sie znowu wlamujesz? - zirytowala sie kuzynka. - Na komputerach trzeba sie troche znac.
Chcesz miec za kwadrans smutnych panów z ABW pod drzwiami?
- Nigdzie sie nie wlamuje, to ogólnodostepna baza danych, tylko nie kazdy o niej wie, zreszta wiekszosci ludzi nie jest potrzebna do szczescia - odparla alchemiczka.
- A konkretnie?
- Slyszalas o biskupach tytularnych?
- Nie.
- W czasach, gdy muzulmanie podbijali Bliski Wschód i Afryke, biskupi tamtych ziem czesto byli zmuszani do ucieczki. Watykan wykorzystywal ich, zeby pomagali w krzewieniu wiary na terenach niezagrozonych. Stawali sie pomocnikami normalnych lokalnych biskupów, zachowujac tytuly namiestników ziem, z których zostali wygnani.
- Rozumiem.
- Obecnie biskup stoi na czele diecezji. Ale czasem bywa tak, ze w danej diecezji jest ich kilku, wtedy tym mniej waznym nadaje sie na pocieszenie tytuly biskupów diecezji, które juz nie istnieja…
- Zaraz… To, dajmy na to, w Polsce moze poslugiwac hierarcha posiadajacy tytul biskupa Sztokholmu? - zdziwila sie eks-agentka.
- No, Sztokholmu raczej nie, bo katolicka diecezja tam sie odrodzila… Ale moze miec tytul biskupa jakiegos miasta, które lezy na przyklad w dzisiejszej Turcji czy Palestynie.
- Zalapalam. A po co nam to?
- Bo sprawdzam sobie, co sie stalo z diecezja arcybiskupa Engelbrektssona. Rezydowal w Nidaros, czyli dzisiejszym Trondheim. Luteranie wysiudali go ze stanowiska. Ale dopóki sprawowal swój urzad, podlegala mu diecezja obejmujaca Norwegie, Wyspy Owcze, Islandie i Grenlandie. Przy czym Islandia posiadala wlasnego biskupa.
- Sadzisz, ze byl biskup Frislandu?
- Obecnie Norwegia podlega diecezji w Oslo, parafii katolickich jest niewiele. Islandia ma wlasna diecezje w Rejkiawiku, ale Watykan do dzis nadaje tytul biskupa Holar, a to mala wiocha na pólnocy Islandii, gdzie bylo katolickie biskupstwo zmiecione przez lutrów w tysiac piecset czterdziestym.
- Fascynujace… - Katarzyna pociagnela nosem.
Z kuchni dobiegala bardzo interesujaca won. Zapewne w piekarniku grzalo sie cos dobrego na kolacje.
- W oficjalnym spisie biskupstw tytularnych Frisland nie figuruje, ale znalazlam liste wszystkich biskupów z ostatnich dwustu lat i wsród nich szesciu bylo de nomine z miasta Frisland. Jesli spojrzysz na mape, której nie kupilysmy, tak nazywa sie stolica wyspy - wyjasnila alchemiczka.
- Zartujesz…
- Bynajmniej. Nie sadze, zeby Kosciól dal sie wpuscic w maliny do tego stopnia, aby tworzyc biskupstwo na ladzie, który nie istnieje… Dlatego uwazam, ze to wazny trop. Swego rodzaju potwierdzenie, iz nie gonimy za mrzonka. - Stanislawa usmiechnela sie kpiaco. - I chyba cos jest na rzeczy z tym spiskiem, bo niby informacja tajna nie jest, ale na wierzchu tez nie lezy.
- OK. Zatem jest biskup. Tytularny, czy moze…
- Tu jest napisane, ze tytularny. Najwyrazniej Watykan nie ma dostepu do wyspy albo nie ma tam juz katolików.
- Hmm… I co zrobimy?
- Napisze do niego mejl z zapytaniem, czy byl kiedys w swoim biskupstwie.
Zobaczymy, co odpowie.
- Tak po prostu napiszesz…
- Chyba kazdemu wolno? Najwyzej nie odpisze. A moze odpisze z wyspy, jesli maja tam Internet…
Wtedy ty, moja droga, pogrzebiesz w bebechach programów i moze uda sie namierzyc punkt na mapie, z którego sie logowal.
- Ech…
Alchemiczka przeszla do kuchni. Najpierw przyniosla gruba deske i umiescila na srodku stolu.
Rozstawila talerze i sztucce. Po chwili przydzwigala kamionkowa gesiarke. Zapach roztaczajacy sie wokolo byl tak gesty, ze mozna go bylo kroic nozem. Ale dopiero gdy podniosla pokrywe naczynia, buchnal z cala sila.
- Gesina? - zainteresowala sie Katarzyna.
- Kaczka. Gesina bylaby tlusta, to nie jest potrawa na noc. Nakladaj sobie i opowiadaj, czego sie dowiedzialas?
- Ano, zobaczmy moje materialy… - Kasia rozlozyla na wolnej czesci stolu plik koszulek z kserokopiami. - Znalazlam dwadziescia cztery wzmianki o obserwacjach nieznanego geografom ladu na pólnocnym Atlantyku. W osiemnastu przypadkach lokalizacja pokrywa sie mniej wiecej z akwenem na poludniowy zachód od Islandii. Pozostale cztery relacje dotycza ladów polozonych znacznie dalej na poludnie. Ciekawa jest jedna: wspomnienia marynarza, który dostrzegl zagadkowe swiatla miasta podczas nocnej wachty. Bosman, wezwany na poklad, poinformowal go, ze to swiatla przekletej wyspy Frozland, a ich widok przynosi pecha. Jak widzisz, nazwa brzmi podobnie, ale troche juz inaczej, nie zgadza sie tez lokalizacja. Cos dzwonilo, jednak w innym kosciele… Bosman zabronil tez mówic reszcie marynarzy o zjawisku. Idac dalej tym tropem, w zbiorach legend z terenów Anglii i Skandynawii sa szescdziesiat cztery opowiesci o przekletej wyspie, zwanej w zaleznosci od zródla Frisland, Frolad, Fordland. Monografie etnograficzne potwierdzaja, ze opowiesci te krazyly jeszcze na poczatku dziewietnastego wieku. Potem zanikly.
- No, to sie nazywa profesjonalna robota - pochwalila Stanislawa, nalewajac wino do kieliszków.
- To nie wszystko… Z polowy dziewietnastego wieku mamy kolejnych kilkanascie wzmianek o obserwacjach ziemi niezaznaczonej na mapach nawigacyjnych. Co symptomatyczne, nikt nie podjal próby ladowania. Wedle opowiesci wielorybników wyspe otaczaja zdradliwe rafy i mielizny.
- Rewelacja - pochwalila Stanislawa. - Ale jedno mi sie w tym wszystkim nie zgadza.
- To znaczy?
- Nie bylo cie w domu okolo siedmiu godzin. Odejmijmy godzine na dojazd do biblioteki i powrót.
Odejmijmy godzine na znalezienie pozycji w katalogach, wypisanie rewersu i dostarczenie ksiazek na stolik. W piec godzin nie mialas zadnych szans tego wszystkiego ustalic.
- Owszem.
- Jak zatem to zrobilas?
- To bardzo proste. W czytelni starodruków poprosilam o ksiazke „Nawigacya ku Grenlandii” i ku mojemu zaskoczeniu dostalam ja od reki. Wyobraz sobie, ze ktos korzystal z niej zaledwie wczoraj i jeszcze zatrzymal na pare dni w czytelni. Podejrzalam imie, nazwisko i numer karty bibliotecznej, wlamalam sie z tabletu do ich sieci komputerowej, sprawdzilam po numerze karty, z jakich materialów korzystano wczesniej, wypisalam plik rewersów i tyle. Poszlam po cudzych sladach. Dwa albo i trzy miesiace grzebania zaoszczedzone.
- Jasny gwint! Chcesz powiedziec, ze ktos jeszcze tu, w Krakowie, robi kwerende materialów dotyczacych wyspy Frisland!? - Stanislawa wytrzeszczyla oczy.
- Owszem. Gigantyczna kwerende, i to co najmniej od czterech miesiecy.
- Kto?
- Usiadz wygodnie, odprez sie i zapnij pasy. Wyobraz sobie przynajmniej, ze zapinasz.
- Kto?
- Anna Czwartek. Zapadlo milczenie.
- Ciekawe - powiedziala wreszcie Stanislawa. - Bardzo ciekawe… Ale ma to sens. Na tamtej starej mapie byla zaznaczona wyspa Frisland. Jesli dziewczyna grzebie w poszukiwaniu informacji o niej, nic dziwnego, ze chciala tez zdobyc mape…
- Mam tylko nadzieje ze nie jest to przypadkowa zbieznosc nazwisk - zauwazyla Katarzyna. - Ale paralelnosc naszych poszukiwan jest zdumiewajaca… A grzebala, jeszcze zanim dowiedzialysmy sie o tym miejscu.
- Mistrz Sedziwój uczyl, ze wszystko na swiecie wiaze sie ze soba slabiej lub mocniej.
Widocznie przeznaczenie splotlo nasze losy juz dawniej… I to silniej, niz sadzilam. Zjedzmy, bo wystygnie. Twoje zdrowie. - Stanislawa uniosla kieliszek.
Stuknely sie nad stolem. Alchemiczka szybko podzielila kaczke, nalozyly sobie miesa i farszu z jablek przesypanych majerankiem.
- Szara reneta - pochwalila sie alchemiczka. - Nameczylam sie, zeby ja zdobyc. Chyba malo kto ja w tych stronach uprawia. Zlocista kupisz bez trudu. Ale potrzebowalam wlasnie szarej. A jak ja wreszcie upolowalam na Kleparzu, to zobaczylam na sasiednim stoisku kaczusie. Wiec pomyslalam, ze wezme trzy kilo i oprócz lekarstwa zrobie jeszcze farsz.
- Lekarstwo? - zapytala odruchowo Katarzyna.
- Z dziecinstwa pamietam, ucieralo sie miazsz, mieszalo z maslem i okladalo tym rany - wyjasnila kuzynka.
- Ekstra… Dzialamy cos w sprawie Anny? Idziemy do niej, robimy puk-puk do drzwi i ucinamy sobie rozmowe na temat nieistniejacej wyspy, co do której lepiej, zeby jednak istniala, bo jest nam potrzebne ziólko, które podobno na niej rosnie?
- Cos tak jakby… Mamy swoje materialy, niech ona pokaze swoje. Poza tym ona ma mape. Byc moze sa na niej wskazówki, jak tam dotrzec - rozwazala alchemiczka.
- Które beda lepsze niz zdjecia satelitarne i GPS… No dobra, najpierw musimy zaplanowac precyzyjnie, gdzie ja dopadniemy.
- Bez swiadków?
- Tak byloby najlepiej, ale nie wiem, czy sie uda. Potem pobawimy sie w dobrego i zlego gline… Ja ja przycisne, a ty bedziesz poczatkowo milczala i postaraj sie wygladac groznie.
- To ja bede ten dobry glina, czy moze zly glina? - nie zrozumiala Stanislawa.
- Zobaczymy. Bedziemy improwizowac. Przewaznie chodzi wszedzie sama. Ma przyjaciól, tak jakby, ale nie szuka towarzystwa. Taki typ natury chyba… Stoluje sie w lokaliku naprzeciw swojej uczelni.
Dzis skonczyla zajecia o szesnastej, nie zlapiemy jej juz. Ale jutro bedzie je miala ciurkiem od rana. Jest szansa, ze glodna jak wilk poleci wrzucic cos na zab. Okolo dwudziestej mamy szanse dopasc ja nad miska krupniku lub pomidorowej.
- Nie ustalilas, jaka zupe bardziej lubi? - zakpila lagodnie Stanislawa.
- Jakos nie…
- Czyli co? Dopadamy ja w restauracyjce, rzucamy do zupy pigulke gwaltu, wynosimy zawinieta w obrus, wrzucamy do bagaznika, przywozimy do mnie… I co dalej? Tu na góre, do mieszkania, czy w dól, do piwnicy? A moze lepiej do lasu?
- Czy ty sie przypadkiem za duzo filmów nie naogladalas? Tam ja przepytamy.
- W lokalu pelnym ludzi?
- Przeciez nie bedziemy jej bily… Wiec nie zacznie wrzeszczec. To co nam niby ludzie przeszkadzaja? Tylko zjedzmy podwieczorek gdzie indziej. Ten lokal… Dosc nonszalancko podchodza tam do kwestii istnienia norm ISO i HACCP.
*
Lalo jak z cebra. Mokre ptaki kulily sie wsród galezi. Przechodnie niemal biegli. Obszerna kurtka przeciwdeszczowa pozyczona od Wiktora idealnie ukryla kamizelke kuloodporna.
Duzo to nie da, jesli strzeli mi w glowe, pomyslala Anna z melancholia.
Rozejrzala sie. Miejsce na zasadzke bylo raczej marne. Alejkami mimo deszczu przetaczal sie tlum ludzi. Spojrzala na mury Barbakanu, potem na ocalaly fragment murów miejskich. Jesli gdzies tam wlazl, to moze strzelic do niej i ulotnic sie niepostrzezenie…
Czy zagadkowi antykwariusze podejrzewaja ja o udzial w zabójstwie marynarza? A moze jednak uznali, ze zginal przypadkowo, z rak jakiegos bandziora w zlej dzielnicy.
Odpuszczam, pomyslala. Za duze ryzyko. Niech sobie Marcel z Wiktorem mysla, co chca, ja sie zwijam!
W tym momencie podszedl do niej chlopak troche od niej starszy. Mial elegancki czarny parasol.
- Jestem Olgierd - przedstawil sie. - To ja mialem sie tu z pania spotkac. Prosze, oto ksiazka, o której pisalem.
Chlopak byl jedna plama mroku, ale wokolo nie rysowaly sie drogi ucieczki. Zatem zagrozenie nie bylo szczególnie duze. Ujela wolumin i ukryta przed deszczem w przeswicie bramy, otworzyla ostroznie. Zielnik i receptariusz. Wydany w miasteczku Andefort w 1798 roku. Te osade kojarzyla. Na mapie umieszczono ja na pólnocy wyspy. Przekartkowala pospiesznie. Opisy wykonano niewatpliwie po frislandzku. Miedziane uzwojenie pod skóra okladki zaspiewalo.
- O jakiej kwocie pan mysli? - zapytala.
- Dwiescie zlotych nie bedzie chyba zbyt drogo?
- Pasuje…
Wyjela portfel i odliczyla mu cztery banknoty po piecdziesiat zlotych. Schowala ksiazke pod kurtke, starajac sie, by nie zobaczyl kamizelki. Pozegnali sie zdawkowo. Ruszyla prosto przez brame, potem ulica Florianska do rynku, w tlum ludzi. Im gesciej, tym bezpieczniej. Obejrzala sie kilka razy, ale najwyrazniej nie szedl za nia.
Dotarla do kafejki, która Marcel i Wiktor wyznaczyli na miejsce spotkania po akcji.
Ceny troche ja zmrozily, ale na szczescie miala jeszcze pare groszy od Wiktora. Podeszla do baru i zamówila kawe. Rozejrzala sie wokolo w poszukiwaniu wolnego stolika. I naraz poczula nieprzyjemny chlód w zoladku. Stanislawa Kruszewska pomachala do niej i gestem zaprosila na kanape ukryta we wnece. Anna zawahala sie na moment, ale podeszla poslusznie. Postawila kawe obok ich nakryc.
Rozpiela kurtke i powiesila na wieszaku. Obie kobiety gapily sie na nia jakos dziwnie. Co sie…
Ach, jasne. Usmiechnela sie jakby przepraszajaco, zdjela kamizelke kuloodporna i schowala ja pod kurtka. Zajela miejsce na lewo od alchemiczki. Kelnerka przyniosla dodatkowa karte i niepytana postawila przed studentka nakrycie.
*
Marcel i Wiktor szli trop w trop za nieznajomym. Wskoczyl do tramwaju, przejechal trzy przystanki.
Wysiadl przed mostem Powstanców Slaskich i zaglebil sie w uliczki Kazimierza.
- Idzie do mieszkania, które nalezalo do marynarza - wydedukowal Marcel.
- Prawdopodobne… - mruknal jego brat. - Pobiegne naokolo i przyczaje sie na klatce.
Tylko go nie zgub. Jakby co, dzwon.
- Jasne!
Rozdzielili sie. Nieznajomy nie spieszyl sie. Wdepnal po drodze do sklepiku. Kupil sobie cztery puszki piwa. Wreszcie ruszyl na kwatere. Marcel obserwowal go z bezpiecznej odleglosci. Zapikal telefon. SMS.
W oknie mieszkania pali sie swiatlo. Ktos tam na niego czeka. Nie wchodz do bramy - czekaj.
Obcy skrecil w brame. Po chwili wyjrzal z niej Wiktor i pomachal dlonia. Marcel zalozyl ponczoche na twarz i dolaczyl. Koles lezal na pólpietrze.
- Rabnalem mu w kark porazaczem elektrycznym, bedzie nieprzytomny jakies piec minut - wyjasnil Wiktor.
Zakleili nieprzytomnemu usta plastrem i skuli rece z tylu. Szybko przetrzasneli jego kieszenie.
Znalezli dwa peczki kluczy.
- Nie wiem, ilu ich tam siedzi - westchnal Wiktor. - Ale przydaloby sie choc jednego wziac zywcem… Bede strzelal nabojami gazowymi, a ty, jakby co, poprawisz z ostrej amunicji.
- Dobra! - Marcel nerwowo przelknal sline.
Podeszli do drzwi. Jeden z kluczy pasowal do zamka. Wiktor wsunal go w dziurke, ale natrafil na opór. Prawdopodobnie od srodka tkwil drugi klucz… W tym momencie zamek szczeknal i drzwi zaczely sie uchylac. Bez wahania strzelil w szczeline gazem, a potem pchnal skrzydlo i wskoczyl do srodka. Mieszkanie bylo puste, tylko w przedpokoju krztusil sie stary czlowiek w porzadnym garniturze. Marcel wzial na siebie zakneblowanie go i przykucie do kaloryfera.
Drugi z braci wyskoczyl na klatke i przywlókl nieprzytomnego nadal chlopaka. Nie zapomnial tez siatki z piwami.
W pokoju stal laptop. Wyswietlal plan Krakowa. W jednym miejscu migala czerwona plamka. Pluskwa wbudowana w ksiazke nadawala…
Mlodszy z braci szybko obszukal obu wiezniów. Wyciagnal dokumenty i telefony. Przejrzal pospiesznie zawartosc portfeli. Wiktor przygladal sie mezczyznom. W skupieniu. Starszy mial niewielka capia bródke, chyba tez zrobil sobie jakis czas temu lifting twarzy. Mlodszy scial wlosy krótko, pod koszula rysowala sie muskulatura rodem z silowni.
- Jeden od myslenia, drugi, zeby w razie czego dac nam w leb i zakopac - wysunal teorie Wiktor.
- To pan antykwariusz ze Sztokholmu pofatygowal sie osobiscie do Krakowa - zameldowal Marcel, przegladajac paszport. - Ciekawe tylko po co…
Teraz zrewidowali teczke. Katalogi aukcyjne, ekspertyzy jakichs obrazów, pisma urzedowe po szwedzku i niemiecku, zezwolenia celne. Namacali wewnetrzna kieszen. Znajdowal sie w niej stary, gruby notes. Wiktor zaczal go kartkowac. Usta w jednej chwili sciagnely mu sie w gniewna kreske.
- Antonio i Jules - mruknal. - Kojarzysz? Miales moze z dziesiec lat, ale…
- Pamietam…
- Tu sa ich imiona, nazwiska i adresy, wszystko przekreslone. Nasz dawny kontakt, ten rybak Sigurd w Norwegii, to samo. I jeszcze z pietnascie podobnych wpisów.
- Kur….
Tymczasem obaj wiezniowie doszli powoli do siebie. Marcel rozkleil usta staremu.
- Co to ma znaczyc? - zapieklil sie antykwariusz po niemiecku. - Jakim prawem…
- Prawem, które wynika z przelanej krwi - odparl Wiktor, nadal kartkujac notes.
- Oddawaj to, zlodzieju!
- Skoro jestesmy przy kwestiach praw wlasnosci, to chyba zegarek naszego ojca. - Marcel obejrzal masywny zloty chronometr na przegubie Niemca. - Glowy nie dam, ale wydaje mi sie ludzaco podobny…
- Czego od nas chcecie? - zapytal mlodszy wiezien.
- Zabic was, oczywiscie. Ale najpierw poprosimy dane nawigacyjne. Dlugosc i szerokosc geograficzna naszej wyspy.
- Da sie zalatwic. Wypuscicie mnie i gdy tylko znajde sie w bezpiecznym miejscu, wysle wam przez SMS. Chlopak zostaje jako zakladnik - zaproponowal stary.
Wiktor bez slowa zakleil mu usta plastrem.
- A ty co powiesz? - Spojrzal na mlodego.
- Nic nie wiem. Pracuje dla tej firmy od pól roku, wozilem tylko samochodem obrazy i inne rzeczy z Gdanska do Wiednia… Nie mam zielonego pojecia…
- Ile razy byles na wyspie?
- W ogóle nie wiem, o czym mówicie!
Marcel przegladal zdjecia na telefonach wiezniów. Potem ujal w dlon aparat fotograficzny wyciagniety z kieszeni mlodego.
- Nigdy nie byles na wyspie? - prychnal. - A cyfrówke pewnie kupiles uzywana i nie wykasowales fotek z karty pamieci? A moze w robocie taka dostales?
Chlopak nie odpowiedzial, tylko mocno sie zaczerwienil.
- Zobacz to. - Marcel podal aparat bratu. - Bywal nie tylko tam. Kraków tez zwiedzal, i to intensywnie…
Siedem zdjec wykonanych z mocnym zoomem przedstawialo Anne Czwartek na uczelni i w restauracyjce.
Kolejne ukazywaly kamieniczke, w której mieszkala, drzwi jej poddasza, zblizenie zamków i zawiasów, klapy prowadzace na dach, okno polaciowe i jego zabezpieczenia, kominki wywietrzników i inne elementy budynku.
- Szykowali morderstwo - ocenil Wiktor. - I to na powaznie. Ksiazke podlozyli tylko w nadziei, ze ktos z nas ja pozyczy i zdolaja zlokalizowac jeszcze nasze mieszkania. Bo tu, w Krakowie, wszystko bylo gotowe, zeby sprawe zamknac…
- Ale jak…
- Pewnie pluskwa byla wbudowana w tubus mapy! No i co teraz powiesz, robaczku? - zwrócil sie do wieznia.
- Robilem tylko to, co mi kazali… Nie wiedzialem, po co im te fotki…
- To ciekawe rzeczy ci kazali robic panowie z antykwariatu. Lazic za dziewczyna, sprawdzic, gdzie mieszka, jakie ma zamki w drzwiach, zbadac, jak sie wychodzi na dach nad jej pokojem. I na strych obok. Tylko brak jej nagich zdjec spod prysznica, ale to by trzeba kamera laparoskopowa wpuszczona przez wentylacje… Niech zgadne, gwalcenie pewnie tez bylo w planach, tylko zostawiliscie je sobie na deser, przed sama egzekucja…
- No co pan - oburzyl sie chlopak. - Nigdy w zyciu…
- Ty moze nie, ale Vivian zgwalcono, zanim zostala zastrzelona. Vivian studiujaca w Lund, dwa lata temu. Jest tu takze jej adres. - Potrzasnal z wsciekloscia notesem.
- To nie ja! - Chlopak zaczerwienil sie jak burak.
Stary antykwariusz spuscil wzrok, ale nic nie powiedzial.
- Ilu ludzi zabiles na wyspie? - zapytal Marcel mlodego.
- Nikogo - odparl szybko tamten, ale nie byla to chyba szczera odpowiedz.
- Zatem czy przemyslal pan pytanie? - Wiktor zwrócil sie do starego Niemca, odrywajac plaster. -
Jaka jest dlugosc i szerokosc geograficzna wyspy?
- Nie mam pojecia. Nie jestem nawigatorem, do cholery. Sam nie umialbym tam trafic. Ale jak mnie wypuscicie, jestem w stanie to ustalic. Wiem, kogo zapytac. Chlopak zostanie jako zakladnik - stary wrócil do poprzedniej propozycji. - Ja nikogo nie zabijalem, bylem na wyspie zaledwie raz w zyciu, w czterdziestym piatym, i puszczono mnie wtedy wolno. Dla firmy robilem tylko wycene przywiezionych obrazów… Tam zreszta nikt juz nie mieszka, wszystko zupelnie opuszczone. Ludnosc wymarla. A moze potrzebujecie pieniedzy?
- Ty - Marcel zwrócil sie do mlodszego. - Dane nawigacyjne. Ten tylko wzruszyl ramionami.
- Na mocy praw naszej wyspy, jako pelnoletni i pelnoprawny obywatel Frislandu, dzialajac w zastepstwie nieobecnego sedziego, po przeanalizowaniu dostepnych dowodów uznaje was winnymi udzialu w gwalcie, wielokrotnym morderstwie i przygotowaniach do kolejnego - powiedzial Wiktor. - Oraz rabunku zabytkowego mienia na wielka skale, spisku i przygotowan do mordu na legalnej dziedziczce tronu ksiazat wyspy.
Stary Niemiec zaniósl sie gromkim smiechem.
- Smarkaczu, czy ty wiesz, komu fikasz? Porwanie, grozby, siedzisz w gównie po uszy!
Przepisy prawne Unii Europejskiej…
- Wypusccie nas, idioci, to moze nie wniesiemy oskarzenia - mlody tez odzyskal pewnosc siebie.
- Powinnismy przedstawic im wyrok na pismie - zauwazyl Marcel.
- I moze jeszcze zezwolic na procedure odwolawcza? Wy dwaj - Wiktor odezwal sie po niemiecku -
jesli macie cos na swoja obrone, przedstawcie to teraz…
Antykwariusz splunal mu pod nogi.
- Zostaliscie zatem skazani na kare smierci - westchnal ciezko Wiktor. - Za wszystkich naszych przyjaciól, by chronic niewinnych, wedle naszych praw i w imieniu naszej wyspy…
Dokrecil tlumik do pistoletu, a potem, starannie celujac, zastrzelil najpierw mlodszego.
Stary przez chwile gapil sie zdumiony na zwloki.
- Zastrzeliles go! - wybakal bardziej zdumiony niz przerazony.
- Dlugosc i szerokosc geograficzna wyspy? - zapytal Wiktor, biorac go na cel.
- Nie wiem…
- A moze chcesz zadzwonic i zapytac?
- Wy swinie! Nigdy tam nie traficie.
- Wspólrzedne?
- Wal sie, durniu.
Strzal nie byl glosniejszy niz upadek ksiazki ze stolu.
- Mimo wszystko wyrok nalezalo odczytac z kartki - westchnal Marcel. - Albo ja wiem, udawac, ze sie czyta?
Nogi mlodszego raz jeszcze uderzyly pietami o parkiet i cialo ostatecznie znieruchomialo. Krew rozlewala sie coraz szerzej. Cuchnelo dymem…
- Wiem. Nie tak to powinno wygladac, ale cóz, trwa wojna. Zmywamy sie… Zabierz ich telefony, oba laptopy, cyfrówke i ten notes. Moze cos sie uda wydedukowac. Ja zatre slady…
- A spluwy?
W walizce lezaly dwa rewolwery i pistolet maszynowy.
- Zostawimy.
Wiktor odszukal obie luski. Kule utkwily gleboko w cialach, wiedzial, ze powinien je wydlubac i zabrac, ale nie byl w stanie. Z parapetu wzial zraszacz do kwiatków, przelal do niego zawartosc znalezionej w ubikacji butelki z domestosem i starannie opryskal zwloki oraz podloge.
- Nie chce sie martwic jakims odciskiem buta, zgubionym wlosem czy innym sladem biologicznym -
wyjasnil.
Zamkneli drzwi na klucz. Solidne, antywlamaniowe, z uszczelkami… Przy odrobinie szczescia won rozkladu nie wydostanie sie z mieszkania, a moze ciala ulegna mumifikacji. Ktos je pewnie kiedys znajdzie… Moze nawet za kilka lat.
Rozdzial 3
Kawa parowala w filizankach, jej aromat harmonijnie laczyl sie z zapachem ciasta. Kacik, w którym siedzialy, wypelnial przyjemny pólmrok. Grube draperie, wieszak na ubrania i donica z palma zapewnialy im odrobine prywatnosci.
- Chcialysmy cie dopasc w twojej ulubionej restauracji - powiedziala Katarzyna. - Dwie godziny zmarnowalysmy, czatujac na ciebie w aucie. Straz miejska mandat nam wlepila za parkowanie w niedozwolonym…
- Wyrazy wspólczucia. - Anna wygladala na autentycznie zmartwiona.
- Ale cóz, nie kon do woza, to wóz do konia.
- A tak konkretnie, do czego jestem paniom potrzebna? - zaciekawila sie dziewczyna.
- Podsumujmy - mruknela Stanislawa. - Jestes Walonka… I w wolnych chwilach rozwijasz rozmaite ciekawe hobby. Rysujesz obrazki na handel oraz interesujesz sie nieistniejaca wyspa na pólnocnym Atlantyku.
- To wolny kraj. Mamy swobode badan naukowych i wolny dostep do bibliotek. Zreszta najwyrazniej wy tez sie nia interesujecie - odgryzla sie Anna.
- Yhym… My wiemy, dlaczego szukamy wzmianek o tej wyspie… Ale nie wiemy, dlaczego ty ich szukasz. - Stanislawa spojrzala jej w oczy.
- Nie domyslacie sie?
- Domyslamy sie. Sadzisz, ze pochodzisz z wyspy - burknela Katarzyna.
- Owszem, jestem Frislandka. - Dziewczyna dumnie podniosla glowe. - Szukam drogi, bo chce wrócic do domu.
Alchemiczka chciala o cos zapytac, ale kuzynka powstrzymala ja gestem.
- To ja mialam ja przesluchiwac - przypomniala. - Najpierw zly glina, dopiero potem ewentualnie dobry glina albo jeszcze gorszy glina… Tiaaa… - Zmierzyla Anne spojrzeniem. - I wy wszyscy, cala czwórka, pochodzicie z wyspy Frisland. Czy wy sobie zdajecie sprawe, ze ona nie istnieje?
- Wierze, ze istnieje - odparowala dziewczyna. - W kazdym razie zdaje sie, ze tam wlasnie sie urodzilam.
- Zastanów sie… Sprawdzilysmy twoja tozsamosc. Jestes z domu dziecka. Prawdziwe dane twoich rodziców nie zostaly nigdy ustalone. Nie wiesz, skad pochodzisz. Jedyny slad to zagadkowy tatuaz na nadgarstku. Przychodza do ciebie jacys kolesie i zapewne mówia ci, ze jestes ksiezniczka z nieistniejacej wyspy…
- Owszem, powiedzieli, ze jestem ksiezniczka. - Usmiechnela sie jakby do milych wspomnien. - Ich ksiezniczka.
- Zaginiona? - zakpila Katarzyna.
- Oczywiscie. Przeciez siedze w taniej kawiarence, ubrana w ciuchy z lumpeksu. Jakbym nie byla zaginiona, tobym siedziala u Wierzynka i ciuchy mialabym pewnie z jedwabiu, z metkami znanych producentów, nie wiem, w czym tam teraz ksiezniczki chodza - odpowiedz byla nawet logiczna. -
Mialabym tez zlote kolczyki, kilka pierscionków, bransoletke, broszke, designerska torebke za kilka tysiecy, a w niej najnowszy model tabletu i komórke, jaka normalnemu czlowiekowi moze sie tylko przysnic. I wonialabym tak dobrymi perfumami jak pani. A, zapomnialam! Przed restauracja stalby mój kabriolet, ciemnowisniowy, ze skórami lampartów na siedzeniach. I z czarnoskórym kierowca w liberii. Ewentualnie mozemy tez zalozyc, ze w ogóle by mnie tu nie bylo. Kraków jest ladny, ale mam swoja wyspe.
- Aha… Ksiezniczka Anna Czwartek, nawet sympatycznie to brzmi, zwlaszcza jak ktos nie zna polskiego - mruknela Katarzyna i zaraz zawstydzila sie tak jawnej kpiny.
- Tordis de Behoute.
- Prosze?
- Tak sie naprawde nazywam.
- A wiesz to od nich? Dobra. W kazdym razie mówia, ze sa twoimi rodakami… Co wydedukowali tylko z tego tatuazu… W dodatku wmawiaja ci, ze posiadasz niezwykle moce. Czytalas przypadkiem „Harry’ego Pottera”?
- Czytalam.
- A ogladalas moze taki serial o rózowych kucykach? I taki drugi, równie idiotyczny, o czarodziejce z ksiezyca?
- Ogladalam. Obydwa nawet. I kilka innych tez.
- Nie widzisz niepokojacych podobienstw? To sytuacja fikcyjna… Falszywa. Ksiazkowa. W zyciu tak nie bywa. Ksiezniczki sie nie gubia ot tak. Jako cenne dobro narodowe sa starannie strzezone. Nawet ta, co sie latami podawala za Anastazje Romanow, chociaz jak sprawdzili DNA, okazala sie polska robotnica z Lodzi, Franciszka Szanckowska. Ludzie przewaznie sa zupelnie zwyczajni i wiekszosc tych, którzy nie znaja swojego pochodzenia, wcale nie wywodzi sie z niezwyklych rodzin, nie sa nastepcami tronów obcych ladów ani kims takim. Powiedzmy wprost: ich pochodzenie najczesciej wiaze sie z tymi ciemniejszymi stronami ludzkiej egzystencji. Mozna jedynie miec nadzieje…
- …ze nie pochodzi sie z marginesu spolecznego, a jedynie od ludzi, którzy nie z wlasnej winy popadli w tarapaty. - Dziewczyna wzruszyla ramionami.
- No wlasnie.
- Tak wlasnie sadze. Wyladowalam, gdzie wyladowalam, bo moi rodzice popadli w klopoty. Na wyspie szalala zaraza. Pierwsza grupa wyslanników nie poradzila sobie ze zdobyciem leków, wiec rodzina ksiazeca podjela decyzje, ze zadanie to wykona samodzielnie. Nie wiedzieli, ze wyslannicy sa mordowani, i sami wpakowali sie w pulapke. Ktos przewachal, skad pochodza, i postanowil ich wyeliminowac… Mnie mordercy przegapili.
- Ty potrzasnij glowa, popij kawy i obudz sie, dobrze?
- Nie jestem zaczarowanym w dziewczynke rózowym kucykiem. Nie jestem pupilka japonskiej bogini ksiezyca Amaterasu Omikami. Ja tylko zywie przekonanie graniczace z pewnoscia, ze jestem ksiezniczka i pochodze z wyspy, która oficjalnie nie istnieje. Czy uwaza pani, ze jestem wystarczajaco obudzona? A co do kawy, naprawde doskonala. - Anna ostentacyjnie pociagnela lyk z filizanki.
Alchemiczka z trudem tlumila chichot.
- Zalamalam sie - westchnela Katarzyna. - Jeszcze raz. Przyszli i powiedzieli ci, ze jestes ksiezniczka.
- Tak, aczkolwiek prawde mówiac, juz wczesniej to przeczuwalam. Moze niekoniecznie uwazalam sie od razu za ksiezniczke, ale przez cale lata bylam pewna, ze znajduje sie nie tam, gdzie moje miejsce.
Ze jestem inna niz ludzie, którzy mnie otaczaja. Ze nie pasuje do otoczenia.
- Niech zgadne… Ci twoi rodacy poznali cie po tatuazu? Zapewne powiesz teraz, ze na waszej wyspie wszystkim ksiezniczkom robia takie jeszcze w niemowlectwie…
- Tak. Ksiezniczkom i ksiazetom, i nie tylko. To znak rodów obdarzonych zdolnoscia widzenia metali.
A odnalezli mnie, bo dlugo szukali, majac nikla nadzieje, ze zyje.
- Ja na twoim miejscu doszlabym do wniosku, ze to spisek majacy na celu dobranie sie do ewentualnego spadku albo ja wiem, moze mojej cnoty. Dwóch chlopaków w wieku, gdy hormony jeszcze mocno piora mózg…
- Sa trzy slabe punkty tej blyskotliwej hipotezy - prychnela dziewczyna. - Po pierwsze ani ja, ani oni nie wiemy o zadnych przypadajacych mi spadkach. To znaczy dziedzicze tron i pewnie dobra ziemskie, ale tego nijak sie nie da przekuc na europejskie pieniadze. Po drugie znamy sie juz ponad rok i jak do tej pory mimo rozlicznych okazji moja cnota nie byla ani razu zagrozona. Po trzecie ja naprawde mam te moce.
Katarzyna westchnela ciezko.
- I na czym one polegaja? - zapytala. - Wspominalas o widzeniu metali…
- Znajduje ukryte wyjscia. Wyczuwam zamurowane drzwi. Umiem przechodzic labirynty najkrótsza droga.
W razie zagrozenia widze, któredy uciekac.
Eks-agentka z trudem stlumila irytacje.
- Zalamalam sie - poinformowala kuzynke. - W zasadzie przydaloby sie zawlec ja za kark do najblizszego psychiatry, ale moze lepiej zostawic, jak jest. Umie sie ubrac, pracy sie nie boi, to poradzi sobie w zyciu, a z tym malowniczym kuku na muniu bedzie tylko bardziej szczesliwa…
Idziemy? Czy moze chcesz pogadac z nia jako ten dobry glina?
- Opowiedz o widzeniu metali - odezwala sie milczaca dotad Stanislawa.
- Tak pania rozpoznalam, wtedy na sali aukcyjnej. Zlocista aura plynaca z czystosci duszy i szlachetnosc uczynków… Znamionujaca alchemików, którzy dokonali wielkiego dziela.
- Juz ty mi nie kadz - burknela nieco skonfundowana kobieta.
- Widze jeszcze cos.
- Prosze?
- Zmarszczki.
- Ty chyba chcesz w jape - zirytowala sie Stanislawa. - Jakie znowu zmarszczki? Moja cera jest nieskazitelna!
- Zmarszczki na duszy. Patyne czasu… Ona osiada, choc w tym przypadku niewidoczna.
Zyje pani dlugo i nie starzeje sie. Moze od piecdziesieciu lat…
- Od czterystu - sprostowala odruchowo alchemiczka i usmiechnela sie. Anna przezegnala sie.
- Widzenie metali? - burknela Katarzyna.
- Slyszalam o tym w mlodosci - wyjasnila kuzynka. - Bywali tacy ludzie kiedys.
- I na czym to niby polega?
- No dobra - Stanislawa zwrócila sie do Anny. - Jesli pozwolisz… To jeszcze cie sprawdze. Skoro twierdzisz, ze widzisz zloto…
Wyjela z kieszeni kluczyki i odczepila od nich breloczek, plytke ciemnego kamienia oprawiona w stal.
- Czytaj zatem, co tu zapisano - mruknela. Anna ujela przedmiot w dlon.
- Jako ze studiuje geologie, moge od razu powiedziec, ze to jakas ruda polimetaliczna. A dokladniej… - zawahala sie na chwile. - Zloto stanowi tu nieznaczaca domieszke. Tu jest chyba pól tablicy Mendelejewa, ale wydaje mi sie, ze glównym skladnikiem jest, hmmm… platyna? Nie… Cos podobnego, ale chyba nie platyna… - Milczala. - I jakby zelazo, ale nie zelazo. To sa trzy rózne, choc podobne metale - zawyrokowala wreszcie. - Nie jest ich duzo. Ale sa ciezkie i twarde. Bardzo…
Katarzyna spojrzala pytajaco na kuzynke.
