Polityczne intrygi, niedomówienia i tajemnice poliszynela. Starcia komunistów z opozycją – powieść ciekawa, wciągająca i pełna autoironicznego humoru.

Wiktor Suworow, Irina Ratuszyńska, Igor Gieraszczenko, Władimir Bukowski, Michael Leden

Złoty Eszelon

Tłumaczyli: Andrzej Bobrowicki i Dorota Majeńczyk

PROLOG

Mówi Moskwa. Dzień dobry, towarzysze! Nadajemy wiadomości z ostatniej chwili. Trwa wizyta prezydenta ZSRR, sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa w Brazylii. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Rio de Janeiro od rana zapełniły odświętnie udekorowane ulice w oczekiwaniu dostojnego radzieckiego gościa. Panuje iście karnawałowa atmosfera: wszędzie muzyka, śpiew, tańce. Brazylijska prasa, radio i telewizja poświęcają w tych dniach sporo miejsca Związkowi Radzieckiemu, jego historii, a zwłaszcza rewolucyjnym przeobrażeniom, które wniosła w nasze życie pierestrojka…”

Harding westchnął i przełączył odbiornik na inną stację. Kiedyś funkcja, jaką pełnił w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, uważana była za jedną z nudniejszych. Rzeczywiście, cóż interesującego można zaczerpnąć z tasiemcowych informacji agencji TASS o przodownikach pracy, ze wstępniaków ”Prawdy” i takich oto wiadomości z ostatniej chwili, które oby naprawdę okazały się ostatnie? I jakiż pożytek z potężnej aparatury radiowej, która mogła przechwycić praktycznie każdy sygnał na terytorium ZSRR, skoro ów sygnał nieodmiennie okazywał się powtarzanymi w kółko informacjami o przodujących dojarkach? Żeby nie wiem jak człowiek kręcił gałkami tego cudu japońskiej techniki, niczego innego nie słyszał. Olbrzymi kraj nie chciał opowiedzieć o sobie nic ciekawego, zupełnie jakby jego gigantycznych obszarów nie zamieszkiwały setki narodów, albo jakby plany produkcyjne były jedyną interesującą je rzeczą. I co tu pisać w raportach politycznych dla Departamentu Stanu? No, chyba żeby jakiś partyjny bonza podpił sobie na kolejnym bankiecie i z czymś się wygadał, a i to jeszcze pytanie, czy nie naumyślnie. A więc całe pokolenia poprzedników Hardinga przepisywały w kółko niekończące się zestawienia statystyczne i wysysały z palca historyjki o cichej walce w Biurze Politycznym między ”jastrzębiami” i ”gołębiami”.

Hardingowi jednak się powiodło – trafił do Moskwy już w epoce głasnosti, kiedy jego stanowisko stało się bardzo atrakcyjne. Chyba nawet zbyt atrakcyjne, jako że teraz brakowało mu czasu, by przynajmniej pobieżnie zapoznać się ze wszystkimi dostępnymi informacjami, nie mówiąc już o tym, by je opracować. Milczący dotychczas kraj nagle rozjazgotał się na wszystkie strony, co zupełnie oszołomiło przywykłych do ciszy pracowników ambasady.

Tysiące stowarzyszeń, partii, ruchów, wszystkie oczywiście z własną gazetą albo tygodnikiem, dziesiątki narodów, każdy oczywiście z własnym, nikomu nieznanym językiem i własnymi roszczeniami.

I jak tu się połapać, gdzie jeszcze tylko się kłócą, a gdzie się już pobili? Tak oto, nie sięgnąwszy ku jasnym niebiosom, runęła wieża Babel socjalizmu, a jej dawni budowniczowie, dotknięci pomieszaniem języków, walczyli na ruinach, nie rozumiejąc i nie słuchając się nawzajem.

Na domiar złego nawet w Biurze Politycznym rzeczywiście zaczęło się coś dziać, i to prawie co tydzień. Ledwie człowiek zaliczył kogoś do „liberałów”, już tego „liberała” wyrzucano za dogmatyzm. No i kłopot – sprawozdanie jest już przecież w Waszyngtonie! Wpatrywał się więc Harding w twarze radzieckich przywódców, próbując ocenić: zawiedzie, czy nie zawiedzie? Cholera ich wie, mordy wszystkie, jakby je ktoś specjalnie wybierał, nalane, bez wyrazu. Żadnych przebłysków.

Za to po obejrzeniu obowiązkowego Dziennika TV, po przejrzeniu komunikatów TASS i prasy centralnej, Harding sadowił się wygodnie w fotelu, zapalał papierosa i z lubością zaczynał kręcić gałkami swego wspaniałego radia, wypływając na falach eteru w przestwory bezkresnego kraju. Przez parę godzin można się było nasłuchać takich rzeczy, tyle się dowiedzieć, że starczyłoby tego nawet na trzy sprawozdania.

„Mówi Magadan, stolica wolnej Republiki Dalekowschodniej. Trwa zjazd uczestników konstytuanty republiki. Na porannym posiedzeniu wystąpił z długim przemówieniem przedstawiciel Autonomicznej Republiki Czukockiej pisarz Jurij Rytchen, który oświadczył, że naród czukocki cierpi najbardziej ze wszystkich. Jego ziemia została rozgrabiona, bogactwa naturalne wyczerpane, a zanieczyszczenie środowiska odpadami przemysłowymi doprowadziło do tego, że Czukcze nie mogą już uprawiać swego tradycyjnego rzemiosła – myślistwa i rybołówstwa. Renifery wymierają jak mamuty, a foki jak jeden mąż wyemigrowały na Alaskę, powiedział mówca. Czyż nie jest to symboliczne dla całego naszego kraju? Pozbawieni możliwości prowadzenia swojego zwykłego trybu życia, Czukcze stali się pośmiewiskiem dla innych narodów, obiektem głupich i często obraźliwych dowcipów. Tymczasem zaś, kontynuował mówca, inne narody powinny uważniej przyjrzeć się samym sobie. Przecież nie tylko Czukcze, ale wszystkie te ludy, oprócz tradycyjnych uczuć głodu i chłodu, przez ostatnie siedemdziesiąt pięć lat żywiły uczucie głębokiej wdzięczności wobec ukochanej Partii Komunistycznej. Wśród burzliwych oklasków delegatów mówca zakończył wystąpienie apelem o oddzielenie Półwyspu Czukockiego od ZSRR i przyłączenie go do Alaski. Obowiązkiem Czukczy, powiedział, jest być tam, gdzie jego foki. Owe mądre zwierzęta pierwsze znalazły wyjście ze stworzonego przez ludzi impasu.”

Chociaż Harding z całego serca współczuł Czukczom, jakoś zupełnie nie mógł sobie wyobrazić przyłączenia Czukotki do Alaski. Ależ będzie popłoch w Departamencie Stanu po takiej propozycji!

„Mówy Erewan. Tu Armansky radyo. Drogy towarzyszy. Prosymy o ne przysyłane żadnych pytań. Armansky radyo ne jest w stanę odpowdac na wszystke pytana słuchaczy. Pawtarzamy dla wszystkych, który nas zapytywał: ne wemy, czym se zakończy perestrojka… A teraz chwyla lekkej muzyka…”

Wysłuchał już długiej audycji z Nowogrodu o przywróceniu Wiecu Nowogrodzkiego* [*Wiec (miecze) – zgromadzenie ludowe w miastach dawnej Rusi; uzyskało całkowitą samodzielność w Nowogrodzie i Pskowie] i utworzeniu Samodzielnej Republiki Nowogrodzkiej, potem chyba z Samarkandy, apelu do wszystkich narodów islamskich, aby się zjednoczyły w świętej wojnie przeciw niewiernym, kiedy nagle natknął się w eterze na jakiś dziwny ryk, który początkowo wziął za odgłosy zagłuszania. Pomyślał, że to jakieś zakłócenia, i już miał ruszyć dalej po skali, kiedy w ostatnim momencie rozróżnił w owym ryku poszczególne okrzyki i uświadomił sobie, że to transmisja z jakiegoś wiecu. Najwyraźniej tłum był tak rozjuszony, że nie pozwalał mówcy ani na chwilę dojść do głosu.

„- Towarzysze… Pro… Proszę! Przy… Przyjechałem tu… Zbadać sprawę z ramienia KC… Towarzy… pro… nie…ożna tak!” – ale jego głos tonął beznadziejnie w chóralnym ryku tłumu. Wreszcie ryk zaczął powoli cichnąć i Harding zrozumiał, że gniew obywateli wywołany jest złym zaopatrzeniem, z którego to powodu całe miasto – Swierdłowsk czy Czelabińsk, nie sposób się było zorientować – strajkuje już trzeci tydzień. Jazgotała jakaś kobieta, która najwyraźniej przedarła się do mikrofonów z pomocą tłumu i teraz przedstawiała moskiewskiemu urzędnikowi pretensje ludu.

„- Powiem jako matka… Tak, jako matka czworga dzieci. Wy, towarzyszu, biedy nie klepiecie. Tam w Moskwie pewnikiem kawior żrecie łyżkami… O, jak mu się morda świeci od tłuszczu! A nam tu, na Uralu, nawet kartofli brakuje. Wy macie to gdzieś! Zresztą co tam kartofle, od pół roku nie ma ani mydła, ani proszku do prania. Doszło do tego, że wszyscy jesteśmy zawszeni…

– Ależ ja, towarzysze, właśnie po to przyjechałem, KC mnie oddelegowało, żebym zbadał sprawę” – próbował wtrącić urzędnik, ale zebrani znów zaczęli ryczeć, wyć, gwizdać, zagłuszając całkowicie i kobietę, i towarzysza z Moskwy. Słychać było tylko, jak stopniowo narastając i przetaczając się przez tłum niby zaklęcie, wypływa z tego chaosu jedno słowo i, podchwycone przez tysiące głosów, wypełnia sobą owo uralskie miasto, cały eter, i chyba cały nieobjęty dla ludzkiego oka kraj.

„- Y…a, y…a, y…a, y…a!”

Harding nie mógł zrozumieć, co nagle tak zjednoczyło zgromadzonych – jakieś chwytliwe hasło polityczne czy może nazwisko nowego lidera?

„- Y…a, y…a, y…a, y…a!” – wył tłum i było w tym wyciu coś pierwotnego, odwiecznego, niby zew natury, zagłuszający w człowieku wszystkie inne pragnienia, usuwający wszystkie podziały, narodowościowe, socjalne, wszystkie nawarstwienia stworzone przez wieki cywilizacji, które uważamy za niemożliwe do wykorzenienia z naszej ludzkiej społeczności.

„- Y…a! Y…a!”

Przylgnąwszy uchem do odbiornika, Harding próbował dosłyszeć, co skandują ludzie w tak zgodnym porywie. I nagle zrozumiał:

„-Mydła! Mydła! Mydła!”

Rozdział l

ISTOTA RZECZY

Paul Ross należał do tego typu mężczyzn, których twarz nie pasuje do reszty ciała. Miał budowę atlety: szeroką pierś, potężne bary, silne ręce o długich, zaskakująco smukłych palcach, talię osy i zgrabne nogi – odrobinę krzywawe, ale dzięki temu jego chód miał coś z kroku kowboja. Do takiej figury pasowałaby duża głowa, mężna twarz o krzaczastych brwiach i płonących ciemnych oczach. Niestety, jego maleńka, przypominająca jodłową szyszkę główka tkwiła na wiotkiej szyjce, a lico jak księżyc w pełni wydawało się niezdolne do wyrażenia czegokolwiek, poza lekkim zmieszaniem. Ludzie skorzy do przeceniania skłonności genetycznych, orzekliby niewątpliwie, że jeśli chodzi o budowę Paul wrodził się w swych rosyjskich antenatów, dziadka i babkę, a twarz odziedziczył po mamie ze stanu Iowa. W tym zlepku można było wyraźnie rozpoznać cechy linii męskiej i żeńskiej. Owe dwie gałęzie familijnego drzewa genealogicznego dawały się dostrzec nie tylko w typie fizycznym Paula, ale i w jego charakterze.

Jeszcze chodząc do szkoły w Chicago, Paul, mimo protestów ojca, zaczął się uczyć rosyjskiego. Ojciec, który zmienił nazwisko Rostowski na nieco zamerykanizowaną formę Ross, nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że jego rodzice uciekli przed rewolucją październikową. Nauka języka rosyjskiego przychodziła Paulowi z łatwością, bez trudu zapamiętywał długie romantyczne fragmenty z utworów Puszkina i Gogola oraz rosyjskie pieśni ludowe. Ta ostatnia okoliczność przysparzała mu popularności na uniwersyteckich imprezach. Dalej jednak jego miłość do Rosji nie sięgała. Nie nęciły go ani bliny z kawiorem (zresztą jego rodzice nie mogliby sobie pozwolić na taki luksus), nie ciągnęło go, by odwiedzić Sankt Petersburg – miasto, w którym urodzili się jego przodkowie. O dziwo, nie interesowała go też rosyjska historia. Posiadał jedynie fragmentaryczne wiadomości, zaczerpnięte z lektury rosyjskiej klasyki Wyglądało to tak, jakby czuł, że ma jakieś zobowiązania wobec swych słowiańskich praojców, ale je spłacił, nauczywszy się języka rosyjskiego.

Pod każdym innym względem Paul był typowym, praktycznym Amerykaninem. Za niezbyt wyrazistymi rysami twarzy krył się człowiek bez wątpienia myślący. Poza tym był żywym dowodem na to, że pracowitość i dobry charakter są w życiu o wiele ważniejsze niż nadmiar szarych komórek. Z powodzeniem ukończył Uniwersytet Stanowy w Illinois, następnie zaś, zgodnie z życzeniem ojca, kontynuował studia w znanej szkole biznesu. Nauczył się orientować w gospodarce rynkowej, opanował podstawy zarządzania i zajął miejsce u steru chicagowskiej firmy budowlanej. Cichy i wytrwały Paul pracował bez wytchnienia i po piętnastu latach na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych powstała cała sieć świetnie prosperujących biur projektowych.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Paul, zamożny kawaler, zaczął poważnie myśleć o małżeństwie, o konieczności przedłużenia rodu. Zbliżał się już do czterdziestki, a więc do tego etapu, kiedy człowiek zaczyna zadawać sobie pytanie: „Czyżby na tym tylko polegał sens życia?” – i nie może bez strachu odpowiedzieć sobie ani „tak”, ani „nie”. W takim właśnie nastroju, w kwietniu 1991 roku, Paul świętował z kolegami dwudziestolecie ukończenia studiów. Było już późno; przy stoliku Paula siedział jego wieloletni przyjaciel, Jonathan William Harding II, albo po prostu Willie, jak nazywano go na studiach. Koledzy z Departamentu Stanu zwracali się doń z szacunkiem „J.W.”. Kiedyś na uniwersytecie Harding cieszył się wielką popularnością – jego ojciec był bardzo znanym adwokatem w Cairo koło Saint Louis. Popularność syna brała się stąd, że nigdy nie brakowało mu pieniędzy, jeździł długim, lśniącym samochodem i spektakularnie podrywał panienki. Oprócz tego doskonale grał w tenisa.

Hardingowie mieli pieniądze, ale, jak stale powtarzali synowi, pieniądze te nie spadły im z nieba. Osiągnęli bogactwo dzięki temu, że odnosili się do wszystkich życzliwie, byli sympatyczni, a w interesach starali się przewidzieć kroki konkurencji. Status społeczny nie miał dla nich znaczenia – potrzebne im były pieniądze, które automatycznie budziły szacunek otoczenia. Miarą sukcesów zawodowych, według Hardinga seniora, była nie liczba spraw wygranych w Sądzie Najwyższym, ale liczba wygranych spraw w ogóle. Ponieważ zaś przy obronie bogatego klienta trzeba się było napracować tyle samo, co przy obronie biedaka

– wniosek sam się nasuwał. Takie nastawienie do życia, bez jakichś istotnych zmian przejął Harding junior. Dorastał w atmosferze konkurencji i starał się zawsze zwyciężać. W szkole był prymusem, mimo swych bardziej niż skromnych zdolności, ponieważ zawsze wiedział dokładnie czego się od niego oczekuje, jakie pytania będą w teście egzaminacyjnym i w ogóle był wspaniałym chłopcem.

Cieszył się popularnością nie tylko w szkole, ale i w kościele, i w klubie… i wśród dziewcząt. Najwcześniej ze wszystkich swych szkolnych kolegów utracił niewinność – miał zaledwie dwanaście lat. Ów niezwykły sukces automatycznie uczynił zeń w oczach chłopców bohatera, koleżanki zaś dopatrywały się w nim cech niebezpiecznego i tajemniczego uwodziciela. Osiągnięcie to, nawiasem mówiąc, nie było owocem nieokiełznanych uczuć. Był to rezultat typowego u Hardingów wyrachowania. Willie wyliczył, że u ładnych dziewcząt nie ma szans

– pociągali je zawsze starsi chłopcy. Dlatego też zwrócił uwagę na przeciętne, zwłaszcza na te, które były od niego o parę lat starsze. Nie potrzebował gwiazdy filmowej, jak mawiał do kolegów, chciał po prostu pobzykać. Z właściwą wszystkim Hardingom żyłką do interesów wyliczył, że dziewczęta chcą miłości – inaczej nie dadzą się zaciągnąć do łóżka. A wobec tego w jego miłosne wyznania najprędzej uwierzy dziewczyna, która wcześniej nic takiego nie słyszała. Wziąwszy to wszystko pod uwagę zainteresował się pryszczatą grubaską – i jego rachuby okazały się słuszne. Ów pierwszy sukces był czymś w rodzaju kamienia węgielnego pod fundamentami jego przyszłych osiągnięć seksualnych na Uniwersytecie Stanowym Illinois.

Po ukończeniu studiów Harding otrzymał powołanie do wojska. Miał szczęście – trafił do biura wywiadu Pentagonu, gdzie opracowywano doniesienia z Wietnamu i Kambodży przed wysłaniem ich na odpowiednie biurka w Waszyngtonie. Willie’emu podobała się praca dla rządu. Kłopotów finansowych nie miał, awansował również bez trudu. Do rezerwy przeszedł w stopniu majora. Teraz mógł się zastanowić, co dalej. Praca umysłowa go nie pociągała, chciał się po prostu powłóczyć po świecie. Poza tym wiedział, że atrakcyjna powierzchowność zapewni mu powodzenie u naiwnych dziewcząt. Dlatego też wybrał służbę dyplomatyczną. Jego kariera przebiegała dość szablonowo – najpierw konsulat w Bogocie, potem ambasada w Brazzaville, a następnie sześć lat w Departamencie Stanu. Podobał się wszystkim, robił doskonałe wrażenie, zwłaszcza po poślubieniu Natalie Reeves, córki wiceprezesa koncernu PepsiCo. W bardzo krótkim czasie otrzymał stanowisko, o którym wielu marzyło. Zaraz po tym, jak Gorbaczow zajął miejsce Czernienki, Harding znalazł się w Moskwie, w ambasadzie USA, na stanowisku attache politycznego.

I oto teraz Harding w rozmowie z Paulem perorował:

– To zdumiewające: Gorbaczow ma w sobie tyle pociągającej tajemniczości, że przypomina raczej gwiazdora ekranu, niż polityka. Wyobraź sobie tylko kontrast między nim i stojącymi dawniej u steru rządów starymi pierdołami, alkoholikami i żołdakami.

– Tak. – Paul kończył trzecią butelkę piwa i jego miłość do dawnego kolegi z roku była bezgraniczna. – Widzę, że fajnie się żyje w Moskwie.

– Nigdy sobie nie wyobrażałem, że praca dyplomaty może być taka ciekawa. Człowiek czuje, że uczestniczy w wielkich historycznych dokonaniach, rozumiesz? I przecież nigdy dotąd reżimu komunistycznego nie przeobrażano od wewnątrz – i te przeobrażenia dotyczą wszystkich mieszkańców Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej. Pomyśl tylko – jeden człowiek! Oczywiście, Raisa to też coś fantastycznego, dzięki niej Rosjanki zaczynają rozumieć, co to jest prawdziwe wyzwolenie… No więc, pomyśl tylko: jeden człowiek jest władny odmienić cały kraj

– co mówię, cały świat! Przypomina… no, nie wiem, mój starszy brat opowiadał mi o Johnie Kennedym

– po starym Eisenhowerze na czele stanął młody, odważny prezydent i cały kraj nagle poczuł się młody. Uważam, że tak samo przedstawia się sprawa w wypadku Gorbaczowa.

– Ta-ak. I na pewno kobiety za nim szaleją.

– I to jak! – Willie dosiadł ulubionego konika. – Nasze panie w ambasadzie uważają, że jest niesamowity. I to wielkie znamię na głowie! Wiesz, jak niektóre baby szaleją za szramami?

– Rosjanki też?

– Jasne. Chociaż wiele kobiet, z którymi rozmawiamy – no wiesz, żony polityków i intelektualistów

– uważa, że narobił strasznych szkód! Myślę jednak, że mnóstwo ludzi narzeka po prostu dlatego, że mają teraz możność narzekania, a dawniej całymi latami musieli milczeć.

– Tak. – Paul pociągnął się za ucho, odprowadzając wzrokiem zgrabną kelnerkę w obcisłych skórzanych spodniach. – Musi być cholernie interesujące obserwowanie tego wszystkiego z bliska.

– Żebyś wiedział! A dziewczyny! Takich laleczek w życiu nie widziałeś! – Harding rozejrzał się i, zniżając głos, żeby go nikt nie usłyszał, zaczął szeptać: – A jakie namiętne! Wiesz, te Słowianki naprawdę coś w sobie mają. Taką duszę, czy co? Ty ją pieprzysz, a ona cały czas gada, jęczy, prawie śpiewa. Niesamowite, tu u nas nic takiego nie znajdziesz.

– O Boże, Willie! Chcesz powiedzieć… Czy to nie jest niebezpieczne? Myślałem, że jak się człowiek pieprzy z ruską kobitą, to prędzej czy później wpakuje się w jakąś kabałę. Przecież Sowieci próbują złapać na haczyk takich jak ty, właśnie przy pomocy pięknych agentek.

– Wszystko się zmieniło, Paul. Widzisz, oni teraz dążą do rozszerzenia wzajemnych kontaktów. – Harding chrząknął znacząco. – Jakieś dwa razy w tygodniu pozwalam sobie na taki słodki kontakt. Dziewczyna pracuje w „Nowostiach” – to taka gazeta. Opowiada mi, co się tak naprawdę dzieje.

– Ho-ho-ho! Willie, to ty jesteś czymś w rodzaju szpiega?

– Coś ty, Paul. Nawet tak nie żartuj. Oczekuje się od nas obcowania z naszymi radzieckimi kolegami, i to wszystko. Teraz nie odróżniłbyś Moskwy od innych miast świata. Wszystko jest jawne, otwarte. Absolutnie wszystko. A może byś się tam wybrał, co? Załatwię ci to. Spodobasz im się, z twoim pochodzeniem; przecież nawet mówisz po rosyjsku. Zresztą, co tu gadać, w ogóle jesteś prawie Rosjaninem. Chyba już czas, żebyś poznał swoich słowiańskich braci i siostry.

Paul zamówił jeszcze dwa piwa.

– Nie, Willie, nie mogę sobie pozwolić na taki wyjazd. Mam w firmie mnóstwo roboty, odpowiadam za wiele spraw, a nie znajdę uzasadnienia dla podróży służbowej. Mógłbym pojechać do Rosji na urlop, ale podobno nie ma tam co jeść, a balet mnie nie interesuje.

– Posłuchaj. W Związku Radzieckim jest tak samo jak wszędzie. Oczywiście, jeżeli nikogo nie znasz, nie jest ci zbyt słodko, ale ja cię poznam ze wszystkimi potrzebnymi ludźmi. I do Teatru Wielkiego nikt cię nie będzie ciągnął. Ja tych rzeczy też nie lubię. A co do jedzenia – jest go całe mnóstwo, a w każdym razie ci, z którymi mamy do czynienia, bynajmniej nie przymierają głodem, jadają w domu i mają po dziurki w nosie kawioru i jesiotrów. Oczywiście wszędzie się mówi, że ludzie głodują, ale kogo to obchodzi? Słyszy się o tym już od lat, a na ulicach jak na razie nie widziałem ani jednego człowieka zmarłego z głodu. W Waszyngtonie jest o wiele gorzej – tylko popatrz na tych nieszczęsnych bezdomnych, którzy przez całą zimę sypiają w kanałach pod Departamentem Stanu.

Harding pociągnął łyk piwa i dotknął dłoni Rossa.

– Hej, wiesz co? Jeżeli chcesz się zająć biznesem, poznam cię ze swoim kumplem. Właśnie stanął na czele nowej spółki w Moskwie i bardzo go interesuje współpraca. Szczególnie z nami. Możesz na tym nieźle zarobić.

Paul nie krył zdziwienia.

– Czy to legalne? To znaczy, chodzi mi o to, że u nas, jeżeli próbujesz robić interesy do spółki z politykami, na pewno trafisz za kratki.

Harding roześmiał się.

– Nie zapominaj, z kim masz do czynienia. Nie będzie żadnych problemów. Już dwa pokolenia naszej rodziny zajmują się stroną prawną tego rodzaju kontaktów. Zrozum, Gorbaczow chce, żeby w Sojuzie był sektor prywatny, nawet zachęca ludzi, by ten sektor rozwijali. Zresztą, co tu gadać, prawie co tydzień radzieccy politycy wciągają amerykańskich biznesmenów w swoje interesy. A transakcja, którą ma na oku mój kumpel, to naprawdę duża rzecz.

– No? A na czym polega?

– Słuchaj, Paul, wiesz przecież, że nie mam głowy do interesów. Ale teraz w Moskwie jest tylu naszych biznesmenów, że zacząłem się co nieco orientować. Na czym polega podstawowy problem? Na tym, że oni nie mają forsy. To znaczy dolarów; mają tylko ruble, a te nikomu nie są potrzebne. Dlatego też, czymkolwiek byś się zajął, musisz wiedzieć jak towar zamienić na prawdziwe pieniądze. Mój kumpel się na tym zna i na pewno nic nie zawali.

– No, Willie, mów dalej, to się robi ciekawe.

– A więc tak. Widziałeś stare ruskie ikony, które stoją w witrynach u Cartiera i w innych drogich sklepach? Te obrazki warte są kupę szmalu, zwłaszcza takie, które były własnością carów albo ich rodzin. Mój znajomy wpadł na pomysł, jak można wymieniać te ikony na amerykańskie towary pierwszej potrzeby. Głównie na mydło.

– Mydło? Chyba żartujesz.

– Gdzie mi tam do żartów! Przejedź się choć raz moskiewskim metrem, a zrozumiesz, że to nie są żarty. Nie czytałeś o tym w „Wall Street Journal”? W Związku Radzieckim rozpaczliwie brakuje mydła. Podobno zawiódł plan pięcioletni, chociaż niektórzy twierdzą, że to sabotaż. Tak czy owak, mydła nie ma. Jeżeli dostarczysz mydło – zostaniesz milionerem. Mydło przekażesz spółce w zamian za ikony, ikony zamienisz na dolary albo tu, albo w Europie Zachodniej, a potem możesz spokojnie przejść na emeryturę.

– Nie, Willie, to nie dla mnie. Zupełnie się nie znam na rosyjskich antykach. Na mydle, nawiasem mówiąc, też nie. Oczywiście, byłoby nieźle jakoś wykorzystać moją znajomość rosyjskiego, ale w taki interes nie wchodzę. Nie miałbym nawet pojęcia, jak przewieźć to zasrane mydło do Rosji. A właśnie, ile może kosztować kontener mydła, a ile kosztuje ikona?

– Jak uważasz, Paul. Ale spójrz na to z innej strony. Stoimy teraz przed wyjątkową szansą. Jesteśmy jeszcze wystarczająco młodzi na to, by się rzucić w burzliwe morze przygód, a z drugiej strony wystarczająco dojrzali, by podejść do sprawy zdroworozsądkowo. Cały komunistyczny świat się zmienia, a Moskwa jest w samym centrum tego wszystkiego. Jakby ci to powiedzieć – dla Moskwy nastał złoty wiek, czegoś takiego nie było od czasów carskich. Gorbaczow przejdzie do historii jako drugi Piotr Wielki. Wiesz, jak go nazywają w CIA? „Niesamowicie niesamowity”. Jeżeli uda ci się teraz, że tak powiem, wskoczyć do pociągu, nie zapomnisz tego do końca życia. Do cholery, bądź co bądź, to jest twój naród, mówisz po rosyjsku, czego ci jeszcze trzeba? No i nie jesteś żonaty, a tam panienki na nikogo tak nie lecą jak na Amerykanów, możesz mi wierzyć. – Radosny uśmiech i kolejny łyk piwa. – Jasne, że twoim partnerem być nie mogę, ale potrafię zaaranżować całą operację. Jesteś moim starym kumplem i będę szczęśliwy, pomagając ci zarobić parę groszy. A poza tym – Harding zaśmiał się na całe gardło – jeżeli to zorganizujesz, będę mógł jeździć metrem bez maski przeciwgazowej.

– Może bym tam pojechał i rozejrzał się na miejscu?

– No, to rozumiem! Mój urlop prawie się kończy. W pierwszych dniach maja muszę wracać do Moskwy. Przyjedź zaraz po majowych obchodach i rozkręcimy interes. Ty mi pomożesz z rosyjską gramatyką, a ja ci pokażę Moskwę. A jeżeli naprawdę zdecydujesz się robić interesy w Sojuzie, nie zaszkodzi ci mieć wpływowego przyjaciela w cytadeli kapitalizmu. Wróciwszy do swego pokoju, Ross zdjął krawat, spodnie, zrzucił buty i stanął przed lustrem. Spoglądały na niego puste oczy i twarz bez wyrazu. Co by powiedziała babcia Aleksandra, pomyślał, gdyby się dowiedziała, że jej wnuk Amerykanin zamierza handlować z bolszewikami? Ale przecież bolszewików już nie ma. Wszystkie gazety i telewizja powtarzają, że zimna wojna się skończyła, że Gorbaczow zmienia wszystko na lepsze. Rosjanie stają się takimi samymi normalnymi ludźmi jak my, Willie tam mieszka, a to bardzo dobrze. Wszystko stoi otworem. Aż go ścisnęło w kroczu na myśl o tym, jak cudowne są tam kobiety. I z tą myślą zasnął.

Do czasu przybycia do Moskwy Ross zorientował się, że Harding mocno nie doceniał atrakcyjności interesów ze Związkiem Radzieckim. Rozmowy z amerykańskimi antykwariuszami, czy to w Chicago, czy w Nowym Jorku, przekonały go, jak wielkiej wartości nabrały obecnie rosyjskie starocie. Zresztą nie tylko starocie – Amerykanie jak szaleni kupowali radzieckie pasy oficerskie, zegarki, wódkę, kawior i nawet radzieckie podkoszulki z różnymi napisami. A co dopiero Chagalla! Popyt jednakże mocno przewyższał podaż – w nadmiarze były tylko szkatułki – podróbki wyrobów z Palechu lub Mstery, turystyczna tandeta. Jeżeli Rossowi uda się sprowadzić prawdziwe antyki – to co jak co, ale nabywcy się znajdą.

Taki sam entuzjazm we wszystkim, co dotyczyło Związku Radzieckiego, podzielali amerykańscy przedsiębiorcy. Przedstawiciel firmy produkującej mydło zapewnił Rossa, że jego mocodawców bardzo interesuje proponowana przezeń transakcja. Przede wszystkim, podkreślił, należy zapewnić sobie mocne gwarancje ze strony Rosjan, a potem można się zwrócić do chicagowskiego banku – i żadnych problemów. Więcej – firma produkująca mydło sama jest gotowa pożyczyć Rossowi pieniądze na jeszcze dogodniejszych warunkach!

W tej sytuacji Ross nie potrafił już nie myśleć o wspaniałych ikonach i cudownych kobietach, które wydają poetyczne jęki, przywierając do niego, Paula, swymi niedającymi się opisać kształtami. Myślał też o tym, jak napęcznieje jego konto bankowe w Chicago. W tym, że właśnie na niego, Rossa, powinny się posypać te rosyjskie dobrodziejstwa, widział palec boży. Bądź co bądź życie rządzi się jakąś logiką – nie bez powodu uczył się rosyjskiego, co kiedyś jego otoczenie uważało za zupełny nonsens. Nie bez powodu ojciec nalegałby Paul ukończył szkołę biznesu. Na pozór jedno z drugim nie miało nic wspólnego, a tu proszę! Wszystko świetnie się złożyło. Gdyby nie jego zdolności językowe i żyłka do interesów, nie mógłby wykorzystać tego szczęśliwego zbiegu okoliczności. A poza tym, czyż to nie jemu, wnukowi rosyjskich emigrantów, los powierzył zawiezienie amerykańskiego mydła do cierpiącej ojczyzny przodków, która uznała swój historyczny błąd i teraz zmienia się od wewnątrz. Może nawet, marzył Paul, uda mu się zobaczyć samego Gorbaczowa.

W Moskwie wszystko układało się jak najlepiej. Na lotnisku powitali go dwaj młodzi ludzie i ładna, choć nie pierwszej młodości kobieta. Ross nie musiał stać w kolejce ani dźwigać walizek – bardzo szybko znalazł się w hotelu, w którym przed epoką głasnosti zatrzymywali się tylko przedstawiciele nomenklatury partyjnej. Teraz w tych imponujących wnętrzach mieszkali ważni zagraniczni goście. Ross wziął kąpiel, i chociaż woda wydawała się nieco żółtawa, było jej pod dostatkiem. Frotowym ręcznikiem miało się ochotę wycierać ciało bez końca; było nawet mydło – chociaż tak dziwnego kawałka mydła Ross nie widział nigdy w życiu.

Po kąpieli, zmęczony, czując lekki zawrót głowy po długim locie, położył się – i obudził go dzwonek telefonu.

– Halo?

– Cześć, Paul. Tu Willie. Witam cię na ziemi twoich przodków. Dobrze, że przyjechałeś. Chcesz coś zjeść?

– Willie! Skąd dzwonisz? Nie sądziłem, że się tak szybko objawisz. – W pokoju było ciemno i Ross był z lekka zdezorientowany.

– Jestem w holu. Coś ty myślał, że pozwolimy ci łazić po Moskwie samotnie? Natychmiast przystępujemy do rzeczy. Już tu na ciebie czekają – dziennikarze, intelektualiści. Pojedziemy do mojego przyjaciela.

– Myślałem, że najpierw spotkamy się z twoim znajomym z tej spółki. Nie zapominaj, że przyjechałem w interesach.

– Nie bój nic. Moskwa to miasto otwarte. Pojedziemy wszyscy razem. Tak się załatwia interesy w Rosji. Ubieraj się, czekam na ciebie.

Ross wysiadł z windy i znalazł się w przepięknym westybulu, który oszołomił go wspaniałymi kryształowymi kandelabrami, ciemnoczerwonymi gobelinami na ścianach i starymi skórzanymi meblami. I zaraz dostrzegł Willie’ego, który trzymał pod ręce dwie śliczne blondynki. Harding rozpływał się z zachwytu, a kobiety wyglądały, jakby dopiero co zeszły ze stronic żurnalu mody: wspaniałe włosy, ciemnoniebieskie oczy, zmysłowe usta.

– To jest Paul Ross. Paul, poznaj Nataszę i Irinę. Ściskając dłonie Nataszy i Iriny, Paul gorączkowo próbował zgadnąć, z którą z tych poetycznych istot sypia Willie. Na widok kuszących bioder obu blondynek seksualna fantazja Paula przerwała wszelkie tamy.

– Miło cię widzieć, Willie. Bardzo mi się tu u was podoba.

W samochodzie Ross, ku swemu zadowoleniu, znalazł się koło Iriny, Natasza zaś usiadła na przednim siedzeniu obok Willie’ego.

– You speak Russian a little? – spytała Irina i Paul, spojrzawszy w jej bezdenne oczy, wyszeptał: – Yes – po czym już po rosyjsku dodał: – Ucząc się rosyjskiego, myślałem, że przyda mi się jedynie do czytania starych książek. Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał okazję rozmawiać w tym języku z piękną kobietą w Moskwie.

I w momencie, gdy wymawiał te słowa, pomyślał: dziwne – po angielsku nigdy by się nie zdobył na takie wyznanie w pierwszym dniu znajomości z kobietą. Tak, po rosyjsku, a w dodatku w towarzystwie Iriny, wszystko wydawało się łatwe i przyjemne.

Irina uśmiechnęła się radośnie, przysunęła się bliżej Paula i powiedziała:

– Ta nauka nie poszła na marne. Willie, nic nie mówiłeś, że twój przyjaciel jest taki czarujący. Spodziewałam się grubego kapitalisty z cygarem w zębach.

Samochód Willie’ego jechał moskiewskimi ulicami, a Ross znowu pomyślał, jak dobrze mu w kraju przodków, gdzie kobiety jeszcze nie zamieniły się w mężczyzn, gdzie interesy można łączyć z przyjemnością i gdzie ma się uczucie nieustannego przeżywania przygody.

Niestety, była to jedyna scena, którą potem mógł sobie wyraźnie przypomnieć. Całą resztę stanowiły kawałeczki, fragmenty, wrażenia, które nie chciały ułożyć się w sensowną całość. Najlepiej pamiętał imprezy, na których były dziewczynki i jeszcze raz dziewczynki, i gdzie on, Paul, śpiewał sprośne piosenki w języku, który, jak sądził, był tylko językiem wzniosłej poezji. Jego pobyt w Moskwie stanowił jeden ciąg nieustających popijaw – to w jednym mieszkaniu, to w drugim. Nigdy nie przypuszczał, że potrafi wypić taką ilość płynów – nie mówiąc już o napojach alkoholowych. Prócz tego przypominał sobie mętnie jakichś intelektualistów, z którymi zapoznawał go Willie, ale wśród tych intelektualistów nie wiadomo skąd pojawiały się Cyganki, z którymi tańczył i które wydawały się dziwnie podobne do Żydówek.

Oczywiście nie zapomniał, że transakcja została zawarta: miał przywieźć jeden lub dwa kontenery mydła do Odessy, i to jak najszybciej. Jednak szczegóły transakcji dziwnie się rozpływały w jego pamięci. Pamiętał, na przykład, że rozmawiał z jakimś najwyraźniej ważnym człowiekiem w staromodnie urządzonym salonie o ścianach obwieszonych ikonami. Człowiek ten był potwornie tęgi, fałdy tłuszczu wręcz wypychały mu jedwabną koszulę, zdecydowanie za ciasną. Wszystko, co miał na sobie – zegarek, krawat, buty – było pochodzenia zagranicznego, niesamowicie drogie, ale nieco staromodne. Paul pamiętał też, że ten gość mówił z jakimś dziwnym akcentem, i po rosyjsku, i po angielsku, ale nie mógł sobie przypomnieć ani słowa z rozmowy.

Transakcję zawarł jednak właśnie z nim, i pamiętał, że uczcili ją ormiańskim koniakiem.

Potrafił sobie natomiast przypomnieć każde słowo innej rozmowy, która dziwnie mieszała się w jego pamięci z pierwszą – może dlatego, że i ta rozmowa toczyła się w pokoju obwieszonym ikonami. Kiedy Harding przedstawił Rossa jako człowieka, który zamierza „umyć matuszkę Rosję”, niemłody mężczyzna, jego rozmówca, zerwał się i zadeklamował donośnym głosem:

Żegnaj mi, Rosjo nieumyta, Ojczyzno panów i niewolnych, I ty, mundurów ćmo błękitna, I ty narodzie im powolny!* [*Michał Lermontow, „Żegnaj ml, Rosjo nieumyta…”, przekład Anny Kamieńskiej].

Po czym, przechadzając się po pokoju, ciągnął dalej:

– Czyż to nie wspaniałe, drodzy ziomkowie? Zawsze myśleliśmy, że aby umyć Rosję, będziemy się musieli najpierw uwolnić od naszych błękitnych mundurów. Tymczasem nasz amerykański przyjaciel proponuje, żeby zrobić na odwrót. Niewykluczone, że ma rację. Kto wie, jaki wpływ na rosyjską psychikę wywrze amerykańskie mydło? Może oczyści nasze dusze? Przecież gdy wprowadzano chrześcijaństwo, również wpędzono naszych przodków w fale Dniepru…

Człowiek ten był łudząco podobny do Karola Marksa – tyle że nosił niebieskie dżinsy, czarną skórzaną kurtkę i zielony sweter. Może zresztą był to tylko żart, intelektualna metafora, ale w umyśle Paula obie te sceny całkowicie się na siebie nałożyły, co, nie wiedzieć czemu, budziło jego niepokój. Prosta na pozór, zrozumiała transakcja przeobraziła się w duchową misję – na co zupełnie nie był przygotowany. Jednak będzie musiał porozumieć się z Moskwą i wyjaśnić całą sprawę.

Po powrocie do Chicago Ross odzyskał zdolność trawienia pokarmów stałych, znowu mógł chodzić nie dygocząc cały z bólu głowy, i wyraźnie wymawiać słowa. W Chicago stał się na jakiś czas popularny, zapraszano go na wieczory, na których bywali intelektualiści i gdzie dyskutowano o przyszłych losach ludzkości. Wystąpił nawet w lokalnej telewizji. Wkrótce jednak dał temu spokój, uświadomił sobie bowiem, że właściwie nie bardzo wie, o czym mówić – wyraźnych wspomnień miał niewiele.

Sprawy jednakże posuwały się do przodu. Firma produkująca mydło, z której przedstawicielem wcześniej prowadził rozmowy, nadal była zainteresowana transakcją. Wiceprezes powiedział mu nawet:

– Tak genialny pomysł jeszcze nikomu nie przyszedł do głowy. Pomyśleć tylko – zamiana mydła na dzieła sztuki! Jeżeli się to uda, mister Ross, uczynimy pana nie tylko bogaczem – uczynimy pana znakomitością!

Nie chcę być znakomitością, myślał Ross, ale bogactwo jest w zasięgu ręki, czyż nie? Zaciągnięcie kredytu w First Chicago National Bank też okazało się bardzo łatwe. Był to ten sam bank, który wywołał lekki skandal, udzielając Związkowi Radzieckiemu kredytu na niższy procent niż amerykańskim farmerom. Ross miał obawy, że bank, raz się sparzywszy, nie zechce więcej mieć do czynienia ze Związkiem Radzieckim – ale był w grubym błędzie.

– To wspaniale! – oświadczył mu dyrektor międzynarodowego oddziału banku. – Po prostu opatrzność nam pana zesłała.

– Jak to?

– Cóż, wie pan przecież, jak nas zmieszano z błotem z powodu tej transakcji ze Związkiem Radzieckim. Więc teraz pomożemy się wzbogacić rodakowi.

– Doskonale. Co powinienem zrobić?

– Przede wszystkim proszę mi zapewnić gwarancję od pańskiego moskiewskiego kontrahenta, że kiedy pan przywiezie mydło, on dostarczy panu określoną liczbę antykwarycznych dzieł sztuki na określoną sumę i załatwi transport tych rzeczy na Zachód. A na Zachodzie będzie pan mógł te antyki zamienić na pieniądze.

– Dobrze. Myślę, że nie będzie z tym trudności.

– A jak wyglądają te starocie? To coś oryginalnego czy te same przedmioty, które widujemy tu na wystawach?

Tego właśnie nie wiem, smętnie pomyślał Ross, a powinienem. Wiem natomiast dużo – nawet za dużo – o rosyjskich blondynkach, rudych, no i o wódce.

– Część tych antyków to coś wspaniałego. Myślę, że nie miał pan okazji oglądać niczego w tym rodzaju. Zresztą i teraz zapewne nie będzie pan miał okazji. Najprawdopodobniej sprzedam to wszystko na aukcjach w Paryżu albo w Londynie, może w Genewie. Oczywiście będzie można to zrobić także w Nowym Jorku, ale na aukcjach europejskich antyki uzyskują wyższe ceny, niż w Ameryce.

Rozdział 2

TAJEMNICZY ŁADUNEK

Szef KGB Mudrakow był tego ranka jak zwykle świeży, dziarski i dobrze ubrany. Do rozpoczęcia dnia pracy pozostało mu jeszcze kilka minut. Jak zwykle, spędził je przed lustrem, umieszczonym w gabinecie tak, żeby niezbyt rzucało się w oczy, a jeśli już, to aby nie sprawiło wrażenia czegoś wstydliwie skrywanego.

Z lustra spoglądał na niego mężczyzna w średnim wieku, z wydatnym podbródkiem, odziany w nienaganny garnitur i skromny krawat, taki, żeby nie czepiał się go nikt z kolegów w Biurze Politycznym, nawet pod wpływem zgagi.

Wrócił za biurko i rozparł się w wygodnym fotelu. Przez pozostałe pięćdziesiąt minut starał się rozluźnić mięśnie karku i szyi. Potem się wyprostował. W tej samej chwili wszedł Pawlik i zameldował, że referent do spraw personalnych czeka ze sprawozdaniem. Mudrakow skinął głową i do gabinetu wpłynęła Wala Biriukowa, którą wtajemniczeni nazywali między sobą Damą Pikową. Te rzęsy w połączeniu ze strzałkami na pończochach mogłyby każdego oderwać od roboty. Ale Mudrakow już od dawna nie interesował się kobietami i stosunki między nim a Walą układały się idealnie. Ona mówiła mu „wy” i nie próbowała przełamać dystansu, była posłuszna, rzeczowa, na oko zaś robiła wrażenie nieujeżdżonej klaczki. On mówił jej „ty” i „Waleczko”, od czasu do czasu obdarowywał ją perfumami oraz czekoladkami i miał do niej absolutne zaufanie. Po zlikwidowaniu III Zarządu KGB (kontrola Armii Radzieckiej) Wala nie miała właściwie dokąd pójść. Gdyby nie Mudrakow z jego pomysłami w kwestii doboru kadr, musiałaby zaczynać karierę prawie od początku. Oboje doskonale o rym wiedzieli, choć nigdy nie poruszali tego tematu w rozmowach.

– Towarzyszu generale, przejęto materiał z poczty dyplomatycznej USA, którego nie udało się rozszyfrować. Niejaki Ross wiezie do ZSRR nieznany ładunek pod kryptonimem „Mydło”. W Moskwie jest z tym powiązany pracownik ambasady USA Harding. Sprawdziłam obu w naszym komputerze. Informacji o Hardingu jest dziwnie mało. Wygląda na to, że prócz pracy w ambasadzie niczym się nie zajmuje. Informacja o Rossie zawiera tylko datę i miejsce urodzenia. Za to tych dat i miejsc jest cztery.

– W ten sposób Amerykanie mogą kamuflować tylko swoich superagentów. Jeżeli to oczywiście nie jest błąd w oprogramowaniu – podsumował Mudrakow.

– Też pomyślałam, towarzyszu, że tej sprawy nie wolno pozostawić w gestii urzędu celnego. W jednym z listów Ross zapytuje Hardinga w żartobliwym tonie, jak podziała „Mydło” na rosyjską mentalność.

– Mentalność?

– Nasz dział informacji sporządził wykaz wszystkich znaczeń tego słowa wraz z komentarzami.

Biriukowa położyła na biurku pękatą teczkę.

– Cholerny język! Króciutko, Walu: podstawowe znaczenie tego słowa znają wszyscy, ale jaki jest jego zakres?

– Od cech charakteru narodowego po choroby psychiczne.

– Sprowadź mi konsultanta do spraw psychologii.

– Towarzysz Kunc już czeka w poczekalni.

– Wprowadzić.

Niemłody mężczyzna z profesorską siwizną, laureat nagród państwowych, as ekspertyz psychologicznych dotyczących przestępców politycznych, przywitał się z szacunkiem, ale bez szczególnego onieśmielenia.

– Towarzyszu Kunc, co możecie mi powiedzieć o możliwościach oddziaływania na mentalność?

– Specjalne laboratorium, którego kierownictwo mi powierzono, zajmuje się tą kwestią już od dwóch lat. Ośmiotomowe sprawozdanie z przebiegu prac mogę przedstawić za miesiąc. Preliminarz wydatków na bardziej szczegółowe badania dostarczę jutro. Brakuje nam etatów, towarzyszu generale. Przydałby się instytut.

– Proszę mi przedstawić w dwóch słowach wyniki badań przeprowadzonych przez te dwa lata.

– Oddziaływanie na mentalność dzieli się na kontaktowe i bezkontaktowe. Prace nad oddziaływaniem

– kontaktowym prowadzono od dawna. W przeszłości najlepsze rezultaty osiągnęli: hiszpańska Inkwizycja, następnie… no, Niemcy, jednakże do doskonałości doprowadzili je nasi rodzimi specjaliści. Kwestia oddziaływania bezkontaktowego jest znacznie bardziej skomplikowana. Badania teoretyczne dają podstawy do przypuszczeń, że oddziaływanie bezkontaktowe może być o wiele silniejsze, a przede wszystkim – długotrwałe.

– Wyjaśnijcie to szczegółowo.

– Najlepiej zbadaną metodą jest hipnoza. Następnie parapsychologia. Niektórzy ludzie (jest ich bardzo niewielu) potrafią za pomocą sugestii wpajać innym, co tylko zechcą i kontrolować ich zachowanie. Nie wyklucza się możliwości stworzenia aparatury wzmacniającej takie zdolności. Za jej pomocą zwyczajny człowiek mógłby podporządkować sobie duże grupy osób. Na skonstruowanie takiej aparatury potrzebowalibyśmy dodatkowych funduszy i zwiększonej liczby etatów. Jestem pewien, że w ciągu pięciu-sześciu lat osiągnęlibyśmy pożądany rezultat.

– I jak by to wyglądało?

– Byłoby to coś w rodzaju hełmu, połączonego z systemem zasilania. Człowiek nakłada to na głowę i nakazuje innym, co uzna za stosowne. Ci zaś pod wpływem wzmocnionego biopola wykonują polecenia. Bardziej szczegółowo mogę to przedstawić za tydzień wraz z preliminarzem wydatków.

– Możecie iść, Kunc. Wezwiemy was za trzy dni. Żeby mi wszystko było gotowe. I – sprawa ściśle tajna.

Pozostawszy sam na sam z Walą, Mudrakow zaczął się przechadzać po gabinecie.

– Cóż, Walu, czy to wygląda na mydło? Czy jednak ci dranie Amerykańcy nas wyprzedzili?

– Kopiowanie wypada taniej niż prace konstrukcyjne, towarzyszu generale. Skoro towar sam pcha się nam w ręce…

– Nikt prócz mnie i ciebie nie ma prawa wiedzieć o tej rozmowie. Kunca, jak przyniesie sprawozdanie

– do specobróbki. Ale nie na długo, góra na dwie doby, żeby nie było szumu. Uzupełnienia do sprawozdania niech pisze własnoręcznie. A potem wypadek samochodowy. Tylko porządnie, żeby nie było śladów! Opracuj mi tymczasem raport dla Biura Politycznego. Tylko jak najzawilej. O tym, co mówił Kunc, ani słowa.

Wala odpłynęła wykonać polecenie, a Mudrakow obrócił się z fotelem i zagapił w okno na wróbelka skaczącego po gałązce. W ostatnich latach szefowie KGB zmieniali się często. Nie wszyscy szli w odstawkę z własnej woli. Poprzednik Mudrakowa zmarł na zawał serca. Zawał był tak oczywisty, że nawet nie przeprowadzono sekcji. Wiedząc o tym wszystkim, Mudrakow od dawna już rozważał, jak ująć ciężki ster władzy w swoje ręce. No bo jeżeli nie KGB, to kto wyprowadzi kraj z kryzysu?

Profesor Kunc przez całą resztę dnia był nie w sosie. Miał prawie pewność, że teraz dotacje na badania popłyną obfitym strumieniem. Jak sporządzić sprawozdanie, żeby wyglądało solidnie i obiecująco

– wiedział najlepiej w całej Akademii Nauk. Co do tego, jak się rozliczy z rezultatów badań za pięć, sześć lat, nie miał obaw. Jednak szefowie KGB w ostatnich latach zmieniali się często. I nie wszyscy szli w odstawkę z własnej woli.

Posiedzenia Biura Politycznego odbywały się ostatnimi czasy w kremlowskim bunkrze. Dla uniknięcia ekscesów. Wystrój wnętrza sali posiedzeń niczym się nie różnił od zwykłego. Były nawet udrapowane kotary, zawieszone na nieistniejących oknach. Na ścianie mozaika, przedstawiająca Lenina stojącego na samochodzie pancernym. Fotele wygodne do siedzenia, ale zbyt mało przytulne, by się w nich zdrzemnąć. Słowem, wszystko jak należy.

Słuchano sprawozdania szefa KGB. Mudrakow mówił dziś dłużej, niż zazwyczaj. Jakoś tak usypiająco.

– Na zakończenie pragnę powiedzieć, że nasi dzielni czekiści jak zwykle stoją na wysokości zadania. Oto drobny przykład ich wspaniałej pracy. Niedawno przejęliśmy prywatny list niejakiego Rossa, Amerykanina, do jego rzekomego przyjaciela Hardinga, pracownika ambasady amerykańskiej w Moskwie. Naszą uwagę zwróciło zupełnie błahe zdanie: „Jak podziała mydło na rosyjską mentalność”. Analiza wykazała, że mieliśmy rację. Jak się okazuje, Ross jest wysokiej rangi agentem CIA. Obecnie przewozi drogą morską do Odessy specjalny ładunek pod kryptonimem „Mydło”. Niebawem pracownicy KGB powitają go tam i wraz z ładunkiem dostarczą do Moskwy.

– Wszyscy wiemy, ile pracy mają organy bezpieczeństwa – odezwał się, nie wstając, minister spraw wewnętrznych Wanin. – Po co je tak obciążać? Z tą sprawą poradzi sobie urząd celny. Poślę swojego zastępcę, żeby wszystkiego dopilnował.

– Ależ po co, towarzyszu Wanin – odparł niedbale Mudrakow. – To rutynowa operacja. Moi chłopcy sami sobie poradzą.

– A co to jest mentalność? – zapytał drugi sekretarz KC KPZR. Pod nieobecność sekretarza generalnego, który był jednocześnie prezydentem państwa, pełnił jego obowiązki.

Zabrał głos stojący za jego plecami referent:

– Pozwolicie, towarzyszu, zadzwonić do konsultanta?

– Dzwoń.

Referent przeszedł w kąt gabinetu i usiadł przy telefonie. Drugi sekretarz oświadczył z namaszczeniem:

– Odłóżmy na razie kwestię, kto ma przeprowadzić wzmiankowaną operację. Wysłuchamy konsultanta, a potem podejmiemy decyzję. Na razie zaś wysłuchajmy ministra finansów.

– Sytuację finansową w kraju w ostatnim miesiącu można uznać za całkowicie zadowalającą. Pogorszenie następuje nawet wolniej, niż zakładaliśmy. Kurs rubla w stosunku do dolara w okresie sprawozdawczym obniżył się zaledwie o osiem procent. Dolar amerykański kosztuje obecnie na czarnym rynku sto dwadzieścia rubli. Co prawda z papierem są pewne problemy. Z którymi zresztą można się uporać, jeżeli zaczniemy drukować banknoty o nominałach dziesięć tysięcy rubli.

W tym momencie bezszelestnie powrócił referent i minister finansów umilkł.

– Drugi konsultant do spraw mentalności czeka przy telefonie.

– A dlaczego nie pierwszy? – Drugi sekretarz KC podniósł brew.

– Pierwszy konsultant zginął wczoraj w wypadku samochodowym, który wydarzył się w piętnaście minut po tym, jak konsultant opuścił gmach KGB, gdzie przez dwie doby udzielał konsultacji.

Drugi sekretarz dość długo celebrował milczenie. Przez ten czas Mudrakow zdążył w wyobraźni przekazać żwawego referenta do specobróbki z zaleceniem, żeby ten nie zmarł bez wyraźnego rozporządzenia. Wreszcie drugi sekretarz przemówił:

– A więc, towarzysze, powierzmy przeprowadzenie operacji „Mydło” ministrowi obrony. Kontener z ładunkiem i tego agenta niech dostarczą na nadzwyczajne posiedzenie Biura Politycznego, i wtedy razem zbadamy, o co tu chodzi. W cieplej przyjacielskiej atmosferze. Czy ktoś jest przeciw?

Nikt nie był przeciw i wszyscy przystąpili do dyskusji nad emisją banknotów o dziesięciotysięcznym nominale.

– Można wejść?

– No, wchodź.

Młodo wyglądający pułkownik dziarsko stuknął obcasami i zameldował:

– Towarzyszu generale, pułkownik Zubrow melduje się na rozkaz!

Dowódca Odeskiego Okręgu Wojskowego Gusiew obrzucił ciężkim spojrzeniem ramiona eleganckiego pułkownika.

– Umiesz tańczyć hopaka?

– Nie próbowałem.

– A gdybyś spróbował?

– Potrafię! – z przekonaniem wyrąbał pułkownik.

– Potrafię! – przedrzeźniał go generał. – Pisałeś raporty z prośbą o przeniesienie?

– Pisałem.

– Dużo?

– Dużo.

– Nie zdążył jeszcze zagrzać miejsca na stanowisku, a już napisał więcej raportów niż Wysocki piosenek. W twoim wieku, pułkowniku, powinieneś jeszcze być majorem, a ty już jesteś szefem wywiadu Odeskiego Okręgu Wojskowego. Służysz na etacie generalskim. Wkrótce będziesz generałem, dostaniesz portki z lampasami. Napisałem już wniosek. Nie możesz tu usiedzieć?

– Nie mogę, towarzyszu generale.

– Przecież nie jest ci u mnie źle. Cenię cię. Wyróżniam.

– Praca biurowa to nie dla mnie. Ciągnie mnie do akcji. Jestem przecież wywiadowcą. I całe życie pracowałem w terenie.

– A generalskie portki cię nie nęcą?

– Nęcą. Ale w działaniu, towarzyszu generale! W śmiertelnie ryzykownych akcjach. Skapcaniałem tutaj.

– Patrzcie go, rwie się do akcji! – burknął generał. – A myślisz, że ja chcę tutaj kisnąć? Jestem żołnierzem. Cały Afganistan przemierzyłem. Ale przecież ktoś musi siedzieć w sztabach! No i siedzimy. I nie piszemy raportów. A jeżeli nawet piszemy, to nie aż tyle… co poniektórzy pułkownicy. Ech, ty, pisarzu. Nie bądź taki Mendelejew. Chojrak. Pawlik Morozow. Już niedługo będziemy mieli akcje. Rozwalili kraj. Doigrali się. Napaskudzili. Ale do rzeczy. Powierzam ci, pułkowniku, odpowiedzialne zadanie rządowe. Sformujesz z żołnierzy Specnazu samodzielny batalion. Dwustu-trzystu chłopa. Wybierzesz ich sam. Uzbroisz, jak będziesz chciał. Amunicji weźmiesz, ile uznasz za stosowne, i ruszysz pełnym gazem. Zadanie: odebrać w porcie tajny ładunek szczególnego znaczenia i dostarczyć go do Moskwy. Tam będą czekać ludzie z Biura Politycznego. Na przygotowania masz trzy dni. Udzielę ci wszelkiej pomocy. Dam wszystko, o co poprosisz. Wszystkie wydziały sztabu okręgu są do twojej dyspozycji. Od szefa topografii pobierzesz wszystkie potrzebne mapy. W wydziale ósmym otrzymasz jutro przepustki z podpisami członków Politbiura. Co prawda, teraz nie na całym terytorium kraju uznają te podpisy, tak że będziesz się musiał przedzierać.

– Przedrę się.

– Jesteś spod Smoleńska, pułkowniku?

– Tak jest.

– Twoja wioska leży nad Dnieprem, niedaleko poligonu artylerii?

– Tak jest – z niejakim zdziwieniem przytaknął pułkownik.

– Więc jest tak: twoją wioskę mogą ostrzelać ogniem artyleryjskim. Przez pomyłkę. Jeżeli nie dostarczysz ładunku. I moją wioskę też. Jestem spod Kaługi, cała moja rodzina tam mieszka. Natomiast za wykonanie zadania nie obiecują nam niczego. Ale jeżeli go nie wykonasz, pułkowniku, powieszą cię na lufie armatniej. Jeśli jeszcze będziesz żył. A twoich chłopców przerobią na mydło – mamy właśnie deficyt! No i czego szczerzysz zęby?! Cieszysz się, żeś się wyrwał z gabinetu? Że idziesz do akcji?

– Tak jest.

– Bardzo?

– Bardzo.

– No to tańcuj hopaka, sukinsynu!

Gdziekolwiek pojawiał się Czyrwa Lider w swoim samochodzie, wszędzie zwracano nań uwagę. Obstępują, oglądają, dotykają. A było na co patrzeć. Samochód mocno stał na sześciu grubych terenowych kołach, po trzy z każdego boku, jedno tuż przy drugim. Czuło się siłę w króciutkim, niskim kadłubie, widziało się od razu, jak ten niezwykły wóz gna po nieprzebytych błotach i trzęsawiskach, i można było sobie wyobrazić, że to cacko potrafi także pływać: jego kadłub bardzo przypominał łódkę, krótką, szeroką, płaską łódkę na jakieś pięć osób. Każdy starał się odgadnąć nazwę tego samochodu. Ale nikomu się to nie udało. A kierowca auta, Czyrwa Lider, w wypłowiałym niebieskim berecie wojsk powietrznodesantowych, milczał wyniośle, nie odpowiadając na pytania gapiów. Samochód zaś nazywał się GAZ-166. Na uzbrojenie wojsk powietrznodesantowych i pododdziałów Specnazu został przyjęty jakieś pięć lat temu, ale zaliczono wóz do wyposażenia tajnego i mało kto go widział. Teraz jednak nastały takie czasy, że nie było już po co ukrywać takich rzeczy i sporo do niedawna tajnych typów wozów bojowych pojawiło się na ulicach miast oraz na polnych drogach. No i właśnie Czyrwa Lider siedzi za kierownicą swego GAZ-a-166, milczy, czeka. Na kogo i na co czeka, to tajemnica. A czeka na samego dowódcę, pułkownika Zubrowa, którego przywiózł do sztabu okręgu. Minuty mijają, a pułkownika nie ma. Czyrwa Lider siedzi, nie traci czasu, popatrując na kobitki. Cholernie ładne są kobitki w Odessie. Jedna w drugą, jedna w drugą. Nie dają Czyrwie Liderowi spokoju. Czyrwa siedzi dumnie, nic po sobie nie pokazuje, nie ogląda się za nimi. Broń Boże. Ale dusza żołnierzyka aż się do nich wyrywa. Niczego w życiu tak by nie chciał, jak dorwać taką, uch, dorwać! O, tam, jaka panna zasuwa…

– Nie czekaj na mnie.

Czyrwa Lider aż podskoczył – dowódca! Zupełnie nie zauważył kiedy pułkownik podszedł. Ale Zubrow nie spostrzegł roztargnienia swego kierowcy. Był zaabsorbowany czym innym.

– Nie czekaj na mnie – powtórzył. – Przejdę się, muszę pogłówkować.

– Tak jest, nie czekać! – szczeknął Czyrwa Lider. Silnik zaryczał, dmuchnął siwym dymem, GAZ-166 zakołysał się sprężyście i pognał, zadzierając drapieżny pysk, przyciągając spojrzenia przechodniów.

Pułkownik Zubrow został sam. Miał nad czym główkować.

Rozdział 3

POSKROMIENIE NIESFORNYCH (ZŁOŚNIKÓW)

Wszyscy w Odessie jak jeden mąż twierdzili, że na ulicach jest teraz niebezpiecznie. Krążyły słuchy, że patrole się rozbestwiły i strzelają do każdego, kto się nawinie, nawet w dzień. Że władze szykują się, żeby dać nogę. Że KGB na ostatek niszczy nie tylko archiwa, ale i wykańcza ludzi według list – a z tego wniosek, że siedzieć w domu też niebezpiecznie.

– Skoro na ulicy takie okropieństwa i w domu takie okropieństwa, to pojeżdżę sobie tramwajem! – filozofował kosmaty staruszek ku uciesze całego wagonu.

Zubrow miał przejechać trzy przystanki. Najlepszy sposób na koncentrację – to odprężyć się przed skokiem. Dlatego właśnie wybrał tramwaj, chociaż samochodem byłoby szybciej. W tramwaju było ciasno i wesoło. Potężnej postury dama z mocarnym biustem na każdym zakręcie waliła się na Zubrowa, powtarzając:

– Przepraszam, młody człowieku! Toż to nie motorniczy, to koszmar! Że już nie wspomnę o tym, że rozgnietli wszystkie pomidory i trzymam je, żeby na pana nie kapać.

Na przednim pomoście zastanawiano się, czy przecinkowiec cholery zniknie z zatoki, kiedy komuniści opuszczą miasto:

– Cholera ciągnie do cholery!

Z tyłu kilku wyrostków dostosowywało stare przyśpiewki do nowej sytuacji:

Na Deribasowskiej Wieczorem o szóstej Wodę wyłączyli A jednej staruszce…

Jaki los młodzi chuligani przewidywali dla „jednej staruszki”, pozostało tajemnicą.

– Śpiewacie, dzieci grzechu? Narodzie bezecny, narodzie skażony bezprawiem, plemię bandyckie, na pohybel wam! – wykrzykiwał, przepychając się na przedni pomost, zasuszony oberwaniec z błędnym wzrokiem, w dziecięcym kapelusiku.

