Nowy zbiór opowiadań przeznaczony jest nie tylko dla dorosłych ale również dla młodszych czytelników.

Neil Gaiman tak mówi o swojej nowej książce: W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu też opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, “Księgi cmentarnej” o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane “Jak sprzedać Most Pontyjski”, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, “Hrabiego” Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym w kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nie należących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.

Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach “R jak rakieta” i “K jak kosmos”. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, gdybym zatytułował ten zbiór “M jak magia”. (Nie miał.)

M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek.

Neil Gaiman

M Jak Magia

Przełożyła Paulina Braiter

Tytuł oryginału: M is for Magic

Copyright © 2007 by Neil Gaiman

Opowiadanie historii dzieciom

przypomina wożenie drew do lasu.

Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.

Wstęp

Kiedy byłem młody, czyli – tak mi się przynajmniej wydaje – całkiem niedawno, uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca akurat w czasie, którym dysponowałem – w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później.

Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze. Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy.

Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu. Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę historię po raz pierwszy.

Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje.

A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi.

Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację.

Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to, co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy, które piszę, jest raczej długa – długie komiksy, długie książki, długie filmy – zatem krótki tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda.

Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach.

Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce zacznie się następny.

W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.

Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał).

M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek…

Neil Gaiman

Sierpień 2006

Sprawa dwudziestu czterech kosów

Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył.

Ciężkie czasy i tyle.

A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy.

Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się odmieniło.

– Co sprzedajesz, paniusiu?

Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie przyjmować zleceń od kobitek.

– Co by pan powiedział na trochę zielonych? – spytała zmysłowym głosem, od razu przechodząc do rzeczy.

– Mów dalej, siostro.

Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz.

Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć.

– Poznaje pan tego człowieka?

– W moim biznesie zna się różnych ludzi.

– Jasne. On nie żyje.

– To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek.

Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do koktajlu.

– Śmierć mojego brata nie była wypadkiem.

Uniosłem brwi – w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności.

– Twojego brata? – Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata.

– Jestem Jill Dumpty.

– Humpty Dumpty był twoim bratem?

– I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go.

Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym.

No, bez większego trudu.

– Rozmawiałaś o tym z glinami?

– Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po upadku starali się go zebrać w jedną całość.

Odchyliłem się na krześle.

– O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?

– Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg – dodała lekkim tonem. – Humpty przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać, medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu.

Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek odrobinę błyszczał.

– Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę.

Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę.

– Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. – Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki.

Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek.

– Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza.

Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem, od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.

– Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem możemy się zabawić.

Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem.

Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy.

Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku.

– Cześć, Elek.

Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę czterdziestki piątki.

– A, to ty Paluch. – Szybko schował broń. – Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.

– Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego?

Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie miałem lepszego kontaktu w podziemiu.

– Pokaż mi kolor swojej forsy.

Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę.

– Do diabła – mruknął. – Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii liliowej albo marengo? – Mimo wszystko przyjął banknot. – Wiem tylko, że Tłuścioch maczał palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował.

– I co?

– Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami.

– Że co?

– Mam ci to narysować? Bo… uggh. – Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa.

***

Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie.

– A niech mnie dunder świśnie – rzekł – jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie.

– Nie zabiłem Elemelka, sierżancie.

– I przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie, informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła podpucha?

– Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? – Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. – Ktoś mnie wrabia.

Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella".

– Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch…

– Tak?

– Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw tę sprawę.

Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie.

– Nic z tego, sierżancie.

Wzruszył ramionami.

– To twój pogrzeb. – Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało.

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację.

– To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe.

Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd – jakim cudem Robin o tym wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze.

To właśnie Robin bił mnie najczęściej.

***

Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego nie wiedziałbym wcześniej.

Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zjawił się w mieście – młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy, już jest za późno.

Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę – jego tresowane dziki o ostrych kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym rynku. Potem przerzucił się na szantaż – najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa – nazwijmy go pan Kotek – zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd.

Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami… Ale nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież własne.

W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli – kumpla Dumpty'ego z czasów pracy ze zwierzętami – choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje.

Jedną chwileczkę – doktor Ojboli!

W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu.

Pamiętacie klienta, który się nie zjawił – tego, na którego czekałem cały dzień na rogu? Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić – nie stać mnie na marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą.

Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego.

Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat.

– Mówi Paluch – poinformowałem dyżurnego. – Połączcie mnie z sierżantem Robinem.

Usłyszałem trzask, a potem jego głos.

– Tu Robin.

– Mówi Paluch.

– Cześć, Tomciu. – Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego wzrostu. – W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek?

– Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i doktora Ojboli.

– Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku.

– Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca.

Przez chwilę milczał.

– Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie to nie bawi.

– W porządku, mądralo. Skoro śmierć Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka?

Rzadko oskarżają mnie o zbyt wybujałą wyobraźnię, przysiągłbym jednak, że w tym momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony.

– Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę.

W słuchawce zapadła cisza.

***

W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu towarzystwa i drinka. Albo paru.

Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie było więcej dziur niż w szwajcarskim serze i więcej splątanych wątków niż w podartej makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego hoteliku należącego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt ślubu. Nazywają go Chatką z Piernika.

Zawołałem barmana.

– Hej, Joe.

– Tak, panie Paluch? – Czyścił właśnie kieliszek szmatą, która za lepszych czasów pełniła rolę koszuli.

– Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha?

Podrapał się po policzku.

– Nie przypominam sobie. Siostrę… że co? Tłuścioch nie miał siostry.

– Jesteś pewien?

– Jasne, że jestem. Pamiętam, kiedy moja siostra urodziła pierwsze dziecko, powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny".

Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była?

– Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i takich kształtów? – Moje dłonie zakreśliły parę parabol. – Wygląda jak bogini miłości w kolorze blond.

Pokręcił głową.

– Nigdy nie widziałem go z żadną lalunią. Ostatnio spotykał się często z jakimś medykiem, ale tak na prawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki.

Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot.

– Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój.

– Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż to nie pyszny placek dla lala".

– Lala?

– Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo.

Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę.

– Dzięki, Joe, bardzo mi pomogłeś. – Wręczyłem mu dziesięciodolarówkę. – To za informacje – dodałem. – Nie wydaj wszystkiego od razu.

W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować.

***

Pozostał mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gąska. Znalazłem budkę i wybrałem jej numer.

– Sklepik Matki Gąski – ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia.

– Tu Paluch, Mamo.

– Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne.

– Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna.

Dwóch marnych złodziejaszków włamało się kiedyś do Mamy i zabrało wszystko. Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki.

– Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba.

– Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym mieście. Jakie znaczenie ma placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami?

Zagwizdała głośno, przeciągle.

– Naprawdę nie wiesz?

Gdybym wiedział, nie pytałbym.

– Powinieneś częściej czytać rubrykę dworską, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja liga.

– No, dalej, Mamo, wykrztuś to.

– Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi… Tomcio, jesteś tam?

– Jestem, Mamo – odparłem cicho. – Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu.

Odłożyłem słuchawkę.

Zaczynało wyglądać na to, że mały Tomcio Paluch natrafił na naprawdę soczysty placek.

Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny.

Wezwałem taksówkę.

Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności.

– Spóźniłeś się.

– Złóż skargę w biurze promocji turystyki.

Wspiąłem się na tylne siedzenie, opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. I pojechałem na spotkanie z Królową.

***

Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą. Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazały się otwarte, zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź.

Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek, drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka.

– Cześć, Króluniu – rzuciłem. – A może wolisz, że bym nazywał cię Jill?

Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala.

– Wynoś się stąd – syknęła.

– Raczej nie, paniusiu. – Przysiadłem na łóżku. – Pozwól, że coś ci opowiem.

– Proszę. – Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu.

Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody – w moim zawodzie nie ma czegoś takiego jak nadmiar ostrożności.

– Pozwól, że coś ci opowiem.

– Już to mówiłeś.

– Zrobię to po mojemu.

Zapaliłem papierosa. Wąska smużka błękitnego dymu poszybowała ku niebu. Wiedziałem, że ja także tam trafię, jeśli moje przeczucie okaże się błędne. Ale z wiekiem nauczyłem się ufać przeczuciom.

– Powiedz, co o tym sądzisz. Dumpty – Tłuścioch – nie był twoim bratem. Nie był nawet twoim przyjacielem. W rzeczywistości cię szantażował. Wiedział o twoim nosie.

Zbielała bardziej niż większość trupów, które zdarzyło mi się oglądać. Uniosła dłoń, zakrywając świeżo upudrowany nosek.

– Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując zwierzęta i ptaki i zlecając im różne ciemne sprawki. Toteż pomyślałem sobie… Ostatnio miałem klienta, który się nie zgłosił, bo wcześniej ktoś go załatwił. Doktor Ojboli, dawny weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się stopił.

Przypuśćmy jednak, że zabito go, by nie zdradził nikomu czegoś, o czym wiedział. Dodałem dwa do dwóch i zgarnąłem pulę. Zrekonstruujmy całą scenę: byłaś w ogrodzie – pewnie wieszałaś pranie – gdy zjawił się kos, jeden z tresowanych ptaków Dumptyego z placka, i oddziobał ci nos.

Stałaś tak w ogrodzie, zasłaniając dłonią twarz, kiedy nagle zjawił się Tłuścioch z propozycją nie do odrzucenia. Miał cię przedstawić chirurgowi plastycznemu, który za odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie. Jak dotąd się zgadza?

Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać.

– Mniej więcej. Tyle że uciekłam do siebie, by się posilić bułką z masłem. Tam mnie znalazł.

– W porząsiu. – Na jej policzkach pojawił się cień rumieńca. – Przeszłaś operację u Ojboli i nikt o niczym nie wiedział, dopóki Dumpty nie poinformował cię, że ma zdjęcia z całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle zobaczyłaś Dumpty'ego. Siedział na murze, zwrócony do ciebie plecami i patrzył w dal. W ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru.

Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie się podziały zdjęcia? Ojboli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić – bo mógł się ze mną spotkać. Nie wiedziałaś jednak, ile mi powiedział, i wciąż nie miałaś zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro.

Jej dolna warga zadrżała, moje serce także.

– Nie wydasz mnie chyba, prawda?

– Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy.

Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę.

– Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia?

Pokręciłem głową.

– Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.

Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć mnie z gry.

Lalunia była mordercza.

– Proszę odłożyć broń, wasza wysokość.

Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, ściskając w potężnej jak szynka łapie policyjny rewolwer.

– Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch – dodał sucho. – Choć w sumie to masz szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą rozmowę.

– Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i posłuchać do końca?

Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła.

Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej.

– Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty Dumpty, kiedy go zabiłaś.

Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.

– Nie rozumiem… Kazałam przeszukać ciało.

– Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. – Schyliłem się, by zawiązać sznurówkę.

– Czemu?

– Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego. Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak – dodałemo dwracając się do drzwi – Robinie „Hoodzie"?

Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej. Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju.

Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się na drobne kawałki, ja się zmyłem.

W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.

Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć ogniem.

Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z nim zrobić.

Oznajmili, że wszystkim jest ciężko.

A ja mruknąłem.

– No tak.

Trollowy most

Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się końcem trasy.

Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok.

W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami.

Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do historii.

Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare domy są nawiedzone.

Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń.

Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za dnia nic mi nie groziło.

Rytuał: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoły zdejmowałem buty i skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich, różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny rok szkolny.

Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu.

Zwiedzałem okolicę. Minąłem dwór, patrzący na mnie ślepymi, zabitymi deskami oczami okien. Przeszedłem przez posiadłość i przez nieznany mi las. Zsunąłem się po stromym zboczu i odkryłem, że stoję na zupełnie nieznanej cienistej ścieżce wśród gęstych drzew. Przenikające przez liście światło miało odcień zieleni i złota. Wydało mi się, że trafiłem do krainy czarów. Wzdłuż ścieżki biegł wąski strumyk, w którym roiło się od maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych palcach. Potem wkładałem je do wody.

Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do czasu natrafiałem na wspaniałe kamienie: obłe bryłki stopionej skały, brązowe, fioletowe i czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy. Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie.

Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem.

Nie czułem głodu ani pragnienia, jedynie ciekawość, dokąd wiedzie ścieżka. Była idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome, porośnięte trawą ściany. Później ścieżka prowadziła górą. Idąc, widziałem kołyszące się w dole czubki drzew i dachy nielicznych odległych budynków. Moja ścieżka, wciąż płaska i prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most.

Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana furtka.

Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie, bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę.

Znalazłem się nigdzie.

Szczyt mostu pokrywało błoto. Po obu stronach rozciągały się łąki. Na jednej rosła trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon traktora. Przeszedłem przez most, by się upewnić: żadnego tupania. Moje bose stopy poruszały się bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie było niczego, jedynie pola, zboże i drzewa.

Zerwałem kłos pszenicy i zacząłem wyłuskiwać słodkie ziarna, obierając je między palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i wróciłem po schodach na opuszczony tor. Czas wracać do domu. Nie zgubiłem się. Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką.

Pod mostem czekał na mnie troll.

– Jestem troll – oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: – Fol rol de ol rol.

Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez jego ciało dostrzegałem cegły i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupełnie jakby wszystkie moje koszmary stały się ciałem. Miał wielkie, mocne zęby, mordercze szpony i silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych maszkaronów mojej siostry. Oczy miał wyłupiaste i był nagi. Jego penis zwisał z gęstwiny splątanych włosów między nogami.

– Usłyszałem cię, Jack – szepnął, a jego głos przywodził na myśl wiatr. – Usłyszałem, jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie.

Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by to dzieci stawały oko w oko z elementami bajek – są lepiej przygotowane na taką konfrontację.

– Nie pożeraj mnie – powiedziałem do trolla. Miałem na sobie pasiastą, brązową koszulkę i brązowe sztruksy. Włosy też miałem brązowe. Brakowało mi zęba z przodu. Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia.

– Zamierzam pożreć twoje życie, Jack – odparł troll.

Spojrzałem mu prosto w twarz.

– Wkrótce na ścieżce zjawi się moja starsza siostra – skłamałem. – Będzie znacznie smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie.

Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się.

– Jesteś sam – rzekł. – Na ścieżce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. – Potem nachylił się i przesunął po moim ciele palcami, zupełnie jakby twarz musnęło mi stadko motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. – Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki.

– Potrafisz to stwierdzić po zapachu? – spytałem zdumiony.

– Trolle umieją wywęszyć tęczę. Trolle umieją wywęszyć gwiazdy – szepnął ze smutkiem. – Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat. Podejdź do mnie, a ja pożrę twoje życie.

– Mam w kieszeni szlachetne kamienie – poinformowałem trolla. – Weź je sobie. Spójrz. – Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy.

– Żużel – oświadczył troll. – Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości.

Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata.

– Jem. Już.

Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a świat na zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc.

– Zaczekaj! – Wbiłem stopy w wilgotną ziemię pod mostem. Poruszyłem palcami, trzymając się kurczowo rzeczywistego świata. Spojrzałem mu prosto w wielkie oczy. – Nie chcesz wcale pożerać mojego życia, jeszcze nie. Ja… mam dopiero siedem lat. W ogóle jeszcze nie żyłem. Jest wiele książek, których nie zdążyłem przeczytać. Nigdy nie leciałem samolotem. Wciąż nie potrafię gwizdać, nie do końca. Może mnie wypuścisz? Kiedy będę starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie.

Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory.

Potem skinął głową.

– Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz – rzekł. I uśmiechnął się.

Odwróciłem się i pomaszerowałem prostą, milczącą ścieżką, na której kiedyś leżały tory kolejowe.

Po chwili zacząłem biec.

Pędziłem skąpaną w zielonym świetle dróżką, dysząc i sapiąc, dopóki nie poczułem kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu.

***

Gdy dorastałem, pola zaczęły znikać. Wzdłuż ulic ochrzczonych nazwami dzikich kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom – stary, zniszczony wiktoriański budynek – został sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosły nowe bloki.

Budowano je wszędzie.

Raz zabłądziłem w nowej dzielnicy, pokrywającej dwie łąki, których każdy skrawek znałem kiedyś na pamięć. Nie miałem jednak nic przeciw temu, by zniknęły. Stary dwór został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki.

Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem sam.

Miałem piętnaście lat. Już dwa razy zdążyłem zmienić szkołę. Dziewczyna miała na imię Louise. Była moją pierwszą miłością.

Kochałem jej szare oczy i cienkie jasnobrązowe włosy, a także niezręczny sposób poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem po uszy, niczym samobójca do rzeki.

Główną przeszkodę w mojej miłości do Louise stanowił fakt, że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i oboje spotykaliśmy się z innymi ludźmi. Nigdy jej nie powiedziałem, że ją kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami.

Tego wieczoru siedzieliśmy u niej, w jej pokoju, i słuchaliśmy płyty „Rattus Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Właśnie zaczynał królować punk i wszystko stawało się takie podniecające, świat nieskończonych możliwości, tak w muzyce, jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć. Niewinnie wzięliśmy się za ręce, jak to kumple, i ruszyliśmy spacerkiem. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do mnie.

Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła.

Dotarliśmy do mojego domu, dostrzegliśmy światła w oknach i stanęliśmy na podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka.

Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy.

Opowiedziała mi o bitwach, które staczała z młodszą siostrą, podkradającą jej kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja.

Staliśmy na drodze przed jej domem pod żółtą, sodową latarnią. Patrzyliśmy na swe czarne usta i blado-żółte twarze.

Uśmiechaliśmy się do siebie.

Potem ruszyliśmy naprzód, wybierając ciche ulice i puste zaułki. W jednej z nowych dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu.

Ścieżka była prosta i ciemna, lecz światła odległych domów lśniły niczym naziemne gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż przed nami coś zaczęło węszyć i prychać. Zbliżyliśmy się i ujrzeliśmy, że to borsuk. Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej.

Rozmawialiśmy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy.

I cały ten czas chciałem ją pocałować, pomacać piersi, a może nawet wsunąć rękę między nogi.

W końcu dostrzegłem szansę. Nad ścieżką wznosił się stary, ceglany most. Przystanęliśmy pod nim. Przytuliłem się do niej. Jej usta otwarły się pod moimi wargami.

I wtedy zesztywniała, zrobiła się zimna i zastygła w bezruchu.

– Witaj – powiedział troll.

Puściłem Louise. Pod mostem było ciemno, lecz sylwetka trolla wypełniała mrok.

– Zamroziłem ją – oznajmił troll – abyśmy mogli porozmawiać. Teraz zamierzam pożreć twoje życie.

Serce waliło mi w piersi. Całe ciało drżało. – Nie.

– Powiedziałeś, że do mnie wrócisz. I wróciłeś. Czy nauczyłeś się gwizdać?

– Tak.

– To świetnie. Ja nigdy nie umiałem gwizdać. – Powęszył. – Cieszę się. Obrosłeś w życie i doświadczenie. Więcej do jedzenia, więcej dla mnie.

Chwyciłem Louise, sztywnego zombi, i pchnąłem ją naprzód.

– Nie zabieraj mnie, nie chcę umierać. Weź ją. Założę się, że jest smaczniejsza niż ja, i o dwa miesiące starsza. Czemu nie weźmiesz jej?

Troll milczał.

Obwąchał Louise od stóp do głów – stopy i krocze, piersi, włosy.

Potem spojrzał na mnie.

– Jest niewinna – oznajmił. – Ty nie. Nie chcę jej. Chcę ciebie.

Podszedłem do skraju mostu i spojrzałem w górę na gwiazdy świecące na niebie.

– Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobiłem – rzekłem na poły do siebie. – To znaczy, nigdy… nigdy się nie kochałem i nigdy nie byłem w Ameryce. Nie… – Urwałem. – Jeszcze niczego nie zrobiłem. Jeszcze nie.

Troll nie odpowiedział.

– Mógłbym do ciebie wrócić, kiedy będę starszy. Milczał.

– Wrócę. Daję słowo.

– Wrócisz do mnie? – spytała Louise. – Czemu? Dokąd się wybierasz?

Odwróciłem się. Troll zniknął, a dziewczyna, którą zdawało mi się, że kocham, stała wśród cieni pod mostem.

– Wracamy do domu – oznajmiłem. – Chodź.

Wróciliśmy, nie odzywając się ani słowem.

Niedługo potem zaczęła umawiać się na randki z perkusistą zespołu punk rockowego, który założyłem. Znacznie później wyszła za mąż za kogoś innego. Spotkaliśmy się kiedyś w pociągu, gdy była już mężatką. Spytała, czy pamiętam tamten wieczór. Odparłem, że tak.

– Tamtego wieczoru naprawdę cię lubiłam, Jack – powiedziała. – Sądziłam, że chcesz mnie pocałować. Myślałam, że spróbujesz się ze mną umówić. Zgodziłabym się, gdybyś to zrobił.

– Ale nie zrobiłem.

– Nie – rzekła. – Nie zrobiłeś. – Miała krótko ostrzyżone włosy. Było jej w nich nie do twarzy.

Nigdy więcej jej nie widziałem. Szczupła kobieta o wymuszonym uśmiechu nie była dziewczyną, którą kochałem. Czułem się niezręcznie, rozmawiając z nią.

***

Przeprowadziłem się do Londynu. Potem, kilka lat później, wróciłem, lecz miasto, w którym się znalazłem, nie było tym, jakie pamiętałem. Pola, farmy, małe kamienne dróżki zniknęły, toteż, gdy już mogłem, przeprowadziłem się do małej wioski dziesięć mil dalej.

Zabrałem ze sobą rodzinę – byłem już żonaty i dzieciaty – i zamieszkaliśmy w starym domu, niegdyś pełniącym rolę dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare małżeństwo, mieszkające naprzeciw nas, uprawiało na ich miejscu warzywa.

Zaczynałem się starzeć. Pewnego dnia dostrzegłem siwy włos. Kiedy indziej usłyszałem nagranie własnego głosu i uświadomiłem sobie, że brzmi on zupełnie jak głos mojego ojca.

Pracowałem w Londynie w dziale wyławiania talentów jednej z największych wytwórni płytowych. Dojeżdżałem do miasta pociągiem, czasami wracałem na noc.

W Londynie musiałem utrzymywać małe mieszkanko. Trudno wracać do domu, gdy zespół, który sprawdzamy, nie wywleka się na scenę przed północą. Oznaczało to też, że łatwo mogę wykręcić numerek na boku, jeśli tylko mam ochotę, a miałem.

Sądziłem, że Eleanora – tak nazywa się moja żona; chyba powinienem był wspomnieć o tym wcześniej – nie wie o innych kobietach. Jednakże pewnego zimowego dnia wróciłem z dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastałem pusty, zimny dom.

Nie zostawiła mi liściku, lecz prawdziwy list: piętnaście stron starannie wypisanych na maszynie. Każde słowo było prawdziwe, łącznie z post scriptum, które brzmiało: „Tak naprawdę mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałeś".

Włożyłem gruby płaszcz i wyszedłem z domu, wędrując wprost przed siebie, oszołomiony i lekko odrętwiały.

Ziemi nie pokrywał śnieg, było jednak mroźno. Liście chrzęściły mi pod stopami. Na tle surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinały się czarne szkielety drzew.

Szedłem poboczem. Mijały mnie samochody, zmierzające do i z Londynu. W pewnej chwili potknąłem się o na wpół pogrzebaną w stosie brązowych liści gałąź i rozdarłem sobie spodnie oraz skaleczyłem nogę.

Dotarłem do następnej wioski. Pod kątem do drogi płynęła rzeka. Obok niej dostrzegłem ścieżkę, której nigdy dotąd nie widziałem. Skręciłem na nią, wpatrując się w częściowo zamarzniętą rzekę. Woda gulgotała, pluskała i śpiewała.

Ścieżka wiodła przez pola. Była prosta, porośnięta trawą.

Tuż przy niej znalazłem kamień sterczący z ziemi. Podniosłem go i oczyściłem z błota.

Trzymałem w ręku bryłę stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mieniła się wszystkimi barwami tęczy. Wsunąłem zdobycz do kieszeni płaszcza i zacisnąłem na niej dłoń, maszerując naprzód. Ciepło kamienia dodawało mi otuchy.

Rzeka wiła się wśród pól, a ja wędrowałem w ciszy.

Szedłem tak godzinę, nim dostrzegłem domy – nowe, małe, kanciaste – stojące na brzegu nade mną. A potem ujrzałem most i wiedziałem już, gdzie jestem – na starym szlaku kolejowym, tyle że przyszedłem z przeciwnej strony.

Na moście wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz wszechobecne FN Frontu Narodowego.

Stanąłem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego łuku, pośród papierków po lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, żałosnej zużytej prezerwatywy. Patrzyłem, jak mój oddech paruje w zimnym popołudniowym powietrzu.

Krew zasychała mi na spodniach.

Po moście nad moją głową przejeżdżały samochody. Usłyszałem radio grające głośno w jednym z nich.

– Hej! – powiedziałem cicho. Czułem się naprawdę głupio. – Halo?

Nikt nie odpowiedział. Wiatr zaszeleścił paczkami po chipsach i liśćmi.

– Wróciłem. Obiecałem, że wrócę, i dotrzymałem słowa. Halo!

Cisza.

I wtedy rozpłakałem się, niemądrze, cicho, szlochając pod mostem. Czyjaś ręka dotknęła mej twarzy. Uniosłem wzrok.

– Nie przypuszczałem, że wrócisz – powiedział troll.

Był teraz mojego wzrostu, poza tym jednak się nie zmienił. W jego długich, potarganych włosach tkwiły liście. Oczy miał wielkie i samotne.

Wzruszyłem ramionami. Potem otarłem twarz rękawem płaszcza.

– Ale wróciłem.

Mostem przebiegła trójka dzieci, krzycząc donośnie.

– Ja jestem troll – rzekł troll cichym, zalęknionym głosem. – Fol rol de ol rol. – Drżał cały.

Wyciągnąłem rękę i ująłem jego potężną, szponiastą łapę. Uśmiechnąłem się do niego.

– W porządku – powiedziałem. – Naprawdę wszystko w porządku.

Troll skinął głową.

Pchnął mnie na ziemię, na liście, opakowania i prezerwatywę, po czym położył się na mnie. Potem uniósł głowę, otworzył paszczę i pożarł me życie mocnymi, ostrymi zębami.

***

Kiedy skończył, wstał i się otrzepał. Wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągnął bulwiastą, spaloną bryłkę żużlu.

Podał mi ją.

– To należy do ciebie – rzekł.

Spojrzałem na niego. Przywdział me życie swobodnie, jakby nosił je od lat. Wziąłem od niego żużel i obwąchałem go. Czułem woń pociągu, z którego wypadł tak dawno temu. Ścisnąłem mocno kamyk w mej włochatej łapie.

– Dziękuję – rzekłem.

– Powodzenia – rzucił troll.

– Tak. Cóż, tobie także.

Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą.

Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło.

Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu.

Obserwuję z cienia przechodzących ludzi, spacerujących z psami, rozmawiających, robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie, wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą.

Fol rol de ol rol.

Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście.

O tak, słyszę was.

***

Ale nie zamierzam wyjść.

Nie pytaj diabła

Nikt nie wiedział, skąd wzięła się zabawka, do jakiego pradziadka bądź dalekiej ciotki należała, nim trafiła do pokoju dziecięcego.

To była skrzynka, rzeźbiona i pokryta czerwoną i złotą farbą, niewątpliwie miła dla oka i, tak przynajmniej twierdzili dorośli, bardzo cenna – może nawet antyk. Niestety, zamek przerdzewiał i zatrzasnął się na amen, a klucz zaginął, toteż nikt nie mógł uwolnić diabła z jego pudełka. Niemniej jednak było to wspaniałe pudło: ciężkie, rzeźbione i złocone.

Dzieci nie bawiły się nim. Tkwiło na dnie starego, drewnianego kosza z zabawkami, dorównującego rozmiarami i wiekiem pirackiej skrzyni – tak przynajmniej uważały dzieci. Diabeł w pudełku leżał zagrzebany pod stosami lalek i kolejek, klaunów, papierowych gwiazdek i starych zestawów do magicznych sztuczek, okaleczonych marionetek o nieodwracalnie splątanych sznurkach, porzuconych strojów (strzępów starej ślubnej sukni obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwą brudu i czasu) i sztucznej biżuterii, połamanych obręczy, przykrywek i koników. Pod tym wszystkim spoczywało pudło diabła.

Dzieci nie bawiły się nim. Szeptały między sobą, samotne, w pokoju na strychu. W szare dni, gdy wiatr zawodził wokół domu, a deszcz bębnił o dachówki i spływał z okapów, opowiadały sobie historie o diable, choć nigdy go nie widziały. Jedno z nich twierdziło, że diabeł to zły czarownik zamknięty w pudełku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywać. Ktoś inny (z pewnością jedna z dziewczynek) upierał się, że pudełko diabła to w rzeczywistości Puszka Pandory, w której umieszczono go jako strażnika, niepozwalającego, by złe rzeczy zamknięte w środku znów się wydostały. Dzieci, jeśli tylko mogły, w ogóle nie dotykały pudełka. Kiedy jednak, jak się to zdarzało od czasu do czasu, ktoś dorosły dostrzegał nieobecność poczciwego, starego diabła w pudełku, wyciągał go ze skrzyni i ustawiał na honorowym miejscu na kominku, dzieci zbierały się na odwagę i szybko ponownie ukrywały go w ciemności.

Dzieci nie bawiły się diabłem w pudełku. A kiedy dorosły i opuściły wielki dom, pokój na strychu został zamknięty i prawie zapomniany.

Prawie, lecz nie końca, albowiem każde z dzieci z osobna pamiętało, że kiedyś samotnie, w błękitnym blasku księżyca, na bosaka, powędrowało do pokoju dziecinnego. Przypominało to spacer lunatyczny – stopy bezszelestnie stąpające po drewnianych stopniach i wytartym dywanie. Każde z nich pamiętało, że otwiera skrzynię skarbów, grzebie wśród lalek i ubrań i wyciąga pudełko.

A potem dziecko dotykało zamka, wieko unosiło się powoli, niczym zachodzące słońce. Zaczynała grać muzyka i pojawiał się diabeł. Nie wyskakiwał nagle, nie tkwił na sprężynie. Wstawał powoli, z rozmysłem. Wynurzał się z pudełka, wzywał gestem dziecko, by się zbliżyło, i uśmiechał się.

I wówczas w blasku księżyca mówił im rzeczy, których nigdy nie mogły sobie przypomnieć, ale też nie zdołały zatrzeć ich w pamięci.

Najstarszy chłopiec zginął w Wielkiej Wojnie. Najmłodszy odziedziczył dom po śmierci rodziców. Wkrótce jednak zabrano mu go, bo pewnej nocy został znaleziony w piwnicy wśród szmat, parafiny i zapałek. Próbował spalić wielki dom aż do fundamentów. Zamknęli go w domu dla wariatów. Może wciąż jeszcze tam jest.

Pozostałe dzieci, niegdyś dziewczynki, obecnie kobiety, odmówiły, każda z osobna, powrotu do domu, w którym dorastały. Okna budynku zabito deskami. Drzwi zamknięto wielkimi żelaznymi kluczami.

Siostry odwiedzały go równie często, jak grób najstarszego brata i żałosną istotę, która niegdyś była ich najmłodszym bratem, czyli nigdy.

Minęły lata. Dziewczynki są już stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagnieździły się sowy i nietoperze. Szczury budują gniazda wśród porzuconych zabawek. Zwierzęta spoglądają obojętnie na wyblakłe ryciny na ścianach i plamią resztki dywanu swymi odchodami.

Zaś głęboko wewnątrz skrzyni diabeł czeka z uśmiechem, kryjąc swe sekrety. Czeka na dzieci. Może tak czekać wiecznie.

Jak sprzedać Most Pontyjski

Tak się składa, że mój ulubiony Klub Złoczyńców jest jednocześnie najstarszy i wciąż najbardziej ekskluzywny w całych Siedmiu Światach. Założyła go, niemal siedemdziesiąt tysięcy lat temu, luźna grupa łotrów, kłamców, łapserdaków i oszustów. Ma wielu naśladowców w wielu miejscach (całkiem niedawno, zaledwie pięć wieków temu podobny klub powstał w Londynie), lecz żadna z kopii nie dorównuje oryginalnemu Klubowi Złoczyńców w mieście Zaginionej Karnadyny. Żaden nie ma podobnej atmosfery. Ani podobnie wyselekcjonowanego grona członków.

Bo zostać członkiem Klubu Złoczyńców z Zaginionej Karnadyny nie jest łatwo, oj nie. Zrozumiecie, jacy ludzie trafiają na listę klubu, gdy powiem, że na własne oczy widziałem, jak w jego wielu salach przechadzały się, zasiadały bądź posilały tak wybitne osobistości, jak Daraxius Lo (który sprzedał Kzemom żaboperza w dzień święty), Prottle (który sprzedał królewski pałac Vandarii królowi Vandarii) i samozwańczy lord Niff (ludzie powtarzają szeptem, że to on jako pierwszy wymyślił manewr z lisem, numer, który rozbił bank w Casino Grande). Byłem też nieraz świadkiem, jak złoczyńcom cieszącym się wszechświatową sławą odmawiano członkostwa, a nawet możliwości rozmowy na jego temat z sekretarzem – pewnego pamiętnego dnia na tylnych schodach minąłem słynnego finansistę, szefa mafii z Hy-Brasail oraz znanego premiera, wędrujących ku wyjściu z ponurymi minami, najwyraźniej uprzedzonych, że nie mają nawet co myśleć o powrocie. Nie, ludzie, którzy trafiają na listę członków Klubu Złoczyńców, to naprawdę elita. Z pewnością słyszeliście o nich wszystkich – oczywiście nie pod tymi imionami, lecz ich styl łatwo rozpoznać.

Ja sam zostałem członkiem dzięki błyskotliwemu przykładowi kreatywnych badań naukowych, czemuś, co zrewolucjonizowało sposób myślenia całej generacji. Szefostwo klubu doceniło moją wzgardę dla zwyczajowych metod i, jako rzekłem, kreatywne badania; kiedy jestem w tej części kosmosu, pamiętam zawsze, by wpaść na jeden wieczór, ucieszyć uszy błyskotliwą rozmową, napić się najlepszego klubowego wina i napawać obecnością mych moralnych pobratymców.

Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali.

– Oczywiście – mówił właśnie jeden z mych nowych przyjaciół – istnieją oszustwa, których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego.

– Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej ojczystej planecie – dodałem. – Żałosne numery, niegodne nawet wzmianki, mające równie wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu.

– Nie? – spytał ktoś cicho z kąta pokoju. – Dziwne. O ile mi wiadomo, właśnie sprzedaż Mostu Pontyjskiego zdobyła mi członkostwo w klubie.

Wysoki dżentelmen, nienagannie ubrany i całkiem łysy, wstał z fotela, w którym dotąd siedział, i ruszył w naszą stronę. Pociągnął łyk z wnętrza importowanego owocu rumowego i uśmiechnął się, przypuszczam, że na myśl o wywartym wrażeniu. Podszedł do nas, wyciągnął poduszkę i usiadł.

