Piaty odcień zieleni to sensacyjna opowieść o losach naszego świata, który na skutek przedziwnego zbiegu okoliczności i sprzecznych działań dostaje się w ręce radykalnej frakcji ruchu Zielonych. Przedstawia ją przypadkowy świadek i mimowolny trybik machiny zdarzeń, nasz rodak, który wpada w sam, srodek zapierajacej dech rozgrywki, toczącej się na wszystkich kontynentach, na wodzie, pod wodą i… w kosmosie.

Marcin Wolski

Piąty odcień zieleni

Dla Wiki

4 marca

– Głupie dzieciaki! – Marcel Bonnard opuścił żaluzję i odwrócił się do siedzących współpracowników.

– Na co jeszcze czekamy? – wicekomisarz Gelder nie taił podenerwowania. – Moi ludzie są przygotowani od godziny.

Komisarz Bonnard milcząco wskazał cywila zapadniętego w fotel obok pulpitu operacyjnego. Cywil, mężczyzna o zmiętoszonej twarzy, zarówno strukturą jak i karnacją przypominającą wyciśniętą, zleżałą cytrynę, nie rzucał się w oczy. Piękny Gelder, w nowiutkiej bluzie polowej i ze starannie ułożonymi włosami, dotychczas właściwie go nie zauważał, nie został mu też przedstawiony. Widać jednak był to ktoś ważny, ktoś, bez którego decyzji uruchomienie rezerwy specjalnej nie wchodziło w grę.

– Mamy czas – odezwał się cywil, mówił lekko sepleniąc, a wąskie wargi za każdym słowem odsłaniały żółte, nierówne zęby. – Za dużo telewizji, żebyśmy mogli zacząć nie sprowokowani. Brakuje nam tylko konfliktu z opinią publiczną.

– A jeśli rozejdą się – w głosie Geldera pojawił się element żalu jak u dziecka, które nie może wypróbować najnowszych zabawek.

– Nie rozejdą się, niech pan będzie spokojny – do rozmowy włączył się Levecque i wstał.

Profesor Levecque był jak zawsze gładko wygolony, elegancki, o tułowiu nieprawdopodobnie krótkim w porównaniu z arystokratyczną czaszką. Na tych, którzy widzieli eksperta po raz pierwszy, nieodparcie sprawiał wrażenie przypadkowej kombinacji dwóch różnych ludzi. Zresztą owa nieproporcjonalność anatomiczna szła w parze z dychotomią jego charakteru. Wyrafinowany intelektualista, był równocześnie człowiekiem małym, zawistnym, chciwym zaszczytów i pieniędzy. Potrafił też być okrutny, choć ostrożny.

– To tylko czoło fali – powiedział – garstka desperatów, groźna dopiero wtedy, gdy utożsami się z nimi szary człowiek z ulicy.

– Ale to przecież niemożliwe – odezwała się mała pani Loosinhorn z zarządu miasta – któż zdrowy na umyśle chciałby utożsamiać się z tymi wariatami. Już sam ich wygląd…

– Zgoda – uśmiechnął się Levecque, a właściwie pogardliwie wykrzywił mięsiste usta. – Dzisiaj są obcy, ale jutro? Proszę spojrzeć na gapiów, te luźne grupy zdezorientowanych, zaciekawionych. Na razie to pojedynczy ludzie, zawsze jednak pod wpływem emocji gotowi zebrać się w groźny tłum lub wejść w skład określonych grup nacisku. “Synowie Arkadii", dziś raczej groteskowi, jutro mogą stać się przyczółkami. Tym bardziej że wielu podświadomie przyznaje im rację. Mieliśmy ostatnio dość nieszczęśliwy ciąg wydarzeń. Awaria elektrowni atomowej pod Kassel, skażenie chemiczne po eksplozjach w Manchesterze, pierwsze strefy śmierci ekologicznej na wschód od Rudaw.

– Ale mamy też sukcesy – nie wytrzymała pani Loosinhorn. – W Tamizie są pstrągi, a w górnej Sekwanie obserwowano nawet raki. Oficjalne partie zielonych od paru lat zasiadają w parlamentach…

– Wielu uważa, że to zbyt mało. Bilans trzech lat rządów Partii Ekologicznej w Danii zakończył się kompromitacją.

Komisarz Bonnard przysłuchuje się rozmowie, chociaż nie bierze w niej udziału. Stary, choć krzepko trzymający się funkcjonariusz, w ogóle nie lubi dyskusji, nie znosi też całej generacji tych inteligencików, którzy wpychają się na wszystkie możliwe szczeble ze swoimi “naukowymi metodami" i bezdusznym pragmatyzmem.

– Dlaczego właściwie “Cytryna" wziął ze sobą tego bubka, któż stworzył tak dziwaczną grupę operacyjną i o co właściwie toczy się gra? – niespokojne myśli kłębią się pod czaszką komisarza. – Oficjalnie Levecque występuje w roli samodzielnego eksperta rządowego, specjalisty od “nowych ruchów" i ich międzynarodowych powiązań. Kim jest naprawdę? Do tej pory Marcel spotkał się z profesorem kilkakrotnie, zawsze wynikały z tego kłopoty, przed rokiem w Wiedniu Steiner omal nie zginął…

– Dlaczego musimy skończyć z pobłażaniem wobec “Synów Arkadii"? – kontynuuje Levecque. – Mamy powody do podejrzewania ich o rozległe powiązania z ugrupowaniami terrorystycznymi. A program, czytali państwo manifest: Piąty odcień zieleni? Pozwólcie, że zacytuję: “Trzeba użyć radykalnych środków, aby zawrócić bieg dziejów".

– To akurat utopia, rojenie pętaków o potędze – zauważa Gelder.

– Ostatnie sto lat pokazało nam, że nie ma takiej utopii, która nie pociągnęłaby za sobą dość wyznawców zdolnych do eksperymentów na kontynentalną Skalę. Musimy być ostrożniejsi. Kiedyś grupkę fanatyków z monachijskiej piwiarni mógł zlikwidować jeden patrol, później trzeba było wojny światowej. Tolerancja, bojaźliwość wobec końskiej kuracji na wczesnym etapie choroby, kosztuje potem zbyt wiele lekarza i pacjenta.

– Ależ ten człowiek lubi brylować – myśli komisarz, Levecque tymczasem reguluje monitor sprzężony z zainstalowaną w oknie kamerą. Jedno przybliżenie, drugie, ustalenie kadru. Oto i cały, skąpany w ciepłym przedwiosennym słońcu, plac.

Plac i rosnący stos. Wokół niego uwija się około setki ludzi w bieli. Są to młodzi chłopcy i dziewczęta, w chodakach, przepasani powrozami. W rozcięciach szat widać mocne ramiona i krągłe piersi. Niektóre z dziewcząt noszą wianki. Kilkanaście osób gra hałaśliwie. Drągal o długich włosach przeplatanych siwizną trzyma przy ustach podręczny megafon – wykrzykuje coś, może śpiewa…

Bonnard przekręca jakąś gałkę. Pokój Centrum zalewa muzyka i mocny, czysty, choć trochę gardłowy, głos współczesnego Savonaroli.

… Zaprawdę mówię wam śmierć chodzi wokół nas śmierć atomowa śmierć plastikowa samochodowa elektronowa śmierć!

Zaprawdę mówię wam porzućcie maszyny które uczyniły was niewolnikami rzeczy opuśćcie miasta cmentarze waszych snów spalcie tworzywa sztuczność która nas oplata zniszczcie komputery…

Stos rośnie. Tłum znosi telewizory i roboty domowe, przytoczono parę samochodowych wraków, chlusta benzyna z kanistrów. Kamera kierowana przez Levecque'a wędruje po placu. Na chodnikach gęstnieje tłum bardziej zaciekawiony niż przerażony. Tu i ówdzie widać rozbawione twarze. Kierunkowe mikrofony agentów rozstawionych w ciżbie wyłapują szepty i słowa przechodniów – “trick reklamowy",,,to lepsze niż wyprzedaż bubli", “wszystko jest ubezpieczone". Nieliczni mundurowi policjanci gapią się dość bezradnie. Prorok odrzuca megafon na sam szczyt stosu i bierze z rąk dziewczyny o aparycji praprawnuczki Isadory Duncan, mała wygląda najwyżej na piętnaście lat, pochodnię. Przypala. Muzyka przechodzi w nerwowe tremolo. Rzucona pochodnia leci jak kometa. Stos z cudami dwudziestego wieku staje w płomieniach. Synowie i córki Arkadii krzyczą, wyrzucając w górę ramiona, a potem rozbiegają się. Pękają witryny okolicznych sklepów. Zaparkowane samochody popychane przez dziesiątki rąk suną w stronę stosu. Profesor Levecque czuje biust małej pani Loosinhorn wbijający mu się w plecy.

– Okropne, okropne – trzeszczy mu przy uchu.

– To chyba wystarczy, szefie – Gelder spogląda na komisarza. Na pulpicie zapala się pomarańczowe światełko. Człowiek-Cytryna unosi słuchawkę i po paru sekundach odkłada ją bez słowa, potem odwraca się do Bonnarda.

– W porządku, ruszajcie.

Sytuacja na placyku zmienia się. Z bocznych uliczek wypadają postacie przypominające średniowiecznych wojowników. Tyle że ich tarcze wykonano z tworzyw sztucznych. Tnąc pałkami w prawo i lewo posuwają się w stronę fontanny, przy której przed chwilą znajdowała się zaimprowizowana trybuna proroka.

Tłum gapiów pierzcha. Ubrana na biało młodzież pozostaje. Śpiew wzmaga się. Brzmi wyraźnie, mimo burzy ognia rozlewającego się szeroko na placu. Płoną kałuże benzyny, eksplodują samochody. Tymczasem przy proroku pojawiło się dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Chwycili go pod ramiona i wloką na spotkanie rycerzy z plastiku. Zaraz żywy klin wchłonie mówcę. Ale nie. Między płonącymi samochodami nieoczekiwanie wyrasta drobna dziewczyna. Dziecinna twarzyczka, osmalone peplum. Tak, to mała “Isadora". Nie tańczy jednak. Ściska w dłoniach niewielki pistolet automatyczny. Tryskają iskry serii. Agenci osuwają się na ziemię. Równocześnie w oknie nad zdemolowanym salonem hi-fi rozszczekują się karabiny automatyczne. Spod białych strojów wyskakują jak orzeszki granaty.

– Cholera! – woła Bonnard. – Pan przekonywał, że nie będą uzbrojeni. Oto do czego prowadzą pańskie eksperymenty profesorze.

Levecque nie odpowiada, obserwuje widowisko pełen rezerwy. Człowiek-Cytryna łączy się z grupą operacyjną. Wrzeszczy coś na temat wydania ostrej amunicji. Na tarasie kawiarni niezmordowanie pracują kamery. Parę stacji przerwało normalny program i transmituje batalię na żywo. Dobrze, ludziom przyda się ten wstrząs. Nareszcie zobaczą prawdziwą twarz ekologistów.

Dziewczyna i prorok zniknęli już z pola widzenia. Gelder klnie.

– Do diabła, nie można pozwolić, żeby się wymknęli! Tymczasem plastikowa fala załamała się. Na asfalcie leżą drgające trupy niczym konające kraby pozostawione przez odpływ na plaży. Wyją syreny nadjeżdżających karetek. Druga część placu usłana jest białymi strojami Arkadyjczyków. Zrzucili przebrania, wtopili się w uciekającą ciżbę. Daleko nie ujdą, ulice zablokowane.

W głębi pokoju zaadaptowanego na Centrum dyspozycyjne odzywa się wideotelefon. Bonnard krzywi się. Akurat teraz przypomniała sobie o nim rodzina. Na ekranie pojawia się skromna postać gosposi. Jest wyraźnie zaniepokojona. Czując na sobie wzrok, komisarz szybko gasi ekran i bierze słuchawkę.

– O co chodzi, jestem zajęty.

– Panienka, panienka – powtarza jękliwie służąca.

– Co znowu?

– Nie wróciła do domu…

– To się zdarza, ma już skończone szesnaście lat.

– Ale zabrała z sobą, zabrała z sobą…

– Co znów takiego zabrała?

– Białe prześcieradło i własnoręcznie sporządzony wianek…

Lion Groner biegł wąskim pasażem, a właściwie wielkomiejską rozpadliną na tyłach magazynów. Przewidział tę drogę ewakuacji, czyjaś usłużna ręka usunęła w odpowiednim momencie remontowe szalunki przegradzające przesmyk, ktoś otworzył zamknięte od lat stalowe drzwi. Toteż wystarczyło kilkanaście minut, aby oddalić się od placyku ogarniętego pożogą i palbą. Wysoko w górze krążył helikopter. Czy mógł jednak wypatrzeć dwie postacie przemykające w głębokim cieniu wielkomiejskich zakamarków? Za Lionem biegła Diana. Podobnie jak on pozbyła się kostiumu, nie przypominała już Greczynki. Była normalną dziewczyną w dżinsach i tenisówkach. Sam prorok odrzucił siwą perukę, nałożył okulary. Wyglądał jak schludny urzędnik niższej kategorii. W jego stroju trudno byłoby dostrzec jakikolwiek element ekstrawagancji. Groner zwolnił kroku i po chwili oboje znaleźli się na normalnej wielkomiejskiej ulicy. Trwał na niej codzienny ruch i tylko przelatujące karetki, a później naładowane wojskiem ciężarówki, wzbudzały zainteresowanie i niepokój przechodniów. Obok snack baru MacDonalda Lion pożegnał Dianę – wskoczyła do podjeżdżającej taksówki. Potem rozejrzał się. Nie dostrzegł nic podejrzanego, przeszedł więc na drugą stronę ulicy i minął dom towarowy. Sto metrów dalej dojrzał jak dwa wozy policyjne hamują z piskiem, tarasując ulicę. Aha, zdecydowali się na obławę. Bez namysłu skręcił ku wejściu do podziemnego garażu. I wtedy zauważył, że ktoś za nim idzie. Musiał to być młody, niedoświadczony funkcjonariusz. Groner pozwolił mu iść za sobą aż na dolny poziom garaży, potem zaczekał. Cios noża załatwił sprawę. Całkiem spokojnie wjechał windą na kondygnację C. Zapalił papierosa. Popatrzył na zegarek. Spóźniali się. Ale już na zakręcie błysnęły światła. Jeszcze chwila, a tuż przed nim zahamowała lśniąca limuzyna.

– Wsiadaj i kładź się na tylnym siedzeniu – warknął sierżant za kierownicą.

Ekologiczny prorok posłuchał.

Wyjechali na sygnale. Prowadzący wóz podoficer machał tylko ręką mijanym patrolom, przenikał przez blokady, nie zatrzymywany, nie kontrolowany, swój. Przez włączone radio słychać było krzyżujące się meldunki w rodzaju – “Uciekają ku rzece"! Co pewien czas odzywał się charakterystyczny głos Bonnarda: – “Brać żywcem, broni używać w ostateczności". Ponawiały się wezwania o posiłki i karetki. Poza miastem kierujący wozem funkcjonariusz pozwolił Gronerowi usiąść, poza tym milczał. Z autostrady skręcili w boczną szosę, następnie drogę, aby zatrzymać się przy jakiejś szopie czy stajni. Lion wysiadł, sierżant odjechał. Zmierzchało. W stajni pachniało końskim nawozem. Lion ponownie zapalił papierosa. Włączył małe radio wmontowane w zegarek. Po raz kolejny podawano oficjalny komunikat. Zginęło trzydziestu trzech funkcjonariuszy, jedenastu ekologistów i siedem osób przypadkowych. Aresztowano kilkaset osób. Za znaczną liczbą przestępców, którym udało się zbiec, trwał pościg.

Pierwsze komentarze redakcyjne atakowały wprawdzie obie strony, ale więcej dostało się policji. Lion uśmiechnął się.

Około dziewiątej znów zawarczał motor samochodu. Wrócił sierżant. Przyniósł termos i kanapki. Za nim wsunęła się jeszcze jedna postać. Uścisnęła dłoń proroka.

– Dobra robota! Sądzę, że wywoła piorunujące efekty.

Groner wzruszył ramionami.

– Nie wiem, o co wam chodziło. Przestraszyć mieszczucha, zmobilizować przeciwko nam opinię publiczną… Chociaż to tylko jedna strona zagadnienia. Sympatykom, zapaleńcom, akcja posłuży za przykład… Jak to kiedyś ładnie mówiono: za nami pójdą inni… O co wam jednak chodzi, o pierwsze czy o drugie?

– Nie filozofuj, Lion – padła odpowiedź. – Może o trzecie i czwarte.

– Rozumiem, potrzebna wam pożywka kontrolowanego ekstremizmu dla sterowania ludzkimi nastrojami… To jednak kosztuje. Straciłem jedenastu ludzi!

– Sam mówiłeś, za nimi pójdą inni, ale do rzeczy. Wprawdzie należy ci się wypoczynek, na razie jednak nic z biletu do Las Vegas czy Montreux. Wiesz, że jutro zbiera się Konwent w Sztokholmie?

– Nie zostałem zaproszony.

– Jesteś bohaterem dnia.

– Van Thorp nazwie mnie prowokatorem.

– Kończy się jego epoka. A poza tym Konwent nie składa się z samych van Thorpów. Większość uważa, że sprawa dojrzała do zmian strukturalnych ruchu. Wszyscy oglądają się na Komitet Doradczy…

– Mam pomóc w zamachu pałacowym?

– Masz tam być. Większość uważać cię będzie za bohatera. Jednego z tych, którzy nie zawahali się złożyć daniny swej krwi, aby wstrząsnąć opinią industrialnej cywilizacji.

– Pisuje pan w Dzienniku Postępowym, jakbym słyszał wstępniak?…

– Dziennik Postępowy jeszcze dziś zdemaskuje prowokacje policji, przedstawi waszą strzelaninę jako konieczną samoobronę. A dla młodych aktywistów będzie to i tak natchnienie, od miesięcy narzekają, że stoją z bronią u nogi.

– Chciałbym wiedzieć, co tu naprawdę jest grane?

– Za godzinę zabierze cię nasz helikopter. Papiery są załatwione. W Szwecji będziesz koło południa.

– Listy gończe pojawią się wcześniej!

– Spokojnie, Lion. I jeszcze jedno, musisz trzymać się jak najbliżej Komitetu. Czuję przez skórę, że coś knują. I że to nie tylko sprawa wysiudania van Thorpa. Musimy wiedzieć, co mają w zanadrzu…

– Te mięczaki na jarzynowej diecie?

– Zbadaj to Lion… I słuchaj uważnie…

W tym momencie Groner doszedł do wniosku, że pora na zapalenie trzeciego papierosa w tym dniu. Płomyk zapalniczki oświetlił twarz jego rozmówcy. Szlachetne lico profesora Levecque'a.

Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na pakamerę. Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za uciekinierami uznali za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą. Sanitariusze wynosili na noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie uszkodzona. Jedyny pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę jej imienniczki, siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To było jeszcze przez urodzinami małej. A teraz nie żyła.

Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał rozkazy, sam rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej – jak.

Miał bronić społeczeństwa. Więc go bronił. Ścigał gangsterów, gwałcicieli, handlarzy narkotyków i politycznych dewiantów. Ścigałby ich i dalej. Teraz jednak zwątpił we wszystko. Nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Arkadyjczyków, którzy pierwsi otworzyli ogień, swych nadgorliwych podwładnych, Levecque'a, którego agenci przysięgali, że ekologiści nie będą uzbrojeni, czy siebie?

– Panie komisarzu!

Odwraca się półprzytomny. Jak przez mgłę widzi szczupłą sylwetkę Geldera.

– Nasi ludzie zgubili prowodyra. Mikę, który go śledził, dostał nożem pod żebro w garażu.

W tej chwili Marcela nie obchodzi ani prowodyr, ani wszyscy ekologiści świata. Rzuca machinalnie.

– Roześlijcie rysopis, nie może wymknąć się z kraju.

Chwilę później dostaje następny meldunek. Karetka z dziesiątką Arkadyjczyków, którzy poddali się policji, została zatrzymana przez zamaskowanych terrorystów. Aresztowani zbiegli. Pozostałe oczka sieci też okazywały się za szerokie. “Bezbronna młodzież" nazbyt łatwo wymykała się uzbrojonym łapaczom.

I wtedy, po raz kolejny, Bonnard zastanowił się nad możliwością prowokacji.

Na południowy wschód od Sztokholmu, opodal osad Tyraso i Bolmura, rozciąga się przepiękna okolica pełna zatok, jezior, strumyków i wodospadów, przy czym jedynie smakując wody można ustalić, czy jest to już morze czy jeszcze jezioro? Lesista okolica obfituje w ryby i jest rajem dla wędkarzy. W zieleni kryją się rzadko rozsiane wille czy raczej małe pałacyki. W jednym z nich czwartego marca spotkało się pięciu dżentelmenów i jedna dama – nieformalny Komitet Doradczy Konwentu Ekologistów zrzeszający kilkadziesiąt organizacji o różnych odcieniach zieleni z wszystkich 'kontynentów. Od czasu kiedy partie ekologiczne stały się w wielu krajach liczącą siłą, powstała konieczność synchronizowania ich działań. Zadanie było trudne i napotykało olbrzymie opory. Debaty Konwentu wlokły się, opóźniane przez nie kończące się dyskusje proceduralne i spory kompetencyjne. Prawdę mówiąc – sami ekologiści znajdowali się między młotem swych haseł a kowadłem rzeczywistości. Nie udało im się zamknąć ani jednej większej elektrowni atomowej, a wdrażane przepisy o ochronie środowiska miały bardziej spektakularny niż konstruktywny charakter. Świat zanieczyszczał się, rozmnażał i ogałacał z surowców oraz puszcz może o ułamek ułamka wolniej.

Wielu obwiniało o to van Thorpa. Flegmatyczny Holender, systematyczny i rygorystyczny wobec przepisów, był człowiekiem kompromisu i nie nadawał się zdecydowanie na przywódcę antyprzemysłowej krucjaty. Nic dziwnego, że Komitet Doradczy, ciało z założenia usługowe, musiał stać się z czasem konkurencją prezydium.

Ziu-Dong z Korei Południowej, Burt Denningham z Los Angeles, ostra jak piła widiowa Włoszka Maria Bernini, Alberto Tardi z Argentyny, Szwajcar Helmut Lindorf i czarnoskóry Red Gardiner reprezentujący Wielką Brytanię – oto szóstka gniewnych ludzi, którzy coraz wyraźniej dominowali w ruchu.

Panna Bernini objawiała się opinii publicznej jako demaskatorka wielkich trustów w Lombardii. Pastor Lindorf prowadził wzorową gminę ekologiczną w kantonie Vallais. Tardi, maniakalny wręcz zwolennik rozwiązań biologicznych w gospodarce, był wykładowcą na uniwersytecie w Rosario. Red Gardiner zaczynał w ruchach mniejszości rasowych, później dość zręcznie zmieniał barwy polityczne i obecnie zasiadał w parlamencie z ramienia Królewskiej Partii Naturystycznej i stowarzyszonego z nią ugrupowania Wyzwolenia Homoseksualistów. Ziu-Dong do niedawna był przywódcą światowej Federacji do Walki z Narkomanią, ale pokłócił się z zarządem i ostentacyjnie wystąpił z organizacji, unosząc archiwum i doskonałą znajomość azjatyckich mafii, tajnych związków, kanałów przerzutu ludzi i idei.

Najciekawszą postacią w całym tym towarzystwie był chyba Denningham. Pisarz, podróżnik, wizjoner, bywał na zmianę ozdobą snobistycznych salonów i zakazanych melin. Swego czasu kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale odpadł, powinęła mu się noga również w polityce. Do ekologistów przystał niedawno, ale od razu dał się poznać biorąc udział w błyskotliwych kampaniach przeciwko zbyt liberalnemu, wobec wielkich korporacji, ustawodawstwu w USA. Złośliwi twierdzili, że uwodzi pannę Bernini, żyje z Gardinerem, modli się u Lindorfa, robi interesy z Ziu-Dongiem i z przyjemnością nabija się z safandułowatego Tardiego. Może była to prawda. Żywy jak rtęć Burt lubił wszystko, od wyścigów konnych do rybek akwariowych, i w równym stopniu znał się na filatelistyce jak i na uprawie orzeszków ziemnych. Ochotniczo walczył na Bliskim Wschodzie, przeżył parę lat w gminie wegetarianów, a nawet grał w dwóch filmach jako kaskader.

– Panowie, przepraszam Mario, pani i panowie – mówił, niedbale wymachując cygarem – pozwoliłem sobie zaprosić was tutaj w trybie pilnym, ponieważ mam dla was ofertę nie do odrzucenia.

– Nasze spotkania są źle widziane w Konwencie – zarzucają nam nieformalne konspiratorstwo – bąknął Lindorf.

– Konwent? Proszę nie wspominać mi o tych nudziarzach. Moja oferta dotyczy stawki, o jakiej nie śniło się nikomu z nas.

– To znaczy?

– Możemy dokonać wielkiej zmiany. Doprowadzić do odwrócenia biegu wydarzeń prowadzącego nas dzisiaj do ekologicznej zagłady.

– Tak od razu? – uśmiechnął się ironicznie Gardiner – przecież to niewykonalne.

– Wykonalne. Potrzebujemy do tego małego drobiażdżku.

– Jakiego?

– Władzy, nieograniczonej władzy nad światem.

– Bagatela – uśmiechnęła się Maria.

– Zwołałem państwa tutaj, ponieważ możemy zdobyć ją w ciągu miesiąca – powiedział Burt takim tonem, jakby chodziło o pół butelki whisky.

Przez moment panowała cisza, wszystkie oczy wpatrywały się w Denninghama z podziwem, niedowierzaniem, zazdrością.

– Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretniejszego? – zapytał w końcu Tardi.

– Jutro dokonamy małego eksperymentu na potwierdzenie prawdziwości mych słów, dzisiaj chciałbym jedynie prosić was o wybaczenie.

Lekki szmerek.

– Działałem samowolnie, bez waszych upoważnień. Gdybym przegrał – sam oddałbym się do dyspozycji sądu organizacji. Ale nie przegrałem. Otóż ponad rok temu pewien mój przyjaciel z dawnych lat, więcej niż przyjaciel, prawie brat z brudnego zaułka w San Francisco, przekazał mi informacje o pewnym wynalazku. Dopiero we wrześniu zeszłego roku udało mi się wysłać na miejsce mojego człowieka. W październiku mogłem przystąpić do konkretnych działań.

– Mówisz okropnymi zagadkami, Burt – niezadowolenie przebijało z głosu panny Bernini. Nie masz do nas zaufania? Co to za wynalazek, na czym polega?

– Zobaczycie jutro. I ręczę wam, że od piątego marca zacznie się liczyć nową epokę.

– W takim razie – przerwał emfatyczne zapewnienia nie tający zniecierpliwienia Gardiner – po co nas tu dzisiaj ściągnąłeś?

– Żeby ustalić linie postępowania na posiedzenie Konwentu oraz przygotować jutrzejsze spotkanie.

– Przeholowałeś profesorku – mówi Admirał gryząc cybuch fajki, bez zmieniania swego stałego tonu łagodnej perswazji – ofiary, zniszczenia… Tego nie przewidzieliśmy.

Levecque nerwowo kręci się na fotelu. Nie znosi dymu, który szkodzi przecież zdrowiu, podrażnia śluzówki, a u niego osobiście powoduje zaparcie stolca. Ekspert jest hipochondrykiem i nerwusem. Nie lubi też, jak przekwalifikowani, z grubsza ociosani sierżanci, bo do takiej kategorii zalicza Admirała, pouczają jego, arcymózgowca.

– Wszystko rozegrało się zgodnie ze scenariuszem. Upiekliśmy równocześnie dwie pieczenie. Opinia publiczna zaaprobuje wypalenie ekstremistycznej zarazy do końca, a akcje Gronera w Zielonej Międzynarodówce wzrosną jak temperatura na termometrze wrzuconym do herbaty.

– Jesteś pewny Gronera, to przecież wariat?

– Pracuje dla mnie od lat. Mamy go w ręku. A teraz ma szansę wejść do kierowniczych gremiów Konwentu. A tam nie mieliśmy dotąd swoich ludzi. Ciągle brakowało nam informacji.

– Czy pan nie przecenia zagrożenia ze strony tych jaroszy?

– Obawiam się, że coś knują. Groner ma to wyjaśnić.

– Cóż mogą knuć? Według najbardziej zawyżonych danych stanowią znikomy odsetek wyborców, a tam gdzie dostali się do rządów – mieszczanieją i odchodzą od skrajności. Prawdziwych ekstremistów jest niewielu. Cóż mogliby nam zrobić?

Levecque macha rękami, odpędzając od siebie kłęby dymu.

– Chcę zachować ostrożność. Jutro, pojutrze, będę wiedział, co chowają w zanadrzu.

– Jeszcze jedna sprawa – mówi Admirał. – Komisarz Bonnard robi bezsensowne afery. Oskarża pana o prowokację, o niepotrzebne inspirowanie zamieszek.

– Bonnardowi dawno należy się emerytura. To funkcjonariusz ze starej szkoły. I to podstawowej. Żadnych szerszych horyzontów. Prawo, porządek, to jedyne kategorie, które do niego trafiają.

– To idealny policjant.

– Idealni policjanci mogą funkcjonować w idealnym społeczeństwie, a tu idzie o wielką stawkę.

– Przesadzasz, Levecque. Owszem, załatwimy mu teraz urlop, Gelder przejmie jego sprawy, ale czy emerytura?

Profesor zastanawia się nad argumentem, który wstrząsnąłby kanciastym mężczyzną w mundurze, ale rezygnuje, żal mu nerwów. Mówi więc tylko:

– Jutro lecę do Sztokholmu. Jeśli się omyliłem w moich podejrzeniach, złożę dymisję.

– Dobra, dobra – mówi pojednawczo zwierzchnik. Mamy do ciebie pełne zaufanie. Tylko nie przesadzaj. A Bonnardem się nie przejmuj. Wypocznie, zmieni zdanie…

Levecque nie lubił głównych wejść. Nie leżało to w jego naturze. Od czasu kiedy w college'u został osobistym informatorem rektora, co zresztą nie przeszkodziło mu być aktywistą studenckiej rewolty, starał się zawsze wchodzić od tyłu. Nie lubił szerokich oświetlonych przestrzeni, przedkładając nad nie kuchenne schody, wąskie pasaże lub intymne gabinety. Opuszczając Kwaterę wejściem aprowizacyjnym przeszedł wąską willową uliczkę, aby przy szerokiej alei kiwnąć na pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Dochodziła północ, ale dzień pracy profesora najwyraźniej jeszcze się nie skończył. Wysiadł w pobliżu ulicy rozrywkowej, rozbłyskującej teraz tysięczną mozaiką neonów – krzykliwymi reklamami najnowszych filmów, z których większość, jak “Piraci II" lub “Rambo XXIV", powtarzały schematy głośnych szlagierów lat osiemdziesiątych. Ekspert nie skręcił jednak do żadnego z kin, pogardził kabaretami, których zalety nachalnie polecali naganiacze, i zaledwie przez mgnienie oka przypatrywał się ordynarnej reklamie live-showu. Profesor lubił załatwiać te sprawy intymniej, w zaciszu swej garsoniery lub na jachcie któregoś z wysoko postawionych przyjaciół. Jak każdy kurdupel uwielbiał wysokie, bujne blondyny, najlepiej w okularach, po których zdjęciu ich twarze przybierały bezmyślny i bezbronny wyraz kobiecej głupoty. Ta nigdy nie przestała go zachwycać.

W ciemnawym zaułku na zapleczu teatrzyku Fotele cicho otworzyły się drzwi ciemnogranatowej limuzyny. Levecque wsiadł. Wóz ruszył prawie bezszelestnie. Na oświetlonej tablicy można było zauważyć numery i litery wskazujące, że jest to samochód należący do korpusu konsularnego. Ktoś obserwujący to wszystko zza węgła, nie miał wątpliwości do biura jakiego radcy handlowego należy limuzyna.

– Ładnie Levecque, bardzo ładnie – powiedział do siebie stojący w mroku mężczyzna zamykając notes, po czym skierował się do pobliskiego baru. Tam wykręcił znajomy numer telefonu.

– Nie pomyliłeś się, Marcel, był w Direction du Surveillance, a teraz informuje pana radcę z ambasady naszych przeciwników. Nie ma co, obrotny kurdupel.

– Czy to wszystko, Loulou?

– Sprawdziłem w SAS-ie, ma wykupiony bilet do Sztokholmu. Aha, odwołał swoje spotkanie z małą Madeleine. Nawał pracy.

– Brawo mój drogi, dziękuję.

Bonnard odkłada słuchawkę. Stoi w pidżamie w środku wielkiego przedpokoju. Obok są uchylone drzwi do pokoju Pauliny, pokoju, który zawsze pozostanie już pusty. Przez takich jak Levecque…

Obsesja, nie, to coś więcej niż obsesja. To już nie pierwszy raz spotkał się z dwuznaczną rolą profesorka. Krach operacji wiedeńskiej, afera w Instytucie Lotniczym. Bonnard należał do tych funkcjonariuszy, którzy lubią robotę zabierać do domu. Wiedział wprawdzie, że Levecque działa na innej płaszczyźnie, lecz jako uczciwy obywatel nie mógł być obojętny wobec jego zdrady. Jeśli podejrzenie było niesłuszne, to i tak wymagało sprawdzenia. Dlatego, choć zmiażdżony bólem, postarzały w ciągu paru godzin o dobre dziesięć lat, komisarz nie omieszkał jeszcze z domu towarowego zadzwonić do swego przyjaciela i zlecić mu śledzenie rządowego doradcy.

– Jest pan przemęczony, drogi komisarzu. Przemęczony i przewrażliwiony. – Człowiek-Cytryna najwyraźniej nie jest zachwycony rozmową. Dochodzi szósta rano, siedzą w małym bistro i piją kawę. – Wnioskuje pan znając detale, kamyczki mozaiki, a ja nie jestem upoważniony, aby wtajemniczać pana w całość subtelnego ornamentu. Kontakt z radcą handlowym i już zdrada…? A może tylko posunięcie z zakresu obowiązków. Do nas, szaraków, należy wypełnianie obowiązków, politykę robi się gdzie indziej.

– Ależ majorze…

– Bardzo proszę bez tytułów. Pojedzie pan teraz na urlop. Wypocznie, a potem się zobaczy… Nie myślał pan o dłuższym wypoczynku?

– Czy to propozycja emerytury?

– Skądże… zresztą przecież ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem. Pracujemy jedynie w zaprzyjaźnionych instytucjach. To znaczy, mam nadzieję, że zaprzyjaźnionych. No, czas na mnie. Może gdzieś pana podrzucić, komisarzu?

– Dziękuję, przespaceruję się.

– I proszę nie myśleć więcej o Levecque'u. To człowiek trudny, ale nasz. I jeszcze raz moje najszczersze wyrazy współczucia.

Bonnard machinalnie ściska podaną rękę i wychodzi. Na ulicy pojawiły się już paczki porannej prasy. Zaczął się piąty marca.

Z notatek doktora

Czasami wydaje mi się, że jestem przerażająco stary. Współczesny Matuzalem z nogami zabetonowanymi w ruchomym trotuarze upływającego czasu. Cud, że jeszcze egzystuję, myślę. A jednak ciągle żyję, zdrowie chwalić Boga dopisuje, puls równy – sześćdziesiąt na minutę, ciśnienie sto dwadzieścia na osiemdziesiąt, innych analiz nie robiłem od lat. Może tylko trudniej mi chodzić, natomiast pamięć nadal mam dobrą. Zwłaszcza sprawy odległe widzę z precyzją dalekowidza, tak jakbym przeżywał je wczoraj, najdalej przedwczoraj. Gdyby przed laty powiedziano mi, że przeżyję własną epokę i parę następnych, zapewne poradziłbym domorosłemu wróżbicie, aby czym prędzej zmienił zawód.

Ciężko jest pisać, ciężko rozdrapywać rany, a zarazem przeciwstawiać się całej oficjalnej historiografii, podręcznikom, propagandzie. Byłem jednak świadkiem, a obowiązek świadectwa prawdy jest nie mniej obligujący jak przysięga Hipokratesa. Myślę również o tych, co przyjdą po nas, a kropla przechowanej pamięci, niczym robaczek świętojański, może ukazać im drogę.

Ludzkość w swej historii dokonała paru rzeczy godnych opisania: ukradła ogień bogom – lub jak kto woli, skubnęła z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego – ukrzyżowała Chrystusa i wymyśliła postęp. Te trzy fakty doczekały się niezłej literatury. A czwarty?

W nowej chronologii jako dzień pierwszy przyjęto, zresztą dyskusyjnie, piąty marca. Równie dobrze można by cofnąć się pół roku czy nawet jeszcze rok. A Poniedziałek Wielkanocny owego roku…?

Czy można ustalić co robiła ludzkość owego piątego? Oczywiście. Nic szczególnego. Ale tak zawsze dzieje się z nowymi erami. Któż w Imperium Rzymskim, nie licząc paru pastuszków, zauważył narodziny Mesjasza, kto oprócz paru zaślepionych Arabów przywiązywał większą uwagę do ucieczki jakiegoś obywatela z Mekki do Medyny? A ci, których nawet poruszyła wiadomość o wzięciu Bastylii, czyż uświadomili sobie, że żyją już w nowym świecie?

Podobnie ma się rzecz z bohaterami. Jedni sieją, inni zbierają żniwo. Pierwsi wdzierający się na mury niwelują swymi ciałami fosy. Drudzy przechodzą do historii. Rewolucje pożerają swoje dzieci. I najgorsze, że wszyscy o tym wiedzą, ale niczego się nie uczą.

Niekiedy zdaje mi się, że jestem rówieśnikiem Agamemnona lub przynajmniej Karola Wielkiego – zresztą jakie to ma znaczenie, wszystko co miało miejsce przed coraz bardziej stapia się w bezkształtną magmę. Historia bez historii – ciekawa epoka.

Największym wstrząsem mojego dzieciństwa było ścięcie, nie wiem już z jakiego powodu, starej wierzby w kącie mojego ogrodu. Była to pierwsza śmierć, którą oglądałem na własne oczy, a wierzyłem jeszcze wtedy, że to co mi najbliższe, jest nieśmiertelne. A tu tymczasem wszyscy umarli, rodzice, nauczyciele, dziewczyny, które kochałem, i tych parę, które mnie kochały, o ile mówiły prawdę. A ja żyję. Kara czy nagroda?

Jako dziecko byłem drobny, podobno chorowity, choć na nic poważnego nie chorowałem. Rozwijałem się jednak wolniej niż moi rówieśnicy. Miałem też liczne kompleksy, z których niejeden pozostał mi do dziś. Bałem się, bardzo często się bałem. Czego? Chyba najbardziej własnej kompromitacji. Decyzji? A tyle musiałem ich podejmować. Chociaż ostatecznie o wszystkim decydował przypadek. Nawet poznanie mych rodziców było przypadkiem. Przechowalnia bagażu pomyliła walizki, ojciec pojechał na wczasy z neseserem mojej matki… Odszukali się po miesiącu, wymienili walizki… A może ta walizka była wszystkiemu winna? Miałem ją wtedy w samolocie…

Urodziłem się też przez przypadek. Miałem być dziewczynką. Joanną. I tym razem nie spełniłem pokładanych w sobie nadziei. Moi rodzice, urzędnicy tak drobni, że z trudem zauważani bez lupy, pragnęli ogromnie, żebym się wybił. Od szóstego roku życia musiałem grać na skrzypcach, o rok wcześniej niż rówieśnicy poszedłem do szkoły. Rodzina twierdziła, że postąpiono tak dla mego dobra. Nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. W osiemnastej wiośnie mego życia zdałem maturę. Nie mając muzycznego powołania, lub raczej nie znajdując w sobie zadatków na Menuhina, zdecydowałem się na medycynę. Była to druga ewentualność dopuszczana przez rodziców.

Wraz z wyjazdem do Warszawy życie nabrało tempa. Akademia Medyczna, burzliwa egzystencja akademikowa, nocne brydże i spotkania w ośrodku duszpasterstwa akademickiego, kilka nieśmiałych flirtów, potem jedna ostra, rozprawiczająca prywatka.

Wszystko wskazywało na to, że za parę lat wrócę do mego miasteczka, osiądę tam na stałe, aby leczyć miejscowych nastolatków i staruszki; ludzie w sile wieku opuszczali bowiem nasze nieurodzajne strony, dążąc, niczym ćmy do lampy, do wielkich miast. Pod tym względem stanowiłem wyjątek, zupełnie nie pociągały mnie metropolie ze swym zgiełkiem, pośpiechem i fałszem zachowań. W betonowych klitkach czułem się jak mucha wdeptana… w każdym razie nie w bursztyn.

W myślach o przyszłości nie wybiegałem zanadto do przodu. Marzyłem o kobiecie, nieważne że po drodze przydarzały się panienki, o tej jednej, wielkiej, absolutnej miłości. Ale ta nie przychodziła. Dużo czytałem. Już jako młodzian pochłonąłem wszelkie dostępne Stulecia chirurgów czy Łowców mikrobów, później przyszła kolej na Tajemnice immunologii czy Medycynę jutra.

Skórzana, coraz bardziej zniszczona walizka towarzyszyła mi cały czas, ale przypadek jakoś dotąd się nie odezwał. Mój ojciec, póki żył, a na zawsze został mi w pamięci jego obraz z gazetą przed telewizorem przy równocześnie grającym radioodbiorniku, lubił czasem rzucić jakąś maksymę. Szczególnie preferował jedną: “Przypadek układa los człowieka". Nie wierzyłem mu. Moje życie, tak jak szara rzeczywistość, wydawało się całkowicie przewidywalne, proste, bez emocji.

I tak się działo do trzeciego roku studiów.

Przez megafony zapowiedziano odlot samolotu do Wrocławia. Ścisnąłem mocniej rączkę skórzanej walizki wypełnionej materiałami naszego koła młodych naukowców, w którego imieniu miałem wygłosić sprawozdanie na sympozjum. Skierowałem się w stronę wejścia na płytę lotniska. Myślałem o poniedziałkowym kolokwium, o konieczności zreperowania elektrycznego imbryka i Dance, która nie odzywała się od tygodnia. Obok mnie w kolejce stanął rudy mężczyzna pocący się obficie.

Nie minął kwadrans od opuszczenia Okęcia, kiedy rudy osiłek, siedzący o parę foteli ode mnie zakaszlał donośnie. Zaraz potem z przodu i tyłu kabiny doleciał mnie dziwny trzask. A może tylko wydawało mi się, że go usłyszałem. Poczułem dziwny zapach, zakręciło mi się w głowie, ktoś krzyknął. Siedzący za mną funkcjonariusze usiłowali się poderwać, ale ruchy ich były niemrawe, niczym na zwolnionym filmie. Zresztą prędko ustały. Nie, chyba nikt nie zemdlał, ja też nie straciłem świadomości. Uległem paraliżującemu uderzeniu gazu, nie mogłem wołać ani poruszyć żadną kończyną. Pozostawało przypatrywanie się sytuacji z pozycji rośliny.

Dosłownie po kilkunastu sekundach podniosło się trzech facetów, rudy w środku, drugi z przodu, a trzeci z tyłu samolotu. Cała grupka nosiła na twarzach zaimprowizowane maski przeciwgazowe z pochłaniaczami. Zaraz po rozbrojeniu bezwładnych pracowników ochrony, używając jako tarczy półprzytomnej stewardesy, ruszyli do kabiny pilota.

Początkowo porywaczom udało się zmusić pilotów do obrania pożądanego kierunku. Niestety, tuż przed lądowaniem, doszło do jakiegoś zamieszania w kabinie nawigacyjnej. Samolot wypadł z pasa, stracił skrzydła, następnie przekoziołkował. Wreszcie stanął w płomieniach.

Należałem do dwudziestki ocalałych szczęśliwców. Mój stan był jednak na tyle ciężki, że przeszło trzy miesiące spędziłem w szpitalach, początkowo w Berlinie, później, kiedy zaczęły się komplikacje, w specjalistycznej klinice pod Norymbergą. Podobno wygrzebałem się dzięki nieprawdopodobnej woli życia. No cóż, miałem dwadzieścia jeden lat, pragnąłem żyć, kontynuować studia i jak najprędzej powrócić do rodziny.

Że tak się nie stało, sprawiła Martha. Dziewiętnastoletnia, szczupła pielęgniarka z Norymbergi, która w opiekę nade mną włożyła znacznie więcej wysiłku, niż wynikałoby to z zakresu jej obowiązków.

Wyszła z mgły. Dosłownie. Jej twarz, delikatna, może nawet zbyt szczupła, była pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem wracając do przytomności po paru tygodniach nirwany. Przywiązałem się do niej jak przyniesiony w koszyku psiak do pierwszej poznanej w domu osoby. Codziennie czekałem na moment, w którym się pojawi, pokochałem nawet lekarstwa, które podawały mi jej szczupłe rączki. Była moją społeczną nauczycielką języka, a gdy mój stan się poprawił, towarzyszyła mi w spacerach. Miałem szczęście w nieszczęściu; udzielając pierwszej pomocy ekipa pogotowia na lotnisku dokonała błędnego rozpoznania, jeden ze współtowarzyszy pechowego lotu zmarł, mnie z trudem utrzymano przy życiu. Dogrzebała się do tego prasa. Efekt, zamiast odesłania do Polski, ekskluzywna kuracja na koszt zachodnio-berlińskiego pogotowia.

Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość? Sama nie potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie psychicznym, w który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym, egoistycznym zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką.

Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez znaczenia, z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i osobliwa zależność sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy wcześniej, niż mogliśmy się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia.

No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem propozycję Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen.

– Traktuj to jako pożyczkę – śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na jej koszt. – Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs marki wobec złotego.

Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby wiecznie zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze świńskiej skóry pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy. Odkrycie, czym może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego żółtodzioba jak ja. Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha zaczęła się nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że zamierzałem cokolwiek zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej pielęgniarki nie były nieograniczone.

Martha podsunęła inne rozwiązanie. Jej stryj kierował pensjonatem dla zasobnych rencistów w RPA i od dawna proponował jej przyjazd i pracę. Później zaczął przebąkiwać, że znalazłaby się posada i dla mnie.

Zamiast do Warszawy – walizeczka poszybowała w przeciwnym kierunku. Pięć miesięcy po mojej dramatycznej podróży do Wrocławia, znajdowałem się w krainie diamentów, złota, apartheidu, strusiów, i naprawdę dużych możliwości. Pensjonat doktora Rode mieścił się pod Johannesburgiem, a moje zajęcia zostały tak ustawione, aby umożliwić kontynuację studiów. Pobraliśmy się z Marthą. Południowe słońce opaliło mi twarz na brązowo, tak że po następnym półroczu mogłem uchodzić za rodowitego Afrykanera.

Co prawda w owym czasie egzystencja Afrykanera stawała się coraz trudniejsza. Ulice miast znów przeistoczyły się w bitewne poligony, po zmierzchu nikt przytomny nie opuszczał “białych" dzielnic. Coraz śmielej poczynali sobie partyzanci, a w dyskusjach toczonych w salonach dominowały dwie koncepcje – wytruć Murzynów jak robactwo, albo pakować manatki i spływać.

Nieprzywykły do tego rodzaju podziałów, początkowo uważałem histerię białych pracowników pensjonatu za przesadzoną. Dopiero gdy po próbie wieczornego, pieszego spaceru wróciłem z rozbitą głową i bez portfela, podporządkowałem się ogólnym rygorom. Nadal jednak wierzyłem w stabilizację mego życia w RPA, tym bardziej że stara walizka zawieruszyła się na dobre. Stało się jednak inaczej.

W jaki sposób spotyka człowieka przygoda?

Czeka zaczajona za węgłem, po drugiej stronie ulicy? Kryje się w oczach dziewczyny siedzącej vis-a-vis w przedziale pociągu do Przeworska? Ma postać listu z egzotycznym znaczkiem? Wdziera się do zacisznego biura wraz z wrzawą tłumu narastającego na centralnym placu miasta? Czy też jest jak zwierzyna leśna w nielicznych matecznikach? Trwa przyczajona na marginesie znanego świata? Jest ukryta w Himalajach, w puszczach Nowej Gwinei, w lodach północy lub południa, w jaskiniach Pirenejów? Czy trzeba ją wymyślać przepływając pontonem Pacyfik, włażąc po linie na Empire State Building lub nurkując w Loch Ness za plezjozaurem? A może zaczyna się wtedy, kiedy trzaskamy drzwiami, zamykając za sobą etap stabilizacji i konformizmu, ignorując otwarte ze zdumienia usta niedawnych współtowarzyszy, zaskoczonych, że stać nas było na ten, ich zdaniem, bezsensowny gest?

Przygoda jest jak miłość. Zdarza się. Choć bywa, że nie przychodzi nigdy. Można samotnie opłynąć świat i w dzienniku pokładowym nie odnotować niczego ciekawego – zwłaszcza jeśli sztormy były umiarkowane, usterki niewielkie, a piraci, rekiny, ogromne kałamarnice, drapieżne ptactwo i choroby przewodu pokarmowego, trzymały się od nas z daleka.

Nie urodziłem się bohaterem. Nie miałem ambicji Kolumba, tym bardziej Robespierre'a.

Lądując w RPA, żeniąc się i rozmnażając, uważałem, że swoją największą przygodę mam już za sobą – a najbliższe lata przeżyję śledząc świat przez szybę, jeżdżąc landroverem po parku Krugera i strzelając fotki z kodaka półoswojonym nosorożcom.

W porównaniu z kolegami z ogólniaka swoją dawkę przygody już przyjąłem, przeżyłem, przeżułem.

Doktor Rode, wuj mej małżonki, parokrotnie utwierdzał mnie w mniemaniu, że nasz pobyt w Johannesburgu ma charakter czasowy. Dogrywał korzystny kontrakt z kliniką na Nowej Zelandii, gdzie z dala od jakichkolwiek konfliktów można cieszyć się życiem, przyrodą, ponoć jest to raj na ziemi, i dobrobytem. Czyż mogłem przypuszczać, że trwał ostatni rok naszej ery i ledwie kilka miesięcy, pięć lub sześć dzieliło nas od punktu ZERO?

Październikowe zamieszki wybuchły w piątek po południu i zastały mnie na przedmieściu. Autostradę zamknięto, patrole kierowały ruch inną trasą. Nisko krążyły helikoptery, a z gęsto zaludnionych dzielnic kolorowych dolatywały odgłosy kanonady. Sunąłem wolno jak ślimak na skraju zwartej kolumny samochodów, wśród zaciętych twarzy kierowców, z których niejeden wydobył ze skrytki broń, obawiając się najgorszego.

Znajdowaliśmy się na niskim nasypie. Prędkość podróży spadła do tempa marszu dziarskiego piechura. Uwagę moją przykuwały kłęby dymu dobywające się ze środka slumsów, może dlatego zauważyłem go dopiero wtedy, kiedy już siedział obok mnie. Miał około trzydziestki i orzechową twarz przybysza z Dekanu.

– Zjeżdżamy! – rzucił krótko. Jego propozycję popierał policyjny pistolet wymierzony w moją pierś. Zatrzasnął za sobą drzwiczki.