- Mówi prawde - mruknela Stanislawa, wyjmujac jej z dloni breloczek. - To zloze zawieralo iryd, ruten i osm. Dziewczyna ma moce, o których wspomniala, bowiem na oko nie da sie tego rozpoznac…
Trzeba calego laboratorium. To kawalek rudy, która wydobywalismy w górach Etiopii, zabralam sobie na pamiatke.
- To znaczy… - zaczela Katarzyna.
- Ze jej wierze.
- Wyslannicy nieistniejacego kraju odnajduja w domu dziecka swoja ksiezniczke, której magiczne moce moga naprowadzic na slad zyl zlota - mruknela eks-agentka. - Super. A myslalam, ze nic mnie juz w zyciu nie zdziwi. Prawie jestem sklonna uwierzyc, ze po przejsciu przez lustro zmienisz sie w rózowego kucyka - zaatakowala studentke.
- Nie próbowalam! - odgryzla sie Anna.
- A czemu cie szukali?
- Po pierwsze dlatego, ze zaginelam. Po drugie dlatego, ze z racji pochodzenia posiadam moce. Moim zadaniem jest odnalezc droge przez morze - powiedziala dziewczyna. - Bardzo na mnie licza.
- Nie rozumiem?
- Wszyscy chcemy wrócic do domu. Na Frisland. Nasze legendy mówia, ze wyspa jest ukryta za horyzontem. Dzieki temu, ze widze takze wyjscia i przejscia, mam szanse doprowadzic statek na wyspe. Czy znaja panie historie Islandii?
- Nie.
- We wczesnym sredniowieczu osiedli tam irlandzcy mnisi. Zbudowali klasztor, chcac na tej bezludnej ziemi zyc jako pustelnicy i z dala od zgielku swiata poswiecic zycie na prace, modlitwe, lekture i przepisywanie ksiag. Niestety, niebawem na wyspe zaczeli naplywac wikingowie. Mnisi przezyli wiele napasci i upokorzen, az wreszcie podjeli decyzje o ucieczce. Spakowali caly swój dobytek na dwie lodzie i puscili sie na morze, planujac dotrzec do wybrzezy mitycznej Winlandii. Wikingowie uznali jednak, ze uciekinierzy z pewnoscia wywoza skarby, i ruszyli za nimi w poscig. Mnisi dotarli do pólnocnych wybrzezy wyspy Frisland, ich lodzie osiadly na mieliznie. Jednak gdy wstal ranek, spostrzegli na morzu scigajace ich drakkary. Wikingowie plyneli w strone brzegu. Nie bylo ratunku… Przesladowcy juz mieli ich doscignac, gdy opat Jacob rzucil na fale swoja oponcze.
Podniosla sie mgla i morscy rozbójnicy stracili lad z oczu. Gdy zas mgla sie rozwiala, przed nimi nie
pozostal nawet slad wyspy. Od tamtej pory jest ukryta…
- I jak mozna sie na nia dostac? - zaciekawila sie alchemiczka.
- Trzeba byc chrzescijaninem o czystym sercu i znajdowac sie w sytuacji zagrozenia zycia. Wtedy wyspa ujawni sie, przyjmie i ochroni uciekiniera.
- Cos dla mnie - mruknela Stanislawa.
- Istnieje tez druga mozliwosc. Trzeba miec ze soba kogos, kto postrzega wewnetrzna nature rzeczy.
Taka osoba jest w stanie przeniknac wzrokiem zaslone chroniaca nasz lad… Tak dotarli na wyspe Walonowie, których potomkowie sa dzis jej gospodarzami. Mozliwosc trzecia polega na tym, zeby dokladnie znac polozenie i plynac na slepo. Wtedy miraz ustapi.
- O, w morde… Czyli pochodzicie z wyspy chronionej magiczna bariera. Nie umiecie na nia trafic, bo nie znacie polozenia. Ale jesli ty znajdziesz sie w poblizu, jest szansa, ze ja zobaczysz, choc inni nie beda widzieli? - spytala Katarzyna.
- Dokladnie tak.
- I dlaczego niby mam w to wszystko uwierzyc? - Kasia scisnela skronie dlonmi.
- Bo ja ci rozkazuje - powiedziala Stanislawa.
- Co?! - Eks-agentka obejrzala sie zaskoczona.
- Jako twoja najstarsza zyjaca krewna i nestorka rodu Kruszewskich rozkazuje ci, smarkulo, uwierzyc w to, co mówi to dziecko… eee… nie dziecko. Jej Wysokosc ksiezniczka Tordis de Behoute. Ile mamy pieniedzy?
- Na koncie debet do wykorzystania na jakies dwanascie tysiecy. W towarze bedzie ze dwadziescia tysiecy, tylko ze zbytem problem. Na zakup jachtu nie wystarczy.
- Po co kupowac, skoro mozna zbudowac? - wzruszyla ramionami Anna.
- To znaczy? - Alchemiczka spojrzala jej w oczy.
- Wiktor buduje w Warszawie jacht dla Marcela. Szykujemy sie do rejsu w poszukiwaniu naszej wyspy.
Jest jeden problem. - Wargi Anny sciagnely sie w kreske. - My wiemy, dlaczego chcemy tam dotrzec.
Ale nie wiem, czy moge zabrac panie. Pani - spojrzala na Katarzyne - w ogóle nie wierzy w istnienie mojej wyspy. Pani - przeniosla wzrok na jej kuzynke - chce sie tam dostac, nie baczac na koszta.
Czy moge poznac powód?
- Moja kuzynka choruje na zielona zgorzel - wyjasnila Katarzyna. - Slyszeliscie o tym? Anna pokrecila glowa.
- A o blekitnych rózach, które rosna na waszej wyspie?
- Niestety.
- To cholernie niewiele wiesz - westchnela mlodsza z kuzynek.
- Prosze mnie zrozumiec. - W oczach dziewczyny stanely lzy. - Ja wiem, skad pochodze, od niedawna. Nadal ucze sie mojego kraju. Na tyle, na ile sie da bez mozliwosci odwiedzenia tego miejsca. Pozostali… Gdy opuszczali wyspe, Marcel mial piec lat, a Wiktor siedem.
Pamietaja to i owo, jednak pamietac a umiec opowiedziec z detalami to troche dwie rózne rzeczy. Za to ich matka odpowie na pani pytania. Mam zadzwonic? - Wyciagnela telefon.
- Nie trzeba - uciela alchemiczka. - Wasza Wysokosc, prosze skontaktowac sie z Wiktorem i Marcelem.
Z przyjemnoscia doloze sie do budowy waszego jachtu. Chociaz nie, nie ma potrzeby. - Pomachala reka, by zwrócic na siebie uwage wchodzacych. - Siadajcie, prosze, gawedzimy sobie wlasnie z wasza ksiezniczka na tematy geograficzne…
- Yyyy? - zdziwil sie Marcel.
- Coscie tacy struci? Zaraz wam cos przyniose…
Obaj studenci siedli na wskazanych miejscach. Stanislawa wrócila po chwili z butelka koniaku i kieliszkami.
- Alez… - zaczal Wiktor.
- Jestescie pelnoletni, no to do dziela. - Nalala im i sobie. Wypili.
- Na druga noge - polecila twardo. - Uwierzcie mojemu doswiadczeniu - dodala cicho. - Likwidacja nawet gnid i kanalii jest trudniejsza, niz sie ludziom wydaje. Zanim czlowiek przywyknie do zabijania, mija troche czasu…
- To az tak widac? - baknal Wiktor. Kiwnela bez slowa glowa.
- Ustalilysmy wlasnie z wasza ksiezniczka, ze potrzebujecie inwestorów strategicznych, zeby podjac poszukiwania wyspy - odezwala sie Katarzyna.
- Ja zas, jako osobiscie zainteresowana dostaniem sie tam, chce partycypowac w kosztach. -
Stanislawa, jesli chciala, umiala wygladac naprawde wladczo. - Oczywiscie nie interesuje mnie emigracja ani kolonizacja. Potrzebuje drobiazgu, kilku garsci platków blekitnej frislandzkiej rózy.
- Rózy? - odezwal sie Marcel. - Znam ten kraj glównie z opowiesci mamy i brata. Mialem piec lat, gdy ojciec ruszyl na kontynent. Sila rzeczy to, co zapamietalem jako dzieciak, i przekaz otrzymany od mamy skladaja sie w pewna uproszczona wizje, która jest jednak w wielu miejscach niekompletna i upiekszona…
- Rozumiem. - Stanislawa kiwnela glowa.
- Nie pamietam blekitnych róz… - Marcel przeniósl wzrok na brata.
- Dzikie róze o niebieskich platkach? Pleni sie tego na wzgórzach jak okiem siegnac -
powiedzial Wiktor. - Mozna wyskubac platki z hektara, dwu, pieciu… I nikt nie zauwazy braku.
Tylko to interesuje panie na naszej wyspie?
- To szczególnie. Ale wszedzie, gdzie bywam, zawsze staram sie choc troche poznac miejscowa kulture - wyjasnila alchemiczka.
- No cóz, mialem tylko siedem lat…
- Mimo to prosze cos opowiedziec… - zaproponowala Stanislawa.
- Wyspa posiada niewiele bogactw naturalnych. Jest pochodzenia wulkanicznego, wystepuje tam wegiel kamienny, wprawdzie dosc podlej jakosci, ale nadajacy sie na opal. Mamy troche zlota oraz rudy srebra, miedzi i zelaza. Gleby sa liche, w dodatku klimat nie sprzyja uprawie. Jednak da sie wysiac i zebrac tyle zboza, zeby starczylo na chleb. Kozy i owce pasa sie na wzgórzach, jest wiec mieso, mleko, skóry i welna. Wiatry dokuczaja, zatem wybrzeze jest raczej jalowe, ale w dolinach rosna drzewa. Morze obfituje w ryby, foki, morsy i wieloryby. Nasi rodacy, zyjac wolni od dyktatu rad miejskich i ograniczen narzucanych przez wladców, rozwineli system cechowy i rzemioslo. Co jakis czas wozili rózne nasze wyroby poza wyspe, zeby wymieniac je na towary, których nie umielismy sami wyprodukowac. Wyspa rzadzi rodzina ksiazeca, nie uznajemy nad soba innej wladzy. Jestesmy wolnymi obywatelami i tak samo jak przed wiekami w Nowogrodzie Wielkim wiec moze pozbawic ksiecia urzedu.
- Cechy… - mruknela Katarzyna.
- Inne, niz zna Europa. Zakladane po to, by wspierac, ksztalcic, doskonalic kunszt, pilnowac jakosci wyrobów i dzialac dla ogólnego dobra, a nie limitowac wolnosc produkcji czy ograniczac zdolnym ludziom dostep do zawodu.
- Brzmi to jak utopia - westchnela Stanislawa. - Moje doswiadczenie zyciowe, a mam spore, wskazuje, ze wszyscy idealisci szybko staja sie zamordystami… A im piekniej cos wyglada w sferze planów, tym wieksza góra trupów sie konczy.
- Nasz swiat jest jak skrzypce. Forma doskonala, trwa od czterystu lat bez koniecznosci poprawek…
- Wiktor usmiechnal sie krzywo.
- Cos sie jednak zepsulo? Cos, co sprawilo, ze znalezliscie sie tutaj i nie umiecie nawet wrócic do domu? Co gorsza, sa zli ludzie, którzy umieja na wyspe trafic… - indagowala alchemiczka.
- To byl blad naszych przodków. Kilka tygodni po zakonczeniu wojny na pólnocnym Atlantyku alianckie okrety namierzyly U-Boota - powiedzial Marcel. - Ruszyly za nim w poscig. Doznal uszkodzen od bomb glebinowych. Zaloga wyplynela ku powierzchni. Nie mieli mozliwosci odpalenia ostatnich torped. Zapadla noc. Alianci byli gotowi dobic uszkodzona jednostke lub ewentualnie wziac Niemców do niewoli, gdyby przypadkiem zechcieli sie poddac… Tymczasem uciekinierzy znikneli bez sladu. Wyspa przyjmuje ludzi bedacych chrzescijanami i znajdujacych sie w sytuacji zagrozenia zycia… Najwyrazniej wsród nich byli jacys ludzie o czystych sercach i rekach niesplamionych jeszcze krwia.
- To pewnie swiezo zmobilizowani i w dziewiczym rejsie - zakpila Katarzyna.
- Na pokladzie U-Boota zazwyczaj bylo okolo piecdziesieciu ludzi! - zauwazyla Stanislawa.
- Okret nie byl w pelni obsadzony zaloga - wyjasnil Marcel. - W sumie na lad wysiadlo okolo czterdziestu osób. Na polecenie naszego ksiecia zostali otoczeni i po krótkiej potyczce rozbrojeni.
- I co? Udzielono azylu nazistom? - zdegustowala sie Katarzyna.
- Mieszkancy wyspy wiedzieli, ze Europe pustoszy wojna. Nie mieli pojecia o jej skali. Nie wiedzieli, jak koszmarne zbrodnie popelnili Niemcy. Docieraly do nas tylko pogloski. Moglismy cos wydedukowac, tylko sluchajac radia. Gdybysmy mieli pelniejsza wiedze, prawdopodobnie odmówiono by im prawa pozostania na wyspie… Byc moze wszyscy zostaliby zabici na plazy, w miejscu, gdzie wyladowali.
- Co sie z nimi stalo pózniej? - zapytala Stanislawa.
- Nic szczególnego. Poddano ich sledztwu. Esesmani i czlonkowie NSDAP zostali bez ceregieli powieszeni. Pozostalym, wobec których nie bylo dowodów winy, dano wybór. Czesc wziela lodz i odplynela, reszta zostala na wyspie. Mieli byc na zawsze niewolnikami, ale pracowali dobrze, wiec ksiaze po dziesieciu latach zlagodzil im warunki pobytu. Po prostu zyli sobie, wdrozyli sie do pracy, mielismy troche nieuzytkowanych pastwisk, dalismy im kozy, odpracowywali to jako parobczacy.
Nie bylo z nimi szczególnych problemów. Niektórzy ukonczyli szkoly zawodowe i techniczne, dla takich ludzi byla praca, zreszta nigdy nie zdarzylo sie na Frislandzie, zeby ktos nie mial zajecia.
W koncu dosluzyli sie statusu pelnoprawnych obywateli.
- W tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym szóstym roku wybuchla epidemia - uzupelnil Marcel. -
Jakas paskudna goraczka krwotoczna, cos w rodzaju eboli. Szybko ogarnela cala wyspe. Ksiaze wyslal dwudziestu emisariuszy w celu zakupu antybiotyków na kontynencie. Nasz ojciec zabral tez matke i nas. Obawial sie, ze zarazy nie uda sie opanowac, ze podobnie jak dzuma, która wybuchla w osiemnastym wieku na Islandii, wyludni cala wyspe.
- Gdy ojciec wrócil do Norwegii z pierwsza walizka leków, okazalo sie, ze nasz statek znikl bez sladu - podjal Wiktor. - Zostawil antybiotyki w punkcie kontaktowym. Niestety, podczas drugiego kursu zlapali go Szwedzi. Dopatrzyli sie jakichs nieprawidlowosci. Spedzil wiele miesiecy w areszcie tymczasowym, usilujac jakos sie wylgac. Zanim wyszedl, ktos zdazyl wszystko posprzatac. Ludzie prowadzacy trzy punkty kontaktowe nie zyli, ich domy spalono, co wiecej, nie zdolal nawiazac zadnego kontaktu z wiekszoscia wyslanników. Mielismy trzecia partie leków. Zaladowal ja na mala zaglówke i poplynal na Frisland. Nigdy nie wrócil. Pozostali Frislandczycy znikali jeden po drugim. Ktos ich tropil i mordowal. Co gorsza, nikt z tych, których zdolalismy odnalezc, nie znal polozenia wyspy. Przywyklismy do mysli, ze jestesmy ostatni. Az przypadkiem znalezlismy Anne.
- Dziesiec lat temu w Europie zylo jedenascioro Frislandczyków, o których wiedzielismy. Dzis jest nas czworo. I staramy sie zachowac scisla konspiracje.
- Kto was mordowal?
- Jeden czy dwa zgony to mógl byc przypadek. Urwana winda w bloku, wypadek samochodowy, pozar…
Ale takie nagromadzenie zdarzen przeczy statystyce. W dodatku czarna seria zaczela sie, gdy usilowano odnalezc kolejnych przedstawicieli naszego ludu, dajac ogloszenia w prasie - wyjasnil Marcel. - Podejrzewamy Niemców. Tych, którym pozwolono odplynac. Nie mamy pewnosci, ale wybuch epidemii tak niecodziennej choroby w tak izolowanym miejscu moze wskazywac, ze ktos wypowiedzial wyspie wojne… Wojne biologiczna.
- No dobrze - mruknela Katarzyna. - Niemcy, nazisci, wkurzeni, boscie powiesili ich kumpli, to znaczy nie wy, tylko wasi dziadkowie… W kazdym razie korzystaja z okazji, zeby wyrównac porachunki. Tylko nie bardzo rozumiem, po kiego grzyba?
- To proste - odparl Marcel. - Prosze sobie wyobrazic lad, którego przez pól milenium nie spustoszyl zaden najazd. Lad, który nie tylko rozwijal kunszt wlasnych artystów, ale prowadzil tez ostrozna wymiane z reszta swiata.
- Wystarczy wybic ludnosc tubylcza, zeby poczestowac sie nieprzebrana iloscia dziel sztuki -
mruknela Stanislawa. - Zaczynam rozumiec.
- Dane, które przekazaly panie Annie - powiedzial Wiktor. - Dwaj handlarze dziel sztuki, powiazani z czlowiekiem, który próbowal ja zabic. To nam sie nagle wpasowalo w to, co juz wiedzielismy. Na rynku dziel sztuki od przeszlo dwudziestu lat pojawialy sie artefakty, które dostarczali prawdopodobnie wlasnie oni. Srebrne kielichy, lichtarze, tace i lampy, uznawane na podstawie stylu wykonania i ornamentyki za wyrób flamandzki lub pólnocnoniemiecki, a oznakowane siedmioma róznymi sygnaturami, których nie przypisano do zadnego konkretnego europejskiego wytwórcy. Siedmiu nieznanych rzemieslników najwyzszej klasy dzialajacych na przestrzeni, powiedzmy, dwustu lat.
- Podobnie sygnowane przedmioty sa znane z muzeów skandynawskich, w tym z Islandii - uzupelnil Marcel. - Ale brak ich w regionach, gdzie niby to mialy powstac. Frisland prowadzil wymiane handlowa z krainami, które lezaly w poblizu. Na wysokiej jakosci wyrobach zlotniczych zapewne bylo dobre przebicie.
- Do tego ci dwaj handlarze regularnie sprzedawali wczesniej nieznane obrazy z szesnastego i -siedemnastego wieku - podjela watek Anna. - Nie byly to dziela wybitnych mistrzów, ale zazwyczaj warte kilka, kilkanascie tysiecy euro. Wszystkie mialy jedna ceche wspólna, to znaczy zostaly poddane gruntownej konserwacji. To moze oznaczac, ze te rzeczy pochodza z naszej wyspy. Ze ktos buszuje po wymarlych miasteczkach, grabi skrytki kosciolów i zdejmuje dziela sztuki malarskiej ze scian opuszczonych domów. Jesli ktos zrobil sobie z Frislandu zyle zlota, to jako pretendenci do tego dziedzictwa bedziemy wyeliminowani.
- Nie pojawiaja sie natomiast starodruki ani rekopisy we frislandzkim dialekcie walonskiego - dodal Wiktor. - Albo ksiazki ich w ogóle nie interesuja, albo boja sie, ze kogos zaciekawi, skad pochodza. Uzyli tylko kilku na przynete.
- Jak poznali polozenie wyspy? - zapytala alchemiczka. - I jak sie na nia dostali, skoro jej nie widac?
- Wsród tych, którym pozwolono odplynac, byl co najmniej jeden nawigator. Zapewne zrobil pomiary…
Jesli ma sie dokladne wspólrzedne, zaslona nie pomoze… Niestety, nie zdolalismy dzis uzyskac informacji nawigacyjnych. Ale zabralismy ich telefony i laptopy.
Stanislawa podeszla do baru. Wrócila z szarlotka, butelka wina i nowym kompletem kieliszków.
- Zatem pozostali piraci najprawdopodobniej maja wspólrzedne, wy ich nie macie, a co do mieszkanców wyspy, nie wiemy, czy ktokolwiek tam jeszcze zyje - wolala sie upewnic Katarzyna.
- Dokladnie tak - skinela glowa Anna.
- Zbadajcie pamiec telefonów i komputerów, najlepiej przegrajcie dane na nowy dysk i zniszczcie oryginaly - polecila eks-agentka. - Dzisiejszej elektroniki nie mozna byc juz pewnym, zbyt latwo mozna to dranstwo namierzyc. Zróbcie tez kopie dla mnie. Zabierzcie Anne do siebie albo niech nocuje chwilowo u nas. Na wasza akcje pewnie bedzie reakcja.
- Zbierzemy pieniadze, ile sie da, i dolaczymy do was za kilka dni. Gdzie? - zagadnela Stanislawa.
- W Warszawie. Jesli tylko poznamy wspólrzedne Frislandu, damy znac - obiecal Marcel.
- Za nasze poszukiwania. - Alchemiczka rozdala kieliszki napelnione koniakiem. - I za wyspe, której podobno nie ma, ale która lepiej, zeby byla…
*
Fiacik Katarzyny zaparkowal na skraju warszawskiego osiedla. Posród szarych betonowych bloków staly nieco przykurzone drzewka. Gdzies dalej przekrzykiwala sie dzieciarnia. Do konca roku szkolnego pozostalo moze dziesiec dni, ale smyki najwyrazniej juz czuly atmosfere wakacji. Anna wskoczyla do auta i ruszyly.
- Z Wiktorem jestesmy umówieni na siedemnasta. Prosila pani o pomoc - zaczela dziewczyna.
- Chce niecnie wykorzystac twoje zdolnosci - powiedziala Stanislawa.
- Jesli tylko potrafie pomóc…
- Potrzebuje znalezc jeden budynek na Zoliborzu.
- Chetnie pomoge, ale ja widze metale… Budynek jest metalowy?
- Widzisz tez zagrozenia.
- Czasami.
- To bedzie cos jak wielka czarna plama. Wejscie do piekla. Czarny czakram. Miejsce, na którego widok zechcesz wyc i uciekac.
- Az tak zle?
- Gorzej… Ale wiesz - westchnela Stasia - sypie mnie plamami coraz mocniej. Rano bylo osiem nowych, wprawdzie malych, ale stare tez urosly… Nie wiem, czy znajdziemy wyspe. Nie wiem tez, czy sok z platków waszych róz zdola mi pomóc. Byc moze choroba poczynila juz zbyt wielkie spustoszenia.
Gdybym jednak miala teraz odejsc, chce zalatwic jedna sprawe. Taki ostatni dobry uczynek na pozegnanie.
- Pomoge, ale nie wiem, czy moce zadzialaja…
- Dziekuje.
- No nie wiem, czy cos z tego bedzie - mruknela Katarzyna, siedzaca za kierownica. - Nawet jesli sie uda, to przeciez oni jej nie zagrazaja…
- Oni zagrazaja kazdemu, zaufaj mi - mruknela alchemiczka.
Jezdzily po Zoliborzu ladne pare godzin, az wreszcie w zaulkach na pólnoc od Cytadeli Anna zaczela zdradzac oznaki niepokoju.
- Robi sie ciemno - powiedziala. - Ciemno przed nami, wszystkie ulice po bokach sa jasne… Tam nie powinnysmy jechac…
Ale oczywiscie pojechaly. Anna miala coraz bardziej niewyrazna mine.
- Tamten dom - powiedziala wreszcie. - Ten z parkanem…
Choc od budynku dzielilo je jeszcze ze sto piecdziesiat metrów, Katarzyna depnela po hamulcach.
- Ten, który ma spuszczone rolety? - upewnila sie. Dziewczyna nerwowo skinela glowa.
- Przesiadz sie za kierownice - polecila jej alchemiczka. - Hmmm… Tak w ogóle to umiesz prowadzic?
- Marcel mnie kiedys uczyl, ale nie mam prawa jazdy.
- Niewazne, jakby cos sie dzialo, dajesz gaz do dechy i chodu. Nami sie nie przejmuj.
- Musicie tam isc? - zaniepokoila sie Anna. - To wyglada naprawde fatalnie… Bylam na wycieczce w Auschwitz. Tam tez jest cos podobnego, ale to tylko cien, echo tragicznej przeszlosci. A ta plama pulsuje jak zywa!
- Poradzimy sobie. Albo polegniemy z honorem…
Stanislawa wyjela z turystycznej lodówki niewielka butelke. Wewnatrz chlupotala czerwona ciecz.
Szklo zapotnialo, zawartosc byla zimna.
- Co to takiego? - zaciekawila sie Katarzyna. - Wyglada jak krew…
- Bo to jest krew. Krew naszej przyjaciólki, ksiezniczki Moniki.
- I co zamierzasz z tym zrobic?
- Wypic oczywiscie… Nawiasem mówiac… nie sama. Bo chyba pójdziesz ze mna? Mala pomoc bardzo mi sie przyda…
Katarzyna spojrzala spod oka. Kuzynka chyba mówila powaznie.
- Chcesz powiedziec, ze pare miesiecy temu namówilas to nieszczesne dziecko… No dobrze, moze ona ma tysiac lat… Namówilas ja, zeby pozwolila ci sciagnac cwierc litra krwi, wlalas do butelki i schowalas do lodówki?
- No tak mniej wiecej to wygladalo. W kazdym razie zgodzila sie.
- Wybacz glupie pytanie: po co?
- Ludzie pija krew wampirów z róznych powodów.
- A konkretnie?
- Ten budynek to gniazdo os. Szerszeni. Skorpionów. Nalezaloby tam wejsc i zlikwidowac absolutnie kazdego, kogo spotkamy. Klopot w tym, ze tego nie da sie zrobic ot, tak sobie. Musialybysmy zabic wszystkich czlonków tej bandy. Do ostatniego. Niestety, zakladam, ze nie wszyscy sa w srodku. Zatem kociol na tydzien… Niewykonalne.
- Czyli?
- Mozna by na przyklad wyciac im jakis paskudny numer w ten sposób, zeby zababrac konto naszym wrogom. I niech sie wzajemnie wyrzynaja na zdrowie.
- Nie mamy wrogów.
- Mamy, ale za malo. Jedynymi naszymi wrogami sa oni. I w tym problem… Mam jednak pewien plan.
Dosc destrukcyjny…
- Zamierzasz podlozyc ogien?
- Cos tak jakby… A na razie, no cóz, trzeba sie zamaskowac. Chcesz jak poprzednio czy tym razem wolisz byc Mulatka?
Katarzyna poslusznie wykonala jej polecenie. Stanislawa pomogla jej ulozyc maske, poprawila tu i ówdzie, potem wyjela zestaw do makijazu i lusterko. Czarny barwnik pokryl dlonie i przedramiona.
Reszte poswiecila na szyje i dekolt. Na nogi Katarzyna wciagnela czarne legginsy. W tym czasie jej kuzynka przeksztalcala sie w Azjatke.
- A niech mnie - mruknela eks-agentka, widzac sie w lustrze. - Zawsze sie zastanawialam, jak by to bylo miec czarna skóre.
- No to teraz juz wiesz. Zanim sciagniesz, mozesz sobie na pamiatke slitfocie strzelic.
Jeszcze rekawiczki.
- Fantastyczne! - szepnela Anna. - A nie macie trzeciej maski? Moze bym sie przydala?
- Nie - pokrecila glowa Stanislawa. - Wybacz, ale to robota dla doroslych. No i istnieje pewne ryzyko niepowodzenia, to znaczy, ze nas zlapia i zarzna. Ewentualnie zgwalca i zarzna. Albo zarzna i dopiero potem zgwalca, bo z tymi przyjemniaczkami nigdy nic nie wiadomo. A ty musisz zyc i poprowadzic statek na wyspe Frisland. Jesli nie wyjdziemy za pól godziny, uciekasz. W skrytce jest koperta, przekazesz ja Marcelowi. Teraz najwazniejsze…
Wyjela dwa kubki.
- Na pewno ktos pilnuje drzwi. Musimy dac mu w leb, zwiazac, zakneblowac, uspic chloroformem…
Oczywiscie jeszcze lepiej byloby poderznac mu gardlo, ale skoro upierasz sie przy swoim pseudohumanistycznym podejsciu do zabijania… - zwrócila sie do kuzynki.
- No dobrze, ale po co to… - Katarzyna wskazala butelke. - Co robi z normalnymi ludzmi krew wampira? Nie mówilas nigdy.
- Nie mówilam, bo i po co ci ta wiedza. Na zwyklego czlowieka ona dziala… przyspieszajaco.
- Co prosze?
- Dziesiec do pietnastu razy zwieksza sile, szybkosc i percepcje. Swiat wokolo masz jak na zwolnionym filmie. Spostrzezesz lecaca kule i zrobisz unik. Poza tym nawet slabe uderzenie, jesli jest zadane naprawde szybko i mocno, staje sie niezwykle niszczycielskie. Gola reka drzwi wylamiesz… A jesli dodasz do tego sile wampira… Przejdziesz przez chmare wrogów jak dym, lamiac im karki i wyrywajac serca dlonmi.
- Bzdury gadasz… To jest… - zaplatala sie Kasia. - A nie moge bez tego?
- Nie wiemy, ilu ich tam siedzi. To konieczne.
- No nie wiem.
- Mmmm… - Alchemiczka nie odpowiedziala, bo wlasnie pila. Eks-agentka zrobila sie nieco zielona na twarzy.
- To jest kanibalizm!
- E, raczej cos jak transfuzja - zbagatelizowala Stanislawa, ocierajac wargi wierzchem dloni. -
Albo ja wiem? Zastrzyk z hormonów.
- Diabli nadali… - Katarzyna wychylila swój kubek.
Przez moment czula paskudny metaliczny posmak w ustach, a potem czas nagle zwolnil. Golab lecacy nad ulica prawie zatrzymal sie w locie. Wyciagnela pistolet, przeladowala i pobiegly. Anna przesiadla sie za kierownice i odprowadzila je wzrokiem. Wokól nich ciemnosc ustepowala, cofala sie.
- Wygraja - zrozumiala.
Stanislawa kopnela drzwi, a one rozprysly sie na stos drzazg, niczym tafla tluczonego szkla.
Katarzyna przeskoczyla próg i z trudem zlapala równowage. W niewielkim pomieszczeniu stali przypakowani kolesie. Na odglos lamanego drewna zaczeli sie odwracac, jak na bardzo zwolnionym filmie. Skoczyly jednoczesnie. Katarzyna walnela najblizszego porazaczem elektrycznym. Stanislawa uzyla gumowej palki. Podwójny nokaut. Szybko i sprawnie zwiazaly obydwu, zakneblowaly i skuly kajdankami. Przy masywniejszym znalazly klucze i karty kodowe.
Kolejne drzwi prowadzily gdzies w glab budynku. Byly zamkniete, ale jeden z kluczy pasowal. Za progiem ciagnal sie dlugi korytarz wylozony dywanem. Ruszyly przed siebie. Drzwi po lewej byly otwarte. Zajrzaly do sporego pomieszczenia. Alchemiczka poczula jednoczesnie dreszcz na plecach i zoladek podszedl jej do gardla. Pokój wygladal jak laboratorium. Tylko smierdzialo jak w rzezni.
Dlugie marmurowe blaty byly upackane krwia. W szklanych slojach macerowaly sie ludzkie mózgi.
Biegly od nich kable, a moze rurki niknace w slojach z jakimis cieczami. W innej butli plywaly martwe kociaki. Posrodku pomieszczenia lysy grubasek w okularach jak denka butelek przelewal jakies ciecze. W czole mial dziure pozostawiona chyba przez kule z pistoletu. Na jego twarzy nadal malowal sie zastygly wyraz glebokiego zdziwienia.
Katarzyna uswiadomila sobie ze zgroza, ze ma przed soba prawdziwego zombiaka. Nie byla w stanie okreslic, od jak dawna jest martwy, ale czula, ze „pracuje” tu od wielu miesiecy.
- Zalatwimy go jakos? - baknela.
- Nie wiem, jak sie takich wykancza. - Stanislawa nieco zbladla. - Ruszajmy dalej.
Drugi pokój, z okienkiem w drzwiach, przypominal warsztat jubilerski. Staly tu piece odlewnicze, urzadzenia do szlifowania kamieni i polerowania metali. Na biurku kolo wejscia lezal okazaly amulet z osmiornica. Na jego widok eks-agentka poczula dziwny dreszcz na karku. Wewnatrz uwijaly sie trzy osoby. Starzec, mezczyzna i chlopak, moze pietnastoletni. Ten ostatni stal przy szlifierce, obrabiajac jakis detal. Wszyscy trzej mieli w twarzach cos niepokojacego. Jakas z trudem maskowana podlosc… Na szczescie, zajeci swoimi sprawami, nie popatrzyli nawet w strone korytarza.
Na koncu holu witraz z sowa nad drzwiami sygnalizowal biblioteke. Jeden z kluczy pasowal.
Alchemiczka otworzyla i wslizgnely sie do srodka. Zanim bibliotekarz, niski, pokurczowaty typek, zdazyl w ogóle zareagowac, skuty i zakneblowany miotal sie juz na podlodze, a Stanislawa lala chloroform na kompres z gazy. Zamknely drzwi na klucz.
- Jestesmy u celu - powiedziala Stanislawa.
- Hmm… Nie rozumiem. Chcialas sie tylko dobrac do ich biblioteki? Myslalam, ze planujesz zrobic tu straszliwa jatke, potem podlozyc bombe w piwnicach albo cos takiego.
- Ech, gdyby zycie bylo tak proste…
- Pewnie maja tu monitoring albo cos podobnego - mruknela Katarzyna.
- Pewnie tak - zgodzila sie Stanislawa. - Jak wypatrzysz, to go rozwal.
Katalog byl tradycyjny do bólu, karty ksiazek w drewnianych szufladkach. Alchemiczka zaczela pospiesznie wertowac ich zawartosc, a jej kuzynka przeszla sie pomiedzy regalami. Ksiazek nie bylo duzo, moze jakies dziesiec tysiecy woluminów. Wylacznie starodruki, inkunabuly i rekopisy. Patrzyla na poczerniale ze starosci skórzane okladki, zasniedziale zawiaski i zapiecia…
Fantastyczne, pomyslala. Ale nie ma porównania z Krakowem.
Wyciagnela pierwszy z brzegu tom, otworzyla i wzdrygnela sie na widok ilustracji, przedstawiajacej ewidentnie wiwisekcje jakiegos nieszczesnika. W kolejnej znalazla praktyczne uwagi odnosnie do zabiegu lobotomii… Do trzeciej ksiazki nie miala juz ochoty zagladac.
- Mam! - zameldowala Stanislawa znad katalogu.
- Co masz?
- Rzeczy, po które tu przyszlysmy.
Pobiegla miedzy regaly i wrócila, dzwigajac okute tomiszcze. Otworzyla je. Mapy zablysly paleta barw, jakby namalowano je wczoraj.
- Atlas geograficzny?
- Tak. Zabieramy, przejrzymy w domu. Moze zaznaczono tu wyspe, której szukaja nasi przyjaciele…
- Poszukamy tez ksiazek, które zabrali alchemikowi z Pragi?
- Pomysl nieglupi, ale znamy tylko jeden tytul… A raczej nie zapisali w katalogu, co komu ukradli. Za to, skoro juz tu jestesmy, mialam zapisanych kilka innych pozycji, do których od dawna chcialam zajrzec… I kilka innych, które zainteresuja bractwo librofilów. Gdybysmy kiedys jeszcze musialy skorzystac z ich biblioteki, zaplacimy im naprawde unikatowymi ksiazkami.
Przeszla miedzy regalami i wrócila z piecioma lub szescioma woluminami. Wszystkie umiescila w parcianej torbie.
- Mozemy sie zbierac - poinformowala kuzynke.
- Wybacz glupie pytanie, ale czy to, co robisz, to nie jest przypadkiem ordynarna kradziez?
- Bynajmniej. Prowadzimy wojne, a to sa moje lupy - odpowiedz byla tak godna i wygloszona z taka pewnoscia siebie, ze Katarzyna stracila ochote do polemik.
- No to pora pozamiatac za soba…
Alchemiczka podeszla do biurka, podniosla sluchawke telefonu. Wystukala numer.
- Szczesc Boze - powiedziala bardzo powoli, zdajac sobie sprawe, ze dla odbiorcy mówi i tak zbyt szybko. - Poprosze o polaczenie z ojcem Onufrym.
- …?
- Nie, nie moge powiedziec, kim jestem.
- …!
- Tak, wiem ze to zastrzezony, scisle tajny numer telefonu. Wiem tez, gdzie sie dodzwonilam!
Wlasnie dlatego go wykrecilam, ze chcialam sie wlasnie do was dodzwonic… Dziekuje. Szczesc Boze… Prosze ksiedza, dzwonie z biblioteki Domu Czterech Lisci.
- …!?
- Nie, nie jestem pracownica. Wlamalam sie.
- …?
- Oczywiscie, ze znam jej adres, przeciez jestem w srodku. Zabralam juz to, co mnie interesuje, teraz przydaloby sie, zeby ktos od was wpadl i zajal sie pozostalymi ksiazkami. Ich bibliotekarz jest, nazwijmy to, chwilowo niedysponowany.
- …!
- Tak, niedysponowany, ale jeszcze zyje, wiec jak go docucicie, mozecie przesluchac. W kazdym razie mysle, ze te ksiazki nie powinny pozostawac bez opieki, wiec bylabym zobowiazana, gdyby ojciec wpadl tu z ciezarówka, bo sporo ich jest. A potem dobrze by bylo je ukryc tak, aby nikt nie zrobil sobie nimi krzywdy… Tak, dziekuje, podaje adres…
Odlozyla sluchawke.
- Beda za pietnascie minut - poinformowala kuzynke. - Chyba sie ucieszyli.
- Chyba?
- No ba. Ze dwiescie lat drani szukali, a tu dostali jak na talerzu…
- Rozejrzymy sie tu jeszcze po budynku czy…
- Nie ma po co. Zmywamy sie. Lepiej, zeby nas nie nakryli, bo zapewne nie masz zamiaru zwiedzac lochów inkwizycji.
Wyjela sloik z sola egzorcyzmowana i hojnie posypala pomieszczenie. Zapakowaly lup do parcianej torby i ostroznie wyjrzaly na korytarz. Pusto, cicho, martwo… Ruszyly po dywanie. Nagle trzasnely drzwi. Chlopak, który z nich wyskoczyl, byl drobny i ciemnowlosy. Na trójkatnej, lisiej twarzy odznaczal sie haczykowaty nos. Gdyby nie brak rogów, mozna by go wziac za diabla. Ruszyl w ich strone bez slowa, równie szybki jak one. Strzelily sprezyny dwu nozy. Skoczyl w biegu, odbijajac sie od sciany. Katarzyna uchylila sie. Ostrze musnelo jej policzek, na szczescie rozcinajac tylko maske.
I w tym momencie rozlegl sie huk glosny niemal jak wystrzal z pistoletu. To Stanislawa przyladowala mu w glowe torba z ksiazkami. Chlopak runal bezwladnie jak szmaciana lalka.
- Oto ciezar prawdziwej wiedzy - powiedziala alchemiczka. - Ale jak powiadaja, „ci, którzy czytaja ksiazki, zawsze beda górowac nad tymi, którzy ich nie czytaja”.