– Chyba się nie znamy – rzekł.

Moi przyjaciele przedstawili się (szpakowata kobieta o zręcznych ruchach, Gloathis; niski, cichy cwaniak, Żandarm), ja także.

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.

– Sława każdego z was sięga daleko, jestem zaszczycony. Mnie możecie nazywać Gronostajem.

– Gronostajem? – powtórzyła Gloathis. – Jedyny Gronostaj, o jakim słyszałam, to człowiek, który wykonał derariski numer z latawcem, ale to było… no tak, ponad sto lat temu. Co ja mówię? Zakładam, że owo miano to złożony mu hołd?

– Mądra z ciebie niewiasta – odparł Gronostaj. – Niemożliwe przecież, bym był tym samym człowiekiem. – Pochylił się na swej poduszce. – Rozmawialiście o sprzedaży Mostu Pontyjskiego?

– Istotnie.

– I wszyscy zgodziliście się, że to żałosne oszustwo, niegodne członka tego klubu? Być może macie rację. Przyjrzyjmy się elementom dobrego oszustwa. – Zaczął odliczać na palcach lewej ręki. – Po pierwsze, oszustwo musi być wiarygodne. Po drugie, musi być proste: im bardziej złożone, tym większa możliwość błędu. Po trzecie, naciągnięty frajer musi zostać załatwiony tak, by w żadnym razie nie zwrócił się o pomoc do przedstawicieli prawa. Po czwarte, głównym źródłem każdego eleganckiego oszustwa jest ludzka chciwość i ludzka próżność. I wreszcie, po piąte i ostatnie, musi pojawić się element zaufania.

– Niewątpliwie – zgodziła się Gloathis.

– Twierdzicie zatem, że sprzedaż Mostu Pontyjskiego – czy też jakiejkolwiek innej ważnej budowli, która do nas nie należy – nie może spełniać tych założeń? Panowie. Pani. Pozwólcie, że opowiem wam moją historię.

Zjawiłem się w Ponti jakiś czas temu, niemal bez grosza. Miałem przy sobie zaledwie trzydzieści złotych koron, a potrzebowałem miliona. Po co? Lękam się, że to już inna historia. Podsumowałem swój majątek: dysponowałem złotymi monetami i eleganckimi szatami, władałem biegle arystokratycznym dialektem pontyjskim i jestem, pozwolę sobie dodać nieskromnie, wielce błyskotliwy. Nie miałem jednak pojęcia, jak mógłbym zdobyć potrzebną mi sumę w czasie, którym dysponowałem. Mój umysł, zwykle kipiący znakomitymi planami i pomysłami, pozostawał pusty. Ufając zatem bogom, że ześlą mi natchnienie, wybrałem się na wycieczkę z przewodnikiem…

***

Ponti leży na południowym wschodzie. To wolne miasto i port u stóp Gór Świtu. Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Świtu, przepięknej naturalnej przystani, której oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiące lat temu z klejnotów, zaprawy i magii. Gdy zaplanowano i rozpoczęto budowę, ludzie drwili, nikt bowiem nie wierzył, że uda się wznieść konstrukcję liczącą sobie niemal pół mili długości, a jeśli nawet, to nie postoi ona zbyt długo. Lecz budowę ukończono i drwiny zamieniły się w okrzyki podziwu i dumy obywatelskiej. Most wznosił się nad Zatoką Świtu – doskonała budowla, połyskująca, lśniąca i skrząca się miriadami tęczowych barw pod słońcem w zenicie.

Przewodnik przystanął u jego stóp.

– Panie i panowie, gdy przyjrzycie się bliżej, odkryjecie, że most wzniesiono wyłącznie z drogocennych kamieni – rubinów, diamentów, szafirów, szmaragdów, chryolantów, karbunkułów i tym podobnych – połączonych ze sobą przezroczystą zaprawą stworzoną przez bliźniaczych mędrców Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty są prawdziwe, wierzcie mi, i zostały sprowadzone z pięciu stron świata przez Emmidusa, ówczesnego króla Ponti.

Mały chłopczyk na czele grupy odwrócił się do matki.

– Przerabialiśmy go w szkole – oznajmił głośno. – Nazywają go Emmidusem Ostatnim, bo po nim nie było już więcej królów. Mówili też…

– Młody panicz ma rację – wtrącił gładko przewodnik. – Wydatki króla Emmidusa na klejnoty doprowadziły do bankructwa ówczesnego miasta-państwa, otwierając drogę obecnym dobroczynnym rządom Enklawy.

Matka chłopczyka złapała go za ucho, co niezwykle ucieszyło przewodnika.

– Z pewnością słyszeli państwo, że oszuści i drobni złodzieje nieustannie próbują nabrać turystów, twierdząc, że są przedstawicielami Rządzącej Enklawy i jako właściciele mostu mają prawo go sprzedać. Dostają sporą zaliczkę, po czym znikają. Dla wyjaśnienia – dodał, jak to robił zawsze, pięć razy każdego dnia – most z całą pewnością nie jest na sprzedaż.

Zaśmiał się wraz z całą grupą. To był dobry tekst, zawsze wszystkich bawił.

Jego grupa weszła na most. Tylko chłopczyk zauważył, że jeden z turystów – wysoki mężczyzna, całkiem łysy – pozostał z tyłu. Wciąż stał u stóp mostu, zatopiony w myślach. Chłopiec bardzo chciał poinformować o tym wszystkich, bolało go jednak ucho, więc się nie odezwał.

Człowiek u stóp mostu uśmiechnął się nagle.

– Nie na sprzedaż, tak? – powiedział głośno, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do miasta.

***

Grali właśnie w grę bardzo podobną do tenisa, posługując się rakietami z mocnym naciągiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast piłek. Czaszki niezwykle radowały graczy soczystym dźwiękiem, z jakim odbijały się po prawidłowym uderzeniu, i tym, jak wzlatywały w górę, kreśląc nad marmurowym kortem wdzięczne parabole. Nigdy nie tkwiły na ludzkich szyjach – zdobywano je wielkim kosztem – nie tylko finansowym, ale i ludzkiego życia – w walkach z rasą demonów z gór, a potem ozdabiano (szmaragdami i słodkimi rubinami, osadzonymi w koronkowym, srebrnym filigranie w oczodołach i wokół szczęk) w warsztatach Carthusa.

Carthus serwował.

Sięgnął po następną czaszkę ze stosu i uniósł ją do światła, zachwycając się mistrzowską robotą, tym że klejnoty, gdy światło padało na nie pod pewnym kątem, wyglądały, jakby płonęły wewnętrznym blaskiem. Umiałby podać wartość każdego kamienia i jego prawdopodobne pochodzenie – być może nazwę kopalni, w której go wydobyto. Same czaszki także były piękne: uformowane z kości barwy mlecznej masy perłowej, półprzejrzyste i lekkie. Każda kosztowała go więcej niż klejnoty osadzone w eleganckiej, kościstej twarzy. Rasa demonów została już niemal całkiem wytępiona i czaszek w zasadzie nie dało się niczym zastąpić.

Posłał swoją lobem ponad siatką. Aathia odbiła zręcznie, zmuszając go, by pobiegł czaszce na spotkanie (jego kroki odbijały się echem od zimnej marmurowej posadzki) i z głośnym pang odesłał ku niej.

Prawie zdążyła. Prawie, lecz nie do końca: czaszka minęła rakietę i runęła w dół, po czym zaledwie cal nad kamiennymi płytami zatrzymała się, podskakując lekko, jakby była zanurzona w płynie bądź polu magnetycznym.

Oczywiście sprawiła to magia. Carthus zapłacił za nią słono. Mógł sobie na to pozwolić.

– Punkt dla mnie, pani! – zawołał, kłaniając się nisko.

Aathia – jego partnerka we wszystkim prócz łóżka – nie odpowiedziała. Jej oczy lśniły niczym odłamki lodu bądź klejnoty, jedyna rzecz jaką kochała. Carthus i Aathia, wielcy jubilerzy. Tworzyli osobliwą parę.

Za plecami Carthusa ktoś zakasłał dyskretnie. Kupiec odwrócił się i ujrzał niewolnika w białej tunice, trzymającego w dłoni zwój pergaminu.

– Tak? – spytał Carthus, ocierając pot z twarzy grzbietem dłoni.

– Wiadomość, panie. Człowiek, który ją przyniósł, twierdził, że to pilne.

– Od kogo?

– Nie otworzyłem jej. Powiedziano mi, że jest przeznaczona wyłącznie dla twych oczu i oczu pani Aathii, dla nikogo innego.

Carthus zapatrzył się w zwój, lecz nie sięgnął po niego. Był potężnym mężczyzną o tłustej twarzy, rzednących płowych włosach i wiecznie zatroskanej minie. Jego rywale w interesach – a było ich wielu, bo Ponti z czasem stało się głównym ośrodkiem hurtowego handlu klejnotami – wiedzieli, że ta mina nie ma najmniejszego związku z odczuciami. W wielu przypadkach poznanie owej prawdy słono ich kosztowało.

– Weź wiadomość, Carthusie – poleciła Aathia, a gdy nie zareagował, okrążyła siatkę i wyjęła zwój z dłoni niewolnika. – Zostaw nas.

Posłaniec odszedł posłusznie; jego bose stopy stąpały bezszelestnie po marmurowej posadzce.

Sztyletem wyjętym z rękawa Aathia rozcięła pieczęć i rozwinęła pergamin. Przebiegła go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdała.

– Proszę.

Carthus wziął list i przeczytał.

– Ja… naprawdę nie wiem, co o tym sądzić – rzekł piskliwym, nadąsanym tonem. Z roztargnieniem potarł rakietą niewielką zygzakowatą bliznę na prawym policzku. Medalion na szyi, głoszący światu, że jego właściciel należy do Rady Najwyższej Cechu Jubilerów z Ponti na moment przylepił się do spoconej skóry, po czym zawisł na łańcuchu. – Co o tym myślisz, mój kwiatuszku?

– Nie jestem twoim kwiatuszkiem.

– Oczywiście, pani.

– Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze, podpis jest niewątpliwie fałszywy. Glew Croll, akurat. W Ponti mieszka więcej Glewów Crollów, niż ty przechowujesz diamentów w swych magazynach. Adres to bez wątpienia wynajęta kwatera na Podskalu. Na pieczęci nie odciśnięto żadnego pierścienia, zupełnie jakby demonstracyjnie starał się zachować anonimowość.

– Tak, widzę. Ale co sądzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o której pisze? A jeśli, jak sugeruje, to sprawa Rządzącej Enklawy, czemu miałby załatwiać ją w tak wielkim sekrecie?

Wzruszyła ramionami.

– Rządząca Enklawa zawsze lubiła sekrety. A czytając między wierszami, wnioskuję, że chodzi tu o spory majątek.

Carthus milczał. Sięgnął do stosu czaszek, oparł o niego rakietę, a obok położył zwój. Wybrał dużą czaszkę, pogładził ją delikatnie grubymi, tępo zakończonymi palcami.

– Wiesz – rzekł, jakby zwracał się tylko do niej – to może dać mi szansę pokazania reszcie kretynów z rady cechu, co o nich myślę. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki.

– Oto słowa syna niewolnika – odparła Aathia. – Gdyby nie moje imię, nigdy nie zasiadłbyś w radzie.

– Zamknij się. – Wciąż miał zatroskaną minę, która nie oznaczała niczego. – Mogę im pokazać, i pokażę. Sama zobaczysz.

Zważył czaszkę w prawej dłoni, jakby oceniał jej ciężar, przeliczał go i szacował wartość kości, klejnotów, delikatnej srebrnej oprawy. Nagle odwrócił się, zdumiewająco szybko jak na kogoś tak grubego, i z całej siły cisnął czaszkę w odległą kolumnę, daleko poza kort. Zdawało się, że całe wieki wisi w powietrzu, a potem boleśnie powoli uderzyła w filar i roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Melodyjny brzęk, jaki przy tym wydała, zachwycał ucho.

– Pójdę się przebrać, a potem spotkam z tym Glewem Crollem – wymamrotał Carthus.

Wyszedł z sali, zabierając ze sobą zwój. Aathia odprowadziła go wzrokiem, po czym klasnęła w dłonie, wzywając niewolnika, by posprzątał.

Jaskinie tworzące gęsty labirynt pod mostem na północnym brzegu Zatoki Świtu miejscowi nazywają Podskalem. Carthus zdjął w drzwiach szaty, wręczył je niewolnikowi i ruszył w dół wąskimi, kamiennymi schodami. Jego ciało wzdrygnęło się mimowolnie, gdy wszedł do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco niższej od temperatury krwi, tak jak to czynią arystokraci, lecz po upalnym dniu wciąż sprawiającej wrażenie zimnej) i popłynął korytarzem do westybulu. Na ścianach migotały plamy odbitego światła. Na wodzie unosiło się czterech innych mężczyzn i dwie kobiety – leżeli wygodnie na wielkich, drewnianych tratwach, elegancko wyrzeźbionych na kształt ptaków wodnych i ryb.

Carthus podpłynął do pustej tratwy – delfina – i wgramolił się na nią ciężko. Podobnie jak pozostała szóstka, miał na sobie jedynie medalion Rady Najwyższej Cechu Jubilerów. Obecni byli wszyscy członkowie rady prócz jednego.

– Gdzie przewodniczący? – spytał nikogo w szczególności.

Wychudzona kobieta o idealnie białej skórze wskazała jedną z sal wewnętrznych. Potem ziewnęła i wygięła ciało jednym płynnym ruchem, pod koniec którego obracając się zeskoczyła z tratwy – olbrzymiego rzeźbionego łabędzia. Carthus jednocześnie nienawidził jej i zazdrościł: owa śruba była zaliczana do jednego z dwunastu tak zwanych szlachetnych skoków. Wiedział, że mimo wieloletnich ćwiczeń nie ma żadnych szans, by ją naśladować.

– Zdegenerowana wiedźma – wymamrotał pod nosem. Niemniej jednak widok pozostałych członków rady dodał mu otuchy. Zastanawiał się, czy ktoś z nich wie o czymś, o czym on sam nie ma pojęcia.

Za plecami usłyszał plusk, odwrócił się. Wommet, przewodniczący rady, trzymał się brzegu tratwy Carthusa. Ukłonili się sobie, po czym tamten (niski garbus, którego prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobył majątek, wyszukując dla króla Emmidusa klejnoty, pośrednio doprowadzając w ten sposób Ponti do bankructwa i tworząc podwaliny dwutysiącletnich rządów Enklawy) rzekł:

– Teraz pomówi z tobą, messire Carthusie. W głąb korytarza i w lewo. To pierwsza komnata, na jaką się natkniesz.

Pozostali członkowie rady spojrzeli ze swych tratw na Carthusa. Byli arystokratami z Ponti, toteż ze skrywaną zazdrością i irytacją przyjęli fakt, że Carthus ma ich uprzedzić. Nie ukryli jednak swych uczuć tak dobrze, jak sądzili, i gdzieś w głębi duszy Carthus uśmiechnął się z satysfakcją.

Powstrzymał impuls nakazujący spytać garbusa, o co w tym wszystkim chodzi, i ześliznął się z tratwy. Oczy zapiekły go od podgrzanej morskiej wody.

Komnata, w której czekał Glew Croll, mieściła się kilkanaście kamiennych stopni wyżej, była sucha, ciemna i zadymiona. Na stole pośrodku płonęła słabo samotna lampa. Na krześle wisiała szata; Carthus narzucił ją na ramiona. W cieniu poza kręgiem światła czekał mężczyzna; nawet w półmroku Carthus dostrzegł, że jest wysoki i zupełnie łysy.

– Dobrego dnia, panie – rozległ się arystokratyczny głos.

– A także tobie, twemu rodowi i krewnym – odparł Carthus.

– Usiądź, usiądź. Jak niewątpliwie wywnioskowałeś z wiadomości, którą ci posłałem, chodzi tu o sprawy Rządzącej Enklawy. Zanim padnie choć jedno słowo, muszę prosić, byś przeczytał i podpisał zobowiązanie zachowania wszystkiego w tajemnicy. Nie spiesz się, mamy dość czasu. – Przesunął po stole papier.

Widniała na nim skomplikowana przysięga, nakazująca Carthusowi zachowanie w sekrecie wszystkich spraw omówionych podczas tego spotkania pod rygorem wielkiego niezadowolenia Rządzącej Enklawy, który to uprzejmy eufemizm oznaczał śmierć. Carthus przeczytał wszystko dwa razy.

– Ten biznes to chyba nic nielegalnego?

– Ależ, panie! – W arystokratycznym głosie zabrzmiała nuta urazy.

Carthus wzruszył potężnymi ramionami i podpisał. Kartka zniknęła ze stołu i powędrowała do kufra na końcu komnaty.

– Doskonale, możemy zatem przejść do rzeczy. Coś do picia? Palenia? Wdychania? Nie? Świetnie.

Chwila ciszy.

– Jak być może odgadłeś, tak naprawdę nie nazywam się Glew Croll. Jestem młodszym członkiem administracyjnego ramienia Rządzącej Enklawy.

Słysząc potwierdzenie swych podejrzeń, Carthus mruknął pod nosem i podrapał się po uchu.

– Messire Carthusie, co ci wiadomo o Moście Pontyjskim?

– To samo co wszystkim. Skarb narodowy. Wielka atrakcja turystyczna. Imponujący, jeśli lubi się takie rzeczy. Zbudowany z klejnotów i magii. Klejnoty nie są najwyższej klasy, choć na szczycie osadzono różowy diament wielkości dziecięcej piąstki, pozbawiony ponoć wszelkich skaz…

– Doskonale. Słyszałeś kiedyś o czasie magicznego trwania połowicznego?

Carthus nie słyszał, a przynajmniej nic takiego nie pamiętał.

– Słyszałem, oczywiście – skłamał. – Ale nie jestem magiem, więc…

– Magiczne trwanie połowiczne to nigromanckie określenie czasu trwania magii czarodzieja, czarnoksiężnika lub wiedźmy po ich śmierci. Dzieła zwykłej wioskowej czarownicy często znikają bez śladu w chwili, gdy umiera. Z drugiej strony spektrum mamy zjawiska takie, jak Morze Morskich Węży, w którym czysto magiczne stwory wciąż brykają i tańczą niemal dziewięć tysięcy lat po egzekucji Cilimwai Laha, ich twórcy.

– No tak, jasne, oczywiście. Wiedziałem.

– To dobrze. Zrozumiesz zatem znaczenie mych słów, gdy powiem, że czas magicznego trwania połowicznego Mostu Pontyjskiego wedle szacunków naszych najmądrzejszych filozofów naturalnych wynosi niewiele ponad dwa tysiące lat. Możliwe zatem, messire, że już niedługo zacznie się on sypać i walić.

Tłusty jubiler aż sapnął.

– Ależ to straszne! Jeśli wieści się rozejdą… – Urwał, rozważając w myślach wszelkie implikacje.

– Właśnie. Wybuchnie panika. Kłopoty, niepokoje… Wiadomość nie może się rozejść, dopóki nie będziemy gotowi. Stąd właśnie potrzeba zachowania tajemnicy.

– Chyba jednak się napiję, jeśli można – rzekł Carthus.

– Bardzo mądrze. – Łysy szlachcic wyjął korek z kryształowej karafki i nalał do kielicha przejrzyste, błękitne wino. Przesunął kielich po stole. – Każdy jubiler – a jest tylko siedmiu takich w Ponti i może dwóch gdzie indziej, którzy poradziliby sobie z tym zadaniem – któremu zezwolono by na rozbiórkę i zachowanie materiałów z Mostu Pontyjskiego, odzyskałby poniesione koszty dzięki samej reklamie, nie mówiąc już o wartości drogich kamieni. Moim zadaniem jest porozmawianie o tej sprawie z ośmioma największymi jubilerami i handlarzami szlachetnych kamieni w mieście.

Rządzącą Enklawę interesuje parę kwestii. Jak zapewne zgadujesz, gdyby wszystkie kamienie trafiły jednocześnie na rynek w Ponti, wkrótce stałyby się w zasadzie bezwartościowe. W zamian za przejęcie na własność mostu jubiler musiałby podjąć się wzniesienia budowli pod nim, tak by w miarę rozsypywania się konstrukcji mógł zbierać klejnoty. Musiałby także zagwarantować, że sprzeda nie więcej niż pół procentu kamieni w obrębie murów miejskich. Jako starszy wspólnik firmy Carthus i Aathia jesteś jednym z ludzi, których wybrałem, by omówić z nimi to zagadnienie.

Jubiler pokręcił głową. Wszystko to wydawało mu się niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe – oczywiście gdyby zdołał zdobyć kontakt.

– Coś jeszcze? – spytał lekkim tonem, niezdradzającym najmniejszego zainteresowania.

– Jestem jedynie skromnym sługą Enklawy – oznajmił łysy mężczyzna. – Oni sami z pewnością zechcą na tym zarobić. Każdy z was złoży Rządzącej Enklawie – za moim pośrednictwem – oficjalną ofertę w sprawie mostu. Nie będziecie się naradzać między sobą. Enklawa wybierze najlepszą propozycję, a potem podczas otwartej sesji ogłosi zwycięzcę. Wówczas, dopiero wtedy, wpłaci on pieniądze do miejskiego skarbca. Z tego, co mi wiadomo, większość wpłaty zostanie przeznaczona na budowę następnego mostu (podejrzewam, że ze znacznie mniej kosztownych materiałów) oraz opłaty za przewóz obywateli promami do czasu owej budowy.

– Rozumiem.

Wysoki mężczyzna spojrzał twardo na Carthusa. Jubilerowi wydało się, że owo spojrzenie wwierca mu się w samą duszę.

– Masz dokładnie pięć dni na złożenie swojej oferty, Carthusie. Pozwól też, że cię uprzedzę. Po pierwsze, jeśli któryś z was zechce nawiązać współpracę z innym, bądź innymi, Enklawa zareaguje wielkim niezadowoleniem. Po drugie, jeżeli ktokolwiek dowie się o słabnięciu zaklęcia, nie będziemy tracić czasu na sprawdzanie, który z was zbyt szeroko i niefortunnie otworzył usta. Najwyższa Rada Cechu Jubilerów z Ponti zostanie zastąpiona nową, a wasze majątki przejmie miasto – być może staną się nagrodami podczas następnych jesiennych igrzysk. Czy wyrażam się jasno?

– Tak – wydusił z trudem Carthus.

– Zatem idź i pamiętaj: za pięć dni masz złożyć oficjalną ofertę. Przyślij mi następnego.

Jak pogrążony w transie, Carthus opuścił komnatę, po czym wychrypiał „teraz wzywa ciebie" do najbliższego członka rady w westybulu, aż wreszcie z ulgą poczuł na twarzy promienie słońca i powiew świeżego powietrza. Wysoko w górze inkrustowane klejnotami przęsła Mostu Pontyjskiego wznosiły się jak zawsze, połyskując i migocząc ponad miastem od dwóch tysięcy lat.

Zmrużył oczy. Czy to tylko wyobraźnia, czy też klejnoty świecą słabiej? Konstrukcja wydawała się mniej trwała, cały cudowny most odrobinę mniej wspaniały niż wcześniej. Czyżby otaczająca go aura niezmienności zaczęła znikać?

Carthus obliczał już w myślach wartość mostu, objętość i cenę klejnotów. Zastanawiał się, jak potraktowałaby go Aathia, gdyby wręczył jej w darze różowy diament ze szczytu i czy Rada Najwyższa przestałaby go uważać za nowobogackiego intruza. Z pewnością, gdyby to on kupił Most Pontyjski.

O tak, wszyscy traktowaliby go lepiej. Nie miał co do tego cienia wątpliwości.

Człowiek nazywający siebie Glewem Crollem kolejno przyjmował największych pontyjskich jubilerów. Na wieść o słabnięciu zaklęcia tworzącego Most Pontyjski każdy reagował na swój sposób – wstrząsem bądź śmiechem, smutkiem, przygnębieniem. A pod przykrywką drwin bądź żalu każdy z nich natychmiast zaczynał oceniać zyski i wpływy, szacować i planować w myślach możliwe oferty, aktywować szpiegów w kompaniach rywali.

Sam Carthus nie powiedział nikomu ani słowa, nawet swej ukochanej, nieosiągalnej Aathii. Zamknął się w swym gabinecie i zaczął pisać oferty, drzeć je i pisać następne. Reszta jubilerów czyniła podobnie.

***

Ogień na palenisku Klubu Złoczyńców zgasł, pozostawiając tylko kilka czerwonych węgli żarzących się pośród szarego popiołu. Niebo na zewnątrz rozjaśniał srebrzysty brzask. Gloathis, Żandarm i ja całą noc słuchaliśmy opowieści człowieka nazywającego siebie Gronostajem. Gdy doszedł do tego fragmentu, odchylił się na poduszce i uśmiechnął szeroko.

– Widzicie zatem, przyjaciele – rzekł. – Idealne oszustwo, nieprawdaż?

Zerknąłem na Gloathis i Żandarma, i z ulgą przekonałem się, że mają równie niemądre miny jak ja.

– Przykro mi – rzekł Żandarm – ale nie rozumiem…

– Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy też masz oczy zalepione błotem?

Gloathis spoważniała.

– Cóż – rzekła – bez wątpienia przekonałeś ich, że jesteś przedstawicielem Rządzącej Enklawy, a spotkanie wszystkich w westybulu stanowiło przebłysk geniuszu. Tyle że nie dostrzegam w tym wszystkim możliwości zysku. Powiedziałeś, że potrzebowałeś miliona. Ale przecież żaden z nich nie płacił ci osobiście. Czekali na publiczne ogłoszenie, które nigdy nie miało nastąpić, a potem wpłatę pieniędzy do skarbca publicznego…

– Myślisz jak frajerka – oznajmił Gronostaj. Spojrzał na mnie i uniósł brwi. Pokręciłem głową. – I wy nazywacie się złoczyńcami?

Żandarm wyraźnie się zdenerwował.

– Po prostu nie dostrzegam w tym zysku. Wydałeś trzydzieści złotych koron na wynajęcie biura i wysłanie listów. Powiedziałeś im, że pracujesz dla Enklawy, a oni wypłacą wszystko Enklawie…

Dopiero gdy usłyszałem słowa Żandarma, w końcu pojąłem. Nagle zrozumiałem wszystko. I kiedy zrozumiałem, poczułem wzbierający we mnie śmiech. Próbowałem go ukryć i wysiłek ów sprawił, że o mało się nie udławiłem.

– Och, wspaniałe, wspaniałe! – wykrzyknąłem jedynie i przez kilka chwil nie mogłem wydusić nic więcej.

Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekał w milczeniu.

W końcu wstałem, pochyliłem się nad nim i zacząłem mu szeptać do ucha. Raz jeden przytaknął, a ja znów zachichotałem.

– Przynajmniej jedno z was ma jakiś potencjał – rzekł Gronostaj.

Potem wstał, owinął się ciaśniej szatą i odszedł w głąb oświetlonych pochodniami korytarzy Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny, znikając wśród cieni. Odprowadziłem go wzrokiem; pozostała dwójka przyglądała mi się nerwowo.

– Nie rozumiem – powtórzył Żandarm.

– Co on zrobił? – pytała błagalnie Gloathis.

– I wy nazywacie się złoczyńcami? Ja domyśliłem się sam. Czemu wy dwoje nie…? No dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuścili jego biuro, pozwolił im pokisić się parę dni, czekając, aż napięcie wzrośnie. Potem, w tajemnicy, zaaranżował spotkanie z każdym kolejno, w różnych porach i miejscach – zapewne szemranych karczmach.

W każdej karczmie witał się z jubilerem i przypominał o jednej rzeczy, którą wszyscy przeoczyli. Oferty miały być złożone Enklawie za pośrednictwem mojego przyjaciela. Mógł załatwić to tak, by jubiler, z którym rozmawiał – na przykład Carthus – złożył tę najlepszą.

Bo oczywiście był otwarty na propozycje.

Gloathis klepnęła się w czoło.

– Ależ ze mnie oślica! Powinnam była zrozumieć natychmiast. Z łatwością mógł zgarnąć milion łapówek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu zapłacił, po prostu zniknął. Jubilerzy nie mogli się poskarżyć. Gdyby Enklawa usłyszała, że próbowali przekupić kogoś, kogo uważali za jej przedstawiciela, mieliby szczęście gdyby udało im się zachować ręce, nie mówiąc już o życiu i majątku. Oszustwo doskonałe.

I w sali Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny zapadła cisza. Wszyscy podziwialiśmy w milczeniu geniusz człowieka, który sprzedał Most Pontyjski.

Październik w fotelu

W fotelu zasiadał Październik, toteż wieczór był chłodny, a rdzawe i czerwone liście opadały z drzew otaczających polanę. Cała dwunastka siedziała wokół ogniska, opiekając na patykach grube kiełbaski, które syczały i trzaskały, gdy tłuszcz ściekał na płonące jabłoniowe drewno. Popijali je świeżym cydrem jabłkowym, pozostawiającym w ustach cierpki, ostry smak.

Kwiecień nadgryzła elegancko swą kiełbaskę, która rozpękła się, obryzgując jej brodę gorącym sosem.

– Piekło i gówniani szatani! – zaklęła.

Siedzący obok przysadzisty Marzec zaśmiał się cicho, wulgarnie, po czym wyciągnął wielką brudną chustkę.

– Proszę – rzekł.

Kwiecień wytarła brodę.

– Dzięki. Ta przeklęta kupa flaków mnie poparzyła. Jutro będę tam mieć pęcherz.

Wrzesień ziewnął.

– Straszna z ciebie hipochondryczka – rzekł z drugiej strony ogniska. – I co za język.

Miał cieniutki wąsik i łysiał na przodzie głowy, dzięki czemu jego czoło wydawało się bardzo wysokie i mądre.

– Odczep się od niej – rzuciła Maj. Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona, nosiła wygodne buty i paliła małą brązową cygaretkę pachnącą mocno goździkami. – Jest bardzo wrażliwa.

– Och, proszę – mruknął Wrzesień. – Daruj sobie. Październik, świadom swej pozycji w fotelu, pociągnął łyk cydru i odchrząknął.

– W porządku – powiedział. – Kto chce zacząć?

Fotel, w którym zasiadał, wyrzeźbiono z jednego wielkiego bloku dębiny i ozdobiono intarsjami z jesionu, cedru i wiśni. Pozostała jedenastka siedziała na pniakach drzew ustawionych w różnych odstępach wokół niewielkiego ogniska. Po latach użytkowania pniaki były gładkie i bardzo wygodne.

– A co z protokołem? – spytał Styczeń. – Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy protokół.

– Ale teraz nie siedzisz w fotelu, prawda, mój drogi? – rzekł Wrzesień, elegancki jak zawsze w swej udawanej trosce.

– Co z protokołem? – powtórzył Styczeń. – Nie możemy go zlekceważyć.

– Mały zasraniec sam się sobą zajmie. – Kwiecień przeczesała palcami długie jasne włosy. – I uważam, że Wrzesień powinien mówić pierwszy.

Wrzesień nadął się i przytaknął.

– Z rozkoszą.

– Hej! – zaprotestował Luty. – Hej, hej, hej, hej, hej, hej! Nie słyszałem, żeby przewodniczący zatwierdził tę decyzję. Nikt nie zacznie, dopóki Październik nie wskaże, kto ma zacząć, a potem nikt inny nie powinien się odzywać. Czy moglibyśmy zadbać o choćby pozory porządku? – Spojrzał na nich z ukosa, drobny, blady, od stóp do głów odziany w błękity i szarości.

– Nic się nie stało – powiedział Październik. Jego broda mieniła się wszystkimi barwami niczym kępa jesiennych drzew – ciemnym brązem, ognistym oraniem, winną czerwienią. Niestrzyżonym gąszczem pokrywała dolną część twarzy. Policzki miał rumiane niczym jabłka. Wyglądał jak przyjaciel, jak ktoś, kogo znamy całe życie. – Wrzesień może mówić pierwszy. Zacznijmy już.

Wrzesień wsunął do ust końcówkę kiełbaski, nadgryzł ostrożnie i wysączył resztkę cydru z kubka. Potem wstał, skłonił się przed zebranymi i zaczął mówić.

– Laurent DeLisle był najlepszym szefem kuchni w całym Seattle, przynajmniej sam tak uważał, a gwiazdka Michelina na drzwiach utwierdzała go w tej opinii. Istotnie, był wspaniałym kucharzem – jego brioszki z mieloną baraniną zdobyły kilka nagród, a ravioli z wędzonymi przepiórkami i białymi truflami opisano w piśmie „Gastronom" jako „dziesiąty cud świata". Lecz piwnica win… Ach, piwnica win… To ona była jego prawdziwą namiętnością i stanowiła źródło dumy.

Rozumiem to dobrze. We mnie właśnie zbiera się ostatnie białe winogrona i większość czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiają w ustach.

Laurent DeLisle kupował swe wina na aukcjach od prywatnych miłośników i uznanych pośredników; za każdym razem upierał się przy certyfikacie, fałszerstwa win bowiem są aż nazbyt częste, gdy za butelkę płaci się pięć, dziesięć, sto tysięcy dolarów, funtów czy euro.

Jego skarbem – klejnotem – najrzadszym z rzadkich okazów i ne plus ultra piwnicy o dokładnie kontrolowanej temperaturze była butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowała w karcie win z ceną stu dwudziestu tysięcy dolarów, choć w istocie, jako ostatnia w swoim rodzaju, była bezcenna.

– Przepraszam – wtrącił uprzejmie Sierpień. Był z nich najgrubszy, kosmyki rzadkich, jasnych włosów zaczesywał na bok, próbując ukryć łysinę.

Wrzesień spojrzał niechętnie na swego sąsiada.

– Tak?

– Czy to historia, w której jakiś bogaty facet kupuje wino do obiadu, szef kuchni uznaje, że obiad, który bogaty facet zamówił, nie jest dość dobry dla tego wina, toteż posyła mu co innego, a gość zjada jeden kęs, dostaje rzadkiej alergii i pada trupem, wino zaś pozostaje niewypite?

Wrzesień nie odpowiedział, jego wzrok był dostatecznie wymowny.

– Bo jeśli tak, to już ją opowiadałeś. Wiele lat temu. Była głupia wtedy i jest głupia teraz. – Sierpień uśmiechnął się, jego różowe policzki połyskiwały w blasku ognia.

– Najwyraźniej patos i kultura nie wszystkim przypadają do smaku – oznajmił Wrzesień. – Niektórzy wolą grill i piwo, podczas gdy inni…

– Przykro mi to mówić – przerwał mu Luty – ale on ma sporo racji. Historia musi być nowa.

Wrzesień uniósł brwi i ściągnął usta.

– Skończyłem – oznajmił gwałtownie i usiadł na pieńku.

Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiące roku.

Czerwiec, czyściutka i nieśmiała, podniosła rękę.