– Na bok – powtórzył jeszcze raz z desperacją. Mówił poprawną angielszczyzną i nie wyglądał na opryszka czy bandytę. Musiał niedawno zdrowo oberwać, rękaw płóciennej kurtki nasiąkł krwią. Bojowiec “Ruchu Równaczy"?

– Gdzie mam zjechać? – spytałem.

– Na bok! Już! – Targnął kierownicą. Nie zdążyłem wyprostować. Wóz przebił prowizoryczne obramowanie i po pochyłości zjechał ku zabudowaniom. Wpadliśmy w labirynt wąskich slumsowych uliczek. Hindus rzucał mi tylko co chwila komendy: prawa, lewa. Po jakimś czasie wyjrzał przez okienko.

– Chyba ich zgubiliśmy.

Ja również straciłem orientację. Przedmieścia, tereny przemysłowe, wysypiska śmieci, wszystko należało do strefy absolutnie mi nie znanej. Po dłuższej jeździe dotarliśmy do jakiejś stojącej na uboczu budy, Hindus kazał mi wysiąść, otworzyć wrota i wprowadzić wóz do środka. Znajdował się tam zdezelowany łazik terenowy. Posiadacz spluwy wysiadł i podszedł do pojazdu. Zapewne zamierzał się przesiąść. Cały czas krwawił.

– Musiałeś kiepsko zrobić zacisk – powiedziałem. – Daj, zrobię ci opatrunek, bo wykrwawisz się na śmierć.

Popatrzył na mnie koso.

– Jesteś lekarzem?

– Jak dobrze pójdzie.

Nie wypuszczając z ręki spluwy opartej o mój brzuch, przyglądał się podejrzliwie jak manipuluję przy jego ramieniu. Rana była paskudna, choć tętnica główna nie wyglądała na uszkodzoną. Powinno zakrzepnąć.

– Dobra, starczy – mruknął wreszcie – wracaj do wozu! Zabrał mi kluczyki, a twarz mu spochmurniała. Z bagażnika łazika dobył kanister i zaczął polewać ściany szopy. Uczułem zimne uderzenie potu. Hindus miał najwyraźniej zamiar zatrzeć ślady. Odjedzie łazikiem, a mnie i wóz, który zapewne wkrótce będzie poszukiwany, podpali. Głupi koniec krótkiego życia. Krzyczeć, płakać? Ogarnął mnie nigdy dotąd nieodczuwalny paraliż. Właściwie zrobiło mi się wszystko jedno. Niby znajdowałem się w wozie, w szopie, a jednocześnie ogarnął mnie jakby inny stan świadomości. Przedsionek nieskończoności.

Zadźwięczał odstawiony kanister. Hindus zbliżył się do samochodu.

– Wyłaź! – powiedział bardzo wolno.

Mechanicznie postąpiłem zgodnie z poleceniem. Podszedł do mnie bardzo blisko, mogłem go dotknąć, czułem obcy, nieznany dotąd zapach egzotycznego potu. Usłyszałem cichy brzęk i chłodny stalowy dotyk na przegubie. Drugą część kajdanek przykuł do drzwiczek. Nie zostawił mi najmniejszych szans. Sekundę wcześniej przyszło mi do głowy, że gdybym się rzucił, wybił broń, mógłbym się uratować, napastnik był przecież ranny… Teraz przepadło.

Kolorowy cofnął się o krok. Jego smutne oczy patrzyły na mnie uważnie, jednak nie potrafiłem wyczytać niczego w ich głębi.

– Jak się nazywasz?

– Jan.

– Niemiec, Szwed?

– Polak.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia dwa.

Znów uważne spojrzenie, głębokie zastanowienie. Wreszcie ściszony głos.

– Masz szczęście, będziesz długo żył. Powinienem cię zabić. Ale nie lubię tego. Prędzej czy później tu cię znajdą. Ja odjeżdżam. Policji możesz mówić co chcesz.

Odkręcił się i wypchnął łazika, a ten potoczył się bez trudu po spadzistym gruncie. Czekałem na trzask zapałki. Bardzo długie minuty. Ale zamiast tego zawarczał silnik. Potem ścichł w oddali. Zostałem sam. Jak długo można wytrzymać w napięciu? Trwoga, zmęczenie, wszystko to jakby czekało na moment odprężenia i teraz zwaliło się na mnie. Zaznałem uczucia podobnego do uderzenia mocnej dawki alkoholu, oszałamiającego, a zarazem błogiego. Naprawdę nie potrafię ocenić: zemdlałem czy usnąłem?

Obudziłem się po paru godzinach. Dookoła panował kompletny mrok. I cisza. Cisza, jeśli nie liczyć dalekiego warkotu śmigłowca. Potem znacznie bliżej zacharczał jakiś silnik. Ucieszyłem się. Zaraz ktoś mnie odnajdzie. Usta miałem wyschnięte, w głowie szum. Skrzypnęły drzwi.

– Nic nie mów, Jan! – zabrzmiał cichy melodyjny głos.

Hindus wrócił. Posuwał się z najwyższym trudem. Omiótł pomieszczenie latarką. Potem popatrzył na moją twarz i dał mi puszkę z orzeźwiającym sokiem.

– Pilnują sucze syny! – dodał tytułem wyjaśnienia. – Wszystko obstawione. Ale chyba mnie nie dostrzegli.

Na czubku języka miałem pytanie: kim jest, jakiej sprawie służy i kto go postrzelił? Ale postanowiłem wstrzymać się, pozostawiając udzielenie informacji jego dobrej woli.

– Nazywam się David – powiedział uprzedzając moją ciekawość – pewno jesteś głodny?

W samochodzie znalazło się sporo konserw i puszek z napojami. Najwyraźniej David przygotował się na taki obrót wydarzeń. Posililiśmy się w milczeniu.

– Im mniej wiesz, dłużej żyjesz – rzekł wreszcie patrząc mi w oczy. Potem dodał – nie mam nic wspólnego z tym bałaganem. Robię interesy i mam na pieńku z policją. Wpadłem zupełnie przypadkowo, kontrola drogowa podczas tych zamieszek. Jeden gliniarz był trochę narwany, więc go pomacałem, drugi zdążył mi się zrewanżować…

Przy jego doskonałej angielszczyźnie próba kreowania się na przemytnika była skazana na niepowodzenie. Udawałem jednak, że mu wierzę.

– Gdybym był mniej wycieńczony, mógł się czołgać, wydostałbym się, a tak…

– A tak?

– Poczekamy, a jutro wieczorem spróbujemy jeszcze raz.

– Dlaczego dopiero jutro wieczorem?

– Bo… – zawahał się – jest za wcześnie. Kupca jeszcze nie ma na miejscu. Natomiast jeśli się jutro wydostanę, choćby do najbliższej budki telefonicznej, jutro po północy… Zresztą co cię to obchodzi? Napijesz się wina?

Skinąłem głową. David zastanawiał się jeszcze nad czymś przez chwilę, a potem nagle się zdecydował i zdjął mi kajdanki.

– Właściwie teraz jesteś już moim wspólnikiem. Nikt nie uwierzy, że nim nie byłeś. Obcy zostałby dawno zlikwidowany. Miał rację. Roztarłem przeguby, a potem skierowałem się do najciemniejszego kąta.

– Dokąd idziesz?

– Załatwić się.

– Wyjdź na zewnątrz – poradził uprzejmie.

– Nie boisz się, że ucieknę?

– Nie. Jeśli nawet potrafisz się stąd wydostać, wpadniesz na patrol, a ci strzelają bez uprzedzenia.

Wyszedłem, na zewnątrz trwała widna noc. Dookoła rozciągał się księżycowy pejzaż dawnych wyrobisk, dopiero zaczynających porastać słabą roślinnością. Głębia ciszy. Nie grały nawet, tak liczne w ogrodzie doktora Rode, cykady.

Zawieszenie w pustce. Pomyślałem o moim porywaczu. Nie pasował do kreowanego schematu. Ani gangster, ani przemytnik – najbardziej mieścił się w kategoriach politycznych. Ale organizacje ekstremistów opanowane były przez czarnych, a nie Hindusów. Może jakiś wywiad? Tak wyglądało najprawdopodobniej. Chociaż fakt, że mnie oszczędził… A może stanowiłem jakiś punkt zaczepienia w jego dalszych planach?

Kiedy wróciłem do wnętrza, David przygotował obok siebie dwa posłania.

– Odpoczniemy – stwierdził – będzie ci niewygodnie, ale muszę cię skuć, doktorze. Na wypadek gdybyś miał niedobre sny.

Nie oponowałem. Z profesjonalistą, nawet osłabionym, nie miałem żadnych szans w walce wręcz.

Leżąc w mroku czekałem na nadejście snu.

David odezwał się znowu. Pytał o moje dotychczasowe życie. Mówiłem więc o Polsce, o porwanym samolocie, o żonie, o doktorze Rode… Hindus słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy opowiadałem, jak pieściliśmy się po raz pierwszy w szpitalnej dyżurce, ja ledwo odłączony od kroplówki a ona drżąca, roznamiętniona, bez żadnej garderoby pod kostiumem pielęgniarki, usłyszałem coś jak westchnienie.

Potem znowu zasnąłem.

Tym razem sen nie trwał długo. Obudził mnie jakiś szelest. Ruch. Tak, nie miałem wątpliwości, coś żywego znajdowało się na moim posłaniu. Coś krążyło wokół mego tułowia. Było ciepło, koszulę miałem rozpiętą… Zresztą tym czymś była dłoń. Gładka, szczupła, prawie kobieca.

– Co pan? – wykrztusiłem. Odpowiedzią był półsenny szept.

– Proszę, doktorze… proszę, łan… wiem, że dziś umrę.

W pieszczocie, która tymczasem nabierała rozmachu, nie było prawdę powiedziawszy nic obrzydliwego, raczej ogromna tęsknota za czymś nie zrealizowanym, za czymś, co zapewne nie nadejdzie nigdy. Zgrzytnął zamek dżinsów.

Poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem. Leżeliśmy milcząc, a ja wpatrywałem się w ćmiący niedopałek.

– Boję się, łan – powiedział po dłuższej chwili Hindus. – Myślałem, że to jest łatwiejsze. Myślałem, że nic będę musiał ani zabijać, ani być zabijany.

Odważyłem się zapytać.

– Komu służysz?

– Sprawie – odparł wymijająco – wielkiej, czystej sprawie. Ale jestem jedynie pionkiem, łącznikiem…

Przerwał, uniósł się na łokciach. A potem rzucił krótko.

– Odwróć się!

Zgrzytnął kluczyk w rozpinanych kajdankach.

– Nie słyszysz? Ja słyszę – zachichotał nerwowo – nadchodzą. Słyszę lepiej niż inni. Byłem kiedyś zwiadowcą. Nadchodzą. Słuchaj, łan. Chcę cię prosić. Nie mam prawa, więcej – nie powinienem. Ba, nie mam żadnej pewności, nawet jeśli mi obiecasz, że prośba moja zostanie spełniona. Będą tu zaraz. Już nie zgubią tropu. Cała szansa w tym, że policja nie wie o tobie. Zaraz podpalimy szopę, ja wsiądę do samochodu i spróbuję odwrócić ich uwagę. Może nawet uda mi się przebić. Dobrzy ludzie, którzy wskazali mi to schronienie, mówili coś o korytarzu podziemnym.

Podbiegł do kąta i zaczął podważać jakieś deski.

– Jest! Teraz słuchaj uważnie. Pięćdziesiąt metrów dalej wyjdziesz na powierzchnię. Na prawo zobaczysz kępę krzaków. Maskuje wejście na stare tory kolejki wywożącej piasek. Posuwając się nią cały czas dotrzesz do zniszczonych baraków, omiń je, przejdź potok, tylko uważaj, żeby nie porwał cię nurt. Potem wdrapiesz się na urwisko i ścieżką między ogrodami trafisz na drogę. Tam będzie przystanek autobusu.

Mówił szybko, a głos jego nabrał tonów świszczących.

– Jeśli spotkasz policję, powiesz, że byłeś ogłuszony. Nie wiesz, kto cię porwał i co stało się z twoim wozem. Ocknąłeś się w rowie, sądzisz, że porywacz wyrzucił cię po drodze.

Skinąłem głową.

– Teraz najważniejsze… Jutro. Za kilka godzin. Po północy. Zgłosisz się do hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Apartament 333, pan Denis Burton. Powiesz mu – trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler". Powtórz!

– Jest. Marindafontein. Ziegler. Ale…

– Im mniej wiesz, tym lepiej. To ważna wiadomość. Dobra wiadomość. Dla wszystkich.

Znów warczał helikopter. Teraz i do mnie dotarły odgłosy zbliżających się samochodów. Gdzieś szczekał pies.

– Spiesz się! Ja zatrę ślady. Twarz Davida przybrała blady odcień. Ścisnął mi rękę. Jeszcze raz mój wzrok odbił się w nieprzeniknionej tafli jego oczu. Zsunąłem się do kanału, podczas gdy on, blady ale skupiony, opróżniał ostatni kanister z benzyną.

Korytarzyk, częściowo zasypany, przebiegłem na czworakach; wydostałem się na powierzchnię. Usłyszałem warkot samochodu, a zaraz potem zza hałdy ukazały się kłęby dymu. Szopa płonęła. Nie wolno mi było tracić czasu. Pobiegłem po zmurszałych podkładach kolejki, uginających się niczym grząskie trzęsawisko. Krążący helikopter nie mógł mnie widzieć, cały czas posuwałem się pod nawisem skalnym. Jeszcze chwila i usłyszałem strzały. Serie napastników i krótkie odszczekiwania się Hindusa.

W pewnym momencie tory zakręciły i zobaczyłem szerszą panoramę doliny, przykucnąłem w krzakach. Helikopter akurat zapikował, na łuku drogi zauważyłem landrover Davida, jakieś sto metrów dalej sunął pościg, trochę wyżej drogę zablokowała wielka ciężarówka. Jak na złapanie przemytnika zaangażowano naprawdę olbrzymie środki. Sytuacja uciekiniera wydawała się beznadziejna. Ale nie poddawał się, zakręcił i po ostro nachylonym zboczu począł wspinać się do góry. Piął się wolno, wyrzucając spod kół tumany kurzu. Pościg zatrzymał się – nie próżnował jedynie helikopter. Znów seria ugodziła w wehikuł. Ten jednak nie zwolnił. Znalazł się już na grzbiecie wzgórza i sunął ponad stromym urwiskiem. Może David przypuszczał, że po drugiej stronie znajdzie ocalenie.

Kolejna seria. Tym razem celna. Targnęło wozem jak śmiertelnie trafionym rumakiem, skręcił nagle, przechylił się, przekoziołkował, a potem szybko, coraz szybciej, począł spadać w dolinę. Jeszcze chwila a do mych uszu dotarł stłumiony huk detonacji. Było po wszystkim.

Nie zastanawiając się dłużej pobiegłem pędem i zgodnie ze wskazówkami dotarłem do brzegu rzeki. Pokonałem urwisko i koło wpół do siódmej stałem wśród grupki podejrzliwie mnie obserwujących kolorowych pod wiatą autobusowego przystanku. Zastanawiałem się, czy policja mnie szuka? Do jakich wniosków doszła przeszukując zgliszcza szopy?

Zza zakrętu wyłonił się wolno sunący samochód osobowy. Wychyliłem się, zamachałem ręką. Wóz zatrzymał się. W środku siedział jakiś czerstwy Afrykaner ze strzelbą przerzuconą przez kolana.

– Do kroćset, siadaj chłopcze, co cię skłoniło do wycieczki o tak wczesnej porze w tej przeklętej okolicy?

Przyjęto mnie jak zmartwychwstańca. Martha płakała i śmiała się na przemian. Doktor Rode załatwił, żeby przesłuchania trwały jak najkrócej. Zresztą policjanci zachowywali się niezwykle uprzejmie. Przyjęli moje wyjaśnienia, że zostałem napadnięty, zmuszony do zjechania z drogi, potem ogłuszony, że ocknąłem się dopiero nad ranem w jakiejś pustej okolicy i idąc na oślep dotarłem do drogi, z której zabrał mnie pan Jorgens. Rozpoznałem Hindusa na zdjęciu. To już nie mogło mi zaszkodzić. A gdy przez ciekawość spytałem – kto to taki? Inspektor rzucił niedbale.

– Przemytnik i szlag z nim.

Podpisałem zeznania, uściśnięto mi dłoń i byłem wolny. Aha, poproszono mnie jeszcze, abym nie udzielał żadnych wywiadów w prasie, nie chwalił się moimi przygodami, a gdybym coś jeszcze sobie przypomniał, miałem do nich zadzwonić. Opuszczałem gmach policji z głęboką ulgą i niezmąconą pewnością, że żadna siła nie zmusi mnie do dalszego pogrążania się w tej aferze…

“Jest. Marindafontein. Ziegler!"

Im dalej jednak w tyle pozostawała za mną siedziba policji, te trzy słowa, warte najwyraźniej śmierci już paru ludzi, nurtowały mnie coraz głębiej. Sobotnie popołudnie spędziłem wypoczynkowo w naszym pawilonie położonym w ogrodzie rezydencji doktora Rode. Martha nad basenem czytała jakąś książkę, doktor pojechał do klubu. Ja wylegiwałem się. To znaczy pół drzemiąc, pół myśląc przewracałem się na tapczanie, nie mogąc uwolnić się od powracającego wspomnienia ciemnych oczu i szczupłych dłoni Hindusa.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Słowo “jest" wyłączyłem z moich spekulacji. Było ono elementem pozytywnym informacji. Tyle winno mi na razie wystarczyć. W samej telefonicznej książce Johannesburga znalazłem sześćdziesięciu pięciu Zieglerów. Byli wśród nich inżynierowie, lekarze, jubiler, cukiernik, redaktor miejscowej telewizji… Podejrzewam, że w całej RPA znalazłoby się ich z pół tysiąca. Pozostawało Marindafontein. Dziwne słowo, dobre na nazwę wytwórni napojów orzeźwiających. Na dużej mapie południowej Afryki nie odszukałem żadnej miejscowości tej nazwy. Dopiero w indeksie geograficznego atlasu znalazłem wzmiankę. Była to osada, czy raczej stacja obserwacji meteorologicznych, położona na kompletnym bezludziu, jakim jest pogranicze Kaapplato i kraju Beczuanów, i to dalej na północ niż przebogate kopalnie manganu.

Przypomniały mi się dziecięce lektury na lekcjach angielskiego. Prester John, Schody o iluś tam stopniach… Może chodziło tu o skarb ukryty w interiorze? Czyż wtedy jednak z równą gorliwością tropiłaby Davida policja?

Dużo nagromadziło się tych zagadek. Z wieczornego dziennika dowiedzieliśmy się o bilansie starć, pokazywano trupy zmasakrowanych policjantów i rozstrzelanych bojowców ujętych z bronią w ręku… O Hindusie ani słowa.

Wiadomości poważnie zniechęciły mnie do zajmowania się tą podejrzaną sprawą. Owszem, gdy wybiła północ, przez moment miałem ochotę wykręcić numer hotelu Gwiazda Południa i spytać o pana Burtona. Ale poruszenie drzemiącej obok mnie Marthy, realnej i słodkiej, wróciło mnie do rzeczywistości. Objąłem ją czule.

Przygodo! Przygodo! Jeśli zagniesz parol na człowieka, nie rezygnujesz łatwo. W niedzielę koło południa doktor Rode oznajmił mi, że nazajutrz wybiera się do Pretorii i dobrze by było, gdybym mu towarzyszył. Przygotowania związane z naszym wyjazdem do Nowej Zelandii nabierały rozmachu i wypadało mi załatwić parę drobiazgów związanych z pewnymi utrudnieniami stwarzanymi przez mój życiorys. No cóż, pochodziłem z Europy Wschodniej.

Zgodziłem się ochoczo i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Martha odprowadziła nas do bramy. Doskonale ją zapamiętałem. Stała w zwiewnym szlafroczku, spod którego uwydatniał się rosnący brzuszek, cała utkana ze światła, snu i ciepła. Moja. Stryj gderał, żebyśmy nie żegnali się za długo, bo szkoda czasu, a jak dobrze pójdzie wrócimy najdalej jutro. Nasz pies Krakus, wodołaz wielki jak cielak i czarny jak przywódca Frontu Zulusów, szalał wokół nas, ocierał się, targał za nogawki, aż wreszcie zastawił swym cielskiem wyjazd i cofnął się dopiero po dłuższej perswazji. Zupełnie jak gdyby nie chciał mnie puścić.

Potarmosiłem Krakusa, uściskałem Marthę. Pogłaskałem brzuszek z juniorem. Nie brałem pod uwagę, że przyszła latorośl może być córką. Szofer doktora Rode zatrąbił.

I tak to wszystko zakrzepło w mej pamięci. Pawilony wśród kwiatów, dziewczyna w bieli i różu, i wielki pies u jej nóg. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy inny świat. Mazowiecki kapuśniaczek, winda w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury ze zbitą żarówką i autobus na lotnisko Okęcie.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Te trzy słowa przypomniały mi się nagle, kiedy wałęsając się po stołecznej ulicy stanąłem twarzą w twarz z hotelem Gwiazda Południa. Było wczesne popołudnie. Doktor Rode dał mi trochę czasu i pieniędzy na jakiś prezencik dla Marthy. Swoją drogą ów szorstki w obejściu mężczyzna zaakceptował mnie całkowicie jako członka rodziny. Do umówionego spotkania pozostało mi trochę czasu. Przespacerowałem się dwukrotnie przed fasadą hotelu, nowoczesną, drapowaną roślinnością i z mosiężną płaskorzeźbą Juliusza Verne'a opodal wejścia.

Zastanawiałem się, czy ów Denis Burton ciągle jeszcze czeka na sygnał w apartamencie 333? Niczym ściągany magnesem, albo – lepsze określenie – jak ptak hipnotyzowany przez węża, okrążyłem trawnik i wszedłem do wnętrza.

– Czym mógłbym panu służyć? – obok mnie wyrósł cień w liberii.

– Chciałbym… chciałbym… szukam pewnej damy – wykrztusiłem.

– Nie udzielamy informacji o naszych gościach, proszę pana.

– W takim razie chciałbym zadzwonić – bąknąłem.

– Proszę żeton, automat jest na prawo.

Wykręciłem trzy trójki. Sygnał. Nikt nie odbierał, zapewne lokator wyprowadził się. Podszedłem do lady recepcyjnej zwrócić żeton. W tym momencie wszedł szparkim krokiem czterdziestoletni mężczyzna o białych jak mleko włosach i szczupłej twarzy ozdobionej rogowymi okularami.

– Czy była jakaś wiadomość dla mnie? – rzucił niedbale.

– Nie, mister Burton – powiedział recepcjonista.

Drgnąłem i zawahałem się. Denis Burton omiótł wzrokiem całe pomieszczenie nie omijając mojej postaci, przez moment czułem się jak u Roentgena, po czym skierował się w stronę windy. Miałem ochotę zatrzymać go. Zabrakło mi odwagi.

Zadzwonię z miasta, przekażę te trzy słowa. Po co mam się w to mieszać. Wyszedłem na zewnątrz. Do wyznaczonego spotkania z doktorem Rode pozostało jeszcze pół godziny. Ruszyłem wolno chodnikiem gapiąc się na wystawy. Jako przybysz z innego regionu płatniczego nie potrafiłem jeszcze na dobre przywyknąć do ogromu bogactwa i nieprawdopodobnej nadwyżki towaru nad zapotrzebowaniem. Nie zauważyłem sunącej za mną limuzyny, dopiero gdy uchyliły się drzwiczki i wyskoczył przede mną jakiś drab machający legitymacją, zorientowałem się, że nie jestem samotną jednostką w tłumie.

– Policja. Pan podjedzie z nami…

Zdanie nie zostało dokończone. Funkcjonariusz zwinął się z bólu, a mnie czyjaś ręka gwałtownie pociągnęła w bok. Zawył klakson. Wessało nas jakieś podwórko.

– Szybciej! – wołał mój wybawca.

– Pan Burton?

– Nie ma czasu na prezentacje.

Przeskoczyliśmy przez jakąś barierkę, potem przebiegliśmy dwie uliczki, wreszcie wskoczyliśmy do zaparkowanego wozu.

– Zgubimy durni!

Zdarł siwą perukę. Pozbył się rogowych okularów. Manewrując kierownicą, drugą ręką potargał czuprynę metalicznoczarnych włosów. Potem wyciągnął ze schowka miękki kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne.

– Na razie włóż to… Niczego nie rozumiałem.

– W jaki sposób domyślił się pan, że ja właśnie…? – dopytywałem się.

– Wieloletnia praktyka. Poza tym od razu zauważyłem, że jesteś śledzony przez ludzi z sekcji M/t.

– Ja śledzony?

– I to bardzo starannie. Mieliśmy szczęście, że zabrakło ci odwagi zwrócić się do mnie osobiście. Tam w holu mieliśmy słabe szansę. Ale do rzeczy, kto cię przysyła?

– Hindus imieniem David… Ale to dłuższa historia – jąkając się, jakbym dopiero wczoraj nauczył się angielskiego, zrelacjonowałem Burtonowi wydarzenia pamiętnej nocy, pomijając tylko parę naprawdę drobnych szczegółów.

– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego przyjaciela – zakończyłem.

Mocno zacisnął szczęki.

– Koszty handlowe. Zresztą ja również nie znałem go osobiście – dodał. – Co ci polecił przekazać?

– Trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler".

Oczy Burtona rozbłysły.

– Brawo, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Teraz tylko jak najszybciej do granicy.

– Do granicy? Ależ ja muszę szybko wracać, mój stryj czeka na mnie i pewnie już się niepokoi.

Wesołe iskierki zatańczyły w oczach mego rozmówcy.

– Synku, zapomnij o stryju, już nigdy nie spotkasz się z nim. Przynajmniej tu w RPA. Jesteś spalony. Sekcja M/t wie już, że przekazałeś dalej wiadomości od Davida. Prawdopodobnie jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w tym ślicznym kraju. Ale to nie szkodzi. Poradzimy sobie.

– A Martha, moja Martha…?

– Nie sądzę, żeby jej coś groziło. I daję słowo, spotkacie się i to niedługo, w nowym, w nowym – powtórzył z naciskiem – lepszym świecie. A na razie zachowaj spokój. Jeszcze dziś przejedziemy do Mozambiku…

– Przez zieloną granicę?

– Nie chłopcze, całkiem normalnie jak przystało na dyplomatów. Oficjalnie jestem tu delegatem Ogólnoamerykańskiego Kongresu Ochrony Środowiska. W moim prawdziwym wcieleniu mam immunitet i nazywam się Burt Denningham.

Ogród Nauk

Pod koniec dziewiętnastego wieku krążyły, nawet w sferach naukowych, całkiem poważne opinie, że fizyka osiągnęła kres swoich możliwości. Podstawowe prawa rządzące materią i energią – mówiono – zostały zbadane, teraz można je wyłącznie rozwijać, wdrażać, uzupełniać. Brzmiało to wiarygodnie i ściśle jak przystało na Wiek Rozumu.

Niespodzianką, która w efekcie miała skruszyć ten szacowny gmach nauki, okazały się odkrycia Becquerela, Roentgena, później małżonków Curie. Wraz z odkryciem promieniotwórczości zawalił się schematyczny porządek naukowy, a w dalszej kolejności – filozoficzny. Nastał czas względności. Otwarta została puszka Pandory, rozwinięto lont ewentualnej destrukcji świata, tak w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy pani Skłodowska urabiała ręce po łokcie w rudzie uranowej, na odległym archipelagu rodzili się ci, których w wieku dojrzałym zaskoczyć miał sierpniowy poranek w Hiroszimie…

Ale i zadufany w sobie wiek dwudziesty miał skończyć się niespodzianką. Kiedy wydawało się, że znów nauki ścisłe stanęły przed możliwością wniknięcia w dalszy mikro – lub makrokosmos, kiedy na porządek dzienny wkroczyły dramatyczne wyzwania ekologii i załamały się podstawowe teorie społeczne i polityczne, ludzkość otrzymała nieoczekiwany podarunek.

Czy ktoś coś przegapił, czy też pomógł przypadek? Wynalazek mógł zaszokować. Równie niezwykłe byłoby odkrycie żywego mamuta w Lasku Bielańskim. Inna sprawa, że nikt nigdy go tam nie szukał. Oficjalna nauka boi się jak diabeł święconej wody posądzenia o szamaństwo, nienaukowość. ryzykanctwo.

Wszystkie wielkie ośrodki uniwersyteckie, poligony wojskowe, agendy NASA czy radzieckie instytuty, są w mniejszym lub większym stopniu kontrolowane. Przeplatają się macki wywiadów, szpiegowskie satelity szperają dzień i noc. Naprawdę trudno jednej z wielkich, ubiegających się o prymat stron, zdobyć miażdżącą przewagę, wymyślić coś, czego natychmiast nie kontrolowałaby druga strona.

Jednocześnie minęły czasy, kiedy chałupnik oderwany od świata może spreparować świeżą teorię, rewolucyjną technikę, nową broń.

Czy jest więc miejsce na Ziemi, gdzie poza kontrolą mogłoby urodzić się coś radykalnie nowego?

Jest! RPA! Wyrzutek ludzkości – według jednych, według drugich – oblężona twierdza białych, odcięta embargami, podkopana kryzysami, zagrożona w swej egzystencji, a jednocześnie dysponująca znakomicie rozwiniętą techniką, pionierską medycyną; nieprzypadkowa była przed laty kariera transplantacji, dokonana przez doktora Barnarda. Obok technicznego zaplecza RPA dysponuje pieniędzmi, ma złoto i diamenty platynę i uran. To wystarcza, aby kupić dostateczną liczbę mózgów, zdolnych w którymś momencie zlać się w masę krytyczny sukcesu.

Akcja M. Nie, nie znaczy, żeby o niej nie wiedziano. Odpowiednie teczki spoczywają w CIA, Intelligence Service i wywiadzie radzieckim. Inna sprawa, że wiedziano za mało, selektywnie. Przypuszczano, że jest to desperacka inicjatywa poszukiwania nowych środków do walki z Czarnym Oceanem, inicjatywa z góry przegrana, której staranne rozpracowanie nie ma sensu, gdyż i tak, prędzej czy później, padnie ona pod naporem zwycięskich Zulusów.

Inna sprawa, że akcja M miała parę kręgów wtajemniczenia, ten zewnętrzny, pozornie tylko utajniany, opierający się na masowym drenażu mózgów z krajów wysoko rozwiniętej technologii, i ten super – dyskretny, dziwny.

Dla kręgów M/t ściągano kandydatów starannie, a zarazem – bezprzykładnie. Nie pytano nikogo o dyplomy czy stopnie naukowe. Wyszukując ludzi z pomysłami nie wahano się sięgać po osobników ze skazą w życiorysie. Od tytułowanych luminarzy cenniejsi okazywali się nonkonformiści. Dla nich M/t stanowiła szansę – pieniędzy i myślenia na tematy, jakie nie leżą zazwyczaj na alejkach snobistycznych akademii. Kontrakty były wieloletnie i nieprzytomnie wysokie, a mocodawcy Republiki, która u schyłku lat osiemdziesiątych przeżyła najgłębszy z kryzysów i znów na parę lat odsunęła widmo upadku, nie pośpieszali zbytnio.

Rekrutacja trwała.

I tak z zakładu psychiatrycznego w Dartmoor wydobyto doktora Teda Landleya, osadzonego tam po szale, w trakcie którego zdemolował Królewskie Laboratorium w Cambridge; amok spowodowała wieść o obcięciu przez rząd kredytów na ukochany program. Z ośrodka odosobnienia w Newadzie wykradziono Aldo Silvcstriego, superspeca z dziedziny komputerów, który dzięki cybernetycznym manewrom i fikcyjnym operacjom zgromadził majątek równy fortunie Gettych i wpadł tylko przez swego bratanka, który nieudolnie podrobił podpis na czeku. Paul Lamais został znaleziony w Nowej Legii Cudzoziemskiej, Kornacki, kiedyś doskonale zapowiadający się chemik-teoretyk. prowadził wypożyczalnię wideo w Malmó. Fin Trygwe Viren bawił się w Robinsona w chatce drwala, po tym jak śmiertelnie obraził się na Akademię w Helsinkach, która nie zaakceptowała jego hipotez, a Anatola Izaakowicza Owsiejenkę wyszukano w izraelskim kibucu, gdzie zajmował się wpływem prądu elektrycznego na stymulowanie wzrostu pomarańczy.

W akcji gromadzenia naukowców specjalizowała się pewna międzynarodowa fundacja o tak szacownej renomie, że wprost nie wypada przytoczyć jej pełnej nazwy. Naukowcy przez nią zwerbowani znikali na parę lat, po czym albo wracali jako zamożni ludzie, albo wszelki słuch po nich – wyjątek stanowiły duże przekazy pieniężne dla rodzin – ginął. Dotyczyło to wszystkich uczestników programu M/t.

Roy Ziegler ukończył Princeton z trzecią lokatą. Stwarzało to wspaniałe możliwości startu. I rzeczywiście start miał imponujący, instytuty badawcze biły się o Zieglera, w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał profesurę. Obok nauki miał jednak Roy dwie sprzeczne, gdy się im folguje w nadmiarze, namiętności – kobiety i wódkę. Tworzyło to prawdziwy trójkąt sprzeczności, w którym dwa boki zaprzeczały trzeciemu. Już w młodości Ziegler zauważył, choćby w szatni po basenie, że jego męskie parametry odbiegają in minus od średniej przeciętnej kolegów. Myślał jednak, że nadrobi ten defekt intensywnymi ćwiczeniami. Niestety. W wypadku Zieglera gdy przychodziło do czynów, kończyło się kompromitacją. Początek flirtu przebiegał zazwyczaj znakomicie, Roy imponował inteligencją, dowcipem, świetnie tańczył i brawurowo prowadził samochód. Kiedy jednak samochód ów wywiózł już żądną przygody koleżankę, laborantkę, czy choćby poznaną w supermarkecie ekspedientkę, i dochodziło do wstępnych pieszczot, w którymś momencie rozlegał się śmiech dziewczyny lub szept niedowierzania – “Ech, biedaku"! Owszem, czasem litość partnerki sprawiała, że dochodziło do finału. Ale i tak sztuka kończyła się na pierwszym akcie. Kuracja hormonalna przyniosła zmianę na gorsze. Mówiąc językiem nauk ścisłych – nie zmieniając masy wzmogła energię. Ta wymagała rozładowania, jako że nagromadzony potencjał potrzebuje wyzwolenia. Weekendy, w tygodniu Ziegler pracował jak szaleniec, wypełniały więc jednorazowe skoki, w coraz to dalsze okolice. W środowisku utrwalała się niepoważna renoma Roya-samca, a obiektami zaspokajania jego chuci stawały się młodociane prostytutki lub potrzebujące szmalu ćpunki.

W rezultacie, jeszcze przed uchwyceniem posady w laboratorium koncernu Exxon, doktor Ziegler złapał złośliwego syfilisa i zmagał się z nim przez parę miesięcy. Potem ożenił się ze spokojną panną Woods, starszą od niego o dziesięć lat, macierzyńską i opiekuńczą.

Pożycie harmonijne i owocne, co roku rodził się mały Zieglerek, nie zaspokajało seksualnych ambicji naukowca. Rosnącą w miarę upływu lat awersję do “chudej gidii" nazywanej żoną, osłabiał jedynie kumpel w płynie Johnny Walker, pocieszycie! i powiernik przydługich weekendów. W odróżnieniu od pani Ziegler, Jaś Wędrowniczek okazał się w pożyciu niesłychanie zaborczy. Z weekendów przerzucił się na poniedziałki, przeniknął do laboratorium, stał się stałym partnerem pięciodniówek, tygodniówek. I wreszcie sprawił, że w wieku trzydziestu pięciu lat profesor Ziegler przestał odróżniać tablicę Mendelejewa od portretu Einsteina. Pani Ziegler odeszła z trójką potomków i gdyby nie życzliwa ręka fundacji, która wygrzebała zdymisjonowanego naukowca z dna rudery w dzielnicy Portorykańczyków i Polaków, jego los byłby typowym losem wielu innych zmarnowanych geniuszy.

Fred Naganiacz – bo takie przezwisko nosił ów palec losu – zaopiekował się Zieglerem. Zaczął od odkażenia, wymycia i ogolenia, potem zapewnił mu dwumiesięczny pobyt w luksusowym ośrodku odwykowym w Nassau, wreszcie dostarczył do Kapsztadu, wcześniej uzyskując cyrograf na dziesięcioletnią pracę naukowca dla Specjalnej Agencji Rządu RPA.

Roy spędził blisko rok w Kraju Przylądkowym. Prowadził badania, publikował w “Physical Review", wypoczywał i nieźle zarabiał. Przez cały czas dyskretnie, acz skutecznie, poddawano go rozmaitym testom. Ziegler wyczuwał, że jego kariera nie jest jeszcze skończona. Choć zniknięcia niektórych z kolegów trochę go niepokoiły. Że coś się kroi sugerowała też pewna rozmowa na trzy dni przed ową dziwną wrześniową niedzielą. I wreszcie w środku przedpołudnia zjawiło się dwóch cywilów, z których jeden okazał legitymację i przedstawił się jako kapitan Maarens. Szeroka, jasna twarz wzbudzała natychmiastową sympatię, wrażenie utwierdzały obyczaje dżentelmena, a miłe uczucia mąciły, może tylko zimniejsze niż tego wymaga norma, oczy, jasnoniebieskie oczy typowego Nordyka.

– Jesteśmy zachwyceni współpracą z panem, profesorze – powiedział Maarens, grzecznie dziękując za drinka. Pańskie wyniki napawają otuchą, gdy myślimy o przyszłości nauki. Toteż chyba nie zdziwi pana, że zamierzamy zaproponować panu zmianę kontraktu. Na korzystniejszy, dużo korzystniejszy.

– To miłe – uśmiechnął się Ziegler.

– Wiążą się z tym pewne niedogodności, przeprowadzka, praca w obiekcie tajnym, ale mam nadzieję, że zarówno sprzęt, jak i towarzystwo, które pan tam zastanie, będzie co najmniej satysfakcjonujące. I niech pan nie myśli, że zwracamy się z taką propozycją do każdego.

– Dziękuję – jeszcze raz uśmiechnął się Roy. – Rozumiem jednak,

że nie dostanę dużo czasu do namysłu.

– Nie – odpowiedział krótko Maarens. Jego milczący towarzysz nie przestawał bawić się szklanką. – Tu może pan zapoznać się z warunkami finansowymi. Na drugim druku ma pan niezbędne ograniczenia. Trzy lata izolacji od rodziny… Ale, zdaje się, że nie jest pan zbyt rodzinnym człowiekiem, profesorze Ziegler.

Naukowiec zajął się lekturą.

– Chciałbym tylko zapytać…

– Pan wybaczy. Czekamy jedynie na odpowiedź: tak lub nie.

– A gdybym powiedział nie?

– Żaden problem. Pozostaje wszystko po staremu. Nie było naszej rozmowy.

Milczący towarzysz wstał i przesuwał palcem po kolorowych grzbietach książek i naukowych periodyków. Zieglerowi przyszło do głowy, że drugi przybysz włącza się do rozmowy, gdy pada słowo nie. Zresztą nie miał zamiaru wymawiać tego słowa.

– Propozycja jest interesująca – powiedział. Maarens uśmiechnął się całą twarzą z wyjątkiem oczu.

– A zatem tak?…

Musieli przelecieć dobry kawał kontynentu, ponieważ jednak kabina pasażerska śmigłowca pozbawiona była okien, Ziegler nie miał możliwości sprawdzenia, w jakim kierunku się udają. I gdy wehikuł osiadł wreszcie na twardym gruncie, mogli znajdować się równie dobrze pod Durbanem, na pograniczu Namibii czy w okolicach Kimberley… Właz otworzył się automatycznie i równie samoczynnie rozciągnęły się składane schodki. Naukowiec przygotowany był, że wyląduje na lotnisku lub, w najgorszym wypadku, na skrawku oszańcowanego stepu. Zaskoczenie. Znajdował się na niewielkim placyku przypominającym dziedziniec renesansowych pałaców. Może zresztą był to pałac. Dookoła ciągnęły się trzy piętra podcieni skąpanych w tropikalnej roślinności. Opodal biła fontanna, w głębi na tarasie rozstawione leżaki i parasole wskazywały raczej na luksusowy ośrodek wypoczynkowy niż na tajną bazę. Poza Zieglerem odwłok śmigłowca wypluł jeszcze dwa kontenerowe sześciany, które przechwycił gładko automatyczny wózek i odjechał z bagażem w stronę niskich, żelaznych drzwi. Przez cały czas pilot nawet nie wyjrzał przez hermetycznie zamknięte okienko. Rozległ się mocny gwizd, silnik wzmógł obroty, i żelazna ważka wystartowała w drogę powrotną.

Wcześniej z obramowania fontanny podniosło się dwóch mężczyzn, wydelegowanych najwyraźniej na powitanie nowego. Starszy, o dobrotliwym wyglądzie prowincjonalnego medyka, lub, mówiąc mniej dostojnie, dobrze wypasionego tucznika, wyciągnął do przybysza krótką, wypielęgnowaną łapkę.

– Witamy w Ogrodzie Nauk, profesorze Ziegler.

Drugi był szczuplejszy i młodszy, a lisia, wąska twarz, której czujny wyraz podkreślały trójkątne, gęste brwi, od razu wydała się Zieglerowi znajoma. Któż zresztą nie poznałby Silvestriego – “człowieka, który okantował Amerykę", jak okrzyknęły go dzienniki i serwisy telewizyjne w czasie popisowego procesu.

– Rada Trzech poleciła nam pomóc szanownemu koledze w adaptacji -ciągnął grubasek. Nazywam się Landley, Edward Aberdeen Landley – przedstawieniu towarzyszyło silne potrząsanie ręką – doktora Silvestriego nie muszę chyba panu przedstawiać. Jak udała się podróż?

– A to była jakaś podróż, nie zauważyłem – zażartował Ziegler. Naukowcy roześmiali się.

– Może na początek coś orzeźwiającego – w ręku Landleya pojawiła się puszka wybornego transyalskiego piwa.

– Nie używam – pokręcił głową były alkoholik – zastanawiam się tylko, co się stało z moim bagażem?

– Zapewne czeka już w pokoju, dokładnie przejrzany i przekartkowany – poinformował Silvestri. – Może właśnie zaczniemy od zaprowadzenia do apartamentu. Zobaczy kolega, jak tu u nas ładnie.

– A gdzie ja właściwie jestem? – Roy wyartykułował zdanie, które chodziło mu od dłuższej chwili po głowie. – Możecie mi to panowie zdradzić?

Uśmiech znikł z twarzy witających, a Silvestri powiedział poważnie.

– Nie.

– Jak to?

– Sami chcielibyśmy wiedzieć.

Jeśli istniał kiedykolwiek na świecie raj, to wspólnota, w której wylądował Ziegler miała być jego najdoskonalszym naśladownictwem. Organizatorzy uczynili wszystko, co ich zdaniem, miało przyczynić się do komfortu i dobrego samopoczucia badaczy. Pracownicy służb tajnych Republiki wiedzieli, o dziwo lepiej niż kto inny, że wydajność produkcyjna twórców tylko w części zależy od środków technicznych i gaży. Że istnieje coś takiego, jak klimat międzyludzki, atmosfera, bodźce psychiczne – a te zapewnić może jedynie rywalizacja i koleżeństwo oraz umiejętne przeplatanie czasu pracy z relaksem.

A jeszcze dochodziła do tego konieczność takiego wymoszczenia klatki, aby klatka wydawała się rozkosznym azylem. Stworzone więc zostało idealne miejsce dla myśli i rekreacji, surrealistyczna krzyżówka Akademii Platońskiej i wesołego miasteczka, parnasu i lupanaru. Rychło Ziegler miał się przekonać, jak mylące było pierwsze wrażenie. Tonący w zieleni dziedziniec i okalające go na podobieństwo starego klasztoru krużganki stanowiły jedynie naskórek Centrum. Wewnątrz zabudowań, w korytarzach i wielopiętrowych podziemnych labiryntach, kryły się doskonale wyposażone laboratoria, biblioteki mikrozapisów, stale uzupełniane, nie ustępujące zbiorom Biblioteki Kongresu czy Uniwersytetu Łomonosowa… O kuchni można by pisać tygodniami i zrodziłoby się drugie dzieło miary “Filozofii smaku", a archiwum wideo zawierało wszystko co wyprodukowano od Meliesa po Formana, z obficie zaopatrzonym dziełem porno włącznie.

Wszystko to dopiero czekało na Zieglera, który nawet miał zakosztować uroków egzystencji Marco Polo w gościnie u Alicji w krainie czarów.

Ze stylowej loggi weszli do windy, sześciennego pudła zdolnego przemieszczać się tak w pionie jak w poziomie. Silvestri wybrał numer osiemdziesiąt jeden, który, jak poinformował, miał być osobistym symbolem Roya.

– Aż tylu nas tu jest? – zdziwił się przybysz.

Landley najwyraźniej nie dosłyszał pytania, ponieważ w ogóle nie odpowiedział, natomiast Silvestri mruknął po dłuższej pauzie:

– Naukowców jest około pięćdziesiątki. Osiemdziesięciu przewinęło się w sumie przez parę lat. Oczywiście personelu pomocniczego jest dwa razy więcej.

– Aha, a ta trzydziestka skończyła kontrakt i powróciła do domu?

– Jesteśmy na miejscu – Landley przepuścił przodem Zieglera.

Apartament składający się z czterech mniejszych pomieszczeń i obszernego liyingu ze szklanymi drzwiami wychodzącymi na krużganek, sprawiał sympatyczne wrażenie. Do sypialni przylegał pokój kąpielowy z paroosobową wanną i kabiną prysznicową; gabinetowi towarzyszyła służbówka, czy jak kto woli, pokój asystenta-ordynansa.

Na progu przywitał Roya młody, śniady mężczyzna w białym dresie, który ukłonił się przybyłym z wyszukaną, wschodnią elegancją.

– Jestem Daud Dass i z przyjemnością będę spełniał wszystkie pańskie polecenia, sir.

– Did jest doskonałym fachowcem od aparatury laboratoryjnej, a poza tym to prawdziwa złota rączka, jest pan szczęściarzem, Roy – powiedział Landley.

W wazonach stały świeże kwiaty, na półkach tłoczyły się książki, wśród których dominowały ulubione tytuły Zieglera. Przez moment zdawało mu się, że widzi własną półkę z pokoiku w Princeton. Ktoś, kto przygotowywał tę kwaterę, musiał naprawdę wszystko wiedzieć o lokatorze.

W livingu całą ścianę zajmował ogromny ekran telewizyjny. Nigdzie natomiast Ziegler nie dostrzegł radia.

Silvestri odgadł zainteresowanie Roya.

– Będziesz musiał przyzwyczaić się do naszych warunków – dysponujesz, jak my wszyscy, olbrzymią biblioteką fono i wideo. Nie ma natomiast odbioru bezpośrednich programów. Dziennik otrzymujemy kablowo, raz dziennie.

– Ale dlaczego? – wyrwało się naukowcowi.

– Chodzi o spokój panów, o lepsze warunki dla twórczej pracy – powiedział Daud Dass.

Wyszli na krużganki. Wraz z nadchodzącym zmierzchem powiało przyjemnym chłodem. Landley ujął przyjacielsko Zieglera pod ramię.

– Nie należy się zbytnio dziwić, profesorze – powiedział. Nasi szczodrzy patroni stawiają pewne, w sumie niezbyt uciążliwe warunki. Czy ma pan zegarek Ziegler?

Roy pomacał pusty przegub. Znakomity Schaffhausen zniknął.

– Właśnie, nie chcą abyśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Zabraniają obserwacji astronomicznych, nie puszczają radia, bo przez analizę czasów łatwo byłoby wyliczyć położenie. Przywykliśmy, że świata zewnętrznego nie ma. Słowem, znajdujemy się w środku orzecha kokosowego o luksusowym słodkim miąższu, ale za to bez wyjścia. Nawet gdy skończą się kontrakty, czekać nas będą paroletnie kwarantanny.

– Ale dlaczego?

– Czy pan jest dzieckiem, Ziegler? Jeśli zdecydowano się na ściągnięcie tylu mózgów, jeśli zainwestowano niebywałe środki, jeśli wreszcie wybrano tak niekonwencjonalne metody postępowania, to chyba nie po to, aby każda zrodzona tu myśl stawała się od razu własnością publiczną.

Silvestri i Daud Dass rozłożyli leżaki, podjechał reagujący na pstryknięcie palcami samobieżny barek; Ziegler postanowił pić wyłącznie colę.

– Zostaliśmy wydelegowani przez Radę Trzech, aby pana uświadomić profesorze, wprowadzić do pańskiej pamięci pewną liczbę niezbędnych danych, a także zapoznać z regułami gry.

– Reprezentujecie władze?

– To nie takie proste – uśmiechnął się w przerwie między jednym a drugim pociągnięciem cygara Landley. – Tu właściwie nie ma przedstawicieli władzy. Istnieje pewna autonomia, wolność, samorząd, no i kilka reguł. Będzie pan mógł robić w zasadzie to, co pan zechce, wybór metod, temat badań zostanie panu przedstawiony do wyboru. Pracuje się tu nad najrozmaitszymi zagadnieniami, nierzadko z pogranicza szarlatanerii – od jednolitej teorii pola, po użytkową parapsychologię i przestrzenie wyższych wymiarów. Istotne są wyniki. Dzięki nim można tu pożyć i to bardzo dobrze pożyć.

– Czyli nie ma dla mnie programu?

– Sam zaproponuje pan program. Będzie pan szukać…

– Czego?

– Tego, czego dotąd nie znaleziono – filozoficznie odparł Silvestri. – Wszyscy szukamy luk w istniejących teoriach, niedokładności w dotychczasowych badaniach, szukamy nowych możliwości dla ludzkiego umysłu.

– I to się opłaca?

– Pozna pan głębiej nasz Ogród, a przekona się, że dokonujemy tu odkryć, o jakich się nie śni reszcie świata. Choć architektura – powiódł ręką, wskazując krużganki – przypomina wiek szesnasty, to my poruszamy się już w dwudziestym drugim.

Zieglerowi przyszło do głowy, że w wypowiedziach naukowców pobrzmiewa spora doza megalomanii. Zapytał jednak o co innego.

– Mówicie panowie o plusach waszej egzystencji. Czy nie ma minusów?

Daud Dass podał filiżanki z aromatyczną kawą. Landley wzruszył ramionami.

– Jak pan zauważył, separujemy się od świata zewnętrznego, żadnych własnych kontaktów, najwyżej krótkie standardowe kartki do rodzin via Centrala w Kapsztadzie. No i świadomość, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jesteśmy na scenie.