Jej kuzynka wyciagnela pistolet. Na szczescie halas nie wywabil z pracowni zadnego z „jubilerów”. Maszyny zagluszaly tam wszelkie odglosy. Zalozyly diablikowi kajdanki i wepchnely go do biblioteki. Przemknely do drzwi portierni, otworzyly.
- Co, u diabla? - syknela Katarzyna.
Powinny miec przed soba pomieszczenie i drzwi na zewnatrz, a zamiast tego znalazly sie w rozwidleniu trzech korytarzy.
- Rubel za wejscie, dwa za wyjscie - burknela alchemiczka. - Albo to zludzenie, albo wlaczyli mechanizm ochronny. Albo ten budynek od srodka jest znacznie wiekszy niz od zewnatrz. Cofnela sie pól kroku, zamknela drzwi, a po chwili otworzyla je znowu. Tym razem staly u wejscia do rozleglej oranzerii. Pomieszczenie tonelo w mroku, przez szklane tafle sufitu widac bylo ksiezyc w pelni.
Gdzies przed nimi plonelo niewielkie ognisko, przy którym siedzial stary Murzyn.
Zamknela ponownie.
- No to wdepnelysmy - jeknela Katarzyna. - Moze cofniemy sie do biblioteki i wyskoczymy oknem?
- Byly kraty…
Stanislawa przegrzebala torebke i wyciagnela niewielka szklana ampulke.
- Suwenir z Ziemi Swietej - wyjasnila. - Odrobina wody swieconej z rzeki Jordan.
Pomódlmy sie teraz…
- O to, zeby wyjsc?
- O to, zeby handlarz, od którego to kupilam, okazal sie uczciwy i zeby byla naprawde swiecona…
Odkrecila korek i chlapnela tak, aby rozpryski utworzyly krzyz. Na politurze pojawily sie wzery, jakby uzyla kwasu. Przezegnala sie i nacisnela klamke. Drzwi otworzyly sie bez trudu.
- Ufff… - odetchnely obie, widzac przed soba znajome wnetrze.
Obaj znokautowani straznicy lezeli nadal oszolomieni. Stanislawa i tu rozsypala sól. Wyszly przed budynek i po chwili siedzialy bezpiecznie w samochodzie. Przyspieszenie juz mijalo.
- To nadal jest czarne, ale pulsuje nieco slabiej - poinformowala je Anna. - Nic sie nie dalo zrobic?
- Wyszlysmy zywe, choc bylo juz kuso, a to juz wystarczy, zeby oglosic sukces - mruknela alchemiczka.
- Zmywamy sie? - zapytala Katarzyna. Usiadla na miejscu kierowcy, Anna wrócila na tylne siedzenie.
- Za chwile… - Stanislawa przestawila troche lusterko, by móc obserwowac budynek.
Pozbywaly sie charakteryzacji. Nieoczekiwanie z piskiem opon przed willa zaparkowaly dwie pólciezarówki. Z pierwszej wysiadl drobny, zasuszony zakonnik w towarzystwie czterech dobrze zbudowanych kolesi, z drugiej wysypalo sie szesciu kolejnych kafarów. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety maszynowe.
- Co to za jedni!? - zdumiala sie Anna.
- Wyglada na to, ze nasz Kosciól posiada na wszelki wypadek, nazwijmy to, brygade interwencyjna -
mruknela Katarzyna.
- Tak jakby. - Alchemiczka wzruszyla ramionami. - Wiesz, jak by to powiedziec, oczywiscie umiem naprawic cieknacy kran czy wywiercic dziure w scianie, ale czasem warto naprawde skomplikowane sprawy powierzyc fachowcom. No, nie ma sie co zasiadywac.
- Ale oni mieli pistolety maszynowe… - zaczela dziewczyna.
- Inkwizycja tez podaza z duchem czasu, coraz trudniej walczyc z zatwardzialymi grzesznikami, to i metody sie unowoczesnia… - usmiechnela sie Stanislawa. - Kto wie, moze zamiast przypiekania piet zarem stosuje sie dzis mikrofalówke? Ech, gdyby ludzie znali prawdziwe mozliwosci sluzb Watykanu, ateistów byloby pewnie o polowe mniej…
Katarzyna przekrecila kluczyk w stacyjce i ruszyly.
*
Na dzialkach panowal leniwy spokój letniego przedpoludnia. Nieliczni emeryci grzebali w swoich grzadkach. Gdzies daleko gralo radio, cwierkaly ptaszki. Jedyny glosniejszy dzwiek wydawaly tramwaje, przejezdzajace co jakis czas za plotem.
Pod pergola bylo troche cienia. Wiktor odgonil namolna pszczole, odlozyl elektrody i sciagnal gogle spawalnicze. Odkrecil butelke z woda mineralna i chciwie pociagnal kilka lyków. Popatrzyl w plany, a potem spojrzal na wykonana juz prace. Tego ranka przyspawal trzy arkusze stalowej blachy. Ujal szlifierke i starannie spolerowal laczenie.
- Hej, hej - dobieglo od strony furtki.
Anna przyprowadzila kuzynki Kruszewskie. Stanislawa miala mimo ciezkiego upalu bluzke z dlugimi rekawami i spódnice do kostek. Domyslil sie z miejsca dlaczego.
- Witam w mojej stoczni. - Usmiechnal sie na powitanie.
- Fiu, fiu - gwizdnela Katarzyna. - Alez to wielkie!
- Dwanascie metrów dlugosci - wyjasnil. - To, powiedzmy, troche ponad minimum. Oczywiscie teraz wydaje sie duzy, bo jest wyciagniety na brzeg. Na wodzie bedzie sie prezentowal zupelnie inaczej.
Dojdzie jeszcze maszt, olinowanie, zagle… Znalazlem w archiwum politechniki oryginalne przedwojenne plany jachtu szkoleniowego, który mial zostac zbudowany dla marynarki wojennej. Taki nieduzy dwumasztowy kecz, podobny do uzywanych wówczas przez rybaków, ale o stalowym kadlubie.
- Konstrukcja sprzed osiemdziesieciu lat? - zdziwila sie Katarzyna. - Czy to…
- Oczywiscie w kazdej dziedzinie nastepuje postep, jesli chodzi o ksztalt i strukture. - Usmiechnal sie. - Ale w tamtych czasach mielismy niezlych konstruktorów. Nie potrzebujemy jachtu regatowego, zeby scigac sie wokól swiata z najlepszymi zalogami. My chcemy tylko bezpiecznie doplynac w okreslony punkt oceanu i jesli nie znajdziemy wyspy, przydaloby sie wrócic na lad.
- A jesli znajdziemy, to niewykluczone, ze bedzie sluzyl przez wiele lat do komunikacji z kontynentem - dodala Anna.
- To w naszym kraju mozna sobie ot tak zbudowac jacht w ogródku dzialkowym? - zdziwila sie Katarzyna.
- Zeby to bylo legalnie, musielibysmy najpierw zatwierdzic projekt, potem zlecic jego wykonanie stoczni z uprawnieniami, potem uzyskac jakies homologacje, zarejestrowac, oplacic… Kupa papierków, niewyobrazalne kwoty…
- To co? Bedziecie zeglowac nielegalnie, moze jeszcze pod czarna bandera? - zaciekawila sie Stanislawa.
- A po co? Sa kraje takie, jak Liberia czy Tuwalu. Rejestruja kazda lajbe, niezaleznie od jej konstrukcji, wygladu czy stanu technicznego. Trzeba zrobic zdjecie, przeslac mejlem wniosek, wniesc skromna oplate rejestracyjna, a po dwóch lub trzech tygodniach ich admiralicja nadsyla poczta pakiet dokumentów.
- Ze niby co? - zdumiala sie Katarzyna. - I Unia Europejska na to pozwala?
- Lapki ma za krótkie, zeby tam siegnac, a prawo miedzynarodowe chroni armatorów - wyjasnil. - W
kazdym razie licze, ze jeszcze dwa do trzech miesiecy ostrej harówy i kadlub bedzie gotowy. Mam dobry silnik, wprawdzie od jeepa i troche uzywany, ale da sie go zaadaptowac…
Poszedl do domku narzedziowego i zaczal wyciagac skladane krzeselka. Anna podskoczyla i zrecznie rozstawila je wokól turystycznego stolika.
- Gdybym w pore pomyslal, tobym zlal pergole woda, chlodniej by bylo… Nie mam jak na zlosc nic, zeby poczestowac, myszy dobraly sie do szafki z herbatnikami. Moge zaproponowac tylko gola herbate i paczke przedpotopowych paluszków…
- Przynioslam sernik - przerwala mu Katarzyna.
- W takim razie moze pod ciasto… - Wydobyl z kata litrowa butle. - Zeszloroczne wino z tych psich winogronek. Z pewnoscia aromat wzbogacony spalinami i pylami, co to sie sypia z miejskiego nieba…
- Nie odmówimy - uciela alchemiczka.
- Kieliszków tez nie mam - sumitowal sie, rozstawiajac musztardówki.
Katarzyna usmiechnela sie tylko na znak, ze nie widzi problemu. Zazwyczaj lubila zgrywac dame, ale w tych okolicznosciach bylo to nie na miejscu. Zasiedli do zaimprowizowanego poczestunku. Wino mialo lekko drozdzowy zapach, ale poza tym bylo lagodne jak pólslodki moldawski kagor.
- Kadlub dzis w zasadzie skonczylem - powiedzial z duma gospodarz. - Musze oszlifowac wszystkie spawy i biore sie za malowanie antykorozyjne. Na to pójdzie kolejna warstwa lakieru.
- Troche daleko jestesmy od morza - zauwazyla trzezwo Katarzyna.
- To akurat najmniejszy problem. Poloze tu deski, zwine siatke ogródka i zewnetrznego ogrodzenia, jacht wyciagarka na lawete i pojedzie do osrodka towarzystwa wioslarskiego.
Maja tam niezla pochylnie. Zwoduje i na silniku pójdzie do Gdanska. Tam mam ugadany warsztat szkutniczy. Osadza maszt, zalozy sie olinowanie, zagle i w droge.
- A tama we Wloclawku?
- Ma z boku przepust.
- Zatem ile jeszcze… - zaczela alchemiczka, ale ktos jej przerwal.
- Dzien dobry, panie sasiedzie - dobieglo spod furtki. Obejrzeli sie.
- Dzien dobry, panie prezesie - westchnal Wiktor.
Grubas w slomkowym kapeluszu mial pucolowata gebe zadowolonego z zycia hipopotama. Jednak Stanislawa na jego widok od razu poczula sie niewyraznie. Ludzie grubi przewaznie sa lagodni, poczciwi i pozytywnie nastawieni do swiata. Ten z pozoru tez sprawial takie wrazenie, tylko zimne oczy gada psuly efekt. Obok stal jeszcze jakis typek w garniturze, ten dla odmiany mial wyglad glodnego szakala.
- Czym moge sluzyc? - zapytal Wiktor.
- Co tez pan tu, panie sasiedzie, za arke Noego buduje? - zagadnal prezes.
- Jachcik - wyjasnil Wiktor. - Brat zegluje troche. To mu na urodziny prezent robie.
Maly jachcik, ot, taki, zeby oparl sie ostrej morskiej fali.
- Teeek… - mruknal prezes. - Czy zna pan status pracowniczego ogródka dzialkowego?
- I regulamin wewnetrzny naszego ogrodu? - dodal ten szakalowaty.
- Czy wie pan, co grozi za zmiane przeznaczenia ogrodu dzialkowego i wykorzystanie go do celów innych niz ujete w statusie…
- Który konkretnie punkt regulaminu zlamalem? - Wiktor wkurzony poderwal sie z krzesla.
- A ze dwadziescia ich bedzie - wyjasnil hipopotam. - O, na przyklad wysokosc ogrodzenia przewidziana w regulaminie wynosi jeden metr. Mierzymy?
- Przeciez ta wysokosc to kompletna bzdura!
- Przepisy sa po to, by ich przestrzegac… Zaraz spiszemy protokól… - Szakalowaty wygrzebal z torby jakies papiery.
- Ja to zalatwie. - Katarzyna pchnela studenta na krzeslo i podeszla do furtki.
- A pani co, adwokat? - Prezes wydal pogardliwie wargi grubosci parówek.
Osadzila intruzów jednym morderczym spojrzeniem, a potem wyciagnela legitymacje. Na jej widok obaj stracili bojowy animusz. Plytka wykonana byla z plastiku, z zatopionym zdjeciem i logo ABW. Cala reszta informacji zostala zakodowana. W powierzchnie wpuszczono trzy róznego ksztaltu chipy zabezpieczajace. Ale na szczescie date waznosci, nie wiedziec czemu, umieszczono po drugiej stronie…
- Slucham panów - warknela jak wyglodniala lwica eks-agentka.
- Bo my… - baknal prezes i zacial sie.
Tylko gruba kropla potu splynela mu bruzda kolo nosa i po wardze sciekla w kacik ust.
Byli urzednicy, ocenila ich Katarzyna. Cwani, pazerni, ale drobne pluskiewki, nie zadna ubecja czy wyzsze kadry partyjne.
- Zamierzacie odebrac mu dzialke? - wycedzila slodziutko.
- Zgodnie ze statusem narusza… - zaczal niepewnie szakalowaty. Spojrzala na niego tak, ze glos uwiazl mu w gardle.
- I jak znam zycie, macie juz chetnego na jej przejecie - rabala slowo po slowie. - I tak mi sie zdaje, ze nie pierwszy raz krecicie takie lody? Ile to pod stolem taka dzialeczka kosztuje?
- My nie dla zadnych korzysci majatkowych, a tylko chcielismy zadbac o porzadek na ogródkach -
zakwilil hipopotam. - A on tu okret buduje - dodal placzliwie. - Cholera wie po co on to robi…
- Tajemnica panstwowa i nie pchac nosów, bo szuflada przytniemy. Przeprosic pana doktora i wynocha!
A co tu sie w waszym grajdolku dzieje, to ja jeszcze sprawdze. - Zmruzyla oczy.
- Tak jest! - Hipopotam zasalutowal niezgrabnie, pewnie pierwszy raz w zyciu… I faktycznie zaraz sie wyniesli.
- Wracajac do pani pytania… - zaczal Wiktor, patrzac na alchemiczke.
- No wlasnie. Ile czasu zajmie panu przygotowanie statku do pelnomorskiego rejsu?
- Glównym czynnikiem stopujacym prace jest chroniczny brak pieniedzy… Dlubie to sobie po kawalku, ale do pelnego wykonczenia brak jeszcze, jak sadze, okolo dwudziestu tysiecy. Mam tez sporo wyposazenia, uzywanego wprawdzie…
- Przyjmijmy, ze problem finansowy znikl - zagadnela Katarzyna.
- Do maja powinienem uporac sie ze wszystkim…
- Gdyby tak wiecej pieniedzy i zatrudnic jeszcze kogos? - indagowala alchemiczka.
- Powiedzmy, koniec wrzesnia, ale bezpieczniej powiedziec: pazdziernik… Tylko o tej porze roku puszczac sie na pólnocny Atlantyk jachtem… Wykonalne oczywiscie, jednak wolalbym sprawdzic okrecik najpierw w mniej ekstremalnych warunkach. Zatem realnie patrzac, powiedzmy, przelom kwietnia i maja.
Stanislawa wypila lyk wina. Choc proste, smakowalo jej wyjatkowo.
- Róze przekwitna - powiedziala. - Nie mam az tyle czasu.
- W takim razie trzeba cos wynajac - powiedziala Anna.
- Powiedzmy, za jakies osiem do dziesieciu tysiecy zlotych jestesmy w stanie zorganizowac wyprawe na Frisland - powiedzial Wiktor. - Przelot czterech lub pieciu osób do Norwegii i wyczarterowanie pelnomorskiego jachtu na dwanascie dni. Tylko ze po zakupie materialów zostala mi jedna trzecia tej minimalnej kwoty.
- Przed wyjazdem sprzedalismy zapasy z magazynu i czesc mojego zlota - wyjasnila alchemiczka. -
Mamy ponad dziesiec tysiecy na koncie. Zrzucimy sie z wami. Trzeba tylko zabukowac piec biletów na lot do Bergen. No i czarter pelnomorskiego jachtu.
- Pozostaje jeszcze jedna kwestia - baknal student. - Nadal nie znamy polozenia wyspy. To znaczy -
poprawil sie - wytypowalem obszar okolo trzysta na trzysta kilometrów i tam gdzies powinna sie znajdowac, ale…
- Masz te koperte ze skrytki? - Stanislawa zwrócila sie do Anny.
- Tak. - Dziewczyna zaczela grzebac w torebce i po chwili wydobyla koperte spomiedzy innych skarbów.
- Otwórz…
Anna wyjela plik zdjec. Przedstawialy wzgórza porosniete licha roslinnoscia i opuszczone budynki niewielkiego miasteczka.
- To fotki z naszej wyspy, byly na karcie pamieci tamtej lustrzanki - powiedzial Marcel.
- Co nam to da?
- Odwróc…
Po drugiej stronie wydrukowano metryczki, date wykonania oraz dlugosc i szerokosc geograficzna sfotografowanego punktu.
- No jakim cudem? - szepnal Wiktor.
- Ci, których stukneliscie, mieli naprawde fajny aparat z wbudowanym GPS-em - wyjasnila Katarzyna.
- Na kazdym zdjeciu notowal automatycznie nie tylko kiedy, ale tez gdzie zostalo wykonane. Z
dokladnoscia do dwudziestu metrów.
Rozdzial 4
Bylo zimno. Anna, zawinieta w grube poncho, siedziala na przednim pokladzie. Wyspa rysowala sie poczatkowo jako szara kreska ladu na horyzoncie. Potem dalo sie rozróznic pasmo skalistych wzgórz.
Wreszcie ujrzeli domy malego portu. Jednak przy brzegu nie bylo widac zadnego statku.
- Frisland? - zapytala z powatpiewaniem Katarzyna.
- Tu nie ma innej wyspy - powiedzial Marcel. - Jestesmy setki kilometrów od najblizszego ladu zaznaczonego na mapie.
- Miasteczko wyglada na kompletnie wymarle. Chyba od dawna nikogo tu nie bylo. - Stanislawa lustrowala brzeg za pomoca silnej wojskowej lornetki.
- Utrzymuj, prosze, kurs - Anna zwrócila sie do Marcela. - Zobaczymy na miejscu. Chaty mialy w oknach porazajaco brudne szyby. Kilka bylo peknietych lub rozbitych.
Nad kominami nie unosila sie nawet najmniejsza struzka dymu. Wplyneli do zatoki, suneli domniemanym torem wodnym, kierujac sie w strone zniszczonego molo.
- A co to jest takiego? - zdumiala sie dziewczyna, wskazujac szarordzawy ksztalt opodal brzegu. -
Zdechly wieloryb?
- Burta okretu podwodnego lezacego na boku. Tak to przynajmniej wyglada - mruknela alchemiczka. -
Moze tym przyplyneli Niemcy, o których wspominales? - Przeniosla wzrok na Marcela.
- Mozliwe. Przybic do pomostu?
- Chyba tak…
Konstrukcja wygladala raczej marnie. Grube debowe belki trzymaly sie wprawdzie mocno, ale deski spekaly i spaczyly sie. Przywiazali lancuch do jednego z metalowych pierscieni i zapieli klódke.
- Ktos tu byl niedawno, zupelnie niedawno - mruknela Katarzyna, podnoszac z deski kawalek sznurka.
- Nie dawniej niz kilka dni, no, moze kilka tygodni temu.
Ogladali znalezisko. Faktycznie sznurek wygladal swiezo. Doszli do konca molo. Domy, czesciowo posadowione na palach, przypominaly troche stare portowe magazyny, jakimi usiane sa nadmorskie miasta w Norwegii. Zagladali do mijanych pomieszczen. Wszystkie domy wygladaly na opuszczone przed bardzo wielu laty. Dachy niektórych budynków pozapadaly sie, nie wytrzymaly ciezaru sniegu kolejnych zim. Belki stoczylo próchno. Ale na spaczonych deskach podlóg nadal staly smetne resztki mebli. W oknach
wciaz zwisaly firanki. Na lózkach straszyla zzólkla, pocieta przez myszy posciel.
Czasem mozna bylo sie domyslic, czym zajmowali sie mieszkancy. Warsztaty czesto sytuowano od strony ulicy. Ciezkie kowadlo na grubym pniu, pochylony stól, nadal zaslany resztkami tkanin… Zydel i resztka buta wciaz jeszcze naciagnieta na stalowe kopyto. Kuznia, zaklad krawiecki, warsztat szewski… Wszystko opuszczone.
- Nie wszyscy umarli - zauwazyla Anna. - Brak najcenniejszych narzedzi i nigdzie nie widac szkieletów. Nie ma tez ani jednej ksiazki. Zabrano te rzeczy.
- Byc moze masz racje - zgodzila sie Stanislawa. - Pytanie tylko, dokad odeszli ci, którzy ocaleli.
- Moze na druga strone wyspy? - zadumala sie dziewczyna. - Od zachodu warunki do osadnictwa chyba sa lepsze.
Nieoczekiwanie na skwerku pomiedzy budynkami spostrzegli dwa dlugie garby ziemi, ozdobione poczernialymi drewnianymi krzyzami.
- Ofiary zarazy - westchnela Anna. - Ewidentnie zbiorowa mogila. Postali chwile w milczeniu.
- Proponuje wspiac sie na wzgórza i rozejrzec po okolicy - powiedziala Stanislawa. - Z góry moze dostrzezemy dymy albo inny slad obecnosci czlowieka.
- Aprobuje - kiwnela glowa dziewczyna. Ale nie uszli daleko.
- A niech mnie! - zdumial sie Marcel, wskazujac okno najblizszego budynku. Na parapecie lezal okazaly zloty zegarek. Podeszli.
- Hmm… - zadumala sie Katarzyna. - On tez cos za swiezo mi wyglada…
- Zloto nie sniedzieje, ale masz racje, gdyby lezal tu chocby kilka tygodni, powinien byc chociaz zakurzony. - Stanislawa wyciagnela dlon, ale kuzynka zlapala ja za przegub i pokrecila glowa.
- Nie podoba mi sie to.
- Pulapka? - spytal Marcel. - To chyba malo prawdopodobne?
- A zloty zegarek wart pare tysiaczków pozostawiony beztrosko na parapecie niby jest bardziej prawdopodobny? - Katarzyna usmiechnela sie krzywo.
Wyjela z kieszeni pudeleczko kryjace rózne przydatne drobiazgi. Ostroznie zaczepila dewizke wedkarska kotwiczka i zaczela rozwijac zylke. Cofneli sie dobre trzydziesci metrów.
- Mysli pani, ze to… - zaczela Anna.
- Masz, pociagnij. - Kasia podala jej szpulke.
Dziewczyna szarpnela bez wiekszego przekonania. Zegarek po prostu spadl z parapetu w trawe.
- Phi… - mruknal Marcel. - Tez mi…
W tym momencie budynek doslownie roznioslo.
- Padnij! - ryknela eks-agentka, podcinajac najblizej stojacych.
Odlamki gwizdnely im nad glowami. Kawalki desek i belek posypaly sie z nieba. Nad portem uniósl sie tuman dymu.
- Wszyscy cali? - zapytala Stanislawa, dzwigajac sie z piasku.
- Chyba tak - baknal chlopak. Katarzyna potrzasnela glowa.
- Przepraszam - powiedziala. - Nie sadzilam, ze tak silny ladunek wsadzili. Mysle, ze to mogly byc dwa, moze trzy kilogramy trotylu.
- Skad pani wie, ze trotylu? - zdziwil sie Marcel.
- Po zapachu. Teraz poczekajmy kwadrans.
- Sadzi pani, ze…?
- Ewidentnie zastawiono mine pulapke. I zrobiono ja tak, zeby eksplozja byla jak najbardziej zabójcza. - Tracila butem osmalony eksplozja kowalski hufnal, który fala uderzeniowa przyniosla az tutaj. - To moze byc tak zwana matrioszka. Detonacja pierwszej bomby uruchamia mechanizm czasowy drugiej…
- Moze prosciej po prostu tam nie podchodzic? - powiedziala Anna. - Zegarek, jesli cos z niego zostalo, tez jestem sklonna sobie odpuscic, cholera wie czy i on nie jest czyms naszpikowany.
Pokrece i bum… zreszta jak lezal tak na parapecie, to mechanizm z pewnoscia uszkodzila wilgoc.
- Jakos niezbyt przyjaznie wita nas wasza wyspa - zauwazyla alchemiczka pogodnie. - Zbiorowe groby, zegarek z zaczepionym granatem…
- Dzieje sie tu cos niedobrego - mruknal Marcel. - Moze to ci antykwariusze zastawili pulapke na jakies niedobitki mieszkanców wyspy? Mysle, ze ten zegarek wcale nie byl zloty…
- Byl zloty. - Anna puknela sie palcem w skron.
- A moze to mieszkancy wyspy bardzo nie lubia obcych - dodala Katarzyna.
Za miasteczkiem na wzgórzu lezal niewielki cmentarz. Przed nim widac bylo kolejne dwa dlugie nasypy zbiorowych mogil. Debowe krzyze popekaly i poczernialy ze starosci. Dalo sie na nich jeszcze odczytac date: 1996, gleboko wyrzezana w drewnie.
- Zaraza wygasla - zauwazyla Katarzyna. - Mialyscie racje, ktos jednak przezyl. Zebral ciala i pogrzebal… - umilkla.
Nie bylo potrzeby tego tlumaczyc… Patrzyla spod oka na dwójke Frislandczyków, modlacych sie bezglosnie nad mogilami pobratymców.
Misja, pomyslala. Wyruszyli szukac pomocy. Nie znalezli jej, w dodatku sami utkneli, a wiekszosc zginela. Teraz ich dzieci wracaja. Poswiecily zycie, by odnalezc droge do kraju przodków.
Kultywowaly jezyk. Doskonalily sie w zawodach, które mogly okazac sie tu przydatne. I co? I nic.
Zamiast wysnionego raju zastaly ruiny i zgliszcza…
Opodal na mocno zapadnietych grobach staly jeszcze inne krzyze, mniejsze i znacznie starsze. Na kazdym z nich gleboko wypalono swastyke. Czas zatarl nazwiska i daty. I tylko szklane skorupy zniczy ustawionych na ziemi nie pasowaly, stanowily element swiata spoza wyspy.
- Tu pogrzebali Niemców, których powiesili - odgadla alchemiczka. - Ale znicze wygladaja jak kupione w supermarkecie. Moze to ci antykwariusze, jak juz sie nagrabili, zlozyli hold kumplom?
- Moglo tak byc. - Chlopak wzruszyl ramionami.
Podjeli marsz. Stada kóz na ich widok ploszyly sie i umykaly.
- Te zwierzeta znaja ludzi - zauwazyla Stanislawa. - Zdziczaly, ale zapewne ktos na nie poluje.
Przynajmniej od czasu do czasu. Mam tylko nadzieje, ze nie zzarly calej roslinnosci… A w szczególnosci kwiatów…
Sciezka wyprowadzila ich na przelecz. Tu spostrzegli pierwsza blekitna róze. Krzaczek byl niewielki, mial tylko trzy czesciowo rozwiniete paki.
- Teraz wierze, ze bede zyc. - Alchemiczka uklekla i delikatnie objela jeden dlonia.
Pociagnela nosem, róza pachniala troche inaczej niz te z kontynentu. Won przypominala jej dziecinstwo na Ukrainie, gdy ojciec wracal z lasu, niosac w kociolku grube plastry lesnego barciowego miodu.
Dopiero po chwili spostrzegla, ze wszyscy odeszli i stoja opodal na krawedzi niewielkiego uskoku.
Podeszla zobaczyc, co ich tak zaintrygowalo. Dwa szkielety, nadal odziane w splowiale resztki ubran, spoczywaly nieco nizej, obrócone twarzami do ziemi. Katarzyna zeszla na pólke skalna i pochylila sie nad nimi. Kurtki zetlaly, trzymaly sie tylko na osnowie, zrobionej chyba z jakiegos rodzaju syntetycznego wlókna. Poszczególne nitki ptaszki wyskubaly sobie na gniazda. Buty z podgumowanej tkaniny zachowaly sie znacznie lepiej, tylko gwozdzie trzymajace podeszwe zardzewialy…
- Niedobrze to wyglada - zauwazyla, lustrujac szczatki. - Ktos strzelal im w plecy. I to chyba z broni mysliwskiej, to mi wyglada na bernenke albo cos podobnego. Strzelal z boku, z jakiejs zasadzki, spadli ze sciezki tutaj. Moze jeszcze walil z góry, zeby dobic… Czy na tej wyspie zabija sie turystów?
- A skad wiesz, ze to turysci? - Anna zsunela sie i stala teraz obok niej.
- Bo maja europejskie buty. A w dodatku ten mial niezly zegarek, elektroniczny. - Katarzyna wskazala zardzewiala bransolete, nadal oplatajaca kosci nadgarstka.
- Nie wiem. Nie wydaje mi sie… Nie mam pojecia. dlaczego zostali zastrzeleni. Nasze legendy i opowiesci rodzinne Marcela wskazuja raczej, ze Frislandczycy byli nastawieni pokojowo…
Juz mialy wracac na sciezke, gdy Anna uniosla glowe.
- Zloto - powiedziala.
- Tu jest zloze zlota? - Katarzyna zaciekawiona spojrzala na strumyk plynacy szeregiem malych kaskad przez parów u ich stóp.
- Nie… To znaczy w skalach niewiele…
Anna przeszla kilka kroków i stanela na krawedzi pólki skalnej. W szczelinie okolo metra nizej lezala zniszczona i zaplesniala z wierzchu skórzana torba.
- Chyba potoczyla sie tam, gdy ich zastrzelono - mruknela dziewczyna.
Ostroznie czepiajac sie spekanej skaly, zeszla w dól i zlapawszy za raczke, pociagnela. Uchwyt i kawalek metalowego wzmocnienia zostaly jej w rece. Przegnila dawno skóra rozdarla sie jak papier, odslaniajac zawartosc, niewielkie brezentowe woreczki. Ujela jeden, tkanina wygladala, jakby miala sie za chwile rozsypac w proch. Anna podala woreczek Katarzynie i wdrapala sie na pólke.
- Co tam macie? - zaciekawila sie z góry Stanislawa.
- Drobne dzielo dawnej sztuki zlotniczej, dla hieny warte pare groszy… - powiedziala w zadumie Anna, patrzac na zasniedzialy srebrny kielich mszalny. - Po glebszym namysle wydaje mi sie, ze strzelanie w plecy turystom czasem mozna usprawiedliwic… Zatem ci dwaj byli z bandy od podejrzanych antykwariuszy. Przyplyneli tu na szaber, oddalili sie od reszty i juz zostali.
- Zostawimy to tak? - Katarzyna wskazala reka walize i szkielety.
- Na razie nie jest nam potrzebne, a tu nikt tego nie ruszy. Skoro lezy w tym miejscu od lat, to niech polezy jeszcze troche.
Podjeli marsz. Sciezka wyprowadzila ich na obly i nagi szczyt. Na poludniu nad morzem widac bylo domy kolejnej osady. Oni jednak odbili w glab wyspy.
- Tak sobie to wyobrazalam - powiedziala Anna, patrzac, jak krzewy dzikich jezyn czepiaja sie korzeniami szczelin skalnych. - Dokladnie tak. Ziemia skalista, surowa i nieurodzajna, ale jednoczesnie pelna dzikiego, nieskazonego piekna. Smagana wiatrami od morza. Gdy bylam mala, parokrotnie snily mi sie podobne krajobrazy, choc nigdy tutaj przeciez nie bylam…
- Ladnie tu - przyznala Katarzyna. - Z drugiej strony zycie musi byc ciezkie. Chyba ze ktos lubi kozline … - Spojrzala wymownie na stada zwierzaków biegajacych po stokach wzgórz.
- Dobrze uduszona, doprawiona dzikim czosnkiem i tymiankiem nie jest zla. - Stanislawa bezblednie zidentyfikowala rosliny rosnace wzdluz sciezki. - Mam tylko nadzieje, ze te laciate szkodniki nie zezarly nam wszystkich blekitnych róz.
Zza wzgórz powoli wypelzl wal czarnych chmur.
- Bedzie lalo - mruknal Marcel. - Poszukajmy jakiejs jaskini…
- Ta sciezka musi gdzies prowadzic - ocenila alchemiczka. - Zobaczmy, co jest za przelecza.
W dolinie lezalo kolejne miasteczko. Ono tez wygladalo na opuszczone. Na skraju osady wznosil sie kosciól. Dalej widac bylo jakas okazala budowle. Poganiani przez pierwsze krople deszczu, pobiegli w strone swiatyni. Mury wzniesiono z kamiennych bloków. Dach zapadl sie, ale metalowy krzyz na szczycie budynku nadal dumnie czernial na tle blekitnego nieba. Obok wznosil sie dlugi garb zbiorowej mogily, ozdobiony prostymi drewnianymi krzyzami.
- Jak wedle norm ISO stawiane - skrzywila sie Katarzyna.
- Yhm… - Stanislawa minela ja i zajrzala do wnetrza.
Nawa tonela w pólmroku, swiatlo przedzieralo sie z trudem przez zakurzone witraze. Drewniany sufit byl pozalewany woda, niektóre deski spróchnialy i zlamaly sie. Szerokie lawy, choc zniszczone przez wilgoc, kusily. Anna siadla na brzezku najblizszej.
Marcel przeszedl sie wzdluz scian, z zaciekawieniem oswietlajac obrazy latarkami. Kilka malowidel skradziono, pozostaly po nich tylko zardzewiale haki. Nawalnica na zewnatrz rozszalala sie na dobre. Strop przeciekal w kilku miejscach, krople wody rozbryzgiwaly sie na lawach i daszkach konfesjonalów, na kamiennej posadzce pojawily sie z wolna rosnace kaluze.
Stanislawa podeszla do oltarza. Z plecaka wyjela dwie grube swiece, osadzila je w lichtarzach i zapalila. Zrobilo sie jakby troche przytulniej.
- Budynki sakralne juz sa, biskup zostal wyznaczony. Tylko wiernych brakuje - powiedziala w zadumie Anna. - A przeciez tu da sie zyc. Ta ziemia az sie prosi o gospodarzy…
- Ten biskup nie odpisal na mejla - zauwazyla Stanislawa.
- Podejrzewam, ze ta ziemia ma juz swoich gospodarzy - mruknela Katarzyna, wyciagajac z kabury rewolwer. - Gospodarzy w dodatku niechetnie nastawionych do gosci… Wylaz, bo zastrzele! - Tracila stopa drzwiczki konfesjonalu.
Z wnetrza, ciezko lopoczac skrzydlami, wyfrunela okazala sowa. Katarzyna opuscila lufe. Na zewnatrz kilka razy blysnelo, ale burza najwyrazniej przechodzila gdzies bokiem. Niebawem deszcz przestal padac.
- Ruszamy dalej? - zapytal Marcel. - Jest juz dosc pózno. Proponuje krótkie zwiedzanie, nazbierajmy tych platków i wracajmy na statek. Troche sie niepokoje, zostawilismy go bez opieki…
- Tak chyba trzeba zrobic - przyznala alchemiczka.
- Chce zobaczyc jeszcze sasiednie zabudowania - powiedziala Anna. - I moze faktycznie jak na jeden dzien wystarczy. Przenocujemy i pozeglujemy wzdluz ladu na pólnoc. Tam gdzies jest stolica.
Powietrze po deszczu pachnialo swiezoscia. Ruszyli brukowana drózka. Gdzieniegdzie trawy zapuscily korzenie pomiedzy kamieniami. Spory dom o scianach zbudowanych z granitowych glazów drzemal w dolinie o rzut kamieniem od swiatyni. Dach zapadl sie troche, tu i ówdzie brakowalo dachówek. Szyby zarosly brudem, ogród otoczony kamiennym murkiem zamienil sie w lan chwastów. Widac bylo, ze od dawna nikt tu nie zagladal. Dzikie blekitne róze rosly jak okiem siegnac.
Anna podeszla do ganku i zadarla glowe. Nad drzwiami wprawiono kuta w kamieniu tarcze herbowa ozdobiona rysunkiem czerwonego walonskiego koguta. Zadarla mankiet koszuli i porównywala tatuaz z rysunkiem.
- Wyglada na to, ze znalazlam swój dom - powiedziala cicho. - Ale… nie pamietam. Nacisnela klamke. Bylo zamkniete. Siegnela i zdjela klucz lezacy na framudze.
Przekrecila go z trudem w zamku. Drzwi ustapily z upiornym zgrzytem dawno zastalych zawiasów.
Hol byl szeroki i wysoki na dwie kondygnacje. Obiegala go galeryjka. Pod scianami we wnekach staly zardzewiale zbroje.
Na koncu znalezli wejscie do salonu. Staneli zadumani w progu. Na wprost umieszczono monumentalny kominek. Deszcze wpadajace przez komin rozplukaly pryzme popiolu, rozwlekly bloto po kamiennej podlodze. Obok na scianie wisial zakurzony obraz, przedstawiajacy kobiete w bialej sukni i mezczyzne w plaszczu. Po drugiej stronie na niedzwiedziej skórze ulozono panoplium ze starych szabel, tasaków i kordów. Pod scianami umieszczono regaly pelne ksiazek. Dwie pólki zlamaly sie i zawartosc zaslala podloge. Na krzeslach ustawionych wokolo stolu nadal lezaly poduszki. Wszystko zarosniete bylo kurzem
i pajeczynami. Okna zasnuly sie brudem, ale szybki z plytek miki wpuszczaly do wnetrza dosc swiatla.
- Podobna do ciebie - zauwazyla Stanislawa, porównujac twarz dziewczyny i kobiety na obrazie. -
Moze to faktycznie twoi krewni, dziadkowie, wujostwo… No i twój dom. W kazdym razie, gdybys chciala go zajac, nikt nie bedzie mial pretensji.
Anna podeszla do parapetu. Musnela poczerniale drewno opuszkami palców. Potem wsunela dlon pod spód i pociagnela za uchwyt ukrytej szuflady. Drewno napecznialo, musiala wiec walczyc o kazdy centymetr. Wewnatrz lezaly przybory do pisania, modlitewnik oraz pudelko obciagniete lekko zaplesniala, popekana skóra. Otworzyla je. Zawieralo pekate mieszki z pieniedzmi.
- Zwiedzajcie sobie, a ja poszukam jakiegos naczynia i nazbieram platków rózy - zaproponowala Katarzyna.
Kuchnia byla niewielka, lecz ladna. Sciany wylozono bialo-blekitnymi kafelkami. Wygladaly na holenderskie majoliki z Delft, ale sadzac po namalowanych na nich krajobrazach, wykonano je tu, na wyspie. Z odkreconego kranu nie pociekla nawet kropla wody, ale przez okno Katarzyna spostrzegla zródelko bijace w ogrodzie.
Uzywajac tluczka do kartofli, pokonala opór zasniedzialej zasuwki i wyszla drzwiami kuchennymi.
Chwasty zapuscily korzenie miedzy plytami alejki, ale nie utrudnialy marszu. Minela resztki skalnych ogródków i przykucnela z rondelkiem nad sadzawka. Woda byla idealnie, krystalicznie przejrzysta. Zaczerpnela jej i wyplukawszy naczynie, podniosla sie. Teraz dopiero spostrzegla w cieniu ruin altanki dlugi garb zbiorowej mogily.
Tu tez uderzyla zaraza. Tu tez przybyli jacys ludzie, by kosci zmarlych oddac po chrzescijansku ziemi. Podeszla do grobu, ale nie wypatrzyla na poczernialych krzyzach jakichkolwiek napisów.