– Misza! Przepuście Miszę! – zaczął naraz krzyczeć cały wagon.

Misza-prorok był najwybitniejszym wariatem w mieście, postacią nawet bardziej popularną, niż starucha z czarną kurą. Mówiono o nim, że jak Misza rzuci klątwę, to święty Boże nie pomoże. Kiedyś przewodniczący rady miejskiej Sinica miał nieszczęście zwrócić na siebie jego uwagę. Misza spokojnie przechodził przez jezdnię, jak zwykle ignorując sygnalizację świetlną, samochody i całą resztę. W tej właśnie chwili czarna Wołga przewodniczącego o mało Miszy nie przejechała, zakłócając jego medytację. Misza podniósł dłoń w ślad za oddalającą się Wołgą i rzucił klątwę.

Po tygodniu Sinicę zdjęto ze stanowiska i postawiono przed sądem za przekręty mieszkaniowe. Najbardziej fascynujące było zaś to, że żaden z jego następców nie utrzymał się długo na stanowisku i wszyscy trafiali do paki.

Zubrow, oczywiście, nie miał o tym pojęcia. Ale i na nim zrobił wrażenie przemarsz Miszy przez zatłoczony wagon. Prorok nie musiał nawet zwalniać kroku.

– Ziemia wasza splądrowana; miasta wasze spalone ogniem; pola wasze na waszych oczach pustoszą obcy…

W ten sposób doszedł do Zubrowa; tu się nagle zatrzymał i wycelował w pułkownika koślawy palec z pękniętym paznokciem.

– Ty! Słuchaj, bezecny! Albowiem jarzmo, skuwające go, buławę, porażającą go, pałką ciemiężcy jego – kto skruszy? W ręce twoje przekazuje Pan całe naczynie plugastwa!

Zubrow usiłował się cofnąć, nie miał jednak postury myszy, więc tylko wbił się łopatkami w sprasowany tłum za sobą. Wionęło nań czosnkiem i brudnymi łachami. Misza ruszył dalej, nie zaszczycając go już uwagą.

I Zubrow zupełnie nie rozumiał, dlaczego pasażerowie, zwarłszy szeregi po przejściu Miszy, wpatrywali się w niego, Zubrowa, dopóki nie wysiadł na swoim przystanku.

– Kapitan Dracz!

– Jestem!

– No, wejdź!

– Towarzyszu pułkowniku, kapitan Dracz melduje się…

– Siadaj – przerwał Zubrow.

Kapitan usiadł na brzeżku krzesła. Dawno, dawno temu dwaj młodziutcy podporucznicy Dracz i Zubrow przybyli do uroczego miasteczka Czerkasy, by tam rozpocząć służbę. Od tego czasu upłynęło w Dnieprze dużo wody.

Od pierwszego dnia Dracza porwała fala kariery i niosła go coraz wyżej i wyżej. Po pół roku dowodził już kompanią zwiadu dalekiego zasięgu, po roku awansowano go przedterminowo na pełnego porucznika, a rok później – również przedterminowo na kapitana. A porucznik Zubrow nadal tyrał jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Los rzucił ich w różne zakątki kraju i zetknął znowu po pięciu latach: obaj byli kapitanami. I znów los ich rozdzielił, i znów połączył. I oto siedzą naprzeciw siebie – pułkownik (na etacie generalskim) Zubrow i kapitan (wciąż jeszcze na etacie kapitańskim) Dracz. Takich kapitanów w Armii Radzieckiej nazywają – nawiązując do Juliusza Verne’a – piętnastoletnimi kapitanami. Dracz wiedział, że wkrótce jego stary druh Witia Zubrow otrzyma szlify generalskie, wiedział, że już teraz Zubrow ma generalskie uprawnienia i przywileje, toteż od dawna dzieliła ich owa niewidzialna granica, po jednej stronie której byli „dawno, dawno temu dwaj młodzi podporucznicy…”, a po drugiej – dowódca i podwładny. Dziś jednak Zubrow nie rozkazywał swemu dawnemu dowódcy kompanii, ale raczej proponował.

– Sprawa wygląda tak: polecono mi stanąć na czele specjalnego batalionu i wykonać odpowiedzialne zadanie rządowe.

Dracz milczał, aluzja odbiła się rykoszetem od jego uszu. Wobec tego Zubrow sformułował swoją propozycję dokładniej.

– Potrzebny mi w batalionie sensowny, gospodarny chłop na stanowisku kwatermistrza. Musi to być ktoś, kogo bym znał od dawna i całkowicie mu ufał. Nie znasz kogoś, kto by się nadawał na to stanowisko?

Dracz długo myślał, wreszcie wzruszył ramionami: nie, nie zna takiego kandydata. Zubrow zdawał sobie sprawę, że ani perswazje, ani obietnice nic nie dadzą. Oczywiście można wydać rozkaz… Ale sytuacja była nietypowa.

– No, dobra, kapitanie. Rozumiem. Wojsko cię nie rozpieszczało i od dawna masz go dosyć. Nie będę cię zmuszał. Możesz odejść.

Kapitan Dracz wstał, trzasnął obcasami i wyszedł.

– Stój! – krzyknął Zubrow. – Zaczekaj. Nie pożegnaliśmy się. Ty zostajesz tutaj, a mnie diabli niosą nie wiadomo dokąd. Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Uściskajmy się, Wania. O, właśnie. Tyleśmy razem przeszli. Pamiętasz, Wania, jak zdobyliśmy pałac prezydencki gołymi rękami?

– Pamiętam, towarzyszu pułkowniku.

– Ty i ja, i grupa Specnazu.

– I rzeczywiście obeszło się bez strzelaniny. Gołymi rękami.

– Tworzyliśmy razem historię, Wania, choć co prawda, ta cholera historia nie uwieczniła naszych imion.

– Zrobiliśmy swoje, nie mam żalu do historii. Może to i dobrze, że nie uwieczniła naszych imion – sprawa nie była całkiem czysta.

– Ano, nie całkiem, Wania, nie całkiem. Cóż, żegnaj, na mnie już czas.

– Znowu będziecie tworzyli historię, towarzyszu pułkowniku?

– Nie wiem, może. Mam nadzieję, że tym razem historia nie będzie taka brudna.

– Towarzyszu pułkowniku, to weźcie mnie ze sobą.

– Jako kwatermistrza?

– Jasne.

– Ręka, Wania?

– Ręka, towarzyszu pułkowniku!

– To dobrze. Teraz w specjalnym batalionie Specnazu jest nas dwóch.

– Skąd weźmiemy resztę?

– Na razie nie wiem. W Siódmej Brygadzie Specnazu służy ponad tysiąc zabijaków. Jest młode wojsko, chłopcy bez doświadczenia, ale ślepo posłuszni. Są średniacy – doświadczeni i karni, i jest rezerwa – bardzo doświadczeni i kompletnie niezdyscyplinowani.

– Weźmiemy rezerwę, towarzyszu pułkowniku.

– Ryzykowne.

– Zaryzykujemy.

REZERWA JEST PEWNA, JAK UPADEK KAPITALIZMU! – wypisała na ścianie trzynastej kompanii czyjaś zuchwała ręka. Hasło było stare i w obecnych czasach już nie tak oczywiste.

Siódma Brygada Specnazu miała w swym składzie pięć kompanii z nazwami, ale bez numerów, i dwanaście kompanii (połączonych w cztery bataliony) z numerami, ale bez nazw. W okresach zwalniania roczników do cywila, pojawiała się na jakiś czas jeszcze jedna numerowana kompania – trzynasta. Wcielano do niej z całej brygady żołnierzy i kaprali, którzy już prawie odbyli służbę, aby swym wyglądem, słownictwem i zachowaniem nie psuli ogólnego obrazu. Pod względem stanu osobowego trzynasta kompania przewyższała nawet batalion, ale jako siła bojowa równała się zeru, a nawet wartości ujemnej. Gdy tylko w brygadzie pojawiała się trzynasta kompania, utrzymanie w ryzach brygady stawało się o wiele trudniejsze. Oddziaływanie trzynastej kompanii na wszystkie pozostałe kompanie i bataliony było dokładnie takie, jak oddziaływanie czarnobylskiej elektrowni atomowej na otaczające ją środowisko. Rezerwę trzymano w trzynastej kompanii przez ostatnie dni przed rozpuszczeniem do cywila. Kiedy zaś rezerwiści rozjeżdżali się po domach, trzynasta kompania całkowicie się przeobrażała. Przyjmowała w swoje mury około trzystu poborowych i uczciwie wyciskała z nich pot, krew i łzy. I grzmiały pieśni bojowe, i dudniła ziemia pod uderzeniami okutych butów, i lśniły latryny, wyczyszczone przez kotów szczoteczkami do zębów. Rekruci strzelali po raz pierwszy z własnej broni, składali przysięgę na wierność ojczyźnie, po czym wcielano ich do pododdziałów bojowych i trzynasta kompania przestawała istnieć do chwili, gdy znów trzeba było zebrać z całej brygady tych, którym kończyła się służba, i odizolować ich od całej reszty.

Czas taki właśnie nadszedł, i trzynastą kompanię wypełniał zgiełk trzystu chłopaków, zabijających czas w oczekiwaniu na nieuniknione i teraz już bliskie zwolnienie do cywila. I wszyscy wypisywali zuchwałe hasła. Te same, które kiedyś jako młode wojsko, ścierali ze ścian po odejściu poprzednich roczników.

Przechodzenie pod oknami trzynastej kompanii jest raczej niebezpieczne. Z okien budynku wylatują puste butelki po wódce, przy czym mają zwyczaj wylatywać właśnie w tym momencie i w tym kierunku, z którego pojawia się nieostrożny przechodzień. Trzynasta kompania jest ogrodzona drutem kolczastym i strzegą jej uzbrojeni wartownicy. Tyle tylko, że drut ktoś regularnie przecina, a uzbrojony patrol pod naporem rezerwistów często odchodzi na bezpieczną odległość, przywracając rezerwie święte prawo obcowania ze światem zewnętrznym. I rozbrzmiewają świńskie przyśpiewki z koszarowych okien, i baby się sprowadza na całą noc, a nawet na cały dzień, i wychodzą nocami z trzynastej kompanii dzielni junacy ścierać się w walce wręcz z każdym, kto im się nawinie.

Nawet oficerom niezręcznie jest przechodzić pod oknami trzynastej kompanii. Zgodnie ze starą tradycją przechodzącym oficerom pokazuje się przez okno tyłek. Nie tyłek w portkach, ale goły. W dodatku nie zwyczajnie goły, jak na burżuazyjnym Zachodzie z okna przejeżdżającego samochodu; tu wystawia się tyłek z charakterystycznym, jemu tylko właściwym odgłosem. Oficer mógłby oczywiście wejść do środka, znaleźć żartownisia i przykładnie go ukarać. Ale jak go znaleźć? Ustawić w szeregu trzystu chłopa, kazać spuścić portki i szukać właśnie tego zadka, który go obraził swym wstrętnym widokiem i pogardliwym odgłosem?

Oficerowie starali się więc nie spacerować bez potrzeby pod oknami trzynastej kompanii. A jeżeli już musieli, to obchodzili przeklętą kompanię jak największym łukiem.

A w trzynastej kompanii wesoło. Tu się pije i pali podły tytoń. Tu się rżnie w karty, przegrywając swoje i cudze, tu noże latają, wbijając się we wszystko, co popadnie. Czasem nawet latają saperki. Zdarza się – że i siekiery. I pisk dziewuch, które nie wiadomo jak ominęły wysokie mury i ogrodzenia z drutu. A do grzechu cudzołóstwa trzynasta kompania ma wielką słabość.

Wśród wrzasków i śmiechu, w dymie papierosowym, na specjalnie dla niego zrobionym łóżku (na normalnym się nie mieścił) leży olbrzymie chłopisko; rzadko kiedy natura tworzy takich na podziw całej reszcie ludzkości. Nad jego łóżkiem wisi tabliczka, zdjęta ze sztabowego sejfu: NIE OBIJAĆ! W RAZIE POŻARU WYNOSIĆ W PIERWSZEJ KOLEJNOŚCI. Olbrzyma otacza tłum przyjaciół i wielbicieli. Rozbrzmiewa nad nim chór pytań: „Wiesz, Sałymon?…”„A pamiętasz Sałymon, jakeśmy wtedy w Bułgarii?…”, „A pamiętasz, jak tamtej nocy?…”

Sałymon wszystko pamięta, wszystko wie. Jego twarz, zeszpeconą szramą biegnącą przez cały policzek, rozjaśnia uśmiech.

– Sałymon, a jak nagle przyjdzie tu szef kompanii?

– Na chuju go wyniosę!

Trzynasta kompania pokłada się ze śmiechu.

– Sałymon, a jak przyjdzie dowódca brygady?

– To go tak kopnę w dupę, że jak będzie leciał przejściem, to wszystkie stołki uszami poprzewraca!

Znowu wybuch śmiechu.

– Sałymon, a jak sam Zubrow przyjdzie?

– A co mi tam Zubrow? Co to, czy ja się boję Zubrowa? Jasne, z nim trzeba postępować specjalnie. Powiem mu grzecznie: pan będzie łaskaw opuścić moją chawirę…

Już dopowiadając te słowa, Sałymon poczuł, że śmiechu w odpowiedzi nie będzie. Urwał. Nagle zapadła zupełna cisza. Sałymon odwrócił się, żeby zobaczyć, co ją spowodowało…

I natknął się na twarde spojrzenie.

Tuż obok, nie wiadomo skąd, pojawił się w przejściu między łóżkami pułkownik Zubrow, były dowódca pierwszego batalionu, w którym Sałymon rozpoczynał służbę, następnie dowódca Siódmej Brygady Specnazu, a teraz już szef wywiadu całego Odeskiego Okręgu Wojskowego…

Zubrow zawsze wszystkim imponował. Już choćby tym, że w każdej sytuacji miał lśniące oficerki. Wyglądało na to, że błoto się ich nie ima. We wszelkich okolicznościach, na najbardziej błotnistym poligonie świata, na przykład szyrokołanowskim, gdzie piechota przez wieki mięsiła glinę, niemal w niej tonąc, buty Zubrowa lśniły srebrnym blaskiem. Nikt nie znał sekretu jego butów: czy fruwał nad ziemią, czy może wszędzie zabierał ze sobą szczotkę i, gdy tylko zostawał sam, zajmował się tylko butami?

Poza tym Zubrow miał jeszcze inne zdumiewające właściwości. Na przykład diabelski uśmiech. Nikt nigdy nie widział go ponurego. Jego oślepiający uśmiech znało całe miasto, tak zresztą jak wszystkie inne miasta, do których rzucała go służba. Teraz też stał sobie, uśmiechał się ironicznie i wesoło, i zupełnie nie bał się tłuszczy, w każdej chwili gotowej się rozszaleć. I już za jego plecami niesforna rezerwa zaczynała ukradkiem wygładzać odzież, chyłkiem poprawiać0 pasy. A rozpustne dziewki, jakby pod wpływem jakiejś dziwnej mocy, pierzchły wszystkie naraz, i to tak, że trudno by je było odnaleźć.

Sałymon zachodził w głowę, skąd ten szatan w glansowanych butach miał tyle odwagi, żeby się pojawić w trzynastej kompanii. Skąd się bierze jego siła, która od razu ukróciła samowolę nagle przycichłego tłumu? Gdyby się pojawił z automatem w rękach, to jeszcze zrozumiałe, ale przyszedł bez automatu i bez ochrony. I widać właśnie brak broni i ochrony, właśnie ten beztroski uśmiech sparaliżowały wszystkich obecnych, zmuszając ich do zamilknięcia. Sałymon poleżał jeszcze chwileczkę, wstał zgarbiony i zaczął przestępować z nogi na nogę, zastanawiając się, jakby tu zatuszować swój żart. Popatrzył na swoje dłonie, na czubki butów, podrapał się po karku i zapytał:

– Mam nadzieję, towarzyszu pułkowniku, że was nie obraziłem?

– Uspokój się, Sałymon, nie obraziłeś. Obrażają się tylko ludzie słabi. Na obrażalskich lachę się kładzie i dalej jadzie. Spodziewam się, że nie zaliczasz mnie do mięczaków? Ale kładź się, kładź. Dlaczego wstałeś?

– Nie, towarzyszu pułkowniku, nie położę się. I nie jestem zadowolony z waszej odpowiedzi. Jak to wygląda: robię sobie z was jaja i nic mi za to nie będzie?

– Zupełnie nic. Co ci można zrobić? Już swoje odsłużyłeś.

Sałymon nie posiadał się z ciekawości. Nie. Zubrow nie z tych, co by puścili płazem obrazę.

– Więc mówicie, że nic mi nie będzie?

– To zależy. Jeżeli uważasz się za cywila, to choćby zaraz wypiszę ci dokumenty. Do rozkazu ministra obrony zostało jeszcze trzydzieści dni, ale ja mogę cię umieścić w szpitalu, załatwić papiery i wypuścić do domu w ciągu paru godzin. No, a jeżeli uważasz się jeszcze za żołnierza, to czeka cię okropna kara…

W koszarach zapadła absolutna cisza.

– Zbieram twardzieli do prawdziwej akcji, a ciebie nie wezmę.

Sałymon z obrazy aż przysiadł.

– Jak to nie weźmiecie? Mnie? Nie weźmiecie?

– Nie wezmę.

Sałymon dyszał ciężko, zabrakło mu słów.

– Wszystkich weźmiecie, a mnie, Sałymona, nie?

– Wszystkich wezmę, a ty zostaniesz tutaj.

– Nie macie prawa! – ryknął Sałymon, z góry wiedząc, że Zubrow ma prawo, i widząc, że wpadł, zwrócił się do przyjaciół i wielbicieli: – No, co to ma znaczyć? To bezprawie! Żadnej ochrony przed oficerską samowolą!

Nie doczekał się jednak poparcia. Koledzy mu nawet współczuli, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że Sałymon obraził pułkownika – nieważne, że nie wiedział o jego obecności – a więc musi zapłacić hańbą, która jest gorsza od śmierci.

– Towarzyszu pułkowniku – zmienił ton Sałymon – przecież pamiętacie, jakeśmy razem na granicy tureckiej…

– Pamiętam.

– I nie weźmiecie mnie?

– Nie wezmę.

– A jak bym mógł odkupić swoją winę? Jestem gotów przejść przez szpaler – niech mi dadzą dwieście wyciorów.

– Wziąłbym cię może, Sałymon, ale jaki z ciebie żołnierz? Roztyłeś się. Ręki też już nie masz takiej pewnej.

– Ja? – Ty.

– No to udowodnię.

– Udowodnij.

– Dawać mi tu saperkę!

Ktoś pognał przejściem i w te pędy położył przed Sałymonem naręcze saperek.

– Gdzie walnąć, towarzyszu pułkowniku? Zubrow omiótł wzrokiem salę kompanii. Chyba nic się nie nadaje. Wszystko porżnięte, porąbane, pocięte siekierami i saperkami.

– O, tutaj.

Rezerwiści ucichli. Odsunęli się od wskazanego celu. Nie wiedzą: Zubrow żartuje czy chce wypróbować polityczną czujność.

– Tutaj – powtórzył Zubrow, wskazując jedyny nadający się do sprawdzianu i nieuszkodzony cel – czerwoną tablicę z portretami dwunastu przywódców.

Sałymon obrócił saperkę w rękach, przymierzając się i popatrując z ukosa na Zubrowa: mówi poważnie czy żartuje? Ale Zubrow odwrócił się od niego i patrzył na czerwoną tablicę. Sałymon wzruszył ramionami, jakby chciał się usprawiedliwić i powiedzieć: cóż, jak sobie życzycie. Po czym cisnął pierwszą saperką, trafiając w portret łysego wodza.

– Doskonale – pochwalił Zubrow. – Dalej.

I Sałymon, już nie tracąc czasu, zaczął rzucać saperkami. Rzucał daleko. Nie każdy by tak potrafił. Parę razy chybił, ale zaraz poprawiał drugą saperką. Rzucił tak z piętnaście sztuk i porąbał wszystkich wodzów.

– Świetnie, świetnie. Zostało w tobie jeszcze trochę ikry. Niczego nie obiecuję. Ale zobaczę. Daję ci na próbę trzy dni. Ze wszystkich rezerwistów trzynastej kompanii sformujesz nowy batalion. Ludzi wystarczy. A braki uzupełnimy zawodowymi z kompanii sztabowej i najlepszymi chłopakami z całej brygady. Nowy batalion będzie miał nietypową organizację – dowództwo i sztab, żadnych kompanii. Ma w nim być dziewięć plutonów po dwudziestu ludzi w każdym i pododdziały zabezpieczenia: łączność, saperzy, kierowcy, remontowcy, kuchnia i tak dalej. Z rozkazu ministra obrony batalion nie otrzyma numeru, ale nazwę „Złoty”. I masz ten batalion sformować z najsilniejszych i najlepszych ludzi.

Pod spojrzeniem Zubrowa Sałymon wyprężył się i trzasnął obcasami, a za jego przykładem stanęli na baczność wszyscy bez żadnej komendy.

– Szeregowy Sałymon!

– Jestem!

– Mianuję was tymczasowo szefem batalionu Specnazu w stopniu kaprala, z podporządkowaniem całego składu osobowego szeregowych i młodszych podoficerów.

– Ku chwale ojczyzny! – wrzasnął Sałymon.

– Kapralu Sałymon! Doprowadzić batalion do stanu gotowości bojowej!

– Tak jest!

– Regulaminy jeszcze pamiętasz?

– Tak jest!

– No to zrób naszym chłopcom szkolenie, bo się nudzą.

– Kiedy mam zacząć?

– Natychmiast.

Rozdział 4

SPRAWY MOSKIEWSKIE

Alichan Ibrahimowicz Husejnow jechał opancerzonym ZIŁ-em do siebie na daczę. Pobolewała go wątroba: za dużo sobie wczoraj pozwolił. Znowu trzeba przejść na dietę, niech to szejtan porwie! Cóż to za sprawiedliwość, jeżeli porządny człowiek ma chorą wątrobę, a inny, nieporządny – zdrową, i nawet wielka nauka jest tu na razie bezsilna!

Zmusił się, żeby pomyśleć o sprawach służbowych. Że dni jego członkostwa w Biurze Politycznym są policzone – wyczuwał bezbłędnie i nawet niezbyt się tym martwił. W takich czasach być w rządzie to jedynie niepotrzebne brzemię. Tylko człowiek nadstawia kark razem z tymi osłami! Układy nie są już teraz takie, żeby to mogło przynieść jakąś korzyść.

Przypomniał sobie, jak się to wszystko zaczynało, i uśmiechnął się: mądry człowiek zawsze wyjdzie na swoje! W środkowym okresie rządów Breżniewa dla każdego było jasne: wódz kolekcjonuje samochody, taka kolekcja może się nieustannie rozrastać – toteż najlepszym prezentem dla niego jest auto. W ładnym kolorze i z elektrycznie opuszczanymi szybami. Alichan jednak, będąc wówczas szefem jednej z większych mafii, nie poszedł przetartym szlakiem. Błękitny dwudziestokaratowy brylant, osadzony w przepięknym pierścieniu – oto co wyróżniało Alichana Ibrahimowicza z tłumu przynoszących dary. Został dostrzeżony, awansowany do aparatu KC, dzięki kontaktom politycznym jego mafia osiągnęła poziom światowy i wszystkie wydatki zwróciły mu się z nawiązką. Członkiem Biura Politycznego został później, już za rządów Gorbaczowa.

Polityka i nielegalny biznes splotły się w jego życiu na wiele lat. Złote czasy wojny w Afganistanie, przyjacielskie kontakty z bojownikami o komunizm w Ameryce Środkowej, Czerwone Brygady… Z króla narkotykowego Alichan już dawno stał się cesarzem, ale rozsądnie nie ograniczał swojej działalności do samych narkotyków. Cóż, teraz przyszła pora na wyplątanie się z polityki, w każdym razie z rosyjskiej. Czego się można spodziewać od bankrutów? Głodnej oślicy się nie doi, bo mleka nie da.

Samochód zahamował płynnie i Alichan szpalerem prężących się na baczność ochroniarzy przeszedł do domu. Przede wszystkim zerwał nienawistną marynarkę i krawat, i przyodział się w przyzwoity szlafrok, taki jakie noszą normalni ludzie.

Sekretarz Ahmed już czekał w gabinecie i skłonił się z szacunkiem.

– Melduj, Ahmed.

– Partia heroiny – ta stukilogramowa – przeszła pomyślnie. Kanał działa, ambasada nie stawia przeszkód. Można zacząć przesyłać poważne ilości.

– Dobrze.

– Tu są ostatnie wyciągi bankowe.

Alichan pobieżnie przejrzał wydruki. Jego osobiste konto w Credit Swiss wciąż jeszcze nie osiągnęło stu milionów. Co prawda, gdyby przelać wszystko z innych banków, to może dociągnęłoby się do pożądanej kwoty… Alichan był jednak mądrym człowiekiem, a nie zapalczywym chłopaczkiem. Umiał czekać.

– Mów dalej.

– Nasz afgański dostawca Mahmud-Chan prosi o dodatkową zapłatę. W czasie ostatniej przeprawy przez granicę stracił trzech ludzi.

– Prosi uprzejmie czy jest natrętny?

– Uprzejmie, Alichanie Ibrahimowiczu. Zwraca się jak do starszego.

– Co chce dostać, poza tym co zawsze?

– Blondynkę. Ale nie dwudziestoletnią staruchę, tylko dziewczynę.

– Przekaż tę sprawę Karimowi. On wie. Przypomnij mu tylko, żeby ją zaprowadził do ginekologa, bo poprzednim razem głupio wyszło. Za cztery dni leci do Pakistanu nasza delegacja związków zawodowych. Oni ją dostarczą. Mów dalej.

– Rodzina Saida Umarowa proponuje zawieszenie broni.

– To dobra nowina. Nareszcie w tym rodzie szaleńców znaleźli się mądrzy ludzie. Przerwać na razie działania wojenne przeciwko nim. Przekaż Saidowi w naszym imieniu, że jego ojciec był przyjacielem mojego ojca, a on jest dla mnie jak młodszy brat. Mów dalej.

– To już wszystko, Alichanie Ibrahimowiczu.

– Dobrze. A teraz słuchaj. Z Odessy do Moskwy wyruszy wkrótce pociąg z ładunkiem pod kryptonimem „Mydło”. Dowiedz się od naszych ludzi w Odessie, kiedy i jak. Pociąg będzie konwojowało wojsko. Prócz kontenera z ładunkiem będą wieźli jeszcze Amerykanina. Nazywa się Ross. Interesuje mnie i ładunek, i Ross. Zorganizuj porwanie. Tu, w Moskwie, ze sprawą jest powiązany pewien dyplomata nazwiskiem Harding. Niech się nim zajmie ktoś z naszych ludzi. Żeby wszystko wyśpiewał. Tylko nie zróbcie mu krzywdy. Nie chcę sobie psuć stosunków z Amerykanami. Jeżeli masz jakieś pytania, zadaj je od razu.

– Alichanie Ibrahimowiczu, przejęcia ładunku można dokonać tylko pod Wołgogradem. Skoro to jest pociąg wojskowy – będą potrzebne śmigłowce i tak dalej. Ale z Odessy do Moskwy pociąg może jechać także inną trasą.

– To zróbcie tak, żeby nie pojechał inną. Co to jest kolej? Czytasz gazety? Kolej to arteria kraju. Łatwo ją przeciąć. Do tego nie potrzeba śmigłowców. Jasne?

– Jasne, Alichanie Ibrahimowiczu!

– Mądry z ciebie chłopiec.

Resztę wieczoru Alichan spędził w swoim haremie. Fatima, wesołe dziecko, tak go rozruszała, że zapomniał o przeklętej wątrobie.

Sańka, jak zawsze, budził się powoli po drugiej filiżance kawy. Trzymał ją delikatnie jak kanarka i krzywił się, słysząc dźwięki porannej muzyki, którą Krewniak puścił dzisiaj zbyt głośno. Siedząc w przytulnym starym fotelu, Sańka popatrywał jak Krewniak ćwiczy hantlami; wreszcie senność minęła i Sańka odzyskał swój zwykły refleks.

Nie śpieszył się jednak i rozpoczął rozmowę dopiero wtedy, gdy Krewniak zrobił szpagat i jął ćwiczyć skłony, trykając brodą w podłogę.

– Krewniak, mój chłopcze, zdaje mi się, że o czymś myślisz. A rano to szkodliwe dla zdrowia.

– Coś ty, wujku Sania, ja przecież nic nie mówię! – wybuchnął Krewniak, zbierając z podłogi swoje kolana i stopy.

– Byłbym złym wujem, gdybym czekał, aż zaczniesz mówić, dzieciątko moje najmilsze. To niedobrze, kiedy chłopiec ma sekrety przed wujkiem.

– Jakie znowu sekrety, wujku Sania!

– I kiedy chłopiec się wypiera – to też nieładnie. Od tego uszy pieką. No, idź, przejrzyj się w lustrze! Aha, na toaletce leży cukierek, specjalnie dla ciebie. Przeczytaj, co jest napisane na papierku!

Krewniak rzucił się we wskazane miejsce i odczytał złamanym głosem:

– „Skończ z tym”… Zawsze robisz podpuchy, wujek! Skąd się dowiedziałeś? Przecież dopiero przedwczoraj…

– Dla was, moczymordów, może i przedwczoraj, a ja o tej melinie wiedziałem już miesiąc temu. Więc bierz swój kefir i chodź tutaj. Przejrzałem twoje myśli, jak widzisz. Poznaj teraz moje. Bądźmy naiwni i bezinteresowni jako dzieci, mój chłopcze, a nasze będzie królestwo niebieskie. Czego cię uczyli w szkole? Oto treść zadania: już przeszło rok działają w Moskwie nielegalne spółdzielnie ochroniarskie. I nawet się specjalnie nie ukrywają. Oraz tacy soliści jak ty. Zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi rośnie, na zarobki nikt się nie uskarża. I w sytuacji, kiedy wszystko się tak świetnie układa, pojawiają się faceci z inicjatywą. No i ci towarzysze chcą nie wiadomo po co zrzeszyć wszystkich ochroniarzy w jakimś związku zawodowym, noszącym nazwę popularnych cukierków. A teraz pytanie: po co? No, Krewniak, rusz głową!

Krewniak podrapał się po potężnym karku i posłusznie wytężył umysł.

– No, robota jest ciężka i niebezpieczna, to jakby to było bez organizacji? Znowu zarobki będą gwarantowane, nikt człowieka nie wyślizga.

– A więc, mój chłopcze, chodzi o pieniądze?

– No, nie tylko o pieniądze. Współpraca i w ogóle…

– Wobec tego, moje dziecię, rozpatrzymy oba te aspekty. Przerabiałeś w szóstej klasie prawo zachowania energii? Uczono cię w radzieckiej szkole, że nic nie bierze się znikąd? Forsa także! Wszystkie związki zawodowe utrzymują się z pieniędzy swoich owieczek. W takim związku potrzebni są biurokraci, kierownicy, i wszyscy chcą jeść, a pasza jest dzisiaj droga. To zaś oznacza, że statystyczna owieczka zawsze daje więcej, niż otrzymuje. No, a takie gwiazdy jak ty – o wiele więcej. Przyswajasz?

– Aha. A co to jest aspekt, wujku Sania?

– To coś takiego jak kolanka u dziewczyny: żeby dojść do sedna, możesz złapać albo za jedno, albo za drugie. I właśnie drugi aspekt nazwałeś współpracą. Jak to sobie wyobrażasz, jeżeli ty ochraniasz mnie, a twój kolega ze związku jakiegoś reketiera, co? Może ta wasza współpraca związkowa doprowadzi do tego, że w ogóle nie będzie bójek? Tylko komu wtedy będą potrzebni ochroniarze? A może dla utrzymania stałego poziomu zarobków zamierzacie spuszczać łomot nawzajem swoim klientom?

– Ależ skąd, wujku Sania, po co?

– Skoro po nic, to rusz głową: komu byłby na rękę taki związek zawodowy? Milczysz. No to słuchaj. Jest taka instytucja, nazywa się KGB. Przypomnij sobie popularne dowcipy i podziękuj Bozi, że znasz tę instytucję tylko z kawałów. Jak, twoim zdaniem, ci ludzie mają się wpisać w pierestrojkę i w ogóle w całą tę sielankę, skoro ich zadanie jest takie jak dawniej: żeby nikt nie ćwierkał bez pozwolenia? Rozmaite stowarzyszenia wyrastają jak grzyby po deszczu, wszystkich tych ludzi nie da się posadzić za kratki – więc co robić? To się rozumie samo przez się – trzeba się pchać do tych stowarzyszeń, do ich zarządów, a jeśli się nie uda – tworzyć własne, o takiej samej nazwie i o przeciwstawnych celach, albo, jeszcze lepiej, zorganizować coś własnego, wykorzystując istniejący materiał. Taki na przykład jak wasz związek zawodowy.

– A po co im to, wujku Sania?

– A po to, że oni właśnie zaczną kierować, a wy będziecie im składać sprawozdania: kto dla kogo pracuje, ile zarabia. I kogo bije po mordzie. Jako członkowie związku zawodowego będziecie im płacić składki, a jako szpicle…

– Ostrożnie ze słowami, wujku Sania!

– A potrafisz znaleźć inne określenie? Przecież wszystkich was będą mieli jak na dłoni – i przy okazji nas także! Też mi ochroniarze! Nie, Krewniak, nie niszcz moich uczuć rodzinnych, które z takim trudem wypracowałem! Nie po to stworzyłem nasze pokrewieństwo, nie po to cię zameldowałem w tym mieszkaniu i wyreklamowałem z wojska, żebyś zakablował wujka Sanię, nie wiedząc co czynisz. I pamiętaj, że choćby te jołopy w związku zarabiały nie wiadomo ile, wujek Sania da ci dwa razy więcej przez pamięć o swojej zmarłej, nigdy nieistniejącej siostrzyczce. Umówmy się, że w tym miejscu oczy wezbrały mi łzami. Jedz bułeczkę, grzeszniku!

Rozdział 5

W DROGĘ

W jaki sposób Zubrow wszedł do trzynastej kompanii, nikt nie miał pojęcia. Ale jego wyjście zauważono. Zubrow wyszedł z trzynastej kompanii i zaczęły się dziać cuda. W ślad za nim wysypało się na plac ze trzystu chłopa, ustawili się plutonami, zagrzmiała muzyka i cała rezerwa zaczęła wymachiwać rękami i nogami. I to nie byle jak, ale do taktu, rytmicznie. Plutonowi pokrzykiwali w najlepsze. Przez jakieś dwie godziny zamiast obiadu ćwiczyli musztrę, a potem każdy plutonowy ćwiczył swój pluton wedle własnych zasad: jeden – padnij-powstań, drugi – czołgać się brzuchem po asfalcie (a brzuszki rezerwy już znowu zrobiły się wrażliwe), trzeci kazał biegać w maskach przeciwgazowych. I grzmiały żołnierskie pieśni o taczance i o trzech pancernych, którzy dali odpór podstępnemu wrogowi. I łomotały żołnierskie buty. I słychać było szczęk saperek, bagnetów i kolb – tak zajadły, jakby ćwiczyli najbardziej agresywni pierwszoroczni.

Pod wieczór po brygadzie rozeszły się pogłoski, że rezerwa postanowiła się zemścić na dowództwie, stosując nowy, dotychczas nieznany sposób. Krążyły też inne wieści. Mówiono o masowej psychozie, o wpływie narkotyków, o szkodliwych skutkach wojny afgańskiej, które będą się odbijać nawet w piętnastym pokoleniu specnazowców. Wspominano o odpowiedzialnym zadaniu rządowym, o tajemniczym ładunku. Dziwki, nagle porzucone przez rezerwę, przyniosły z portu plotki o mydle. To zrodziło nową dziwaczną pogłoskę, jakoby rezerwiści po pijanemu zeżarli jakieś zagraniczne mydło, biorąc je czort wie za co. Te same dziwki wyniosły z brygady na miasto wstrząsające rewelacje o masowej psychozie wśród rezerwy, o magicznej sile nowej aparatury, sprowadzonej z zagranicy, za pomocą której to aparatury niejaki pułkownik Zubastow (vel Zubrastow) zmusza tłumy krnąbrnych ludzi, by robili to, co jemu, Zubiejewowi (vel Zachwarastujewowi) przyjdzie do głowy. Cudowna aparatura w jakiś sposób wiąże się z mydłem. Albo jest mydłem napędzana, albo po prostu zagraniczna nazwa aparatury brzmi podobnie jak rosyjskie słowo „mydło”. Plotce o tajemniczym pułkowniku, kierującym psychiką niepokornych, przeciwstawiano pogłoskę o zupełnie innym pułkowniku, skromnym i łagodnym, który jeździ tylko tramwajami i któremu sam Misza-prorok przepowiada wielką przyszłość. Dwie pogłoski współistniały pokojowo przez parę dni, po czym zlały się w jedną, obrosły bardzo wiarygodnymi szczegółami i od tej chwili stały się już faktem, który gotowe były potwierdzić tysiące świadków, utrzymujących, że widzieli wszystko na własne oczy.

A trzynasta kompania nagle przestała istnieć, przeobraziwszy się w batalion. Podwojono liczbę patroli i naprawiono ogrodzenie z drutu kolczastego, dodając nowy. I spoza tego drutu słychać było wrzaski i strzelaninę. Z górnych pięter sąsiednich budynków można było zobaczyć ćwiczenia walki wręcz, czyszczenie broni grubo po północy, pobudki przed świtem, a nawet całonocne ćwiczenia taktyczne. I żołnierze wzdychali: czekamy na to, żeby zostać rezerwą, jak raju na ziemi – czyżby i nam los szykował taki ostatni miesiąc?

Przez trzy dni i trzy noce nowy batalion robił szum na całe osiedle wojskowe i prowokował setki ludzi do stawiania przeróżnych hipotez, a potem odbył się przegląd i pułkownik wygłosił mowę. Co mówił, nikomu z postronnych nie udało się podsłuchać. Ale snuto różne domysły.

– Daję ci wagon artyleryjski – oznajmił Gusiew, robiąc ręką szeroki gest.

– Co? – nie zrozumiał Zubrow.

– Wagon artyleryjski. Oglądałeś filmy wojenne? Oglądałeś. No to przypomnij sobie: wagon artyleryjski to najważniejszy element pociągu pancernego.

– I właśnie z tych zamierzchłych czasów mam otrzymać muzealny wagon?

– Nie, nie z zamierzchłych. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, który w końcu dwudziestego stulecia ma pociągi pancerne. Koleje to główne arterie komunikacyjne Rosji. Na wypadek trzeciej wojny światowej zamierzano należycie zabezpieczyć linie kolejowe i dlatego w skład wojsk kolejowych wchodzą pociągi pancerne i pojedyncze wagony pancerne, zwane, już teraz wiesz, wagonami artyleryjskimi. W czasie pokoju wszystkie stoją w konserwacji. Czekają na swoją chwilę. No i doczekały się. Jasne, że wszystkie były skoncentrowane w centralnych rejonach kraju – stąd strumień wojsk i uzbrojenia miano skierować ku granicom. W zachodnich okręgach przygranicznych nie miały nic do roboty. W naszym Okręgu Odeskim została tylko jedna sztuka. Patrz i podziwiaj.

I Zubrow rzeczywiście podziwiał. Było co. Wagon artyleryjski to szesnastokołowy wagon o masie stu dwudziestu ton, zakuty w pancerz. Nad pierwszą grupą kół mieści się wieża czołgu T-72, nad drugą – wieża Szyłki – samobieżnego zestawu przeciwlotniczego ZSU-23-4. Sądząc z uzbrojenia, wykonano to cacko co najmniej dziesięć lat temu, ale wyglądało jak nowe, ponieważ długie lata stało w parowozowni, zakonserwowane smarem ochronnym i opatulone w brezent. Teraz brezent i smar usunięto, i wagon ukazał się swemu przyszłemu dowódcy w całej krasie.

– Wejdziemy?

– Wejdziemy, towarzyszu generale. Zapachniało świeżą farbą.

– Na samym przedzie jest wieża czołgu.

– Najzwyklejsza wieża z najzwyklejszego czołgu?

– Właśnie. Za celność nie ręczę. Ale lepiej strzelać niezbyt celnie niż wcale. Armata ma niesamowitą siłę rażenia. Nikt na Zachodzie nie montuje takich na czołgach. A ładowanie jest automatyczne: 8-9 wystrzałów na minutę. Miejsca w wagonie jest sporo, toteż zapas pocisków masz tu pięć razy większy niż w zwykłym czołgu. A druga wieża pochodzi z naszej Szyłki. Przez dwadzieścia lat Amerykanie nie mieli niczego w tym rodzaju, ma ona radar i cztery sprzężone działka, szybkostrzelność – cztery tysiące wystrzałów na minutę. To oczywiście staruszka, ale do obrony przeciwlotniczej się nada. Polecam ją też do zwalczania celów naziemnych. Teraz obejrzyjmy resztę. Tu jest twój punkt dowodzenia z aparaturą obserwacyjną i łączności wewnętrznej. Wagon artyleryjski idzie przed lokomotywą, częściowo zasłaniając maszyniście pole widzenia, toteż w twoim punkcie dowodzenia jest zainstalowany panel zdalnego sterowania. Zapoznaj się ze wszystkimi tymi przyrządami. Prócz ciebie będzie tu stale przebywać porucznik wojsk kolejowych. Do składu twojego batalionu dołączam cały pluton kolejarzy – maszynistów, mechaników, speców od naprawy mostów i torów, obsługę wież. Ich dowódca niebawem się u ciebie zamelduje i pokaże całe gospodarstwo. A tu jest twoja kabina dowodzenia. Komfort jak u dowódcy krążownika. Obok znajduje się kabina łączności. Wczoraj zamontowaliśmy dodatkowo sprzęt radiowy, w tym radiostację R-600.

– R-600? Łączność rządowa?

– Oczywiście. Wykonujesz odpowiedzialne zadanie rządowe. Będziesz utrzymywać stałą łączność ze mną, z centralnym punktem dowodzenia i z Instancją. Oczywiście, wysuwane anteny są bardzo ciężkie i można je ustawiać tylko w czasie postojów.

– A kto będzie pracował na R-600?

– Z taką radiostacją nie poradzi sobie nikt prócz eksperta z wieloletnim doświadczeniem w łączności rządowej. Oddaję ci mojego osobistego szyfranta-radiooperatora, majora Brusnikina. A oto i on we własnej osobie ze swoją aparaturą.

Z kabiny łączności spojrzała na Zubrowa wesoła umorusana gęba.

– Towarzyszu generale, proszę o pozwolenie zameldowania się nowemu dowódcy!

– Melduj się.

– Towarzyszu pułkowniku, major Brusnikin melduje się do objęcia stanowiska szefa łączności batalionu.

– Witam, majorze.

– Ku chwale ojczyzny, towarzyszu pułkowniku.

– Co teraz robicie, majorze?

– Przygotowuję aparaturę do działania w warunkach bojowych.

– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?

– W centrum nasłuchowym w Hawanie, towarzyszu pułkowniku.

– Tak, przypominam sobie. Pracujcie dalej.

– Tak jest.

Huknęła komenda i przetoczyła się po bezkresnym placu, odbiła się w oddali szczekliwym echem. Batalion zamarł bez ruchu. Ani drgnie. Tylko Zubrow wygląda jak przebierający nogami narowisty ogier. Przepełnia go radosne szaleństwo. Chlasnął się szpicrutą po cholewie i warknął krótko:

– Kapral Sałymon!

– Jestem!

– Czterdzieści kroków na wprost! Marsz!

Sałymon wyrąbał czterdzieści kroków, znieruchomiał. Czeka. Batalion też czeka, bez ruchu. Co ten Zubrow jeszcze wykombinuje? Co mu strzeli do głowy? Tylko okiem strzyże. Ogier, prawdziwy ogier.

– Zademonstruj swoją siłę, Sałymon.

– Tak jest!

Sałymon chwycił prawie trzymetrową antenę. Machnął nią lekko jak cygańskim batem. Zafalowała antena niczym wijący się wąż. Sałymon zrobił wdech-wydech. Długo się przymierzał, popatrując na zgrabną brzózkę na skraju placu.

– Sa-a-ałymon – śpiewnie przeciągnął Zubrow pierwszą część komendy i ostro zakończył: – Wal!

Sałymon zamachnął się jak dyskobol, zrobił pełne koło, ciągnąc za sobą po ziemi koniec anteny, cisnął świszczącą stalową pętlę i zarzucił ją na pień brzózki. Antena owinęła się wokół pnia, zacisnęła. I opadła. Brzózka stała przez chwilę, po czym runęła.

– Doskonale. A gdyby taką anteną przyłożyć komuś po grzbiecie? Złamałoby mu kręgosłup od pierwszego razu? – zapytał sam siebie Zubrow i z przekonaniem sam sobie odpowiedział: – Złamałoby.

I batalion w milczeniu zgodził się ze swym dowódcą.

– Kapralu Sałymon!

– Jestem!

– Mianuję was swoim ochroniarzem i adiutantem do specjalnych poruczeń z zachowaniem funkcji szefa batalionu i awansuję was do stopnia plutonowego!

– Ku chwale ojczyzny!

– Do szeregu wstąp!

– Tak jest!

– No, więc widzicie, sukinkoty. Zawsze miałem wszelkie pełnomocnictwa…

Na te słowa przez szereg przebiegła lekka falka aprobującego uśmieszku. Każdy poznał na własnej skórze pełnomocnictwa Zubrowa. I każdy pamiętał, że pułkownik swoje pełnomocnictwa wykorzystywał do ostatka, a nawet trochę je przekraczał.

– A teraz otrzymałem pełnomocnictwa nadzwyczajne. I w związku z tym zarządzam, co następuje: każdy rozkaz każdego dowódcy, od starszego szeregowego do pułkownika, należy wykonać za wszelką cenę. – Obrzucił batalion przenikliwym wzrokiem i powtórzył ciszej: – Każdy rozkaz, za wszelką cenę.

– Wymówił te słowa niemal półgłosem, ale usłyszano go nawet w ostatnich szeregach.

– Jeżeli dla wykonania rozkazu trzeba będzie poświęcić życie – poświęcimy. Bo czemu go żałować? To nie jest rozkaz, dla którego szkoda ryzykować życie. To nie jest kraj, dla którego żołnierz nie jest gotów życie poświęcić. Idziemy na śmierć. Wszyscy. Co za różnica, czy dzień wcześniej, czy dzień później? A jak zdychać, to pięknie. Zdechniemy, ale rozkaz ojczyzny wykonamy!

– Wykonamy – odpowiedział głucho batalion.

– Za niewykonanie jakiegokolwiek rozkazu przegonię pod wyciorami. Za świadome niewykonanie po stu wyciorach Sałymon jeszcze anteną przyłoży. Za niewykonanie rozkazu plutonowego – jedno uderzenie anteną. Za niewykonanie rozkazu chorążego – dziesięć uderzeń anteną. Za niewykonanie rozkazu oficera – sto anten. No, a jeśli ktoś nie wykona mojego rozkazu… – Zubrow zamyślił się na sekundę. – Temu, kto nie wykona mojego rozkazu… wybaczę. Ale radzę moje rozkazy wypełniać. Nie mnie służycie, sukinkoty, tylko naszej ojczyźnie. Śpieszmy ją ratować. Co wieziemy – ani mnie, ani wam nie wiadomo. Może to coś takiego, co uratuje nasz kraj. Jeżeli to dowieziemy, kraj będzie żyć i pracować swobodnie i radośnie. Jeśli nie dowieziemy – może się zawalić w cholerę. I będzie nami rządzić każdy, kto się nawinie. Ale nic z tego! Ładunek dostarczymy. Za wszelką cenę. Za wszelką! Otrzymałem rozkaz sformowania batalionu tylko z ochotników. Ale tu wykorzystałem po raz pierwszy swoje nadzwyczajne pełnomocnictwa: żadnych ochotników. Zawsze tak było: dowódca otrzymuje rozkaz dotyczący tego, co ma zrobić, a jak, to już jego głowa. No i mnie właśnie polecono dostarczyć ładunek, a jak to zrobić – miałem zadecydować sam. I zadecydowałem: bez ochotników. Ojczyzna upada. Trzeba ją ratować. I nie obchodzą mnie wasze chęci. Biada krajowi, którego bronią tylko ochotnicy. Bo jeżeli chętnych do tego, by umrzeć, nie znajdzie się wystarczająco wielu, to co wtedy? No więc, kogo znam, komu ufam, kogo widziałem w akcji, tego wziąłem. A teraz, jeżeli każę zginąć, zginiemy wszyscy. Są pytania?

– Nie ma!

– No to z Bogiem.

Ciocia Mania patrzyła z dezaprobatą, jak Lubka w wyzywającym szlafroczku drepcze do kuchennego kranu.

– Sumienia nie masz, dziewucho: żeby wstawać po dwunastej! A morda opuchnięta! Na co te chłopy lecą?!

– Taką już mam robotę, ciociu Maniu: zawsze na trzecią zmianę, powinnam dostawać przydział mleka za szkodliwość! – zachichotała Lubka i posłała sąsiadce soczystego całusa.

Była to ich zwyczajna sprzeczka. Pozostali sąsiedzi o tej porze byli w pracy, a emerytka ciocia Mania nudziła się bez towarzystwa. Lubce jej reprymendy nie przeszkadzały.

– Wychowuj mnie, wychowuj, ciociu Maniu! Jak mnie nawrócisz na właściwą drogę, Bóg ci wszystkie grzechy odpuści! Sama też pewnie balowałaś za młodu?

– Ty moich grzechów nie licz!

– Gdzie mi tam, dalej niż do stu nie umiem liczyć!

– Pomyślałabyś o sobie, bezwstydnico: dwadzieścia osiem lat – i ani rodziny, ani niczego! Myślisz może, że jeszcze zdążysz? Żeby mnie tak wątroba bolała, jak ty zdążysz!

Dziś przepowiednie cioci Mani brzmiały bardziej ponuro niż biblijne proroctwa, ale zaspana Lubka tego nie zauważyła i ciągnęła dalej wesoło:

– A może dam sobie zrobić dzieciaka i podrzucę ci na wychowanie: będziesz mu prawić morały od rana do wieczora!

– Tfu, tfu, łajdaczko! I przestań kręcić kranem! Nie umyłaś swojej wybitnej urody, kiedy wszyscy normalni ludzie to robią, to chodź teraz wypaćkana tuszem! Nie ma wody i nie będzie. Rzęsy sobie rozlepisz, jak deszczyk spadnie, poczekaj!

– A dlaczego, ciociu Maniu? – przestraszyła się Lubka.

Do kłopotów z wodą mieszkańcy Odessy byli przyzwyczajeni; w ciągu ostatnich paru lat puszczano ją zazwyczaj najwyżej na trzy godziny dziennie. Nocą zaś wodociągi nie działały jeszcze od czasu drugiej epidemii cholery. Ciocia Mania więc nie irytowałaby się z powodu głupstwa.

– A dlatego, że ostapieńcy zajęli Bielajewkę! Idą teraz na Odessę!

Łubka aż przysiadła.

– Wiesz na pewno, ciociu Maniu?

– A jakże! Z samego rana pół miasta z wiadrem obleciałam! A przy studni w Kanawie komuchy wartę wystawiły, nikogo nie dopuszczają.

Trudno było o gorsze nowiny. Co znaczą słowa „zajęli Bielajewkę”, Odessa wiedziała dobrze od czasu wojny. Najprostszym sposobem zdobycia miasta było odcięcie go od jedynego źródła wody.

Ciocia Mania dobrze pamiętała mały zielony kieliszek, którym dzielono ostatnie w całym mieszkaniu wiadro wody, kiedy nadeszli Niemcy. Wówczas jednak udało się przetrwać: miasto stosunkowo szybko się poddało, Niemcy, kiedy doń wkroczyli, okazali się Rumunami, a naprawdę źle zrobiło się o wiele później – kiedy wkroczyły jednostki SS i na ulicach pojawiły się szubienice.

Teraz zaś, w szerzącym się rozgardiaszu, można się było spodziewać wszystkiego. Nawet najbardziej otrzaskani pośród ulicznych smyków nie zawsze potrafili wymienić nazwy wszystkich powstańczych armii, band maruderów i partii politycznych. Co prawda, każde umorusane cudowne dziecko (a innych odeskie mamy nie wydawały na świat od czasów przedrewolucyjnych) mogło zapędzić w kozi róg najlepszego zachodniego sowietologa, ale jemu także zdarzało się pogubić.

– Komuchy, socjały, zielone socjały, monarchiści, konstytucyjni petlurowcy, sawełowcy, niebiescy bracia, czarnomorcy, autonomiści…

– Głupku, zapomniałeś o ostapieńcach! Już się nie liczy. Skucha!

Krążyły słuchy, że ostapieńcy są bezlitośni wobec napływowych, a napływowy był każdy, kto nie potrafił poprawnie wymówić ukraińskiego słowa pałanycia.* [*Kołacz].

Byli wśród nich erudyci, którzy potrafili uzasadnić pretensje Ukrainy do dowolnego terytorium, nawet do autonomii kanadyjskiej. Byli też weseli chłopcy, gotowi bezkrytycznie bronić tych roszczeń. To co, że bez cienia dowodów, kronik albo wykopalisk. Ewentualnemu oponentowi proponowali uprzejmie, by wymówił słowo-sprawdzian i, jeśli mu się to nie udawało, zapraszali z ukłonem:

– Proszu pana do hiłłaky!* [*Proszę pana na gałąź!].

Na razie stoją o pięćdziesiąt kilometrów od Odessy. Ale gdyby weszli do miasta, mogliby na najbliższej akacji powywieszać przedstawicieli wszelkich narodowości prócz Greków – a i to tylko dlatego, że o odeskich Greków zatroszczył się swego czasu osobiście towarzysz Stalin. Ciocia Mania powiedziała Lubce, że już otwarto prywatne kursy Abrama Sołomonowicza Mendelsona, który uczy wymawiać słowo pałanycia metodą intensywną, a opłatę pobiera w wodzie. Za naukę dzieci bierze dwa razy mniej, ale nie z altruizmu, tylko z szacunku dla uczciwego biznesu: młodzi przyswajają sobie wiedzę dwa razy szybciej.

Ciocia Mania słyszała, że istnieje także kurs poszerzony, gdzie oprócz słowa kluczowego przerabia się popularne przekleństwa i obelgi, które mają ostatecznie przekonać egzaminatorów o niewinności delikwenta.

– A ty się zapisałaś, ciociu Maniu?

– A na szczo meni, sim bolaczek twojemu boćkowi w peczinku, w żydiw ridnij mowy wczytysia?!* [*Żeby siedem chorób twojego ojca tknęło, po co mam się uczyć ojczystej mowy od Żydów?!] – zareplikowała ciocia Mania.

I wstrząśnięta Lubka ani wtedy, ani nigdy nie odgadła: czy obrotna baba zdążyła od rana przejść intensywny kurs, czy umie tak mówić od czasu bezgrzesznej młodości.

Tak czy owak, czas było iść do roboty, i Lubka postanowiła do zmycia wczorajszego makijażu raczej zużyć francuski lotion niż choćby sto gramów z półtora litra wody, które wydzieliła jej ciocia Mania.

– Cześć, Łubka! Ale się wymyłaś, paskudo!

– Lubasza, słyszałaś? Ostapieńcy idą! Zabalujemy z fajnymi chłopczykami!

– Lubka, zamienię dwadzieścia sztuk na dolce, po kursie południowo-zachodnim!

– Luba, kochana, padniesz: przywieźli mydło, cały transport!

Z tej kanonady powitań Lubka wyłowiła tylko nowe słowo „mydło” i zaczęła wypytywać, o co chodzi.

– Na kiego grzyba mydło, skoro wody nie ma?

– Nie bój nic, kochana, namydlisz się. Sienia Palony obiecywał, że towar poza Portofrankowską nie wyjdzie! Wyobrażasz sobie – kontenery z Ameryki, tak tam pisze: „Made in Canada”. Mój chłop przez całą noc w nadgodzinach rozładowywał, rano ledwie miał siły, żeby się napić rosołu!

W całej Kanawie aż wrzało, wszyscy omawiali sensacyjną wieść. Łubka nie kwapiła się iść do portu, obiły jej się bowiem o uszy słowa „dworzec” i „Specnaz”. Żaden śledczy nie wyłowiłby z wyszukanego odeskiego slangu związku między nadziejami Łubki na słodkie życie a trolejbusem „jedynka”, który rzeczywiście kursował tylko jeden raz na dobę.

Ale właśnie do tego trolejbusu wciskała swoją idealną figurę Łubka Tapeta, trzymając pod pachą własnej roboty torbę-banan. W torbie były: dowód tożsamości obywatelki Związku Radzieckiego, świadectwo urodzenia w mieście Odessie, paczka amerykańskich podpasek super na wypadek obfitej miesiączki, koronkowe majtki Diora, opakowanie bezpiecznych jednorazowych maszynek Gillette, orenburska chusta z koziego puchu i tomik Jesienina.

Na dworcu cuchnęło moczem, mazutem i innymi paskudztwami. Tutaj każdy pocałunek był jak ostatni. Tutaj uderzały w samo serce bezdomność i sieroctwo, i człowiek miał ochotę coś podpalić: jakiś magazyn albo komitet miejski.

W tłumie snujących się bez celu postaci Lubka dostrzegła jakieś zorganizowane działanie w pobliżu bocznicy, gdzie nie było żadnych obwieszczeń. Komenderował tam mężczyzna, przepasany czymś, co ściągało go w pasie mocniej, niż lekki pas z koalicyjką; był czarniawy, zgrabny, o zbójeckich oczach. Oczywiście Lubka ruszyła w kierunku, w którym ciągnęli wszyscy, nie poznając się nawzajem, albo zręcznie udając, że się nie znają. Łubka, wykonawszy serię zalotnych spojrzeń i podrygów pupą, ulokowała się na półce bagażowej razem z jakąś wywłoką. I zasnęła natychmiast, jeszcze zanim koła zastukały na stykach szyn.

– No jak, Zubrow, wszystko załadowałeś?

– Wszystko, towarzyszu generale.

– Wszystko sprawdziłeś?

– Tak jest.

– Szkoda, że nie mam drugiego wagonu artyleryjskiego. Musisz sobie radzić z jednym. W drodze kilka razy będziesz się musiał cofać, przeformowywać skład. Staraj się zachować taką kolejność, jak teraz: platforma balastowa z szynami, podkładami i narzędziami remontowymi, za nią wagon artyleryjski, potem lokomotywa spalinowa, za nią – cysterna z paliwem, wagon z kontenerem, wagony pasażerskie batalionu i otwarte platformy z wozami bojowymi i gazikami.

– A kogo tam jeszcze doczepiają?

– Dodatkowe obciążenie dla ciebie…

– Jakie obciążenie?

– Widzisz, Zubrow, kazano mi przy pierwszej sposobności wyekspediować do Moskwy towarzyszy partyjnych. I ty właśnie jesteś tą pierwszą sposobnością. I ostatnią.

– Litości, towarzyszu generale. Co ja pocznę z tymi darmozjadami? Czym ich żywić?

– Słuchaj, ani mnie, ani tobie nikt nie kazał dowozić ich do Moskwy. Mamy ich tylko wyprawić z Odessy. A później…

– Rozumiem, ale jak dojadę do Moskwy i każą mi napisać w raporcie całą prawdę…

– Prawdą będzie to, co napiszesz.

– A jak ja ich przewiozę przez zbuntowane tereny? Wiecie, jak tam ludzie nienawidzą komunistów? Będą z tego tylko kłopoty.

– Wręcz przeciwnie. Za przejazd przez zbuntowane terytoria zażądają od ciebie haraczu. Postawiłem ci wprawdzie w kabinie dowodzenia trzy walizy pieniędzy, tylko że nikt teraz nie chce radzieckich rubli. Na kogokolwiek byś się nadział, na anarchistów czy monarchistów, każdy chętnie wyrównałby rachunki z komunistami. Zresztą sam się zorientujesz. Mnie też nie jest na rękę ich teraz niańczyć. Ledwie wypędziłem znad Bielajewki ostapieńców – już się pchają inni. A na dodatek każą mi się jeszcze zajmować Mołdawią. Ale tym się nie przejmuj. Oto główne zadanie: z Moskwy przyszło polecenie, żeby dostarczyć nie tylko ładunek, ale i Amerykanina, który go wiezie. I choćby nie wiem co, ale jego musisz dowieźć całego i zdrowego… O, właśnie idzie. Przywitaj się grzecznie, potem ci wszystko wyjaśnię.

Poszedł krzepki uśmiechnięty facet, nieco starszy od Zubrowa, ubrany, jakby się wybierał na piknik.

– Mister Ross, to jest dowódca naszego pociągu. On właśnie dowiezie pana, tak jak się umawialiśmy, do samej Moskwy, i ładunek też pomoże dostarczyć na miejsce. Poznajcie się, panowie: pułkownik Zubrow.

Uścisk dłoni Amerykanina był sympatyczny: szczery i życzliwy.

– Na imię mi Paul – wymówił starannie.

– A mnie Wiktor. Świetnie mówi pan po rosyjsku, Paul!

– O, nie, nie. Brakuje mi praktyka. Będę rad ulepszać swój język. To jest nadzwyczajnie uprzejme, towarzysze, że tak miło zgodziliście się mi pomóc.

– Drobiazg – uśmiechnął się Gusiew. – To zwyczajna rzecz. Naszym obowiązkiem jest zacieśnianie kontaktów międzynarodowych. Poza tym wie pan przecież, jak się u nas teraz popiera prywatną inicjatywę. A pan jest wszak przyjacielem naszego kraju, Paul. Zaraz towarzysz Zubrow ulokuje pana w przedziale. Gdzie pański bagaż?

Cóż było robić? Zubrow przywołał Dracza, wziął go na bok i polecił półgłosem:

– Tego gościa – do oddzielnego przedziału, obok twojego. Ściśnij tam chłopców. I – jak z jajkiem. To Amerykanin. Uważaj, rozumie po rosyjsku. Później ci wszystko wyjaśnię, jak sam się połapię.

Kiedy Dracz zabrał zadowolonego Paula, za którym poniesiono walizy, Zubrow poprosił o szczegółowe instrukcje:

– Towarzyszu generale, jak mam go traktować w drodze?

– W tej kwestii nie mamy wytycznych. Masz go razem z ładunkiem dostarczyć całego i zdrowego, to wszystko. Sam nie mam pojęcia, co to za ptaszek. Jeżeli szpieg – wieziesz go do aresztu. Jeżeli konsultant, który wie, jak się obchodzić z tym tajnym sprzętem – to znaczy, że pracuje dla naszych. Kiedy go powitałem, z pełną pompą, a jakże, to wcisnął mi legendę, że jest biznesmenem. Wiezie kontener mydła do Moskwy według umowy z jakąś spółką. Na wszelki wypadek przyjąłem legendę za dobrą monetę i zaproponowałem mu pomoc. Wytłumaczyłem, że szybciej niż eszelon wojskowy nikt go nie dowiezie. Rżnie głupa: wszystkim się zachwyca, o wszystko wypytuje. Trzeba przyznać, że zręcznie to robi. Więc dopóki nie bryka, najlepiej udawaj, że wierzysz w te banialuki. Ale nie spuszczaj go z oka!

– Tak jest, towarzyszu generale!

Lokomotywa szarpnęła wagonami. Zubrow wskoczył do ostatniego i generał Gusiew nie zdążył ani uścisnąć mu ręki, ani życzyć szerokiej drogi.

Tak więc ruszył eszelon: z batalionem, z nieznanym ładunkiem, z tajemniczym cudzoziemcem, z partyjnymi bossami, z portowymi prostytutkami, które się doń nielegalnie zakradły, i z bezzasadnie pompatyczną nazwą „Złoty”.

Rozdział 6

NIESPOKOJNE CZASY

Tu Głos Ameryki z Waszyngtonu. Po trzydniowym pobycie w Zimbabwe, do Antananarivo, stolicy Demokratycznej Republiki Madagaskaru, przybył z wizytą państwową prezydent Gorbaczow. Dostojnego gościa witali: prezydent republiki, przewodniczący Narodowego Frontu na Rzecz Obrony Malgaskiej Rewolucji Socjalistycznej admirał Didier Ratsiraka, prezes Rady Ministrów podpułkownik Victor Ramahatra i pozostali członkowie Najwyższej Rady Rewolucyjnej. Po krótkiej paradzie, w której wzięły udział obydwa bataliony Armii Rewolucyjnej i wszystkie dwanaście MiG-ów Obrony Powietrznej Kraju, prezydent Gorbaczow wygłosił do zgromadzonych długie przemówienie, wielokrotnie przerywane oklaskami. Obecni z ogromnym entuzjazmem wysłuchali relacji radzieckiego gościa o sukcesach pierestrojki. Część oficjalną spotkania zakończył późną nocą tradycyjny taniec wojowników Betsimisaraka i uroczysty bankiet na świeżym powietrzu.”

Ostatnio Harding zupełnie nie potrafił rozróżnić informacji moskiewskiego radia i Głosu Ameryki – ogólny ton i treść były dziwnie podobne. Głos Ameryki podawał może więcej szczegółów, a Moskwa więcej muzyki. I chociaż w zakres obowiązków służbowych wchodziło słuchanie obu stacji, najczęściej poprzestawał na jednej. Szkoda mu było czasu – zbyt go ciekawiły inne rozgłośnie.