– Ja mam historię o strażniczce przy maszynie do prześwietlania bagażu na lotnisku LaGuardia, która potrafiła odczytać wszystko o ludziach z samych kształtów ich bagaży na ekranie i pewnego dnia ujrzała prześwietlenie tak piękne, że zakochała się w jego właścicielu. Próbowała ustalić, do której osoby w kolejce należał bagaż, ale nie potrafiła i tęskniła całymi miesiącami. A gdy ta osoba znów się zjawiła, tym razem strażniczka wiedziała. To był mężczyzna, pomarszczony stary Hindus, a ona była śliczna i czarna, i miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, i wiedziała, że nigdy im się nie uda, więc pozwoliła mu odejść, bo z kształtów jego toreb na ekranie wyczytała też, że on wkrótce umrze.

– Doskonale, młoda panno – rzekł Październik. – Opowiedz nam tę historię.

Czerwiec spojrzała na niego niczym spłoszone zwierzątko.

– Właśnie to zrobiłam.

Październik przytaknął.

– Istotnie – rzekł, nim ktokolwiek inny zdążył się odezwać, a potem spytał: – Czy zatem mam przejść do mojej historii?

Luty pociągnął nosem.

– To nie twoja kolejka, staruszku. Ten, kto zasiada w fotelu, opowiada swoją historię dopiero, gdy reszta skończy. Nie możemy przejść od razu do głównego punktu programu.

Maj wrzuciła właśnie tuzin kasztanów na kratę nad ogniem. Manewrując szczypcami, układała je w różne wzory.

– Pozwólmy mu opowiedzieć od razu, skoro chce. Bóg mi świadkiem, jego historia nie może być gorsza niż ta o winie, a ja mam sporo pilnych spraw, do których muszę wracać. Kwiaty nie rozkwitają same z siebie. Kto jest za?

– Zamierzasz to poddać pod oficjalne głosowanie? – zdziwił się Luty. – Niewiarygodne. Nie wierzę, że to się dzieje. – Otarł czoło garścią papierowych chusteczek, które wyciągnął z rękawa.

Siedem rąk powędrowało w górę. Cztery osoby nie zagłosowały – Luty, Wrzesień, Styczeń i Lipiec (- To nic osobistego – wyjaśnił przepraszająco Lipiec – kwestia czysto proceduralna. Nie powinniśmy ustanawiać precedensów).

– A zatem ustalone – oznajmił Październik. – Nim zacznę, czy ktoś chciałby coś powiedzieć?

– Uhm. Tak. Czasami – rzekła Czerwiec. – Czasami wydaje mi się, że ktoś obserwuje nas z lasu, ale potem patrzę i nikogo tam nie ma. Ciągle jednak o tym myślę.

– To dlatego, że jesteś szalona – wyjaśniła Kwiecień.

– Mhm – mruknął Wrzesień do wszystkich i nikogo w szczególności. – Oto cała Kwiecień. Wrażliwa, lecz jednocześnie najokrutniejsza z nas wszystkich.

– Dosyć – uciął Październik.

Przeciągnął się w fotelu, zmiażdżył w zębach orzech laskowy, wyciągnął orzeszek i wypluł kawałki łupiny w ogień, gdzie z trzaskiem i sykiem zajęły się płomieniami, po czym zaczął mówić.

***

– Był sobie chłopiec – rzekł Październik – który czuł się okropnie nieszczęśliwy, choć w domu nikt go nie bił. Po prostu nie pasował ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do własnego życia. Miał dwóch braci, starszych od siebie bliźniaków, którzy dokuczali mu bądź go ignorowali, a sami byli powszechnie lubiani. Grali w piłkę; czasem w meczu jeden z bliźniaków zdobywał więcej punktów niż drugi i był bohaterem, czasem drugi. Ich młodszy braciszek nie grał. Wymyślili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem.

Przezwali go tak jeszcze w dzieciństwie. Z początku matka i ojciec upominali ich za to.

– Ale on naprawdę jest jak najmniejszy szczeniak w miocie – odparli bliźniacy. – Spójrzcie na niego i spójrzcie na nas.

Gdy to powiedzieli, mieli sześć lat i rodzice uznali, że to urocze. Przezwisko takie jak Szczeniak bywa zaraźliwe i wkrótce jedyną osobą nazywającą go Donaldem pozostała babcia, kiedy dzwoniła z życzeniami urodzinowymi, oraz ludzie, którzy go nie znali.

I być może, ponieważ imiona mają moc, rzeczywiście przypominał szczeniaka – chudego, drobnego, nerwowego. Urodził się z katarem, który nie opuścił go przez dziesięć lat. Podczas posiłków, jeśli bliźniakom smakowało jedzenie, podkradali mu je, jeżeli nie, ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak że dostawał burę za to, że nie tknął obiadu.

Ich ojciec nigdy nie opuścił żadnego meczu, a potem kupował loda bliźniakowi, który zdobył więcej punktów, i drugiego na pocieszenie temu, który spisał się gorzej. Matka uważała się za dziennikarkę, choć głównie sprzedawała przestrzeń reklamową i prenumeraty. Gdy bliźniacy byli dość duzi, by się sobą zająć, wróciła do pracy na pełny etat.

Inne dzieci z klasy chłopca podziwiały bliźniaków. Z początku przez pierwsze tygodnie koledzy mówili do niego Donald, potem jednak rozeszła się wieść, że bracia nazywają go Szczeniakiem. Nauczyciele rzadko zwracali się do niego jakimkolwiek imieniem, choć czasami między sobą wspominali, że to wielka szkoda, że najmłodszemu chłopakowi Covayów brak śmiałości, wyobraźni i energii jego braci.

Sam Szczeniak nie potrafił powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał o ucieczce ani kiedy jego marzenia przekroczyły granice i stały się planami. Gdy przyznał się sam przed sobą, że ucieka, miał już w garażu ukryty pod płachtą folii duży plastikowy pojemnik, zawierający trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebkę orzeszków, niewielkie opakowanie lukrecji, latarkę, kilka komiksów, nową paczuszkę suszonej wołowiny i trzydzieści siedem dolarów, głównie w ćwierćdolarówkach. Nie przepadał za suszoną wołowiną, ale czytał, że badacze i podróżnicy potrafili przeżyć wyłącznie na niej całe tygodnie; i właśnie w chwili, gdy wsadził paczuszkę wołowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknął wieczko, zrozumiał, że zamierza uciec.

Czytał książki, gazety i pisma. Wiedział, że kiedy się ucieka, czasami spotyka się złych ludzi, którzy krzywdzą innych. Ale czytał również bajki i wiedział, że na świecie obok potworów żyją też ludzie dobrzy.

Szczeniak był chudym dziesięciolatkiem, drobnym, zakatarzonym i nieciekawym. Gdybyście spróbowali wybrać go z grupy chłopców, na pewno byście się pomylili. Byłby tym drugim. Tym z boku. Tym, którego nie dostrzegamy.

Przez cały wrzesień odkładał ucieczkę. Trzeba było dopiero naprawdę paskudnego piątku, kiedy to obaj bracia usiedli na nim (a ten, który siedział na twarzy, pierdnął i wybuchnął gromkim śmiechem), by Szczeniak uznał, że raczej zaryzykuje spotkanie z czekającymi na świecie potworami. Może nawet je woli.

W sobotę bracia mieli się nim opiekować, wkrótce jednak poszli do miasta, do dziewczyny, która im się podobała. Szczeniak pobiegł do garażu na tyłach, wyciągnął spod płachty pojemnik i zaniósł do sypialni. Wysypał na łóżko zawartość szkolnej torby, napełnił ją słodyczami, komiksami, ćwierćdolarówkami i suszoną wołowiną. Do pustej butelki po coli nalał wody.

Potem ruszył do miasteczka i wsiadł do autobusu. Pojechał na zachód z biletem za dziesięć dolarów w ćwierćdolarówkach, w miejsce, którego nie znał.

Uznał to za dobry początek. Wysiadł z autobusu i ruszył dalej pieszo. Tu nie było już chodnika, kiedy zatem mijały go samochody, dla bezpieczeństwa ukrywał się w rowie.

Słońce świeciło wysoko na niebie. Poczuł głód, więc pogrzebał w torbie i wyciągnął marsa. Gdy go zjadł, odkrył, że chce mu się pić, i niemal do połowy opróżnił butelkę, nim uświadomił sobie, że będzie musiał racjonować wodę. Wcześniej sądził, że kiedy opuści miasto, będzie napotykał mnóstwo źródeł z czystą, słodką wodą. Okazało się jednak, że żadnego nie znalazł. Natknął się natomiast na rzekę płynącą pod szerokim mostem.

Szczeniak zatrzymał się w połowie mostu i zapatrzył w brązową wodę. Przypomniał sobie coś, czego uczono go w szkole: że w końcu wszystkie rzeki wpadają do morza. Nigdy nie był nad morzem. Zsunął się niezgrabnie na brzeg i ruszył z prądem. Wzdłuż rzeki biegła błotnista ścieżka, od czasu do czasu natykał się na puszkę po piwie albo plastikowe opakowanie świadczące o tym, że przed nim byli tu jacyś ludzie. Nikogo jednak nie spotkał.

Dopił swoją wodę.

Zastanawiał się, czy już go szukają. Wyobraził sobie radiowozy, helikoptery i psy, wszystkich ludzi próbujących go znaleźć. Wymknie im się. Dotrze do morza.

Rzeka z szumem i pluskiem rwała wśród kamieni. Dostrzegł czaplę modrą, szybującą na rozłożystych skrzydłach. W powietrzu krążyły ostatnie samotne ważki i niewielkie roje meszek, korzystające z ostatnich dni babiego lata. A potem błękitne niebo zaczęło szarzeć i ciemnieć. Z góry śmignął polujący na owady nietoperz. Szczeniak zastanawiał się, gdzie spędzi noc.

Wkrótce ścieżka się rozgałęziła; skręcił w dróżkę odchodzącą od rzeki, licząc na to, że doprowadzi go do domu albo na farmę z pustą stodołą. Jakiś czas maszerował szybko, a tymczasem mrok gęstniał. W końcu Szczeniak ujrzał przed sobą na wpół zrujnowany, odpychający dom. Okrążył go z narastającą pewnością, że nic nie zmusiłoby go do wejścia do środka, po czym wdrapał się na połamane ogrodzenie i położył wśród wysokich traw opuszczonego pastwiska, zamiast poduszki wsuwając pod głowę torbę.

Leżał na wznak, w ubraniu, i wpatrywał się w niebo. W ogóle nie czuł senności.

„Do tej pory zauważyli już, że mnie nie ma", rzekł do siebie. „Będą się martwić".

Wyobraził sobie, jak za kilka lat wraca do domu – radość na twarzach całej rodziny, gdy ujrzą go na podjeździe. Ich powitania. Ich miłość…

Obudził się parę godzin później. Blady księżyc świecił mu prosto w twarz. Szczeniak widział cały świat – jasny jak w dzień, jak w bajkach, lecz wyblakły, pozbawiony kolorów. Widział nad sobą księżyc w pełni, czy prawie w pełni, i wyobraził sobie skierowaną ku niemu przyjazną twarz ukrytą pośród cieni i kształtów księżycowej powierzchni.

– Skąd jesteś? – usłyszał czyjś głos.

Szczeniak usiadł. Nie czuł strachu, jeszcze nie. Rozejrzał się szybko. Drzewa. Wysokie trawy.

– Gdzie jesteś? Nie widzę cię.

Coś, co wcześniej brał za cień obok drzewa na skraju pastwiska, poruszyło się i ujrzał chłopca w jego wieku.

– Uciekam z domu – oznajmił Szczeniak.

– Rany – mruknął chłopak. – Trzeba być diablo odważnym.

Szczeniak uśmiechnął się z dumą; nie wiedział co powiedzieć.

– Przejdziesz się kawałek? – spytał chłopak.

– Jasne. – Szczeniak położył torbę obok jednego ze słupków ogrodzenia, by jej nie zgubić.

Ruszyli razem w dół zbocza, okrążając szerokim łukiem stary dom na farmie.

– Żyją tu jacyś ludzie? – spytał Szczeniak.

– Nie – odparł chłopak. Miał jasne, bardzo cienkie włosy, które w blasku księżyca wydawały się niemal białe. – Kiedyś, dawno temu próbowali, ale nie spodobało im się i odeszli. Potem wprowadzili się inni, ale teraz nie ma tam żywej duszy. Jak się nazywasz?

– Donald – odparł Szczeniak, po czym dodał: – Ale mówią na mnie Szczeniak. A ty?

Chłopak zawahał się.

– Zgasł – rzekł.

– Super imię.

– Kiedyś miałem inne, ale nie potrafię już go odczytać.

Przecisnęli się przez wielką żelazną bramę, uchyloną i zardzewiałą na amen, i znaleźli się na niewielkiej łące u stóp zbocza.

– Ekstra miejsce – mruknął Szczeniak.

Na łące stały dziesiątki kamiennych płyt, wysokich, wyższych niż obaj chłopcy, i małych, świetnie nadających się na siedzisko. Było też trochę połamanych. Szczeniak wiedział, co to za miejsce, ale nie czuł strachu. Przepełniała je miłość.

– Kto tu leży? – spytał.

– Głównie mili ludzie – odparł Zgasł. – Kiedyś tam, za tamtymi drzewami, było miasteczko, a potem pojawiła się kolej. Zbudowali stację w sąsiednim mieście i nasze tak jakby wyschło, rozpadło się. Teraz w miejscu, gdzie stało, rosną krzaki i drzewa. Można schować się wśród drzew i znaleźć w środku starego domu.

– Czy są takie jak ten dom na górze? – Szczeniak wiedział, że jeśli tak, to nie ma ochoty ich odwiedzić.

– Nie – wyjaśnił Zgasł. – Nikt tam nie bywa oprócz mnie i czasami zwierząt. Jestem tu jedynym dzieckiem.

– Domyśliłem się – mruknął Szczeniak.

– Może moglibyśmy tam pójść i się pobawić? – zaproponował Zgasł.

– Brzmi super – przytaknął Szczeniak.

Była idealna wczesnopaździernikowa noc, niemal tak ciepła jak w lecie, z wielkim księżycem płonącym na niebie. Widzieli wszystko.

– Który jest twój? – spytał Szczeniak.

Zgasł wyprostował się z dumą i wziął go za rękę. Poprowadził Szczeniaka w zarośnięty kąt łąki. Obaj chłopcy rozgarnęli wysoką trawę. Kamień leżał płasko, wpuszczony w ziemię; wyrzeźbiono na nim daty sprzed stu lat. Większość napisów już się zatarła, lecz pod datami pozostały jeszcze słowa.

ZGASŁ PRZEDWCZEŚNIE.

POZOSTANIE W NASZEJ PA

– Założę się, że pamięci – oznajmił Zgasł.

– Też tak przypuszczam – potwierdził Szczeniak. Wyszli za bramę i pobiegli w dół niewielkim jarem.

Wkrótce znaleźli się w tym, co pozostało ze starego miasteczka. Z domów wyrastały drzewa, niektóre budynki się zawaliły, nie wyglądały jednak strasznie. Bawili się w chowanego. Zwiedzali. Zgasł pokazał Szczeniakowi parę świetnych miejsc, między innymi jednoizbowy domek, który, jak twierdził, był najstarszym budynkiem w tej części hrabstwa. Biorąc pod uwagę jego wiek, zachował się w całkiem dobrym stanie.

– W świetle księżyca widzę całkiem nieźle, nawet w środku. Nie wiedziałem, że to takie łatwe.

– O, tak – potwierdził Zgasł. – A po jakimś czasie uczysz się widzieć nawet kiedy księżyc nie świeci.

Szczeniak poczuł zazdrość.

– Muszę do łazienki – oznajmił. – Jest tu gdzieś łazienka?

Zgasł zastanawiał się przez moment.

– Nie wiem – przyznał. – Ja już tego nie robię. Zostało parę wygódek, ale mogą nie być bezpieczne. Lepiej po prostu zrób to w lesie.

– Jak niedźwiedź – mruknął Szczeniak.

Okrążył domek i wbiegł do lasu napierającego na starą ścianę. Schował się za drzewem. Nigdy wcześniej nie załatwiał się na dworze i poczuł się jak dzikie zwierzę. Kiedy skończył, podtarł się suchymi liśćmi. Potem wrócił przed dom. Zgasł siedział w kręgu księżycowego światła, czekając na niego.

– Jak umarłeś? – spytał Szczeniak.

– Zachorowałem. Moja mamcia bardzo płakała i krzyczała aż bolały uszy. A potem umarłem.

– Gdybym został tu z tobą, czy też musiałbym umrzeć?

– Może – rzekł Zgasł. – Chyba tak. Tak myślę.

– Jak to jest? No wiesz, nie żyć.

– Nie najgorzej – przyznał Zgasł. – Chociaż przeszkadza mi to, że nie mam się z kim bawić.

– Ale przecież na łące musi leżeć mnóstwo ludzi. Nie bawią się z tobą?

– Nie – mruknął Zgasł. – Głównie śpią, a nawet kiedy wstają, nie mają ochoty oglądać żadnych rzeczy ani nic takiego. Nie mają ochoty zadawać się ze mną. Widzisz to drzewo?

To był buk, jego gładka, szara kora popękała ze starości. Rósł w miejscu, w którym dziewięćdziesiąt lat wcześniej znajdował się rynek.

– Tak – potwierdził Szczeniak.

– Chciałbyś się na nie wdrapać?

– Wydaje się dość wysokie.

– Bo jest. Bardzo wysokie. Ale łatwo się na nie wspina, pokażę ci.

Faktycznie, wspinało się łatwo. W korze było mnóstwo uchwytów i chłopcy wdrapali się na wielki buk niczym para małpek, piratów bądź wojowników. Ze szczytu drzewa widzieli cały świat. Niebo na wschodzie zaczynało odrobinę jaśnieć.

Wszystko czekało. Noc dobiegała końca. Świat wstrzymywał oddech, gotów do nowego początku.

– To był najlepszy dzień, jaki pamiętam – oznajmił Szczeniak.

– Dla mnie też – odparł Zgasł. – Co teraz zrobisz?

– Nie wiem – przyznał Szczeniak.

Wyobraził sobie, jak wędruje na drugi koniec świata, aż do morza. Wyobraził sobie, jak rośnie i dorasta, sam się utrzymuje, uczy. Gdzieś w trakcie zdobędzie bajeczne bogactwa. A potem wróci do bliźniaków, podjedzie pod dom swoim cudownym samochodem albo może zjawi się na meczu (w jego wyobraźni bliźniacy nie wyrośli ani nie dojrzeli) i spojrzy na nich przyjaźnie. Zaprosi ich wszystkich – bliźniaków, rodziców – na obiad w najlepszej restauracji w mieście, a oni powiedzą mu, jak bardzo go nie rozumieli i źle traktowali. Przeproszą go i zapłaczą, a on cały czas będzie milczał, pozwalając, by przeprosiny po nim spłynęły. A potem wręczy każdemu prezent i znów ich opuści, tym razem na dobre.

To było piękne marzenie.

W rzeczywistości wiedział, że będzie szedł dalej, a jutro lub pojutrze ktoś go znajdzie i odeśle do domu, gdzie rodzice nawrzeszczą na niego, po czym wszystko potoczy się dawnym znajomym torem, a on dzień za dniem, godzina za godziną, aż po kres czasu pozostanie Szczeniakiem, tyle że będą na niego wściekli, bo odważył się odejść.

– Niedługo muszę się położyć – oznajmił Zgasł.

Zaczął się zsuwać z bukowego pnia.

Szczeniak przekonał się, że schodzenie z drzewa jest trudniejsze. Człowiek nie widzi, gdzie stawia nogi, i musi macać w poszukiwaniu oparcia. Kilka razy zaczął się ześlizgiwać, ale Zgasł, który poszedł pierwszy, podpowiadał mu „odrobinę w prawo" i obaj bezpiecznie dotarli na ziemię.

Niebo wciąż jaśniało, a księżyc gasł powoli. Wspięli się z powrotem jarem. Chwilami Szczeniak nie miał pewności, czy Zgasł wciąż z nim jest, ale gdy dotarł na szczyt, ujrzał czekającego nań chłopca.

Nie mówili wiele podczas marszu na łąkę pełną kamieni. Szczeniak objął ramieniem przyjaciela; razem wspinali się po zboczu.

– No to… – zaczął Zgasł. – Dzięki, że przyszedłeś.

– Świetnie się bawiłem – oznajmił Szczeniak.

– Tak – odparł Zgasł. – Ja też. Gdzieś w dole w lesie zaśpiewał ptak.

– A gdybym chciał zostać? – spytał nagle Szczeniak.

Może już nigdy nie będę miał szansy, by to zmienić, pomyślał. Nigdy nie dotrze do morza. Nie pozwolą mu.

Zgasł milczał bardzo długo. Świat szarzał, kolejne ptaki dołączały do chóru.

– Ja nie mógłbym tego zrobić – powiedział w końcu. – Ale oni mogą.

– Kto?

– Ci tam. – Jasnowłosy chłopiec wskazał ręką zrujnowany dom na farmie z ciemnymi plamami wybitych okien, rysujący się ostro na tle jaśniejącego nieba. Szare światło nie poprawiło jego wyglądu.

Szczeniak zadrżał.

– Tam są ludzie? – zdziwił się. – Mówiłeś chyba, że jest pusty.

– Nie jest pusty – wyjaśnił Zgasł. – Mówiłem, że nikt tam nie żyje. A to co innego. – Spojrzał na niebo. – Muszę już iść.

Uścisnął dłoń Szczeniaka, a potem po prostu zniknął.

Szczeniak stał samotnie na niewielkim cmentarzu, słuchając porannych ptasich trelów. A potem ruszył dalej w górę zbocza. Samemu szło mu się trudniej.

Zabrał torbę z miejsca, w którym ją zostawił. Zjadł swój ostatni baton Milky Way i zapatrzył się w zrujnowany budynek. Puste okna przypominały oczy. Obserwowały go.

Wewnątrz było ciemniej. Ciemniej niż gdziekolwiek.

Z trudem przeszedł przez gęsto zachwaszczone podwórko. Z drzwi pozostały jedynie resztki. Zatrzymał się w progu z wahaniem, niepewny, czy to mądry pomysł. Czuł woń wilgoci, zgnilizny i czegoś jeszcze głębiej. Wydało mu się, że słyszy, jak coś się porusza w głębi domu, może w piwnicy czy na strychu. Czymś szura. Albo skacze. Trudno było powiedzieć.

W końcu wszedł do środka.

***

Nikt się nie odzywał. Październik, skończywszy, napełnił cydrem drewniany kubek, wypił jednym haustem i znów napełnił.

– Mocna historia – rzekł Grudzień. – Muszę przyznać.

Potarł pięścią jasnobłękitne oczy. Ogień niemal już zgasł.

– Co było dalej? – spytała nerwowo Czerwiec. – Kiedy już wszedł do domu?

Siedząca obok Maj położyła jej dłoń na ramieniu.

– Lepiej o tym nie myśleć.

– Ktoś jeszcze chce coś powiedzieć? – spytał Sierpień. Odpowiedziała mu cisza. – A zatem chyba skończyliśmy.

– To wymaga oficjalnego zgłoszenia – przypomniał Luty.

– Kto jest za? – spytał Październik. Odpowiedziało mu chóralne „ja". – Przeciw? – Cisza. – Ogłaszam zamknięcie spotkania.

Zebrani zaczęli kolejno wstawać ze swych miejsc, przeciągać się, ziewać i odchodzić w las, samotnie, dwójkami i trójkami, aż w końcu pozostał tylko Październik i jego sąsiad.

– Następnym razem ty zasiądziesz w fotelu – oznajmił Październik.

– Wiem – odparł Listopad. Był blady, miał wąskie usta. Pomógł Październikowi wstać z drewnianego krzesła. – Lubię twoje historie. Moje są zawsze zbyt mroczne.

– Ja tak nie uważam – powiedział Październik. – Po prostu twoje noce są dłuższe. I nie jesteś taki ciepły.

– Kiedy tak to ujmujesz, czuję się lepiej – rzekł Listopad. – Chyba nie możemy nic poradzić na to, kim jesteśmy.

– I tak trzymać – dodał jego brat.

A potem, trzymając się za ręce, odeszli od dogasającego pomarańczowego ogniska, zabierając ze sobą swe historie z powrotem w mrok.

Dla Raya Bradburyego

Rycerskość

Pani Whitaker znalazła, świętego Graala; leżał pod starym futrem.

Każdego czwartkowego popołudnia, choć jej nogi nie były już tak sprawne jak kiedyś, pani Whitaker wybierała się na pocztę. Tam odbierała emeryturę. W drodze powrotnej wpadała do sklepu Oxfam.

W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najróżniejsze różności oraz mnóstwo starych książek. Wszystkie zostały oddane za darmo; śmieci z drugiej ręki, często pochodzące z domów zmarłych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne.

W sklepie pracowali wyłącznie ochotnicy. Tego dnia za ladą stała Marie, siedemnastolatka z lekką nadwagą, ubrana w workowatą liliową bluzę, wyglądającą, jakby także pochodziła z tego sklepu.

Marie siedziała przy kasie; przed sobą rozłożyła pismo „Nowoczesna kobieta". Wypełniała właśnie test „Odkryj swoją ukrytą osobowość". Od czasu do czasu zaglądała na koniec i sprawdzała punktację przypisaną do odpowiedzi A, B lub C, dopiero potem podejmując decyzję, którą z nich wybrać.

Pani Whitaker dreptała po sklepie.

Zauważyła, że wciąż nie sprzedali wypchanej kobry. Czekała tu już pół roku, obrastając kurzem. Jej szklane oczy spoglądały gniewnie na wieszaki z ubraniami, a także szafę pełną obtłuczonej porcelany i pogryzionych zabawek.

Pani Whitaker pogłaskała ją w przelocie po głowie.

Z półki z książkami wybrała dwie powieści wydawnictwa Mills & Boon – Jej wzburzoną duszę i Jej drżące serce, każdą po szylingu. Z namysłem przyjrzała się pustej butelce po winie Mateus Rose, nakrytej ozdobnym abażurem, w końcu jednak uznała, że nie miałaby jej gdzie postawić.

Przysunęła wyleniałe futro, ostro śmierdzące naftaliną. Pod futrem leżała laska i poplamiony wodą egzemplarz książki Romanse i legendy rycerskie A.R. Hope Moncrieffa, wyceniony na pięć pensów. Obok książki spoczywał na boku święty Graal. Na spodzie podstawki umieszczono okrągłą nalepkę, na której flamastrem wypisano cenę: 30 pensów.

Pani Whitaker podniosła zakurzony srebrny kielich i przyjrzała mu się uważnie przez grube szkła okularów.

– Ładny! – zawołała do Marie. Marie wzruszyła ramionami.

– Wyglądałby ładnie na kominku. Ponowne wzruszenie ramion.

Pani Whitaker podała Marie pięćdziesiąt pensów i otrzymała dziesięć pensów reszty oraz brązową papierową torbę, do której schowała książki i świętego Graala. Ruszyła do rzeźnika, gdzie kupiła ładny kawałek wątróbki. Potem wróciła do domu.

Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa czerwonobrązowego kurzu. Pani Whitaker umyła go ostrożnie, po czym na godzinę pozostawiła w zlewie, w ciepłej wodzie z odrobiną octu.

Następnie wypolerowała kielich pastą do metalu, a gdy zaczął lśnić, postawiła go na kominku w salonie, pomiędzy małym melancholijnym bassetem z porcelany i zdjęciem nieżyjącego męża, Henry'ego, na plaży we Frinton w 1953 roku.

Miała rację: wyglądał ładnie.

Tego dnia zjadła na obiad panierowaną wątróbkę z cebulką. Była pyszna.

Następnego dnia wypadał piątek. W co drugi piątek panie Whitaker i Greenberg odwiedzały się nawzajem. Dziś przypadała kolej pani Greenberg. Usiadły w salonie, sącząc herbatę i chrupiąc makaroniki. Pani Whitaker wrzuciła do herbaty kostkę cukru. Pani Greenberg używała słodzika. Zawsze nosiła go w torebce w małym plastikowym pudełku.

– Ładny – zauważyła pani Greenberg, wskazując Graala. – Co to?

– Święty Graal – odparła pani Whitaker. – To kielich, z którego Jezus pił podczas Ostatniej Wieczerzy. Później, przy ukrzyżowaniu, zebrano doń Jego cudowną krew, gdy centurion przebił Mu bok.

Pani Greenberg pociągnęła pogardliwie nosem. Była Żydówką; nie znosiła wszystkiego co niehigieniczne.

– No, nie wiem – rzekła. – Ale kielich jest naprawdę bardzo ładny. Nasz Myron dostał podobny, kiedy wygrał zawody pływackie, tyle że na tamtym wygrawerowano jego nazwisko.

– Wciąż spotyka się z tą miłą dziewczyną? Fryzjerką?

– Bernice? O, tak. Planują nawet zaręczyny – oznajmiła pani Greenberg.

– To miłe – odparła pani Whitaker, sięgając po makaronik.

Pani Greenberg sama piekła makaroniki i przynosiła je co drugi piątek: małe, słodkie, jasnobrązowe ciasteczka posypane migdałami.

Rozmawiały o Myronie i Bernice, a także siostrzeńcu pani Whitaker, Rolandzie (pani Whitaker nie miała dzieci), oraz o przyjaciółce, pani Perkins, która złamała biodro i leżała w szpitalu, biedactwo.

W południe pani Greenberg pożegnała się. Pani Whitaker przyrządziła sobie na lunch grzankę z serem, a potem zażyła pigułki – białą, czerwoną i dwie małe, pomarańczowe.

Zadźwięczał dzwonek.

Pani Whitaker otwarła drzwi. Za progiem stał młody mężczyzna z sięgającymi ramion włosami, tak jasnymi, że wydawały się niemal białe. Miał na sobie lśniącą srebrną zbroję i biały płaszcz.

– Witam – rzekł.

– Witam – odparła pani Whitaker.

– Jestem w trakcie wyprawy.

– To miło – mruknęła nonszalancko pani Whitaker.

– Mogę wejść? – spytał.

Pani Whitaker pokręciła głową.

– Przykro mi, ale raczej nie.

– Poszukuję świętego Graala – powiedział młodzieniec. – Jest może tutaj?

– Ma pan przy sobie jakiś dokument? – Pani Whitaker wiedziała, że nie należy wpuszczać do domu obcych, gdy jest się starszą osobą i mieszka samotnie. Mogło to się skończyć opróżnieniem torebki albo czymś znacznie gorszym.

Młodzieniec cofnął się parę kroków ogrodową ścieżką. Jego wierzchowiec, potężny szary ogier, wielki jak perszeron, stał z wysoko uniesioną głową i lśniącymi, bystrymi oczami, przywiązany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebał w torbie przy siodle i wrócił, niosąc w dłoni zwój.

Podpisał go Artur, król Brytanii. Pismo informowało wszelkie osobistości, niezależnie od ich tytułu i rangi, że ten oto Galaad to Rycerz Okrągłego Stołu, który wyruszył na Prawą, Szlachetną Wyprawę. Poniżej widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę. Był całkiem podobny.

Pani Whitaker skinęła głową. Oczekiwała raczej małej karty ze zdjęciem, ale to było znacznie bardziej imponujące.

– Chyba może pan wejść – rzekła.

Przeszli do kuchni. Nalała Galaadowi filiżankę herbaty, po czym zaprowadziła go do salonu.

Galaad ujrzał Graala, stojącego na kominku, i natychmiast ukląkł na jedno kolano. Starannie odstawił filiżankę na rdzawy dywan. Przenikający przez firanki promień słońca zalał jego twarz złotym blaskiem. Jasne włosy lśniły niczym srebrzysta aureola.

– Zaprawdę, to on, Sangraal – rzekł cicho. Trzykrotnie zamrugał, bardzo szybko, jakby chciał powstrzymać łzy zbierające się w jego jasnoniebieskich oczach.

Pochylił głowę w milczącej modlitwie. Potem wstał i odwrócił się do pani Whitaker.

– Szlachetna pani, powierniczko Najświętszej Świętości, pozwól mi odejść stąd z błogosławionym kielichem, bym mógł zakończyć poszukiwania i wypełnić me zadanie.

– Słucham? – zdziwiła się pani Whitaker. Galaad podszedł do kobiety i ujął jej stare dłonie.

– Moja wyprawa jest zakończona – rzekł. – Wreszcie odnalazłem Sangraala.

Pani Whitaker ściągnęła wargi.

– Zechcesz podnieść filiżankę i spodeczek? Galaad z przepraszającą miną posłuchał.

– Nie. Raczej nie – oznajmiła pani Whitaker. – Podoba mi się tam, gdzie jest. Idealnie pasuje pomiędzy psem i zdjęciem mojego Henry'ego.

– Azaliż pragniesz złota? Czy tak? Pani, mogę ci przynieść złoto…

– Nie – rzekła pani Whitaker. – Dziękuję, nie chcę żadnego złota. To mnie nie interesuje.

Odprowadziła Galaada do frontowych drzwi.

– Miło cię było poznać.

Koń przechylał głowę nad ogrodzeniem, skubiąc płatki gladioli. Tuż obok na chodniku stała grupka dzieci z sąsiedztwa.

Galaad wyjął z torby kilka bryłek cukru i zademonstrował najodważniejszym dzieciom, jak się karmi konia. Dzieci zachichotały, kolejno unosząc dłonie. Jedna z dziewczynek pogładziła końskie chrapy.

Galaad jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło. Obaj – koń i rycerz – odjechali uliczką Hawthorne Crescent.

Pani Whitaker odprowadziła ich wzrokiem. Potem westchnęła i wróciła do domu.

Weekend upłynął jej spokojnie.

W sobotę pojechała autobusem do Maresfield, by odwiedzić swego siostrzeńca Ronalda, jego żonę Euphonię i ich córki, Clarissę i Dillian. Zawiozła im ciasto z porzeczkami, domowej roboty.

W niedzielę rano pani Whitaker poszła do kościoła. Kościół parafialny Świętego Jakuba Młodszego był jak na jej gust nieco zanadto w stylu: „nie myśl o tym budynku jak o kościele, lecz jak o miejscu, w którym możesz spotykać się z podobnymi sobie przyjaciółmi". Lubiła jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jeśli tylko nie grał akurat na gitarze. Po mszy przez chwilę miała ochotę wspomnieć, że w jej salonie stoi Święty Graal, ale po namyśle zrezygnowała.

W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała właśnie w ogrodzie na tyłach domu, na grządce z ziołami. Była z niej niezmiernie dumna: koperek, werbena, mięta, rozmaryn, tymianek i cały zagon pietruszki. Klęczała właśnie na ziemi i plewiła w grubych, zielonych ogrodowych rękawicach. Zbierała też pomrowy i wkładała do plastikowego worka. Jeśli chodzi o pomrowy, pani Whitaker miała niezmiernie miękkie serce. Zanosiła je na sam tył ogrodu, graniczący z linią kolejową, i przerzucała przez siatkę.

Ścięła nieco pietruszki na sałatkę. W tym momencie usłyszała czyjeś kaszlnięcie. Tuż za nią stał Galaad: wysoki i piękny. Jego zbroja lśniła w porannym słońcu. W dłoniach trzymał długą paczkę, owiniętą w natłuszczoną skórę.