– Z tym. że o tym z biegiem czasu się zapomina – dorzucił Silvestri. – Zwłaszcza że nie mamy nic do ukrycia. Ale objaśnijmy naszego gościa dokładniej. Nasz Ogród to pierwszy, wewnętrzny krąg placówki, można zaliczyć do niego część mieszkalną, rozrywkową, nasze laboratoria i magazyny. Wokół tego rozpościera się strefa nadzoru. Poinformowano nas o tym i nie widzimy powodu, aby ukrywać to przed panem. W tej strefie analizowane są wszystkie dane z działalności, zapisy setek pilnujących kamer, pluskiew podsłuchowych; kontrolowana jest praca komputerów i aparatury laboratoryjnej.

– Oczywiście możemy się tylko domyślać, jak to funkcjonuje. Nadzór działa na zasadzie wentyla. Może nas słuchać, nie może nam nic powiedzieć. Wyniki obserwacji przekazywane są do Centrali… A my? Cóż, znajdujemy się w sytuacji mikroskopowych preparatów pod dolną częścią binokularu.

– Powiedzieliście o dwóch pierścieniach, czyżby istniał również trzeci?

– To logiczna konsekwencja. Zewnętrzna strona naszego obiektywu musi spełniać zarazem funkcję filtru od świata. Przypuszczamy, że okrąg trzeci również nie może bezpośrednio porozumiewać się z drugim… Być może nawet, że odlegli od nas o kilkadziesiąt metrów funkcjonariusze nie wiedzą nawet czego pilnują.

– A co znajduje się dalej?

– Podejrzewam – powiedział Landley – że istnieje i czwarty, całkowicie naturalny filtr. Pustynia. Nawiedzają nas czasami burze piaskowe… Ale, jak już powiedziałem, nie zajmujemy się specjalnie tym tematem.

Ziegler przesunął wzrokiem po krużgankach, wydawało mu się, że tu i ówdzie dostrzega argusowe oczka mikroobiektywów.

– Czy i teraz jesteśmy kontrolowani?

Silvestri pokiwał głową.

– Naturalnie, drogi kolego. Proszę jednak nie denerować się z tego powodu. Naszych cerberów w minimalnym stopniu interesują wypowiadane słowa, tym różnią się od anachronicznych reżimów totalitarnych. Liczą się dla nich wyłącznie czyny i to te, które naruszają zasadę Ogrodu. Sądzę, że teraz sam potrafiłby pan je wymienić.

– Szukanie kontaktu ze światem, wszelkie próby ustalania położenia tego… Ogrodu, zatajanie wyników badań?

– Świetnie powiedziane – pochwalił cybernetyk.

– A sankcje, jakie istnieją sankcje w wypadku nieposłuszeństwa? – Landley wypił duszkiem trzymanego drinka. Brzęknęła odstawiana szklaneczka. To nic zostało nigdy do końca sprecyzowane – sapnął. – Ktoś wspominał o bezwarunkowym rozwiązaniu kontraktu.

– Jeśli kolega trochę odpoczął, możemy zwiedzać dalej – włączył się Silvestri.

Wstali, chudy cybernetyk i tęgawy fizyk tworzyli zabawną parę, przy której Ziegler prezentował się jak średnia arytmetyczna. Trochę ściemniło się i wspaniałe kępy subtropikalnej roślinności rozkosznego wirydarza rozświetliły się blaskiem misternie wtopionych w zieleń lamp. Z głębi wnętrz położonych po przeciwnej stronie arkad dobiegała muzyka. Minęli kilkanaście apartamentów, zakręcili i zeszli schodkami pół piętra. Nagle otworzyły się drzwi i wybiegła na taras bardzo piękna i młoda kobieta, której jedynym strojem była żółta róża trzymana w zębach. Zaraz za nią wyskoczył, parskając jak szarżujący nosorożec, jakiś typ w kąpielowym szlafroku. Roztrącając naukowców pogalopował za umykającą nimfą.

– Viren znów chciał oszczędzić – zaśmiał się Landley. – Niepoprawny skąpiec!

Gdzieś z boku rozległ się śmiech, wysoki, czysty. Tak śmiać się mógł wyłącznie ktoś, kto nie ukończył dwudziestu lat i ma urodę bogini. Ziegler pomyślał o smutnej tajemnicy swych ineksprymabli i nagle uczuł znajomą suchość w gardle.

Po chwili minęli wracającego Virena, tym razem róża znajdowała się w kieszonce szlafroka, a dziewczyna szła potulna i uśmiechnięta. Trudno jednak wyobrazić sobie bardziej denerwujące zestawienie. Ze smagłym ciałem Tajlandki, może zresztą była to Indonezyjka, kontrastowało tłustawe, spocone ciało Fina. Blade i piegowate jak przystało na albinosa.

– Dzień dobry, panie docencie – pozdrowił go Landley, ale Skandynaw zignorował powitanie.

Zaraz potem rozchyliła się jakaś kotara i z niewidzialnych drzwi wynurzył się chudzielec w rozchełstanym szlafroku, z cocktailową szklaneczką w ręku.

– Nie możemy się pana doczekać w lepszej części Ogrodu, profesorze Ziegler… Witamy, witamy, dziś wstęp gratisowy.

Więc weszli; witający Mark Kornacki prowadził ich między fotelami i ustronnymi wyściełanymi lożami ku parkietowi, na którym kołysało się kilka par. Zestaw prezentował się cokolwiek groteskowo. W objęciach wypłowiałych intelektualistów, nie domytych z odczynników maniaków, abnegackich mózgowców o zwiotczałych mięśniach, kołysały się boginki o wszelkich odcieniach brązu, złota i hebanu. Smukłe jak topole lub krągłe jak wystawa sklepu owocowego…

– Tak nagradza się wydajność – Roy odczytał transparent rozpięty miedzy barem a stołem z ruletą.

– Rien ne va plus – wykrzykiwała czarnoskóra krupierka o kształtach milońskicj Wenus i szokujących blond włosach, będących zresztą elektem najbardziej kosztownych zabiegów fryzjerskich.

Silvestri i Kornacki zatrzymali się przy barze. Wokół pulsowała muzyka. Dwóch rozgrzanych alkoholem facetów spierało się na temat neurogenetyki. Piękna brunetka, o olśniewająco białej cerze i gęstych zrośniętych brwiach, tańczyła przed podrygującym nieudacznic, obsypanym łupieżem specjalistą od mikroprocesorów.

Niespodziewanie Landley ujął Zieglera pod ramie i rzekł:

– Pytał pan o sankcje, różnie o tym mówią. Mieliśmy tu wspaniałego elektronika. Kapadulosa. Greka z uniwersytetu w Atenach. Podobno próbował skonstruować w tajemnicy radiostacje… Nie udało się.

– Wymówiono mu kontrakt?

– Nie, miał wypadek, wypił za dużo i utonął we własnej wannie.

– Był wtedy sam?

– Jeśli nie liczyć naszej prześlicznej Tamary – sam. Zresztą dziewczyna wtedy spała… – tu Landley zbliżył usta do ucha Roya. – Powiedzieliśmy panu. że nikt z zewnątrz nie ma tu dostępu. Jeśli więc ktoś Kapadulosowi pomógł, musiał to być ktoś z nas… No. ale pora żebyśmy pokazali naszą giełdę.

Republikę naukowców zorganizowano nie tylko funkcjonalnie, ale i dowcipnie. Już sam pomysł stworzenia autonomicznej wspólnoty, która ma wyłącznie politykę wewnętrzną, świadczył o poczuciu humoru projektodawców. Ale mówiąc szczerze. Ogrodu Nauk nie wymyślono wyłącznie dla rozrywki średniostarszych panów – kompletnych staruszków, tkniętych demencją. próżno by tu szukać – cały kombinat miał jedno podstawowe zadanie: wyniki. Dla wyników skonstruowano warunki optymalne, uruchomiono mechanizmy psychologiczne, które potrafiły wyciskać z ludzi więcej niż wszelkie sposoby dostępne w zbiurokratyzowanym, sztampowym świecie uniwersytetów i laboratoriów.

Stworzono grę. Grę o wysokie stawki. Grę. w której można było zdobywać władzę i pieniądze, zaspokajać ambicje i erotyczne potrzeby. A wszystko – szybko, gwałtownie, emocjonująco, w maleńkim światku, będącym inkrustowaną złotem karykaturą naszego świata. Władza.

Wyniki. Pieniądze. Rozkosze. Elementy wymienne, w stałym ruchu. Przedmiot spekulacji i żetony w grze.

Co trzy miesiące odbywały się wybory do Rady Trzech, ciała sprawującego przez kwartał władzę nieomal absolutną, spełniającego rolę arbitra i dystrybutora zarazem. Towarzyszyła im typowa dla społeczeństw Zachodu kampania pełna demagogii, przetargów, cichych układów i pospolitego przekupstwa.

Wewnętrzną walutę Ogrodu stanowiły “rozkosze". Małe złote krążki z czystego kruszcu stanowiące wagowo jedną czwartą oficjalnego krugerranda. Można było kupić za nie wszystko i tylko za nie. Normalna praca badawcza bez błyskotliwych wyników przynosiła około dziesięciu dęli • – jednostka podstawowa, od angielskiego wyrazu delight – tygodniowo, co odpowiadało z grubsza trzem jednorazowym aktom seksualnym bez możliwości wyboru partnerki, lub pozwalało na spędzenie jednego wieczoru w kasynie z wymianą pięćdziesięciu żetonów centydelowych. Przodownicy pracy potrafili wyciągnąć miesięcznie sto pięćdziesiąt “rozkoszy", co też nie było wielką sumą. Tamara kosztowała setkę za noc.

Atoli można było zdobyć większy majątek, umożliwiało to kasyno, systematyczne oszczędzanie, giełda lub sprawowanie władzy. W ciągu miesiąca obrotny członek Rady Trzech potrafił zorganizować i pięćset dęli, co jednak związane było z dużym ryzykiem – istniał zawsze “gabinet cieni" i udowodnienie łapówek urzędującym triumvirom oznaczało wykluczenie od kandydowania do władz przez dwa kolejne lata. A rozkosze przydawały się – trio donny Mariny zapewniało luksusową obsługę już za sto pięćdziesiąt dęli. Polowanie w podziemnej jaskini na grubego zwierza tyleż samo. Plotki mówiły, że za drugie tyle można było mieć i łowy na człowieka, ale jakoś nikt nie wspominał o ochotnikach. Z drugiej strony matematyk Lamais potrafił jednej nocy wygrać w seven cards pięć tysięcy “rozkoszy" i przepuścić je następnego dnia w ruletce. Inna sprawa, że swymi wynikami zyskał tak dużą popularność, iż przy kolejnych wyborach wszedł pewnie do Rady Trzech dystansując wszystkich rywali.

Giełda mieściła się w niedużym pomieszczeniu wyglądającym tak, jakby burdelowy buduar ktoś pośpiesznie zamienił na pokój księgowości. Na dużej tablicy wyświetlały się naukowe oferty i ich notowania, obok czerniły się orientacyjne kursy dęła do podstawowych rozkoszy. W głębi kantoru królował zaś sam Anatolij Izaakowicz Owsiejenko, z uprzejmym uśmiechem załatwiający wymianę informacji na “delighty" i “delightów" na brakujące pomysły. Ziegler rzucił okiem na oferty. Nie było tam wprawdzie zapotrzebowania na rozwiązanie kwadratury koła czy perpetuum mobile, widniały jednak rozmaite teoretyczne zapotrzebowania szczegółowe ora? rozwiązane pomysły przedstawione do nabycia. Silvestri poinformował Roya, że wszystkie te dane stanowią jedynie wierzchołek góry lodowej i wstępną sygnalizację, prawdziwa wymiana osiągnięć i wyników odbywa się z ręki do ręki, z niewielką tradycyjną prowizją dla Owsiejenki.

Dość długo jeszcze zwiedzali, krążyli po salach rozrywkowych, podziwiali graczy i spekulantów. W Zieglerze, po pierwszej fali fascynacji, rosło zmęczenie. Widok pijących naukowców budził przykre skojarzenia, towarzystwo ładnych i łatwych pań ale tylko za spore dcli, których nie posiadał, rozdrażniało. Pożegnał gospodarzy, którzy przyjęli to z ulgą, wsiąkając w wyspecjalizowane kółka zainteresowań.

W apartamencie czekał Daud Dass. Grzeczny, choć nie przesadzający z usłużnością. Sprawny, ale nie narzucający się. Idealny ordynans o niezgłębionych oczach. Cerber czy sojusznik?

Zapytany, odpowiedział, że ma wykształcenie technika laboranta, pochodzi z Durbanu, a jego rodzina wyemigrowała z Peszawaru trzy pokolenia temu. Parę zdań na tematy zawodowe upewniło Zieglera, że nie ma do czynienia z laikiem. Roy wspomniał o swoich dotychczasowych badaniach i Dass zobowiązał się przedstawić mu na jutro wszelkie tutejsze możliwości oraz aktualny stan prac w dziedzinach pokrewnych. Potem przygotował kąpiel. Pomógł przy rozbieraniu i przez moment absolwentowi Princeton wydało się, że współpracownik przygląda mu się trochę dziwnie, ale być może było to złudzenie.

Pierwsze tygodnie Ziegler wykorzystał na adaptację, co w kombinacie przypominającym mariaż pensjonatu pracy twórczej z domem wariatów, nie było najłatwiejsze. Nastawił się na jedyny możliwy sposób potraktowania układu -zaaprobować i starać się polubić. Jeszcze niedawno stres rozwiązany zostałby niezwykle prosto – łykiem “przyjaciela" z lodem – po skomplikowanej kuracji farmakologiczno-psychologicznej, “przyjaciel" napawał Roya wstrętem i nie nadawał się już na powiernika.

Pomagali natomiast koledzy – jowialny Landley, precyzyjny, i mimo pozorów oschłości, opiekuńczy Silvestri, wiecznie rozkojarzony, ale również kipiący zwariowanymi pomysłami – Kornacki, lub pełen niedźwiedziowatego ciepła exnajemnik Lamais. Rychło nowicjusz utonął po uszy w swoim programie. Wsiąkł w atmosferę. Cieszył się jak dziecko z nowych konceptów, ścigał się w pomysłach z Landleyem, zachwycał sprawnością laboratoriów, jakich mogły zazdrościć najlepiej wyposażone ośrodki. W ciągu pół miesiąca postawił więcej hipotez niż przez poprzednie dziesięć lat.

Natomiast z rozrywek prawie nie korzystał – zaliczkowe dziesięć d 11 i wydawał umiarkowanie, a jako niepijący. nie był specjalnie poszukiwanym kompanem. Zwykle w czasie wypoczynku zaszywał się w kącie dużego salonu z najnowszym numerem Science and Relax. Miejscowy periodyk, wydawany przez Radę Trzech, obok stałej prezentacji miejscowych osiągnięć, zawierał rozwinięty dział rozrywkowy, wypełniany ploteczkami z pogranicza Playlandu oraz domorosłą i często gratbmańską twórczością literacką pensjonariuszy Ogrodu.

Ogród tymczasem żył swoim nieco paranoicznym rytmem, urozmaicanym wieczornym i porannym przylotem helikoptera. Myliłby się jednak ten, kto zapragnąłby uznać śmigłowiec za szparę w systemie bezpieczeństwa. W czasie lądowań automatycznie ładowano i rozładowywano luki, a załoga nie wychylała nawet nosa z kabiny.

Dużo przyjemności stwarzała praca z Didem, jak zdrobniale nazywano Dauda Dassa. Cichy i spokojny pomocnik należał do ludzi, których obecność zauważa się dopiero kiedy wyjdą. Cechowała go wrodzona inteligencja i chłonny umysł. Służył za prawą rękę. lewe oko i przedłużenie wszystkich dodatkowych zmysłów szefa. Był absolutnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Gdyby nie wrażliwe oczy, zdradzające niezbadane głębie duszy, można by powiedzieć: doskonały robot.

Trudno jednak mówić, by sympatyczne otoczenie zapewniało pełen spokój duszy Roya. Czuł pod otaczającymi go maskami mroczne niedopowiedzenia. W końcu ktoś z tych miłych, kompetentnych ludzi sprzątnął Kapadulosa i. w wypadku konieczności, to samo zrobiłby z każdym innym. Do kogo mógł żywić pełne zaufanie, z kim nawiązać bliższy kontakt? l jak?

Tymczasem któregoś wieczora dał się skusić Kornackiemu i zasiadł do pokera. Polak pożyczył mu dwieście pięćdziesiąt centydeli. Dosiedli się Lamais i Silvestri oraz albinos Trygwe Viren.

– Musisz wreszcie poznać nasze dziewczyny – rechotał dobrodusznie Francuz. – Zbyt długa wstrzemięźliwość działa redukująco na aktywność szarych komórek. No, ale zaczynamy. Stawka minimalna pięć centydeli. Maksymalne trzykrotne przebicie. Wygrasz, będziesz królem życia.

Gra ruszyła zrazu dość wolno. Dobrą kartę otrzymywali przeważnie Kornacki i Viren. Jedną niewielką pulę wziął Roy na trójkę króli, Silvestri więcej żartował niż grał, wycofując się przeważnie z przebić i sprawdzeń. Lamais zagrywał w ciemno i przeważnie tracił. Parokrotnie odchodził od stołu i wracał z nową porcją centydeli. Natomiast kupka przed Virenem rosła, Fin wyraźnie triumfował. Potem nastąpiło kilka rozdań pustych, powodujących jedynie rozrost banku. Tak upłynęły dwie godziny. Kolejnym rozdającym był Silvestri.

– W ciemno, za pół puli – powiedział spokojnie siedzący za nim Lamais.

– Dla mnie za wysoko – Kornacki złożył karty.

Vi ren zmarszczył brwi.

– Wchodzę – mruknął.

– Również – zauważył cichutko Silvestri.

Ziegler rozsunął karty i szybko je złożył. Uderzyła go fala gorąca. Poker kierowy, niech to szlag!

– Jestem -rzekł, starając się nadać głosowi jak najspokojniejsze brzmienie.

Lamais podniósł swoje karty, dotąd jeszcze nie zebrane ze stolika.

– Ile kart? – spytał Silvestri.

– Jeszcze w jasno, jeśli pozwolisz? Ile wynosiła połówka puli? Aha, jeszcze raz dwieście centydeli.

Wszyscy pokornie dołożyli. Viren tylko mocniej ruszył żuchwą i przygryzł cygaro. Zaczęła się wymiana. Lamais powiedział: jedną. Viren wymienił dwie karty, ale po jego twarzy nie można było poznać, czy jest zadowolony z operacji. Silvestri poprosił również o jedną. Roy oczywiście podziękował. Kornacki nalał cztery drinki. Równocześnie Viren otworzył za cztery dele. Silvestri przebił do ośmiu.

– Sprawdzam – powiedział cicho Ziegler i przesunął słupek żetonów.

– Jeszcze nie tym razem – stwierdził Francuz. – Osiem i dwadzieścia cztery…

Było cicho, zrobiło się jeszcze ciszej. Viren otarł pot z czoła. Jakież karty mogli mieć partnerzy? Ze swymi trzema asami na dziesiątkach czuł się dość silnie. Nęciła też wysoka pula. Poza tym odrzucił dziesiątkę karo i waleta trefl… Wynikało, że nikt nie mógł mieć… A zatem strity lub fule… Silvestri i Lamais wymieniali po jednej karcie, a więc fule, i to niższe. Jeden Ziegler nie wymieniał nic. Czyżby miał karetę? Silvestri wymieniał jedną – też chyba ful. Przełknął łyk lodowatej cubalibre.

– Dodaję – powiedział.

– A ja potrajam. Dwadzieścia cztery i siedemdziesiąt dwa – rzekł Silvestri, jakby chodziło o kupno biletu do metra.

Po raz drugi Roy doświadczył gwałtownego wstrząsu termicznego. Tym razem była to fala lodowatego zimna. Pragnąc grać, musiałby dołożyć dziewięćdziesiąt sześć dęli – blisko sto “rozkoszy". A zostało mu ledwie parę. Popatrzył na Lamaisa.

– Czy mógłby szanowny kolega pożyczyć?… zaczął.

– Nie!

Omiótł wzrokiem stół. Nikt nie zdradzał ochoty udzielenia pożyczki.

– Trudno, zatem wycofuję się – rzekł i spokojnie położył karty.

Na twarzy Virena pojawił się wyraz ulgi i satysfakcji. Tak naprawdę obawiał się jedynie koloru u Zieglera.

– Słucham, kolego Lamais – zwrócił się nadspodziewanie uprzejmie do Francuza. – Pan też rezygnuje?

– Bynajmniej, siedemdziesiąt dwa i dwieście szesnaście!

– No to ja dwieście szesnaście i, jeśli panowie pozwolą, dla zaokrąglenia sześćset! W głosie Virena drżał ton triumfu. Znał Lamaisa i czuł jakimś dodatkowym zmysłem, że matematyk blefuje dla prostego podwyższenia gry.

– Sześćset i tysiąc osiemset – jeśli nie macie nic przeciw temu? – zabrzmiało cichutko od Silvestriego.

– Ja dziękuję – Lamais odłożył z lekkim obrzydzeniem trzymany wachlarzyk.

– A ja… Viren zawahał się i sięgnął do książeczki z czekami kilodelowymi – ze względu na to, że jesteśmy tu w koleżeńskim gronie, ograniczę się jedynie do podwójnego przebicia.

– Czyli trzy tysiące sześćset – rzekł Silvestri – no cóż. skoro lubi się tu okrągłe cyfry. Dziesięć tysięcy.

Niczym ściągnięci magnesem, z sąsiednich pokojów wychynęli hazardziści i alkoholicy, miłośnicy gier automatycznych i mocnych filmów, a także większa liczba kolorowych panienek. Oczywiście pozostali przy stole dwaj gracze nie uchylali nawet rąbka trzymanych kart. Dziesięć tysięcy “rozkoszy", tego jeszcze w Ogrodzie nie było. Wszyscy zastanawiali się. czy zgromadzenie takiej sumy jest w ogóle możliwe. Przez Silvestriego, oczywiście, ale czy mógł mieć taką kwotę Viren? Chyba miał. Parokrotnie stał na czele Rady Trzech, nie gardził wówczas łapówkami, miał również szczególne szczęście w grach automatycznych. Choć z wynikami naukowymi ostatnio było gorzej.

W mózgu Fina cały czas zachodził skomplikowany proces. Czy Silvestri mógł mieć kolor? Nie mógł. Karta, którą kupił, była dziesiątką trefl, tyle udało mi się podejrzeć, a on sam miał w tym kolorze asa, dziesiątkę, zrzucił waleta.

– Sprawdzam!

I nie czekając na ruch przeciwnika wyłożył asowego fula.

– Troszkę mało – zauważył uprzejmie Silvestri. I wyłożył cztery siódemki.

Kareta! Od początku miał na ręku karetę, a kartę wymieniał jedynie dla niepoznaki.

– Dziękuję panom – pobladły Viren uczepił się blatu stołu i ciężko wstał. -Troszeczkę tu duszno… warto byłoby się przejść – dodał zupełnie niepotrzebnie. Był zrujnowany, a w jego oczach czaiła się nienawiść do wszystkich.

Wiwatowano. Gratulowano Silvestriemu. Ten, bardziej ciekawy niż szczęśliwy, zwrócił się do Lamaisa:

– Co miałeś?

Francuz rozłożył garść blotek.

– Nic. Ale trzeba było go nieco podciągnąć. Od dawna czekałem na okazję takiej nauczki dla tego bulona.

Ziegler zgarnął smętną resztkę żetonów. Odczuwał trochę gniewu i sporo żalu. Przecież gdyby miał pieniądze…

– A szanowny profesor co miał? – Silvestri bezceremonialnie rozgarnął jego karty… O kolorek. To jednak młodsze od karety.

– Poker – poprawił ponuro Roy.

– Bez dziesiątki?

Roy jeszcze raz spojrzał na karty. Król, dama, walet, dziewiątka, ósemka kier… Jakże mógł się pomylić.

– Czasami nie trzeba żałować, że koledzy więcej nie pożyczyli – zauważył dobrotliwie Lamais.

– Przy kartach najlepiej poznaje się ludzi, to też jakaś korzyść – pocieszał Silvestri.

– Samemu zdarzyło mi się kiedyś pomylić kolor z pokerem, jeszcze w szkole… – wtrącił Kornacki.

Ziegler wyraźnie usiłował nadrabiać miną.

– Mój przyjaciel z Kalifornii, Burt, opowiada w jednej ze swych książek, że widział kiedyś pokera w kolorze zielonym – rzucił.

Wszyscy się roześmieli. Z tłumu rozchodzących się kibiców wychylił się Landley i klepnął Silvestriego po ramieniu.

– No, Aldo, ty dzisiaj stawiasz, a potem, cóż panowie, “pora dziewcząt"!

Ziegler podziękował. Dopił sok jabłkowy i udał się do swego apartamentu. Nad niewielkim prostokątem ogrodu jaśniało rozgwieżdżone niebo południowej półkuli.

Did już spał. Roy wziął prysznic i wyciągnął się w łóżku. Zadowolony był, że przegrał tylko tyle. Lamais wielkodusznie umorzył całą pożyczkę. Cieszyło go również, że głównym płatnikiem wieczoru okazał się Viren, a on jedynie poniósł koszty lekcji. Chyba nikt nie lubił Virena. Od dziś również Fin nie będzie lubił nikogo. Oczekując nadejścia snu, Ziegler myślał o przyszłości. Po raz pierwszy zastanawiał się, co zrobi, kiedy opuści ten Ogród, a potem przyszło mu do głowy pytanie, czy kiedykolwiek się to uda? Z wolna myśli zaczęły mu się plątać, a kiery, piki i trefle mieszać z wzorami matematycznymi…

Nagle obok posłania zgęstniała ciemność i nowy podniecający zapach uderzył Roya w nozdrza.

– Nie mów nic!

Ponieważ gość zawitał bez ubrania, jego płeć nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Dziewczyna była nieprawdopodobnie szczupła, ale tę oszczędność natury rekompensowały niezwykle długie nogi i jędrne piersi, krągłe i twarde.

– Nie mam pieniędzy – szepnął profesor.

– Jestem prezentem -odpowiedziała, zamykając mu usta pocałunkiem.

Jakże długo nie miał kobiety. Ogarnęło go szaleństwo upalnej nocy. Tak, że zapominając o swych nierekordowych parametrach pogrążył się w upojeniu, czerpał rozkosz łapczywie, a partnerka zdawała się odbierać należną jej część z pełną afirmacją. Wydawała się być wręcz zachwycona. Dreszcze rozkoszy co parę minut wstrząsały jej nieprzytomnie gładkim, tajemniczo pachnącym ciałem.

Nie padło ani jedno słowo więcej. Roy, w chwili krótkiego odpoczynku, patrząc w ciemności na profil kochanki-ochotniczki, zastanawiał się, czy widział ją już w salach relaksowych. Która to była? Niemożliwe, żeby Tamara…

A potem świat obrócił się. Ich ciała utworzyły magiczną liczbę sześćdziesiąt dziewięć. Usta Zieglera przesunęły się po jedwabistym brzuchu. Gazele nogi rozchyliły się. I wtedy zobaczył. W mroku pokoju spotęgowanym jeszcze przez nakrywające ich prześcieradło, na wewnętrznej stronie uda dziewczyny fosforyzował napis: Czy przybywasz z Zieleni?

Nagle zniknęło całe podniecenie. Otrzeźwiał, usiadł na łóżku. Zrobiło mu się nagle głupio i niewyraźnie. Chciał pytać, a zarazem czuł, że nie powinno paść żadne słowo. Oto ktoś zwrócił się do niego poza kontrolą układu. Kontakt został nawiązany.

Muśnięcie ust na ramieniu. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, dziewczyna pochwyciła leżący na podłodze szlafroczek i zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Konspiracja

Czy Roy Ziegler został zaskoczony? Chyba jedynie środkiem przekazu hasła. Prawdę powiedziawszy od dłuższego czasu czekał na jakiś sygnał. Od dwóch tygodni, od dnia swego przybycia.

Oczywiście nie był ani płatnym agentem, ani osobnikiem podstawionym na miejsce prawdziwego profesora Zieglera. Był dżentelmenem naukowcem. A ludzie tego pokroju potrafią czynić pewne rzeczy bezinteresownie, jeśli uważają, je za słuszne. Mniej więcej tydzień przed swym nagłym odlotem z Kapsztadu, jak każdy zaciężny z grupy M bez dodatku,,t", miał jeszcze pewne możliwości poruszania się, wstąpił więc do kina. Szedł właśnie najnowszy Spielberg. nie rozpowszechniany dotąd w sieci wideo, a Roy, jak wielu profesjonalnych teoretyków, miał słabość do fantastyki. Bawiła go jej baśniowa forma, a przede wszystkim rozbrajająca nienaukowość. Miał zresztą własną teorię na temat nieprzekładalności fantastyki na ekran. Powieść, radio – nadawały się jak najbardziej, film jednak, z małymi wyjątkami, nie dźwigał, zdaniem naukowca, skomplikowanej poetyki. Mimo coraz lepszej techniki, tricków, rzadko bywał przekonywający. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wyobraźnia człowieka bogatsza jest od jego wzroku.

Kino, chyba ze względu na horrendalną cenę biletów na przedpremierowej projekcji – świeciło pustkami. Roy, który nie przepadał za obcymi ludźmi, siadł w samym środku pokaźnej łysiny w końcu sali. Trochę zrobiło mu się nieprzyjemnie, kiedy jakiś typ ulokował się tuż za nim.

Na ekranie akcja pojedynku w stanie nieważkości osiągnęła szaleńcze crescendo, kiedy nagle facet z tyłu pochylił się do ucha miłośnika filmów katastroficznych.

– Proszę się nie odwracać i nie reagować na to co mówię, profesorze Ziegler – zabrzmiał wyraźny szept – chciałbym z panem porozmawiać. Wiem, że jest pan pod stałą obserwacją, że ma pan ograniczoną swobodę. Dlatego pragnę coś zaproponować. Proszę na razie nie odpowiadać. Wychodząc, zobaczy pan w holu moje odbicie w lustrze. Znamy się. A teraz do rzeczy. Wiem, że jutro, jak co czwartek, będzie pan jechał do ośrodka pod Pickelberg. Wyjątkowo sam. Postaram się spotkać z panem na drodze. A teraz proszę poczęstować mnie papierosem.

Roy wyciągnął machinalnie do nieznajomego paczkę marlboro.

Kiedy film skończył się zaskakującą, wesołą pointą i rozbawieni kinomani wysypali się do holu, Ziegler przystanął i zerknął w całif ścienne zwierciadło. Akurat jakiś mężczyzna podarł swój bilet i wrzucił go do śmietniczki. Męska bogartowska twarz, szpakowate włosy. Sportowa sylwetka. Któż by nie poznał świutowca z pierwszych stron okładek – Burta Denninghama!

Wszystko przebiegło tak. jak zapowiedziano w szeptance. Stały towarzysz Roya, doktor Ruyslink, wezwany w ostatniej chwili do głównego laboratorium, zrezygnował z podróży. Po raz pierwszy Ziegler miał wyruszyć samotnie. Oczywiście był pewien, że jego wóz posiada znakomitą aparaturę podsłuchową, interesowało więc go niezwykle, jak Denningham wyobraża sobie kontakt, przecież wersja przypadkowego autostopowicza nie wchodziła w grę. Jakiś przydrożny motel?

Na trzynastym kilometrze za miastem coś rzuciło samochodem, a po paru sekundach Roy zorientował się, że pojazd toczy na trzech Hakach. Sprawcą był mocny kolczasty drut, który przypadkiem lub wskutek czyjejś złośliwości, poniewierał się na nawierzchni.

W sekundę potem zaraz za Zieglerem zatrzymał się sportowy porsche. kierowany przez czerstwo wyglądającego pastora.

– Czy stało się jakieś nieszczęście, synu? – zapytał uprzejmie sługa Boży.

– Gumy – wyrzucił wściekle Ziegler.

Pastor, jak się okazało, był przykładem miłosiernego samarytanina, obiecał zawieźć pechowego kierowcę do najbliższego telefonu, a potem poczekać dla towarzystwa aż do przybycia pomocy drogowej. Mimo przebrania Roy poznał od razu Denninghama.

– Mamy niewiele czasu, a więc do rzeczy! – mówił dobitnie znany globtroter i poszukiwacz przygód. – Przypuszczam, że już za parę dni zostaniesz przeniesiony do grupy M/t. Prawie zawsze tak się odbywa. Rok przygotowań i sprawdzianów, po czym naukowiec znika bez wieści. Owszem przychodzą jeszcze do rodziny jakieś zdawkowe pocztówki, czasem zdjęcia, systematycznie wpływa na konto królewskie wynagrodzenie. Ale to wszystko. Współcześni Einsteinowie czy Pitagoras! rozpływają się gdzieś w afrykańskim interiorze.

– Chcesz mnie przestrzec. Burt?

– Bynajmniej, chcę cię prosić o pomoc. A w ogóle zapomniałem ci powiedzieć, że znakomicie wyglądasz, profesorku. Zaraz, kiedy to widzieliśmy się po raz ostatni? Chyba cztery lata temu w Białym Domu, na cocktailu dla świata nauki i kultury. Zdaje się. że miałeś wtedy okropną ochotę pociągnąć wprost z prezydenckiej piersiówki. – Ziegler nie odpowiedział. Denningham mówił więc dalej:

– Zacznę po kolei. Miałem przyjaciela, jeszcze z dzieciństwa. Wiesz, że mam dużo przyjaciół. Świetny naukowiec, jakich sporo pracowało w fundacji Onassisa. Moim zdaniem – drugi Arystoteles. A przy tym trochę detektyw. Czasami wyświadczaliśmy sobie różne uprzejmości. Wiedziałem, że przyjechał tu jakieś dwa lata temu. I zamilkł. A potem dostałem od niego informację, niesłychanie okrężną drogą. Mieliśmy z Hektorem pewien stary, sympatyczny szyfr. Informacja, którą otrzymałem tym szyfrem, została przerwana w połowie. Kapadulos wspominał o jakimś wynalazku, który miał zrewolucjonizować technikę wojenną. I o tym, że prace prowadzone przez grupę naukowców są już na ukończeniu. Dawał też do zrozumienia, że mocodawcom, czy raczej dozorcom, nie znana jest istota wynalazku. Że po dłuższym zastanowieniu grupa Kapadulosa chce go ofiarować mnie… Bo nie wyobrażają sobie purytanów z Pretorii w roli nie kwestionowanych panów tej pianę…

– Tej pianę…?

– Planety! Ale właśnie tu przekaz się urwał. Biedny Kapadulos! Nie wiem nawet z jakiego zakątka RPA nadawał… Wynika jednak, że z samego Centrum programu M/t.

– I chcesz, żebym ja go zastąpił?

– To jedynie nieśmiała propozycja. Na nic nie nalegam. Jeśli uznasz, że obawy Kapadulosa były słuszne, jeśli dotrzesz do jądra tajemnicy – daj znać.

– Jak?

– To już muszę zostawić twojej przemyślności, Roy. Przemycenie jakiegoś urządzenia nadawczego nie wchodzi w grę. Przewiozą cię helikopterem, poddając uprzednio gruntownej rewizji. Sądzę jednak, że znajdziesz sposób. W każdym razie od dnia twego wyjazdu, od północy każdej niedzieli do dwudziestej we wtorek, czekam na wiadomość w hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Moje drugie ja, Mr Denis Burton, wynajmuje tam apartament nr 333. Jeśli nie będziesz mógł przesłać szerszej informacji – wystarczą trzy słowa. Czy koncepcja prototypu jest gotowa? Gdzie mieści się centrum naukowe? Całość zakończ swoim nazwiskiem… Wiadomość musi być przekazana wyłącznie mnie!

Na chwilę zapadła cisza. Roy zastanawiał się. Wreszcie powiedział.

– Musiałbym wiedzieć, dla kogo pracuję. Burt?

Pastor uśmiechnął się i pochylił w stronę naukowca.

Od chwili przybycia do Ogrodu Nauk Zieglerem targały ambiwalentne uczucia. Nie dał wiążącej odpowiedzi Denninghamowi, a jedynie stwierdził lakonicznie: zobaczymy, co da się zrobić. Tu na miejscu zdał sobie sprawę z ogromu trudności tego zadania. Ośrodka nie stworzyli naiwniacy. Idea jakiejkolwiek konspiracji wydawała się tu nierealna. A przecież czuło sieją w powietrzu. Przekaz Kapadulosa stanowił najlepszy dowód. Można było nawet zrozumieć, dlaczego doszło do spisku. Charakter ludzki posiada dość cech. które dadzą się przewidzieć. Na akcję odpowiada reakcja. Próba poddania jednostek ludzkich totalnej kontroli musiała zaowocować konspiracją. Zwłaszcza, jeśli dotyczyło to jednostek obdarzonych superinteligencją, a jednocześnie niepewnych swej przyszłości.

Pytanie jednak nie brzmiało, czy konspiracja powstała, raczej jak była możliwa w sieci doskonałej kontroli, wzbogaconej zapewne przez inflirtację środowiska?

Na razie jednak głównym problemem stawało się nawiązanie łączności. Kapadulos wysyłając w przestrzeń swe posłanie nie zostawił hasła, nie wskazał kontaktu. Do swej śmierci też nie dowiedział się ani on, ani nikt ze współspiskowców, czy apel trafił do właściwych rąk? Jak więc Ziegler, nie narażając się na ryzyko natychmiastowego zdemaskowania, miał dotrzeć do siatki? Którzy z pięćdziesiątki intelektualistów byli potencjalnymi przyjaciółmi, którzy wrogami? Musiał grać ostrożnie. Oglądając z Landleyem i Silvestrim płytkę poświęconą pamięci Greka odmówił krótką modlitwę, po czym rzucił od niechcenia cytat z Iliady o przyjaźni Achillesa z Patroklesem. Innym razem podczas spaceru o zachodzie, gdy gęste cienie kładły się pod arkadami, zanucił parę taktów Zorby, ale chyba nikt nie zwrócił na to uwagi. Takich sygnałów dawał więcej, oczywiście niesłychanie dyskretnie i nigdy wobec wszystkich. Dopiero w ferworze pokera zdecydował się wtrącić zdanie, w którym połączył słowo “zieleń" z imieniem Denninghama.

Nie przypominał sobie po tych słowach żadnej szczególnej reakcji. Ale najwyraźniej ktoś zrozumiał.

Może zresztą cały ten zwariowany poker miał głównie posłużyć do rozszyfrowania Zieglera?

Czyżby w takim razie do konspiracji należeli i Landley, i Silvestri, i Kornacki… A Lamais? Były najemnik uczestniczył parokrotnie w Radzie Trzech. A Viren? Nikt nie lubił Virena. Opryskliwy i wybuchowy robił się dostępniejszy jedynie wtedy, gdy rozmowa zahaczała o zagadnienie jądra atomowego. Który zatem? Może wszyscy? Ktoś przecież przysłał tę dziewczynę.

Roy zaśmiał się w duchu. Ładnie wymyślili – jedyny obszar wyjęty spod kontroli kamer i szpicli. Wewnętrzna strona kobiecego uda!

Oczywiście cała zagrywka mogła być prowokacją. Nadzorcy Ogrodu mogli w ten sposób sprawdzać nowicjusza. Czy jednak wówczas w odzewie padłoby słowo “zieleń"?

Roy nie zasnął już do świtu. Kombinował nad sposobem odpowiedzi. Zdecydował się, że odpowie. Musiał. Konspiratorzy też zapewne rozważali ewentualność czy nie został podstawiony? Wprawdzie sprawność naukowa, doświadczenie zawodowe, wreszcie znana twarz, stanowiły niewątpliwą wizytówkę profesora Zieglera. Ale jeśli nawet trudno znanego człowieka zamienić, można go po prostu kupić.

Did przyniósł śniadanie o wpół do ósmej do łóżka. Nie rzucił nawet okiem ani na pomiętą pościel, ani na mały pantofelek, który nocny Kopciuszek pozostawił zaklinowany w oknie wiodącym na krużganki.

– Dawno tu pracujesz, Did? – odezwał się profesor.

– Dwa i pół roku, sir.

– A kontrakt masz?

– Pięcioletni.

Ziegler mało dotąd rozmawiał ze swym sekretarzem. Nie przepadał za ludźmi milczącymi. A stała obecność asystenta bywała niekiedy bardziej dokuczliwa od niewidzialnej aparatury szpiegującej. Toteż rzadka wymiana zdań dotyczyła przeważnie spraw zawodowych. Dziś jednak, bardziej niż kiedykolwiek, pragnął rozmowy.

– Usiądź i poczęstuj się – zaproponował przyjaźnie.

– Dziękuję, już jadłem.

– Od dawna chciałem cię zapytać, Did, gdzie zdobyłeś takie umiejętności obsługi aparatury?

– Kończyłem szkołę mechaniczną w Durbanie. A najwięcej nauczyłem się tutaj.

– Rozumiem, byłeś już asystentem.

– Tak.

– Czyim?

– Pana Kapadulosa… Czy już mogę zebrać talerzyki?

Ziegler uczuł nieprzyjemne ukłucie. Asystent Kapadulosa. Nie wyglądał na mocarza, ale był gibki, zręczny… Właściwy człowiek do właściwych zadań. Strach wypełzł z głębin mózgu i przez chwilę węszył w poszukiwaniu jakiejś odtrutki, ot choćby Johnny Walkera. Ziegler zapędził go jednak z powrotem na dno jaźni. Jeśli udo dziewczyny było prowokacją, nie miał odwrotu, jeśli nie, dżentelmenowi nie wypadało się wycofać. Tamara, Daud Dass, Kapadulos… krąg się zagęszczał.

Podczas lunchu Roy zdecydował się na ryby. Zamówił je w paru wariantach.

– Lubię ryby – powiedział uśmiechając się do kolegów. – Zawierają dużo fosforu… Aż mózg świeci.

Lamais, Silvcstri, Kornacki, Viren, Landley – czy ktoś odebrał odpowiedź? Nic na to nie wskazywało. W każdym razie nie nastąpiła żadna oczekiwana reakcja.

Podczas sjesty David poszedł odpocząć, a sam Roy miał zamiar wybrać się na basen. Przedtem pragnął jednak skorygować pewne przedpołudniowe wyliczenia. Siadł przed monitorem komputera. Poszukał włącznika, ale nim zdołał go wcisnąć, ekran samoczynnie rozgorzał światełkiem.

POZDROWIENIA DLA DENNINGHAMA!

Roy zdrętwiał, jakby nagłe przeciążenie wdusiło go w fotel. Tymczasem na ekranie kolejne pasy tekstu rozjarzały się niczym przewracające się kilogramy monstrualnego domina.

SPOKOJNIE ZIEGLER! TO JEST BEZPIECZNE!

Jakże może być bezpieczne? – pomyślał z rozpaczą. – Przecież nie tylko cały czas śledzą nas kamery, ale jeszcze cały zapis komputera podlega nadzorowi.

SPOKOJNIE ZIEGLER! NIC CI NIE GROZI! PRZYNAJMNIEJ TUTAJ! KAMERY NIE SIĘGAJĄ DO TEGO ZAKĄTKA. TYLKO JEDNA REJESTRUJE TWE PLECY I TYŁ TWOJEJ GŁOWY! TO WSZYSTKO! CHCESZ O COŚ ZAPYTAĆ, ROY, WŁĄCZ QX27:-CVII. I PYTAJ, PYTAJ! KOMPUTER JEST ZABLOKOWANY! PODAJE DO CENTRALI JEDEN Z PRZEDPOŁUDNIOWYCH PROGRAMÓW, KTÓRY TERAZ CHCIAŁEŚ SPRAWDZIĆ. NASZA ROZMOWA ODBYWA SIĘ POZA REJESTRACJĄ.

Pojął, choć było to niepojęte. Ktoś oszukał maszynę! Ktoś znalazł cybernetyczny sposób, aby urządzenie o przeznaczeniu szpiegowskim służyło odwrotnemu celowi – porozumieniu między spiskowcami. Każdy z nich miał w pracowni swój pulpit, swój ekran. Znajdował się w martwym polu kamery. Nikt z projektantów nie pomyślał o zdublowaniu urządzeń. Genialne! Ale któż potrafił zrealizować tak szaleńczy pomysł?

Wystukał według instrukcji QX27-CVII i napisał jedno słowo: SILVESTRI?

– SI SENIOR! – triumfalnie odpowiedziała maszyna.

– Kto jeszcze?

– PO CO ZA DUŻO WIEDZIEĆ?

– Czy wynalazek, o którym wspominał Kapadulos, jest już gotowy?

– ŁĄCZNIE ZE SCHEMATEM PROTOTYPOWEGO URZĄDZENIA.

– Co to jest?

– SPOKOJNIE, SPOKOJNIE, ZIEGLER. NIE WSZYSTKO NARAZ. DUŻO MUSISZ SIĘ JESZCZE DOWIEDZIEĆ.

No i dowiedział się w ciągu trzech następnych dni. Kiedy tylko udało mu się pozbyć lub zająć czymś asystenta, komputer otrzymywał jakiś ciężko strawny program, który zamulał mu trzewia i dostarczał wymaganych soków nadzorcom, natomiast Ziegler chłonął informacje.

Zaczęło się, jak się mógł domyślić, od zabawy. Już przed paru laty niesforni naukowcy opracowali różne sposoby porozumiewania się poza kontrolą. Zakazy drażniły, prowokowały, inspirowały. Za nośniki informacji służyły ciała dziewcząt, kulki gumy do żucia, tworzące pod blatem stołu uproszczonego Braille'a, a szczególnie “mig" nożny. Wszyscy w Ogrodzie chodzili przeważnie w klapkach, a szpiegujące kamery przez oszczędność nie obejmowały najczęściej dolnych partii ciała. Wymagało to wprawdzie znacznej akrobatyki palców u nóg i wyglądało zabawnie, ale przy odpowiedniej dawce ćwiczeń stawało się realne. Z czasem zabawa przestała być tylko zabawą, zwłaszcza kiedy paru naukowców próbujących sprzeciwić się ogólnym rygorom tajemniczo zniknęło. Inny próbował ucieczki, ale nic nie wskazywało, żeby mu się powiodła.

I wtedy zjawił się Silvestri. Jego komputerowe sztuczki zrewolucjonizowały łączność. Około dziesięciu naukowców utworzyło rodzaj mafii. Rozgryziono system kontrolny, zaczęto zatajać pewne wyniki pracy. Zdemaskowano też pierwszego szpiega.

Jedenastym spiskowcem był niejaki Tuller. Zdolny biochemik, skazany na długoletnie więzienie za przestępstwa seksualne. Preferował sadyzm, i to na nieletnich. Nie stanowiło to oczywiście przeszkody dla Fundacji, której system wartości nie dotyczył sfery obyczajowej.

Tuller znajdował się dopiero na pierwszym etapie wtajemniczenia, kiedy rozpoczął nadawać pierwsze meldunki do centrali nadzoru. Podał dwa nazwiska członków wprowadzających. Obaj naukowcy wywiezieni zostali tego samego dnia wieczorem helikopterem i nikt ich więcej nie widział. W każdym razie nie opublikowali już od tej chwili ani jednej pracy naukowej, nie udzielili ani jednej wypowiedzi w mass mediach.

Na szczęście Tuller nie dowiedział się jeszcze o podkomputerowej łączności i nie znał większej liczby nazwisk. Nie przekazał również dalszych informacji. Kiedy po kolejnym raporcie na jego monitorze pojawiło się polecenie sygnowane przez Centralę, wykonał je skwapliwie i dokładnie. Zmarł w kwadrans później, porażony prądem wielkiej mocy po wadliwym manipulowaniu aparaturą pomiarową.

Rozpętało się wówczas prawdziwe piekło. Kilkunastu naukowców wywieziono. Szczególnym, a może nieszczególnym trafem represje nie dotknęły nikogo z konspiratorów. Kilku z nich wywożonych było wprawdzie helikopterem na pustynię, gdzie w warunkach całkowitej izolacji przesłuchiwał ich suchy, ukryty za ciemnymi szkłami, pułkownik. Ale nikt chyba nie sypnął. Zaostrzono jedynie jeszcze bardziej regulaminy.

Dzięki Bogu spiskowcy kontrolowali sytuację. Silvestri wspiął się na szczyty swego geniuszu. System komputerowy nie tylko dostarczał informacji selektywnych i zniekształconych,,w górę", ale zaczął również funkcjonować,,w dół". Po przełamaniu blokad sięgnięto do samego pnia mózgu. Częstując nadzór naukowymi halucynacjami, konspiratorzy poczęli otrzymywać informacje dotyczące swoich strażników.

W ten sposób dla grupy Silvestriego stały się dostępne kopie raportów i meldunków wysyłanych do Centrali, przypływające stamtąd polecenia, ba, indywidualne opinie o kolegach naukowcach z konspiracji, poznano też kto z personelu pomocniczego należał do informatorów nadzoru… Wielu ich było, wielu.

– DAUD DASS TEŻ?

Ekran rozjarzył się znakami charakterystycznymi dla wybuchu śmiechu rozmówcy.

– TO NAJLEPSZY WSPÓŁPRACOWNIK KAPADULOSA POD KAŻDYM WZGLĘDEM!

Mimo wysiłków natomiast nie dowiedziano się, kto jest informatorem wśród naukowców, kto zabił Greka? Widocznie nadzór nie był w to wtajemniczony, a szpieg posiadał własną, niezależną łączność z Kapsztadem.

– Do mankamentów – z punktu widzenia spiskowców – należało to, że system komputerowy obejmował jedynie drugi krąg nadzoru i nie przekazywał żadnej informacji o trzecim. Zatem wydostanie się z Ogrodu nadal pozostawało nierealne.

Tymczasem wkrótce po śmierci Tullera z natłoku teorii, koncepcji, hipotez narodziła się ta najistotniejsza, ta na którą czekano, dla której być może stworzono cały więzienny ośrodek.

– CZY WIESZ, ZIEGLER, KTO JĄ STWORZYŁ?

– Lamais, Landley?

– VIREN!

Cóż za zaskoczenie! Ten gbur, mruk i excusez le mot. cham? A jednak istniała inna wersja człowieka: Viren – szlachetny idealista, koleżeński do przesady i z gruntu uczciwy! Właśnie dla ochrony jego geniuszu stworzono pozory towarzyskiego bojkotu, zawodowych konfliktów, nawet ów pamiętny poker stanowił jedną ze scen misternie tworzonej mistyfikacji. Trygve myślał na temat swej koncepcji latami, gubił sit; na fałszywych tropach, aż wreszcie, wkrótce po przystaniu do konspiracji, trafił.

– Co to jest?

– PROMIENIE KAPPA!

Intrygująca nazwa nic Zieglerowi nie powiedziała. Musiał otrzymać sporo wyjaśnień nim zrozumiał. I wtedy doznał wrażenia porównywalnego jedynie z tym. co odczuwali świadkowie ponadzmysłowych objawień. Zobaczył niebo.

Na razie jednak trzeba było przez czyściec. Promienie kappa – środek uniwersalny i ostateczny – gwarantowały posiadaczowi ich emitora, że stanie się panem świata. Oczywiście nie sam. Będzie musiał posiadać za sobą potężną organizację.

– Rozumiesz zatem: kiedy opracowaliśmy już recepturę eliksiru zwycięstwa, rozpoczęły się długie debaty komu go oddać?