Miał już nawet swoje ulubione stacje. Na przykład w Kaliningradzie, czyli w dawnym Królewcu, okopali się „internacjonaliści-leninowcy” z całego kraju. Ci nie mówili o moskiewskim kierownictwie inaczej niż jako o „przestępczej szajce rewizjonistów i renegatów, którzy sprzedali światowej burżuazji kraj zwycięskiego socjalizmu”. Ich audycje rozpoczynały się oczywiście od Międzynarodówki, śpiewanej najwyraźniej przez grupę pułkowników w stanie spoczynku i zasłużonych emerytów, a kończyły pieśniami Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. W przerwach dyskusji politycznych nadawano zaś wiadomości polityczne i informacje o sukcesach gospodarczych Obwodu Kaliningradzkiego.

Z kolei miasto Włodzimierz znajdowało się najwyraźniej w rękach prawosławnych i prawie bez przerwy nadawało liturgię cerkiewną, modlitwy i żywoty świętych. Trudno się było jednak połapać, do jakiego odłamu Cerkwi włodzimierzanie należą, jako że nie uznawali ani władzy patriarchy Wszech Rusi, ani władzy Synodu.

Najciekawsza była oczywiście rozgłośnia 4. Armii Uderzeniowej, która już od miesięcy walczyła z basmaczami i duszmanami na bezkresnych obszarach Azji Środkowej. Dosłownie każdego dnia rozgłośnia informowała o nowych, absolutnie druzgocących zwycięstwach nad nieprzyjacielem, ale tak się dziwnie składało, że już następnego dnia oddziały armii wycofywały się na z góry upatrzone pozycje. Początkowo Harding usiłował śledzić ruchy armii i zaznaczać na mapie owe pozycje, ale wkrótce zupełnie się pogubił. Nie miał przygotowania specjalistycznego, toteż trudno mu się było połapać w arkanach sztuki wojennej. Na przykład, przez bite dwa tygodnie trwało „skuteczne natarcie szerokim frontem na przedmieściach Ałma-Aty i Frunze”, w trakcie którego „spore grupy basmaczy zostały okrążone i całkowicie zlikwidowane, a główne siły przeciwnika kontynuowały odwrót, ponosząc ciężkie starty w ludziach i sprzęcie”. Aż tu nagle podawano informację, że „zwycięska 4. Armia Uderzeniowa wycofała się szczęśliwie na przeformowanie do miasta Semi-pałatyńsk”, a było to tysiąc wiorst na północ. Harding wzdychał, drapał się po głowie. Może źle usłyszał, może ma nieaktualną mapę? Najprościej było pisać raporty, nie próbując się zorientować w tym chaosie. Willie bynajmniej nie zamierzał marnować wszystkich swoich dni i nocy na analizowanie sytuacji, która i tak się nazajutrz zmieniała.

Podpułkownik KGB Nowikow czuł się niedobrze. Zbliżało się, wyczuwał to instynktownie, ale jak tu pisać w raporcie o przeczuciach! Gdyby zaś nawet taki raport potraktowano poważnie – kogo by tym zaskoczył? Co – może by mu przysłali dywizję na odsiecz? Przecież jeszcze od czasów wojny azerskiej całe kierownictwo łagrów modliło się tylko o jedno – żeby pozostawiono chociaż takie siły jak wcześniej!

Nowikow jęknął i aż zasyczał, przypominając sobie jak ze ścisłego więzienia KGB w Sarańsku* [* Stolica Mordwińskiej ASRR w dorzeczu Wołgi] wycofano połowę nadzorców, rzekomo dlatego, że okazali się niepotrzebni. Ach, cóż to byli za chłopcy! Oczywiście, wyszkolono ich nie po to, żeby pilnowali politycznych: polityczni nawet kaleki nie umieliby zaciukać, zwłaszcza kobiety. Choć co prawda w nerwach człowiek jest zdolny do wszystkiego. Ale przecież nie z ich powodu chłopcy jak jeden mąż chodzili na kursy karate i nudną służbę na więziennych korytarzach urozmaicali sobie treningami z nunczaku!

Przecież wtedy szykowali się na najgorsze! Przecież przez całą tę idiotyczną pierestrojkę bombardowali Moskwę raportami o rosnącym mordwińskim nacjonalizmie! Dla uwiarygodnienia raportów trzeba było przy pomocy własnych wtyczek zorganizować demonstrację studentów Uniwersytetu Sarańskiego, domagających się nie wiadomo czego. Wydawałoby się, że sprawa jest jasna: Mordowia leży o osiemset kilometrów od Moskwy, a Azerbejdżan i Armenia – tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Można im było dać spokój, i tak spokój by tam nie zapanował. Wyrzynaliby się nawzajem, a później można by poeksperymentować co najwyżej z niedobitkami. Ale nic z tego: zignorowali mordwińskie zamieszki i wycofali najlepszych! Po co? Na tych stukniętych muzułmanów! A łagry to pies?! Cztery i pół miliona rozbestwionych niewolników, którzy nie dadzą się nabrać na żadną pierestrojkę!

Zaczęło się to jakieś pół roku temu. Pierwszym komunikatom towarzyszyły pełne otuchy informacje: „Do stłumienia buntu… skierowano dywizję MSW. Szczegóły operacji przekażemy w następnym komunikacie”. Ale szczegóły, w dodatku bardzo skąpe, podano tylko dwa razy. Komunikaty stawały się coraz bardziej lakoniczne i wkrótce brzmiały po prostu: „Bunt AJ-195”. I data. I już. I rób co chcesz. Ani apeli o czujność, ani instrukcji.

Takie komunikaty otrzymywał Nowikow raz na tydzień: stan łagrów w kraju. Nowikow zaczął zaznaczać zbuntowane obozy na wielkiej mapie ZSRR, wiszącej nad jego biurkiem. Czarnymi krzyżykami. Północno-wschodnia część kraju wyraźnie poczerniała, a „droga krzyżowa” przecięła góry Uralu i zaczęła się zbliżać do Mordowii.

W ciągu trzech ostatnich dni informatorzy z wszystkich dziewiętnastu łagrów ŻCh-385 donosili, że więźniowie nazywają ich w żywe oczy kapusiami. Wczoraj umilkli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: ten nie zjawił się u prowadzącego go oficera bezpieki, tamten nie wrzucił do skrzynki pocztowej kolejnego doniesienia, jeszcze inny, doprowadzony pod konwojem, prosił o przeniesienie do innej żony, a o swojej nic nie wiedział.

I dla osłów z Zarządu Głównego nie są to wystarczające oznaki buntu! Kiedy zaś Nowikowowi wyprują bebechy, podadzą o tym kolejny komunikat, a ktoś równie młody i rokujący nadzieje narysuje na mapie nowy gruby krzyżyk – od Sarańska do Potmy!

Nowikow dopiero co rozstał się z Sienią Rogiem, więźniem nie objętym ścisłym nadzorem. Już od miesiąca pobierał u Sieni lekcje więziennych zachowań i żargonu. Okazało się, że nie ma pojęcia o podstawowych sprawach. Na przykład, która gazeta -”Izwiestia” czy „Prawda” – lepiej się nadaje na skręty. I że „koń z jajami” mówi się o kobiecie, a nie o mężczyźnie, jak sądził. Nowikow był zrozpaczony a Róg brał za każdą lekcję po pięć paczek amerykańskich papierosów.

Nowikow włączył magnetofon z nagraniem lekcji i drgnął mimo woli, słysząc ochrypły baryton Sieni Roga:

– Te, inteligent! Nachapałeś się, ścierwo! Nogi ci powyrywam i zapałki wsadzę! Klawisz zasrany!

Otworzył szafę, zdjął z wieszaka znoszoną więzienną bluzę i obszarpane parciane portki. Przebrał się, spojrzał w lustro i powtórzył:

– Klawisz zasrany!

Zabrzmiało nieprzekonująco, bez wyczucia. Nagle zadzwonił telefon. Wśród trzasków i pisków Nowikow rozpoznał oszalały głos naczelnika żony czternastej z Mołocznicy:

– Mam tu bunt, przyślijcie…

Potem słychać było tylko łoskot odległego wybuchu.

Nowikow rzucił się do sejfu i zaczął wygarniać do dużej torby podróżnej paczki pieniędzy, torebki z narkotykami i pudełka nabojów. Na wierzch położył komplet igieł do tatuażu i zaciągnął suwak. Dyżurujący przy wyjściu chorąży drżącymi rękami zakładał bagnet na Kałasznikowa. Nie od razu poznał Nowikowa w więziennej bluzie, a rozpoznawszy, rozpromienił się i wykrzyknął:

– Idę z wami, towarzyszu pułkowniku, idę z wami!

– Oczywiście, że idziesz ze mną, Wanieczka. Pomóż mi z tą torbą.

Chorąży zarzucił automat na ramię i pochylił się nad postawioną na podłodze torbą.

Wyprostować się już nie zdążył. Strzał z bliska ściął mu połowę czaszki. Nowikow szybko schował pistolet do kieszeni i wyrwał torbę z rąk bezwładnego Wanieczki.

– Wszystko mózgiem obryzgał, skurwiel!

I ruszył do wyjścia.

Jakoś nikt nie zauważył przez tyle lat, że obok kwatery Jawaskiego Specoddziału KGB mieści się coś w rodzaju wiejskiej piwniczki: niskie, zwieńczone łukiem drzwi, cała reszta schowana w ziemi. Nowikow, ostrożnie uchyliwszy drzwi, sięgnął w przeciwległy kąt i, wsunąwszy dłoń w szczelinę między balami, namacał guziczek.

Bunkier był niewielki, zbudowany według typowego projektu. Jeszcze w czasach Breżniewa tajny wydział Instytutu Naukowo-Badawczego Obrony Cywilnej opracował czternaście typów bunkrów dla pracowników wyższego szczebla na wypadek wojny jądrowej. W bunkrach dla członków Biura Politycznego były baseny i łaźnie parowe. Bunkier, w którym schronił się Nowikow, był niższej kategorii: piętrowe łóżka, lodówka z zapasem żywności, prymitywna ubikacja i klitka z aparaturą tajnej łączności.

Zgodnie z instrukcją, Nowikow powinien był przede wszystkim zadzwonić do Moskwy, do centrali. Jednak od razu po znalezieniu się w bunkrze naruszył instrukcję. Pod ostrzami nożyczek posypały się na podłogę jego jasne włosy. Lustro było tylko jedno i włosy z tyłu głowy Nowikow strzygł na wyczucie. Potem wyrównał wszystko golarką. Za parę tygodni urośnie mu zarost, policzki się zapadną – i kto go odróżni od zeka?

Wystukał kod takiego samego bunkra w Obozie Permskim. Tam bunt wybuchł dziesięć dni wcześniej. Po czwartym dzwonku aparat ożył. Nowikow poznał głos swego szkolnego kolegi, pułkownika Pietina.

– Halo!

– No, halo!

– Witam, towarzyszu pułkowniku. Mówi podpułkownik Nowikow.

– Aha. Znaczy, że i ciebie zapędzili do bunkra.

– Właśnie. Chciałem się poradzić, co zameldować Moskwie.

– Pewnie chcesz prosić o odsiecz. Idiota. Dzwoń, dzwoń. Polecą ci się zameldować z raportem w Moskwie i przy okazji przypomną o odpowiedzialności za archiwa. Dotrzeć tam każą ci na autonogach, popierdując, a bronić się na własną rękę. Potem zaczną dzwonić trzy razy dziennie, będą grozić trybunałem i żądać, żebyś meldował o sytuacji. Żebyś wyszedł na zwiad, zdobył języka i czekał na rozkazy. A jak tam u ciebie? Zaczęło się?

– Dopiero co. Chyba wszędzie naraz.

– Tak samo jak u mnie.

– Co robić?

– Myśleć, ruszyć głową. Najwyższy czas. Oszczędzaj akumulatory.

Tę ostatnią radę Nowikow docenił dopiero później.

Żarówka tliła się ledwie, ledwie. Było duszno. Ile dni minęło – nie wiedział: zegarek z datownikiem od młodości uważał za pretensjonalny. Ale zarost mocno już odrósł.

Nowikow podjął decyzję. Postawił na stole zestaw do tatuażu. Ech, a Róg proponował, że sprowadzi mu specjalistę! Teraz wszystko by się już zagoiło. Ale on zwlekał do ostatniej chwili: chciał oszczędzić skórę. No i teraz musi się kłuć sam!

Poszperał w torbie i zdrętwiał: albumu nie było! Albumu, który podarował mu Paweł Polikarpowicz – jakby wiedział, że się kiedyś przyda! Albumu z kolekcją tatuaży i objaśnieniami, co który oznacza.

Rozpacz ścisnęła go za gardło. Zjawić się wśród knajactwa z tatuażami, niepasującymi do legendy – to jeszcze gorzej, niż w czapce milicyjnej. Co robić, o matko jedyna, co robić?

I nagle przypomniał sobie kryminalistę, który w dziesiątym roku odsiadki wziął się do polityki. Nazywał się Markow. No i ten Markow ni stąd, ni zowąd wytatuował sobie na pysku antyradzieckie hasła – i to w zonie, gdzie notowano doskonałe wyniki w pracy wychowawczo-politycznej.

Trzy razy na rozkaz Pawła Polikarpowicza zdzierano mu skórę z twarzy bez narkozy. I za każdym razem uparty Markow czekał, aż rany się zabliźnią, i znowu się tatuował. A potem z Moskwy przyszedł rozkaz: za antyradzieckie tatuaże – sąd i rozstrzelanie. Markowa jednak nie rozstrzelano. Dali mu piętnaście lat i przenieśli do zony politycznych. Zaadaptował się tam, a kiedy nadeszła głasnost’i wszystkie te tiu-tiu-tiu, zwolnili go jako mniej niebezpiecznego.

Gębę Markowa Nowikow pamiętał, tu nie potrzebował żadnego albumu. Więźniów politycznych szanowano we wszystkich łagrach. I złodziejski żargon nie był im potrzebny: wybaczano im kulturalny język.

A więc tak: zbieracz mordwińskiego folkloru, który rozrzucał w Sarańsku ulotki nawołujące do obalenia władzy radzieckiej. Trzy lata z nowego „gorbaczowowskiego” paragrafu.

Nowikow namacał ostatnią butelkę wódki, pociągnął tęgi łyk, a resztką przetarł sobie twarz. Na lewym policzku – LENIN MORDERCA, na prawym – NIEWOLNIK KPZR. Stanął przed lustrem i narysował kontur.

Rozdział 7

CZERKASY

Czerkasy! – wrzasnął obserwator, wskazując automatem pusty step.

– Czego się drzesz?

– O, tam patrzcie! – z miną Kolumba odparł obserwator. Dopiero wtedy do sceptyków dotarło: pół horyzontu przesłaniała jadowicie zielona chmura.

– Czerkasy! – radośnie podchwycili wszyscy. – Czerkasy!

– Patrz, jaka mądra jest natura – zachwycał się Dracz. – Kombinat pierdyknął przeszło miesiąc temu, a chmura, patrz, ciągle stoi, nie rozpływa się! – I radośnie przyłączył się do ogólnego wrzasku: – Czerkasy!

Nawet koła zastukotały weselej i spoza horyzontu wypłynęły szkielety wież kombinatu chemicznego, różnokolorowe dżdżownice wywróconych kominów, a wszystko oczywiście przyprószone zielonym pyłem. Potem wyłoniły się wieże strażnicze, nieodmiennie towarzyszące każdej wielkiej budowie. Ale i one pokryte są teraz pyłem i oczu podróżnego nie cieszą już zawadiackie sylwetki wartowników w szynelach.

Nie ma nikogo. Z rzadka tylko w którymś z opuszczonych domów otworzy się okno i wyjrzy nie wiadomo kto: dziecko, staruszka czy dorosły mężczyzna. W maskach przeciwgazowych trudno rozpoznać. Zubrow chciał już wydać rozkaz, żeby w eszelonie nałożono maski, ale chmura się właśnie przerzedziła. A więc minęli najbardziej niebezpieczną strefę. Pociąg przeturkotał przez opuszczony dworzec, minął parowozownię i objeżdża miasto.

Batalion czeka.

Tu trzeba przekroczyć Dniepr. Przejadą przez Dniepr pod Czerkasami – i jutro już będą w Moskwie, na Dworcu Kijowskim. Tam Zubrowa i oficerów czeka nagroda za wykonanie odpowiedzialnego zadania, żołnierzy – upragnione przejście do cywila. A Rossa… No cóż, to już postanowi zwierzchność, ale on sam myśli, że wreszcie przekaże mydło i przez parę dni po prostu będzie odpoczywał, powłóczy się po Moskwie, a potem zajmie się interesami.

A dziewczyny? Ha, wystarczy z dworca przejść przez most – i już plac Smoleński, Sadowoje Kolco, kulturalnie i bezpiecznie, żadnych ostapieńców. Możesz zabajerować obcokrajowca, żeby się z tobą chajtnął i zabrał na Zachód, możesz poderwać moskwianina, żeby ci załatwił stołeczny meldunek, a w najgorszym razie znajdziesz sobie jakieś łóżko w hotelu robotniczym… ale to już ponura perspektywa, po co o tym myśleć. Wszystko będzie wspaniale – byle tylko sforsować Dniepr.

Objechali miasto i pociąg zaczął zjeżdżać ze wzgórza. Przemknęła Sosnowka i park dębowy, już widać Dniepr. A raczej to, w co go zamieniono, stawiając zaporę. Dracz, któremu na każdy przejaw niegospodarności serce się ściskało, nie zdążył nawet życzyć nagłej choroby tym, którzy tak splugawili wielką rzekę – kiedy eszelon stanął. Dalej wszystkie tory były zapchane wagonami i lokomotywami.

Dracz natychmiast zapomniał o ekologii, Zubrow aż gwizdnął. Nawet stąd widać, że niektóre wagony się wykoleiły, lokomotywy stoją martwe. Co się stało, do jasnej cholery? Nie da się przejechać, to jasne. Zubrow patrzy na Brusnikina – ten wzrusza ramionami. Dracz też nie ma żadnego pomysłu. Diabli wiedzą, co robić w takiej sytuacji.

– Dwa GAZ-y-166, jeden z lewej strony torów, drugi z prawej – wyładować!

Leciutkie pojazdy sfrunęły w dół, niczym szalupy z krążownika.

– Utrzymywać stałą łączność! – ryknął Zubrow.

– Tak jest! – odpowiedzieli unisono dowódcy wozów. Eszelon czeka. Dwa zwinne gaziki ruszają naprzód, w kierunku mostu.

– Obie grupy zwiadowcze – do mnie! – rzucił Zubrow do mikrofonu, gryząc ołówek. – BMD* [*BMD – Bojewaja maszyna diesantnika – gąsienicowy wóz bojowy przeznaczony dla wojsk powietrznodesantowych] wyładować!

Opuszczono BMD na ziemię.

– Fiedia!

– Tak jest! – ryknął z kabiny radiowej Fiedia.

– Zastąpisz mnie!

– Rozkaz!

– Jak myślisz, Dracz, wystarczy nam jeden BMD i dwa gaziki?

– A co?

– No więc, ja pojadę główną ulicą. Prościutko do komitetu obwodowego. Z lewej strony spoko: tam jest rzeka. A ty ruszaj równoległą z prawej. Mamy dwa cele: komitet albo sztab dywizji. Tylko tam możemy uzyskać pomoc. Może odblokują przeprawę, albo może w dywizji mają most pontonowy. Wszystko jasne?

– Jasne.

– No to ruszaj. Jeżeli usłyszysz strzelaninę, chcę dostać wsparcie.

– Tak jest…

Zubrow rozpoczynał służbę właśnie w tym mieście. W tej samej 41. Dywizji Pancernej Gwardii. W batalionie zwiadu. Jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Teraz przypomniała mu się nie wiadomo czemu rzeka Roś, od której, według legendy, wzięła swą nazwę Ruś. I opowieści tutejszych mieszkańców o tym, że Czerkasy są starsze niż Kijów i że klimat był tu chyba najlepszy na Ziemi, i gleba też. Chcesz – to uprawiaj zboże, chcesz, zajmuj się rybołówstwem, chcesz – poluj w dąbrowach… Ludzie chcieli i zabrali się do pracy, i z tego raju wzięła swój początek cała Ruś.

Jedzie gazik niekończącą się, prostą jak drut drogą, wzbija kurz. Zielonkawy. Niegdyś wesołe miasto wygląda jak wymarłe i Zubrow zaczyna mieć wątpliwości co do swej decyzji. Są tu tylko on i kierowca Czyrwa Lider, nikogo więcej. Choć, co prawda, sąsiednią ulicą jedzie jeszcze jeden gazik i BMD. Są tam i Dracz, i Sałymon, i jeszcze trzech czy czterech niezawodnych chłopaków.

Obok przesuwają się puste domki. Zabudowa zrobiła się gęstsza. Budynki wyższe. Minęli pocztę i otworzył się przed nimi widok na główny miejski płac. Oto granitowy Lenin z odtłuczoną głową, biały budynek komitetu i nareszcie ludzie. A właściwie nie ludzie, tylko rycząca tłuszcza. Huk i łoskot. Szturm, bardziej zaciekły niż atak na Pałac Zimowy. Z okien komitetu wydobywa się dym, słychać strzelaninę. Tłum rozszarpuje komunistów na strzępy. Niedobrze. Komuniści zasłużyli wprawdzie po stokroć na karę śmierci – ale po cóż im wyrywać nogi i inne części ciała, skoro można ich po prostu humanitarnie powywieszać na latarniach?

Zubrow ryknął głośno, ale go nie usłyszano. Tłum ogarnęło szaleństwo. Twarze szare, nawet trochę zielonkawe, nie daj Boże, żeby się coś takiego przyśniło! Nie sposób się przedrzeć do środka, w ten ludzki wir, gdzie jest najciekawiej, gdzie dokonuje się historia, na razie przez nikogo niepowstrzymana.

Zubrow zaklął siarczyście i szarpnął drzwiczki. Czyrwa Lider z tych przekleństw wyłowił tylko polecenie, że ma czekać na powrót dowódcy. Gazikiem w żaden sposób nie wdarłby się w środek tłuszczy.

Zubrow rozpycha tłoczących się ludzi, sam też zbiera szturchańce. Im większy ścisk, tym gorzej. Rozdzierają partyjnych działaczy. Rozbijają im czaszki o asfalt. Dookoła bryzgi mózgu i krwawe strzępy. A z budynku komitetu wywlekają wciąż nowych: jednych pod ręce, innych za nogi. Ci ostatni cierpią krócej: schody są wysokie, zdążą rozbić głowy, zanim dotrą na miejsce głównej kaźni.

– Ach, ty skurwielu! Dziecko mi umarło przez ten wasz kombinat!

– Kto moich synów powsadzał do łagrów, ty draniu?!

– Całymi latami wysiadywałem pod twoim gabinetem, prosiłem o mieszkanie, a tyś na mnie nawet nie spojrzał! To teraz spójrz, ścierwo, ostatni raz!

– A przez ciebie, gnoju, ile skrobanek musiały dziewczyny z bursy robić? Kto wydał zarządzenie, żeby kobiet z dziećmi nie przyjmować?! Dajcie mi go, ludzie, niech go dostanę w swoje ręce! Za moją nienarodzoną córeczkę!

Przywlekli dziewczynkę w szkolnym mundurku. I już się ku niej wyciągają chciwe ręce. Zdzierają z niej wszystko. Rączyny szczuplutkie, usta już okrwawione, szyjka wygięta do tyłu…

Zubrow nie wytrzymał. Rzucił się w tym kierunku, roztrącając ludzi – i widzi, że dziewczynkę już przyciskają do ziemi, ściągają jej z pupy ostatni strzępek odzieży. Każdy chce się ponaigrawać. Co kogo obchodzi – czy jest winna, czy nie? Przecież ich dzieci, zatrute chemią, też w niczym nie zawiniły!

Zubrow chwycił dziewczynkę za rękę, ale za drugą odciąga ją od niego tłum, i w mordę Zubrowa, i w mordę…

– Do kolejki! W kolejce stań, zarazo! Obwiesił się gwiazdkami, patrzcie go, oficer, a nie chce stać w kolejce!

Zubrow zainkasował cios kolbą po głowie, drugi cios w zęby. Ma co prawda na plecach automat, a za pasem pistolet, ale nie zdoła ich wyciągnąć w takim ścisku, zjedna ręką zajętą – trzyma dziewczynkę. Zresztą i tak nie mógłby strzelać w tym tłumie: rozszarpaliby go. Tutaj każdy też ma automat na ramieniu. Zubrow przycisnął do siebie dziewczynkę – może już nieżywą – i nagle zrozumiał, że nadszedł jego koniec. Nie ma już ani komitetu, ani sztabu dywizji, ani samej dywizji. Nikt mu nie pomoże. A Czyrwa Lider został daleko, aż na tamtym rogu. Nie widać go, a i on nie widzi Zubrowa. I nie można dać sygnału.

Zajechał komuś pięścią między oczy, kopnął kogoś w krocze, sam dostał w szczękę – i zrozumiał: to koniec. Szkoda, że nie ma Sałymona z saperką, szkoda, że Dracza gdzieś tam nosi. I życia szkoda – ale z drugiej strony – zakończy się ono jak należy, jak przystało oficerowi!

Dracz gna sąsiednią ulicą, pierś do przodu, nosem rozcina powietrze. BMD ryczy. Małe to, ale silne. Bojowego obrazu dopełnia gazik. Łoskocze minikolumna po pustych ulicach. A ileż tu wszelkiego dobra! Z każdego sadu gałęzie drzew morelowych zwieszają się na ulicę, owoce już dojrzały. Szkoda tylko, że wszystko pokrywa warstwa trującej zieleni! Tymi morelami i gruszkami można karmić tylko wrogów ludu. A jakże chłop ma minąć obojętnie całe to bogactwo, niczego nie zabierając? Kartofli po warzywnikach też zatrzęsienie i kukurydza już dojrzała. Ech, ugotowałby człek z dziesięć kolb i zapił gorzałką. Tyle wszędzie tego dobra… Jakaż to bogata ziemia! I wszystko skażone!

– Kierowca! Stój, kurde!

– Co się stało?

– Pociągnij nosem! No? Czym pachnie?

– Tytoniem.

– No właśnie, tytoniem! Już od trzech przecznic tak pachnie! Co to może oznaczać? Plutonowy Szabla?

– To może oznaczać, że tytoń jest pachnący!

– Plutonowy Sałymon?

– To oznacza, że w tym mieście nie tylko lubią wypić, ale i popalić!

– Szeregowy Żmija! Test dla zwiadowcy na inteligencję: co to może oznaczać?

– Tylko to, towarzyszu kapitanie, że jest tu pod dostatkiem papierosów!

– Słusznie, diabelskie nasienie! Tu są zakłady tytoniowe! Widziałeś napis na paczkach papierosów „Prima” – „Zakłady Tytoniowe Czerkasy”? No, to w prawo zwrot! Sałymon za mną! Żmija – utrzymuj łączność, nie przegap sygnału Zubrowa! Szabla! Odbieraj skrzynki!

– Że też takiej fabryki nikt jeszcze nie ograbił?

– Ależ ograbili, tak jak wszystko inne! A cały Związek Radziecki – pomyśl: trzeba było siedemdziesięciu lat, żeby wszystko rozkraść! Nieś, Sałymon!

– Towarzyszu kapitanie, ale skrzynki są całe w tym zielonym paskudztwie!

– To wyciągaj ze spodu! Pył osiada tylko na wierzchu! Pod spodem są czyściutkie, a poza tym hermetycznie opakowane!

– Dziwne, że jeszcze nie ma sygnału od dowódcy…

– Ładuj, ładuj! Skoro sygnału nie ma – to znaczy, że u niego wszystko w porządku. Mamy i łączność radiową, i pułkownik może wystrzelić niebieską racę, i huknąć z automatu. Skoro jest cicho, to ładuj, ładuj! Dowódca nam za to podziękuje!

– Nie, towarzyszu kapitanie, wy tu ładujcie, a ja sprawdzę co u dowódcy.

– Stój, Sałymon, masz słuchać moich rozkazów! Ale Sałymon już wskoczył do gazika, spychając

Żmiję na miejsce kierowcy. Pogroził mu potężną pięścią, tak że Żmija od razu przestał mieć wątpliwości, czyje rozkazy wypełniać: kapitana czy plutonowego. GAZ-166 ryknął silnikiem i zniknął za zakrętem w kłębach spalin.

Sałymon gna ulicą i czuje w głębi duszy, że dzieje się coś złego. Trafiają się pojedynczy przechodnie, ale jacyś rozgorączkowani, każdy ma w oczach iskrę szaleństwa. I Sałymon już czuje, że Zubrow jest nie gdzie indziej, tylko w samym środku bijatyki.

– Rozejść się, no! – Sałymon rozgarnia tłum na prawo i na lewo. Prze naprzód jak arktyczny lodołamacz. Saperką kręci nad głową, niby wirnikiem helikoptera. Jest dowódca! Jest!!

– Rozejść się, bo zatłukę! – I Sałymon tłucze. Złapał Zubrowa i wywleka go z tłumu. A Żubrów ciągnie za sobą jakąś dziewuchę.

– Towarzyszu pułkowniku, zostawcie ją!

Ale pułkownik nie reaguje. Jakby mu rozum odebrało.

Cóż było robić, Sałymon wyciągnął z tłumu oboje. Oto Żmija z samochodem, a tam Czyrwa Lider z drugim. – Skaczemy do najbliższego! – Sałymon z Zubrowem skoczyli do gazika, wciągnęli dziewczynę. Żmija natychmiast przycisnął do dechy. Teraz można nawet strzelić. Sałymon posyła długą serię w kierunku zbiegowiska. Oczywiście nie po głowach, ale trochę wyżej. Szkoda ludzi ranić: bądź co bądź zajęci są słuszną sprawą, szturmują komitet. Oczywiście trochę przeginają – ale przecież tyle lat cierpieli! Ech, w innych układach Sałymon sam z przyjemnością wziąłby w tym udział. Kto mamę i tatę mu wykończył, kto w domu dziecka wymawiał mu każdy kęs?

Ale z drugiej strony nie można się przecież odgrywać na dzieciach! Sałymon spojrzał na dziewuchę, którą Zubrow wciąż jeszcze trzymał za ramię – ależ to nie dziewucha! Jak kocię trzymane za skórkę zwisa na rękach dowódcy dzieciak płci żeńskiej. Żeby się stała dziewczyną, musi minąć jeszcze ze trzy lata. Sałymon zdjął kurtkę i owinął nią dzieciaka jak pieluchą: żeby nie siedziała goła przy chłopach.

– Sałymon! – odezwał się wreszcie Zubrow.

– Słucham, towarzyszu pułkowniku!

– Dawaj łączność.

– Jest łączność.

– Brusnikin, Brusnikin! Słyszysz, tu Zubrow!

– Słyszę!

– Wyślij nam naprzeciw parę plutonów!

– Tak jest!

– Połącz się z Draczem, opierdol go w moim imieniu i niech osłania mi tyły. Ma, łobuz, pancerz i siłę ogniową.

– Tak jest.

– Co tam u ciebie?

– Bronimy się, towarzyszu pułkowniku.

– Tego jeszcze brakowało! Przed kim?

– A pchają się tu jacyś; widocznie spodobał im się nasz pociąg.

W oddali kilka razy wystrzeliła armata czołgowa, jakby na dowód, że toczy się tam poważny bój.

– Brusnikin!

– Jestem!

– Nie stój w miejscu! Manewruj! Utrudniaj im celowanie.

– Zrozumiałem.

– Nie odjeżdżaj za daleko i trzymaj w pogotowiu lekarza.

– Nie mamy lekarza, towarzyszu pułkowniku. Dostał serię na wylot. Trzy otwory wlotowe – trzy wylotowe. Odbiór.

Ale nie było czasu na dalszą rozmowę: z wyciem i gwizdem gnały za nimi taczanki, rowery, stare motocykle i nawet sędziwy transporter opancerzony BTR-152.

– Żmija, gaz do dechy!

Żmija dodał gazu. Ale i tak już wiedzieli, że udało im się uciec. Sałymon, nie posiadając się z radości, zapytał:

– A czemu pan taki blady, towarzyszu pułkowniku?

– Popatrz lepiej na siebie!

Eszelon ruszył do tyłu natychmiast, jak tylko przyjechały wszystkie trzy pojazdy. Było jasne, że w tym miejscu nie uda się przedrzeć, trzeba jechać przez Rostów. Ładunek był nieuszkodzony. Amerykanin też. Wedle relacji Brusnikina trzymał się doskonale: nie wpadł w panikę i nie pętał się pod nogami. Tylne wagony nie ucierpiały wcale: przeciwnik atakował z przodu. Zabitych i rannych liczono już w czasie jazdy.

Ciężkiemu eszelonowi trudno jest jechać tyłem. Znów na horyzoncie ukazują się, jeszcze niedawno buchające smrodliwym dymem, a teraz martwe kominy kombinatu. Przepływają spokojnie budynki fabryczne, rachityczne drzewka, chruszczowowskie czteropiętrowe bloki i znów zabudowania fabryczne. Kawałek urwanej liny zgrzyta na wietrze o metalowy bok zardzewiałego zbiornika. Wiatr pędzi po stepie słupy pyłu. Kopeć, dym, smród, beznadzieja.

– Mówi Pierwszy. Do wszystkich dowódców pododdziałów. Sprawdzić wagony. Zameldować o stratach. Pluton kolejowy?…

– Lokomotywa i cysterna w porządku. Na pancerzu tylko wgniecenia. Zużycie amunicji – sześć pocisków 125 mm i osiemset dziewięćdziesiąt pięć 23 mm z Szyłki. Jeden zabity – dowódca pierwszej wieży. Trzech rannych: celowniczy pierwszej wieży i dwóch kolejarzy.

– Że kolejarze, to zrozumiałe. Ale w jaki sposób dostali ci w wieży?

– Wychylili się z włazów, żeby popatrzeć na efekty swojej roboty.

– Sałymon!

– Jestem!

– Wybierzesz z plutonu dziewiątego paru sensownych chłopaków do pierwszej wieży. Niech ćwiczą dzień i noc. Żeby się nauczyli!

– Tak jest.

– Pluton saperów?

– Strat nie ma.

– Pluton łączności?

– Kilka pogiętych anten. Naprawiamy.

– Pluton transportowy?

– Trzech zabitych, siedmiu rannych. Oba BMD i dziewięć GAZ-ów-166 w porządku. BMD ładowano z trudem. Wszystkie straty w ludziach ponieśliśmy przy załadunku. Jeden GAZ-166 silnie uszkodzony, pozostawiliśmy na nasypie. Nie było sensu ani czasu go załadowywać.

– Słusznie. Oddział zabezpieczenia?

– Zabity lekarz i trzech sanitariuszy. Próbowali ratować kolejarzy, ale w tych stronach nie respektuje się opasek z czerwonym krzyżem.

– Plutony bojowe? Pierwszy? Drugi? Trzeci?… Dziewiąty?

– Strat nie ma. Nie ma. Nie ma. Nie ma…

– Batalion! Mieliśmy dziś sporo szczęścia. W tym parowie starczyło rzucić na tory za pociągiem jedną wiązkę granatów, a potem cały batalion spalić miotaczami ognia. Udało nam się. Wszyscy spisali się dobrze. Dowódcy pododdziałów przedstawią do wieczora listy tych, którzy się wyróżnili. Ja widziałem w walce tylko kilku ludzi. Tych, których należy ukarać, ukarzę. Nagradzam plutonowego Sałymona. Plutonowy Sałymon!

– Jestem! – szczeknął głośnik

– Za inicjatywę i odwagę, za uratowanie życia dowódcy wyrażam wdzięczność i nadaję wam stopień sierżanta!

– Ku chwale ojczyzny!

– Przez tyle lat służby żadnego awansu, a teraz w ciągu tygodnia od razu trzy. Ej, Sałymon, jeszcze zostaniesz generałem!

– Ku chwale ojczyzny!

– Batalion! Przed dworcem się zatrzymamy. Plutony z numerami parzystymi osłaniają prawą stronę eszelonu. Plutony z nieparzystymi – lewą. Rozczepić eszelon. Lokomotywę przetoczyć na tył. Wagon artyleryjski – na obrotnicę i ustawić przed lokomotywą. Potem całkowicie przeformować skład: platformy z BMD i gazikami mają znaleźć się na samym końcu. Obydwa BMD obłożyć workami z piaskiem; będziemy się starać w miarę możności nie ruszać ich z platform: użyjemy ich jako stałych punktów ogniowych. Są pytania?

– Nie ma.

– Zbliżamy się do stacji. Batalion – gotowość bojowa!

Dracz ma mnóstwo roboty. I ó tym pamiętać, i to zrobić, i tamtego dopilnować, i owego nie przegapić. Biega po wagonach, krzyczy, wymyśla, beszta, podpowiada. Ale w każdej spokojniejszej chwili przypomina sobie, że nie został jeszcze ukarany.

Dobrze jest służyć pod głupim przełożonym, takim, który nie zna się na psychologii. Zawinisz – i głupi dowódca zaraz reaguje. Dostajesz po uszach i od razu ci lżej. A kiedy jeszcze głupi dowódca zaczyna wrzeszczeć, to można i odszczeknąć. Ale jak człowiek trafi pod komendę takiego Zubrowa – to męka. Dracz już parę razy stawał na drodze dowódcy, chciałby się jak najszybciej dowiedzieć, jak go Zubrow ukarze – żeby się nie dręczyć niepewnością. Ale Zubrow zna się co nieco na psychologii. Nie wymierza kary i już nie krzyczy. Przechodzi obok, jakby nie dostrzegał, ten więc musi odskakiwać, pozostawać w cieniu.

Dracz długo się tak męczył, wreszcie nie wytrzymał i zastukał do drzwi dowódcy.

– Można wejść, towarzyszu pułkowniku?

– No, wejdź.

Dracz przestępuje w progu z nogi na nogę, nie wie, jak zacząć, ale Zubrow też milczy.

– Ukarzcie mnie, towarzyszu pułkowniku…

– Za co?

– Poniosło mnie w tej cholernej fabryce…

– Jak mam cię ukarać?

– Rozstrzelajcie mnie, towarzyszu pułkowniku – mówi Dracz i myśli: co za przebiegły lis! Każe mi samemu wybierać karę, a łagodnej wybrać nie wypada…

– No dobra, Wania, chytrus z ciebie, widzę, że nie uda mi się ciebie przechytrzyć. Gdybyś poprosił o naganę, to bym cię rozstrzelał. A skoro prosisz o rozstrzelanie, to nie wypada mi cię nawet objechać. Wsadzić cię do aresztu nie ma gdzie. Trzymać w przedziale w areszcie domowym też mi nie na rękę, bo kto cię zastąpi na twoim stanowisku? Zrobimy więc tak: warto, żebyś zrzucił parę kilo, widzę, że dziewczyny na ciebie zerkają. Zatem dla twojego własnego dobra wymierzam ci karę trzech dni leczniczej głodówki.

– Tak jest, dziesięć dni leczniczej głodówki! Proszę pozwolić się odmeldować.

– Możesz odejść!

Rozdział 8

SZARA CODZIENNOŚĆ

Wczesny poranek. Świeży. Słońce jeszcze nie wzeszło. Rosa na trawie, i cały eszelon pokryty rosą, i tory.

Zupełnie jakby nie było niedawnej bitwy, jakby nie lała się krew. Eszelon budzi się z uśmiechem. Jak tu się zresztą nie uśmiechać w taki poranek! O, jak ptaki świergocą! To oznacza, że zaraz wzejdzie czerwone, pyzate słońce i jeszcze pożyjemy, bracia, jeszcze pożyjemy!

– Lej, lej, nie żałuj wody!

Każdy przystanek wykorzystuje się do maksimum. Trzeba i broń oczyścić, i pozwolić się umyć ludziom, nakarmić, rozprowadzić warty. I wędrują żołnierze wzdłuż pociągu. Każdy w swoich sprawach – najpilniejszych. Już zabrzęczały menażki, już nozdrza żołnierzy węszą falę zapachów: co tam dziś Tarasycz upichcił?

– Lej, palancie, lej!

No bo co to za mycie w umywalce w wagonie! Żołnierz nie przywykł do tego, żeby wodę czerpać garścią. Wysypał się więc cały batalion do stacyjnego hydrantu, żołnierze leją na siebie wodę wiadrami, sikawkami. Tłoczno i wesoło.

– Nie lej mi w portki, świnio! Czekaj, ja ci zaraz naleję!

Wnoszą też wiadra do wagonu. Oczywiście dla wartowników, którzy nie mogą zejść z posterunku.

– Kapral Bieriozow!

– Jestem!

– Wyznaczysz ze swego plutonu w południe ludzi do służby w kuchni!

– Gąbka!

– Jestem!

– A lufę czołgu to koza ma wyczyścić?

– Wszystkie samochody, które wczoraj były w akcji – do przeglądu technicznego!

– Bizon, taka twoja mać, odebrałeś chleb dla plutonu?!

– Ej, przepuśćcie dziewczynę!

– Pomóc ci z tym wiadrem, laleczko?

– Skarbie, nie masz przypadkiem na imię Katierina?

– Z drogi, ogiery, przepuśćcie te panie, nie pora na zaloty!

– Pluton siódmy, ustawić się! Z menażkami!

– No, Tarasycz, nie żałuj! Nie żałuj, Tarasycz! Dołóż jeszcze jedną chochlę!

Tarasycz, kochany przez wszystkich za swój typowo kucharski wygląd i dobroć, uśmiecha się pod wąsem, ale nikogo nie rozpieszcza dolewkami. Do podstawionej menażki wrzuca chochlę kaszy i spływaj. Następny, taki owaki! Nie rób zatoru!

– Skąpisz coś dzisiaj, Tarasycz! Nie walisz do pełna! Jeżeli z całego batalionu zaoszczędzisz po pół menażki – to wyjdzie sto pięćdziesiąt pełnych! Sam tego przecież nie zeżresz!

– No, no, bo ci dam chochlą po łbie za takie gadanie! Patrzcie go, mądrala, Tarasycza chce pouczać! Jeszcze u mamy w cipce siedziałeś, kiedyśmy z chłopcami bronili przełęczy Sałang!

– Nie żołądkuj się, Tarasycz! Obraziłeś się? Ja przecież żartowałem!

– Jakżeś to, Tarasycz, tej przełęczy bronił? Czym walczyłeś z duszmanami? Pewnie warząchwią?

Masło kroi się na wielkie kawały – jeden na cały przedział, a chleb wydaje się bochenkami – też na przedziały. Żołnierze z przedziału rozścielają nieopodal pałatkę i siadają wokół jak w rodzinnym gronie. Siedem osób – dwa bochny chleba. Masła, jeśli nie do woli, to i tak sporo. I po menażce gryczanej kaszy z tuszonką. Masła i kaszy Tarasycz nie żałował.

– Powiem ci, Saszka, żeś niepotrzebnie na Tarasycza naskoczył.

– Mówiłem przecież, że to żart! Co za ludzie bez poczucia humoru!

Przed wagonami partyjnych bonzów wisi obwieszczenie:

SZKOLENIE POLITYCZNE ODBYWA SIĘ CODZIENNIE W CZASIE PIERWSZEGO POSTOJU. DODATKOWE SEMINARIA – FAKULTATYWNIE. OBECNOŚĆ NA SZKOLENIU POLITYCZNYM OBOWIĄZKOWA.

Wszyscy przywykli już do tego obwieszczenia, nawet się nie śmieją. Oczywiście nikt na to szkolenie nie chodzi, z jednym wyjątkiem. Paul Ross, człowiek żądny wiedzy, nie omija żadnej okazji dowiedzenia się czegoś więcej o Rosji.

Po powrocie z kolejnego szkolenia wprawia Dracza w stupor pytaniem:

– Skoro nie prowadzicie ewidencji zabitych, to jak się nauczycie Uczyć pieniądze?

– Jak to nie prowadzimy ewidencji zabitych? Z choinki się urwałeś?

– Z choinki – to znaczy?

– Nieważne, tak się tylko mówi. Trafiłeś mnie prosto w serce! Pamiętam wszystkich moich zabitych przyjaciół!

– A ja dziś zapytałem towarzysza Zwancewa, ile milionów zabito za komunizm. Czytałem wasz Sołżenicyn i chciałem wiedzieć, czy jest to prawda. Towarzysz Zwancew powiedział, że Sołżenicyn jest oszczerca, a teraz jest pierestrojka. Ale ile ludzi zabili za komunizm, towarzysz Zwancew nie powiedział, a powiedział: to nieważne, ważna idea. Oszczerca liczy, komunista nie liczy… Trudny kraj!

– Olej tego całego Zwancewa! On kłamie.

– A kto nie kłamie?

– Sam się przyjrzyj, Paul. Baśka pracuje?

– Baśka pracuje – to znaczy?

– Nieważne, takie tam powiedzonko. Chcę powiedzieć: patrz i myśl, a wszystko zrozumiesz – jeżeli, oczywiście w tym naszym bigosie w ogóle się można połapać. Tamtych skurwieli nie pytaj.

– Trzeba pytać. Są różne zdania, Iwan, i w każdym jest jakaś prawda.

– Prawda jest jedna, Paul. Tylko musimy do niej jeszcze długo zasuwać.

– Zasuwać – to znaczy?

Obaj zdążyli się już polubić. Zubrow był prawie cały czas zajęty i tylko niekiedy mógł się przyłączać do ich pogawędek. Paul szybko chwytał język rosyjski, Dracz nauczył się paru zwrotów po angielsku (naturalnie z prawidłowym amerykańskim akcentem). Bardzo lubili te swoje dyskusje.

– Wiecie, chłopaki, nasz dowódca swojej laski nawet na postoju nie wypuścił! Pierwsza noc – to jeszcze rozumiem – jego prawo… Ale później – czemu o nas zapomina? Tak czy owak – to nie jest w porządku…

Rozmowa toczyła się w żołnierskim przedziale, gdzie przy herbacie zebrało się sześciu jego prawowitych mieszkańców plus dziewczyny: Sońka, Zinka i Raja. Sońka od razu się wściekła.

– A wy co, ogiery jedne, chcielibyście, żeby on wam dzieciaka oddał do wspólnego, kołchozowego użytku? My wam nie wystarczamy, jeszcze dziecko wam potrzebne? A jak ją już wykorzystacie, to ma być kurwą do końca życia? Sami jej inaczej nie nazwiecie, świnie! A spytaliście ją, czy chce żyć z taką ksywą?

– Sońka, coś ty? Nie świruj! Zresztą, jak mamy ją spytać, skoro nie wychodzi na krok z przedziału dowódcy? Kto wie, może właśnie chce?

– Cha, cha, cha!

– I dobrze robi, że nie wychodzi – do takich bandziorów. Miałam takiego ojczyma jak wy – też myślał, że ja chcę! A jeszcze nie skończyłam piętnastu lat… Uciekłam z domu, nocowałam w kanałach… Potem oczywiście zaczęłam kraść, poprawczak… Tam zresztą wychowawca też myślał, że ja chcę! Tyle że stamtąd nie dało się uciec. Lwowski obóz dla nieletnich jest na Górze Zamkowej, nie uciekniesz. Dziewczyny próbowały… – Tu Sońka nagle się rozryczała i wszyscy przycichli.

– No, co ty, Soniu? Nie płacz! My cię bardzo szanujemy!

– Dobrze znam ten wasz szacunek! Ogiery! A tak w ogóle to tylko tutaj mam ksywę Pufik. A w poprawczaku – wiecie jak się nazywałam? Wyrwiślep! No więc, jeśli któryś z was skrzywdzi tę dziewczyninę – jak Boga kocham, udowodnię, że to ksywa nie dla picu! Znalazł się między wami jeden, co uratował dzieciaka przed gwałtem, a wy, bandziory, już nie możecie wytrzymać, tak?!

– W porządku, Soniu, po co nam ta małolata, skoro są tu prawdziwe kobiety? My jesteśmy dobrzy dla ciebie, ty dla nas. A te szczyle tyle tylko mają dobroci, co dla siebie samych!

Kapral Bieriozin przytulił Sonię i dziewczyna umilkła.

Oksanie byłoby bardzo przykro, gdyby usłyszała te słowa, ale na szczęście nie słyszała. Dopiero co się obudziła i nie od razu zrozumiała, gdzie się znajduje. Koła stukały, co zupełnie zbijało ją z tropu. Mamuśku, dokąd mnie wiozą? Tu przypomniała sobie, jak wyglądała mama, kiedy widziała ją ostatni raz: ani głosu nie można już było rozpoznać, ani twarzy. Jak będzie żyć bez mamy – zupełnie nie mogła sobie wyobrazić. Rozpłakała się ze strasznego żalu nad sobą.

Na następnym postoju – wieczór się już zbliżał – pod przedziałem dowódcy zjawiła się Lubka z jakimś zawiniątkiem.

– Panie pułkowniku! Zubrow wychylił się z okna.

– Niech pan wyjdzie, mam sprawę!

To już się zupełnie Zubrowowi nie spodobało. Oczywiście, wiedział, że do eszelonu wkręciły się prostytutki, ale dopóki nie miał z nimi bezpośrednio do czynienia – nie protestował. Niech się chłopcy zabawią, a dopóki dziwek nie widać i nie słychać, mógł patrzeć na to przez palce. Tymczasem one najwyraźniej chcą, żeby je zauważył… Ale na odwrót było już za późno. Wyszedł z wagonu.

– Słucham.

– Panie pułkowniku. My, to jest, no – wszystkie dziewczynki – zebrałyśmy trochę ciuszków. Dla tej małej. Bo ona przecież nie ma co na grzbiet włożyć. Nic świńskiego, przecież wiemy… Sweterki, majteczki, ciepłe skarpetki. Na wierzch niech wkłada żołnierskie rzeczy, żeby jej te ogiery nie zaczepiały, a pod spód – to. Niech pan nie pogardzi, nie obraża dziewczyn. Dały to ze szczerego serca!

– Cóż, dziękuję. Jak ci na imię?

– Lubka.

Zubrow popatrzył na nią uważnie i powiedział po chwili:

– Podziękuj swoim dziewczętom, Lubka. Bardzo się to przyda. Bo już chciałem ją owijać onucami. Widzę, że jej wam żal?

– Jak tu nie pożałować? Widziałyśmy ją wczoraj – wszystkie żebra na wierzchu, buzia zakrwawiona. To jeszcze dziecko, co ona nam zawiniła? Niech pan o nią dba, panie pułkowniku! My tam żyjemy z dnia na dzień, ale jej niech pan w razie czego broni! Pójdę już.

– Idź, Łubka. Nie krzywdzą was?

– Nie, to dobre chłopaki. Do widzenia, panie pułkowniku.

Zubrow zaciągnął tobół do przedziału. Dziewczynka, nadal w kurtce Sałymona, sięgającej jej poniżej kolan, wcisnęła się w kąt kuszetki. Poprzednią noc spędziła sama: Zubrow miał ważniejsze sprawy niż pilnowanie dziewczyny.

– Masz tu różne ciuszki. Dostaniesz jeszcze mundur. Wracam za pół godziny – masz być gotowa!

Dziewczynka nawet nie spytała, na co ma być gotowa. Może była niemową, ale to Zubrow zamierzał zbadać później. Powiedział Draczowi, że potrzebny jest mundur małego rozmiaru, i po pół godzinie w przedziale powitał pułkownika żołnierzyk, tyle że nieostrzyżony.

– Jak się nazywasz?

– Oksana.

– Masz jakieś nazwisko?

– Charczenko.

– Ile masz lat?

– Prawie siedemnaście…

– Co to znaczy prawie?

– Skończę za miesiąc. Zdałam do dziesiątej klasy. W tym momencie Zubrow przypomniał sobie, że gdzieś na świecie są szkoły, że chodzą do nich dzieci i że już się tam rozpoczął rok szkolny. Albo powinien był się rozpocząć.

– Co robiłaś w komitecie?

– Mój tata tam pracował. Dwa dni wcześniej przyszedł i mówi do mamy: zaczęło się, szybko się pakujcie. Mówił, że zabiorą nas z komitetu śmigłowcami. Przesiedzieliśmy tam całą dobę. A potem…

– Co było potem, widziałem. Ale nie becz, na miłość boską! Nikt ci u nas nie zrobi krzywdy. Będziesz tu mieszkać, wciągniemy cię na listę zaopatrzenia. A potem wysadzimy w bezpiecznym miejscu. Zęby masz całe?

– Chyba tak.

– To dobrze, bo nie mamy lekarza. Wyśpij się. Tu obok masz prysznic i ubikację. Z wagonu bez pytania nie wychodź.

– Wujku!

– Co? – spytał zaskoczony Zubrow. Przez całe życie nikt go tak jeszcze nie nazywał.

– Dokąd jedziemy?

– Do Moskwy, córciu. Zaraz przyniosą ci kaszę. Zjedz i kładź się spać.

Pociąg właśnie pobierał wodę na małej stacyjce. Dracz nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł się jak ostatni idiota, chociaż zdawał sobie sprawę, że coś takiego może się zdarzyć każdemu. Wpadła mu do oka odrobina gorącego żużlu i utkwiła tak, że jej nie widać, nie daje się wyjąć, przemywanie nic nie pomaga. Co z niego teraz za oficer: mrugający bezradnie i załzawiony! Drugie oko, cholera, chyba z solidarności z tym bolącym, mruga również, kompletnie pozbawiając kapitana zdolności widzenia. I lewa ręka wciąż odruchowo próbuje trzeć podrażnione oko, w nadziei, że usunie paproch.

Zapewne jest to odruch bezwarunkowy, ale Draczowi ta świadomość bynajmniej nie przynosi ulgi.

– Co się panu stało w oko, panie kapitanie? – usłyszał nagle za sobą miodowy głosik.

Obejrzał się, chciał powiedzieć coś ostro i zapomniał języka w gębie.

O trzy kroki od niego, wychylona z okna wagonu, uśmiechała się śliczna kobietka; uśmiechała się z wyraźnym współczuciem, bez kpiny.

– Cóż, byłem taki ciekawski jak ty, panienko, wychyliłem się przez okno i teraz mam za swoje. Lekarza już nie mamy. Trzy godziny pocieram, a ten paproch za nic nie chce wyleźć.

– Niech pan tu do mnie przyjdzie, ja wyjmę! Dracz po chwili wahania wszedł do wagonu.

– Które oczko boli? No, no, nie szarp się, przystojniaczku.

Dracz nawet się nie zdążył opamiętać, kiedy jego opuchniętą powiekę bezceremonialnie wywinięto i koniuszek różowego języka przejechał tam i z powrotem po gałce ocznej. Po czym kapitan został uwolniony.

– No, jak?

– Czekaj, laleczko, pomrugam.

Ze zdumieniem i zachwytem Dracz stwierdził, że wszystko jest w porządku.

– Skąd wytrzasnęłaś taki sposób?

– Babcia mnie nauczyła – skromnie odpowiedziała wybawicielka i Dracz dopiero teraz spostrzegł jej idealną figurę i obcisły dres, który ją jeszcze podkreślał.

– Jak ci na imię, laleczko?

– Lubka.

– Ach, co za słodkie imię!

– Ależ co pan mówi!

– Zajmij się teraz drugim okiem, żeby się nie czuło pokrzywdzone.

Tę noc Lubka spędziła w przedziale Dracza. I następną też.

Lubka zaparzyła herbatę i otuliła się szczelniej orenburską chustą. Dracz miał nocną służbę i dziewczyna z niecierpliwością oczekiwała rana. Troszczenie się o Dracza sprawiało jej wielką przyjemność! Był za wszystko taki wdzięczny! Zacerowaną skarpetkę, upraną koszulę – wszystko od razu zauważał.

– Och, ty moja rybeńko, wszystkiego potrafisz dopilnować!

Rozmawiając z Łubką wstawiał ukraińskie słowa, a niekiedy w ogóle przechodził na ukraiński, co mu się nigdy nie zdarzało w oficjalnych sytuacjach. Łubka doszła do przekonania, że ukraiński jest najpieszczotliwszym językiem na świecie. Ku zachwytowi Dracza, za puszkę tuszonki kupiła na stacjj ukraińską serwetę w koguty i nakryła nią stolik przy oknie. Dziewczyny nie mogły się napatrzeć na gniazdko

Lubki i biegały tam pod byle pretekstem – oczywiście pod nieobecność Dracza. Cieszyły się szczęściem Lubki bez cienia zawiści. Zresztą, szczerze mówiąc, czego tu było zazdrościć? Kiedy eszelon dotrze do miejsca przeznaczenia, sielanka się skończy. Przecież Dracz się z Łubką nie ożeni! Dlatego właśnie Łubka była jedyną osobą w pociągu, która marzyła o tym, by ta podróż trwała bez końca.

We drzwi wepchnęły się natychmiast po zapukaniu Sońka Pufik i szykowna Zinka Krasnal w pełnym rynsztunku bojowym. Właśnie wróciły z nocnego rajdu po partyjnych wagonach.

– Och, Luba, poznaję tę chustę! Pokaż, spojrzę na ścieg… Tak, to nasza!

– Jak to wasza? – nie zrozumiała Łubka.

– Produkcja orenburskiego łagru! Ja tam przecież kiblowałam! A takich chust, masz pojęcie, ile narobiłam? Miałyśmy naczelniczkę, że nie daj Boże! Jak tylko nie wykonałaś normy – piętnaście dni karceru! A karcer tam był taki, że wynosili z niego na noszach!

Łubka przypomniała sobie, że Sońka rzeczywiście siedziała – za oszustwo czy może za naruszenie przepisów meldunkowych. Zrobiło jej się jakoś głupio i wzruszyła okrytymi chustą ramionami:

– No popatrz: nosi człowiek coś takiego i nie wie… Może są na niej czyjeś łzy…

– Nie przejmuj się, noś! – radośnie odrzekła Sońka. – Co będę żałować koleżance. Ale człowieka aż odrzuca, kiedy na filmach pokazują w takich chustach matki z całym tym pieprzeniem o symbolu ojczyzny. Raz nam taki film w łagrze puścili. Dziewczyny, jak to zobaczyły, wszystkie w krzyk: „Mamo, nie porzucaj mnie na zatracenie!”. Oczywiście, zapalili światło, zaczęło się śledztwo… Ale gówno wykryli, kto po ciemku krzyczał.

– U kogo dzisiaj byłaś, Zina? – spytała Sońka, jakby tego nie słyszała. Zinka Krasnal zrobiła straszną minę.

– U Borowa. Ależ z niego świnia!

– Co chcesz – sekretarz obkomu.

– Jak był już dobrze nagrzany, to mi zaczął obiecywać, że mnie weźmie na sekretarkę. Od razu skumałam, że chce zapłacić mniejszą taksę, a zamiast tego będzie mnie bajerować świetlaną przyszłością.

– Taki już ma zawód, Zinula! – roześmiała się Lubka. – A ty co na to?

– A ja mu mówię jak na spowiedzi, że jestem nieuczona. On na to, że nie szkodzi, jeżeli będę pracować z sercem.

– Patrzcie go, o serce mu chodzi! Coś ty Zina, samym ciałem mu nie dogodziłaś?

– Nie śmiejcie się, dziewczyny, i tak mam nerwy w strzępach. Skończył, zaraza, i od razu się nadął: bez gaci, a taki ważny. I ciągle mnie popędzał, żebym się szybciej ubierała. Jak doszło do płacenia, zaczął kręcić. Nie chciał dać kiełbasy i od razu zaczął mi wciskać ideologiczny kit: że to towar deficytowy i może się przydać w jakiejś ważniejszej sprawie. A ja jestem młoda i zdrowa, po co mam jeść kiełbasę, powinnam dbać o linię. Pytam go: kto tu u nas w pociągu choruje? Wezmę kiełbasę i mu zaniosę. A on na to: „Ja jestem chory na wątrobę!”. No więc postraszyłam go, że poskarżę się Sałymonowi. Sałymon mnie lubi, on wie. I Borow tylko dlatego oddał mi kiełbasę. A na ostatek nawymyślał od wyrzutków społecznych. Osiem lat pracowałam w porcie, a takiego drania nie spotkałam.

– Co fakt, to fakt – przytaknęła Sońka – z marynarzami albo z knajactwem o wiele lepiej. Mogą, co prawda, po pijaku podbić limo, ale potraktują przyzwoicie. I nie prawią morałów, i płacą według umowy. A ci… Nawet taki nie podziękuje za numerek ani żadnego prezentu nie da. Kutwy.

– Co tam, dziewczynki! – machnęła ręką Zinka. – Mam dziś urodziny, zabalujemy! Luba, pokrój kiełbasę: będziemy sobie psuć linię!

Do przedziału wpadła Kaśka Lalucha z jakimś etui w rękach i butelką pod pachą.

– Oj, dziewczyny, opowiem wam coś takiego, że skonacie ze śmiechu! Tylko najpierw się napijmy. – Usiadła obok Lubki i rzuciła etui na stolik. – Zgadnijcie, co tam jest?

– Daj spokój, opowiadaj.

– Byłam dzisiaj u Uszatka. Wiecie, tego szefa odeskiego urzędu celnego. Zaprowadził mnie do przedziału, zapalił perfumowaną świecę. Oczka staremu pierdole biegają, jak u chłopaczka. Rozbieraj się, mówi, kładź się i zamknij oczy. Położyłam się, ale oczywiście zerkam jednym okiem: licho wie, co wymyślił? A on otwiera ten futeralik i zaczyna mnie obkładać kartami; wszystkie kładzie koszulką w dół, a co na odwrocie – nie mogę zobaczyć. A jak potem zobaczyłam – to ze śmiechu o mało majtek nie połknęłam. A on się cały trzęsie, ślina mu cieknie, głaszcze łapami te karty, a mnie nawet nie dotknął. Potem siadł na podłodze i ucichł. Zlękłam się, myślę: może kopnął w kalendarz? A on leży z zamkniętymi oczami, pochrząkując jak świnia. I morda cała szczęśliwa. Nie ruszałam go, niech ma ten swój orgazm. Ubrałam się szybciutko, wzięłam butelkę jako honorarium i etui z kartami.

Kaśka otworzyła etui. Pełne było kart z pornograficznymi obrazkami.

– Och, ty świntucho, pozbawiłaś Uszatka seksualnej satysfakcji!

– Nie pozbawiłam, nie bój się! Ma takich futerałów całą skrzynię. Widziałam, jak w nich przebierał. Żeby szef urzędu celnego miał zostać bez pornosów – nie rozśmieszaj mnie! Lubka, ty umiesz wróżyć. Postaw karty, rączkę ci pozłocę, jak Cygance.

– Najpierw powróżę Zince, ma dziś urodziny.

– Oj, Zinula, nie wiedziałam. Wszystkiego najlepszego!

Przy wtórze śmiechu i radosnych pisków Luba powiedziała każdej, „który król jej pisany”, „co ma na sercu”, a na koniec wywróżyła Zince niesłychane, nieprawdopodobne szczęście.

„Kryzys w Radzie Bezpieczeństwa ONZ!” – ryknęło nagle tak głośno i nieoczekiwanie, że major Brusnikin aż podskoczył.

Używanie aparatury łączności rządowej do innych celów i tak było surowo wzbronione, a słuchanie wrogich radiostacji uważano wręcz za przestępstwo. Tu nawet pułkownikowi Zubrowowi dostałoby się porządnie od naczalstwa. Mimo to Brusnikin przyciszył dźwięk i nadal słuchał chciwie, tym bardziej że nowiny były sensacyjne. Jakby kula ziemska – niby wrzód, który rósł i ćmił przez dziesiątki lat – pękła nagle, wybuchając setkami konfliktów. Wojny rozdzierały świat we wszystkich szwach.

Korea Północna walczyła z Południową, Kambodża i Wietnam znów się nawzajem mordowały. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza oblegała Ułan-Bator, pomyślnie oswobodziwszy większą część „Mongolii Zewnętrznej”, a oddziały partyzantów salwadorskich z organizacji Farabundo Martiego zbliżały się do Mexico City. Iran znów walczył z Irakiem, Syria okupowała całe terytorium Libanu, a pułkownik Kadafi na czele wojsk szedł na pomoc swemu przyjacielowi pułkownikowi Mengistu Haile-Mariamowi, pobitemu przez powstańców erytrejskich.

Podobnie było w Europie. Armia rumuńska walczyła w Siedmiogrodzie z miejscową ludnością i oddziałami węgierskich ochotników, Bułgarzy i Turcy wyrzynali się nawzajem wzdłuż całej granicy, Jugosławia rozpadła się na sześć części, i nawet na granicy polsko-niemieckiej narastało napięcie, wywołane przez ruch obywateli polskich pochodzenia niemieckiego, opowiadających się za zniesieniem porozumień jałtańskich.

Rada Bezpieczeństwa ONZ obradowała praktycznie bez przerwy, ale nie mogła znaleźć żadnego rozwiązania. Wszystkie walczące strony domagały się wysłania wojsk ONZ w strefę swoich konfliktów, wobec czego nie osiągały niczego, blokując się nawzajem.