– Wróciłem – rzekł.

– Witaj – odparła pani Whitaker. Wstała powoli i zdjęła rękawice. – Cóż – dodała – skoro już tu jesteś, mógłbyś mi pomóc.

Wręczyła mu worek pełen pomrowów i poleciła przerzucić je przez ogrodzenie.

Posłuchał.

Potem ruszyli do kuchni.

– Herbaty czy lemoniady?

– To samo co pani – odparł Galaad.

Pani Whitaker wyjęła z lodówki dzbanek domowej lemoniady i wysłała Galaada, by zerwał gałązkę mięty. Wybrała dwie wysokie szklanki. Starannie umyła miętę, włożyła po kilka liści do szklanek i nalała lemoniady.

– Czy twój koń czeka na zewnątrz?

– O, tak. Nazywa się Grizzel.

– I przypuszczam, że przybywasz z daleka?

– Z bardzo daleka.

– Rozumiem – mruknęła pani Whitaker.

Wyjęła spod zlewu błękitną plastikową miskę. Do połowy napełniła ją wodą. Galaad wyniósł miskę Grizzelowi. Odczekał, aż koń się napije, i oddał pani Whitaker pustą.

– A zatem – rzekła – przypuszczam, że wciąż szukasz Graala?

– Zaprawdę, nadal szukam Sangraala. – Galaad wziął z podłogi skórzany pakunek, położył go na stoliku deserowym i rozwinął. – W zamian oferuję ci, pani, to.

To był miecz. Jego klinga liczyła sobie niemal cztery stopy długości. Wyryto na niej słowa i eleganckie symbole. Rękojeść miał srebrno-złotą, zwieńczoną wielkim szlachetnym kamieniem.

– Bardzo ładny – powiedziała z powątpiewaniem pani Whitaker.

– Oto miecz Balmung – oznajmił Galaad – wykuty przez kowala Waylanda u zarania dziejów. Jego bliźniaczy brat to Flamberge. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w bitwie, niezwyciężony, niezdolny do czynów tchórzliwych i nikczemnych. W rękojeści osadzono sardonyks Bircone, chroniący właściciela przed trucizną, wrzuconą do wina bądź piwa, i przed zdradą przyjaciół.

Pani Whitaker zerknęła na miecz.

– Musi być bardzo ostry – mruknęła po chwili.

– Może przeciąć na pół spadający włos. Więcej, nawet promień słońca – oznajmił z dumą Galaad.

– Może zatem lepiej by było, gdybyś go odłożył – zaproponowała pani Whitaker.

– Nie chcesz go, pani? – Galaad był wyraźnie zawiedziony.

– Nie, dziękuję – odparła pani Whitaker.

Nagle pomyślała, że jej nieżyjącemu mężowi, Henry'emu, miecz mógłby się spodobać. Powiesiłby go na ścianie w gabinecie obok wypchanego karpia, którego złapał w Szkocji, i pokazywałby gościom.

Galaad ponownie okrył ostrze Balmunga natłuszczoną skórą i obwiązał białym sznurem. Siedział bez ruchu, niepocieszony.

Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem topionym i ogórkiem. Zawinęła je w pergamin. Dorzuciła jabłko dla Grizzela. Galaad sprawiał wrażenie zadowolonego z prezentu.

Pomachała im na do widzenia.

Tego popołudnia wsiadła do autobusu i pojechała do szpitala spotkać się z panią Perkins, która wciąż leżała w łóżku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosła jej domowy keks, choć wyeliminowała z przepisu orzechy. Zęby pani Perkins nie były już tak mocne jak kiedyś.

Wieczorem pooglądała przez krótką chwilę telewizję. Wcześnie położyła się spać.

We wtorek zadzwonił listonosz. Pani Whitaker sprzątała właśnie w składziku na strychu. I choć zeszła na dół, jej powolne, ostrożne kroki sprawiły, że nie zdążyła. Listonosz zostawił wiadomość, głoszącą, że próbował dostarczyć paczkę, ale nikogo nie zastał.

Pani Whitaker westchnęła.

Włożyła awizo do torebki i ruszyła na pocztę.

Paczkę nadała jej siostrzenica Shirelle, mieszkająca w Sydney w Australii. W środku były zdjęcia jej męża Wallace'a i dwóch córek, Dixie i Violet, oraz owinięta w watę muszla.

Pani Whitaker miała w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano emalią widoczek z Bahamów. Dostała ją w prezencie od siostry Ethel, która zmarła w 1983 roku.

Schowała muszlę i zdjęcia do torby na zakupy, a że była już w okolicy, po drodze do domu zajrzała do sklepu Oxfam.

– Dzień dobry, pani W. – powitała ją Marie.

Pani Whitaker przyjrzała się jej. Marie miała usta pomalowane szminką (co prawda odcień niezupełnie jej pasował, a sama szminka nie została zbyt fachowo nałożona, ale – pomyślała pani Whitaker – to już jakiś początek) i elegancką spódnicę. Efekt był powalający.

– Witaj, moja droga – powiedziała pani Whitaker.

– W zeszłym tygodniu był u nas mężczyzna i pytał o ten drobiazg, który pani kupiła. Tamten metalowy kielich. Powiedziałam, gdzie mógłby panią znaleźć. Nie ma pani nic przeciw temu, prawda?

– Nie, moja droga – odparła pani Whitaker. – Już mnie znalazł.

– Był super. Naprawdę super – westchnęła z żalem Marie. – Strasznie mi się podobał. Miał też wielkiego, siwego konia i w ogóle – dokończyła.

Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna trzyma się bardziej prosto.

Na półce znalazła nowy romans wydawnictwa Mills & Boon - Jej porywająca namiętność. Wzięła go, choć nie skończyła jeszcze dwóch poprzednich.

Podniosła też Romanse i legendy rycerskie i otworzyła. Książka pachniała pleśnią. Na pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK.

Pani Whitaker odłożyła książkę.

Gdy wróciła do domu, Galaad już na nią czekał. Woził kolejno dzieci z sąsiedztwa na grzbiecie Grizzela.

– Cieszę się, że cię widzę – oznajmiła. – Mam kilka pudeł, które trzeba przesunąć.

Zaprowadziła go do schowka na poddaszu. Galaad posłusznie przesunął stare walizki, aby mogła dostać się do stojącej z tyłu szafy.

Wszystko wokół pokrywała gruba warstwa kurzu.

Pani Whitaker zatrzymała go tam przez większość popołudnia. Przesuwał rzeczy, podczas gdy ona ścierała kurz.

Na jednym policzku miał ranę. Nieco sztywno poruszał ręką.

Podczas porządków rozmawiali. Pani Whitaker opowiedziała mu o swym nieżyjącym mężu Henrym. O tym, że spłaciła dom z ubezpieczenia i że ma mnóstwo rzeczy, ale nikogo, komu mogłaby je zostawić, chyba że Ronaldowi i jego żonie, ale oni lubią wyłącznie nowoczesne przedmioty. Opowiedziała, jak poznała męża podczas wojny, gdy Henry służył w ochotniczej służbie przeciwlotniczej, a ona nie dość szczelnie zaciągnęła zasłony w kuchni podczas zaciemnienia. Mówiła o potańcówkach za sześć pensów, o tym, jak wybrali się razem do Londynu, gdy skończyła się wojna, i jak pierwszy raz skosztowała wina.

Galaad opowiedział pani Whitaker o swej matce Elaine, niestałej i szalonej, a do tego czarownicy. O dziadku, królu Pellesie, dobrym, lecz nieco rozkojarzonym, i o młodości spędzonej w zamku Bliant na Wyspie Radości. A także o ojcu, w owym czasie kompletnie szalonym, którego znał pod przydomkiem „Le Chevalier Mal Fet". W rzeczywistości był to Lancelot z Jeziora, największy z rycerzy, przebrany i pozbawiony rozumu. Mówił też o czasach, które spędził jako giermek w Camelocie.

O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i uznała, że panujący w nim porządek zasługuje na jej aprobatę. Otworzyła okno, by przewietrzyć pomieszczenie, po czym razem zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę.

Galaad usiadł za stołem.

Rozwiązał wiszącą u pasa skórzaną sakwę i wyjął z niej okrągły, biały kamień wielkości kuli do krykieta.

– Pani – rzekł. – To dla ciebie, jeśli oddasz mi Sangraala.

Pani Whitaker podniosła kamień. Był cięższy, niż na to wyglądał. Uniosła go do światła. W mlecznobiałym, półprzezroczystym wnętrzu połyskiwały srebrne iskierki, odbijające promienie popołudniowego słońca. Kamień wydawał się ciepły w dotyku.

Gdy go tak trzymała, ogarnęło ją dziwne uczucie. W głębi ducha poczuła wszechogarniający spokój. Pokój ducha – oto właściwe określenie. Czuła ukojenie.

Niechętnie odłożyła kamień na stół.

– Bardzo ładny – mruknęła.

– To Kamień Filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił na Arce, by rzucał światło w chwilach najgłębszego mroku. Kamień ów potrafi przemieniać zwykłe metale w złoto. Ma też inne cechy – oświadczył z dumą Galaad. – A to nie wszystko. Mam jeszcze coś. Proszę. – Wyjął z sakwy jajko i wręczył jej.

Jajko było wielkości jaja gęsiego: lśniąco czarne, pokryte szkarłatnymi i białymi cętkami. Gdy pani Whitaker go dotknęła, włoski na jej karku zjeżyły się nagle. Natychmiast poczuła ogarniające ją ciepło i poczucie wolności. Usłyszała trzask odległych płomieni. Przez ułamek sekundy wydało się jej, że szybuje nad światem, wznosi się i opada na ognistych skrzydłach.

Odłożyła jajko na stół obok Kamienia Filozoficznego.

– To Jajo Feniksa – rzekł Galaad. – Pochodzi z odległej Arabii. Pewnego dnia wykluje się z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie płomienne gniazdo, złoży jajko i umrze, by odrodzić się w ogniu w późniejszej erze świata.

– Tak mi się właśnie zdawało – powiedziała pani Whitaker.

– I wreszcie, o pani – dodał Galaad – przyniosłem ci to.

Wyjął coś z sakwy i wręczył jej. To było jabłko, najwyraźniej wyrzeźbione z jednego wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem.

Nieco nerwowo ujęła je w dłoń. Wydawało się miękkie, złudnie delikatne. Jej palce naruszyły rubinową powierzchnię. Krwistoczerwony sok spłynął po dłoni pani Whitaker.

W kuchni rozszedł się niemal niedostrzegalny, magiczny zapach letnich owoców: malin, brzoskwiń, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszły ją głosy nucące pieśń do wtóru odległej muzyki.

– To jedno z jabłek Hesperyd – powiedział cicho Galaad. – Jeden kęs uleczy każdą chorobę bądź ranę, nieważne jak głęboką. Drugi przywraca młodość i urodę. Trzeci daje życie wieczne.

Pani Whitaker zlizała lepki sok z palców. Smakował niczym najlepsze wino.

W jednym momencie powróciła do niej przeszłość. Przypomniała sobie, jak to jest być młodą, mieć jędrne, szczupłe ciało, słuchające wszelkich poleceń. Biec wiejską dróżką z radością niegodną damy. Dostrzegać uśmiechy mężczyzn pozdrawiających ją, bo jest szczęśliwa, jest sobą.

Pani Whitaker spojrzała na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzącego w jej kuchni w całym swym splendorze.

Westchnęła.

– To wszystko, co ci przyniosłem, pani – oznajmił Galaad. – Niełatwo było mi to zdobyć.

Pani Whitaker odłożyła rubinowy owoc na stół. Przyjrzała się uważnie Kamieniowi Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jabłku Życia.

Potem podreptała do salonu i spojrzała na kominek, na małego porcelanowego basseta, świętego Graala i zdjęcie nieżyjącego męża Henry'ego, z nagim torsem, uśmiechniętego, pałaszującego lody w czerni i bieli, niemal czterdzieści lat wcześniej.

Wróciła do kuchni. Czajnik zaczął już gwizdać. Nalała do imbryka odrobinę parującej wody, przepłukała go i wylała wrzątek. Następnie wsypała dwie łyżeczki herbaty i dodatkowo jedną do imbryka. Wlała resztkę wody. Wszystko to robiła w milczeniu.

W końcu odwróciła się do Galaada i spojrzała na niego.

– Schowaj to jabłko – poleciła stanowczo. – Nie powinieneś przynosić podobnych rzeczy starszym paniom. To niestosowne. – Na moment zawiesiła głos. – Resztę wezmę – dodała po chwili namysłu. – Będą ładnie wyglądały na kominku. Dwa za jeden, to uczciwa wymiana, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Galaad rozpromienił się. Schował rubinowe jabłko do sakwy, ukląkł na podłodze i ucałował dłoń pani Whitaker.

– Przestań – poleciła.

Rozlała herbatę do filiżanek. Na tę okazję wyjęła swą najlepszą, odświętną porcelanę.

Siedzieli w milczeniu, pijąc herbatę.

Gdy skończyli, przeszli do salonu. Galaad przeżegnał się i podniósł Graala.

Pani Whitaker ustawiła na jego miejscu Jajko i Kamień. Jajko cały czas przewracało się na bok. W końcu podparła je małym porcelanowym pieskiem.

– Wyglądają bardzo ładnie – rzekła.

– O, tak – zgodził się Galaad – bardzo ładnie.

– Czy mogłabym dać ci coś do jedzenia? – spytała. Pokręcił głową.

– Kawałek keksu – zdecydowała. – W tej chwili możesz myśleć, że ci się nie przyda, ale za kilka godzin podziękujesz mi za niego. Powinieneś też chyba skorzystać z toalety. Daj mi go, zapakuję ci.

Pokazała mu drogę do niewielkiej łazienki na końcu korytarza i pomaszerowała do kuchni, trzymając w ręku Graala. W spiżarni przechowywała świąteczny papier. Zapakowała weń Graala i przewiązała paczkę sznurkiem. Potem odcięła gruby kawał keksu i schowała do brązowej, papierowej torby wraz z bananem i kawałkiem topionego sera.

Galaad wrócił do niej. Wręczyła mu torbę i świętego Graala. Potem stanęła na palcach i ucałowała go w policzek.

– Miły z ciebie chłopiec – rzekła. – Uważaj na siebie.

Uścisnął ją, a ona wyprowadziła go z kuchni i zatrzasnęła za nim tylne drzwi. Nalała sobie kolejną filiżankę herbaty i zaczęła cicho płakać, ocierając oczy papierową chusteczką. Tętent kopyt oddalał się w głąb Hawthorne Crescent.

W środę pani Whitaker nie wychodziła z domu.

W czwartek wybrała się na pocztę, by odebrać emeryturę. Potem zajrzała do sklepu Oxfam.

Nie znała stojącej za ladą kobiety.

– Gdzie Marie? – spytała.

Kobieta przy kasie – siwe włosy zabarwione błękitną płukanką, niebieskie okulary z brylancikami w kącikach – potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami.

– Wyjechała z młodym mężczyzną – oznajmiła. – Na koniu. Coś takiego. Dziś powinnam pracować w sklepie w Heathfield. Musiałam prosić Johnny'ego, żeby mnie tu przywiózł, dopóki nie znajdziemy kogoś na zastępstwo.

– Ach tak – mruknęła pani Whitaker. – To miłe, że znalazła sobie młodzieńca.

– Dla niej może miłe – odparła kobieta przy kasie. – Ale niektórzy z nas powinni być dziś w Heathfield.

Na półce w głębi sklepu pani Whitaker znalazła zaśniedziały srebrny przedmiot z długim dzióbkiem. Wyceniono go na sześćdziesiąt pensów; tak przynajmniej głosiła mała papierowa nalepka. Przedmiot przypominał spłaszczony, wydłużony imbryk.

Wzięła też nową powieść, której nie czytała, Jej niezwykła miłość. Położyła obie rzeczy przed kobietą.

– Sześćdziesiąt pięć pensów, moja droga – oznajmiła tamta, podnosząc srebrny bibelot. – Zabawny drobiazg, prawda? Dostaliśmy go dziś rano. – Jedną ściankę przedmiotu pokrywały wygrawerowane chińskie znaki. Miał też elegancki wygięty uchwyt. – To chyba pojemnik na oliwę?

– Nie, to nie jest pojemnik na oliwę – odparła pani Whitaker, która dokładnie wiedziała, z czym ma do czynienia. – To lampa.

Do uchwytu lampy przywiązano brązowym sznurkiem mały metalowy pierścień.

– Po zastanowieniu – dodała pani Whitaker – wezmę chyba tylko książkę.

Zapłaciła pięć pensów i odstawiła lampę tam, gdzie ją znalazła. Ostatecznie, pomyślała pani Whitaker w drodze do domu, i tak nie miałabym jej gdzie postawić.

Cena

Włóczędzy i wagabundzi mają swoje znaki, które zostawiają na słupach bram, drzewach i drzwiach, informując pobratymców o tym, jacy ludzie mieszkają w domach i na farmach. Podejrzewam, że koty także muszą stosować podobne znaki. Jak inaczej wyjaśnić, czemu tak wiele z nich zjawia się w ciągu roku pod naszymi drzwiami, wygłodniałych, zapchlonych i porzuconych?

Przyjmujemy je, pozbywamy się pcheł i kleszczy, karmimy i zabieramy do weterynarza. Płacimy za szczepienia i, o hańbo, każemy je kastrować.

One zaś zostają z nami: kilka miesięcy, rok, a czasem na zawsze.

Większość zjawia się w lecie. Mieszkamy na wsi, dokładnie w takiej odległości od miasta, by jego mieszkańcy porzucali zwierzęta akurat w naszej okolicy.

Nigdy nie zdarzyło się nam mieć więcej niż osiem kotów, rzadko miewamy mniej niż trzy. Aktualna kocia populacja w naszym domu wygląda następująco: Hermiona i Strączek, bura i czarna, szalone siostry, mieszkające w mym gabinecie na strychu i niezadające się z resztą pospólstwa; Śnieżynka, błękitnooka długowłosa biała kotka, która całe lata żyła na swobodzie w lesie, nim w końcu zrezygnowała z wolności, przedkładając nad nią miękkie kanapy i łóżka; i wreszcie ostatnia, ale i największa, Mufka, przypominająca poduszkę, długowłosa szylkretowa córka Śnieżynki, pomarańczowo-czarno-biała, którą znalazłem jako maleńkie kociątko w naszym garażu, podduszoną i niemal martwą, z głową wsuniętą w starą siatkę do badmintona, i która zaskoczyła nas, nie umierając, lecz wyrastając na najpoczciwszego kota, jakiego zdarzyło mi się poznać.

No i jest jeszcze czarny kot, który nie ma innego imienia. Nazywamy go Czarnym Kotem. Zjawił się u nas niecały miesiąc temu. Z początku nie zorientowaliśmy się, że zamierza u nas zamieszkać. Wyglądał zbyt dobrze jak na bezpańskie zwierzę, był zbyt stary i żwawy jak na porzuconego. Przypominał małą panterę. Poruszał się niczym plama ciemności.

Pewnego dnia, latem, dostrzegłem go przyczajonego na zrujnowanej werandzie: na oko ośmio- lub dziewięcioletniego kocura o zielonozłotych oczach, bardzo przyjaznego i bardzo spokojnego. Uznałem, że pewnie należy do jakiegoś rolnika bądź rodziny z sąsiedztwa.

Wyjechałem na kilka tygodni, by skończyć książkę, a kiedy wróciłem, on nadal siedział na werandzie, na starym kocim posłaniu, które znalazło mu jedno z dzieci. Zmienił się jednak niemal nie do poznania. Coś wyszarpało mu całe kępki futra, szarą skórę pokrywały głębokie zadrapania. Czubek jednego ucha miał odgryziony, pod okiem ziała głęboka rana, stracił też kawałek wargi. Wyglądał na zmęczonego i wychudzonego.

Zabraliśmy Czarnego Kota do weterynarza, który wypisał receptę na antybiotyki. Podawaliśmy mu je co wieczór wraz z miękkim kocim jedzeniem.

Zastanawialiśmy się, z czym walczył. Ze Śnieżynką, naszą piękną, drapieżną, białą królową? Z szopami? Oposem o ostrych zębach i szczurzym ogonie?

Co noc zadrapania stawały się coraz poważniejsze – jednego dnia bok kota pokryły świeże ukąszenia, następnego brzuch przecinały krwawe ślady szponów.

Wtedy zabrałem go do piwnicy, żeby doszedł do siebie obok pieca i stosu kartonów. Był zdumiewająco ciężki, kiedy podniosłem go i zataszczyłem na dół wraz z koszykiem i kuwetą oraz wodą i jedzeniem. Zamknąłem za sobą drzwi. Gdy wyszedłem z piwnicy, musiałem obmyć zakrwawione ręce.

Został tam cztery dni. Z początku był zbyt słaby, żeby jeść. Rana pod okiem niemal go oślepiła. Kuśtykał i wlókł się powoli; ze skaleczonej wargi ściekała żółta ropa.

Schodziłem tam każdego ranka i wieczoru. Karmiłem go i podawałem mu antybiotyki zmieszane z karmą z puszki. Przemywałem najgorsze rany i przemawiałem do niego. Miał rozwolnienie i choć co dzień zmieniałem mu żwirek, w piwnicy cuchnęło pod niebiosa.

Cztery dni, które Czarny Kot spędził w piwnicy, były dla nas niedobrym okresem: najmłodsze dziecko pośliznęło się w wannie, uderzyło w głowę i o mało nie utonęło. Dowiedziałem się, że projekt, który bardzo mnie interesował – adaptacja powieści Lud in the Mist Hope Mirrlees dla BBC – został skreślony, i pojąłem, iż brak mi sił, by od początku proponować go innym sieciom bądź mediom. Córka wyjechała na letni obóz i natychmiast zaczęła przysyłać do domu serię rozdzierających serce listów i kartek, pięć, sześć dziennie, błagając, abyśmy ją zabrali. Syn pokłócił się z najlepszym przyjacielem, do tego stopnia, że w ogóle nie odzywali się do siebie. A któregoś wieczoru, wracając do domu, żona wpadła na sarnę, która wybiegła na drogę. Sarna zginęła, samochód nadawał się do generalnego remontu, a żona skaleczyła się w skroń nad okiem.

Czwartego dnia kot krążył niecierpliwie po piwnicy, stąpając ostrożnie pomiędzy stosami książek i komiksów, pudłami listów i kaset, obrazkami, prezentami i stertami śmieci. Zamiauczał, żądając, by go wypuścić, i w końcu zrobiłem to niechętnie.

Natychmiast wrócił na werandę i przespał tam resztę dnia.

Następnego ranka jego boki pokrywały nowe głębokie zadrapania. Na drewnianej podłodze werandy leżały rozrzucone kępki czarnego kociego futra – jego futra.

Tego dnia otrzymaliśmy list od córki, w którym pisała, że obóz nie jest taki zły i chyba przetrwa tam kilka dni. Syn i jego przyjaciel pogodzili się, choć nigdy nie dowiedziałem się, o co im poszło – karty kolekcjonerskie, gry komputerowe, Gwiezdne Wojny, czy może dziewczynę. Dyrektor z BBC, który zawetował mój projekt, został oskarżony o przyjmowanie łapówek (no, „podejrzanych pożyczek") od niezależnej firmy producenckiej i odesłany do domu na stałe zwolnienie. Jego następczynią, co odkryłem z radością, otrzymawszy od niej faks, była kobieta, która jako pierwsza zaproponowała mi tę adaptację.

Zastanawiałem się, czy znów nie zanieść Czarnego Kota do piwnicy, ale postanowiłem, że zamiast tego spróbuję odkryć, jakie to zwierzę co noc odwiedza nasz dom, a potem ustalić plan działania – może ustawić pułapki?

Moja rodzina na każde święta i urodziny obdarowuje mnie najróżniejszymi gadżetami, kosztownymi zabawkami, które mile łechczą mą próżność, lecz potem rzadko opuszczają pudła. Między innymi można wśród nich znaleźć urządzenie do liofilizacji żywności, elektryczny nóż, maszynę do pieczenia chleba i zeszłoroczny prezent: noktowizyjną lornetkę. W Boże Narodzenie włożyłem do niej baterie i, zbyt niecierpliwy, by czekać na nadejście nocy, zacząłem krążyć w mroku po piwnicy, ścigając grupkę wyimaginowanych Clarice Starling (ostrzeżono cię, byś nie zapalał światła; mogłoby to uszkodzić noktowizor, i być może także twoje oczy). Potem schowałem urządzenie z powrotem do pudełka i teraz wciąż tkwiło w gabinecie obok kartonu pełnego kabli komputerowych i zapomnianych drobiazgów.

Pomyślałem, że jeśli owo stworzenie – pies, kot, szop czy co tam jeszcze – zobaczy mnie siedzącego na werandzie, być może nie podejdzie bliżej, toteż zabrałem krzesło do garderoby, nieco tylko większej od szafy i wyglądającej wprost na werandę, i kiedy wszyscy w domu usnęli, wyszedłem na dwór, by pożegnać się z Czarnym Kotem.

Ten Kot, powiedziała moja żona, kiedy zjawił się u nas po raz pierwszy, to prawdziwa osoba.

I rzeczywiście, w jego wielkim lwim pysku kryło się coś ludzkiego – w jego szerokim czarnym nosie, zielonożółtych oczach, zębatej, lecz przyjaznej mordce (z prawego kącika wciąż ściekała bursztynowa ropa).

Pogłaskałem go po głowie, podrapałem pod brodą i życzyłem dobrej nocy. Potem wróciłem do środka i zgasiłem światło na werandzie.

Siedziałem w fotelu, w pogrążonym w ciemności domu, z noktowizyjną lornetką na kolanach. Włączyłem już noktowizor i z jego okularu dobywała się wąska smużka zielonego światła.

Czas mijał w ciemności.

Eksperymentowałem z lornetką, przyzwyczajając się do oglądania świata w odcieniach zieleni. Ze zgrozą odkryłem, jak wiele owadów kłębi się w nocnym powietrzu – zupełnie jakby świat nocy był czymś w rodzaju koszmarnej zupy, pełnej życia. Potem opuściłem latarkę i spojrzałem na głębokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche.

Mijał czas. Z trudem powstrzymywałem się przed zaśnięciem, odpychając marzenia o kawie i papierosach, mych dwóch porzuconych nałogach. Każdy z nich pomógłby mi teraz. Jednakże, nim osunąłem się dość głęboko w świat snów i marzeń, ocknąłem się gwałtownie na dźwięk donośnego skowytu dobiegającego z ogrodu. Gwałtownie uniosłem lornetkę i przeżyłem zawód: to była tylko Śnieżynka, biała kotka, śmigająca przez ogród niczym promień zielonkawobiałego światła. Po sekundzie zniknęła w lesie po lewej stronie domu.

Właśnie miałem ponownie usadowić się wygodnie w fotelu, gdy przyszło mi do głowy, że warto by sprawdzić, co tak spłoszyło kotkę. Zacząłem więc uważnie badać wzrokiem okolicę w poszukiwaniu dużego szopa, psa albo złośliwego oposa. I rzeczywiście, coś zbliżało się drogą prowadzącą do domu. Widziałem to wyraźnie przez lornetkę, jasno jak w dzień.

To był diabeł.

Nigdy dotąd nie oglądałem diabła i choć w przeszłości pisałem o nim, to gdyby ktoś pytał, musiałbym przyznać, że w niego nie wierzyłem. Był dla mnie wymyśloną postacią, tragiczną i miltonowską. Jednakże stwór zbliżający się drogą nie przypominał Lucyfera Miltona. To był diabeł.

Serce zaczęło walić mi w piersi tak mocno, że aż bolało. Miałem nadzieję, że mnie nie widać, że jestem dobrze ukryty w domu, za szybą.

Postać maszerująca drogą zamigotała i uległa przemianie. W jednej chwili była mroczna i rosła jak minotaur, w następnej szczupła i kobieca, w kolejnej stała się pokrytym bliznami kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, którego pysk wykrzywiała wściekłość.

Na moją werandę prowadzą schody, cztery białe drewniane stopnie, które już dawno powinienem był pomalować (wiedziałem, że są białe, choć przez moją lornetkę wydawały się zielone, podobnie jak wszystko, co je otaczało). U stóp owych stopni diabeł przystanął i zawołał coś, czego nie zrozumiałem, trzy, może cztery słowa w jękliwym skowyczącym języku, z pewnością starym i zapomnianym już w czasach, gdy Babilon był jeszcze młody. A choć go nie zrozumiałem, poczułem, że na ów dźwięk włosy jeżą mi się na karku.

I wtedy usłyszałem, stłumiony przez szklaną zaporę, lecz wciąż słyszalny, niski pomruk, wyzwanie. Czarna postać zeszła chwiejnie po schodach, oddalając się ode mnie w stronę diabła. W tych dniach Czarny Kot nie poruszał się już jak pantera; potykał się i kołysał niczym marynarz, który niedawno zszedł na ląd.

Diabeł był teraz kobietą. Odezwała się do kota, mówiąc łagodnie, kojąco, w języku przypominającym francuski, i wyciągnęła ku niemu rękę. Natychmiast zatopił w niej zęby. Jej wargi wykrzywiły się i splunęła na niego.

I wtedy kobieta zerknęła na mnie. Jeśli nawet do tej pory wątpiłem, czy naprawdę jest diabłem, zyskałem pewność. Jej oczy błysnęły czerwonym ogniem, a przecież przez noktowizor nie można ujrzeć czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabeł dostrzegł mnie przez okno. Zobaczył mnie. Ani przez moment w to nie wątpiłem.

Diabeł poruszył się, jego ciało zamigotało. Teraz przypominał szakala, stwora o płaskim pysku, wielkiej głowie i byczym karku, coś pośredniego pomiędzy hieną a dingo. W jego sparszywiałym futrze wiły się robaki. Powoli zaczął się wspinać po schodach.

Czarny Kot skoczył na niego i po sekundzie tarzali się już po ziemi, tworząc jedną splątaną masę, poruszającą się szybciej, niż potrafiło dostrzec moje oko.

Wszystko to działo się w ciszy.

A potem rozległ się ledwie słyszalny ryk – w dali, po wiejskiej drodze u wylotu podjazdu przetoczyła się z grzmotem ciężarówka. Przez szkła noktowizora jej reflektory płonęły jasno niczym zielone słońca. Powoli opuściłem lornetkę i ujrzałem tylko ciemność oraz łagodny żółty blask świateł, a potem czerwień świateł stopu, które znów zniknęły w nicości.

Kiedy ponownie uniosłem noktowizor, nie miałem już czego oglądać. Na schodach pozostał tylko Czarny Kot, patrzący w niebo. Skierowałem lornetkę w górę i ujrzałem, jak coś odlatuje, może sęp albo orzeł. A potem wleciało między drzewa i zniknęło.

Wyszedłem na werandę, podniosłem Czarnego Kota i zacząłem go głaskać, mówiąc łagodne kojące słowa. Gdy się zbliżyłem, miauknął żałośnie, po chwili jednak zasnął mi na kolanach, a ja ułożyłem go w koszyku i wróciłem na górę do łóżka, by także położyć się spać. Rankiem ujrzałem, że moją koszulkę i dżinsy pokrywa zaschnięta krew.

Było to tydzień temu.

Istota, która przychodzi do mojego domu, nie zjawia się każdej nocy. Przychodzi jednak bardzo często.

Można to poznać po pokrywających kota ranach i bólu, jaki dostrzegam w jego lwich oczach. Stracił już władzę w lewej przedniej łapie, jego prawe oko zamknęło się na dobre.

Zastanawiam się, czym sobie zasłużyliśmy na Czarnego Kota. Zastanawiam się, kto go przysłał. I, przerażony i samolubny, zastanawiam się też, jak wiele jeszcze zniesie.

Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach

– No chodź – powiedział Vic. – Będzie super.

– Nie będzie – odparłem, choć przegrałem to starcie kilka godzin wcześniej i doskonale o tym wiedziałem.

– Będzie czadowo – powtórzył Vic po raz setny. – Dziewczyny! Dziewczyny! Dziewczyny! – Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.

Obaj chodziliśmy do męskiej szkoły w południowym Londynie. I choć skłamałbym, mówiąc, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń z dziewczynami – Vic umawiał się z wieloma, a ja całowałem się z trzema koleżankami mojej siostry – prawdą jest, iż rozmawialiśmy, kontaktowaliśmy się i w pełni rozumieliśmy jedynie innych chłopaków. No, przynajmniej ja. Trudno występować w czyimś imieniu, a nie widziałem Vica od trzydziestu lat. Nie jestem pewny, czy gdybyśmy się spotkali, wiedziałbym co powiedzieć.

Maszerowaliśmy bocznymi uliczkami, które kiedyś się splatały, tworząc zadymiony i brudny labirynt za stacją East Croydon – koleżanka wspomniała Vicowi o prywatce i Vic postanowił na nią pójść, czy mi się to podoba, czy nie. A tak się składa, że się nie podobało. Ale moi rodzice wyjechali na tygodniową konferencję i byłem gościem Vica w jego domu, toteż dreptałem teraz za nim.

– Będzie tak samo jak zawsze – oświadczyłem. – Po godzinie znikniesz gdzieś obściskiwać się z najładniejszą dziewczyną na imprezie, a ja zostanę w kuchni, słuchając, jak czyjaś mama gada o polityce, poezji czy czymś podobnym.

– Musisz po prostu z nimi rozmawiać – odparł. – To chyba ta ulica, o tam. – Wskazał radośnie ręką, wymachując torbą z tkwiącą w niej butelką.

– Nie wiesz?

– Alison opisała mi wszystko, a ja zanotowałem to na kawałku papieru, tyle że zostawiłem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajdę.

– Jak? – Poczułem, że powoli wzbiera we mnie nadzieja.

– Pójdziemy ulicą – rzekł, jakby zwracał się do opóźnionego dziecka – i poszukamy prywatki. Łatwizna.

Zacząłem szukać, lecz nie dostrzegłem żadnej zabawy: jedynie wąskie domy i rdzewiejące samochody bądź motory stojące w wybetonowanych frontowych ogródkach, oraz zakurzone szklane witryny sklepików z gazetami, pachnących obcymi przyprawami i sprzedających wszystko od kart urodzinowych i używanych komiksów po pisma do tego stopnia pornograficzne, że wystawiano je w zamkniętych foliowych torebkach. Byłem przy tym, jak Vic wsunął jedno z tych pism pod sweter, ale właściciel złapał go na chodniku na zewnątrz i kazał zwrócić magazyn.

Dotarliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w wąską alejkę pełną szeregowców. W ów letni wieczór wszystko wydawało się bardzo puste i nieruchome.

– Dla ciebie to proste – powiedziałem. – Podobasz im się, wcale nie musisz z nimi rozmawiać.

To była prawda, wystarczył jeden łobuzerski uśmiech Vica, by mógł przebierać wśród kandydatek.

– Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiać.