Drewno bylo starannie wyheblowane, prawdopodobnie napuszczono je takze olejem. Brzeg mogily wylozono niewielkimi otoczakami. Ktos poswiecil sporo czasu, zeby grób wygladal porzadnie. Na sciezce rozlegly sie kroki. Anna…
- Ktos przezyl epidemie - rozwazala Katarzyna. - Moze jeden samotnik, moze grupa ludzi. Wedrowali byc moze przez wiele lat od osiedla do osiedla, od domu do domu, zbierali kosci zmarlych i grzebali. Potem sami umarli albo opuscili Frisland. Byc moze ostatni sposród nich zyli tu jeszcze kilka lat temu… Teraz pytanie, czy wymarli lub odplyneli, czy moze mieszkaja tu nadal. Jesli ktos nadal tu przebywa, przydaloby sie nawiazac kontakt…
- Masz racje - powiedziala dziewczyna. - Wyspa szczególnie duza nie jest, ale mimo wszystko przeszukanie jej zajmie kilka dni.
- Chyba ze to oni znajda nas pierwsi.
- Yhym… Pomoge ci zrywac platki.
Szybko napelnily rondel. Teraz tylko zasypac cukrem… Wrócily do salonu.
- Nie wiem, czy jest sens wracac taki kawal na statek - zauwazyla Anna. - Moze zanocujemy tutaj?
- Wole nie zostawiac jachtu na tak dlugo bez opieki - przypomnial Marcel. - No i co najwazniejsze, nie wiemy, jak wyglada sprawa z tubylcami. Z dotychczasowych sladów dedukuje, ze ich zamiary moga byc nader krwiozercze. Proponuje powrót do portu. Zajmie nam moze dwie godziny. Odplyniemy kawalek od brzegu, rzucimy kotwice i tam przeczekamy noc.
- Zgadzam sie. - Stanislawa kiwnela glowa.
- No nie wiem… - Dziewczyna rozejrzala sie po wnetrzu jakby z zalem.
- To naprawde konieczne - nacisnela lagodnie Katarzyna. - Rano poplyniemy wzdluz wybrzeza, moze natrafimy na bardziej zamieszkale okolice. Najwazniejsze, ze mamy lekarstwo.
- O ile zadziala. - Alchemiczka chyba odzyskiwala nadzieje.
- Zbierajmy sie. Kiedys na spokojnie zbadasz dom. - Chlopak pociagnal Anne za ramie.
- Tak…
Ruszyli. Mineli opuszczony kosciól i powedrowali sciezka na przelecz.
- Mam dziwne wrazenie, jakby ktos nas obserwowal - mruknela Stanislawa.
- Ja tez - westchnela Anna.
- Widzisz cos tym swoim doglebnym spojrzeniem?
- Nie… Gdy grozi mi niebezpieczenstwo, wszystko wokól ciemnieje, jasniej rysuja sie tylko drogi ucieczki - wyjasnila dziewczyna. - Teraz nie wystepuje nic podobnego…
- Moze uda nam sie skrócic droge? - zasugerowal Marcel. - Ta sciezka chyba pozwoli ominac wzgórza…
Skrecili za jego rada. Wyszli na rozlegla doline usiana skalkami. Tu tez bujnie plenily sie dzikie blekitne róze.
- Znam to miejsce - powiedziala Anna. - Snilam o nim wiele razy. Sadze… Moze sie myle. Bylam tu, zanim opuscilam wyspe. Nie rozpoznalam domu, który opuscilismy, ale to pamietam. Nie wiem dlaczego.
- Nie mialas nawet dwu lat - zauwazyl Marcel.
- Wiem. To dziwne, ale…
Ruszyla ledwo widoczna sciezka pomiedzy glazami. Powedrowali w slad za nia. Katarzyna rozgladala sie. Czula dziwny niepokój, jakby pakowali sie prosto w jakas pulapke.
Ptaki lataly niespokojnie. Cos je sploszylo?
Przystaneli przy starym posagu siedzacego lwa. Powierzchnia kamienia zerodowala, wiatry od morza pozlobily ja, ale nadal widoczny byl ksztalt zwierzecia. Zapadniety dach owczarni byl stad wyraznie widoczny.
- Ktos nas chyba sledzi - ostrzegla Katarzyna. - Mam dziwne przeczucie. - Popatrzyla na sploszone ptaki, krazace im nad glowami. - Bez powodu sie nie poderwaly.
- To dobrze - mruknal Marcel bez wiekszego przekonania. - Przeciez mielismy spróbowac nawiazac kontakt z miejscowymi… Mam krzyknac, ze jestesmy przyjaciólmi, czy co?
- Nie wiem… Gdzie ona sie podziala!?
Anna jak zaczarowana szla waska sciezka w strone budynku. Z trudem ja dogonili.
- Nie rozdzielajmy sie! - polecila Stanislawa.
- Tak… Przepraszam… - Dziewczyna dotknela opuszkami palców drzwi rudery.
- Poczekaj!
Katarzyna wsunela przez szpare lusterko i obejrzala wnetrze, na ile sie dalo.
- Chyba bezpiecznie - mruknela.
Zaskrzypialy przerazliwie stare zawiasy. Weszli do mrocznego pomieszczenia.
- Uwazajcie na dachówki! - polecil Marcel, spogladajac z niepokojem na sufit. - To wszystko w kazdej chwili moze nam spasc na glowe.
Anna podeszla do zardzewialego piecyka w kacie pomieszczenia. Na kulawym stolku obok stal jeszcze talerz z zaschnietym sladem jakiegos posilku. Katarzyna w milczeniu patrzyla, jak ciemne cetki na teczówkach oczu dziewczyny rozlewaja sie w czarne plamki, jakby tworzyly dodatkowe zrenice. Anna schylila sie i podniosla zardzewialy czekanik, wczesniej calkowicie ukryty pod warstwa sypiacej sie sciólki. Odsunela stolek, podwazyla z trudem kamienna plyte, na której stal. Wreszcie wyjela ukryta pod nim drewniana kasete. Otworzyla.
Na zetlalej aksamitnej wysciólce lezal diadem. Diamenty i ametysty oprawione w zloto zalsnily, jakby zostaly wyszlifowane wczoraj. Zalozyla go na czolo. Pasowal idealnie. Bez slowa ruszyla w strone drzwi. Otworzyla je na osciez i wyszla przed owczarnie.
Spojrzala smialo w czarne otwory dwudziestu luf i na napiete luczyska kilkunastu kusz.
Frislandczyków bylo przeszlo trzydziescioro. Zalozyli wysokie buty z kozlej skóry i szare plócienne kurtki, spiete szerokimi pasami. Kobiety mialy samodzialowe spódnice. Uzbrojeni byli po zeby.
Kilkoro dzierzylo karabiny z róznych epok i róznych systemów, wiekszosc celowala do dziewczyny z kapiszonowych dubeltówek i samopalów. U boków
mieli miecze lub szable. Z cholewek butów kobiet zawadiacko sterczaly rekojesci nozy.
Anna popatrzyla w oczy ludzi. W jednej chwili odczytala wszystko. Zmeczenie, nadzieje, zaskoczenie, radosc. Patrzyli na diadem zdobiacy jej czolo. Uniosla dumnie glowe i usmiechnela sie.
- Tordis de Behoute. Jestem wasza zaginiona ksiezniczka - przedstawila sie po frislandzku. - Chce wiedziec, czy wrócilam do domu.
Nikt nie zawahal sie nawet na sekunde. Lufy opadly, kolana ugiely sie, glowy pochylily. Lud wyspy zlozyl hold swojej wladczyni.
Spomiedzy ludzi wyszedl zasuszony staruszek w skórzanym kubraku, spietym szerokim skórzanym pasem.
Katarzyna przysieglaby, ze kiedys klamre zdobil nazistowski orzel i napis Gott mit uns, ale blache starannie wyklepano na gladko.
- Jako minister spraw wojskowych i obrony Frislandu, w imieniu regenta wyspy skladam w pani rece miecz ksiecia Filipa de Behoute. Pozostale insygnia wladzy oraz ksiege praw Wasza Wysokosc otrzyma pózniej. - Starzec sklonil sie gleboko. - Zgodnie z zasadami dziedziczenia stanowisk wyszkolilismy tez dwie dziewczyny na wasze damy dworu. Mam nadzieje, ze sprostaja zadaniom. Jesli jednak wolisz, pani, osobiscie wyznaczyc…
- Na pewno sprostaja.
- Wyszkolili je w kilka godzin? - zdumiala sie Katarzyna, gdy Marcel przelozyl slowa starca.
- Byly od malego edukowane na damy dworu… - Stojaca opodal kobieta najwyrazniej ja zrozumiala, ale odezwala sie po francusku. - Wszyscy czekalismy na powrót naszej pary ksiazecej, albo chociaz ksiezniczki…
- Ksztalciliscie damy dworu, nie wiedzac nawet, czy wasza ksiezniczka zyje?
- Diadem wladców Frislandu ukryto tak, zeby odnalezc go mógl jedynie czlowiek ksiazecej krwi, obdarzony zdolnoscia widzenia metali ukrytych w kamieniu - wyjasnila kobieta. - Gdyby nie ocalal nikt z rodu Behoute, czekalby na innego widzacego metale. Znalazce oglosilibysmy naszym ksieciem.
Zalozylby nowa dynastie.
- Mamy gotowa od lat jedwabna suknie… - Minister spojrzal na Anne jakby troche bezradnie. -
Szczerze powiedziawszy, spodziewalismy sie kogos wyzszego i tezszego.
- Najwyzej sie przeszyje - uspokoila go. - Dokad zatem ruszamy?
- Stolica jest oddalona o cztery do pieciu godzin marszu… Niestety, musimy isc pieszo. Mamy tylko jeden rower, a nieliczne konie ukryte sa po drugiej stronie wyspy. Jesli powierzycie nam klucz od waszego jachtu, ktos sprowadzi go woda.
Jeden z mlodszych mezczyzn rozwinal sztandar wyspy. Czerwony krzyz lacinski na zielonym tle zalopotal triumfalnie.
*
Padal deszcz. Krople wody rozbryzgiwaly sie na oprawionych w olów szybach, ale w pokoiku przy dobrze rozpalonym kominku bylo cieplo i przytulnie. Katarzyna rozparla sie wygodnie w fotelu.
Podziwiala tkana kape nakrywajaca lózko, welniany dywan, lampe pod sufitem. Kazdy mebel w pomieszczeniu, kazdy przedmiot, kazdy detal wykonany byl recznie i ze smakiem. Solidna rzemieslnicza robota. Felczerka konczyla nakladac opatrunki.
- Swedzi - mruknela Stanislawa po francusku.
- To znaczy, ze sie goi - wyjasnila dziewczyna w tym samym jezyku. - Stosujemy od wieków podobna metode, przetarte platki przykladamy na trudno gojace sie rany. Zwlaszcza postrzalowe.
- Postrzalowe… - podchwycila Katarzyna.
- Na wyspie pozostalo mniej niz trzy setki mieszkanców - powiedziala felczerka. - W tym kobiety i dzieci. Nie sposób upilnowac stu kilometrów linii brzegowej i dwudziestu opuszczonych osad. A piraci spadaja jak szarancza. Podplywaja noca, wyciemnionym statkiem, a o swicie laduja.
Dziesieciu, pietnastu uzbrojonych bydlaków. Buszuja, kradna, co tylko sie da. Próbuja nas tropic, a bywa, ze zabijaja. A ostatnio próbuja lapac i poddawac torturom. Ukrylismy wiele cennych zabytków naszej sztuki. Chyba zdaja sobie z tego sprawe i chca poznac miejsca, gdzie sa skrytki. Osady nadmorskie sa juz praktycznie ograbione.
- Trzeba zrobic z tym porzadek - warknela Stanislawa.
- Bedzie klopot - westchnela felczerka. - Maja karabiny jak dla strzelców wyborowych, urzadzenia, dzieki którym widza w ciemnosci, i szereg innych rzeczy, które przez ostatnie pól wieku wymyslono na kontynencie. Wyspa jest w izolacji od wielu lat. Porwanie ich statków nie wchodzi, niestety, w gre. Próbowalismy cos zdzialac, ale bardzo sie pilnuja. Nie mamy tez dosc ladunków, zeby zaminowac wszystkie pomosty. Wszystko, co wydobyto, nurkujac do wraku lodzi podwodnej, poszlo na przygotowanie pulapek i zaminowanie kilku naprawde waznych przejsc. Jedyne co, to od czasu do czasu którys z nich oddali sie od kamratów i zginie zabity z zasadzki. Grupe czterech lub pieciu jestesmy jeszcze w stanie wystrzelac albo zniechecic do wycieczki w glab wyspy. Ale wiekszej nie ugryziemy. Maja znaczna przewage ognia, no i ich karabiny trzykrotnie przewyzszaja zasieg naszej broni. Na szczescie zazwyczaj trzymaja sie blisko wybrzeza… Ale kilka razy zapuszczali sie glebiej. Przewaznie strzelaja do kóz. Nie sposób szybko zapedzic zwierzat w glab ladu, pomiedzy wzgórza.
- Spokojnie - powiedziala Katarzyna. - Ta wyspa nie jest przesadnie duza. Mozna ja utrzymac i obronic nawet niewielkimi silami. Zaczac trzeba bedzie od instalacji prostych radarów, kamer, czujników podczerwieni i zrobienia tu normalnej sieci monitoringu. Miejsc dogodnych do ladowania jest nie wiecej niz kilkadziesiat. Nowoczesne karabiny sie kupi i przewiezie. Podobnie jak noktowizory i temu podobny sprzet. Trzeba tez ze dwadziescia rowerów albo i motocykli, sa tu przeciez calkiem przyzwoite drogi. Mozna szybko przerzucic na przyklad nieduzy oddzial snajperów.
Jesli sie znowu pojawia, zadacie im bobu.
- To powinna pani omówic z ministrem obrony. Z pewnoscia chetnie wyslucha rad.
Rozleglo sie pukanie i do pokoju weszla ksiezniczka Anna. W diademie na glowie i blekitnej jedwabnej sukni obszytej koronkami wygladala olsniewajaco.
- Brak tylko pantofelków ze zlotoglowiu - usmiechnela sie alchemiczka. - Ale trzeba przyznac, ze krawiec naprawde sie postaral… Suknia godna ksiezniczki, a ja wiem cos o tym.
- Usmiechnela sie do swoich wspomnien.
- Dziekuje.
- Co zatem robimy? - zapytala konkretnie Katarzyna. - Mamy lekarstwo, którego potrzebowalismy. Rany mojej kuzynki zaczynaja sie zablizniac. Nic nas tu juz nie trzyma, choc przyznam, ze zwiedzanie tych wszystkich opuszczonych miasteczek z pewnoscia byloby bardzo inspirujacym, choc przygnebiajacym zajeciem…
- Co dalej? - zadumala sie Anna. - Pora wracac do Polski. Mysle, ze jutro mozecie ruszac w droge, Marcel musi odstawic jacht na marine w Bergen. Ale ja zostane tu. To jest moje miejsce. Mój swiat…
- Nie zapominaj, ze sa ludzie, którzy umieja tu trafic - dodala Stanislawa. - A do tego wyspa jest prawie wymarla.
- Zostane tu - powtórzyla uparcie dziewczyna. - To jest mój dom… Trzy setki mieszkanców to sporo.
Obronimy sie, potrzeba tylko troche nowoczesnych karabinów i innego sprzetu. Poza tym noblesse oblige. Skoro jestem ksiezniczka tego ludu, mam obowiazek go chronic i prowadzic. - Uniosla dumnie glowe.
- Jak to sobie wyobrazasz? - zagadnela Katarzyna.
- Marcel zabierze zloto, które znalezlismy. Z Wiktorem odnajda innych Frislandczyków i zbiora ludzi chetnych, a zarazem godnych stac sie naszymi obywatelami w przyszlosci - glos dziewczyny stwardnial. - Mamy ksiazki. Nasz jezyk i nasza kultura nadal zyja. Mamy narzedzia naszych przodków i ludzi, którzy zachowali umiejetnosci dawnych rzemieslników. Sa tu zloza metali. Jest pod dostatkiem kozlecej skóry na rozmaite piekne wyroby. Mamy nawet wyznaczonego biskupa, trzeba go tylko przekonac, ze jego biskupstwo istnieje. Moze zajmie nam to dwadziescia, moze piecdziesiat lat, ale przywrócimy Frislandowi dawna chwale. Odbudujemy nasz swiat.
- Pomozemy wam w miare naszych mozliwosci - obiecala Stanislawa.
*
Zapowiadal sie piekny dzien. Swietlisty i cieply, ale nie upalny, taki, jakie pojawiaja sie u progu jesieni. Fale lizaly piasek, rozbijaly sie o nasmolowane pale pomostu. Krzyczaly mewy krazace nad zatoka. Plusnela duza ryba. Wiatr wypelnil zagiel i jacht odbil od przystani. Marcel stal za sterem.
- Stopy wody pod kilem. - Ksiezniczka nieistniejacej wyspy zartobliwie zasalutowala na pozegnanie.
Slonce krzesalo ognie w diademie. Podmuchy szarpaly koronki. Buciki ze zlotoglowiu tez jej uszyli jak najszybciej…
- O, ja piernicze - westchnela Katarzyna. - Co za paranoja. Ona naprawde jest ksiezniczka! I wlasnie odbijamy od ladu niezaznaczonego na mapach.
- W tym niebieskim sama wyglada jak dzika frislandzka róza - zauwazyla pogodnie Stanislawa. - I przestan wiecznie marudzic. Skoro z wlasnej woli zdecydowalas sie towarzyszyc mojej skromnej osobie, powinnas wreszcie przywyknac do tego, ze zycie niesie ci inne doznania i niespodzianki niz te, które zazwyczaj staja sie udzialem zwyklych ludzi.
- Yhym… - kiwnela glowa jej kuzynka.
Im dalej oddalali sie od brzegu, tym stojaca postac wydawala sie mniejsza, wreszcie stracili ja z oczu.
Czarne skrzypce
Hirschberg, jesien 1943
Pazdziernik w Sudetach byl cieply i gdyby nie czerwono-zlota barwa lisci, mozna by pomyslec, ze panuje jeszcze lato. Park o tej porze swiecil pustkami. Hans siedzial na lawce przed kosciolem, a wiatr mierzwil jego jasne wlosy. Brazowa slaska wiewiórka przebiegla obok, z zaciekawieniem odwracajac lepek, by spojrzec na chlopca. Westchnal ponuro i otarl twarz wierzchem dloni, rozmazujac lzy. Potem znów wbil spojrzenie w chodnik. Rozlegly sie kroki.
Krótko ostrzyzony dryblas w przetartym na lokciach i mankietach mundurku Hitlerjugend byl chyba uczniem którejs ze szkól zawodowych. Hans kojarzyl go z widzenia, osilek kilka razy pomagal u sasiadów. Wolali go Rudy czy jakos tak. Osilek przystanal obok lawki. Furazerka nieregulaminowo przekrzywiona na bok nadawala mu wyglad nieco zawadiacki.
- Co sie stalo, maly? - zapytal przyjaznie. - Czemu placzesz? Pobil cie ktos czy jak? - Zacisnal kulaki, demonstrujac chec pomocy i wyrównania rachunku krzywd.
- Nie zrozumiesz. - Blondynek roztarl lzy brudna dlonia. - Moje skrzypce… Rudy spokojnie czekal na dalsze wyjasnienia.
- Ucieklismy tu po bombardowaniach Hamburga. Domu juz nie ma. Nic nie ma, zostaly wypalone ruiny…
Cala dzielnica splonela do fundamentów. Powiedzieli na to „burza ogniowa”. Ucieklismy w tym, co na grzbiecie, kto zostal w schronach, zginal. Moje skrzypce byly w mieszkaniu. W szafie kolo pieca.
- I o to tak beczysz? - zdziwil sie dryblas. - Zamiast sie cieszyc, zescie przezyli… No ale z drugiej strony to jest strata. Czekaj. Powiadasz: skrzypce? - Zamyslil sie. - Ty co, uczysz sie na muzyka czy jak?
- Tak - chlipnal Hans. - Uczylem sie… Teraz nie mam na czym grac. Skrzypce, czy nowe, czy najgorszy nawet trup, kosztuja dzis majatek.
- Skrzypce… A moze to altówka? Bylo cos takiego… Ty wiesz co? Przyjdz tu jutro o tej samej porze. Albo nie, godzine pózniej. Cos pomyslimy. Nic nie obiecuje, ale… Przyjdz.
*
Hans juz tracil nadzieje, gdy Rudy pojawil sie jak za dotknieciem magicznej rózdzki.
Na plecach mial parciany worek. Usmiechnal sie kacikami ust.
- Czesc, lebek - burknal. - Pardon za spóznienie, na warsztatach dzis robilem, majster nas przetrzymal troche. Ale dobrze, ze jestes, bobym cie musial po miescie szukac. Pamietam, ze kolo starej Berty mieszkasz, ale gdzie dokladnie, to nie wiem.
Rozsuplal wór i wydobyl troche zniszczony przez wilgoc, zabrudzony czarny futeral. Podniszczone plótno odlazilo tu i ówdzie od tektury. Otworzyl zasniedziale mosiezne zatrzaski.
- No i co powiesz? Takie by ci podpasowaly?
Skrzypce lezaly na nieco zetlalej atlasowej wysciólce. Byly ciemne, prawie czarne. Wygladaly na bardzo stare, ale zachowane w niezlym stanie. Mlody ujal je z nabozenstwem w dlonie. Jednej struny brakowalo. Zajrzal do wnetrza pudla rezonansowego. Wygarnal palcem strzep pajeczyny. Na dolnej desce czerniala sygnatura wytwórcy, jakies niezbyt czytelne polskie nazwisko i data. Hans obrócil instrument w dloniach, szukajac pekniec i innych uszkodzen. Drewno bylo w dobrym stanie, w kilku tylko miejscach powierzchnie znaczyly plytkie rysy, zatarte niestarannie woskiem. Slimak na koncu gryfu rzezbiony byl na ksztalt glowy smoka.
- Sa piekne… Skad je masz? - wykrztusil chlopak.
- A z magazynu na strychu szkoly. Zwieziono nam róznych róznosci w ramach akcji pomocy zimowej.
Ubrania, posciel, obrusy, sztucce, garnki i inne drobiazgi. No wiesz - Rudy sciszyl glos - to ze Wschodu. Rózne dobra po zydkach i polaczkach, których nasi ojcowie, wujkowie i stryjkowie tam… -
Przeciagnal dlonia po gardle. - Czesc rzeczy rozdano jeszcze zeszlej jesieni, ale zostalo troche mniej przydatnych gratów. U nas orkiestry szkolnej nie ma i pewnie nigdy nie bedzie, bo nasz belfer od muzyki polegl i spoczywa gdzies pod Stalingradem. Magazynierka powiedziala, ze skrzypce moge zabrac, bo tylko sie zmarnuja, lezac w tym brudzie. A skoro tobie potrzebne… No to bierz.
- No dobra. Ale co chcesz w zamian? - nastroszyl sie chlopiec.
- Dzieciaku, a co ty mozesz mi dac? - usmiechnal sie poblazliwie dryblas. - Wódki bym sie z kumplami w nocy napil, ale tego raczej nie zdobedziesz, bo takiemu lebkowi nikt ani gorzaly, ani sznapsa nie sprzeda. Pieniedzy nie masz, bo i skad taki dzieciak przesiedlony mialby pieniadze?
Twoja matka tez nie ma, bo jakby miala, toby ci lepsze buty kupila. Papierosów nie palisz, to nie poczestujesz.
- Mam scyzoryk. Porzadny, szwajcarski… - Dzieciak wyjal nozyk z kieszeni.
- Tym mozna brud zza paznokci wydlubac. - Dryblas musnal palcem rekojesc solidnego kordzika Hitlerjugend zatknietego zawadiacko za pas. - Jesli wódki nie zdobedziesz, wez po prostu skrzypce w prezencie i jestes moim dluznikiem. Jak bedziesz slawnym muzykiem, to mam u ciebie bilety na koncert, tylko pamietaj, dwie sztuki, bo kto wie, moze z jaka dziewczyna przyjde.
- Ile razy zechcesz!
- No tosmy sie dogadali. Zagraj cos moze, to sobie sprawdzisz, czy dobre, a i ja chwile poslucham.
Hans wyjal z futeralu smyczek. Oparl instrument pod broda i ostroznie pociagnal po strunach.
Minimalnie poprawil naciag jednej. A potem zagral. Dzwieki rozspiewaly sie w cieplym jesiennym powietrzu. Chlopiec wywijal smyczkiem. Kazda kolejna nuta sprawiala, ze usmiech szerzej rozlewal sie na jego twarzy.
- E, to dobry interes ubilem - ucieszyl sie dryblas. - Ty to kiedys bedziesz takim wirtuozem jak Paganini. W zyciu by mnie na taki bilet nie bylo stac. Dwa bilety - poprawil sie.
*
Rudy po wojnie dalej uczyl sie na górnika, ale w Zaglebiu Ruhry. Dosluzyl sie funkcji sztygara.
Dziesiec lat po spotkaniu w parku przypadkiem wpadl na blondynka przed filharmonia w Düsseldorfie.
Hans stal sie znanym pianista. Muzyk dotrzymal slowa, ilekroc koncertowal, w kasie czekaly dwa darmowe bilety. Górnik korzystal z okazji regularnie, ale jakos nigdy nie zapytal znajomka, dlaczego zmienil instrument ani co sie stalo z czarnymi skrzypcami.
Mniej wiecej siedemdziesiat lat pózniej
Pukanie do drzwi zabrzmialo dziwnie. Bylo slabe, delikatne wrecz, jakby gosc bal sie stukac zbyt glosno. Stanislawa oderwala wzrok od ksiazki i uniosla wysoko brwi.
- Nieczesto ktos mnie odwiedza, a listonosz stuka inaczej - mruknela leniwie.
- Sprawdze, kto to - zaproponowala jej kuzynka.
- Yhym… Jesli to jakis akwizytor, nakop mu w tylek i spusc po schodach. - Stanislawa wrócila do lektury. - Albo poszczuj psem.
- Nie mamy psa - odpowiedziala Katarzyna, idac do przedpokoju.
- Yhm… To udaj, ze chcesz cos kupic, i zazadaj paragonu z kasy fiskalnej, a potem nastrasz go urzedem skarbowym - gonily ja kolejne polecenia. - Jak juz ucieknie, towar mozesz mi pokazac, najwyzej sie wyrzuci.
- O nie! Z tym urzedem skarbowym to zbyt okrutne - zaprotestowala Katarzyna.
- Nie ma kary wystarczajaco okrutnej za przerwanie damie lektury!
Kobieta podeszla do drzwi i wyjrzala przez judasza. Facet stojacy na wycieraczce mógl miec dwadziescia kilka lat. Faktycznie wygladal troche na akwizytora, ale oni zazwyczaj chodza w tanich garniturach z supermarketu, a ten ubrany byl we flanelowa koszule i polar. Poza tym brakowalo mu tej bezczelnej pewnosci siebie, która zwykle charakteryzuje domokrazców zyjacych z wciskania ludziom kitu. Wzruszywszy ramionami, przekrecila klucz. Cofnela sie o krok. Gdyby nieznajomy cos kombinowal, wystarczylo siegnac w bok, by wygodnie zlapac rekojesc siedemnastowiecznego czekanika, zawieszonego pomiedzy kurtkami.
- Dzien dobry - uklonil sie przybysz. - Szukam panny Stanislawy Kruszewskiej…
Katarzyna na chwile przymknela oczy. Panny? Kuzynka, z tego, co wiedziala, byla wdowa po wlasnorecznie zaszlachtowanym mezu. Pani z niej czy panna?
- Cholera - podsumowala swoje rozterki lingwistyczne. - To znaczy dzien dobry.
Kuzynka, eee… przyjmie pana. Stasia, do ciebie! - zawolala.
Uprzejmym gestem wskazala przybyszowi droge w glab mieszkania. Raz jeszcze otaksowala go wzrokiem.
Wyczula strach. Nie mial przy sobie zadnej broni, chyba ze ukryl cos w aktówce. Zamknela drzwi i podazyla za nim. Stanislawa przyjela goscia w gabinecie. Zdazyla zalozyc garsonke i siedzac za biurkiem, wygladala niezwykle wladczo. Gruba poduszka polozona na krzesle dodawala jej troche wzrostu.
- Czym moge sluzyc, panie…
- Zdzislaw Cel.
Przechylila pytajaco glowe.
- Potrzebuje pomocy alchemika… hmmm… eee… w tym przypadku alchemiczki - baknal speszony.
- Od dawna nikt juz nie bawi sie w produkcje zlota z olowiu, uzyskiwanie niewidzialnosci, warzenie eliksirów niesmiertelnosci. Nikogo nie pociagaja temu podobne bzdury. Alchemicy wymarli jak dinozaury setki lat temu. - Wzruszyla ramionami.
- Z calym szacunkiem, ale pani na szczescie jak dotad nie wymarla…
- Co chce pan przez to powiedziec?
Przez chwile mial mine, jakby chcial uciec. Przelamal sie jakos. Otworzyl teczke, wyjal z niej kserokopie stronicy starej amerykanskiej gazety i ponownie sie ukloniwszy, polozyl przed nia na biurku. Rzucila okiem tylko raz i to wystarczylo.
- Szlag! - syknela i zagryzla wargi.
Angielski tytul, biegnacy przez cala strone, glosil wszem wobec: Ochotnicy z Polski dotarli do obozu generala Granta. Zdjecie przedstawialo ja i kilkoro innych Polaków. Przeleciala wzrokiem tekst artykulu.
- Mam za swoje - burknela.
Zbyt czesto uzywala prawdziwego nazwiska. Podczas wojny secesyjnej, daleko od domu, daleko od miejsc, w których ktokolwiek móglby ja rozpoznac, wrócila do niego. Fotografia byla wówczas modna nowinka, a Stanislawa ulegla czarowi nowoczesnosci. Zachcialo jej sie pozowac dziennikarzom… Ale jak tu nie zapozowac w nowiutkim, szytym na miare stroju pielegniarki? No i prosze - wtopa.
Zostawila po sobie slad. Nieusuwalny.
Lypnela okiem. Facet mial mine czlowieka, który czegos potrzebuje. Który sie boi, ale jest zdeterminowany. Wygladal na silnego fizycznie, byla jednak pewna, ze w razie czego we dwie dadza sobie z nim rade.
- Nie bylem pewien - wymamrotal… - Ale teraz, gdy na pania patrze…
- Czulam, ze juz za dlugo tu mieszkam - prychnela. - A pan nie wie, ze tacy jak ja zazdrosnie strzega swojej prywatnosci i bezwzglednie likwiduja kazdego, kto wtyka nos w ich sekrety? - wsiadla na niego, machajac oskarzycielsko palcem.
- Eeee… Z tego, co czytalem, alchemia miala byc najwyzszym przejawem ludzkiego ducha, alchemicy zas, ci prawdziwi, stanowili wzorzec wszelkich cnót humanistycznych - odparl. - Dostepne zródla wyraznie akcentuja ich bezinteresownosc, szlachetnosc, poswiecenie oraz ogromna wiedze, bedaca zródlem najwyzszej klasy moralnosci…
- To co robimy? Moze stukne go czyms w potylice, zwiaze, zaknebluje, a zanim dojdzie do siebie, spakujemy walizki i na Balice…? - zaproponowala Katarzyna. - Za cztery, piec godzin mozemy byc na przyklad w Hiszpanii.
Nieznajomy odruchowo wtulil glowe w ramiona.
- Po co zaraz to wiazanie i kneblowanie? Jesli nie jestem mile widziany, to po prostu wyjde -
baknal. - Skoro odbieracie mnie jako zagrozenie, moze lepiej uznajmy, ze mnie tu nie ma i jakby ktos pytal, nigdy nie bylo? - zaproponowal.
- Dobra, w sumie to niewazne, obedziemy sie bez potylicy i bez pogrzebu noca na Plantach… -
westchnela Stanislawa, unoszac odbitke do oczu. - Pamietam tamta broszke, stracilam ja… A, to nieistotne. Prosze, pan usiadzie. - Wskazala fotel. - W imie tych najwyzszych cnót humanistycznych, czy jak to pan slicznie, acz pompatycznie okreslil… Co pana do nas sprowadza i w czym moglybysmy pomóc?
- To skomplikowane… - odpowiedzial, kompletnie skolowany. - Ale chetnie wyjasnie.
- Pewnie chwile to potrwa. Usiadz z nami - poprosila kuzynke Stasia.
- Chodzi o moja siostre - powiedzial. - Zachorowala. No, moze to nie jest najlepsze okreslenie.
Znajomy zakonnik od dominikanów podpowiedzial mi, zebym odszukal alchemików. Wspomnial tez, ze niedawno, kilka lat temu, w Krakowie widzial mistrza Sedziwoja, gdy ten odwiedzal klasztor. I ze z tego, co mu sie o uszy obilo, ulubiona uczennica wielkiego alchemika nadal przebywa w miescie. Zabralem sie za poszukiwania. Dobry tydzien mi zajelo…
- Tydzien!? - Stanislawa gwizdnela przez zeby. - To moja kuzynka przed naszym pierwszym spotkaniem, naduzywajac sluzbowego sprzetu, tropila mnie przez wiele miesiecy, a pan…
- Postep techniczny nieustannie idzie do przodu - westchnela Katarzyna. - To, co dawniej zajmowalo lata, dzis zalatwia sie od reki.
- Tak czy inaczej, Sedziwój nie zyje - oznajmila Stanislawa.
- O tym tez mi powiedziano. Dlatego przyszedlem do pani jako jego nastepczyni. - Sklonil glowe z szacunkiem.
- Niewiele umiem - zastrzegla. - Daleko mi do jego wiedzy i umiejetnosci. Ale w czym konkretnie mialabym pomóc?
- Chodzi o moja siostre - powtórzyl. - Ona… - zawahal sie na chwile, usilujac znalezc odpowiednie slowa. - Odplynela. Dusza jej uciekla, jak ktos powiedzial, i to chyba dobre okreslenie jej stanu.
Wyglada to na autyzm albo cos podobnego. Siedzi, milczy, nie ma z nia kontaktu… Posadzimy przy stole, postawimy talerz, zazwyczaj je sama. Ale czasem i to nie…
- Hmmm… A wczesniej byla normalna?
- Tak. Normalna szesnastoletnia licealistka.
- Radziliscie sie przedstawicieli oficjalnej medycyny? - zapytala Katarzyna.
- Psychiatra ja zbadal, bylo nawet konsylium. Symptomy nie pasuja do czegos tam. To znaczy choroby maja swoje objawy, ale tu objawy nie pasuja. Pomarudzili, spróbowali podac kilka rodzajów leków, zaproponowali umieszczenie w zakladzie. Jeden lekarz wzial mnie na strone i tak niesmialo, pólgebkiem doradzil egzorcyste. Cóz bylo robic, skorzystalem z tej rady.
- Z jakim efektem?
- Przyjechal do nas diecezjalny. Bardzo mily, konkretny czlowiek. Ale nie potrafil nic poradzic.
Uzyl sakramentaliów, lecz bez efektu, nie cofnely sie objawy. Nie bylo tez zadnych manifestacji zlego ducha. Orzekl szczerze, ze nie wyglada mu to na opetanie, i doradzil wrócic do psychiatrów.
Jest pani moja ostatnia deska ratunku.
- Sa choroby ciala i ducha, których istnienia nie potwierdza oficjalna medycyna - westchnela Stanislawa. - Ja sama pamietam epidemie potów angielskich, dzis ta choroba jest od dawien dawna zapomniana… Moze wplatala sie w cos, co ja przeroslo?
- Niczego takiego nie obserwowalismy…
- No cóz, jak pan mówil, alchemia jest czyms tam najwyzszym, wiec chyba wypada pomóc. A przynajmniej spróbowac. W imie tych cnót humanistycznych, których to niby mam byc uosobieniem -
pokpiwala sobie, ale jej twarz pozostala powazna.
- Przyjada panie do nas?
- Nie widze innego wyjscia. Na odleglosc pomóc chyba sie nie da… Gdzie panstwo mieszkaja?
- W Piechowicach, no, na obrzezach Piechowic - wyjasnil. - Na Slasku, kawalek na zachód od Jeleniej Góry.
- Hmm… Mamy cos pilnego na najblizsze dni? - zapytala kuzynke Stasia. Katarzyna rozlozyla rece.
- Przetwory z pigwy trzeba zrobic.
- To moze tydzien albo dwa poczekac. Pakujemy sie i w droge. Jak pan przyjechal?
- Pekaesem.
- Mamy auto na parkingu przy placu Biskupim. Spotkajmy sie tam za póltorej, nie, za dwie godziny -
zadysponowala Stanislawa.
*
Mkneli autostrada. Zapadal juz wieczór. Stanislawa prowadzila bardzo pewnie. Katarzyna, siedzaca z tylu, przymknela oczy, ukolysana do snu wibracjami i monotonnym widokiem znikajacej pod maska szosy. Rozpedzone samochody kojarzyly jej sie nie wiedziec czemu z kroplami rteci toczacymi sie po szybie.
- Prosze nam cos jeszcze opowiedziec - poprosila alchemiczka. - Naprawde pan nie wie, co moglo ja doprowadzic do tego stanu?
- Nie mamy zielonego pojecia.
- Czy cos sie zmienilo ostatnimi czasy? Robila cos innego niz dotad? Nowy chlopak, zmiana diety, cos podobnego?
- Nie. - Pokrecil glowa. - Jadla to, co zwykle, biegala troche po górskich sciezkach, chlopaka nie miala, zauwazylbym przeciez. To znaczy kumplowala sie z jednym, ale nie tak, zeby ze soba chodzili.
Zreszta jakos wiosna przestal u nas bywac. W jej zachowaniu nie zmienilo sie nic. Chociaz nie, jakies pól roku temu zaczela wiecej grac na skrzypcach. Duzo wiecej. Wie pani, ona kiedys chodzila do szkoly muzycznej. W podstawówce. Przeprowadzilismy sie i tu juz nie bylo takiej mozliwosci, ale dalej sobie grala, tyle ze juz tylko dla przyjemnosci. Ma taka kanciapke na strychu, wyciszylismy styropianem i tam rzepolila do woli, nikomu nie przeszkadzajac.
- Przygotowywala sie do egzaminów czy czegos?
- Nie. Po prostu wygladalo, jakby to hobby nieoczekiwanie zaczelo dawac jej wiecej radosci niz wczesniej. Albo ja wiem, moze odnalazla w tym jakis cel? Sens zycia? Bo kiedys grala o tyle o ile.
Dla przyjemnosci raczej. Jezdzila tylko na lekcje do profesora do Jeleniej Góry. Raz w tygodniu.
Czasem dwa razy.
- Ktos jej proponowal prace z tym zwiazana? Koncerty? Mozliwosc zaczepienia sie w zespole albo jakiejs lokalnej orkiestrze? - zapytala Katarzyna. - Moze planowala wyjazd za granice, zeby grac na placach i ulicach? Studenci tak sobie czasem dorabiaja.
- Z tego, co wiemy, nie planowala nic podobnego… Nie sadze. Nie miala wystarczajacych umiejetnosci, zeby zarobic tak chocby zlotówke. Mysli pani, ze to moze miec jakis zwiazek?
- Muzyka jest, podobnie jak jezyk, swego rodzaju oprogramowaniem mózgu - powiedziala alchemiczka. -
Zmienia nasze myslenie. Czasem splyca, czasem poglebia procesy myslowe. To moze byc jeden z czynników, które nalezy zbadac…
Zmierzchalo, gdy mineli Jelenia Góre i zjechali z glównej szosy. Teren stal sie pagórkowaty, otoczyly ich lasy.