Zresztą Rada Bezpieczeństwa bynajmniej się nie kwapiła wysyłać w te rejony obserwatorów, zwłaszcza po tym, jak zniknęło bez śladu kilka oddziałów tajlandzkich i fińskich, które wysłano parę miesięcy wcześniej w rejon pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem. Próby ich odnalezienia spełzły na niczym. Radio ormiańskie powtarzało w kółko, że „żadnych informacji o obserwatorach ONZ Armansky radyo ne posada” i stanowczo prosiło o niezadawanie pytań w tej kwestii. I to wszystko. Tylko rząd Iraku oznajmił nieoczekiwanie, że u niektórych wziętych do niewoli żołnierzy irańskich wykryto niebieskie hełmy.

Zdumiony tą burzą informacji Brusnikin jeździł strzałką po skali, próbując się dowiedzieć, co się dzieje w Związku Radzieckim, ale nie usłyszał nic pocieszającego. W eterze pełno było marszów wojskowych, apeli i komunikatów o działaniach wojennych w różnych zakątkach kraju.

Szczo za szum, szczo za ham uczynywsia? To Saweła na Ukrainie pojawywsia

– dobiegał skądś z południa dziarski śpiew.

Więc za cara, Ruś i naszą wiarę Wznieśmy gromki krzyk: hura! hura!

– odpowiadali z północy monarchiści, a z Kaliningradu grzmiało:

Przeszkód dla nas nie ma, wróg nam nie da rady, Złamie jego siłę nasz czerwony front…* [* „Czerwona młodzież”, tekst S. Fejgin, przeł. J. Tomski].

To internacjonaliści-leninowcy rozpoczynali działania wojenne przeciw rewizjonistom i renegatom.

„Dziś o świcie po długotrwałym przygotowaniu artyleryjskim oddziały zwycięskiej 4. Armii Uderzeniowej szturmem zdobyły miasto Karaganda. Nieprzyjaciel wycofał się, ponosząc ciężkie straty” – donoszono z Azji Środkowej.

„Przy dźwiękach dzwonów i chóralnym śpiewie mieszkańców wyruszyło dziś z miasta Nowogrodzkie Pospolite Ruszenie ze sztandarami w rękach i modlitwą w sercach” – informowała patetycznie daleka północna rozgłośnia. Nie sposób było zrozumieć, dokąd wyruszyło pospolite ruszenie, ani z kim ma walczyć. A tymczasem wzięte w kleszcze w Karpatach dwa pułki wojsk KGB, które miały ze sobą kilka międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicami jądrowymi, groziły, że wysadzą w cholerę cały świat, jeżeli nie umożliwi się im bezpiecznego przejścia do Albanii.

Mój Boże! – myślał ze zgrozą Brusnikin. Cóż to się wyprawia? Co na to Moskwa, Sztab Generalny, KC? I, gorączkowo kręcąc gałkami, usiłował się dowiedzieć, jakie kroki podjęły w tej sytuacji władze centralne. Łapał jednak wszystko, tylko nie Moskwę. Samara zakatarzonym głosem odczytywała projekt nowej konstytucji opracowany przez Rząd Tymczasowy socjalistów-reformatorów:

„…z wyjątkiem punktu dwunastego artykułu dziewięćdziesiąt dziewięć. W celu doprowadzenia do całkowitej równości wszystkich obywateli wobec prawa…” Tfu, zgiń, przepadnij! Ale zamiast Samary jakiś głos w żwawym dialekcie wołogdzkim czy kostromskim, silnie akcentując „o”, zaczął gadać o Pomorju, o rosyjskiej Północy, rdzennych ziemiach słowiańskich. Co to ma być, na miłość boską? Gdzie się podziewa Moskwa? Przecież chyba nie wyleciała w powietrze? I zupełnie jakby radio się nad nim zlitowało, pojawił się w eterze i całkowicie go wypełnił miły, radosny głos:

„Tu rozgłośnia Majak. Niezwykle pomyślnie zakończyła się wizyta w Indiach prezydenta ZSRR, sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa. Odbyły się liczne spotkania z władzami i społeczeństwem, ze studentami i przedstawicielami biznesu. Wyrażając w imieniu narodu podziw dla rewolucyjnych przemian, jakie wywołała w naszym kraju pierestrojka, mer Delhi ofiarował radzieckiemu prezydentowi na pożegnanie białego słonia, który tradycyjnie jest w Indiach symbolem najgłębszego szacunku.”

Brusnikin aż usiadł i ręce rozłożył. A jednocześnie w dalekiej Moskwie tak samo rozkładał ręce Harding: I co, do diabła, mam teraz napisać w sprawozdaniu dla Departamejntu Stanu?

Rozdział 9

KWESTIE IDEOLOGICZNE

Maszyny stop! Szyny w poprzek torów.

Ledwie Zloty Eszelon zdążył zahamować, ukazał się przed nim w szczerym polu parlamentariusz z białą flagą.

– Parlamentariusza do mnie!

Do punktu dowodzenia wszedł rotmistrz, zupełnie jak z filmu o pierwszej wojnie światowej, tyle że prawdziwy. Dziarsko zasalutował i przedstawił się:

– Panie pułkowniku, mam zaszczyt się zameldować: rotmistrz Smoleński.

– Czym mogę służyć, rotmistrzu? – zapytał Zubrow, nie bardzo wiedząc, czy to sen, czy jawa. Już od siedemdziesięciu lat nie ma u nas rotmistrzów. Nie ma takich pełnych radości życia elegantów. Nie ma takiej kadry oficerskiej. Wszystkich wykończyli.

A były przecież takie czasy, kiedy każdy oficer szczycił się swoim pułkiem, a pułki miały swe dumne nazwy i chlubną historię. Nie ma już tych pułków i nie wypada pytać oficera, z jakiego jest pułku: tajemnica wojskowa. Zresztą i same pułki, oprócz numerów, niczym się od siebie nie różnią.

– Panie pułkowniku, przepuszczę pański eszelon przez moje terytorium pod warunkiem, że przekaże mi pan wszystkich komunistów.

– W pociągu nie ma komunistów. Może pan sprawdzić.

– A po co? – zdumiał się rotmistrz. – W Rosji, panie pułkowniku, oficer oficerowi zawsze wierzył na słowo.

W głosie rotmistrza brzmiała taka wyższość, że Zubrow poczuł się nie na miejscu w swoim własnym przedziale.

– Jeszcze raz sam sprawdzę swój eszelon, panie rotmistrzu, i osobiście zajmę się komunistami, jeżeli się tacy znajdą.

– Doskonała decyzja, panie pułkowniku. Proszę jechać. Życzę panu szczęśliwej drogi, zwłaszcza pod sam koniec.

Pożegnali się. Rotmistrz strzelił obcasami, jak to czyniono w minionych czasach, i wykonał w tył zwrot. Zubrow, przypominając sobie jakiś stary film, zapytał żartem:

– Z jakiego jest pan pułku, rotmistrzu? Rotmistrz znów zrobił zwrot i stanąwszy twarzą do

Zubrowa, odpowiedział z powagą:

– Z Preobrażeńskiego Pułku lejbgwardii, panie pułkowniku.

– Czy zrobi mi pan zaszczyt i wypije ze mną po kieliszku?

– Dziękuję, panie pułkowniku, nie odmówię.

– Proszę usiąść. Co pan pije?

– „Admiralską”, jeżeli łaska.

– Pańskie zdrowie.

– Dziękuję, panie pułkowniku.

– Panie rotmistrzu, Preobrażeński Pułk lejb – gwardii może istnieć tylko pod warunkiem, że odnaleziono sztandar pułkowy.

– Sztandar nigdy nie zaginął. Oficerowie rosyjscy wywieźli go w swoim czasie i oddali na przechowanie najstarszemu pułkowi brytyjskiemu.

– I Brytyjczycy go przechowali?

– Oczywiście. Przeszło siedemdziesiąt lat przechowywali nasz sztandar pułkowy razem ze swoimi.

– I teraz… ma go pan?

– Teraz ma go pułk.

– Ze wszystkimi czterema datami?

– 1683-1700-1850-1883 – bez zająknienia wyrecytował zjawiskowy oficer.

– Panie rotmistrzu, czy zgodziłby się pan przyjąć ode mnie w prezencie partię uzbrojenia?

– Nie, dziękuję, panie pułkowniku. Pułk Preobrażeński albo sam zdobywa broń w walce z wrogiem, albo otrzymuje ją z rąk tego, komu składał przysięgę.

– Ale pułk przysięga tylko koronowanym głowom…

– To prawda, ale nie cała. Istotnie, głowy koronowane zawsze były pułkownikami w naszym pułku. Po raz pierwszy pułk przysięgał swojemu twórcy, jedenastoletniemu chłopcu, i chłopiec otrzymał koronę. Potem było różnie. Pułk wiele razy odmieniał losy Rosji, zmieniając władcę. Na miejsce osoby koronowanej obsadzamy niekoronowaną, a potem składamy jej przysięgę. Ale nie każdemu: na przykład pułk odmówił złożenia przysięgi Mikołajowi Pałkinowi.* [* Mikołajowi II].

Ostatni raz pułk przysięgał Rządowi Tymczasowemu, czego po dziś dzień żałuje, a od tego czasu nie ma nikogo, nie mamy godnego dowódcy pułku, któremu moglibyśmy złożyć przysięgę.

– Szkoda, panie rotmistrzu.

– Szkoda, panie pułkowniku.

– W tej sytuacji w niczym nie da się pomóc. Do widzenia.

– Do widzenia, panie pułkowniku. Nikt panu nie przeszkodzi do samego Dniepru. Przejedzie pan na drugą stronę pod Zaporożem, a dalej to już nie nasze terytorium.

– A kto jest za Dnieprem?

– Saweła.

– Lubka, Lubka! – Do przedziału zajrzała Zinka. – Choć, bo przegapisz cyrk. Lećmy prędzej!

– Dokąd? Zaraz ruszamy, wariatko!

– Nie, teraz na pewno postoimy dłużej! Partyjni towarzysze poszli do Zubrowa. I niech ja skonam, jeśli nie po to, żeby się wykłócać o swoje prawa. Właśnie wychodziłam z kibla, patrzę – idą, Karczycho, Uszatek i jeszcze jeden, nie widziałam gęby. Dopóki pociąg stoi, chodźmy, obejrzymy sobie to przedstawienie. Ażebyś widziała, jak się odstawili! Pod krawatami, w marynarkach, Karczycho nawet z teczką.

Przy wagonie dowódcy stali Zubrow i Dracz. Kuchnię już zwinięto i załadowano z powrotem, ludzie schodzili się do wagonów. Podbiegł Ross – w samych dżinsach, okręcony w pasie ręcznikiem. Bardzo mu się podobało oblewanie wodą przy hydrancie i zawsze odchodził stamtąd ostatni.

– Iwan, Wiktor, czy mieliście oblewanie? Czy nie zdążyliście?

– Zdążyliśmy, Paul, zdążyliśmy. Hartuj się, chłopie. Poczekaj, jeszcze cię kiedyś nauczę nacierać się śniegiem, mój ty cudaku nie z tej ziemi – uśmiechnął się Dracz.

W tym momencie podeszli do nich trzej partyjni bonzowie. Zubrow spojrzał pytająco.

– Jestem Zwancew, pierwszy sekretarz odeskiego komitetu obwodowego partii – przemówił ten, którego Zinka bez żadnego szacunku przezwała Karczychem. – A więc, razem z towarzyszami Petrenką i Korkowem, przyszliśmy z wami porozmawiać, pułkowniku. Z upoważnienia pozostałych towarzyszy. To rozmowa poważna i poufna. Prosimy do naszego przedziału.

Zubrow podniósł brew.

– Proszę mówić tutaj. Potem będę zajęty. Zwancew gwałtownie zadarł podwójny podbródek:

– Najwyraźniej, pułkowniku, z uwagi na młody wiek nie mieliście jeszcze okazji obsługiwać funkcjonariuszy wyższego szczebla. Nie znacie przepisów. A mówiąc nawiasem, takie niedbalstwo może się w przykry sposób odbić na waszej karierze. Wczoraj się dowiedziałem, że nomenklatura KC otrzymuje takie samo wyżywienie, jak wasi żołnierze i oficerowie.

– A wy czego byście chcieli?

Zubrow wymówił te słowa cichym głosem, tak miękko, że Zwancew wziął to za zmieszanie. Jakże się mylił.

– No dobrze, pułkowniku, co tam, nie jestem pamiętliwy. Każdy może się pomylić. Po to właśnie jesteśmy, żeby wychowywać młodych. Zaraz wam wszystko wytłumaczę. Wyżywienie dla pracowników politycznych wyższego szczebla musi być specjalne. Nikt wam tu nie pozwoli wprowadzać urawniłowki. Rozumiem, że to są warunki polowe i że może nie być czarnego kawioru. Ale żeby nie wiem jak źle było z zaopatrzeniem, nomenklatura musi być wydzielona. To podstawa. Bez tego niemożliwy jest socjalizm. A może myślicie, że nasza partia przez z górą siedemdziesiąt lat się myliła? Bądźcie więc uprzejmi uruchomić rezerwy. Dalej! Nasz personel pomocniczy pozostał w Odessie. Chwilowo. Wybierzcie ze swoich ludzi tych, którzy na to najbardziej zasługują, oczywiście oficerów. Żeby rano przynosili kawę i tak dalej! Żołnierzom wydajcie zakaz wchodzenia do naszych wagonów. Walą buciorami, nie dają spać. Jeżeli trzeba tam posprzątać w toalecie czy coś w tym rodzaju – niech wkładają kapcie. I ostatnia sprawa. W wagonach jest nieznośnie ciasno. Niektórzy muszą jechać po dwóch w przedziale, wyobrażacie sobie? A w dodatku w pociągu są kobiety, które nie wiadomo jak się tu dostały. Też zajmują miejsce. Myślicie, że Moskwa was za to pogłaszcze po główce? Zresztą, nie żądam na razie bezpośredniego połączenia ze stolicą, ale róbcie, co chcecie – musicie nam wydzielić więcej miejsca.

Nozdrza Zubrowa zaczęły się rozdymać. Dracz, który dobrze znał pułkownika, widział go już w tym stanie i zgadywał, co będzie dalej. A Zwancew ciągnął:

– Najwyraźniej wasi żołnierze nie zostali poinstruowani, kogo wiozą. Proszę im to wyjaśnić. Na przykład wczoraj wieczorem kazałem jednemu pozamiatać nasz wagon, a on mnie ordynarnie zwymyślał. Żołnierza trudno tu raczej obwiniać, widząc cywila, nie orientuje się, kto jest kto. Ale dowódca – czy tak się wypełnia swoje obowiązki?

– Który to żołnierz? – zainteresował się Zubrow.

– Taki olbrzym, powyżej dwóch metrów wzrostu.

– Sierżant Sałymon, do mnie! – rzucił Zubrow w przestrzeń.

– Słusznie, pułkowniku. Widzę, że się uczycie. Tu nieoczekiwanie wtrącił się do rozmowy Dracz:

– Towarzyszu pułkowniku, towarzysze z komitetu mają rację! Nie okazaliśmy im należytego zainteresowania!

Zubrow aż zamrugał ze zdziwienia. Czy kapitanowi, nie daj Boże, odbiło? Ale napotkał jego kpiące spojrzenie i zrozumiał, że Dracz jest przy zdrowych zmysłach. Kapitan zaś ciągnął:

– Należy powołać komisję, towarzyszu pułkowniku. Do spraw pozyskania rezerw żywności i rozszerzenia powierzchni życiowej. Jestem przekonany, że rezerwy się znajdą, tylko wydajcie rozkaz!

Tu przed pułkownikiem stanął wyprężony na baczność Sałymon i Zubrow zwrócił się do niego:

– Czy to wy sierżancie, ordynarnie zwymyślaliście towarzysza z komitetu?

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

– Dziękuję w imieniu służby!

– Ku chwale ojczyzny! – palnął Sałymon wesoło i z gotowością.

– Dziwnie się zrobiłeś powściągliwy, Sałymon. Oczywiście, to bardzo dobrze, ale nie zawsze. Gdybyś się mimo wszystko nie mógł opanować – każdemu się zdarza! – melduj mi od razu.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

– Co się tyczy komisji – zwrócił się Zubrow do Dracza – to za taką inicjatywę należy się kara. A więc, kapitanie, wy staniecie na czele komisji. Weźmiecie do pomocy Sałymona; ma już doświadczenie w obcowaniu z nomenklaturą. I żeby na następnym postoju problem został rozwiązany!

– Tak jest!

Zubrow nie wiedział oczywiście, co zamierza Dracz, ale domyślał się, że żołnierze będą mieli zabawę, a jakieś rozładowanie napięcia było bardzo pożądane.

Komenda: „Do wagonów!” nie od razu dotarła do osłupiałej trójki. Musiano im ją powtórzyć jeszcze raz, głośniej.

Wiadomość o tym, że Zubrow podziękował oficjalnie Sałymonowi za obrzucenie mięchem sekretarza obkomu, i że Dracz na następnym postoju będzie „rozwiązywał problem”, obiegła eszelon w mgnieniu oka. Paul natychmiast zaczął się domagać wyjaśnień, jaka jest różnica między równością a urawniłowką.

– Urawniłowka to taka równość, która nie podoba się komunistom.

– A jaka równość im się podoba?

– Wiesz co, stary, zapytaj ich sam! Mianuję cię członkiem komisji. Będziesz moim zastępcą do spraw równości teoretycznej. Wytrzymaj do następnej stacji – wtedy będziesz mógł zadawać pytania w czasie samego spektaklu.

Pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji, od dawna już wykorzystywanej przez miejscową ludność jako przydrożny bazar. Piały tu koguty, coś beczało, zachwalano prażone pestki i świeżutkie jajeczka. Ślepiec w łachmanach grał na gitarze i śpiewał, mieszając piosenki Wysockiego z ludowymi śpiewkami o sierotce i grobie matuli. Dawano mu jałmużnę.

Wagony partyjnych bossów obstąpił tłum rechoczących żołnierzy. W oczekiwaniu na spektakl zebrali się tu wszyscy lokatorzy eszelonu. Wartownicy, którzy musieli zostać na swych posterunkach, byli straszliwie rozgoryczeni. Dracz wszedł na stopnie wagonu i palnął mowę:

– Żołnierze, oficerowie i damy! Zadaniem naszej komisji jest okazanie towarzyszom partyjnym pomocy w poszukiwaniu rezerw żywności i wygospodarowaniu dodatkowej powierzchni życiowej. W dwóch wagonach pasażerskich jest ich aż dwudziestu trzech, plus jeden wagon towarowy z ich dobytkiem. Biedacy, nie mając przeszkolenia wojskowego, nie potrafią się na tej powierzchni zmieścić. I domagają się dodatkowych racji żywnościowych. A więc: w czasie operacji nie wolno zachowywać się po chamsku i dopuszczać się rękoczynów – oczywiście w miarę możności. Sałymon!

– Jestem!

– Mianuję cię moim zastępcą do spraw równości praktycznej! Masz zapewnić stawiennictwo towarzyszy partyjnych na naszym zebraniu.

– Tak jest!

Sałymon wszedł do wagonu. Partyjni bossowie wyleźli jeden po drugim i zbili się w kupkę. Nagle z wagonu dobiegł rumor i krzyki:

– Jestem generałem KGB! Na Syberii cię zgnoję, łajdaku! Razem z tym twoim Zubrowem!

Krzyk urwał się nagle. Następnie okno wagonu otwarło się ze stukiem. Z okna, w pozycji nowicjusza w stanie nieważkości, wypłynął jegomość w szarym garniturze. Łapsko Sałymona trzymało go za pasek od spodni. Łapsko zwolniło chwyt i jegomość znalazł się na peronie, stojąc na czworakach. Nikt więcej się Sałymonowi nie sprzeciwiał. Przed upływem minuty wszyscy towarzysze partyjni byli gotowi wysłuchać Dracza.

– Towarzysze działacze partyjni! Zaraz wam pomożemy. Nasz dowódca otrzymał polecenie zabrania was tylko z niezbędnymi rzeczami, potrzebnymi w podróży. Wasze rodziny ewakuowano wcześniej, a więc wy potrzebujecie tylko tyle bagażu, ile możecie unieść. Żołnierze zaraz pomogą wam wynieść tu na peron wszystko, co się znajduje w waszych przedziałach. Z wagonu towarowego również. Potem wybierzecie tylko to, co absolutnie niezbędne i zaniesiecie do wagonu – według uznania. Ale tylko za jednym razem. Jeżeli zostaną jakieś nadwyżki, wymienimy je na bazarze na żywność – tym sposobem otrzymacie dodatkową rację żywności. No i będziecie mieli więcej miejsca: w wagonie towarowym możecie nawet tańczyć.

– Towarzyszu kapitanie, jak tak można?! – uderzył w prośby Zwancew. – To jest lekceważenie podstawowych założeń!

– Do przeprowadzenia rozmów mam zastępcę do spraw równości teoretycznej, mister Rossa. Chodził na wasze szkolenia polityczne i podstaw komunizmu nauczył się właśnie od was. Mister Ross, co jest podstawą komunizmu?

– Równość i braterstwo, kapitanie!

– A jeżeli jedni mają więcej, a inni mniej?

– Wtedy należy zabrać bogatym i rozdzielić po równo. A bogatych zlikwidować jako klasę.

– Towarzyszu Ross! Źle mnie zrozumieliście! – krzyknął Zwancew.

– No to sobie poteoretyzujcie, a tymczasem żołnierze w ramach bratniej pomocy rozładują wasze wagony. Pierwszy pluton, na moją komendę! Wynieść na peron z tych trzech wagonów całą ruchomość! Wykonać!

Paul zapytał z troską:

– I ty, kapitanie będziesz ich likwidować jako klasę?

– Nie denerwuj się, nie będę. Zaraz przestaną być bogaci. Na razie lepiej zadaj swoje pytania towarzyszowi Zwancewowi.

– Iwan, to niedobre, co ty robisz. Własność prywatna powinna być nietykalna.

– Zgłupiałeś? Przecież oni są przeciwni własności prywatnej! Są za równością! To czemu nie pójść im na rękę?

Paul odwrócił się, żeby zapytać Zwancewa, jaka równość jest komunistom na rękę, ale Zwancewa nie było już na peronie. Z wagonu dobiegł jego głos:

– Proszę, towarzyszu żołnierzu, ostrożniej! Pozwólcie, ja sam wyniosę!

Podczas kiedy partyjni bossowie z bezceremonialną pomocą żołnierzy wywlekali swoje manatki na peron, Dracz przechadzał się po bazarze.

– Hej, babciu, po ile pestki?

– A co masz na wymianę, oficerze?

– Co tylko chcesz. Trzy wagony towaru. Ważni ludzie przywieźli go z Odessy. Przyjdź za pół godzinki na peron i przyprowadź znajomych. Starczy dla wszystkich.

Wiadomość przeleciała przez bazar jak płomień.

Tymczasem Sałymon z trudem wynosił z wagonu niewielką żelazną skrzynkę. Tłum wybuchnął śmiechem.

– E, Tarasycz, za mało kaszy dawałeś Sałymonowi!

– Patrz, już wietrzyk nim szarpie!

– Takiej skrzyneczki nie może udźwignąć!

– Słuchajcie, chłopaki, stawiam flaszkę temu, kto tę skrzynkę da radę zarzucić na ramię! – zasapał Sałymon.

Spośród dziesiątka ochotników tylko dwaj zdołali oderwać od ziemi mały sejf, nie większy od wiadra.

Zerwano klucze z szyi Zwancewa, w którego przedziale sejf znaleziono.

– Przykro mi, towarzyszu kapitanie, ale musiałem partyjnego towarzysza kapkę przytrzymać, bo się rzucał. No i wynieśliśmy go razem z dobytkiem – ze skruchą zameldował Draczowi ciemnooki żołnierz o przezwisku Żmija. Dracz mu wybaczył.

– Ale zajadły ten sekretarz obkomu! – śmiały się dziewczyny.

– No, no, wiezie ze sobą ołowiane ciężarki! Bez tego w podróży ani rusz!

W sejfie było pełno złotych carskich rubli.

– Patrzcie no, w jakiej walucie w obkomie płacą pensje! – w zadumie powiedział Dracz. – Powinniśmy współczuć towarzyszom partyjnym, chłopcy. Przecież to się można podźwigać. Ciebie, Sałymon, nikt by nie przyjął do pracy w obkomie, nawet nie próbuj: za słaby jesteś.

Bossowie partyjni milczeli i tylko wznosili oczy ku niebu. Jedynie szef odeskiego urzędu celnego z pianą na ustach bronił swego kontenera.

– Mam tu tajną dokumentację, nie można jej nikomu pokazywać! – krzyczał, odpychając żołnierzy.

– Towarzyszu kapitanie, ten tutaj – nie wiemy jak się nazywa…

– Uszatek! – krzyknęły jednocześnie Sońka i Zinka.

– …ten z uszami strasznie się rzuca. Żebyśmy go niechcący nie uszkodzili. Był rozkaz, żeby nie sprawiać bólu.

– Obezwładnić, nie sprawiając bólu! – zarządził Dracz.

Tu Czyrwa Lider wpadł na pomysł, żeby na konto przyszłej wymiany pożyczyć od jakiejś baby duży worek. Wsadzono Uszatka do środka i zawiązano worek tak, że sterczała zeń tylko protestująca twarz towarzysza.

Otwarto kontener. Był po brzegi wypełniony pisemkami pornograficznymi i najrozmaitszymi plastikowymi i gumowymi akcesoriami. Przy akompaniamencie pełnego zachwytu wycia, Sałymon nadmuchał gołą gumową ślicznotkę i uroczyście wręczył ją Draczowi.

– Towarzyszu kapitanie, przekazuję wam na przechowanie dokument szczególnej wagi państwowej!

– Trzeba ją zanieść do Zubrowa, żeby pokwitował! – poradził ktoś z tłumu.

Złoto i dewizy, znalezione w dużych ilościach, odniesiono do wagonu dowódcy.

– Razem z wami, towarzysze, zdamy je w Moskwie, wtedy sobie wyjaśnicie, co jest czyje! – pocieszył Dracz partyjnych bossów.

Następnie odkryto dwa obrazy Ajwazowskiego i jeden Riepina, które tajemniczym sposobem trafiły do kontenera sekretarza obkomu.

– Jacyś wrogowie mi je podrzucili! – oświadczył natychmiast Zwancew. – Proszę to zapisać w protokole.

– A więc zwrócimy je Galerii Tretiakowskiej – skwapliwie zgodził się Dracz. – A teraz, towarzysze partyjni… ale odsuńcie się, chłopcy, pozwólcie ludziom przejść… na moją komendę: rzeczy do wagonu wnieść!

– A ja? A ja? Wypuśćcie mnie z worka! – wrzeszczał nieszczęsny Uszatek.

– Towarzyszu przewodniczący komisji, ja tak nie mogę! Zobaczcie, towarzysz Krawcow zabiera moją walizkę!

Kiedy szef urzędu celnego gramolił się z worka, Zwancew miotał się bezradnie wokół fortepianu firmy Becker. Dotoczył go na kółkach do drzwi wagonu, uniósł lżejszy koniec do poziomy platformy i teraz popychał od strony klawiatury.

– Zapobiegliwy chłop, nie ma co! I krzepę ma, chociaż umysłowy – zagadali miejscowi, z zainteresowaniem obserwujący całą scenę. Ale Zwancew nagle się zachwiał, jęknął i ciężko opadł na peron.

– Naderwał się, biedaczek! – krzyknęła ze współczuciem jakaś kobieta. Dracz spoważniał.

– Obywatele miejscowi! Nie mamy tu w eszelonie lekarza. Jakże będziemy wieźć tego z rupturą, czy co mu się tam stało? Weźcie go do siebie. Wyleczycie go i jeszcze wam się przyda w gospodarstwie. Dalibyśmy mu nawet posag – jego walizkę…

– To może ja bym go wziął – zgłosił się chłop z wozem słomy. – Kamasze ma porządne, akurat moja miareczka…

Pozbywszy się ofiary zamiłowania do muzyki, kapitan rozpoczął handel. Paul proponował, że zorganizuje aukcję, ale Dracz stanowczo się sprzeciwił:

– A jak byśmy się targowali? Widziałem takie aukcje na filmach – nudy na pudy! Sprzedający stuka młotkiem i wykrzykuje ceny, a kupujący tylko podnoszą ręce… Ani nie pogadasz po ludzku, ani towaru nie zachwalisz… Co za przyjemność z takiego handlu? Popatrz, jak należy to robić, Marsjaninie!

Niby arcymistrz szachowy w czasie symultanki, Dracz szedł wzdłuż stosów zwalonego na peron towaru, rozmawiał ze wszystkimi naraz i z każdym z osobna, (natychmiast znajdował towar na wymianę, żartował z młoduchami. Fortepian nie wzbudził wśród chłopów szczególnego entuzjazmu. Tylko jedna baba, której wnuczka ukończyła trzy klasy szkoły muzycznej, zaproponowała za instrument worek kartofli.

– Boga w sercu nie masz, babko! To zagraniczny instrument, doskonałej jakości. Sama pomyśl, jaką musi mieć wartość, skoro sekretarz obkomu ruptury się przez niego nabawił! Trzy worki kartofli co najmniej! A jeżeli jeden – to suszonego grochu.

– Bój się Boga, oficerze! Za trzy worki kartofli dają teraz automat. A za groch mój Pietia kupił jakieś przeciwpancerne cholerstwo, wielkie jak diabli.

– Cóż, automat w dzisiejszych czasach to rzecz w gospodarstwie bardzo przydatna. Ale popatrz na ten fortepian. Na same klawisze poszły chyba kły całego słonia. Żebym się tak z tego miejsca nie ruszył, jeżeli twoja wnuczka na jego widok nie zacznie się jąkać ze szczęścia!

– A żeby ci, cholero, za takie życzenia klina na kaca nikt nie dał! Sam się wtedy zaczniesz jąkać! No, dobra, dorzucę jeszcze beczułkę kiszonych ogóreczków, bo mi twoich chłopców szkoda!

Pozostałe kontenery były nabite kożuchami, futrami z norek i sprzętem audiowideo. Wszystko to Dracz szybciutko powymieniał na kartofle, bryndzę i słoninę. Burzliwy spór wywołał jedynie motocykl firmy Honda, za który udało się wytargować pięć prosiaków i beczkę kiszonej kapusty. Francuskiej bielizny miejscowe elegantki nie chciały kupować.

– Na co nam to! Za przewiewne. Każda niteczka oddzielnie! Po dwóch praniach popiołem będzie do wyrzucenia. I nie ochroni przed zimnem. A mydła na wymianę nie macie?

Paul, który rozsmakował się już w tym handlu, oznajmił, że mydło jest, cały kontener. Dracz jednak dyplomatycznie wyjaśnił chłopom, że cudzoziemiec pomylił słowa, bo inaczej zgromadzeni wymieniliby całe miasto rejonowe z przyległościami za parę skrzynek.

Potem wziął Paula na stronę i powiedział: – Mówiłeś przecież stary, że na to mydło podpisałeś kontrakt z kimś w Moskwie? No więc wieź je do Moskwy, nie trwoń. Bo się okaże, że złamałeś słowo. A to nieładnie!

Dracz był coraz bardziej przekonany, że sympatyczny Amerykanin nie ma pojęcia o żadnej tajemnicy i wierzy w wersję o mydle. No i niech sobie wierzy. Przyjemnie było myśleć, że Paul nie jest jakimś wrednym szpiegiem, ale po prostu oszukanym przez Pentagon fajnym gościem, komiwojażerem.

Rozdział 10

TEN ZWARIOWANY KRAJ

Walentyna Biriukowa nie spała już trzecią dobę. Wszystkie jej polecenia wykonywano tak, jakby je wydal sam Mudrakow. Sekretarz Sasza co chwila zaparzał jej kawę, tak jak lubiła: po turecku i ze szczyptą soli.

– Może kanapeczkę, Walentyno Siergiejewno?

– Później, Sasza. Połóż się na kanapie, odpocznij trochę, jakby co, zawołam.

Po każdej filiżance kawy starannie malowała usta i sprawdzała, czy nie ma na zębach śladów szminki. O wiele łatwiej mężczyznom zachować należyty wygląd w czasie pracy! Poprawią krawat i gotowe. Ale nic, ona, Wala, przebije każdego mężczyznę. Na dodatek do zachwalanej męskiej logiki ma jeszcze kobiecą intuicję.

Sprawa wyjaśniała się bardzo szybko. Już pierwszego dnia wyszło na jaw, że w stolicy oficjalnym odbiorcą tajemniczego ładunku ma być spółka „Moskwa”.

Spółka ta zaś, wedle informacji KGB, znajduje się w sferze wpływów towarzysza Alichana. Jak zresztą co najmniej połowa moskiewskich spółek. Udziałowcy mogli nawet nie wiedzieć komu i za co płacą haracz w postaci łapówek. Cóż, to chyba nie przypadek, że towarzysz Alichan znajduje się na drugim końcu tego łańcuszka?

Umowę podpisano z Rossem, ale za pośrednictwem Hardinga. Inwigilację Hardinga zlecono najlepszym funkcjonariuszom.

Wszystkich udziałowców spółki „Moskwa” aresztowano w nocy i umieszczono na różnych piętrach Łubianki. Przez pierwszą dobę trzymano ich w pojedynkach, żeby mieli czas dojrzeć. Potem umożliwiono im rozładowanie wezbranych emocji przed doświadczonymi podstawionymi współwięźniami, w czasie między przesłuchaniami.

Osiągnięto więc to, że aresztowani gadali bez przerwy, zapominając ze zmęczenia, co powiedzieli śledczemu, a co kapusiowi. Do tego dochodził strach – współwięźniowie umieli postraszyć! – a strachem można doprowadzić delikwenta do pożądanego stanu.

Grupa śledcza przez cały ten czas pracowała bez przerwy. Na jej czele stał słynny major Banabak. W młodości pracował jako laborant w Instytucie Fizjologii i od tego czasu stał się postacią legendarną. Ludzie z innych wydziałów przychodzili go oglądać, a w zakładach wygrał niejedną skrzynkę wódki. Pod jego spojrzeniem laboratoryjne myszy same właziły mu do ust.

Biriukowa czytała wszystkie protokoły przesłuchań, nikomu nie powierzając przeprowadzenia analizy.

Nazywam się Siergiej Iwanowicz Chindiejew. Potwierdzam, że to moja księga przychodów i rozchodów. Przyznaję, że szyfrowałem wpisy, bo naruszając socjalistyczne prawo, bałem się zdemaskowania. Z pomocą tych szyfrowanych zapisków mogę zeznać co następuje:

W ciągu siedmiu miesięcy pracy w spółce „Moskwa” osobiście dałem łapówki 65 osobom urzędowym w postaci: rubli radzieckich – 565.000, dolarów amerykańskich – 580, koniaku – 89 butelek, zagranicznych prezerwatyw – 204 opakowania po 5 sztuk, czasopisma „Playboy” – dwie roczne prenumeraty, kawy rozpuszczalnej – 16 kg. Nazwiska tych osób podejmuję się odtworzyć na podstawie moich notatek. Prowadziłem ponadto handel marihuaną z taszkiencką spółką „Górskie powietrze”. Uczestniczyłem w budowie nielegalnej gorzelni w Pieriediełkinie, na daczy byłego poety Kukuszenki. Pomagałem metropolicie Fimienowi w sprzedaży za granicą ikon z monasteru Dońskiego.

Biriukowa przebiegła wzrokiem sześć stron maszynopisu, zawierającego zeznania. Widać było wyraźnie, że Chindiejew jest śmiertelnie przerażony i przyznaje się do wszystkiego. W sprawie „Mydła” jego zeznania były krótkie: podpisał z Rossem umowę na pośredniczenie przy zamianie dwustu ton mydła toaletowego na przedmioty antykwaryczne. Kurs wymiany ma zależeć od okoliczności i dodatkowych ustaleń. Jako pośrednik Chindiejew otrzymuje dziesięć procent i zobowiązuje się przyjąć mydło do magazynu spółki.

Cala spółka „Moskwa” śpiewała jak z nut. Tylko księgowy początkowo próbował się wypierać, ale szybko mu to przeszło po rozmowie w cztery oczy z majorem Banabakiem. Zeznania pozostałych członków spółki pokrywały się z zeznaniami Chindiejewa. Analiza nagrań rozmów podsłuchanych w celach w zasadzie nie przyniosła nic nowego.

Biriukowa już sięgała po słuchawkę, żeby kazać przycisnąć badanych przy użyciu skopolaminy, ale się rozmyśliła. Wewnętrzny głos czekisty podpowiadał jej, że ci ludzie są niewinni. Rzeczywiście uważają, że „Mydło” to mydło. Ani gumowa cela, ani „cztery kopyta”, ani nawet „majtki Andropowa” nic nie dadzą, a nawet mogą utrudnić śledztwo. Wala wiedziała, że oszalały z przerażenia badany, który nie ma nic do powiedzenia, zaczyna zmyślać niestworzone historie i mimo woli kieruje śledztwo na fałszywy tor.

Skoro udziałowcy spółki nic nie wiedzą, trzeba się zabrać do Hardinga. Biriukowa wezwała przez interkom szefa grupy dewizowych prostytutek.

– Gdzie jest teraz Lina?

– W hotelu „Ukraina” z wiceprezesem firmy Nike.

– Jak tylko uda ci się ją złapać, natychmiast do mnie.

– Tak jest.

Lina, nosząca przezwisko Łania, była chlubą grupy dewizówek.

Miała nienaganną figurę i niewinną buzię, a przy tym była również wykształcona. Nie tylko szwargotała w czterech językach, ale potrafiła rozmawiać na różne tematy – od komputerów do muzyki – słuchać zaś rozmówcy umiała tak, jak Dale’owi Carnegie* [*Amerykanin, autor m.in. poradnika „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi”] nawet się nie śniło. Prawdę mówiąc, trzymanie takiego pracownika w grupie dewizówek było niemal zbrodnią: Łania, z jej inteligencją i sprytem, mogłaby zajść o wiele wyżej. Ale właśnie dlatego Biriukowej zupełnie się nie uśmiechało widzieć ją wśród swych pracownic. W Pierwszym Zarządzie było miejsce tylko dla jednej pięknej kobiety-Wali Biriukowej.

Łania, świeżutka jak prosto z wanny, weszła do gabinetu.

– Jesteś coraz ładniejsza, kochanie – powiedziała Biriukowa zupełnie szczerze.

– Ale gdzież tam, Walentyno Siergiejewno… – bardzo naturalnie zmieszała się Łania. Czternastoletnia dziewczynka, słysząc pierwszy w życiu „dorosły” komplement, nie mogłaby się zarumienić bardziej wzruszająco.

– Oto obiekt – rzuciła Biriukowa, podając Łani kopertę z fotografiami Hardinga. – Tu masz tysiąc dolarów na koszta, pokwituj. Jak go zdejmiesz, zawieź na „Daczę tatusia”. Dziś się przygotujesz, a jutro zostaniesz skierowana w odpowiednie miejsce. Kontakt z grupą zabezpieczenia o ósmej zero zero. – Walentyna wyjaśniła Łani jej zadanie i na koniec dodała z uśmiechem: – Dodatkowy komplet bielizny odbierzesz dzisiaj z magazynu od Trofimycza, zadzwonię do niego. Jasne?

– Tak jest, Walentyno Siergiejewno.

– To wszystko.

Biriukowa odprowadziła wzrokiem smukłą figurkę. Jak te dziewczyny to robią, że mimo zarywanych nocy nie mają podkrążonych oczu!

Że też się zdarzają takie cudowne dni, niech to wszyscy diabli! Pogoda – jakby Willie specjalnie ją zamówił, według swego gustu, niezła droga (co nieczęsto się zdarza nawet w okolicach Moskwy), nagranie nowej rosyjskiej grupy rockowej – bez wątpienia zrobi furorę na dzisiejszej imprezie… Do Srebrnego Boru Willie dojedzie w pół godziny; ruch jest niewielki. A tam, w letniej rezydencji ambasady amerykańskiej, będzie dziś masa ludzi, pieczone kiełbaski, trunki, zabawa… No i oczywiście również Anna ze swymi cudownymi nogami i biustem, ale, dla równowagi, ze swoim narzeczonym z San Francisco. Też sobie wybrał moment, żeby przyjechać! Jak Piłat w credo.

Willie zahamował na światłach i nagle coś rąbnęło go z tyłu. Jadąca za nim popielata Łada wbiła się w tylny zderzak jego Forda. Willie zaklął i wysiadł z auta, żeby obejrzeć szkodę. Z Łady wyfrunęła sprawczyni wypadku, z błagalnym spojrzeniem, w czarnej sukience z rozcięciem na prawym biodrze. Wzrok Willie’ego przeleciał rykoszetem od wycięcia do zgniecionego zderzaka i z powrotem. W końcu postanowił być nieugięty:

– Co za przykry wypadek. Trzeba wezwać policję. Na te słowa wargi dziewczyny zadrżały.

– Błagam pana, wszystko, tylko nie to, nie milicję! Pan jest przecież obcokrajowcem! Mogą mnie za to aresztować! Pan jest Amerykaninem, prawda?

Willie wyprostował się dumnie. Blondynka zaczęła szybko trzepać zupełnie niezłą angielszczyzną:

– Proszę, odjedźmy stąd jak najszybciej. Tu obok jest dacza mojego ojca, on jest w podróży służbowej w Egipcie. Ale wóz panu naprawią, niech się pan nie martwi. Ach, jaka ze mnie niezdara! Niech się pan zlituje, proszę! Przysięgam, za trzy kwadranse będzie pan miał nowy zderzak. Tylko proszę nie wzywać milicji! Pan ma takie miłe, przyjazne oczy!

Wzięła go za rękę.

Później Willie zaklinał się przed samym sobą, że wszystkiemu był winien szampan, który Lina (tak miała na imię nowa znajoma) wyjęła z lodówki, gdy tylko przyjechali na daczę. Dacza zrobiła na Hardingu duże wrażenie. Był tam nawet basen i jaccuzi.

– Pani ojciec jest pewnie członkiem rządu?

– Wywodzi się z prostych robotników. Choć teraz rzeczywiście piastuje odpowiedzialne stanowisko. Jest u nas takich wielu. Ale proszę mi mówić po imieniu, Willie…

Rozmowa szybko przeszła z wgniecionego zderzaka na tematy o wiele przyjemniejsze i ciekawsze – takie jak wróżenie z ręki i z kształtu czaszki. Lina, pochyliwszy się nad dłonią Hardinga, z zaskakującą dokładnością opisała mu jego przeszłość, a potem, obmacawszy czoło i potylicę, zauważyła przenikliwie, że Willie ma niezwykle silną wolę i podoba się kobietom.

Następnym punktem programu okazało się oczywiście łóżko. Tu Willie, który wiele w życiu widział, zupełnie zapomniał i o zderzaku, i o imprezie w ambasadzie. Co za dziewczyna, kurczę blade, co za dziewczyna! Mów po rosyjsku, maleńka, ja tak lubię słuchać…

Obdarzywszy go jeszcze jednym pocałunkiem, Lina zamruczała:

– Nie myślisz chyba, że jestem z KGB?

– Oczywiście, że nie, baby. To wszystko są bajki dla idiotów. Jeszcze, koteczku, jeszcze… O, tak!

– A dlaczego jest pan taki pewien, mister Harding, że nie jestem z KGB?

– Skąd znasz moje nazwisko?

– My wszystko o panu wiemy, mister Harding. A to, czego jeszcze nie wiemy – zaraz pan uzupełni. Tylko proszę bez histerii!

Lina przespacerowała się po pokoju i strzeliła palcami. Jak w bajce, ekran stojącego w rogu telewizora ożył i Willie zobaczył na nim siebie oraz Linę. O Boże, w jakiej sytuacji!

– Może się pan czegoś napije, mister Harding? Willie poniewczasie naciągnął na siebie kołdrę, a Lina kontynuowała:

– Czemu pan się tak denerwuje? Ludzka rzecz. Proponujemy panu mały interes. Moglibyśmy na przykład sprzedać ten film w Szwecji. Może nawet Hollywood się zainteresuje… Proszę spojrzeć, co za jakość zdjęć – palce lizać! A może pańska małżonka zechce pooglądać to sobie czasem na dobranoc?

Zęby Willie’ego zadzwoniły o szklankę, którą podała mi Lina.

– No dobra, dzieciaku, uspokój się. Na twoje szczęście rzeczywiście pracuję w KGB i nie życzymy sobie niepotrzebnego rozgłosu. Opowiesz mi wszystko, co wiesz o Paulu Rossie i o ładunku, który on wiezie. I nikt się o niczym nie dowie.

– A jakie mam gwarancje? – spytał Willie, przytomniejąc.

– Ja tutaj zadaję pytania! – zareplikowała z pogardą Lina i uprzedziwszy, żeby Willie nie próbował kłamać, zaczęła go wypytywać.

Po niespełna trzydziestu minutach Lina odprowadziła zupełnie wytrąconego z równowagi Willie’ego do samochodu. Pogięty zderzak zastąpiono nowym.

Na pożegnanie dziewczyna objęła Hardinga i pocałowała go w usta:

– Jeszcze się spotkamy, skarbie. W łóżku jesteś rewelacyjny. Pa!

Znudzony Sańka przyglądał się, jak już od godziny właściciel dużego moskiewskiego mieszkania, Boria Kamniew, pokazuje Willie’emu swoją kolekcję.

– Ta srebrna cukiernica – zachłystywał się Boria – pochodzi z pracowni samego Faberge. Proszę spojrzeć, co za linie, co za kształt! A to Malewicz. Etiuda, olej. Proszę zwrócić uwagę na koloryt! Znać rękę geniusza!

Willie, nie wiadomo dlaczego, postukał w płótno palcem.

– Ostrożnie, błagam! Dawna właścicielka, głupia prostaczka, trzymała go na strychu, gdzie dach przeciekał. No i obraz trochę zapleśniał. Wygląda na starszy, niż w rzeczywistości. Ale dla znawcy to tylko zaleta!

Znawca Boria był niegdyś ginekologiem i zrobił majątek na nielegalnych skrobankach. Jakieś dziesięć lat temu jedna z pacjentek nie wybudziła się z narkozy. Sprawę udało się zatuszować, ale z takimi trudnościami, że od tego czasu Boria nie mógł się pozbyć drżenia rąk. Musiał więc załatwić sobie rentę inwalidzką i pokochać starocie.

– A to – Boria ukazał zakopconą deskę, wiszącą między pejzażem morskim i afrykańską maską – perła mojej kolekcji. Mikołaj Cudotwórca, XV wiek. Szkoła nowogrodzka! To nie ikona, ale cudo. Majątek! Proszę nie dotykać.

Willie obejrzał ikonę i zadał swoje standardowe pytanie:

– Dobrze. Ile mydła to kosztuje?

Boria wytrzeszczył oczy, ale tu wtrącił się Sańka:

– Nie denerwuj się, Boria. Nasz amerykański przyjaciel ma wkrótce odebrać wagon mydła.

– Zagranicznego?

– Ależ oczywiście! I całe to mydło chce zamienić na antyki. Wyobrażasz sobie te perspektywy?

– O, mydło! Wspaniale! To obecnie najbardziej chodliwy towar – zapalił się Boria. – Jasne, że znajdziemy wspólny język. Mój drogi Willie, wezmę całą partię, proszę mi tylko dać znać, kiedy towar nadejdzie.

– Ależ nie starczy ci tych staroci na całą partię! – wtrącił Sańka, żeby go podbechtać.

– Wystarczy, Willie. Wystarczy! Sania żartuje. Zdobędę, co pan zechce! Może interesuje pana coś konkretnego?

– Owszem. Obraz „Skrzypek i koza” Chagalla. Wiem, że jest w jakiejś prywatnej kolekcji, chyba w Moskwie.

Boria westchnął.

– Już od roku sam go szukam. Ale na razie nie natrafiłem na żaden ślad. Choć może mi się poszczęści w ostatniej chwili? Tylko niech mi pan nie zniknie z oczu! Gdzie mam zadzwonić, jeżeli znajdę obraz?

Już trzy dni Sańka na prośbę Alichana oprowadzał Willie’ego po najbogatszych moskiewskich kolekcjonerach, zapoznawał go z dziewczętami, ciągał po knajpach i uważnie słuchał wszystkich rozmów. Zorientował się już, że Alichan jest w błędzie. Willie absolutnie nie próbował dochować sekretu. O mającym wkrótce nadejść ładunku trzepał na prawo i lewo, opowiadał każdemu: „Mydło toaletowe! Cały wagon! Kochanie, nigdy jeszcze nie wąchałaś takiego mydła! Mój przyjaciel oczywiście będzie bardzo zainteresowany pańską ikoną… numizmatami… kindżałem… Ma na wymianę mydło! Miło poznać pańską małżonkę… Czy pani wie, o czym dopiero co rozmawialiśmy z pani mężem? O mydle! Ach, oczywiście najpiękniejszej kobiecie Moskwy nie sposób odmówić takiej drobnostki…”

Było jasne, że to nie kamuflaż: Willie, z jego chełpliwością, upodobaniem do blondynek i prostoduszną pewnością siebie, cały był jak na dłoni. Typowy analityk, których zatrzęsienie w każdej moskiewskiej ambasadzie. Sańce nie chciało się nawet z nim sprzeczać, kiedy Willie rozpoczynał swoje zwykłe rozwlekłe zachwyty nad pierestrojką i wielkim postępem w łonie radzieckiego kierownictwa. Nie, niemożliwe, żeby Willie wstawiał kit, ale na wszelki wypadek należy go jeszcze raz sprawdzić. Sańka nie będzie go przecież holował jeszcze przez tydzień! Nie ma już sił, a w dodatku zaniedbał inne sprawy. Jutro, mój chłopcze, wyśpiewasz mi wszyściutko. A na razie leć do swojej kolejnej flamy. Chciałbym tylko wiedzieć, kiedy ty pracujesz.

Zły i zmęczony, Sańka wrócił do domu już po północy.

– Gdzieś ty był, wujku Sania? Nie mógłbyś mnie brać ze sobą? Po jaką cholerę włóczysz się sam po ciemku? Jeszcze cię gdzieś stukną!

– Świetnie, mój chłopcze, wspaniale. Nawet mama się tak o mnie nie troszczyła. A teraz mi powiedz: pamiętasz z twarzy tego Amerykanina, którego ostatnio obskakuję?

– Oczywiście, wujku Sania.

– No więc jutro mam się z nim spotkać. Ogona już za sobą nie ciągnie: widocznie KGB też straciło zainteresowanie, nie tylko ja. Tu masz miejsce i godzinę – Sańka wręczył Krewniakowi świstek papieru – to stary dom, na podwórze są dwa wejścia. – Mamy się spotkać już w mieszkaniu. Widzisz, mój mały, ilu twój wujek ma przyjaciół? I wszyscy wyjeżdżając dają mu swoje klucze. Na tym właśnie polega męska solidarność, zapamiętaj sobie na przyszłość. Tak, o czym to ja mówiłem? Zaczekaj na tego palanta na schodach i nastrasz go porządnie. Tylko bez siniaków!

– Rozumie się, wujku Sania.

– A ja przyjdę zaraz po nim, po jakichś paru minutach. I obronię go przed tobą w uczciwej walce na pięści.

Krewniak uśmiechnął się szeroko.

– Nie bój się, dryblasie, nie zleję cię. Stuknę leciutko, po ojcowsku. Ale masz mi go nastraszyć tak, żeby nie mógł utrzymać języka w gębie!

– Spoko, wujku Sania. Masz to jak w banku!

Był ciepły wrześniowy wieczór. Willie szedł Arbatem. Oto ten dom. Wyjął z kieszeni kartkę z adresem i sprawdził. Tak, drugie piętro, mieszkania jedenaście. Żarówka na klatce paliła się tylko na drugim podeście. Śmierdziało kotami i niedopałkami. Ależ ci Rosjanie palą!

Willie nie przeszedł nawet pięciu kroków, kiedy ktoś ostro szarpnął go za ramię. Potem został obrócony o sto osiemdziesiąt stopni i dostrzegł w półmroku olbrzymiego, czarnego draba – nie było widać nawet oczu.

Nowojorska policja zaleca, żeby nie drażnić napastników stawianiem oporu i żeby mieć na takie okazje dziesięć dolarów w kieszeni na piersiach. Willie przywołał na twarz życzliwy uśmiech i usiłował wskazać na swoją kieszeń. Napastnik chyba go jednak nie zrozumiał. Mocniej chwycił Willie’ego za klapy i zaczął nim potrząsać z nieprawdopodobną siłą. Potem pochylił się tuż nad twarzą Amerykanina i zawarczał. Willie spostrzegł, że bandzior ma na gębie czarną pończochę. Ze strachu i ponieważ napastnik trząsł nim na wszystkie strony, nie mógł nawet krzyknąć. Wtem potrząsanie ustało, bandzior z rykiem odwrócił Willie’ego i ten poczuł, że ściąga mu spodnie. Zboczeniec! Boże, tylko nie to! Odważył się pisnąć, ale tu potworna łapa zatkała mu usta.

W następnej chwili z tyłu coś trzasnęło, Willie został odrzucony na podłogę i co prędzej odtoczył się dalej w kierunku schodów. Warczenie przeszło w zduszony okrzyk. Bójka trwała tak krótko, że Willie nawet nie zdążył się zdecydować, czy przyjść z pomocą nieoczekiwanemu wybawcy, czy co prędzej uciekać. Bandyta rzucił się do wyjścia, jego sylwetka zarysowała się na moment w drzwiach, po czym znajomy głos zapytał:

– To ty, Willie? Nic ci nie jest?

Willie tak dygotał, że nie był w stanie wciągnąć spodni.

W mieszkaniu Sańka od razu zawlókł go do kuchni, wyjął z lodówki butelkę wódki i nalał mu pełną szklankę.

– Wypij szybko. Duszkiem! No?

Willie posłusznie opróżnił szklankę i nawet nie poczuł pieczenia. Ogarnęła go gwałtowna fala ciepła i ręce przestały mu się trząść. Co za wspaniały chłop z tego Sańki! Oczywiście, Willie pomógłby mu rozprawić się z tym bandziorem! Po prostu nie zdążył. – Po prostu nie zdążyłem, rozumiesz, przyjacielu?

Sańka wszystko rozumiał. – Nie ma o czym mówić, to drobiazg. Napij się jeszcze, Willie, to rozładuje stres. Weź ogóreczka, zakąś! I odpręż się.

Już bez chlipania Willie wylewał przed Sańką swoje emocje:

– Co to za straszny kraj! Jestem przekonany, Aleksandrze, że ten człowiek był z KGB. Ich ludzie mnie szantażowali. Chcą mnie po prostu zastraszyć. To twardziele, dobrze wiem. Żeby wywiad o mało nie zabił człowieka z powodu wagonu mydła! Zwariowany kraj! Jaki mogą mieć w tym interes?

– A co, ci ludzie pytali cię o mydło?

– Była tam jedna dziewczyna, która nawet nie ukrywała, gdzie pracuje. Interesowało ją mydło, i to w takiej chwili!

– A ten mięśniak też cię pytał o ładunek?

– Nie, tylko warczał. Ale jestem pewien, Aleksandrze, jestem pewien!

– Czemu się tak za ciebie wzięli? – z zadumą odezwał się Sańka. – Może ten twój Ross wiezie nie tylko mydło, co?

– Tylko mydło, wiem na pewno! Sam mu podsunąłem ten pomysł, chyba w złą godzinę! Skąd mogłem wiedzieć, że zrobi się z tego taka afera! A jak się dowiedzą w ambasadzie, że mam na pieńku z KGB…

– Bądź spokojny, nie dowiedzą się. Oczywiście, jeżeli sprawa jest czysta. A może jednak twój Ross szykuje jakiś przekręt?

– Znam Paula jeszcze ze szkoły, Aleksandrze! To prymityw, chociaż fajny chłopak. Nie robi żadnego przekrętu. Jest do tego niezdolny.

– Dobrze już, dobrze, nie bierz wszystkiego tak serio. Ten facio, któremu wybiłem zęby, to najprawdopodobniej zwykły chuligan. A dziewczynę olej. Dawno to było?

– Jakiś tydzień temu.

– Do ambasady nikt się na razie nie zwracał?

– Nie, wiedziałbym o tym.

– No, to znaczy, że cię sprawdzili i odczepili się. Już ci chyba dadzą spokój. KGB ma wystarczająco dużo innych spraw. Zjedz kiełbaskę, bo cię wódka rozbierze. A właśnie, wspomniałeś im o obrazie Chagalla?

– Tak, Aleksandrze. Więc myślisz, że się odczepią?

– Na pewno, Willie, na pewno. A o tym obrazie trzeba mi było już dawno powiedzieć. Widzę przecież, że czegoś szukasz, i dopiero wczoraj zrozumiałem, czego. Mam dojście do tego obrazu.

– Na pewno tego? „Skrzypek i koza”? – ożywił się Willie.

– Na pewno. Ale to by już było nie za mydło, tylko za zielone.

– A skąd będę miał pewność, że to właśnie ten obraz?

– Sam zobaczysz. W twojej obecności odetnę kawałeczek z brzegu, żebyś mógł posłać do ekspertyzy. Bo chyba szukasz tego dla siebie?

Na to pytanie Willie wolał nie odpowiadać. Harald Plummer nie lubił się afiszować ze swymi powiązaniami.

– Zresztą, to nie moja sprawa. Za sto pięćdziesiąt tysięcy oddam obraz, chociaż mi żal. Zrób slajd tego obrazu, poślij go do sprawdzenia, gdzie chcesz, choćby do Stanów. A obraz poczeka, jeść nie woła.

– Ale nie sprzedasz go komu innemu?

– Chyba że ktoś przebije cenę… Jestem człowiekiem interesu, Willie! Jeżeli jesteś zainteresowany, musisz się pośpieszyć. I chciałbym, żeby pieniądze były w banknotach dwudziestodolarowych. Wysokie nominały denerwują ludzi.

Niebawem Sańka odprowadzał ostatecznie pocieszonego Willie’ego do domu. Złapanie taksówki na nocnej ulicy nie stanowiło dlań żadnego problemu. Krewniak dyskretnie podążał swoim wozem za taryfą. Licho nie śpi…

Rozdział 11

MENTALNOŚĆ

Wróżyć Lubka rzeczywiście umiała na medal – babka nauczyła ją tego w dzieciństwie. Z doświadczenia jednak, jakiego nabrała w latach młodości, wiedziała już, że karty niekiedy mówią więcej prawdy, niżby się chciało usłyszeć.

Parę razy nieoględnie chlapnęła, co widać w kartach, nie próbując nic łagodzić. I zrozumiała dlaczego w dawnych czasach posłańcom przynoszącym złe wieści ścinano głowy. Przepowiedzianych rozwodów i śmierci było dość, by Lubka w końcu nabrała rozumu i wypracowała sobie nową metodę wróżenia. Łgać w żywe oczy jednak się bała. Babka ostrzegała ją, że to może być niebezpieczne, więc Łubka wolała nie sprawdzać czy to przesąd, czy nie. Wcale jej się to nie uśmiechało.

Teraz nie mogła się opędzić od żołnierzy. Może przyciągały ich nieprzyzwoite obrazki na kartach, a może sama tajemnica wróżenia, ale Lubka rozumiała jedno – dopóki nie przewinie się tu cały eszelon, nie ma sensu protestować i odmawiać.

– W twoim sercu dama karo, blondynka. Damy pik nigdzie obok nie widać, czyli wszystko wygląda dobrze.

Zinka Gnom wykrzywiła się.

– Już ja bym jej dała popalić, tej damie pik! Wszyscy się roześmiali – z wyjątkiem Sałymona, który speszył się jakoś i mruknął:

– Ciszej, do diabła! Komu wróży, wam czy mnie? No już, Lubka, mów dalej.

– Słuchaj, Sałymon, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale wygląda na to, że przed tobą jakaś wielka sprawa. Poczekaj, rozłożę jeszcze raz… Tak, chodzi o coś takiego, że ty sam z początku nawet nie będziesz sobie zdawał sprawy, co z tego wyniknie. Ale czy to się obróci na złe, czy na dobre, nie mogę się rozeznać. Coś tu się w kartach pieprzy. Wiesz co, pokaż rękę! Też nie, ręką jak ręka, widać tylko, że jeszcze będziesz miał dwójkę dzieciaków. Możliwe, Sałymon, że tę wielką sprawę załatwisz, ale twój los się odwróci, w drugą stronę pójdziesz, niezależnie od tamtego.

– No i do diabła z tym wszystkim, skoro mi się urodzi parka bachorów. Z nimi też będzie dość kłopotów. Dzięki, Lubka.

– Na zdrowie. Kto następny? Ty, Fiedia?

Fiodor Brusnikin posłusznie przełożył karty i, wypełniając polecenie Łubki, żeby pomyślał o tym, czego w sercu pragnie, tak komicznie złapał się za głowę, że wzbudziło to ogólny śmiech i oklaski.

– Żartuj sobie, Fiedia, żartuj, to i los z tobą pożartuje – ostrzegła go Łubka żartobliwie, z podejrzaną łagodnością w głosie.

– O co ci chodzi, Lubasza? Bierz się do roboty! – zaniepokoił się major, którego nikt oprócz dziewczyn nie ośmielał się nazywać po prostu Fiedią.

– Ja, kochany, tylko czytam z kart, nic od siebie nie dodaję, nie zmyślam. Słuchasz, czy chcesz sobie żarty stroić?

– Dobra, niech ci będzie. No już, jestem cichy i posłuszny. Bunt zdławiony, lud milczy. Ogłaszaj wyrok.

– Widać tu, Fiedia, że w krótkim czasie całe twoje życie się odmieni. Czym innym się zajmiesz, inni ludzie cię otoczą. To, co w życiu najważniejsze, nie w młodości cię czeka, ale potem. To, co jest teraz, to dopiero początek bajki. Bajka przyjdzie później.

– A konkretniej, Lubasza?

– Ano daj rękę! Widzisz, jak gwałtownie linia życia skręca? I żadnych rozwidleń nie widać… Coś mi mówi, Fiedia, że ty swoją przyszłość lepiej znasz, niż ją te karty widzą, tyle że sam przed sobą nie chcesz się do tego przyznać. Naprawdę masz życzenie, żebym ja pierwsza ci to powiedziała? Słowo?

– Och, ale chytra z ciebie baba! Generalski łeb! Gdzieś ty się, kochasiu, uczyła taktyki i strategii?

– Nie daj Boże, Fiedia, żeby twoje córeczki tam się ich uczyły, gdzie ja. Idź teraz, nie miej do mnie złości. Twoje sprawy, widzę, na dobre się obrócą. Uda ci się wszystko. Może i za mnie, chuligankę, kiedyś się pomodlisz.

– Cóż to, Lubka, major popem zostanie?

– Nie popem, nie popem, jełopy! Warn wróżę czy jemu? Jego zapytajcie, to się dowiecie. Jeżeli wam powie.

Chętni do wypytywania Brusnikina jednak się nie znaleźli, major zamyślił się głęboko i najwyraźniej nie był w nastroju do żartów. Następny w kolejce do Lubki okazał się Czyrwa Lider. Pocałował ją szarmancko w rączkę i znowu wszyscy ożywili się i rozchichotali.

– Patrzcie no, jaki elegant! Uczcie się, młodzi! Lubka rozłożyła karty i zadumała się, ale tylko na chwilę.

– Dziewczyny cię kochają, Czyrwa Lider. Zawsze cię kochały. I będą cię kochały do końca twego życia. Ani jednego dnia nie przeżyjesz niekochany…

Czyrwa Lider, dumnie wyprostowany, słuchał rad i życzeń, którymi go obsypano. Cmoknął Lubkę w policzek, wstał i oświadczył:

– Słyszałyście dziewczyny? Uważajcie, żebyście ani jednej dniówki nie przepuściły! Skoro karty tak powiedziały, sprawa przesądzona! Nie ma odwołania.

Lubka wymówiła się od dalszego wróżenia.

– Zmęczona jestem, chłopcy. Przyjdźcie jutro. Karty też odpoczną, nie będą się mylić. Bo jeszcze mogłabym komuś cudze dzieci wywróżyć!

Całe towarzystwo opuściło przedział, ale i żarty i śmiechy nie milkły jeszcze na korytarzu. Tylko Sońka Pufik została.

– Słuchaj no, Lubka, Czyrwa przyniósł ci całą główkę czosnku!

Lubka się speszyła.

– Coś ty, Sońka! Ja przecież całe żarcie dzielę między dziewczyny po równo, przy wszystkich! Myślisz, że czosnek sobie przywłaszczę? Przyjdź jutro rano, kiedy będziemy robić podział – dostaniesz, co twoje! Zdaje ci się, że ja w nocy ukradkiem czosnkiem się obżeram? Jak chcesz wiedzieć, to jeszcze całować się nie oduczyłam!

– Nie o to chodzi, Łubka, nic złego nie miałam na myśli. Chcę ci tylko coś wytłumaczyć. Nie wyrzucaj więcej ogonka. To najcenniejsza rzecz!

– Ogonek? Odbiło ci?

– Od razu widać, żeś ty, Lubka, zony nie wąchała. Nie mam do ciebie pretensji, tylko dzielę się doświadczeniem. Jak opalisz ten ogonek zapałką, można nim czernić brwi i rzęsy. Dziewczyny w łagrze mi pokazały. Ekstra! Jak wszystkie te zagraniczne smarowidła zużyjemy w drodze, to co zrobimy na miejscu?

– Dobra, Sońka, nie złość się, źle cię zrozumiałam. Coś mi dzisiaj odbiło. Normalnie w życiu bym czegoś takiego nie pomyślała. Nie gniewasz się? No, daj pyska! Życie mi zbrzydło, kochana, i bez powodu ludzi obrażam. A ogonka wyrzucać nie będziemy. Nie znałam tego, i tyle.