Kiedy całowałem się z koleżankami mojej siostry, nie rozmawiałem z nimi. Były akurat w pobliżu, siostra zajmowała się czymś innym i znalazły się na mojej orbicie, toteż je pocałowałem. Nie pamiętałem żadnych rozmów. Nie miałem pojęcia co powiedzieć dziewczynie i wyjaśniłem mu to.

– To tylko dziewczyny – rzekł Vic – Nie pochodzą z innej planety.

W miarę, jak maszerowaliśmy skręcającą łagodnie ulicą, moja nadzieja, że nie zdołamy odnaleźć prywatki, zaczęła słabnąć: z domu przed nami dobiegał niski, pulsujący dźwięk, odgłos muzyki stłumionej przez ściany i drzwi. Była ósma wieczór, nie tak wcześnie, gdy się nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mieliśmy. Niezupełnie.

Moi rodzice lubili wiedzieć, gdzie jestem. Nie wydaje mi się jednak, by rodzice Vica zbytnio się przejmowali. Był najmłodszym z pięciu chłopców. Już samo to wydawało mi się czymś magicznym: ja miałem zaledwie dwie siostry, obie młodsze, i czułem się jednocześnie wyjątkowy i samotny. Odkąd pamiętam, pragnąłem mieć brata. Gdy skończyłem trzynaście lat, przestałem wypowiadać życzenia na widok spadających gwiazd bądź pierwszej gwiazdki. Ale kiedy jeszcze to robiłem, nieodmiennie prosiłem o brata.

Skręciliśmy w ogrodzoną ścieżkę i stąpając po fantazyjnych kamieniach, minęliśmy żywopłot oraz samotny krzak różany, docierając do wykładanej kamykami fasady. Nacisnęliśmy dzwonek, drzwi otworzyła dziewczyna. Nie potrafiłem określić ile ma lat; była to jedna z cech dziewcząt, których szczerze nienawidziłem: gdy zaczynamy jako dzieci, jesteśmy tylko chłopcami i dziewczynkami, poruszamy się w czasie z tą samą prędkością i razem mamy pięć, siedem, jedenaście lat. A potem pewnego dnia coś przeskakuje i dziewczyny rzucają się pędem w przyszłość, wyprzedzając nas, i wiedzą już o wszystkim, mają okresy, piersi, makijaż i Bóg jeden wie co jeszcze – ja z pewnością nie wiedziałem.

Wykresy w podręcznikach do biologii nie mogły zastąpić bycia prawdziwą dorastającą młodzieżą. A do niej właśnie zaliczały się dziewczyny w naszym wieku. Vica i mnie nie można było nazwać dorastającą młodzieżą i zaczynałem już przypuszczać, że nawet kiedy będę musiał golić się co dzień zamiast co parę tygodni, wciąż pozostanę z tyłu.

– Słucham – powiedziała dziewczyna.

– Jesteśmy przyjaciółmi Alison – oznajmił Vic.

Poznaliśmy ją, z jej burzą rudoblond włosów, mnóstwem piegów i złośliwym uśmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy posłali z nami grupkę dziewcząt z miejscowej szkoły żeńskiej, by zrównoważyć proporcje płci. Dziewczyny, mniej więcej w naszym wieku, były zabawne i głośne, miały prawie dorosłych chłopaków, posiadających własne samochody, posady i motorowery oraz – w przypadku jednej z dziewczyn, ubranej w futro z szopów panny z krzywymi zębami, która opowiedziała mi to ze smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiście w kuchni – żonę i dzieci.

– Nie ma jej tu – odparła dziewczyna w drzwiach. – Nie ma żadnej Alison.

– Nie szkodzi. – Vic uśmiechnął się radośnie. – Nazywam się Vic, to jest Enn. – Po sekundzie dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Vic przyniósł w foliowej siatce butelkę białego wina, podwędzoną z szafki rodziców w kuchni. – To gdzie to postawić?

Odsunęła się, wpuszczając nas do środka.

– Z tyłu jest kuchnia – rzekła. – Zostaw wino na stole obok innych butelek.

Miała złote falujące włosy i była bardzo piękna. Widziałem, że jest piękna, mimo że w holu panował półmrok.

– Jak masz na imię? – spytał Vic.

Odparła, że nazywa się Stella, a on uśmiechnął się łobuzersko, błyskając białymi zębami, i oświadczył, że to najpiękniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. Zręczny drań. Co gorsza, zabrzmiało to, jakby naprawdę tak myślał.

Vic ruszył do kuchni zostawić wino, a ja zajrzałem do pokoju od frontu, z którego dobiegała muzyka. Tańczyło tam kilka osób. Stella weszła do środka i również zaczęła tańczyć, samotnie kołysząc się w rytm muzyki, a ja ją obserwowałem.

Punk zaczynał wtedy właśnie swe triumfalne podboje. Na naszych adapterach puszczaliśmy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na prywatkach słyszało się ELO albo 10cc czy nawet Roxy Music. Może parę kawałków Bowiego, jeśli akurat mieliśmy szczęście. W czasie niemieckiej wymiany jedyną płytą, na którą wszyscy się zgadzali, był Hawest Neila Younga, i jego piosenka Heart Of Gold rozbrzmiewała aż do końca wyjazdu. Znajomy refren: „Przebyłem ocean, szukając złotego serca".

Muzyka dobiegająca z owego pokoju nie przypominała niczego znajomego. Brzmiała trochę jak niemiecki elektroniczny pop grupy Kraftwerk, a trochę jak longplay, który dostałem w prezencie na ostatnie urodziny, z osobliwymi dźwiękami stworzonymi przez warsztaty radiofoniczne BBC. Miała jednak rytm, a pół tuzina dziewczyn w pokoju poruszało się lekko do jego wtóru, choć ja patrzyłem wyłącznie na Stellę. Błyszczała wśród nich.

Vic przecisnął się obok mnie i wszedł do pokoju, w ręce trzymał puszkę piwa.

– W kuchni z tyłu mają alkohole – poinformował mnie.

Podszedł do Stelli i zaczął z nią rozmawiać. Muzyka zagłuszała ich słowa, ale wiedziałem doskonale, że dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie.

Nie lubiłem piwa, nie wtedy. Poszedłem sprawdzić, czy znajdę coś, na co miałbym ochotę. Na kuchennym stole odkryłem dużą butlę coca-coli; nalałem sobie do plastikowego kubeczka, nie śmiąc nawet odezwać się do dwóch dziewczyn rozmawiających w ciemnej kuchni. Gestykulowały żywo i były urocze. Obie miały bardzo czarną skórę, lśniące włosy i ciuchy gwiazd filmowych. Przemawiały z cudzoziemskim akcentem i nie miałem u nich szans.

Z colą w ręce ruszyłem w głąb domu.

Był szerszy, niż się wydawał, większy i bardziej skomplikowany niż model dwa na dwa, jakiego się spodziewałem. We wszystkich pokojach panował półmrok – wątpię, by w całym budynku znalazła się choć jedna żarówka mocniejsza od czterdziestki – i wszędzie kogoś spotykałem. Według moich wspomnień wyłącznie dziewczyny. Nie poszedłem na górę.

Na oszklonej werandzie także siedziała samotna dziewczyna. Długie i proste włosy miała tak jasne, że wydawały się białe. Siedziała przy stoliku ze szklanym blatem, ze splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie smutnej.

– Mógłbym się przysiąść? – spytałem, wskazując kubkiem krzesło.

Pokiwała głową, po czym wzruszyła ramionami na znak, że jej wszystko jedno. Usiadłem.

Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne.

– Jesteś stąd? – spytałem dziewczynę.

Pokręciła głową. Miała na sobie mocno wyciętą srebrną bluzkę na ramiączkach. Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi.

– Jak masz na imię? Ja jestem Enn.

– Waina Wainy – odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. – Jestem druga.

– To, uhm, to dość niezwykłe imię.

Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu.

– Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się rozmnażać.

– Ach. No cóż. I tak chyba na to za wcześnie, prawda?

Rozłączyła dłonie, uniosła je nad stół, rozcapierzyła palce.

– Widzisz?

Mały palec lewej ręki miała krzywy, na końcu rozszczepiał się na dwa niewielkie koniuszki. Drobna deformacja.

– Gdy mnie ukończono, trzeba było podjąć decyzję, czy mnie zatrzymać, czy wyeliminować. Miałam szczęście, że decyzja okazała się pozytywna. Teraz podróżuję, podczas gdy moje doskonałe siostry pozostają w domu w stazie. One były pierwsze. Ja jestem druga. Wkrótce muszę wrócić do Wainy i opowiedzieć jej o wszystkim, co widziałam, o wszystkich wrażeniach z waszego miejsca.

– Ja nie mieszkam w Croydon – odparłem. – Nie pochodzę stąd. – Zastanawiałem się, czy jest może Amerykanką. Nie miałem pojęcia o czym mówi.

– No właśnie – zgodziła się. – Żadna z nas nie pochodzi stąd. – Nakryła zdrową dłonią tę o sześciu palcach, zupełnie jakby chciała ją ukryć. – Spodziewałam się, że będzie większe, czystsze i barwniejsze. Choć mimo wszystko to klejnot.

Ziewnęła i na moment zakryła usta prawą, zdrową dłonią. Po sekundzie ręka znów spoczęła na stole.

– Jestem już zmęczona podróżami i czasami marzę o tym, by dobiegły końca. Na ulicy w Rio podczas karnawału ujrzałam ich na moście, złocistych, wysokich, owadziookich i skrzydlatych, i rozradowana o mało nie pobiegłam ich powitać. Wówczas jednak zorientowałam się, że to tylko ludzie w kostiumach. Powiedziałam do Hola Colta: „Czemu tak bardzo starają się wyglądać jak my?". A Hola Colt odparł: „Bo nienawidzą samych siebie, swych odcieni różu i brązu, i tego, że są tacy mali". Było to prawdziwe przeżycie, nawet dla mnie, a nie jestem jeszcze dorosła. To coś jak świat dzieci albo elfów. – Uśmiechnęła się i dodała: – Dobrze, że nikt z nich nie widział Hola Colta.

– Uhm – mruknąłem. – Zatańczysz?

Natychmiast pokręciła głową.

– To niedozwolone – wyjaśniła. – Nie wolno mi robić niczego, co mogłoby uszkodzić własność Wainy. Należę do niej.

– To może czegoś się napijesz?

– Wody – rzekła.

Wróciłem do kuchni, nalałem sobie kolejną colę i napełniłem kubek wodą z kranu. Kiedy jednak pokonałem korytarz i z powrotem znalazłem się na werandzie, okazało się, że jest pusta.

Pomyślałem, że być może dziewczyna poszła do toalety albo zmieniła zdanie co do tańca. Wróciłem do pokoju od frontu i zajrzałem do środka. Robiło się tłoczno, przybyło tańczących dziewczyn. Pośród nich dostrzegłem kilku nieznanych mi chłopaków; wszyscy wyglądali na starszych ode mnie i Vica. Wszyscy utrzymywali dystans – prócz Vica, który tańcząc trzymał Stellę za rękę, a kiedy piosenka dobiegła końca, od niechcenia objął ją ramieniem z miną właściciela, pilnującego, by nikt mu jej nie odbił.

Zastanawiałem się, czy dziewczyna, z którą rozmawiałem na werandzie, poszła na górę, bo na parterze jej nie było.

Wszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, dokładnie naprzeciwko pokoju, w którym odbywały się tańce, i usiadłem na kanapie. Siedziała tam już jakaś dziewczyna. Miała ciemne, krótko przystrzyżone, nastroszone włosy i sprawiała wrażenie nerwowej.

Rozmawiaj, pomyślałem.

– Uhm, mam tu wolny kubek wody – oznajmiłem. – Napijesz się?

Skinęła głową, wyciągnęła rękę i niezwykle ostrożnie odebrała mi kubek, zupełnie jakby nie przywykła do trzymania w dłoniach przedmiotów, jakby nie ufała ani swym oczom, ani rękom.

– Uwielbiam być turystką – oznajmiła i uśmiechnęła się z wahaniem. Między dwoma przednimi zębami miała szparę. Sączyła wodę z kranu jak dorosły wino. – Podczas ostatniej wycieczki odwiedziliśmy słońce, pływaliśmy z wielorybami w akwenach słonecznego ognia.

Słuchaliśmy ich historii i drżeliśmy z zimna w sferach zewnętrznych. A potem wpływaliśmy głębiej, gdzie żar rozgrzewał nas i pocieszał.

Chciałam tam wrócić, tym razem naprawdę tego chciałam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie widziałam. Zamiast tego odwiedziliśmy świat. Podoba ci się?

– Ale co?

Machnęła ręką, wskazując wszystko wokół – kanapę, fotele, zasłony, niezapalony gazowy kominek.

– Chyba jest w porządku.

– Powiedziałam im, że nie życzę sobie odwiedzać świata – ciągnęła. – Mój rodzic-mentor nie dał się przekonać. „Musisz się jeszcze wiele nauczyć", powiedział. Odparłam: „Mogłabym nauczyć się więcej w słońcu. Albo w głębinach. Jessa tkała sieci pomiędzy galaktykami. Też chciałabym to robić".

Ale nie dał się przekonać i przybyłam do świata. Rodzic-mentor ogarnął mnie i znalazłam się tutaj wcielona w gnijącą bryłę mięsa zawieszoną na rusztowaniu z wapnia. Gdy się wcieliłam, poczułam wewnątrz różne rzeczy, trzepoczące, pompujące i pulsujące. Pierwszy raz miałam okazję przepychać powietrze przez usta, wzbudzając po drodze wibracje strun głosowych. I powtarzałam wtedy rodzicowi-mentorowi, że chciałabym umrzeć. To uznana i jedyna strategia odejścia ze świata.

Na ręce miała bransoletkę z czarnych korali; gdy mówiła, bawiła się nimi.

– Ale tu, w mięsie, kryje się wiedza – oznajmiła – i jestem zdecydowana ją poznać.

Siedzieliśmy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowiłem objąć ją ramieniem, ot tak, niby przypadkiem. Wyciągnąć rękę na oparcie i powoli przesunąć ją w dół niemal niepostrzeżenie, aż w końcu jej dotknie.

– To coś, gdy do oczu napływa ciecz i świat się rozmazuje – rzekła. – Nikt mi o tym nie mówił i wciąż nie rozumiem. Dotknęłam zakamarków Szeptu i pulsowałam, i latałam z tachionowymi łabędziami, ale wciąż nie rozumiem.

Może nie porażała urodą, ale wydawała się miła, no i była dziewczyną. Zacząłem powoli zsuwać rękę, delikatnie, z wahaniem, by dotknęła jej pleców. A ona nie kazała mi jej zabrać.

W tym momencie z progu zawołał mnie Vic. Stał tam, obejmując ramieniem Stellę, i machał do mnie. Pokręciłem głową, próbując dać mu znać, że coś się święci, ale zawołał mnie po imieniu, więc z wahaniem wstałem i podszedłem do niego.

– Co jest?

– Eee. Posłuchaj. Prywatka – rzekł przepraszającym tonem Vic. – To nie ta, o której myślałem. Rozmawiałem ze Stellą i domyśliłem się, a właściwie to ona mi wyjaśniła. Jesteśmy na innej imprezie.

– Chryste. Mamy kłopoty? Musimy sobie iść?

Stella pokręciła głową. Vic pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta.

– Po prostu cieszysz się, że tu jestem, prawda, skarbie?

– Wiesz, że tak – odparła.

Znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko: łobuzersko, czarująco, trochę w stylu przebiegłego oszusta, trochę chłopięcego księcia w lśniącej zbroi.

– Nie martw się, to wszystko turystki z wymiany zagranicznej. Chwytasz? Tak jak wtedy, gdy pojechaliśmy do Niemiec.

– Naprawdę?

– Enn. Musisz z nimi rozmawiać, a to znaczy, że musisz też ich słuchać. Rozumiesz?

– Już to zrobiłem. Zdążyłem porozmawiać z paroma.

– Do czegoś to doprowadziło?

– Zaczynało, ale mi przerwałeś.

– Przepraszam. Po prostu chciałem, żebyś wiedział. Jasne?

To rzekłszy, poklepał mnie po ramieniu i odszedł ze Stellą. Razem wspięli się po schodach.

Zrozumcie mnie dobrze. W półmroku wszystkie dziewczyny na tej prywatce były urocze, wszystkie miały idealne twarze, i co ważniejsze, owe osobliwe rysy, proporcje, coś co odróżnia prawdziwą piękność od wystawowego manekinu. Stella była najładniejsza z nich wszystkich, ale oczywiście należała do Vica. Poszli razem na górę i tak już miało być zawsze.

Tymczasem na kanapie usiadło jeszcze kilka osób. Zaczęły rozmawiać z dziewczyną ze szczerbą między zębami. Ktoś opowiedział dowcip i wszyscy się zaśmiali. Musiałbym przepchnąć się przez nich, by wrócić na miejsce obok niej, a że nie wyglądało na to, by mnie oczekiwała ani przejmowała się moim zniknięciem, wyszedłem na korytarz. Zerknąłem na tańczących i odkryłem, że zastanawiam się, skąd dochodzi muzyka. Nie widziałem żadnego adapteru ani głośników.

Ruszyłem do kuchni.

Kuchnie na prywatkach to świetne miejsca. Nie potrzeba żadnego pretekstu, by tam zajrzeć, a przynajmniej na tej imprezie nie widziałem ani śladu czyjejś matki. Obejrzałem najróżniejsze butelki i puszki stojące na stole, nalałem do plastikowego kubka centymetr pernod i dopełniłem colą. Wrzuciłem parę kostek lodu i pociągnąłem łyk, rozkoszując się słodką goryczką drinka.

– Co pijesz? – To był głos dziewczyny.

– Pernod – odparłem. – Smakuje jak cukierki anyżowe, tyle że jest z alkoholem.

Nie dodałem, że skosztowałem go tylko dlatego, że słyszałem, jak prosi o niego ktoś z tłumu na koncertowej płycie Velvet Underground.

– Mogłabym też spróbować?

Nalałem kolejną porcję, dopełniłem colą, podałem jej. Włosy miała miedzianorude, tańczyły wokół głowy skręcone w ciasne pierścionki. W dzisiejszych czasach rzadko widuje się takie fryzury, ale wówczas były bardzo popularne.

– Jak masz na imię? – spytałem.

– Triolet – odparła.

– Ładnie – rzekłem choć wcale nie byłem tego pewien. Ona natomiast była ładna.

– To rodzaj strofy – oznajmiła z dumą. – Jak ja.

– Jesteś wierszem?

Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok, jakby z lękiem. Profil miała niemal idealnie płaski – doskonały grecki nos opadający z czoła prostą linią. Rok wcześniej w szkolnym teatrze graliśmy Antygonę. Ja byłem posłańcem, który przynosi Kreonowi wieści o śmierci Antygony. Nosiliśmy wówczas maski na pół twarzy, które sprawiały, że wyglądaliśmy podobnie. Przyglądając się jej twarzy, pomyślałem o tamtej sztuce i o rysunkach kobiet Barry'ego Smitha w komiksach o Conanie; pięć lat później pomyślałbym raczej o prerafaelitach, Jane Morris

Lizie Siddall. Ale wtedy miałem tylko piętnaście lat.

– Jesteś wierszem? – powtórzyłem.

Przygryzła dolną wargę.

– Jeśli chcesz. Jestem wierszem albo wzorem, albo rasą ludzi, których świat pochłonęło morze.

– To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie.

– Jak masz na imię?

– Enn.

– Zatem jesteś Enn – odparła. – Jesteś też samcem, dwunogiem. To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie?

– Ale to przecież nie są różne rzeczy. To znaczy, nie wykluczają się nawzajem. – Wiele razy natrafiałem na to określenie w książkach, ale przed tamtym wieczorem nigdy nie wymawiałem go głośno i źle zaakcentowałem. Wykluczają.

Miała na sobie cienką sukienkę z białego, jedwabistego materiału. Jej oczy były jasnozielone; dziś kolor ten natychmiast przywiódłby mi na myśl barwione szkła kontaktowe, ale to działo się trzydzieści lat temu i wówczas wszystko wyglądało inaczej. Pamiętam, że zastanawiałem się, co Vic i Stella robią na górze. Z pewnością znaleźli się już w jednej z sypialni. Zazdrościłem mu tak bardzo, że to niemal bolało.

Mimo wszystko jednak rozmawiałem z tą dziewczyną, choć gadaliśmy o bzdurach i choć zapewne tak naprawdę wcale nie miała na imię Triolet (mojemu pokoleniu nie nadawano hippisowskich imion: wszystkie Tęcze, Gwiazdy i Promienie Słońca miały wówczas sześć, siedem, osiem lat).

– Wiedzieliśmy, że nadciąga koniec – powiedziała. – Toteż zamknęliśmy wszystko w wierszu, by pokazać wszechświatowi kim byliśmy, czemu istnieliśmy, co mówiliśmy, robiliśmy, o czym myśleliśmy, śniliśmy, czego pragnęliśmy. Zamknęliśmy nasze sny i marzenia w słowach, układając je tak, by żyły wiecznie i nigdy nie zostały zapomniane. A potem wysłaliśmy wiersz jako wzór fal, by czekał w jądrze gwiazdy, nadając swe przesłanie pulsowaniem, wybuchami i szumami spektrum elektromagnetycznego, aż do czasu gdy mieszkańcy światów odległych o tysiąc układów gwiezdnych rozszyfrują ów wzór, odczytają go i znów stanie się wierszem.

– I co się wtedy stało?

Spojrzała na mnie zielonymi oczami, zupełnie jakby patrzyła spod własnej maski Antygony. Lecz jej jasnozielone oczy wydawały się inną, głębszą częścią owej maski.

– Nie można wysłuchać wiersza i się nie zmienić – oświadczyła. – Wysłuchali go i on ich podbił, zawładnął nimi, zamieszkał w każdym z nich. Jego rytmy stały się częścią ich myśli, obrazy na zawsze odmieniły ich przenośnie, wersety, treści; ambicje stały się ich życiem. W następnym pokoleniu dzieci przychodziły na świat, znając już wiersz, i raczej prędzej niż później w ogóle przestały się rodzić. Nie było już takiej potrzeby. Pozostał jedynie wiersz, który oblekł ciało i zaczął rozprzestrzeniać się w ogromie znanego wszechświata.

Przysunąłem się bliżej niej i nasze nogi się dotknęły. Wyraźnie jej to odpowiadało; położyła mi dłoń na ramieniu. Poczułem, jak moją twarz rozjaśnia uśmiech.

– Są miejsca, w których witają nas chętnie – powiedziała Triolet. – W innych uważają nas za natrętne chwasty albo chorobę, coś co należy poddać natychmiastowej kwarantannie i wyeliminować. Ale gdzie kończy się zaraza, a zaczyna sztuka?

– Nie wiem. – Wciąż się uśmiechałem. Słyszałem obcą muzykę, pulsującą, grzmiącą i wibrującą w pokoju od frontu.

I wtedy pochyliła się ku mnie. Przypuszczam, że to był pocałunek… Przypuszczam. W każdym razie przycisnęła usta do mych ust, a potem, zadowolona, wyprostowała się, jakby złożyła na mnie swoje piętno.

– Chciałbyś go posłuchać? – spytała, a ja przytaknąłem, nie wiedząc, co właściwie proponuje, lecz byłem pewien, że potrzebuję wszystkiego, co tylko zechce mi dać.

Zaczęła szeptać mi coś do ucha. Poezja ma niezwykłą cechę – od razu można poznać, że coś nią jest, nawet jeśli nie zna się języka. Gdy słyszymy homerycką grekę, nie rozumiejąc ani słowa, wciąż wiemy, że to poezja. Słyszałem wiersze polskie i eskimoskie i wiedziałem czym są, choć nic nie rozumiałem. Jej szept też był taki. Nie znałem języka, lecz słowa przepływały przeze mnie, doskonałe, a oczami duszy ujrzałem wieże ze szkła i diamentów, ludzi o oczach barwy najjaśniejszej zieleni; pod każdą sylabą wyczuwałem niepowstrzymane, nieustępliwe nadciąganie oceanu. Być może pocałowałem ją jak należy. Nie pamiętam. Wiem, że tego chciałem.

A potem Vic zaczął potrząsać mną gwałtownie.

– Chodź! – krzyczał. – Szybko, chodź!

W mojej głowie zacząłem powracać z miejsca odległego o tysiąc mil.

– Idioto, chodź! No rusz się – warknął i zaklął. W jego głosie dźwięczała wściekłość.

Po raz pierwszy tego wieczoru rozpoznałem jedną z piosenek rozbrzmiewających w pokoju od frontu. Smutne zawodzenie saksofonu, a potem kaskada dźwięcznych akordów. Męski głos śpiewający strofy o synach milczącego wieku. Chciałem zostać i posłuchać tej piosenki.

– Jeszcze nie skończyłam – powiedziała Triolet. – Jest mnie więcej.

– Przykro mi, ślicznotko – rzekł Vic, ale już się nie uśmiechał. – Będzie jeszcze okazja – dodał, po czym chwycił mnie za łokieć, przekręcił i zaczął ciągnąć, wywlekając za drzwi.

Nie stawiałem oporu. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli Vic naprawdę zechce, potrafi skopać mnie na miazgę. Nie zrobiłby tego, chyba że byłby zdenerwowany albo wściekły, lecz w tym momencie kipiał wściekłością.

Przeszliśmy przez korytarz. Gdy Vic otwierał drzwi, obejrzałem się po raz ostatni przez ramię, z nadzieją że ujrzę Triolet w wejściu do kuchni. Ale nie. Zobaczyłem natomiast Stellę na szczycie schodów. Patrzyła w dół, na Vica, a ja ujrzałem jej twarz.

Wszystko to działo się trzydzieści lat temu. Wiele zapomniałem i zapomnę jeszcze więcej, a w końcu zapomnę wszystko. Jeśli jednak mam jakąkolwiek nadzieję na istnienie życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek zapomnę tę chwilę i wyraz twarzy Stelli patrzącej, jak Vic od niej ucieka. Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał.

Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy…

Nie chcielibyście rozzłościć wszechświata. Założę się, że rozgniewany wszechświat patrzyłby na was takimi właśnie oczami.

I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy, jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy się za siebie, nie zatrzymywaliśmy się, aż w końcu nie mogliśmy już oddychać. Wówczas dopiero przystanęliśmy, dysząc, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolało. Oparłem się o ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka.

Otarł usta.

– Ona nie była… – Urwał.

Pokręcił głową.

Potem rzekł.

– Wiesz… Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie możemy pójść… I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj.

Sądziłem, że wiem o czym mówi.

– Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś?

Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się musiał z nim bić – i przegrać – lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie dziwny zdławiony dźwięk.

Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po policzkach spływały łzy i śluz. Vic szlochał na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak mały chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą, tak by pozostać przede mną i bym nie widział jego twarzy. Byłem ciekaw, co takiego wydarzyło się w pokoju na górze, że zachowywał się w ten sposób. Co tak bardzo go przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć.

Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego, choć bardzo się starałem, nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć.

Ptak słońca

W owych czasach Klub Epikurejczyków tworzyła bogata, hałaśliwa grupka ludzi, którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro:

Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący za pięciu. Jego pra-pradziadek założył Klub Epikurejczyków, wykorzystując do tego celu wpływy z tontyny; wcześniej dołożył wielkich starań, by bardzo tradycyjnymi metodami zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent.

Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla lalek z talerzy wielkości spodków. Nie trzeba jednak apetytu, by być prawdziwym smakoszem, a Mandalay zawsze umiał trafić w samo sedno, opisując każdą potrawę, którą przed nim stawiano.

Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, która niegdyś była wielką pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana.

Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego łoża) wielkiego kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie jak jego niesławny przodek, złamał w swym życiu wiele serc i zjadł wiele wspaniałych posiłków.

I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania, z do połowy opróżnioną flaszką bimbru w brązowej, papierowej torebce, bez kapelusza, płaszcza i nazbyt często bez koszuli. Lecz zajadał z większym apetytem niż wszyscy pozostali.

Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść – oznajmił i w jego głosie zadźwięczał żal i przejmujący smutek. – Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego.

Mandalay zerknął do notatnika.

– Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy zupełnie jak słodka świnka morska.

– Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę… Och, ten grillowany stek z pandy. – Virginia Boote westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka.

– Jedliśmy kilkanaście dawno wymarłych gatunków – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii.

– Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej – dodał Jackie Newhouse. – Potrafię jednak wyjaśnić, czemu włochate słonie wymarły tak szybko. Wystarczyło, by ludzie ich skosztowali. Jestem człowiekiem o wyrafinowanym guście, lecz już po pierwszym kęsie myślałem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowałyby świeże mamucie żeberka.

– Przemrożenie przez parę tysięcy lat to nic zdrożnego. – Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się. Owszem, zęby miał krzywe, ale mocne i ostre. – Ale prawdziwi smakosze wybierali porządnego mastodonta. Mamutem zadowalali się ci, którzy nie mogli upolować mastodonta.

– Zjedliśmy kalmary, kałamarnice i krakeny – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jedliśmy lemmingi i wilki tasmańskie. Jedliśmy altanniki, ortolany i pawie. Jedliśmy ryby delfinie (nie mylić z delfinami ssakami), olbrzymie żółwie morskie i nosorożce sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść.

– Nonsens. Są jeszcze setki rzeczy, których dotąd nie skosztowaliśmy – zaprotestował profesor Mandalay. – Może tysiące. Pomyślcie choćby o wszystkich gatunkach chrząszczy, których nie spróbowaliśmy.

– Och, Mandy – westchnęła Virginia Boote. – Gdy raz się skosztowało jednego chrząszcza, to zna się je wszystkie, a my próbowaliśmy kilkuset gatunków. Przynajmniej gnojniki miały wyrazisty smak.

– Nie – wtrącił Jackie Newhouse. – To kulki gnojników miały smak. Same żuki były wyjątkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam się. Wspięliśmy się na wyżyny gastronomii, zgłębiliśmy otchłanie smaku, staliśmy się kosmonautami badającymi niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia.

– To prawda, prawda – przytaknął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Od ponad stu pięćdziesięciu lat, w czasach mojego ojca, dziadka i pradziadka, co miesiąc odbywało się spotkanie Epikurejczyków. Teraz jednak lękam się, że będę musiał zakończyć działanie klubu, bo nie zostało już nic, czego byśmy nie jedli: my bądź nasi klubowi przodkowie.

– Żałuję, że nie żyłam w latach dwudziestych – mruknęła Virginia Boote – kiedy legalnie mieli w jadłospisie ludzinę.

– Tylko po usmażeniu w fotelu elektrycznym – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Na wpół upieczona, zwęglona, trzeszcząca. Nikt z nas nie nabrał po niej apetytu na ludzkie mięso, prócz jednego, który już wcześniej przejawiał podobne skłonności, a on w krótkim czasie i tak pożegnał się z nami.

– Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, że tam byłeś? – Virginia Boote ziewnęła. – Każdy przecież widzi, że nie jesteś aż taki stary. Masz najwyżej sześćdziesiąt lat, nawet biorąc pod uwagę zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki.

– Owszem, niszczą całkiem nieźle – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Ale nie tak bardzo, jak przypuszczasz. Poza tym wciąż pozostało mnóstwo rzeczy, których nie skosztowaliśmy.

– Wymień choć jedną – rzucił Mandalay z ołówkiem uniesionym w gotowości tuż nad notatnikiem.

– Chociażby ptak słońca z Miasta Słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle, po czym uśmiechnął się do nich krzywo.

– Nigdy o nim nie słyszałem – przyznał Jackie Newhouse. – Wymyśliłeś go sobie.

– Ja słyszałem – rzekł profesor Mandalay. – Ale w innym kontekście. A poza tym to stworzenie fantastyczne.

– Jednorożce są fantastyczne – przypomniała Virginia Boote. – Ale, jak rany, ten comber z jednorożca w sosie tatarskim był przepyszny. Smakował trochę jak konina, trochę jak koźlę, a kapary i surowe przepiórcze jaja pasowały idealnie.

– W rejestrach Klubu Epikurejczyków z dawnych lat jest wzmianka o ptaku słońca – oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Ale nie pamiętam już, co to było.

– Pisali, jak smakuje? – zainteresowała się Virginia.

– Nie wydaje mi się. – Augustus zmarszczył brwi. – Oczywiście będę musiał przejrzeć oprawione roczniki.

– Nie – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Ta informacja jest w spalonych tomach. Niczego się z niej nie dowiesz.

Augustus Dwa Pióra McCoy podrapał się po głowie. Naprawdę miał dwa pióra, wpięte w węzeł czarnych włosów przetykanych srebrem, upleciony z tyłu głowy. Same pióra, niegdyś złote, teraz wyglądały dość pospolicie, żółte i wystrzępione. Dostał je jeszcze jako chłopiec.

– Chrząszcze – powtórzył z uporem profesor Mandalay. – Kiedyś wyliczyłem, że gdyby ktoś taki jak ja miał spożyć co dzień sześć różnych gatunków chrząszczy, potrzebowałby ponad dwudziestu lat, by zjeść wszystkie znane nauce. A przez te dwadzieścia lat z pewnością zostałyby odkryte nowe, pozwalające mu jeść dalsze pięć lat. A w ciągu tych pięciu lat odkryto by dość chrząszczy, by mógł się wyżywić kolejne dwa i pół roku, i tak dalej, i dalej. To paradoks niewyczerpania. Nazwałem go chrząszczem Mandalaya. Tyle że trzeba by bardzo lubić chrząszcze – dodał. – Inaczej byłoby to naprawdę okropne życie.

– Nie ma nic złego w jedzeniu chrząszczy, jeśli tylko to odpowiednie chrząszcze – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. – W tej chwili mam apetyt na świetliki. Blask świetlika ma w sobie kopa, którego akurat mi trzeba.

– Choć świetlik, zwany też robaczkiem świętojańskim (Photinus pyralis), to bardziej chrząszcz niż robak – powiedział Mandalay – w żadnym razie nie są one jadalne.

– Może i nie są jadalne – przyznał Crawcrustle – ale pozwalają uzyskać odpowiednią formę. Chyba upiekę sobie porcyjkę. Świetliki i papryczki habanero.

Virginia Boote była niezwykle praktyczną niewiastą.

– Załóżmy, że chcielibyśmy skosztować ptaka słońca z Miasta Słońca. Gdzie mielibyśmy go szukać?

Zebediah T. Crawcrustle podrapał się po zjeżonym siedmiodniowym zaroście pokrywającym podbródek (zarost nigdy nie bywał dłuższy, jak przystało na siedmiodniową brodę).

– Na waszym miejscu – oświadczył – wybrałbym się do Miasta Słońca w południe, w najdłuższy dzień lata, poszukał wygodnej knajpki – na przykład kafejki Mustafy Stroheima – i zaczekał, aż zjawi się ptak słońca. Następnie złapałbym go w tradycyjny sposób i przyrządził, również w sposób tradycyjny.

– A w jakiż to tradycyjny sposób się go łapie? – wtrącił Jackie Newhouse.

– Dokładnie tak samo, jak twój słynny przodek kłusował przepiórki i cietrzewie – rzekł Crawcrustle.