Faktycznie, emitory kappa nie mogły być środkiem skutecznym w rękach jednostki lub małej grupki. Potrzebowały wielkiej organizacji. Komuż jednak można było bez obaw przekazać środek dający w efekcie nieporównywalną moc? Przecież nie rasistom z RPA, nie żadnemu z. mocarstw, które natychmiast użyłyby ich do światowej dominacji. Trzeci Świat? – nazbyt rozbity. Jakiekolwiek “porządne" państwo? Któż zaręczyłby, że promienie nie stałyby się natychmiast pożywką dla nacjonalistów, nie stanowiłyby zachęty do tyranii. Ktoś proponował ONZ – organizację uznano jednak za zbyt dużą i bezwładną. Kościół katolicki? – ta propozycja Silvestriego napotkała natychmiastową kontrę protestantów i ateistów. I wtedy Kapadulos zaproponował Zielonych.

– To najlepszy kontrahent – przekonywał – organizacja prężna, zahartowana w walce o pokój, o wycofanie ekologicznych zagrożeń. Któż bardziej niż oni zasługuje na szansę odnowienia świata. Zastrzeżenia miał Lamais. który programowo nie lubił żadnych organizacji, ale przegłosowany ustąpił.

Pozostawał jednak problem sposobu przekazania oferty. Jeśli jego adresatem był światowy Konwent, lub raczej dynamiczny Komitet Doradczy, jak miał wydobyć się głos z wnętrza dokładnie zapieczętowanego sejfu. Kapadulos wspomniał o Denninghamie. Ręczył za Amerykanina, zachęcał do poznania literackiego dorobku Burta, wspominał o jego poglądach i dominującej roli wśród ekologistów.

W końcu tajnie sporządzono radiostację. I Kapadulos zaczął przekazywać zaszyfrowany komunikat. Aparaturę nadawczą tworzył cały jego apartament, w którym rozmaite sprzęty metalowe spełniały rolę poszczególnych elementów nadajnika, a antenę stanowiła kratownica winorośli. Podłączenia dokonano w dniu, w którym podczas burzy doszło do uszkodzenia sieci elektrycznej. Na godzinę przestała działać aparatura podsłuchowa i podglądowa.

Nadawanie odbywało się bez przeszkód. Nawiązano kontakt z jakimś radioamatorem z wyspy Reunion. Kapadulos prosiło przekazanie dyktowanego tekstu pod wskazanym adresem w Londynie. Nadawał z toalety swego asystenta. Tam zaskoczył go wróg. Zdrowo musiał go ogłuszyć, a potem zawlókł i utopił w wannie…

Zabójstwo zdziwiło w równym stopniu naukowców, jak nadzór. Początkowo nie wiedziano nawet kogo zabito i dlaczego. Kiedy zaczęła już działać cała aparatura podglądowa, system Silvestriego donosił o kompletnym chaosie wśród nadzorców. O zaskoczeniu współpracujących z nimi informatorów. Później przyszedł rozkaz z Centrali. “Nie zajmować się sprawą!"

Czyli?

We wspólnocie krył się ktoś ze specjalnym zadaniem. Ktoś, kto otrzymał sygnał z zewnątrz, że przerwana została bariera komunikacyjna. Ktoś, kto wytropił nadającego i nie zawahał się przed morderstwem.

Walka stoczona została w mroku, wśród odgłosów cichnącej burzy. Kamery szpiegowskie nie zanotowały wyglądu oprawcy Kapadulosa. Alarm włączył się z opóźnieniem.

Jedno wydawało się bezsporne. Służby specjalne nie rozszyfrowały tekstu apelu. Nie zdemaskowały Denninghama. Nie rozgryziono siatki ani jej komputerowej tajemnicy. A może czekano, aż doświadczenia Virena zostaną ukończone?

Spośród licznych programów realizowanych w Ogrodzie Nauk, sześć mogło mieć praktyczne znaczenie militarne (siódmym był nie znany mocodawcom projekt Virena). Niektóre z nich wyszły poza stadium hipotez. Choćby ów gaz paraliżujący, działający dopiero w zetknięciu ze specyficznym potem czarnoskórych, czy też antyradarowe powłoki dla łodzi podwodnych, upodabniające je wobec czujników przeciwnika do wielkich waleni czy olbrzymich rekinów.

Promienie kappa wymyślone zostały teoretycznie -w ośrodku, nawet przy doskonałych blokadach informatycznych, niemożliwe było sporządzenie prototypu, toteż co pewien czas bombardowano Virena pytaniami:

Czy to będzie działać?

Musi – odpowiadał burkliwy Skandynaw.

Schemat prototypu był już na ukończeniu. Wynalazca utrzymywał, że nawet niewielki zespół zakładów specjalistycznych może sporządzić emitor w ciągu paru tygodni. Zaś kappit – substancja stanowiąca podstawę reakcji – jest do uzyskania w każdym lepiej zaopatrzonym laboratorium chemicznym.

Dlaczego zatem nie odkryto jej do tej pory?

Bo nikt jej nic szukał!

Zjawienie się Zieglera, a zwłaszcza nawiązanie kontaktu, uradowało spiskowców. Długo czekali na sygnał, że Denningham otrzymał rzucony w eter komunikat. Teraz, gdy Roy potwierdził przyjęcie oferty, pozostawał już tylko jeden problem: jak przekazać wiadomość, że istnieje już schemat prototypu, a później jak wyrwać z pułapki odseparowanego ośrodka przygotowaną dokumentację.

Ale poza tymi ważnymi kwestiami nad konspiracją ciążyło inne podstawowe pytanie, pętające ręce i podające w wątpliwość powodzenie akcji. Kto jest zdrajcą?

Nic był to raczej nikt z głównych spiskowców. Przecież gdyby nadzór wiedział o podkomputerowej łączności, niewątpliwie by ją udaremnił, albo przynajmniej postarał się zlikwidować Silvestriego… Chyba żeby sam Silvestri? Nie, to wyglądało zbyt nieprawdopodobnie. Ale cóż było tu prawdopodobnego? Założyciele Ogrodu znali się na subtelnościach psychologii. Może uznali, że konspiracja to jeszcze jeden ze środków stymulacji naukowej wydajności. Chociaż z. drugiej strony tworzyła ona dla nich olbrzymie ryzyko.

Tu w mózgu Zieglera odzywał się sceptyk. Jakie ryzyko, skoro główny aranżer łączności miałby być, według tej wersji, człowiekiem Centrali?… Mimo wszystko Roy wierzył Silvestriemu. Przy okazji podziwiał go. Cwany Włoch łączył zręczność z ostrożnością. Nawet po paru dniach nie wtajemniczył' Zieglera w całość spraw organizacyjnych. Nowy uczestnik sprzysiężenia nie poznał nazwisk żadnego z członków spisku poza Silvestrim i Virenem. Kim byli pozostali? Czy byli to najbliżsi kumple Silvestriego – Lamais, Kornacki, Landley, może ktoś ze starszych, Van Burren, Owsiejenko, Pak Dang? Wszyscy bez wyjątku zachowywali się normalnie – pracowali jak roboty, bawili się do upadłego, grali w kasynie, rozkoszowali “rozkoszami".

Tak upłynęły trzy dni. W tym czasie Ziegler zagrał parę razy w kasynie i korzystając ze wskazówek Silvestriego zgarnął kilka tłustych wygranych. Bez większych ograniczeń mógł więc cieszyć się względami boskiej Tamary. Przedpołudniami, w trakcie krótkich seansów komputerowych, przekazał Silvestriemu wszystkie posiadane informacje, umówiony kontakt z Denninghamem i nadzieję, że właśnie jemu przypadnie w udziale przeniesienie komunikatu.

– NIE DASZ RADY – padła odpowiedź.

– Rezygnujemy więc z przestania wiadomości?

– NIC SIĘ NIE BÓJ, KTOŚ TO ZROBI!

Tego wieczora wyszedł z salonów wcześniej niż zwykle. Towarzyszyła mu Tamara. Czuł radosne podniecenie, mimo że miało to być już trzecie spotkanie. Nie, to co odczuwał nie było miłością – Tamara, luksusowa kochanka do wynajęcia, poruszała wyłącznie sfery rozkoszy, a przecież trudno pomniejszyć rolę satysfakcji. Z Tamarą, tkliwą, erotycznie perfekcjonalną, czuł się innym człowiekiem. Znikały wszystkie kompleksy absolwenta z Princeton – był przy niej wielki jak Karol i genialny jak Napoleon. Sposób, w jaki mówiła o swoich innych kochankach, o swej burzliwej drodze dwudziestojednolatki z ormiańskiego getta w jakiejś tureckiej dziurze do salonów Ogrodu – podniecał go. Gardził dziewczyną, a zarazem ją wielbił. Sam akt niósł w sobie upodlenie a jednocześnie apogeum. A jeśli czegokolwiek żałował, to jedynie tego. że demiurgiem romansu są nie jego osobiste wartości, tylko cwaniacko zdobyta kupka sztonów decydelowych.

Apartament zastali pusty. Dass, całe przedpołudnie kruszący w magazynie minerały, jeszcze nie powrócił. W biegu zrzucali skąpe szaty i wesoło spletli się pod prysznicem. Całował i kochał ją zmoczoną jak spaniel na deszczu, roześmianą, witalną jak wiosna…

I nagle rozległ się ostry, świdrujący dźwięk. Roy poczuł, jak Tamara sztywnieje w jego ramionach. Dźwięk powtórzył się.

– Co to?

– Alarm – powiedziała wydostając się z jego objęć i pośpiesznie sięgając po ręcznik. – Coś się stało!

– Awaria?

– To nie jest sygnał awarii. Tak dzwoniło wtedy, kiedy Hector Kapadulos…

Rozmowę przerwał dziwny, nieprzyjemny głos rozlegający się z milczącego zazwyczaj głośnika.

– Pracownicy i personel ośrodka zobowiązani są do pozostania na swoich miejscach. Pracownicy i personel ośrodka zobowiązani są do pozostania na swoich miejscach…

Czyżby przemówił nadzór? Nie, trzaski i zakłócenia przekazu wskazywały, że dźwięk pochodzi bezpośrednio z Kapsztadu. Co się stało? Popatrzył w szeroko otwarte oczy dziewczyny! Czyżby ktoś zaginął, czy też…

– Sądzę, że ktoś uciekł z ośrodka – powiedziała Tamara.

Ucieczka

Od wczesnego popołudnia Daud Dass tkwił w magazynie i kruszył minerały. Piekielny hałas młynów musiał doskonale głuszyć aparaturę podsłuchową. Asystent dziękował Bogu, że tu i ówdzie trafiały się takie archaiczne urządzenia. Co się tyczy kamer, Silvestri wspominał tylko o jednej, kontrolującej wejście. Zapewne umieszczenie większej liczby elektronicznych “judaszy" w pomieszczeniach gospodarczych uznano za marnotrawstwo. Did pracował systematycznie bez przyśpieszania, tak jakby wcale nie odczuwał emocji, a materiał do próbek był jedyną sprawą, która go obchodzi.

Gdyby jeszcze istniały czujniki badające przyśpieszone tętno, rejestrowały nadmierne pocenie się. Dass starał się nie myśleć za wiele. Ot, po prostu otrzymał jeszcze jedno zadanie do zrealizowania. Wiedział, że musi je wykonać dla Hectora, że to się należy Kapadulosowi, najlepszemu człowiekowi jakiego znał i kochał… Właściwie ze śmiercią Greka kończyła się również jakaś część życia jego asystenta. Dalsza egzystencja była już niepełna, bezbarwna.

Dlaczego nie potrafił zainteresować się kobietami?

Dlaczego od dnia, w którym Hector zginął, nie szukał nowych przyjaciół. Pomyślał o Zieglerze i omal się nie roześmiał…

Punktualnie o siedemnastej pięćdziesiąt pięć usunął jedną wcześniej obluzowaną płytę przepierzenia. Znajdował się o krok od magazynu D-3. Obsługiwany przez zmechanizowany sprzęt, nie powinien zawierać czujników nastawionych na śledzenie ludzi… A jeśli miał! Wielki kontener odpadkowy czerniał intensywniejszym mrokiem z boku ciemnawego pomieszczenia, doświetlanego jedynie przez szpary wywietrzników. Punkt osiemnasta, w momencie gdy według programu Silvestriego na trzydzieści sekund komputer nadzorujący miał dostać zawrotu głowy, poprzez klapkę kontrolną Did wskoczył do wnętrza i pogrążył się w śmietniku. Nakryły go sypkie odpady i gdyby nie mała rurka, niewątpliwie musiałby się udusić. Potem czekał. O 18.20 otwarły się stalowe drzwi. Podnośnik wypchnął kontener na dziedziniec. Ze zgrzytu, drgań i ruchu Dass mógł jedynie domyślać się rozwoju wydarzeń. Dwa kontenery, drobnicowy i odpadkowy, wprasowane zostały w ładownie transportowego śmigłowca.

– Udało się!

Teraz pozostawała następna faza, wydostać się z helikoptera po przylocie i zawiadomić Denninghama. Trzy słowa na wagę ziemskiego globu!

Niewiele brakowało, aby przekaz ograniczył się tylko do dwóch słów. Jeszcze trzy dni przed planowaną ucieczką nie znano położenia ośrodka. To znaczy wiedza na ten temat była przybliżona.

Helikoptery startujące z bazy pod Kimberley potrzebowały około półtorej godziny, aby dolecieć do Ogrodu Nauk, analogiczne śmigłowce z Kapsztadu – trzy razy tyle.

Godziny wylotów znano dzięki usługom komputera-antyszpiega, który meldował Silvestriemu o wszystkich rozmowach i działaniach drugiego kręgu. Analizy pyłków kwiatowych, gleby, pyłów atmosferycznych, wreszcie obserwacje meteorologiczne, również dostarczały jedynie przybliżonych danych. Ogród musiał mieścić się gdzieś na terytorium o obszarze ponad dwudziestu tysięcy kilometrów, położonym na północ od Gór Azbestowych i Manganowych, w terenie dzikim, pustynnym, prawie bezludnym, przylegającym do równie niegościnnych regionów Botswany.

Czy placówka została wytropiona przez satelity szpiegowskie? Prawdopodobnie, ale czy ktokolwiek uznał ją za główną bazę M/t? Ośrodek głęboko wkopany w ziemię nie musiał przyciągać czyjejkolwiek uwagi. Nie było tu wielkiej siłowni, nie przechowywano materiałów rozszczepialnych. Licho wie, co mogło to przypominać z lotu ptaka. Klasztor? Zakład karny? Jednakże musiało istnieć to miejsce na mapach i nosić jakąś nazwę.

Jako kto mieli się przedstawić przypadkowemu turyście przedstawiciele zewnętrznego kręgu? Czy stały po prostu zasieki, a napisy głosiły: baza wojskowa. Na małym ultrakrótkim odbiorniku parokrotnie udawało się spiskowcom odebrać komunikaty pochodzące z najbliższej odległości, a adresowane do jakiejś niezbyt odległej placówki. Początkowo wyglądało to na szyfr. Później okazało się. że są to komunikaty dotyczące wilgotności i temperatury, wiatru i ciśnienia.

Stacja meteorologiczna! Moment, w którym Silvestri to sobie uświadomił, był chwilą triumfu. Bez trudu wyświetlił na komputerze mapę pogranicza. Na przypuszczalnym obszarze znajdowało się zaledwie siedem stacji. Którą był Ogród?

Trzy dni przed ucieczką w paczce nowych książek znaleziono Kwartalnik Meteorologiczny. Zestawiono tam dokładne dane ze wszystkich stacji dotyczące października, listopada i grudnia ubiegłego roku, a więc z okresu w którym Silvestri prowadził dokładne zapisy dzienne. Wystarczyło porównać dane.

Marindafontein!

– Jest. Marindafontein. Ziegler – powtórzył w myśli Did Dass. Helikopter drgnął i oderwał się od ziemi.

Zgodnie z ustaleniami Did odczekał piętnaście minut lotu, a następnie przesunął się do klapki kontrolnej. Posuwał się z wysiłkiem, wewnątrz kontenera niełatwo mógł znaleźć oparcie. Wreszcie sięgnął ściany. Tu było łatwiej. Wspiął się na palce i dotarł do klapki. Ani drgnęła. Na moment odczuł mdłości. No tak, zamknięcie miało automatyczne zabezpieczenie. Natężył się. Bez wyniku. Popatrzył na fosforyzujący zegarek – 18.49. Niedobrze! Wydobył parę narzędzi i zaczai manipulować przy zamku…

Drugi pilot śmigłowca drzemał, podobnie jak dwaj strażnicy nieczuli na przesuwające się w dole pejzaże. Pogoda była sucha, widoczność dobra. Kapitan Reiner Looms chętnie poszedłby w ślady kolegów. Do Kapsztadu pozostawała jeszcze masa drogi. Zgodnie z instrukcją ominął łukiem osadę górniczą. Na tym terenie obowiązywał bezwarunkowy nakaz trzymania się z dala skupisk ludzkich, często zmieniano trasy. Chociaż, Bogiem a prawdą, śmigłowiec pocztowy nie powinien wzbudzać niczyjej ciekawości. Reiner Looms też ciekawością nie grzeszył. Miał trzydzieści dwa lata, z których sporą część przelatał w służbie sił policyjnych. Służbę dla M/t uważał za niezłą fuchę, a małomówny z natury, nigdy nie rozmawiał ani o celu swych lotów, ani o owym ośrodku Marindafontein.

Zapłonęła amarantowa lampka czujnika.

– Glenn – kapitan zwrócił się do siedzącego obok zastępcy – trzeba sprawdzić.

– Co, co…? – drugi pilot poruszył się półprzytomnie. – Chryste, mamy pasażera na gapę…

– Niekoniecznie – pohamował go Reiner. – Może w kontenerze zabłąkał się jakiś szczur. W każdym razie mamy jakiś ruch w kabinie bagażowej.

– Łączyć się z Centralą?

– Moment, wpierw sprawdzimy. Pułkownik nie lubi pochopnych alarmów! -Poderwał stery, helikopter prawie pionowo wystrzelił w górę. Przez chwilę horwont z zachodzącym słońcem przekrzywił się. ale zaraz wrócił do poziomu.

– Człowiek – powiedział nie spuszczając wzroku z czujnika Looms. – Szczur już by zleciał… Ciekawe!

– Co to za czujnik? – w głosie Glenna zabrzmiała ciekawość.

– Termiczny! Wykazuje obecność istoty żywej w zasięgu dwóch metrów. Mamy dwa takie na górze i dwa na dole komory.

– Dlaczego właśnie tam?

– Bo tylko tam jest dość przestrzeni, aby pomieścić nawet skurczonego osobnika.

– A wewnątrz pojemników?

– W kontenerach są śmieci, odpadki, odczynniki, zachodzą procesy gnilne, wskaźnik termiczny tylko spowodowałby nam mętlik.

– Co robimy? – spytał jeden z milczących z tyłu żołnierzy. – Lądujemy?

– Na to on liczy. Zmrok już zapada. Jest zapewne dość sprawny fizycznie, miałby małe szansę, ale jednak szansę. Zabawimy się inaczej.

Wzrok Glenna poszedł za spojrzeniem dowódcy i zatrzymał się na niewielkiej żółtej rączce po lewej stronie radiostacji.

– Co zamierzasz?…

– Najpierw zawiadomię Centralę!

– Każą ci lądować w najbliższej bazie!

– Zobaczymy! Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór… Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór.

– Żadnej reakcji! Jedynie wzrastający szum zakłóceń!

– Mamy pecha, Glenn! Awaria, w takiej chwili!

– Obawiam się, że nie jest to awaria, kapitanie. On nas zagłusza…

– Niemożliwe – skąd by wziął… Zaraz. W jednym kontenerze są odpadki, a w drugim?

– W specyfikacji podano, że aparatura elektroniczna do wymiany. Mówili, żeby uważać ze wstrząsami.

– No i mamy zagłuszarkę. Aparatura pewnie jest na chodzie. Ale to dowodzi, że nasz gość, to żaden pasażer na gapę, tylko element szerszego spisku.

– Co robimy? – włączył się jeden ze strażników.

– Instrukcja numer siedem! – Looms pociągnął za dźwignię. Gwałtowne targnięcie Ważki dwadzieścia trzy. W brzuchu śmigłowca otworzyły się klapy bagażowe, zwolniły automatyczne uchwyty. I dwie skrzynie, jak kanciaste bomby, poszybowały w dół. Glennowi wydawało się, że lecą bardzo długo. Helikopter poszybował w ślad za nimi. Czterej mężczyźni obserwowali, jak metalowe trumny koziołkują, odbijają się od skał, wybebeszają, wreszcie rozsypują i nieruchomieją.

– Świeć panie nad jego duszą – westchnął pobożnie Glenn.

– Nie widziałem żadnego człowieka – warknął Looms.

– Mógł ocaleć?

– Wątpliwe.

Zniżyli się i krążyli na wysokości kilkunastu metrów. Resztki kontenerów rozrzucone były na sporej przestrzeni, pełnej załomów i gęstniejących cieni. Włączyli reflektory.

– Może leży gdzieś przygnieciony – powiedział krępy strażnik o rudej bródce. – Wylądujmy i sprawdźmy.

– Słusznie – poparł Glenn.

Reiner skrzywił się i ruchem głowy wskazał hermetyczne przepierzenie za plecami.

– Sądzi pan, że mógłby się tam utrzymać?

– Nic nie sądzę, jestem ostrożny.

– A czujnik biologiczny?

– Nieprzydatny przy otwartej kabinie!

– To zamknijmy ją!

– Za moment. Na razie pobawmy się jak dziecko skarbonką.

– Co pan mówi?

– Jeśli tam jest, spróbujmy go wytrząsnąć. Uwaga chłopaki.

Did nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Kiedy zobaczył otwierające się luki, chwycił się niewielkiej metalowej listwy. Gwałtowne szarpnięcie omal go nie oderwało… Utrzymał się jednak. Teraz wisiał, szukając nogą oparcia na otwartym uchwycie do kontenera. Listwa była wąska, nie mógł się uchwycić całą dłonią i wisiał zaczepiony jedynie końcami palców. Wreszcie noga natrafiła na występ. Moment ulgi. Śmigłowiec zniżył lot.

Szukają mego ciała – pomyślał. Gorączkowo zastanawiał się nad 7fl dalszym ruchem wroga. Na ich miejscu zamknąłbym luk i lądował zostawiając go w pułapce. Ale nie uczyniono tego. Helikopter nadal krążył wolno i Did postanowił nie zwlekać. Wyciągnął lewą ręką linkę zakończoną kotwiczką i zarzucił ją na metalową szynę przebiegającą w poprzek kabiny. Kotwica zakręciła się parokrotnie. Szarpnął sznur. Powinien trzymać. Teraz owinął go sobie kilka razy wokół przegubu. Gdyby udało mu się zeskoczyć na wspornikową belkę, znalazłby się na wysokości dna kabiny, mając tam pewniejsze oparcie i szersze pole widzenia. Jeśli nawet źle wymierzony skok, linka powinna go utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie. Did stracił jakiekolwiek oparcie, zmieciony ze swego miejsca poszybował twarzą w dół. Instynktownie wystawił łokieć. Uderzenie, ból rozdzieranych tkanek, a potem osuwanie się po gładkiej ścianie przekrzywionego śmigłowca. Szarpnięcie linki. Wytrzymała. Helikopter leciał teraz na prawym boku. Kolejne targnięcie oderwało Dauda od ściany i rzuciło w drugą stronę. Minął wspornik, z którym zderzenie mogło mieć śmiertelne skutki, i przygotowany na upadek, zamortyzował go na drugiej ścianie przykurczonymi nogami.

– Chcą mnie wytrząsnąć – pomyślał napinając mięśnie.

– Wyleciał sukinsyn? – dopytywali się strażnicy.

– Jeszcze nie – syknął Looms. – Bydlak jest chyba z żelaza. Słyszycie jak grzechocze. Spróbujmy jeszcze raz.

Glenn patrzył na kołyszącą się ziemię i zrobiło mu się niedobrze.

– Dlaczego on nie wypada tylko obija się o ściany – warczał dowódca. – Przywiązał się czy jak? Zamęczymy bydlaka. Trzymaj się Glenn!

Tym razem nie usłyszeli uderzenia. Wyleciał? Żaden przedmiot nie opuścił jednak śmigłowca. Czyżby znalazł jakieś solidniejsze zaczepienie? Porucznik usłyszał, jak jego dowódca po raz pierwszy ordynarnie zaklął.

– Co robimy? Zamykamy luk? – zapytał.

– Ważka dwadzieścia trzy! Co się u was dzieje, do cholery zgłoście się – zagdakało niewyraźnie z eteru.

W zapale wstrząsania nie zwrócili uwagi, że funkcjonowanie radiostacji po pozbyciu się zagłuszającego bagażu wróciło do normy.

– Zaraz – burknął Looms, jakby szefowie mogli to usłyszeć i uruchomił dźwignię. Coś zazgrzytało paskudnie…

Nie chce się zamknąć kapitanie – wykrzyknął Glenn. – Coś się zacięło.

Did Dass siedział oplatając nogami belkę. Krew ciekła z rozdartego ramienia. W głowie czuł narastający łomot. Zdążył jednak zauważyć drgnięcie klap. Gdyby uwagi Loomsa nie odwrócił głos z Cenrali, uciekinier by nie zdążył. A tak, nim dłoń pilota przesunęła dźwignię do końca, Did zaklinował w zawiasach swój mocny nóż. Kabina pozostała otwarta.

– Co tera? – trzy pary oczu wlepiały się w kapitana Loomsa.

– Wylądujmy – prosił ryży – i dobierzmy mu się do skóry.

Dowódca pokręcił głową.

– Wylądujemy w najbliższej bazie. Zaczniemy od nadania meldunku; wznieśmy się wyżej. Tu w dole są okropne zakłócenia… Nie damy rady wysłać komunikatu.

– Dlaczego?

Looms powiódł ręką dookoła wskazując rdzawe skały.

– Mangan! Magnetyt! – czyste rudy.

– Rozkaz, wznosimy się – odmeldował Glenn. – Co do cholery!

Coś dziwnego działo się ze wskaźnikami paliwa.

– Cwaniak, przedziurawił zbiornik – wyrwało się Reinerowi.

– Dobrze, zatem zabawimy się w polowanie. Przejdź na zasilanie rezerwowe, Glenn, wylecimy na otwartą przestrzeń i pobawimy się z tobą drogi pasażerze… zabawimy. Ale najpierw komunikat. Cholerne zakłócenia!

Silnik zakaszlał raz i drugi, otrzymawszy jednak zastrzyk paliwa z puli rezerwowej znów przeszedł na czysty ton. Nie uszło to uwagi Dida. Udało mu się trochę odsapnąć. Po przebiciu zbiornika owinął się linką w pasie i rozmasował siną rękę. Miał teraz znacznie większą swobodę ruchów. Dobył z zanadrza drugi nóż, zsunął się z belki, zawisł w prostokącie otwartego luku i luzował linę. Nie mógł opuścić się zbyt nisko, bo groziłoby to wystawieniem się na linię strzału. Był jednak już na zewnątrz. Pilot najwyraźniej poniechał nerwowych wstrząsów. Zresztą miał na to za mało paliwa. Lecieli zygzakami skalistym parowem wyschniętej rzeki. Zrobiło się tu dość mroczno. Helikopter kierował się najwyraźniej ku otwartej przestrzeni. Nie odpowiadało to specjalnie Dassowi.

Zbliżając się do krawędzi wąwozu, śmigłowiec znalazł się zaledwie kilkanaście metrów nad ziemią. Potem jeszcze podniósł się teren. Na wprost zamajaczyła gęstsza kępa krzaków. Did westchnął do Allacha i nie czekając przeciągnął nożem po lince.

– Skoczył – wrzasnął Glenn. – No, to już po nim!

– Jaka była wysokość?

– Sześć, siedem metrów!

Looms zawrócił maszynę i zawisł nad kępą żywszej roślinności.

– Pewnie skręcił kark – powiedział drugi z żołnierzy.

– Albo i nie! To człowiek małpa – zaoponował ryży. Podmuch śmigła targał liśćmi. Looms włączył reflektory, ale nie sforsowały one całej głębi krzaka.

– Ja bym sieknął – zaproponował rudy.

– To nie zaszkodzi.

Zaszczekały dwa automaty szatkując liście. Szczęśliwym trafem Did znajdował się już po drugiej stronie krzaka. Gałęzie wyhamowały upadek, skończyło się na niewielkich podrapaniach. Chwalić Boga nie trafił na kolczastą akację.

– Lądujemy! – gorączkował się Glenn.

– Ale rozważnie – uspokajał dowódca – zejdziecie we dwóch z Frankiem. My was będziemy ubezpieczać.

Jakże Did żałował, że nie wyposażono go w broń palną. Dwie postacie spuszczające się po drabince z wiszącego helikoptera stanowiłyby wyborny cel… Korzystając z tego, że uwaga wszystkich skoncentrowana była na schodzących, wyślizgnął się z zarośli i między głazami począł zbiegać w głąb parowu. Cały był obolały, napuchnięty, podrapany, na dobitkę w czasie skoku zgubił nóż. Sytuacja beznadziejna!

Nigdy nie ma sytuacji beznadziejnych, synu, jeśli pragniemy tego my i Allach – przypomniały mu się słowa ojca. – Ojciec! Jakże dawno to było. Sklep na głównej ulicy Durbanu. Minęło sześć lat, a właściwie cała epoka. Przeskok od małego, pełnego życia sportowca kończącego studia inżynierskie, do ściganej zwierzyny… Co było między tymi zdarzeniami! Śmierć musiała nadchodzić, skoro przypomniało mu się całe życie.

Służba wojskowa. Awans do specjalnej jednostki komandosów. Pacyfikacje wsi w zbuntowanym bantustanie.

I ten fatalny strzał do młodego mężczyzny, właściwie chłopaka, który usiłował uciec.

Zabiłem człowieka. Był nie uzbrojony. Zabiłem nie uzbrojonego! – Wielkie, zapłakane oczy tubylczej piękności. Pewnie żony…

Potem kłótnia w kasynie z pijanym sierżantem. Sprzeczka już nie wiadomo o co. Walka na noże! Znów był lepszy. Sierżant poszedł do piachu. Podoficer Daud został zdegradowany, uwięziony.

Któż potrafi wyobrazić sobie piekło więzienia dla kolorowych. Okrucieństwo strażników. Gwałty nadludzi w celi. Upokarzającą szkołę homoseksualizmu. Po roku Dass już wiedział, że aby przetrwać musiał być jednym z nich. Gęstniał pancerz barbarzyństwa, znieczulicy. Szansę stworzyła praca dla Fundacji. Ktoś przeglądając akta przypomniał sobie o wykształceniu Dauda, uznał, że taki jak on może lepiej przydać się gdzie indziej, wyciągnięto więc go z dna. Zapewne sądzono, że pozbawiony wyboru Hindus pozostanie ślepo oddany swoim protektorom. I pewnie byłby. Gdyby nie ten Grek. Kapadulos. Zadziwiający koncentrat wiedzy i kultury, o jaki trudno by podejrzewać chuderlawego mężczyznę o Diogenesowym profilu. Kapadulos – człowiek jakby urodzony w antyku. Inżynier-humanista. To Kapadulos uzmysłowił Da udowi, że związek między mężczyznami może być piękny i subtelny. Że już Platon i Alcybiades…

– Popatrz, zgubił nóż – dobiegł go podniecony głos jednego ze ścigających.

– Tym lepiej – odkrzyknął drugi.

Deptali mu prawie po piętach, helikopter krążył przeczesując reflektorem słabo zarośniętą przestrzeń. Did ledwie nadążał z przypadaniem do ziemi, kryciem się w załomach, konsekwentnie jednak dążył w głąb mrocznego kanionu.

– Jakiś strzęp ubrania, tędy szedł! – zabrzmiał wysoki głos rudzielca. – Chce się ukryć na dnie parowu, cwaniaczek!

Znów nadleciał helikopter. Dass przywarł do ściany. Światło musnęło jedno z jego ramion co odczuł prą wie jak ból. Nie zauważono go jednak.

– Rozwidlenie, gdzie teraz? – zapytał drugi z goniących.

– Ja pójdę w prawo, ty w lewo…

– Lepiej się nie rozdzielajmy!

– Głupiś! On ucieka i nie ma broni. Zresztą ochraniają nas z góry! Hindus kucnął w rozpadlinie. Czuł się rozpaczliwie zmęczony, jak tragarz, który podjął brzemię wielokrotnie przekraczające jego siły.

Ryży nadchodził. Z odrepetowaną bronią, czujny. Pod skałą było trochę wilgoci. Znów przejazd reflektora. Rudzielec stanął. Bystry chłopak od razu zauważył ślady stóp; odbite na mokrej ziemi, szły lekko w górę.

– Glenn, chodź tutaj! – zawołał żołnierz. Było trochę ślisko, wspinając się musiał opuścić automat. Zapatrzony w ślady nie zauważył nawet jak za plecami wyrósł mu cień. Ramię Dida spadło jak ostrze gilotyny. Druga ręka zdusiła krzyk.

Ryży sflaczał i opadł na ziemię. Did zabrał mu broń i cofnął się w głąb szczeliny. Błogosławił tłumiący wszystkie dźwięki warkot latającej maszyny.

– Gdzie jesteś. Frank, co tam zobaczyłeś. Frank! – wołał nadchodzący Glenn. – Masz go?

Nie słysząc odpowiedzi pilot zamachał rękami w stronę śmigłowca.

– Ostrożny! -pomyślał Did. Miał nadzieję, że pilot podejdzie bliżej i będzie mógł unieszkodliwić go bez hałasu. Potem zamierzał zająć się helikopterem. Do licha, gdyby udało się go zdobyć!… Tymczasem reflektor znieruchomiał. Looms zauważył gestykulację Glenna. Niedobrze. Daud błyskawicznie podjął decyzję. Wycelował. Zagrzechotała krótka seria…

Helikopter jak zraniony ptak przekrzywił się na bok. Zakręcił w miejscu, a następnie przeleciał nad krawędzią wąwozu, aby z całym impetem uderzyć w skalistą ścianę. Uderzenie, potem łomot, wreszcie eksplozja awaryjnego zbiornika. Koniec!

Glenn nie miał najmniejszej ochoty zostawać bohaterem. Zwiał. Dass nawet go nie ścigał. Miał ważniejsze sprawy na głowie i bardzo niewiele czasu. Mógł jednak mówić o sporym szczęściu. Kilkanaście mil od parowu przebiegała nitka transportera rudy. Hindus wskoczył do napowietrznego wagonika.

W ciągu następnych paru dni zaznał wszelkich możliwych trudów ściganego zwierzęcia – ukrywał się w kopalnianych magazynach, przedzierał przez blokady, aby zdobyć lewe papiery musiał ogłuszyć pewnego sklepikarza i, co kłopotliwsze, spędzić noc z jego żoną.

Oczywiście służby M/t nie próżnowały, wyprodukowana została historyjka o groźnym psychopacie i od kilku dni fotografie Dassa straszyły społeczeństwo z ekranów telewizorów. Bez skutku. Daud, czy jak go z angielskiego określano – David, zmylił pogonie i pewnym bladym świtem, wyczerpany, ale całkiem przytomny, dotarł do przedmieść Kimberley. Tam odszukał budkę telefoniczną. Wybrał kierunek stolicy, potem wykręcił numer.

– Hotel Gwiazda Południa, słucham – usłyszał kobiecy głos.

– Z apartamentem 333 – poprosił.

– Niestety tam nikogo nie ma, pan Burton wróci dopiero za kilka dni.

– Ależ powinien być!

– Wyjechał we wtorek wieczorem.

– Przecież dziś jest wtorek.

– Nie, dziś mamy środę. Czy chce pan zostawić jakąś wiadomość? Odłożył słuchawkę i zaklął. W trakcie ucieczki zgubił gdzieś całą dobę. Niedobrze! Deninngham miał być osiągalny dopiero w niedzielę. W jaki sposób miał jednak doczekać niedzieli? A gdyby jeszcze mógł spotkać się z Amerykaninem w cztery oczy! Znajdował się na skraju dzielnicy kolorowych. Z dzieciństwa pamiętał, że gdzieś w tych stronach znajdowała się lakiernia wuja Hamida, krewnego matki, jedynego człowieka, którego znał w Kimberley. Pierwsza uliczka, druga, trzecia. Jest! “Raszid Hamid – blacharstwo – lakiernictwo". Już miał podbiec do drzwi, gdy mały, może czteroletni berbeć, chwycił go za nogawkę:

– Ty tam nie idź. W domu źli ludzie.

Did cofnął się z zamiarem ucieczki, ale dziecko pociągnęło go w labirynt podwórek, by wreszcie wskazać jakiś kurnik, mówiąc – tu się schowaj.

– Wiesz kim jestem? – zdziwił się Dass.

– Kuzyn Daud – powiedziało dziecko – czekaliśmy na ciebie. Byli źli ludzie i pokazywali dziadkowi twoją fotografię. Dwóch od paru godzin czeka przed warsztatem w samochodzie. No to dziadek wysłał nas wszystkich na cztery ulice i kazał ostrzegać…

– Dzielny jesteś, jak ci na imię?

– Dżamila – powiedziało dziecko, nieoczekiwanie zdradzając swoją płeć. Siedź tutaj i czekaj aż dziadek przyjdzie.

Odetchnął. Usiadł na jakiejś desce, obok kura obwieszczała światu doniosły fakt zniesienia jajka. Znowu się udało. Jemu też się powiodło.

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

Z notatek doktora

Nad Harare, jeszcze nie tak dawno noszącym kolonialną nazwę Salisbury, zapadał zmierzch. Siedziałem w ogródku na dachu prywatnego pensjonatu na “białym przedmieściu" i czekałem na Denninghama. Zadawałem sobie pytanie, co ja tu właściwie robię? Od ucieczki z Pretorii upłynął tydzień. Granicę pokonałem w bagażniku dyplomatycznego kabrioletu Burta, dwa dni później z Maputo przesłałem kartkę do Marthy, że żyję i żeby się nie martwiła. Jak się później okazało, nie trafiła do rąk adresatki. Potem wspólnie z osobnikiem noszącym nazwisko Lenni Wilde przejechałem do Zimbabwe. Miałem już pierwszorzędny paszport bułgarskiego ornitologa Wyłko Georgijewa. Czemu Burt uparł się, że mam być akurat Bułgarem, nie mam pojęcia.

Lenni Wilde, wydawał się być żywym przeciwieństwem Denninghama: nerwowy, o rozbieganych oczkach, z papierosem wiecznie przylepionym do dolnej wargi, nie robił miłego wrażenia, poza tym jego ręce, kosmate, chude, ruchliwe, z pozostałościami paraliżu dziecięcego, stwarzały bezustannie nastrój zagrożenia. Co innego Burt. Któż zresztą nie znał Denninghama? Ten człowiek właściwie powinien urodzić się w innym stuleciu. Im dłużej przebywałem w jego towarzystwie, tym, pod pozorami bezpośredniości, ba, serdeczności, wydawał się bardziej nieprzenikniony. W czasach kiedy wkuwałem anatomię i fizjologię w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury, mógłbym przysiąc, że takich ludzi nie ma. Owszem, istnieli w epoce redaktora Stanleya, doktora Livingstone'a, czy wymyślonych bohaterów Verne'a lub Maya. Ze swoją urodą filmowego amanta, coś jak Rett Butler z Przeminęło z wiatrem, i inteligencją członka Akademii, Denningham stanowił irytujący przykład nadczłowieka. Zwłaszcza gdy dodamy do tego opanowanie, dowcip, elegancję, powodzenie u kobiet i poważanie u mężczyzn. Mocny człowiek w każdym calu! Kimś takim zapewne pragnął być Ernest Hemingway, ale mu się to nie udało, więc palnął sobie w łeb.

Jego kariera rozkręcała się powoli. Lubił chwalić się swoim londonowskim życiorysem. Syn wcześnie zmarłych emigrantów wychował się dosłownie na brukach, czy, precyzyjnie mówiąc, asfaltach San Francisco. W odróżnieniu od innych młodzieńców, którzy zwykle tam zostają lub lądują w San Quentin, do Burta uśmiechnęło się szczęście. Miał piętnaście lat i dorabiał jako boy w motelu, kiedy wpadł w oczy pewnej starzejącej się gwieździe filmowej. Szczupły, czarnowłosy, przedwcześnie dorosły, odrobinę bezczelny, był w typie, jaki podoba się gasnącym vedettom.

Przygarnięty, a potem adoptowany przez Patty Robinson – nie przeszkadzał tu w niczym fakt. że został jej kochankiem pierwszego wieczoru znajomości – Burt nie zgłupiał. Zamiast rozpić się, scyniczeć, uzupełnił przerwaną edukację, skończył studia, a gdy jego promotorka opuściła padół łez, zaś rodzina i adwokaci zadbali aby unieważnić testament, bez grosza przy duszy ruszył w wariacką eskapadę po świecie. Pracował jako kelner w barze portowym, muzyk w orkiestrze na wycieczkowym transatlantyku, kiedy nauczył się grać na perkusji – nie wiadomo; później zasilał szeregi policji w Honolulu, ale ten epizod trwał krótko; następnym etapem był Hongkong i brygada walcząca z narkotycznymi triadami. Epizod zakończył ciężki postrzał, co jednak nie wyleczyło Burta z umiłowania przygody. W rok później możemy go spotkać w roli organizatora łowieckich safari w Kenii, zamieszany w wewnętrzne rozgrywki w Ugandzie stoi nawet przed plutonem egzekucyjnym nad jeziorem Kiwu, ale i tym razem wyplątuje się z pułapki. Później dołącza do wyprawy straceńców zdecydowanych uwolnić zakładników z rąk jednego z islamskich dyktatorów. Wynosi stamtąd szramę na łopatce i przedwczesną siwiznę. Złośliwi wspominają też o znacznej liczbie kosztowności z osobistego sejfu “sługi Allacha"

I wtedy powala go złośliwa ameba. Małe żyjątko, które przy bliższym poznaniu okazuje się groźniejsze niż lwy, nosorożce i “anioły islamu". Burt ląduje w Los Angeles bogatszy, ale zarazem nieszczęśliwy. Lekarze dają mu najwyżej rok życia. Gorączkowo spisuje swoje przygody, publikuje młodzieńcze wiersze i wspomnienia. Powieść “Spodnie ściągnięte równikiem" wchodzi na listę bestsellerów. Do szpitala w Pasadenie pielgrzymują rozmaite wielkości z Barbarą Walters i Orianą Fallaci, aby zdobyć ostatnie wyznanie konającego herosa.

Denningham jednak musiał zawrzeć pakt z diabłem. Przeżył amebę. Początkowo blady i wymizerowany, podczas rejsu na Karaiby swoim jachtem “Esperanza" nabrał szybko sił. Ze świata nadchodziły wiadomości o sukcesach, przekładach, adaptacjach. Przyszła zasłużona nagroda Pulitzera. Krótka minipowieść autobiograficzna “Czekając na Ciemność", sugestywne studium szpitalne, zachwyciło również krytycznych dotąd wobec podróżnika snobów.

I wtedy Burt zniknął. Zapadł się jakby pod ziemię. Reporterzy ufundowali prywatną nagrodę za jego odnalezienie. Daremnie. Jak się okazało przeżył dwa lata w gminie wegetarianów w Nowej Anglii po czym pewnego dnia zjawił się w hotelu Ritza w Paryżu i zażądał kombinowanego dania z dwunastu gatunków mięs. Tak rozpoczął się okres playboyowski. Luksusowe jachty, rauty, dwory królewskie, podobno romansik z księżniczką Eweliną. Ta popularność cokolwiek zaszkodziła mu, gdy z ramienia Partii Nowych Wizji kandydował do Izby Reprezentantów USA. Kucharki i gospodynie domowe uwielbiały go w rubrykach towarzyskich, nie życzyły go sobie natomiast we władzach.

Jedno było dla wszystkich zastanawiające, mimo plotek o podbojach, flirtach i przygodach – Denningham pozostawał zawsze sam. W okresach wzmożonej pracy zamykał się w swojej willi w kształcie kieliszka, którą odkupił w Bel Air od pewnego zbankrutowanego producenta, i miesiącami nie wychylał z niej nosa, nie przyjmując nikogo.

Do ekologistów przystał nieoczekiwanie, ale błyskawicznie wszedł do Komitetu Doradczego, ożywiając go śmiałymi pomysłami, którymi zaktywizował to niemrawe dotąd ciało.

Nie potrafię powiedzieć, co właściwie nim kierowało – straceńcze prowokowanie przygody, potrzeba podniecenia związanego z ryzykiem, czy też poszukiwanie tematów do swych książek? Jego bohaterowie, mimo przygodowej konwencji całości, byli trudni, pokręceni psychologicznie, diablo skomplikowani, choć prawdziwi. Czy wśród owych typów kwalifikujących się do muzeum psychiatrii sportretował siebie? Wątpliwe. Być może decydujący dla jego psychiki okazał się ów związek dziecka-mężczyzny z przekwitłą gwiazdą. Wniebowstąpienie – z rynsztoka na Parnas. Może nie potrafił do końca pogodzić się z ceną, jaką przyszło mu za to zapłacić?

Lenni przyniósł drinka. Sączyliśmy go w milczeniu. Z Lennim nie było rozmowy. Podejrzewam, że potrafił mówić tylko tuk lub nie. Cały wolny czas spędzał na przeglądaniu prospektów samochodowych i pisemek pornograficznych. Mam wrażenie, że Burt przydzielił mi go jako ochronę. Chociaż patrząc na tego mizeraka przypuszczałem, że w razie czego na wiele by się nie przydał.

Jak dotąd mało dowiedziałem się o aferze, w którą wpadłem, czy raczej w którą wpakował mnie ten nieborak David. Czułem, że chodzi tu o jakiś paskudny szwindel przygotowywany rządowi RPA i że newralgicznym punktem jest owo tajemnicze Marindafontein oraz osobnik nazwiskiem Ziegler. Może chodziło tu o jakiś przerzut opozycyjnych działaczy albo o wywiad gospodarczy.

Minęła dziewiąta i mój wybawca nie zjawił się. Lenni wykazywał coraz większe zdenerwowanie. Przypominał przy tym trochę ratlerka, pieska któremu na sam widok mam zawsze ochotę wymierzyć kopniaka, tyle że nie warczał.

O dwudziestej pierwszej piętnaście zadzwonił telefon.

– Tak, spółka spedycyjna “Madison i syn" – powiedział Wilde i trochę się uspokoił – tak, rozumiem, tak, rozumiem, tak.

Potem położył słuchawkę i rzucił krótko: – Zbieramy się.

– Dzwonił Burt?

Lenni nie odpowiedział, udzielenie informacji uważał zapewne za stratę czasu. Zajechaliśmy do jakiegoś garażu z gatunku takich, w których filmowi gangsterzy zwykli załatwiać porachunki. Chwilę potem nadjechał otwartym wozem Burt. Kiedy dzień przedtem spytałem go, czy nie boi się, że go rozpoznają agenci RPA, roześmiał się.

– Nie. skądże. Dopóki nie zorientują się, że Burt Denningham i Denis Burton to ta sama osoba, a Wyłko Georgijew to ty, nie ma powodu do obaw.

– A nie zorientują się?

– Nie.

– Skąd ta pewność?

– Przypadkowo szef wydziału inwigilacji w Pretorii pracuje dla mnie. No, oczywiście w ograniczonym zakresie…

– Dla ciebie?…

Innym razem Burt z dziecinną otwartością przyznał, że sam współpracuje z wywiadem wojskowym RPA i to bardzo ułatwia mu działanie.

– Jak możesz! Z twoimi przekonaniami?

– Cóż – roześmiał się – informacje, które im sprzedaję, są niczym w porównaniu z tymi, które zdobywam.

Może zresztą żartował.

W garażu poprosił mnie do windy, a potem zaprowadził do jakiegoś kantorka.

– Słuchaj, Polaczku – powiedział prawie po ojcowsku. – Miałem serdeczną ochotę nie mieszać cię więcej w cały ten ambaras. Jako Bułgar miałeś jutro lecieć do Monachium, stamtąd krok tylko do Bonn i polskiej ambasady. W ojczyźnie byłbyś najbezpieczniejszy.

– Nie wiedziałem! – wykrzyknąłem zaskoczony.

– Oczywiście, nie wróciłbyś z gołymi rękami. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów premii, za to da się pożyć i w komunistycznym kraju…

– Z twoich słów wnioskuję, że te plany uległy zmianie?

– Decyzja zależy od ciebie. Ale okoliczności się skomplikowały. Otóż w Rijksveld pod Johannesburgiem, w szpitalu wojskowym, na oddziale intensywnej terapii znajduje się pewien pacjent, Daud, czy jak kto woli, David Dass…

– Did, on żyje?!

– Żyje. Choć brzmi to niewiarygodnie, siła odśrodkowa wyrzuciła go z koziołkującego samochodu, nim ten zaczął płonąć. Chłopak jest podobno nieprzytomny, w ciężkim stanie. Tylko dlatego nie przewieźli go dalej.

– Ale co ja mogę…?

– Jesteś potrzebny, mają tam ze dwudziestu aresztowanych i pokiereszowanych Azjatów. Ty jeden znasz Dassa osobiście. Poza tym jesteś początkującym lekarzem…

Nie dowierzałem własnym uszom.

– Więc chcecie go stamtąd wydostać?

– Wydostać, lub jeśli się nie uda, zlikwidować.

Zadrżałem. Denningham zrozumiał moje przerażenie. Ujął mnie mocno za ramię.

– Chłopaku, gra idzie o niewyobrażalną stawkę. Jeśli ten Hindus rzuci w malignie moje nazwisko lub doktora Zieglera, jeśli w ogóle sypnie choć słowo, wszystko stracone.

– Może już coś zeznał?

– Nie, ponieważ gdyby zeznał, ja bym nie żył.

Weszła jakaś dziewczyna. Ponieważ było ciemno zobaczyłem tylko długie, jasne włosy.

– Załatwione, Burt – powiedziała miękko. – Zarezerwowałam cztery bilety do Durbanu. Rano odlot.

– Do Durbanu? – zdziwiłem się – przecież mówiłeś, że szpital jest pod Johannesburgiem.

– Dlatego właśnie kupiliśmy bilety do Natalu. Z Durbanu za dwa dni wyruszymy w trójkę z Barbarą w przepiękny rejs na wyspy Mauritius i Reunion. Raj dla ornitologów i ekologów, doktorze Georgijew.

Dotąd przypuszczałem, że Burt działa sam, rychło miałem przekonać się o swej pomyłce.

W drodze, na lotnisko w Johannesburgu, odbywało się tankowanie. Wyszliśmy z samolotu. Wypiliśmy kawę w barku, po czym za Burtem skierowałem się do toalety. Zauważyłem, że Barbara zniknęła w damskiej. Wewnątrz Denningham popatrzył na zegarek i gestem wskazał czwartą kabinę. Była zajęta, ale po pociągnięciu drzwiczki się otworzyły. W środku ktoś był. I tym kimś byłem ja. To znaczy nie ja, tylko Bułgar Wyłko Georgijew, w kraciastej marynarce i luźnych spodniach. Bez słowa podał mi perukę, dżinsy, wkładki zniekształcające twarz, wprawnie dolepił mały wąsik. Na koniec wetknął dokumenty, z których wynikało, że jestem Ivo Mirkoyicem, jugosłowiańskim emigrantem, inżynierem urządzeń sanitarnych, przybyłym przed pięciu minutami z Lusaki.