– Coś ty, dziewczyno! Nie becz! Zmęczona jesteś? Wiesz, najlepiej się połóż. Ja cię przykryję… Zaraz się rozgrzejesz, przestaniesz drżeć. Wszystko będzie dobrze… Śpij, mała… Już sobie idę. Może ci przynieść wrzątku?

– Nie, Sonieczka, nie trzeba. Już mi cieplej.

– No to śpij. Niech ci się przyśnią niebieskie migdały.

Lubka odczekała, aż Sońka wyjdzie, i dopiero wtedy popłakała sobie do woli. To nie było takie proste – przepowiadać przyszłość całemu eszelonowi. Może i karty kłamały, ale te kłamstwa przejmowały ją prawdziwym strachem. Dzisiaj wyraźnie widziała śmierć Czyrwy Lidera z rąk innego, któremu także wróżyła, ale tę śmierć przemilczała – miała na to dość rozumu! Za to powiedziała inną prawdę, bo i ta była w kartach. Prawdę, która Lidera ucieszyła i podniosła na duchu.

– Ojcze nasz… dalej, Boże, nie pamiętam… oby tylko wszystko było dobrze! Oby było dobrze! U mnie i Iwana, u Sońki i u Czyrwy… Miej nad nami litość, Panie…

Nimfa z brązu, którą Sańce wciąż żal było sprzedać, uśmiechała się do niego z wdzięcznością w zielonkawym świetle stojącej na stole lampy. Sańka z roztargnieniem przeglądał katalog z ostatniej aukcji u Sotheby’ego – ot tak, po prostu, żeby zająć czymś ręce. Zegar trzeba będzie jednak sprzedać, pomyślał, strasznie głośno bije. Wraz z ostatnim jego uderzeniem odezwał się dzwonek telefonu. Sańka przeciągnął się w fotelu. Wiedział, że dzwonków będzie osiem, nawet nie chciało mu się liczyć. To było długo oczekiwane wezwanie od Alichana. Krewniaka Sańka postanowił nie budzić, po prostu zostawił pod lustrem pięciokopiejkową monetę orłem do góry.

Samochód już czekał. Przy otwartych drzwiach stał chudy typ o lodowatych oczach. Sańka bez słowa zajął miejsce na tylnym siedzeniu szarej Wołgi. Wóz ruszył. Po godzinie, która upłynęła w absolutnym milczeniu, wysadzono Sańkę pod znanym mu już domem za miastem. Czarnowłosy przystojniak, także znajomy, z przyklejonym uśmiechem zaprowadził go do gabinetu.

Tu nic się nie zmieniło. Poza jednym: na ogromnym biurku, w miejscu, gdzie dawniej stało popiersie Lenina, teraz pyszniła się popielnica z brązu w kształcie ludzkiej czaszki. Zęby wykonano z kości słoniowej.

Alichan ceremonialnie wstał zza biurka i lekko skłonił głowę, po czym zamaszystym gestem zaprosił Sańkę, by zajął miejsce w pobliżu kominka. Czarnowłosy sekretarz bezszelestnie zniknął za drzwiami. Alichan nalał koniaku do dwóch pękatych kieliszków i podsunął gościowi otwarte pudełko cygar.

– Starzeję się, Sania – rzekł w zadumie. – Nie mam już sił pracować na dwa fronty. To drugie zajęcie będę musiał rzucić.

Sańka z dobrze udanym zdziwieniem rozłożył ręce. O tym, że Alichana Ibrahimowicza Husejnowa usunięto niedawno ze składu Biura Politycznego, oczywiście wiedział.

– Jak oni sobie teraz dadzą radę bez pana, Alichanie Ibrahimowiczu?

– Wszystko jest w rozkładzie. To osły. Ale dość o głupstwach. My obaj jesteśmy ludźmi konkretów, na oficjalnych tytułach nam nie zależy. Mam do ciebie parę pytań. W tym pokoju możesz mówić swobodnie, nie ma podsłuchu. Co masz mi do powiedzenia o szablach z bułatu?

Sańka ochoczo wsiadł na ulubionego konika:

– Pierwsze wzmianki o bułacie pojawiły się w czasach Aleksandra Macedońskiego. Zetknął się on z bronią wykonaną z bułatu w czasie swojej pierwszej wyprawy do Indii. W rezultacie tajemnica wyrobu tej stali przestała być znana, według różnych danych, na okres od VI do XII wieku. Następnie stal o podobnych właściwościach zaczęto produkować w Syrii, w Damaszku. Na marginesie, stal damasceńska jest gorsza od bułatowej, odróżnić je od siebie może każdy, niekoniecznie specjalista. Prawdziwych, autentycznych szabel z bułatu, kutych w Indiach, zachowało się na całym świecie zaledwie kilkadziesiąt. Są warte obłędnych pieniędzy. W Moskwie w kremlowskiej Zbrojowni przechowuje się dwa takie egzemplarze. Jednakże ręczyć za to nie mogę, jako że w zeszły czwartek Zbrojownię niespodzianie zamknięto, rzekomo chodzi o remont. A w ubiegłym tygodniu przypadkiem spotkałem się z sześcioma miłośnikami starej broni spośród naszych zagranicznych przyjaciół i wszyscy oni zapewniali, że za każdą z tych szabel gotowi są zapłacić od dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy dolarów.

– I który z nich najbardziej przypomina dżygita? – zapytał Alichan.

– Mało się różnią jeden od drugiego.

– Niezupełnie rozumiem.

– Nie chciałbym obrażać żadnego z nich. Jeśli chodzi o ekspertyzę, może pan być spokojny, to już moje zmartwienie.

– Ile czasu na to potrzebujesz?

– Miesiąc, może półtora.

– Inicjatywa powinna być sowicie nagradzana. Twoja zwykła dola to trzydzieści procent. Co byś powiedział na czterdzieści?

– Że wolę pięćdziesiąt.

– Zgoda. Wszystko, czego ci potrzeba, dostaniesz pojutrze. Teraz chciałbym się dowiedzieć, co słychać u naszego przyjaciela Hardinga. A propos, nie miałeś w związku z nim jakichś nieprzewidzianych wydatków?

– Osiemset dolarów na…

– Dobra, nieważne. To drobiazg. Czego ci się udało dowiedzieć?

– Harding to typowy dyplomata z niewielkimi szansami na awans. O Rosji wie nie więcej, niż Mike Tyson o ogólnej teorii względności. Wywozi pocztą dyplomatyczną różne starocie. Dotychczas były to drobniejsze rzeczy, dopiero teraz zainteresował się wartościowszymi dziełami sztuki, które mam w swoim zasięgu. Jeśli chodzi o politykę, to absolutne zero, żadnych kontaktów, chociaż niewykluczone, że ma jakieś konszachty z zamożniejszymi koneserami sztuki. Co do jego związku z ładunkiem, to czysty przypadek. KGB kazał go śledzić, kiedy rozpracowywał spółkę „Moskwa” – nawet się nie zorientował. Skarżył mi się, że go przesłuchiwali. Parę dni temu przerwano obserwację, widać organy się nim nie interesują. Z wywiadem nie jest związany, sprawdziłem. W CIA oczywiście poziom służb nie jest specjalnie wysoki, ale w końcu czegoś tam swoich ludzi uczą. Reasumując, Alichanie Ibrahimowiczu, mydło, mydło i tylko mydło!

– Mydło, mydło… – powtórzył półgłosem Alichan i nagle wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Wyobraził sobie miny członków Biura Politycznego, kiedy zostanie otwarty kontener z tajemniczym ładunkiem.

Rozdział 12

HULAJPOLE

Przekroczyli Dniepr po zaporze Dnieprogesu. Ledwie pociąg załomotał na ostatnich złączach szyn, gdy wtem ogromny, na pozór dawno porzucony dźwig drgnął, zaczął manewrować, po czym postawił w poprzek torów zardzewiały parowóz. Zrozumieli, że nie ma drogi powrotnej. Odtąd na każdej mijanej stacyjce wznosiły się za Złotym Eszelonem wciąż nowe blokady: z łoskotem zrzucano na szyny stalowe rury i betonowe bloki. Postanowili oszczędzać amunicję. Nie strzelali do tych, którzy odcinali im drogę powrotu. Jaki to miało sens, skoro i tak pociąg ruszy dalej, przed siebie, a wtedy tamci wyjdą z ukrycia i zwalą na tory wywrotkę świeżego betonu. Przed składem droga wolna, no i w porządku. Widocznie komuś się opłaca, żeby stała otworem.

Już o zmroku przejechali Zaporoże. Grobowa cisza, kompletne ciemności. Nigdzie ani żywej duszy. Straszno człowiekowi nocą w małym, opuszczonym przez ludzi miasteczku, gdzie wiatr świszcze w kominach i trzaskają pootwierane drzwi. A co dopiero w porzuconym przez mieszkańców milionowym mieście? Różne myśli wtedy przychodzą do głowy.

Pociąg sunie nieśpiesznie. Jeśli tory zostały rozebrane, a droga prowadzi stromo z góry, trzeba zwolnić, pozwolić ludziom wyskoczyć… Zubrow wzmocnił posterunki, nakazał obserwację terenu. Sam bez przerwy wpatruje się w noktowizyjny celownik. Wtem reflektor podczerwieni oświetlił odrażające kłębowisko i setki szczurzych ślepi. Zaraz potem dostrzegł Zubrow znieruchomiałe ludzkie oczy. Nie wytrzymał, opuścił wzrok.

A cuda zaczęły się o świcie, gdy się zbliżali do sławnego miasta Hulaj pole.

Kiedy w oddali, na wschodzie, Zubrow ujrzał zielonkawoszarej barwy niebo, uspokoił się i zamknął oczy, wsparłszy się na dalmierzu peryskopowym. Zaraz jednak obserwator z wieży zestawu przeciwlotniczego krzyknął: – Ale zasuwa! Ale zasuwa! – Zubrow otrząsnął się, uzmysłowił sobie gdzie jest, wysunął peryskop i aż gwizdnął. Rzeczywiście, zasuwa!

Obok pociągu, po ubitej polnej drodze, pędziła taczanka. Ani chybi ta sama, którą jeszcze sam ojczulek Machno jeździł. Zaprzężona w czwórkę wronych koni, silnych jak szatany. Huk, i łoskot, i wszystko, niczym w tamtych chlubnych czasach. Taczanka cała przemalowana w kwiaty i rajskie ptaki, a na dębowym deskowaniu srebrnymi gwoździkami wybite mocno nieprzyzwoite zawołanie. Chłopisko batem konie pogania, a obok woźnicy jeszcze jeden, z cygańskim kolczykiem w uchu. Pierwszy ma czapkę z połamanym daszkiem, drugi – baranią papachę, srebrny kindżał u pasa, a za pasem obrzyn. Obrazek jak marzenie, oczu oderwać nie można. Wszystko bardzo stylowe, tylko antena radiostacji R-227 trochę narusza harmonię, no i zamiast cekaemu Maxima taczanka uzbrojona jest w automatyczny granatnik AGS-17 Płamia.

Ten z obrzynem i w kolczyku śmieje się i obrzuca pociąg przekleństwami, a woźnica okłada konie batem raz po raz, żeby zajechały eszelonowi drogę, gna taczankę wprost na szyny. Zubrow już niemal widzi, jak koła dotykają torów i przy tym zetknięciu odpadają z łoskotem, taczanka rozlatuje się na kawałki i wpada pod pociąg. Ale tamci tylko zęby szczerzą, śmieją się od ucha do ucha, niczego się nie boją, mkną śmierci naprzeciw i jeszcze klną zuchwale.

– Lokomotywa!

– Tak jest! – odpowiedział przez radio maszynista.

– Przyhamuj na chwilę, bo ich rozgnieciemy na miazgę. Koni szkoda.

Pociąg zahamował płynnie, a taczanka pędzi w stronę wagonu artyleryjskiego, jakby jej opętani pasażerowie wiedzieli, że właśnie tam można znaleźć dowódcę.

Zubrow wyjrzał z włazu.

– Pozdrawiam, panowie.

– Bądź i ty zdrów, jeśli nie żartujesz.

– Można wiedzieć, o co chodzi?

– A o to, że przed wami stacja Połogi. Dalej, za tą stacją, wasza droga się skończy, bo rozebraliśmy tory. W prawo, w stronę morza, tak samo. Tor rozebrany. Komu to morze potrzebne? Powrotu też nie ma, zresztą sami wiecie. Tak więc od stacji Połogi kierujcie się w lewo – na Hulajpole. Bat’ko Bogdan Saweła bije czołem, w gości zaprasza.

– Cóż, dzięki za zaproszenie. Skorzystamy z gościny.

– No i dobrze. A my będziemy was eskortować, pokażemy drogę.

– A to po co? Nasz pociąg jedzie po szynach, a szyny prowadzą do Hulajpola…

– Wszystko jedno, pojedziemy obok, drogę wskażemy. Bat’ko kazał.

– Skoro kazał, to jedźcie, tylko nie wskakujcie na szyny, bo pociąg niechcący zrobi z was placek.

– Jeszcze zobaczymy, kto z kogo placek zrobi!

Pociąg ruszył, a tu u Zubrowa już delegacja ważnych towarzyszy. – Nie mamy czasu – powiadają – na żadne wizyty, już dawno powinniśmy być w Moskwie!

– Święta racja – Zubrow na to – tylko że szyny prowadzą prosto do gościnnego gospodarza, a i to w jedną stronę.

– Opowiecie to wszystko w moskiewskiej prokuraturze, a my nigdzie w gościnę nie pojedziemy.

– No cóż, już wy tam, towarzysze, lepiej wiecie, co robić.

Na tym stanęło. A sławne miasto Hulajpole było już chyba blisko, bo i z prawej, i z lewej strony Złotego Eszelonu pędziły teraz taczanki niby eskorta honorowa, a tyle ich było, że trudno zliczyć. Każda inaczej zdobiona, uzbrojenie także różne: na jednej karabin maszynowy Goriunowa, na drugiej wielokokalibrowy DSzK, gdzie indziej Władimirow. Tu gra gramofon, tam słychać płyty kompaktowe, sprzęt firmy Toshiba. Złoty Eszelon pruje przed siebie, niczym transatlantyk sunący do portu w otoczeniu flotylli jachtów. Gwar, śmiech i wesele niosą się hen, po horyzont, a linia horyzontu ginie gdzieś w stepach – daleka, niewidoczna.

Hamulce zazgrzytały przed namiotem tak ogromnym, jak co najmniej cyrkowy. I już sam bat’ko Bogdan Saweła kroczy po perskich dywanach. Piękny jest, prawda, ale odziany dziwacznie – biały frak o długich połach i jedwabne czerwone zaporoskie hajdawery, wpuszczone w safianowe buty. Miejscowi przystojniacy aż zamilkli na widok tego stepowego witezia. Zubrow też oniemiał na chwilę, a potem gwizdnął. Rozpoznał we władcy stepów swego przyjaciela z lat dzieciństwa i młodości. Co prawda, wtedy groźny ataman nie nazywał się Bogdan Saweła, tylko Boria Sawieljew. Uczyli się razem z Zubrowem długie lata, najpierw w Korpusie Kadetów imienia Suworowa, potem w Kijowie zgłębiali tajemnice wywiadu w Wojskowej Akademii Kadr Dowódczych imienia Frunzego. Od jedenastego roku życia dzielił Witia Zubrow z Borią Sawieljewem upały i słotę, mróz i śnieżne zawieje, wspólną menażkę, długie nocne warty, musztrę i defilady. Książki także lubili te same.

Boria Sawieljew był młodzieńcem z żelaza. Twardym jak stal. Odkąd skończył jedenaście lat, ani dowódca plutonu, ani kompanii, ani batalionu nie mogli sobie z nim dać rady. Tak, twardy był jak stal Boria Sawieljew, lecz nie miał w sobie jej sprężystości. Wytrzymałość – 100%, elastyczność – 0. Tuż przed ostatnimi egzaminami narwaniec Sawieljew wykręcił taki numer, że trafił do batalionu karnego, nie zakończywszy formalnie długich lat nauki w uczelni wojskowej. Potem, jak słyszał Zubrow, coś podobnego zdarzyło się i w batalionie karnym – Boria, zdaje się, strzelił w pysk sierżanta i wtedy znalazł się już w prawdziwym więzieniu, a jeszcze później wszelki słuch o nim zaginął. Dopiero w Akademii Wojskowo-Dyplomatycznej GRU dowiedział się Zubrow o pewnym kombinatorze, który miał ksywę Saweła czy może Sołowiej, i spekulował złotem. Wtedy Zubrow pomyślał: czy ten koleś to aby przypadkiem nie mój przyjaciel?

I oto on, we własnej osobie, staje przed Zubrowem na perskich dywanach, w safianowych butach i z buławą atamańską w dłoni. Wokoło – morze taczanek. Kiedy brakuje paliwa, powrót do lekkiego transportu konnego to jedyne rozsądne rozwiązanie. Czwórka koni i ciężki karabin maszynowy. Łatwość manewru w połączeniu z siłą ognia. A na czele całej tej chyżej, rączej stepowej kawalkady – przyjaciel Zubrowa, zwany Bogdanem Sawełą. Szkoda, że okoliczności tak się złożyły. Zubrow wolałby już trafić pomiędzy ludożerców z Fidżi, z nimi można by chociaż pogadać przed śmiercią, a z Sawełą ciężka sprawa. Nie lubi on komunistów i nie puści ich w dalszą drogę. Zubrow też ich nie kocha, ale nie ma prawa, ot tak, po prostu, wydać ludzi na pastwę tego wilka stepowego. Z Sawełą człowiek się nie dogada, wiadomo – nie można go złamać ani kupić. Dlatego tutaj skończy się trasa Złotego Eszelonu. Tutaj straci Zubrow cały batalion i sam polegnie, broniąc tych pieprzonych komuchów, którzy ani jemu, ani jego ojczyźnie nie uczynili nigdy nic dobrego. Ale człowiek honoru nie wykupuje się ludzkim życiem…

Otworzył Zubrow drzwi i oto już pierwszy pluton przed nim, stoi w szyku, prezentuje broń, a cały batalion Specnazu obsiadł dachy wagonów, jak małpy gałąź bananowca. Wstąpił Zubrow na kobierce, zorientował się, że władca stepów poznał go, ale nic po sobie znać nie daje. Pokłonił się więc atamanowi Sawele, on zaś uścisnął go i ucałowali się trzy razy. Na ten widok muzykanci uderzyli w bębny i zadęli w litaury, a wiatr stepowy poniósł po wyschniętych jarach i wąwozach głuchy rytm tanecznych dźwięków, głośniejszy i weselszy łoskot werbli. Kaemista nie wytrzymał, cisnął czapką o ziemię i puścił się w pląs, zapiewajły, ująwszy się pod łokcie, podchwycili pieśń. Po chwili przyłączyli się kaemiści na taczankach, włączywszy swoje Sony i Grundigi, i ruszyła w tany cała hurma, za nią zaś batalion Specnazu. I już bat’ko Saweła prowadzi Zubrowa na private discussion.

Usiedli, wypili po koniaku. Na początek, jak to jest przyjęte w sferach dyplomatycznych, pogawędzili o pogodzie i o zaćmieniu Księżyca, które miało nastąpić w przyszłym roku. A potem chwycił bat’ko Saweła Zubrowa za kołnierz i spytał, czy ten rozumie, że tu kres jego drogi. Ostygł nieco, gdy się upewnił, że Zubrow jest tego świadom.

– Słuchaj – powiada Saweła – cała Ukraina wie, kogo wieziesz tym pociągiem. Ale jesteś moim przyjacielem, dlatego pomogę ci. Oto co proponuję: wyprowadź wszystkich komunistów i własnoręcznie zarąb ich szablą. Szablę dostaniesz. I nam wyświadczysz przysługę, i sam serce uradujesz. A potem możesz jechać, dokąd oczy poniosą, w cztery strony świata, już ja ci drogę zbuduję, choćby do samego Rostowa.

– Nie. – W głosie Zubrowa nie słychać wahania. Nieugięty ataman nie traci nadziei na kompromisowe wyjście z sytuacji.

– Ach, Zubrow, Zubrow, skoro ty nie chcesz komunistów zabijać i ja też ich zabijać przestanę, co o nas ludzie pomyślą? Cóż z nas w takim razie za inteligenci?

– Nie – upiera się Zubrow. – Najpierw zabij mnie, bat’ko! Potem rżnij kogo tylko dusza zapragnie z mojego eszelonu.

– O nie, mój przyjacielu, nie bierz mnie za żądnego krwi wampira. Nie wpatruj się tak w moje hajdawery! W Ameryce prezydenci też muszą się liczyć z opinią publiczną, też ubierają się stosownie do gustów większości. A więc jesteś moim przyjacielem i ja cię uratuję. Komunistów nie mogę przepuścić przez swoje terytorium, ludzie mi na to nie pozwolą, a także moje własne sumienie. Ale z każdej sytuacji można znaleźć wyjście. Chodź, pociągniemy losy. Do kogo fortuna się uśmiechnie, ten będzie górą. Pal sześć reputację! Dla ciebie, Zubrow, gotów jestem ją zaszargać. Jutro się odegram. Wiesz ty, ilu tu komunistów po stepie się wałęsa? No co, jesteś gotów? Losujemy?

– Jestem gotów.

– To chodźmy do ludzi.

Wyszli z namiotu. Bębny natychmiast ucichły, ustały pląsy. Stepowi witezie wskoczyli na taczanki, żołnierze Zubrowa na dachy wagonów. Podniósł bat’ko Saweła w górę atamański buńczuk i wszystko wokół zamarło w milczeniu.

– Zawsze lubiłem Specnaz. – Pomruk tłumu potwierdził, że groźny ataman istotnie zawsze lubił Specnaz. – Moją ochronę zawsze dobierałem sobie z dawnych specnazowców. – Tu znów rozległ się szmer aprobaty. – I oto przejeżdża tędy cały batalion Specnazu, więc co, mam go nie przepuścić? – Tłum pomrukiem wyraził zdziwienie: czyż może być inna decyzja? Przepuścić, oczywiście! – A ataman dalej wiedzie swoje wojsko drogą niepodważalnej logiki: -

I to nie zwykły batalion Specnazu, ale taki, którym dowodzi mój przyjaciel z dzieciństwa, Witia Zubrow! Pozwól, przyjacielu, że cię ucałuję!

Saweła i Zubrow objęli się i ucałowali. Na taczankach siwowąsi kaemiści odwrócili głowy, oczy pospuszczali, a co młodsze baby rozryczały się zgodnym chórem ze wzruszenia.

– Zły los sprawił, że mój przyjaciel otrzymał rozkaz, żeby dowieźć komunistów do Moskwy. – Na te słowa tłum zahuczał groźnie, nieprzejednany. – I oto problem, panowie: ani komunistów przepuścić nie mogę, ani przyjaciela obrazić. Co mam zrobić? – Ciżba zafrasowała się: co robić? Choćby i sto lat myśleć, nic człowiek nie wymyśli! – I co, zdaje się wam, że nie znalazłem rozwiązania tego problemu? – W oczach ludzi błysnęła nadzieja. – Znalazłem! – Przez tłum przebiegło westchnienie ulgi, niczym powiew wiatru przez trawy stepowe.

– Mamy przecież naszego Lonieczkę. – Gdy padło to imię, zagrzmiał śmiech na taczankach, aż konie pokładły uszy po sobie, i trwał, nie cichnąc, przeszkadzał Sawele mówić. Pojęło bractwo zamysł swego atamana i zanosiło się śmiechem, zachwycone jego mądrością. – A więc mamy naszego Lonieczkę, a oni niech wybiorą kogoś spośród siebie. I niech ci dwaj ze sobą walczą. Na pięści. Wedle starej zasady: do pierwszej śmierci. Jeśli zginie nasz Lonieczka… – przy tych słowach niektórzy śmiali się już do łez i trudno, bardzo trudno było atamanowi ciągnąć dalej, ale Saweła znalazł jeszcze w sobie dość sił -…a więc jeśli zginie nasz Lonieczka, nie będzie się o co kłócić – niech jadą z Bogiem. Natomiast jeśli Lonieczka zwycięży – proszę, droga wolna, ale komunistów zostawcie!

I wystąpił z tłumu Lonieczka, chłop ponad dwa metry wzrostu, wytatuowany po same uszy, w ustach błyska stalowy ząb. A śmiech wciąż nie milknie.

Przyjrzał się Zubrow podziarganemu Lonieczce i zgodził się na zasady pojedynku. Do pierwszej śmierci, to do pierwszej śmierci. Mamy i u siebie w Specnazie swoich mistrzów.

– Sałymon!

– Czego? – nie przestrzegając regulaminowej formuły, odkrzyknął Sałymon z pierwszego wagonu.

– Pokaż się! – polecił Zubrow, również nieregulaminowo.

Sałymon się pokazał i tłum w jednej chwili ucichł.

– Oto, Sałymon, twój przeciwnik. Walka bez saperek, bez noży, bez anten, bez batów. Na pięści. Do śmierci. Rozumiesz?

– A jakże.

– No, to do ataku!

Sałymon wystąpił naprzód. Obejrzał przeciwnika. Z szacunkiem. A Lonieczka długo nie czekał. Zamachnął się, trzasnął Sałymona pięścią między oczy. Z taką siłą, że aż kości zachrzęściły. I zaraz zadał Lonieczka Sałymonowi drugi cios – w szczękę. I zaczęło się. Tłum zagwizdał, zatupał. W Złotym Batalionie także rozległy się gwizdy. Sałymon, a to ci dopiero! Myśleli, że siłacz, że niezwyciężony… Lonieczka tymczasem rozgrzał się na dobre, grzeje w Sałymona jak w kaczy kuper, tamten tylko się zasłania. I całą twarz ma już we krwi i w siniakach. Zubrow chce podać surową komendę: „Wal, Sałymon!”, i nie może sobie przypomnieć tej magicznej formuły. A Lonieczka już wkroczył w ostatnią fazę zabójstwa, parę razy grzmotnął Sałymona kolanem i nagle zaczął go młócić bez opamiętania, zadał mu taką serię ciosów, że tłum ogarnął prawdziwy zachwyt i uniesienie, tłum już wiedział, że tempo będzie z każdą chwilą rosło. I tak się stało. Ciosy padały coraz gęściej. Lonieczka był świadom, że teraz dłużej nie musi się bać, i bił już nie po to, by zwyciężyć Sałymona, lecz by przypodobać się publiczności. Chodziło mu o to, aby się pokazać w jak najlepszym świetle, wypaść jak najefektowniej…

A potem nagle wszystko się skończyło. Pękła jakaś wewnętrzna logika wydarzeń. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera, jak w kinie, kiedy nagle w najciekawszym miejscu filmu urwie się taśma, rozbłyska światło i widz raptem stwierdza, że znajduje się nie w baśniowym królestwie, lecz w zaplutej, obskurnej sali. Tak było i teraz. Sałymon stał z twarzą zmasakrowaną na krwawą maskę. Gdyby nie wzrost siłacza, nie można by go poznać. A więc stał biedak i ocierał tę porozbijaną twarz rękawem. Paliła go żywym ogniem. Gdyby tak komuś przyszło do głowy podać mu choćby zamoczony w zimnej wodzie ręcznik! A Lonieczka leżał. Raz się poruszył, podciągnął lewe kolano do brzucha, ale tylko jęknął, i dał za wygraną. Nikt nie zauważył, kiedy Sałymon go znokautował. Zubrow także. Więc zapytał:

– No co tam, mają walczyć dalej, czy na tym koniec?

Pochylił się nad Lonieczką miejscowy medyk, pomacał mu tętnicę na szyi i ogłosił, że walka zakończyła się zwycięstwem Sałymona. Pełnym zwycięstwem.

Nic nie powiedział bat’ko Saweła, tylko ręką machnął, nakazując rozebrać barykadę na trasie eszelonu i zniknął w swoim namiocie bez pożegnania. Taczanki także w mgnieniu oka rozjechały się w różne strony. Wszyscy pośpieszyli do swoich kureni kaszę warzyć, a każdy do głębi sfrustrowany – ot, oczekiwali ludzie widowiska, a tymczasem poszło całkiem nie tak.

A do Sałymona już biegnie Zinka z ręcznikami i zimną wodą. I obejmuje go ze szlochem. Głupie te baby. Czego tu ryczeć? Chłop żywy, zdrowy, tyle że gębę ma rozkwaszoną. Ale gęba się zagoi. Nie ma co beczeć.

Zubrow wybierał się do ostatnich wagonów, pogratulować wysoko postawionym towarzyszom cudownego ocalenia. Postanowił przedstawić im Sałymona, ich wybawcę.

– Sałymon!

– Tak jest!

– No, dość tego mycia, chodź tutaj.

Sałymon przerwał toaletę, podbiegł w pełnej gotowości. Tymczasem przy ostatnich wagonach na Zubrowa już czekają towarzysze na odpowiedzialnych stanowiskach.

– Czy wiadomo wam, pułkowniku, że tego rodzaju widowiska są u nas zakazane?

– Wiadomo.

– A zatem, towarzyszu pułkowniku, świadomie demoralizujecie swój batalion. Narażacie życie żołnierzy! I to w imię czego? Waszych niezdrowych skłonności do kontaktów z bandytami i poszukiwania mocnych wrażeń. A może to hazard? Chodziło o pieniądze? No jasne, zatrzymaliście transport, licząc na łatwy grosz.

Podbiegł Sałymon, ale szanowni towarzysze dalej swoje:

– Dostaliście wyraźny rozkaz. A wy co? Oj, niedobrze, pułkowniku! Oświadczamy to w obecności waszego podwładnego: niedobrze!

Och, nie powinien był towarzysz Zwancew tego mówić! Złość w Zubrowie zakipiała, co sprawiło, że stał się niezwykle ugrzeczniony.

– W samą porę, panowie komuniści, przypomnieliście mi o uczciwości. Moja wdzięczność nie ma granic.

Pokaż no się, Sałymon… Nieźle oberwałeś! Buźka jak malowanie. Gdybym był ministrem obrony, za taką walkę, za uratowanie batalionu, za wytrzymałość i odwagę awansowałbym cię na stopień oficerski. Ale na to na razie będziesz musiał poczekać. Tymczasem w obecności wysoko postawionych towarzyszy przyjmij moje przeprosiny, że naraziłem twoje życie. Uznaję swój błąd. Pomożesz mi go naprawić?

– Tak jest, dowódco!

– Poczekaj, sprawdzę, czy wszyscy są w wagonach. Chodź, odczepimy ten hak. Tak, dobrze. Teraz wejdź do wagonu i daj sygnał do odjazdu.

Jakoś nie od razu zorientowali się partyjni bossowie, że ich wagony zostały odłączone od reszty składu i nie stanowią już jedności ze Złotym Eszelonem, a odległość między nimi szybko się zwiększa. A kiedy to spostrzegli, podniosły się krzyki i protesty. Zubrow z tylnej platformy odjeżdżającego pociągu rzucił im na pożegnanie:

– A idźcie wy do…

Jednakże z powodu głośnego stukotu kół towarzysze komuniści nie zrozumieli, dokąd mają się udać – do Rostowa? Do Doniecka? Do Sławiańska?

Z dawien dawna w stepie tradycyjnie wbija się w ziemię żerdź z końskim ogonem na szczycie na znak granicy swych terytoriów. I oto stoi teleskopowa antena radiostacji dalekiego zasięgu, obok hermetyczna przyczepa z aparaturą – a na szczycie anteny powiewa koński ogon. Wszystko jasne – tu kończą się włości bat’ki Saweły. Stepowy rozjazd, ni drzewka, ni krzaczka. Tylko spętane konie i taczanka z cekaemem tuż przy torach.

Złoty Eszelon zatrzymał się, posłuszny czerwonemu światłu semafora.

– Który to z was Zubrow?

– Ja. O co chodzi?

– Bat’ko prosił o kontakt. Tutaj, tutaj.

Zubrow wszedł do kabiny z radiostacją. Radiotelegrafista wcisnął jakieś guziczki, zapaliły się różnokolorowe światełka. Podał Zubrowowi mikrofon.

Wziął pułkownik mikrofon i już słyszy znajomy głos:

– Cześć, Zubrow!

– Cześć, bat’ko Saweła.

– Odjeżdżasz?

– Odjeżdżam.

– Nie zdążyłem nawet z tobą pogadać od serca.

– Jeszcze się spotkamy, to nam nie ucieknie.

– Słuchaj Zubrow, a może rzucisz w diabły całe to swoje wojsko i wrócisz do mnie? Miejsca tu dość i pełna swoboda. Dziewczynę ci taką znajdę, że cała Ukraina aż jęknie z zachwytu. Każdemu z twoich chłopaków dam dobrego konia. No, jak będzie?

– Nie, bat’ko Saweła, muszę ratować ojczyznę.

– A wiesz, Zubrow, że o mnie teraz cały step mówi?

– Co mówi?

– Gadają ludziska o mojej mądrości, że niby przegrał zakład Saweła, a i tak dostał to, co chciał. Chłopaki wymyślają różne historie, wciąż się starają odgadnąć, jak też ci komuniści wpadli mi w ręce. Tak się uradowali, że nawet tych komuchów od razu nie zabili. A wiesz, Zubrow, że i o tobie cały step rozpowiada? Ja w końcu też badam nastroje, liczę się z opinią publiczną. Ludzie gadają, że niezwykły z ciebie człowiek. Chociaż, mówią, Saweła go podszedł, oszukał…

– Wcaleś mnie nie oszukał…

– Właśnie o to chodzi, że nie, a oni powiadają, że kto Zubrowa oszuka, trzech dni nie przeżyje…

– No, jeden dzień już masz za sobą.

– Ale jeszcze dwa mi zostały. A przecież cię nie oszukałem!

– Uspokój się. Będziesz długo żył. Już ja ci to załatwię.

– U kogo?

– Albo to mało mam przyjaciół?

Zubrow przerwał połączenie, wyszedł z kabiny i polecił radiotelegrafiście, aby przekazał stepowym, że bat’ko Saweła go nie oszukał. I żeby byli atamanowi posłuszni.

…Od tej pory rozniosła się po stepie wieść, że bat’ko Saweła rządzi dobrze i uczciwie, nigdy nikogo nie oszukał, że trzeba go słuchać, ale i nad nim jest większa siła.

Rozdział 13

STRATA

Pod wieczór eszelon powinien był dotrzeć do Rostowa nad Donem. Stamtąd drogi prowadziły w różne strony. Zubrow zebrał oficerów batalionu w swoim przedziale na naradę. Mieli uzgodnić dalszą trasę.

Z Rostowa można skręcić na północ i jechać prosto do Moskwy. Starszy maszynista usłyszawszy to, aż podskoczył.

– Z Rostowa w żaden żywy sposób nie da się skręcić na północ, towarzyszu pułkowniku!

– A dlaczego? – zapytał Zubrow.

– Dlatego, że jak pojedziemy na północ, nie będziemy mogli ominąć Woroneża.

– I co?

– Tam, towarzyszu pułkowniku, nie ma żywej duszy i być nie może. Na wszystkich kolejnych stacjach pytałem, jak wygląda sytuacja dalej. Wszędzie ludzie gadali jak jeden mąż: w Woroneżu był wybuch. Teraz nie ma tam żadnych żywych stworzeń, prócz pająków. Ogromnych, wielkości psa.

– Jaki wybuch? Atomowy?

– Pozwólcie, towarzyszu pułkowniku, zameldować… – wtrącił się młodziutki porucznik, niedawno przeniesiony do Specnazu z wojsk inżynieryjnych.

– Mów.

– Pod Woroneżem znajdowała się elektrownia atomowa. Pół roku temu doszło tam do awarii. Zawiódł system chłodzenia. Tak jak w Czarnobylu. Tylko że w Woroneżu nie zrobiono wokół tego tyle hałasu. Czasy nie po temu. Wybuch był dość słaby, reaktor nie taki potężny. Zostały zniszczone tylko urządzenia kontrolne. Z początku nawet się ucieszono, że eksplozja niegroźna, myślano, że na tym się skończy. Pułk, w którym służyłem, przerzucono do zabezpieczenia terenu. Staliśmy przy samej elektrowni, skażenie wówczas było nieduże. Okazało się jednak, że reaktor nadal się nagrzewał, aż wreszcie wszystko się w nim stopiło. A kiedy się stopiło, spłynęło w dół. Przepaliło fundament, na którym stał reaktor – betonową płytę grubości dwóch metrów… I doszło aż do wód gruntowych. Teraz jest tam największy na świecie gejzer. Co dwie godziny tryska dwustumetrowy słup radioaktywnej wody, a wiatr roznosi pył wodny. Po pierwszym wytrysku z naszego pułku zostali przy życiu tylko ci, którzy akurat byli na przepustce, ja wśród nich. Teraz naprawdę nie ma tam żadnego życia, a gejzer wciąż tryska. Przedtem niektórzy naukowcy, taka ich mać, byli za tym, żeby elektrownie atomowe budować pod ziemią. Tymczasem się okazało, że to jeszcze niebezpieczniejsze, że…

– Wystarczy tych szczegółów technicznych – przerwał porucznikowi Zubrow. – Mów, maszynisto, jak możemy ominąć Woroneż.

– Pojedziemy na Stalingrad, potem wzdłuż Wołgi aż do Syzrania, stamtąd przez Penzę i Riazań do Moskwy.

– A na tej trasie elektrowni atomowych nie ma?

– Nie. Ale jest kombinat chemiczny w Saratowie.

– Niech to diabli… A tam co się stało?

– Na razie chyba nic. Na razie.

Na horyzoncie gigantyczna postać ze wzniesionym mieczem – Stalingrad. Breżniew kazał pod Stalingradem postawić pomnik, ale taki, żeby go było widać z odległości stu kilometrów. No i widać. A po co, dlaczego, nikt nie wie… Wyjaśniano narodowi, że to niby na cześć wielkiego zwycięstwa. Ale zwycięstwo zostało okupione taką liczbą ofiar, że wstyd ją wymienić. Ktoś kiedyś chlapnął, że straty Związku Radzieckiego w ludziach wyniosły dwadzieścia milionów, i rozniosła się ta wieść po świecie, potwierdzana przez ekspertów. Eksperci to przecież też tylko ludzie, tacy sami jak kaemiści bat’ki Saweły – wystarczy, że usłyszą coś ciekawego, a już powtarzają…

Zatrzymał się eszelon w cieniu pomnika bez szczególnego szacunku. Kłamstwo zawsze pozostanie kłamstwem, choćby je oddać w tysiącach ton żelazobetonu. Cóż zresztą mógł teraz obchodzić batalion jakiś pomnik? Padła komenda: golić się, strzyc, myć się w łaźni, śpiewać i weselić! Więc batalion już się myje, parskając, goli się, odchylając głowy na byczych karkach, żeby się przejrzeć w lusterku, pierze podkoszulki i rozwiesza, aby wyschły na wietrze. Stoi eszelon na małej stacyjce, nie wjeżdża do miasta. Tu jest spokojniej – dookoła widać wszystko jak na dłoni, nikt znienacka nie zaatakuje, można sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Relaksują się więc specnazowcy, dają upust radości. Zubrowowi za to jakoś niewesoło, ale tylko jeden major Brusnikin zauważył, że coś z dowódcą nie tak. I wstąpił do Zubrowa.

– Nie moja sprawa, towarzyszu pułkowniku, coś mi się jednak widzi, że odkąd zostawiliście atamanowi naszych komuchów, to i utraciliście spokój.

– Racja, Fiedia.

– Niech towarzysz pułkownik się nimi nie przejmuje, to przestępcy.

– Że przestępcy, to po ich zakazanych mordach widać. Ale ja powinienem był sam… – Zubrow nie dokończył, bo do drzwi zastukał Sałymon.

– Dowódco, Ross zniknął!

– Jak to zniknął?

– Jakby się pod ziemię zapadł.

– Sprawdziłeś wszędzie?

– Wszędzie.

Zawyła syrena. Zubrow wziął mikrofon do ręki.

– Batalion, uwaga. Alarm bojowy. Załogi wież i BMD prowadzą stałą obserwację i gotowe do otworzenia ognia zgodnie z wariantem numer dwa. Wszystkie gaziki z platformy. Pluton pierwszy, wziąć wozy i w ciągu trzydziestu minut przejąć w całości lokalne środki transportu, w tym autobusy i motocykle. Za zdobycie śmigłowca nagroda specjalna. Pluton siódmy, osłona prawej strony eszelonu. Pluton ósmy – lewa strona. Dziewiąty pozostaje do mojej dyspozycji. Reszta przygotowuje się do prowadzenia poszukiwań. Wyjazd natychmiast po otrzymaniu zarekwirowanych pojazdów. Oficerowie – do mnie.

Grudy ziemi aż prysnęły wokół eszelonu. Specnaz ruszył z kopyta. Już widać okopy najeżone lufami karabinów maszynowych i granatników – kto wie, co się może zdarzyć? Lepsze dziesięć metrów okopu niż metr mogiły.

Gaziki w mgnieniu oka pokonały nasyp i trzy z nich ruszyły w stronę lotniska.

11.15. Została nawiązana łączność radiowa z lokalnymi władzami i Zubrow w imieniu Biura Politycznego zażądałby ogłoszono alarm bojowy we wszystkich pododdziałach sił zbrojnych, wojsk wewnętrznych MSW, milicji i KGB. Polecił także, by poinformowano go o wszystkich sprawnych śmigłowcach, znajdujących się zarówno na ziemi, jak i w powietrzu.

11.16. Zarekwirowano pierwszą wywrotkę. 11.18. Zarekwirowano motocykl i autobus szkolny.

11.23. Lokalne władze zameldowały o podjętych krokach i poinformowały, że w okolicy miasta nie ma ani jednego sprawnego śmigłowca.

11.32. Grupa Specnazu znalazła się na terenie na wpół opuszczonego lotniska.

11.39. Potwierdzono, że nie ma tam sprawnych śmigłowców.

12.13. Ostatnia z grup pościgowych przy użyciu zarekwirowanych pojazdów przystąpiła do wypełniania zadania bojowego.

12.24. Starszy sierżant Sałymon zameldował z lotniska o zatrzymaniu śmigłowca Mi-8, który właśnie wylądował z delegacją miejscowych przywódców partyjnych na pokładzie.

12.27. Śmigłowiec z grupą specnazowców na pokładzie przystąpił do wypełniania zadania: poszukiwania obywatela Stanów Zjednoczonych, Paula Rossa.

12.29. Pułkownik Zubrow powiadomił, że w imieniu Biura Politycznego śmigłowiec Mi-8 został zarekwirowany w celu realizacji odpowiedzialnego zadania rządowego. W wypadku jeśli stalingradzki komitet obwodowy jeszcze raz świadomie poda fałszywą informację, Złoty Batalion Specnazu w imieniu Biura Politycznego przeprowadzi czystkę w szeregach miejscowej organizacji partyjnej, a członkowie jej kierownictwa, którzy bezpośrednio zawinili, zostaną powieszeni na słupach telefonicznych, telegraficznych i innych.

12.41. Pułkownikowi Zubrowowi doniesiono z komitetu obwodowego o przekazaniu do jego dyspozycji dwóch śmigłowców Mi-24, jednego Mi-6 i trzech Mi-8, a także o zamknięciu wszystkich dróg w rejonie miasta, wystawieniu patroli i blokadach oraz o wyznaczeniu odpowiedzialnego pracownika komitetu do dyspozycji Zubrowa w celu koordynacji działań miejscowych organów i pododdziałów znajdujących się pod komendą pułkownika.

W tym czasie Zubrow osobiście prowadził śledztwo. W ciągu godziny zebrał liczne informacje od oficerów i żołnierzy, miejscowych pracowników kolei oraz innych zatrzymanych osób. Wniosek był prosty i jasny: Ross został porwany. Porwanie starannie zaplanowano, przygotowano w najdrobniejszych szczegółach i zrealizowano z pełnym powodzeniem. Poszukiwania trwające dzień i noc nie przyniosły rezultatów.

W pociągu Ross się nudził. Doskwierały mu zwłaszcza dwie rzeczy – brak konkretnych informacji i przyzwoitej łazienki. To ostatnie, czyli absolutna niemożność umycia się po ludzku, prawdziwie go przygnębiało. Za każdym razem, kiedy pociąg się zatrzymywał, żeby uzupełnić zapas wody, Ross starał się skorzystać z okazji.

Tak było i teraz. Wszyscy już wrócili do wagonów, a on wciąż jeszcze pluskał się, parskając, pod strumieniem wody. Nagle wydało mu się, że nie jest sam. Rozejrzał się nerwowo – wokół był tylko step, ani żywej duszy. Panowała zupełna cisza. A jednak wrażenie, że ktoś go obserwuje, nie opuszczało Rossa. Mógłby przysiąc, że z pobliskich krzewów czyjeś oczy śledzą każdy jego ruch. Naraz ogarnął go paniczny strach. Ross rzucił się w stronę pociągu, przeskakując tory i myśląc o tym, jak przyjemnie będzie się znaleźć znów w bezpiecznym miejscu, pod ochroną armat. O, dobrodziejstwa cywilizacji! Ale w tej samej chwili, gdy ta myśl zagościła w świadomości Rossa, lasso z grubej liny, cicho świsnąwszy w powietrzu, zacisnęło się wokół Amerykanina i szarpnęło jego ciało w bok. Ross stoczył się z nasypu; przez głowę przemknęło mu, że połamie sobie wszystkie kości. Nie poczuł jednak bólu, nie słyszał też żadnego dźwięku.

Ocknął się ze zmarzniętymi plecami i płonącą twarzą. Żar bił od małego ogniska, które paliło się pół metra od niego. Ross leżał na wznak, czuł się jak na ciężkim kacu, przed oczyma wszystko mu płynęło. Widział tylko jakieś niewyraźne cienie. Nagle ktoś go szturchnął w okolicę nerek i jakiś głos odezwał się:

– Gadaj, ty ruska świnio.

Słowa były rosyjskie, ale akcent nieznajomy. Ross nie miał pojęcia, jakich informacji od niego oczekują. Gdybym tylko trochę lepiej widział, pomyślał, mógłbym się zorientować, co to za ludzie. Spróbował podnieść ręce do twarzy, ale próbę tę udaremnił gwałtowny ból w prawym ramieniu.

– O Boże! – jęknął Ross w ojczystym języku.

– Ilu was jedzie w pociągu? – zapytał inny głos z takim samym dziwnym akcentem.

Teraz Ross dostrzegł, chociaż kontury wciąż jeszcze mu się zamazywały, że było ich chyba ze dwudziestu. Ten, który stał przed nim, miał mundur w barwach ochronnych. Twarz mężczyzny, przeciętą długą blizną, okalała czarna broda. Płonące oczy spoglądały na Rossa surowo i władczo. Natychmiast się zorientował, iż ma do czynienia z przywódcą.

– Jedną chwileczkę, bardzo proszę – wymamrotał Ross po rosyjsku. – Mogę dostać trochę wody?

– Wodę dostaniesz później. A teraz mów. – Człowiek z blizną znów zadał pytanie: – Ilu ludzi jest w pociągu?

– Niech pan posłucha – zaczął Ross bardziej do rzeczy. – Nie jestem Rosjaninem. Pochodzę z Chicago. To Ameryka, Stany Zjednoczone. – Ramię wciąż jeszcze go bolało, na prawej ręce zaschła plama krwi.

– Zdejmuj buty.

To był rozkaz. Ross z najwyższym trudem spróbował usiąść. Niewysoki mężczyzna, także z brodą, chwyciwszy go za łydki, ściągnął mu buty. Ross zauważył, że ma na głowie maleńką jarmułkę, przypiętą do włosów kilkoma wsuwkami. Jarmułka była ciemnoczerwona, haftowana jaskrawozieloną i żółtą nicią. Żyd? – przemknęło Rossowi przez głowę.

Kiedy już pozbawiono go butów i skarpetek, ukląkł przed nim jakiś mężczyzna w mundurze polowym. Rossa zdumiało, z jak niewiarygodną szybkością poruszali się ci niewielkiego wzrostu ludzie, ale jego zdziwienie nie trwało długo – zastąpił je ból. Mały brodacz trzymał w ręku grubą pałkę, którą z całej siły uderzył Rossa po piętach. Amerykanin krzyknął, skurczył się cały.

– Ruski psie, niewierna świnio! Ilu ludzi jest w pociągu?

– Nie wiem dokładnie, może dwudziestu. Nie widziałem wszystkich. Jestem Amerykaninem! Spójrzcie na moje buty, w Moskwie takich nie robią! Popatrzcie na ubranie, wszystko, co mam na sobie jest amerykańskie, nie rosyjskie. A-me-ry-kań-skie!

Coś w tej wypowiedzi zastanowiło jego inkwizytora. Nagle wyrzucił z siebie jakieś zdanie w języku, którego Paul nie znał. Teraz spostrzegł pozostałych – czarnobrodych, ciemnookich, w purpurowych, kolorowo wyszywanych jarmułkach. Ross rozmyślał gorączkowo, kim mogą być ci ludzie, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Takie jarmułki, wiedział o tym, nosili tylko ortodoksyjni Żydzi, ale skąd by się wzięła w tych stepach banda ortodoksyjnych Żydów-maruderów? A jeśli to nie Żydzi, w takim razie muzułmanie. Wszyscy jednak muzułmanie, o których Ross kiedykolwiek słyszał, nosili na głowach turbany lub chusty, takie jak Arafat, a ci nie. Zatem kim właściwie byli?

– Powiedziałeś, że twoje buty są amerykańskie?

– Tak, amerykańskie. Stany Zjednoczone. Przyjechałem z Ameryki. Nie jestem Rosjaninem! Reszta tak, ale ja nie.

Ross nagle się zorientował, że płacze, najpierw cicho, potem pochlipując. Szlochał, z trudem chwytając oddech.

Przywódca dał znak ręką i mężczyzna klęczący obok Rossa silnie uderzył go w twarz wierzchem dłoni. Głowa Paula poleciała do tyłu, ale zatrzymała się na czymś miękkim. I znów Ross usłyszał zadane ostrym tonem pytanie:

– Co robi Amerykanin między zabójcami ze Specnazu? Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ruscy kłamią. – Skinięcie dłoni i pałka po raz drugi boleśnie uderzyła Rossa po piętach.

Krzyknął i ordynarnie zaklął w ojczystym języku, po chwili jednak znów zaczął wyjaśniać po rosyjsku:

– Proszę, wysłuchajcie mnie. Jestem amerykańskim biznesmenem. Przyjechałem tutaj, żeby sprzedać Rosjanom mydło. Nie mam nic wspólnego ze Specnazem. Jadą jako ochrona mojego mydła, to wszystko.

Jego zapewnienia wywołały wybuch śmiechu, a potem krótką wymianę zdań pomiędzy porywaczami. Człowiek z blizną, wciąż jeszcze rozbawiony, podszedł do Paula na tyle blisko, że ten poczuł od niego ostry zapach końskiego i ludzkiego potu. Wzdrygnął się z obrzydzenia.

– I ty myślisz, że uwierzymy w tę bajeczkę? Że mydło przedstawia dla waszej armii bezcenną wartość? Ten pociąg realizuje zadanie bojowe, a ty stanowisz jego część.

– Nie! – Rossa ogarnęła rozpacz. Kimkolwiek byli ci ludzie, zdecydowanie nie lubili Rosjan. – Żaden Rosjanin nie powierzy Amerykaninowi zadania bojowego. Przecież mamy na pieńku z Ruskimi już bez mała sto lat. Nie pamiętacie, kto zbroił Afgańczyków? My! Słyszeliście o wojnie wietnamskiej? Walczyliśmy w Wietnamie, bo myśleliśmy, że za Wietnamczykami stoją Rosjanie. Fidela Castro też próbowaliśmy zabić. A Grenada? – Ross użył angielskiej nazwy wyspy, ponieważ rosyjskiej nie znał. – Myślicie, że teraz nagle zaczniemy pomagać ruskim?

– Dobrze mówisz, bo głośno. Byłeś w tym pociągu, a to pociąg wojskowy.

– Powiedziano mi, że droga jest niebezpieczna, że gangsterzy i złodzieje chcą przechwycić mydło, dlatego potrzebna będzie ochrona ładunku.

– Skąd przyjechałeś?

– Z Odessy.

– Ta trasa nie prowadzi z Odessy do Moskwy.

– Normalna trasa jest zamknięta, trzeba było korzystać z objazdów.

Nagle poczuł, że ktoś mu rozpina spodnie.

– Zaraz, chwileczkę, co robicie?

Ale już zdarto z niego spodnie i kalesony, i Ross znowu poczuł z tyłu dotkliwy, chłodny wiatr, a z przodu nieprzyjemny żar ogniska.

– Aha. Jesteś obrzezany.

Ktoś siłą rozwarł mu nogi i sękate palce mocno uchwyciły jego członek. To niemożliwe! To idiotyczny żart, idiotyczny żart, nic więcej. O Boże, mam taką nadzieję!

– Tak, oczywiście. – Ross z trudem wykrztusił te słowa przez zaciśnięte zęby.

– Dlaczego?

– W Ameryce wszystkich obrzezuje się od razu po urodzeniu.

– Chrześcijanie tego nie praktykują. Jakiego jesteś wyznania?

Ross wiedział, że od odpowiedzi na to pytanie może zależeć jego życie. Nie miał jednak pojęcia, jaką powinien podać.

Jasne, że ci ludzie to jacyś fanatycy religijni, ale jacy? Jeśli są muzułmanami, nie należy mówić, że jest żydem. Ale nie może przecież twierdzić, że jest wyznawcą islamu, ponieważ nic nie wie o tej religii, co porywacze bez trudu stwierdzą. Ich wypowiedź na temat chrześcijan nie brzmiała zbyt przyjaźnie, i chyba w ogóle nie uwierzyli, że jest obrzezanym chrześcijaninem. Więc co powiedzieć? No cóż, chyba tylko prawdę. W każdym razie większą część prawdy.

– Nie należę do żadnego kościoła. W moim kraju obrzezanie nie ma charakteru religijnego. To zabieg wyłącznie higieniczny.

– To znaczy, że jesteś ateistą? Wierzysz w mydło?

– Nie. Wierzę w Boga. Ale nie należę do żadnego kościoła, już mówiłem.

To oświadczenie znów wywołało wśród obecnych ożywioną wymianę zdań w niezrozumiałym języku. Po upływie kilku minut Ross poprosił nieśmiało:

– Proszę, pozwólcie mi z powrotem włożyć spodnie.

– Włożysz te spodnie albo jako człowiek nowy, albo martwy.

Ten z blizną odwrócił się i odszedł od Rossa, a razem z nim oddalili się prawie wszyscy obecni. Przy Paulu zostało trzech mężczyzn. Szarpnięciem pomogli mu wstać, a jeden z nich wziął koc i poduszkę, na których leżał Ross.

– Idź za mną.

Popchnęli go w stronę ogniska, a on potknął się i upadł na kolana, tuż obok płomieni. Czyjeś silne łapsko chwyciło go za kołnierz kurtki i cisnęło na koc.

Ledwie Ross uświadomił sobie, co się dzieje, pojawił się jeszcze jeden mężczyzna. Trzymał w ręku metalowy talerz, na którym skwierczało mięso i leżała kupka drobno poszatkowanej kapusty.

– Zjedz jak człowiek.

Ross nie mógł się zorientować, czym przyprawiono mięso, ale było całkiem jadalne, czego nie dało się powiedzieć o kapuście. Dlatego też skoncentrował się na mięsie, w nadziei, że kiedy wróci do Chicago, lekarze wyciągną go z dolegliwości, których z pewnością się nabawi, spożywając to danie.

O czym ja myślę? – przemknęło mu raptem przez głowę. Jestem w rękach na wpół obłąkanych fanatyków religijnych, prawie goły, tuż przy ognisku, jaja mi powiewają na wietrze, a tamci z zapałem dyskutują, co zrobić z moim obrzezanym członkiem. Rossa znów zatrzęsło, przebiegł go dreszcz.

Tymczasem jeden z porywaczy nagle poderwał się z ziemi, odszedł od ogniska i po paru minutach wrócił, trzymając w ręku metalowy kubek.

– Pij, to cię rozgrzeje.

Ross łyknął ostrożnie i zadowolony stwierdził, że pije gorącą herbatę miętową. Opróżnił kubek i oddał go strażnikowi ze słowami:

– Proszę jeszcze trochę.

Ale tamten pokręcił głową przecząco i wskazał na zbliżającą się grupę, na której czele kroczył człowiek z blizną.

– Widzisz, już podjęli decyzję.

Mężczyźni otoczyli Rossa i ten z blizną oznajmił:

– Wierzymy ci, Amerykaninie. A zatem zostaniesz z nami. Niewykluczone, że pomożesz nam bić się z ruskimi, tak jak pomagałeś naszym braciom w Afganistanie.

Ross załkał, ogarnęła go fala nagłej ulgi.

– Ale – ciągnął przywódca – wszystko to pod jednym warunkiem. Nie możesz zostać z nami, jeśli nie podporządkujesz się prawom Allacha. Musisz przejść na islam. W razie odmowy będziemy zmuszeni cię zabić, i to zaraz, na miejscu.

– Tylko że ja przecież nic nie wiem o waszej religii, nie wiem nawet, kim jesteście.

– Dowiesz się. Jesteśmy członkami bractwa sufich, wyznawcami świętych praw Koranu i obrońcami wiary proroka Mahometa.

– Czy przejście na waszą religię długo potrwa? – Kiedyś Ross coś czytał o krzyżowcach i nagle w jego pamięci wypłynęło zdanie: „Islam albo miecz”. Całkiem słusznie, pomyślał, mój profesor ocenił to jako nieskomplikowaną alternatywę.

– Musisz tylko obwieścić, że przyjmujesz wiarę Allacha i jego proroka Mahometa. To w zupełności wystarczy. A reszty nauczymy cię później. Teraz powtórz za mną trzy razy: – La Ilaha illa-lla; Muham-madu Rasulu-lla.

– Co to znaczy?

Oczy człowieka z blizną rozbłysły, jego dłoń zacisnęła się w pięść.

– Nie ma Boga nad Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem. Oto cała prawda.

Ross starał się, najwyraźniej jak mógł, wymawiać arabskie słowa, ale człowieka z blizną to nie zadowoliło. Chwycił Paula za ramiona i potrząsnął nim.

– Ważne są nie tylko słowa, Amerykaninie. Powinieneś wierzyć w to, co mówisz. Nie tylko twoje życie, ale i nieśmiertelność twojej duszy zależy od tego, jak głęboka jest twoja chęć nawrócenia się. Potrafimy rozpoznać krzywoprzysięzcę – tu wyprostował się, a jego oczy błysnęły – i zetrzeć go z oblicza ziemi.

Ross usiłował włożyć całą duszę w niezrozumiałe arabskie słowa. Człowiek z blizną wypowiedział formułkę trzy razy i trzy razy Paul powtórzył ją z modlitewnym, podniosłym zaśpiewem. Następnie przywódca uścisnął Rossa i podobnie, otoczywszy go, uczynili pozostali, obejmując nowo nawróconego za ramiona i ściskając mu ręce. Po raz pierwszy od chwili, gdy Paul odzyskał świadomość, pozwolił sobie na moment odprężenia. A więc jest teraz muzułmaninem. Pomyślał, co powiedzą na to jego rodzice, i jaki aplauz słuchaczy wzbudzi jego relacja o tym wszystkim przy drinkach w Chicago.

Twarz człowieka z blizną rozjaśnił uśmiech i przywódca otoczył Rossa ramieniem.

– Teraz pozostaje jeszcze dopełnić rytuału i już będziesz jednym z nas.

Tego Ross nie oczekiwał.

– Co masz na myśli?

– No jak to, wszyscy muzułmanie muszą być obrzezani. Naszych synów obrzezujemy, gdy skończą dziewięć lat, a nowo nawróconych wtedy, kiedy przyjmują islam. Ty jesteś nowo nawrócony, ale już obrzezany. Musieliśmy zatem rozważyć ten problem, gdyż sytuacja jest dość niezwykła. Zetknęliśmy się z czymś takim po raz pierwszy. Stwierdziliśmy zresztą, że obrzezania dokonano nie całkiem prawidłowo. Dlatego też naprawimy błąd. Wszystko pójdzie bardzo szybko.

Ross poczuł słabość w kolanach, kubek wypadł mu z rąk. Człowiek z blizną odstąpił na bok, a zza jego pleców wysunął się inny muzułmanin, tak samo czarnooki i czarnobrody, i również w kolorowej krymce. W prawej ręce trzymał długi nóż, na którego wypolerowanym ostrzu igrały refleksy płomieni. Mężczyzna przypominał postać z Chagalla, ale w odróżnieniu od chagallowskiego anioła, płynącego ponad minaretami i obłokami, stał twardo obiema nogami na ziemi. Ktoś chwycił Rossa za ręce i przytrzymał mu je za plecami. Czarnobrody zbliżył się i ujął członek Paula lewą dłonią. W skupieniu zmarszczył brwi i zaczął przykładać do niego ostrze pod różnymi kątami, usiłując znaleźć najodpowiedniejszą pozycję. Ross poczuł, że zwieracz zaraz odmówi mu posłuszeństwa.

– W imię Allacha, jaki to tajny ładunek wiezie pociąg? – rozległ się głos, dobiegający jakby z niebios.

– Mydło – wybełkotał Ross.

– Co? Kpisz sobie z nas, psi synu!

– Słowo honoru. Mydło, tylko mydło.

Ostry ból sprawił, że Rossowi gwiazdy stanęły przed oczami, po czym zapadł się w jakąś czarną dziurę, zdoławszy przedtem wykrztusić ochryple:

– Mydło…

Otrzeźwił go poranny chłód. Wokół nie było nikogo. Ludzie i konie, chagallowski anioł z nożem w ręce i prorok naznaczony blizną, wszyscy zniknęli jak zły sen. Tliły się jeszcze jedynie węgielki wczorajszego ogniska. A może to był naprawdę tylko senny koszmar? Ross powoli, potykając się, ruszył na spotkanie nowego dnia, świtającego na horyzoncie. Wciąż jeszcze nie miał odwagi spojrzeć na miejsce, po którym wczoraj przejechał nóż czarnobrodego.

– Boże, spraw, żeby to wszystko okazało się tylko złym snem!

Pojawił się rankiem następnego dnia. Przemoknięty, głodny, zmordowany, rozpromieniony. Zubrow go uściskał, a potem kazał umyć, wytrzeć, nakarmić, a co do napojenia – tym postanowił zająć się osobiście. Rozkazał zwrócić wszystkie środki transportu ze śmigłowcami włącznie prawowitym właścicielom, przekazać wyrazy wdzięczności lokalnym władzom i złożyć najgorętsze podziękowania sławnemu miastu. A kiedy wszystko to zakończył, rozległ się wreszcie gwizd lokomotywy i wagony ruszyły, Zubrow nalał zakutanemu w puszysty szlafrok Rossowi pełną szklankę whisky Glenfiddich (specjalnie zabranej dla niego z Odessy), sobie też nie pożałował, wypił i polecił zwięźle:

– Opowiadaj.

Ross mówił długo. Historię mydła zaczął od samego początku. Opowiadał dowcipnie. Zubrow się śmiał, a Paul starał się włożyć całą duszę w swoją relację, wciąż mając na względzie, że Zubrow śmieje się tylko dlatego, że zmusza się do śmiechu. Ross zakończył opowieść, a pułkownik siedział naprzeciwko niego, objąwszy głowę rękami. Długo milczeli. Wreszcie Zubrow zapytał, czy Paul jest pewien, że w kontenerze istotnie znajduje się mydło.

– Jeżeli nie zostało ukradzione w Odessie, to tak. Mydło.

Nagle Ross ujrzał przed sobą absolutnie niewidzące oczy i znów nieznośna cisza wypełniła całą przestrzeń wokół, a stukot kół nie tylko jej nie zakłócał, lecz przeciwnie, podkreślał.

– Major Brusnikin i kapitan Dracz do mnie. Najpierw wpadł do przedziału Brusnikin i aż nim rzuciło z wrażenia – myślał, że Zubrow nie żyje. Pułkownik siedział przy oknie, odchylony do tyłu, a wyraz jego twarzy był taki, jaki widuje się u ludzi, którzy padli w walce. Kiedy pojawił się Dracz, na widok oblicza dowódcy chciał krzyknąć: „Wody!”. Ale nie krzyknął – w twarzy Zubrowa, prócz trupiej, zielonkawej barwy, dostrzegł jeszcze coś, jakby desperacką decyzję samobójstwa lub wizję celi śmierci. Dracz rzucił się do Rossa: coś mu zrobił, ścierwo? Oczywiście pytał bez słów, samymi tylko oczyma. Brusnikin zadał wzrokiem to samo pytanie, tyle że bardziej konkretnie: coście tu pili? Ross też nic z tego nie rozumiał. Gadali, rozmawiali, wypili całkiem niewiele. Co się stało?

Zubrow, nie odwracając głowy, skierował spojrzenie na Brusnikina.

– Majorze Brusnikin, co wieziemy w kontenerze?

– Mydło, towarzyszu pułkowniku.

– Mydło to legenda dla postronnych, a naprawdę?

– Mydło, towarzyszu pułkowniku. Ludzie gadają o broni strategicznej, ale to właśnie jest legenda, a w rzeczywistości wieziemy mydło.