– W pamiętnikach Casanovy nie ma nic na temat kłusowania przepiórek – rzekł Jackie Newhouse.

– Twój przodek był człowiekiem bardzo zajętym – rzekł Zebediah T Crawcrustle. – Trudno oczekiwać, by zapisywał wszystko. Ale w swoim czasie często kłusował i upolował niejedną przepiórkę.

– Suszone ziarno i jagody nasączone whisky – wtrącił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Tak właśnie robili to nasi ludzie.

– Dokładnie tak jak Casanova – dodał Crawcrustle. – Choć on używał jęczmienia zmieszanego z rodzynkami, a rodzynki moczył w koniaku. Sam mnie tego nauczył.

Jackie Newhouse puścił tę uwagę mimo uszu. Łatwo było puszczać mimo uszu większość słów Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytał:

– A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Mieście Słońca?

– Ależ tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Słońca, tuż przed starym rowem melioracyjnym, będącym niegdyś kanałem nawadniającym. A jeśli znajdziesz się przed kramem z dywanami należącym do jednookiego Khajama, to znaczy, że zaszedłeś za daleko – rzekł Crawcrustle. – Lecz z wyrazu irytacji widocznego na waszych twarzach pojmuję, że oczekiwaliście mniej barwnego i dokładnego opisu. Doskonale. Kafejka jest w Mieście Słońca, a Miasto Słońca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal zawsze.

– A któż opłaci ekspedycję do Miasta Słońca? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. – I kto wyruszy w rzeczoną ekspedycję? Pytam, choć znam już odpowiedź i wcale mi się ona nie podoba.

– Ależ ty za nią zapłacisz, Augustusie, a pojedziemy wszyscy – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Możesz to odliczyć od członkowskich składek Epikurejczyków. A ja zabiorę kuchenny fartuch i utensylia.

Augustus wiedział doskonale, że Crawcrustle od stanowczo zbyt dawna nie płacił swych składek członkowskich. Lecz Klub Epikurejczyków i tak je pokrywał. Crawcrustle był członkiem klubu w czasach ojca Augustusa.

– A kiedy wyruszymy? – spytał tylko.

Crawcrustle zmierzył go spojrzeniem szalonych oczu i wyraźnie zawiedziony pokręcił głową.

– Ależ, Augustusie – rzekł – jedziemy do Miasta Słońca, by schwytać ptaka słońca. Kiedy zatem możemy wyruszyć?

– W dzień słońca! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Moi drodzy, wyjeżdżamy w niedzielę!

– Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, młoda damo – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Istotnie, wyruszymy w niedzielę, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni będziemy polować i chwytać niezwykle rzadkiego ptaka słońca z Miasta Słońca, aż w końcu załatwimy sprawę w tradycyjny sposób.

Profesor Mandalay zamrugał; było to drobne, szare mrugnięcie.

– Ale – zaprotestował – w poniedziałki mam przecież zajęcia. W poniedziałki uczę mitologii, we wtorki stepowania, a w środy obróbki drewna.

– Każ asystentowi zająć się studentami, Mandalay, o Mandalay. W poniedziałek będziesz polował na ptaka słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Ilu profesorów może to o sobie powiedzieć?

***

Potem wszyscy kolejno składali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutować czekającą ich wyprawę i oznajmić, że dręczy ich niepokój.

Zebediah T. Crawcrustle nie miał stałej siedziby. Istniały jednak miejsca, gdzie można go było znaleźć, jeśli tylko człowiekowi naprawdę na tym zależało. Wczesnym rankiem sypiał na dworcu autobusowym – ławki były tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu się nie naprzykrzała; w upalne popołudnia przesiadywał w parku obok pomników dawno zapomnianych generałów, wśród pijaczków, ochlapusów i moczymord, smakując ich towarzystwo i zawartość butelek, a także przedstawiając swe opinie, jak przystało na Epikurejczyka, zawsze szanowane i przemyślane, choć nie zawsze mile widziane. Augustus Dwa Pióra McCoy odszukał Crawcrustle'a w parku. Zabrał ze sobą swą córkę Hollyberry Bez Piór McCoy. Była mała, lecz bystra i ostra jak rekini ząb.

– Wiesz – zaczął Augustus. – Jest w tym coś bardzo znajomego.

– W czym? – zdziwił się Zebediah.

– W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku słońca. Miałem wrażenie, jakbym już kiedyś o tym słyszał.

Crawcrustle jedynie przytaknął. Pochrupywał coś z brązowej papierowej torebki.

– Wyszukałem oprawione roczniki Klubu Epikurejczyków i sprawdziłem. Istotnie, w indeksie sprzed czterdziestu lat znalazłem coś, co uznałem za wzmiankę o ptaku słońca. Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem.

– A czemuż to? – spytał Zebediah T. Crawcrustle, przełykając głośno.

Augustus Dwa Pióra McCoy westchnął.

– Znalazłem odpowiednią stronicę w rocznikach, była jednak spalona, a potem wśród administracji Klubu Epikurejczyków wybuchło spore zamieszanie.

– Je pan świetliki z papierowej torby – wtrąciła Hollyberry Bez Piór McCoy. – Widziałam.

– Istotnie, młoda damo – przyznał Zebediah T. Crawcrustle.

– Pamiętasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? – spytał Augustus.

– Istotnie – rzekł Crawcrustle. – I pamiętam też ciebie. Byłeś wtedy w wieku obecnej tu młodej Hollyberry. Ale też wciąż wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem się kończy. To jak wschód i zachód słońca.

Jackie Newhouse i profesor Mandalay znaleźli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za torami. Piekł coś w blaszanej puszce nad ogniskiem z węgla drzewnego.

– Co pieczesz, Crawcrustle? – zainteresował się Newhouse.

– Więcej węgla drzewnego – wyjaśnił Crawcrustle. – Oczyszcza krew, odświeża ducha.

Na dnie puszki leżały drobne odłamki drewna orzecha i lipy, dymiące i poczerniałe.

– Naprawdę zamierzasz zjeść ten węgiel drzewny? – wtrącił profesor Mandalay.

W odpowiedzi Crawcrustle oblizał palce i wziął z puszki bryłkę węgla, która zasyczała i zaskwierczała mu w dłoni.

– Świetna sztuczka – przyznał profesor Mandalay. – Jak się zdaje, tak właśnie czynią połykacze ognia.

Crawcrustle wsunął do ust węgiel drzewny i zmiażdżył go między starymi, krzywymi zębami.

– Istotnie – rzekł. – Istotnie.

Jackie Newhouse odchrząknął.

– Po prawdzie – zaczął – profesor Mandalay i ja mamy poważne obawy co do czekającej nas podróży.

Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przeżuwał swój węgiel drzewny.

– Nie dość gorący – rzekł. Wyciągnął z ogniska patyk i odgryzł rozżarzony pomarańczowy koniuszek. – Tak lepiej – dodał.

– To wszystko złudzenie – uciął Jackie Newhouse.

– Z całą pewnością nie – odparł wyniośle Zebediah. – To kolczasty wiąz.

– Mam niezwykle poważne obawy co do tego wszystkiego – ciągnął Jackie Newhouse. – Odziedziczyłem po przodkach doskonały zmysł samozachowawczy. Dzięki niemu często pozostawaliśmy dygoczący na dachach bądź ukrywaliśmy się w rzekach – o jeden krok od funkcjonariuszy prawa bądź dżentelmenów z bronią i uzasadnionymi pretensjami. I ten właśnie instynkt samozachowawczy podpowiada mi, bym nie jechał z wami do Miasta Słońca.

– Jestem naukowcem – oznajmił profesor Mandalay – toteż nie mam żadnych wyczulonych zmysłów, które mógłby pojąć ktoś, kto nie musiał nigdy oceniać referatów, nie przeczytawszy ani słowa. Mimo to jednak cała ta sprawa wydaje mi się wybitnie podejrzana. Jeśli ptak słońca jest aż tak smakowity, czemu wcześniej o nim nie słyszałem?

– Słyszałeś, Mandy, stary marudo, słyszałeś – odparł Zebediah T. Crawcrustle.

– Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy w Oklahomie po Timbuktu – podjął profesor Mandalay. – A jednak nigdzie, w żadnej książce nie znalazłem wzmianki o Mieście Słońca w Kairze.

– Wzmianki? Uczyłeś przecież o nim. – Crawcrustle polał kolejną bryłkę dymiącego węgla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunął do ust i schrupał.

– Nie wierzę, że naprawdę to jesz – oświadczył Jackie Newhouse. – Ale samo oglądanie tej sztuczki wystarczy, by wzbudzić mój niesmak. Chyba już czas, abym się oddalił.

I odszedł. Być może profesor Mandalay odszedł wraz z nim. Był taki szary i widmowy, że nigdy nie dało się do końca stwierdzić, czy gdzieś jest, czy nie.

Virginia Boote potknęła się o Zebediaha T. Crawcrustle`a nad ranem, we własnych drzwiach. Wracała z restauracji, którą musiała ocenić. Wysiadła z taksówki, potknęła się o Crawcrustle'a i upadła jak długa. Wylądowała obok niego.

– Juhu! – wykrzyknęła. – Niezły lot, prawda? – W rzeczy samej, Virginio – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Nie masz przypadkiem przy sobie pudełka zapałek?

– Mam gdzieś zapałki. – Zaczęła grzebać w torbie, bardzo dużej i bardzo brązowej. – O, proszę.

Zebediah trzymał w dłoni butelkę fioletowego denaturatu. Nalał go sobie do plastikowego kubka.

– Denaturat? – zdziwiła się Virginia Boote. – Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz pić denaturat, Zebby.

– Bo nie pijam – odparł Crawcrustle. – To paskudztwo, gniją od niego wnętrzności i psują się kubki smakowe. Ale o tej porze nie mogłem znaleźć żadnego innego płynu na rozpałkę.

Zapalił zapałkę i opuścił ją tuż nad powierzchnię alkoholu, który zaczął płonąć migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadł zapałkę, potem przepłukał usta płonącym płynem i wydmuchnął na ulicę potężny płomień, paląc przy okazji przyniesioną wiatrem gazetę.

– Crusty – upomniała go Virginia Boote – uważaj. W ten sposób łatwo się zabić.

Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby.

– Nie piję go – wyjaśnił. – Po prostu przepłukuję usta i wypluwam.

– Igrasz z ogniem – ostrzegła go.

– Dzięki temu wiem, że żyję.

– Och, Zeb – mruknęła Virginia. – Jestem taka podekscytowana, tak bardzo podekscytowana. Jak myślisz, jak smakuje ptak słońca?

– Jest ostrzejszy niż przepiórka i bardziej soczysty od indyka, tłustszy od strusia i bardziej kruchy od kaczki – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Gdy raz go skosztujesz, nigdy już nie zapomnisz.

– Jedziemy do Egiptu – mruknęła. – Nigdy nie byłam w Egipcie. – Po chwili dodała: – Masz gdzie zanocować?

Zakasłał i ów cichy dźwięk odbił się grzechotliwym echem w jego starej piersi.

– Robię się za stary, by sypiać w bramach i rynsztokach – odparł. – Ale wciąż mam swoją dumę.

– No cóż. – Zerknęła na niego. – Mógłbyś przespać się u mnie na kanapie.

– Nie pomyśl sobie, że nie jestem wdzięczny za propozycję – powiedział. – Ale na dworcu autobusowym mam ławkę z moim nazwiskiem.

To rzekłszy, odepchnął się od ściany i podreptał majestatycznie w głąb ulicy.

Na dworcu autobusowym istotnie stała ławka z jego nazwiskiem. Ufundował ją w czasach, gdy był bogaty, i z tyłu oparcia wciąż tkwiła niewielka mosiężna tabliczka, upamiętniająca nazwisko darczyńcy. Zebediah T. Crawcrustle nie zawsze był biedny. Czasami bywał bogaty, ale z trudem przychodziło mu utrzymanie majątku. A gdy go zdobywał, odkrywał, że świat nie patrzy zbyt przychylnie na bogaczy stołujących się w jadłodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadających się z pijaczkami w parkach. Przepuszczał zatem pieniądze jak najszybciej umiał. Zawsze jednak tu i tam pozostawały resztki, o których zapomniał. Czasami zapominał też, że nie lubi być bogaty, znów wyruszał na poszukiwanie fortuny i ją znajdował.

Od tygodnia się nie golił i włoski siedmiodniowej brody zaczynały odcinać się od skóry śnieżną bielą.

***

Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedzielę. Było ich pięcioro. Hollyberry Bez Piór McCoy pomachała im na pożegnanie na lotnisku. Było to bardzo małe lotnisko, na którym wciąż pozwalano odprowadzającym machać na do widzenia.

– Do widzenia, ojcze! – zawołała Hollyberry Bez Piór McCoy

Augustus Dwa Pióra McCoy także jej pomachał, maszerując asfaltowym pasem do niewielkiego samolotu śmigłowego, którym mieli pokonać pierwszy etap podróży.

– Wydaje mi się – rzekł – że jak przez mgłę pamiętam podobny dzień bardzo dawno temu. W tym wspomnieniu byłem małym chłopcem i machałem na do widzenia. Zdaje się, że wtedy po raz ostatni widziałem mojego ojca, i ponownie ogarnia mnie nagłe przeczucie nadciągającej katastrofy. – Po raz ostatni pomachał do małego dziecka po drugiej stronie lotniska. Dziewczynka odpowiedziała podobnym gestem.

– Wtedy machałeś z równie wielkim entuzjazmem – zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. – Ale mam wrażenie, że u niej dostrzegam więcej zimnej krwi.

Istotnie, miał rację.

Pierwszy etap podróży pokonali małym samolotem, potem większym, potem znów mniejszym, sterowcem, gondolą, pociągiem, balonem na gorące powietrze i wynajętym dżipem. Przejechali przez Kair dżipem. Minęli stary targ i skręcili w trzecią uliczkę (gdyby jechali dalej, dotarliby do rowu melioracyjnego będącego kiedyś kanałem nawadniającym). Mustafa Stroheim we własnej osobie siedział na ulicy w starym, wiklinowym fotelu. Wszystkie stoliki i krzesła ustawiono na poboczu, a nie była to zbyt szeroka uliczka.

– Witajcie, przyjaciele, w mojej Kahwa - powiedział Mustafa Stroheim. – Kahwa to po egipsku kawa albo kawiarnia. Napijecie się herbaty? A może zagracie w domino?

– Chcielibyśmy zobaczyć nasze pokoje – odparł Jackie Newhouse.

– Nie ja – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. – Ja będę spał na ulicy. Jest dość ciepło, a ten próg wygląda mi na bardzo wygodny.

– Chętnie napiję się kawy – powiedział Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Oczywiście.

– Macie tu wodę? – spytał profesor Mandalay.

– Kto to powiedział? – zdziwił się Mustafa Stroheim. – Ach, to ty, szary człowieczku. Mój błąd. Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, wziąłem cię za czyjś cień.

– Ja proszę o ShaySokkar Bosta – wtrąciła Virginia Boote, co oznacza szklankę gorącej herbaty z cukrem osobno. – I zagram w backgammona z każdym, kto zechce się założyć. Nie ma w Kairze nikogo, kogo nie zdołam pokonać w backgammona, jeśli tylko przypomnę sobie zasady.

***

Augustus Dwa Pióra McCoy został zaprowadzony do swego pokoju. Profesor Mandalay został zaprowadzony do swego pokoju. Jackie Newhouse został zaprowadzony do swego pokoju. Nie trwało to długo; w końcu wszyscy spali w jednym i tym samym pokoju. Na tyłach budynku mieściła się druga sypialnia przeznaczona dla Virginii oraz trzecia, zajęta przez Mustafę Stroheima i jego rodzinę.

– Co piszesz? – spytał Jackie Newhouse.

– Procedury, zapiski i ustalenia Klubu Epikurejczyków – odparł profesor Mandalay, notując szybko w wielkiej księdze w skórzanej oprawie małym czarnym piórem. – Opisałem dokładnie naszą podróż tutaj i wszystko, co jedliśmy po drodze. Będę pisał dalej, gdy zjemy ptaka słońca, by uwiecznić dla potomności wszystkie smaki i konsystencje, soki i wonie.

– Czy Crawcrustle mówił, jak zamierza przyrządzić ptaka słońca? – zainteresował się Jackie Newhouse.

– Owszem – odrzekł Augustus Dwa Pióra McCoy. – Powiedział, że opróżni puszkę piwa tak, by pozostała w niej jedna trzecia zawartości, a potem doda do niej zioła i korzenie. Nasadzi mocno ptaka na puszkę i wszystko umieści na grillu. Twierdzi, że to tradycyjny sposób.

Jackie Newhouse pociągnął wzgardliwie nosem.

– Według mnie brzmi podejrzanie nowocześnie.

– Crawcrustle twierdzi, że to tradycyjny sposób przyrządzania ptaka słońca – powtórzył Augustus.

– Istotnie – oznajmił Crawcrustle, wspinając się po schodach. Budynek nie był duży, od schodów dzieliła ich niewielka odległość, a ściany nie należały do najgrubszych. – Egipskie piwo jest najstarsze na świecie i przyrządza się z nim ptaka słońca od ponad pięciu tysięcy lat.

– Ale puszka piwa to względnie nowy wynalazek – wtrącił profesor Mandalay.

Zebediah T. Crawcrustle wszedł właśnie do środka, w dłoni trzymał kubek czarnej jak smoła kawy po turecku. Kawa parowała niczym czajnik i bulgotała jak smołowisko.

– Wygląda na bardzo gorącą – zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy.

Crawcrustle uniósł kubek, jednym haustem opróżniając go do połowy.

– Nie – mruknął – niespecjalnie, a puszka to nie taki nowy wynalazek. W dawnych czasach robiliśmy je ze stopu miedzi, czasem z odrobiną srebra, czasem nie, w zależności od kowala i tego, co miało się pod ręką. Potrzebne było coś, co zniosłoby wysokie temperatury. Widzę, panowie, że patrzycie na mnie z powątpiewaniem, rozważcie jednak: oczywiście, że starożytni Egipcjanie robili puszki do piwa. Gdzie indziej przechowywaliby swe piwo?

Zza okna i stolików ustawionych na ulicy dobiegły ich chóralne zawodzenia. Virginia Boote przekonała miejscowych do gry w backgammona na pieniądze i ogrywała ich do czysta. Była prawdziwym backgammonowym rekinem.

***

Na podwórku na tyłach kafejki Mustafy Stroheima stał rozwalający się stary grill, zbudowany z glinianych cegieł i na wpół stopionej metalowej kraty oraz stary drewniany stół. Cały następny dzień Crawcrustle poświęcił odbudowie grilla i czyszczeniu go. Naoliwił nawet kratę.

– Wygląda, jakby nie używano go od czterdziestu lat – mruknęła Virginia Boote. Nikt nie chciał z nią więcej grać w backgammona, a jej sakiewka pęczniała od lepkich piastrów.

– Mniej więcej – odparł Crawcrustle. – Może odrobinę więcej. Hej, Ginnie, zrób coś pożytecznego. Sporządziłem spis potrzebnych mi rzeczy z targu; to głównie zioła, korzenie i kawałki drewna. Weź ze sobą jedno z dzieci Mustafy Stroheima; posłuży ci za tłumacza.

– Z przyjemnością, Crusty.

Pozostali trzej członkowie Klubu Epikurejczyków znaleźli sobie typowe dla siebie zajęcia. Jackie Newhouse zaznajamiał się z wieloma mieszkańcami okolicy, których przyciągały jego eleganckie garnitury i umiejętność gry na skrzypcach. Augustus Dwa Pióra McCoy chodził na długie spacery. Profesor Mandalay tymczasem tłumaczył hieroglify, jakie zauważył wyryte na glinianych cegłach grilla. Powiedział, że ktoś niemądry mógłby uznać, iż dowodzą one, że grill na podwórku Mustafy Stroheima był niegdyś poświęcony Słońcu.

– Ja jednak, jako człowiek inteligentny – dodał – natychmiast zrozumiałem, co się stało: po prostu cegły były kiedyś, dawno temu, częścią świątyni. Lecz z upływem tysiącleci zostały wykorzystane do innych celów. Wątpię, by ci ludzie zdawali sobie sprawę z wartości tego co mają.

– Ależ nie, oni wiedzą – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – A te cegły nie były częścią żadnej świątyni. Są tu od pięciu tysięcy lat, odkąd zbudowaliśmy ten grill. Wcześniej musieliśmy zadowalać się kamieniami.

Virginia Boote powróciła, dźwigając kosz pełen zakupów.

– Proszę, czerwone drewno sandałowe i paczuli, strączki wanilii, gałązki lawendy, liście szałwii i cynamonu, cała gałka muszkatołowa, główki czosnku, goździki i rozmaryn, wszystko czego chciałeś, i jeszcze więcej.

Zebediah uśmiechnął się promiennie.

– Ptak słońca będzie zadowolony – oznajmił.

Przez całe popołudnie przygotowywał sos na grill. Wyjaśnił, że wymaga tego szacunek, a poza tym mięso ptaka słońca bywa często odrobinę suchawe.

Wieczorem Epikurejczycy zasiedli przy wiklinowych stolikach na ulicy. Mustafa Stroheim i jego rodzina podali im kawę, herbatę i gorącą miętę. Zebediah T. Crawcrustle oznajmił, że zjedzą ptaka słońca z Miasta Słońca na słoneczny niedzielny lunch i poprzedzającego go wieczoru winni wstrzymać się od konsumpcji, by nie zepsuć sobie apetytu.

– Mam przeczucie nadchodzącej zguby – oświadczył tej nocy tuż przed zaśnięciem Augustus Dwa Pióra McCoy, leżąc w za małym dla niego łóżku. – Lękam się, że spadnie na nas wraz z sosem do grilla.

Następnego ranka byli okrutnie głodni. Zebediah T. Crawcrustle miał na sobie komiczny fartuch z napisem „ucałuj kucharza" ułożonym z agresywnie zielonych liter. Rozsypał już namoczone w koniaku rodzynki i ziarno pod karłowatym drzewem awokado za domem, a teraz układał na warstwie węgla drzewnego pachnące drewno, zioła i przyprawy. Mustafa Stroheim wraz z rodziną wybrał się z wizytą do krewnych, mieszkających po drugiej stronie Kairu.

– Czy ktoś ma zapałkę? – spytał Crawcrustle.

Jackie Newhouse wyciągnął zapalniczkę zippo i wręczył ją Crawcrustle'owi, który podpalił suszone liście cynamonu i liście laurowe tkwiące pod węglem drzewnym. Dym wzleciał w południowe powietrze.

– Dym z cynamonu i drewna sandałowego ściągnie tu ptaka słońca – oznajmił Crawcrustle.

– Ściągnie? Skąd? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Ze słońca – wyjaśnił tamten. – Tam właśnie sypia.

Profesor Mandalay zakasłał dyskretnie.

– Ziemię w najbliższym miejscu dzieli od Słońca sto czterdzieści siedem milionów kilometrów. W najszybszym zarejestrowanym locie nurkowym ptaka sokół wędrowny uzyskał czterysta czterdzieści kilometrów na godzinę. Lecąc z taką prędkością ze Słońca, ptak potrzebowałby nieco ponad trzydziestu ośmiu lat, by do nas dotrzeć – pod warunkiem oczywiście, że byłby w stanie latać w ciemności i mrozie próżni.

– Oczywiście – zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. Osłonił oczy, zmrużył je i spojrzał w górę. – No, jest.

Wyglądało to zupełnie, jakby ptak wyleciał prosto ze słońca, choć przecież tak być nie mogło. W końcu w południe nie da się spojrzeć wprost w słoneczną tarczę.

Najpierw był tylko sylwetką, czarną na tle słońca i błękitnego nieba. A potem promienie słońca padły na jego pióra i stojący na ziemi obserwatorzy wstrzymali oddech. Nigdy nie widzieliście piór ptaka słońca iskrzących się w słonecznym świetle. Obraz ten zapiera dech w piersi.

Ptak słońca jeszcze raz zatrzepotał potężnymi skrzydłami, a potem zaczął opadać długą spiralą wprost ku kafejce Mustafy Stroheima.

Wylądował na drzewie awokado. Pióra miał złote, purpurowe i srebrne. Był mniejszy od indyka, większy niż kogut, miał długie nogi i wyniosłą szyję czapli, z samej głowy natomiast przypominał orła.

– Jest bardzo piękny – szepnęła Virginia Boote. – Spójrzcie na te dwa długie pióra na głowie. Czyż nie są cudowne?

– Istotnie, cudowne – przyznał profesor Mandalay.

– Te pióra wydają mi się dziwnie znajome – oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy.

– Wyrywamy je, nim upieczemy ptaka – powiedział Zebediah T. Crawcrustle. – Zawsze się tak robi.

Ptak słońca przycupnął na gałęzi drzewa awokado w plamie światła. Zdawało się niemal, że świeci lekkim blaskiem, jak gdyby jego pióra mieniące się purpurą, zielenią i złotem były utkane ze słonecznego światła. Potem rozpoczął toaletę, rozłożył jedno skrzydło w blasku słońca i zaczął je trącać i gładzić dziobem, aż w końcu wszystkie pióra ułożyły się jak należy i pokryły warstewką tłuszczu. Potem rozprostował drugie skrzydło i powtórzył całą operację. W końcu wydał z siebie pełen zadowolenia świergot i sfrunął z niewysokiej gałęzi na ziemię.

Zaczął przechadzać się po zaschniętym błocie, kręcąc głową; wyraźnie nie miał najlepszego wzroku.

– Spójrzcie! – zawołał Jackie Newhouse. – Znalazł ziarno.

– Wyglądało niemal, jakby go szukał – zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jakby się spodziewał, że tam będzie.

– Zawsze rozsypuję je dokładnie w tym miejscu – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle.

– Jaki uroczy – mruknęła Virginia Boote. – Ale teraz z bliska widzę, że jest znacznie starszy, niż sądziłam. Oczy ma pokryte bielmem i trzęsą mu się nogi, lecz wciąż pozostaje uroczy.

– Ptak Bennu to najpiękniejszy z ptaków – oznajmił Zebediah T. Crawcrustle.

Virginia Boote znała świetnie egipskie słownictwo restauracyjne, poza tym jednak równie dobrze mógł mówić po chińsku.

– Co to jest ptak Bennu? To egipska nazwa ptaka słońca?

– Ptak Bennu – wyjaśnił profesor Mandalay – wije gniazdo na drzewie persea. Na głowie ma dwa pióra.

Czasami opisują go jako czaplę, czasami jako orła. Jest jeszcze więcej, ale wszystko brzmi zbyt nieprawdopodobnie, by to powtarzać.

– Zjadł ziarno i rodzynki! – wykrzyknął Jackie Newhouse. – Teraz zatacza się niczym pijak z boku na bok. Cóż za majestat, nawet w pijaństwie.

Zebediah T. Crawcrustle podszedł do ptaka słońca, który z ogromnym wysiłkiem krążył tam i z powrotem po błocie pod drzewem awokado, nie potykając się o własne długie nogi. Stanął dokładnie naprzeciwko ptaka, a potem, bardzo powoli, skłonił mu się. Kłaniał się niczym bardzo stary człowiek, wolno, sztywno, lecz nadal nisko. Ptak słońca odpowiedział ukłonem, po czym runął na ziemię. Zebediah T. Crawcrustle podniósł go z szacunkiem i przytulił niczym małe dziecko, a potem zaniósł na podwórko za kafejką Mustafy Stroheima. Pozostali ruszyli za nim.

Najpierw wyrwał z głowy dwa majestatyczne pióra i odłożył na bok.

A potem, nie oskubując ptaka, wypatroszył go i rzucił wnętrzności na dymiące gałązki. Wsunął wypełnioną do połowy puszkę w głąb korpusu i ustawił ptaka na grillu.

– Ptaki słońca pieką się bardzo szybko – ostrzegł. – Przygotujcie talerze.

Piwa starożytnego Egiptu przyprawiano kardamonem i kolendrą, bo Egipcjanie nie znali chmielu; ich piwa były mocne, korzenne i znakomicie gasiły pragnienie. Po wypiciu podobnego piwa można było zbudować piramidę i czasem ludzie nawet to robili. Tej niedzieli na grillu piwo parowało wewnątrz ptaka słońca, zwilżając mięso. Ogarnięte żarem węgla pióra ptaka zapłonęły niczym magnezja, z rozbłyskiem tak jasnym, że Epikurejczycy musieli odwrócić wzrok.

W powietrzu rozszedł się zapach pieczonego drobiu; ostrzejszego od pawia, bardziej kruchego od kaczki. Do ust zebranych Epikurejczyków napłynęła ślinka. Zdawało się, że pieczenie ledwo się zaczęło, lecz Zebediah podniósł ptaka słońca z węglowego łoża i ustawił na stole. Potem ostrym nożem zaczął kroić parujące mięso i układać na talerzach. Każdy kawałek polał odrobiną sosu, a okrojone szczątki rzucił wprost w ogień.

Członkowie Klubu Epikurejczyków zasiedli wokół starego drewnianego stołu na podwórzu za kafejką Mustafy Stroheima i zaczęli jeść palcami.

– Zebby, to niewiarygodne! – zawołała Virginia Boote z pełnymi ustami. – Rozpływa się na języku, smakuje jak niebo.

– Smakuje jak słońce – dodał Augustus Dwa Pióra McCoy, zajadając tak, jak tylko potrafią rośli mężczyźni. W jednej dłoni trzymał udko, w drugiej kawałek piersi. – To najwspanialsza rzecz, jaką jadłem, i nie żałuję tego posiłku, choć myślę, że będę tęsknił za moją córką.

– Jest idealny – oznajmił Jackie Newhouse. – Smakuje jak miłość i najlepsza muzyka. Smakuje jak prawda.

Profesor Mandalay bazgrał coś w roczniku Klubu Epikurejczyków. Opisywał swoją reakcję na mięso ptaka, jak również reakcje pozostałych członków. Starał się przy tym nie zachlapać tłuszczem stronicy, bo w drugiej ręce trzymał skrzydełko i starannie obgryzał z niego mięso.

– Dziwne – rzekł Jackie Newhouse. – Ale w miarę, jak jem, mięso w moich ustach i żołądku staje się coraz gorętsze i gorętsze.

– Zgadza się, tak to już jest. Najlepiej przygotować się zawczasu – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Jeść węgle, płomienie i świetliki, by przywyknąć. Inaczej bywa trochę ciężkostrawny.

Zebediah T. Crawcrustle zajadał głowę ptaka, miażdżąc w ustach kości i dziób. A kiedy tak chrupał, wokół jego zębów tańczyły maleńkie błyskawice. Uśmiechnął się tylko szerzej, nie przerywając jedzenia.

Kości ptaka słońca płonęły na grillu pomarańczowym ogniem, który stopniowo stawał się biały. Nad podwórzem z tyłu kafejki Mustafy Stroheima zawisła gęsta, rozpalona mgiełka. Wszystko w niej drżało, jakby ludzie zebrani wokół stołu spoglądali na świat przez warstewkę wody albo snu.

– Jest taki pyszny – zachwycała się Virginia Boote, nie przerywając jedzenia. – To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam. Smakuje jak moja młodość, jak wieczność. – Oblizała palce i sięgnęła po ostatni plaster mięsa leżący na talerzu. – Ptak słońca z Miasta Słońca – rzekła. – Ma jakąś inną nazwę?

– To feniks z Heliopolis – wyjaśnił Zebediah T. Crawcrustle. – Ptak, który umiera w ogniu i popiołach i odradza się w każdym pokoleniu. To ptak Bennu, który przeleciał nad wodami, gdy na świecie panowała ciemność. Kiedy nadchodzi jego czas, płonie na stosie z rzadkich drew, korzeni i ziół, i odradza się w popiołach, raz po raz, bez końca.

– Ogień! – wykrzyknął profesor Mandalay. – Czuję się jakby płonęły mi wnętrzności. – Pociągnął łyk wody, ale to mu nie pomogło.

– Moje palce – powiedziała Virginia Boote. – Spójrzcie na moje palce. – Uniosła je. Jaśniały od wewnątrz, jakby żarzył się w nich ukryty ogień.

Powietrze było już tak gorące, że można by ugotować w nim jajko.

Usłyszeli trzask, coś błysnęło. Dwa żółte pióra we włosach Augustusa Dwa Pióra McCoya eksplodowały niczym fajerwerki.

– Crawcrustle – zagadnął stojący w płomieniach Jackie Newhouse. – Odpowiedz mi szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa?

– Coś ponad dziesięć tysięcy lat – odparł Zebediah. – Plus minus parę tysięcy. Kiedy już raz opanujesz tę sztukę, nie jest to takie trudne. Problem tkwi w jej opanowaniu. Ale to najlepszy feniks, jakiego kiedykolwiek upiekłem. Czy może tym razem najlepiej upiekłem tego feniksa.

– Lata! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Twoje lata się wypalają.

– Rzeczywiście – przyznał Zebediah. – Tyle że zanim się go zje, trzeba się przyzwyczaić do gorąca. W przeciwnym razie człowiek po prostu się wypala.

– Czemu tego nie pamiętałem? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy poprzez otaczający go pierścień jasnych płomieni. – Czemu nie pamiętałem, że tak właśnie odszedł mój ojciec, a przed nim jego ojciec? Że każdy z nich wyruszył do Heliopolis, aby zjeść feniksa? I czemu pamiętam to dopiero teraz?

– Ponieważ ogień wypala twoje lata – wyjaśnił profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na której pisał, zajęła się ogniem, zatrzasnął księgę w skórzanej oprawie. Jej brzegi zwęgliły się, lecz reszta pozostała nietknięta. – Gdy wypalają się lata, wspomnienia owych lat powracają.

Teraz, widoczny poprzez fale rozpalonego, drżącego powietrza, wydawał się bardziej materialny niż kiedykolwiek wcześniej i uśmiechał się. Nikt z nich nie widział dotąd uśmiechu profesora Mandalaya.

– Czy spalimy się bez śladu? – spytała oślepiająco jasna Virginia. – Czy też ogień cofnie nas do dzieciństwa, a potem zamieni w duchy i anioły, które znów będą mogły żyć? To bez znaczenia. Och, Crusty, cóż za zabawa!

– Może – rzekł Jackie Newhouse zza zasłony ognia – w sosie zabrakło jeszcze odrobiny octu. Myślę, że podobnemu mięsu przydałaby się ostrzejsza oprawa. – A potem zniknął, pozostawiając po sobie jedynie powidok.

– Chacun a son gout – odparł Zebediah T. Crawcrustle, co po francusku oznacza „każdemu wedle gustu". Oblizał palce i pokręcił głową. – Najlepszy jak dotąd – oznajmił z ogromnym zadowoleniem.

– Żegnaj, Crusty. – Virginia wyciągnęła białą jak płomień rękę i uścisnęła mocno jego ciemną dłoń. Trwało to chwilę, może nawet dwie.