- Góra Sobiesz. - Zdzislaw wskazal masyw. - Slyszaly panie o tym miejscu?
- To, zdaje sie, jedno z czterystu hipotetycznych miejsc ukrycia Bursztynowej Komnaty.
- Katarzyna zmarszczyla brwi.
- Nie tylko. Mówi sie o zasypanej hitlerowskiej fabryce. O podziemnych halach, gdzie produkowano prototypy rakiet V3 albo innych wunderwaffen. Kraza legendy, ze pod sam koniec wojny Niemcy wtoczyli do wyrobisk pod nia kilka wagonów wypelnionych po brzegi skarbami z wroclawskich banków, kosciolów i muzeów, a potem wysadzili wejscia.
- I nikt ich do tej pory nie wydobyl? - zdziwila sie.
- Masa ludzi tu weszyla. Kilka lat temu przybyla ekipa prawdziwych fachowców. Pojezdzili po górze radarem geologicznym i magnetometrem protonowym. Duzo im to nie dalo, bo tu sa rudy polimetaliczne.
Zaklócaly wszystkie wskazania aparatury. Wytypowali najbardziej podejrzane anomalie. Nawet odwierty zrobili w poszukiwaniu domniemanych poniemieckich wyrobisk. Trudna sprawa, bo to niemal lity granit, ale wwiercali sie po kilkanascie metrów. Niestety, bez skutku. W kilku miejscach trafili w górotworze na pustki wypelnione woda, jednak prawdopodobnie to naturalne jaskinie i cieki podziemne.
- Jesli otwory byly odpowiedniej srednicy, to mogli spróbowac wpuscic kamery.
- Zrobili to nawet, ale chyba nic ciekawego na monitorach nie ujrzeli, bo wyniesli sie jak niepyszni. Jesli to panie ciekawi, mozemy przejsc sie jutro przed sniadaniem, pokaze, co po Niemcach zostalo.
- Chetnie - powiedziala Katarzyna.
- Jednak byl z tego najazdu pewien pozytek. - Usmiechnal sie krzywo. - Wynajmowalismy rozmaitym swirom pokoje, a siedzieli tu tygodniami. Potem byl szal z plukaniem zlota w Jagniecym Potoku i wtedy zarobek byl poniekad podwójny, my zarabialismy na wynajmie pokoi, a lesnicy na nalozonych mandatach…
- Tam jest zloto? - zdziwila sie alchemiczka.
- Tu wszedzie jest zloto. Klopot w tym, ze niewiele. Szczerze mówiac, tyle co kot naplakal. Jak sie wezmie mul z rzeczki pod mikroskop, to widac tu i ówdzie zlote drobinki. Ale eksploatacja kompletnie nieoplacalna… Wydajnosc zlóz nie siega nawet grama na tone gleby. Jednak swirom trudno to wytlumaczyc. Posiedzial taki tydzien lub dluzej, na dojazd, kwatere i zarcie wydal minimum piecset zlotych, lesnicy mu dowalili pare stów mandatu, nakopal dziur w lesie, zapaskudzil wode blotem, nazbieral sobie mikrosamorodków do próbówki, cwierc grama moze, i zadowolony wracal do domu.
- Niesamowite - mruknela Stanislawa.
- Tylko ze teraz mamy martwy sezon, a nikt normalny jakos nie chce tu zagladac. Gdyby tak znalezc te hitlerowskie podziemia, nawet bez skarbów… Mnie do szczescia wystarczy odkopac wejscie, zalozyc solidne drzwi, postawic kiosk i kasowac turystów za bilety - rozmarzyl sie. - Ale cóz, nie tacy próbowali - westchnal. - Jestesmy na miejscu, za tymi krzakami bedzie gruntówka na lewo…
Zajechali na dziedziniec. Swiatla auta wydobyly z mroku druciane siatki rozpiete na ramkach.
- Wybieg dla drobiu? - zapytala Katarzyna.
- Ekologiczna hodowla - wyjasnil mezczyzna. - Karmimy kury pszenica, siekana pokrzywa i innymi tradycyjnymi paszami. Poza tym wygrzebuja sobie robaczki z robaczarni. Wszystko wedle dawnych przepisów gospodarskich. Jak ktos sie u nas zatrzyma, karmimy swojskim jedzeniem.
Zatrzasnal drzwiczki i zaczal wyciagac z bagaznika ich bagaze.
- Cos jak nasze plany. Tyko ze my poszlysmy w hodowle gesi i produkcje pierza, smalcu i przetworów z miesa. Wyrobów luksusowych pod wzgledem jakosci, ale za rozsadna cene. Niestety, wyraznie nie ma na to odbiorcy. Mój interesik w zasadzie splajtowal… Ludzie sie truja „pasztetem z gesi” z marketu, a tam prawdziwej gesiny ledwie siedem procent.
- To ja widzialem ostatnio pasztet z jelenia, który „elementów” jelenia zawieral az trzydziesci osiem procent. Ciekaw jestem tylko, co to byly za elementy. Albo napój ponoc wytwarzany z herbaty, który zawiera jej az czternascie promili…
- Nie mozecie o czyms weselszym pogadac?! - ofuknela ich Stanislawa.
- Sztukujemy tez budzet miodem - wyjasnil chlopak. - No i zjadamy to, co sie nie sprzeda. Zawsze to ulga dla kieszeni, jak kupowac nie trzeba.
- Macie wlasna pasieke? - zainteresowala sie zywo alchemiczka.
- Mamy barcie. - Usmiechnal sie z duma.
- Ze co?! Prawdziwe lesne barcie!? Ja chyba snie - wyszeptala, widzac w jego oczach potwierdzenie.
- Od lat szukam barciowego miodu!
- Dopiero sie rozkrecam - wyjasnil. - Na handelek idzie na razie gdzies z dziesiec kilo rocznie.
Ale mam juz kilkanascie pni, regularnie osadzam nowe roje…
- Co to jest miód barciowy? - zainteresowala sie Katarzyna.
- No miód z barci… Aaaaa… wiesz, co to barc? - zirytowala sie alchemiczka.
- Ul jakis, tak mi sie kojarzy, ze cos zwiazanego z lasem. Pszczoly zyjace w pniach drzew?
- To miód, który produkuja pszczoly zyjace w dziuplach, czyli wlasnie barciach - wyjasnil chlopak.
- Oczywiscie ich schronienie jest odpowiednio przygotowane. Pien trzeba wydrazyc, zabezpieczyc deska umozliwiajaca tez dobranie sie do plastrów. Dawniej jeszcze obok wieszalo sie kloce drewna na linach, zeby utrudnic napasc ze strony niedzwiedzi. W kazdym razie osadza sie roje w lesie i pszczólki robia swoje. Raz w roku troche sie im tego podbiera. Mamy trzy parcele wlasnego lasu, rosna tu stare drzewa lipowe. Jest miejsce, no i nie spieszy nam sie. Konkurencji tez jakos nie widac.
- Jeszcze przed wojna troche tego bylo na Polesiu i Wilenszczyznie - wyjasnila Stanislawa. -
Niedobitki juz raczej, bo wszyscy tak zwani powazni pszczelarze trzymali pszczoly w zwyklych ulach.
Potem diabli, czyli czerwoni, wszystko wzieli, a co gorsza, zabraklo fachowców…
- Powolutku wszystko odtworzymy. Byle wladza nam nie przeszkadzala, a zwlaszcza byle nie próbowala nam pomagac. Zapraszam na salony. - Pchnal drzwi.
Weszli do holu wylozonego kamiennymi plytami. Szeroki korytarz biegl przez dom na przestrzal. Na jego koncu znajdowala sie spora weranda, pelniaca role letniej jadalni. Na spotkanie gosci wyszla kobieta, na oko sadzac, trzydziestoletnia.
- Mam na imie Celina. - Wyciagnela dlon.
Przybyle przedstawily sie. Drzewa za oknami szumialy zlowieszczo. O szyby uderzyly pierwsze krople.
Weranda oswietlona mocna lampa i czerwonym zarem z kominka byla wyspa swiatla i spokoju. Szeroki stól zascielono swiezym obrusem.
- Tak pomyslalam, ze po podrózy zachcecie zjesc cos cieplego na kolacje - powiedziala gospodyni, zapraszajac stanowczym gestem do stolu.
- A to jest moja siostra. - Zdzislaw wskazal dziewczyne siedzaca na fotelu.
Zuzanna wygladala z pozoru normalnie, jak zwykla szesnastolatka. Miala sympatyczna, choc moze ciut zbyt okragla buzie, ladne, lukowato wygiete brwi i geste ciemne wlosy upiete w konski ogon. Ubrana byla w ciemnobordowa sukienke obszyta u dolu koronka. Dopiero po chwili zwracala uwage dziwna sztywnosc sylwetki, obojetny wyraz twarzy i kompletnie nieobecne spojrzenie duzych piwnych oczu.
Zasiedli do kolacji. Zuzanna, pociagnieta za reke, poslusznie usiadla na krzesle przy stole. Nadal nieobecnym wzrokiem wpatrywala sie w przestrzen. Stanislawa obserwowala ja dluzsza chwile.
- Nie wyglada to dobrze - orzekla wreszcie. - Zazwyczaj je samodzielnie?
- Tak - odpowiedziala Celina. - Jak podstawimy kanapki pod nos, to zje. Herbate tez pije i nie parzy sie, zawsze czeka, az przestygnie. Dlatego wydaje nam sie, ze cos tam sie jeszcze kolacze…
- urwala i wykonala reka gest wkrecania zarówki.
- No cóz. Zobacze, co da sie zrobic - westchnela alchemiczka.
- To nie jest zadna znana choroba… Nie pasuja objawy… - zaczela gospodyni.
- Istnieja choroby, o których oficjalna medycyna milczy. Opisy dawnych epidemii nie zawsze daja sie przyporzadkowac znanym dzis chorobom. W niektórych przypadkach domniemywa sie, ze niektóre bakcyle lub wirusy mogly po prostu wymrzec. W innych uczeni podejrzewaja, ze niektóre szczepy znanych chorób mogly wykazywac sie wieksza zjadliwoscia niz wystepujace obecnie. Co do chorób duszy, jest podobnie. Sa swoiste dla epok i kultur, w których wystapily. Nikt z nas nie wierzy w magie voodoo, a tymczasem w krajach, gdzie rozplenila sie ta pseudoreligia, notowane sa przypadki chorób psychicznych zwiazanych z jej uprawianiem.
- Aborygeni z Australii wierza, ze ich szamani moga zabic kogos, rzucajac urok - zauwazyl Zdzislaw.
- Niby bzdura, ale przekleci przez nich tubylcy rzeczywiscie umieraja. Przypuszcza sie, ze ofiare zabija jej wlasna podswiadomosc…
- Zapewne tu zachodzi podobny mechanizm, ale zobaczylam w zyciu zbyt wiele, zeby lekcewazyc czy od razu wykluczac wyjasnienia najprostsze.
- Sadzi pani, ze to moze byc efekt rzuconego… uroku?!
- Nie wiem, ale ta mozliwosc wydaje mi sie calkiem prawdopodobna. Spróbujemy to sprawdzic.
- Mieszkanie jest poswiecone… - zauwazyla gospodyni.
- To dobra ochrona, ale czasem wychodzi sie przeciez na zewnatrz. - Alchemiczka wpatrywala sie w oczy chorej.
- Tak czy inaczej, nie bedzie to chyba proste - zadumala sie jej kuzynka.
Po chwili Celina wniosla pólmisek frytek. Pomiedzy nie wycisnieto dwa lub trzy zabki czosnku.
Katarzyna ze zdumieniem stwierdzila, ze zapach ten wywolal u niej silny slinotok.
- Jak na Wolyniu - szepnela Stanislawa.
- Jadala pani tak przyprawione przed wojna na Kresach? - zapytala Celina. - Bo ja to podpatrzylam u jednej znajomej…
- Nie, piec lat temu w knajpie dla przemytników po ukrainskiej stronie granicy, przy szosie na Luboml - usmiechnela sie mlodsza z kuzynek.
Tymczasem na stól wjechala rynka z zapiekanym baklazanem i pólmisek z dobrze wysmazonymi kurzymi udkami.
- Nie wierzylam, ze istniejecie i ze uda sie was odnalezc - powiedziala gospodyni, nalewajac herbate do filizanek. - I ze zgodzicie sie przyjechac.
- No cóz. - Stanislawa lekko wzruszyla ramionami. - Staram sie pomagac ludziom. Poza tym to wyzwanie. Przez ostatnie miesiace moje zycie bylo przerazajaco jalowe. Liceum, w którym pracowalysmy, zamknieto, rzekomo z powodu nizu demograficznego.
- Oszczedzaja na wszystkim… - zauwazyl Zdzislaw. - Tylko urzednicy sie plenia jak stonka i podatki mamy coraz wyzsze.
- W kazdym razie jakos nie umialam sobie znalezc zajecia odpowiednio absorbujacego umysl.
Zagadka… - Alchemiczka popatrzyla spod oka na Zuzanne. - Z calym szacunkiem dla waszych trosk i problemów, ale dla mnie to wyzwanie, które ozywia, sprawia, ze rozleniwione mysli ruszaja do szalenczego galopu jak zaciete batem, a krew zywiej krazy w zylach.
- Czy… - zaczal Zdzislaw.
- Wierze, ze znajde rozwiazanie waszych klopotów. Nie moge oczywiscie powiedziec, ze nastapi to niebawem, ale ufam, ze poradzimy sobie.
Gospodyni wniosla pólmisek rogalików. Sadzac po zapachu, nadziano je konfitura z rózy. Katarzyna, która jeszcze przed chwila byla pewna, ze jej zoladek nie pomiesci juz ani kesa, poczula kolejny napad szalenczego glodu. Gospodarz otworzyl butelke bialego wina.
- Wlasnej roboty - pochwalil sie. - Zeszloroczne.
- Bardzo zacne - ocenila Stanislawa, zamoczywszy usta w trunku. - Ale wyczuwam tu mistrzowski podstep…
- Co masz na mysli? - zaniepokoila sie Katarzyna.
- Wino jest z czerwonych winogron, ale jest biale - wyjasnila Stasia.
- No jakim cudem? - zdziwila sie eks-agentka.
- Tajemnica. - Zdzislaw wyszczerzyl zeby w usmiechu.
- Hmm… Mysle, ze po prostu zrobil pan je z winogron obranych uprzednio ze skórki.
Pracochlonne zajecie, ale psikus przedni. - Alchemiczka uniosla kieliszek.
Stukneli sie nad stolem.
- Mam jeszcze lody - zaproponowala pani Celina, ale nikt jakos nie reflektowal…
- Dzis juz nic nie zdzialamy - powiedziala Stanislawa. - Jutro od rana walczymy. A na razie pora sie polozyc…
- Przygotowalam wam pokój w obórce. - Gospodyni wstala. - Tylko z góry przepraszam za posciel.
- Cos z nia nie tak?
- Desen. Nie spodziewalam sie gosci, wiec tylko takie poszewki byly wymaglowane.
Ale przemeczcie sie jedna noc, jutro juz obleke normalna.
Jak sie okazalo, kamienne zabudowania gospodarcze wzniesione za domem zaadaptowano na kwatery.
Podwórko splanowano, budynki nakryto nowymi dachami. Ich plaszczyzny pociagnieto daleko poza obreb scian, tworzac urokliwe podcienia. Pokoik przewidziany dla gosci byl niewielki, ale sympatyczny.
Podloga wylozona zostala cegla klinkierowa, na scianie zachowano na pamiatke kamienny zlób i wpuszczony w mur stalowy pierscien do przykuwania krowy. Meble byly chyba jeszcze poniemieckie, dwa loza straszyly teutonska topornoscia zaglówków i nawet kolorowa posciel w kucyki nie byla w stanie zniweczyc ich surowej prostoty. Uchylone drzwi zapraszaly do malej, gustownie urzadzonej lazienki.
- Nie mamy innych gosci - powiedziala kobieta. - Czujcie sie swobodnie. Korytarz prowadzi do saloniku, tam jest kominek. Napalcie sobie, jesli chcecie posiedziec przy ogniu. Zalozylismy w pokojach ogrzewanie podlogowe, podkreccie, gdyby bylo zimno.
- Dziekujemy - usmiechnela sie Katarzyna.
Stanislawa zasunela zaslonki z grubego szarego plótna. Wyciagnela sie wygodnie na lózku. W
eleganckiej koronkowej koszuli nocnej wygladala dziwnie, otoczona kolorowymi kucykami. Jej kuzynka mimowolnie sie usmiechnela.
- Dawno juz trzeba bylo sie ruszyc poza Kraków - mruknela alchemiczka. - Chyba zbyt dlugo udawalam domatorke… Ale musialam troche odpoczac. Tak, kilka, najwyzej kilkanascie lat w ulubionym miescie, zanim wiatr dziejów poniesie mnie gdzie indziej…
- Damy rade cos zdzialac? - Katarzyna zmienila temat. - Ta Zuzanna… Nie wyglada mi to dobrze.
Slabo znam sie na chorobach psychicznych, ale…
- Nie wiem, czy zdolamy pomóc, ale nalezy byc dobrej mysli. Najpierw skupimy sie na odnalezieniu przyczyny. Moze dzieki temu ustalimy, co jej jest. Gdy bedziemy wiedzialy, z czym mamy do czynienia i jak to zlapala, bedzie latwiej wymyslic, co z tym fantem zrobic. Jak na razie jedyny punkt zaczepienia to fakt, ze zaczela wiecej grac na skrzypcach. Tylko czy byl to powód jej klopotów, czy moze pierwszy objaw?
- Choroba objawiajaca sie gra na skrzypcach?
- Dlaczego nie?
- Brzmi idiotycznie.
- Wcale nie! To moglo byc cos w rodzaju nerwicy natrectw - rozwazala alchemiczka.
- Problem w tym, ze nerwice natrectw objawiaja sie raczej w drapaniu do krwi, myciu rak az do zdarcia skóry, ale nie w rzepoleniu do upadlego. A nawet jesli, to przeciez pilowanie smyczkiem po strunach nie powoduje resetu mózgu.
- Yhym… No nic… Zajmiemy sie tym jutro. Dobrej nocy.
Stasia przeciagnela sie, zwinela w klebek jak kotka i po chwili juz spala.
*
Stanislawa zerwala sie o szóstej rano. Po nocnej ulewie poranek wstal piekny i swietlisty.
Otworzyla szeroko okno i chciwie, glebokimi haustami pila chlodne, przesycone zapachem lasu powietrze. Buki na wzgórzu za domem czerwienialy. Alchemiczka przypomniala sobie niezliczony ciag jesieni, które przezyla przez ostatnie czterysta lat na Ukrainie, w Polsce i w dziesiatkach innych zakatków swiata. Poczula w zylach glód wedrówki. Poczuc by pod stopami kamienista sciezke, posluchac szmeru strumyka…
- Co powiesz na maly spacer przed sniadaniem? - zagadnela kuzynke. - Przewietrzymy sie, bedzie nam sie lepiej myslalo. A i apetyt po przechadzce lepszy.
- Jutro… - mruknela Katarzyna, chowajac glowe pod poduszke. - Albo lepiej pojutrze. A najlepiej wcale.
- To bylo pytanie retoryczne. - Alchemiczka jednym ruchem sciagnela z niej koldre.
- To znaczy, ze nie musze odpowiadac? - Katarzyna tarla oczy.
- To znaczy, ze nie oczekuje odpowiedzi, a milczenie z góry uznaje za zgode.
- A prawo weta?
- Zniesione przez Konstytucje trzeciego maja!
- Bylas przy tym obecna?
- Przy tym akurat nie…
- Zatem wiesz tyle, ile przeczytalas w ksiazkach pisanych byc moze przez wrogich nam obcych publicystów… Albo naszych na obcym zoldzie… Albo…
- Moze i tak, ale koldry nie oddam.
Katarzyna nie miala sily sie klócic, poslusznie ubrala sie i zascielila lózko. Wyszly przed obórke.
Na zewnatrz nawet nie do konca jeszcze przytomna eks-agentka musiala przyznac, ze spac w taki poranek byloby niewybaczalnym, smiertelnym grzechem. Zdzislaw, jak sie okazalo, wstal jeszcze wczesniej. Krzatal sie po podwórzu.
- Sniadanie planowalem o ósmej. - Na ich widok nieco sie skonfundowal.
- Chcemy skorzystac z okazji i rozprostowac troche nogi - wyjasnila Stanislawa. - Przejdziemy sie po okolicy.
- Jesli zycza sobie panie przewodnika…
- Nie odmówimy. - Uklonila sie.
- Tylko dam znac zonie i zmienie gumowce na elegantsze obuwie, wprawdzie to prowincja, ale mozemy kogos spotkac. A po co ludzie maja gadac, ze z miasta przyjechal i wioche robi.
Poszli wzdluz rzeczki. Granitowe skaly wyrastaly spomiedzy krzaków. Urwisko na lewo od sciezki znaczyly prostokatne zaglebienia. Zaczeto tu kucie licznych tuneli, ale najwyrazniej szybko zaprzestano robót.
- Kazdy metr szescienny tej skaly to krew, pot i lzy dziesiatek niewolników Trzeciej Rzeszy -
mruknela alchemiczka, dotykajac powierzchni kamienia. - Nie myslimy o tym, dla nas to tylko nieukonczone wyrobisko…
Przeszly kilkadziesiat metrów i ich oczom ukazal sie czerniejacy wylot wiekszego tunelu. W glab masywu prowadzila nieregularna dziura, w której od biedy zmiescilaby sie pólciezarówka. Obok widac bylo nieco mniejszy otwór.
- Tak zwane laboratorium - wyjasnil przewodnik. - W sumie nic ciekawego, dwa szerokie korytarze polaczone krótkimi tunelami poprzecznymi. Prawdopodobnie miano wyburzyc scianki dzialowe i uzyskac jedna duza hale pod produkcje lub skladowanie czegos. Masyw góry, kilkadziesiat metrów granitu, chronilby przed kazdym bombardowaniem. Czasem tez kuto jednoczesnie na dwu poziomach, a potem wysadzano strop, uzyskujac od razu znaczna kubature. Nie wiem, co tu planowano. Tak czy inaczej, nigdy tego nie ukonczono…
- Poniemieckie lochy… - rozwazala Katarzyna. - Przyjmijmy, ze dziewczyna, biegajac po górskich sciezkach, wypatrzyla cos, co przegapili poszukiwacze. Na przyklad osunieta ziemia ukazala wlaz albo wylot zasypanego chodnika.
- Co sugerujesz? - zapytala kuzynka.
- Niemcy na ogromna skale eksperymentowali z bronia chemiczna i substancjami psychoaktywnymi. Mówi sie na przyklad, ze na froncie podawali swoim zolnierzom testosteron, zeby zwiekszyc ich agresje i odwage. Próbowali tez ponoc uzyskac srodki psychotropowe niszczace psychike wiezniów, zeby uzyskac potulnych niewolników, niezdolnych do buntu. Ale nie wiem, na ile to prawda.
- I co? Sadzisz, ze dziewczyna weszla do poniemieckiego tunelu, znalazla stara puszke jakiegos swinstwa, otworzyla i zatrula sie czyms, co jej wywrócilo mózg na lewa strone? - zadumala sie alchemiczka. - Ciekawa koncepcja, ale nie wydaje mi sie szczególnie prawdopodobna. Przede wszystkim czy zlozona substancja chemiczna, nawet hermetycznie zamknieta, przetrwalaby tyle czasu?
- Nie wykluczam. Skoro wino moze dojrzewac w butelkach sto piecdziesiat lat i dluzej…
- Hmmm… Dopiszmy zatem taka mozliwosc do listy hipotez. Tylko jak to sprawdzic?
Przeszli jeszcze kawalek w glab doliny. Staneli kolo prostego brzozowego krzyza. Nie bylo na nim zadnej tabliczki, tylko w trawie blyszczaly szkla kilku zniczy.
- Mówi sie, ze tu leza wiezniowie, którzy kuli te sztolnie - wyjasnil mezczyzna. - Kilkuset, moze kilka tysiecy. Nikt tego nigdy nie sprawdzil. Ba, nawet nie wiadomo, czy faktycznie tu spoczywaja, czy moze krzyz postawiono z innego powodu. Bo mówi sie, ze w kompleksie Riese wytruto wiezniów gazem gdzies w nieznanych sztolniach i zasypano. Próbowalem tu kiedys sciagnac ekipe z IPN-u, ale maja duzo roboty we Wroclawiu. Tak czy inaczej, sprawdzic kiedys to bedzie trzeba.
- Ponure wojenne tajemnice - westchnela Katarzyna.
- Ta góra w ogóle jest dziwna. Niemcy pokopali tu rowy i wylozyli kamieniem. Wyglada to jak elementy gigantycznego systemu odwadniajacego, tylko ze zaczynaja sie w lesie, biegna zboczami w dól i urywaja sie ni w piec, ni w dziewiec. Do tego pobudowali murki z kamienia w poprzek zboczy.
Wytyczyli drogi. Na szczyt mozna prawie ciezarówka wjechac, przecinka pozarastala, ale widac, jak biegla. Sa studzienki jakby melioracyjne, ale zalane betonem. W kilku miejscach znaleziono nawet betonowe zbiorniki na wode. Moze przeciwpozarowe? Tylko po co, skoro tu nie bylo czego gasic?
- Ma pan jakas teorie? - zapytala Katarzyna.
- Mysle, ze dopiero przygotowywano sie, zeby na powaznie zaczac prace budowlane, ale wojna skonczyla sie szybciej, niz przewidzieli stratedzy Hitlera. I pozostal nam taki smutny pomnik.
Zbudowane drogi dojazdowe, wykute korytarze i groby ludzi, których przygnano tu na wykonczenie…
- Smutne - potwierdzila Stanislawa.
Patrzyla na skalne urwiska i milczala zadumana.
- Tak, mysle o wojnie - odezwala sie wreszcie. - Dawno w zadnej nie bralam udzialu.
Nie bylo okazji. Ostatni raz w Erytrei, dwadziescia lat temu, ale krótko i z doskoku…
- Ty bys chciala…? - zdumiala sie kuzynka.
- Czasem, troche, wojna to nie jest miejsce dla damy, ale zarazem pociaga mnie jej swoisty dziki romantyzm.
- Co?! - Katarzyna spojrzala zdumiona.
- Kon, karabin w garsci, swiadomosc wymierzania sprawiedliwej odplaty rozmaitym szujom.
- Ale na wojnie i ciebie moga zastrzelic.
- Ich prawo. - Stanislawa usmiechnela sie pogodnie. - Nie obrazam sie o to.
- Wojna to krew, pot, rany, bloto okopów, brud… Zreszta epoka konnicy to juz zamierzchla przeszlosc. Dzis raczej poczujesz won smaru od czolgu, a nie konski pot… Albo nic nie poczujesz, bo trafi cie rakieta kierowana przez satelite, a odpalona z odleglosci setek kilometrów.
- Ano tak, odhumanizowalo sie to strasznie. Nie ma pieknych mundurów, lopotu sztandarów, poskrzypywania skórzanych siodel, ostrych szabli, lanc…
- Na szczescie nie ma tez waszych metod amputacji, tego pilowania kosci reczna pilka na zywca. Ani zalewania ran postrzalowych goracym olejem.
- No tak… W kazdym razie moja epoka odeszla. Niewazne, zapomnijcie o tym, co mówilam. Wracajmy na sniadanie.
Ruszyli w strone pensjonatu. Las kryjacy niedokonczona fabryke powoli zostawal za nimi. Katarzyna popatrywala na Zdzislawa. Mezczyzna mial mine, jakby chcial o cos zapytac. Widac bylo, ze bije sie z myslami, odwleka moment…
- Slyszalem o rytuale luster… - zagadnal nieoczekiwanie.
- Ja tez - mruknela Stanislawa powsciagliwie.
Odpowiedz wyraznie go speszyla, ale nie poddal sie od razu. Przelknal sline.
- Czy w tym przypadku…?
- Raczej nie - uciela. - Zreszta ja tego nigdy nie robilam. A zeby sie udalo, potrzeba fachowca.
Stawia sie gwiazde z siedmiu luster i siedmiu swiec tak, zeby wzajemnie lapaly swoje odbicia -
wyjasnila kuzynce.
- I co to daje? - zaciekawila sie Katarzyna.
- Lamie rzeczywistosc. Otwiera czasoprzestrzen. Niweczy bariere ochronna, jaka jest horyzont postrzegania zmyslowego. Pozwala dostrzec to, czego normalnie nie widzimy, ale zarazem odslania nasz swiat. Granica swiatów nie staje sie tylko przejrzysta. Ona czesciowo znika.
Problemów jest kilka. Po pierwsze to jest magia. A magia jest ex definitione niebezpieczna. Po drugie, zeby ta metoda sprowadzic zablakana dusze, trzeba wyslac przewodnika. Szamana, maga, czarownika, indianskiego uzdrowiciela, slowem, kogos, kto sie na tym zna. Trudno takiego znalezc, a jeszcze gorzej z weryfikacja jego uzdolnien. Pól biedy, jesli to bedzie zwykly oszust… Po trzecie, jesli otworzymy przejscie, nie wiadomo, co przyjdzie, zanim je zamkniemy.
- Skad przyjdzie? - zaniepokoil sie Zdzislaw.
- Z zewnatrz - uciela Stanislawa. - Biblia nie bez powodów zakazuje podobnych dzialan - dodala po chwili. - Otworzyc takie przejscia jest trudno, w dodatku nigdy nie ma gwarancji, ze to sie zamknie na amen. Nasze domy sa na swój sposób automatycznie chronione. Ale jak ktos bawi sie w wywolywanie duchów i temu podobne rzeczy, otwiera drzwi róznym silom.
Ich przewodnik nic nie odpowiedzial. W glosie alchemiczki pobrzmiewala nuta, która skutecznie zniechecala do zadawania dalszych pytan.
*
Zuzanna jadla sniadanie mechanicznie, jak nakrecany automat. Jej spojrzenie bladzilo gdzies, zdawala sie nie dostrzegac siedzacych przy stole. Katarzyna polala pajde chleba miodem. Byl bardzo ciemny i pachnial mocniej niz te, które znala. Czula sie troche nieswojo w towarzystwie milczacej, jakby nieobecnej dziewczyny, ale Stanislawa jadla zupelnie spokojnie.
- Przede wszystkim mysle, ze trzeba poznac powód - powiedziala, odkladajac widelczyk. - Co sie stalo, ze uciekla w glab siebie lub… gdzie indziej. Mamy juz kilka pierwszych tropów. Po pierwsze nie jest dobrze mieszkac w miejscu, gdzie rozlano krew, gdzie wielu ludzi zginelo zla i nagla smiercia. Cierpienie jakos odksztalca rzeczywistosc. Promieniuje, moze rezonuje. Szkodzi zywym.
Trzeba wiele dobra, zeby przelamac te wplywy.
- Staruszki dokarmiajace koty na Muranowie odczarowuja klatwe po warszawskim getcie? - Katarzyna próbowala ironizowac, ale zabrzmialo to nieoczekiwanie zalosnie.
- To nie takie proste - westchnela jej kuzynka. - Ale generalnie o to mniej wiecej chodzi. O
zrównowazenie zla i dobra. O zatarcie zlej przeszlosci… O milosc i radosc, która daje budowanie nowego domu, chocby na ruinach starego. Tu nikt tego nie zrobil.
- Mój dom raczej nie byl w zaden sposób wykorzystywany przez SS czy gestapo - zaczal Zdzislaw. - W
kazdym razie nie natrafilem tu na zadne podejrzane slady. Nie ma w piwnicy wzmocnionych drzwi ani inicjalów wiezniów wydrapanych na scianach.
- Plantowalismy podwórze, zdjelismy prawie metr ziemi, nigdzie nie pojawily sie ludzkie kosci -
dodala pani Celina. - Do wyrobisk jest stad spory kawalek.
- To mogla byc juz strefa chroniona wokól obozu - rozwazala Katarzyna. - Mogli tu kwaterowac esesmani, straznicy. Moze wracali tu po „pracy”, odkladali pistolety na stól, wyciagali wódke, zeby zagluszyc pamiec wlasnych czynów. Ale mogli tez robic gorsze rzeczy.
- Hmm… Wykluczyc sie nie da - mruknal mezczyzna. - Burzycie mi spokój… Nigdy nic mi tu nie stukalo, zadnych trzasków, zadnych duchów. Normalny, czysty budynek.
- Przykro mi - rozlozyla rece Stanislawa. - Szukamy wyjasnien. W takich miejscach po prostu latwiej o rózne dziwne manifestacje.
- Proboszcz byl na koledzie, poswiecil dom. Potem jeszcze ten diecezjalny egzorcysta uzyl poswieconej kredy i zostawil medalik swietego Benedykta. Powiesilam nad drzwiami - odezwala sie gospodyni.
- To dobrze.
- Jakbysmy zrobili to wczesniej, to nic by jej sie nie stalo?
- Nie wiem. Trudno odpowiedziec na takie pytanie. Mozemy sie troche rozejrzec? - zapytala Stanislawa. - Szczególnie interesuje mnie jej pokój.
- Jasne. - Zdzislaw wzruszyl ramionami. - Prosze wszedzie grzebac sobie do woli.
- No nie wiem - mruknela Katarzyna, gdy szly po schodach na pietro. - Tak buszowac w cudzych rzeczach, zwlaszcza gdy wlascicielka zyje…
- Tak, zyje, ale co to za zycie? A moze trafimy na jakis slad… I bedziemy mogly jej pomóc. Uczyli cie czegos o robieniu rewizji i szukaniu skrytek?
- Tylko pobieznie.
- No cóz, ja zazwyczaj bylam po drugiej stronie, to znaczy kombinowalam, jak rózne rzeczy schowac, zeby nie zostaly znalezione. Zobaczymy, co wyjdzie, gdy polaczymy sily.
- Ja jade do pracy! - zawolala z dolu pani Celina. - Ale maz, gdyby byl potrzebny, ze wszystkim wam pomoze.
*
Pokój dziewczyny byl urzadzony nawet ladnie. Lózko udajace antyk, szafy, biurko, komputer, komódka.
Stary rzezbiony kredens nadawal pomieszczeniu uroku. Dziewczyna nie trzymala na parapecie kwiatków, nie hodowala kanarka, wszystko bylo sterylnie czyste. Sciany straszyly bialymi polaciami. Tylko nad drzwiami wisial samotny swiety obrazek.
- Jakos tu troche zbyt porzadnie - mówila alchemiczka, wodzac wzrokiem po wnetrzu.
- Obsesja sprzatania…?
- Niewykluczone.
Eks-agentka podeszla do lózka i ostroznie spróbowala poruszyc wszystkie galki wienczace szczyt mebla. Zajrzala pod parapet, sprawdzila, jak jest osadzony. Stanislawa po kolei pociagala za wszystkie podejrzane elementy ozdobnego kredensu. Katarzyna wysunela szuflade komody. Przegrzebala pobieznie majtki i staniki, potem przyjrzala jej sie od spodu. Odczepila przyklejona tam koperte formatu A4. Wewnatrz byly dwie pocztówki ozdobione serduszkami i kilka zdjec jakiegos klasowego przystojniaka oraz czterdziesci zlotych w banknotach.
- Jakby nie tego szukalam - mruknela i wsadzila znalezisko na miejsce.
- A czego szukasz? - zapytala Stanislawa.
- Dziewczyna czyms sie zalatwila. Zaczynam od najprostszych wyjasnien. Narkotyki, psychotropy, leki. Sa srodki, które stosuje sie bezpiecznie u zwierzat, a które u czlowieka moga wywolac psychozy czy zaniki pamieci. Niestety, spoleczne przyzwolenie na cpanie jest duze. W dodatku ludzie truja sie róznymi paskudztwami, które maja cudownie przyspieszyc utrate wagi. Pomyslalam sobie wlasnie, ze moze to, co widzielismy, jest skutkiem jakiegos nieudanego eksperymentu z uzyciem tak zwanych zakazanych substancji.
- Ciekawa teoria - pochwalila Stanislawa.
Odsunela szafe od sciany. W tylna scianke wbito gwozdzik, na którym wisiala kolejna koperta. W tej bylo piecset osiemdziesiat euro w banknotach o niskich nominalach i dwiescie zlotych, tez drobnymi.
- Cos tam sobie uciulala. - Alchemiczka wzruszyla ramionami. - Nawet przyzwoita kwota. Ale jak na razie nic, co potwierdzaloby twoja teze. Ani strzykawek, ani narkotyków. Nie ma nawet literatury na ten temat. - Omiotla regal spojrzeniem, a potem zaczela wysuwac ksiazki i zagladac, czy czegos nie ukryto za nimi.
- Jakby cpala, toby nie uciulala - mruknela Katarzyna. - Narkotyki to bardzo kosztowne hobby…
Potrafia w rok zjesc dom i samochód. Znalam taki przypadek. Chlopak odziedziczyl duze mieszkanie w centrum. Sprzedal, pieniadze wlozyl na konto. Wyliczyl, ze z samych odsetek starczy mu na zycie i zeby sobie czasem przycpac. Zanim zaliczyl zloty strzal, byl juz bez grosza…
Znalazly jeszcze schowane za szafka pudelko, a w nim fikusne koronkowe majteczki, nigdy niezalozone, z fabryczna metka.
- Moze prezent od tego kolesia ze zdjecia - zadumala sie eks-agentka. - Ale chyba do rozbieranej randki nie doszlo, nawet nie rozpakowala.
- Tu juz raczej nic nie znajdziemy - westchnela Stanislawa. - Chyba ze rzeczy bardziej trefne zakopala w lesie. Która godzina? - zapytala, patrzac na plan lekcji naklejony nad biurkiem.
- Dwadziescia po jedenastej.
- Lec do gospodarza, pozycz kluczyki od bramy i odpalaj auto. Zapytaj, do którego liceum chodzila jego siostra.
- Przystojniak ze zdjecia w kopercie?
- No wlasnie… Jesli plan nie ulegl zmianie, za czterdziesci minut koncza lekcje. Mam ochote chwile z nim pogadac.
*
Zaparkowaly tak, by móc obserwowac wyjscie ze szkoly. Poniemiecki budynek byl ciezki i przysadzisty. Otynkowanie na zólto nie poprawilo wygladu, a dostawiona obok sala gimnastyczna do reszty zaburzyla proporcje.
Nie czekaly dlugo. Przystojniak wyszedl wraz z innymi. Prawde powiedziawszy, w rzeczywistosci wygladal o polowe mniej przystojniacko, fotograf, który wykonal znalezione zdjecie, odwalil kupe roboty, by go ladnie ustawic, doswietlic i upozowac… Uczniowie chwile jeszcze sie zegnali.
Wreszcie chlopak ruszyl ulica.
- Wyprzedz go i zatrzymaj sie przy krawezniku - polecila Katarzyna. - Tylko jeszcze chwila, zeby nikt z jego znajomych tego nie widzial. To wprawdzie bez znaczenia, ale bedzie wygladalo bardziej prawdopodobnie. Aresztowan dokonuje sie przewaznie tak, zeby nie bylo swiadków.
- Tylko go nie strasz za bardzo.
- Zobaczymy.
Katarzyna wysiadla z auta i ruszyla w strone chlopaka. Na jej widok przystanal zaskoczony.
- Moge zajac piec minut? - zapytala. - Chcialabym porozmawiac na temat Zuzanny…
- Eeee… - Strzelil sploszonym spojrzeniem na boki.
- Przebiegam sto metrów w jedenascie sekund - poinformowala go spokojnie. - Ale po co biegac, jesli wystarczy strzelic uciekajacemu w lydke. Zreszta nie bedziesz chyba uciekal, bo i po co?