– Skąd wiesz?

– Słucham codziennie o piętnastej komunikatów rządowych. Cóż, sprzeczne informacje, sami wymyślili tę legendę, ze strachu.

– To dlaczego przez całą drogę milczałeś.

– Sądziłem, że pan sam się domyślił. Boleśniej dotknąć pułkownika Zubrowa nie było można. Brusnikin najpierw się wygadał, a potem dopiero ugryzł w język. Wyszło na to, że Zubrow to skończony bałwan, który w ogóle nic nie zrozumiał, mimo że sytuacja wydawała się całkiem oczywista.

– Kapitanie Dracz!

– Tak jest!

– Co wieziemy w kontenerze?

– Najpierw było tam mydło, a teraz kontener jest pusty.

– Skąd wiesz?

– Hm… powiedziała mi jedna kobieta, we wszystkim zorientowana.

– A co się stało z mydłem?

– Zostało ukradzione w Odessie. Kontener załadowano już pusty.

– Co ludzie wiedzą na temat zawartości kontenera?

– Żołnierze są przekonani, że wiozą broń strategiczną, oddziałującą na psychikę, a hm… wszystkie baby uważają, że to mydło. Z powodu tego mydła się do was przyczepiły.

– Ale jedna z nich wie, że kontener jest pusty. Więc po co z nami jedzie?

– Przepraszam, towarzyszu pułkowniku, jechała z powodu mydła, ale kiedy się zorientowała, że go nie ma, została… z mojego powodu.

– Rozumiem. Jedzie z twojego powodu. Ale z jakiego powodu ty jedziesz? Zdajesz sobie chyba sprawę, że czy kontener pusty, czy pełny, chodzi o mydło?

Oficer, któremu rozkazano wieźć mydło i w związku z tym zabijać ludzi, poświęcać ich życie i własne, nie zasługuje na miano oficera. Wybacz mi, Paul, ty jesteś handlowcem i nic w tym złego, ale oficer nie ma prawa zabijać ludzi z powodu mydła. Prawdziwy oficer nie powinien wypełniać takich rozkazów, tylko palnąć sobie w łeb. A zanim to zrobi, zameldować o wszystkim swojemu dowódcy, żeby i ten mógł się zastrzelić.

Zubrow zamilkł na długo.

Potem nagle stał się oficjalny – zapiął się na wszystkie guziki, jak się to mówi w wojsku.

– A więc tak. Na pierwszym rozjeździe kierujemy eszelon na ślepy tor. Wyznaczam komisję, która otworzy kontener. W jej skład wchodzę ja, major Brusnikin i kapitan Dracz. Obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Paul Ross nie może zostać członkiem komisji, ale zostaje powołany w charakterze świadka i konsultanta.

– Jestem wielce zobowiązany.

– Ale po co otwierać? – zdziwił się Dracz. – Dowieziemy kontener i oddamy. Plomby są nienaruszone, taki ładunek otrzymaliśmy, takiśmy przywieźli, a jeżeli kontener jest pusty, to już nie nasze zmartwienie…

Zubrow obrzucił Dracza takim spojrzeniem, że ten przysiągł sobie w duchu: na temat honoru oficerskiego nigdy więcej w obecności Zubrowa nie będzie się wypowiadał i w ogóle zrewiduje swoje poglądy w tym zakresie.

– Proponuję, towarzyszu pułkowniku – zabrał głos Brusnikin – nie śpieszyć się z otwieraniem, poczekać do nocy… i zrobić to bez świadków.

– A czego mamy się bać? Jeżeli istotnie znajduje się tam broń strategiczna, jakaś aparatura i tak dalej, to batalion wie o tym i bez nas. Jeśli natomiast w kontenerze jest – albo było – mydło… to jaki sens robić z tego tajemnicę teraz? Pozostaniemy okryci hańbą do końca życia i wcześniej czy później i tak wszyscy się o tym dowiedzą. O, właśnie jest rozjazd. Brusnikin!

– Tak jest!

– Skierować pociąg na bocznicę.

Zubrow zerwał plomby z takim impetem, że wydawało się, iż wyszarpnął razem z nimi kawałek metalowego skobla. Zgrzytnęły zawiasy, drzwi się otworzyły i pułkownik wkroczył do ogromnego kontenera, jak do pustej celi na pięćdziesięciu więźniów. W rogu leżała rozbita skrzynka. Na podłodze poniewierało się kilka kostek mydła w żółto-zielonych opakowaniach. Zubrow podniósł jedną, rozwinął, powąchał. Odczytał napis na etykietce – ZEST – i rzucił mydło na podłogę.

Rozdział 14

CHLEB POWSZEDNI

Pietrowicz odłożył szkło powiększające i uniósł kindżał na dłoni. Wszystko się zgadzało – i waga, i kształt, i subtelny ornament.

– Może ty, Pietrowicz, sam się urwałeś z XII wieku? – spytał z westchnieniem zachwytu Sańka, kiedy ten po raz pierwszy pokazał mu serię bułatowych kindżałów.

Wszystko było zrobione solidnie, wyglądało na autentyk. Czyste żelazo, kute jak należy, błyszczące drobiny granatu w rękojeści, odpowiednia mufla. Z wierzchu węglowa stal, twarda i bardziej topliwa, niż miękkie żelazo środka. Wszystko było niezwykle wytrzymałe i elastyczne zarazem. Prawdziwe arcydzieło. W bezpośrednim starciu ostrze kindżału bezlitośnie radziło sobie z każdą białą bronią.

Pietrowicz kuł bułaty młotem pneumatycznym. Powstające w żółtym płomieniu ostrze kształtował, skręcał, obracał, walcował na cienką blaszkę, zwijał w harmonijkę i znowu kuł. Dzięki temu powstawał na nim subtelny rysunek linii, a starzy mistrzowie potrafili jeszcze, wykorzystując strukturę metalu, przetwarzać je w najrozmaitsze wzory. Legendy głosiły, że na klingach widywało się ptaki, jeźdźców na koniach – ale takich egzemplarzy broni Pietrowicz nigdy nie widział i powątpiewał, czy w ogóle istniały. Wiedział, że sam kiedyś spróbuje tej sztuki, w tej chwili jednak nie było na to czasu. On sam z teraźniejszości przeniósłby się chętnie w XII wiek.

Hartowali stal razem z Lochą w strumieniu powietrza. Tyle że zamiast dziarskiego rumaka, na którym pędził niegdyś młody czeladnik, wymachując na wietrze malinową od żaru klingą – mieli prozaiczny wentylator. Ku wielkiemu niezadowoleniu Lochy.

Trzeba było jednak wracać do pracowni.

– No co, gotowe? – zapytał Pietrowicz chłopaka, wchodząc.

– Forma gotowa. Pod który wiek robimy?

– Ech, Locha, trzeci rok cię uczę rzemiosła, a siedemnasty rozumu… I wciąż jeszcze pytasz o takie rzeczy. Jak mały chłopiec, słowo daję.

Pietrowicz rozłożył na stole zdjęcia.

– Pod jaki styl robiłeś model?

– Pod ten tutaj. – Locha pokazał palcem ostatnie zdjęcie z lewej.

– A który to wiek?

– Piętnasty – mruknął Locha.

– No, to do roboty.

Tydzień wcześniej zamówiono u Pietrowicza japońską wazę z brązu, a on po raz pierwszy zlecił wykonanie całej pracy, od początku do końca, synowi. I nie popełnił błędu. Po prostu nie chciał chłopaka nadmiernie wychwalać.

W ubiegłym stuleciu eksperci oceniali wiek dzieł sztuki według stylu, ubytków farby czy pęknięć drewna, patyny na powierzchni metalu. Słowem – na oko. Sztucznie postarzyć można wszystko, czego dusza zapragnie, ale trudno powiedzieć, żeby poprzedni wiek był złoty dla mistrzów antykwarycznych podróbek. Niektórzy eksperci mieli nie tylko dobre, wyrobione oko, ale i nosa – a z tym trudno było sobie poradzić.

W dwudziestym stuleciu wynaleziono jednak analizę izotopową. Dzięki radioaktywnemu rozpadowi izotopów chemicznie czystego węgla stało się możliwe dokładne, precyzyjne określenie wieku dzieł sztuki. Decydujące słowo mieli teraz niedoświadczeni znawcy, lecz pedantyczni fizycy, często nieumiejący odróżnić kararyjskiego marmuru od egipskiego alabastru. Wystarczy wsunąć maleńki okruch w odpowiednią aparaturę, a ona określi wiek przedmiotu z nieomylną dokładnością. I teraz właśnie nadeszły złote czasy, a Pietrowicz pojął to pierwszy.

Przeczytał artykuł o analizie izotopowej, kiedy jeszcze jako młody inżynier pracował w Akademii Nauk. Nie tylko lubił maszyny i różne urządzenia, ale rozumiał je. Wiedział, że dzięki każdemu z nich można uzyskać takie dane, jakie są człowiekowi potrzebne, i że tym człowiekiem będzie on.

Nazajutrz wybrał się z wizytą do znajomego archeologa, starego kawalera, który za naprawę pralki ochoczo zapłacił mu ożogiem ze scytyjskiego kurhanu. Już wówczas Pietrowicz był bardzo zainteresowany wykonywaniem odlewów.

Resztki ogniska zostały starte na proch, po czym umieszczone w formie do odlewania. Otrzymaną figurkę z brązu Pietrowicz poddał analizie i ocena brzmiała jednoznacznie: przedmiot pochodzi z IV wieku przed naszą erą. Pietrowicz ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że powinien zająć się produkcją dzieł sztuki, ale pozwolenie na ich sprzedaż miała jedynie określona grupa ludzi – członkowie Związku Artystów Plastyków. Mało tego, że większa część zarobku trafiała do państwowej kiesy, to jeszcze za przynależność do organizacji trzeba było płacić wiernopoddańczą służbą temuż państwu. Miała się ona przejawiać regularnie w pracach członków związku – w miarę zapotrzebowań państwowych. A tego już było dla Pietrowicza za wiele. Już jako dziecko wiedział, że duszę z dawien dawna zaprzedawano zawsze temu samemu nabywcy.

Skoro nie można zarobić na współczesnych dziełach sztuki, uznał Pietrowicz, należy się zwrócić ku minionym stuleciom. Przodkowie z pewnością to wybaczą.

Postawił wiadro wódki laborantom z Instytutu Archeologii i stał się właścicielem szacownej kolekcji ożogów, najstarsze pochodziły z X wieku przed narodzeniem Chrystusa – najmłodsze z czasów współczesnych. Spalił w piecu swoją gotową już, ale jeszcze nieobronioną pracę doktorską na temat zgrzewania pod ciśnieniem. Przeniósł się – ku zdziwieniu i zachwytowi teścia – do podmoskiewskiej wsi Chrapowo, w owym czasie niemal zupełnie opustoszałej. I zabrał się do roboty.

Po upływie trzech miesięcy kolekcja amerykańskiego miliardera Haralda Plummera powiększyła się o wspaniale zachowaną grecką statuetkę – kaganek z epoki wielkich mistrzów. Pieniądze Sańka i Pietrowicz podzielili uczciwie miedzy siebie – po połowie. W ciągu paru lat u Pietrowicza na wsi pojawiło się jeszcze kilku specjalistów. Gospodarz przygarniał każdego, kto potrafił coś zrobić własnymi rękoma. Stosunki z kierownictwem kołchozu ułożyły się doskonale – zawsze były tam jakieś maszyny czy narzędzia do naprawienia. Później, kiedy już nikt nie wiedział, jaka władza gdzie rządzi, wieś nadal kwitła. Fachowcy produkowali wszystko, co miało popyt na czarnym rynku – od ikon do spawarek. Tylko wyrobu kajdan i wszelkich tego rodzaju przedmiotów Pietrowicz kategorycznie odmawiał.

Obora, przerobiona na odlewnię i kuźnię, na pierwszy rzut oka robiła wrażenie kompletnej ruiny. To była żelazna zasada: nie kusić ewentualnych złodziei. Jednakże wewnątrz zabudowań, na solidnej dębowej podłodze, oświetlonej żółtym światłem sodowych lamp, nigdy także nie postała noga przedstawiciela żadnej władzy. W warsztacie pyszniła się nowiuteńka odlewnia firmy Vigor. Pietrowicz dzięki pośrednictwu Sanki otrzymał ją od ambasadora Maroka w zamian za egipską szkatułkę z czasów faraonów XIV dynastii.

Brąz osiągnął już odpowiednią temperaturę. Niczym nastroje tłumu na placu, pomyślał Pietrowicz, i wyjął z sejfu puszkę z nalepką XV WIEK. Pół łyżeczki do herbaty czarnego proszku przesypał do porcelanowej miseczki, która przypominała turecki kalian. Jeden z dziobków naczynka umieścił w lejku formy, splunął przez lewe ramię i wdmuchnął proszek.

– No, Locha, mierz temperaturę! Wszystko gra? Odlewamy!

Płynny brąz z chlupnięciem wlał się do porcelanowej wanienki, a Pietrowicz w tej samej chwili włączył urządzenie. Centryfuga zawyła jak syrena i brąz wypełnił najdrobniejsze zakamarki formy.

Pietrowicz zapalał już drugiego papierosa, kiedy Locha zdjął osłonę i wyjął formę. Stożkowaty otwór lejka był w połowie pusty i chłopak uśmiechnął się. Operacja najwyraźniej się udała. Pietrowicz nawet nie spojrzał na formę.

– Dobra jest, Locha, wrzuć ją do ługu, a jutro rano możesz zacząć obróbkę.

Wyszedł z obory i od razu zobaczył dwa wozy – Moskwicza Sańki i ogromny wojskowy ciągnik z cysterną. Sańka już czekał na Pietrowicza w domu, siedząc na wypolerowanym klocu z rozłupanego piorunem dębu.

– Czołem, mistrzu!

– Cześć, kombinatorze!

To było ich zwykłe powitanie. Sańka zapewnił Marię, że jest coraz ładniejsza, spytał o Lochę oraz pozostałą czwórkę i wręczył gościniec – szwedzkie witaminy dla dzieci. Maria zabrała rozdokazywane latorośle i wyszła parzyć herbatę. Mężczyźni mogli swobodnie rozmawiać.

– Przywiozłem ci, Pietrowicz, pięć ton kwasu solnego, tak jak obiecałem.

– Piękne dzięki.

– Może potrzebujesz więcej? To żaden problem, tylko powiedz.

– Nie zaszkodziłoby drugie tyle. Sam wiesz, moja produkcja jest bardzo energochłonna.

– Masz to jak w banku. Ale i ja mam do ciebie sprawę, Pietrowicz. A nawet dwie.

Sańka podniósł z podłogi długi drewniany futerał, chwilę mozolił się z zamkami i wreszcie je otworzył. Pietrowicz ostrożnie rozwinął żółtą irchę i nagle dwie zakrzywione bułatowe szable wychynęły ze środka niczym węże. Gospodarz aż gwizdnął.

– Tyle lat marzyłem, żeby je choć przez chwilę potrzymać w rękach! To nie to samo, co oglądać przez szybę, w gablocie! Widać w Moskwie wszystko już idzie w rozsypkę, skoro dobraliście się nawet do Zbrojowni.

– Nie mają tam teraz głowy do szabel.

– A do czego mają, chciałbym wiedzieć! – oburzył się Pietrowicz. – Pamiętasz, rok temu zacząłeś u mnie zamawiać kolczugi, niepodrabiane na antyki, tylko zwyczajne, do noszenia, dla naszych ludzi. Cóż to, bez kolczugi już strach ulicą przejść?

– Ulicą jeszcze jakoś można – uśmiechnął się Sańka. – To dla tych, co demonstrują. Rozpędzają ich przecież saperkami!

Weszła Maria z herbatą i ciastem, i Sańka zaczął chwalić jej wypieki.

– Dzięki, żonko – rzucił wesoło Pietrowicz. – Idź, powiedz Losze, żeby przepompował kwas, cysterna stoi na podwórzu. A potem niech tu przyjdzie.

Sańka dodał do herbaty miodu, upił łyk i rozsiadł się wygodniej. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął skórzany woreczek, a z niego wysypał na stół garść matowych czerwonych kamyków.

– To na rękojeści. Nieobrobione. Proszę o sześć kopii każdej szabli, im szybciej, tym lepiej. Ile czasu ci to zajmie?

– Miesiąc wystarczy.

– Rubiny są prawdziwe, indyjskie. Masz ich tu więcej niż trzeba. Resztę zatrzymaj u siebie. Oryginalne szable także schowaj, może jeszcze znajdą się amatorzy. Interes teraz goni interes.

– Niedługo, Sańka, przywleczesz mi tu mumię Lenina do podrobienia! – zażartował Pietrowicz.

– Nie jesteś daleki od prawdy, możesz się śmiać! Parę osób już u mnie było w tej sprawie. Zachcianka pewnego amerykańskiego miliardera. Facet kolekcjonuje znanych nieboszczyków. Niedawno nabył za milion dolarów lewą nogę Mao TseTunga.

– A idźże ty!

– Powtarzam, co usłyszałem. Biedaczysko nie może przeboleć, że Hitlera spalili. O Lenina też się bardzo niepokoi. Scotland Yard, kiedy się dowiedział o jego hobby, postawił ochronę przy grobie Karola Marksa, i okazało się, że w samą porę. Już dwa razy jacyś nieznani osobnicy próbowali odkopać nieboszczyka.

– Ale się porobiło! Ty, Sańka, nawet o tym nie myśl, pamiętaj! Róbcie sobie, co chcecie, ja się w umarlaków nie będę bawił, nie lubię. A ta druga sprawa to jaka?

– Pamiętasz, trzy lata temu postarzałeś mi jeden list? Na temat skrzypka i kozy.

– A jakże! Chodziło w nim o obraz Chagalla, nieznany i nie wiadomo, gdzie się znajduje. Co, teraz masz zapotrzebowanie na samo dzieło?

– Aha, śmiałeś się wtedy ze mnie. Mówiłeś, że to zawracanie głowy. Że nie ma głupich. Teraz za pośpiech płacą podwójnie.

– Przyznaję się bez bicia, mówiłem. A jaki termin?

– Jak zawsze. Na wczoraj. Ale tydzień można wytargować.

Wszedł Locha, przywitał się z Sańką i poinformował, że z pompowaniem kwasu będzie gotów za pół godziny.

– Dobra, Locha. Skocz no teraz do piwnicy. Tam nad beczką z kwasem są dwie półki, pamiętasz. Przynieś mi z tej górnej obraz – ten z kozą. Powinien być drugi w przegródce. Tylko uważaj, ostrożnie!

Sańka wybuchnął śmiechem, choć akurat miał łyk herbaty w ustach.

– No, mistrzu, jesteś wielki! Masz u mnie flaszkę!

– Możesz ją sobie zatrzymać. Tamtego łazęgę, który to malował, pół roku musiałem z pijaństwa wyciągać, żeby wreszcie otrzeźwiał. Nie demoralizuj mi pracowników!

Sańka jechał z powrotem do Moskwy. Zawinięty obraz „Skrzypek i koza” leżał na tylnym siedzeniu. Tak zaczynała się jego podróż – od półki nad beczką z kwasem, poprzez pocztę dyplomatyczną i paryską aukcję, do zapalonych miłośników dzieł sztuki.

Sańka myślał o Pietrowiczu. Nigdy nie mógł zrozumieć tego faceta. Mimo to sam, będąc zawodowym oszustem i złodziejem, nie potrafił go okpić, choć tamten nawet by się nie zorientował. Dlaczego, nie wiedział. W końcu uznał, że to coś w rodzaju przesądu. Splunął i obejrzał się przez lewe ramię. Ale księżyc świecił po prawej stronie nieba.

Krewniak pewnie prowadził wóz. Sańka, jak zawsze po spotkaniu z Pietrowiczem, był w filozoficznym nastroju.

– Powiedz mi, Krewniak, twoim zdaniem, dusza istnieje czy nie?

– Istnieje, wujku Sania.

– Skąd wiesz?

– No bo jak inaczej można by było ją z człowieka wytrząsnąć?

– Prostak z ciebie. Nic nie kumasz.

– Widzisz przecież, wujku Sania, że siedzę za kółkiem. Chcesz filozofować, czy wolisz zdrów i cały dojechać do domu? Wystarczy, że się zamyślę przy wyprzedzaniu, wtedy się przekonasz, czy masz co Bogu oddać.

– Rozwijasz się, chłopcze! Dzieci rosną… Patrzcie, patrzcie. Ale to było pytanie retoryczne, mój kochany, czyli takie, na które nie trzeba odpowiadać. Na przykład: czy przedmioty mają duszę? Co to znaczy: wkładać w coś duszę? Milczysz. I dobrze…

– Powiedz lepiej, wujku Sania, dlaczego nie pryśniemy na Zachód? Masz tam konto w banku, ja jestem jeszcze młody, wysportowany. Mogę zostać zawodowcem. Wiesz, ile oni wyciągają?

– Prysnąć, Krewniak, to żaden problem. Ale ja tego robić nie zamierzam i tobie też nie radzę.

– I co teraz będzie, raz na ludowo? Pogadanka o brzózkach i strumyczkach?

– Trochę szacunku dla wuja, pacanie! Jesteś głupi, ale nie do tego stopnia. Nie będę ci nawet tłumaczył, że nie masz szans na zawodowstwo, zostaniesz co najwyżej wykidajłą, bramkarzem w paryskim burdelu. A ja rozkręcę jakiś biznes i zarobię kupę forsy. I nie trzeba będzie co dzień ryzykować, że noga ci się powinie. Ale ja, Krewniak, nie lubię takiego życia. Bez rozmachu, bez ryzyka, bez niespodzianek – dziś wiesz, co cię jutro czeka. A powiedz ty mi, co będzie w Moskwie za miesiąc?

– Nie wiem, wujku Sania.

– No właśnie, masz rację. Nikt nie wie. Za to, co będzie w Nowym Jorku, mogę łatwo przepowiedzieć z dość dużą dokładnością. Dlatego tutaj życie wydaje mi się ciekawsze, a ponieważ człowiek stale ryzykuje głową, więc myślę o nieśmiertelności duszy. To hazard. Twój wuj jest urodzonym graczem, a ty mięśniakiem. Zresztą jak zechcesz jechać, dam ci szmal, nie bój się. Musisz się czuć na luzie, bo inaczej wszystko mi zepsujesz. Całą grę.

– Nie, wujku Sania, sam nie pojadę.

– No to zabierz jakąś laskę, przecież pełno się ich koło ciebie kręci. Ale dość o tym. Prześpij się z tym, a potem na spokojnie podejmij decyzję.

Sańka nawet nie zauważył, kiedy na obrzeżach Moskwy natknęli się na blokadę drogową. Wszystko wyglądało jakoś dziwnie, coś się tu musiało stać.

W poprzek drogi stał lekki czołg. Na poboczu leżał przewrócony autobus. Obok rozłożono brezentową płachtę. Sańka dobrze wiedział, co się przykrywa w dzisiejszych czasach. Dość jeszcze młody kapitan w mundurze polowym, z automatem na ramieniu, podszedł do wozu. Towarzyszyli mu trzej żołnierze, widać było, że nie rekruci.

Sańka, nie wysiadając z samochodu, podał kapitanowi malinową książeczkę. Była to legitymacja Urzędu Rady Ministrów, uprawniająca do nie respektowania godziny milicyjnej i wjazdu do stolicy bez kontroli wozu. Dokument załatwił Sańce wszechmocny Alichan.

Kapitan rzucił okiem na legitymację, zasalutował niedbale i krzyknął do żołnierzy przy czołgu:

– Przepuścić!

– Co tu się stało, można wiedzieć! – Sańka machnął ręką w stronę leżącego autobusu.

– Napad. Znowu te małolaty. Chcieli zdobyć broń. Jeszcze nie zdążysz jednego gangu zlikwidować, a już się pojawia następny. To już czwarty raz w tym miesiącu.

– Duże straty?

– Na szczęście nadleciał śmigłowiec patrolowy, dał wsparcie z powietrza. Dwóch zabitych żołnierzy i chorąży, dwóch jest rannych.

– A ci? – Sańka spojrzał na brezent.

– Osiemnastu. Dostali rakietą ze śmigłowca. No, dobra! Ruszajcie, droga wolna, czołg zjechał.

– Powodzenia, kapitanie. Przez resztę drogi milczeli.

Rozdział 15

DESPERACJA

Rzęsisty deszcz zacinał na stalowych płytach pancerza, wiatr świstał w lufach armat, wyginał anteny radiostacji.

Pociąg znieruchomiał na rozjeździe. Zapadła noc, ale światła pozostawały wygaszone: nie miał kto uruchomić diesla w lokomotywie. W ciemnościach trzaskały niedomknięte drzwi. Przez wybite okno toalety wiatr tłoczył hektolitry wody deszczowej, która rozpływała się po korytarzach, przemieszana z brudem i błotem.

Co naprawdę przewozili? W imię czego dowódca prowadził ich na śmierć?

Straszliwe rzeczy działy się tej nocy w eszelonie, nie wiedzieć czemu zwanym Złotym. Pierwszy pluton starł się w walce wręcz z trzecim. W przerażającej nocnej bijatyce dźgano się nożami w brzuch, w szyję, gdzie popadnie. Poszły w ruch pasy, kastety, walono kolbami po czaszkach. Dlaczego nie strzelano? Po prostu nikt na to nie wpadł. W przeciwnym przypadku z pewnością doszłoby do wymiany ognia.

W szóstym plutonie zarzynano dowódcę. Ćwiartowano go powoli, kawałkując na mniejsze i większe części. Dziewiąty dorwał się do wódki, wszyscy się spili na umór – i wybuchła bójka na saperki.

Niespodziewanie skończyło się jedynowładztwo Zubrowa. Nie było żadnej oficjalnej dymisji, po prostu Zubrow, świadom swej hańby, zniknął z ludzkich oczu. Tym samym jakby złożył rezygnację. Słowa nie powiedział, ale wszyscy tak to właśnie odczytali. I to w mig. Wtedy ogarnął ich absolutny szał. Nie byli teraz żołnierzami, lecz bandą łajdaków, morderców i gwałcicieli. Poszliby bez słowa za pierwszym lepszym oprychem, poszliby dokądkolwiek – do gangu, do ochrony łagru, albo rozwalać ludziom czerepy saperkami. I niech ojczyzna nie poważy się ich rozliczać!

Któż to może wiedzieć, dlaczego sprawy potoczyły się w tym kierunku. Jedno pewne: wszystko było dokładnie tak, a może nawet gorzej. W ciemnościach nie wszystko wszak dało się zauważyć, nie wszystko zapadło w pijaną pamięć, a jeśli nawet, to komuż by o tym opowiedzieć?

Tamtej nocy bardzo niewielu było trzeźwych w eszelonie. Ale i tacy się znaleźli. Na przykład Czyrwa Lider. Właśnie wtedy postanowił zrealizować to, co już od dawna miał zaplanowane. Wyszedł na platformę z samochodami i zaczął nasłuchiwać. Tuż obok żołnierze jednemu ze swoich zadawali śmierć za złodziejstwo. Co ukradł, nikogo nie obchodziło.

Każdy zaprzątnięty był tylko jednym – bić tak, żeby zabić!

Czyrwa Lider oparł dwie deski o tył platformy, umocował je jak należy, zwolnił hamulce pojazdu i pchnął go ramieniem. GAZ-166 stoczył się w ciemność.

Ze skrytki pod wagonem wyjął Czyrwa worek ze złotymi carskimi monetami, żałując, że tak niewiele zdążył ich wtedy zrabować z sejfu. Druga okazja się nie trafiła. Teraz też nie miał ochoty pchać się do wagonu dowódcy. A mało to co może się zdarzyć? Nie warto ryzykować. Uch, ależ to ciężkie! Czyrwa cisnął do wozu skrzynkę konserw i skrzynkę amunicji, zarzucił kałasza na ramię i po raz ostatni wrócił do wagonu. Po baby.

Mało ich zostało w pociągu. Kiedy tylko Zubrow otworzył kontener i odkrył oszustwo, wiadomość błyskawicznie obiegła wszystkie wagony i dziewczyny zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Poczuły, że robi się niebezpiecznie.

Jednej udało się wskoczyć do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku. Druga obiecująco zakasawszy spódnicę zatrzymała przypadkową ciężarówkę z podejrzanymi pasażerami i przyłączyła się do nich. Jeszcze inna, nie zapominając o węzełku z dobytkiem, po prostu się gdzieś rozpłynęła – i tyle. Zostały w zasadzie tylko te, które postanowiły na ostatek się zabawić. Na to, że dojadą do Moskwy, nie mogły już liczyć. Cóż im w końcu zostało z tego życia? Tylko pohulać, zaszaleć.

Czyrwa Lider przeciskał się wzdłuż wagonów, spychając z drogi śpiących i pijanych. Półgłosem zwoływał baby. Eszelon już się uspokoił, słychać było tylko jęki rannych i pobitych. A dziewczyny, jakby tylko czekały na wezwanie, zebrały się ochoczo, znużone rozpustą. Czyrwa wybrał trzy z nich – energiczne, zadziorne.

– Ze mną, kobitki, nie zginiecie!

Dziewczyny roześmiały się, zadowolone, że Czyrwa zabiera je ze sobą.

– Chodźcie, tędy. Nie hałasujcie, krzykaczki! Gęby na kłódkę!

Wtedy to chwyciła Czyrwę za gardło czyjaś łapa, i to tak potężna, że Lider ani przez chwilę nie miał wątpliwości, do kogo należy.

Sałymon tej nocy także był trzeźwy. Biegał po wagonach, uspokajał, rozdzielał walczących, póki nie zrozumiał, że to na nic. Zince przykazał siedzieć w przedziale pod pryczą, nie wyłazić. Uratował Dracza, z którym chciano się rozprawić i także zapędził go do przedziału. Dracz cały czas szukał Lubki, ale ona, nie w ciemię bita, siedziała tam od samego początku. Sałymon przyprowadził także Paula. Kiedy sierżant go znalazł, bronił się przed dwójką pijanych, niewprawnie choć z zapałem wymachując saperką. Siłacz wyratował Amerykanina z opresji, rozwścieczonego i niepojmującego, za co go napadnięto, po czym przezornie przekazał Rossa Draczowi. Sądził, że tak będzie bezpieczniej. Chciał też sprawdzić, co z Oksaną, stukał w pancerne drzwi, ale po drugiej stronie było cicho. A, niech Zubrow sam się o nią zatroszczy! Do diabła z takim dowódcą!

A kiedy jęki i wrzaski ucichły, i eszelon zapadł w pijackie odrętwienie, Sałymon usłyszał ciche nawoływanie Czyrwy Lidera, zaczaił się na niego w ciemnościach i chwycił za gardło.

– A ty, sukinsynu, dokąd się wybierasz?

– Sałymon, bracie, puść! – jęknął błagalnie Czyrwa. – Idę w step.

Sałymon nie spytał, czego Czyrwa zamierza szukać w stepie głuchą nocą, w ulewnym deszczu. Po prostu bez słowa zwolnił swój żelazny uchwyt.

Zdawało się Oksanie, że już całe wieki siedzi wciśnięta w kąt przedziału wyznaczonego na kwaterę dowódcy, na wąskiej pryczy, okutana szynelem pułkownika. Co tu się wyrabiało, mateczko kochana, co się wyrabiało! Najpierw eszelon stanął. Potem zaczęła się bieganina po wagonach. Później ktoś na kogoś wrzeszczał. Wreszcie usłyszała ostrożne pukanie do drzwi i jakiś głos, pytający czy ona jest w środku. Ale nie był to ten jedyny głos, który z pewnością by rozpoznała. Potem rozległy się krzyki – takie, jakie już raz w życiu słyszała. W drzwi załomotano, zaczęto walić kolbami, ale były pancerne, wytrzymały. Wtedy ktoś podciągnął się na rękach, uchwyciwszy za ich górną krawędź i za szybą ukazała się jakaś chamska morda.

Wówczas Oksana po raz pierwszy wstała ze swojego miejsca, nacisnęła dźwignię i na okienko opadła stalowa żaluzja, przycinając intruzowi palce. Jednocześnie w pomieszczeniu zapanowała zupełna ciemność, jak gdyby ktoś nagle przekręcił kontakt.

Oksana siedziała więc po ciemku, nie wiedząc, czy to dzień, czy już noc. Zubrow wciąż nie przychodził. Gdzie on jest, o Boże? Czy go aby nie zabili? A jeżeli tak?… Może broni się teraz ostatkiem sił, podczas gdy ona siedzi sobie bezpiecznie w przedziale?

Oksana zerwała się z pryczy, z hukiem otworzyła drzwi na oścież i wkroczyła z jednej ciemności w drugą. Może wrócić po latarkę? Ale gdzie jest? Trudno byłoby ją znaleźć bez światła. Mimo to Oksana zaczęła wokół szukać po omacku, ale nigdzie nie mogła natrafić na latarkę. Przecież powinna tu być! Jeśli pułkownika ktoś obudzi w środku nocy, musi mieć latarkę w zasięgu ręki, prawej ręki. Oksana położyła się na pryczy na wznak, głowę miała na poduszce Zubrowa. Więc gdzie? Zaraz, idiotko, przecież pułkownik ma dłuższe ręce. Uniosła się nieco, wyciągnęła rękę i poczuła pod palcami stalowy chłód. Namacała przycisk i jaskrawy snop światła trysnął z latarki pod sufit.

Teraz przed siebie! Korytarzem do wyjścia. A może już za późno? Oksana z trudem odsunęła rygle pancernych drzwi. Stieczkin z magazynkiem na dwadzieścia naboi został w przedziale.

Biegiem wzdłuż pociągu, biegiem! Już jest koło lokomotywy. Ależ ten wiatr świszcze! Poręcze są zimne, mokre od deszczu. Stopnie zaczynają się bardzo wysoko. Wejście zamknięte. Poświeciła Oksana latarką w okno – w środku chyba nikogo nie ma. Szarpnęła drugi właz. Otwarty, ale wewnątrz pusto. Dalej. Minęła brudną tłustą cysternę, dojrzała platformę. O Boże, nie dam rady! A jednak wdrapała się. Co to? Jakiś kontener. Oświetliła wnętrze latarką. Z odległego kąta spojrzały na nią błyszczące oczy. Potem drugie. I jeszcze jedne. Na światło latarki odpowiedziało przerażone wycie, jakaś butelka brzęknęła o ścianę, tuż koło twarzy Oksany, obsypując ją odłamkami szkła. Oksana nie zaglądała już do kontenera, zrozumiała, że jej pułkownika tu nie ma.

Ruszyła wagonami. Przeszła kolejno trzy korytarze. Jak jej się to udało, jak zdołała ominąć toczące się zajadłe bójki? Jak uniknęła śmierci? Nie wiedziała tego i nie pamiętała. Nie chronił jej już respekt dla Zubrowa. Przeciwnie, gdyby ktoś rozpoznał w niej dziewczynę z przedziału dowódcy, nie uszłaby nawet kilku kroków. Ale pijani przy drzwiach, gdzie zabawa trwała w najlepsze, nie dostrzegli, że ten szczuplutki żołnierzyk jest przeciwnej płci – sprawił to mundur. Może zresztą nie mundur, może coś innego. Fakt, że Oksana nie oberwała ani pięścią, ani bagnetem, ani saperką w dwóch pierwszych, rozszalałych wagonach.

W trzecim panował już spokój. Rozlegało się w nim tylko chrapanie i jęki. Coś podpowiedziało Oksanie, żeby nie zapalała latarki, nie oświetlała zapijaczonych mord. Nie mogło być jej pułkownika pośród tych ochlapusów, śpiących i rannych. Albo został zabity, albo Oksana znajdzie go między trzeźwymi.

Nagle na tle okna zobaczyła czyjąś ogromną postać, najwyraźniej mocno się trzymającą na nogach, nierozespaną i niestękającą. Zorientowała się, że to nie pułkownik, i prześlizgnęła się obok niepostrzeżenie. Rozróżniała już coś niecoś wzrokiem w ciemności i latarka nie była jej potrzebna. Przyciskał ją do piersi bezwiednie, jakby w odruchu obronnym.

Gdzie jest pułkownik? Gdzie pułkownik?

Pozostawało tylko wrócić do wagonu pancernego i tam szukać. Gdzież zresztą Zubrow mógłby być, jeśli nie w punkcie dowodzenia? Może siedział tam cały dzień, po prostu za ścianą? Punkt dowodzenia, podobnie jak przedział dowódcy, miał pancerne drzwi. Jeśli zamknięto je od środka, z korytarza nie było tam dostępu, ale przecież punkt dowodzenia i kwaterę dowódcy oddzielały od siebie tylko cieniutkie drzwiczki! Że też głupia nie wpadła na to, żeby je otworzyć i sprawdzić, czy Zubrowa nie ma w punkcie dowodzenia, zanim puściła się w drogę przez wszystkie wagony! Ale przecież za drzwiami panowała zupełna cisza… To właśnie było takie straszne.

Skradając się jak kot, przemoknięta i drżąca, zgięta wpół, żeby się utrzymać na wietrze, ruszyła wzdłuż całego eszelonu w drogę powrotną. Byleby tylko zdążyć, Boże kochany, byleby zdążyć! Ale do czego się tak śpieszyła, sama nie wiedziała.

Zubrow tymczasem przegrywał. Z każdą chwilą coraz bardziej. Grał w ruletkę. W huzarską ruletkę. W najbardziej pasjonującą grę, jaką wymyślono. Zubrow był dumny z tego, że wymyślili ją rosyjscy oficerowie. Grywał czasem sam ze sobą, a raczej ze swoim losem. Ale los za wiele sobie pozwalał.

Zubrow wyjął swoje Magnum, które jeszcze pachniało świeżym, ostrym powietrzem górskich przełęczy w Afganistanie. Załadował broń. Nie sześcioma nabojami, ale jednym. Pozostałych pięć komór bębna pozostawił pustych. Zakręcił bębnem i przystawił wylot lufy do skroni. Bęben obraca się z wesołym terkotem tuż przy uchu pułkownika. Ale Zubrow nie ma dzisiaj szczęścia – kurek szczęknął na pustej komorze. Ciekawe, czy los bardzo się pomylił. Nie, nabój siedział w następnej komorze.

Gdyby tak można było kogoś wyzwać na pojedynek i stanąć w obronie własnego honoru! Lecz kogo znaleźć tutaj, w stepie? Wrześniowy deszcz i wiatr? Więc Zubrow znów kręci bębenkiem. Chociaż wie, że sekundantów w tym pojedynku nie będzie. Ale cóż mu zostało prócz honoru oficera? Czyż nie strzegł jego nieposzlakowanej czystości bardziej, niż czystości oślepiająco wyglansowanych oficerek? A jednak nie ustrzegł… Stary wyga ze Specnazu, chłop jak brzytwa, twardziel, doświadczony dowódca batalionu, całujący jedwabne sztandary najznakomitszych gwardyjskich dywizji, siedzi na tym zadupiu. I jego buty po raz pierwszy od wielu lat służby są niewyczyszczone. Ale cóż to za różnica, skoro honor Zubrowa został upaprany dziegciem, niczym wrota obejścia jakiejś wsiowej dziwki.

Pułkownik znowu obrócił bęben – ze złością, żeby dłużej się kręcił. Przypomniał sobie poprzedniego właściciela tego rewolweru.

Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Krzaczasta broda niemal zasłaniała mu oczy. Typowy przywódca, Zubrow od razu wyczuł w nim spokojną siłę. Nie w tym rzecz, że żal mu było zabijać tamtego w walce. Ale jednak jakoś dziwnie tęskno zrobiło się Zubrowowi na duszy. Jakby sam siebie zabił. Chociaż nie odznaczał się szczególną wrażliwością i przywykł do zabijania, zatrzymał rewolwer tamtego i nie oddał go oddziałowi zabezpieczającemu zdobycze wojenne. A zabicie właściciela pominął w spisie swoich zasług bojowych.

Przypomniał sobie Zubrow zaśnieżoną przełęcz i ściągnął spust. No cóż, brodaczu! Niech chociaż twój rewolwer ma tę satysfakcję!

Akurat. Jak nie idzie, to nie idzie. Trudno. W takim razie zwiększymy stopień ryzyka. Zubrow załadował jeszcze jeden nabój. Ledwie zdążył przekręcić bębenek, kiedy ktoś szarpnął drzwi. Nie dadzą człowiekowi w spokoju nawet w ruletkę pograć! Kogo tu znowu diabli przynieśli? A kroki słychać już w sąsiednim przedziale. Drzwi między pomieszczeniami otworzyły się nagle i Zubrowa oślepił blask latarki.

Oksana już miała przed oczyma moment, kiedy wchodzi do ciasnej kabiny punktu dowodzenia i nie zastaje tam nikogo. To będzie koniec, koniec wszystkiego, a wtedy niech zalegną ciemności i deszcz niech pada choćby do końca świata. Przed Oksaną pancerne drzwi. Szarpnęła – zamknięte. Trzeba spróbować wewnętrznych. Drzwi do przedziału dowódcy były otwarte na oścież, tak jak je zostawiła. Stieczkin na dwadzieścia naboi także leżał na miejscu. Ale jeśli wyciągnie po niego rękę, ktoś przyczajony w ciemnym kącie może ją znienacka chwycić za gardło. Oksanę ogarnął strach. Trzeba to zrobić jednym skokiem.

Skoczyła, chwyciła pistolet, zatrzasnęła za sobą ze zgrzytem pancerne drzwi i zamknęła je od środka. Wstrzymała na chwilę oddech, po czym rozejrzała się po pomieszczeniu, oświetlając wszystkie kąty latarką. Broń właściwie teraz nie była jej potrzebna. Wystarczyło otworzyć wewnętrzne drzwi i sprawdzić, czy nie ma za nimi Zubrowa. I zrobiła to, nie czując więcej strachu. Pierwszą rzeczą, jaką oświetlił snop światła z latarki, była para brudnych butów siedzącego na podłodze mężczyzny, który spoglądał na Oksanę obojętnym wzrokiem. Dziewczyna oczywiście nie miała pojęcia o huzarskiej ruletce, ale znów się przestraszyła – oczy, które na nią patrzyły, były martwe! Ale mężczyzna się poruszył i o coś zapytał, a wtedy Oksana rozpoznała swojego pułkownika. Więcej nie pamięta. Coś jej zadzwoniło w tyle głowy i zachwiała się, zniosło ją w lewo i jakby pociągnęło do góry, wzwyż, po spirali. Poczuła dziwną lekkość i ciepło.

Zubrow chwycił dziewczynę na ręce – kompletnie przemoczoną i zziębniętą. Nie wiedział, czy Oksana żyje, czy umarła. Położył ją delikatnie na pryczy. Głowa niżej. Do diabła z poduszką! Nogi trzeba unieść. Trudno coś dojrzeć w tych ciemnościach. Latarka rozbiła się, gdy wypadła jej z rąk. Zubrow przekręcił kontakt. Światła nie było. Trochę wyżej znajdował się wyłącznik oświetlenia awaryjnego. Spróbował je włączyć. I nagle zrobiło mu się tak smutno na duszy, że jego własny nastrój sprzed paru chwil, kiedy grał w huzarską ruletkę, wydał mu się o niebo weselszy.

Oświetlenie awaryjne, to była niebieska żaróweczka pod sufitem. Witia Zubrow od dzieciństwa lubił to maleńkie światełko w górze przedziału.

Pamiętał te coroczne podróże, jakby to było wczoraj. Jedenaście dni w tamtą stronę, jedenaście z powrotem. Kurier Moskwa-Władywostok. Pędzi ekspres, stuka na rozjazdach, zatrzymuje się dwa razy w ciągu dnia, i to tylko po to, żeby zmienić lokomotywę, jak konie pocztowe w dawnych czasach. Wieczorami urlopowani oficerowie rżną w karty, a ojciec Witii jest duszą towarzystwa. Przez całą noc pali się od sufitem niebieska żaróweczka i koła stukoczą: ta-ta-ta-ta. Coś cudownego.

A teraz to światełko go wystraszyło. Na pryczy leży dziewczyna, prawie dziecko, a przecież już kobieta. Twarz o regularnych rysach, straszliwie blada, prawie biała, chyba martwa, i pewnie dlatego taka piękna w swej doskonałości.

Pułkownik zawył jak zwierzę. Żal takie piękno oddawać śmierci na pastwę. W wojsku nauczono Zubrowa cenić wszelkie dobro, każdą wartościową rzecz. Dlatego szarpnął koszulę na piersi Oksany i pasiasty specnazowski podkoszulek. Wprawnymi ruchami zaczął robić masaż serca.

– Zdechnę, a nie oddam jej kostusze! Szkoda, żeby coś tak ładnego się zmarnowało!

Iluż to już rannych przywracał do przytomności, ilu udzielał pierwszej pomocy, nie czekając na lekarza! Rozerwał podręczną apteczkę i podsunął dziewczynie buteleczkę pod nos. Oksana szarpnęła się. Dobrze jej, ciepło – czego od niej chcą? I poczuła, że ktoś ją rozbiera do naga. Na to nie mogła pozwolić i osłoniła się, gwałtownym ruchem ramion obejmując piersi. Zubrow się rozzłościł – było też co chować!

– Wiesz ty, koleżanko, ile ja takich jak ty w życiu widziałem? Leż spokojnie, nie szarp się.

Dziewczynie zrobiło się przykro, łzy pociekły jej z oczu. A Zubrow chwycił ją swoimi potężnymi łapskami i postawił pod prysznicem. Gorącej wody nie ma, tego był pewien, ale wiedział, że Oksana jest tak przemoczona i zziębnięta, że do nieszczęścia niedaleko. W tej sytuacji każdy prysznic, nawet najzimniejszy, to dla niej ratunek – chodzi o jak najszybsze pobudzenie krążenia.

Puścił wodę, Oksana zapiszczała pod lodowatym strumieniem, ale duma jej nie pozwoliła długo krzyczeć. Zubrow porządnie natarł dziewczynę gąbką. Woda zmoczyła mu cały mundur, lała się na podłogę przedziału. Wreszcie wyciągnął Oksanę spod prysznica i szorstkim ręcznikiem wytarł ją do sucha, potem wyjął ze swoich zapasów butelkę wódki ze złotą etykietą „Admiralska”, nalał jej do srebrnej stopki i podał Oksanie, żeby wypiła. Wódka paliła jak ogień. O to właśnie chodziło.

Zubrow zamoczył w alkoholu róg ręcznika, natarł nim Oksanę jeszcze raz i okrył dziewczynę kocem.

Życie tyle razy rzucało Zubrowa w zimne i mokre miejsca, że aż przykro wspominać. Dlatego w każdej sytuacji lubił pułkownik kompensować sobie niedostatki komfortu. Cenił futrzane kurtki, płaszcze nieprzemakalne, solidne obuwie, miękką pościel. Kiedy tylko mógł, zabierał ze sobą poduszkę z łabędziego puchu i koc z wielbłądziej wełny. Nie zawsze i nieczęsto tak bywało, ale teraz, w pociągu, akurat wszystko to miał pod ręką.

Oksana szybko się rozgrzała, dreszcze ustały, ale dziewczyna nadal czuła się urażona. Dotknęły ją boleśnie słowa pułkownika o tym, że widział wiele nagich kobiet. Zdawałoby się, że nic jej to nie powinno obchodzić. W końcu różne rzeczy w życiu się zdarzają. Ale ona zapragnęła go zranić, powiedzieć w odwecie coś obraźliwego.

Zubrow kręcił się w pobliżu, przygotowując skromną, niewyszukaną późną kolację dla nich obojga. Otwierał konserwy, krajał wędzone mięso oficerskim nożem, dodał jakieś warzywa i nalał trochę wódki w dwie stopki.

Oksana popatrzyła na jego ubranie, zmoczone zimną wodą z prysznica, na nieogolone policzki, na brudne buty i spytała z zaciekawieniem:

– A pan, pułkowniku, zawsze tak wygląda? Nie wstyd panu przed podwładnymi?

Zubrow milczał, wziął tylko głęboki oddech. Oksana ciągnęła:

– Niech pan zrzuci te buciska, ogoli się i weźmie prysznic. Szkoda, że nie ma gorącej wody. Mnie może się pan nie krępować. Wie pan, ilu widziałam takich jak pan? Ale jeżeli się pan wstydzi, mogę się odwrócić.

I odwróciła się.

Zubrow nie stracił jednak opanowania. Dziewczyna miała rację. Po prostu pomieszczenie jest małe, no i przecież musiał się zająć tą niewdzięcznicą. Błyskawicznie doprowadził do porządku swój przedział. Rozebrał się. Mundur i buty wrzucił do sąsiedniego pomieszczenia. Długo, z przyjemnością mył się pod strumieniami lodowatej wody. Był do tego przyzwyczajony. Wróciła mu rześkość, poczuł się lekko. W świetle awaryjnej lampki niewiele widział, ale ogolił się starannie. Natarł twarz drogą francuską wodą kolońską – szef wywiadu Odeskiego Okręgu Wojskowego miewał takie rzeczy wśród swoich rezerw w każdych okolicznościach. Owinął się w ciepły szlafrok, zawiązał na szyi jedwabny szalik.

– Towarzyszko księżniczko, może się pani odwrócić! Obrzuciła go spojrzeniem i pochwaliła w duchu.

Ale zaraz wyobraziła sobie pułkownika w tym właśnie chińskim szlafroku w złote smoki, w takim samym półmroku i w towarzystwie wytwornej damy. Dama miała koło trzydziestki, była blondynką i zaczynała lekko tyć. Źrenice Oksany zwęziły się z nienawiści. Tyle że w awaryjnym oświetleniu nie można tego było zauważyć.

Zubrow podał dziewczynie stopkę. Sam pociągnął niewielki łyk. Oksana śmiało opróżniła kieliszek. Wódka ”Admiralska” jest łagodna w smaku. Ledwie ugryzła pierwszy kęs jedzenia, poczuła, jaka jest głodna. Ale cholerna blondyna okazała się silniejsza, niż głód. Oksana wciąż widziała tę babę obok pułkownika. Oboje spokojni, zadowoleni, nigdzie się nie śpieszą… Oksana rozżaliła się nad sobą. Czuła się jak mokry szczeniak, porzucony w czarnym stepie. Szczeniaka ktoś znalazł, wytarł, osuszył, nakarmił i położył spać w cieple. Zaopiekował się nim, pożałował go, ale nie uważa za człowieka. Oksana przełknęła kawałek bułki. Ot, i cała jej kolacja. Pułkownik też nie zamierzał długo biesiadować. Zapytał wzrokiem, czy nalać jeszcze Oksanie wódki. Nie. Wobec tego nalał sobie, wypił i powiedział:

– Dobrej nocy, dziecinko.

Oksanę aż poderwało! Kto mu dał prawo traktować ją jak dziecko? I znów zapragnęła zranić pułkownika, dotknąć go boleśnie, ale on już zdążył wejść do punktu dowodzenia i zamknąć za sobą drzwi.

– Pułkowniku, dokąd pan uciekł? Przestraszył się pan kobiety?

– Jakiej kobiety? – zdziwił się pułkownik za drzwiami.

Nikt nigdy bardziej jej nie obraził. Gdyby tu miała Stieczkina, już by mu pokazała! Ale Stieczkin leżał spokojnie na swoim miejscu. A przedtem, kiedy gwałtownie otworzyła drzwi i ujrzała pułkownika siedzącego na podłodze, ze zwieszonymi bezwładnie rękami i martwym spojrzeniem, zauważyła u niego inną broń. I teraz Zubrow znów tam siedzi. Ją ułożył do snu, a sam siedzi i patrzy przed siebie.

– Nie śpi pan, pułkowniku?

– Nie.

– Zimno mi.

Wszedł bez słowa, zdjął z wieszaka szynel, rzucił na koc i znów zniknął za drzwiami.

Jeśli Oksana mu powie, że wciąż jest jej zimno, okryje ją czymś jeszcze i dalej będzie tak siedział i patrzył…

– Pułkowniku…

– Tak?

– Boję się.

Wtedy wszedł i usiadł na brzegu pryczy, na kocu. W swoim szlafroku w chińskie smoki. A Oksana znowu wyobraziła sobie wszystkie kobiety, które Zubrow znał wcześniej. Nie wiadomo dlaczego było ich czterysta szesnaście, ona zaś darzyła najgłębszą nienawiścią każdą z nich z osobna, a także wszystkie razem wzięte.

– Pułkowniku, to prawda, że miał pan wiele kobiet?

– Prawda.

– Czterysta szesnaście?

– Nie wiem, nie liczyłem.

Zubrow powinien był równie obojętnym tonem potwierdzić, że tak, czterysta szesnaście. Ale oświadczyć, że ich nawet nie liczył – tego już za wiele! Gdyby wszystkie kobiety się tu teraz znalazły, Oksana by je po prostu zagryzła, pistolet wcale nie byłby jej potrzebny. Ale kobiet nie było, więc ugryzła Zubrowa – mocno. Chociaż nie tak mocno, jak by chciała. Ugryzła go w szyję. I w usta.

– Ej, dziewczyno, igrasz z ogniem!

Pułkownik powiedział to na pozór spokojnie, dlatego nie zrozumiała, że to ostrzeżenie było zarazem pierwszym i ostatnim.

Rozdział 16

PRZEBUDZENIE

Pułkowniku, nie śpisz?

– Nie śpię. Przy okazji, na imię mi Wiktor.

– A mama jak cię nazywała?

– Łobuziakiem. A ciebie?

– Ksanoczka…

– Moje biedne dziecko…

– Naprawdę chciałeś się dzisiaj zastrzelić?

– Głuptasie, skąd ci to przyszło do głowy?

– Tak mi się jakoś wydawało.

– Daj spokój, nie myśl o tym.

– Chcę ci powiedzieć… Nie będziesz się śmiał?

– Nie będę.

– Słowo honoru?

– Bez tego się nie obejdzie?

– Obejdzie się. Możesz się śmiać, proszę bardzo! Ja cię jeszcze wtedy pokochałam. Na placu. Byłeś wtedy taki…

– Z tą rozwaloną gębą?

– Nie waż się śmiać. Bo cię ugryzę!

– Aha, znowu chcesz gryźć?

Oksana wybaczyła wszystkim swoim poprzedniczkom. Każdej troszeczkę pozazdrościła i każdej odrobinę pożałowała – dlaczego musiały się z nim rozstać? Z tą myślą usnęła, objąwszy go, starając się zachować tę bliskość przynajmniej do rana. Wciąż jeszcze przerażał ją czarny rewolwer.

Szary świt wsączał się powoli przez tripleksowe pancerne szyby. Och, poleżeć tak jeszcze minutkę, twarz przy twarzy… Albo pięć minut… dziesięć… Na takie myśli, Zubrow to wiedział, jest tylko jeden sposób – gwałtownie zerwać się z łóżka. Ale żal budzić dziewczynę. Ostrożnie wyswobodził się z obejmujących go ramion. W porządku, śpi. Nie obudzi się teraz do wieczora. Okrył się cieplej. Wyśpij się za mnie, dziecino. Nie musisz iść do szkoły.

Wysunął dalmierz peryskopowy, rozejrzał się wokół pociągu. Po wczorajszym pijaństwie wielu obudzi się dopiero w południe. To dobrze. Lepiej brać ich do galopu pojedynczo lub małymi grupkami, niż wszystkich naraz. Na razie trzeba zaczekać. Śpią. Zubrow nie tracił czasu – umył się, ogolił, odprasował muridur i wziął się do czyszczenia butów, w przerwach między tymi czynnościami zerkając w peryskop. Miał w polu widzenia prawie 360 stopni, tylko od tyłu przeszkadzała mu wieża działa przeciwlotniczego i lokomotywa.

Oto pierwszy ptaszek: Sałymon przy ostatniej platformie wytężył się ze wszystkich sił i postawił przewrócony GAZ-166 z powrotem na koła. Ani chybi postanowił się urwać. Decyzja w zasadzie słuszna – co ma do roboty dobry żołnierz pośród tej bandy? Ale wieczorem, moi kochani, nie będziecie już bandą, już moja w tym głowa. I ty też, Sałymon, nigdzie teraz nie pojedziesz. Dopóki ja nie wydam rozkazu. Zubrow już chciał wyjść, ale rozmyślił się. Dobry żołnierz nie wyruszy w step bez odpowiedniego zaopatrzenia. Zwłaszcza jeśli puszki z konserwami ktoś wywalił w błoto.

Zubrow przewidywał trafnie. Sałymon na suchszym miejscu rozłożył brezentową płachtę i zaczął na niej układać konserwy i skrzynki. Zbieraj, Sałymon, zbieraj zapasy! A my tymczasem wyglansujemy do połysku lewy but.

Od czasu do czasu Zubrow zerkał na krzątającego się zapobiegliwie Sałymona i myślał: siłacz nie odejdzie sam. Zabierze ze sobą swoją królową karo. I rzeczywiście, jego gołąbeczka już wygląda z wagonu. Sałymon zarzucił sobie tobół z zapasami na ramię – normalny człowiek nigdy by takiego ciężaru nie dźwignął – i poniósł go w stronę samochodu. Teraz nadeszła właściwa pora. Zubrow otworzył pancerny właz i lekko zeskoczył na ziemię.

Ranek był paskudny, ponury i deszczowy. Postrzępione chmury przepływały nad ziemią tak nisko, że zdawało się, iż za chwilę zahaczą o dachy wagonów. Wszędzie wokół olbrzymie kałuże. Zimno, szaro i obrzydliwie, jak w wychłodzonej łaźni.

Sałymon splunął pod nogi – nie przypuszczał, że jego służba zakończy się tak smętnie w równie ponury dzień. Ale widać było mu to pisane. A więc trzeba iść.

Eszelon śpi, nie przeczuwając jeszcze, jakie będzie jego przebudzenie. Zieją pustką wybite okna, czyjś wypatroszony siennik szarpie wiatr, a spod wagonu wystają czyjeś nogi – kto wie, śpiącego czy zabitego?

Wytoczyć nowiutkiego gazika nie pozwoliło Sałymonowi sumienie. Ale obok platformy poniewierał się jeszcze jeden, przewrócony kołami do góry. Tego Sałymon weźmie. Przecież i tak go tu zostawią, zardzewieje jak traktor porzucony na kołchozowym polu. Według takiej samej zasady gromadził Sałymon zapasy. Gdyby je brał z wagonów, byłoby to złodziejstwo, ale to, co zostało wyrzucone w błoto jest teraz niczyje. Nie należy do nikogo. Sałymon zaraz wsadzi Zinkę do wozu i ruszą szukać szczęścia gdzie indziej.

Niesie Sałymon tobół, patrzy w ziemię. Pod takim ciężarem trudno nie zgiąć karku. Żeby się przynajmniej nie poślizgnąć na tym błocie! Gorzej tu, niż na poligonie w Szerokiej Polanie, choć, jak wiadomo, gorszego nikt nie widział.

I nagle ujrzał Sałymon na linii swego wzroku parę błyszczących, wyglansowanych butów. Tańczyły na nich słoneczne zajączki, mimo że słońca nie było. I chociaż Sałymon nie mógł podnieść głowy, żeby spojrzeć na ich właściciela, wiedział doskonale, do kogo należą.

– Dokąd to się wybierasz, Sałymon? – rozległ się łagodny głos.

I domyśliwszy się najwidoczniej zamiarów Sałymona, pochwalił:

– Pięknie, pięknie. Kucharzowi Tarasyczowi pomagasz, troszczysz się o ludzi, nosisz żywność. To się chwali.

Sałymon rzucił tobół, wyprostował się, wyprężył. Zubrow stał przed nim świeży i wyelegantowany, niczym na defiladzie, ogolony i pachnący wodą kolońską. I oczy miał wesołe.

– Pięknie, pięknie – ciągnął pułkownik. – A jak myślisz, Sałymon, starczy nam teraz żywności, żeby dojechać do Moskwy?

– Starczy – z przekonaniem zapewnił Sałymon. – Trochę gąb do żarcia ubyło.

Zubrow zgrzytnął zębami, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy.

– O ile gąb batalion się zmniejszył?

– Zabitych jest ze trzydziestu, czterdziestu. Zubrow dłużej nie udawał beztroski.

– Nie liczyłem dokładnie – dodał Sałymon – ale rannych będzie około sześćdziesięciu, w tym dwudziestu ciężko.

– Mamy w zapasie błogosławioną śmierć?

– Zgodnie z przydziałem po jednym zastrzyku na każdego, według pierwotnego stanu liczebnego batalionu.

– Ciężko rannych nie możemy ani zabrać ze sobą, ani zostawić. Jak każe tradycja Specnazu, sami musimy wstrzyknąć rannym błogosławioną śmierć. Robiłeś to już kiedyś?

– Robiłem, towarzyszu pułkowniku.

– A więc mi pomożesz. To zadanie dla nas dwóch.

– Zrozumiano.

– Jeszcze jakieś gęby ubyły?

– Tak jest. Ale to już pozaregulaminowo. Wszystkie dziwki uciekły z eszelonu.

– Wszystkie co do jednej?

– Nie, dwie zostały.

Zubrow nagle znów stał się uprzejmiejszy, przeszedł na „wy”, czego nigdy wcześniej wobec podwładnych nie robił.

– Towarzyszu sierżancie, te, które zostały, to nie dziwki, tylko kobiety. Należy je traktować z szacunkiem. Przekażcie wszystkim, że za brak szacunku wobec kobiet będzie stosowana kara chłosty wyciorami, tak jak za lekceważenie zasad regulaminu.

– Tak jest, przekażę!

– A teraz mojego kierowcę Czyrwę Lidera do mnie! Mam nadzieję, że nie jest ranny?

– Nie jest, towarzyszu pułkowniku. Ale… uciekł.

– Ach tak. Wy, towarzyszu sierżancie, oczywiście, kazaliście mu zostać, a on…

– Tak jest – odparł służbiście Sałymon. Pokraśniał przy tym tak silnie, jak do tej pory zdarzyło mu się tylko raz w życiu, i to w dzieciństwie. Uratowało go to, że Zubrow w tej chwili obserwował step, dlatego też nie zauważył rumieńca wstydu i nie odkrył kłamstwa.

– A więc, sierżancie Sałymon, wydaliście Czyrwie Liderowi rozkaz pozostania, a on go nie wypełnił i nie został?

Na pytania dowódcy należy odpowiadać dobitnie i wyraźnie: „Tak jest!”, a głos powinien być czysty, niczym kaskady górskiego wodospadu. Ale owa kryształowa czystość nie zadźwięczała w głosie Sałymona. Brzmiał on ochryple i niewyraźnie, jakby sierżant właśnie płukał gardło, i trudno było dosłyszeć odpowiedź. Ale Zubrow zrozumiał ją właściwie i nie powtórzył pytania.

– Jeżeli wy puściliście Lidera, towarzyszu sierżancie, to wy również musicie go schwytać.

– Dostanę go – zapewnił Sałymon. – Ziemia rozmiękła od deszczu, Lider daleko nie zajedzie, zresztą ślady są widoczne.

– W takim razie jedź, sam zajmę się rannymi. Jak chcesz, możesz wziąć ze sobą swój tobołek i dziewczynę, nie będziesz się nudził.

Co za człowiek z tego pułkownika! Tak nagle, bez uprzedzenia! Toż to jak cios pięścią między oczy!

A przecież Zubrow pozwolił mu zabrać ze sobą Zinkę i zapasy, więc jakby mówił: chcesz mnie oszukać i uciec – idź do diabła, zakładników nie bierzemy. Wstyd się zrobiło Sałymonowi.

– Lepiej wezmę, towarzyszu pułkowniku, paru chłopaków do pomocy.

– Możesz wziąć – zgodził się pułkownik. – Czyrwa Lider jest mi bardzo potrzebny.

– Dostarczę go żywego lub martwego!

– Tylko żywego, Sałymon. Tylko żywego.

Żmija pewnie prowadził GAZ-166 po śladach zostawionych przez Czyrwę.

– Nie zauważyłeś, Sałymon, nic niezwykłego?

– Gdzie?

– U Zubrowa na szyi.

– Nie. A co miałem zauważyć?

– Jedwabny szaliczek.

– I co z tego?

– A po co mu szalik?

– Przecież u Afgańców cały Specnaz w jedwabnych szalikach chodził! Raz, że to elegancja, dwa, cały czas człowiek musiał głową kręcić na wszystkie strony, więc żeby się szyja nie obcierała, wkładał szalik. Piloci myśliwców zawsze w czasie wojny zużyte spadochrony tną na szaliki. Znałem jednego, co już poszedł do cywila, co dobry zdobyczny dywan…

– Znamy takie numery!

– Fakt, nie był bez grzechu. Ale słuchaj dalej. On ten dywan wymieniał u sierżanta na spisany ze stanu spadochron, ciął go na szaliki i sprzedawał. Brał po piątaku za sztukę. A później oderwał obcas od buta, wyciął pieczątkę „Pierre Cardin” i znakował nią swoje szaliki. Wtedy już cena wzrosła cztery razy. Za dziesięć szalików z pieczątką znów dostawał od sierżanta spadochron, całkiem nowy, i mówię ci, rozwinął produkcję na dużą skalę! Każdy miał szalik, no i do domu wysyłał – że niby to zdobyczny, zdjęty z szyi zatrzymanego francuskiego korespondenta. Teraz facet kręci w Moskwie wielki biznes. Namawiał mnie, żebym po wojsku poszedł do niego na ochroniarza…

– Nie o to mi chodzi, Sałymon! O czym innym mówię. Zubrowowi spod szalika siniaki wyglądają!