A potem na podwórku z tyłu kahwy (albo kawiarni) Mustafy Stroheima w Heliopolis (które niegdyś było Miastem Słońca, a teraz jest przedmieściem Kairu) nie pozostało nic prócz białego popiołu, który uniósł się w powiewie wiatru i osiadł z powrotem niczym cukier puder albo śnieg. Nie było tam też nikogo prócz młodego mężczyzny o ciemnych, bardzo ciemnych włosach i równych zębach barwy kości słoniowej, ubranego w fartuch z napisem „ucałuj kucharza".

Pośród popiołów na górze ceglanej konstrukcji coś się poruszyło. Maleńki, złocisto-purpurowy ptak uniósł głowę, jakby po raz pierwszy w życiu budził się ze snu. Pisnął przenikliwie i spojrzał wprost w słońce, jak dziecko w twarz rodzica. Rozłożył szeroko skrzydła, jakby chciał je wysuszyć, i wreszcie, gdy był już gotów, wzleciał w stronę słonecznej tarczy. I nie widział go nikt prócz młodzieńca na podwórzu.

U stóp młodego mężczyzny pod popiołem, niegdyś będącym starym stołem z drewna, leżały dwa długie, złociste pióra. Podniósł je, otrzepał z białego pyłu i bardzo ostrożnie wsunął pod marynarkę. Potem zdjął fartuch i poszedł swoją drogą.

***

Hollyberry Dwa Pióra McCoy jest już dorosłą kobietą i sama ma dzieci. W jej czarnych włosach upiętych w węzeł pod dwoma złotymi piórami połyskują srebrne nitki. Od razu widać, że kiedyś pióra musiały być naprawdę niezwykłe, ale było to bardzo dawno temu. Jest prezeską Klubu Epikurejczyków – bogatej, hałaśliwej gromadki – które to stanowisko odziedziczyła wiele, wiele lat temu po ojcu.

Słyszałem, że Epikurejczycy znów zaczynają narzekać. Twierdzą, że jedli już wszystko.

Dla HMGspóźniony prezent urodzinowy

Nagrobek dla wiedźmy

Wszyscy wiedzieli, że na skraju cmentarza leży pochowana wiedźma. Odkąd Nik pamiętał, pani Owens kazała mu trzymać się jak najdalej od tego zakątka.

– Dlaczego? – spytał.

– To niezdrowe dla żywych – odparła pani Owens. – Panuje tam straszna wilgoć, to praktycznie bagno. Zaziębisz się na śmierć.

Pan Owens okazał się mniej wymowny i bardziej tajemniczy.

– To niedobre miejsce – rzekł jedynie.

Właściwy cmentarz kończył się u stóp wzgórza, pod starą jabłonią, ogrodzeniem z rdzawobrązowych, żelaznych prętów zwieńczonych niewielkimi, rdzewiejącymi grotami. Dalej rozciągał się kawał nieużytków, porośniętych gąszczem pokrzyw, chwastów i jeżyn, zasypanych jesiennymi śmieciami. Nik, będący w zasadzie grzecznym i posłusznym chłopcem, nie przecisnął się między prętami, zszedł tam jednak i wyjrzał na drugą stronę. Wiedział, że nie mówią mu wszystkiego i ten fakt nieco go drażnił.

Potem wspiął się z powrotem na wzgórze, do opuszczonego kościoła pośrodku cmentarza i zaczekał do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemniało, przybierając odcień mocnego fioletu, na wieży rozległ się dźwięk przypominający trzepot ciężkiego aksamitu. To Silas opuścił swoje miejsce spoczynku na szczycie dzwonnicy i ruszył po ścianie głową w dół.

– Co jest w najdalszym kącie cmentarza? – spytał Nik. – Za Harrisonem Westwoodem, Piekarzem z Naszej Parafii i jego żonami, Marion i Joan?

– A czemu pytasz? – odparował jego opiekun, strzepując palcami barwy kości pył z czarnego surduta.

Nik wzruszył ramionami.

– Tak się tylko zastanawiałem.

– To niepoświęcona ziemia – oznajmił Silas. – Wiesz, co to znaczy?

– Niespecjalnie – przyznał Nik.

Silas przeszedł przez ścieżkę, nie poruszając ani jednego liścia, i usiadł na kamiennej ławie obok chłopca.

– Są tacy – oświadczył swym jedwabistym głosem – którzy wierzą, że cała ziemia jest uświęcona, że była święta, nim się na niej zjawiliśmy, i taka pozostanie.

Lecz tu, w waszej krainie, ludzie błogosławią kościoły i ziemię przeznaczoną na pogrzeby, by ją poświęcić. Obok jednak pozostawiają niepoświęconą ziemię, zwaną polem garncarza, w której grzebią zbrodniarzy, samobójców i ludzi innej wiary.

– Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia są źli?

Silas uniósł idealną brew.

– Mm? Nie, ależ nie. Pomyślmy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłem tamto miejsce, nie przypominam sobie jednak nikogo szczególnie złego. Zrozum, w dawnych czasach wieszano ludzi nawet za kradzież szylinga. I zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że ich życie stało się tak nieznośne, że najlepiej przyśpieszyć przejście na inny poziom istnienia.

– To znaczy, zabijają się? – domyślił się Nik. Miał jakieś osiem lat, zachłannie chłonął wiedzę, często zadawał pytania i nie był głupi.

– Owszem.

– I to się sprawdza, po śmierci są szczęśliwsi?

Silas uśmiechnął się tak nagle i szeroko, że odsłonił kły.

– Czasami. Zazwyczaj nie. Zupełnie jak ludzie, którzy wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa. Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

– Mniej więcej – mruknął Nik.

Silas wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy.

– A wiedźma? – spytał chłopiec.

– Tak. Właśnie. Samobójcy, przestępcy i wiedźmy. Ci, którzy zmarli bez ostatniego namaszczenia. – Wstał, nocny cień w mroku. – My tu gadamy – rzekł – a ja nie zjadłem jeszcze nawet śniadania. Tymczasem ty spóźnisz się na lekcje.

W półmroku cmentarza coś zamigotało w ciszy, coś czarnego, trzepoczącego, a potem Silas zniknął.

Nim Nik dotarł do mauzoleum pana Pennywortha, księżyc zaczął już wschodzić i Thomas Pennyworth {spoczywa tu w pokoju pewien ciała zmartwychwstania) czekał już na niego w nie najlepszym nastroju.

– Spóźniłeś się – oznajmił z wyrzutem.

– Przepraszam, panie Pennyworth.

Pennyworth zacmokał. W poprzednim tygodniu uczył Nika o żywiołach i humorach, tyle że Nik zapominał, które są które. Oczekiwał sprawdzianu, zamiast tego jednak pan Pennyworth rzekł:

– Myślę, że przyszła pora, by poświęcić kilka dni kwestiom praktycznym. Ostatecznie czas płynie.

– Naprawdę? – spytał Nik.

– Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie?

Nik miał nadzieję, że to pytanie nie padnie.

– W porządku – odparł. – To znaczy. No wie pan.

– Nie, paniczu Owens, nie wiem. Może zatem zechcesz je zademonstrować?

Nik jęknął w duchu, odetchnął głęboko i uczciwie dołożył wszelkich starań, zaciskając powieki i próbując zniknąć.

Pan Pennyworth nie był zachwycony.

– Phi, to nie to, zupełnie nie to. Masz się wśliznąć i zniknąć, chłopcze, tak jak to czynią umarli. Wśliźnij się między cienie, zniknij ze świadomości. Spróbuj jeszcze raz.

Nik spróbował.

– Jesteś równie widoczny jak nos na twojej twarzy – oznajmił pan Pennyworth – a twój nos należy do wyjątkowo widocznych nosów, podobnie jak reszta oblicza, młodzieńcze, i ty cały. Na miłość wszystkiego co święte, opróżnij umysł, już! Jesteś pustą uliczką. Jesteś pustymi drzwiami. Jesteś niczym. Oczy cię nie ujrzą. Umysły nie ogarną. Tam, gdzie stoisz, nie ma niczego i nikogo.

Nik spróbował jeszcze raz. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, że znika, zlewa się z poplamioną kamienną ścianą mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym więcej. Kichnął.

– Straszne. – Pan Pennyworth westchnął. – Absolutnie straszne. Muszę pomówić o tym z twoim opiekunem. – Pokręcił głową. – No dobrze. Humory. Wymień je.

– Uhm. Sangwiniczny. Choleryczny. Flegmatyczny. I ten czwarty. Chyba… melancholiczny.

I tak dalej, i dalej, aż w końcu nadeszła pora na Gramatykę i Kompozycję z panną Letycją Borrows, Starą Panną z Naszej Parafii {Która w Całym swym Życiu nie Skrzywdziła Żadnego Człeka. Przechodniu, czyż Możesz Powiedzieć o Sobie to Samo?). Nik lubił pannę Borrows i jej przytulną kryptę, a także fakt, że bardzo łatwo dawała się namówić do zmiany tematu.

– Mówią, że w tutejszej niepoświęcanej ziemi leży wiedźma – rzekł.

– Tak, mój drogi, ale nie chcesz tam chodzić.

– Czemu nie?

Panna Borrows posłała mu szczery uśmiech umarłych.

– Nie zadajemy się z takimi jak oni.

– Ale to przecież nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pójść, gdybym zechciał?

– To – oświadczyła panna Borrows – nie byłoby rozsądne.

Nik, choć posłuszny, był także ciekawski, toteż po zakończeniu lekcji tej nocy odnalazł bezgłowego anioła na grobie Harrisona Westwooda, piekarza i jego rodziny. Nie zszedł jednak do stóp wzgórza za ogrodzenie. Zamiast tego skręcił, kierując się do miejsca, gdzie po pikniku odbytym trzydzieści lat temu pozostała pamiątka w postaci wielkiej, rozłożystej jabłoni.

Nik nie był całkiem odporny na naukę. Parę lat temu zerwał z tego drzewa mnóstwo niedojrzałych, kwaśnych, białych jabłek, zjadł je i kilka następnych dni żałował, dręczony bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczała go czego nie wolno mu jeść. Teraz czekał aż jabłka dojrzeją i nigdy nie zjadał więcej niż dwóch, trzech na noc. Tydzień wcześniej zerwał ostatnie, ale lubił siedzieć na jabłoni i rozmyślać.

Wspiął się po pniu na swe ulubione miejsce w rozwidleniu dwóch konarów i spojrzał w dół na skąpane w blasku księżyca pole garncarza, porośnięte chaszczami i nieskoszoną trawą. Zastanawiał się, czy wiedźma to starucha o żelaznych zębach, podróżująca w chacie na kurzych nóżkach, czy też chuda czarownica z wielkim nosem, latająca na miotle.

Nagle poczuł głód. Pożałował, że zdążył już pochłonąć wszystkie jabłka. Szkoda, że nie zostawił chociaż jednego… Zerknął w górę i wydało mu się, że coś widzi. Spojrzał raz, potem drugi, by się upewnić. Jabłko, czerwone i dojrzałe.

Nik szczycił się swą umiejętnością wspinaczki po drzewach. Zaczął się podciągać na kolejnych gałęziach, wyobrażając sobie, że jest Silasem spływającym gładko z pionowej, ceglanej ściany. Jabłko, tak czerwone, że niemal czarne w promieniach księżyca, wisiało tuż poza jego zasięgiem. Nik przesuwał się powoli po gałęzi, aż w końcu znalazł się tuż pod nim. Potem wyprostował się i koniuszkami palców musnął idealny owoc.

Nie było mu dane go skosztować.

Nagle rozległ się trzask, donośny niczym strzał z dubeltówki, i gałąź pod jego stopami pękła.

Obudził go błysk bólu, ostry jak lód barwy powolnej błyskawicy. Leżał w chaszczach w ciemności letniej nocy.

Ziemia pod nim wydawała się dość miękka i osobliwie ciepła. Nik przyłożył do niej dłoń i poczuł coś przypominającego futro. Wylądował na stercie siana, na którą ogrodnik z cmentarza wysypywał resztki z kosiarki. Miękka trawa złagodziła upadek. Mimo to jednak czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił.

Jęknął.

– Cichaj, cichaj, chłopcze – przemówił ktoś za jego plecami. – Skąd się tu wziąłeś? Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery?

– Siedziałem na jabłoni – wyjaśnił Nik.

– Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar drzewa. – Zimne palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. – Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie koniec świata.

– Cieszę się – jęknął Nik. – Ale i tak boli.

Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie wyglądała ani przyjaźnie, ani wrogo. Sprawiała wrażenie czujnej, ostrożnej. Twarz miała bystrą i zdecydowanie nie piękną.

– Jestem Nik – przedstawił się.

– Żywy chłopak? – spytała.

Kiwnął głową.

– Tak też sądziłam. Słyszeliśmy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cię nazywają?

– Owens – oznajmił. – Nikt Owens. W skrócie Nik.

– Jak się miewasz, paniczu Niku?

Nik przyjrzał jej się uważnie. Okrywała ją prosta biała koszula, długie brązowe włosy okalały twarz, która miała w sobie coś chochlikowatego – na ustach błąkał się bezustannie lekki, krzywy uśmieszek, niezależnie od tego, co się działo z resztą twarzy.

– Popełniłaś samobójstwo? – spytał. – Ukradłaś szylinga?

– Nigdy w życiu nic nie ukradłam – oburzyła się. – Nawet chusteczki. Poza tym – dodała rezolutnie – samobójcy leżą tam, po drugiej stronie tamtego krzaka głogu, a obaj szubienicznicy pośród jeżyn. Jeden był fałszerzem, drugi rozbójnikiem, tak przynajmniej twierdzi. Choć, jeśli chcesz znać moje zdanie, wątpię, by można go nazwać nawet prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykły złodziejaszek.

– Ach, tak. – W głowie Nika obudziło się nagłe podejrzenie. – Mówią, że leży tu wiedźma. Czarownica.

Dziewczyna skinęła głową.

– Utopiona, spalona na stosie i pogrzebana w nieoznaczonym miejscu, nawet bez nagrobka.

– Utopili cię i spalili?

Przysiadła na stercie trawy obok niego i przytrzymała obolałą nogę Nika zimnymi dłońmi.

– Przyszli do mojej chaty o świcie, nim zdążyłam się obudzić, i wywlekli mnie na błonie. „Jesteś wiedźmą!" – wrzeszczeli, grubi, świeżo wyszorowani, różowi w świetle poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno występowali naprzód, stawali pod niebem i opowiadali o skwaśniałym mleku i okulałych koniach. Aż w końcu wstaje mości Jemima, najgrubsza, najróżowsza, najlepiej wymyta z nich wszystkich i mówi, że Solomon Porritt już jej nie odwiedza i zamiast tego kręci się przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to przez moją magię. To ja go zmusiłam, rzuciłam na biedaka zaklęcie. Przywiązali mnie zatem do stołka i wepchnęli pod wodę w stawie, mówiąc, że jeśli jestem czarownicą, to nie utonę i nic nie poczuję. A jeśli nie, poczuję, o tak. A ojciec mości Jemimy dał każdemu po srebrnym szelągu, żeby długo przytrzymali stołek pod zieloną zamuloną wodą, sprawdzając, czy się utopię.

– I utopiłaś się?

– O tak. Odetchnęłam wodą. To mnie zabiło.

– Och – mruknął Nik. – Czyli jednak nie byłaś wiedźmą.

Dziewczyna spojrzała na niego okrągłymi oczami ducha i uśmiechnęła się krzywo. Wciąż wyglądała jak chochlik, ale ładny chochlik i Nik zwątpił, by potrzebowała magii, żeby zauroczyć Solomona Porritta, nie z takim uśmiechem.

– Co za bzdury. Oczywiście, że byłam wiedźmą. Przekonali się o tym, gdy odwiązali mnie od stołka i położyli na trawie, ćwierćżywą, oblepioną rzęsą wodną i cuchnącym szlamem. Wywróciłam wtedy oczami i przeklęłam ich wszystkich razem i każdego z osobna, tam, na błoniu, owego ranka. Przeklęłam, by żaden z nich nigdy nie spoczął spokojnie w grobie. Zdumiało mnie, jak łatwo mi to przyszło. Zupełnie jak taniec, gdy stopy podchwytują nowy rytm, którego uszy nigdy nie słyszały, nie zna głowa, i tańczą aż do świtu. – Wstała i obróciła się w piruecie, podskakując. Jej bosa stopa błysnęła w promieniach księżyca. – Tak właśnie ich przeklęłam, moim ostatnim, bulgoczącym od wody tchnieniem. A potem umarłam, a oni spalili moje ciało na błoniach, aż w końcu został z niego tylko czarny węgiel. Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem. – Umilkła i przez moment wydawało się, że ogarnął ją smutek.

– Czy ktoś z nich leży pogrzebany na cmentarzu? – zapytał Nik.

– Ani jeden. – Dziewczyna zaśmiała się. – W sobotę po tym, jak utopili mnie i upiekli, panu Porringerowi dostarczono dywan z daleka, z samego Londynu. Piękny był to dywan, lecz okazało się, że jest w nim coś więcej niźli mocna wełna i zręczne sploty. Między nimi bowiem kryła się zaraza i do poniedziałku pięciu mężczyzn kasłało krwią, a ich skóra poczerniała jak moja, gdy wyciągnęli mnie z ognia. Tydzień później choroba ogarnęła niemal całą wioskę i ludzie wrzucali trupy do morowego dołu, wykopanego w szczerym polu. Potem go zasypali.

– Czy wszyscy mieszkańcy umarli?

Wzruszyła ramionami.

– Wszyscy, którzy patrzyli, jak mnie topią i palą. Jak twoja noga?

– Lepiej – rzekł. – Dzięki.

Nik wstał powoli i kuśtykając, zszedł ze sterty trawy. Oparł się o żelazne pręty.

– Czyli zawsze byłaś czarownicą? – spytał. – No wiesz, zanim ich wszystkich przeklęłaś.

– Jak gdyby trzeba było czarów, żeby zwabić do mojej chaty Solomona Porritta – odparła, pociągając wzgardliwie nosem.

Co, jak pomyślał Nik, choć nie odezwał się ani słowem, nie stanowiło w żadnym razie odpowiedzi na jego pytanie.

– Jak się nazywasz?

– Nie mam nagrobka. – Kąciki jej ust wygięły się w dół. – Mogę być każdym, nikim.

– Ale przecież musisz mieć jakieś imię.

– Nazywam się Liza. Liza Hempstock, miły panie – odparła cierpko. – Nie pragnę przecież wiele – dodała. – Tylko czegoś, co zaznaczyłoby mój grób. Leżę tutaj, widzisz? Nie ma tu nic prócz pokrzyw. – Przez moment miała tak smutną minę, że Nik zapragnął ją przytulić.

I nagle, gdy przeciskał się pomiędzy prętami ogrodzenia, przyszedł mu do głowy pomysł. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, że znów się uśmiechnie.

Już na zboczu odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie, ale Liza zniknęła.

***

Na cmentarzu było pełno starych połamanych nagrobków, lecz Nik wiedział, że podarowanie jednego z nich szarookiej wiedźmie z pola garncarza to niedobry pomysł. Potrzebował czegoś nowszego. Stwierdził, że lepiej nie wspominać nikomu o tym, co zamierza, uznawszy całkiem rozsądnie, że z pewnością by mu zabronili.

Przez następne kilka dni umysł miał zajęty snuciem planów, coraz bardziej skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczał.

– Mam wrażenie – oznajmił, drapiąc się po zakurzonych wąsach – że jeśli to w ogóle możliwe, idzie ci jeszcze gorzej. Ty nie znikasz, chłopcze: przeciwnie, rzucasz się w oczy. Trudno cię nie zauważyć. Gdybyś przyszedł do mnie w towarzystwie fioletowego lwa, zielonego słonia i szkarłatnego jednorożca, na którym zasiadałby sam król Anglii w królewskich szatach, myślę, że tylko na ciebie gapiliby się ludzie uważając pozostałych za niegodnych wzmianki.

Nik jedynie patrzył na niego bez słowa. Zastanawiał się, czy w miejscach, gdzie zbierają się żywi ludzie, istnieją sklepy sprzedające wyłącznie nagrobki, a jeśli tak, to jak miałby znaleźć taki sklep. Zupełnie nie miał głowy do Znikania.

Skwapliwie wykorzystał skłonność panny Borrows do zapominania o zadaniach z gramatyki i kompozycji, i rozmów o wszystkim innym, wypytując ją o pieniądze – jak dokładnie działają, jak ich użyć, by zdobyć to czego się pragnie. Nik dysponował garścią monet, które zbierał przez kilka lat (przekonał się, że najlepiej szukać pieniędzy w miejscach, w których zakochane pary tuliły się, całowały i tarzały w trawie cmentarza; później często znajdował tam na ziemi metalowe monety), i pomyślał, że może w końcu udałoby się jakoś je wykorzystać.

– Ile mógłby kosztować nagrobek? – spytał pannę Borrows.

– Za moich czasów – odparła – kosztował piętnaście gwinei. Nie wiem, ile chcą za taki dzisiaj. Przypuszczam, że więcej, znacznie, znacznie więcej.

Nik miał pięćdziesiąt trzy pensy. Był pewien, że to nie wystarczy.

Minęły cztery lata, niemal pół jego życia, od czasu, gdy odwiedził grób Niebieskiego Człowieka, nadal jednak pamiętał drogę. Wdrapał się na szczyt wzgórza i wkrótce znalazł się ponad miastem, wyżej nawet niż wierzchołek jabłoni i wieża zrujnowanego kościoła, gdzie krypta Frobishera sterczała z ziemi niczym spróchniały ząb. Wśliznął się do środka, schodząc niżej, niżej i jeszcze niżej, aż do niewielkich kamiennych stopni, wyciętych w sercu wzgórza. Ruszył nimi do kamiennej komnaty u jego podstawy. W grobowcu było ciemno jak w kopalni, lecz Nik oglądał świat wzrokiem umarłych i komora ujawniała przed nim swoje sekrety.

Swij leżał zwinięty pod ścianą komnaty grobowej. Wyglądał tak, jak Nik go zapamiętał: długie macki utkane z dymu, nienawiść i głód. Tym razem jednak Nik się go nie bał.

– LĘKAJ SIĘ MNIE – wyszeptał Swij – STRZEGĘ BOWIEM RZECZY CENNYCH I NIGDY NIEUTRACONYCH.

– Nie boję się ciebie – oznajmił Nik. – Pamiętasz? I muszę coś stąd zabrać.

– NIC STĄD NIE ODCHODZI – padła odpowiedź istoty zwiniętej w mroku. – NÓŻ, BROSZA, KIELICH. STRZEGĘ ICH W CIEMNOŚCI. CZEKAM.

Pośrodku pomieszczenia wznosiła się płaska skalna płyta. Leżały na niej. Kamienny nóż, brosza i kielich.

– Wybacz, że pytam – rzekł Nik – ale czy to twój grób?

– MISTRZ POSŁAŁ NAS NA TĘ RÓWNINĘ, BYŚMY STRZEGLI. POGRZEBAŁ NASZE CZASZKI POD TYM KAMIENIEM. POZOSTAWIŁ NAS TU Z WIEDZĄ CO MAMY ROBIĆ. STRZEŻEMY SKARBÓW DO CZASU POWROTU MISTRZA.

– Przypuszczam, że o was zapomniał – rzekł rozsądnie Nik. – Z pewnością sam już od wieków nie żyje.

– JESTEŚMY SWIJ. STRZEŻEMY.

Nik zastanawiał się, jak dawno temu najgłębszy grobowiec we wnętrzu wzgórza mógł leżeć na równinie. Wiedział, że musiało minąć bardzo dużo czasu. Czuł, jak Swij tka wokół niego fale strachu, oplatające go niczym macki mięsożernej rośliny. Ogarniał go chłód, miał spowolnione ruchy, jakby nieznana, arktyczna żmija ukąsiła go w samo serce i zaczęła wpompowywać do ciała lodowaty jad.

Postąpił krok naprzód, tak że stanął obok skalnej płyty, wyciągnął rękę i zacisnął palce wokół zimnej broszy.

– HISZSZ – wyszeptał Swij. – STRZEŻEMY TEGO DLA MISTRZA.

– On nie miałby nic przeciw temu.

Nik zaczął się cofać, zmierzając w stronę kamiennych stopni i omijając starannie leżące na ziemi wyschnięte szczątki ludzi i zwierząt.

Swij wił się gniewnie wokół niewielkiej komory, niczym upiorny dym. W końcu zwolnił.

– SKARB WRÓCI – rzekł swym osobliwym, potrójnym głosem. – ZAWSZE WRACA.

Nik, jak mógł najszybciej, pobiegł po kamiennych schodach wewnątrz wzgórza. W pewnym momencie wydało mu się, że coś go ściga, ale gdy dotarł na szczyt, wpadł do krypty Frobisherów i odetchnął chłodnym powietrzem przedświtu, wokół nic się nie poruszało.

Usiadł na ziemi, ściskając w dłoni broszę. Z początku zdawało mu się, że jest zupełnie czarna, potem jednak wzeszło słońce i przekonał się, że kamień osadzony pośrodku czarnego metalu migocze czerwienią. Wielkością dorównywał jajku rudzika i Nik wpatrywał się w niego, zastanawiając się, czy coś porusza się w jego sercu. Posłał swój wzrok i duszę w sam środek szkarłatnego świata. Gdyby był mniejszy, z pewnością zapragnąłby wsunąć go do ust.

Kamień przytrzymywało w miejscu czarne metalowe zapięcie, coś podobnego do szponów, wokół których pełzało coś innego. To coś innego przypominało węża, miało jednak zbyt wiele głów. Nik zastanawiał się, czy tak właśnie w blasku dnia wygląda Swij.

Zbiegł ze zbocza, wykorzystując wszelkie znane skróty – przez splątany bluszcz porastający rodzinną kryptę Bartlebych (ze środka dobiegały głosy Bartlebych, gderających i szykujących się do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza.

– Liza! Liza! – zawołał, rozglądając się wokół.

– Dobrego dnia, młody niezgrabiaszu – odparł jej głos.

Nik nie widział Lizy, lecz pod rozłożystym głogiem ujrzał dodatkowy cień – cień, który zgęstniał i stał się czymś przejrzystym i opalizującym w świetle poranka.

Czymś podobnym do dziewczyny. Czymś o szarych oczach.

– Powinnam już smacznie spać – oznajmiła. – Cóż to za pilna sprawa?

– Twój nagrobek – rzekł. – Chciałbym wiedzieć, co powinno na nim być.

– Moje imię. Musi być na nim moje imię, duże E, Elizabeth, jak u starej królowej, która zmarła, gdy przyszłam na świat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego więcej nie potrzebuję, bo nigdy nie nauczyłam się czytać.

– A daty? – dopytywał się Nik.

– Wilhelm Zły Cięzca, tysiąc sześćdziesiąt sześć – zaśpiewała szeptem porannego wiatru wśród gałęzi głogu. – Duże E, jeśli łaska, i duże H.

– Miałaś jakąś pracę? To znaczy kiedy nie byłaś czarownicą.

– Robiłam pranie – odparła nieżywa dziewczyna, a potem promienie porannego słońca zalały pole i Nik został sam.

Była dziewiąta rano, pora, o której cały świat śpi. Nik jednak nie zamierzał się kłaść, miał przecież do wypełnienia misję. Skończył już osiem lat i świat poza cmentarzem wcale go nie przerażał.

Ubranie, będzie potrzebował ubrania. Wiedział, że jego zwykły, codzienny strój, szary całun, to za mało. Na cmentarz nadawał się świetnie, bo doskonale zlewał się z kamiennymi nagrobkami i cieniami. Skoro jednak Nik zamierza odważyć się wkroczyć do świata poza murami cmentarza, będzie musiał do niego pasować.

W krypcie pod zrujnowanym kościołem leżało sporo ubrań, lecz nie chciał tam schodzić, nawet za dnia. Był gotów tłumaczyć się panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie Silasowi – na samą myśl o owych ciemnych oczach pełnych gniewu, albo co gorsza smutku i zawodu, ogarnął go wstyd.

Na samym końcu cmentarza przycupnęła chatka ogrodnika – mały, zielony budyneczek pachnący olejem silnikowym, skrywający w środku starą, rdzewiejącą kosiarkę, a także cały zestaw staroświeckich narzędzi. Chatka była pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedł na emeryturę, jeszcze przed urodzeniem Nika. Obecnie obowiązek utrzymania porządku na cmentarzu wzięła na siebie rada (przysyłająca od maja do września raz w miesiącu kogoś, by skosił trawę) i miejscowi ochotnicy.

Wielka kłódka na drzwiach strzegła zawartości chaty, lecz Nik już dawno odkrył poluzowaną deskę z tyłu. Czasami, gdy wolał być sam, zakradał się do chatki ogrodnika, siadał tam i rozmyślał.

Odkąd pamiętał, na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi w chacie wisiała brązowa, robocza kurtka, zapomniana bądź porzucona wiele lat temu wraz z parą pokrytych zielonymi plamami ogrodniczych dżinsów. Dżinsy były o wiele za duże na Nika, podwinął jednak nogawki, odsłaniając bose stopy. Zrobił sobie pasek z brązowego ogrodniczego szpagatu, obwiązując się mocno w talii.

W kącie stały też buty. Zmierzył je, okazały się jednak tak ciężkie od zaschniętego błota i cementu, że ledwie zdołał nimi poruszyć, a kiedy postąpił krok, buty pozostały na podłodze chaty. Przecisnął kurtkę przez szparę między deskami, wyśliznął się na zewnątrz i włożył ją. Uznał, że po podwinięciu rękawów wygląda całkiem nieźle. Miała wielkie kieszenie. Wsadził do nich ręce, czując się jak prawdziwy elegant.

Nik pomaszerował do głównej bramy cmentarza i wyjrzał przez pręty. Ulicą z łoskotem przejechał autobus. Były tam też samochody, hałasy i sklepy. Za jego plecami rozciągał się chłodny, zielony cień, porośnięty drzewami i bluszczem: dom.

Z walącym sercem Nik wyszedł na świat.

***

Abanazer Bolger widywał w swoim życiu najróżniejsze typy ludzi. Gdybyście kierowali sklepem takim jak sklep Abanazera, też byście ich widywali. Ów sklep, mieszczący się w labiryncie uliczek Starego Miasta – trochę antykwariat, trochę rupieciarnia i trochę lombard (nawet sam Abanazer nie był pewien, które „trochę" przeważa) – ściągał najdziwniejszych ludzi. Część z nich chciała kupować, inna sprzedawać.

Abanazer Bolger siedział za ladą, kupując i sprzedając; lepszych interesów dobijał na zapleczu, gdzie przyjmował przedmioty być może zdobyte w nie całkiem uczciwy sposób i po cichu puszczał je w obieg dalej. Jego interes przypominał górę lodową. Na powierzchni widać było tylko mały, zakurzony sklepik. Reszta tkwiła niżej, i to właśnie mu odpowiadało.

Abanazer Bolger nosił grube okulary. Jego twarz stale wykrzywiał grymas lekkiego niesmaku, jakby właśnie poczuł, że dodane do herbaty mleko skwaśniało, i nie mógł się pozbyć ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu służyła, gdy ktoś próbował coś sprzedać.

– Naprawdę – mówił wówczas skrzywiony – to nie jest nic warte. Dam tyle, ile będę mógł, biorąc pod uwagę wartość sentymentalną.

Mogłeś się nazwać szczęściarzem, jeśli Abanazer Bolger zapłacił ci choćby część tego, co chciałeś dostać.

Ze swej natury interes taki, jak należący do Abanazera Bolgera, przyciągał dziwnych ludzi, lecz chłopiec, który zjawił się owego ranka, był jednym z najdziwniejszych, jakich sam Abanazer pamiętał z całego życia poświęconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu ich drogocennych przedmiotów. Wyglądał na jakieś siedem lat, miał na sobie ubranie dziadka i pachniał jak wnętrze szopy. Był bosy, włosy miał długie i potargane, a do tego niezwykle poważną minę. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach zakurzonej brązowej kurtki, lecz nawet nie widząc ich, Abanazer wiedział, że w prawej dłoni ściska coś bardzo mocno, jakby chciał to chronić.

– Przepraszam? – zagadnął chłopiec.

– Hej ho, synku – odparł czujnie Abanazer Bolger.

Dzieciaki, pomyślał. Albo coś komuś podwędzą, albo próbują sprzedać swoje zabawki. Tak czy inaczej, zwykle odmawiał. Człowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie się obejrzy, a wsiądzie mu na głowę wściekły dorosły, wrzeszczący, że zapłaciłeś małemu Johnniemu albo Matyldzie dziesiątak za ślubną obrączkę. Więcej kłopotów niż to warte. Dzieciaki.

– Potrzebuję czegoś dla przyjaciółki – oznajmił chłopiec – i pomyślałem, że może kupi pan coś ode mnie.

– Nie kupuję niczego od dzieci – oznajmił stanowczo Abanazer Bolger.

Nik wyjął rękę z kieszeni i położył broszę na wytłuszczonej ladzie. Bolger zerknął na nią, spojrzał jeszcze raz. Wyjął z szufladki jubilerską lupę, po czym zdjął okulary, zapalił małą lampkę na ladzie i przez lupę uważnie obejrzał broszę.

– Żmijowy kamień – rzekł do siebie, nie do chłopca.

Potem zdjął lupę, z powrotem założył okulary i zmierzył chłopaka kwaśnym, podejrzliwym spojrzeniem.

– Skąd to masz?

– Chce pan to kupić? – odparł pytaniem Nik.

– Ukradłeś ją, podwędziłeś z muzeum, tak?

– Nie – odrzekł spokojnie Nik. – Zamierza pan ją kupić czy mam iść do kogoś innego?

W tym momencie kiepski nastrój Abanazera Bolgera zmienił się gwałtownie. Nagle sklepikarz stał się serdeczny, do rany przyłóż. Uśmiechnął się szeroko.

– Przepraszam – powiedział. – Po prostu nie co dzień widuje się takie cacka, a przynajmniej nie w takich sklepach jak mój. Nie poza muzeum. Owszem, z całą pewnością chcę ją kupić. Powiem ci coś: może usiądziemy sobie, napijemy się herbaty, przekąsimy coś słodkiego – mam na zapleczu paczkę ciasteczek czekoladowych – i ustalimy, ile to jest warte? Co ty na to?

Nik ucieszył się, że mężczyzna w końcu zaczął zachowywać się przyjaźniej.

– Potrzebuję tyle, by kupić nagrobek – oznajmił – dla mojej przyjaciółki. No, tak naprawdę nie jest moją przyjaciółką, to po prostu znajoma. Widzi pan, chyba mi pomogła, uleczyła nogę.

Nie zwracając uwagi na gadaninę chłopaka, Abanazer Bolger poprowadził go za ladę i otworzył drzwi do magazynu, pozbawionego okien ciasnego pomieszczenia zapchanego po sufit chwiejnymi stosami kartonowych pudeł pełnych najróżniejszych śmieci. Był tam też sejf, stojący w kącie wielki, stary sejf. A także pudło pełne skrzypiec, kolekcja martwych, wypchanych zwierząt, krzesła bez siedzeń, książki i ryciny.