Oddałem swoją walizkę sobowtórowi i czując się jak farbowana małpa, wyszedłem do kawiarni, a potem, po pobieżnej kontroli, do Terminalu. Tuż za mną podczas odprawy celnej ulokowała się długonoga bruneteczka z uroczym pieprzykiem na policzku i typowy Afrykaner, o kanciastych ruchach i kudłatej czuprynie.

– Cóż za spotkanie, panie inżynierze – zawołał Afrykaner, wyciągając do mnie rękę ledwie wyszliśmy na zewnątrz. – Kiedy ostatni raz piliśmy to piwo w Lusace nie przypuszczałem, że tak prędko się spotkamy. Pan pewnie leciał w drugiej klasie, ja wsiadłem w ostatnim momencie do pierwszej. Niech pan pozna, moja sekretarka, Maggi.

Dopiero po chwili minęło oszołomienie. Najwyraźniej oboje, tak jak ja, zamienili się w toalecie ze swymi sobowtórami.

– Jeśli jeszcze nie ma pan stałego locum, to zapraszam na moją farmę. To niedaleko, prawie pod miastem… Bob, gdzie jest ten wstrętny czarnuch?

Na podjeździe pojawił się zdezelowany ford, produkt tutejszej montowni.

Kiedy ruszyliśmy, Burt wreszcie zmienił akcent.

– Pojmujesz teraz zasadę zabawy. Mamy setki świadków, że po międzylądowaniu pomknęliśmy spokojnie do Durbanu…

– A jeśli śledził nas ktoś w toalecie?

– Lenni miał wszystko na oku. Agent, który nas obserwował w samolocie i detektyw lotniskowy, uważali głównie na wyjście do miasta.

– Co teraz?

– Teraz powinieneś poznać Roberta – wskazał na kierowcę. – Zna rejon Rijksveld jak własną kieszeń.

– Przecież do baz nie dopuszczają czarnych.

– Właśnie dlatego.

– To też człowiek twojej organizacji?

– Bynajmniej, pracuje dla radykalnej frakcji Kongresu Afrykańskiego, ale wyświadczamy sobie czasem drobne usługi.

Karmiony przez lata przygodami kapitana Klossa, miałem zgoła fantastyczne mniemanie o robocie dywersyjnej. W istocie, co najmniej połowę spraw załatwiały pieniądze. One przygotowywały teren lepiej niż ostrzał artyleryjski, one skutecznie zacierały ślady. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że samotnik Denningham nie działa w absolutnej próżni…

Szpital w Rijksveld jest kompleksem kilkunastu połączonych pawilonów i zatrudnia ponad tysiąc osób personelu. Pojawienie się jeszcze jednego doktora i pielęgniarki nikogo nie zaskoczyło. Tym bardziej że nosiliśmy plakietki identyfikacyjne: Susy Smith i doktor Raupert. oraz legitymowaliśmy się białą cerą, co w tych stronach stanowi lepszą przepustkę niż gdzie indziej dowód osobisty.

Czy się bałem? U boku Barbary, uśmiechniętej i rozluźnionej, jakby wybierała się z wizytą do manikiurzystki, nie wypadało się bać.

Robert dokładnie opisał nam rozkład szpitala. Zjawiliśmy się tam w porze obiadowej, toteż panował pewien bałagan ułatwiający nasze poruszanie. Cel rekonesansu stanowił pawilon C, przeznaczony dla wojskowych i więźniów. Idąc szklanym, klimatyzowanym łącznikiem, widzieliśmy dwa wozy pełne żołnierzy zaparkowane na dziedzińcu; przy drzwiach stali wartownicy. Stosunkowo najłatwiejsze było przejście od strony sal operacyjnych. Imponował mi spokój Barbary. Kim była ta piękna, najwyżej dwudziestoparoletnia dziewczyna z uważnymi oczami zawodowej pielęgniarki i zmysłowymi ustami kapłanki Wenus? Skąd wytrzasnął ją Burt w Harare? Przyjechała razem z Lennim. Była kochanką któregoś z nich? Popatrzyłem na zgrabną linię nóg, ślicznie zarysowany pod kolorowym kitelkiem tyłeczek, i natychmiast zganiłem się w imieniu Marthy. Biedactwo – znajdowałem się przecież tak niedaleko od niej.

Z sali operacyjnej wyjeżdżał jakiś delikwent o ogolonej czaszce, popychający wózek pielęgniarz nie zaprotestował gdy ruszyliśmy obok niego. Mijając wartownika, Barbara udała zajętą kroplówką, a ja ująłem puls chorego. Był słaby, ale równy. Teraz wózek toczył się korytarzem przypominającym obóz wojskowy. Pod każdą salą siedział wartownik z automatem. Mimo klimatyzacji pora sjesty wpływała na ogólne rozleniwienie. Strażnicy siedzieli swobodnie, liczyli muchy lub skubali pielęgniarki. Zastanawiałem się, w której sali może znajdować się David. Po obu końcach korytarza znajdowały się stalowe kraty, teraz uniesione, lecz jak stwierdził Robert, opuszczane na noc.

Pielęgniarz zatrzymał się z chorym przed salą numer sześć. Wartownik podniósł się i warknął coś do chłopaka, żeby jechał dalej, bo na pewno ma zawieźć chorego do dziesiątki, a od szóstki wara.

– Ma być w szóstce – kategorycznie stwierdziła Barbara. – Prawda, doktorze?

Kiwnąłem głową – mój słowiański akcent zdradziłby mnie w sekundę.

Strażnik był młody, a kapryśny uśmieszek Barbary wyraźnie zrobił na nim wrażenie. Wjechaliśmy do środka. Z pięciu łóżek tylko trzy były zajęte. Jakiś facet z nogą na wyciągu, mumia przypominająca kokon jedwabnika, a tuż pod oknem ktoś obstawiony aparaturą reanimacyjną… obandażowana głowa, widoczne jedynie czarne oczy. Te oczy poznałbym zawsze.

Najwyraźniej był przytomny. I chyba mnie rozpoznał. Źrenice rozszerzyły się. Na myśl, że Denningham może zechcieć go wykończyć, przeleciał mnie dreszcz.

– Co tu robicie? – na progu stał niski, szczupły, mocno opalony oficer z dystynkcjami kapitana.

– Doktor Longfellow polecił nam… – zaczęła Barbara.

– Do dziesiątki! – warknął kapitan. Łypnął na mnie czujnie. – Nowy, co?

– Nasz anestezjolog, doktor Raupert – przedstawiła mnie Barbara.

– Zabierajcie się – tu trzeba spokoju…

Wyjechaliśmy na korytarz i doholowaliśmy pooperacyjny zewłok do dziesiątki. Wracając korytarzem widziałem, jak kapitan szepce coś do strażnika. Zdrętwiałem. Ale szliśmy dalej spokojnie.

– Pani zaczeka – dobiegło nagle z tyłu. Znieruchomieliśmy a strażnik nas dogonił. – Kapitan Maarens chciałby z panią porozmawiać.

– Niech pan wraca, doktorze, i nie czeka na mnie. – Powiedziała Barbara jakby chodziło o zwykłą randkę.

Inna sprawa, że rzeczywiście chodziło o randkę. Koło sali operacyjnej przedostałem się na cywilne oddziały i wyszedłem ze szpitala. Na parkingu czekał na mnie Burt.

– No i?

Lekko roztrzęsiony opowiedziałem o Barbarze, o Davidzie, kratach i najeżeniu obiektu funkcjonariuszami. Barbara zjawiła się po trzech kwadransach. Była uśmiechnięta, lekko zarumieniona.

– Ma na mnie ochotę – powiedziała – wpadłam w oko kapitanowi Maarensowi. Że też zawsze mam szczęście do bezpieczniaków.

Burt tylko się uśmiechnął.

– Zdaje się, że zrobiłam na nim wrażenie dziewczyny łatwej. Powiedzieliśmy sobie trochę komplementów. Pytał co robię wieczorem? Stwierdziłam, że mam wolne i przebywam poza szpitalem. Zmartwił się. On – powiada – musi tkwić tu dzień i noc. Rozumiecie, że nie ciągnęłam tego tematu. Zapytałam tylko, czy nie jest mu nudno? Westchnął. No to ja zrobiłam małe oczko. Wiecie, że potrafię wyglądać jak skończona dziwka. Na to on – właściwie mogłabyś się zamienić dyżurami, zostać na wieczór, moglibyśmy porozmawiać… Najpierw udałam obrażoną, a potem powiedziałam, że się zastanowię, że nie wypada i w ogóle. Łykał to wszystko z lekko otwartymi ustami. Jest dość obleśny, zanadto nawet jak na funkcjonariusza.

– A jeśli wiedziony zawodowym instynktem zechce cię sprawdzić? – zaniepokoiłem się.

– Cóż z tego. Pielęgniarka Susy Smith istnieje naprawdę i nawet jest do mnie podobna. Tyle, że akurat przebywa gdzie indziej.

– Opowiadaj dalej – przerwał Denningham.

– Powiedziałam, że dyżurami się nie zamienię, bo powstałyby okropne plotki, ale mogę wieczorem zajrzeć do baru dla personelu, bo akurat mam tam jakiś interes. Na to on, że nie może opuścić pawilonu… Zrobiłam zmartwioną minkę i stwierdziłam, że szkoda. Wtedy on ożywił się i zauważył, że mogę przecież z baru wpaść do niego.

– Przecież pawilon jest zamknięty? – powiedziałem.

– Dostaniesz przepustkę!

– Boję się.

– Ze mną możesz się niczego nie bać.

– Skończyło się na tym, że o dziesiątej zadzwonię do niego z barku.

– Kobieciarz, albo diablo sprytny oficer – zauważył Denningham.

– Hindus – powiedziała Barbara – jest prawie przytomny, poparzony, zdaje się, że ma złamaną rękę. Z pewnością ma ciężko uszkodzone gardło i dlatego nie mogli zmusić go do zeznań środkami halucynogennymi czy torturami… Ogólnie jednak wygląda lepiej niż myśleliśmy.

Popatrzyłem na dziewczynę z podziwem. Kiedy zdążyła to wszystko zauważyć. Ja który go znałem, zwróciłem uwagę tylko na oczy Davida.

Burt posadził dziewczynę za kierownicą i nakazał nam jechać na farmę, sam miał przybyć później. Pojechaliśmy więc. Głowę miałem pełną najrozmaitszych planów, które zamierzałem podsunąć Denninghamowi. Wszystkie zaczynały się od tego. że lekko zaróżowiona Barbara składa o północy wizytę kapitanowi Maarensowi w pogrążonym we śnie pawilonie wydzielonym…

Przyglądałem się mej towarzyszce pewnie prowadzącej samochód. Od dawna nie spotkałem osoby równie opanowanej. Kim była, skąd się wzięła? Barbara miała wszystkie cechy doskonałej modelki, łącznie z nieprawdopodobną figurą. Zachowywała się cały czas naturalnie, ale człowiek jej towarzyszący nie miał pojęcia, co naprawdę sobie myśli. Małomówna, choć niewątpliwie inteligentna, należała do tego gatunku kobiet, których istnienie podejrzewamy, lecz niesłychanie rzadko, bądź nigdy, nie spotykamy w życiu.

Znowu mimowolnie pomyślałem o Marthcie. Poczułem jak zwykle falę ciepła, ale dziś jakby słabszą. Cóż, obiektywnie biorąc, Barbara była kandydatką na Miss Świata, moja urocza, cieplutka żona – jedynie sympatyczną kurką domową.

Barbara onieśmielała, parę razy sieknęły mnie jej czujne, uważne spojrzenia, chociaż nie powiedziała ani słowa. Ja też tylko parokrotnie próbowałem zacząć rozmowę, ale jakoś mi się nie udawało.

Farma, a raczej niewielkie, cokolwiek zapuszczone gospodarstwo, było w momencie naszego przybycia całkowicie puste. Dopiero po godzinie zjawił się Robert, po nim jakiś wychudły młodzian o bladej twarzy, wreszcie koło zmierzchu sam Denningham.

Razem z Barbarą zamknęli się we czwórkę w jednym z mniejszych pokojów i konferowali długo i cicho, pozostawiając mi do dyspozycji jedynie stary, czarnobiały telewizor. Obejrzałem jakieś archiwalne filmy, wiadomości – wypełniały je doniesienia z pogranicza bantustanów. Południowy wschód Republiki stał w ogniu, mówiono o regularnych starciach i znacznej liczbie ofiar. W wielkich miastach co rusz wybuchały bomby, i aż trudno uwierzyć, że wszystko to kotłowało się gdzieś dookoła zacisznej, sielskiej farmy. Muszę przyznać, miałem trochę żalu do Burta, że nie wtajemnicza mnie w swoje sprawy. Wydarzenia w Pretorii, rekonesans w szpitalu, mimo przeżytego lęku zaszczepiły ciekawość, ba, ową dziwną żądzę emocji. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że jadę na jednym wózku z całą grupą, jej sukces lub przegrana odbije się na mych dalszych losach.

Toteż kiedy Denningham wyszedł na chwilę z narady, podszedłem i spytałem, jaką rolę przewiduje dla mnie podczas dzisiejszej akcji.

– Jakiej akcji? – popatrzył na mnie z pewnym rozbawieniem.

– No, Barbara udaje się przecież na spotkanie z kapitanem…

– Skądże znowu, nasza panna Gray nie uważa, aby mogła biec na spotkanie z kimkolwiek zaledwie po krótkiej rozmowie.

– A więc nie zadzwoni do Maarensa?

– Zadzwoni, ale na tym koniec. Przynajmniej na dziś.

– A co z Davidem, nie zostawimy go przecież?

– Drogi Jan, ustalmy jedno, twoja rola w tej sprawie skończyła się. Otrzymasz swoją premię i masz moją dozgonną wdzięczność.

– Ale przecież mógłbym się jeszcze przydać.

– To robota dla zawodowców.

Sformułowanie zabrzmiało nieprzyjemnie i, wyznam, poczułem się trochę upokorzony. Czy w czymś skrewiłem, nie sprawdziłem się? Na końcu języka miałem stwierdzenie, że każdy kiedyś zaczynał, że moje medyczne kwalifikacje… Ale Burt nie wyglądał na człowieka, który zmienia swoje decyzje.

Czarnoskóry Bob i chudy młodzian wkrótce odjechali. Barbara podeszła do telefonu. Nakręciła numer szpitala i poprosiła dyżurnego lekarza pawilonu wydzielonego.

– Chciałam przekazać wiadomość kapitanowi Maarensowi – powiedziała bez wstępu. – Nie musi go pan prosić. Wystarczy przekazać, że Susy Smith rozmyśliła się, i że zadzwoni jutro rano. Może…

Niczego już nie rozumiałem. Czas podobno naglił, a wycofanie się ze spotkania pomniejszało i tak niewielkie szansę.

Obejrzałem ostatnie wiadomości. Obok mnie siedział Denningham, skupiony, milczący, cały zagłębiony w siebie, jak wyznawca jakiegoś kontemplacyjnego obrządku.

W pewnym momencie Burt wstał i nalał odrobinę whisky do dwóch kieliszków.

– Czy wiesz, czego potrzeba w dzisiejszych czasach łowcom przygód? – zapytał.

– Szczęścia?

– Ostrożności. Nigdy jej nie dosyć. Grając o wysokie stawki może my być pewni wyłącznie siebie. A innych – w ograniczonym zakresie. Wiem, że zdziwiło cię odrzucenie oferty kapitana prze? Barbarę. A czy wziąłeś pod uwagę, że to mogła być pułapka? Nagły afekt u wytrawnego pracownika sił specjalnych, czy to nie wygląda podejrzanie? Czy nie jest podejrzane również, że w ślad za waszym samochodem podążył inny wóz, który na szczęście udało się zgubić? Zresztą może tylko jestem przewrażliwiony. Ale nasi przeciwnicy to nie fuszerzy. Daud Dass jest dla nich zbyt ważną postacią, żeby lekceważyć jego ochronę.

– Czyli rezygnujemy?

– Nigdy nie rezygnuję z gry, którą można wygrać. Whisky przyjemnie zapiekła w gardle.

– Do mnie jednak dość szybko zyskał pan zaufanie – powiedziałem – a przecież też mogłem zostać podstawiony.

– Brałem to pod uwagę. Dlatego zachowywałem rezerwę, choć intuicja i znajomość ludzi przemawiała za tobą. No cóż, w razie gdybym się pomylił, pozostawał Lenni.

– Lenni Wilde?

– Miał cię zlikwidować w wypadku jakiegokolwiek podejrzenia. No, ale dobranoc, młody człowieku. Wypoczywaj.

Ogłuszony tą informacją powlokłem się korytarzem biegnącym wzdłuż długiego starego bungalowu, pełnego skór, wypchanych głów nosorożców, kłów słoni i tym podobnych pamiątek męskich przygód.

Pod drzwiami pokoju panny Gray sączyło się światło. Zapukałem.

– Wejdź, Jan.

Wszedłem. Barbara stała przed lustrem czesząc swoje długie, teraz opadające aż do pośladków, włosy. Była naga, ale wyraźnie nie krępowała się moją obecnością. Jednostajna tonacja opalenizny wskazywała, że nie należy do osób gustujących w strojach plażowych.

– Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała, nie odwracając się od lustra.

– To zadziwiające, przecież ja sam tego nie wiedziałem.

Zachichotała. Zabawne, ale po raz pierwszy usłyszałem jak się śmieje. Miała charakterystyczny, wysoki, lekko bulgotliwy śmieszek, który w czyimkolwiek wykonaniu brzmiałby sztucznie, tu jednak idealnie harmonizował z wykonawczynią.

– Przyszedłeś tu z dwóch powodów. Po pierwsze, abym wstawiła się za tobą u Burta. Chciałbyś wziąć udział w akcji. A po drugie – podobam ci się.

– I co usłyszę? – dwa razy nie? – powiedziałem, siląc się na uśmiech.

– Na pierwszą prośbę odpowiadam: spróbuję, a na drugą: być może. Ale nie dziś. Nie kocham się nigdy w wigilię akcji. – Odwróciła się gwałtownie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem wstydu, czy podniecenia, trudno dociec. – Jan, dlaczego jeszcze nie powiedziałeś, że ci się podobam, że od wczoraj zastanawiasz się w jaki sposób nie narażając miłości własnej na ryzyko odmowy, zaproponować mi łóżko?

Teraz ja spiekłem raka.

– Nie robię z tego ceregieli – mówiła dalej. “Ciało wymaga obróbki". – Wiesz, kto to powiedział?

– Lawrence?

– Nie. Mussolini. Dziś już trochę zapomniany specjalista seksu i polityki. A propos autora “Kochanka Lady Chatterley", nie cierpię drwali, szoferów, kulturystów. Jestem rzadkim przykładem dupeczki – ostatnie słowo wypowiedziała ze swoistym naciskiem – która woli inteligentów!

Postąpiłem krok do przodu. Jej lekko rozchylone usta i płonące oczy przyciągały mnie niczym magnes.

– Nie, Jan, jednak nie – powstrzymała mnie zdecydowanie – nie chciałabym cię skrzywdzić.

Czyżby wampirzyca?

– Będziemy się kochać wtedy, gdy się na mnie uodpornisz. Kiedy będę pewna, że nie zakochasz się we mnie.

– Dlaczego?

– Bo we mnie nie wolno się zakochać. Jestem, jak cały żywioł otaczający Burta, przygodą. To ryzykowny sport. Kto nie urodził się z talentem kaskadera, może złamać kark.

– Kochasz Denninghama! – rzekłem z wyrzutem.

Zapaliła papierosa i włożyła szlafrok. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że sutki jej piersi, drobne i delikatnie różowe jak u kilkunastoletniej dziewczyny, nabrzmiały i buńczucznie sterczały.

– To nie jest właściwe określenie – rzekła po chwili. – Potrzebujemy siebie.

– Kim ty właściwie jesteś, Barbaro?

– Kobietą – westchnęła, pocałowała mnie drapieżnie, gwałtownie jak błyskawica, i osłupiałego wypchnęła za drzwi.

O szóstej rano pojechaliśmy z Barbarą do Rijksveld. Jednak na akcję! Po prostu obudziła mnie kilkanaście minut wcześniej i stwierdziła, że wszystko w porządku. Wyglądała znów jak doskonale przygotowana do swego zawodu pielęgniarka. Spięte włosy ukryła pod ciemną, doskonale dopasowaną, peruką. Wyglądała skromnie, można rzec nobliwie.

Wokół pawilonu wydzielonego zauważyłem wzmożony ruch, wzmocniono straże, przy kępie krzaków zauważyłem stojący samochód pancerny. Czyżby nasz wczorajszy zwiad wzbudził podejrzenia?

Co gorsza, zaostrzone środki bezpieczeństwa rozciągnięto również na główną część szpitala. Dwóch wartowników stało przy drzwiach kontrolując dokładnie wszystkich wchodzących.

– I co teraz?

Barbara wyglądała na zakłopotaną. Zaparkowała wóz. Rozglądając się uważnie obserwowała nadjeżdżające karetki. Rychło wypatrzyła przy bocznej bramie wjazdowej kapitana Maarensa, uwijającego się wśród grupki młodszych oficerów. Wydawał się bardzo zaaferowany. Ale gdy machnęła ręką, zaraz ją zauważył. Wyszedł na zewnątrz, szarmancko skłonił się. Wchodzącej w takiej eskorcie nikt nie spytał o dokumenty, toteż wąska legitymacja Susy Smith z wklejonym moim zdjęciem mogła pozostać u mnie w kieszeni jako bardzo niepewny środek tożsamości. Gray uważała, że przy pośpiesznej kontroli patrzy się na samą legitymację, czasem na zdjęcie, a bardzo rzadko na nazwisko.

Tymczasem duży zegar na wieży szpitalnej wydzwonił dziewiątą trzydzieści, do terminu akcji pozostało trzydzieści minut. Sprzed głównego wejścia, po zewnętrznej stronie ogrodzenia, biegła alejka wysadzana roślinnością, rdzawą od parotygodniowych upałów. Ruszyłem nią i po pokonaniu kilkuset metrów znalazłem się przy bramie gospodarczej. Była uchylona. Czarnoskóry kierowca wozu pogrzebowego manewrował ciemnoszarą mazdą. Drugi, rosły, gestykulował zaciekle dyskutując ze strażnikiem. Machnąłem legitymacją i wszedłem. Strażnik nawet na mnie nie popatrzył. Kątem oka dostrzegłem, że rozmówcą ciecia był znany mi od wczoraj Robert.

Bob dogonił mnie po kilkudziesięciu krokach.

– Dobrze idzie – rzekł prawie wesoło.

Za garażami, magazynami, a także kostnicą, rozpościerał się teren niewielkiego lotniska. I tu trwał spory ruch. Z nieodległych terenów starć przywożono kolejnych rannych. Transport do szpitala odbywał się sprawnie, choć pojawiały się, wraz ze znużeniem, pierwsze oznaki bałaganu.

Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak drogo kosztowała nasza akcja, poczynając od wynajęcia farmy, po przekupienie kilkunastu ludzi. Denningham wydał chyba ciężkie tysiące.

O dziewiątej pięćdziesiąt pięć na niebie pojawił się niewielki samolot sanitarny. Widocznie nie był uprzednio awizowany, ponieważ pośpiesznie uprzątano pas. Awionetka wylądowała dość sprawnie, choć nie była w najlepszym stanie, a na jej kadłubie widniały ślady kuł. Z podziemnego chodnika z piskiem wyjechał akumulatorowy wózek do transportu rannych. Z kadłuba samolotu dwóch ludzi, lekarz i pilot, wynosili obwinięte, nasiąkłymi krwią bandażami, ciało. Do samolotu podbiegł ktoś ze straży i wywiązała się krótka dyskusja. Lekarz gestykulował niecierpliwie. Być może informował dlaczego wylądował właśnie na tym lotnisku. Ponieważ miałem już na sobie strój pielęgniarza, zbliżyłem się do zbiegowiska.

– Ranny musi być natychmiast operowany, to senator Tuscley – wymachiwał rękami lekarz. Jego sylwetka wydawała mi się znajoma. Oczywiście – Lenni Wilde.

Tymczasem krwawy ochłap przeniesiono na wózek. Podszedłem tam i ja.

– Świetnie, że jesteście – zawołał do mnie lekarz przybyły ze szpitala. – Musimy się śpieszyć, ogromny upływ krwi.

Wilde pragnął pośpieszyć za nami, ale dość stanowczo powstrzymał go jakiś podoficer z ochrony.

– Musimy jeszcze wyjaśnić parę szczegółów. Proszę pana i pilota do siebie.

Poszukałem wzrokiem Boba, zniknął już gdzieś pośród wozów strażackich i rezerwowych sanitarek.

Zjechaliśmy w tunel, aby po paru minutach znaleźć się pod szybem dźwigu transportowego, wprost do antyszambrów sali operacyjnej.

Lekarz dyżurny, w którym rozpoznałem albinosa z wczorajszej narady, zeskoczył z wózka i dopadł telefonu.

– Siostro Suzy, jesteśmy na dole – rzucił krótko.

Dokładnie w tym samym czasie młoda pielęgniarka pawilonu wydzielonego podniosła alarm. Z pacjentem Davidem Dassem było niedobrze. Zanikało tętno, z ust wypłynął strumyczek krwi.

Maarens zajęty konwersacją z Barbarą, zareagował błyskawicznie, zanim jednak pokonał kilkaset metrów dzielących niewielką kantynę od pokoju numer sześć, Davida zdążył już odwiedzić dyżurny lekarz.

– Perforatio… mamrotał uczenie. – Konieczna jest natychmiastowa operacja.

– To operujcie, do cholery!

– Zanim pokonamy wszystkie formalności i dotrzemy na salę, a potem odstoimy w kolejce na operację…

– Jedźcie już – krzyknął Maarens podbiegając do telefonu. – Nie będziecie mieli żadnych kłopotów – tu zwrócił się do ponurego draba czatującego na korytarzu. – Wilkes, nie odstępujcie ich ani na krok!

– Pójdę z nimi – zaofiarowała się Barbara.

W trakcie drogi łącznikiem zgubiła się zarówno pielęgniarka, która podniosła alarm jak i lekarz dyżurny. Oboje otrzymali dość dużo, aby wykonać swoje zadanie bez zarzutu. Później, stojąc przed sądem, tłumaczyć się będą niedokładnością aparatury pomiarowej, symulacją oraz tym, że ktoś podrzucił pacjentowi Dassowi pęcherzyk z krwią, który ten rozgryzł. Wyprzedzając fakty dodam, że oboje zostali uniewinnieni.

Tymczasem rzekomo umierający Hindus oraz Barbara i Wilkes znaleźli się przy windzie. Sala operacyjna numer trzy znajdowała się kondygnację wyżej. Dźwig idący z dołu zatrzymał się. Ujrzawszy Barbarę i nieruchomą postać na łóżku, ucieszyłem się. Przestrzeń wewnątrz wypełniało już jedno posłanie na kółkach, z pacjentem, który przybył samolotem; kiedy wtoczono tam Dassa, nie można było praktycznie wcisnąć palca.

– Pobiegniemy schodami – zawołała Barbara. Wilkes łypnął na nas podejrzliwie, ale widząc wciśnięty przycisk na górę, posłuchał.

Musieliśmy bardzo się śpieszyć, przerzucić rannych z łóżka na łóżko, zarzucić na Davida pokrwawione prześcieradło rannego. Jego z kolei trzeba było przykryć po czubek głowy czystym płótnem Hindusa. Zdążyliśmy.

Barbara i Wilkes już czekali. Oczekiwał również chirurg i parę pielęgniarek. Modliłem się, aby za prędko nie odkryli prześcieradła. Ale nie, Wilkes sam energicznie szarpnął wózek z prawej.

Potem poszło szybko. Wilkesa zatrzymano przed salą operacyjną. W tym czasie Barbara umknęła ku schodom, zderzając się nieomal z Maarensem, który gonił, aby dopilnować zabiegu osobiście.

Nad drzwiami sali numer trzy zapalił się napis: “Operacja, nie przeszkadzać", toteż Maarens usiadł z Wilkesem pod drzwiami, wysłał też kogoś, aby pilnował drugiego wyjścia i wielce niespokojny oczekiwał na wynik operacji.

W tym czasie ja, blady doktor i David zjechaliśmy na najniższy poziom, po chwili dołączyła Barbara. Faktycznie, Dass nie mógł mówić ze względu na uszkodzenie krtani, ale poza tym był przytomny. Pomógł nawet przy zamianie miejsc. Posuwaliśmy się tunelem, w którym strzałki wskazywały drogę do kostnicy.

O kilkaset metrów dalej Lenni Wilde i wynajęty pilot wili się pod naporem pytań dociekliwych facetów z ochrony lotniska.

Gdzie senator został ranny?

Dlaczego nie powiadomiono szpitala telefonicznie? W Pretorii nic nie wiedziano o incydencie. Rodzina twierdziła, że senator Tuscley udał s ii; poprzedniego dnia na tereny walk i stracono z mm wszelki) łączność… Dnnningham zaproponował trick z senatorem, słuchając porannych wiadomości o jego zaginięciu.

– Kto jest ten drugi? – dopytywał się jeden z indagujących, mając na myśli bezwładne ciało leżące w kącie samolotu.

– Szofer senatora nie żyje – powiedział Lenni Wilde. Potem od niechcenia rzucił okiem na zegar, była dziesiąta dwadzieścia. Prawie jednocześnie zadzwonił telefon.

– To z kostnicy – poinformował porucznik przesłuchiwacz. – Pytają czy zabrać tego szofera?

– Nie ma przeciwwskazań – zauważył Lenni.

– Zabierajcie!

Wilde podszedł do okna. Mógł obserwować jak rozsunęły się drzwi niskiego ponurego pawilonu i wyłoniła się trójka ludzi na wózku akumulatorowym.

– Czy mogę zapalić? – zapytał.

– Proszę – stojący obok oficer podał ogień.

Między błyskiem zapalniczki a gwałtowną eksplozją cysterny z benzyną był związek, choć mniej oczywisty, niż mógłby przypuścić postronny obserwator. Zapalniczka stanowiła sygnał dla Boba.

Strugi płynącej benzyny zalały południową część płyty lotniska, objęły wozy strażackie, dwa stojące z boku samoloty. Przesłuchujący zgłupieli. Dwa ciosy Wildc'a precyzyjne, mierzone, zwaliły ich z nóg. Równocześnie pilot zwinnie wcisnął odbezpieczony granat w lotniskową radiostację. Ku zaskoczeniu obsługi lotniska, z której większość nie bardzo wiedziała, co zrobić, zawarczał silnik awionetki. Logiczne było, że ktoś zamierza odsunąć ją z zagrożonego obszaru. Ale kto to mógł zrobić, skoro wewnątrz znajdował się wyłącznie trup.

Lenni i pilot wybiegli z budynku ochrony. Gnali w stronę samolotu. Ten zaczynał już kołować, podjechał na spotkanie grupki z kostnicy, która wsiadła niezwłocznie, wciągając za sobą podłużny kształt w bieli. Teraz tylko pozostawał Lenni i pilot. Burt, cały w plastrach, z trupią bielą aktorskiego podkładu na twarzy, kołował sprawnie siedząc za sterami. Za biegnącymi uformował się już cały pościg.

– Strzelać, strzelać! – wrzeszczał jakiś oficer z oddali.

Ktoś przytomny oddał serię, nasz pilot zwinął się i został na płycie. a Lenni jakimś desperackim susem dopadł samolotu. Awionetka nabierała rozpędu. Serie z automatów pohamowały ścigających gorliwców. Tymczasem pożar rozszerzał się. Od strony północnej wsparła go kolejna detonacja. Tym razem ładunek Boba zniszczył wieżę kontrolną. Minęliśmy ją, samolot nabierał rozpędu, naraz zwolnił, spoza hangaru wybiegła rosła, ciemna sylwetka. Bob dopadł samolotu i niczym linoskoczek czepił się wspornika kół. Denningham docisnął gaz. Plując raz po raz ogniem, sanitarny samolocik wzbił się ponad dachami szpitala i nisko, bardzo nisko poszybował nad sadami, polami i zagajnikami.

Denningham powiedział mi tylko jedno słowo: Dobrze!

Barbara okazała się wylewniejsza. Na moment uczułem jej wilgotne usta na swoich. Miłe podziękowanie za chrzest bojowy. Przez moment zastanawiałem się, czy całowała się tego przedpołudnia z kapitanem Maarensem?

David usiłował wstać. Był zupełnie przytomny, tylko okropnie słaby. Dotknąłem końcem dłoni jego palców. Oddał uścisk.

– Dokąd teraz? – zapytał wśród ogólnego zadowolenia chudy blondyn.

Barbara wyprzedziła Denninghama. Wpatrując się w oczy Dauda Dassa powiedziała dobitnie:

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

Doktor Livingstone

Niepokój. W życiu zawodowego szpiega strach jest czymś trwałym, naturalnym. Czymś, co zostało oswojone jak kobra przez fakira, ale zawsze potrafi ukąsić. Jeszcze inny charakter ma lęk szpiega amatora. Mordercy z musu, człowieka, który nie ma żadnej ideologii na usprawiedliwienie swych czynów i jedynie większa trwoga zagłusza u niego mniejszą. Kiedy przybierał pseudonim doktora Livingstone, kiedy po raz pierwszy przybył do Ogrodu, wszystko wydawało się prostsze. Nie wiedział, że będzie musiał zabijać. Czasami zastanawiał się, czy wśród naukowców znaleźli się jeszcze inni pracownicy sekretnych służb i dlaczego przy werbunku zdecydowano się właśnie na niego? Czyżby zaważyła wzbudzająca zaufanie powierzchowność?

Tego dnia, a właściwie popołudnia, niepokój doktora wzmógł się. Czuł nieomal pulsowanie adrenaliny. Może dodatkową przyczyną był ostry północno-zachodni wiatr niosący od strony Kaluhani tumany pyłu osiadającego na hermetycznie zamkniętych oknach od krużganków.

Choć kompletny ateista, wierzył jednak w swoją intuicję. Dotąd zawodziła go ona rzadko. Przeklęte pulsowanie! Tak samo czuł się wtedy przed zdemaskowaniem Kapadulosa, podobne uczucia nawiedziły go w dniu, gdy uciekł ten cholerny Hindus.

Ileż wtedy było kłopotów? Dwukrotnie wylatywał nocnym helikopterem na pustynię i konferował z Pułkownikiem. Zawsze bał się tych rozmów. Patrząc w ciemne, nieprzeniknione okulary szefa czuł, że on mu nie ufa. A przecież robił wszystko, by mogli mu ufać. Przecież zareagował natychmiast, gdy otrzymał wiadomość z centrali, że ktoś nadaje sygnał radiowy z wewnątrz Ogrodu. Przecież po ucieczce Dauda Dassa w szczerych przyjacielskich rozmowach starannie badał nastrój kolegów.

Ale Pułkownikowi nie o to chodziło. Chciał znać powiązania Dassa, chciał znać nazwiska naukowców uczestniczących w spisku. Bo że istniała jakaś konspiracja, Livingstone nie miał wątpliwości. Kapadulos nie działał na własną rękę, śmierć Tullera też trudno wytłumaczyć awarią aparatury.

Biedny “Stanley" Tuller. Poznali się dawno, przed dwunastu laty, na jakimś specjalistycznym sympozjum w Berkeley. Później kontaktowali się parokrotnie przy innych okazjach. Dopiero w fundacji Livingstone dowiedział się, że Frank rok wcześniej od niego rozpoczął pracę w RPA. Pułkownik, wtajemniczając w szczegóły misji, dał szpiegowi do zrozumienia, że ma jedynie jak najściślej wspomagać Tullera, który właśnie wpadł na niesłychanie ważny trop. Wahania przełamały pieniądze i mało wyszukane argumenty. Mieli go w ręku. Właściwie nawet nie zdążył porozumieć się z Frankiem. Ot, wymienili uśmiechy, padło umówione hasło. Do jakich odkryć doszedł Tuller? I dlaczego został rozszyfrowany? Czyżby przeciwnikom dopomógł przypadek? System łączności z Centralą był prosty. Aparatura nadawcza mieściła się w pasku roboczych spodni, włącznik – w szwie wewnętrznej kieszeni. Aby uruchomić wystarczyło wsunąć rękę. Głośniczek umieszczono pomysłowo tuż przy uchu w oprawce okularów. Może Frank był nieostrożny? Może nie stosował podwójnej konspiracji przed kolegami i nadzorem? Wielokrotnie nękała Livingstone'a myśl, że w sektorze nadzoru działa jakiś wróg, ktoś, kto kryje konszachty spiskowców, fałszując komputerowe dane. Zgodnie z jego wnioskiem, po śmierci Tullera wymieniono nadzorującą ekipę. Podobnie postąpiono również po ucieczce Dassa. Teraz powinno być bezpiecznie. Prędzej czy później uda się rozgryźć konspirację. Właśnie dlatego sprzeciwił się propozycji rozparcelowania Ogrodu. Zbyt wiele programów znajdowało się na ukończeniu. Nerwowe ruchy, czystka na ślepo, mogły przynieść więcej strat niż korzyści.

Inna sprawa, że, poza likwidacją Kapadulosa, osiągnięcia szpiega były właściwie żadne. Nie znalazł dowodów spisku, nie rozszyfrował sekretnych powiązań. Mimo że lubiany, prawdziwa dusza towarzystwa, nie przeniknął do kryptostruktury. Być może przybył za późno, a afera z Tullerem wzmogła czujność grupki, powodując, że otoczyła się ona hermetycznym pancerzem?

W takie dni jak dzisiejszy lubił być sam, spacerować i rozmyślać. Niestety dziedziniec zamknięto na czas burzy, a poza tym wzywały obowiązki publiczne, czekały przecież wybory. Comiesięczne uzupełniające wybory do Rady Trzech.

Opuszczając apartament usłyszał cichutkie potrójne brzęknięcie w oprawce. Niedobrze, centrala włączyła sygnał wzmożonej czujności. Czyżby znów coś miało się zdarzyć?

– I co?

– Żadnych nowych wiadomości.

Generał Halldericks, dowódca Centralnego Obszaru Ochrony Powietrznej Republiki, ciężko oparł się o stół pokryty mapami.

– To niewiarygodne. Trzy godziny temu nieznany nieprzyjaciel dokonał rajdu na lotnisko w sercu kraju, zdewastował obiekt, uprowadził najbardziej strzeżonego więźnia, a wszystko stało się błyskawicznie, w stylu rajdu Izraelczyków na Entebbe, my natomiast nie mamy żadnych informacji. Nie przerywajcie mi! Wiem, że przez kilkanaście minut trwał bałagan, że później istniały trudności z łącznością, bo ktoś przeciął kabel energetyczny prowadzący do szpitala, niemniej od ponad dwóch godzin postawiliśmy w gotowość wszystkie dostępne nam siły. I nic?!

– Posterunki graniczne twierdzą, że żaden samolot z terenu Republiki nie przedostał się ani do Zimbabwe, ani do Mozambiku, ani do Botswany… Były meldunki z wnętrza kraju, wszystkie niestety mylne. Cóż, toczą się walki, w powietrzu przebywa stale ponad trzydzieści podobnych sanitarek, dopiero pół godziny temu kazaliśmy wszystkim wylądować. Nad Górami Smoczymi zalegają chmury, to wyłącza całe obszary od kontroli naszych maszyn wczesnego ostrzegania… – meldował jeden z niższych oficerów.

– Czy istnieje zatem możliwość, że poszukiwani nie opuścili terytorium kraju? – do rozmowy włączył się przeraźliwie chudy mężczyzna z dystynkcjami pułkownika Służb Specjalnych.

– Tak przypuszczam. Sądzę, że wykorzystali zamieszanie, aby odbić jak najdalej od Rijksveld, a obecnie przywarowali w jakiejś kryjówce i czekają nocy.

– Nie mogą uciec! – z naciskiem powiedział Pułkownik.

– Zrobimy wszystko, co tylko leży w naszej mocy.

Pułkownik nie lubił takich gołosłownych zapewnień, był wściekły na Maarensa, który pętał się za nim z miną zbitego psa. Niewątpliwie kariera tego ambitnego oficera dobiegła końca. Niewykluczone, że trzeba będzie go zdegradować. Szkoda, bo stary funkcjonariusz był niezwykle przywiązany do swego protegowanego. Maarens, doktor filozofii, miał znaczne zasługi w podniesieniu na wyższy poziom i samej inwigilacji, i technik sterowania ludźmi w akcji M/t. W krytycznych sytuacjach, w odróżnieniu od swego szefa, potrafił być brawurowo odważny, a to, że był kobieciarzem, w kręgach dżentelmenów uchodziło za zaletę.

– Brałem pod uwagę, że dziewczyna może pracować dla przeciwników, kazałem ją śledzić, ale nie przypuszczałem, że uderzenie nastąpi tak błyskawicznie – mówił, tłumacząc się przed szefem.

– Tempo to ich główny atut. I tajemnica – powiedział w zamyśleniu Pułkownik. – Do tej pory nie wiemy, kim są i dla kogo pracują? Nie przypuszczam, żeby krył się za tym któryś z wielkich wywiadów. W jednych mamy lojalnych współpracowników, w drugich wtyczki. Frontowi Afrykanie? To nie w ich stylu.

– Osobiście nie wykluczam jakiejś prywatnej firmy. Namnożyło się teraz tych akwizycyjnych agencji szpiegowskich, co to jednym kradną, drugim sprzedają i na odwrót. A na informacjach z Placówki Zero można zrobić majątek – stwierdził Maarens.

– Tak, zwłaszcza mając Hindusa. Ten chłopak, zakładając, że utrzymają go przy życiu, może być dla nich bezcenny. Kto wie, czy nie mamy do czynienia z największym zagrożeniem dla M/t od chwili powstania programu.

– Na pańskie życzenie grupa studialna rozpatruje manewr przeniesienia Ogrodu Nauk w inne miejsce.

– Czas, czas! Ciągle mamy za mało czasu. Przeniesienie ogródka w tej chwili to katastrofa, zastopowanie programów, zwrócenie uwagi na akcję… same mankamenty.

– Są pewne sygnały, że być może nasi wrogowie wystawią na sprzedaż część informacji, mogą chcieć, żebyśmy je od nich odkupili. Tak przynajmniej sygnalizuje z Harare nasz stary agent, który ma rozmaite kontakty.

– Denningham? Nie wiem, ale od pewnego czasu nie mam do tego światowca dużego zaufania. A propos, gdzie on się teraz znajduje?

– W Durbanie, zdaje się, że wybiera się w jakiś rejs na Ocean Indyjski, ale jest pod stałą obserwacją.

– Tak czy siak, powinniśmy wzmóc ochronę Ośrodka Zero – tu Pułkownik zwrócił się do zamyślonego Halldericksa.

– Jak wyglądają, panie generale, nasze siły w rejonie Kalaharii?

– Parę maszyn na pograniczu Namibii; trzy patrolują granice Botswany.

– A w centrum obszaru: Góry Azbestowe, Manganore, Sishen?

– Kompletny spokój. Z Buszmenami nie mamy kłopotów od lat. Wszystkie siły stamtąd przesunęliśmy na południe i wschód.

Pułkownik zaciska zęby.

– W każdym razie zarządziłbym pogotowie eskadr na Yryburgu i Mafeking. – mówi.

Halldericks znów popatrzył uważnie na swego gościa.

– Pan wybaczy, Pułkowniku, ale takie decyzje może podejmować jedynie Głównodowodzący.

– Proszę mnie z nim połączyć.

W pół godziny później, na pokładzie bojowej maszyny Dowództwa Służb Specjalnych, Pułkownik opuszczał Sztab Obszaru Centralnego.

– Teraz żałuję, że nie ewakuowaliśmy przynajmniej części naukowców z Ośrodka – mówił. Wciąż pozostajemy w tyle za wydarzeniami. Która godzina?

– Czternasta dwadzieścia – odparł Maarens.

– Upłynęły cztery godziny od akcji… – cztery godziny. – Naraz, jakby ukłuty niewidzialną igłą, włączył radiotelefon i rzucił bezpośrednio do pilota – zmiana kursu, Artevelde. Prosto na zachód… Zaraz podam ci współrzędne.

Kapitan w mig zrozumiał o co chodzi. Cztery godziny wystarczały przecież, aby sanitarna awionetka mogła znaleźć się w pobliżu Marindafontein. Machinalnie włączył ostrzegawczy sygnał dla Livingstone'a.

“Placówka geofizyczna" w Marindafontein, jak określają ją oficjalne mapy, jest z zewnątrz prawie niewidoczna. Wypełnia wąską kotlinkę w starych, mocno zerodowanych skałach. Wędrowiec, który dotarłby aż do linii zasieków przecinających veld, o kilkaset metrów od skał mógłby dostrzec najwyżej betonową plombę wartowni ulokowanej między skalnymi blokami. Wśród żołnierzy zajmujących się jej zewnętrzną ochroną jest w istocie dwóch autentycznych pracowników meteorologii i geofizyki. Oni to dokonują codziennie odpowiednich pomiarów, przesyłając do centrali dane dotyczące wilgotności, temperatury, wiatru, sejsmiki.

Wiało. Kłęby kurzu unosiły się nad buszem wciskając się w każdą szczelinę i ograniczając widoczność do zaledwie kilkunastu metrów. Przygięty podoficer i szeregowiec posuwali się z wolna w kierunku drutów. Od kwadransa pulsujące światełko w centrali anonsowało uszkodzenie płotu. Przy takiej wichurze rzecz normalna, należało jednak sprawdzić i zreperować.

Żołnierze minęli otoczoną płotkiem stację pomiarową i naraz ujrzeli tuż obok linii zasieków podłużny kształt wyciągnięty na ziemi. Żołnierz odbezpieczył broń, a podoficer podbiegł do owego kształtu. Nie ulegało wątpliwości, o metr od uszkodzonego płotu leżał człowiek. Rozejrzeli się dookoła. Mimo kurzawy wyglądało na to, że leżące ciało jest jedynym podobnym obiektem w okolicy. Podoficer odwrócił je na plecy. Rozsypały się bujne jasne włosy, ukazała się sinawa twarz o spierzchniętych ustach i przymkniętych oczach! Dziewczyna! Samotna, piękna dziewczyna w głębi kalaharyjskiego interioru.

– Żyje! – zawołał podniecony szeregowiec.

– Trzeba coś z nią zrobić, jest kompletnie wycieńczona i nieprzytomna – zauważył dowódca. Wydobył manierkę i wodą próbował zwilżyć usta dziewczyny. Szło mu nieporadnie.

– Może zaniesiemy ją na wartownię? – zaofiarował się podkomendny.

– To wbrew regulaminowi – obruszył się podoficer. Wargi dziewczyny drgnęły.

– Wypadek, samochód – wymamrotała i znów głowa zwisła bezwładnie.

– Dobrze, zaniesiemy ją przynajmniej pod wartownię, szef zdecyduje co dalej… Chyba nie ma niczego złamanego.

– Chyba nie, skoro doszła aż tu.

Dowódca wartowni podzielał ich zdanie. Ostrożność przede wszystkim. Obawy rozproszyło staranne przeszukanie ubrania nieprzytomnej podróżniczki. Nie zawierało żadnej broni. Jeden urwany kawałek mapy, zupełnie zresztą innych okolic, parę banknotów i kluczyki od landrovera, który musiał utknąć gdzieś w pobliżu, zapewne podczas burzy piaskowej; reszty dopełnił srebrny pierścionek i naszyjnik z nieregularnych kamyków.

W chwilę później rozebrana i przebrana znalazła się w lazarecie zewnętrznego kręgu.

– Powinienem zawiadomić centralę – wahał się dowódca.

– Poczekajmy, aż zostanie zbadana – powiedział podoficer. – Niech wypowie się lekarz.

Wzmacniający zastrzyk dobrze zrobił nieznajomej. Otworzyła oczy.

– Wody, wody – jęknęła.

Podano jej szklankę, a doktor nalał płynu ze stojącego dzbanka.

Wypiła, a następnie gestem poprosiła o dzbanek, zdaje się, że chciała obmyć twarz. A potem zdarzyło się parę rzeczy dziwnych. Kiedy dzbanek znalazł się w jej rękach, krzyknęła głośno i szarpnęła pozostawiony jej naszyjnik. Kamyki chlupnęły w wodę. Z sąsiedniego pomieszczenia wpadła czwórka żołnierzy. I o to chodziło. W zetknięciu z wodą nastąpiła błyskawiczna reakcja, kamienie roztopiły się z sykiem, a całe pomieszczenie wypełniły opary paraliżującego gazu. Przygotowana na tę sytuację Barbara, oddychając przez umieszczony w nosie filtr, wybiegła z pomieszczenia. Sześciu zaskoczonych mężczyzn osunęło się na podłogę. Dowódca usiłował sięgnąć po broń. Nie zdążył…

Wybory uzupełniające do Rady Trzech rozpoczęły się punktualnie o piętnastej. Pięćdziesięciu czterech naukowców opuściło laboratoria i porzuciło wszystkie inne zajęcia pozanaukowe przenosząc się do Wielkiego Salonu. Każdy trzymał w ręku podręczny kalkulatorek połączony z maszyną do głosowania, której pamięć rejestrowała nie tylko liczbę głosów, ale również kto i ile ich oddał, co wykluczało wszelkie wyborcze szwindle (przynajmniej prymitywniejsze). Trwały jeszcze tu i ówdzie gorączkowe szepty, wymieniano opinie o kandydatach, ktoś bawił się w bookmachera i zbierał zakłady… Livingstone spóźniał się, do ostatniej chwili słuchał instrukcji od lecącego w stronę Marindafontein Maarensa. Teraz mimo zadyszania starał się zachowywać swobodnie i być miłym.

– Kandydujesz? – spytał Silvestriego.

– Nie urzeka mnie czar władzy – odparł cybernetyk.

Z wolna szepty cichły, a po salonie rozlała się atmosfera powagi, niczym podczas konklawe. Kobietki i personel pomocniczy nie mieli tu wstępu. Zagaił Owsiejenko. Przedwcześnie wyłysiały dryblas w wielkich, rogowych okularach. Dziękował za owocną współpracę podczas kadencji, chwalił swych partnerów, wspominał ważniejsze wyniki naukowe i wydarzenia rozrywkowe, znalazła się tam też wzmianka o pokerowym sukcesie Silvestriego. Jednym słowem – mędził. Podkreślił również wielką odpowiedzialność gremium związaną z uzupełniającym wyborem.

Kompetencje Rady były rozległe. Miała absolutną kontrolę nad wypłatą “rozkoszy", przydzielała własne stopnie naukowe, koordynowała rozrywki, rozgraniczała kompetencje w sporach naukowych i personalnych. Kadencja upływała po trzech miesiącach, przy czym każdego nowego członka najwyższego ciała dokooptowywano co miesiąc.

Po Owsiejence przewodnictwo objął Pak Dang, pięćdziesięcioletni Tajwańczyk, któremu pozostawał jeszcze miesiąc do zakończenia kadencji. Podziękował prezesowi, po czym zachęcił zebranych do sprawnego głosowania.