– Zamknij gębę, Żmija! To niemożliwe.

– Możemy się założyć. O co?

– Wiesz co, Żmija, chyba faktycznie było te siniaki widać. Jak myślisz, skąd się wzięły?

– Ech, Sałymon, ty wywiadowco! Trzeba rozumować logicznie. Skoro ma na szyi siniaki, znaczy, że w nocy ktoś go chciał udusić!

– Innego wytłumaczenia nie ma. Tak musiało być. Tylko że Zubrow to nie taki gość, żeby każdy mógł go chwycić za gardło.

– Cóż, szkoda, że tego nie widziałem. Lubię popatrzeć na ładną walkę. A to musiała być wyższa szkoła jazdy!

– Myślę, że ten drugi do wieczora nie dojdzie do siebie. Oczywiście, jeżeli jeszcze jest wśród żywych.

– Myślisz, że to ktoś z naszych? Musiałby postradać zmysły, żeby tego próbować.

– Pojęcia nie mam. Ale ci powiem, Żmija, że mi nawet faceta żal. Do śmierci tego nie zapomni, bądź pewny.

– Zubrow też będzie przez tydzień miał po nim pamiątkę. Szyja nie cholewka, nie da się wyczyścić!

Złapali Czyrwę Lidera bez trudu. Nie spodziewał się pościgu. Rozłożył się na odpoczynek w stepowej szkółce leśnej. Razem z nim trzy dziewczyny. Rozpaliii ognisko. Wypili trochę wódki. Czyrwa odprężył się, rozluźnił, stracił czujność. Wtedy właśnie Sałymon chwycił go za hals.

– Idziemy, Czyrwa. Twoje dziwki, jeśli chcesz, możemy podrzucić na stację, a na ciebie dowódca czeka.

Żmija bez broni wsiadł z dziewczynami do jednego wozu, a Sałymon ze związanym Czyrwą Liderem i kupą uzbrojenia – do drugiego. Zrobili tak, żeby dziewuchy nie rozwiązały po drodze Czyrwy i nie miały broni pod ręką. Płakały zresztą, błagały ich obu, żeby puścili Czyrwę Lidera, obiecywały, że zrobią wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Żmija wahał się, ale Sałymon ryknął na niego i odebrał mu broń. I tak pojechali – Żmija z dziewczynami przodem, Sałymon ze stertą uzbrojenia i skrępowanym Czyrwą Liderem z tyłu.

Dziewuchy wrzeszczą, silniki ryczą, fontanny błota bryzgają spod kół. Sałymon trochę zwolnił. Coś go dręczy. Może wstyd, może sumienie, może jeszcze coś innego, czego dotąd nie znał. Wzdychał Sałymon, wiercił się na siedzeniu, aż wreszcie zagadnął:

– Ej, ty, Czyrwa!

– Czego tam?

– Czyrwa, bądź człowiekiem, pomóż mi!

Na Czyrwie więzy omal nie pękły – on tu leży związany jak bydlę, na wertepach mordę sobie o burtę wozu obija, a ten, co go złapał i może jeszcze pod ścianą postawi, o pomoc prosi! To ci dopiero!

– Widzisz Czyrwa, z rozpędu powiedziałem Zubrowowi, że kazałem ci zostać… Nie mógłbyś potwierdzić, że tak właśnie było?

– Jasne, że nie.

– Przecież tobie teraz bez różnicy. Co ci zależy? I tak zdechniesz. Jedno kłamstwo mniej, jedno więcej – jakie to ma znaczenie? A ja muszę ratować swoją opinię.

– Chciałbym mieć twoje zmartwienia.

Tego akurat Sałymon nie rozumiał – przecież to oczywiste, że lepiej zginąć, niż popsuć sobie reputację. A Czyrwa Lider z kolei nie pojmował Sałymona. Za kłamstwo Zubrow najwyżej zdegraduje go do szeregowego, no, może skieruje do batalionu karnego. I koniec. Powinien się cieszyć, bałwan jeden. Ale Sałymon nie dawał za wygraną:

– Nie chciałbym przed chłopakami wyjść na kłamcę. Lepiej już zdechnąć. Pomóż mi, weź grzech na siebie, a ja sam pójdę do Zubrowa, wstawię się za tobą. Ty go nie znasz – facet ma głowę, różne rzeczy potrafi wymyślić… To nie taki prostak, jak ty czy ja. Nie wiadomo, czy ci nie daruje winy. Może nawet cię pochwali: wszyscy się popili, a Czyrwa Lider jeden zachował trzeźwość, i dostaniesz w nagrodę nowe pagony.

– Nie, Sałymon. Piękną gadkę wstawiłeś, ale po to, żebyś ty zachował dobrą opinię, ja dodatkowego grzechu na swoje sumienie nie wezmę. Bliższa koszula… zresztą sam wiesz.

Zubrow dawał batalionowi w kość. Bez zmiłowania. Rano nikogo nie budził. Spacerował tylko wzdłuż eszelonu. Co chwila z okna wysuwała się jakaś zmiętoszona gęba, skrzywiona z bólu, bo czaszki pękały po wczorajszym ochlaju. A wtedy Zubrow mówił słodko:

– A no, kochaneczku, wyjrzyj przez okienko. Przystojniak z ciebie, tylko pysk ci wykręciło. I cały w sadzach. Stańże ty, palancie, prosto, kiedy dowódca do ciebie mówi. Przestępcza mordo. Wiesz, do czego przez ciebie doszło w batalionie? Toś ty, sukinsynu, wczoraj zaczął całą drakę! Nie pamiętasz, mózg ci kopciem obrósł? Zaraz ci go wypoleruję! A więc tak. Masz trzy godziny. Wyczyścisz i doprowadzisz do porządku lokomotywę i zameldujesz się Sałymonowi. Radzę ci dobrze, żeby był zadowolony. Boisz się? I dobrze! Potrzeba ci ludzi do regulacji silników? Dostaniesz. Takich samych łachudrów, jak ty. Jak skończysz robotę, odszukasz mnie i sam mi powiesz, jak mam cię ukarać za wczorajsze. Radzę ci ruszyć szarymi. Odejść!

– Tak jest!

– Ej, ty! Do ciebie mówię! Do mnie, krokiem defiladowym. Defiladowym! Dobra. I coś ty, bracie, narozrabiał wczoraj w nocy? Teraz nawet więzienie lefortowskie to dla ciebie za mało. Nawarzyłeś niezłej kaszy. Nie ty? A kto? Moje informacje wskazują na ciebie. No więc tak. Wyszorujesz kotły w kuchni, zameldujesz Tarasyczowi, doprowadzisz się do porządku. Jeżeli Sałymon znajdzie na twoim mundurze chociaż jeden nieczyszczony guzik, sam wiesz, co będzie. A, Tarasycz, chodź tutaj. Cóż, to, śniadanie się dzisiaj spóźnia? Co się stało? Głowa cię boli? Od czego?

Zubrow wie, że każdy podwładny wymaga indywidualnego podejścia. I że każdego zaraz po przebudzeniu niezwłocznie należy wziąć w obroty. Tak też robi. Nie wolno teraz nikomu zostawić czasu na rozmyślania i próżną gadaninę. I Zubrow nie zostawia.

Wzdłuż eszelonu już biegają ludzie, śpieszą się. Wszystkie pojazdy będą wyczyszczone, poddane przeglądowi. Jeśli chodzi o broń – amunicja przeliczona, zakonserwowana, ułożona. Wagony umyte. Okna bez szyb zabite deskami i zabezpieczone workami z piaskiem. Kto wie, co ich jeszcze czeka. Dla zabitych trzeba wykopać mogiły. Rannych opatrzyć. Zubrow tylko rzuca rozkazy. Na ich wykonanie czasu daje mało, zadania wyznacza ponad siły i każdemu nakazuje, żeby obmyślił dla siebie jak najdotkliwszą karę.

Zubrow ustawił batalion w szyku przed zachodem słońca. Deszcz znowu zaczął siąpić, ale wszystko aż lśni. Tylko zmniejszył się stan liczebny batalionu. Zubrow usiadł na skrzynce po amunicji. Obok stoi Czyrwa Lider, przywiązany do słupa telegraficznego. Sałymon trzyma w ręce antenę. Odbywa się sąd.

– Oskarżony Czyrwa Lider, czy obywatel Sałymon rozkazywał wam zostać?

– Nie.

– Sałymon?

Sałymon spuścił wzrok. Milczał.

– Tak, wszystko jasne. Sierżancie Sałymon, nie wydaliście rozkazu, żeby został. Oficer nie ma prawa wymierzać kary sierżantowi w obecności żołnierzy, ale ja wykorzystam swoje nadzwyczajne pełnomocnictwa. Sierżancie Sałymon! Za zaniedbanie obowiązków służbowych udzielam wam upomnienia!

– Tak jest, upomnienia!

– Czy to pierwsze wasze wykroczenie w okresie całej służby?

– Tak jest, pierwsze, towarzyszu pułkowniku!

– A więc otrzymujecie upomnienie, żebyście w przyszłości przestrzegali regulaminu. A teraz zajmiemy się Czyrwą Liderem. Więc Sałymon nie wydał rozkazu, żebyście zostali?

– Nie wydał!!!

Nagle pułkownik Zubrow dojrzał wściekłość w oczach swego doświadczonego kierowcy i usłyszał ją w jego głowie. Ale nie stracił zimnej krwi.

– To, że Sałymon nie wydał rozkazu, jest zrozumiałe. A ty nie masz własnego rozumu? Kraść złote monety potrafiłeś bez niczyjego rozkazu. Byłeś żołnierzem, a stałeś się złodziejem… – Zdawałoby się, że Zubrow nie dokończył; tylko Sałymon jakby usłyszał komendę i wypełnił polecenie, smagnąwszy Czyrwę Lidera anteną po plecach. I dopiero wtedy dotarło do niego słowo: WAL, wypowiedziane przez Zubrowa.

Szarpnął się Czyrwa Lider, gdy Sałymon go zdzielił anteną, i osunął się w dół po słupie.

Po raz nie wiadomo który zdumiał się Zubrow siłą Sałymonowego uderzenia, po czym zwrócił się do batalionu:

– Wszystkich was trzeba by postawić przed sądem. Zrobiłem to tylko wobec jednego, ponieważ dokonał przestępstwa z premedytacją, zgodnie ze z góry ułożonym planem. Waszym sędzią niech będzie własne sumienie, jeśli oczywiście któryś z was je ma. Nie sądzę was również dlatego, że przede wszystkim winien jestem ja sam. To ja poprowadziłem was ku wielkiemu zadaniu, żądałem ofiarności i poświęcenia. Ale oszukano mnie. Mieliśmy ratować ojczyznę, a tymczasem – zamiast śpieszyć jej z pomocą – wieźliśmy mydło, które zresztą i tak zostało ukradzione, zanim jeszcze przekazano nam kontener. To ja powinienem być sądzony. Domagam się sądu i najwyższego wymiaru kary. Proszę tylko… – Zubrow zdjął hełm, pas z kaburą, rzucił wszystko na ziemię, postąpił krok do przodu i padł przed batalionem na kolana, prosto w błoto -…proszę tylko o miesiąc odroczenia. Nie mogę wam ujawnić swoich planów. Ale wierzcie mi… Jeśli w ciągu miesiąca nie zmyję swojej i waszej hańby, wtedy mnie osądzicie. Sałymon wykona każdy wasz wyrok.

Zubrow opuścił gołą głowę. Drobny deszcz siekł bez ustanku. Batalion milczał. Głupio jakoś. Co tu powiedzieć?

– Ja wierzę! – wrzasnął nagle Żmija z tylnych szeregów.

– Ja też! – krzyknął Szabla. – Wstawaj, dowódco.

– Wierzyć dowódcy! – rozległ się głos młodszego sierżanta Szwajki.

– Dać dowódcy miesiąc! Dać dwa, trzy, ile mu potrzeba! – To był głos jednego z najbardziej doświadczonych weteranów Specnazu.

– Wierzymy! – podchwycił batalion. – Wstawaj, dowódco.

– Dziękuję, bracia. – Zubrow wstał.

Sałymon podał mu hełm, starłszy z niego wpierw błoto rękawem. I zdecydował, że batalion powinien prosić dowódcę o przebaczenie. Nie wiedział, za co, ale wiedział, że tak należy. Wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i jak nie ryknie:

– Batalion! Hełmy z głów! Na kolana!

Spojrzał Zubrow na obnażone głowy, na klęczącego Sałymona i wyrzekł słowa, nad których sensem przez całą noc toczono potem zażartą dyskusję w wagonach:

– Od tej chwili nie będziecie mieć nad sobą władzy wyższej, niż moja.

Major Fiodor Brusnikin widział w swoim życiu wiele różnych tele-radio i szyfrogramów. Im większe osiągał mistrzostwo jako telegrafista i szyfrant, tym wyżej go przenoszono, tym ciekawsza stawała się jego praca. A kiedy wzniósł się na szczebel sieci łączności rządowej, stało się to naprawdę interesujące. Człowiek czyta sobie gazety, słucha radia, wieczorem ogląda dziennik telewizyjny, a rano idzie do pracy, zaszyfrowuje, rozszyfrowuje, i wychodzi mu na to, że w prawdziwym życiu wszystko wygląda całkiem inaczej, niż pisze prasa. Fiedia osiągał dzięki swojej pracy niekłamaną satysfakcję. Szedł sobie ulicą, wiedząc, że mijają go miliony ślepców, a on, jako jeden z niewielu – widzi. To fantastyczne.

Fiedia zaczął się pomału orientować, kto jest kim i w jakich pozostaje relacjach z innymi. A on rozszyfruje lub zaszyfruje jedną czy drugą depeszę i umieszcza jej treść w odpowiedniej szufladce swojej mózgowej kartoteki. Czasem dusza aż się rwie, żeby o tym wszystkim, co się wie, napisać książkę. Fiedia nawet nie musi notować tych informacji. Nieraz trafiają się takie, że chciałoby się o nich jak najprędzej zapomnieć, a tymczasem będą tkwić w pamięci chyba do końca życia. Co prawda, przeszkodą jest jedna okoliczność – żeby napisać książkę o ponurych tajemnicach Rosji, należałoby najpierw prysnąć za granicę. Śniło mu się czasem, że wysyłają go za granicę jako szyfranta depesz dyplomatycznych, a on wieje. Ale by się podniósł szum! Na cały świat.

Fiedia Brusnikin wiedział oczywiście, że nigdzie nie ucieknie i nie napisze książki. Po prostu czasami nachodziła go taka myśl. A zdarzało się to tym częściej, im wyżej piął się w hierarchii służbowej, im pilniej strzeżone tajemnice przechodziły przez jego ręce. Targały Fiedia sprzeczne uczucia. Chciałby oczywiście wiedzieć o sytuacji w kraju jak najwięcej, z drugiej zaś strony uzyskane informacje jeszcze bardziej obligowały go do milczenia. Im lepiej człowiek umie milczeć, tym większym cieszy się zaufaniem. Takich ludzi w systemie łączności rządowej ceni się na wagę złota, a nawet jeszcze bardziej. Im uporczywiej milczysz, tym więcej znasz tajemnic, a im więcej ich znasz, tym bardziej chciałbyś je wykrzyczeć na cały glos, z dachu, ze słupa telegraficznego, skądkolwiek. Fiedia milczy, chroni tajemnice państwowe i nie wolno mu uronić choćby jednego słowa. Trudno powiedzieć, że to brudna robota, ale zjada nerwy ten psi los: wszystko rozumiesz, a nic nie możesz powiedzieć.

Ale oto pułkownik Zubrow położył przed Fiedią radiogram, którego ten w żaden sposób nie mógł przyjąć, ba, obowiązany był wyrazić sprzeciw, zaprotestować. Istnieje bowiem zasada, że informacji podanych niecenzuralnym językiem się nie przyjmuje. A Zubrow przyniósł właśnie taką. Fiodor Brusnikin znów położył przed sobą tekst i po raz kolejny przeczytał:

ŚCIŚLE TAJNE

ŁĄCZNOŚĆ PRZEZ SIEĆ RZĄDOWĄ

DO DOWÓDCY ODESKIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO GENERAŁA PUŁKOWNIKA GUSIEWA generale przecinek kurwa wasza mać przecinek nie mam możliwości w pojedynku na saperki odrąbać wam uszu stop żałuję stop naczelnik wywiadu odeskiego okręgu wojskowego dowódca złotego batalionu specnazu pułkownik Zubrow

SZYFR 413 KLUCZ 21

BLOK SZYFROWY „SZMARAGD”

DRUGI STOPIEŃ TAJNOŚCI – OSOBISTE

Major Fiedia Brusnikin wie, że informacji o podobnej treści nie powinien przyjąć. Wprawdzie żadna instrukcja nie mówi ani słowa na temat odrąbywania uszu, z drugiej strony jednak to przecież radiochuligaństwo, choć zaszyfrowane. Z pewnością prędzej czy później los zetknie Fiedię z generałem pułkownikiem Gusiewem, a ten już sobie wówczas przypomni, kto przyjął od Zubrowa radiogram i puścił go w eter. Spojrzał major Brusnikin na pułkownika z dołu do góry, może ten domyśli się, żeby złagodzić tekst, ale wzrok Zubrowa mówił jasno: „Fiedia, zabiję!”. Major Brusnikin chciał zadać pytanie, ale tylko oblizał wargi i zmilczał, po czym włożył klucz i zastukał w klawisze maszyny szyfrującej.

Zapukał major Brusnikin w drzwi dowódcy i wszedł, nie czekając na pozwolenie. Istnieje zasada, żeby szyfrogram rządowy przekazywać adresatowi niezwłocznie. Zubrow zrozumiał, że jeśli Fiedia Brusnikin wchodzi bez zaproszenia, to sytuacja tak właśnie wygląda. Pierwszy szyfrogram z sieci rządowej w czasie całej drogi. Zubrow już się domyślał, od kogo. To z pewnością odpowiedź na jego chamski wyskok. Cóż mógł odpowiedzieć generał pułkownik Gusiew? Zubrow wziął szyfrogram, usiłując sobie wyobrazić, co by on sam napisał, będąc na miejscu Gusiewa, gdyby podwładny go obsobaczył. Pułkownik spojrzał Fiedi w oczy, starając się z nich wyczytać treść szyfrogramu. I zobaczył w oczach majora strach. Tylko strach i nic więcej. Zubrow podpisał się w księdze szyfrów, oderwał perforowaną zamkniętą kopertę, otworzył ją i odczytał na blankiecie:

ŚCIŚLE TAJNE

ŁĄCZNOŚĆ PRZEZ SIEĆ RZĄDOWĄ

DO NACZELNIKA WYWIADU ODESKIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO DOWÓDCY ZŁOTEGO BATALIONU SPECNAZU PUŁKOWNIKA ZUBROWA pułkowniku przecinek wybacz mi stop zawiniłem stop wierz mi przecinek nie wiedziałem przecinek po co cię posyłam stop proś przecinek o co chcesz przecinek wszystko załatwię stop dowódca odeskiego okręgu wojskowego generał pułkownik Gusiew

SZYFR 342 KLUCZ 010 BLOK SZYFROWY „SZAFIR” TAJNE – PIERWSZY STOPIEŃ

Zubrow podpisał się jeszcze raz w rubryce „Przyjęto” i postawił ptaszka w rubryce „Zniszczyć niezwłocznie”, po czym zwrócił szyfrogram majorowi Brusnikinowi. Nie uświadamiał sobie wielkości chwili. Ale właśnie w tym momencie major Fiodor Brusnikin podjął ostateczną decyzję napisania w przyszłości książki o wszystkim, co zdarzyło mu się w życiu widzieć i słyszeć. Postanowił tego dokonać za wszelką cenę, nawet gdyby go mieli za tę książkę rozstrzelać. Uznał, że jako prolog wykorzysta niecenzuralny szyfrogram Zubrowa do swego zwierzchnika. Książka zacznie się od obelżywego słowa, którym Zubrow bezpardonowo potraktował Gusiewa.

Brusnikin nie spał całą noc. Miotał się po kabinie łączności niczym prawdziwy pisarz, któremu nowy pomysł nie pozwala usnąć. Jaka szkoda, że tylko on i Zubrow znają treść szyfrogramu! Jaka szkoda, że on, Fiedia Brusnikin, nie ma prawa wystąpić przed batalionem i powiedzieć: bracia, a jednak nie bez powodu gadają, że nasz Zubrow posiada nadprzyrodzoną moc wpływania na ludzką psychikę! I to nawet na odległość! Miesza zwierzchnika z błotem najgorszymi słowami, a ten jeszcze go prosi o wybaczenie! Ach, gdyby to on, Fiedia, miał takie fenomenalne zdolności! Ale cóż. Majorowi łączności rządowej nie wolno opowiadać nikomu o swoich odkryciach! Nie wolno! Ale im surowsze zasady, tym ciekawsza będzie później jego książka, w której Fiedia zawrze treść wszystkich szyfrogramów, niszczonych niezwłocznie po ich przeczytaniu przez adresatów, lecz wciąż żywych w jego pamięci. Już nad ranem Brusnikin postanowił, że jeśli Zubrow jeszcze raz przyniesie niecenzuralną wiadomość do przekazania, to on, Fiedia, nie będzie kręcił nosem i przyjmie ją bez żadnych zastrzeżeń.

Wtedy dopiero udało mu się zasnąć. Nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że kiedyś naprawdę napisze książkę i nie otrzyma za nią najwyższego wymiaru kary.

„Tu mówi Radio Swoboda. Podajemy najnowsze wiadomości. Dziewczyna imieniem Grusza przepowiada przyszłość i oferuje lekarstwa na nieszczęśliwą miłość po umiarkowanej cenie.

Telefon 07 0482 2608 82, faks… czeki proszę przysyłać na adres… ci, którzy nie posiadają twardej waluty, nie są mile widziani…”

Fiedia Brusnikin aż zamrugał oczyma ze zdumienia. To było coś nowego w programie Radia Swoboda. W ostatnich latach jego popularność spadła. Audycje, rodem prosto z Monachium, coraz bardziej przypominały artykuły z gazety „Prawda”. Z tą tylko różnicą, że nie można w nie było zawinąć śledzi. Radio Swoboda wciąż nawoływało do cierpliwości, ograniczenia żądań, często mówiło o Gorbaczowie i jego sukcesach na Zachodzie… Ale skąd nagle „dziewczyna imieniem Grusza”?!

Teraz dopiero Fiedia zauważył, że Swoboda nadaje na innej niż zwykle częstotliwości. Węszył w tym jakiś podstęp, ale nie mógł oderwać się od radia.

Wysłuchał romansów w wykonaniu zespołu „Romen”, interpretowanych z wielkim uczuciem. Przyjął do wiadomości informacje na temat sprzedaży w ilościach hurtowych farbki, pieprzu i modnych krawatów. I dopiero usłyszawszy, że za konie nieodprowadzone na noc do stajni Cyganie nie biorą odpowiedzialności, pojął, o co chodzi. To była audycja radiowa niezależnego taboru cygańskiego, koczującego na terenie Mołdawii, pragnącego jednak rozszerzyć sferę informacji na własny temat. Rzeczywiście, Cyganie ci wybrali dla swojego radia nazwę Swoboda. Skąd mieli wiedzieć o istnieniu monachijskiej rozgłośni? A nawet gdyby wiedzieli, wątpliwe czy uznaliby imienniczkę za poważną konkurencję.

Rozdział 17

ROZWÓJ WYDARZEŃ

Na biurku Walentyny Biriukowej leżały dwa telegramy, z którymi już trzecią dobę zmagali się najlepsi szyfranci KGB. Z dwoma stopniami szyfru poradzili sobie dosyć szybko. Jednak treść informacji radiowych, które wymienili pomiędzy sobą pułkownik Zubrow i generał pułkownik Gusiew, wydawała się więcej niż dziwna.

Zubrow wiezie do Moskwy ten przeklęty tajny ładunek. Na rozkaz Gusiewa. Z początku, jak to u tych dzielnych wojaków bywa, gotów był ów ładunek dostarczyć choćby za cenę życia – własnego i czyjegokolwiek. Cóż więc teraz wywołało w nim tak silne wzburzenie? I za co obwinia się generał? Chyba że to wszystko jedynie kamuflaż i naprawdę chodzi o pucz wojskowy, mający na celu obalenie władzy. No, Walu, włącz swoją słynną intuicję! Ale intuicja dzisiaj, jak na złość, milczała. Za to bolał Walę krzyż, jak zawsze w takie dni.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł szyfrant.

– Melduj!

– Towarzyszko pułkowniku, trzeciego stopnia szyfru nie wykryto. Tekst radiogramu brzmi, jak podano poprzednio.

– Możesz odejść!

Skoro brakuje informacji, by wyciągnąć ostateczne wnioski, sprawę należy odłożyć. Wala nie wiadomo który już raz wyjęła z sejfu kasetę z zapisem przesłuchania przez Łanię wystraszonego, zdezorientowanego Willie’ego. Włączyła wideo. Ekran znów ożył, Willie zaczął się miotać, Łania patrzyła na niego ze wzgardliwym uśmieszkiem… Mężczyzna zupełnie traci godność, kiedy jest bez spodni! Kobieta – o czym Wala wiedziała na podstawie swego bogatego doświadczenia – przeciwnie, nabiera godności. Nie ma już nic to stracenia, spogląda dumnie, może nawet napluć w twarz. A jeśli chodzi o mężczyznę, to jest to najlepszy sposób, żeby go złamać. Willie najwyraźniej nie kłamał podczas tego przesłuchania. W kontenerze było mydło. Mydło!

Stop. Okruchy mozaiki ułożyły się w całość.

Nie istnieje żaden tajny ładunek. Jest tylko mydło. Och, ten nasz nawyk, żeby zawsze spodziewać się ze strony Amerykanów jakiegoś zagrożenia! A więc tak: Zubrow już w drodze dowiedział się w jakiś sposób, co polecono mu dostarczyć do Moskwy. Takie zadanie specjalne każdego wprawiłoby we wściekłość. Dlatego Zubrow poczęstował mocnym słowem generała, który tymczasem sam się zorientował w sytuacji. Ma się rozumieć, że Gusiew nie może skląć

Biura Politycznego, ale przed pułkownikiem bije się w piersi. I jest za co, a zarazem w ten sposób generał, pośrednio potwierdza brak szacunku wobec władz. No i proszę, sprawa okazuje się zupełnie prosta!

Ale, na Boga, co ona, Wala, ma teraz zrobić? Zameldować Mudrakowowi bez zwłoki, jakiego durnia z siebie zrobił? A na podstawie czyich informacji działał? Jej! To ona sprawiła, że nawarzył tej kaszy. Teraz nie wybaczy Wali nie tylko jej własnych błędów, ale – tym bardziej – swoich!

Nie meldować? I co wtedy, Boże kochany? Zbierze się Biuro Polityczne, znajdą w kontenerze mydło… Do diabła z Mudrakowem, on też nie ocali głowy. Stop, Walu, a czy o to chodzi, że wyjdzie na jaw sprawa mydła? Bądź co bądź, mydło odegrało swoją rolę – właśnie jako tajna broń. Przez ten czas, kiedy ona i Mudrakow kopali dołki pod Alichanem, całe Biuro Polityczne zdążyło się przestraszyć. Że Alichan rwał się do władzy? Wszyscy tak samo się do niej rwą i boją się, że ładunek wpadnie w ręce KGB, dlatego…

Dlatego dojdzie do przewrotu. Tak, tak, tamci nie mają innego wyjścia. Prędzej czy później podjęliby decyzję rozwiązania KGB, zwalenia wszystkiego na tę instytucję i obiecania ludziom kolejny raz nowego życia. I oto godzina wybiła. Nie ma na co dłużej czekać. Zorganizują przewrót, zanim jeszcze kontener zostanie otwarty. Prezydent jest akurat za granicą… Nawet intuicja nie jest potrzebna, żeby to wszystko przewidzieć.

Powiedzieć Mudrakowowi? Chyba wysłucha winowajczyni. Byleby tylko zdążyć!

Walę oblał zimny pot. Włożyła dokumenty do sejfu, narzuciła skórzaną kurtkę. Zwolniła sekretarza

– jak długo można w końcu trzymać chłopaka bez snu? Dzień roboczy się już skończył. Ona też ma prawo pomyśleć, zastanowić się… Samochód poniósł ją do Starego Arbatu. Tutaj wysiadła. Chciała pobyć trochę sama.

Od dzieciństwa nie zwracała się do nikogo o radę ani pomoc w trudnych sytuacjach. Nie miała też przyjaciół. Wszystkie decyzje życiowe podejmowała sama, z nikim się nie konsultując. Ale te znane z lat młodości stare zaułki bardzo lubiła. Najlepsze pomysły przychodziły jej tutaj do głowy. Po prostu szła przed siebie ulicą, od czasu do czasu skręcając bez celu.

Oto mały skwer – dziwne, że jeszcze go nie zlikwidowali! Ile lat tu nie była? To miejsce jej pierwszej randki. Ależ się wtedy denerwowała, biedaczka! Marzyła żeby zamiast nędznego paltocika po starszej siostrze zjawić się w prawdziwej skórzanej kurtce – wzorem komsomołki z legendarnych lat dwudziestych! Nawet ławeczka wciąż ta sama. Wszystko wokół się zmieniło, a ona została. Ażurowa, wymyślna, jak to było w modzie. Chłopak, który wtedy Walę całował, pewnie już od dawna jest żonaty, ma dzieci… A ona, Wala…

Nagle poczuła silne uderzenie w tył głowy i runęła w ciemność.

– Prędzej, ściągaj z niej kurtkę! Tylko nie podrzyj, jełopie!

– Patrz, Pietka, ma prawdziwą spluwę! Suka, musi być z bezpieki! Może dobijemy babę?

– Sama zdechnie. Trzeba wiać, może ma obstawę. Ściągaj z niej buty i zrywamy się.

Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł barczysty młody mężczyzna w jasnopopielatym garniturze.

– Towarzyszu generale, major Awiłow, wedle rozkazu.

– Proszę siadać, majorze – zaprosił Mudrakow, nie wstając zza biurka. – Zajmowaliście się wcześniej sprowadzaniem zza granicy dyplomatów uznanych za persona non grata?

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Przechodziliście specjalne przeszkolenie w Instytucie Toksykologii?

– Tak jest.

– A potem zostaliście przeniesieni do wydziału operacyjnego. I co, jesteście zadowoleni z obecnego przydziału?

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Ciągle tylko powtarzacie „tak jest” i „tak jest”! A ja właśnie chciałem zaproponować wam nowe zajęcie. Zanim was wezwałem, zapoznałem się z waszą teczką personalną. Potrzebny mi osobisty referent, Kola. Mogę się do ciebie zwracać po imieniu? To etat pułkownikowski. Jesteś odpowiedzialny tylko przede mną. Dotychczasowej referentce Wali Biriukowej przydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Została napadnięta na ulicy. Uderzenie w głowę. Bandyci połaszczyli się na skórzaną kurtkę. Wala leży teraz w klinice im. Sklifosowskiego. Lekarze robią nadzieję, ale stan jest ciężki. Sam rozumiesz, że dla pracowników organów bezpieczeństwa to bardzo niebezpieczna sytuacja. Szkoda. Wala była naprawdę czarująca. Boję się, że biedaczka nie przeżyje. A robotą ktoś musi się zająć… I co ty na to, Kola?

– Ja, towarzyszu generale, zawsze…

– No, no, nie jesteś młodym pionierem. Teraz nie podlegasz nikomu prócz mnie. Zadowolony?

– Zadowolony, towarzyszu generale. Nigdy nie myślałem…

– Teraz będziesz musiał myśleć. I wiesz co? Zanim jeszcze obejmiesz swoje obowiązki, odwiedź poprzedniczkę. Nie szkodzi, że jest nieprzytomna, zanieś jej jakieś kwiatki. Na znak uszanowania.

Mężczyźni spojrzeli sobie prosto w oczy.

– Polecenie będzie wykonane, towarzyszu generale.

– Możesz iść, podpułkowniku. Jutro przejmiesz wszystkie sprawy.

Walentyna Biriukowa zmarła w szpitalu tego samego wieczoru, nie odzyskawszy przytomności.

Po prawej stronie nasypu, jak okiem sięgnąć, z pociągu widać było tylko wodę – Zalew Wołgogradzki. Słońce już wstało, podnosząc znad wody tuman mgły. Dracz ziewnął i spojrzał na zegarek. Za pięć minut kończy się jego zmiana, wtedy wróci do ciepłego przedziału i przytuli Lubkę. A potem poje jak należy, Lubka już na pewno nakroiła cebuli i słoninki. Później przerwa i drugie śniadanko. A potem będzie można się porządnie wyspać.

Sny Dracza, nie wiadomo czemu, nigdy nie wiązały się z wojskiem – przynajmniej te, które zdołał zapamiętać. Lubił zwłaszcza wracać do jednego, w którym był chutor pełen drzew wiśniowych i grusz, i para wspaniałych koni. Dracz poił je nad rzeką, a kobiecy głos wzywał go z chaty…

– Batalion! Mówi Pierwszy…

Dracz ocknął się. Wydawało mu się, że mgła za oknem nabrała żółtego odcienia.

– Major Brusnikin i kapitan Dracz do mnie. Idąc do kwatery dowódcy, Dracz poczuł, jak pociąg nabiera prędkości.

Zubrow, bardzo spokojny, już czekał. Ale tym razem nie tracił czasu na zwykłe żarciki.

– W ciągu nocy minęliśmy dwie wsie, nie licząc pojedynczych zagród. Obserwowałem przez noktowizor. Nie zauważyłem ani światełka, ani dymu z komina, żadnego ruchu. Oczywiście, w nocy tak bywa. Ale coś mi się tu nie podoba. Trzecią wieś mijaliśmy pół godziny temu. Mamy już ranek. A widok ten sam, tylko przed jedną budą leży pies na łańcuchu, łapami do góry. Wysłałem radiogram z zapytaniem do centrali. Sukinsyny odpowiedzieli, że zajmą się wyjaśnieniem sprawy i za cztery godziny nawiążą z nami łączność. Co wy na to, panowie oficerowie?

– A co tu mówić, dowódco – odparł Dracz. – Wracać już za późno. Może z boską pomocą jakoś przejedziemy. Rozwijając pełną prędkość.

– Jestem tego samego zdania – dorzucił Brusnikin.

Zubrow wziął do ręki mikrofon.

– Batalion! Mówi Pierwszy. Alarm chemiczny. Grupa łączności na stanowisko. Meldować co dwadzieścia minut. Tak samo w sprawie zagrożenia skażeniem chemicznym. Załoga – włożyć maski przeciwgazowe. Drzwi i okien nie otwierać. Wody nie pić, nie używać do gotowania ani w celach higienicznych aż do odwołania. Przygotowane jedzenie wyrzucić.

Zubrow odłożył mikrofon i zwrócił się do Dracza:

– Ty, Iwan, zajmij się Rossem. Wydaj mu maskę i zaprowadź go do mojej kwatery! Ja nie mogę opuścić punktu dowodzenia.

– Tak jest.

Dracz oczywiście zrozumiał jak należy sens ostatniego zdania dowódcy – ma się zaopiekować także Oksaną. Nie upłynęło więcej niż parę minut, a już Oksana i Paul siedzieli w maskach w pomieszczeniu dowódcy niczym dwa gołąbki, weseli i rozbawieni. Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z sytuacji, Dracz powiedział jej, że to alarm ćwiczebny. Paul tak doskonale naśladował słonia, tupał i wachlował się uszami, że trudno się było zorientować, czy uświadamia sobie niebezpieczeństwo. Tak czy owak, Dracz był pewien, że ani Paul, ani Oksana nie wpadną w panikę.

Lubka została w przedziale, ale zdążył tam zajrzeć i sam założył jej maskę przeciwgazową. Specnazowców nie trzeba było pilnować. O Zinkę także nie musiał się martwić, to sprawa Sałymona. Masek było dość – stan liczebny batalionu się zmniejszył… Pozostawało tylko czekać.

Pociąg pędził jak szalony. Jedynie łoskot kół zakłócał ciszę. Nagle odezwał się megafon.

– Meldunek z posterunku pomiaru skażeń. Odchyleń od normy pod względem skażenia chemicznego nie wykryto. Odbiór.

Zubrowowi wydawało się, że usłyszał westchnienie ulgi. Obejrzał się nawet, ale w punkcie dowodzenia nie było nikogo poza nim. Zza zakrętu odległego może o cztery kilometry, wyłoniła się jakaś stacja. Zubrow znów wziął mikrofon.

– Mówi Pierwszy. Zmniejszyć prędkość. Grupa łączności przed stacją przekaże dodatkowy meldunek.

Powietrze było przejrzyste, tak jak to bywa tylko wczesnym rankiem. Cisza, spokój. Pociąg powoli zbliżał się do stacji.

Już bez lornetki można było dojrzeć, że cały peron zastawiony jest koszami i workami. Pomiędzy nimi ówdzie leżeli, ówdzie siedzieli ludzie – najwyraźniej od dawna. Tylko po łachach można było poznać, czy to mężczyzna, czy kobieta. Oto jakieś leżące dziecko – w tym, co pozostało z jego rączki tkwi na wpół zjedzony lizak. I wszędzie wokół pełno zdechłych gawronów.

– Odchyleń od normy pod względem skażeń radioaktywnego i chemicznego nie stwierdzono – dobiegło przez megafon.

– Boże, co tu się stało? – wyszeptał Zubrow, zapominając, że wciąż trzyma przy ustach mikrofon.

Przy końcu peronu na szynach leżał jeszcze jeden trup, a dwa metry od niego zadzierał w górę brodę szary kozioł na sznurku. Pociąg, nie zmniejszając prędkości, przejechał po zwłokach.

– Mówi Pierwszy. Cała naprzód.

Pociąg pędził przez martwą strefę, nie wiedząc, czy sam już w całości nie uległ skażeniu i jakiego rodzaju. Dodatkowym walorem maski przeciwgazowej – oprócz jej podstawowej funkcji – jest to, że nie widać twarzy tego, który ją nosi.

Po godzinie od rutynowego komunikatu, donoszącego o braku odchyleń od normy, podano przez megafon informację, że na trasie znajduje się stacja, gdzie są żywi ludzie.

Zubrow przez cały ten czas nie odrywał się od peryskopu. Miał ochotę splunąć, ale przeszkadzała w tym maska.

– Mówi Pierwszy. Zatrzymać się na stacji.

Na skraju peronu stał mężczyzna: perkaty nos, w ręku szklanka. Z zaworu dużej beczki toczył przezroczysty płyn. Zubrow zerwał maskę i ogłosił:

– Alarm chemiczny odwołany!

Eszelon zatrzymał się i wszyscy od razu się ożywili, odprężyli. Minutę później Zubrow słuchał, co mówi sprowadzony przez Dracza ze stacji mężczyzna.

– Ta strefa, przez którą przejechaliście, ta z nieboszczykami, teraz nie jest niebezpieczna. Tyle że strach na to patrzeć. Baliście się chyba? Było tam jakieś laboratorium czy instytut, cholera wie. Strzeżony, nikt nie mógł się zbliżyć. No i ludzie wykombinowali, że skoro tak go pilnują, musi tam być coś cennego. Sam wiesz, naczelniku, jakie czasy teraz nastały – nic dostać nie można, a i kupić nie ma za co. Więc udało się tamtym jakoś cichaczem podejść i zaciukać ochronę. Obszukali wszystko, ale żadnego innego dobra oprócz spirytusu nie znaleźli. No, jeszcze samochody, które tam były zaparkowane, pokradli, oczywiście. Z wściekłości podłożyli ogień pod budynek – no i żeby ich więcej nie kusiło. Jakiś czas się paliło, aż nagle nastąpił wybuch, a którędy przeszła chmura od tego wybuchu, tam wszyscy pomarli.

Nasi ludzie natknęli się przypadkiem na jednego okularnika, który ze strachu schował się w bagażniku. Ten facet mówił, że zajmowali się tam jakąś tajną bronią chemiczną. Dla celów obronnych. Żeby zabijała wszystko, co żywe, a po dwóch godzinach nie była już niebezpieczna i nie zatruwała żywności. No i my jeździmy tam teraz drezyną po buraki i kartofle. Tak że, naczelniku, tej okolicy się nie bój. Gdzie indziej jest niebezpiecznie.

– Dziękuję ci, chłopie, za informację. – Zubrow wręczył mężczyźnie paczkę machorki. – A nie wiesz przypadkiem, jak wygląda sytuacja w kierunku północnym?

– Tam, naczelniku, aż do Syzrania, wszystko w porządku. To znaczy, różne rzeczy się po drodze zdarzają, ale zatrucia się nie bój. Aha, w jednym miejscu, jakieś dwieście kilometrów stąd, pohulali sobie zieloni. Są bardzo przeciwni technice, dlatego rozebrali tory. Wszystko dla idei. Na odcinku dwóch kilometrów. Ale sobie stamtąd poszli, kiedy już zeżarli wszystko, co znaleźli w sklepach.

Tak rzeczywiście było. Jakieś dwa kilometry torów na trasie eszelonu zostały zniszczone. Miłośnicy środowiska naturalnego stanęli na wysokości zadania. Zdjęli szyny, zrzucili je z nasypu w bagno, żelazobetonowe podkłady spotkał ten sam los. Dobrze, że choć most ocalał. W jednym miejscu na nasypie stał skład, a szyny wysadzono wprost pod wagonami i pod lokomotywą. Dalszy odcinek torów rozebrano.

– Co teraz zrobimy?

– Uszkodzony pociąg wysadzić i usunąć z drogi, tak samo zniszczone szyny. Tory ułożyć na nowo.

– Ile to czasu zajmie?

– Biorąc pod uwagę całkowity brak sprzętu, transportu, urządzeń technicznych i wyjątkowo niedogodne warunki terenowe, przy największej mobilizacji sił około półtora miesiąca.

– Jakie są inne propozycje?

– Nie budować nowej drogi. Zdjąć szyny i podkłady z odcinka przejechanej trasy, przetransportować je do przodu na BMD, układać, stopniowo przesuwać po nich pociąg dalej, znów zdejmować, przekładać – i tak w kółko.

– Jak długo to potrwa?

– Miesiąc.

– Są jeszcze jakieś propozycje?

– Wysłać daleko do przodu patrole w celu ochrony torów. Urządzić zasadzki, dać w dupę zielonym, czerwonym i beżowym, wszystkim co je rozbierają, bez względu na kolor. Muszą dostać zdrowego łupnia. Ze dwóch, trzech powiesić, podając przyczynę – reszta od razu się uspokoi.

– W porządku. Propozycja przyjęta.

Batalion był znużony, wyczerpany, opadł z sił. Pogoda – fatalna. Nocami zaczęły się przymrozki. Kiedy wyjeżdżali z Odessy, panował upał, a teraz niekiedy prószył nawet śnieg, w dzień siekły lodowate deszcze i wiał silny wiatr. Zapasy żywności malały. Dniówka robocza trwała piętnaście godzin. Nocny patrol – i znów trzeba było przenosić i układać szyny i podkłady. Ludzie wychudli, twarze zapadnięte, podarte podkoszulki wisiały na grzbietach. Zubrow harował razem ze wszystkimi. Jeździł po okolicy gazikiem, wyłapywał zielonych i wieszał, ładował i rozładowywał BMD, transportujące szyny. Pojazdy także szybko się zużywały – nie były przeznaczone do prac remontowych.

Niekiedy trafiały się nienaruszone odcinki trasy, eszelon przejeżdżał je, a potem znów miał przed sobą zniszczone tory i zielonych, wiszących na pożółkłych drzewach. Wisielcy kołysali się na wietrze.

Ale eszelon wytrzymał wszystkie trudy. Upłynęły kolejne trzy tygodnie.

Drugi sekretarz KC KPZR Bokow polował tego dnia z ministrem obrony Mazowem. Nie na jakieś tam lisy, ale na prawdziwą zwierzynę.

– Jak myślicie, towarzyszu Mazow, kto u nas teraz zostanie prezydentem? W tym czasie, kiedy tamten obija się po zagranicach?

– A niechby ktokolwiek, towarzyszu Bokow – byle nie Mudrakow. Strasznie się zrobił hardy.

– Może pora by tak…?

– Dawno już pora.

– Odpowiednia chwila wkrótce nadejdzie, nie sądzisz? To ostatni moment. Kiedy kontener już tu będzie, może być za późno.

– Ale czy musimy, towarzyszu Bokow, czekać na kontener?

– A jak sobie to inaczej wyobrażasz?

– Można by spróbować przechwycić go w drodze…

– Wchodzisz w to?

– Wchodzę.

– A jeżeli się nie uda? W końcu różnie bywa…

– Wtedy przejmiemy go na Krasnej Priesni, oficjalnie. I z Mudrakowem załatwimy sprawę na miejscu.

– Dobra. W takim razie weź Mudrakowa na siebie, a ja zajmę się mediami. Jestem pewien, że reszta towarzyszy nas poprze.

Mazow uśmiechnął się i wypalił z dwururki do zagapionej sroki.

Rozdział 18

REPUBLIKA ZEKÓW

Wczesnym, chłodnym rankiem eszelon zbliżał się do Potmy. Przez przednie okno lokomotywy Zubrow zobaczył dziwny znak – na okrągłej tablicy ludzka czaszka i skrzyżowane karty do gry, król i królowa, starannie namalowani i zupełnie nadzy. Pod spodem równie dziwny napis: REPUBLIKA ZEKÓW. WJEŻDŻAJ, FRAJERZE, POHULAMY!

Kilometr dalej następny znak informacyjny: TORY ROZEBRANE. HAMOWAĆ PRZED STACJĄ. Po półkilometrze druga identyczna tablica. Maszynista zaczął zwalniać.

Zubrow zaklął, potem wziął mikrofon i zakomenderował ostro:

– Batalion, gotowość bojowa!

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

– Kapitan Dracz do mnie!

– Tak jest!

Zubrow wrócił do swojego wagonu. Dracz już czekał na niego przy drzwiach kwatery. Po dachu łomotali buciorami żołnierze, zajmujący pozycje bojowe.

– Czołem, Dracz.

– Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku!

– Wchodź.

Zubrow otworzył drzwi przedziału.

– Wygląda na to, że przed nami nie ma torów. Weź, kapitanie, pluton żołnierzy i ruszajcie na zwiad. Będziemy utrzymywać stałą łączność radiową. W razie czego dostaniecie wsparcie.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

– Wykonać!

Pociąg zatrzymał się na stacji. Na peronie stało dwudziestu ludzi w oficerskich płaszczach bez naramienników. Trzech miało kałasze na ramieniu. Gęby takie, że Dracza, który wiele w życiu widział, aż przytkało. Zadanie wydawało się interesujące.

– Cześć, chłopaki! – zawołał Dracz na powitanie.

– Cześć, chyba że sobie jaja robisz – odpowiedział facet o wyjątkowo bezczelnym spojrzeniu, występując naprzód.

Dracz zeskoczył na peron. Przede wszystkim wyjął czerkaskie papierosy.

– Zajaramy, chłopaki.

Grupa powoli obstąpiła go ze wszystkich stron. Pluton, gotowy na każde skinienie kapitana, nie kwapił się do wysiadania. Paczka papierosów została błyskawicznie opróżniona. I kolejna.

– Musimy tędy przejechać.

– Nie mamy nic naprzeciwko. Tyle że ktoś pozdejmował szyny.

– Ułożymy je na nowo.

– Co to, to nie. Mamy tutaj republikę. Zgodnie z prawem, na ziemi stanowiącej wspólną własność mogą pracować tylko osoby, które mają tutejsze obywatelstwo.

– A dużo jest tej wspólnej ziemi?

– Obrażasz nas, naczelniku. Nie jesteśmy jakimiś tam socjałami. U nas wszystko jest prywatne. Z wyjątkiem tych stu metrów, gdzie były tory.

– Więc co zrobimy?

– Nie przejmuj się. Pójdziemy do kolesia od ceł, z nim się dogadasz. Swoją obstawę lepiej zostaw tutaj, bo ludzie u nas nerwowi. Zanim się zorientujesz, łeb ci odgryzą.

Dracz kiwnął głową w stronę żołnierzy, że mają zostać na miejscu. Wziął do ręki przygotowaną zawczasu machorkę, uśmiechnął się do przewodnika.

– Idziemy!

Zaprowadzili go do budynku stacyjnego, pod drzwi z tabliczką: WYDZIAŁ SPRAW ZAGRANICZNYCH. Za piętnaście paczek machorki otrzymał białą opaskę na rękaw z godłem republiki. Za kolejnych pięć ciekawski Dracz wynajął przewodnika. Został nim oczywiście ten sam osiłek, który wyjaśniał mu republikańskie zasady własności. Okazało się, że koleś od ceł jest teraz zajęty. Ale Dracz, jako cudzoziemiec obdarzony immunitetem (czyli opaską na rękaw), może bez przeszkód poruszać się po całej republice. Jeżeli więc chce, może poczekać w szynku i włos mu z głowy nie spadnie.

Przewodnik miał ksywę Nochal. Był młody, chamowaty i wesoły. W knajpie podano im gotowane kartofle, marynowane mleczaje i po sto gramów samogonu.

– Słuchaj, stary – zagadnął Dracz po osuszeniu stopki. – A może da się znaleźć tego kolesia szybciej? Bez zbędnej biurokracji?

– U nas nie ma biurokracji, chłopie! Republika jest młoda, społeczeństwo zdrowe. No, zdarzają się pluskwy, czasem syfilis, ale żeby coś niebezpiecznego, to ani-ani. Myślisz, że ściemniamy, że gość jest zajęty? Jak chcesz, możemy pójść. Sam zobaczysz. Mamy dzisiaj sądny dzień, a on jest sędzią, chwytasz? Jak skończy, zaraz się do niego dostaniemy.

Ruszyli wzdłuż bocznicy kolejowej w stronę dużego drewnianego domu. Minęli ich dwaj mężczyźni o twarzach zasłoniętych płachtami szarego płótna, z wąskimi otworami na oczy.

– Kto to? Miejscowi terroryści, czy jak?

– Nie, to cioty. Pedzie. Mamy tu jednego uzbeckiego złodzieja. Trzyma cały harem takich, i wszyscy chodzą w czadorach.

– Nie ciągnie go do kobiet?

– U nas jest pełna wolność. Baby z kim chcą, z tym idą. Może Uzbek im się nie podoba, a może one jemu… Piętnaście lat odpękał, przyzwyczaił się do chłopców! A że chodzą w czadorach? Człowiek Wschodu ma u nas zagwarantowaną swobodę wyznania.

– A oni?

– Cioty? Jakie oni mogą mieć wyznanie, coś ty, z choinki się urwałeś?

Rozprawa sądowa toczyła się na dawnej stacji Potma-2, w poczekalni dworcowej. Jak wyjaśnił Draczowi Nochal, była jawna i każdy mógł się jej przysłuchiwać. Zanim się jeszcze zbliżyli do budynku, już dobiegł ich stamtąd głośny, chóralny śmiech, dobywający się z kilkuset gardeł.

W obszernym pomieszczeniu pod ścianą, na ustawionych półkoliście krzesłach siedziało dwunastu mężczyzn. Dracz od razu się zorientował, że to ważne osobistości. Niepotrzebne im były naramienniki z szarżą na szynelach. W środku półokręgu ujrzał kapitan faceta o wilczych oczach, w srebrzystoszarej karakułowej uszance.

– To przysięgli, a ten w czapce sędzia – szepnął Nochal.

Pod ścianą siedział na krześle chudy typ, ostrzyżony do gołej skóry, lecz mimo to niewyglądający na więźnia lagrowego. Co z nim jednak było nie tak, Dracz nie mógł się zorientować. Po obu stronach krzesła – strażnicy z siekierami za pasem. Na znak dany przez tego o wilczych oczach, podnieśli do twarzy oskarżonego dwa ustawione pod kątem lusterka. Sala znowu zarechotała. Siedzący na podłodze wprost pokładali się ze śmiechu.

Teraz dopiero Dracz się domyślił, że tatuaż na twarzy podsądnego można odczytać jedynie w lustrzanym odbiciu. NIEWOLNIK KPZR dojrzał kapitan napis w jednym lusterku. W drugim – LENIN MORDERCA. Sędzia w karakułowej uszance podniósł rękę. Wszyscy ucichli.

– Ponad dziesięciu świadków zeznaje, że ten skurwiel z dziargami na pysku to pułkownik KGB Nowikow. Czy są jakieś wątpliwości?

Milczenie.

– Uważam więc jego tożsamość za ustaloną. Przechodzimy do sprawy. Jakie są wobec oskarżonego zarzuty?

Wśród zgromadzonych podniósł się z tuzin rąk. Sędzia wskazał wzrokiem zgarbionego staruszka.

– Przysięgnij, że będziesz mówił prawdę – polecił.

– Żebym tak skonał, ziemię gryzł, wolności nie zobaczył!

I stary zaczął mówić…

Naopowiadano o Nowikowie historii co niemiara. Ostatnia zabrała głos dwudziestopięcioletnia dziewczyna o włosach koloru słomy.

– Siedziałam w Mołocznicy, w czternastej zonie. Potem zawieźli mnie na dodatkowe śledztwo i w drodze konwojenci zmajstrowali mi dzieciaka. Zostałam przeniesiona do drugiej zony, dla matek z dziećmi. A wtedy wsadzili tam kupę politycznych. Mnie przerzucili do celi obok, że niby ukradłam dżinsowy kostium. Ale ja ukradłam tylko spodnie. Szyło się wtedy u nas różne rzeczy w dżinsu, a strażniczki kupowały to od nas za herbatę. No to pytam się, czy można było nie ukraść?

– Lolita! – surowo upomniał dziewczynę sędzia. – Nie opowiadaj nam tu o władzy radzieckiej. Jeżeli masz coś na Nowikowa – wal prosto z mostu. Daję ci dwie minuty.

– Wtedy ten bydlak Nowikow mnie wezwał, bo rozmawiałam z politycznymi przez ścianę, i zaczął namawiać, żebym sypała. Za Boga nie chciałam. No to zaczął grozić, że wsadzi mnie do izolatki, a moją córeczkę, miała wtedy roczek, do szpitala na oddział dla tyfusowych. Wtedy w zonie, gdzie trzymali niemowlaki, panował tyfus. Do izolatki zabrali mnie zaraz na drugi dzień, że niby stawiałam opór władzom obozowym. A moją córeczkę…

Lolita rozszlochała się, tak że dalszych jej słów nie sposób było zrozumieć. Sala zahuczała głucho. Zamordowani mężczyźni to jedno, natomiast roczne maleństwo – to zupełnie inna sprawa, i osądzić rzecz też należy zupełnie inaczej.

– Udzielam oskarżonemu ostatniego słowa! – rzuci sędzia.

Nowikow runął na kolana i zaczął lamentować:

– Ja nie chciałem! Ale przecież musiałem słuchać rozkazów! Zawsze byłem przeciwny tamtej władzy! Podpisywałem politycznym podania o ułaskawienie! Można sprawdzić w archiwach! Jestem młody, poprawię się, odkupię winy. Mogę się jeszcze przydać, panowie. Dużo wiem. Miejcie litość!

Nowikowa podniesiono jak worek kartofli i ponownie posadzono na krześle. Sędzia wstał.

– Przysięgli, udajcie się na naradę. Przerwa na papierosa.

Nochal, przeciskając się przez tłum wychodzących, doprowadził Dracza do sędziego.

– Przyjechaliśmy tutaj pociągiem. Bez twojego zezwolenia nie położą nam szyn.

– A czym, koleś, możesz zapłacić?

– Tytoniem.

– Nie ma sprawy. Pięć skrzynek machorki i jutro ruszasz w drogę.

– A nie dałoby się dzisiaj?

– Może przypadkiem masz naboje?

– Zależy jakie.

Dogadali się w ciągu paru minut. Nochal otrzymał polecenie, żeby wszystko zorganizować. Dracz już się kierował ku wyjściu, ale akurat wrócili przysięgli, i kapitan postanowił zostać do końca rozprawy.

Sędziowie nie mieli żadnych wątpliwości co do winy podpułkownika KGB Nowikowa. Wyrok zapadł jednogłośnie. Sędzia wstał i wypowiedział tylko jedno słowo:

– Katapulta.

Oskarżony, jak się wydawało, zrozumiał z tego nie więcej niż Dracz, ale na wszelki wypadek zajęczał rozpaczliwie.

Do podwójnego przedziału dowódcy kapitan wszedł z workiem z rogoży na plecach. Zapachniało świeżym chlebem.

– Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku! Przepraszam, że nie salutuję, ale worek strasznie ciężki.

– Nie wygłupiaj się, kapitanie. Nie pytam, czy jedziemy dalej. Masz to wypisane na twarzy. Oczy ci się śmieją, z uszu aż się dymi. Kiedy w drogę?

– Za godzinę, towarzyszu pułkowniku!

– Dobra, Iwan, nie bądź taki oficjalny. Opowiadaj, dokąd żeśmy trafili. Stąd ni cholery nie można się zorientować.

– Dużo by mówić, Zubrow, bez pół litra szkoda zaczynać. Towarzysz Ross dotrzyma nam towarzystwa. W dodatku przytargałem worek gościńców. Pęka w szwach. – Dracz położył na stole bochen ciepłego jeszcze chleba, pęczek zielonego czosnku, zawinięty w gałganek kawał słoniny i postawił butelkę samogonu. Nalewać kazał Paulowi:

– Nabieraj wprawy, Marsjaninie! Żeby w każdej szklance było po równo! Licz bulki!

– Co to znaczy „bulki”? – zainteresował się Paul. Bardzo chciał stanąć na wysokości zadania.

– To taki język butelki. Jak z niej nalewasz, mówi: „bul-bul-bul”… No, posłuchaj! – Dracz przechylił butelkę nad szklanką. – Bul-bul-bul… Rozumiesz, lebiego? A teraz do drugiej szklanki – tyle samo…

– Rozumiem! – rozpromienił się Paul i przystąpił do dzieła. Chciał zapytać z przyzwyczajenia, jak się pisze to słowo, ale w porę sobie uprzytomnił, że butelki raczej nie umieją pisać.

Dracz tymczasem opowiadał:

– Na nasze szczęście obywatele republiki zeków, na której terytorium obecnie się znajdujemy, jeszcze nie w pełni rozkręcili gospodarkę. Nie mają co palić, aż ich skręca, biedaków. Tytoń w Mordowii nie rośnie, sam rozumiesz. Całe to dobro dostałem za dziesięć paczek machorki. – Dracz pokrajał słoninę na cienkie, różowawe plasterki. – Ty, Paul, chociaż żeś teraz muzułmanin, częstuj się. Świnia wyhodowana przez zeków się nie liczy, żadne zakazy religijne nie dotyczą. A ty, Zubrow, wznieś toast.

– Za wielkiego dyplomatę kapitana Dracza! Paul przełknął zawartość szklanki równie swobodnie jak Zubrow i Dracz, chuchnął i oświadczył:

– Rozchodzi się jak plotki po wsi! Dracz z zachwytu aż klasnął w dłonie.

– Popatrz no, Zubrow, jak on zaczął gadać! Co to jednak znaczy świeże powietrze i zdrowe warunki bojowe!

Paul skłonił się niczym oklaskiwany aktor i zapytał:

– Co widziałeś, kapitanie?

– Utworzyli coś w rodzaju republiki feudalnej. Dawniej wszędzie tu były łagry. Jakieś pół roku temu więźniowie się zbuntowali – wszyscy jednocześnie. Zwąchali się wcześniej i dokładnie tego samego dnia wyrżnęli ochronę. Kto chciał, pojechał do domu. Ale większość nie miała dokąd wracać, więc zostali, osiedlili się tutaj. Byłem na ich bazarze. Handlują kartoflami, suszonymi grzybami. Wysprycili się i pędzą gorzałę z soku brzozowego. W szklarniach hodują indyjskie konopie. Wszyscy chodzą w wojskowych szynelach i w dżinsach. Produkowano je w tutejszych łagrach, więc brali wprost z magazynów. Mnie kazali opłacić białą opaskę na rękaw – to coś w rodzaju wizy wjazdowej. Za przepuszczenie pociągu pobierają odpowiednią daninę, dlatego straciłem aż trzy godziny. Ich naczelnik od ceł prowadził akurat rozprawę sądową, musiałem czekać. Chciałem z początku rzecz przyśpieszyć za pomocą machorki, ale usłyszałem: „Nie da rady, to korupcja!”. Dlatego tyle czasu zeszło.

– Sąd z ławą przysięgłych – to dobrze. Humanitarnie – z przekonaniem wypowiedział się Paul niezbyt posłusznym językiem.

– Jeszcze jak! W mojej obecności sądzono akurat jednego podpułkownika z KGB, przysłuchiwałem się rozprawie. Kiedy tylko wybuchł bunt, facet ukrył się w jakimś bunkrze i siedział tam, dopóki żarcie się nie skończyło. A potem wylazł, ucharakteryzowany na więźnia politycznego – ofiarę komunistów. Wydziargał sobie na mordzie tatuaże – hasła wywrotowej treści. Ale był za głupi, nie pomyślał, a że robił je sobie w lusterku, wyszły w lustrzanym odbiciu. Przez to się wkopał. Wszyscy aż się pokładali ze śmiechu. A potem jak świadkowie zaczęli zeznawać, co facet wyprawiał – mówię wam, włosy człowiekowi dęba stawały. Nawet w złym śnie coś takiego się nie przyśni. Skazali go na najwyższy wymiar kary. Na katapultę.

– Na jaką znowu katapultę? – zainteresował się Zubrow.

– Już mówię. Łagry tu były ogrodzone nie tylko drutem kolczastym, ale i spiralami Bruna. Nazywają coś takiego wnykami. To rodzaj piłki laubzegowej, tylko cieńszej, skręconej w duże spirale. Jak w nie wpadniesz, nie idzie się wyplątać. No więc, więźniowie wszystkie te wnyki z okolicy skręcili razem do kupy, w jeden ogromny kłąb, ze dwadzieścia metrów wysoki i sto metrów średnicy. A obok, między dwiema brzózkami, zmajstrowali katapultę, jak do wypuszczania szybowca. Z tej właśnie katapulty wystrzelili kagebistę. Przeleciał sto metrów i trafił w sam środek wnyków. Zdrów i cały. Tyle że już się z nich nie mógł wyplątać. Widziałem, wisieli tam inni, których katapultowano wcześniej. Wolałbym tego nigdy nie oglądać… Czemu zamilkłeś, Paul? Widzisz, humanitaryzm i sprawiedliwość to, bracie, dwie różne rzeczy…

Nie wiadomo, jaką jeszcze refleksją zakończyłby Dracz swoją relację, gdyby nie fakt, że nagle dobiegł dźwięczny bas ze stacji:

– Ej, wy, w pociągu! Droga wolna! Kto chce, niech wychodzi pomodlić się przed podróżą!

Zubrow, Dracz i Paul, zaskoczeni, ruszyli przez wagony w kierunku lokomotywy. Szyny były już ułożone. W poprzek toru rozciągnięto w powietrzu różową wstążkę. Po obu stronach pociągu stali odprowadzający – w szynelach, z automatami, bez czapek. Wszyscy mieli bardzo godne miny. Na skrzynię ciężarówki na poboczu wdrapał się wysoki mężczyzna w worku. Potężnym, śpiewnym głosem zaintonował modlitwę:

– Ukaż, Boże, bolszewików, komunistów, komisarzy, donosicieli, łapsów i frajerów, co się za nimi ujmują! Powywieszaj ich, Panie, i wygub w swym nieskończonym miłosierdziu!

Przy tych słowach pociąg ruszył. Wszyscy milczeli. Tylko niezmordowany Paul domagał się niezwłocznego objaśnienia, co znaczy wyraz „frajer”.

Nowina rozeszła się po ambasadzie z szybkością pożaru w stepie. Mimo to Willie, chociaż bardzo się śpieszył na swoje stanowisko pracy, zdążył usłyszeć tylko końcówkę komunikatu agencji TASS:

„…cztery samoloty transportowe izraelskich sił powietrznych wtargnęły zdradziecko w radziecką przestrzeń powietrzną i bez pozwolenia wylądowawszy w rejonie Żmerynki, siłą zabrały na pokład około dwustu obywateli ZSRR pochodzenia żydowskiego, jakoby w celu ich ewakuacji z zagrożonego pogromem miasta. Agencja TASS została upoważniona do oświadczenia, że naród radziecki, do głębi oburzony bezczelnym aktem agresji syjonistów, nie zamierza przejść do porządku nad naruszeniem suwerenności swego terytorium. Wyskok reakcyjnej izraelskiej soldateski nie pozostanie bez odpowiedzi. Cały nasz kraj, wraz z postępową częścią społeczności światowej, żąda bezwarunkowo wydania z powrotem obywateli porwanych przez syjonistycznych zbrodniarzy oraz rekompensaty strat, jakie poniosło państwo radzieckie wskutek tej bandyckiej napaści.”

Wszyscy w ambasadzie z ożywieniem roztrząsali nowinę, usiłując odgadnąć, jakie kroki odwetowe podejmie Kreml, jeśli Izrael nie zwróci radzieckich Żydów. Napisanie sprawozdania należało jednak do obowiązków Willie’ego, co też uczynił z właściwą sobie dezynwolturą. Wieczorem zaś już jedynie dla własnej przyjemności myszkował po eterze, ciekaw, jakie będą komentarze na temat wyczynu Izraelczyków.