- Ale ja nic… Pani z policji? Mam wujka adwokata w Walbrzychu - baknal. - Czy mam po niego zadzwonic, czy jak? Nigdy nie bylem jeszcze aresztowany - dodal tonem usprawiedliwienia.
Ugotowany, podsumowala go w myslach Katarzyna.
- Oj tam, zaraz aresztowany, nie przesadzajmy. Potrzebujemy tylko kilku informacji -
powiedziala spokojnie.
- To moze nieoficjalnie… - Wygladalo, ze troche sie odprezyl.
- Zapraszam do auta.
Posadzila go z tylu, podjechaly na parking.
- Próbujemy rozwiklac sprawe twojej przyjaciólki Zuzanny - powiedziala Stanislawa, zaciagajac reczny hamulec.
- Zwariowala… - baknal chlopak. - Czemu to interesuje sluzby!?
- Tajemnica panstwowa - odparla Katarzyna.
- Yyy… no tak…
- Na poczatek powiedz nam, co konkretnie was laczylo. - Otworzyla notatnik i udawala, ze skonfrontuje informacje z notatkami z wczesniejszych przesluchan.
- No, teraz to juz nic nas nie laczy… Rzucila mnie, pól roku próbowalem ja odzyskac. Ale zwariowala pózniej. Wiosna mnie rzucila, potem bylo lato i dopiero wtedy trach. Jakbym to ja ja rzucil, móglbym myslec, ze to moja wina, bo to szok, zranione uczucia… Ale to ona mnie… -
westchnal. - Boze, taka dziewczyna, ladna, bystra, dowcipna, drugiej takiej juz chyba nie znajde w zyciu… Czym ja, u diabla, jej zawinilem!? - Bezradnie rozlozyl rece.
Obie czuly, ze dzieciak mówi prawde.
- Podala jakis powód? - zapytala Katarzyna juz lagodniej.
- Tak. Powiedziala, ze zrywa ze mna, bo nie bedzie miala teraz czasu na glupoty. Ja z sercem na dloni, a ona, ze to glupoty… Naprawde ja kocham! Bede czekal, moze jak wyzdrowieje, to jej sie odwidzi?
- Dobrze. A wiec nie miala dla ciebie czasu. Hmm… A co robiliscie razem, jak jeszcze ten czas miala?
- Biegalismy po górze Sobiesz. Tak dla odchudzania. To znaczy - poprawil sie - ja dla odchudzania, a ona chciala sobie, jak to mówila, wymodelowac lydki. Czasem ogladalismy filmy po rosyjsku. No i na ciastka chodzilismy, do kina, calowalismy sie… Tak troche.
- Bardzo czy troche? - zapytala Katarzyna konkretnie.
- Troche. Czasem pozwalala sie objac ramieniem. Raz jej polozylem reke na kolanie, to jak mnie trzasnela… Ale bardzo obrazona nie byla, bo potem jeszcze dwa miesiace ze soba chodzilismy…
Katarzyna westchnela w duchu, sluchajac tych wyznan. Szkoda dzieciaka, dostac kosza to nic przyjemnego, ale przeciez nie on pierwszy i nie ostatni.
- Zerwala, bo nie miala czasu. A powiedziala, co konkretnie bedzie robic? - zagadnela milczaca dotad Stanislawa. - Albo moze z kim bedzie to robic?
- Nie. Myslalem, ze cos charytatywnego, wolontariat czy cos. Ona sie opiekowala takim staruszkiem.
Chyba Nowak sie nazywal. Pare razy z nia bylem drewna narabac, bo u niego stal piec kaflowy. Ale on umarl miesiac przed naszym zerwaniem i juz chyba nic podobnego nie robila. No i jeszcze Paulina.
- Kto to taki?
- Jej przyjaciólka. Z równoleglej klasy. W gimnazjum ciagle chodzily razem. Zakumplowane na maksa.
Tez sie czesto spotykaly, ale jak zerwala ze mna, to i dla niej jakos tez nie miala czasu. Dla nikogo juz nie miala, i nawet na nauke. Pare razy przylufila za brak pracy domowej. Belfrów to nawet dziwilo, bo dawniej to byla z niej prawdziwa kujonka.
- Miala stycznosc z jakimis narkotykami? - zapytala Katarzyna.
- U nas w szkole tego nie ma. To znaczy pewnie jest, bo podobno wszedzie jest, ale ja nie wiem nawet, kogo mozna by zapytac. A ona? Nigdy o tym nie wspominala. Piwo i wino tosmy razem pare razy po cichu i u niej, i w lesie… Ale nieduzo, tak tylko, zeby sie wesolo zrobilo.
- Masz jakies wlasne teorie, co moglo jej sie stac? - zapytala alchemiczka.
- Nie… - Bezradnie rozlozyl rece. - Ale jak pani wspomniala o narkotykach… To by chyba pasowalo, no nie? Zmiany osobowosci, nowe fascynacje, porzucenie dawnych znajomosci… Tylko ze ja sobie nie moge jakos wyobrazic, ze ona moglaby sobie cos wstrzykiwac… Nie ten typ. Tak mi sie wydaje. I nie wiem, kto móglby jej dac albo sprzedac cos takiego. Ale jak znajdziecie, to zastrzelcie gada przy próbie ucieczki - dodal msciwie.
- Jak zajdzie potrzeba, to zastrzelimy. Dziekujemy za wspólprace, jestes wolny.
- Pomozecie jej?
- Spróbujemy - obiecala Stanislawa.
Wysiadl i pomaszerowal w strone centrum miasteczka.
- I co powiesz? - zapytala Stasia.
- Chyba byl szczery. Moze co najwyzej ta jego reka klepnela nie kolanko, tylko inna czesc ciala, ale reszta wyglada zupelnie prawdopodobnie. Szczerze powiedziawszy, narkotyki pasuja niemal idealnie. Tylko ze psychiatrzy tez pewnie o tym pomysleli i zrobili testy. W moczu czy wlosach da sie to wykryc bardzo dlugo. Dziewczyna jest czysta.
- A moze jakas sekta religijna? Ci maja niezle metody prania mózgu…
- W pokoju nie bylo sladów, ale przejrze jej komputer. Mogla sie z kims kontaktowac przez siec.
Szkoda - powiedziala Katarzyna, patrzac w slad za odchodzacym chlopakiem. - Liczylam, ze bedzie cos wiedzial albo ze naprowadzi nas na sensowny trop… Trzeba sprawdzic te Pauline. Moze ona cos bedzie wiedziec. Dziewczeta zdradzaja sobie rózne sekrety, których nie powierzaja kumplom plci meskiej. Nawet takim, z którymi pija wino w lesie i podstawiaja kolanka do poglaskania. A na razie wracajmy na kwatere.
*
Zdzislaw rabal drwa na podwórzu. Zuzanna siedziala opodal na lawce, trzymajac w dloni jakis tomik.
Wiatr lekko rozwiewal jej wlosy.
- Jaki ladny jesienny widoczek - zadumala sie Stanislawa. - Dziewczyna z ksiazka… Czachórski albo którys z Gierymskich z pewnoscia umieliby namalowac piekny obraz z takim motywem.
Katarzyna zaparkowala. Wysiadly z auta. Gospodarz podniósl pytajaco wzrok.
- Próbujemy znalezc przyczyne. Przesluchalysmy jej bylego chlopaka - zameldowala. - Niestety, nie wycisnelam z niego nic sensownego. Sprawdze teraz jej komputer. Moze tam bedzie jakis trop.
- Prosze bardzo…
- Tak jeszcze zapytam… Czy miala robione testy na obecnosc sladów narkotyków albo substancji psychotropowych?
- Z tego, co wiem, psychiatrzy, gdy ja badali, robili analizy krwi, moczu i wlosów, ale co konkretnie, musialbym sprawdzic w dokumentacji, a ona jest we Wroclawiu. Powiedzieliby chyba, gdyby znalezli cos podobnego…
- Z pewnoscia.
- Przy okazji wyklucza to twoja hipoteze z poniemiecka flaszka pelna jakiegos swinstwa - westchnela Stanislawa.
- Chyba ze byl to zwiazek chemiczny, którego nie wykryly testy.
Znowu znalazly sie w znajomym pokoiku. Katarzyna siadla za biurkiem i odpalila komputer. Grzebala w plikach moze kwadrans. Wreszcie, nie kryjac irytacji, wylaczyla urzadzenie.
- I co? - zagadnela Stanislawa.
- Praktycznie nic. Skrzynka mejlowa zapchana spamem, nie sciagala poczty od wielu tygodni. Jakies wypracowania szkolne. Troche nagran skrzypcowych, chyba jej wlasne aranzacje, ze trzy tysiace fotografii okolicy… Nie robila sobie fotek nago i nie wysylala ich chlopakowi. Nie znalazlam zadnych sekciarskich materialów, w historii przegladania nie ma podobnych linków.
- Ciekawe.
- Wyswietlilam tez historie tworzenia plików. Kuso. To znaczy jest troche, ale wiosna liczba dramatycznie spada. Jakby w ogóle przestala uruchamiac kompa.
- Moze trzeba by przejrzec te mejle dokladniej? - zasugerowala alchemiczka.
- Wydaje mi sie, ze nie ma potrzeby. Przeczesalam je pod katem kilku slów kluczowych. Zdjecia zgralam na gwizdek, przejrzymy wieczorem. Czesc cyknieto tu, w bezposredniej okolicy. Zobaczymy, czy nie ma na nich wejscia do nieznanych lochów na górze i ukrytej pod ziemia hitlerowskiej aparatury oglupiajacej - zazartowala Katarzyna. - Ale musimy zbadac jeszcze te jej pracownie…
- Pracownie?
- Zdzislaw wspominal wczoraj, ze wygluszali…
- A rzeczywiscie. Kanciapa na strychu? - usilowala sobie przypomniec Stanislawa. - Myslisz, ze tam wlasnie pod parapetem ukryla swój sekretny dziennik?
- Kto wie? Sekretny dziennik, powiadasz? Oj, to bylby swietny material…
Wyszly z pokoju. Drzwi obok prowadzily faktycznie do niewielkiego pomieszczenia. Mialo moze dwa na trzy metry. Oswietlalo je niewielkie okienko. Obok okna stal pulpit, na parapecie pietrzyl sie stosik nut. Na stoliku lezaly dwa futeraly, jeden zupelnie nowy, drugi stary, obciagniety czarnym, mocno juz zetlalym plótnem. Katarzyna zaczela rewizje. Sprawdzala po kolei próg, futryne, parapet, przyjrzala sie podlodze, stolikowi i pulpitowi. Wreszcie obmacala derme na drzwiach.
- Nic podejrzanego. - Pokrecila glowa.
- Dwie pary skrzypiec. - Jej kuzynka pociagnela palcem po nowym futerale. - Te wspólczesne dlugo tu leza nieruszane… Zakurzyly sie wyjatkowo. Ale te drugie, choc tez od jakiegos czasu nie byly uzywane, sa mniej zakurzone - rozwazala.
- Ciekawe… Moze sie zepsuly czy cos?
Stasia otworzyla zatrzaski. Skrzypce byly zupelnie rózne. W nowym futerale lezal normalny, wspólczesny instrument, wyprodukowany w Czechach. Gdy rozpiela skórzane paski drugiego, ujrzaly bardzo stary egzemplarz. Drewno bylo ciemne, prawie czarne. Glówka wyrzezbiona zostala w ksztalcie glowy smoka.
- A niech mnie - mruknela Stanislawa. - Prawdziwe grobliczowskie… Marcina Groblicza lub któregos z jego potomków - wyjasnila, widzac pytajacy wzrok kuzynki. - Egzemplarz z moich czasów…
- Chcesz powiedziec, ze maja czterysta lat!?
- Tak. Tak mi sie wydaje… No chyba ze to perfekcyjna kopia. Oczywiscie struny sa nie takie, jak trzeba. Gdy bylam mloda, robiono je z odpowiednio wyprawionych jelit zwierzecych, a tu ktos wstawil normalne, prosto ze sklepu…
Wyjela z torebki komórke i uruchomiwszy wbudowana latarke, oswietlila wnetrze.
Pojawila sie niezbyt wyrazna sygnatura i wypalona data - 1604.
- Faktycznie czterysta lat - szepnela kuzynka z szacunkiem. - Grywalas na takich?
- Na podobnych. Tak wykwintnych nigdy nie mialam w rekach… No i w czasach, gdy ja sie w to bawilam, wyroby klanu Grobliczów byly juz cennymi antykami, poszukiwanymi przez najwyzszej klasy wirtuozów. Ano, zobaczmy…
Ujela skrzypce. Od razu poczula, ze cos jest inaczej niz zwykle… Instrument zdawal sie drzec pod jej palcami. Poprowadzila smyczek, ale i on sunal jakos inaczej. Chwile z nim walczyla, a potem pozwolila mu ukladac sie po swojemu. Poplynela melodia. Dosc nieoczekiwanie Stanislawa przerwala w pól taktu i opuscila smyczek. Chwile jeszcze gladzila drewno i odlozyla skrzypce. Na jej twarzy odmalowal sie wyraz troski…
- Ty… doskonale, genialnie wrecz grasz! - pochwalila kuzynka. - Rewelacyjnie. Na ile oczywiscie potrafie ocenic. Dlaczego nigdy nie mówilas? Czemu marnujesz talent…
- Mialam skrzypce w reku po raz pierwszy od szescdziesieciu… no, moze piecdziesieciu lat -
przerwala jej alchemiczka. - Czy wiesz, co to znaczy?
- Eee…?
- Nawet kilkutygodniowa przerwa w cwiczeniu daje skutki negatywne. Po paru latach bardzo trudno wrócic do grania. Trzeba sie rozgrywac. Dostosowac do instrumentu. Przypomniec sobie wszystko.
Teraz twoja kolej.
- Ale ja…
- Przeciez chwalilas sie kiedys, ze bralas lekcje na skrzypcach. Ile mialas przerwy?
- Ponad pietnascie lat, ale…
- Graj.
- No ale sama mówilas…
- Nie targuj sie jak przekupka z Kleparza, bierz instrument.
Katarzyna niepewnie ujela skrzypce. Przylozyla do ramienia. Palce same ulozyly sie w prawidlowy chwyt. Niepewnie pociagnela smyczkiem. I nagle struny rozspiewaly jej sie pod palcami. Poplynela melodia. Katarzyna bez trudu odnalazla rytm. Kuzynka sluchala przez chwile i wreszcie powstrzymala ja niecierpliwym gestem.
- I jak?
- O… Sadzilam, ze zapomnialam.
- Bo i zapomnialas.
- Co ty chrzanisz? Nie sluchalas czy co?
- Slicznie gralas, fenomenalnie, rzeklabym. Calkiem jak ta mala Lindsey Starling… Ale skoro twierdzisz, ze nie zapomnialas, to prosze, zagraj na tych drugich.
Dziewczyna ujela nowy instrument. Zlapala. Poprawila chwyt. Palce nadal nie chcialy sie odpowiednio ulozyc. Na dzien dobry omal nie wybila sobie smyczkiem oka. Pociagnela po strunach, uzyskujac jakis zalobny jek. Spróbowala raz jeszcze i z trudem, niemozebnie falszujac, wydobyla fragment melodii.
- Co jest nomen omen grane? - mruknela. - Rozstrojone przeciez nie sa. Gram, jakby ktos kota za ogon ciagnal. A przed chwila…
- Skutki przerwy. Ja mialam dluzsza, wiec zagralabym jeszcze gorzej.
- Czyli to… instrument? Tamte stare skrzypce?
- Taaak. Ostatnie pytanie, co zagralas? Na tych czarnych?
- E…? Hm… Melodie. Ale co to bylo? Pewnie kiedys jej sie uczylam. Ale nie pamietam tytulu. Nie wiem. Po prostu pierwsze, co przyszlo mi do glowy.
- A zapis nutowy? Pamietalas, jak wygladal, czy tylko kolejnosc dzwieków?
- Do czego zmierzasz?
- To, co gralas, to suita, która skomponowal Marin Marais. Mocno zapomniany utwór sprzed niemal trzystu lat. Watpie, zebys sie go uczyla w szkole. Nawet dla mnie bylby chyba za trudny.
- Nie znam tego nazwiska. Ale moglam zapomniec.
- Nie, po prostu nigdy sie tego nie uczylas. Byc moze nigdy nie slyszalas tej melodii.
Zagraly ja twoje rece, nie ty.
- Co chcesz przez to powiedziec?
- Ze wlasnie znalazlysmy przyczyne stanu Zuzanny. A w kazdym razie pierwsza naprawde mocna poszlake.
- Te skrzypce sa w jakis sposób… zaczarowane? - Katarzyna spojrzala tesknie na stolik.
- W zasadzie mozna tak powiedziec, ale to byloby ogromne uproszczenie. Wydaje mi sie… Mam taka teorie… Wstepna.
- Powiedz, prosze.
- To nie jest magia. A w kazdym razie nie magia w naszym tego slowa znaczeniu. Nie da sie chyba takich zrobic intencjonalnie, podczas gdy rzucanie czarów i uroków to swiadome dzialanie zaklócajace porzadek metafizyczny swiata. - Stanislawa zamilkla na chwile. - Kazdy, kto gra na skrzypcach odpowiednio dlugo, zostawia w nich czastke swojej duszy… - dodala. - Slyszalas zydowskie legendy o dybukach?
- Gdy ktos ginie nagla i zla smiercia, jego dusza moze pozostac wsród zywych, a jesli natrafi na kogos podobnego do siebie, moze go opetac - mruknela Katarzyna. - To ma cos wspólnego?
- Bywa czasem tak, ze dybuk opanuje czlowieka calkowicie. Opeta kompletnie. Przejmie kontrole, czy jak to powiedziec… Ze skrzypcami moze byc podobnie. Kolejni wlasciciele cos na nich zostawiaja.
Mentalny slad. Dotkniecie cudzej jazni. Ale czasem, bardzo rzadko, jest cos wiecej. Przejscie, przez które wracaja tamci. Albo próbuja wrócic. Najpierw jest wspaniale, nowe melodie jakby same wskakuja do glowy. Ale to juz nie ty grasz, to oni graja twoimi dlonmi. Odpychaja cie. Czasem troche, czasem bardzo daleko. Moze byc róznie. Bywa, ze duch odejdzie, ale tez bywa, ze odepchnie dusze i zostanie. Moze sie zdarzyc i tak, ze odepchnie i odejdzie, ale i tak dusza sama nie wróci.
I to jest chyba ten przypadek. Przedmiot zatruwajacy mysli. Pamietasz przygode ksiezniczki Moniki?
Znalazla medalion, powiesila na szyi i to obudzilo zla istote z dawno zapomnianych ukrainskich legend…
- Pamietam. Myslisz, ze tu zachodzi podobny mechanizm?
- Ludzie raczej nie wariuja bez powodu. Cos ich najpierw musi toczyc latami lub nagle zlamac.
Ewentualnie problem przychodzi z wnetrza glowy skutkiem uszkodzen fizycznych lub zaburzen biochemii mózgu.
- Masz jakis pomysl, jak to odkrecic? - zapytala Katarzyna. - A moze wystarczy wsadzic te skrzypce do pieca?
- Boje sie, ze to by bylo za proste. Trzeba raczej zrobic cos zupelnie innego. Ale chyba jestesmy na tropie - powtórzyla Stanislawa. - Trzeba ustalic, skad je wziela, od kogo dostala, po co ten ktos je podarowal, przypalic mu stopy pogrzebaczem i niech wyspiewa, jak ten urok zdjac.
- Od czego zaczniemy?
- Ustalmy, skad je ma.
Zeszly na parter. Zuzanna siedziala w kacie na fotelu i nadal czytala ksiazke. Tak to wygladalo na pierwszy rzut oka, bo co chwila przewracala kartke. Ale jej wzrok bladzil gdzies daleko, w ogóle nie patrzyla w odpowiednim kierunku. Jakby cialo automatycznie odtwarzalo wyuczona role, bez udzialu swiadomosci.
- Nie czyta, trzyma tylko i kartkuje - westchnal Zdzislaw, ukladajacy akurat drwa w palenisku kominka. - Z drugiej strony, jak dawalem jej dla sprawdzenia ksiazke do góry nogami, to zawsze przekrecila, zeby bylo jak trzeba.
- A próbowal pan z obcojezycznymi? - zapytala alchemiczka.
- Tak. Po angielsku i rosyjsku kartkuje normalnie. Ale inne zaraz odklada na bok.
- Czyli „czyta” tylko w jezykach, które zna?
- Owszem. Dlatego sadze, ze jakos postrzega to, co tam napisane. Ale gdy próbowalem ta droga nawiazac z nia kontakt i dalem jej zapisany papier z poleceniami, nie udalo sie.
- Mamy pytanie o skrzypce, na których grala…
- Skrzypce? Nasza mama kupila je w sklepie we Wroclawiu. Lata temu. Na gwarancji juz pewnie nie sa.
Hmmm… Nie wiem, co jeszcze móglbym powiedziec. Chyba czeskie…
- A te drugie?
- Jakie drugie? - Popatrzyl na nie zaskoczony. - Zuzanna ma jeszcze jakies inne skrzypce?
Wymienily spojrzenia.
- Takie ciemne, stare, w czarnym futerale - powiedziala Stanislawa.
- Nawet nie wiedzialem, ze ma cos takiego. - Rozlozyl rece. - Skad je wytrzasnela?
- Tego nie wiemy - odparla Katarzyna. - Ale spróbujemy sie dowiedziec. Bo chyba maja zwiazek z jej… problemem. A na razie chcialybysmy pogadac z jej kumpela Paulina.
- Juz jest po lekcjach, prawda? Zapewne siedzi w sklepiku z dywanami i wykladzinami.
Na kasie. No wiecie, rodzicom pomaga.
*
Nim odnalazly sklepik, bylo juz po piatej. Niebo zaciagnelo sie paskudnymi deszczowymi chmurami.
Weszly do ciemnego wnetrza, zastawionego belami rozmaitych wykladzin. Odnalezienie w tym labiryncie mlodej sprzedawczyni zajelo im dluzsza chwile.
- Czym moge paniom sluzyc? - zapytala drobna, ladna blondyneczka.
- Prowadzimy cos w rodzaju dochodzenia - powiedziala Katarzyna.
- Na policjantki raczej panie nie wygladaja. - Dziewczyna usmiechnela sie niepewnie. - A jesli urzad skarbowy, to z moim tata prosze rozmawiac.
- Mówie „cos w rodzaju dochodzenia”. - Katarzyna mogla wprawdzie wyciagnac swoja stara legitymacje CBS, ale uznala, ze w tym przypadku nie bedzie to konieczne. - Próbujemy ustalic, co sie stalo Zuzannie. Bylas ponoc jej najlepsza przyjaciólka.
- Aaaa… Zuzannie. Nie bylam, tylko nadal jestem jej najlepsza przyjaciólka! Nawet jesli ostatnio uwazala inaczej.
- No dobrze. Zatem chcemy uslyszec twoja opinie…
- Zwariowala… - dziewczyna odruchowo sciszyla glos.
- Tak, ale zastanawia nas przyczyna. Powiedz, robila ostatnio cos dziwnego? Jakies nowe znajomosci, nowe zainteresowania? Spróbuj cofnac sie myslami tak o rok… Czy cos sie zmienilo w jej zyciu?
- W zasadzie nie. Tyle ze ostatnio duzo grala na skrzypcach. Dawniej miala jakby wiecej czasu, teraz mówila cos o kryterium dziesieciu tysiecy godzin…
- Dziesiec tysiecy godzin? - nie zrozumiala Katarzyna.
- Podobno zeby osiagnac wirtuozerie w grze na skrzypcach, trzeba spedzic na cwiczeniach okolo dziesieciu tysiecy godzin, zanim przekroczy sie dwudziesty rok zycia - wyjasnila Stanislawa. -
Slyszalam o tym.
- Hmm… Czyli wiecej cwiczyla. Cos jeszcze sie wydarzylo? Cos dziwnego, niepokojacego, co moglo nia wstrzasnac?
- Umarl taki staruszek, Olgierd sie nazywal. Czasem mu pomagala, no wiecie, zakupy robila, sprzatala, listy z poczty odbierala i tak dalej. Samotnie mieszkal, cala rodzina gdzies sie rozjechala po swiecie, tylko na wakacje wpadali. Miala z tego niby troche grosza, bo jej dawal po pare euro za pomoc, ale tak mi sie wydaje, ze to raczej charytatywnie robila. No i raz poszla zaniesc mu zakupy i znalazla go niezywego. Na podlodze lezal. Rozumiem, pewien szok to jest, ale chyba nie na tyle, zeby od tego zwariowac? Choc z drugiej strony ona delikatna i wrazliwa byla…
- Czy wiesz, skad wziela stare skrzypce, takie ciemne, prawie czarne i z rzezbionym koncem? -
zapytala Katarzyna.
- O, to ona miala takie? Bo w szkole na akademiach grala na zwyklych, brazowych… Nie pokazywala mi tamtych, ale jak wspomnialam, ostatnio spotykalysmy sie raczej sporadycznie.
- Na wszelki wypadek moze zapiszmy sobie adres tego staruszka.
- Adresu nie znam, ale wytlumacze, który dom, a jeszcze lepiej planik paniom narysuje.
*
Lalo jak z cebra. Wycieraczki auta z trudem nadazaly zbierac wode z szyb.
- Masz jakas teorie? - zapytala Katarzyna.
- Spisek.
- To znaczy?
- Chlopak Zuzanny i jej serdeczna przyjaciólka. Poniewaz nie ma dla nich czasu, nudza sie i nawiazuja plomienny romans. Zostaja przez nia nakryci in flagranti nago na sianku. Straszliwy szok, którego doznaje…
- Nie zgrywaj sie - poprosila eks-agentka.
- Wszystkie nici zbiegaja sie w jednym punkcie. Z tym instrumentem wiaze sie jakas tajemnica -
rozwazala Stanislawa. - Moze jesli poznamy jego pochodzenie, wpadniemy na jakis trop?
- Zacznijmy od samego poczatku. Skad go wziela? - Katarzyna poskrobala sie po nosie.
- Siedemnastowieczne skrzypce nie rosna na drzewach.
- Przed wojna to byl bardzo bogaty obszar. Dluzszy czas ta czesc Slaska byla bezpieczna przed nalotami aliantów, wiec dotarlo tu wielu uchodzców. Uciekinierzy zabierali ze soba to, co bylo dla nich najcenniejsze. Miejscowi tez zwozili z wojny rozmaite lupy. Potem Niemcy uciekli, czesto porzucajac wszystko lub niemal wszystko. Po wojnie zabezpieczono tu na przyklad dziela sztuki skradzione w polowie Europy. A przeciez zaraz po zajeciu terenu grasowaly tu cale bandy szabrowników. Porzucone skrzypce sprzed czterystu lat? Nie da sie tego wykluczyc - rozwazala alchemiczka.
- Teoretycznie tak, ale nie przelezaly kilkudziesieciu lat na strychu czy w piwnicy. Ktos je mial w domu, moze na nich grywal. Raczej nikomu nie pokazywal, bo wczesniej czy pózniej jakis znajomek zachecil by go do pokazania ich fachowcom. Jak dodamy jedno do drugiego, to sklada sie w sensowna calosc!
- Tylko jak niby moglybysmy przesledzic ich historie? Bo wydaje mi sie, ze bez tego nie wyjasnimy sprawy. Ten instrument nie nabral dziwnych cech z dnia na dzien.
- Jest jeden czlowiek, który zawodowo grzebie w tajemnicach przeszlosci. Ma podobno talent i intuicje, nieomal szósty zmysl - wyjasnila Katarzyna. - Oczywiscie jemu podobnych jest wiecej, ale on uchodzi za najlepszego. Taki Sherlock Holmes…
- Zaciekawiasz mnie…
- Poznalam go kiedys, gdy jeszcze pracowalam w Warszawie. Wiesz, sluzby czasem potrzebuja informacji, które tak na co dzien sa calkowicie zbedne. Dlatego prowadzi sie tajny rejestr rozmaitych swirów, hobbystów, którzy, dajmy na to, przez dwadziescia lat zglebiali sekrety paleoawionautyki czy meandry ewolucji przodków naszego konia…
- Hmmm…
- Tak to bywa. Siedzi sobie zdziwaczaly staruszek. Nudzi mu sie na emeryturze, wiec chodzi do biblioteki i czyta ile wlezie. Albo trafi sie nastolatek, który chce sie wyróznic z tlumu. Szuka sobie elitarnego hobby. Skupi sie taki na jednym wycinku danego zagadnienia. Moze nie wiedziec, ile krajów liczy Unia Europejska, moze w szkole zbierac same lufy, ale systematyke owadów blonkoskrzydlych ma w jednym palcu. Sluzby lubia sobie takich wyhaczyc i dodac do spisu. A jesli zajdzie potrzeba, zeby dyskretnie sprawdzic, do jakiego ptaka nalezy konkretne piórko znalezione na miejscu zbrodni, to wiadomo, kogo zapytac.
- Rozumiem. Czyli znalezliscie pasjonata grzebiacego zawodowo w tajemnicach przeszlosci i zrobiliscie sobie z niego tajnego wspólpracownika?
- Jesli juz, to osobowe zródlo informacji… Nie do konca. Ludzie sa rózni. Jedni chetnie pogadaja z gliniarzem, inni jak ognia boja sie kontaktów ze sluzbami. Dlatego czasem najlepiej pracuja ci, którzy nie wiedza, ze cokolwiek dla nas robia. Chwytasz?
- Jasne.
- A tu problem jest odwrotny, ja juz z nim kiedys wspólpracowalam. Koles wie, ze jestem z CBS. To znaczy chyba nie wie, ze juz nie jestem… Musze sie tylko zalogowac i z nim pogadac. Ale to najlepiej po kolacji.
*
Kurczak doprawiony czosnkiem i ziolami, zasmazony z mloda cukinia wprawil obie dziewczyny w stan glebokiego zachwytu. Zuzanna dluzsza chwile siedziala nieruchomo, a potem tez zaczela jesc.
- Maja juz panie jakas koncepcje? - zapytala gospodyni.
- Owszem - skinela glowa Stanislawa. - Wydaje nam sie, ze caly problem zaczal sie z chwila, gdy Zuzannie wpadly w rece bardzo stare skrzypce.
- Ona miala jakies inne poza tymi, na których grala na co dzien!?
- Owszem. Mysle, ze jest szansa ustalic, skad je wytrzasnela. Licze, ze gdy poznamy historie instrumentu, znajdziemy tez przyczyne choroby i moze odgadniemy sposób przywrócenia dziewczyny do normalnego stanu.
- Slyszalem, ze alchemicy pracowali nad uzyskaniem panaceum, leku na wszystkie choroby… -
zauwazyl Zdzislaw.
- Niestety, z tego, co wiem, przez ponad dwa tysiace lat poszukiwan nie zdolano znalezc takiego srodka.
- Dwa tysiace lat? - zdumial sie.
- Nawet dluzej. No cóz, Ptolemeusz Drugi Philadelphos, od którego sie to zaczelo, byl wyjatkowo watlego zdrowia. Prawdopodobnie wyskoczyly mu rózne wady genetyczne, bedace efektem wielopokoleniowych zwiazków kazirodczych, które praktykowano w rodach faraonów… Chorowal i niedomagal niemal nieustannie. Dlatego ulegl podszeptom swoich alchemików, którzy zapewniali go, ze przy odpowiednio hojnym sponsorowaniu ich badan uzyskaja lek zwalczajacy absolutnie wszystkie choroby.
- Wtedy narodzila sie ta idea?
- Owszem. No i szukano cudownego leku przez kolejne stulecia. Pare razy sadzono, ze ludzkosc go odkryla. Cesarz Chin Qin Shi Huang, ten od grobowca z terakotowa armia, byl przekonany, ze rtec jest pokarmem bogów i herosów, a jemu zapewni niesmiertelnosc. Zazywal ja wiec w takich ilosciach, ze zmarl w wieku niespelna piecdziesieciu lat. Z kolei amerykanski sportowiec i milioner Eben Byers wierzyl, ze panaceum jest rad. Produkowano wówczas tabletki z soli radu i buteleczki z woda zaprawiona zwiazkami tego pierwiastka. Byly pieronsko drogie, jedna kosztowala kilkadziesiat dolarów. Niestety, pech cial, ze na
biednego nie trafilo. Zaczelo sie od tego, ze stlukl sobie lokiec. Zazyl pierwsza dawke. Pomoglo. W
ciagu pieciu lat wypil okolo tysiaca czterystu flaszeczek i jeszcze czestowal przyjaciól. Gdy zaczal silnie chorowac, po prostu zwiekszyl ilosc przyjmowanego roztworu. W efekcie rozwinela sie u niego choroba popromienna, pojawily sie guzy nowotworowe, zapewne mial tez bialaczke i kilka innych przypadlosci. Jak to okreslili lekarze, jego kosci zaczely gnic… Rozsypala sie dolna szczeka, powstaly dziury w czaszce. Umarl w meczarniach, przescieradla szpitalne musiano utylizowac, bo ulegly skazeniu na skutek kontaktu z jego potem. Cialo bylo kilka tysiecy razy bardziej radioaktywne niz naturalne tlo naszej planety… Spoczywa dzis w olowianej trumnie.
- Smutne - westchnal Zdzislaw.
- Smutne tym bardziej, ze byl to calkiem porzadny gosc, a jego marzenie bylo zwykle, przyziemne, ludzkie. Chcial miec konskie zdrowie do póznej starosci… Liczyl na rad i straszliwie sie przeliczyl. Z drugiej strony jego przypadek mocno przetrzezwil cale towarzystwo kombinujace, jak sie zajac pierwiastkami radioaktywnymi od strony komercyjnej.
- Zatem… - Gospodarz przeniósl wzrok na siostre.
- Nic na skróty. Powoli dojdziemy do konkretnych wyników i, miejmy nadzieje, bezpiecznych metod leczenia.
*
Po kolacji Katarzyna usiadla w ich pokoju i odpalila komunikator. Ekspert musial siedziec przed komputerem, bo zareagowal na wywolanie niemal natychmiast. Stanislawa zza ramienia kuzynki przyjrzala mu sie pobieznie. Mial jakies trzydziesci lat, byl szczuply i ciemnowlosy. Nie wygladal na szczególnie bystrego, ale w jego oczach polyskiwaly iskierki.
- Czym moge sluzyc najpiekniejszej agentce naszych paskudnych tajnych sluzb? - zapytal uprzejmie.
- Mam zlecenie. Tym razem zupelnie prywatne - powiedziala Katarzyna, mile polechtana komplementem.
- Jaaaasne. Zawsze mówicie, ze to prywatne zlecenie. - Usmiechnal sie krzywo. - Ale w sumie nie ma to wiekszego znaczenia. Jest zlecenie, to jest moja praca…
- A jakbym powiedziala, ze to sprawa wagi panstwowej, to by znaczylo, ze zalatwiam prywate? -
prychnela.
- Tez niekoniecznie. - Wzruszyl ramionami. - Ale wole myslec, ze to faktycznie sprawa prywatna.
Jakos malo sie ostatnio utozsamiam z naszym panstwem, a jego sluzby…
- No dobra. Przejdzmy do rzeczy. Slyszal pan o skrzypcach roboty Grobliczów?
- Nie slyszalem, ale nie ma klopotu. Wiem, kogo zapytac. W czym problem?
- Znalazlam egzemplarz na Slasku, konkretnie, w Piechowicach, to nieopodal Jeleniej Góry.
Zastanawiam sie, skad sie tu wziely i jaka jest ich historia. Do kogo nalezaly i tak dalej.
- Prosze mi je obfotografowac i wyslac zdjecia. Zorientuje sie, co da sie zrobic. Prosze odezwac sie jutro o tej porze, moze bede juz cos wiedzial.
- Czy zyczy pan sobie zaliczke?
- Cennik i numer konta znajdzie pani jak zwykle na stronie. W lewym górnym rogu jest zakladka.
Pozegnali sie.
- Chyba wpadlas mu w oko - mruknela Stanislawa. - Gapil sie jak ciele na malowane wrota.
- Moze i tak, ale nie jest w moim typie. Poza tym to, niestety, kompletny wariat - westchnela Katarzyna. - Jestem prawie pewna, ze cos wygrzebie - dodala, strzelajac kolejne fotografie skrzypiec. - Zobaczymy tylko, czy to nas przyblizy do rozwiazania zagadki.
- Szkoda, ze Sedziwój nie zyje, on znacznie bardziej ode mnie interesowal sie medycyna, psychiatria i psychologia. Sadze, ze szybciej wpadlby na jakis trop. A i w farmacji byl lepszy.
- Jego wiedza przepadla. Zostalo to, co w notatkach. Mam poskanowane w komputerze… - rozwazala Katarzyna. - Dwanascie tysiecy stron róznych zapisków poczynionych przez trzysta lat. Niestety, nie robil indeksów, ani nawet spisów tresci. Atrament miejscami wyblakl… Przejrzalam to tylko pobieznie.
- Poszukaj, tam byl taki fragment o pamieci przedmiotów. Masz poskanowane okladki? To bylo w takim grubym brulionie, oprawionym w szara skóre, z okuciem w ksztalcie listka.
- Hmmm… Podkatalog C-17…
- Tak, pod koniec to bylo.
Katarzyna skonczyla cykac zdjecia. Wyslala je mejlem. Nastepnie podpiela dysk przenosny i poswiecila kwadrans, nim znalazla odpowiedni ustep.
- Gdy przedmiot ulubiony w dloni obracamy, czesc naszych cech z czasem przejmuje. I tak gdy kowal mlotem kuje, a potem synowi go przekaze, ten pracowac bedzie z ochota i szybko umiejetnosci posiadzie, jakby go duch ojca w tej pracy stale wspieral. Takoz gdy gospodarz na lozu smierci sierp od swego ojca otrzymany synowi przekazuje, tak samo sie dzieje. Gdy zmeczony zniwiarz kose swa towarzyszowi oddaje, temu pokos latwiej polozyc, niz gdyby zelezce nowe prosto z kuzni na stylisko sobie osadzil. Bywa, ze czlowiek pobozny odchodzi do nieba, a rózaniec lub krzyzyk, który mu przez lata w modlitwie towarzyszyl,
nastepcy powierzy. Wtedy nawet jesli w poczet swietych wciagniety nie zostal, echo modlitw jego uczniowi towarzyszy i jego modlitwe wzmacnia, a poboznosc utwierdza. Podobnie w bitwie lepiej miec w rece szable, która juz sie wrogiej juchy napila, czasem gdy obok nas pada doswiadczony rebajlo, warto swój orez odrzucic, a jego w dlon pochwycic - odczytala na glos.
- O, w morde. On naprawde w to wierzyl?
- On to wiedzial. Tak po prostu jest.
- To sa kompletne bzdury… Pamiec przedmiotów? Duchy przodków kowali pomagajace wnukom?!
- Nie musisz w to wierzyc. Ten alchemik byl najmadrzejszy sposród ludzi, jakich kiedykolwiek poznalam. Dostrzegal nature rzeczy glebiej niz inni. Pewne zjawiska obserwowal przez dekady, a nawet stulecia, dysponowal wiec mozliwosciami osadu plynacymi z doswiadczenia znacznie szerszego, niz miewaja zwykli ludzie. - Starsza kuzynka zaczela popadac w nieznosny patos. - Formulowal dzieki temu wnioski i idee z pozoru paradoksalne, ale czesto po dekadach okazywalo sie, ze mial racje.
Nowe odkrycia potwierdzaly to, czego on sie domyslal, co dedukowal z okruchów dostepnej nam wiedzy.
Oczywiscie bywalo i tak, ze pomylil sie w jakiejs sprawie.