– Niech i tym razem wygra zbiorowa mądrość, która jak zwykle opowie się za doświadczeniem i kompetencją!

Była to oczywista agitacja na rzecz Van Burrena, jednego z nestorów Ogrodu, wielokrotnie już piastującego tę funkcję. Niektórzy z naukowców poczęli nawet sykać na zbyt nachalne sugestie Pak Danga, a sam Afrykaner pomyślał z goryczą, że wskutek tej niedźwiedziej przysługi traci parę głosów.

Pierwsza tura jak zwykle przebiegła rozpoznawczo. Każdy miał prawo wystukać na swym kalkulatorku dowolne nazwisko. Na dużym ekranie prawie natychmiast zapłonął wynik: Van Buren – dwadzieścia trzy głosy, Lamais, – jedenaście, Kornacki – osiem, Owsiejenko – pięć, Landley – trzy. Czterej pozostali, w tym ku własnemu zdumieniu Ziegler, otrzymali po jednym głosie. Roy rozejrzał się po sali. Któż to głosował na niego? Panowało ogólne skupienie, ale daleko było jeszcze do największych emocji. Silvestri uśmiechał się chytrze, Landley rozkoszował fajką. Owsiejenko głaskał łysinę, Lamais bębnił palcami po stole, a Van Buren siedział nieruchomo, zapatrzony wodnistymi oczami gdzieś w lewy górny róg salonu, wysoko ponad głową Zieglera.

– Przerwa skończona, druga tura – powiedział Pak. – Oznaczało to, że każdy ze znajdujących się na sali miał teraz prawo, obok własnego głosu, przekazać cały zasób punktów otrzymanych w pierwszej turze na wybranego kandydata, ergo Ziegler miał obecnie do dyspozycji dwa głosy, podczas gdy Van Buren dwadzieścia cztery.

– Druga tura – powtórzył Pak Dang.

Już po chwili pojawiły się wyniki: – Van Buren – czterdzieści sześć, Lamais – dwadzieścia dwa, Kornacki – dwadzieścia jeden, Landley – trzynaście, Owsiejenko – sześć.

Umiarkowane zaskoczenie – najwyraźniej Owsiejenko, wiedziony słowiańską solidarnością, przerzucił otrzymane głosy na Kornackiego. Natomiast odpadający z dołu listy zrzucili posiadany drobiazg na Landleya. Ziegler rozglądał się po kandydatach, Van Buren pozostawał nieprzenikniony, na twarzy Lamaisa igrał uśmiech rozbawienia – jak wtedy podczas pokera, Landley wydawał się być zaskoczony.

– Trzecia tura!

Najwyższy czas aby wygrał Afrykaner, zdecydowany faworyt elekcji. Chociaż, powiedzmy otwarcie, wielu naukowców miało już dość tego niedostępnego, nieprzekupnego starca. Toteż wyniki mogły zastanawiać:

– Van Buren – sześćdziesiąt pięć, o cztery głosy mniej, niż można by przewidywać, Kornacki – czterdzieści dziewięć, Landley – trzydzieści dwa, Lamais – osiemnaście.

Po sali poszedł szum. Bilans się zgadzał i wszystko wskazywało na to, że Lamais ustąpił pola przekazując swój dorobek dotychczasowemu outsiderowi. Silvestri niedbale spojrzał na zegarek. Piętnasta dwadzieścia siedem; siedzący obok Ziegler popatrzył zaniepokojony na cybernetyka. Na jego ustach wprawdzie igrał uśmiech, ale na czoło wystąpiły kropelki potu. Aż tak pasjonowała go rozgrywka? A może wiedział coś, czego inni nie wiedzieli? Przybiegł na wybory jako jeden z ostatnich, wprost z laboratorium. Teraz Roy przeniósł wzrok na Virena. Tęgi Fin wydawał się drzemać. Powieki miał półprzymknięte, ale grube palce zaciskał kurczowo na kalkulatorku. Po lewej stronie Kornacki pił długimi łykami drinka, którego podsunął mu usłużnie automatyczny barek. Obok niego Lamais kreślił jakieś hieroglify na kartce wyrwanej z notatnika. W środku sali Landley rozglądał się dokoła, sprawiając wrażenie człowieka obudzonego ze snu, który usilnie pragnie dociec kto i dlaczego na niego głosuje? Gęsty papierosowy dym mimo znakomitej klimatyzacji podrażnił gardło Zieglera. Odkaszlnął i zamyślił się głęboko: Cóż tak denerwowało Silvestriego?

Burza sprzyjała atakującym. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, oscylując już na pograniczu huraganu. Pięć minut po gazowym eksperymencie, gdy Barbara zablokowała system alarmowy wartowni, Denningham, Lenni Wilde, albinos z Rijksveld oraz czarny Bob, bezkarnie wdarli się do wnętrza. Młody Polak pozostał przy Hindusie. Ten nie mógł wprawdzie mówić, ale jeszcze w czasie lotu naszkicował przypuszczalny plan obiektu zewnętrznego i przekazał najważniejsze informacje o samym Ogrodzie. Szturm rozegrał się błyskawicznie. Granaty gazowe unieszkodliwiły kolejno: drugą zmianę wartowników zgromadzoną w kantynie, potem obsługę działek i rakiet przeciwlotniczych oraz radiostację. Burt nalegał na oszczędzanie ludzi. Lenni krzywił się, ale okazał posłuszeństwo.

– Co teraz? – Barbara spojrzała na Denninghama. Ten przypatrywał się zegarkowi. Dochodziło wpół do czwartej. Według Hindusa cały skład naukowców pochłonięty winien być teraz comiesięcznymi wyborami. Kibicował im również nadzór.

Była to okoliczność sprzyjająca. Wśród pięciu najsposobniejszych dni i pór ataku na Ośrodek, które Silvestri zaproponował przed ucieczką Hindusowi, ta – stanowiła termin najdogodniejszy. Jak jednak miano dać znać konspiratorom, że sojusznik jest już w twierdzy?

Lenni Wilde przyprowadził ocuconego dowódcę. Major toczył dookoła błędnym wzrokiem, ale nie wyglądał na człowieka gotowego na śmierć.

– Ile metrów ma ten mur? – zapytał Denningham, uderzając w żelbetową ścianę.

– Nie wiem – padła odpowiedź. – Ja go nie budowałem.

– Jak można się dostać do drugiego kręgu?

– W ogóle nie można!

– Popracuję nad nim, szefie – zaofiarował się Lenni, szturchając lufą oficera.

– Niech pan uspokoi tę pokrakę – wybuchnął nieoczekiwanie dowódca. – Jedyne, co możecie zrobić, to złożyć broń. Nie macie żadnych szans! Drugi krąg wie już o waszym ataku, za chwilę zjawią się tu nasi spadochroniarze…

– Skąd ta pewność?

– Kamery – wzruszył ramionami major – cały czas jesteśmy na podglądzie drugiego kręgu. Myśleliście, że nadzoruje on tylko pierwszy? I to błąd. Jesteście jak na widelcu. Nawet gdyby tam wszyscy spali, komputer sam zanalizuje dane i przekaże je do Centrali.

Wilde zrobił głupią minę i odstąpił krok.

– Blefujesz? – rzucił Denningham.

– Poczekajcie kilka minut!

– Tak, to musi być blef – nieoczekiwanie wtrąciła się Barbara. Przecież jeśli obserwacja nadzoru funkcjonowała cały czas należycie, widziano by już moją akcję i na pewno ostrzeżono by resztę, zanim wy wkroczylibyście na teren…

– Co pan na to, majorze? – syknął Lenni.

A zatem zostało tylko trzech kandydatów. Rosły emocje.

– Czy koledzy pragną przerwy, czy głosujemy dalej? – zapytał przewodniczący. Burza impulsów przeleciała przez ekran, przekształcając się w cyfry: pięćdziesiąt dwa głosy przeciw przerwie, dwa za.

– Ciekawe – pomyślał Ziegler – kto ma powody, aby proponować przerwanie rozgrywki w tak emocjonującym momencie? – Spojrzał na Silvestriego. A potem podążył za jego wzrokiem. Daleko w głębi znajdowały się zamknięte, oszklone mleczną taflą drzwi. Za nimi rysował się jakiś cień. Nagle do szyby przywarła dłoń z dwoma rozchylonymi palcami. Potem zniknęła. Cybernetyk wziął głębszy oddech…

Suma głosów do podziału urosła do czterystu trzydziestu dwóch. Lamais odpadał jako ostatni na liście.

– Czwarta tura, drodzy panowie – rozległ się głos Paka. – Van Buren – osiemdziesiąt cztery, Landley – siedemdziesiąt jeden, Kornacki – sześćdziesiąt jeden.

Przez twarz Polaka przeleciał grymas rozczarowania. Van Buren ani drgnął. Landley odłożył fajkę i z lekkim osłupieniem wpatrywał się w ekran.

– Głosujemy po raz ostatni – w głosie Tajwańczyka zabrzmiało znużenie. – Van Buren – sto dwa, Landley sto sześćdziesiąt osiem.

– Chwała zwycięzcy – wypowiedział sakramentalną formułę Pak. Rozległy się wiwaty, wbiegły roznegliżowane toplesski. Tłum rzucił się gratulować elektowi.

– Zasłużyłeś sobie na to, chłopie! – powiedział całując go z dubeltówki Silvestri.

Van Buren siedział sztywno jak grubo ciosana rzeźba, dopiero po dłuższej chwili podniósł się i potrząsnął rękę zwycięzcy. Zrobił to i Kornacki, którego rumiana zazwyczaj twarz była teraz lekko sinawa. Nie krył swej dezaprobaty Pak Dang, o którym mówiono, że w ogóle nie przepada za nowymi ludźmi we władzach. On, Van Buren, Owsiejenko, Harrison i Cruff prawie nieprzerwanie utrzymywali się na szczycie.

A Livingstone? Targały nim sprzeczne uczucia. Niczego nie rozumiał, poza jednym: wybory ktoś sfingował, ktoś, komu zależało na takim, a nie innym wyniku.

Właśnie teraz, gdy ogłoszono stan czujności. A zatem głosowanie zostało sfałszowane. Albo nie. Wystarczyło, żeby w spisku znajdowali się kontrkandydaci. Chyba że komputer…?

I tu nagle w mózgu szpiega otworzyła się jakaś przesłona. Komputer. Jakże nie mógł tego wcześniej zauważyć. Jeśli ktoś potrafił przejąć kontrolę nad komputerami, mógł zatem dysponować wszystkimi danymi wychodzącymi z Ogrodu. Technika spiskowców stawała się jasna. Zadygotał; podczas swej ostatniej odprawy, ze względu na pośpiech, nie krył się przed nadzorem, jeśli więc przepuszczający dane komputer był na usługach spisku, konspiratorzy znali treść rozmowy… Wiedzieli, kto jest zdrajcą.

Tu wzrok Livingstone'a, zatoczywszy szeroki łuk po sali, zderzył się ze wzrokiem Silvestriego. Było to całkiem inne spojrzenie.

Teraz należało ostrzec Centralę. Trzeba tylko niepostrzeżenie wsunąć rękę do kieszeni spodni, wystukać…

Tymczasem ogólna radość osiągnęła apogeum, tłum co bardziej dziarskich naukowców porwał elekta na ramiona i wśród wiwatów, strzałów szampana i chichoczących dziewcząt niósł go przez amfiladowe pomieszczenie, rosnąc jak lawina w ogromną kaskadę ciał, aby wreszcie z monstrualnym pluskiem stoczyć się do basenu w palmiarni…

– A jeśli nasze obawy są płonne? – filozofował Maarens, podczas gdy samolot zmagał się z wichurą. – Przecież nawet trudno sobie wyobrazić próbę przedostania się do Ośrodka.

– Choćby istniała jedyna szansa na tysiąc, nie wolno nam jej zlekceważyć. Jakie mamy sygnały z Ośrodka? – pyta szef.

Inspektor łączności oderwała się od słuchawek.

– Pełny spokój. Wybory się skończyły. Wybrali do Rady Landleya.

– To durnie! – wyrwało się Maarensowi. Chudą twarz szefa targnął tik dezaprobaty.

– Coraz mniej mi się to podoba. W stanie gotowości ograniczono mu komunikację z nami. A jakie są wieści z nadzoru?

– Kibicowali wyborom.

– Aż trzeciego kręgu?

– Najzupełniejszy spokój.

Mimo wszystko Pułkownik nie wyglądał na odprężonego. Mruczał obelżywe epitety pod adresem dowództwa okręgu północnozachodniego, które sceptycznie odnosiło się do możliwości ogłoszenia stanu gotowości, tym bardziej podczas tak silnej zawieruchy. Z pogranicza Mozambiku dotarł też meldunek o jakiejś sanitarce nisko lecącej nad ziemią w stronę Maputo. Wszystko wskazywało na to, że tym razem popełniona została omyłka.

Silvestri usiadł przy ekranie. Jego asystent, żółtoskóry Lee Grant, spisał się rewelacyjnie łapiąc pierwszy sygnał komputera donoszący, że nadzór niepokoi się czymś, co dzieje się na zewnątrz Ośrodka. Zafundował więc kontrolerom powtórkę z materiałów trzeciego kręgu z dnia poprzedniego. Chyba się nie połapali. Za to konspiratorzy wiedzieli jedno: w zewnętrznej strefie Ośrodka również coś się działo. Oczywiście im dłużej nadzór się nie zorientuje, tym większe będą szansę spiskowców. Cybernetyk błogosławił nieostrożność Landleya. Jego autozdemaskowanie było prawdziwym prezentem dla sprzysiężenia. Przynajmniej jedno niebezpieczeństwo mniej. Tamara otrzymała polecenie – pilnować Brytyjczyka, nie pozwolić mu nadać ostrzeżenia, w najgorszym wypadku – zlikwidować. Chodziło teraz o jedno, w wypadku niepowodzenia stracić jak najmniej ludzi. Silvestri nie miał złudzeń co do swych losów, ale reszta…

Gdyby jeszcze zgłębił więcej tajników komputera, gdyby karmiąc nadzór mirażami mógł sam zobaczyć, co naprawdę dzieje się na zewnątrz. Ale to przekraczało możliwości nawet geniusza cybernetyki.

Szef łączności zewnętrznego kręgu ocucony przez Barbarę okazał się rozmowniejszy od swego dowódcy. Spytany o grubość murów i możliwość przebicia się do wnętrza, zadał zaskakujące pytanie:

– A po co się przebijać? Denningham zrozumiał go w lot.

– Czyżby chciał pan powiedzieć, że drugi krąg można wyminąć?

– Tak przypuszczam. Oglądałem kiedyś cały obiekt z lotu ptaka. Poza małym lądowiskiem dla helikopterów cały dach nad środkowym kręgiem przykrywa żelbetowa płyta, tworząc prawie hermetyczny bunkier…

– Szefie, ze stanowiska obrony przeciwlotniczej jest do tej płyty zaledwie parę metrów – wtrącił Lenni. – Możemy wejść na dach, a stamtąd…

– Jeśli nie jest zaminowany, pod napięciem, czy ubezpieczony na inne sposoby – zauważyła Barbara.

– Nie jest! – szybko stwierdził łącznościowiec.

– Znakomicie – ucieszył się Denningham. – W takim razie pójdzie pan pierwszy.

Landley wynurzył się na powierzchnię basenu. Prychał przy tym jak wieloryb, co potęgowało tylko wesołość tłumu.

– Szampanem w niego! – zawołał Kornacki. Strzeliło kilkanaście korków i pienisty płyn chlusnął na elekta i piszczące wokół niego dziewczęta. – Chwała zwycięzcy!

Livingstone półprzytomnie rozejrzał się dookoła. A jednak to nie był żaden zamach. Może się nie domyślają? Poszukał wzrokiem Silvestriego. Nie mógł wypatrzyć go w tłumie. Zaraz, może tam z tyłu… Ale już cztery panienki, każda w odmiennym odcieniu, niczym z plakatu reklamującego solidarność międzynarodową, otoczyły ciasno zmokłego jak kura laureata.

– Elekt ma darmo, elekt ma darmo! – wołała śnieżnolica Tamara rozrywając zamek błyskawiczny jego spodni. Obnażona młodziutka Tajlandka przygarnęła siwą głowę do na wpół-dziecięcych piersi. Języczek hebanowej Nilotki jak wytrych wśliznął się w jego ucho. Metyska zamarła w wyczekującej kuszącej pozie, wydając okrzyki niczym spłoszona dziewica w filmach z lat trzydziestych:

– Och, Mister Landley, ach Mister Landley!…

I co mógł zrobić starzejący się, zakompleksiony filister, skazany w Cambridge jedynie na chude, pachnące Encyklopedią Britannica bibliotekarki? Nawet w Ogrodzie żył dość ascetycznie, więcej świńtuszył w rozmowach niż de facto, wrodzone skąpstwo kazało mu bowiem ciułać “rozkosze" i wydawać minimalnie, raz na dwa tygodnie, na jakieś pośledniejsze ciało. Takich, jak te cztery, nie zafundował sobie nigdy. A czyż może być co przyjemniejszego dla skąpca, niż otrzymanie przedmiotu długotrwałego pożądania za darmo? Cóż więc dziwnego, że na parę minut zapomniał o dręczących go lękach, nadajniku, komputerze, Silvestrim…

Zresztą nie miał szans, by o tym pamiętać. Otoczony egzotycznymi zapachami, pocierany, łaskotany, gryziony, wciągany, przyjmowany i oddawany niczym pałeczka sztafety, wspinał się na sam szczyt rozkoszy. Tym perwersyjniejszej, że na oczach tłumu.

– Nie wstydzę się, niech to szlag! Nie wstydzę się – grzmiała mu w duszy pieśń tryumfu – a oni niech mi zazdroszczą!

Czy zazdrościli? Trudno rzec. Kornacki chlustał szampanem. Inni, na czele z Zieglerem, klaskali rytmicznie. I już-już miał odpalić niczym rakieta na Przylądku Kennedy'ego, gdy zgasło światło. Mrok uderzył młotem zaskoczenia. Po sekundzie zabłysły małe światełka awaryjne… Po drugiej – Livingstone wrócił do rzeczywistości. Sam…

Towarzystwo rozbiegło się. Landley usiłował wstać. Dopiero teraz zorientował się, że jest nagi. Zniknęło jego ubranie z nadajnikiem, a także okulary, w których znajdował się odbiornik…

Piętnasta pięćdziesiąt. Zgodnie ze wskazówkami szefa łączności, który nie miał ochoty umierać jako kamikadze na “pasie śmierci", Bob odpowiednim włazem wdarł się do podziemi budynku. Tym razem południowo-afrykański oficer nie kłamał. Sam kabel głównego zasilania był wprawdzie niedostępny, ale istniała wąska studzienka prowadząca w jego bezpośrednie pobliże.

Marindafontein posiada trzy rodzaje zasilania. Większość energii pochodzi ze znajdujących się na dachu baterii słonecznych oraz wiatraków. Baterie jednak przysłaniane są przy silnym wietrze automatycznymi pokrywami, ponieważ kurz i pył są ich głównym wrogiem. Również wiatraki, w momencie gdy wicher przekracza ósemkę w skali Beauforta, zostają unieruchamiane i składane. Wówczas zasilanie obiektów pochodzi z zasobów rozdzielni w Manganore, a energia przepływa specjalnym kablem podziemnym.

Oczywiście w przypadku awarii kabla, następuje automatyczne przełączenie na system akumulatorowy, a po paru minutach włączają się mazutowe agregaty prądotwórcze. Oficer nie orientował się, czy agregaty te dostarczają również energię zabezpieczeniom dachu, ale Denningham miał nadzieję i z tym sobie poradzić.

Oczekując na powrót Boba, Lenni Wilde zwrócił się do Barbary:

– W jaki sposób w ciągu pięciu minut przekonałeś tego bydlaka, żeby nam pomagał?

– Dałam mu dupy – odpowiedziała uprzejmie panna Gray. Tymczasem Robert nie traci czasu, ciska wiązkę odbezpieczonych granatów w głąb studzienki i zatrzaskuje drzwiczki przytulając się jednocześnie do muru.

Detonacja. W mgnieniu oka wszystko pogrąża się w mroku. Celny rzut! Bob, świecąc latarką, wycofuje się i gna na platformę obrony przeciwlotniczej, gdzie Denningham przystawił drabinkę. Już są na betonowym dachu posypanym grubą warstwą piasku. Lenni Wilde ciska przed siebie kilka granatów, niech wytyczają ścieżkę.

Min nie było. Natomiast rozlokowane wszędzie automiotacze trwają głuche i ślepe.

W zagłębieniu platformy lotniskowej ruch. Ktoś z nadzoru zorientował się wreszcie w sytuacji. Serie z automatu Lenniego kładą trupem paru śmiałków, reszty dopełniają rzucone granaty. A krawędź dziedzińca jest już o parę metrów…

Clark Lester, dowódca nadzoru, stracił głowę tylko na moment. Gdy wszystko zgasło, śledził właśnie na monitorze igraszki kąpielowe Landleya. Oczywiście mury były zbyt grube, aby mógł usłyszeć łoskot detonacji. Toteż zdezorientowany wypadł na korytarz, zderzając się tam ze swoim zastępcą. Na żelaznych schodach słyszał tupot biegnących żołnierzy.

– Spokój! -huknął. – Zaraz włączą się agregaty. Bez paniki! Wszyscy na swoje miejsca!

– Cholerna burza, musiała przerwać linie… – odezwał się zastępca.

– Wykluczone, kabel jest podziemny i idzie wprost z rozdzielni. Uruchomcie radiostację awaryjną. Trzeba zawiadomić Kapsztad!

Gdzieś z góry dochodzą stłumione odgłosy wybuchów… Coś dzieje się na dachu.

– Weź paru ludzi, Mark! Niewykluczone, że doczekaliśmy się ataku.

– Radiostacja jest już włączona. Mam Kapsztad! – woła z mrocznej kabiny łącznościowiec. – Przełączają nas bezpośrednio na dowództwo.

Szesnasta zero dwa. Od półtorej godziny samolot sił specjalnych znajduje się w powietrzu. Do celu jest nadal jeszcze daleko. Wiadomość z Drugiego Kręgu spada na nich jak grom.

– Proszę powtórzyć! – woła Pułkownik. – Mów wolniej, Lester! Są na dachu? Jak to, a systemy ostrzegawcze… Rozumiem! Spróbujcie ich zatrzymać. Meldujcie co pięć minut.

Maarens nie spuszcza oczu z twarzy szefa, która wydaje się dwakroć szczuplejsza niż zwykle. Cóż, doszło do sytuacji, której obawiał się najbardziej.

– Łączcie mnie z Ministerstwem i Dowództwem Sił Powietrznych Okręgu Północno-Zachodniego – komenderuje Pułkownik. – Nie, odwrotnie, najpierw z dowództwem.

– Co im powiemy? – pyta kapitan.

– Jak najmniej: atak na zakład doświadczalny, to wystarczy.

– Aby ściągnąć ograniczone siły, możliwe -ale nie wystarczy, aby skontrolować całą przestrzeń powietrzną. Do tego trzeba alarmu pierwszego stopnia.

– To w ostateczności. Nikt niepowołany nie może zetknąć się ani z terrorystami, ani z pensjonariuszami Marindafontein… Co tam?

– Przeklęci biurokraci – syczy facet od łączności, żądają zgody Generalnego Dowództwa… Halldericks wyszedł na obiad. Minister jest w parlamencie.

– A nasza pozycja?

– Będziemy tam za pół godziny – obiecuje pilot. – A ta mała maszyna może stawić czoło całej eskadrze. Cztery rakiety plus szesnaście antyrakietek, dwa sprzężone karabiny maszynowe, opancerzony kadłub, maksymalne przyspieszenie… Czy to nie wystarczy?

– To cieszy, ale wszystko za późno – wzdycha Pułkownik. Została nam jedna szansa. Livingstone! Co robi ten cholerny Livingstone?

– Wywołuję go co dwie minuty – odzywa się łącznościowiec – ciągle milczy, może już został zlikwidowany…

Nagi jak go Pan Bóg stworzył, Landley wypadł z salonu kąpielowego. Na korytarzu było jaśniej, z sąsiednich pomieszczeń wpadło trochę światła przez zakurzone okna. Gdzieś z góry słychać było jakieś wybuchy. Szpieg owinął się ręcznikiem. Wpółogłuszony biegł, usiłując zrozumieć co się stało? Sprawa dlaczego go oszczędzono, pozostawała teraz drugorzędna. Pomyślał o zapasowej broni, znajdowała się w pokoju, za daleko!

W salonach tymczasem trwał pełny harmider, część mózgowców słysząc detonacje ukryła się za sprzętami, dziewczyny z piskiem umykały w głąb lóż. Silvestri i Ziegler zniknęli. Naraz coś zatrzepotało po przeciwległej stronie arkad. Drabinka sznurowa! Czyli szturm. Może porwanie…

I wtedy Landleyowi przypomniał się trzydziesty drugi punkt instrukcji, punkt, którego miał nadzieję nigdy nie zastosować… Ponieważ windy nie działały, dopadł schodów przeciwpożarowych.

Światła w korytarzach poczęły się powoli rozjarzać, najwidoczniej ruszyły agregaty. Jeszcze trochę mocy, a wznowi działalność system komputerowy. Ruszą na dachu miotacze. Wróg będzie miał odcięty odwrót. W najgorszym wypadku wystarczy uruchomić klucz zaminowania zewnętrznego kręgu. Wysadzi się cały obwód, łącznie z agresorami. Powtarzając w pamięci symbole kodów, Landley dopadł do laboratoryjnego korytarza. Wystarczy pierwsze lepsze stanowisko.

Lee Grant, Chińczyk, którego imię i nazwisko stanowiło amerykański przykład symbiozy północy z południem, nie opuścił laboratorium, gdy zgasło światło. Czuwał, aby w momencie włączenia obwodów skorzystać ze wszystkich patentów Silvestriego. Zaaferowany, dopiero w ostatniej chwili usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się. Dłoń Landleya chybiła i osunęła się po barku. Lee Grant chciał zasłonić się, ale drugi cios rzucił go na ziemię. Chemik dopadł aparatury. Włączył “enter"…

Jakże zabawnie wyglądał wirydarz z wysokości dwudziestu metrów. Denningham rozwinął drabinkę. Barbara, Lenni i chudy albinos, prażyli profilaktycznie w nieckę lądowiska. Nikt jednak nie wychylał stamtąd nosa. Bob jak małpa opuścił się kilkanaście metrów i przymocował drabinkę do balustrady czwartego piętra.

– Są, są! – krzyknął zasapany!

Rzeczywiście, wśród poszarzałej od pyłu zieleni, dostrzegł pędzące dwie sylwetki. Drobną i przysadzistą.

– Wspinajcie się! – zakomenderował.

Chwilę wcześniej na balustradzie wylądował sam Denningham.

– Tylko wy dwaj? – zapytał nadbiegającego Zieglera.

– To jest Viren – wykrztusił młody profesor – on jest najważniejszy! On i jego dyski.

– A inni?

– Silvestri wrócił po Tamarę i swego asystenta.

– Szefie – pospieszcie się, miotacze zaiskrzyły – wrzeszczy z góry Lenni.

– Nie masz granatów?

– Miotaczy jest więcej!

– Czekajcie na mnie pięć minut – decyduje Burt. Jeśli nie wrócę, ewakuujcie się.

– Śmiało do góry, doktorku – zachęca pobladłego grubasa Bob. Denningham tymczasem biegnie w głąb arkad, ku schodom. Modli się, żeby nie pomylić szczegółów planu obiektu narysowanego przez Hindusa.

Landleyowi drżą ręce, gdy wystukuje szyfry. Zdejmuje blokady. Ślepy nadzór zaraz zacznie widzieć, co się dzieje. Mimo braku bezpośredniej łączności, Kapsztad via drugi krąg, zorientuje się w sytuacji.

– CZY ABY NIE ZA DUŻO PAN CHCE, DOKTORZE LANDLEY… – rozjarza się nagle ekran. – PRÓŻNY WYSIŁEK, KAŻDY PAŃSKI RUCH KONTROLUJE ANTYRUCHEM…

Silvestri. Przeklęty makaroniarz! Gdzieś w gmachu zasiadł przy podobnym pulpicie. Livingstone rozgląda się i zaraz zauważa leżący śrubokręt, chwyta go i przytyka do gardła omdlałego Chińczyka.

– WIESZ TERAZ CO ROBIĘ, SILVESTRI? MAM W RĘKU TWEGO POMAGIERA… PRZYJDŹ TU SAM… – rzuca do mikrofonu, przełączywszy aparaturę na dyspozycje słowne…

– Zostaw go! – Na progu laboratorium pojawia się Tamara, nadal odziana jedynie w purpurowy płaszcz kurtyzany. Nie wygląda jednak już jak demon seksu, lecz raczej anioł śmierci. W jej ręku lśni niewielki sztylecik…

Landley wybucha śmiechem, cofa się w głąb laboratorium i chwyta słój ze żrącym odczynnikiem.

– Zaraz poprawimy ci urodę, siostro – woła unosząc go nad głową.

I wtedy sytuacja rozwija się jak w złym śnie, ożywają nieruchome macki podajników, automatyczne szczypce, węże laboratoryjne. Ramię wysięgnika chwyta doktora w pasie, gumowe węże krępują ręce. Jak na animowanym filmie rusza przeciw zdrajcy cała aparatura laboratoryjna. Zaprogramowana pułapka? Być może Landley z pustymi rękami umknąłby maszynom, które uruchomił gdzieś z oddali Silvestri. Ciężki słój ponad głową, chwila zawahania, przesądziły. Jeszcze moment, a spętany jak mitologiczny Iksjon, nieruchomieje. Ciska obelgi. Do pomieszczenia tymczasem wpada Silvestri. Klęka przy Lee Grancie.

– Żyje – informuje Tamara. Wspólnie podnoszą młodego Chińczyka.

Cybernetyk odwraca głowę do Livingstone'a.

– Jak długo utrzymasz słój, będziesz żyć, upuścisz – a to jest ciężkie szkło – poznasz przed śmiercią smak piekła. Tam czekają na ciebie z utęsknieniem…

Z piersi chemika wyrywa się ryk nienawiści.

Silvestri i Tamara zrobili stołeczek z rąk i usadziwszy na nim bezwładnego chłopaka biegną w głąb korytarza. Do schodów. Nie ufają windom. Pierwsze piętro, drugie…

– Stać! – drogę zagradza im rudy kelner i jedna z krupierek, oboje mają w rękach automaty. Zakonspirowani agenci M/t! Tamara przytula i i się do cybernetyka. Dwa suche strzały! Uzbrojeni przeciwnicy osuwają się jak szmaciane lalki. To strzelił Denningham!

– Najwyższy czas! – woła. – Pakowaliście się przed podróżą czy jak? – Przerzuca sobie jak piórko Lee Granta przez ramię. Na dziedzińcu grzechocą strzały. Widocznie inni agenci również odnaleźli broń i przypomnieli sobie o obowiązkach.

Ale i Lenni Wilde nie próżnuje. Strzela wprawdzie rzadko, lecz niezawodnie. Jakieś ciało zwija się w oknie drugiego piętra i wywija salto niczym na filmach spod znaku płaszcza i szpady, aby bezwładnie wylądować w fontannie.

Tymczasem z bocznego korytarza wyłania się Bob przygięty niezwykłym brzemieniem. Trzy wspaniałe, półnagie blondynki.

– Oszalał Negr – przemknęło przez głowę wychylonej przez okno Barbarze. Nie ma to jednak nic wspólnego z szaleństwem. Jest jedynie przemyślanym elementem planu… Odszukanie “manekinów miłości" Burt zlecił Murzynowi przed szturmem.

Jeszcze przed chwilą Barbara z rozpaczą zastanawiała się, jak pokonają drogę powrotną. Agregaty na dobre wznowiły działalność, a miotacze siekły w każdy cel, który pojawił się na dachu. Dziewczyna zlikwidowała granatami wprawdzie dwa najbliższe, ale w tym celu sama musiała się wychylić, aby pobudzić je do ujawnienia. Po draśniętym ramieniu płynęła strużka krwi.

Gorzej poszło albinosowi. Chwila nieuwagi i leżał teraz na murawie dziedzińca wśród innych…

Nim Tamara, Silvestri, Denningham wspięli się po drabince, nim lalki ze snów wyuzdanych erotomanów wylądowały na gzymsie, panna Gray już wiedziała, kto miał wystąpić w roli straceńców torujących, jak za dawnych lat, drogę swymi ciałami poprzez pola minowe. “Luksusowe panienki osobiste", tak brzmiała oficjalna nomenklatura, wykonano niezwykle starannie i solidnie. Obciągnięte z zewnątrz miękką, skóropodobną masą, posiadały wewnątrz stalowy kręgosłup i sprężyny. Poruszały się więc po nakręceniu niezależnie od elektronicznych obwodów, sterujących jedynie ich bardziej skomplikowanymi czynnościami.

– Naprzód laleczki, za króla i ojczyznę, gęsiego – komenderuje Denningham – a my, granaty w dłoń!

I co mają robić głupie miotacze? Prażą do tych przepięknych atrap seksu i chuci. A za każdym razem gdy automaty zdradzają swą pozycję, celnie wyrzucane granaty zmuszają je do zamilknięcia. Lalki giną, ale grupa Denninghama przechodzi nietknięta. Jeszcze przez drabinkę, obok izb z ogłuszonymi żołnierzami i byle dalej, byle dalej…

Kiedy Clark Lester wyskakuje wreszcie ze swymi chłopakami na dach przerażenie łapie go za gardło. Tego jeszcze nie widział. Po grzbiecie Ośrodka Zero w kółko kręci się przerażający ostatni pół trup, pół upiór, świecący obnażonym szkieletem, na którym tu i ówdzie brązowią się jeszcze resztki plastikowego mięsa.

Z notatek doktora

Wiatr to wzmagał się, to znów opadał. Drobiny pustynnego piasku wypełniały wnętrze awionetki, która drżała smagana gwałtownymi podmuchami. Czekałem z niepokojem, przypatrując się twarzy Dawida. Bardzo dużo kosztował go wysiłek włożony w instruktaż, tym bardziej że nie mogąc mówić, porozumiewał się jedynie kreśląc na kartkach notatnika jedną, ledwo funkcjonującą ręką, znaki bardziej przypominające kabalistyczne pismo. Teraz stracił przytomność.

Cały czas trzymała mnie za gardło lepka łapa strachu. Bałem się. że Hindus umrze. Bałem się, że Denningham przegra. Może już przegrał? Jego szaleńczy zamach na Ośrodek w Marindafontein zakrawał na akcję spoza granic zdrowego rozsądku… Czasami zadawałem sobie pytanie: co ja właściwie tu robię? Czy to jawa, czy jedynie film oglądany na wideo?

Oddech Dida stał się jeszcze krótszy, bardziej chrapliwy. Zrobiłem mu zastrzyk, położyłem kompresy, zmieniłem opatrunki. Wydawało mi się, że spoza dźwiękowej kurtyny wiatru dolatują jakieś batalistyczne efekty, ale może były to tylko dźwięki podsuwane przez rozgorączkowaną imaginację…

Patrząc na szczupłą sylwetkę Dassa, zastanawiałem się nad wytrzymałością tego człowieka. Ileż zdołał przeżyć w ciągu niespełna dwóch tygodni – ucieczka z Marindafontein, helikopterowe szaleństwa, umieranie z żaru i pragnienia na stepie. Znacznie później dowiedziałem się o jego przygodach, które rozegrały się od chwili zadekowania w kurniku na peryferiach Kimberley po nasze spotkanie na obwodnicy. Z jednej strony pomoc rodziny, z drugiej depcząca po piętach Tajna Policja. Kryjówki i pościgi, wreszcie wsparcie ze strony Frakcji Kongresu, do którego należała owa szopa na starych wyrobiskach.

Dawid uparł się, że przekaże wiadomość “Jest. Marindafontein. Ziegler". osobiście. Nie ufał nikomu, może słusznie. To przecież życzliwy przyjaciel, u którego miał nocować w Johannesburgu, zadenuncjował go policji. Dass uciekł po stoczonej walce, ranny w ramię, zostawiając za sobą kilka trupów. A potem wskoczył do mego samochodu. A przecież był to dopiero półmetek jego gehenny.

Zaraz po starcie awionetki wydawało mi się, że nadludzkim wysiłkiem, czerpiąc z ostatnich rezerw organizmu, przełamał kryzys i przekazywał bezcenne informacje – teraz widziałem już tylko potwornie poranionego człowieka w agonii…

Na zegarze pokładowym awionetki: szesnasta dwadzieścia trzy.

Ze ściany kurzu wyłania się przyciskając do ust jakąś chustkę Barbara.

– Bierz Hindusa i wyskakuj! – woła. – Ja muszę startować.

– A reszta?

– Zaraz tu dotrą. Udało się. Poza Grahamem – biedny albinos! – bez strat własnych. Pospiesz się…

Ujmuję Dida pod pachy, wiem, że każde poruszenie musi mu sprawiać piekielny ból. Mimo że nieprzytomny, jęczy głucho. Tymczasem Barbara uruchamia silnik…

– Cześć, Mały – uśmiecha się, jak zwykle trochę zagadkowo, trochę smutno.

– Czekaj, co ty właściwie zamierzasz zrobić?

– Odciągnąć pościg. W powietrzu musi już trwać totalny alarm. Pewnie zaraz tu będą.

Śmigła drgnęły, ryk silnika zdominował wycie wiatru. Nieprzytomny Hindus jest drobny, ale piekielnie ciężki, mam duże kłopoty z wytaszczeniem go na zewnątrz.

– Co tam z wami? – przy włazie pojawia się uśmiechnięta gęba Boba.

– Pomogę panu, Jan – ofiarowuje się.

Nie zastanawiałem się nad słowami, nie analizowałem mej decyzji. Ku własnemu zdumieniu powiedziałem krótko:

– Weź go sam, Bob, ja zostanę.

Nie wiem, czy Barbara usłyszała moje słowa, może zauważyła gest. W jej oczach pojawiło się coś, czego nie potrafię opisać. Coś, co było ciepłem, podziwem, a może i politowaniem.

– Załóż słuchawki – huknęła przekrzykując podwójny hałas. – I zamknij drzwi!

Bob, jak troskliwa matka, uniósł Dassa i odsunął się od skrzydeł. Awionetka drgnęła. Targana wichurą poczęła podskakiwać na nierównościach stepowej drogi, potem trafiła na jakiś lepszy kawałek używany zapewne na lądowisko ludzi z M/t, wreszcie – oderwaliśmy się.

Zdążyłem jeszcze zobaczyć w dole grupkę ludzi i ciemnawy kształt sporego samolotu…

– W jaki sposób on się tu znalazł? – zapytałem.

– Czekał już od pewnego czasu. Akcja została dość precyzyjnie zsynchronizowana.

– Przedarł się przez granice pomimo radarów i systemów wczesnego ostrzegania?

– Wiesz chyba o coraz doskonalszych,,niewidzialnych" samolotach…

– Wiem, ale na to mogą sobie pozwolić jedynie mocarstwa. Nie wiem nawet, czy RPA ma je na wyposażeniu?:…

– Burt już dość dawno temu zadbał, aby pewną starą maszynę z demobilu, którą kupił parę miesięcy temu, ucharakteryzowano zgodnie z najnowszymi wymogami techniki. Jeśli interesują cię szczegóły, całość maszyny pokryta jest masą pochłaniającą sygnały radiowe, dodatkowe oziębiacze czynią ją niewidoczną dla termoczujników. Lotów dokonuje się jedynie nocą lub podczas takiej kurzawy jak dziś, kiedy nawet satelity ślepną… Poza tym samolot będzie leciał bardzo nisko.

– No to przecież zawsze pozostaje jeszcze hałas! To odrzutowiec.

– Maszyna porusza się szybciej od dźwięku, więc punkty kontrolne dowiadywać się będą o jej przelocie poniewczasie. Natomiast w tę stronę leciała wolno, etapami, zanim jeszcze podniesiono alarm.

– Złapią ją!

– Nie sądzę. Wybrała bardzo interesujący kierunek. Ameryka Południowa.

– Starczy paliwa?

– Przygotowaliśmy międzylądowanie na jednej z bezludnych wysepek Falklandów.

– Ależ to olbrzymia akcja! Kosztowała pewnie jakieś niebotyczne pieniądze.

– Cały majątek Burta, powierzoną mu forsę organizacji, zresztą bez jej wiedzy, i jeszcze trochę. Ale on lubi rozgrywki o całość… Czekaj, chyba są!

Na małym radarze awionetki pojawił się szybko rosnący punkt nadciągający od wschodu.

Serce podeszło mi do gardła.

– I co teraz?

– Przypuszczam, że zechce zmusić nas do lądowania. Nie wiedzą kto jest wewnątrz i będą chcieli wziąć nas żywcem.

– A my?

– Będziemy działać w zależności od sytuacji.

Próba ucieczki przypominała manewry myszy usiłującej zbiec przed dinozaurem. Samolot sił specjalnych, przemyślne skrzyżowanie salonki z myśliwcem, dogonił nas bez trudu, okrążył…

– Chcą, żebyśmy lądowali – mruknęła Barbara, obniżając lot.

– A my?

– Mówiłam już, spróbujemy odwlekać ten moment w nieskończoność…

Lecieliśmy bardzo nisko, tak nisko, że mogłem bez trudu rozróżnić poszczególne kępy roślinności, czy nawet większe kamienie. Samolot specjalny, dużo większy, ale równie zwinny, krążył nad nami jak jastrząb. Parę razy przeleciał tuż obok nas, toteż dostrzegłem twarze z kabiny pilotów. Trwało to jednak chwilę. Barbara bowiem zanurkowała, zmuszając napastnika do powtórzenia manewru.

– Długo to nie potrwa – powiedziałem – rychło stracą cierpliwość.

Tak też się stało. Szczęknęła krótka seria. Skuliłem się, czując nieomal fizycznie jak kawałki metalu przenikają mnie na wylot.

– To na razie ostrzeżenia – prychnęła pilotka – poczekaj, dam mu znak, że schodzę.

– Oszalałaś, to przecież koniec! Będą nas więzić i torturować! Lepiej dać się zestrzelić!

Panna Gray znów zrobiła tajemniczą minę Giocondy.

– Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie – wyznała.

Skąd w tej ślicznej dziewczynie brało się tyle męskiego spokoju, tyle odwagi. Ja spociłem się jak mysz. Czułem na plecach oddech naszego dinozaura. Od ziemi dzieliło nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Barbara zachowywała się tak, jakby rzeczywiście szukała miejsca na lądowanie…

– Jest Molopo! wykrzyknęła, kiedy przelecieliśmy łożysko wyschniętej rzeki.

– Jakie Molopo?

– Graniczna rzeczka. Jesteśmy w Botswanie, i od tej pory pościg staje się nielegalny.

– Nie sądzę, żeby się tym zbytnio przejęli…

– Na to też liczę. Jest! – krzyknęła głośno, nieomal tryumfalnie.

– Co jest?

– Skała w kształcie siodła. Zwycięstwo!

Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Ziemia poniżej kadłuba przelatywała coraz szybciej. I nagle… plunęła ogniem. Zza siodlastej skały wzbił się podłużny, wrzecionowaty kształt. Samolot sił specjalnych też zorientował się w sytuacji, wykonał jakiś rozpaczliwy manewr, ale przy tak niewielkiej odległości nie było czasu nawet na odstrzelenie antyrakiety, tym bardziej że w ułamek sekundy po pierwszej, od ziemi oderwała się druga siostrzyca.

Podmuch eksplozji omal nie zgruchotał awionetki. To co przed chwilą było flagową maszyną sił specjalnych, zmieniło się w kłąb kurzu i ognia. Jak w paleontologii – myszy sądzone było przeżyć dinozaura!

Barbara wyprostowała maszynę i poczęła zwiększać szybkość oraz wysokość. I słusznie. Za chwilę rozległa się druga detonacja, zmieniając siodlastą skałę w gigantyczny obłok.

– Grzeczny komputer, wykonał robotę i zatarł ślady – olśniewające ząbki panny Gray wyszczerzyły się drapieżnie.

– To było też przygotowane? – wyjąkałem.

– Też.

Kręciło mi się w głowie. Jak potężnym człowiekiem był Denningham i na jak ogromne przedsięwzięcie się zdecydował. Co jednak miało być jego prawdziwym celem?…

– Czekaj, jednego nie rozumiem. Jeśli rakiety zostały zaprogramowane, dlaczego oszczędziły nas?

Barbara wskazała na małe pudełeczko.

– Ta zabawka?

– Tak, nadajniczek który wysyła na ultrakrótkiej fali czuły sygnał do komputera: “to przyjaciel, to przyjaciel".

Tymczasem wskazówka zbiorników paliwa niebezpiecznie przywarła do końca skali.

– Kończy się benzyna – zawołałem.

– Spokojnie, to też przewidzieliśmy.

I rzeczywiście, nie minęło więcej niż dziesięć minut, gdy Barbara wylądowała przy jakiejś opuszczonej stacji geologicznej. Czekała tam cysterna pełna najlepszego paliwa. Znalazł się również duży kanister z wodą i skrzynka z żywnością.

Dotąd uważałem Denninghama za geniusza, teraz wydał mi się półbogiem.

– Odpoczywamy? – spytałem, widząc jak Barbara zwinnie wyskakuje na ziemię.

– Dopiero w Lusace. Tam czeka kąpiel, kolacyjka, łóżeczko… – Przy słowie łóżeczko popatrzyła na mnie tak wymownie, że aż się zaczerwieniłem. – Ale i tam będziemy musieli mieć się na baczności. Służby RPA mogą sięgnąć daleko. Już zapewne połapali się, że pościg poszedł w niewłaściwym kierunku. Sama się dziwię, że wszystko udało nam się tak łatwo.

Przypomniało mi się ulubione powiedzenie ojca: nie mów hop… Ale postanowiłem nie psuć Barbarze humoru. Ruszyliśmy dalej bez większego trudu. Wietrzna pogoda i ograniczona widoczność zdawały się nam sprzyjać. Myślami byłem naturalnie już w stolicy Zambii. Lusaka! Lusaka i panna Grey. Niewiarygodne!

Czy o jakiejkolwiek kobiecie marzyłem tak, jak wówczas o Barbarze? Owszem, trudno taić, miewałem sny chłopięce, nawet wówczas, gdy zgodnie z metryką z chłopca zmieniłem się w mężczyznę. Śniły mi się zarówno gwiazdki filmowe, jak i kolorowe tubylki z odległych archipelagów, które z miłosnego kunsztu uczyniły koronę wszech-rozrywek. Miewałem sny perfidne, w których buszowałem wśród przerażająco młodych nastolatek, jak i wbrew własnej woli wpadałem w objęcia oszalałych bachantek. Zawsze jednak wiedziałem, że jest to tylko gra złudzeń, miraż nie do zrealizowania.

Na tym tle Martha, mimo swego wdzięku i urody zdziwionego dziecka, była przerażająco zwyczajna, szara, coraz bardziej szara z każdym miesiącem rodzinnej rzeczywistości. A Barbara? Realnie nierealna. Egzotyczny ptak odległy o długość wyciągnięcia ręki, fascynujący i niebezpieczny…

Naprawdę nieważny był kurz i podkrążone ze zmęczenia oczy. Patrząc na posągowy profil dziewczyny, czułem się świętokradcą myśląc o tym co się zdarzy, co musi się zdarzyć, za parę godzin… Musi.

Z rozmarzenia zapadłem w drzemkę. Śniły mi się zbiorowe toalety w akademiku na Żwirki i Wigury oraz szeroko otwarte okno. Stała w nim kompletnie rozebrana Barbara.

– Błagam cię, nie skacz! – wołałem.

– Czyś ty głupi? – odpowiadała. – Ja nie skaczę, jak się demonstruję.

I wtedy zauważyłem tłum zgromadzony na trawniku. Gromadę ludzi z zadartymi głowami. Mój dziekan. Doktor Rode. Co za bzdura, doktor jest teraz przecież w Johannesburgu… Na korytarzu znajome kroki. Stukanie do drzwi. Tak stuka tylko Martha. Po co stuka, przecież jest otwarte? I wtedy zorientowałem się, że jestem kompletnie rozebrany. I to stukanie…

– Nie podoba mi się ten stuk – powiedziała Barbara. Otworzyłem oczy. Za oknami kabiny mrok. Słaba poświata aparatury pomiarowej. Ładnie się zdrzemnąłem!

– Tracimy wysokość – rzuciła moja pilotka. – Nie wiem, co z tym zrobić. Zejdę niżej i spróbuję wylądować. Sanitarka ma reflektory.

– Gdzie jesteśmy?

– Kto to wie. Przy wichurze trudno było kontrolować prędkość. Gdzieś nad Kalaharią.

– Hałasuje jak popsuty gaźnik – powiedziałem. Niestety, nie miałem pojęcia czy samoloty mają w ogóle gaźnik. Moja znajomość pojazdów mechanicznych kończyła się na sawie, popularnej mutacji małego fiata lat dziewięćdziesiątych.

Tymczasem w snopach świateł ukazała się już ziemia, kamienista, spękana, mało zachęcająca.

– Cholernie nierówno. Ale trudno, psiakrew, za szybko tracimy prędkość…

Było to ostatnie w pełni zakończone zdanie. Samolot gwałtownie skoczył w dół, trącając kołami jakiś kamienisty garb. Podskoczył jeszcze raz jak kulawa kura. I właśnie wtedy w reflektorach wyrosła koścista łapa wyschniętego drzewa.

– W prawo! – krzyknąłem.

Awionetka rzuciła się w bok, ale na próżno. Lewe skrzydło zawadziło o pień, zdążyłem jeszcze usłyszeć przerażający trzask, a potem wszystko zakręciło się, niebo upadło na mnie, zrolowało się razem z ziemią. Czy krzyczałem? Pewnie, że krzyczałem! Znów uderzenie, jeszcze… A potem zapadanie się w głąb kopalnianego szybu z wrażeniem, że wokół, od dna piekła, wznosi się ogień, ogień, ogień!

5 marca

Dzień wstał mglisty i nieprzyjemny. Prawie cały kontynent europejski znajdował się pod wpływem niżu. Od Nordkapu po przylądek Matapan chłostały go deszcze, mżawki, tu i ówdzie dodatkowo prószył śnieg. Admirał w swej kwaterze chodził smutny i zaaferowany dotkliwie dającymi znać o sobie korzonkami. Podkomisarz Gelder i pani Loosinhorn udali się na spotkanie z rodzinami policjantów poległych na stanowisku podczas zamieszek na Placu Centralnym. Samolot profesora Levecque'a wylądował na płycie lotniska w Sztokholmie. Marcel Bonnard po nie przespanej nocy siedział w ulubionej kafejce z inspektorem Louisem, dla przyjaciół Loulou, z konkretnym planem działania. Ciało Pauliny Bonnard nadal oczekiwało na sekcję.