Najostrzej, nie wiadomo dlaczego, zareagowała Samarkanda, grożąc izraelskim agresorom świętą wojną. 4. Armia Uderzeniowa, która wycofała się akurat w okolice Pawłodaru, obiecywała zaprowadzić porządek na Bliskim Wschodzie, gdy tylko rozprawi się z basmaczami. Kaliningrad zapluwał się z wściekłości, oskarżając o wszystko rewizjonistów, pozostających w zmowie z syjonistami. Republika Nowogrodzka oświadczyła, że nie widzi żadnej różnicy pomiędzy etnicznym składem ludności Żmerynki i Izraela, chyba tylko taką, że w Żmerynce jest mniej muzułmanów. Zatem skoro na razie Izrael nie wysuwa żądania przyłączenia Żmerynki do swojego terytorium – nie jest więc konieczne, by Kreml wtrącał się w wewnętrzne sprawy narodu żydowskiego.

Bat’ko Saweła skierował do „panów generałów z Jerozolimy” oświadczenie, absolutnie w opinii Willie’ego nieoczekiwane i zaskakujące. Pogratulował mianowicie Izraelowi mądrej inicjatywy i doskonale przeprowadzonej operacji, zarzucał mu jednak niedostateczny rozmach w działaniu: Jak wy wże, chłopcy, zabirajete swoich żydiw, to i zabirajte usich, a jak wam transporta nie chwatit’, to ja pomożu…* [*Skoro już, chłopaki, zabieracie swoich Żydów, to weźcie wszystkich, a jeśli brakuje wam środków transportu, chętnie pomogę…].

W zakończeniu bat’ko Saweła powiadamiał Izrael, że po upływie tygodnia cała ludność żydowska na kontrolowanym przez niego terytorium zostanie zebrana w pobliżu lotniska wojskowego pod Hulajpolem (tu następowały koordynaty) w celu repatriacji na ziemię przodków. Bat’ko Saweła proponował przeprowadzenie akcji repatriacyjnej w trybie przyśpieszonym, obiecywał każdemu wyjeżdżającemu odprawę w formie kożucha oraz worka kaszy gryczanej i zapowiadał, że jeśli zagrożenie pogromem stanowi warunek sine qua non żydowskiej emigracji, jego chłopcy gotowi są ten warunek spełnić.

Lud pracujący Uralu zareagował w jeszcze bardziej niezrozumiały sposób – na znak solidarności z mieszkańcami Żmerynki ogłosił bezterminowy strajk.

Jedynie major Brusnikin, wysłuchawszy komunikatu TASS-u, zachował spokój i opanowanie. No cóż, westchnął w duchu, przydałoby się i nam parę takich samolotów… Ale jego prywatnej opinii Willie Harding oczywiście nie mógł poznać.

Rozdział 19

OSTATNIE KILOMETRY

Nisko nad horyzontem przemknęły trzy śmigłowce szturmowe.

– Mi-24 – stwierdził bez wahania Zubrow.

Nagle zrozumiał, że wywiedziono go w pole.

Eszelon minął Riazań, już niedługo Kołomna – a tu znów ktoś niszczy tory przed pociągiem. Chyba zieloni, ale dziwne, że tak dobrze wyposażeni. Sabotaż wykonano w sposób wysoce profesjonalny. Zubrow przyjrzał się torowisku w kilku miejscach. Ślady zniszczeń były zupełnie świeże. Jacyś zawodowcy dokonali swego dzieła zniszczenia na dwie, trzy godziny przez przejazdem pociągu. Po chwili zastanowienia, Zubrow posłał grupę rozpoznania na własne tyły. Ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że za eszelonem nikt torów nie niszczy, nie próbuje odciąć im drogi odwrotu. Szyny rozkręcano jedynie przez nimi. Wniosek był tylko jeden. To nie akcja ekologów na rzecz ograniczenia rozwoju technologicznego. Cel sabotażu był bardziej określony. Komuś bardzo zależało na powstrzymaniu Złotego Eszelonu.

Zubrow miał własne podejrzenia, ale musiał się jeszcze upewnić. Tymczasem postanowił dać winnym nauczkę. Sformował grupę Brusnikina złożoną z trzech specjalnie dobranych plutonów i pod osłoną nocy wyprowadził ją daleko w przód, do lasu. Tam właśnie myślał natknąć się na sprawców. Drugą grupę, z Sałymonem na czele, rozrzucił wzdłuż nasypu, tworząc kilka zasadzek. Mieli sygnalizować, co i jak. Sam wziął gaziki, obsadził je doborowymi chłopakami – i nocą wypuścili się daleko przed eszelon. Jego grupa szybkiego reagowania miała w okamgnieniu zjawić się tam, gdzie sprawcy zostaną wykryci.

Zubrow siedzi w zasadzce, czeka na sygnał. Nagle widzi na horyzoncie trzy śmigłowce Mi-24. Tuż za nimi pięć Mi-8. Maszyny lecą nie wzdłuż linii kolejowej, lecz przeciąwszy ją, kierują się na północ. Zubrow zrozumiał, że ktoś go podszedł jak dziecko.

Wszystkie uszkodzenia torów, dokonane w sposób jak najbardziej profesjonalny, miały na celu tylko jedno. Wywabić go, razem z najlepszymi oficerami i żołnierzami, jak najdalej od eszelonu. A to z kolei pozwoli dwóm śmigłowcom transportowym zaatakować pociąg od strony południowej. To najdogodniejszy kierunek ataku. Do samych torów dochodzą tam pagórki i zagajniki. Śmigłowce nie użyją rakiet, żeby nie zniszczyć ładunku, ale narobią szkód, prowadząc ostrzał z karabinów maszynowych, po czym znikną. Cała uwaga załogi eszelonu będzie skoncentrowana na tym kierunku uderzenia, a tymczasem od północy niespodziewanie nadlecą szturmowe Mi-24 i z niewielkiej wysokości rozwalą pociąg w drobny mak, nie uszkadzając ładunku. Następnie przejmie go grupa desantowa. Właśnie te śmigłowce widział Zubrow na horyzoncie. Trzy opancerzone Mi-24 to wsparcie ogniowe, a Mi-8 to kompania desantowa. Jasne jak słońce.

Zubrow zagryzł wargę. Wiedział, że Dracz to świetny żołnierz, znakomity strateg, mógłby być nawet premierem! Ale jako taktyk jest beznadziejny, zupełne zero. A on, Zubrow, nie zdąży wrócić do eszelonu. Jeżeli zaś pojawi się tam ze swoimi gazikami, to Mi-24 przeprowadzą taki atak, że nie będzie nawet czasu pomyśleć o obronie. Ech, Dracz, cała nadzieja w twoim geniuszu strategicznym!

Zubrow nie mógł wiedzieć, że jego wierny kapitan leży już w kałuży krwi. Jeszcze oddycha, jeszcze rzęzi. Dostali się we trzech pod ogień karabinu maszynowego. Dwóch młodych żołnierzyków zginęło od razu. To bardzo poważny cios dla obrońców eszelonu. A przecież zza horyzontu nadleciały jedynie dwa słabo uzbrojone śmigłowce transportowe! Od strony południowej aż do samych torów dochodzą wzgórza pokryte zagajnikami. Stamtąd właśnie się pojawiły.

Do umierającego Dracza podbiegli żołnierze. Kucharz Tarasycz zaczął dyrygować:

– Opatrzcie ranę, idioci, może człowiek jeszcze was przeżyje, może przeżyje nas wszystkich i zostanie bohaterem! Dalej, dawać bandaże, przynieść morfinę.

Nie ma pod ręką żadnego innego dowódcy, nikogo kto przejąłby komendę nad Złotym Eszelonem. Tarasycz uświadomił sobie, że musi to zrobić on sam. Zubrow zabrał ze sobą wszystkich doświadczonych żołnierzy, z Draczem zostały służby tyłowe, obsada wież, brygada remontowa i baby. Dracz jest ranny, miejmy nadzieję, że nie śmiertelnie, zabrakło dowódcy. Wiedział Tarasycz, stary żołnierski wyga, że w takiej sytuacji ktoś musi wziąć komendę w swoje ręce i egzekwować swe uprawnienia z całą surowością. Wydać rozkaz, choćby niesłuszny, ale jakikolwiek. Zawszeć to lepiej, gdy patałachy walczą w gromadzie, niż w pojedynkę.

Wiedział o tym, bo już kiedyś przejął w boju całą kompanię, kiedy snajperzy wystrzelali oficerów i sierżantów. Młody był wtedy, zapalczywy, skory do krzyku; groził bronią, choć wiedział, że rozkazuje na oślep, wrzeszczał, wymagał, zdzierał gardło i trzymał podwładnych żelazną ręką. Może zdarzył się wtedy cud, może atakujący uznali, że i tak się nie przebiją, ale wycofali się. Tarasycz utrzymał wówczas przełęcz Sałang. Tam po raz pierwszy los go zetknął z porucznikiem Wiktorem Zubrowem, który trzymał go za ramię, potrząsał i krzyczał mu prosto w twarz:

– Żołnierzu, proś, o co chcesz!

A o co tu prosić, kiedy człowiek jest postrzelony w obie nogi? O co prosić? Żeby go zostawili w Specnazie? Specnaz to straszna, niebezpieczna służba, często się zdarza, że trzeba polegać tylko na sobie. W Specnazie żołnierz bez nóg, to tak samo, jak bokser bez pięści czy snajper bez oczu. Tarasycz wiele miesięcy obijał się po szpitalach polowych. Wypisali go prawie jako inwalidę, a tu nagle przychodzi wezwanie do Specnazu! Co prawda, możliwość służby była tylko jedna – w kuchni. Kucharz nie bierze udziału w akcjach. Tam żołnierze muszą się obejść bez kucharza. Dlatego w Specnazie jest to jedyna specjalność, do której sprawne nogi nie są potrzebne.

Pojął Tarasycz, że nie ma kto przejąć dowództwa Złotego Eszelonu i strach go ogarnął. Kiedy zanosił

Zubrowowi do przedziału śniadanie, widział w punkcie dowodzenia całe mnóstwo kontrolek i przycisków. Jak się nimi posługiwać? Ach, było nie było! Podjął decyzję. Ruszył w stronę wagonu artyleryjskiego. Nagle stanął jak wryty. Z głośników w całym eszelonie zabrzmiał cienki głosik:

– Tu Pierwszy!

Nigdy dotąd Pierwszy nie przemawiał kobiecym głosem. Cuda nie widy. Co jeszcze powie? A głosik rzucił pewnie:

– Uwaga, załoga! Alarm bojowy!

Tarasycz uśmiechnął się – patrzcie no, jakim to językiem nauczyła się mówić. Nie darmo śpi w łóżku dowódcy.

– Lokomotywa!

– Tak jest! – ryknął maszynista do mikrofonu, tak że przez wszystkie wagony aż echo poszło.

– W wypadku powtórnego ataku śmigłowców ruszać ostro do przodu z maksymalną prędkością.

– Przed nami trasa nie jest sprawdzona. Lepiej się cofnąć, teren tam opada, zagłębienie uchroni nas przed ostrzałem.

– Lokomotywa! Za niewykonanie rozkazu chłosta! Uwaga załogi BMD! Pierwszy BMD – obserwacja i ostrzał do tyłu i w prawo, drugi – do tyłu i w lewo.

– Zrozumiano – potwierdził dowódca pierwszego BMD.

– Szyłka! Włączyć radar i prowadzić obserwację do przodu i w lewo, na południe.

– Zrozumiano! – odkrzyknął dowódca zestawu przeciwlotniczego.

– Wieża czołgowa! Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.

– Na północy nikogo nie ma, tylko gołe pole. Stamtąd chyba nie nadlecą.

– Kto dowodzi wieżą?

– Szeregowy Szabla.

– Szeregowy Szabla, to nie pancernik „Kniaź Potiomkin Taurydzki”. Powtórzcie rozkaz.

– Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.

– W porządku. Tarasycz!

– Tak jest! – wrzasnął Tarasycz do mikrofonu, dziwiąc się, do czego może być potrzebny przy przydzielaniu zadań bojowych.

– Tarasycz, w wieży T-72 szykuje się bunt. Przy ponownej próbie odmowy wykonania rozkazu bądź łaskaw rozstrzelać winnego.

– Nie ma sprawy. Pozwól, Oksanka… przepraszam, pozwólcie, dowódco, że z nim pogadam przez sieć łączności wewnętrznej.

– Zezwalam.

– Szabla, łajdaku, słuchaj, kiedy do ciebie mówią z punktu dowodzenia! Uważaj, Szabla… – opieprza go Tarasycz, a w duchu myśli: stanowczość w wydawaniu rozkazów to rzecz konieczna. Ale co też ta siusiumajtka wyprawia? Kto kieruje najpotężniejsze uzbrojenie eszelonu w puste pole?

Oksana sama nie wiedziała, dlaczego objęła dowództwo Złotego Eszelonu. Po prostu wydawało jej się, że tak trzeba, że jeśli tego nie zrobi, wtenczas cała załoga zginie. W sprawach taktyki ogólnowojskowej i struktur orientowała się słabo, to prawda. Ale za to potrafiła spojrzeć na eszelon jakby z dystansu, oczami nieprzyjacielskich dowódców. I oto widzi przed sobą niemal bezbronny pociąg pancerny. Ma go zaatakować. Czego może się spodziewać? Że eszelon się cofnie tam, gdzie jest lepsza osłona. Do przodu nie pojedzie, tory naprawiono niedawno i nie są jeszcze sprawdzone. Generał Oksana postanowiła więc uderzyć na Złoty Eszelon. Najlepiej, oczywiście, z południa, od strony wzgórz i zagajników. Z drugiej strony w eszelonie też nie siedzą idioci. Rozumują tak samo, jak ona. Dlatego lepiej zaatakować nieprzyjaciela nie z południa, lecz z północy, przez zaskoczenie. Stamtąd nikt nie spodziewa się natarcia.

Nie wiedziała, że rozumując w ten sposób, bezbłędnie zastosowała wiedzę taktyczną, którą ludzie studiują latami w akademiach wojskowych, a która sprowadza się do prostej zasady: robić co innego, niż przeciwnik się spodziewa.

Patrzy Oksana przez peryskop na północ. Stamtąd pojawienie się przeciwnika jest najmniej prawdopodobne. Widzi czysty horyzont i złorzeczy w duchu na swój upór. Ci wszyscy tutaj to doświadczeni, wytrawni żołnierze, a ona – gówniara, która nigdy nawet prochu nie powąchała. Zerka Oksana w peryskop i nie wierzy własnym oczom: z północy nadlatują trzy śmigłowce. Wyglądają jak rekiny, a za nimi ukazuje się jeszcze pięć, podobnych, ale większych.

– Szabla! – zwróciła się błagalnie o pomoc do dowódcy wieży T-72.

– Cel widoczny. Zrozumiałem. – Słowa te szeregowy Szabla wyrzekł tak cicho i spokojnie, że nikt ich nie usłyszał, za to wszyscy w eszelonie poczuli gwałtowne szarpnięcie i rozdzierający uszy huk. Przez bufory przetoczyła się wzdłuż składu fala uderzeniowa. Zgrzyt żelastwa ucichł dopiero w ostatnim wagonie. W końcu na wystrzał armatni odpowiedziały żałosnym drżeniem szyby w oknach. A Szabla uruchomił automat ładujący. Z armaty huknęło raz, i jeszcze raz. Zapachniało prochem, na twarzach poczuli wszyscy suchy, palący powiew. Prędkość początkowa pocisków z armaty czołgowej jest tak wielka, że ledwie gruchnęło, a już czerwony punkcik smugacza zniknął za horyzontem. Pierwszy pocisk – w lewo od prowadzącego śmigłowca. Drugi – w lewo. A trzeci lekko musnął maszynę. Smugacz to mieszanka zapalająca w dennej części pocisku, która po wystrzeleniu płonie jaskrawym ogniem, żeby znaczyć tor lotu. Sam pocisk nie jest widoczny, ale ma w sobie dość energii, by zerwać wielotonową wieżę czołgu i odrzucić ją w pole. Co znaczy dla takiego pocisku żałosny śmigłowiec, choćby nawet opancerzony? Wytrzymałby może ostrzał z kaemu, może z Szyłki. A tu walą w niego pociski przeciwpancerne. Musnął więc pocisk kadłub śmigłowca. Maszyną zatrzęsło tak, że łopaty wirnika nośnego rąbnęły w kadłub, a w turbinach silników pourywało łopatki. Po niebie jakby ktoś sznur pereł rozsypał. Ze śmigłowca pozostał nagle rój drobnych odłamków, wirujących dziko w mgławicy paliwa.

– Nieźle – pochwalił cieniutki głosik towarzysza Pierwszego.

Armata czołgowa, zachłystując się, wypuściła jeszcze jedną serię – tym razem pięć wystrzałów. Szabla wyraźnie celował w drugi śmigłowiec, ale nie trafił. Cała piątka przeszła obok, nie wyrządzając Mi-24 żadnej szkody, zahaczyła jednak z lekka lecący za nim transportowy Mi-8. Ponieważ pocisk nie trafił prosto w cel, śmigłowiec rozsypał się na większe kawałki i było widać ludzi koziołkujących w powietrzu. Wielu ludzi. Maszyna przewoziła desant. Druga seria wystrzałów odniosła jeszcze jeden pozytywny skutek: Mi-24, w który Szabla nie trafił, gwałtownie odbił w prawo i zderzył się z Mi-8, który leciał obok. Szabla spróbował ponownie. Najpierw pojedynczy strzał, potem seria trzech, znów jeden i pięć. Ale więcej nie udało się trafić. Reszta śmigłowców rozsypała szyk i, manewrując rozpaczliwie, odleciała.

– A niech cię, Szabla. Zuch z ciebie! Nasmażę ci kotletów w trybie indywidualnym! Tylko żeby ci się w głowie nie przewróciło! Strzelałeś dobrze, ale w jaki cel byś trafiał, gdyby towarzysz dowódca nie skierowała twojego świńskiego ryja we właściwą stronę? Dobrze mówię, Oksano Aleksandrowno?

Tym razem z punktu dowodzenia nie było odpowiedzi. Zhardziała, uznali żołnierze. A Oksana tymczasem siedziała na podłodze i płakała. Było jej przykro. Było jej wstyd. Przykro przez tych głupich facetów, których tylko pod groźbą rozstrzelania można zmusić do właściwych działań. A wstyd – za siebie, za swój ton i pogróżki. Żal było Oksanie ludzi ze śmigłowców, którzy zginęli z jej rozkazu. Co szkodziło odstraszyć ich nawałą ogniową, nie zabijając? A w ogóle można się było dogadać, rozstrzygnąć wszystko pokojowo.

Dręczyły Oksanę te gorzkie myśli, a w dodatku jeszcze poczuła mdłości. Chyba zatruła się grzybami, które zebrała koło torów i przyrządziła dla Zubrowa. Ale to dziwne, bo sama tych grzybów przecież nie jadła. A może to skutek przejazdu przez strefę skażenia? Niewykluczone, że zaatakowała ją jakaś nieznana choroba.

Z ciężkim sercem wracał Zubrow z żołnierzami do zbombardowanego eszelonu. Dym widzieli już od dawna. Był to dla nich punkt orientacyjny, w jego stronę się kierowali. Dojechali na miejsce. Paliło się pole.

– Dowódco, co to? Do eszelonu stąd pół kilometra! Zubrow sam to wiedział. Czyżby odłamki padały aż tak daleko? Z czego mogli z taką siłą walnąć w pociąg?

– Dowódco, odłamki!

Zubrow obejrzał odłamek. Psia mać, co jest? Eszelon nie miał przecież tytanowego opancerzenia. Skąd się to wzięło?

– Dowódco, tu jest wrak śmigłowca!

Patrzy Zubrow zdumiony, inni też się dziwią. Maszyna leży na boku, zwęglonych trupów nawet nie chce się liczyć. Trochę dalej – drugi śmigłowiec, a raczej to, co z niego zostało. Nieopodal jeszcze jakaś kupa złomu. A gdzie eszelon?

– Tam jest!

Stoi w oddali, na nasypie, calutki, nieuszkodzony – w zupełnie innym miejscu, niż go zostawili. Wydaje się niebieski, a wszystko wokół – złote w blasku zachodzącego słońca.

Zubrow pogania Żmiję:

– Gaz do dechy, Pietia, bo zatłukę!

Ale Żmii nie trzeba popędzać. Z rozpędu o mało nie wyrżnął w nasyp. Jęknęły hamulce. Tarasycz stoi przy wagonie artyleryjskim, przed szykiem, gotów do raportu.

– Melduj.

Całe nagromadzone przez lata opanowanie przydało się teraz Zubrowowi, by wypowiedzieć to jedno słowo tak, jak należy.

– Towarzyszu pułkowniku, eszelon został zaatakowany z powietrza przez dziesięć śmigłowców. Straty nieprzyjaciela – dwa śmigłowce szturmowe i dwa transportowe. Straty własne – dwóch zabitych i jeden ranny. Kapitan Dracz.

– Zuch ©racz, prawdziwy dowódca.

– Towarzyszu pułkowniku, proszę wybaczyć. Kapitan Dracz został ranny na samym początku i nie dowodził bitwą z powodu utraty świadomości.

– Znaczy, że to ty, Tarasycz, uratowałeś eszelon?

– Nie zdążyłem, towarzyszu pułkowniku.

– Więc kto?

Gęby wszystkich zebranych rozpłynęły się w uśmiechu.

– Kto? Kto dowodził, pytam?

– Oksana Aleksandrowna.

– Co?

– Daj Boże każdemu taki talent.

Zubrow wpadł do swego wagonu. Z rozmachem otworzył drzwi przedziału. Zinka Krasnal spojrzała na pułkownika znad jego własnego szynela, pod którym coś pochlipywało cichutko.

– Jest ranna? – ledwie wytchnął z siebie Zubrow.

– Ależ skąd, pułkowniku. Gratuluję przyszłego przychówku. Co pan zamawiał, chłopca czy dziewczynkę?

BMD płynnie zahamował przed rozwalającą się drewnianą chałupą. Coś tu było nie tak. Dopiero po kilku sekundach Zubrow zorientował się, co to takiego. Do spróchniałych drzwi prowadziła ścieżka ułożona z betonowych płyt. Pułkownik wysunął się z włazu. Siedzące na ławeczce staruszki popatrzyły na niego z zaciekawieniem.

– Ej, babuleńki, gdzie znajdę niejakiego Pietrowicza?

Staruszki wymieniły spojrzenia. Potem jedna z nich machnęła chudziutką, wyschniętą ręką:

– Jedź prosto, wojaku, a jak dojedziesz do obory, o tam, niedaleczko, skręć w lewo i zaraz zobaczysz chatę Pietrowicza, stoi na wzgórku.

– Dziękuję, babko.

Po minucie Zubrow lekko zeskoczył z pancerza przed wskazanym domostwem. Drzwi, obite kutym żelazem, otworzyły się bezgłośnie. W progu stanął wysoki, jasnowłosy mężczyzna. W jego szarych oczach nie było strachu, niechęci ani zdziwienia. Zubrow nagle uświadomił sobie, jaki musi być brudny i zarośnięty. Łagodząc rozkazujący ton, jakim zwykł się posługiwać, zapytał:

– Ty jesteś Pietrowicz?

– Ja.

– Pomóż, Pietrowicz. Mam tam w środku, w wozie, rannego przyjaciela. Ma kulę w brzuchu. Umiera. Ludzie po drodze doradzili, żeby jechać do ciebie.

– Dawaj go tutaj.

Posłuszni rozkazowi Zubrowa żołnierze ostrożnie wynieśli rannego Dracza. Kapitan był nieprzytomny. Nosze, na których leżał, przesiąkły krwią.

Z wozu wyskoczyła zapłakana Lubka Tapeta. Nie zwracając na nikogo uwagi, podbiegła do noszy i położyła dłoń na czole rannego. Pietrowicz spojrzał i zwrócił się do Zubrowa:

– Wejdź do chaty.

Pułkownik przywitał się z młodą kobietą, która siedziała nad robótką.

– Daj, Mario, gościowi mleka – polecił Pietrowicz. Wziął z półki radiotelefon, nacisnął jakieś guziki i zaraz zaczął mówić: – Dobry wieczór, Siemion. Przywieźli mi tu rannego. Kula w brzuchu. Ile czasu potrzebujesz, żeby się przygotować? Dobra. Będziemy.

Zubrow nie zdążył się jeszcze zdziwić radiotelefonem w zabitej deskami wsi, kiedy do domu wszedł młodziutki chłopak, bardzo podobny do Pietrowicza, tyle że niebieskooki.

– Locha, leć do Łesi, powiedz, że ojciec prosi. Migiem!

Zubrow wypił przyniesione przez Marię mleko i obaj z Pietrowiczem wyszli na ganek. Dracz ledwo słyszalnie zajęczał. Pietrowicz przerwał milczenie:

– Pomożemy, jak umiemy. A reszta to już jak Bóg da. Sala operacyjna będzie gotowa za pół godziny. To zaraz obok. Nie trzeba go na razie ruszać. – Wskazał oczyma na rannego. – Niech poleży spokojnie. Nie jest zimno.

– Może się wykrwawić.

– O to się nie bój. O, Łesia idzie. Szczuplutka kobieta, zupełnie siwa, podeszła do noszy. Zubrow drgnął na widok jej twarzy. Kobieta władczym gestem odsunęła Lubkę, która podporządkowała się bez słowa protestu. Następnie zdjęła z brzucha Dracza opatrunek i przemyła ranę wilgotnym ręcznikiem. Na chwilę ukazały się brzegi wlotu kuli, po czym znów trysnęła krew. Ręka kobiety zawisła nad raną, po czym zaczęła się przesuwać w dół brzucha, nie dotykając go. Zubrow i żołnierze stali w milczeniu. W absolutnej ciszy Łesia zamruczała:

– Juszko, matko żylna, schowaj się, wracaj na miejsce, juszko. Jak nie ma wody pod kamieniem, tak ty, juszko, odpłyń strumieniem. W żyle się schowaj, życie zachowaj…

Łesia pochyliła się niżej i więcej nic nie można było dosłyszeć. Potem się wyprostowała i Zubrow znów zobaczył ranę. Jej brzegi się ściągnęły. Krew przestała płynąć. Łesia skwitowała ruchem ręki wszelkie wyrazy wdzięczności i podziwu, po czym oddaliła się.

– Ona jest znad Donu. To uciekinierka. Co się tam z nią działo, nikt nie wie. Z ludźmi w ogóle nie rozmawia. Gada tylko z bydlętami i ze wszystkim, co ziemia rodzi. Bez Łesi nie sadzimy teraz nic w warzywnikach. I chorymi też się zajmuje.

– A co jeszcze potrafi leczyć? – zainteresował się Zubrow.

Pietrowicz się uśmiechnął.

– No cóż, jeśli coś ci urwie głowę, ona ci jej z powrotem nie przyszyje. Ale baby mówią, że rodzić przy niej to prawdziwa przyjemność.

Beżowe kafelki, którymi wyłożono podłogę małej salki operacyjnej, już tak nie zdumiewały Zubrowa. Nalegałby być przy operacji, zresztą nie spotkał się z większym sprzeciwem. Musiał się jednak rozebrać, wziąć szybki prysznic i włożyć zielony fartuch i takiż czepek.

– Nie zwykłem, Pietrowicz, zadawać zbędnych pytań.

– Dobra, pytaj, o co chcesz. Widzę po oczach, że coś cię trapi, wyglądasz, jakbyś szedł na ścięcie. Nie chodzi chyba o rannego przyjaciela. No, pytaj.

– Przemierzyłem pół globu ziemskiego. Od afgańskiego Kandaharu do Westdorfu w NRD. Ale to, co widzę, w twojej wsi, w głowie mi się nie mieści. W kraju szaleje wojna domowa. Ludzie stali się gorsi niż szakale. Wokół krew, zarazy. A was to wszystko jakoś omija. Nie trzeba tu nawet mieć przy sobie broni. Przecież nie jesteś nawiedzonym, który nie wie, co to strach? I dookoła nie same anioły, a was nikt palcem nie tknie. Jak to się dzieje?

– Masz też kogo pytać. Myślisz, że ja sam wiem, dlaczego nas tu wszystkich nie powyrzynali? Może nasi ziomkowie bandyci za chwilę stworzą ideologię, zgodnie z którą postawią nas pod ścianą, nie oszczędzając małych dzieci? I co, dlatego mamy żyć w oczekiwaniu na tę chwilę? I tak dzieciaki chować? A do diabła starego, toć tu ludzie mieszkają. I pracują jak ludzie. I umrą jak ludzie, jeśli przyjdziecie ich wyrżnąć.

– Stop, zaraz, Pietrowicz! Zaliczyłeś mnie już do bandytów?

– A kimże ty jesteś? Nie obrażaj się, sam pomyśl. W każdym miejscu i w każdym czasie bandyci, złodzieje i ludzie uczciwi pozostają wobec siebie w określonych proporcjach. Żaden kraj sobie bez nich nie poradzi. Bez bandytów trudno się obronić. Bez złodziei i kanciarzy nie ma gospodarki i wymiaru sprawiedliwości. I lekarzy częściowo również. I odwrotnie, bez ludzi uczciwych cała ta hałastra nie przeżyje jednego dnia. Już próbowała, wymordowała wszystkich – i co? Choć wbijaj zęby w ścianę. Więc się opamiętali dranie, zaczęli uczciwych szanować. Dawno jesteś w wojsku?

– Od kadeckich czasów.

– W takim razie wiesz, co znaczą w wojsku fachowcy. Osiemnastoletni smarkacze, jeśli mają fach w ręku, są zawsze rozchwytywani. Czy to hydraulicy, czy jubilerzy, czy fryzjerzy – czym się zajmują w wojsku? Swoim fachem! A wy załatwiacie im fikcyjne przydziały, byleby tylko pracowali – naprawiali wam kanalizację albo czesali oficerskie żony a la Marylin Monroe. Więc kto kogo trzyma za gardło? Kto czyim kosztem żyje? Otóż to. Fachowcy zawsze są potrzebni, na nich wszystko się opiera. Jeżeli nas wyrżniesz, do kogo potem się zwrócisz, jak bieda przyciśnie? U nas każdy coś potrafi, innych nie trzymamy. Jednych przygnała wojna, inni sami przyszli. Wszystkie okoliczne bandy przywożą do nas rannych. Nawet jeśli spotkają się tutaj wrogowie, u nas spornych spraw nie załatwiają. I nie rabują, chociaż wiedzą, że byłoby co. Spójrz na swoich wojaków – mordy zakazane, a tu nie rozrabiają. Powąchali śmierci, to nie plują do studni.

– Więc Pietrowicz, zaliczasz mnie jednak do bandytów?

– A kimże ty jesteś? Człowiekiem pracy? Złodziejem? Nie. Bandytą.

– Jak to? Przecież służę uczciwie.

– A ciekawe, komu służysz?

– Nie jestem cywilem. Przysięgałem na…

– Nie usprawiedliwiaj się, że byłeś młody i głupi, więc przysięgałeś, komu popadnie. Przyrzekałeś bronić kraju przed wrogami, a co teraz robisz? Konwojujesz nie wiadomo skąd ładunek szczególnej wagi do Moskwy. Kontener mydła! To ci dopiero zadanie bojowe! Cała Rosja na ciebie patrzy – czy kremlowscy sklerotycy będą się mieli czym myć, czy nie? Tylko ojczyzny w to nie mieszaj. Przysięgałeś bandytom, więc sam też jesteś bandytą. Czemu nic nie mówisz? Nie zgadzasz się z tym, czy jak?

– Władza w kraju jest potrzebna. Inaczej zapanuje anarchia, chaos.

– A teraz nie ma anarchii? Dziesięć lat temu ludzie z głodu nie mieli sił się buntować! Co, może ci, którym przysięgałeś, myślą o czym innym, niż tylko jak wywieźć za granicę jak najwięcej złota i czym prędzej się stąd zmyć? Myślisz, że nie jest im wszystko jedno, co się tutaj stanie?

– Tak, to racja, Pietrowicz. Istnieją jednak szczególne okoliczności. Jeżeli nie dostarczę kontenera do Moskwy, moją rodzinną wieś pokryją ogniem artyleryjskim. Niby przez pomyłkę. A ja mam tam…

– Zaczekaj, pułkowniku! Powiedziałeś przecież, że mydło z kontenera ukradli?

– Prawda…

– A więc to ty postanowiłeś się poświęcić? Ty próbowałeś wyjaśnić, że żadnego tajnego ładunku nie było, tylko mydło? I co, jeżeli kogoś za to wykończą, to tylko ciebie jednego?

– Zobaczymy – wykręcił się Zubrow od jasnej odpowiedzi.

Pietrowicz nalał po stopce wódki.

Wypili w milczeniu. Zagryźli kiszonym ogórkiem domowej roboty.

– Mam do ciebie prośbę, Pietrowicz.

– Nie odmawia się człowiekowi w takiej sytuacji. Mów.

– Mam w pociągu dziewczynę. Zupełnie młodziutką. Nic nie umie robić, może ci to nie na rękę? Mógłbyś się nią zaopiekować?

– Pewnie jest w ciąży?

– Na to wygląda.

– Nie martw się. Chata jest duża, pomieścimy się.

– Nie wiem, jak mam ci dziękować.

– Daj spokój, o czym tu gadać. No, spać pora. Chociaż nie jesteś małym chłopcem, opowiem ci bajkę. Czytałeś w dzieciństwie mity greckie?

– Nie złożyło się. Mówiłem ci, korpus kadetów…

– Więc słuchaj. Jakieś trzy tysiące lat temu Grecy poróżnili się między sobą. Walczyli dziesięć lat i jedni drugich nie mogli zwyciężyć. A chodziło o to, żeby zdobyć stolicę. Więc co wymyślili? Zmajstrowali drewnianego konia, a w środku ukryli cały oddział. Potem ustawili konia pod murami miejskimi, niby jako dar pożegnalny. Tamci durnie ucieszyli się, wciągnęli go do miasta i zaczęli świętować. Wtedy grecki batalion wylazł z konia. Kto się napatoczył, tego wojownicy zabili, a potem otworzyli bramy miejskie dla swoich. No, teraz już chodźmy spać.

Wstali o świcie. Maria nakarmiła całe bractwo gotowanymi kartoflami. Pietrowicz pojechał z żołnierzami do eszelonu po Oksanę.

Do Zubrowa, który wyskoczył z BMD, podbiegł barczysty kapitan i zameldował:

– Towarzyszu pułkowniku, w czasie waszej nieobecności nic się nie wydarzyło.

– Świetnie. Zatankuj BMD do pełna. Załaduj uzbrojenie dla dwóch pododdziałów, żeby można było bronić wsi. Dołóż zapas paliwa. Nie żałuj niczego. Wykonać.

– Tak jest.

Zubrow i Pietrow weszli do przedziału dowódcy. Oksana rzuciła się witać pułkownika, ale speszył ją widok nieznajomego.

– Moja kochana dziewczynko, to jest Pietrowicz, poznaj go. Pakuj się szybciutko. Pojedziesz z nim. Nie mogę cię teraz zabrać do Moskwy. Nie bój się, wszystko będzie dobrze.

Oksana bez słowa weszła do przedziału. Żeby się nie rozpłakać, trzeba wstrzymać oddech i liczyć do dwudziestu. To najważniejsza wiedza, jaką sobie przyswoiła w szkole. Mężczyźni zakur2yli.

– Zobaczymy się jeszcze, Pietrowicz?

– Może i tak. Głupi mają szczęście, nie wiesz? Wrócisz po swoją Oksanę, a dzieciaczek będzie już w pieluchach brykał. Zabierzesz oboje i pojedziesz do rodzinnej wsi. Chociaż chyba nie dojedziesz. Już ty sobie na pewno znajdziesz coś takiego, żeby nie ujść z życiem.

– A wziąłbyś mnie do siebie na czeladnika?

– Nie, pułkowniku. Tobie inny los pisany, nie uciekniesz przed nim.

– Dzięki za wszystko, Pietrowicz. Dobry z ciebie chłop. A wokół swojej wsi wykop rów przeciwczołgowy. Na wypadek, gdyby mi się nie udało.

– A jakże! Jutro wyjdę z saperką jeszcze przed śniadaniem i zanim Maria usmaży jajecznicę, na pewno się wyrobię! Pięć metrów szerokości, dwa i pół głębokości. Co to dla mnie? Tyle co splunąć.

– No widzisz, znasz regulamin! – roześmiał się Zubrow. – A BMD umiesz prowadzić?

– Prowadziłem na szkoleniu.

– Wyładowałem ci go uzbrojeniem po brzegi. W dzisiejszych czasach przyda się w gospodarstwie.

– Dzięki, Zubrow.

– A skoro jesteś za leniwy, żeby kopać rów przeciwczołgowy, to już ja się postaram, żeby mi się udało.

W tej chwili wyszła Oksana z węzełkiem w ręku. Zubrow objął dziewczynę, szepcząc jej coś do ucha. Pietrowicz odwrócił się i zapatrzył w linię horyzontu.

– Witieńka! Wrócisz, prawda? Nic ci się nie stanie? – zapłakała dziewczyna.

– A co może mi się stać, maleńka? Przyjadę po ciebie. Bądź spokojna. Jeżeli coś mnie zatrzyma, a urodzi się dziewczynka, nazwij ją Oksana. A jeżeli będzie chłopiec, daj mu na imię, jak zechcesz.

– Witieńka, boję się.

– Nie bój się, głuptasku. Pietrowicz to uczciwy człowiek i żonkę ma dobrą. Nikt ci tu krzywdy nie zrobi. Lubka też tam będzie, i Dracz.

– Wydobrzeje?

– Oczywiście. Lekarz powiedział, że za dwa tygodnie będzie zdrów jak ryba. Moja dziewczynko kochana! Nie wolno płakać. To szkodzi dziecku.

– Wcale nie płaczę, co ty opowiadasz! Wszystko jest w porządku. Pocałuj mnie i idź. Idź, idź, nie oglądaj się. Pietrowicz, proszę mnie jak najprędzej stąd zabrać! Jedźmy! Długie pożegnania nie są dobre, prawda?

– Prawda, córeńko.

Oksana istotnie nie płakała – aż do zakrętu drogi. A potem Zubrow już nie mógł jej zobaczyć.

Rozdział 20

FIGLE FORTUNY

Minęli już Luberce, a w kwaterze dowódcy wciąż popijano herbatę. Zubrow przedstawiał plan:

– Dojeżdżamy do Moskwy. Jak rozegrać najważniejszą sprawę, zobaczymy na miejscu. Sprawa numer dwa, to Paul. W końcu dowieźliśmy go tu bez mydła. Nieładnie wyszło.

– Ależ co ty, Wiktor, ja wszystko rozumiem! To nie wasza wina – zaprotestował Ross.

– Zaraz, spokojnie. Co proponujecie, panowie oficerowie?

– Nasze służby nasłuchowe donoszą, że wagon mydła powinien dziś przybyć na Krasną Priesnię. Może to być to samo mydło, które podprowadzili Paulowi – oznajmił Brusnikin.

– Więc co zrobimy? – zniecierpliwił się Zubrow.

– Trzeba je zgarnąć – ożywił się Sałymon.

– Jasne, ale jak? – Brusnikin się roześmiał. Zubrow spojrzał na swoje buty i też się uśmiechnął.

– Pewien człowiek opowiedział mi niedawno bajkę. Brusnikin i Sałymon, bierzcie najlepszych chłopaków. I – do kontenera! Po trzysta naboi na głowę powinno wystarczyć. No i każdy dostanie jeszcze saperkę. Do roboty! A ty, Paul, na razie trzymaj się mnie.

Pociąg niebawem dotarł do Krasnej Priesni. Tam jednak czekało na nich stosowne przyjęcie. Nie minęło pięć minut, jak Złoty Eszelon, pusty i porzucony, znieruchomiał na bocznicy. Zubrow w mundurze z zerwanymi naramiennikami jechał w czarnej Wołdze. Przytrzymywali go za ręce dwaj uprzejmi młodzi ludzie, zarazem boleśnie wbijając mu pod żebra lufy pistoletów. Druga Wołga wiozła Paula, którego potraktowano podobnie. Kawalkadę zamykała ogromna ciężarówka, na którą załadowano kontener. Konwojowała go potężna eskorta.

Co się znajduje w okolicach Chodynki, wie każdy mieszkaniec Moskwy – najlepsze biura konstruktorskie Związku Radzieckiego. Zajmowano się w nich podbojem kosmosu, lotnictwem i innymi poważnymi sprawami. Co jest na samej Chodynce, wie nawet najpośledniejszy szpieg – wywiad wojskowy, czyli GRU, tajne lotnisko i hangary z samolotami zawsze gotowymi do ewentualnej ewakuacji władz państwowych. A co się mieści pod Chodynką – tego właśnie miał się dowiedzieć pułkownik Zubrow.

Długie limuzyny rządowe bezszelestnie oddalały się od wspomnianego miejsca, a ich pasażerowie zjeżdżali windami głęboko w dół, poniżej poziomu potężnych, pięciometrowych stropów przeciwbombowych. Ostatni przybył drugi sekretarz Bokow. Rozejrzał się po zebranych. Wszyscy byli na miejscu.

– Cóż, towarzysze, chyba zaczniemy?

W tej samej chwili do Mudrakowa podszedł z tyłu minister obrony Mazow. I szef KGB poczuł między łopatkami twardą stal lufy. Uczucie to było mu znane z koszmarnych snów – nawet nie próbował protestować. Minister spraw wewnętrznych obmacał go sprawnie, zabrał mu dwa pistolety i, ceremonialnie klękając na jednym kolanie, odciął z rozporka Mudrakowa guzik i zamek błyskawiczny.

– Teraz, kiedy wszyscy już jesteśmy gotowi – uśmiechnął się łaskawie drugi sekretarz – przejdźmy, towarzysze, do kontenera i zobaczmy, czym tak długo i uparcie interesował się towarzysz Mudrakow i, niestety, nieobecny tutaj towarzysz Alichan Husejnow.

Wszyscy bez słowa skierowali się do drzwi, które się przed nimi otworzyły. Ukazała się ogromna, zalana światłem hala – przypominała stację metra. Tylko szyn nie było. Dwudziestopięciotonowy kontener jaskrawopomarańczowej barwy wydawał się pośród tej przestrzeni niewielką skrzynką.

– Wyjaśnienie złożą nam później ci dwaj. – Drugi sekretarz wskazał na Zubrowa, któremu wykręcono ręce do tyłu, i na pobladłego Paula. – A teraz, towarzysze, obejrzyjmy wreszcie ten tajny ładunek.

Strażnicy szarpnęli drzwi. Z ciemności kontenera skoczyło na podłogę ogromne chłopisko z saperką w rękach. Za nim wysypali się inni. Członkowie Biura Politycznego i ich ochrona osłupieli. Wszystkiego mogli się spodziewać, ale nie tego.

Sałymon zamrugał, oślepiony jaskrawym światłem. Rozejrzał się wokół. Cóż to za diabelstwo? Gdzie jesteśmy? I gdzie Zubrow? Ach, tutaj, związany, naramienniki ma zerwane. Zdecydowanie nie spodobało się też Sałymonowi, że przytrzymuje pułkownika jeszcze jakichś dwóch osobników. A reszta tego bractwa, to kto? Halo, same znajome twarze. Przecież to w ich portrety ciskał Sałymon saperkami na polecenie Zubrowa w trzynastej kompanii! To oni, gołąbeczki!

Co robić? Jakie będą rozkazy? Na razie żadnych nie słychać.

Zubrow poruszył zbielałymi wargami, ale trudno się zorientować, o co mu chodzi. A ten z nalaną gębą już się łapie za pistolet. I poleciała w niego Sałymonowa saperka, tnąc jak nóż. A w ślad za nią rozległa się komenda:

– Sałymon! Wal!

To był pierwszy rozkaz, który Sałymon wydał sam sobie.

– Doskonale – pochwalił Zubrow.

W tej samej chwili półtora dziesiątka saperek rozcięło powietrze. Najpierw świst, potem głuche walnięcie, nieprzyjaciele pękają niczym dojrzałe arbuzy, wreszcie krzyki. Jak powinni zareagować ochroniarze z automatami w takiej sytuacji? Cóż, w tej sprawie nie mieli już nic do powiedzenia. Specnazowcy działali jak w transie. Szatkowali niczym kapustę wszystkich, zarówno, zdolnych, jak i niezdolnych stawić opór – bez wyboru, jak leciało. Kilka minut później było po robocie. Może ktoś i pozostał przy życiu, ale wymagałoby teraz wiele zachodu odróżnienie nieboszczyków od tych, co po prostu padli bez przytomności. Żmija tymczasem już przecinał więzy krępujące Zubrowa. Sałymon natychmiast, nie mogąc znieść widoku dowódcy bez pagonów i bluzy mundurowej, rozglądał się, czym by go tu okryć. W kącie nagle coś się poruszyło i zajęczało. To coś miało na sobie mundur marszałkowski, więc

Salymon, niewiele myśląc, wytrząsnął z niego właściciela, stuknąwszy go przy tym głową o ścianę.

– Bierz dowódco! Wkładaj!

– Nie mam prawa. Mój stopień mnie do tego nie upoważnia.

– Co takiego? – obruszył się olbrzym. – Twoje miesięczne odroczenie, dowódco, dzisiaj się skończyło. Termin minął. Teraz batalion będzie decydował, do czego twój stopień cię upoważnia. A ja będę wykonywał jego rozkazy. Czy macie jakieś zastrzeżenia, towarzyszu marszałku, do decyzji chłopców?

– Nie mam zastrzeżeń, pułkowniku Sałymon.

– No i bardzo dobrze – uśmiechnął się Sałymon. – Jakie są rozkazy?

– Sprawdźcie no, kochani, czy ktoś pozostał przy życiu.

Po chwili spod bezkształtnej sterty ciał żołnierze wywlekli jakiegoś chudego człeczynę, potrząsnęli nim i postawili go przed Zubrowem. Osobnik okazał się nie tylko cały i nieuszkodzony, ale zachował nawet dar mowy.

– Towarzyszu marszałku…

– Nie ma tu już dla ciebie towarzyszy! – ryknął Szabla za jego plecami.

– Panie marszałku! Wasza ekscelencjo! Proszę o pozwolenie zameldowania!

– Melduj!

– Nie skazujcie na śmierć, wasza ekscelencjo! Mogę się jeszcze okazać przydatny…

– Do czego?

– Byłem referentem osobistym drugiego sekretarza, wszystko wiem. Szykował się tutaj zamach stanu, panie marszałku. Wszystkie linie łączności są przygotowane na przekazanie komunikatu najwyższej wagi. Korespondenci zagraniczni tylko czekają na nazwisko nowego przywódcy. Jest tu i radio, i telewizja… Ja zaprowadzę…

Zubrow skinął na Żmiję i Szablę, którzy wzięli referenta pod ręce. Zanim jednak ruszyli z miejsca, dowódca rzucił półgłosem:

– Rozkazem głównodowodzącego awansuję wszystkich obecnych – oczywiście, za wyjątkiem tego tutaj – na stopnie oficerskie. Konkretne szarże zostaną nadane później. No, ty, prowadź! Panowie oficerowie, proszę za mną!

Żwawy referent zaprowadził ich do jakiejś innej, mniejszej salki, gdzie Zubrowa natychmiast oślepiły reflektory. Wszędzie rozmieszczono mikrofony, kamery i inny sprzęt radiowo-telewizyjny. Ale ludzi nie było.

– Można wpuszczać?

Milczący dotąd Paul wziął Zubrowa za ramię.

– Wiktor! Mogę cię o coś prosić?

– Oczywiście, Paul. Wybacz, bracie, że z mydłem na razie nie wyszło!

– To nieważne! Wiktor, chciałbym zadzwonić, zanim zaczniesz. Jeden telefon i dzięki tobie stanę się bogaty.

– Nie ma sprawy. Generale majorze Brusnikin! Czy zgadza się pan objąć stanowisko ministra łączności?

– Zgadzam się, panie marszałku.

– Wobec tego otrzymujesz pierwsze zadanie. Połącz Paula z kim tam zechce.

Poszli do centrum telekomunikacyjnego i Brusnikin zaprowadził Paula do kabiny.

– Co teraz, sir?

– Proszę mnie połączyć z Chicago, z numerem 312 544 31 11, i poprosić do telefonu mister Portmana.

Brusnikin zasalutował i wyszedł. Wrócił za kilka sekund.

– Pan Portman na linii, sir.

– Arthur? Mówi Paul Ross. Tak, dzwonię z daleka i mam mało czasu. Obiecaj mi, że zrobisz to, o co cię zaraz poproszę, i słowem nie wspomnisz o tym nikomu. Rozumiemy się? Jak stoją ceny złota? No tak, tak też myślałem, że będą zniżkować. A zboże? Tak samo? Dobra, słuchaj. Podejmij z konta wszystkie pieniądze i zacznij skupować akcje spółek z tych sektorów. Nie trać ani minuty! Nie, jeszcze nie zwariowałem. Wiem, wszyscy myślą, że Rosja padła, ale ja sądzę, że sytuacja się ustabilizuje. Najbliższy rozwój wydarzeń pozwoli nam zarobić na zbożu i na złocie. No widzisz. Odczekaj, póki ceny nie wzrosną do maksimum, ale nie sprzedawaj, sprzedasz dopiero jak ci dam znać. To wszystko. A jeżeli się dowiem, że rozgadałeś to, co ci powiedziałem, to nie wygrzebiesz się z sądu do końca życia. Pozwę cię za złamanie etyki zawodowej. Kupuj dyskretnie, żeby nikt niczego nie zaczął podejrzewać.

W czasie gdy Paul rozmawiał z Chicago, do Zubrowa znów podszedł wyraźnie ośmielony referent.

– Panie marszałku! Proszę o pozwolenie zameldowania, że charakteryzator jest gotowy.

– Jaki znów charakteryzator?

– Chodzi o wystąpienie telewizyjne! Bez charakteryzacji to niemożliwe.

– Do cholery ciężkiej! Nacharakteryzowaliście się już, wystarczy! Obejdziemy się bez makeupu.

Do sali wtargnęli zacni jegomoście z papierami w rękach, pytając z marszu o nazwisko głównodowodzącego. Zubrow nie wiadomo jak znalazł się za ogromnym biurkiem. Rozległ się tubalny głos spikera.

– Uwaga! Uwaga! Tu wszystkie rozgłośnie radiowe Związku Radzieckiego oraz telewizja centralna! Nadajemy komunikat najwyższej wagi!

Zaszumiały kamery i ktoś szepnął:

– Proszę mówić, panie marszałku!

I wtedy Zubrow zrozumiał, że nie wie, co powinien powiedzieć. Jak przemówić, dopóki jeszcze nie obróciło się w perzynę wszystko, cokolwiek dobrego zostało na tej ziemi, i dopóki nie zapanował krwawy chaos – bezkresny i ostateczny. Może ostatni raz ludzie spoglądają z nadzieją na ekrany telewizorów? Cóż on, Zubrow, może im zaoferować? Ukraińcom, Gruzinom, muzułmanom, mieszkańcom republik nadbałtyckich – wiadomo co: niezależność. Z resztą niech sobie radzą sami. Ale Rosjanom? Co może zaoferować Rosjanom? W sali cicho jak makiem zasiał, reflektory świecą oślepiająco. Wszyscy czekają. A Zubrow wciąż nie wie, co powiedzieć. Wojskowe doświadczenie nic mu teraz nie pomoże. Pułkownik wziął do ręki najbliższy mikrofon, ścisnął go tak mocno, że aż mu pobielały kostki palców.

– Matko Rosjo…

Epilog

Maria wbiegła do pokoiku. Oksana stała niezdecydowana nad dwoma kawałkami flaneli: kroić różową, czy niebieską? I jaki ma być rozmiar dla niemowlęcia – jak na lalkę Katię, czy większy?

– Oksanko, chodź szybko! Twojego chłopa pokazują!

Oksana, nic nie rozumiejąc, rzuciła się biegiem do świetlicy. Cała rodzina siedziała już przed telewizorem. A na ekranie – jej Witieńka, w nieznanym Oksanie mundurze z wielkimi pagonami. Cały! Zdrowy! Mówi coś z wielką powagą – o granicach, o gospodarce… Jakiż on mądry! A ona, Oksana, jakoś zgłupiała, nawet nie próbuje zrozumieć, o czym mowa, chce tylko słuchać jego głosu. A więc żyje! Nie aresztowali go! Nie zabili! Maria ściska ją i coś szepcze, ale Oksana nie rozumie i nawet łez nie ociera, żeby ani na sekundę nie stracić z oczu błękitnego ekranu. Jak nazwiemy naszego synka, Witieńka, co?

Dowódca Odeskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Gusiew, uprzedzony, że rząd niebawem wyda oświadczenie wagi państwowej, zszedł do bunkra, gdzie powitał go szmer komputerów i migotanie różnobarwnych lampek i przycisków. Ekran głównego bloku informacyjnego zgasł na moment i znikła zeń sytuacyjna mapa strategiczna. Gusiew usiadł wygodnie i w tym momencie jego oczom ukazał się Zubrow.

Oraz gwiazdy. Było ich trzy: po jednej na złotych epoletach i brylantowa gwiazda na szyi. Albo ekran był zbyt duży, albo operatorzy telewizyjni trochę przedobrzyli ze światłem, w każdym razie blask bijący od gwiazd Zubrowa bezlitośnie oślepiał generała. Jak musi się czuć sam Zubrow w świetle jupiterów?

Gusiew odetchnął głęboko. Wszyscy powinni teraz słuchać ważnego rządowego komunikatu. Ale nie zdążył się skupić, kiedy szyfrant położył przed nim zapieczętowany blankiet – szyfrogram rządowy. A dokumenty takiej wagi należy wręczać adresatowi bez zwłoki.

– Od Zubrowa? – jęknął Gusiew.

– Od marszałka Zubrowa – delikatnie poprawił go szyfrant, ale Gusiew dostrzegł w jego oczach błysk lekkiego szaleństwa.

Trzeba słuchać oświadczenia. To obowiązek. Ale i szyfrogram należy natychmiast przeczytać. To również należy do obowiązków. Juliuszowi Cezarowi udawało się robić kilka rzeczy jednocześnie, zapewne dlatego, że sam był dla siebie rządem. Gusiew zdawał sobie sprawę, że szyfrogram zawiera decyzję dotyczącą jego losów. Złożył podpis. Pisał powolutku, z zakrętasami, aby zyskać na czasie i zebrać siły jak przed skokiem. Zubrow już jako pułkownik był strasznie bezczelny – czego więc można oczekiwać od marszałka?

Gusiew przebiegł wzrokiem wszystkie indeksy szyfrów, kluczy, stopni i szybko przeszedł do głównego tekstu depeszy: pilnie potrzebny nowy szef sztabu generalnego stop mianuję pana stop rozkaz podpisany ale niezatwierdzony stop proszę o odpowiedź stop bez względu na to czy pan przyjmuje czy nie nadaję panu stopień generała armii stop gratulacje Zubrow

Gusiew spojrzał na swego szyfranta – ten stał tak wyprężony, jak nigdy się nie prężył przed generałem pułkownikiem.

Nie ma co, panie marszałku, narobił pan niezłego bigosu. Kto wie, jak się to wszystko skończy. Ryzykant z pana, panie marszałku, już ja wiem to najlepiej. I potrzebuje pan pilnie szefa Sztabu Generalnego takiego samego pokroju. Cóż, dobra. Będzie pan go mieć!

Rozwalony na dywanie przed telewizorem bat’ko Saweła usłyszał zapowiedź spikera, że zostanie nadane obwieszczenie najwyższej wagi, i pilnie nastawił uszu. Nie można powiedzieć, żeby się bardzo zdziwił, widząc na ekranie Witkę Zubrowa: zawsze uważał, że z tego chłopaka będą ludzie, jeżeli tylko przestanie się zadawać z komuchami. Ale co powiesz o Ukrainie, chłopcze? Co mnie obchodzi ta twoja Rosja? O, teraz mówi do rzeczy: odłączenie Ukrainy od Związku Radzieckiego, a pozostałe republiki niech postąpią jak zechcą. Ależ ma chłop głowę – prawdziwy mąż stanu! Rozumnyk! Mógłby zostać nawet hetmanem – jeżeli oczywiście Ruscy wpadliby na to, żeby wybrać hetmana. A my na Ukrainie sami wiemy, co robić. Dobrze, Witka, że nie musieliśmy ze sobą wojować! A więc będzie się teraz rozwijać tę całą dyplomację i przyjazne stosunki. Bat’ko wyszedł na ganek, ściągnął brwi – i ucichła cała jego wolnica.

– Jak myślicie, chłopcy, co by tu podarować mojemu druhowi Witce Zubrowowi dla nawiązania stosunków dyplomatycznych?

– Taczankę mu dać, bat’ko! Malowaną, z karabinem maszynowym! Niech w niej zadaje szyku po Moskwie!

– I jeszcze parę dobrych koni! Siwojabłkowitych!

– Coś ty, głupi? Jemu wypada dać białe!

– A jeszcze lepiej kare, ze wstążkami!

– I parę ręczników ukraińskich! Niech baby wyhaftują!

– A może ichnią ruską flagę? Jakie tam są kolory? Niebieski, biały – to pamiętam, a trzeci zapomniałem…

– Czerwony, głupku!

– Co ty mi tu kit wstawiasz! Niemożliwe, żeby to był czerwony!

– A ja ci mówię…

Sawełowcy zaczęli łamać sobie głowy nad podarunkami. Dyplomacja to niełatwa sztuka!

Fircykowaty rotmistrz Pułku Preobrażeńskiego również tego wieczoru oglądał telewizję. Po transmisji oficerowie zebrali się, by omówić wrażenia i uczcić tę chwilę szampanem.

– Niegłupi program, panowie, bez dwóch zdań!

– Jest pan idealistą, majorze, dlatego zawsze patrzy pan na świat przez różowe okulary. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie. Niemożliwe, żeby pułkownik…

– Marszałek, panie rotmistrzu!

– Dziękuję… a więc, żeby pański marszałek skłaniał się na stronę monarchii.

– Dlaczegóż to „mój marszałek”, panie rotmistrzu? Przecież jeszcześmy mu nie przysięgali!

– Oczywiście, że nie. Proszę wybaczyć, źle się wyraziłem.

– A może w Rosji monarchia nie jest potrzebna?

– Ależ, panowie, wtedy nie moglibyśmy złożyć przysięgi.

– Mówił, że za pół roku będą wybory.

– Jakie wybory? Sowietów? O nie, tego mamy już dosyć!

– Niech się pan nie gorączkuje, poruczniku, tamtych sowietów nikt nie wybierał. Zresztą wcale nie użył tego słowa, o ile pamiętam.

– Nie, panowie, jego przemówienie trudno nazwać programem. To tylko taka zachęta, żeby się zastanowić.

– A więc będziemy się zastanawiać. Nie przystoi przysięgać pierwszemu lepszemu…

– Może byśmy wysłali mu depeszę gratulacyjną?

– Do człowieka, który proponuje, żeby rozwiązać imperium?

– Ale jak się zastanowić, to po co nam ci muzułmanie i cała reszta?

– Bądź co bądź, o armii mówił z sensem…

– Ale ani słowa nie raczył powiedzieć o gwardii! Pułk Preobrażeński miał się nad czym zastanawiać.

Oficerowie sprzeczali się przez całą noc, ale do pojedynków nie doszło. Rankiem podjęto decyzję: na razie nie składać przysięgi, zaczekać na rozwój wydarzeń.

Kapitan Dracz, przebywający na kwaterze u dziadka Petra, widząc dowódcę na ekranie, podskoczył i wrzasnął:

– Lubka! Dziadku Petro! Szybko! Chodźcie tu! Lubka zjawiła się w mgnieniu oka:

– Co, mój skarbie! Chcesz wody?

Widząc jednak „Iwasikowego pułkownika”, cichutko usiadła obok Dracza. Dziadek Petro nie zaszczycił telewizora uwagą:

– Znowu coś ględzą. Że też chce się wam oglądać!

– Nie dziadku, tym razem nie ględzą!

– Za każdym razem mówią, że teraz nie ględzą. Młodziście jeszcze i głupi, to wierzycie. A ja jestem stary wróbel, poznałem wszystkie ich oszustwa.

– Dziadku, oni mówią o ziemi na własność! Naprawdę byś nie chciał dostać z powrotem swojego kawałka ziemi?

– A nie chciałbym. Zacznę ją uprawiać na starość, a oni znów mnie rozkułaczą i jeszcze wsadzą do ciupy. Albo przyjadą z miasta i skonfiskują całe zboże. Już przez to przechodziłem i mam dość!

– Ależ nie, dziadku, teraz wszystko jest inaczej.

– Co, to może mi jeszcze syna z tamtego świata sprowadzą?

Dziadek Petro nie mógł zapomnieć swojego syna, którego aresztowano jeszcze jako chłopca za to, że zbierał kłosy na kołchozowym polu, kiedy ojciec walczył na wojnie. Przez dwadzieścia lat poszukiwał go przy pomocy znajomego, który umiał pisać do wszystkich instancji. Wreszcie otrzymał świadectwo zgonu takiego to a takiego, osadzonego w zakładzie poprawczym. Dziadek Petro sposępniał i w jeden dzień osiwiał. I od tej pory nikomu nie wierzył. Pozostała mu tylko nikła nadzieja, że władze i w tym wypadku swoim zwyczajem skłamały, i że pewnego pięknego dnia wróci do domu jego syn Paszka – już nie dziesięcioletni malec, jakim pożegnał go Petro, idąc na front, ale dorosły chłop, żywiciel rodziny. Pośmieją się wtedy z Paszką z kłamliwych władz i zaczną żyć długo i szczęśliwie.

Pułkownik Zubrow w tej kwestii nie mógł dodać dziadkowi Petrowi otuchy, toteż nie zasługiwał na jego zainteresowanie. Natomiast Dracz i Lubka tego wieczoru długo jeszcze szeptali w swoim kąciku, ale o czym szeptali – mógł słyszeć tylko uparty dziadek, któremu Pietrowicz załatwił niedawno przez Sańkę zagraniczny aparat słuchowy.

„Tu mówi Londyn. Nasz korespondent donosi z Los Angeles, że na zaproszenie byłego prezydenta USA Ronalda Reagana do Kalifornii przybył na wypoczynek prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow wraz z małżonką. Jednakże na zorganizowanej wkrótce po ich przyjeździe konferencji prasowej radzieccy goście oświadczyli, że nie zamierzają wracać do ZSRR i proszą rząd Stanów Zjednoczonych o azyl polityczny. Na pytania dziennikarzy o przyczynę tak nieoczekiwanej decyzji, państwo Gorbaczowowie odpowiedzieli, że wreszcie wybrali wolność i czują się zupełnie szczęśliwi. «W tym strasznym, barbarzyńskim kraju niemożliwa jest prawdziwa pierestrojka – oświadczył dziennikarzom Michaił Gorbaczow, a pani Gorbaczow dodała, że oboje otrzymali propozycję wygłoszenia cyklu wykładów na uniwersytecie Berkeley, gdzie, jak oświadczyli goście ostali się jeszcze prawdziwi kontynuatorzy nauki o socjalizmie.

Ta zaskakująca wiadomość wywołała burzliwą reakcję na całym świecie. Na giełdzie japońskiej nastąpił gwałtowny spadek akcji, co doprowadziło do równie katastrofalnego spadku na giełdach w Hongkongu, Nowym Jorku, Frankfurcie i Londynie”.

Ambasada amerykańska, po gwałtownej wymianie radiogramów z Waszyngtonem, wystosowała do marszałka Zubrowa list gratulacyjny z potwierdzeniem woli pokojowej współpracy. Zubrow ze swej strony również zapewnił o takiej gotowości.

Obrotny Jim Horn z Chicago jeszcze tego samego wieczoru sprawdził, jak prawidłowo pisze się po angielsku imię Zubrowa i zaczął drukować podkoszulki z jego portretem.

Czternastoletnia Maria de Lopez z Barcelony przysłała Zubrowowi wyhaftowany przez siebie wizerunek świętej Teresy. W załączonym do prezentu liście zapytywała, co naczelny wódz sądzi o feminizmie.

Czym się to wszystko skończy? – zapytywało wielu. I tego samego dnia, i nazajutrz, i po tygodniu. Czy to co się stało, zaowocuje czymś dobrym, czy złym, co z tego wyniknie? Tylko że na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie prorok Misza. On zaś, jak wiadomo, z zasady nie ogląda telewizji.

Wiktor Suworow

WŁADIMIR BOGDANOWICZ REZUN (ps. Wiktor Suworow) rosyjski pisarz i historyk ur. w 1947 roku. Był oficerem wywiadu w sztabie okręgu wojskowego. Od 1970 roku – w nomenklaturze KC KPZR. W 1974 roku ukończył Wojskową Akademię Dyplomatyczną. Cztery lata -jako dyplomata radzieckiego MSZ – pracował w rezydenturze wywiadu wojskowego Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej (GRU) w Genewie. W 1978 roku uciekł do Wielkiej Brytanii. Wyrokiem Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRR skazany zaocznie na karę śmierci. Autor dziesięciu książek: m.in. Akwarium, Żołnierze wolności, Specnaz, Lodolamacz, Dzień «M», Kontrola. Po upadku komunizmu wyroku śmierci nie uchylono. Mieszka z rodziną w Wielkiej Brytanii.

***