- Szczerze powiedziawszy, alchemia tez kiedys wydawala mi sie bzdura do kwadratu… - westchnela Katarzyna. - Ale tynktura dziala. No i widzialam fort po wybuchu. Jak on to nazwal?
- Serce slonca. Zapewne uzyskal nie wiecej niz kilka gramów, nie chcial przeciez niszczyc swojego miasta. Wybuch mial moc nie wieksza niz cwierc kilotony.
- A wiec przedmioty maja swoja pamiec i pomagaja lub szkodza nowym uzytkownikom. Tak przynajmniej twierdzil facet, który ze skladników dostepnych w byle sklepie chemicznym byl w stanie ukrecic material o mocy wybuchu malej bomby atomowej. A nawet lepszy niz atomówa, bo po eksplozji nie stwierdzono skazenia…
- Przywyklam ufac jego madrosci. Gdy byl miedzy nami, ty tez go sluchalas.
- Jednak w tej sprawie mógl sie przeciez pomylic…
- Masz cos jeszcze?
- O przedmiotach niebezpiecznych. Istnieja wytwory rak ludzkich, które w chwili gdy powstawaly, zostaly przeklete przez swych twórców. Bron robiona przez jenców lub niewolników do obrony jest malo przydatna, gdyz kaleczyc moze tego, kto jej dobywa. Wiedzieli o tym Turcy i kucia szabel nie powierzali platnerzom wzietym w jasyr.
- A o drewnie?
- Wedle zyczenia: Drzewo, na którym czlowiek sie obwiesil, albo takie, o które plecami zaparty przemocy ulegl i zginal, wyciac nalezy i spalic, gdyz z przedmiotu takiego, naznaczonego smiercia, niczego niosacego pozytek uczynic nie sposób. Jesli belke bierzma z niego wyciosasz, dach zapasc sie moze. Most na palu takim oparty wodzie sie nie oprze. Czyli co? Groblicz zrobil skrzypce ze swierka, na którym ktos sie powiesil?
- To jedna z mozliwosci. A jeszcze cos o drzewach?
- Jakies brednie, ze jesli drzewo posiada smolisty rdzen, moze drwala zabic, bo zlo w nim mieszka i po wycieciu koniecznie trzeba je spalic do ostatniej galazki. Nie obraz sie, ale to mi wyglada na kompletny stek bzdur!
- Diabla tam - mruknela Stanislawa. - Ja tylko o tym slyszalam… Ale… - zawahala sie. Katarzyna czekala.
- Skrzypce robi sie ze swierku, ze swierkowego drewna - powiedziala wreszcie alchemiczka. - Gdy bylam mloda i zaczynalam zglebiac alchemie, slyszalam opowiesci o niezwyklych instrumentach.
Sedziwój przez wiele dekad szukal na przyklad swierku lutniczego. Niestety, bezskutecznie. Zreszta nie on jeden go szukal, to taki Swiety Graal lutników. Legenda… I chyba tylko legenda.
- Moze znajde tez cos o skrzypcach? - Katarzyna zabrala sie do wertowania plików.
- Szukaj, szukaj - mruknela Stanislawa.
Polozyla sie na lózku niby tylko na chwile, ale po minucie juz spala jak zabita.
*
Chata staruszka miala znajdowac sie wedle planu w zagajniku nieopodal szosy do Szklarskiej Poreby.
Prowadzila do niej waska, wijaca sie wsród chaszczy sciezka. Niewielka rzeczka, zasilona nocna ulewa, leniwie ciurkala miedzy kamieniami. Alchemiczka przeczesala palcami zwir na dnie potoku…
- Zloto - mruknela. - Tyle co kot naplakal, ale jest.
- Jak je wyczulas? - zdumiala sie kuzynka.
- Nijak. Po prostu widac slady poszukiwaczy. - Stanislawa wskazala miniaturowa tame z kamienia. -
Ktos spietrzyl odrobine wode, zeby miec gdzie postawic plucznie - wyjasnila.
- I co? Chcesz sobie poplukac?
- Nie musze przeciez. Ale naszla mnie taka smutna refleksja. Mówi sie, ze utracilismy okolo dziesieciu procent wydobytego przez tysiaclecia zlota.
- Nie rozumiem?
- Tego, co wykuto w kopalniach i wyplukano z piasków rzek, ciagle sie uzywa. Przetapia. Przerabia na nowe wyroby. Tylko czesc skarbów wraca do ziemi lub przepada na dnie oceanów. Cala reszta towarzyszy ludzkosci w jej marszu. To jak z woda. Ona nie powstaje i nie ulega rozkladowi. Pijemy te sama wode co neandertalczycy, te sama co dinozaury.
Pierscionek na twoim palcu moze zawierac kruszec wyplukany z tych rzek przez Celtów. Mógl w tym czasie jako brosza zdobic piers moznowladcy, jako moneta pasc na lade w domu publicznym, mógl byc zlotym zebem, za który ktos kupil sobie kawalek chleba w obozie koncentracyjnym. Albo za który wlasciciel nie kupil chleba, bo nie zdazyl…
- Nie myslalam nigdy o tym. - Katarzyna spojrzala na zlote kólko zdobiace palec.
- Najlepsze jest zloto, które nie bylo niczym wczesniej. Czyste, nieskazone nieszczesciem ani mordem. Niedotkniete rozpacza ani chciwoscia. Zloto, które wypluczesz sama z piasku, albo zloto, które alchemicy tworza na drodze transmutacji metali.
- Myslisz, ze…
- Nie wiem. Ale im dluzej o tym mysle, tym bardziej boje sie kruszcu. Czy przetopienie niszczy historie przedmiotu? Zaciera ja? Czy moze cos pozostaje?
Katarzyna popatrzyla na brzegi rzeczki. Nawet stad widac bylo kilka nieregularnych dziur wyrytych przez poszukiwaczy.
- Chcesz spróbowac? - zapytala Stanislawa. - Mysle, ze nasz gospodarz ma na strychu miske do plukania. W ostatecznosci mozna tez uzyc zwyklej patelni. Moge cie nauczyc. A jak nas lesnicy nakryja, to nawet mandat zaplace. - Puscila oko.
- Robilas to kiedys? W Kalifornii?
- W Klondike.
Kuzynka jeszcze raz zlustrowala brzegi strumyka.
- Wydaje mi sie, ze nie staje skórka za wyprawke. Nawet jesli faktycznie jest go tu troche, to trzeba nakopac ziemi, przesiac i dopiero rzucic na patelnie. Nawet gdyby sie znalazlo kilka gramów na metr szescienny, to narobie sie jak dziki wól, zanim wyplucze uzyteczna ilosc. No i dewastacja srodowiska naturalnego, zapaskudze rzeczke mulem, zostawie po sobie dziury… Bez sensu tak sie szarpac dla paru marnych groszy.
- Oto przemawia przez ciebie madrosc…
Odnalazly wreszcie miejsce z mapki narysowanej przez Pauline. Chata stala opuszczona. Poniemiecki dom, wybudowany z czerwonej cegly. Otynkowano go chyba dopiero po wojnie, wyjatkowo niestarannie pokrywajac elewacje zaprawa, w której wiecej bylo gliny i piasku niz wapna. Wokolo domku ciagnal sie zapuszczony ogródek, otoczony koslawym plotem ze spróchnialych i wypaczonych drewnianych zerdek. Kilka krzaków rózy ginelo wsród zielska. Stos glazów wyznaczal miejsce, gdzie niegdys znajdowal sie skalniaczek. Sciezka do drzwi wysypana byla „artystycznie” zuzlem. Tylko w miare czyste szyby i wyszorowane parapety okien swiadczyly o tym, ze ktos tu jeszcze niedawno mieszkal.
Katarzyna zapukala pro forma do drzwi, a potem nacisnela klamke. Spodziewala sie, ze beda zamkniete, ale ustapily miekko.
- Jest tu kto? - zawolala.
Nikt nie odpowiedzial. Domek byl maly. Z sieni drzwi prowadzily do niewielkiego pokoju i kuchni. Na rozbebeszonym lózku lezala koldra. W siatce pod stolem zgnily kartofle. Wnetrze nie zostalo spladrowane. Najwidoczniej od smierci dziadka nikt nie zagladal do srodka. Bo i po prawdzie nie bardzo bylo co tu krasc. Byle jakie meble? Stare firanki? Obite garnki?
- Czego szukamy? - zapytala Katarzyna.
- Nie wiem… Nut, pamietników, zdjec… Nie mam pojecia, co mozemy tu znalezc.
Obejrzaly dokladnie sypialnie. Na scianie wisialy dwa swiete obrazy - tanie przedwojenne oleodruki oprawione w szklo. W szafie mole ucztowaly na starych, znoszonych koszulach, marynarkach i jesionkach. Na etazerce ustawiono kilka ksiazek i pare zaczytanych kolorowych czasopism.
- Zadnych nut, pulpitu, nic z tych rzeczy - mruknela Katarzyna zawiedziona. - Nie byl muzykiem…
No chyba ze gral z pamieci.
- Ale obie sadzimy, ze to od niego dostala te skrzypce?
- Tak mi sie wydaje. Nie wiem…
- To by pasowalo - rozwazala na glos alchemiczka. - Dostala albo zwedzila po jego smierci…
Pomyslalam, ze moze i on gral, ze czasem robili to w duecie. No wiesz, nie tylko pomoc staruszkowi, ale moze i jakies wspólne hobby. Cos, co zbliza obcych sobie ludzi z kompletnie róznych pokolen.
Tylko ze tu nie ma nic. Pustka. Ten czlowiek nie mial zadnych zainteresowan. Zyl z dnia na dzien.
Jedyna rozrywka to gapienie sie w telewizor… - Wskazala stos gazetek z programami róznych stacji.
- Masa starych ludzi tak ma - wzruszyla ramionami Katarzyna. - Zreszta niekoniecznie starych.
Trudno to zrozumiec komus, kto od malego walczyl, zeby realizowac kolejne pasje. Sa tacy, którzy cos robili i w rezultacie odchodza spelnieni, pozostawiajac po sobie wspaniale kolekcje, bogate biblioteki, wlasnorecznie wymalowane obrazy lub inne przedmioty stanowiace efekt wieloletniej pracy twórczej. Ale czesto obok nas zyja ludzie, których potrzeby kulturalne i ciekawosc swiata calkowicie zaspokaja medialna papka. Tacy, dla których wyzwaniem intelektualnym jest przeczytanie ksiazki telefonicznej.
Spenetrowaly szuflady, ale bylo w nich tylko kilka par gaci i skarpetek, marne aluminiowe sztucce z sygnaturami stolówki PGR-u oraz metalowy sowiecki znaczek - pamiatka z igrzysk olimpijskich w Moskwie. Odkryly nawet puszke zawierajaca siedemdziesiat zlotych i kilkaset euro w banknotach.
- Faktycznie nikt tu nie buszowal - mruknela alchemiczka. - Ciekawe, skad tyle waluty? Moze dostawal w listach od jakichs wnuków i cos z tego odpalal Zuzannie za pomoc? Bo i u niej przeciez znalazlysmy eurosy.
- To brzmi prawdopodobnie. Olgierd Nowak - Katarzyna przeczytala nazwisko w znalezionym dowodzie osobistym. - Zajrzyjmy jeszcze na góre.
Przystawily sobie kuchenny stól. Z niego mozna bylo dosiegnac do klapy prowadzacej na strych.
Stanislawa podsadzila kuzynke i po chwili sama wywindowala sie na góre.
- O, a tu juz znacznie ciekawiej - mruknela, zapalajac latarke. - Cóz za urocze zlamanie zasad ochrony przeciwpozarowej…
Na strychu zwalono mase rozmaitych gratów. Na podlodze zalegala gruba warstwa kurzu. Odbijaly sie w niej slady adidasów. Wydeptane sciezki przecinaly pomieszczenie w róznych kierunkach.
- Oho. Chyba tu byla - mruknela alchemiczka. - Buszowala, i to kilka razy…
Ruszyly niewyraznym tropem. Minely puchowa koldre, przerzucona przez belke. Obok komina stal zdezelowany poniemiecki kredens.
- Komus chyba odbilo, targac taki kawal mebla na strych - zbulwersowala sie Katarzyna.
Slady urywaly sie przy kredensie. Kobieta pociagnela rzezbione drzwiczki. Zawiasy zaskrzypialy ogluszajaco. Najnizsza pólke wypelnialy sloiki przetworów. Kilka rozerwaly zachodzace wewnatrz procesy fermentacji. Odlamki szkla i smugi zastyglych powidel znaczyly drzwiczki i scianki.
Wszystkie sloje mialy naklejony starannie kawalek przylepca. Na nim swiecowa kredka zapisano date.
- Dziadek przestal wchodzic na strych w siedemdziesiatym ósmym roku - zauwazyla pogodnie alchemiczka. - Swoja droga, ja bym raczej trzymala powidla w piwnicy…
Na górnej pólce poniewieraly sie rozsypane luzem orzechy, a najwyzsza byla pusta.
- Sadzisz, ze skrzypce lezaly tutaj? - mruknela.
- Nie wiem… Ale cos stad zniknelo. - Katarzyna patrzyla na warstewke kurzu znaczaca pólke. -
Wielkosc chyba sie zgadza. Ale ksztalt nie. Chyba ze futeral byl jeszcze w cos zawiniety. Na przyklad w stare gazety. Ale popatrz, jak tu wszedzie wydeptane. Nie przyszla tu jak po sznurku, lazila, zagladala w katy… Moze wlasciciel wyslal ja na strych z konkretnym poleceniem, co ma odnalezc i przyniesc. Ale wydaje mi sie raczej, ze w takim przypadku pamietalby, gdzie co schowal.
- Byl stary. Mógl pamietac, ze skrzypce sa na strychu, ale nie pamietac, gdzie je ukryl -
rozwazala Stanislawa.
- Chyba nie. Wydaje mi sie, ze grzebala tu i znalazla je zupelnie przypadkiem. Przed jego smiercia albo juz po. Niestety, brak, ze sie tak wyraze, kontekstu. Czegos, co powiedzialoby nam o ich wczesniejszych wlascicielach.
- Oczekiwalas na przyklad munduru SS po czlowieku, który zrabowal instrument w warszawskim getcie?
Albo pamietników, w których opisywal zwyciestwa rasy aryjskiej i wspaniale lupy, które przy okazji zagarnal?
- Czegos w tym rodzaju. - Eks-agentka zrobila dlonia niedokonczony gest. - Przepatrzmy jeszcze rózne katy. Czuje, ze jestesmy na dobrym tropie.
W wielkiej drewnianej skrzyni stojacej w poblizu przewodu kominowego poniewieraly sie jakies lachy i zlamany smyczek. Obok lezal drugi, tez zlamany.
- Ciekawe - mruknela Katarzyna. - Jeden mógl sie zlamac przypadkiem. Ale dwa?
- Trzy. - Alchemiczka wygrzebala kolejny. - Ktos polamal wszystkie smyczki, zeby nie móc grac na tym instrumencie? A skoro juz je zlamal, czemu ich nie wyrzucil? No ale mundur SS to raczej nie byl… - Strzepnela dlonia stara marynarke.
- Pamietników tez nie widac. - Jej kuzynka przejrzala stos pozólklych gazet.
Pozagladaly jeszcze do pudel i pod stosy ubran. Nie znalazly jednak nic ciekawego. Na strychu zgromadzono glównie puste sloiki i inne smieci. Zeszly do kuchni. Na szczescie kran dzialal, dalo sie z niego puscic wode.
- Podsumujmy - poprosila Katarzyna, myjac rece. - Dziewczyna pomaga staruszkowi. Dostaje od niego albo kradnie po jego smierci skrzypce, które lezaly na strychu. Skrzypce dosc niezwykle, majace czterysta lat. Zaczyna na nich grac. Dostaje jakiejs obsesji, bo gra nieustannie, zaniedbujac wszystko inne.
- Czasem bywa i tak, ze ktos, gdy zmienia kiepski instrument na lepszy, to przezywa okres fascynacji nowymi mozliwosciami - powiedziala Stanislawa. - To tak jak ty z nowym komputerem, ewentualnie nowym oprogramowaniem. Poznajesz mozliwosci sprzetu, a potem siedzisz godzinami, cieszac sie, ze wyplynelas na szerokie wody.
- Moze to nie jest zla analogia… W kazdym razie grala i grala na trefnym instrumencie, az cos jej w glowie strzelilo. Znamy mniej wiecej przyczyne. Teraz pytanie, czy jestesmy w stanie cos z tym zrobic.
- Cos jestesmy - westchnela Stanislawa. - Ale wolalabym nie. Katarzyna daremnie czekala na dodatkowe wyjasnienia.
- Moze wypytamy jeszcze jego sasiadów? - zaproponowala.
- W zasadzie czemu nie. Tam jest jakas chata. - Alchemiczka wskazala krzywy plot majaczacy w pobliskich krzakach.
Dom ukryty w sadzie zdziczalych drzewek owocowych byl mniejszy, ale znacznie bardziej zadbany.
Trawniczek przycieto chyba kosiarka. Z pobliskiej szopy dobiegaly odglosy kucia. Starszy, sympatycznie wygladajacy mezczyzna, mogacy sobie liczyc okolo szescdziesiatki, klepal na kowadle kawalek drutu, próbujac uformowac z niego haczyk do drzwi. Przywitaly sie.
- Czego panie szukaja na takim odludziu? - Kowal amator byl wyraznie zaskoczony odwiedzinami.
- Prowadzimy swego rodzaju badania naukowe - powiedziala Katarzyna.
Wolala w tym przypadku nie uzywac sformulowania „dochodzenie”. Ten osobnik wygladal raczej na czlowieka, który stara sie unikac klopotów.
- Badania w tej dziurze? - zdziwil sie dziadek. - A co tu moze byc ciekawego poza ta stara bujda o niemieckich wagonach pelnych zlota? No chyba ze ta sowiecka sztolnia, co w niej uranu szukali.
Panie geolozki czy jak?
- Raczej swego rodzaju historycy sztuki - sprostowala Stanislawa.
- No to teraz mi panie klina zabily… Bo co tu niby jest historycznego? A… Jakis Niemiec przed wojna niedaleko mieszkal, taki znany badacz Slaska, podobno mial wielka biblioteke. Ale ja nie wiem nawet, który to dom. Zreszta on uciekl ze swoimi albo umarl i wszystko, co po nim zostalo, ponoc przepadlo.
- Interesuje nas panski sasiad, niezyjacy juz Olgierd - Katarzyna przeszla do rzeczy.
- On byl niby historyczny? - Stary rozesmial sie, ukazujac pozólkle i zbrazowiale pienki zebów. -
Nie zawsze to, co stare i spróchniale, jest ciekawe - zakpil. - On byl nudny. Siedzial tylko przed telewizorem. Ksiazki do reki nie bral, a ja o! - Wyciagnal z kieszeni kurtki oprawiony w plótno tomik Prusa.
Tomik faktycznie nosil slady czytania, a tu i ówdzie sterczaly z niego zakladki, którymi dziadek zapewne pozaznaczal najciekawsze, ulubione kawalki.
- Taki zupelnie nudny i niekulturalny to on nie byl. Interesowal sie przeciez muzyka - podpuscila go Stanislawa.
- Taaaa… Takie tam zainteresowania. Gral po knajpach na harmoszce, znaczy na akordeonie. To faktycznie lubil. Jak mu postawili duze piwo, to palce mu po klawiaturze biegaly, ze wzrok nie nadazyl.
- A na skrzypcach nie gral? - zaciekawila sie Katarzyna.
- Na skrzypcach? Zaraz, zaraz… Na skrzypcach… Nie, przy mnie nigdy, ale kiedys wspomnial, ze uczyl sie na skrzypcach, jak byl lebkiem, znaczy gdzies za Stalina jeszcze, no moze ciut pózniej, bo zaraz po wojnie to on sie urodzil. Gral, ale harmonia mu bardziej podpasowala. Jak on to mówil? Ze skrzypce to przeklety instrument i nie chce go brac do reki?
Wymienily porozumiewawcze spojrzenia.
- A co pan powie o tej malej Zuzannie? - zapytala alchemiczka.
- Tej, co to sie nim jakby opiekowala? Zlote dziecko… Madra wyjatkowo, zawsze odpowiednie slowo do krzyzówki mi podpowiedziala! Glówka nie od parady. I ladniutka taka, jakbym mial choc ze czterdziesci lat mniej, to sam bym sie zakrecil - westchnal zalosnie i bezradnie. - Ale gadaja, ze zwariowala - sciszyl glos. - Jakos tak po jego smierci jakby. Moze tak go lubila, ze to z zalu?
Albo sie trupa przestraszyla…
Pozegnaly sie uprzejmie i opuscily obejscie.
- Wszystkie poszlaki i zeznania ladnie sie pouzupelnialy. Ewidentnie skrzypce dziewczyna dostala od tego starego dziwaka albo przywlaszczyla je sobie po jego smierci. Czy wiedziala o nich, czy znalazla przypadkiem, nie ma wiekszego znaczenia. Ale nie zostala w pore ostrzezona lub zignorowala ostrzezenie. Ostatni wlasciciel, choc sam byl muzykiem, uwazal je za przeklete - Katarzyna rozwazala zdobyte informacje.
- Granie w knajpach na akordeonie niekoniecznie czyni czlowieka muzykiem - ofuknela ja kuzynka. -
Ale masz racje. Wracamy na kwatere…
*
Katarzyna uruchomila komputer i zalogowala sie do sieci. Zaraz tez odezwal sie wynajety ekspert.
- Witam, pani Katarzyno, czy jak sie tam pani naprawde nazywa - uklonil sie.
- A dlaczego niby mialbym sie jakos inaczej nazywac? - zirytowala sie.
- No bo u was, w sluzbach, to sie pewnie uzywa falszywych tozsamosci na czas akcji - wyjasnil z kamienna powaga.
- Dobrze, moze mi pan mówic Adelajda Kowalska. - Machnela reka. - A to moja oficer prowadzaca Isaura Malinowska. - Wskazala kuzynke. - Jesli tak panu wygodniej…
Stanislawa z trudem stlumila chichot.
- To nie bylo latwe zadanie - glos eksperta byl nieco znieksztalcony przez komputer. - Ale to i owo udalo mi sie wygrzebac. Na poczatku dwudziestego wieku skrzypce grobliczowskie o wygladzie pasujacym do przeslanych fotografii posiadal litewski kompozytor Mikalojus Konstantinas Ciurlionis.
Nie wiem, czy panie o nim slyszaly?
- Piate przez dziesiate - przyznala Stanislawa. - Mieszkal w Warszawie, malowal tez obrazy?
- Dokladnie tak. Uchodzi za jednego z czolowych twórców litewskiego odrodzenia narodowego.
Komponowal, malowal obrazy, dosc paskudne, moim zdaniem, ale maja swoich wielbicieli. W kazdym razie w mlodosci uczeszczal do szkoly przy kapeli ksiecia Michala Oginskiego w Plungianach.
Wiadomo, ze w inwentarzach plungianskich z konca osiemnastego wieku wymienione sa dwa egzemplarze skrzypiec „grobliczowskiej roboty”. Jeden opisano jako „czarne skrzypce”. Róznily sie od pozostalych roboty Groblicza tym, ze byly bardzo ciemne, prawie czarne, podczas gdy on robil instrumenty raczej kasztanowej barwy. Prawdopodobnie ten wlasnie egzemplarz otrzymal w prezencie mlody Litwin.
- Czyli mamy trop?
- No nie do konca pewny - westchnal. - Okreslenie „skrzypce grobliczowskie” dotyczylo nie tylko wyrobów samego Marcina Groblicza, ale rozciagalo sie na instrumenty jego czterech kolejnych potomków i czasem co zdolniejszych nasladowców. Ród Grobliczów to w ogóle horror genealogiczny.
Pieciu kolejnych lutników mialo na imie Marcin. Ostatni zmarl w drugiej polowie osiemnastego wieku.
- Podpinali sie pod legende zalozyciela rodu? - usmiechnela sie Katarzyna.
- Na to wyglada. Niemniej Litwin takie skrzypce mial. Ogladali je jego nauczyciele, Antoni Sygietynski i Zygmunt Noskowski. Opisali je jako bardzo ciemne, prawie czarne. Niestety, jak to wtedy mawiano, Ciurlionis zachorowal na glowe. Domniemywa sie, ze to mogla byc schizofrenia.
Prawdopodobnie mial tez zaawansowana gruzlice. Umieszczono go w prywatnym szpitalu, wlasciwie sanatorium dla umyslowo chorych Czerwony Dwór, w Pustelniku pod Warszawa. Tam zmylil pielegniarki, poszedl sobie w samej koszuli szkicowac owoce jarzebiny. Byl luty i ciezkie mrozy. Gruzlica w polaczeniu z zapaleniem pluc daly efekt zwany wówczas galopujacymi suchotami. No i niestety sie wykonczyl. Znalazlem notke, ze wsród jego rzeczy osobistych wydawanych rodzinie brakowalo skrzypiec roboty Groblicza. Afera byla grubsza, bo i cenne, i pamiatkowe, dar od ksiecia patrona, który otaczal opieka i sponsorowal muzyka.
- Nie zostaly odnalezione?
- Niestety. Jego ojciec próbowal sie czegos dowiedziec, przeprowadzic wlasne dochodzenie, niestety, przezyl syna tylko kilka lat, padl od pruskiej kuli w tysiac dziewiecset czternastym, tez zreszta nieopodal Warszawy. Co ciekawe, w latach dwudziestych skrzypce ponownie usilowano odnalezc.
Poszukiwania prowadzil Eugeniusz Morawski, tez malarz i kompozytor, przyjaciel Ciurlionisa, a nawiasem mówiac, równiez jego niedoszly szwagier. Wzmianki sa w jego korespondencji z Karolem Szymanowskim. Poszukiwania zintensyfikowal pod koniec lat trzydziestych. Mimo uplywu lat ustalono, ze instrument ukradl
jeden z odwiedzajacych szpital i nieswiadomy wartosci zastawil w lombardzie. Nie zostaly wykupione, ale Zyd prowadzacy lombard lubil sobie porzepolic po pracy, wiec zabral je do domu. Przypadkiem jego sasiadem byl znany satyryk pochodzenia zydowskiego, Leo Belmont. Zainteresowal sie instrumentem i odkupil go za niebagatelna kwote tysiaca zlotych. Opublikowal o nich artykulik.
- Satyryczny?
- Raczej kasliwy, pietnowal w nim lichwe, argumentujac, jak to cenne pamiatki naszej przeszlosci trafiaja w lapy niczego nieswiadomych handlarzy. Niestety, zaraz potem wybuchla wojna. Leo Belmont trafil do warszawskiego getta. Umarl w tysiac dziewiecset czterdziestym pierwszym roku, prawdopodobnie po prostu ze starosci, mial prawie osiemdziesiat lat. I tu trop sie urywa. Morawski skrzypiec chyba nie odzyskal. Skoro znalazly je panie na Slasku, to prawdopodobnie jakis Niemiec je sobie przywlaszczyl, zawiózl do domu, a potem wial przed Armia Czerwona tak szybko, ze nie zdazyl zabrac. Co ciekawe, znalazlem tez wzmianke, jakoby widziano je po wojnie w Walbrzychu. Opisal je w notatce prasowej dziennikarz „Trybuny Ludu”, chcial nawet odkupic od wlasciciela, ale do transakcji nie doszlo.
- To jakis pechowy instrument - zauwazyla alchemiczka. - Jeden uzytkownik dostal schizofrenii, drugi poszedl do piachu w getcie, trzeci…
- Yhum… - mruknela Katarzyna. - No cóz, dziekujemy, panie Robercie, za informacje, to sie nazywa naprawde profesjonalna robota! Czy…
- Otrzymana zaliczka w pelni pokrywa koszta uslugi. Dodam jeszcze, ze inne skrzypce przypisywane Grobliczowi dwa lata temu wystawiono w jednym z warszawskich domów aukcyjnych. Cena wywolawcza wynosila sto tysiecy zlotych. Nie znalazly jednak nabywcy. Polecam sie na przyszlosc. - Fachowiec uklonil sie. - Jakbym jeszcze cos znalazl, dam znac. A, i zaraz przesle na mejl poskanowane materialy.
Rozlaczyl sie.
- Walbrzych jest niedaleko - mruknela Katarzyna. - Instrument mógl zawedrowac stamtad do Piechowic.
Myslisz, ze chodzi o egzemplarz Zuzanny?
- Jestem niemal pewna. To rzadkosc, pojawienie sie drugiego egzemplarza w tym samym miejscu i czasie wydaje mi sie malo prawdopodobne. Zatem mamy przesledzona historie skrzypiec od co najmniej konca osiemnastego wieku.
Stanislawa przyniosla z auta skórzana walize, dlugo kartkowala opasly wolumin. Katarzyna tylko raz rzucila jej okiem przez ramie. Ksiega wygladala na receptariusz, moze poradnik zielarski. Wreszcie alchemiczka odlozyla ja z westchnieniem.
- Nie ma tego, czego szukalas?
- Nie szukalam konkretnej rzeczy, tylko bezpiecznego sposobu. W tych skrzypcach zakleta jest pewna tajemnica. Nie poznamy jej, jesli nie spróbujemy isc tropem dziewczyny. Poniewaz wydaje mi sie to cholernie niebezpieczne, szukalam innych sposobów ugryzienia tematu.
- Zamierzasz wywolac duchy poprzednich wlascicieli instrumentu?
- To niebezpieczne… Poza tym chyba zupelnie bezcelowe. Co moga nam powiedziec? Oczywiscie zakladajac, ze to oni by przyszli na spotkanie, a nie podszywajacy sie pod nieboszczyków demon…
Jest pewna metoda. Tez nie bardzo bezpieczna. Taka mieszanka, która pozwala we snie zobaczyc troche wiecej…
Stasia zaczela wydobywac z walizki mozdzierze, tygielki i sloiczki z róznymi substancjami.
- Hmm… Wloklas ze soba cale to laboratorium? - zdziwila sie Katarzyna. - Zalozylas od razu, ze bedzie potrzebne?
- Nie zakladalam, ale dopuszczalam taka mozliwosc - odpowiedziala Stanislawa. - Od chwili, gdy uslyszalam, ze ktos potrzebuje pomocy alchemika. Zreszta zabralam tylko podstawowy zestaw, ze sie tak wyraze, farmaceutyczny…
Wydobyla kolejno wage jubilerska, trójknotowy palnik na oliwe, porcelanowa miseczke do ucierania, nozyki z brazu i woreczki z suszonymi ziolami, opisane po lacinie. Przez kolejna godzine siekala, odwazala i ucierala mieszanke.
- Zrobisz wywar? - zaciekawila sie Katarzyna.
- Napar.
- To sie rózni!?
- Wywar to cos, co gotujemy. Napar to efekt zalania ziól wrzatkiem. Po prostu rózne rosliny róznie puszczaja cenne skladniki. Jedne trzeba dlugo gotowac, inne tylko przez chwile potraktowac ukropem.
Jeszcze inne musza polezec w zimnej wodzie albo spirytusie… Ale wywary, odwary, ekstrakty i napary to podstawa.
- Aha.
Stanislawa wlala do kolby wode, dodala kilka kropli ciemnej, gestej cieczy ze szklanej buteleczki.
Zabeltala. Zawartosc kolby stala sie lekko rózowa.
- To zapewne ekstrakt? - zaciekawila sie Katarzyna.
- Raczej swego rodzaju rozpuszczalnik, potegujacy moc wrzatku.
Stasia zaczela podgrzewac kolbe nad palnikiem. Ciecz stopniowo zrobila sie fioletowa. Powietrze przesycila dziwna won, przypominajaca ambre. Alchemiczka zalala ziola i nakryla kubek spodkiem.
- Uzyskany preparat, hmm… Pochodzi z Sudanu. Uzywano go tez, zeby latwiej nawiazac kontakt z duszami przodków - wyjasnila, krzywiac sie lekko. - Ma tez inne dzialanie i oczywiscie skutki uboczne. Wprowadza w stan lagodnego transu. W polaczeniu z muzyka powinien dac dobre efekty.
Dziewczyna zwariowala po kilku tygodniach albo i miesiacach pilowania nowego instrumentu. Ja postaram sie isc na skróty.
- Ekstra, ale jesli i ciebie… wylaczy?
- Bede ostrozna. Zobacze tylko, co sie dzialo, i umykam.
- A jesli?
- Hmm… Poszukasz innych alchemików i poprosisz ich o pomoc. - Stanislawa wzruszyla niefrasobliwie ramionami, ale na jej twarzy odmalowala sie troska. - Bede bardzo ostrozna - powtórzyla.
- Czyli…
- Pije, biore instrument, gram dwadziescia minut - powiedziala. - Potem mi przerywasz.
Niewazne, czy odplyne, czy nie. Moge nie byc soba…
- Rozumiem.
- W miare mozliwosci nie uszkodz instrumentu. Ale… tylko w miare mozliwosci.
Preparat niebawem ostygl. Stanislawa wypila pól kubka. Podlozyla zeberko, oparla podbródek o skrzypce i pociagnela smyczkiem po strunach. Zaczela od kilku prostych utworów. Nic sie nie dzialo.
Spojrzala w okno, chwila dekoncentracji wystarczyla, poczula jakby lekkie oszolomienie, poprawila chwyt, ale nadal nie czula dobrze instrumentu, jakby palce nie do konca chcialy jej sluchac.
Melodia uciekla, grala teraz cos z repertuaru Jean-Baptiste’a Lully’ego. Katarzyna pokazala jej zegarek. Stanislawa odlozyla instrument.
- Cholera - podsumowala wynik doswiadczenia.
- I jak?
- Cos w nich jakby siedzi… Ale… Hmmm… Pamietasz, co grala ta mala, zanim odleciala? Tytuly utworów i tak dalej?
- Tu leza nuty.
- Zaczne od tego… moze.
- Sadzisz, ze dusza Zuzanny jakos sie pojawi?
- Nie wiem… Nic juz nie wiem - westchnela Stanislawa. - Nie mam zadnej sensownej koncepcji. Nigdy nie zetknelam sie z podobnym przypadkiem. Ale, mówiac jezykiem tandetnych kryminalów, wzielysmy te sprawe, nie mozemy teraz odpuscic… To znaczy mozemy, ale dopiero gdy wyczerpiemy wszystkie mozliwosci. Nie wczesniej. - Uniosla
dumnie glowe. - Prawdziwy alchemik ginie w walce.
Stanislawa ponownie zagrala, czekajac na pojawienie sie jakiegos sladu obcej obecnosci. Ale i tym razem nic sie nie dzialo.
- Widac duchy, czy co tam siedzi, wzgardzily moimi miernymi umiejetnosciami - mruknela.
Katarzyna ujela instrument. Zaczela wodzic smyczkiem po strunach. Poplynela melodia…
- Tego nie znam, ale wydaje mi sie, ze to zydowska muzyka… - mruknela alchemiczka.
- Ale wykonanie tym razem, nie obraz sie, prosze, raczej dalekie od perfekcji.
- Byc moze - przyznala kuzynka, nie przerywajac gry. - Ale czuje, jakby ktos ciagnal smyczek. A nie pilam tego dranstwa co ty.
- Nie nasuwaja ci sie zadne obrazy? Postaci tych, którzy grali na tym kiedys? - dopytywala Stanislawa.
- Nic z tych rzeczy. Tylko palce mam jak obce. Jakby ktos mi je delikatnie prowadzil. I chwyt jest nieco inny niz poprzednio. Nie da sie chyba wywolac duchów, pogadac, dowiedziec sie, co jest grane i jak to ugryzc. Moze zachowujemy zbyt wiele wlasnej swiadomosci? - zastanawiala sie Katarzyna. -
Moze uwaga musi byc nieco oslabiona, rozproszona… Moze tak z pól szklaneczki sliwowicy? Nie wiem tylko, czy da sie grac na skrzypcach po alkoholu.
- Teoretycznie tak, ale bywa, ze wklada sie w to zbyt wiele ekspresji… - Alchemiczka usmiechnela sie mimowolnie. - Wolalabym az tak nie ryzykowac. To nie sa bezpieczne zabawy. Jesli nie bedzie wyjscia, moze trzeba bedzie sie na to zdecydowac, ale zbyt mocne dotkniecia nienazwanego sa grozne!
- Aha. Czyli ty spokojnie zazywasz murzynski specyfik uzywany do wywolywania duchów, a boisz sie, zebym ja…
- Tak. Po prostu nie jestes na to przygotowana. A ja… No cóz, robilam juz podobne rzeczy.
- Rozumiem.
- Chyba powoli pora na kolacje. - Alchemiczka spojrzala na zegarek.
*
Stanislawa zasnela. Szla granitowym nabrzezem przy Gamla Stan w Sztokholmie. Elegancka suknia szelescila dyskretnie. Koronkowa parasolka opuszczona na plecy i gruby szal oslanialy przed ostrym wiatrem od morza. Byla wiosna. Na pokladach statków zacumowanych przy nabrzezu trwal goraczkowy ruch. Pólnadzy marynarze sypali wegiel do
ladowni. Lopaty tylko smigaly w ich muskularnych dloniach. Jeden z parowców przechodzil próbe kotla, z komina triumfalnie bil czarny, gesty dym.
Za kilka dni otworza sezon zeglugowy, pomyslala. Poplyne, dokad zechce…
Minela budke z kebabami, przekroczyla sciezke rowerowa. Rozejrzala sie zdezorientowana. Wciagnela powietrze, przesycone wonia weglowego czadu i ryb. Na obraz dziewietnastowiecznego portu nakladaly sie tu i ówdzie elementy wspólczesne. Minela ja dziewczyna na rowerze, Szwedka ubrana byla w kuse szorty. Chwile pózniej przeszla obok grupki hipisów siedzacych w zdezelowanym kabriolecie.
To sen, uswiadomila sobie. Mieszaja mi sie i nakladaja obrazy zapamietane z róznych wizyt w tym miescie…
Przystanela i rozejrzala sie skonfundowana. Po drugiej stronie ulicy ujrzala polski szyld.
Kwas Chlebowy - glosil napis.
Podeszla zaciekawiona i pchnela drzwi. Zamiast do sklepu weszla do pracowni, tej starej przy placu Szczepanskim w Krakowie. Alchemik Michal Sedziwój stal przy marmurowym blacie, ostrzac maly nozyk z brazu.
- Witaj - powiedzial, odwracajac sie ku niej.
- Mistrzu… - szepnela. - To nie jest sen?
- W pewnym stopniu jest. - Usmiechnal sie. - Jednak patrzac w sposób bardziej doglebny, czym sa sny? Zdjeciem na chwile pewnej zaslony, która rozdziela to, co zwykle i codzienne, od tego, co kryje sie w cieniu…
- Tak mi ciebie brakuje… Twojej wiedzy, rady.
- Przeciez doskonale radzisz sobie sama. Doroslas. Doroslas dawno temu, byc moze w chwili, gdy zdecydowalas sie uciec z niewoli. Kto wie, moze wczesniej… Czasem oczywiscie robisz glupoty, na przyklad szprycujac sie ziólkami szamanów plemienia Dinka. To, co dobre dla nich, niekoniecznie musi tak samo podzialac na nas, bialych.
- Dlaczego odszedles?
- Prawdziwy alchemik nigdy nie odchodzi tak do konca. Ale zrozumiesz to, dopiero gdy znajdziesz sie, jak ja, po tamtej stronie.
- Mistrzu…
- Chcesz o cos zapytac?
- Mam problem… Nie umiem go ugryzc. Potrzebuje twojej rady.