Po południu rozpoczęło się drugie posiedzenie Konwentu Ekologicznego. Jak było do przewidzenia, po poprzedniej sesji rannej złożonej z długotrwałych debat poświęconych głównie sprawom proceduralnym, w tym nie rozstrzygniętej kwestii odpisów finansowych organizacji narodowych na rzecz Konwentu, debat, w których naczelne gremium prezentowało żałosny obraz bezwładu organizacyjnego i atrofii koncepcyjnej, dyskusja plenarna nabrała rumieńców. Wydarzenia z Placu Centralnego zmuszały do zajęcia stanowiska. Jedni mówili o nich jako o budującym przykładzie, inni – przestrzegali ruch przed pułapkami ekstremizmu. Z obu stron sypały się gromy na przewodniczącego Van Thorpa, o którym w kuluarach nie mówiono inaczej jak żywy trup. Spodziewano się też jakiegoś frontalnego ataku ze strony Komitetu Doradczego, który odbył podobno parę zebrań konsultacyjnych, ale jak na razie żaden z prominentów światowego ekologizmu nie zabrał głosu. Nikt z sześcioosobowego grona nie zapisał się do popołudniowej dyskusji. Ani gadatliwy Gardiner, ani zwykle rzeczowy pastor Lindorf, ani znana z niewyparzonego języka panną Bernini, nie uznali za stosowne włączyć się do obrad.

“Autorytety" czają się -doniósł w swej korespondencji France Soir. Czyżby ekologizm miał umrzeć na uwiąd starczy?

Głosowanie nad wnioskiem Van Thorpa o potępieniu “Arkadyjczyków" dowiodło rozbicia. Sto czterdzieści dwa głosy padły za, osiemdziesiąt pięć przeciw i aż dwustu trzydziestu siedmiu delegatów wstrzymało się od zajęcia stanowiska. Podobno bohater wydarzeń, dziś już legendarny “towarzysz Lion", miał przebywać w kuluarach, ale widocznie była to plotka, albo też Groner został świetnie ucharakteryzowany, ponieważ nie wypatrzyła go ani policja, Interpol rozesłał za Gronerem listy gończe po całej Europie, ani nikt z dziennikarzy.

Mocnym echem odbiło się natomiast wystąpienie Eriki Studder, która nawoływała do scentralizowania i radykalizacji działań. Uzgadniania akcji protestacyjnych na skalę globalną.

– Potrafiliśmy uratować wieloryby i białe nosorożce, spróbujmy dokonać tego z ludźmi!

Odpowiedział jej wytworny profesor z Getyngi.

– Niech Bóg nas broni przed gwałtownymi akcjami. Nasza terapia musi przede wszystkim prowadzić do ewolucji myślenia. Nie chodzi przecież o to, aby terror przemysłu zastąpić dyktaturą ekologizmu.

– A dlaczego nie!? krzyczy Erika Studder, wspierają ją oklaski.

– Ponieważ koszty przekroczą zyski. Dziś nie stać nas na natychmiastową eliminację chemii z gospodarki i rolnictwa, na rezygnację z energii atomowej. Pójście według rad szanownej koleżanki oznaczałoby krach na miarę apokaliptyczną. Oznaczałoby głód nawet dla rejonów, w których nie znano go od stuleci. Cierpliwością, ograniczeniem demografii, edukacją powszechną, możemy…

– Kiedy?! – wrzeszczy Erika i część sali podchwytuje. – Kiedy, kiedy?

Ericksson, mały, rudy i piegowaty jak lampart kamerzysta ze sztokholmskiej telewizji, odwraca się do swego kolegi z radia.

– Chciałbyś, żeby takie babeczki przejęły władzę?

– Na szczęście to mniejszość, hałaśliwa, ale bez szans – macha ręką reporter.

Burt Denningham zajrzał na salę plenarną parę zaledwie razy. Głosowanie opuścił, udzielił natomiast krótkiej wypowiedzi agencji Tanjug, w której skrytykował nieprecyzyjną uchwałę o ochronie wód Dunaju. Jego opalenizna, pozostałość urlopu spędzonego ponoć na dalekich Maskarenach, zdążyła lekko przyblaknąć. Odbył kilka krótkich rozmów telefonicznych, fotografowie ustrzelili go podczas wymiany zdań z panną Bernini i Rodem Gardinerem. Wykręcił się natomiast z uroczystej kolacji w ratuszu, którą wydał burmistrz Sztokholmu, sympatyk Zielonych Ideii. Jego żona należała nawet do aktywistek miejscowej organizacji.

Profesor Levecque zainstalował się w hotelu obok dworca. Przedpołudnie przespał, po południu był w kinie. Zachowywał się jak typowy naukowiec na wakacjach. Poruszał się wolno, nie używał samochodu, z zainteresowaniem obserwował wystawy i długonogie Szwedki. Mimo wrodzonej czujności nie zwrócił uwagi na starszego, niepozornego mężczyznę, który dyskretnie towarzyszył jego wędrówce.

O godzinie dwudziestej pierwszej do wynajętego mieszkania w dzielnicy Solna napłynęli pierwsi z zaproszonej grupki. Następni przybywali w miarę jak udawało im się wymknąć z przyjęcia u burmistrza. Gardiner, Tardi, Ziu Dong, panna Bernini. Najtrudniej przyszło urwać się pastorowi. Spóźnił się całe pół godziny. Wszyscy zapewniali, że zgubili zarówno dziennikarzy, jak i potencjalnych tajniaków. Denningham już na nich czekał. Opuścił na okna żaluzje, a następnie otworzył klapę w suficie. Przebitym otworem przeszli na strychy, którymi przedostali się do apartamentu położonego po drugiej stronie zespołu gmachów. Tam, w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu, oczekiwało jeszcze dwóch ludzi. Denningham przedstawił ich współtowarzyszom z Komitetu.

– Profesor Trygve Viren i jego asystent Lee Grant.

– Doprawdy, Burt, twoja tajemniczość zaczyna mnie niepokoić – uśmiechnął się Gardiner.

Zaprosiłem państwa tutaj z dwóch powodów. Akcja, jaką zamierzam przedsięwziąć, przerasta możliwości mojej małej grupki, ale jeszcze ważniejszy jest drugi powód – nie chcę uczynić niczego, co dałoby potężną władzę zbyt szczupłej liczbie ludzi, nawet jeślibym miał sam być w tym gronie.

– Piękne słowa, ale powiedz, o co ci chodzi? – wtrąciła panna Bernini. – Od wczoraj żyjemy w napięciu, boimy się pisnąć słowo.

– Zaprosiłem państwa, aby zaprezentować mały eksperyment. Wspominałem już wam o moich nadużyciach, że od ponad pół roku działałem na własną rękę. Ale to nie wszystko. Sięgnąłem do rezerw Konwentu zdeponowanych na Tajnym Koncie i zorganizowałem wyprawę wojskową przeciwko ośrodkowi Marindafontein w południowej Afryce. Przy okazji zlikwidowałem kilkunastu funkcjonariuszy tamtejszych sił porządkowych, a także uprowadziłem trzech znakomitych naukowców…

Podniósł się szmer, ale Burt zgasił go ręką. – To nie koniec. Całą akcję podjąłem nieco na ślepo, po otrzymaniu jednej, nie sprawdzonej informacji, iż dokonano wynalazku, który może zmienić losy świata. Postanowiłem przechytrzyć Intelligence Service, CIA oraz KGB. I dokonałem tego. Wynalazca, profesor Viren, jest z nami. Duszą i ciałem.

– A cóż to za wynalazek, eliksir życia? – odezwał się Tardi.

– Poniekąd. Zacznijmy jednak od zapowiedzianego eksperymentu. Oto pojemnik z odrobiną substancji rozszczepialnej. Proszę licznik Geigera…

Pomieszczenie wypełnia terkot, panna Bernini cofa się w głąb fotela.

– A oto emitor promieni kappa. Przez parę miesięcy blisko setka firm rozsianych po świecie sporządzała detale, nie wiedząc właściwie co tworzy. Przedwczoraj urządzenie zostało zmontowane.

– I działa? – Ziu Dang przełknął ślinę.

– Zobaczymy. Może pan włączyć, profesorze.

Z emitora, którego lufa skierowana była w stronę pojemnika z izotopem, rozległ się wysoki dźwięk.

– Już! – powiedział lakonicznie Viren.

– Teraz włączymy ponownie licznik Geigera – rzekł uśmiechając się Denningham.

Włączył. Nic jednak nie zmąciło ciszy wypełniającej wytłumione pomieszczenie.

– Zepsuło się? – zapytała Włoszka.

– Tak, zepsuło się! Izotop przestał być radioaktywny. Stał się ciałem obojętnym, nie promieniuje. A co to oznacza? Wiązka promieni kappa, skierowana w dowolnej odległości na ciało promieniotwórcze, neutralizuje je. Rakieta w locie, reaktor, czy magazyn bomb atomowych, w mgnieniu sekundy zmienia się w urządzenie bezużyteczne, w smoka z wyrwanymi zębami.

– Jezus Maria! – westchnął pastor Lindorf.

Nikogo nie stać było na powiedzenie czegokolwiek więcej.

Red Gardiner znalazł się w hotelu grubo po północy. Czuł, że ma podwyższoną temperaturę i przyspieszony puls. Bagatela, każdy by miał w takiej sytuacji. Jak wszyscy uczestnicy tajnego spotkania zdawał sobie sprawę, że eksperyment 5 marca oznacza przełomową datę w historii rodu ludzkiego, że naraz stało się rzeczą realną delikatne odwieszenie atomowego miecza Damoklesa. A jednocześnie odczuwał gorycz, że dokonał tego Denningham. Piękny i zawsze pewny siebie Jankes, człowiek, któremu wszystko i wszędzie się udaje.

Ziu Dong relaksował się w wannie. Z zebrania wyszedł najpóźniej i zdawał sobie sprawę, że w planach Burta on i jego chłopaki mają do spełnienia najważniejszą rolę. Kiedy Denningham zaprezentował urządzenie, Koreańczyk zastanawiał się nad praktycznym jego zastosowaniem. Ileż jest na Ziemi obiektów do zneutralizowania? Siłownie, wyrzutnie, bazy, okręty podwodne… Niemożliwe jest choćby finansowo wyprodukowanie takiej liczby emitorów, które unieszkodliwiłyby to wszystko równocześnie. A przecież kiedy pierwsze zaskoczenie minie, mocarstwa nie ustąpią przed ekologistami, postarają się zniszczyć emitory i dobrać do rewolucjonistów. Zresztą jak Burt wyobrażał sobie przygotowanie takiego przedsięwzięcia w tajemnicy, produkcję sprzętu, obstawienie ośrodków. Czyste szaleństwo! Zanim zacznie się akcja, wszyscy spiskowcy zostaną wyłapani, zlikwidowani… Jednak gdy zostali we dwóch, Denningham przedstawił mu pomysł rozwiązania, wariacki, szaleńczo śmiały, ale przynajmniej teoretycznie możliwy. I Ziu – realista, Ziu – praktyk twardo stąpający po ziemi, zdecydował się pomóc w tym szaleństwie.

Albert Tardi wybrał inny wariant odprężenia – natychmiast po powrocie skręcił do baru, gdzie przyswoił sobie znaczną liczbę drinków i wprawiwszy się w stan lekkiej lewitacji udał się na spoczynek. Emitor zachwycił go. Z miejsca zresztą zaproponował Virenowi przedyskutowanie paru usprawnień, które uczyniłyby go bardziej poręcznym. Obiecał też zająć się techniczną stroną seryjnej produkcji, ale jego ofertę Denningham zbył krótkim: pomówimy o tym później. Na razie Burt zażądał nowego transferu z kasy Konwentu, co wprawdzie byłoby kolejną defraudacją, ale Tardiemu jako skarbnikowi powinno się udać. Za parę tygodni, kiedy będzie po wszystkim, nikt nie zapyta o drobiazgi.

Jeszcze inaczej postanowiła spędzić noc Maria. Energiczna Włoszka lubiąca w męskim towarzystwie dość często udawać idiotkę, ani przez moment nie straciła orientacji.

– Burt jest wspaniały, czasem zbyt nieostrożny, ale razem potrafimy zmienić cały ten świat.

Zaskoczyło ją stanowisko Denninghama w sprawie strategii na dzień następny. Było jasne, że “wściekli" wystąpią o wotum nieufności dla Van Thorpa i Komitetu Doradczego.

– I ty musisz zostać szefem, Burt – powiedział Ziu Dong. – Kiedy będziemy gotowi, ty ujmiesz ster w swoje ręce.

– Tak – poparł Red Gardiner – potrzebny będzie ktoś operatywny.

– Raczej godny zaufania – przerwał Denningham. – I takim właśnie człowiekiem jest nasz kochany pastor.

– Ależ Burt! – zawołała Maria, ale gniewny wzrok Amerykanina zatrzymał ją w pół zdania. Całe grono spojrzało na Szwajcara przekonane, że odmówi. Ale Lindorf splótł tłuste rączki na wydatnym brzuszku i rzekł, przymykając powieki:

– Jeśli taka jest wasza wola…

I w tym momencie wszystkim, nie wyłączając Denninghama, przemknęło przez myśl, że popełniają błąd.

Panna Bernini, wściekła na Burta, postanowiła zemścić się po babsku. Od dłuższego czasu łakome spojrzenia rzucał na nią boy hotelowy,, szczupły brunecik zdecydowanie nie wyglądający na rodowitego Szweda. Wymienili spojrzenia. Czuła, że chłopak do niej wpadnie. Czekała.

Pastor Lindorf, również nie mógł zmrużyć oczu, modlił się żarliwie.

– O Panie! Dzięki ci za wszystko. Jestem twym sługą, będę twoim mieczem. Od jutra. O ile mnie wybiorą. Dzięki ci.

Prezesura – o czym więcej mógł marzyć? Jako protestancki pastor nie mógł przecież zostać papieżem.

Za oknami hotelu światła miasta odbijały się w tafli jeziora Melar. Gdy w apartamencie zgasły lampy, ten podwójny odblask rozświetlił firankę. Wyciął cień na tle okna.

– Kto tam? – zabrzmiało niepewnie w ciemności.

– To ja…

– Lion? Szalony człowieku, szukają cię wszędzie!

– Dostałem cynk, że mogę ci być potrzebny! Więc jestem.

– Tak, ale nie tu, nie teraz. Rozumiesz sam.

– Możesz napisać, co masz do przekazania. Jaki to wynalazek? Potem spalimy kartki.

– Pamiętaj o ścisłej dyskrecji. O sprawie wie zaledwie osiem osób.

– O siedem za dużo.

– Stało się. Szczegółowo omówimy to gdzie indziej.

– Czy ty naprawdę robisz to na własny rachunek?

– Tak. I muszę wygrać, Lion. Burt nie zgarnie całej puli. Kiedy zrobi już swoje, odejdzie. A my stworzymy Nowy Świat. I ty mi w tym pomożesz, Lion.

Cisza zapada w apartamencie. Tylko w kręgu nocnej lampki widać długopis biegnący po kartkach papieru. Tam i z powrotem.

6 marca

Padał śnieg. Grube wodniste płaty wirowały w powietrzu z wolna osiadając na trotuarach, gdzie w mgnieniu oka zmieniały się w lepką papkę. Nadchodził wczesny, nieprzyjemny, marcowy zmierzch. Pobliski skansen opustoszał i z tak nielicznych turystów, a eliminacyjne rozgrywki kolejnych piłkarskich mistrzostw przykuły do telewizorów większość męskiej populacji Sztokholmu. Lion Groner odprawił taksówkę i szybkim krokiem ruszył w kierunku jasnej, nieregularnej bryły muzeum. Wyglądał schludnie, jak typowy mieszczuch, lub nie mający co robić z czasem turysta. Przy kasie i stoisku z pocztówkami świeciło pustkami. Lion kupił bilet i niezbyt szerokim korytarzem wszedł do hali.

Królewski okręt “Waza", ileś tam ton rzeźbionego drewna poddawanego stałej konserwacji, klimatyzacji, nawilżaniu. Groner przeszedł wzdłuż kadłuba mijając grupkę Japończyków fotografujących się obok burty, potem schodami podążył w górę. Na ławce z widokiem na rufę siedział samotny mężczyzna z niedbale przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym typu canon. Z przyzwyczajenia Lion rzucił wzrokiem za siebie. Pusto jak w kieszeni bezrobotnego.

Oczekujący wstał.

– Niezwykły, prawda? – rzekł, wskazując na ogromny, wypiętrzający się nad nimi okręt. – Ileż pracy, przygotowań. Dumy i pychy Wazów. A wszystko po to, aby stworzyć jednostkę tak wielką, że aż niezdolną udźwignąć samą siebie. Wielokrotnie wyobrażałem sobie ten pamiętny dzień roku 1628, kiedy pod pełnymi żaglami, z towarzyszeniem salw armatnich, “Waza" wychodził w morze, aby z bulgotaniem zatonąć już u wejścia do portu. Jakaż musiała być wtedy konsternacja wśród zgromadzonej elity! Jakaż kompromitacja monarchii, jakiż wstyd i bezsilna wściekłość! Po prostu żałuję, że tego dnia nie dane nam było znajdować się na nadbrzeżu.

– Mamy szansę na coś tysiąckroć bardziej spektakularnego – Groner ukazał swoje nierówne, żarłoczne zęby.

Levecque popatrzył z zainteresowaniem.

– A więc jednak… – co mają?

Przymrużone powieki Syna Arkadii wskazywały, że nie zamierza się śpieszyć.

– To jest taki numer, że, że musi kosztować. Ekspert zmarszczył brwi.

– Ustaliliśmy chyba warunki, Lion. Pracujemy dość długo ze sobą, abyś wiedział, że jestem solidną firmą.

– Sytuacja się zmieniła. Mamy coś takiego, za co i pełne zasoby Fortu Knox nie byłyby ceną zbyt wysoką.

– Zapominasz, że mamy cię w ręku, Groner, jedno słowo… Gniew zaczerwienił policzki rozmówcy. Przez sekundę mogło się wydawać, że wykorzystując półmetrową przewagę wzrostu porwie konusa za klapy i ciśnie nim za barierkę.

Ze schodów dobiegł szmer rozmów. Nadchodziła zapóźniona grupa japońska. Obaj mężczyźni odczekali parę minut w czasie których turyści fotografowali się, podziwiali rzeźbione detale przybudówki, wreszcie głosy ich ścichły za drugą burtą.

Levecque ściszył głos do szeptu.

– Nie pora na kłótnie, Lion! Jeśli rzeczywiście masz dla nas coś ekstra, dostaniesz premię.

W odpowiedzi sarkastyczny uśmiech.

– Nie chodzi tylko o premię. Interesuje mnie najpierw dla kogo my właściwie pracujemy, panie profesorze?

Levecque miał w tym momencie minę jeszcze bardziej śliską niż zwykle.

– Czy to ważne, przyjacielu? Dla tych, którzy płacą.

– Ważne, bo od tego zależą losy świata.

Konus nie zbagatelizował odżywki. Przez chwilę jakby szukał odpowiednich słów.

– Zdajesz sobie sprawę, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy od przesądzania losów świata. Robimy to, co do nas należy. Wyciągnęliśmy cię z samego szamba. Gdyby nie ja, tkwiłbyś za swoje hamburskie sprawki na dnie więzienia.

– Wiem. Ale jeśli złodziejowi zegarków wpada w rękę korona imperatorów, sytuacja się zmienia.

– Wpierw musiałbym wiedzieć, jaka to korona!

– A ja, komu mam ją oddać? Levecque przez chwilę ważył myśli.

– Rozumiem, ale ja nie mogę cię, ot tak, poinformować. Muszę się skonsultować… Zresztą jeśli nawet, jaką masz pewność, że powiem ci prawdę.

– Racja. W takim razie mam inną propozycję. Uwolnij mnie.

– Co?

– Masz dojścia, znasz rozmaitych ważniaków, możesz przecież załatwić, żeby moje akta zniknęły. Nie mogę całe życie pracować w ten sposób.

Blady uśmiech.

– Żądasz rzeczy niemożliwych, chłopie. Myślisz, że ja też pracuję dla nich ideowo. Mają mnie. Jedziemy na jednym wózku.

– A gdyby ten wózek nagle zmienił bieg?

– Co powiedziałeś?

– Jeśli będziemy trzymać gębę na kłódkę. Zielonym może się udać…

– Co?

– Opanowanie świata, w którym ja będę bohaterem, a i pan znajdzie coś dla siebie.

Levecque przypatruje się Gronerowi z niedowierzaniem. Czy ten młody człowiek zdaje sobie sprawę z tego co proponuje? Czy wie, kogo chciałby wykiwać?

– Dlaczego mi to proponujesz? – pyta.

– Jesteśmy sobie potrzebni. Mój informator z Komitetu Doradczego traktuje mnie jak chłopca na posyłki… A ja trochę inaczej widzę swoją rolę. Poza tym pańscy ludzie mogliby dowiedzieć się o tym zamierzeniu od kogoś innego. Chodzi o takie zabezpieczenie, że jeśli nawet pojawi się możliwość wsypy, to pan jej zapobiegnie.

– Przeceniasz mnie, Lion. Twoje rojenia są nierealne, chorobliwe…

– Profesorze, ja tylko wiem, że szykuje się numer tysiąclecia. A mam na razie część informacji. Wystarczająco dużo jednak, aby zaryzykować.

Levecque to chodząca ostrożność. Z jednej strony słucha pilnie Gronera, z drugiej kalkuluje wszelkie możliwości prowokacji.

– Muszę wiedzieć, co to za wynalazek, który może aż tak wstrząsnąć światem? Jeśli nie przesadzasz…

– A nie przekaże pan dalej informacji?

– Powiedzmy, czasowo ją zatrzymam.

Stukając laseczką minął rozmawiających na platformie siwy jak śnieg staruszek z bródką a la Engels. Gdyby Levecque przyjrzał mu się wyraźniej, zauważyłby zapewne jego podobieństwo do paru innych osobników, których mijał dzisiejszego dnia. Był jednak na to zbyt poruszony. Groner proponował wariactwo, dobre dla ekstremistykonfidenta, ale dla gracza wielkiego formatu?

Ale właściwie, dlaczego by nie?

W godzinę później profesor Levecque wykręcił znany tylko sobie numer w Brukseli i rzucił parę słów zdawkowych pozdrowień. Według ustalonego kodu meldunek znaczył tyle, co: “Nic nowego!"

7 marca

Ciepło. Wreszcie wyjrzało słońce. W powietrzu odczuwa się nadciągającą wiosnę. Biją dzwony małego, prowincjonalnego kościółka. Pogrzeb Pauliny Bonnard. Trochę bliższej rodziny, gapiów, wścibskich dziennikarzy. Jedna popołudniówka nazwała śmierć córki komisarza “rykoszetem". Niezbyt ładnie świadczyło to o jej takcie. Kwiaty, wieńce. Matka w czerni, z młodą jeszcze, pełną kamiennego bólu twarzą Niobe. I Bonnard, trochę jakby nieobecny. Siwy, zmalały.

Formalnie komisarz jest na urlopie. Zaległe pięć miesięcy urlopu. Potem pewnie renta. No, może być jeszcze dyrekcja policyjnego archiwum. Jeśli się zgodzi.

Pogrzeb zaszczycił swoją obecnością Człowiek-Cytryna. Przyniósł parę goździków, ale trzyma się na uboczu. Blisko stoi natomiast Louis, kędzierzawy Loulou z kryminalnego, zawsze wierny przyjaciel Marcela. Loulou jeden wie o planach swego byłego szefa. Zna też jego obsesję – udowodnić haniebną grę Levecque'a. Cóż, Bonnard zawsze wiedział, co czyni. Jeśli postanowił zdemaskować profesora, trzeba mu pomoc. W tym celu Louis wziął urlop. Inni pewnie też pomogą – ten nerwus ze Sztokholmu, który już węszy za ekspertem, pewnie i Steiner…

A wiadomości ze Szwecji naprawdę są ciekawe. Rzecznik konfrontacji z terrorystami ucina sobie przyjacielską pogawędkę z poszukiwanym Gronerem. Ten z kolei kręci się przy czołówce Konwentu, która oficjalnie go potępiła. Co z tego wyniknie? Loulou nie zaprząta sobie głowy kombinacjami, zawsze tak bywało, on działał, Marcel myślał. Tylko po co zgodził się na tak wysoki awans?

Biją dzwony. Przodem idzie ksiądz i mały ministrant, którego z natury wesoła twarz w żaden sposób nie może okryć się powagą.

Biedna Paulina.

Tego samego dnia liczne gazety przyniosły wywiady z pastorem Lindorfem, nowym prezesem Ekologicznego Konwentu. Sklerotycznego Van Thorpa, zastępował duchowny będący wcieleniem umiaru, taktu, a zarazem energii. Mało kto przysporzył tylu zwolenników Zielonym jak ten kaznodzieja. Nie, nie należał on do mówców porywających za sobą tłumy. Era czarodziejów mikrofonu minęła. Lindorf to kaznodzieja typowo telewizyjny: kameralny i dowcipny, natchniony, a zarazem umiarkowany, słowem: osobowość, której trudno się oprzeć.

Elekt zapowiadał mobilizację sił i zorganizowanie jeszcze tej wiosny Światowego Dnia Zieleni. Pokojowego protestu na wielką skalę, który zachwieje tradycyjnymi strukturami. – Musimy pokazać, jak jesteśmy liczni – nawoływał. – Musimy udowodnić, że wszędzie mamy swoich ludzi. Idzie czas zmiany!

Komitet Doradczy zyskał nowe szerokie prerogatywy, powołano też koordynatora Dnia Zieleni – Marię Bernini. Burta Denninghama wyposażono w pełnomocnictwa opracowania planów dalekosiężnych, Tardiemu ponownie powierzono finanse, Gardinerowi przypadły sprawy młodzieży, Ziu Dongowi – kwestie organizacyjne.

Komitet, podobnie jak Prezes Konwentu, odżegnał się od “wściekłych" i jednomyślnie skrytykował akcję Arkadyjczyków.

“Zwycięstwo pragmatyzmu" – donosił Le Matin.

“Słowa, słowa, słowa" – można było przeczytać w baltimorskim The Sun.

“Nowe opakowanie dla starych pomysłów" – zatytułowało artykuł wstępny “Rude Pravo".

– Przeceniliśmy ich – powiedział Levecque, stając wczesnym przedpołudniem na dywaniku Admirała – nie mają nic nowego do zaproponowania. Terroryzm został odtrącony.

– A twoje podejrzenia na temat montowania wielkiej prowokacji? – odezwał się z kąta Człowiek-Cytryna.

Profesor rozłożył ręce.

– Nie mam żadnych przekonywających dowodów. Przywódcy uwikłani są w działania podjazdowe między sobą. Mój człowiek pracuje dla jednego z nich.

– To wiemy. A Denningham?

– Robi tajemnicze miny, ale są to, moim zdaniem, jedynie obiecanki starzejącego się Jamesa Bonda.

– Zmienił pan zdanie, profesorze – czujny wzrok Admirała zdaje się przeszywać eksperta na wylot.

– Jestem zniechęcony. Wiecie dobrze, że penetracja ekologistów jest moim konikiem od czasu doktoratu. Rozpracowałem wewnątrz ruchu obce agentury, wprowadziłem naszych ludzi do wszelkich ciał…

– Nie musi pan wymieniać swoich zasług, profesorze – Człowiek-Cytryna usiłował się chyba uśmiechnąć, co nadało jego zmiętej twarzy wyraz jeszcze bardziej zgryźliwy niż zwykle. – Miał pan jednak koncepcję…

– Miałem, jeden z informatorów doniósł mi ponad pół roku temu o pewnych, pozalegalnych działaniach finansowych, przelewach dużych sum; później dowiedziałem się o zakupach broni. Ślad prowadził do niejakiego Morelo z Genui. Ciekawy człowiek. Operacyjny kondotier, potrafi sprzedać wszystko łącznie z Pershingiem i wynająć lotniskowiec. Jak ktoś chce dokonać w tropikalnym państewku puczu, prędzej czy później musi udać się do Morelo. Przy czym sam padrone jest nie do ruszenia, deputowany do parlamentu, ogólnie poważany filantrop. Interesy załatwia przez pośredników, a osobiście przebywa głównie na swoim jachcie kursującym po Zatoce Liguryjskiej lub w rezydencji, którą wzorem bohatera Dumasa postawił na wysepce Monte Christo. Z wykształcenia – inżynier elektronik, rozgryza każdy podsłuch, zanim ten jeszcze zostanie zainstalowany na dobre, wprowadzenie zaś agenta na jego “dwór" nie powiodło się nikomu. Paru ochotników przepadło jak kamień w wodę i zapewne dziś tkwią wśród średniowiecznych wraków na dnie akwenu.

– Z grubsza wiemy o tym – kiwa głową Admirał – ale proszę dalej.

– Nie ustalono, czy Morelo pracuje dla kogoś jeszcze, ale raczej jest swoim własnym gonfalonerem. Owszem, ma związki z camorrą czy mafią, a jeśli idzie o broń – zaopatrzy każdego, z wyjątkiem rodzimych faszystów czy Czerwonych Brygad. Wyznaje starą zasadę -,,nie zabija się na własnym podwórku". Ale idę dalej. Znacie panowie ową tajemniczą akcję w RPA, tę z listopada, nad którą głowią się do tej pory wywiady i kontrwywiady, a prasa napomknęła o niej tylko półgębkiem?

– Znamy sprawę, profesorze – mówi pobrużdżony major. – Zamach na szpital w Rijksveld, potem na Tajne Centrum Naukowe w Marindafontein. Niejasne, tajemnicze. Afrykanerzy utrzymywali nawet w poufnych memoriałach, że to akcje jednego z Państw Frontowych, a pan ustalił…

– … Że Morelo wiedział o akcji, że dostarczył potrzebnych materiałów. Doszedłem do wniosku, że nie chodziło tu o akt ślepego terroru, ale o wykradzenie jakichś naukowych tajemnic. Nie wiemy jakich. Na podziemnych giełdach odkryć nie pojawiło się dotąd nic takiego, co mogło zostać wymyślone w tamtym ośrodku.

– Może więc chodziło o ludzi? Zdobyliśmy dla ciebie dane o uprowadzonych. Naukowcy: Silvestri, Ziegler, Viren i dwaj asystenci – amerykański żółtek Lee Grant i Hindus, Daud Dass. Ten Dass jest szczególnie interesujący. Przeżył katastrofę samochodu, a ledwo go poskładano, już został wykradziony. Czy próbowałeś odpowiedzieć, kto ich porwał i po co?

– Tak, miałem hipotezę, opierałem ją na fakcie, że jest w świecie paru zawodowców, którzy potrafią dokonać równie brawurowej akcji. Drogą eliminacji ustaliłem zaledwie kilku.

– Wśród nich Denninghama?

– Pasował mi. Miał własne środki, zaplecze w ekologistach, dość wyobraźni i sprytu, wreszcie – sporo odwagi. I tu niestety spotkał mnie zawód. W czasie akcji, co ustalono niepodważalnie, Denningham i jego sekretarka, Barbara Gray, płynęli do Archipelagu Wysp Maskareńskich, ochoczo współżyli na plażach Reunionu i Mauritiusa, zachowując się tak ostentacyjnie jak owe wymarłe ptaki dodo…

– Czy taka demonstracja nie wyglądała podejrzanie?

– Byłaby podejrzana, gdyby nie fakt, że cały czas – no, może z krótkimi przerwami – przebywał z nimi mój osobisty agent, bułgarski ornitolog, Wyłko Georgijew. Rozstali się dopiero w Tananarivie, dwa tygodnie po terminie akcji… Denningham wrócił do Stanów, a Wyłko do mnie.

– A co z porwanymi? Przepadli jak kamień w wodę?

– W akcji uczestniczyły dwa samoloty. Jeden większy, specjalnie spreparowany aby uchodzić radarom, udał się w kierunku Ameryki Południowej. Stwierdzono, że dokonał dodatkowego tankowania w starej, nieczynnej bazie na Falklandach. Później jednak dosłownie rozpłynął się. Żadnych śladów, może wpadł do Atlantyku? W każdym razie nikt z piątki uprowadzonych nie pojawił się publicznie, nie skomunikował z rodziną.

– No tak – kiwa głową Admirał – a przypomnijcie mi, co się stało z drugim samolotem?

– Dużo, dużo później szczątki awionetki odnaleźli tubylcy w sercu wyschłych bagnisk Okavango. Rozbite i spalone. Czego nie zdziałał ogień, musiały dokonać hieny i szakale.

– Co zatem mamy? – głos Człowieka-Cytryny jest bardziej suchy niż zwykle.

– Codzienną rutynę. Dalsze penetrowanie środowisk Zielonych. I nowy ślad…

Dwaj wysocy funkcjonariusze ożywiają się.

– Analizując sprawę Marindafontein zbyt skupiliśmy się na Zielonym Śladzie, zbyt łatwo pomijając Czarny.

– Oni? Ależ po ostatnich wypadkach, po aresztowaniach we Frankfurcie i Monachium, po procesie w Paryżu i upadku dyktatury islamskiej w Republice Proroka, Czarna Międzynarodówka jest w rozsypce. Wątpię, żeby oni… – mruczy Admirał.

– Nie złapano jednak legendarnego “camerade Reinera", nie rozszyfrowano ich zasobów finansowych – nieoczekiwanie wspiera Levecque'a major.

– Stwierdziłem, że “camerade Reiner" znał Morelo – dodaje profesor, a rysopis tego terrorysty pasuje do sylwetki szefa napastników, opisanego przez żołnierzy z Marindafontein. W każdym razie Georgijew ma się tym zająć.

– Ten Bułgar?

– Obecnie występuje jako turecki przemytnik broni, Feridun Gassari. Zobaczymy, czego dokona. Muszę być ostrożny w formułowaniu jakichkolwiek prognoz.

– Słusznie – podsumował Admirał.

Audiencja dobiegła końca. Wychodząc, kątem oka profesor napotkał świdrujące spojrzenie szefa.

– Nie ufa mi – pomyślał. – Ale niech i nie ufa, byle nie przeszkadzał. – A potem pomyślał o rozmaitych metodach karania zdrajców i zrobiło mu się znacznie mniej przyjemnie.

9 marca

W malowniczym zakątku Badenii, w jednym z licznych wąwozów w jakie obfituje Schwartzwald znajduje się prywatny pensjonat doktora Horstheima, światowej znakomitości w dziedzinie rehabilitacji. Pensjonat przeznaczony jest dla ludzi bogatych, a ze wszystkich haseł wymyślonych przez Hipokratesa i jego następców najwyższą cenę ma w nim jedno – dyskrecja. Ani prasa, ani nawet policja, nie mają wstępu na teren, gdzie można powiększyć piersi następczyni tronu, poprawić nosek gwieździe filmowej, czy złożyć z kawałków rajdowego championa. Kiedy tylko według mass mediów jakaś postać z pierwszych stron gazet udaje się w niejasnym celu do renomowanej kliniki, można domniemywać, że w istocie przewożona jest dalej, aby po wielu manewrach maskujących, wylądować na prywatnym lotnisku na płaszczyźnie powyżej pensjonatu. Zresztą określenie “pensjonat" nie oddaje w pełni istoty zakładu doktora Horstheima. Posiada on bowiem dwie znakomite sale operacyjne i supernowoczesną stację analiz, wyposażoną w pełny zestaw aparatury od tomografów komputerowych do interholografów.

Po zabiegach i intensywnej terapii pacjenci przenoszeni są do luksusowych pawilonów ukrytych w lesie, gdzie samotnie, lub w towarzystwie wykwalifikowanych pielęgniarek, lektorek, czy nawet gejsz, mogą dochodzić do zdrowia. Podziemny basen i kort tenisowy, sale gimnastyczne i gabinety odnowy biologicznej. Pacjenci są odseparowani i mogą stykać się ze sobą jedynie za zgodą obu stron. Obowiązuje natomiast ścisły zakaz wizyt z zewnątrz…

Pielęgniarka odwinęła bandaż i podała lustro. David przymknął oczy. Spodziewał się zobaczyć twarz Frankensteina. Zaczerpnął powietrza, a potem desperacko podniósł powieki na pełną szerokość.

Domniemany Frankenstein okazał się przystojnym człowiekiem o otwartej, jasnej twarzy i płomiennorudych, irlandzkich włosach. Davidowi zdawało się, że już kiedyś widział tę twarz, miał jednak absolutną pewność, że nie było to jego własne oblicze…

Jasny europejski pigment, inne proporcje nosa, ust. Nawet oczy wydawały się jaśniejsze. Niedawny Hindus wyglądał na rodowitego Irlandczyka. Dass przyjrzał się swym dłoniom. Nie, te pozostały nadal drobne, nieomal kobiece, ale ich barwa również uległa zmianie. Przez chwilę targała nim upiorna myśl – przeszczepili mój mózg w inne ciało. Wstał. Zrzucił koszulę. Tu ślady przebytych kontuzji były wyraźniejsze. Siatka blizn, pozostałość przeszczepów skórnych, wreszcie doskonała proteza zamiast lewej nogi, której nie udało się jednak uratom wać po katastrofie samochodu, przypominały o wydarzeniach sprzed paru miesięcy. O ile jednak chirurg zajmujący się resztą ciała mógł być jedynie znakomitym rzemieślnikiem – twarz wyglądała na dzieło Michała Anioła chirurgii plastycznej.

Dass czytał kiedyś o doświadczeniach ze zmianą pigmentacji. Stosowano już pewne zabiegi mogące niwelować odbarwienia ciała wynikłe z przeszczepów lub oparzeń. Nie miał – pojęcia, że możliwe jest już zmienianie zabarwienia całego osobnika. Pomyśleć tylko, ileż to lat kolorowi marzyli o przemianie w białych, dziś stało się to możliwe, choć akurat status białego człowieka wyraźnie podupadł…

Oczywiście David był uprzedzony o fakcie zmiany swej powierzchowności – nie umniejszyło to jednak jego zaskoczenia.

– Czy jest pan zadowolony? – doktor Horstheim cofnął się o krok i spoza grubych, pozbawionych oprawek szkieł przyglądał się swemu dziełu.

– Jestem trochę…

– Zaskoczony? No cóż, normalny, zdrowy objaw, ale to minie. Słyszałem, że jest pan w dobrej formie, ćwiczył pan przez ostatnie dni. Dlatego na operację twarzy zdecydowaliśmy się na samym końcu, kiedy organizm doszedł do siebie po wstrząsie poprzednich zabiegów. Jak noga?

– Lepsza niż własna. – Dass mówił o tyle szczerze, że sam nie dałby nawet za całego człowieka jednej dziesiątej sumy, którą pochłonęło doskonałe urządzenie ortopedyczne.

– Powinien pan zostać u nas jeszcze ze dwa tygodnie, ale pańscy przyjaciele gwarantują panu opiekę nie gorszą od tutejszej.

– Moi przyjaciele? – powtórzył w duchu. Od chwili, kiedy pod Marindafontein stracił przytomność, nie widział ani Denninghama, ani tego młodego chłopaka, lana, ani pięknej dziewczyny w kostiumie pielęgniarki. Potem, kiedy ocknął się tu w klinice, cała przeszłość wydawała mu się archipelagiem poszarpanych faktów, mirażem zdradliwych płycizn nieświadomości. Cały czas jednak intuicyjnie czuł, że jest pod właściwą opieką, że akcja się powiodła, toteż ze stoickim spokojem zajmował się rehabilitacją. I czekał.

– Jest gość do pana – powiedziała pielęgniarka – przepisy uniemożliwiają bezpośredni kontakt, dysponujemy jednak wideotelefonem.

Na wózeczku, którym normalnie rozwożą lekarstwa, oczekiwał monitor. Pielęgniarka i lekarz taktownie wycofali się. Dass przycisnął włącznik. Ekran wypełniła twarz Lenni Wilde'a. Dzięki Allachowi, przynajmniej ten się nie zmienił!

– To ty, chłopie? Ten skubany Irlandczyk to ty? – wychrypiał Lenni swoim charakterystycznym cockneyem. Nigdy w życiu nie uwierzę!

Dass znalazł metodę. Pochylając się nad kamerą ukazał galerię swych olśniewających, sztucznych zębów i syknął:

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

– Nie podoba mi się to, drogi prezesie – Tardi zapadł głęboko w skórzaną paszczę fotela, który usłużnie wskazał mu gospodarz. – Co ten Burt sobie wyobraża? Traktuje nas jak dzieci? Zatyka buzię cukierkiem ćwierćinformacji, rozdziela zadania niczym brygadzista…

Pastor Lindorf stał milcząco, wpatrując się przez panoramiczne okno na wspaniały pejzaż doliny Rodanu, tu jeszcze wąskiej rzeczułki oblewającej dwugarbne wzgórze z zamkiem i katedrą spoza których w oddali rysowały się ośnieżone wierchy Alp.

– Denningham wie co robi – rzekł po pauzie – życie nauczyło go ostrożności. I ja uważam, że im mniej ludzi wie o szczegółach, tym większa szansa powodzenia.

– Jest nas kilkoro – upierał się Argentyńczyk – wspólnie podjęliśmy grę. Jeśli my nie będziemy mieli do siebie zaufania…

Lindorf pokręcił głową.

– Stanowimy grupę ludzi dość przypadkowych. Indywidualistów. Każdy skażony ambicjami i niezależnością koncepcji. A poza tym, któż zaręczy że nie ma wśród nas agenta?…

– A Denningham?

– Denningham jako ojciec przedsięwzięcia jest poza podejrzeniami, chyba żeby…

– Chyba żeby zamierzał skompromitować definitywnie ruch ekologiczny?

– Absolutna brednia! Myślałem raczej o pokusie dyktatury. Choć naprawdę nie wiem, jak chciałby tego dokonać. Zresztą oddanie mi prezesury dowodzi przeciwnych intencji.

– Albo jest szachowym gambitem – Tardi nie ustępował. – Co się tyczy metody narzucenia własnej hegemonii, łatwo się jej domyśleć. Niszcząc zasoby broni nuklearnej na świecie, wystarczy zarezerwować pewną jej porcję we własnej gestii i zyskać wyborny instrument szantażu… Supercesarz Denningham… Tak, to by odpowiadało jego ambicjom!

Pastor westchnął.

– Co pan wobec tego proponuje, Alberto?

– Wymóc ściślejszą kontrolę kolektywu. Musimy znać zasady batalii.

– Łatwo powiedzieć. Przecież nawet twoja dzisiejsza wizyta w Sionie może wprawić go we wściekłość. Zabronił nam niepotrzebnych kontaktów.

– Jestem w drodze na Kongres Intelektualistów w Mediolanie. Zresztą nikt nie musi wiedzieć o naszym spotkaniu. Podobne jest zdanie Gardinera.

– Rozmawiałeś już z Gardinerem? Ty konspiratorze!

– Przelotnie, w Londynie. A w Mediolanie czeka na mnie Maria. – A Ziu Dong?

– Nawet nie będę próbował, jest wierny Burtowi jak pies. Chociaż przypuszczam, że ma najlepsze informacje z nas wszystkich.

11 marca

Wczesnym popołudniem, jedną z dwóch nadmorskich autostrad od strony Palm Beach pędził jaskrawozielony cadillac, wynajęty w rent a car przy samym lotnisku. Prowadził Lenni Wilde; podśpiewywał, nie zwracając uwagi na zupełnie inne rytmy wydobywające się z samochodowego radia. Daud Dass milczał. Wiatr owiewał jego własną-niewłasną twarz, a mijane krajobrazy upewniały, że życie może być bardzo fajną rzeczą. Nie dojeżdżając do miejscowości Melbourne, wóz skręcił na drogę numer sto dziewięćdziesiąt dwa. Rychło skręcono ponownie a nad poboczem wąskiej drogi zamajaczył napis: DROGA PRYWATNA. Po następnych paru milach Lenni i Did znaleźli się na niewielkim rancho, na pierwszy rzut oka mocno zaniedbanym, choć kilka zaparkowanych samochodów i stojący opodal turystyczny helikopter wskazywały, że nie mieszkają tu ludzie ubodzy.

Dass oszczekiwany przez dwa foksteriery wszedł na drewniany ganek i zatrzymał się niepewnie. Lenni gestem wskazał mu dalszą drogę do wnętrza. Salon, jeśli zaniedbane pomieszczenie można by tak nazwać w przypływie dobrego humoru, świecił pustkami, dopiero w następnym pomieszczeniu znajdowało się parę koślawych sprzętów, z którymi kontrastował supernowoczesny zestaw elektroniczny. Monitory, magnetofony, radiostacja.

– Witaj, Dave! – powiedział wychodząc naprzeciw Denningham.

Z foteli unieśli się i inni starzy znajomi. Murzyn Bob, prowokująco piękna Tamara i Ziegler, którego zabójczy wąsik zmienił prawie nie do poznania. Ostatni gość był chyba kimś nowym, chociaż… Davidowi wydawało się, że skądś zna ten inteligentny wyraz oczu, choć cera, nos i wykrój ust przemawiały zupełnie za czymś innym.

– Chyba będziemy musieli się na nowo poznawać, kolego! Cholera, znał ten głos, ironiczny, dźwięczny, z lekką domieszką wyższości, ale ostatecznie – przyjemny.

– Silvestri, pan też miał wypadek?!

Cybernetyk roześmiał się: – Nie, Dave, ale Burt, wespół z doktorem Horstheimem, tak długo przekonywali mnie bym przynajmniej na starość poprawił sobie urodę, że uległem.

– Brakuje tylko Ziu Donga do kompletu – powiedział Denningham – ma jednak tyle spraw, że w ciągu najbliższych dni nie możemy na niego liczyć. Zresztą może to i lepiej. Postanowiłem, że pełna informacja zostanie zawarowana dla nas i nie opuści tego pomieszczenia.

– A Viren? – spytał Dass. – O ile pamiętani, uwolniliście też Virena?

– Wyłączyłem go. W przypadku naszej klęski emitor kappa i cała dokumentacja zostaną zniszczone. Koncepcja pozostanie jedynie w mózgu twórcy. Musimy więc chronić ten mózg!

– Nigdy dość ostrożności, zwłaszcza jeśli idzie o brawurowe przedsięwzięcia – uzupełnił Silvestri.

Tamara przyniosła kawę, Wilde nalał drinki. Dass i Ziegler odmówili. Jednym kierował islam, drugim – odwyk. Potem Burt przez chwilę rozmawiał z Hindusem na temat jego zdrowia.

– Cieszę się, że wylazłeś z tego, chłopie – zakończył. – Odstukać, wszystko do tej pory rozwija się pomyślnie.

– A ten mały Polak i dziewczyna?

Zdaje się, że pytanie było niestosowne. Zapanowała pełna konsternacji cisza.

– Tak – rzekł powoli Denningham – były pewne koszty akcji. Nie powinienem pozwolić Janowi lecieć awionetką. Liczyłem na fart Barbary. Byłem pewien, że się uda, i prawie, prawie, się udało. Katastrofa zdarzyła się niedaleko granicy z Zambią. Przypadek lub pech.

– Może wrócimy do tematu – zaproponował, odstawiając szklaneczkę, Silvestri. – David musi dowiedzieć się bardzo wielu rzeczy.

– Fakt – potwierdził Ziegler – przecież on nie ma pojęcia jak już jesteśmy zaawansowani.

Dwadzieścia minut później Lenni Wilde na polecenie swego szefa uruchomił magnetowid.

– Nagranie pochodzi sprzed miesiąca – poinformował. Sekwencję przegrano najprawdopodobniej z porannego dziennika.

Spiker podekscytowanym tonem opowiadał o przygotowaniach do startu nowej załogi LABORATORIUM KOSMICZNEGO. Laboratorium zmontowanego w ciągu ostatniego roku z materiałów wyniesionych na orbitę za pośrednictwem nowej generacji wahadłowców. California okrążała Ziemię po torze spiralnym w ciągu godziny. Pierwszą ekipą badawczą stanowić miały dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Weteran lotów promowych Jefferson Hammersmith oraz doktor Edwin O'Neal…

Zaledwie twarze kosmonautów pojawiły się na ekranie, Dass i Silvestri popatrzyli po sobie. Nie trzeba było przejawiać specjalnej inteligencji. Dass widział z ekranu i o metr od siebie szpakowate włosy Hammersmitha, a Silvestri mógł potargać ryżą czuprynę O'Neala.

– Pan chyba oszalał, Denningham – wybełkotał Hindus – pan chce…?

– Tak – odparł Burt – zresztą innego sposobu nie ma.

Levecque bardzo blady przełknął szklaneczkę nie rozcieńczonej whisky. Groner zaobserwował, że ręka, która nalewa sobie kolejnego drinka, drży. Trudno byłoby zrzucić winę na naturalną wibrację pociągu. Intercity sunął jak po stole.

Ekspert przymknął oczy.

– Rubikon, Rubikon – powtórzył.

– Stawka Cezara w porównaniu z naszą pulą to kupka zapałek przy rodzinnym pokerze – mruknął Lion. – A propos, czy mój paszport jest w porządku?

– W najlepszym. W razie czego znasz telefon mecenasa.

– Cieszę się, że pan się zdecydował – zmienia temat ekologista.

– Wiesz, ile mnie to kosztuje? Jak daleko musiałem się posunąć? Idę na kolosalne ryzyko. Swoją drogą – czy ta depesza z Afryki jest pewna?

– Absolutnie.

Pociąg zwalnia. Groner sięga po neseser.

– Pan nie wysiada, profesorze?

– Jadę dalej… Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Kontakt jak ustaliliśmy.

Kiedy ekspres ruszył ponownie, a za oknami wypiętrzyły się monumentalne wieże kolońskiej katedry, ekspert przyjrzał się notatkom. Szczególnie trzem nazwiskom. Dwa oznaczył krzyżykiem, przy trzecim postawił kropkę. Potem podarł papier i włożył sobie do ust. Pociąg nabierał pędu.

Od przybycia na farmę upłynęło kilka godzin, a Dass ciągle nie może wyjść ze zdumienia. Koncepcja kosmiczna jest tak nieprawdopodobnie zuchwała, a w optymistycznych wypowiedziach Burta tak realna…

David jest już bardzo zmęczony, a ciągle musi wchłaniać setki danych. W przerwie zjedli obiad, a potem Denningham znów zabrał głos. Mówił poważnie, jakby chciał zdjąć z siebie choć część ciężaru odpowiedzialności.

– Debatowaliśmy dotąd o sprawach technicznych – teraz wypadałoby zająć się sprawą bezpieczeństwa operacji.

Zgromadziłem na tej farmie tych, którym mogę ufać jak samemu sobie. Albo przynajmniej muszę. Nasza operacja jest, być może, najodważniejszym posunięciem w historii ludzkości i dlatego najmniejsze potknięcie, lub przechwycenie inicjatywy przez ludzi lub siły niepowołane, spowodować może niewyobrażalną katastrofę… Powiedzmy jeszcze raz czego chcemy? Uratować ten świat, być może na pięć przed dwunastą. Niestety, nasze życie i doświadczenia udowodniły, że trzeba to zrobić wbrew jego woli. Kiedyś byłem demokratą egalitarystą. Dziś niewiele zostało z tych przekonań. Może się zestarzałem, a może nauczyłem. Dziećmi demokracji były dyktatury, o jakich nie śniło się w monarchiach absolutnych. Z demokracji antyku zrodziły się zwyrodniałe tyranie cezarów, z dziewiętnastowiecznego egalitaryzmu – tragedie dwudziestego wieku. Masy zawsze są wpływowe, zmienne, krańcowe w sądach, zawistne i podatne na manipulacje. Idą za krzykaczami, ale w decydujących momentach potrafią pójść w rozsypkę lub znudzić się gdy właśnie powinny wytrwać. Wybierają przywódców ze względu na słowa lub urodę; w działaniach powodują się emocjami. Czyż może istnieć równość głosu kloszarda i profesora Sorbony? Dlaczego tyle samo waży w referendum opinia kretyna i geniusza? Dlatego z tych wszystkich powodów zdecydowałem się na wariant oligarchiczny. Gdy zwyciężymy, oddam władzę w rękę Konwentu. I niech on bierze odpowiedzialność. Ale nie wcześniej!