Tuż przy drzwiach stało maleńkie biurko. Abanazer Bolger odsunął jedyne krzesło i usiadł, nie przejmując się Nikiem. Pogrzebał w szufladzie, w której Nik dostrzegł na wpół opróżnioną butelkę whisky, i wyciągnął niemal pustą paczkę ciasteczek czekoladowych. Poczęstował jednym chłopaka. Potem zapalił lampę, raz jeszcze obejrzał broszę, z zachwytem podziwiając czerwone i pomarańczowe wiry w głębi kamienia, a także czarną metalową oprawę. Z trudem powstrzymał dreszcz na widok wyrazu pysków wężowatych stworów.

– Jest stara – rzekł. I bezcenna, dodał w myślach. – Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie wiadomo. – Nikowi zrzedła mina. Abanazer Bolger postarał się dodać mu otuchy spojrzeniem. – Ale zanim ci zapłacę, muszę wiedzieć, czy nie jest kradziona. Zabrałeś ją z toaletki mamy, zwinąłeś z muzeum? Możesz mi powiedzieć. Nie narobię ci kłopotów, po prostu muszę wiedzieć.

Nik pokręcił głową, powoli przeżuwając ciastko.

– No to skąd ją wziąłeś?

Nik milczał.

Abanazer Bolger nie miał ochoty odkładać broszy, lecz popchnął ją po blacie w stronę chłopca.

– Jeśli nie możesz mi powiedzieć, to lepiej ją zabierz. Zaufanie obowiązuje obie strony. Miło się z tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie dobiliśmy targu.

Nik poruszył się niespokojnie.

– Znalazłem ją w starym grobie – powiedział w końcu – ale nie mogę powiedzieć, gdzie.

Nagle umilkł, bo na twarzy Abanazera Bolgera przyjazny uśmiech ustąpił miejsca nieskrywanej chciwości i podnieceniu.

– Jest tam takich więcej?

– Jeśli nie chce pan jej kupić – rzekł Nik – poszukam kogoś innego. Dziękuję za ciastko.

– Spieszy ci się, co? – rzucił Bolger. – Pewnie czekają na ciebie mama z tatą.

Chłopiec pokręcił głową i natychmiast pożałował, że nie przytaknął.

– Nikt nie czeka. Doskonale. – Abanazer Bolger zacisnął palce wokół broszy. – Teraz powiesz mi dokładnie, gdzie ją znalazłeś, jasne?

– Nie pamiętam – bronił się Nik.

– Już na to za późno. Może zastanowisz się trochę, przypomnisz sobie, skąd to wziąłeś. A potem, kiedy już wszystko przemyślisz, porozmawiamy.

Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Przekręcił w zamku duży metalowy klucz. Rozprostował palce, spojrzał na broszę i uśmiechnął się zachłannie.

Dzwonek nad drzwiami brzęknął na znak, że ktoś wszedł do sklepu. Przyłapany na gorącym uczynku Abanazer uniósł wzrok, nikogo jednak nie ujrzał. Drzwi były lekko uchylone, toteż zatrzasnął je, a potem na wszelki wypadek odwrócił także tabliczkę w oknie tak, że głosiła teraz wszem wobec: ZAMKNIĘTE. Zaciągnął zasuwę; nie chciał, by dziś ktokolwiek mu przeszkadzał.

Na zewnątrz jesienne słońce zniknęło za chmurami, światło poszarzało. O brudną witrynę zabębnił lekki deszcz.

Abanazer Bolger podniósł z lady telefon i zaczął; wybierać numer palcami, które jedynie leciutko się trzęsły.

– Mam bombę, Tom – oświadczył. – Przychodź jak najszybciej.

***

Słysząc szczęk klucza w zamku, Nik zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Pociągnął klamkę, drzwi ani drgnęły. Czuł się strasznie głupio, że dał się zwabić do środka i nie zaufał pierwszemu odruchowi, który nakazywał mu uciec jak najdalej od mężczyzny o kwaśnej minie. Złamał wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszło nie tak. Co powie Silas? Albo Owensowie? Czuł, że wpada w panikę, i stłumił ją, zamykając niepokój gdzieś wewnątrz siebie. Wszystko będzie dobrze. Wiedział, że tak. Oczywiście, najpierw musi się wydostać…

Obejrzał uważnie pokój, w którym go zamknięto – zwykły, niewielki magazyn z biurkiem. Jedyną drogą na zewnątrz były drzwi.

Otworzył szufladę biurka, znalazł jednak tylko kilka małych słoiczków z farbą (używaną do odnawiania antyków) i pędzel. Zastanawiał się, czy mógłby chlusnąć farbą w twarz mężczyzny i oślepić go na dość długo, by zdążyć uciec. Odkręcił wieczko słoika i zanurzył w nim palec.

– Co robisz? – spytał głos tuż obok jego ucha.

– Nic. – Nik pośpiesznie zakręcił słoik i wsunął do jednej z olbrzymich kieszeni kurtki.

Liza Hempstock spojrzała na niego, wyraźnie niezachwycona.

– Skąd się tu wziąłeś? I kim jest ten stary tłuścioch?

– To jego sklep, próbowałem coś mu sprzedać.

– Po co?

– Nie twoja broszka.

Pociągnęła nosem.

– No cóż – rzekła – naprawdę powinieneś wrócić na cmentarz.

– Nie mogę. Zamknął mnie tu.

– Jasne, że możesz. Po prostu przeniknij przez ścianę…

Pokręcił głową.

– Nie mogę. Mogę to robić tylko w domu, bo kiedy byłem mały, obdarzyli mnie swobodą cmentarza. – Spojrzał na nią. W świetle elektrycznej lampy trudno ją było dojrzeć, lecz Nik całe życie rozmawiał ze zmarłymi. – A co ty tu robisz? Jak się znalazłaś poza cmentarzem? Jest dzień, a ty nie jesteś taka jak Silas, powinnaś zostać w grobie.

– Te zasady dotyczą pogrzebanych na cmentarzu, nie tych leżących w niepoświęconej ziemi – odparła. – Nikt mi nie mówi, co mam robić i dokąd chodzić. – Spojrzała gniewnie w stronę drzwi. – Nie podoba mi się ten człowiek – oznajmiła. – Idę sprawdzić, co zamierza.

Zamigotała i Nik znów został sam w pokoju. Gdzieś w dali zagrzmiało.

W zagraconym półmroku Antykwariatu Bolgera Abanazer Bolger podejrzliwie uniósł wzrok, pewien, że ktoś go obserwuje, i natychmiast zrozumiał, że zachowuje się głupio.

– Chłopak siedzi zamknięty na zapleczu – mruknął. – Drzwi frontowe też są zamknięte.

Polerował właśnie metalową oprawę otaczającą żmijowy kamień, delikatnie i ostrożnie, jak archeolog podczas wykopalisk, ścierając czarną patynę i odsłaniając ukryte pod nią lśniące srebro.

Zaczynał żałować, że zadzwonił po Toma Hustingsa, choć Hustings był wielki i świetnie się nadawał do zastraszania ludzi. Żałował też, że po wszystkim będzie musiał sprzedać broszę. Była wyjątkowa. Im intensywniej połyskiwała w świetle małej lampki na ladzie, tym bardziej pragnął, by należała do niego i tylko do niego.

Ale przecież w miejscu, z którego pochodziła, było takich więcej. Chłopak mu powie, chłopak go zaprowadzi.

Chłopak…

I nagle coś mu się przypomniało. Niechętnie odłożył broszę i sięgnął do szuflady za ladą, wyciągając puszkę po herbatnikach pełną kopert, wizytówek i kawałków papieru. Pogrzebał w środku i znalazł kartę, tylko odrobinę większą od zwykłej wizytówki. Miała czarne brzeżki. Nie wydrukowano na niej nazwiska ani adresu; pośrodku widniało tylko imię, wypisane ręcznie atramentem, który spłowiał i zbrązowiał z wiekiem: Jack.

Na odwrocie Abanazer Bolger zanotował ołówkiem swym drobnym, starannym pismem instrukcje dla samego siebie – na wszelki wypadek, choć mało prawdopodobne, by zapomniał, jak ma użyć karty, by wezwać mężczyznę imieniem Jack. Nie, nie wezwać. Zaprosić. Takich jak on się nie wzywa.

Ktoś zastukał do drzwi sklepu.

Bolger rzucił kartę na ladę i podszedł do wejścia, po drodze zerkając przez okno na deszczowy, popołudniowy świat.

– Pośpiesz się! – zawołał Tom Hustings. – Tu jest paskudnie, okropnie. Przemokłem do suchej nitki.

Bolger otworzył drzwi i Tom Hustings bezceremonialnie wtargnął do środka. Jego włosy i płaszcz ociekały wodą.

– O co takiego ważnego chodzi, że nie mogłeś rozmawiać o tym przez telefon? Co?

– O naszą fortunę – odparł z kwaśną miną Abanazer Bolger. – Ni mniej, ni więcej.

Hustings zdjął płaszcz i powiesił na sklepowych drzwiach.

– Czyli co? Coś fajnego, co spadło z ciężarówki?

– Skarb – odrzekł Abanazer Bolger. – A ściślej dwa skarby. – Podprowadził przyjaciela do lady i pokazał mu broszę leżącą w kręgu światła lampy.

– Stara, prawda?

– Z czasów pogańskich – rzekł Abanazer. – Nie, jeszcze starsza, z czasów druidów, przed nadejściem Rzymian. Nazywają to żmijowym kamieniem; widziałem takie w muzeum, ale nigdy nie oglądałem podobnej oprawy. I tak pięknego kamienia. Musiała należeć do króla. Chłopak, który ją znalazł, mówi, że pochodzi z grobu. Pomyśl tylko, kurhan pełen takich rzeczy!

– Może warto by było załatwić to legalnie – zaproponował z namysłem Hustings. – Zgłosić znalezienie skarbu. Musieliby nam zapłacić wartość rynkową i zyskalibyśmy sławę. Dar Hustingsa-Bolgera.

– Bolgera-Hustingsa – poprawił odruchowo Abanazer, po czym dodał: – Znam parę osób dysponujących prawdziwymi pieniędzmi, które zapłaciłyby więcej niż wartość rynkową. Gdyby tylko zobaczyły ją na własne oczy i wzięły do ręki jak ty. – Tom Hustings gładził delikatnie broszę palcami, jakby głaskał kociaka. – I nie zadawałyby żadnych pytań. – Abanazer wyciągnął rękę.

Tom Hustings niechętnie oddał mu zdobycz.

– Mówiłeś o dwóch skarbach – rzekł. – Jaki jest ten drugi?

Abanazer Bolger podniósł kartę o czarnych brzegach i pokazał ją przyjacielowi.

– Wiesz, co to jest? Tamten pokręcił głową. Abanazer odłożył kartę na ladę.

– Jest pewna osoba, kto szuka innej osoby.

– Co z tego?

– Z tego co słyszałem – rzekł Abanazer Bolger – owa druga osoba to chłopak.

– Wszędzie roi się od chłopaków. Ganiają po całym świecie, mieszają się do wszystkiego, nie znoszę ich. A zatem owa osoba szuka jakiegoś szczególnego chłopaka?

– Ten nasz wydaje się w odpowiednim wieku. Jest ubrany – sam zobaczysz, jak jest ubrany. No i znalazł ten skarb. To mógłby być on.

– A jeśli to on?

Abanazer Bolger znów sięgnął po kartę, chwycił za krawędź i powoli nią poruszył tam i z powrotem, jakby przesuwał ją tuż nad nieistniejącym płomieniem.

– Entliczek pentliczek, świecowy płomyczek…

– …rach-ciach, krótka mowa, już spada ci głowa – dokończył z namysłem Tom Hustings. – Ale posłuchaj, jeśli wezwiesz tego Jacka, stracisz chłopaka, a jeśli stracisz chłopaka, stracisz też skarb.

I dwaj mężczyźni zaczęli dyskutować, rozważając zalety i wady zgłoszenia obecności chłopca i wydobycia skarbu, który w ich umysłach stał się już wielką podziemną jaskinią pełną drogocenności. I gdy tak debatowali, Abanazer wyciągnął spod lady butelkę tarniówki i nalał obu po hojnej porcji „by uczcić okazję".

Lizę wkrótce znudziła ich rozmowa, zataczająca ciągłe kręgi niczym wir, prowadząca donikąd, toteż wróciła do magazynu i ujrzała Nika stojącego pośrodku pokoju, z zaciśniętymi powiekami i pięściami, i spiętą, wykrzywioną twarzą, zupełnie jakby go bolał ząb. Wstrzymywał oddech tak długo, że aż posiniał.

– Co teraz wyprawiasz? – spytała z niesmakiem. Otworzył oczy i odprężył się.

– Próbuję Zniknąć – wyjaśnił. Liza prychnęła.

– Spróbuj jeszcze raz.

Posłuchał, tym razem jeszcze dłużej wstrzymując oddech.

– Przestań – upomniała go – bo pękniesz.

Nik odetchnął głęboko i westchnął.

– To nie działa – rzekł. – Może walnę go kamieniem i spróbuję uciec?

W pomieszczeniu nie było kamienia, podniósł zatem przycisk do papierów z kolorowego szkła i zważył w dłoni, zastanawiając się, czy zdołałby cisnąć nim dość mocno, by zatrzymać Abanazera Bolgera.

– Teraz jest ich dwóch – oznajmiła Liza. – I jeśli jeden cię nie dopadnie, zrobi to drugi. Chcą, żebyś im pokazał, skąd wziąłeś broszę. Zamierzają rozkopać grób i wydobyć skarb. – Nie wspomniała mu o drugiej toczącej się dyskusji ani o karcie z czarnymi brzeżkami. Pokręciła głową. – Czemu w ogóle zrobiłeś coś tak głupiego? Znasz przecież zasady dotyczące opuszczania cmentarza. Sam się prosiłeś o kłopoty.

Nik poczuł się bardzo mały i bardzo głupi.

– Chciałem zdobyć dla ciebie nagrobek – przyznał cicho – i pomyślałem, że będzie kosztował więcej niż mam. Zamierzałem zatem sprzedać mu broszę, by ci go kupić.

Nie odpowiedziała.

– Jesteś zła?

Pokręciła głową.

– To pierwsza miła rzecz, jaką ktokolwiek dla mnie zrobił od pięciuset lat. – Na jej twarzy pojawił się cień chochlikowatego uśmiechu. – Dlaczego miałabym być zła? – Urwała na chwilę. – Co właściwie robisz, kiedy próbujesz Zniknąć?

– To, co mi kazał pan Pennyworth „jestem pustym przejściem, jestem pustą dolinką, jestem niczym, oczy mnie nie dostrzegą, spojrzenia prześlizną się po mnie". Ale to nigdy nie działa.

– Dlatego że jesteś żywy. – Liza pociągnęła nosem. – To się sprawdza u nas, umarłych, bo i tak musimy się mocno starać, żebyście nas zauważyli. U was to nic nie da.

Krzyżując ręce, chwyciła się za ramiona i zakołysała w przód i w tył, jakby się nad czymś zastanawiała.

– To przeze mnie wplątałeś się w kłopoty – rzekła w końcu. – Podejdź tu, Nikcie Owensie.

Postąpił krok w jej stronę w ciasnym pomieszczeniu, a ona położyła mu na czole zimną dłoń. Miał wrażenie, jakby na skórę opadł mu szal z mokrego jedwabiu.

– Teraz – rzekła – może ja zdołam ci się przysłużyć.

A potem zaczęła mamrotać coś pod nosem, słowa, których Nik nie rozumiał. W końcu rzekła, głośno i wyraźnie:

Bądź dziurą, bądź pyłem, bądź myślą, bądź tchnieniem.

Bądź nocą, ciemnością, umysłem, marzeniem.

I wśliźnij się, wsuń się, przeniknij, czym prędzej.

Nad, pod, dookoła, w kąt, na bok, pomiędzy.

Coś wielkiego dotknęło go, otarło się o niego od stóp do głów. Nik zadrżał, zjeżyły mu się włosy, na ciele wystąpiła gęsia skórka. Coś się zmieniło.

– Co zrobiłaś? – spytał.

– Tylko trochę ci pomogłam – odparła. – Może i nie żyję, ale nawet po śmierci jestem czarownicą, a my nie zapominamy.

– Ale…

– Teraz cicho – rzuciła. – Wracają.

W zamku magazynku zagrzechotał klucz.

– No dobra, kolego – rzekł głos, którego Nik nie rozpoznał. – Na pewno wszyscy zostaniemy kumplami. – To rzekłszy, Tom Hustings pchnięciem otworzył drzwi i stanął w progu, rozglądając się, wyraźnie zaskoczony. Był wielkim, potężnym mężczyzną o lisio-rudych włosach i czerwonym, pijackim nosie. – Hej, Abanazer! Zdawało mi się, że mówiłeś, że tu jest.

– Bo mówiłem – odparł Bolger zza jego pleców.

– Nie widzę ani śladu.

Obok czerwonej twarzy pojawiła się głowa Bolgera. Zajrzał do pokoju.

– Schował się – rzekł, patrząc wprost w miejsce, gdzie stał Nik. – Ukrywanie się nie ma sensu – dodał głośno. – Widzę cię, wychodź.

Obaj mężczyźni weszli do ciasnego pomieszczenia. Nik stał między nimi nieruchomo jak posąg, myśląc o lekcjach pana Pennywortha. Nie reagował, nie poruszał się, pozwalał spojrzeniom mężczyzn prześlizgiwać się po nim. Nie widzieli go.

– Pożałujesz gorzko, że nie wyszedłeś, kiedy cię zawołałem – oznajmił Bolger i zamknął drzwi. – No dobra – powiedział do Toma Hustingsa – ty stań tutaj i przypadkiem go nie wypuść! – Zaczął krążyć po pokoju, zaglądając za różne sprzęty. Pochylił się niezgrabnie, sprawdzając pod biurkiem. Przeszedł tuż obok Nika i otworzył szafę. – Widzę cię! – zawołał. – Wychodź!

Liza zachichotała.

– Co to? – Tom Hustings obrócił się gwałtownie.

– Nic nie słyszałem – odparł Abanazer Bolger.

Liza znów zachichotała, ściągnęła wargi i dmuchnęła. Jej gwizd przeszedł stopniowo w przeciągły świst, zawodzenie odległego wiatru. Światła elektryczne w pomieszczeniu zamrugały, zabrzęczały i zgasły.

– Cholerne korki – mruknął Abanazer Bolger. – Chodź, tylko tracimy czas.

Klucz szczęknął w zamku i Liza z Nikiem zostali sami w pokoju.

***

– Uciekł – oznajmił Abanazer Bolger; teraz Nik słyszał go przez drzwi. – To mała klitka, nie miałby się gdzie schować. Z pewnością byśmy go znaleźli.

– Temu Jackowi się to nie spodoba.

– A kto mu powie? Chwila ciszy.

– Hej, Tomie Hustingsie, gdzie jest brosza?

– Mhm? A, to. Tutaj. Schowałem ją, żeby się nie zgubiła.

– Schowałeś? Do kieszeni? Zabawne miejsce, jeśli chcesz znać moje zdanie. Wygląda raczej na to, że zamierzałeś z nią wyjść. Chciałeś zatrzymać dla siebie moją broszę!

– Twoją broszę, Abanazerze? Twoją? Naszą broszę.

– Naszą, akurat. Nie pamiętam, żebyś tu był, kiedy zabrałem ją chłopakowi.

– Chłopakowi, którego nie potrafiłeś nawet zatrzymać dla tego gościa, Jacka? Wyobrażasz sobie, co zrobi, kiedy się dowie, że miałeś chłopaka, którego szukał, i go wypuściłeś?

– Pewnie to inny chłopak, na świecie roi się od chłopców. Jakie są szanse, że trafiliśmy akurat na tego, na którym mu zależy? Założę się, że zwiał stąd, gdy tylko odwróciłem się plecami. – Po chwili Abanazer Bolger dodał wysokim, piskliwym, żałosnym tonem: – Nie martw się o Jacka, Tomie Hustingsie. To z pewnością inny chłopak. Stary mózg zaczyna szwankować. Spójrz, prawie skończyła się nam tarniówka. Łykniesz porządnej szkockiej? Mam w magazynku whisky. Zaczekaj tu chwilkę.

Drzwi pokoju otwarły się, do środka wszedł Abanazer uzbrojony w laskę i latarkę elektryczną. Minę miał jeszcze kwaśniejszą niż wcześniej.

– Jeżeli wciąż tu jesteś – wyszeptał cierpko – nawet nie myśl o próbie ucieczki. Wezwałem już policję. O tak, właśnie to zrobiłem.

Pogrzebał chwilę w szufladzie i wyciągnął do połowy opróżnioną butelkę whisky i małą, czarną flaszeczkę.

Abanazer nalał kilka kropel płynu z małej butelki do dużej, po czym schował flaszeczkę do kieszeni.

– To moja brosza i tylko moja – wymamrotał, dodając głośniej: – Już idę, Tom!

Powiódł gniewnym wzrokiem po ciemnym pokoju, patrząc wprost na Nika, i wyszedł, niosąc przed sobą whisky. Zamknął drzwi na klucz.

– No proszę – dobiegł z drugiej strony głos Abanazera Bolgera. – Daj mi szklankę, Tom. Nie ma to jak whisky, rosną od niej włosy na piersi. Powiedz, ile.

Cisza.

– Tanie świństwo. A ty nie pijesz?

– Tarniówka była trochę za mocna; muszę odczekać chwilę, aż uspokoi mi się żołądek… – A potem: – Hej, Tom, co zrobiłeś z moją broszą?

– To niby twoja brosza? Zaraz, zaraz, co ty… Wlałeś mi coś do drinka, ty śmieciu!

– A jeśli nawet? Widziałem po twojej twarzy, co planujesz, Tomie Hustingsie. Ty złodzieju!

I wtedy zaczęli krzyczeć. Nik usłyszał kilka trzasków i głośnych hurgotów, jakby ktoś wywracał meble…

…i zapadła cisza.

– Teraz, szybko! – rzuciła Liza. – Zabierajmy się stąd.

– Ale drzwi wciąż są zamknięte. – Spojrzał na nią. – Możesz coś z tym zrobić?

– Ja? Nie znam żadnej magii, która uwolniłaby cię z zamkniętego pokoju, chłopcze.

Nik przykucnął i wyjrzał przez dziurkę. Była zatkana, wciąż tkwił w niej klucz. Zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął przelotnie i ów uśmiech rozjaśnił mu twarz niczym błysk latarki. Z jednego z pudeł wyciągnął zgniecioną gazetę, rozprostował ją jak najlepiej umiał i przepchnął pod drzwiami, pozostawiając po swej stronie tylko rożek.

– Co ty kombinujesz? – spytała niecierpliwie Liza.

– Potrzebne mi coś jak ołówek, tyle, że cieńszy – rzekł. – No, mam.

Wziął z biurka cieniutki pędzelek i wepchnął drewnianą końcówkę w zamek, kołysząc nią i popychając.

Klucz wypadł z cichym brzękiem z dziurki wprost na gazetę. Nik przyciągnął ją szybko z powrotem.

Liza zaśmiała się zachwycona.

– To ci dopiero mądra głowa, młodzieńcze! To ci dopiero rozum.

Nik wsunął klucz do zamka, przekręcił i pchnięciem otworzył drzwi.

Pośrodku zagraconego antykwariatu leżało dwóch mężczyzn. To, co słyszał, okazało się istotnie wywracanymi meblami. W sklepie panował chaos, wokół walały się strzaskane zegary i krzesła. A pomiędzy nimi na podłodze spoczywało masywne cielsko Toma Hustingsa, przygniatające drobniejszą postać Abanazera Bolgera. Żaden z nich się nie poruszał.

– Czy oni nie żyją? – spytał Nik.

– Za dobrze by było – odparła Liza.

Obok mężczyzn na podłodze leżała brosza z błyszczącego srebra, szkarłatno-pomarańczowy, pasiasty kamień przytrzymywany metalowymi szponami i głowami węży. Na ich pyskach malował się wyraz tryumfu, głodu i zadowolenia.

Nik schował broszę do kieszeni, gdzie spoczęła obok ciężkiego szklanego przycisku do papierów, pędzelka i słoiczka z farbą.

– To też zabierz – poleciła Liza.

Zerknął w dół i ujrzał kartę o czarnych brzeżkach, z wypisanym po jednej stronie imieniem Jack. Widok ten wstrząsnął nim do głębi. Było w nim coś znajomego, coś, co poruszyło stare wspomnienia, coś niebezpiecznego.

– Nie chcę jej.

– Nie możesz jej im zostawić – upierała się Liza. – Chcieli jej użyć, by zrobić ci krzywdę.

– Nie chcę jej – powtórzył Nik. – Jest zła, spal ją.

– Nie! – krzyknęła Liza. – Nie rób tego! Nie możesz.

– W takim razie oddam ją Silasowi.

Nik wsunął kartę do koperty, by nie musieć jej dotykać. Kopertę schował do wewnętrznej kieszeni starej ogrodniczej kurtki, tuż przy sercu.

***

Dwieście mil dalej mężczyzna o imieniu Jack obudził się ze snu i zaczął węszyć. Zszedł na dół.

– Co się stało? – spytała jego babka, mieszając zawartość wielkiego żelaznego garnka na kuchence. – Co znów w ciebie wstąpiło?

– Sam nie wiem – odparł. – Coś się dzieje, coś… ciekawego. – Oblizał wargi. – Pachnie smakowicie – dodał. – Bardzo smakowicie.

***

Błyskawica rozświetliła brukowaną uliczkę.

Nik biegł w deszczu przez Stare Miasto, cały czas kierując się w górę, w stronę cmentarza. Kiedy siedział zamknięty w magazynku, szary dzień przeistoczył się we wczesny wieczór, toteż nie zdziwiło go, gdy w blasku latarni ujrzał znajomy cień. Nik zatrzymał się, tuż przed nim z trzepotem czarnego jak noc aksamitu pojawił się mężczyzna.

Silas splótł ręce na piersi i niecierpliwie ruszył naprzód.

– I co? – spytał.

– Bardzo mi przykro, Silasie – odparł Nik.

– Zawiodłeś mnie, Niku. – Silas pokręcił głową. – Szukam cię, odkąd się zbudziłem. Bardzo nabroiłeś. Wiesz, że nie wolno ci wychodzić samemu do świata żywych.

– Wiem, tak mi przykro. – Po policzkach chłopca spływały krople deszczu; wyglądały zupełnie jak łzy.

– Najpierw musimy cię zabrać w bezpieczne miejsce. – Silas wyciągnął ręce, owinął płaszczem żywe dziecko i Nik poczuł, jak ziemia pod jego stopami znika.

– Silasie? – zagadnął.

Jego opiekun nie odpowiedział.

– Trochę się bałem, ale wiedziałem, że gdyby było źle, zjawisz się i mnie zabierzesz. Poza tym była tam Liza. Bardzo mi pomogła.

– Liza? – rzucił ostro Silas.

– Czarownica z pola garncarza.

– I twierdzisz, że ci pomogła?

– Tak, zwłaszcza ze Znikaniem. Chyba teraz potrafię już to zrobić.

– Opowiesz mi o wszystkim, gdy wrócimy do domu – mruknął Silas.

Nik milczał, dopóki nie wylądowali obok kościoła. Weszli do środka, do pustej nawy. Deszcz rozpadał się na dobre, krople wpadały z bryzgiem do pokrywających ziemię kałuż.

Nik wyjął z kieszeni kopertę z kartą o czarnych brzeżkach.

– Uhm – rzekł. – Pomyślałem, że powinieneś to wziąć. No, tak naprawdę to Liza pomyślała.

Silas spojrzał na kopertę, otworzył ją, wyjął kartę, przyjrzał się jej, odwrócił i przeczytał wypisane ołówkiem instrukcje Abanazera Bolgera, opisujące jak dokładnie jej użyć.

– Opowiedz mi wszystko – polecił.

I Nik opowiedział, wszystko co tylko pamiętał. Kiedy skończył, Silas powoli, z namysłem pokręcił głową.

– Bardzo nabroiłem? – spytał Nik.

– Nikcie Owensie – odparł Silas. – Istotnie, bardzo nabroiłeś. Chyba jednak pozostawię twoim przybranym rodzicom wymierzenie ci kary i nagany, jaką uznają za właściwą. Ja tymczasem muszę się zająć tą sprawą.

Karta o czarnych krawędziach powędrowała pod aksamitny płaszcz, a potem, jak to mają w zwyczaju tacy jak on, zniknął też Silas.

Nik naciągnął kurtkę na głowę i niezgrabnie pobiegł śliskimi ścieżkami na szczyt wzgórza, do krypty Frobishera, a potem w dół, w dół i jeszcze dalej w dół.

Położył broszę obok kielicha i noża.

– Proszę – rzekł. – Calutka wyczyszczona. Ślicznie wygląda.

– WRACA – odparł Swij przepełnionym satysfakcją dymnym głosem. – ZAWSZE WRACA.

***

Noc była bardzo długa, lecz w końcu niemal nastał świt.

Mocno śpiący i dość obolały Nik ostrożnie wyminął niewielki grób panny Liberty Roach (Wolność i Karaluch, pomyślał, co za cudowne połączenie), {To, co wydała, przepadło, to, co rozdała, pozostanie z nią na zawsze. Przechodniu, bądź hojny dla biednych), miejsce ostatniego spoczynku Harrisona Westwooda, Piekarza z Naszej Parafii i jego żon, Marion i Joan, i znalazł się na polu garncarza. Państwo Owens zmarli kilkaset lat przed tym, nim światli ludzie uznali, że nie należy bić dzieci, i pan Owens z niechęcią zrobił tej nocy to, co uznał za swój obowiązek, toteż Nika nieznośnie piekły pośladki. Mimo wszystko jednak troska na twarzy pani Owens zabolała bardziej niż jakiekolwiek lanie.

Dotarł do żelaznego ogrodzenia stanowiącego granicę pola garncarza i prześliznął się między prętami.

– Halo?! – zawołał. Nikt nie odpowiedział i Nik nie dostrzegł nawet dodatkowego cienia wśród głogu. – Mam nadzieję, że nie masz przeze mnie kłopotów – dodał.

Nic.

Wcześniej odniósł dżinsy do chatki ogrodnika – lepiej się czuł w swoim szarym całunie – ale zatrzymał kurtkę. Podobało mu się, że ma kieszenie.

Na ścianie w chatce ogrodnika wisiała niewielka kosa. Zabrał ją i teraz zaatakował energicznie kępy pokrzyw na polu, wycinając je, wyrzucając w powietrze i wyrywając, aż w końcu na ziemi pozostało jedynie nierówne, kłujące ściernisko.

Z kieszeni wyjął ciężki, szklany przycisk do papierów, mieniący się wszystkimi barwami tęczy, oraz słoiczek z farbą i pędzel.

Zanurzył pędzelek w brązowej farbie i starannie wymalował na powierzchni przycisku litery:

E H

a pod nimi słowa:

NIE ZAPOMINAMY

Już prawie świtało. Wkrótce powinien iść do łóżka, a nie byłoby zbyt rozsądnie spóźnić się, przynajmniej przez jakiś czas.

Położył przycisk na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno rosły pokrzywy, tam, gdzie jak oceniał, powinna spoczywać jej głowa i jedynie przez moment przyjrzawszy się swojemu dziełu, wrócił do ogrodzenia i zaczął biec mniej ostrożnie w górę zbocza.

– Nieźle – usłyszał dobiegający z pola garncarza rezolutny głos – Całkiem nieźle.

Jednakże, kiedy się odwrócił, nie ujrzał nikogo.

Instrukcja

Dotknij drewnianej furtki w nigdy wcześniej niewidzianym murze,

Nim odsuniesz zasuwkę, powiedz „Proszę",

Wejdź,

I idź ścieżką.

Czerwony metalowy chochlik wisi na zielonych drzwiach,

Służąc za kołatkę;

Nie dotykaj go, ugryzie cię w palce.

Przejdź przez dom. Niczego nie bierz. Niczego nie jedz.

Ale,

Jeśli jakaś istota powie ci, że jest głodna,

Nakarm ją. Jeśli powie ci, że jest brudna,

Umyj ją.

Jeśli zapłacze, że coś ją boli,

O ile zdołasz,

Ukój jej ból.

Z ogrodu na tyłach ujrzysz dziki las.

Studnia przy ścieżce zawiedzie cię do królestwa Zimy;

Na jej dnie rozciąga się inny kraj.

Jeżeli tu zawrócisz,

Możesz wrócić bezpiecznie;

Nie stracisz twarzy, wcale nie uznam cię za tchórza.

Gdy wyjdziesz z ogrodu, znajdziesz się w lesie.

Drzewa tu są stare. Z poszycia zerkają oczy.

Pod poskręcanym dębem siedzi staruszka. Może cię o coś poprosi;

Daj jej to. A ona

Wskaże ci drogę do zamku. Wewnątrz

Zastaniesz trzy księżniczki.

Nie ufaj najmłodszej. Idź dalej.

Na polanie za zamkiem dwanaście miesięcy zasiada wokół ogniska,

Grzeją stopy i snują opowieści.

Jeśli zachowasz się grzecznie, możesz dostać dary,

Nazbierać słodkich truskawek na grudniowym mrozie.

Możesz zaufać wilkom, lecz nie mów im, dokąd zmierzasz.

Przez rzekę przeprawisz się promem. Zabierze cię przewoźnik.

(Odpowiedź na jego pytanie brzmi:

„Jeżeli odda wiosło pasażerowi, będzie mógł zejść z łodzi".

Podaj ją mu z bezpiecznej odległości).

Jeśli orzeł da ci w darze pióro, ukryj je bezpiecznie.

Pamiętaj, że olbrzymi śpią aż nazbyt mocno; że

Czarownice często zdradza ich apetyt;

Smoki mają gdzieś zawsze jeden słaby punkt;

Serca bywają dobrze ukryte,

A ty zdradzasz je słowem.

Nie zazdrość swojej siostrze:

Wiesz, że diamenty i róże,

Sypiące się z ust, są równie nieprzyjemne, jak żaby i ropuchy:

A także zimniejsze, ostrzejsze, i kaleczą.

Zapamiętaj swe imię.

Nie trać nadziei – znajdziesz to, czego szukasz.

Ufaj duchom. Ufaj tym, którym pomogłeś, bo oni też ci pomogą.

Ufaj snom.

Ufaj swemu sercu i swojej historii.

Gdy zechcesz wrócić, idź tą samą drogą.

Przysługa za przysługę, długi zostaną spłacone.

Nie zapominaj o dobrym wychowaniu.

Nie oglądaj się za siebie.

Dosiądź mądrego orła (nie spadniesz),

Dosiądź srebrzystej ryby (nie utoniesz),

Dosiądź szarego wilka (mocno chwyć się futra).

W sercu wieży kryje się robak; to dlatego nie będzie stać wiecznie.

Kiedy dotrzesz do domku, od którego zaczęła się twoja podróż,

Poznasz go, choć wyda ci się mniejszy, niż sądziłeś.

Idź ścieżką przez furtkę, którą widziałeś wcześniej tylko raz,

I wracaj do domu. Albo stwórz sobie nowy dom.

Albo odpocznij.

Neil Gaiman

***