- Zasady, które rzadza naszym swiatem, wykluczaja zmarlych jako zródlo wiedzy. Owszem, czasem, wywolujac duchy, mozna uslyszec cos, co sie sprawdzi, ale z reguly to przemawiaja demony. Ich wiedza jest ograniczona, przepowiedza kleski i nieszczescia rzeczywiste badz potencjalne… Wracajac zas do pytania, którego nie zadalas, nie potrzebujesz moich wskazówek. Wszystko, co musisz wiedziec i co powinnas przedsiewziac, jest juz w twojej glowie. Opowiedzialem ci kiedys pewna historie. Przypomnij ja sobie, a reszte znajdziesz w moich notatnikach.
- Opowiedziales mi tysiace róznych przygód…
- Tak. Ale wsród tych dotyczacych Krakowa tylko jedna jest w tej chwili dla ciebie wazna… -
Usmiechnal sie lekko. - Nie moge zdradzic nic wiecej. Nam nie wolno mówic zbyt wiele… Takie sa zasady.
Jego tuzurek poczernial. Kobieta zamrugala zaskoczona. Alchemik stal przed nia w galowym mundurze pulkownika SS, na piersi polyskiwala mu zlotem odznaka Ahnenerbe.
- Znajomosc berlinskiego akcentu nie raz bywala mi w zyciu pomocna - odezwal sie po niemiecku. -
Gdy wejdziesz miedzy wrogów, tysiace rzeczy moga cie zdradzic. Gesty, slowa, akcent, nawyki. Ale czasem uda sie przybrac cudza skóre. Na dzien, na tydzien, rzadko kiedy na miesiac. Ryzyko bylo potworne, ale mi sie przeciez udalo. To przy okazji jedyna podpowiedz… Reszte juz wiesz.
Pamietasz.
Bladl i rozmywal sie.
- Mistrzu, nie odchodz!
- Nie moge zostac - dobiegl jeszcze glos niewiele glosniejszy od szeptu. - Powodzenia, moja droga…
Obudzila sie w lózku zlana potem. Katarzyna kleczala obok.
- Strasznie sie miotalas przez sen - wyjasnila. - Przysnil ci sie jakis koszmar?
- Koszmar? Zobaczylam ducha, ale to nie byl koszmar. Przysnil mi sie Alchemik… I udzielil pewnej wskazówki. Nie jestem pewna, czy dobrze go zrozumialam, ale chyba domyslam sie, o co moglo mu chodzic. Jest pewna mozliwosc, zeby ugryzc ten temat. Powiedzmy, cos w rodzaju wyroczni.
- To znaczy?
- Mówiacy szczaw…
- Co prosze?
- Jest metoda… Metoda, zeby poznac rzeczywistosc. Nie przyszlosc, nie przeszlosc, ale terazniejszosc. To, co ukryte, niedostepne. Albo porade w trudnej sprawie.
- Opowiedz mi o tym - poprosila Kasia.
- Znasz zydowska legende o cadyku Jakubie Izaaku Horowicu zwanym „widzacym z Lublina”?
- Niestety… - Katarzyna rozlozyla rece. - To znaczy slyszalam, ze byl ktos taki, i tyle.
- Bóg obdarzyl go darem strasznym i wspanialym zarazem. Widzacy mógl w jednej chwili zobaczyc wszystko, co dzieje sie na swiecie. Zajrzec do kazdej skrytki, do kazdej ksiegi. Poznac prawde o ludziach… Jesli skupil uwage, widzial morderstwa, widzial, gdzie pozakopywano ciala, widzial krew na ludzkich rekach, kradzieze, zdrady malzenskie, wojny… Nie wytrzymal i dlugo modlil sie o cofniecie tego daru. Bóg sie ulitowal i od tej pory Horowic widzial wyraznie rzeczywistosc tyko w promieniu trzech dni drogi, czyli okolo stu kilometrów.
- Ciekawe…
- Ludzie przybywali do niego, zeby ich rozsadzil, zeby odnalezc rzeczy zaginione, ale rzadko po to, by poznac przyszlosc. Zreszta przepowiadanie tego, co sie stanie, bylo i przez katolików, i przez zydów uwazane za czynnosc co najmniej podejrzana…
- Jak ta legenda moze nam pomóc? Lublin jest daleko…
- Podobno zanim umarl, wyhodowal ziolo. Istnieje taka roslina… Mówiacy szczaw. Prózno jej szukac w zielnikach. Gdy rozkwita, niczym nie rózni sie od pospolitego szczawiu. Ale jesli zetnie sie ja w umiejetny sposób, na jej lisciach pojawiaja sie plamy w ksztalcie liter. Trzeba zadac pytanie, sciac rosliny, a potem ulozyc z lisci slowa, które beda odpowiedzia.
- Zartujesz?
- Jest jeden problem. Trudno nawiazac kontakt z kims, kto ma dostep do szczawiu. A jako ze jestesmy kobietami, w dodatku gojkami, moga w ogóle nie chciec z nami rozmawiac. Ale jest pewien sposób.
Sedziwój szukal tego ze sto piecdziesiat lat. W czasie okupacji dowiedzial sie, ze jego przyjaciel rabin siedzi w obozie koncentracyjnym, konkretnie, w jednym z podobozów Plaszowa. Sprawil sobie mundur pulkownika SS, wydrukowal lipne papiery instytutu Ahnenerbe, ukradl samochód, przyjechal do obozu, podal sie za wyslannika Himmlera i zazadal wydania wieznia, którego musi pilnie dostarczyc do Berlina.
- Jaja jak berety… I dali sie nabrac?
- Znal perfekt niemiecki i umial doskonale nasladowac szesc róznych dialektów z odpowiednimi dla nich lokalnymi akcentami. Byl swego czasu oficerem w pruskiej armii, umial przybrac odpowiednia poze. Wywiózl kumpla w bialy dzien, i to glówna brama… Rabin w dowód wdziecznosci zrobil rzecz niebywala. Przyznal sie, ze jest jednym ze strazników mówiacego szczawiu. Napisal mu tez glejt.
- Glejt?
- Zapis kilku liter i znaków, które sa znane tylko wtajemniczonym. Dziala na okaziciela. Jesli pokazesz kartke z tym napisem potomkom rabina lub innym straznikom rosliny, maja obowiazek pomóc.
Tylko raz, za to w kazdej sprawie.
- Rozumiem… Znasz ten szyfr?
- Prawie.
- To znaczy, ze nie?
- Jest w któryms notesie. Znajdz pliki ze skanami. Albo nie. - Spojrzala w ciemna jeszcze szybe. -
Ty spij, a ja poszukam. I tak juz nie zasne, no i wiem, jak to wyglada.
*
Antykwariat Dawida Fisza znajdowal sie na parterze zaniedbanej wroclawskiej kamienicy. W witrynie poustawiano troche zabytkowych przedmiotów. Szklane patery na owoce i porcelanowe figurki baletnic sasiadowaly z miedzianymi formami do pieczenia ciasta. Gipsowy odlew ludzkiej czaszki sklanial do refleksji. Obok lezal tez trup skrzypiec.
- Szwarc, mydlo i powidlo - podsumowala Katarzyna. - Niby te skrzypce to dobry znak, ale… Jestes pewna, ze to wlasciwy adres? To miejsce nijak nie wyglada na magiczny sezam, kryjacy ziarna cudownej rosliny.
- A niby dlaczego sezam mialby wygladac jak sezam? Wtajemniczeni wiedza.
Zbadajmy, jak jest w srodku.
Wnetrze sklepiku bylo straszliwie zagracone. Poniemieckie szafy i witryny zastawiono rozmaitymi drobiazgami. Sprzedawca siedzial za lada. Nie wygladal ani na Zyda, ani tym bardziej na straznika cudownej rosliny. Nie wygladal tez na antykwariusza. Pod szopa rudych wlosów kryla sie kompletnie nijaka twarz. Osobnik mógl miec równie dobrze dwadziescia lat, jak i czterdziesci.
- Dzien dobry, jestem Stanislawa Kruszewska - przedstawila sie alchemiczka. Po twarzy mezczyzny przebiegl cien.
- Dzien dobry - bardziej westchnal, niz odpowiedzial. - Czemu zawdzieczam wizyte uczennicy wielkiego alchemika Sedziwoja?
- Wedle notatek mojego mistrza przodkom panskim powierzono pewne stanowisko… Spojrzal na nia bardzo ciezko, ale nic nie odpowiedzial.
- Chcialam w zwiazku z tym prosic o drobna przysluge - przeszla do rzeczy.
- Przed laty uzyskalyscie w Krakowie dostep do biblioteki naszego cadyka. To wiecej, niz otrzymal jakikolwiek goj, a jesli dodamy do tego fakt, ze jestescie kobietami… Aj wej mir!
- Mezczyzna zlapal sie teatralnie za glowe.
- Ano jestesmy kobietami - skrzywila sie Stanislawa. - I nie zmienimy sobie plci, choc to sie ostatnio zrobilo bardzo modne…
- Czego zatem oczekujecie? - westchnal znowu.
- Potrzebuje jednego nasionka mówiacego szczawiu.
- Chucpa! Goim naches! - wsciekl sie. - Ty nawet nie masz prawa wiedziec, ze cos takiego istnieje!
- Oskarzycielskim gestem wycelowal w alchemiczke palec.
Wybuch nie zrobil na niej zadnego wrazenia.
- Naprawde potrzebuje.
- Meszugenim! Sziksa! Wy sie wynoscie za mój próg!
- To bardzo nieladnie tak ublizac damie… Ale moze tak dla odswiezenia pamieci…
Polozyla przed nim kartke, pokryta znakami i napisami po hebrajsku. Nadal rozwscieczony rzucil na nia okiem. Zamarl i wczytal sie dokladniej, wodzac palcem po symbolach.
- Alez to… Zacisnal zeby, ponownie dotknal opuszkami palców papieru i cofnal dlon, jakby go parzylo.
- To jest glejt. Gdyby mój mistrz nie uratowal panskiego dziadka z obozu koncentracyjnego, nie rozmawialibysmy teraz.
- Fakt, ze twój znajomy alchemik pomógl mojemu dziadkowi, do niczego mnie nie zobowiazuje!
- Doprawdy? Bo to - puknela w konkretny symbol - a chyba mnie oczy nie myla, to jest znak rabina Remuh. Co on oznacza? Jesli dobrze pamietam, to cos o wdziecznosci. Do siódmego pokolenia wlacznie.
- Dranstwo! - wrzasnal.
A potem teatralnie zaczal bic glowa o lade.
- Zgrywa sie - poinformowala Stanislawa kuzynke. - Mamy pewne popkulturowe wyobrazenie o tym, jak zachowuja sie zdenerwowani Zydzi, dlatego gra te komedie, zeby nas odpowiednio rozmiekczyc i latwiej splawic. Moze starczy tych wyglupów - warknela w jidysz.
Sprzedawca przestal walic glowa i lypnal na nia spod oka.
- Jedno nasionko - powiedziala twardo.
- Tylko jedno? - upewnil sie.
- Tak jak panski dziadek obiecal… Zapadla cisza.
- Nie! Tak nie moze byc. Wy wyhodujecie rosline i nie zetniecie. Wy bedziecie miec duzo nasion. Nie wolno. To szarpanie strun wszechswiata - tym razem mówil juz zupelnie spokojnie. - Ta roslina lamie ograniczenia wynikajace z praw natury. To smiertelnie niebezpieczne. Tu trzeba dzialac niezwykle ostroznie.
- Mamy tylko jedno pytanie…
- Ech, wy! - Spojrzal na wciaz lezacy przed nim papier. Widac bylo, ze bije sie z myslami. Wreszcie ulegl.
- Bóg mnie przez was pokarze… - powiedzial wreszcie. - Ale nasion nie dostaniecie. Mam dojrzaly szczaw. Do innej waznej sprawy to bylo szykowane, ale tamto moze jeszcze poczekac. Mus to mus.
Tylko ze musze wyznaczyc cene.
- Niby za co? - zirytowala sie Stanislawa. - Alchemicy nie placa alchemikom.
- No to wtopa, bo nie jestem alchemikiem. - Usmiechnal sie krzywo. - Oplata za trudy hodowli.
Wiecie, czym to trzeba podlewac?
- Twoje prawo - parsknela. - Ile?
- Normalnie od Zyda zazadalbym trzydziesci uncji zlota. Dla was oddam za jedna uncje.
Przez wzglad na dawne czasy. - Lypnal z niechecia na papier. - Po kosztach!
- Nadal troche drogo - skrzywila sie.
- Mówimy o naprawde niezwyklej roslinie. A w tej czesci swiata tylko ja ja uprawiam.
- Wiem… Nie mam zlota.
- Dla uczennicy mistrza Sedziwoja to nie powinien byc problem. - Usmiechnal sie jakby kpiaco.
Osadzila go jednym wladczym spojrzeniem.
- Potrzebuje tygielka, palnika gazowego i oczywiscie odpowiedniej ilosci olowiu.
- Z drugiej strony moze darujmy sobie lanie metali? Chyba wolalbym kilka krysztalków kamienia filozoficznego, czyli czerwonej tynktury. Tak tyci-tyci, tyle, ile pójdzie na zmarnowanie, zeby zrobic zloto.
- A po co? - nastroszyla sie.
- Zastosowania zasadniczo sa dwa. Mozna wrzucic do tygla z olowiem albo do szklanki z woda i pozyc troche dluzej niz inni.
- Co wie pan na temat kamienia?
- To, co wszyscy. Westchnela ciezko.
- To tak nie dziala. Zycie przedluza tylko ta tynktura, która samodzielnie sie uwarzy w procesie wielkiego dziela. Nawet wówczas prawdopodobienstwo natychmiastowej smierci po spozyciu roztworu wynosi piecdziesiat procent. To jak rosyjska ruletka, gdy w bebenku mamy zaladowane trzy kule.
Mozna umrzec zaraz albo przedluzyc zycie o okolo szescdziesiat lat. Potem kolejna porcja i kolejne ryzyko. Mozna tez nie lykac i pozwolic, zeby biologia zrobila swoje.
- To znaczy?
- Wtedy te szesc dekad wraca w ciagu kilku tygodni. Albo wraca… kilka razy po szesc dekad.
- Pani…
- Zazywalam kamien filozoficzny siedem razy. Wracajac do analogii z rewolwerem, jak do tej pory siedem razy iglica uderzyla w próznie. Prosze sobie policzyc prawdopodobienstwo, ze uda mi sie jeszcze raz…
- Hmmm… Smierc natychmiast…
- Sam pan powiedzial. Natura bardzo nie lubi, gdy ktos lamie jej odwieczne prawa. Taka jest cena.
Ryzyko dzis, a kiedys odplata… Sama statystyka eliminuje tych, którzy chca oszukac przeznaczenie.
I jeszcze jedno: trzeba znacznie wiekszych ilosci tynktury.
- To ja zapraszam na zaplecze.
Przeszli. Jak sie okazalo, bylo tu cos w rodzaju pracowni, w której sprzedawca dopieszczal zabytki przed wystawieniem ich w sklepiku. Na palniku gazowym stal czajnik z woda. Mezczyzna zdjal go.
Znalazl blaszany kubek, obcazki i kilka olowianych kulek szrapnelowych z pierwszej wojny swiatowej.
Stanislawa wrzucila je do kubka. Zdjela z szyi srebrny krzyzyk. Odkrecila jedno z ramion i wytrzasnela z wnetrza trzy malenkie czerwone krysztalki. Postawila kubek na gazie i wrzucila do srodka kule. Po niespelna kwadransie stopily sie. Dodala tynkture. Uzywajac kombinerek, wymieszala zawartosc.
Srebrzystoszara powierzchnia metalu pokryla sie jasnozlotymi cetkami, które po chwili rozlaly sie w zylki. Nie minely trzy minuty i cala zawartosc zaimprowizowanego tygielka stala sie jednolicie zlota.
Alchemiczka zdjela tygiel z gazu, schlodzila zawartosc pod kranem i wyjela krazek wielkosci duzej monety. Mezczyzna wydobyl z szuflady wage jubilerska. Polozyla odlany kruszec. Cyferki zatanczyly na wyswietlaczu.
- Lacznie trzydziesci piec gramów - powiedziala. - Wydaje mi sie, ze powinnam dostac reszte.
Kochajmy sie jak bracia, a liczmy jak Zy… - urwala skonfundowana niezrecznoscia swojej wypowiedzi.
- Reszte? - westchnal. - No wiadomo, nalezy sie, to sie nalezy. Tylko pilki nie mam.
Chyba ze w zlotówkach wylicze po kursie…
- To dawaj pan tasak, przerabiemy - zaproponowala.
Mezczyzna znikl i po chwili faktycznie wrócil z tasakiem i deska do krojenia. Stanislawa rzucila krazek na deske i uderzyla tasaczkiem tak szybkim i zdecydowanym ruchem, ze sprzedawca az podskoczyl.
- Sprawdzimy?
Umiescil wiekszy kawalek na wadze i cmoknal z zachwytem.
- Ma pani oko. Pól grama pomylki, ale na moja korzysc, to moze zaokraglimy?
- Yhym… - burknela.
Znów znikl i wrócil z doniczka. Roslina wygladala jak zwykly szczaw. Katarzyna nie dostrzegla na lisciach zadnych liter. Spojrzala z powatpiewaniem na kuzynke.
- Poprosze nozyk - polecila Stanislawa.
Mezczyzna podal jej dziwacznie wygladajace ostrze z brazu.
Pewnie do obrzezywania napletków, pomyslala Katarzyna, ale zaraz zawstydzila sie glupiej mysli.
Nóz byl znacznie za duzy do tak precyzyjnych prac…
- Obmyty siedem razy w biezacej wodzie. Choc skoro uzyje go kobieta, to i tak bez znaczenia. Musi pani wyglosic inwokacje i zadac pytanie… Jedno pytanie!
- Wiem.
- Od razu zaznacze, ze nie wiem, czy to zadziala. Wiekszosc naszych rytualów zarezerwowana byla dla mezczyzn!
Stanislawa wyglosila modlitwe po hebrajsku.
- Jak wyleczyc urok zeslany przez czarne skrzypce? - zapytala i sciela kepke szczawiu sierpowatym ostrzem.
Rozrzucila liscie na blacie. Przez chwile nic sie nie dzialo, potem pokryly je ciemniejsze plamy i plamki. Dziewczyny patrzyly, jak z wolna rozlewaja sie w kreski, jakby jakas sila rysowala na powierzchni ksztalty hebrajskich liter.
- Slabo znam hebrajski i jidysz, ale z tego, co widze, one nie tworza zadnego sensownego slowa… -
mruknela zawiedziona Stanislawa.
- Nigdy nie tworza. Trzeba je poukladac. Jak przy grze w scrabble - wyjasnil mezczyzna. -
Przekladaj, az pojawia sie slowa i zdania.
- Spróbuje…
Bez przekonania zaczela przesuwac liscie. Marszczyla brwi. Widac bylo, ze nic nie wychodzi.
- Dwie sefirioty…
- Nie ukladaj na sile. Otwórz umysl. Odrzuc oczekiwania - polecil. Znowu suwala liscmi. Znowu bez efektu.
- Mozliwych kombinacji z pewnoscia sa setki - mruknela Katarzyna. - W zyciu nie ulozymy z tego nic sensownego.
- Faktycznie, nie wychodzi… - westchnela Stanislawa.
- Pozwólcie mnie. - Mezczyzna odsunal ja gestem. - Moze nie wychodzi, bo jestes kobieta. Pismo to meska rzecz! A moze dlatego, ze to nasza wrózba, nie dla gojów, nawet takich, którzy sa przyjaciólmi!
Zlozyl liscie jak talie kart, przelozyl kilka razy i rozrzucil na blacie niczym pasjans.
Widac bylo, ze ma spora wprawe.
- Dusza odepchnieta nie znajduje drogi - odczytal na glos. - Wróci przez skrzypce z pomoca trzeciej reki.
- Trzecia reka? Jak niby mamy jej uzyc? - zdziwila sie Katarzyna. - I co to ma do rzeczy?
Liscie na jej oczach zaczely zólknac i wiednac.
- A to juz bylo drugie pytanie i trzecie nawet. - Sklepikarz rozlozyl rece. - Zaspokoilas ciekawosc? - zwrócil sie do Stanislawy.
- Troche drogo to wyszlo - mruknela alchemiczka. - Ale cóz… Nie, nie zaspokoilam.
Jednak to ciekawy i chyba dobry trop.
- Jestesmy zatem kwita?
Ujela kartke z wypisanymi znakami i bez slowa przedarla ja na pól.
- Jestesmy kwita - potwierdzila.
*
Opuszczajac Wroclaw, trafily na spore, niezmiernie irytujace korki.
- Nie brzmi to szczególnie sensownie - westchnela Katarzyna.
- Przepowiednie z reguly wymagaja interpretacji. - Starsza kuzynka wzruszyla ramionami. - Na przyklad slynne centurie Nostradamusa to kompletny belkot, aczkolwiek skrywaja ciekawe informacje.
- Tylko ze zazwyczaj dopasowywane sa do wydarzen, które juz nastapily… W druga strone dzialaja zdecydowanie gorzej.
- Moze dlatego, ze nie umiemy ich wlasciwie odczytac?
- A slyszalas o synu Nostradamusa?
- Nie? Kim byl? - zaciekawila sie Stanislawa.
- W tym problem, ze nikim waznym. Strasznie chcial dorównac ojcu i zaczal wyglaszac wlasne przepowiednie. Miedzy innymi zapowiedzial, ze konkretnego dnia nastapi pozar jego rodzinnego miasta. Wieczorem przylapano go szalejacego z pochodnia na strychach kamienic… Próbowal nagiac rzeczywistosc do wlasnego proroctwa. Zostal powieszony.
- Fascynujace. Innymi slowy, jestes sceptyczna…
- Tego nie powiedzialam - westchnela eks-agentka. - Kumplujac sie z toba, widzialam rzeczy, które wstrzasnelyby najwiekszymi sceptykami.
- No cóz - westchnela Stanislawa. - Nasza rzeczywistosc jest jak zamarzniety staw. Wiekszosci ludzi wystarczy slizganie sie po powierzchni. Czasem jednak lód troche nadpeknie.
Katarzyna zjechala na chodnik i zatrzymala auto.
- Zaraz wracam - powiedziala i zanurkowala w sklepie dla modelarzy. Wrócila po chwili z pudelkiem w rece.
- Co tam masz? - zaciekawila sie kuzynka.
- Trzecia reke.
- Co?!
- Taki chwytak z lupa, którego uzywaja jubilerzy i elektronicy przy lutowaniu drobnych elementów -
wyjasnila Katarzyna.
- Hmm… Czy to nie byloby zbyt proste? I jak niby mamy tego uzyc? Do skrzypiec przykrecic?
- Tego to juz nie wiem. Ale jak juz wymyslimy sposób, lepiej miec to w bagazniku, niz fatygowac sie kolejny raz do miasta.
*
Na miejsce dotarly wczesnym popoludniem. Zdzislaw wyszedl im na powitanie.
- Mialbym prosbe - powiedzial. - Gdybyscie mogly posiedziec dwie godziny z Zuzanna… Strzelil mi termostat w kotlowni, musze wymienic, a zona jeszcze nie wrócila. Niby siostry nie trzeba pilnowac, ale same wiecie, jak to jest…
- Oczywiscie, dotrzymamy jej towarzystwa - zgodzila sie Stanislawa. - Gdzie jest?
- W swoim pokoju.
Powedrowaly na góre. Dziewczyna faktycznie siedziala w fotelu, nieruchoma jak manekin. Stanislawa pochylila sie, popatrzyla jej w oczy, potem przywolala kuzynke gestem i wyjela z kieszeni lusterko.
- Popatrz na jej zrenice - powiedziala.
- Jak glówki szpilek…
- A nasze szerokie, bo tu ciemnawo dosyc… Ona jest gdzie indziej. W jasnym, mocno oswietlonym miejscu.
Katarzyna poczula dreszcz na plecach.
- Co robimy? - spytala. - To znaczy mialam na mysli, czy wiedza zdobyta we Wroclawiu podsuwa ci jakas idee…
- Gdy bylam mloda, stosowano zasade, ze podobne leczy podobne. Na przyklad na zóltaczke ordynowano chorym cytryny i rosól z kanarków.
- Ble…
- A choroby sercowe leczono wywarami z roslin, które mialy liscie lub kwiaty ksztaltu serca.
- Genialne w swojej prostocie. Tylko nie wiem, jakich lisci szukac w tym przypadku.
Jak wyglada dusza?
- Hmmm… - rozwazala alchemiczka. - Obraz do niej nie dociera. Komunikaty werbalne tez najwyrazniej nie. Moze zatem nie slowa, tylko dzwieki?
- To znaczy?
- Moze trzeba jej zagrac na skrzypcach? - zastanawiala sie na glos Stanislawa.
- Gra na skrzypcach ewidentnie jej zaszkodzila… - zglosila obiekcje mlodsza kuzynka. - Niby jest tez powiedzonko: „Lecz sie tym, co ci zaszkodzilo”, ale jakos nie jestem przekonana co do jego uzytecznosci.
- Przynies instrumenty.
- Oba?
- Tak. I nuty. I moze tez pulpit.
Katarzyna uwinela sie w pare minut. Potem pochylila sie i spojrzala w twarz Zuzanny. Dziewczyna siedziala nieporuszona. Jej oczy wpatrywaly sie w jeden punkt, gdzies daleko poza rzeczywistoscia.
Eks-agentka siegnela po zwykle skrzypce i pociagnela po strunach. Zrenice dziewczyny nawet nie drgnely. Zmienila melodie. Znów bez efektu.
Alchemiczka ujela skrzypce Groblicza. Zagraly w duecie. Ale na Zuzannie nie wywarlo to najmniejszego wrazenia. Nadal siedziala nieruchomo jak manekin.
- Do chrzanu… - mruknela Stanislawa. - A moze ona?
- Co ona?
- Ona niech zagra.
- Przeciez ona siedzi…
- No wlasnie. Siedzi i nic nie robi, a my sie meczymy.
- Co masz na mysli?
- Pomóz mi przesadzic ja na podloge. Tu, na srodek dywanu.
Zuzanna nie stawiala oporu. Alchemiczka otworzyla laptop dziewczyny, uruchomila historie przegladania. Znalazla najczesciej odtwarzany koncert. Poplynely dzwieki.
Wyjela czarne skrzypce z rak kuzynki. Uklekla za siedzaca, objela ja. Katarzyna w mig domyslila sie, o co chodzi. Oparla zeberko na ramieniu dziewczyny, wlozyla jej skrzypce w reke, zacisnela palce na gryfie. W druga dlon wetknela smyczek. Stanislawa siegnela od tylu i poprowadzila jej reke. Struny wydaly dzwiek jak zawiasy dawno nieotwieranej obory. Poprawila uchwyt, naciskajac na palce Zuzanny.
- Daj nuty - polecila. - Otwórz na zalozonej stronie.
- Dasz rade zagrac na skrzypcach tak niejako na cztery rece?
- Nie bardzo. Ale moze choc kawalek ja poprowadze…
- Uzyc trzeciej reki! To by sie zgadzalo!
- No wlasnie…
Katarzyna pospiesznie opuscila pulpit maksymalnie nisko. Otworzyla nuty i raz jeszcze puscila nagranie z laptopa.
Stanislawa odczekala do konca taktu i poprowadzila smyczek dlonia Zuzanny, dociskajac jej palce swoimi. Nagle zaskoczylo. Dlonie ozyly. Alchemiczka puscila dziewczyne i odsunela sie. Zuzanna grala. Twarz pozostala bez wyrazu, rece poruszaly sie jakby zupelnie niezaleznie.
- Przebilysmy sie! - ucieszyla sie Katarzyna. - Bodziec zewnetrzny dotarl do niej…
Chyba.
- Tylko nic nam to nie daje… Przewróc strone! - Stasia spostrzegla, ze skrzypaczka gra juz ostatnia linijke.
- Ona nie patrzy przeciez w nuty.
- Ona moze nie, ale niewykluczone, ze jej mózg tak. Jak przy slepowidzeniu, gdy oczy pracuja, tylko swiadomosc nie wie, ze mózg przetwarza obrazy.
Alchemiczka patrzyla na grajaca Zuzanne.
- Niezle nam idzie. Czy masz jakis kolejny pomysl? - zapytala ostroznie Katarzyna.
- Nie. Ale moze obudzi sie, gdy dojdzie do konca.
- Albo i nie.
- Owszem. To cos da albo nic nie da - zakpila Stasia. - A gdyby tak w duecie? - zadumala sie.
Wziela drugie skrzypce i usiadla naprzeciwko. Zagraly razem. Laptop ucichl. W tym samym momencie Zuzanna doszla do konca melodii. Katarzyna polapala sie w mig. Przewrócila strone. Teraz Stanislawa zaczela pierwsza, dziewczyna wyczekala do konca taktu i przylaczyla sie.
- Skombinuj jakies inne nuty - polecila alchemiczka, nie przerywajac gry.
- Vivaldi?
- Moze byc. Ja to znam, nie wiem, czy ona tez. Ale skoro tu leza, to chyba cwiczyla…
Trzeba cos, czego nie zna.
- Tu sa jedne jeszcze zafoliowane!
- To rewelacyjnie! Odpakuj i rozstaw jej przed nosem.
- Ona nadal chyba nie patrzy.
Melodia dobiegla konca. Reka Zuzanny uniosla smyczek, chciala grac cos swojego, ale Stanislawa znowu ja ubiegla. Dziewczyna drgnela i spojrzala w nuty, po czym gdy takt dobiegl konca, dolaczyla. Wzrok wodzil po linijkach, zrenice rozszerzyly sie. Katarzyna przewrócila strone.
Dograly wspólnie do konca. Kolejna melodia… Stanislawa nawiazala kontakt wzrokowy z dziewczyna i skinela glowa na znak, kiedy wchodza. Graly w duecie. Skonczyly po kilku minutach. Zuzanna opuscila skrzypce i nagle rozejrzala sie wokolo, jakby obudzona z glebokiego snu.
- Kim jestescie? - zapytala.
- Twoimi przyjaciólkami - mruknela alchemiczka. - Tak mi sie przynajmniej wydaje…
- Nie znam was…
- Nic nie szkodzi, czasem przyjaciól wybieramy sobie sami, czasem wybieraja nam ich rodzice, a czasem przyjaciele pojawiaja sie nieproszeni, jakby zrodzily ich poranne mgly. I to jest wlasnie ten trzeci przypadek. - Stanislawa usmiechnela sie.
- Jest wiosna… Nie, to jesien przeciez! - Zuzanna spojrzala przez okno. - A przeciez… Zgubilam gdzies kilka miesiecy! Spalam? Nie… Ja bylam jakby… Gdzies daleko… Szlam przez pustynie.
Wiele dni… Az uslyszalam melodie. A teraz jestem tutaj.
- Odeszlas bardzo daleko i zgubilas droge - potwierdzila Katarzyna. - Nie mysl teraz o tym. Juz wrócilas.
- Hm… Tak. Moje skrzypce…
- Sa tu. - Stanislawa odlozyla wspólczesny instrument do futeralu. - Nic im nie zrobilam.
- Ale… - Zuzanna spojrzala na te, które trzymala w reku.
- Na kradzionych lepiej nie grac, bo to brzydko i niezdrowo - powiedziala Katarzyna. - Z zapachów dobiegajacych z kuchni dedukuje, ze kolacja za chwile bedzie na stole. Moze zejdziemy do jadalni?
- Ach tak… - Zuzanna, nadal zdezorientowana, wstala z podlogi. - Przyjechaly panie do nas jako letniczki?
- Poniekad mozna tak powiedziec, choc jesien mamy, a nie lato - mruknela alchemiczka. - Wasza kuchnia slynie na caly Slask, nie pozwólmy potrawom stygnac. - Ruszyla do wyjscia.
Weszly we trójke na werande.
Zdzislaw na widok siostry otworzyl szeroko oczy.
- I co sie tak patrzysz ? - burknela skonfundowana.
- Alez… - wykrztusil.
- Zadanie wykonane - powiedziala Stanislawa. - Pewnie bedzie jeszcze jakis czas troche otumaniona, ale wydaje mi sie, ze juz po problemie.
- Jestem otumaniona - przyznala Zuzanna. - I nadal nie do konca rozumiem, co tu sie dzieje i co dzialo sie ze mna. Ale zarazem…
- Jak wam sie to udalo?! - wykrztusila pani Celina.
- Przypadkowy sukces. Z dziedziny nauk muzykoterapeutycznych - machnela reka alchemiczka. -
Sprawdzilam sobie jedna hipoteze robocza i przypadkiem wyszlo.
- Ale jesli nadal bedzie chciala grac, kupcie raczej pianino - dodala Katarzyna. - Skrzypce jej ewidentnie szkodza.
Zapadlo milczenie. Zuzanna poszla do kuchni, wrócila z talerzami i zrecznie porozkladala je na stole.
- Cos jeszcze trzeba pomóc? - zapytala.
- Nastaw, prosze, wode na herbate - polecila jej bratowa.
- Ile sie… eeeee… paniom nalezy? - baknal Zdzislaw.
- Dacie dwie zarzniete, oskubane i wypatroszone kury, dwadziescia… no, trzydziesci jajek i bedziemy kwita - odparla alchemiczka. - W miescie trudno kupic dobry drób hodowany na pszenicy -
dodala jakby tonem usprawiedliwienia. - Od kiedy splajtowala nasza mala hodowla, odczuwam powazne braki w zaopatrzeniu.
- To za malo… Mamy troche pieniedzy…
- Alchemicy nigdy nie pracuja za pieniadze - uciela. - Tradycja naszego cechu zobowiazuje.
- Ale…
- To moze jeszcze sloiczek barciowego miodu - dodala Katarzyna. - I woreczek orzechów, tak z kilogram.
Zuzanna porozkladala szklanki i sztucce.
- Dzis kotlet po kijowsku - poinformowala gospodyni.
- Filet z kurczaka faszerowany maslem i bazylia? - ucieszyla sie alchemiczka. - Zdazylam zapomniec, ze jest cos takiego!
*
Kolacja przyjemnie ciazyla na zoladku, powieki opadaly im ze zmeczenia, ale przed snem obie chcialy uporzadkowac wrazenia ostatnich dni. Katarzyna w zadumie bawila sie zbedna „trzecia reka”.
- Zebym to ja jeszcze umiala lutowac - mruknela zirytowana. - Bo co niby mam z tym zrobic?
- Manikiur - podpowiedziala kuzynka. - Ta lupa pomoze precyzyjnie malowac wzorki na paznokciach.
Przyznam, ze wpadlysmy na to rozwiazanie w jakims przypadkowym przeblysku geniuszu, bo juz bylam niemal pewna, ze nasza misja zakonczy sie spektakularna klapa - ciagnela z zadowoleniem. - W kazdym razie nie mialam zadnego pomyslu, jak wybrnac z tej kabaly. A tak poniekad niechcacy potwierdzilam, ze to my, alchemicy…
- Oj, juz sie tak nie nadymaj - zirytowala sie Katarzyna. - Nie znosze patosu! Nie trawie tych napuszonych gadek o szczytowych osiagnieciach nauki, odnajdywaniu ukrytych dróg, alchemii jako esencji humanizmu ani bzdur, ze prawdziwie wielcy alchemicy nie maja grobów.
- Dobra, dobra… Nie zlosc sie, prosze, moja droga. Zreszta uczciwie zaznaczylam, ze nie wiedzialam, co zrobic, i tylko nagle olsnienie…
- Zamknij sie, bo zaraz ci przywale poduszka! Jesli woda sodowa uderza ci do glowy, to wypuscimy babelki nosem!
- Jutro zbieramy sie do domu - zmienila temat Stanislawa. - Chyba ze chcesz zostac tu jeszcze kilka dni i polazic po górach. Wprawdzie niemieckich skarbów pewnie tu nie ma, a jesli sa, to zbyt gleboko, ale zawsze mozemy radosnie narazic sie na mandat, pluczac zloto. Trzeba tylko z kuchni tego milego pensjonatu zaiwanic jedna patelnie. Gram zlota na metr szescienny? To bedzie jakies szescset lopat…
- Lubie wysilek fizyczny na swiezym powietrzu, ale chyba nie mam szczególnej ochoty na kilka dni machania szpadlem.
- W takim razie pozostaje kwestia ostatnia. Bezcenny zabytek polskiego lutnictwa. - Alchemiczka oskarzycielskim gestem wskazala futeral kryjacy skrzypce Groblicza.
- Jak sadzisz, czy daloby sie je w jakis sposób oczyscic? - spytala Katarzyna. - Dezaktywowac?
Wyegzorcyzmowac?
- Szczerze powiedziawszy, nie wydaje mi sie… To zawsze bedzie pulapka na nieswiadomych. Nie wiem, czy to przez nie zwariowal Ciurlionis, ale kilku kolejnym wlascicielom ewidentnie przyniosly pecha, chyba ze wyczuli zagrozenie i rzucili je w kat… Jednak nie kazdy ma na tyle oleju w glowie. Chyba trzeba je zniszczyc.
- To piekny instrument. Ile na swiecie moglo zostac skrzypiec z tego okresu? A jeszcze wykonanych w Polsce…
- Wiem - westchnela Stanislawa. - Mam pomysl. Moze nie trzeba ich niszczyc definitywnie? Musimy je uszkodzic. Uszkodzic w sposób nieodwracalny, uniemozliwiajacy jakiekolwiek próby remontu. Ale zarazem musza wygladac po tym na tyle dobrze, zeby mozna je bylo eksponowac w gablocie muzeum.
Porzadne roztrzaskanie spodu powinno wystarczyc. Wiem! - Uniosla dlonie, ucinajac protesty kuzynki.
- Ale inaczej sie nie da. Alternatywa jest kominek w sasiednim pokoju.
- Czyli kompromis po polsku, wilk glodny i owca rozszarpana… - mruknela Katarzyna.
- Tylko czy mamy prawo je rozbic? Maja ogromna wartosc. Cena wywolawcza podobnych skrzypiec wyniosla sto tysiecy zlotych - przypomniala.
- Dusze mozna sprzedac diablu, mozna ja takze zgubic, ale bardzo trudno ja odzyskac. Ludzie sa wazniejsi niz pieniadze, które mozna by dostac za ten instrument. Mówiac dosadniej, wazniejsi niz ten kawalek drewna… - Alchemiczka rozlozyla bezradnie rece. - Trzeba poprosic gospodarza o mlotek.
Koniec
Andrzej Pilipiuk - czlowiek z przeszlosci. Niestrudzony tropiciel ciekawostek z lamusa.
Kolekcjoner nagród literackich, który z pisania z pasja uczynil swój sposób na zycie. Miara jego sukcesu jest miejsce na podium scislej czolówki najpoczytniejszych pisarzy w Polsce.
Homo literatus, który do pisania podchodzi z zelazna regula - pracuje planowo, codziennie, a kiedy poczuje zmeczenie fabula, zabiera sie do innego tytulu. Uprzedzajac krytyke, sam siebie nazwal Wielkim Grafomanem. Z wyksztalcenia archeolog, z zamilowania lowca meteorów. Beznadziejnie zauroczony zapomnianymi odkrywcami i wynalazkami XIX wieku. Spolecznik. Wlasnym sumptem i ogromnym zaangazowaniem wydal unikatowy album o Wojslawicach, miescie, w którym narodzil sie Jakub Wedrowycz.
Twórca panteonu niezwyklych bohaterów literackich oraz Jakuba Wedrowycza - zawistnego, msciwego kmiota, bimbrownika i egzorcysty. Jedynego w polskiej literaturze rdzennie polskiego superbohatera, który przez lata rozsmieszania do lez dorobil sie wlasnego festiwalu.
Pija herbate. Ani wstrzasnieta, ani tym bardziej mieszana. Parzona w samowarze.