Ziegler, Silvestri, Dass słuchają w milczeniu. Lenni Wilde parzy kawę ze skrupulatnością niemieckiej Putzfrau. Burt robi krótką pauzę, jakby czekając na słowa aprobaty, ale spotkawszy pełną szacunku ciszę, kontynuuje monolog.

– Oczywiście, zniszczenie w ciągu paru godzin wszystkich zasobów broni nuklearnej, reaktorów mogących ją wytwarzać, magazynów materiałów rozszczepialnych, samo w sobie nie rozwiązywałoby sprawy.

– To prawda – wtrąca Ziegler. – Zastanawiałem się,jak zamierzasz to poprowadzić dalej. Powiedzmy, uda ci się opanować Californię i z jej pokładu unicestwić promieniami kappa wszystko, co radioaktywne. Zdejmując znad głów ludzkości miecz Damoklesa, otwierasz puszkę Pandory…

Dobre klasyczne wykształcenie ma ten profesorek – myśli Wilde.

– Istnieje teoria – kontynuuje Roy – że długotrwały pokój, od drugiej wojny światowej, jest rezultatem równowagi strachu. Wynikiem braku rozsądnej alternatywy. Jeśli zniknie perspektywa totalnej zagłady, coś powstrzyma rywalizujące mocarstwa od spróbowania swoich sił konwencjonalnych? Wiadomo, że to w latach pokoju nabrzmiewają przyszłe konflikty. Ile zostanie zakwestionowanych granic, stref, wpływów? Ilu wasali spróbuje zrzucić jarzmo hegemonów?…

– Poza tym – dołącza się Silvestri – co zagwarantuje, że uratowana ludzkość powierzy rządy Zielonym? Zresztą zniszczenie broni nuklearnej dziś nie zapewni jej nieprodukowania w przyszłości.

– Całkiem słusznie – odpowiada Denningham – i dlatego będziemy musieli posłużyć się szantażem. Metoda jest z założenia obrzydliwa, ale podobno cel uświęca środki. Zachowamy jeden silny zestaw broni dla siebie. Kto wie, czy dla demonstracji siły nie dokonamy gdzieś na pustkowiu profilaktycznej eksplozji. I zażądamy od świata pełnego rozbrojenia z wszelkich broni. Nasi propagandziści rozwiną odpowiednią agitację, ludzie Ziu Donga przejmą kluczowe punkty wywiadowcze, opanują mass media, zajmą się kontrolą realizacji naszego ultimatum. Gardiner ze swych drużyn powoła Światową Milicję Ekologiczną. Zresztą, wierzę w rozsądek ludzkości. Jeśli pojmą, jaką szansę dla nich stworzyliśmy…

– Ludzkość nigdy nie odczuwała wdzięczności dla swych proroków i najchętniej krzyżowała własnych zbawicieli, ale skoro nie ma innej drogi, trzeba spróbować – zauważa Ziegler.

– A ty, Dave, co o tym sądzisz? – Burt spogląda na milczącego Hindusa.

– Zastanawiam się, czy inni pańscy partnerzy z Komitetu Doradczego wiedzą, jaka rola zostaje im przeznaczona?

– Staram się, by znali jak najmniej szczegółów. Wiedzą o mobilizacji powszechnej w okresie Wielkiejnocy. Będą współtwórcami masowych wieców zwołanych na Poniedziałek Wielkanocny, nie orientują się natomiast, że wiece te odbędą się już po Przełomie. Nie znają również sposobu jego realizacji.

– Czy to znaczy, że im nie ufasz? – pyta Silvestri.

– Jestem jedynie ostrożny. Poza tym to indywidualiści, intelektualiści, a nie ludzie czynu. Może poza Gardinerem…

– A Gardiner?

– Zmienił się ostatnio. To człowiek chorobliwie ambitny. Ma też wiele kontaktów, którymi się nie chwali. Ale kłopot polega na czym innym. Za dużo jest kandydatów na wodzów, za mało dowódców średniego szczebla. Jak wiecie pierwsza faza wymaga akcji w dwóch miejscach, tu, na przylądku Kennedy'ego i wyznaczonym punkcie Oceanii. Likwidacja całej broni nuklearnej nic nie da, jeśli nie zachowamy dla siebie niezbędnej rezerwy, która uchroni przed natychmiastowym wybuchem konfliktów konwencjonalnych. Te dwie akcje wymagają albo podzielenia naszych szczupłych sił, albo dopuszczenia do tajemnicy jeszcze kogoś poza Ziu Dongiem.

– Rozumiem twój dylemat – zgadza się Silvestri – ale tu widzę jedynie obsadę dla grupy florydzkiej, kogo odkomenderujesz na Pacyfik? Zieglera?

– Ewentualnie. Ludzi dostarczy Ziu Dong, ma w dyspozycji na Hawajach drużynę bardzo sprawnych Chińczyków. A pokieruje bezpośrednio… Jest taki miły człowiek. Używa kilku nazwisk, ale szczególnie preferuje kostium bułgarskiego ornitologa – Wyłko Georgijewa. Wezwiemy go w odpowiedniej chwili.

12 marca

Feridun Gassari vel Wyłko Georgijew posuwał się ciemnawą przecznicą wśród zacinającej mżawki, klnąc porę, miejsce i zasady konspiracji, która nakazała pozostawienie samochodu z dala od miejsca spotkania. Hamburg, z wyjątkiem rozrywkowej dzielnicy Sankt Pauli, spał, a i na Reeperbahnie życie zaczynało wygasać, dyżurowały tylko najbardziej zdeterminowane panienki i co podlejsze lokale.

Pora nie należała do przyjemnych, ale agent, a zwłaszcza agent podwójny nie wybiera sobie czasu do działania. Toteż wezwanie od L-18, zgodnie z procedurą alarmową nie zaskoczyło go. Oczywiście zachowywał ostrożność, o pięćdziesiąt metrów podążał za nim Carlo, sobowtór Denninghama, z którym spędzili uroczy urlop na Oceanie Indyjskim. Wtedy była jeszcze z nimi Maggi. Cudowna szelma, wyzwolona i zawsze chętna do kochania. Szkoda, że ostatnio widywali się tak rzadko.

Wyłko nie miał humoru z jeszcze jednego powodu. Na poprzednim spotkaniu łącznik przekazał polecenie zmieniające dotychczasowe priorytety śledcze. Odtąd, zamiast śledzić na zlecenie L-18 Denninghama, (po prawdzie to właśnie z ramienia Denninghama kontrolował poczynania ludzi z L-10), miał zająć się penetracją środowisk Nowej Frakcji. Dziwne, dotąd Komórka Niemiecka wykazywała chorobliwe zainteresowanie Burtem, pobyt na Maskarenach musiał relacjonować parokrotnie, a teraz nowe zadanie? Wsypa była nieprawdopodobna. O zmianie na lotnisku w Johannesburgu wiedzieli tylko Burt, Lenni Wilde, tamta dwójka, która zginęła, oraz on, Carlo i Maggi…

Może z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej przewrażliwiony?

Gassari zatrzymał się na moment pod gmaszyskiem noszącym numer czternaście i sprawdziwszy czy jego obstawa utrzymuje odpowiedni dystans, Carlo chwiejąc się na nogach obejmował właśnie jakąś latarnię, pchnął uchylone skrzydło wrót.

Wewnątrz bramy panował mrok, ognik papierosa wskazywał jednak, że ktoś oczekuje gościa. Ale nawet gdyby nie ta drobina żaru, to ostry zapach i tak zdradziłby palacza.

– Cześć, Ferri – rzucił przyjacielsko czekający. Wyłko poznał natychmiast, że nie jest to L-18 ani żaden z dotychczasowych łączników. Zacisnął dłoń na sztylecie znajdującym się na zwykłym miejscu. Nieznajomy wyrecytował hasło. Odpowiedział odzewem.

– Przejdźmy stąd – powiedział amator ostrych papierosów.

– Dokąd?

– Kawałeczek.

Tu nieznajomy podszedł do bramy i zatrzasnął ją.

– Wyjdziemy drugą stroną – oznajmił.

Sygnał alarmowy zapalił się ponownie w głowie Feriduna. Facet zręcznie odcinał go od obstawy, zupełnie jakby o niej wiedział. Jednocześnie czujne ucho “Turka" złapało blisko warkot pracującego na jałowym biegu silnika. A więc ktoś tam czekał. Może kilka osób? Uszli parę metrów i oczom Gassariego ukazał się jasny prostokąt przeciwległej bramy. Nieznajomy został lekko z tyłu. Jeżeli w ogóle istniała jakaś szansa – to tylko teraz.

– Wybraliście okropne miejsce na spotkanie – Feridun zaczął mówić tonem spokojnym, niefrasobliwym. Idący za nim milczał. – Cholernie ślisko – kontynuował fałszywy Turek. Ilustracją słów było potknięcie. Manewr dawno wyćwiczony obejmował gwałtowny zwrot podczas padania, następnie podcięcie przeciwnika i użycie noża. Niestety, nieznajomy chodził najwyraźniej do tej samej szkoły. Nastąpiła błyskawiczna parada i w oczy Gassariego zajrzała zimna lufa lugera.

– Spokój! – wycedził posiadacz spluwy, a jednocześnie nastąpił cios stopą w uzbrojoną rękę.

Wyłko wiedział, że nie ma szansy, to znaczy istniała jedna, że nieznajomy zacznie strzelać. Oczywiście z tej odległości nie chybiłby nawet ślepy i pijany kret, ale Georgijewowi nie chodziło już o własne życie. Chciał zawiadomić Carla. Poddał się więc ciosowi i przekoziołkował całym ciałem w prawo, usiłując jednocześnie wyłuskać lewą ręką zapasowy nóż. Strzał nie nastąpił, Gassari doturlał się aż do krańca podwórka. Ściany i jakieś schody, a może balkon, tworzyły tu wilgotny i nie oświetlony zakątek. Na pierwszy rzut oka całkowita pułapka; jednocześnie jednak gęsty mrok dawał szansę.

Niestety, ścigający miał latarkę. Snop światła przeciął ciemności. Za murem szczeknął suchy strzał.

– Carlo – pomyślał Feridun – a właściwie nie miał czasu pomyśleć. Strzał odwrócił uwagę przeciwnika. Świsnął nóż. Niezależnie od aktualnej narodowości, Turek czy Bułgar, nigdy nie chybiał. Rozległ się lekki charkot. Gassari nie miał zamiaru sprawdzać celności rzutu, podniósł upuszczonego lugera i skoczył ku zamkniętej bramie… Otworzył zapadkę, ale siódmy zmysł podpowiedział mu, by się zatrzymać. Z zewnątrz dobiegł cichy jęk. Feridun zrozumiał już, co się musiało stać. Carlo dostał, a jego schwytano w dwa ognie.

Dom był starą, solidną kamienicą, wzniesioną jeszcze w czasach Bismarcka. Jednak nowi właściciele zadbali o zainstalowanie w niej elektrycznej windy.

Wyłko wysadził kopniakiem drzwi i wypadł na klatkę schodową. Winda znajdowała się na parterze. Była czynna. Wcisnął piątkę i, nim dźwig ruszył, opuścił kabinę, zbiegając schodkami w stronę piwnicy.

Napastników zjawiło się trzech. Wszyscy uzbrojeni. Jeśli liczyć sztywniejącego na podwórku miłośnika mocnych papierosów, do zlikwidowania agenta przeznaczono znacznie większe siły.

– Pojechał na górę! – warknął wyższy.

– Nie ucieknie – odparł drugi – do pierwszego piętra są w oknach kraty.

– Może narobić hałasu?

– Nie może, zresztą zaledwie w paru mieszkaniach są jakieś staruszki, a telefony wyłączyłem.

– Jedziemy?

– Pójdziemy schodami. Heinz pozostanie przy windzie. I nie wdajemy się w dyskusje. To zawodowiec!

Mówili po niemiecku, w sposób charakterystyczny dla mieszkańców północy kraju. W ciągu następnych trzech minut Georgijew udowodnił, że opinia zawodowca w pełni do niego pasuje. Heinz umarł, nie zdoławszy wydać nawet jęku. Droga stanęła otworem. Turek dopadł bramy. Na pustym trotuarze czerniało martwe ciało Carla. Perspektywę ulicy przekreślał nieprawidłowo zaparkowany mercedes combi. Georgijew nie miał zamiaru zwracać uwagi jego kierowcy, że przekracza przepisy drogowe, nie miał zresztą bloczka mandatowego. Bezszelestnie cofnął się, przemknął przez podwórko i wyszedł uchyloną bramą na sąsiednią ulicę. Tam również stał mercedes, osobowy, czarny. Jego pasażerowie opuścili go tak pospiesznie, że aż zapomnieli o kluczykach. Czyż było coś prostszego niż go uruchomić?

Gassari porzucił samochód, a właściwie starannie zaparkował go w pobliżu przystani pasażerskiej, na wysokości sklepu Montana, potem wskoczył do przejeżdżającej taksówki i już w pół godziny później dojeżdżał do nadmorskiego Travemiinde.

Przez całą drogę zastanawiał się, kim mogli być napastnicy? Na terrorystów Nowej Frakcji nie wyglądali. Nie byli też policjantami – Wyłko posiadał nieomylne metody rozpoznawania funkcjonariuszy na odległość. Więc kto? Ludzie Denninghama, którzy nagle bez powodu stracili do niego zaufanie? Wykluczone! Wyłko znał Burta od lat i wiedział, że pisarz brzydzi się skrytobójstwem, a już w żadnym wypadku nie nakazałby pochopnej egzekucji. A L-18? Agent pomyślał o swoich ogromnych zasługach jakie przez parę lat oddał wyspecjalizowanej komórce i jakimkolwiek braku podstaw do powątpiewania w jego lojalność…

A więc, na miłość boską, kto i dlaczego?

Tak czy siak należało jak najprędzej porozumieć się z Denninghamem i przedstawić mu sytuację. Może zamach był elementem jakichś rozgrywek wewnątrz władz światowego Konwentu? Ale dotąd poza ekstremistycznymi grupami w rodzaju Synów Arkadii terroryzm nie sięgał kierowniczych gremiów ruchu.

Główny problem polegał zresztą na tym, że Georgijew nie miał pojęcia jak znaleźć Amerykanina. Telefon w domu w Kalifornii odebrał kamerdyner, Wyłko poprzestał na krótkim, zaszyfrowanym meldunku, w którym doniósł o śmierci Carla i własnym zagrożeniu. Kamerdyner nie wiedział, gdzie przebywa aktualnie gospodarz.

Pozostawała sprawa L-18. Wyłko zatelefonował pod numer kontaktowy, ale jedyną odpowiedzią był długi, przerywany sygnał, świadczący, że abonenta nie ma w mieszkaniu. Może nieznany wróg zlikwidował również L-18?

W Trayemiinde wysiadł opodal kasyna. Było ponuro, zimno i dżdżysto. Bezlistne drzewa i prawie puste parkingi kurortu mogły jedynie wzmóc chandrę i niepewność.

Taksówka odjechała, Gassari rozejrzał się bacznie. Nie śledził go nawet pies z kulawą nogą. Agent przeszedł dwie przecznice i znalazł się przed małym domkiem zbudowanym z ową niezwykłą fantazją budowniczych przełomu stuleci, którzy nie zwracając uwagi na krytyki architektonicznych koneserów potrafili budować niepowtarzalne eklektyczne perełki, pełne wykuszy, baszt i balkonów, w proporcjach miłych dla oka, po prostu na ludzką miarę.

Jeszcze z Hamburga, z automatu zatelefonował do Maggi. Zastał ją. Nie rozwodząc się długo kazał dziewczynie zachować ostrożność, nie wpuszczać nikogo i w razie czego strzelać bez ostrzeżenia.

Georgijew zerknął na okno, świeciło się. A więc czekała na niego. Przyglądając się zsuniętej firance nie zauważył ani jednego z umówionych znaków ostrzegawczych.

Uważnie przyjrzał się zaparkowanym samochodom. Żaden nie wyglądał podejrzanie. Wszystkie, sprawdził zbliżając dłoń, były zimne.

Spokojnym krokiem okrążył dom, otworzył drzwi własnym kluczem i stromymi schodami podążył na drugie piętro. Urok locum, które odkrył dla Maggi jeszcze w zeszłym roku, polegał na niekrępującym wejściu. Dzięki temu, oraz dodatkowym kompletom kluczy, mogli odwiedzać ją na zmianę z Carlem, zachowując pełne pozory wzajemnej nieświadomości na temat funkcjonowania trójkąta.

Zapukał w umówiony sposób. Brak odpowiedzi. Cofnął się o krok, tak aby nawet seria z automatu przez drzwi nie mogła wyrządzić mu krzywdy. Nadal cisza. Na korytarzyku było małe okienko. Otworzył je bezszelestnie i wspiął się na parapet. Znalazł się w ten sposób o półtora metra od kuchennego okna apartamentu. Framuga była uchylona. Nie wypuszczając z dłoni odbezpieczonego lugera, wśliznął się do środka. Z pokoju dobiegały ciche tony radia. Jednym skokiem wdarł się do wnętrza, którego rozkład znał jak własną kieszeń. Nikogo. Na nocnym stoliku leżała kartka, bez wątpienia pismo Maggi.

– Wybacz, przestraszyłam się. Zadzwonię…

Nie podobał mu się ten liścik. Coś musiało się zdarzyć. Jasnowłosa agentka nie należała do osób bojaźliwych. Mimo młodego wieku posiadała całkiem interesujący życiorys. Zaczynała jako informatorka Carla w środowisku londyńskim cali girls i łączyła zawsze bezpruderyjny stosunek do życia z doskonałą troską o własne interesy. Długi czas używano jej do podrzędniejszych zadań i dopiero podobieństwo do Barbary Gray sprawiło, że otrzymała rolę jej dublerki.

A może ktoś wywabił ją z mieszkania, które dla uzbrojonego człowieka mogło stanowić niezłe schronienie. Byłaby taka naiwna? Chyba że pułapkę zastawił ktoś doskonale jej znany… Ale kto?

– Dzwoń!

– Nie!

– Nie bądź kretynką, Maggi, nie masz wyboru. Musisz myśleć o sobie, musisz się zrehabilitować!

– Ależ Al, ja zawsze…

– Dlaczego nie poinformowałaś mnie o zamianie w Johannesburgu? Gdyby nie moje informacje z Afryki, nie dowiedziałbym się, że Georgijew jest zdrajcą.

– Nie wiedziałam, że to takie ważne – tłumaczyła, widząc, że tłumaczy się bardzo głupio – zresztą Feri nie kazał.

Dłoń mężczyzny zanurza się w bujne, złociste włosy panny Black.

– Słuchaj mała, jesteś bardzo inteligentna, bardzo dobrze, że przyszłaś tu zaraz po jego telefonie. Teraz pozostaje tylko formalność. Dzwoń!

– Czy on musi…?

– Tak musi zginąć. Taka jest decyzja “góry".

– A ja?

– Przecież wiesz, że cię kocham. Nie zabija się pięknych kobiet. A poza tym – ty naprawdę dużo umiesz. I masz pomysły.

Ręka kobiety wysuwa się w stronę telefonu. Normalnego, standardowego aparatu w hotelowym pokoiku jakich wiele w Travemiinde. Jeszcze się waha.

– A nie mógłbyś ty sam?

– Zależy mi na tym, abyś zadzwoniła ty. – Mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Z hotelu widać odległy o dwieście metrów domek Maggi. – No, szkoda czasu.

Przynaglona wybiera numer, w tym samym momencie profesor Levecque otwiera na całą szerokość okno.

Gassari rozważał wszystkie możliwości. Dokąd mogła udać się Maggi? Jej samochód stał cały czas na parkingu. Może złapała taksówkę i kazała się wozić w kółko. To nawet niezły patent zabezpieczający. Ale w takim razie znając odległość do Hamburga, powinna zaraz zadzwonić.

Dźwięk telefonu. Miękki, delikatny, jak na aparat luksusowej kobiety przystało.

Nareszcie. Wyłko sięgnął po słuchawkę. W ostatniej chwili, zaciskając już dłoń na plastiku, pomyślał, że to wszystko jest jakieś takie zbyt oczywiste, podejrzane i gdyby on sam miał zastawić pułapkę… Słuchawka drgnęła i choć Feridun puścił ją, próbując wykonać skok ku drzwiom, było za późno.

Noc pękła rozsadzona detonacją.

O dwieście metrów dalej Levecque zamknął okno. Nie lubił obserwować zrujnowanych stylowych kamieniczek.

Dwa dni po śmierci Georgijewa którą prasa ochrzciła tytułem Porachunki w świecie przemytników opinię publiczną zaskoczyła informacja o katastrofie luksusowego statku “Amfitryta" zacumowanego w prywatnej przystani u brzegów wysepki Monte Christo. Policja stwierdziła silną detonację, która przełamała kadłub powodując natychmiastowe zatonięcie jednostki. Właściciel, Guido Morelo, handlowiec z Genui, deputowany do parlamentu, podzielił los swoich gości. Prawdopodobnie nastąpiła eksplozja dużego ładunku wybuchowego ukrytego pod stępką. Prasa brukowa parokrotnie wymieniała Morela w kontekście afer z handlem bronią. Czy jednak podobne transakcje mogły być dokonywane na wypoczynkowym jachcie? Zresztą trochę później eksperci znaleźli dowody, że miny zostały zamontowane precyzyjnie, pod kadłubem, przez zawodowego płetwonurka…

– Chyba miał pan rację, Levecque – skomentował wydarzenie Admirał – to wszystko bardzo przypomina robotę “camerade Reinera" – likwiduje wspólników, pozbywa się człowieka, którego pan usiłuje mu podstawić…

– Nie pojmuję tylko, jak tak wspaniały agent jak Georgijew dał się tak przechytrzyć. Wyłko należał do mistrzów ostrożności – wzdycha profesor. – Jest to moja wina! Nie wiem, czy w tej sytuacji, jako odpowiedzialny za akcję…

– Ależ, stary – Człowiek-Cytryna znajduje w sobie niespodziewanie dużo wyrozumiałości i poklepuje Levecque'a – to nie ciebie zawiodła intuicja. To my daliśmy za małe wsparcie. Nie ulega wątpliwości, że Nowy Front coś knuje. Być może zamierza się posłużyć którymś z wynalazków z Marindafontein. Niestety, ci z Pretorii do tej pory nie chcą nam przekazać informacji, jakie z dokonanych tam odkryć mogą być przydatne w działalności terrorystycznej…

– I jeszcze jedno – Admirał podnosi jakąś kartotekę, w tej grupce była dziewczyna… zaraz, mam, Maggi Black, sądząc po zdjęciu bardzo ładna. Wiesz, co się z nią stało?

– Zniknęła jak kamień w wodę – rozkłada ręce Levecque – obawiam się, że za jakiś czas Morze Bałtyckie zechce ujawnić ofiarę niedobrowolnej kąpieli.

– A więc twoim zdaniem, Al, ona nie żyje? – wtrąca się major.

– Znając robotę “camerade Reinera", jestem pewien. Ale dobierzemy się mu do skóry…

– Dostanie pan nowych ludzi – podsumowuje Admirał. – Ale i na tych ekologistów też trzeba uważać. Może między Zielenią a Czernią istnieją jakieś powiązania.

Ekspert ze zrozumieniem pochyla głowę. Na mięsistych wargach pojawia się uśmiech. Zadowolenie sługi pochwalonego przez patrona? A może uciecha szubrawca, któremu udało się oszukać wszystkich?

Z notatek doktora Miałem osobliwy sen. Śniło mi się, że jestem befsztykiem po angielsku smażącym się na teflonowej patelni. Wśród piekielnego żaru jedyną ulgę sprawiał mi cień kucharza wiszący nade mną. W pewnej chwili zostałem uniesiony w górę i uczułem uderzenia. Może kucharz uznał, że zostałem zbyt mało rozbity…

– Jan, Jan! – wołanie przedarło się przez pierścienie bólu. Oprzytomniałem. Żyłem! Słońce już wstało i mimo ostrego kąta parzyło niesamowicie. Poznałem, to pochylała się Barbara. Wyglądała okropnie, z opalonymi włosami i brwiami, w podartym, zakrwawionym ubraniu…

– Myślałam już, że cię nie dobudzę – westchnęła. – Powiedz, czy możesz wstać?

Próbowałem się unieść, ale opadłem z jękiem.

– Podejrzewałam to, noga skręcona – rzekła tonem mistrza ortopedii – trzeba będzie nastawić, panie doktorze.

Podczas zabiegu zemdlałem ponownie, ale kiedy odzyskałem przytomność, poczułem się lepiej, kostka została silnie obandażowana, tak że nawet mogłem kuśtykać. Barbara pokazała mi zwęglone resztki awionetki. O tym, jak nie tracąc głowy wyniosła mnie z płomieni, opowiedziała w sposób jak najbardziej naturalny, a potem głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że musimy szybko się oddalić, ponieważ prędzej czy później będą nas szukać i to bynajmniej nie przyjaciele.

Był jeszcze jeden powód do pośpiechu. Rozlegające się pomimo bezchmurnego nieba grzmoty zapowiadały zmianę pogody. Pora suszy miała się ku końcowi. Nie należałem do znawców geografii Afryki, ale zdawałem sobie sprawę, że w sezonie deszczów wyschnięte wody Botswany łatwo mogą zmienić się w nieprzebyte trzęsawiska, a wraz z opadami pojawią się insekty i gorączka. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Mapy i przyrządy pokładowe uległy kompletnemu zniszczeniu. Ocalało zaledwie parę konserw i niewielki kanister z wodą. Barbara z wprawą skauta ustaliła kierunki na podstawie słońca i stwierdziła, że strefa zamieszkana musi być właśnie gdzieś tam – wskazała wyschniętą kępę akacji. No i poszliśmy.

Obandażowana noga miała dopiero teraz poznać, co oznaczają dystanse afrykańskie. Z przerwami maszerowaliśmy cały dzień. Nie będę wdawał się w szczegóły. Istnieje w języku polskim adekwatne słowo – koszmar.

Wielokrotnie byłem przekonany, że umrę. Ale nie umarłem. Gęstniejąca pokrywa chmur uchroniła nas przed morderczym słońcem, a pod wieczór lunęło. Zresztą, czy to był deszcz? Z nieba lały się prawdziwe wanny wody, bez jakiejkolwiek oszczędności. Zmrok i piekielne zmęczenie uniemożliwiały dalszy marsz. Zresztą pozbawieni kompasu, lub choćby słonecznego drogowskazu, kręcilibyśmy się tylko w kółko. Przewrócona kłoda z olbrzymiego drzewa dała nam minimalne schronienie. Niestety, nasz parasol funkcjonował na kształt krótkiej kołdry. Jakaś część ciała stale musiała wystawać na zewnątrz.

Siedziałem i trząsłem się. Miałem gorączkę. Może był to jedynie wynik poparzeń, w każdym razie czułem się jak przysłowiowy piesek co wypadł z sań. Nieszczęśliwy, chory i przerażony. Za to Barbara wydawała się być wykonana z żelaza. Z nie korodującego żelaza! Nie okazywała zmęczenia, choć musiała być piekielnie zmordowana. W końcu to ona – o wstydzie! – targała cały nasz bagaż. Gdzieś w pobliżu zawyło jakieś zwierzę – hiena, szakal? Za jedyną obronę mógł nam posłużyć śrubokręt i scyzoryk. Cała broń przepadła w ogniu.

Panna Gray wygrzebała trochę suchego chrustu i roznieciła pod kłodą, pół metra od nas, maleńkie ognisko. Dzięki chmurom mogliśmy się nie bać lotniczego zwiadu. Potem zjedliśmy konserwę i wtuliliśmy się w siebie jak dwójka bliźniąt w łonie matki. Czułem ciepło wspaniałego ciała Barbary, jej prowokujące krągłości, ale naprawdę byłem zbyt zmęczony, by wyciągnąć z tego dalej idące wnioski.

Obudziło mnie nieprzyjemne szarpnięcie!

Wciąż padał deszcz. Ognisko ledwie dymiło. Więcej zobaczyć nie mogłem, oślepił mnie bowiem silny snop światła z latarki.

– Wstań i podnieś ręce do góry – warknął ktoś koślawą angielszczyzną.

Wstałem. Ciemne, małpie ręce obszukały mnie zwinnie, wyłuskując z kieszeni scyzoryk. Padło parę słów w nieznanym narzeczu, które niewątpliwie musiały być przekleństwami. Potem skrępowano mi ręce i popędzono w noc. Wszystko odbywało się bez zbędnej konwersacji. Nigdzie nie dostrzegłem Barbary. Może zginęła?

Karawana szła nocą, rankiem stanęła na popas. Tworzyło ją kilkunastu ludzi, licząc z wyrostkami i kobietami, ubranych najdziwniej na świecie i uzbrojonych w kolekcje rupieci wszelkiej możliwej produkcji. Dostrzegłem wreszcie Barbarę, szła nie związana, ale za to pilnowana przez dwóch czarnoskórych aniołów stróżów. Kiedy tylko spróbowała zbliżyć się do mnie, jeden z eskortujących ją Murzynów, drągal w połatanej panterce pamiętającej chyba czasy Czombego, silnie pchnął ją automatem.

Jak się wkrótce miałem przekonać, grupka, która nas znalazła, stanowiła patrol wywiadowczy ZFWsWD, czyli Zjednoczonego Frontu Wyzwolenia spod Wrogiej Dominacji, przy czym ową wrogą dominacją byli również Czarni. ZFWsWD operował na pograniczach szumnie głosząc plany Wielkiej Republiki Kalaharii.

Trudno dociec, jakie zamiary żywiono wobec nas. Drugiego dnia rozklekotanym dżipem zjawiło się dwóch oficerów, na pierwszy rzut oka braci bliźniaków. Rozróżniłem ich jedynie po uniformach. Jeden był schludniejszy, drugi miał brudną bluzę pełną najrozmaitszych ozdóbek i naszywek. Odbył się krótki dialog między przybyłymi a dowódcą patrolu. Przy czym schludny zdawał się zajmować, pozycję Katona. Z jego gestów wynikało niezbicie, że uważa nas za szpiegów, których należy bez patyczkowania się rozstrzelać. Oberwaniec zdawał się zgadzać z przedmówcą co się tyczy ogólnej strategii, dawał jednak do zrozumienia, że przed egzekucją wypadałoby nas przesłuchać. Skończyło się chyba na odroczeniu. Nikt w oddziale nie władał na tyle jakimkolwiek cywilizowanym językiem, by się z nami precyzyjnie dogadać.

Obserwowałem wysiłki Barbary przekonywającej, że jesteśmy naukowcami, których samolot rozbił się – kochamy Afrykę i jej prawowitych gospodarzy oraz w pełnej rozciągłości popieramy ideały ZFWsWD. Nie wiem, na ile błyskotliwa pantomima przekonała partyzantów, ale najwyraźniej postanowiono wstrzymać się z wykonaniem wyroku. Poczęstowano nas nawet papierosami. Oberwaniec siadł przy mnie z miną życzliwego kanibala, po czym wskazując na mnie i na ogromny nóż wiszący u pasa, dał do zrozumienia, że pięciu takich jak ja, to on już – ciaaach! Zastanawiałem się, ilu w takim razie ma na sumieniu jego mniej przyjacielski kompan, ale było to rozmyślanie czysto akademickie.

Trzeciego dnia znaleźliśmy się w jaskiniach. Musiał to być jeden z głównych obozów afrykańskich Robin Hoodów. Całkiem nieźle wyposażony, dostrzegłem bowiem i działko przeciwlotnicze i rusznicę przeciwpancerną.

Do luksusów, które nam zademonstrowano w wielkiej pieczarze, należała latryna i zbiornik z wodą, w której nareszcie mogliśmy się umyć. Widziałem jak Barbara bez najmniejszego wstydu obnaża się przy cysternie i kąpie pod polowym kranem. Ów wodny striptiz ściągnął chyba połowę obozowiska, ale to wcale nie żenowało panny Gray. Co się tyczy mnie, osłabiony utrzymującą się gorączką, wielogodzinnym marszem i permanentną biegunką, umyłem zaledwie twarz i ręce, i zasnąłem.

Sen, może właściwszym określeniem byłby letarg, trwał dwa dni. Nie wiem, czy przez ten czas dokonywano na mnie jakichś zabiegów medycznych, jest faktem, że obudziłem się głodny. Głodny, a więc wracający do zdrowia. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, był koszyk pełen dorodnych owoców leżących obok mego posłania. Sięgnąłem po pomarańcze.

– Śmiało, śmiało, doktorze – zachęcił mnie dźwięczny głos. Uniosłem głowę. Na tle kamiennych ścian jaskini, oświetlonych blaskiem słońca docierającym tylko przez kilka szczelin, mówiący wydał się być przybyszem z innego wymiaru. W stosunku do tego rodzaju ludzi pasuje słowo wymuskany. Taki też był Murzyn siedzący na wyściełanym krześle. Ubrany w fantazyjny biały garnitur z akselbantami, przywodził na myśl postać z dziewiętnastowiecznej operetki. Jego strój uzupełniał brylant wielkości ziarna fasoli na palcu i złoty kieł dyndający na łańcuchu na piersiach.

– Proszę jeść i nie przejmować się moją obecnością – mówił elegant – baliśmy się o pana cenne zdrowie. No cóż, mamy tu spartańskie warunki transportowe, a wszczepienie w moich ludzi nawyków cywilizacyjnych ciągle jeszcze napotyka opory. Ale pan wybaczy – nie przedstawiłem się: kapitan Bongote… Moi ludzie co prawda od dawna żądają abym przyjął tytuł marszałka, ale na to przyjdzie czas po zwycięstwie. Nie muszę dodawać, że chciałbym, aby pan uważał się za mojego gościa. Wszelkie oskarżenia o szpiegostwo były prymitywnymi rojeniami moich nie douczonych przyjaciół.

Sok pomarańczowy zalał mi przełyk. Cudowne!

– Jestem więc wolny? – spytałem po chwili.

Bongote, który właśnie skończył ściskanie mi dłoni, uśmiechnął się i cofnął o krok.

– Do pewnego stopnia – powiedział. – No cóż, dalszą podróż chwilowo trzeba będzie odłożyć. Toczy się wojna. A na wojnie – jak na wojnie. W tych jaskiniach jest akurat najbezpieczniej. Poza tym jest pan lekarzem…

– Dopiero się uczę – sprostowałem.

– Nie należę do rygorystów pytających o dyplomy – uśmiechnął się jeszcze raz kapitan – ale muszę dbać o moich ludzi. Na całych obszarach wyzwolonych jest tylko jeden felczer i trzy zakonnice, a potrzeby mamy olbrzymie.

Na końcu języka miałem pytanie, jak wielki jest obszar wyzwolony, ale powstrzymałem się.

– Widzi pan – ciągnął dowódca – budujemy tu nowe społeczeństwo. I nie wszyscy mogą zrozumieć surowe prawa okresu przejściowego. Mieliśmy tu lekarza, Belga, podobno anestezjologa, choć znieczulał głównie siebie stale zaglądając do kieliszka. Niestety, nie podzielał naszych ideałów, usiłował szkodzić. Inteligencja ma wrodzone tendencje do szkodnictwa. Lubi dzielić włos na czworo, rozważać zawsze plusy i minusy, brać pod uwagę opinię mniejszości. Sam wiem, bo długo musiałem się z tego leczyć. Wątpliwości nie sprzyjają zwycięstwu! Dowódca, przywódca, szef, musi być jak chirurg – rozpoczynając cięcie nie może w połowie zatrzymać skalpela. Co chore, winno być usunięte!

Nadal mówił to wszystko niesłychanie spokojnym tonem człowieka doskonale wychowanego, może w ostatnim zdaniu uniósł minimalnie głos. Dopiero teraz w twarzy tchnącej spokojem i uprzejmością dostrzegłem płonące oczy pantery. Rozszerzone źrenice szaleńca. A może narkomana?

– Ale po co ja pana zanudzam ideologią? Pożyje pan z nami, pozna przyjemność jaką daje dzieło tworzenia, oczywiście po dokładnym zniwelowaniu starego. I, słowo honoru, nie będę pana do niczego przekonywał! Sam pan dojrzeje. Zresztą potrzebujemy lekarza, nie bojowca.

– A ten anestezjolog, opuścił was? – zapytałem.

Bongote chyba w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania. Popatrzył na mnie jak entomolog na egzotycznego motyla, a potem wybuchnął cichym, równym śmieszkiem.

– Nas się nie opuszcza, doktorze – mówił wśród rechotu – nas można najwyżej zdradzić, a doktor Macon miał nieszczęśliwy wypadek. Bardzo nieszczęśliwy… – nie przestając się śmiać podszedł do szafki stojącej pod ścianą. Już wcześniej zauważyłem na górnej półce duży, rudawy orzech kokosowy. Kapitan odwrócił go. Zdrętwiałem. To co brałem za łupinę, było krótko ostrzyżonymi włosami, całość zaś stanowiła wyblakłą, odrąbaną głowę ludzką.

– No, nie przeszkadzam w śniadaniu doktorze – powiedział ucinając śmieszek Bongote – sądzę, że od jutra przejmie pan obowiązki naszego “głównego ordynatora".

Ukłonił się po wojskowemu i wyszedł. A ja zwymiotowałem.

Pracy rzeczywiście było moc. W pierwszej chwili liczyłem, że otrzymam do pomocy Barbarę, która dotąd znakomicie wywiązywała się z roli pielęgniarki, ale widocznie przeznaczono ją do innych zadań. Szpital zajmował parę podziemnych sal wraz z gankiem zewnętrznym, niewielką półką skalną, z której rozciągał się widok na sąsiednie porośnięte lasem wzgórze. Wyposażenie znalazłem dość nędzne i przypadkowe, gromadzono je przecież w drodze rabunków, a nie planowych dostaw. To samo można było powiedzieć o lekarstwach, jak również o całym personelu. Najważniejszy z jego składu był felczer Perez, Mulat z Angoli, posępny milczek, oddany sprawie i kapitanowi. Skrupulatny w pracy i znakomicie zorientowany w miejscowych schorzeniach, przy czym jego wiedza medyczna stanowiła zaskakującą mieszaninę lokalnego szamaństwa z podstawowymi wiadomościami absolwenta skróconych kursów felczerskich. Perez wyznawał poza tym jedną zasadę lekarską – kto ma umrzeć, i tak umrze, a kto ma wyzdrowieć, tego i bakterie nie przeżrą, w związku z czym z olbrzymią pogardą odnosił się do aseptyki uważając, że opalenie skalpela nad palnikiem przed operacją jest zabiegiem absolutnie wystarczającym, podczas gdy mycie rąk już zatrąca o szkodliwe marnotrawstwo wody. Podobne idee wyznawał jego asystent, kulawy Grido, któremu nogę amputował jeszcze doktor Macon. Jako nieprzydatny w boju, został odkomenderowany do szpitala. Grido był wesołym, absolutnie tępym chłopakiem, nie rozumiejącym ani słowa po angielsku, za to bezgranicznie leniwym. Inaczej rzecz się miała z siostrzyczkami. Zagarnięte przez partyzancki zagon, ciche i pokorne, wykonywały swe obowiązki zgodnie z regułą zakonu. Najstarsza, Bernarda, trzymała pozostałe żelazną ręką, nie pozwalając na zwątpienia, zapominanie o obowiązkach lub złamanie któregokolwiek ze ślubów. Średnia, Felicita, rodem z Włoch, robiła wrażenie ograniczonej umysłowo. Flegmatyczna, choć pilna, miała niezdrową, ziemistą cerę i wiecznie spuszczała oczy. Odwrotnie Audacja – Hiszpanka, wykazywała zgoła nieprzyzwoity temperament, strzelając oczami to tu, to tam – co mogłoby mieć co najmniej nieobyczajne skutki, gdyby nie siła charakteru Bernardy. Ile lat miała ta zakonnica? Chyba dawno przekroczyła sześćdziesiątkę. Należała jednak do owego gatunku niewiast, które stare już koło czterdziestki, zachowują się nie zmienione do osiemdziesiątki. Wysoka, sczerniała, miała siłę trzech mężczyzn i wytrzymałość muła. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie jej rodowód. Kiedy podczas kolacji trzeciego dnia spytałem skąd pochodzi – odpowiedziała: New Market.

– W Stanach? – dopytywałem się.

– Nie, na Podhalu.

Oczywiście chodziło o Nowy Targ. A więc w środku interioru trafiłem na rodaczkę. Nie muszę dodawać, jak niebywałą frajdą był dla mnie, po przeszło roku cudzoziemszczyzny, powrót do rodzinnego języka. Siostra Bernarda opuściła Polskę dość dawno i od piętnastu lat przebywała w Trzecim Świecie. Oprócz kwalifikacji pielęgniarskich była, jak się okazało, niezłym mechanikiem – dwa lata Politechniki Gliwickiej,. przedtem technikum mechaniki precyzyjnej – zanim splot dramatycznych wydarzeń skierował ją ku właściwemu powołaniu.

Tego wieczora rozmawialibyśmy dłużej, gdybym nie zauważył brzydkich spojrzeń Pereza i jego pomagiera, wściekłych, że nie rozumieją ni w ząb naszej konwersacji.

Nazajutrz rano wezwał mnie Bongote. Po raz pierwszy zaprowadzono mnie do jego apartamentu. Po drodze, idąc długim korytarzem, minąłem silnie uzbrojony posterunek. Mieszkanie wodza urządzone było ze smakiem, choć dobór mebli z konieczności cechowała przypadkowość. Tym razem kapitan powitał mnie w kwiecistym szlafroku. Poczęstował cygarem i zaproponował filiżankę mocnej kawy. Nie odmówiłem, rozglądając się ciekawie. Kawę podała Barbara. Grzeczna, posłuszna pani domu. Ominęła mój wzrok. Ale nie musiałem długo myśleć nad jej obecnym statusem. Funkcja kochanki szefa rzucała się aż nadto w oczy.

Wypiliśmy kawę gawędząc o rzeczach obojętnych. Nie wiem, jak powściągnąłem nienawiść do Czarnucha, który stał się właścicielem Barbary. Mojej Barbary! Mojej, która nigdy nie była moja. Nie, uchowaj Boże, nigdy nie byłem rasistą, ale podczas owej sympatycznej kawusi czułem się jak cały Ku-Klux-Klan i prezydent RPA w jednej osobie.

– Jak praca, interesująca? – zapytał Bongote.

Przytaknąłem. W gruncie rzeczy poza jednym ropniem i doglądaniem rannych z poprzedniej potyczki, zabiegi ograniczyły się dotąd do przemywania oczu, aplikowania zastrzyków na choroby weneryczne i zszycia ciętej rany uczestnika towarzyskiej bójki w obozie.

– Miałbym jedną prośbę – powiedział na odchodnym dowódca ZFWsWD – kiedy rozmawia pan z siostrą Bernardą, proszę nie używać raniącego uszy personelu szwargotu. Jesteśmy tu wielką rodziną, nie mamy tajemnic.

O rodzinnych obyczajach miałem okazję się przekonać jeszcze poprzedniego dnia. Podczas egzekucji dezertera. Bongote odczytał krótki werdykt w miejscowym narzeczu, a potem wśród monotonnego śpiewu zakopano delikwenta w mrowisku na skraju lasu.

– Pan wybaczy, kapitanie – odparłem – ale siostra Bernarda jest moją rodaczką i pewne terminy fachowe łatwiej przypominają mi się, kiedy mówię po polsku.

– Powiedziałem o odczuciach pańskiego personelu, nic więcej – rzekł bez uśmiechu Bongote.

Wychodziłem, kiedy Barbara wróciła, aby posprzątać naczynia. Tym razem nie unikała mego spojrzenia. Przeciwnie, stojąc przez moment tyłem do wodza, puściła mi najbardziej wymowne oko, z jakim spotkałem się w życiu. Jego sens w dużym skrócie sprowadzał się do informacji:

– Wybacz stary, ale ze względu na twoje i moje dobro muszę postępować tak, jak muszę. Duszą jestem twoja i jeszcze kiedyś przekonasz się, że nie tylko duszą. Do tego jednak muszę zdobyć zaufanie tego negatywa, więc nie denerwuj się jak mały, głupi, zakochany szczeniak. Nawiasem mówiąc, to o czym myślisz, się nie wymydli. A teraz zmykaj".

Chociaż porozumiewawcze spojrzenie Barbary potraktowałem jako zapowiedź lepszego jutra, już następny dzień rozwiał moje nadzieje.

Jeszcze przed świtem Bongote nakazał wymarsz znacznej części swych oddziałów. Przenosili się, wraz z dogodną do działań zaczepnych porą deszczową, na inny “teatr wojenny".

Od Atlantyku po Ocean Indyjski
Rozciągnie się Wielka Kalaharia
Pustynia zamieniona w ogród
i niewolnicy w obywateli
Prowadź nas Bongote
gwiazdo naszych gór
a wrogowie nasi
niech będą ucztą sępów!

Tak śpiewali, tekst przełożyła mi siostra Bernarda, odmaszerowujący bojowcy.

Liczyłem dni do ich powrotu. Potem tygodnie, miesiące… Deszcz lał prawie codziennie, chorych nie było wielu, mogłem więc czytać, nieoczekiwanie znalazłem całkiem niezłą bibliotekę medyczną po doktorze Macon, notować moje wspomnienia… Jeśli kiedyś z tego wyjdę i dotrę do Polski, w mojej ulubionej serii Naokoło świata spróbuję wydać tę historię. Może będzie bestseller?

Perez zachowywał się wobec mnie grzecznie, nawet zachęcał do wspólnych popijaw, ale alkohol miał wyjątkowo nędzny, więc nie korzystałem. Zauważyłem jednak, że on, Grido, a także paru żołnierzy, nie spuszczają ze mnie oka. Najwyraźniej Bongote zalecił zaufanie, ale ograniczone. W myśl wskazań teoretyków: Ufać to znaczy kontrolować!

Z siostrą Bernardą dużo mówiliśmy o Bogu, ale nie chcę o tym pisać. To co zdarzyło się później, zdruzgotało moją wiarę w ład historii, choć dziś myślę, że może ten czyściec był nam potrzebny.

Wiadomości o sukcesach docierały do obozu i gdyby brać je poważnie, zagrożona przez ZFWsWD była nie tylko Lusaka i Gaberone, ale również Kinszasa i Pretoria. Natomiast z końcem lutego powrócił sam wódz w asyście mocno zdziesiątkowanych oddziałów. Wróciła i Barbara.

Od razu prysnął spokój i pojawiła się masa roboty, dziesiątki rannych, w tym czwórka ciężko, do tego grupka jeńców, pochodzących z pacyfikacji terytoriów wyzwolonych, której to Bongote dokonał zapewne dla poprawienia sobie samopoczucia.

“Terytoria wyzwolone" kapitan traktował surowo, bezlitośnie zdzierał kontrybucje i podatki, karał kolaborantów z rządem centralnym. Nie zorientowałem się, czy zamierzał naprawdę zorganizować jakąś nową ofensywę, bo o niej bez przerwy rozpowiadał, czy też kontentował się królowaniem na skrawku pogranicza, którego odbicie nie leżało w możliwościach rządu centralnego. Może zresztą partyzantka ZFWsWD była przydatna oficjalnej władzy ze względów propagandowych i dlatego nie spieszono się z jej ostatecznym zdławieniem? Obok czwórki ciężej rannych, których umieszczono w podziemnym szpitalu, przyprowadzono grupkę jeńców. Stanowili ją: trójka dzieci, które brutalnie oddzielono od matek i wysłano, jak później się dowiedziałem, do szkółki janczarów, cztery niebrzydkie Murzynki, te rozdzielili między siebie dowódcy pododdziałów, oraz piątka mężczyzn, wszyscy ranni.

Moje siostrzyczki zabrały się za opatrunki. A dowódca zwrócił się do mnie z pytaniem:

– Jakie mają szansę?

– Wszyscy czterej bojowcy powinni wyzdrowieć – rzekłem.

– Mówię o jeńcach.

– No cóż, stan tego małolatka jest poważny, podejrzewam zapalenie otrzewnej, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, natomiast tamten starszy musi być operowany. Gangrena posuwa się szybko. Będziemy musieli amputować nogę. Sądzę…

– Nie rozumiemy się, człowieku. Nieważne, co pan sądzi. Interesuje mnie, czy szybko będą mogli pracować?

Dostrzegłem w tym momencie przerażone spojrzenie siostry Bernardy, ale nie zrozumiałem go właściwie.

– Pracować? Ależ rekonwalescencja potrwa miesiące…

– Dziękuję, to chciałem usłyszeć. – Kapitan wydobył z kabury pistolet i strzelił dwukrotnie, prawie przykładając broń do ciał ofiar.

Uderzyła mnie fala niewyobrażalnego gniewu. Nie panując nad sobą skoczyłem w stronę eleganta, ale ktoś w owej chwili myślał szybciej ode mnie. Podcięto mi nogi i runąłem na spód pieczary. Siostra Bernarda!

Upadła razem ze mną sycząc w ucho wiązankę, jakiej nigdy nie spodziewałem się usłyszeć w równie świątobliwych ustach. Bongote odwrócił się i z pewnym rozbawieniem spoglądał jak gramolimy się, próbując wstać.

– Doktor się potknął i przewrócił mnie przy okazji – powiedziała Bernarda.

– Trzeba wystrzegać się tego rodzaju potknięć – odparł uprzejmie kapitan, gestem głowy nakazując Perezowi i Grido uprzątnięcie zwłok.

Pomagając wstać, ścisnąłem kościstą dłoń zakonnicy.

– Aha, siostro – zwrócił się do niej dowódca, oglądając z uwagą swój mundur, czy przypadkiem nie uległ zabrudzeniu przez odpryski mózgu ofiar. – Moja kobieta narzeka na jakąś przypadłość. Babskie sprawy. Parę miesięcy spędziła naprawdę w trudnych warunkach. Mówiła, że jakiś Hypnotix, czy coś, mógłby to uśmierzyć.

Szarytka skinęła głową. Ja też nie powiedziałem ani słowa. A po co miałem się wychylać, że Hypnotix to w naszej apteczce najsilniejszy ze środków o działaniu nasennym.

Barbara zjawiła się dopiero trzeciej nocy po swym powrocie. Bóg jeden wie, w jaki sposób pokonała dziesięć metrów gładkiej ściany łączącej szpitalny taras z naturalnym balkonem w apartamencie Bongote. Na ramieniu miała zwój własnoręcznie uplecionej liny, dwa automatyczne pistolety i mapnik.

– Spiesz się – powiedziała, przysłaniając mi dłonią usta, bym przez zaskoczenie nie wydobył dźwięku. – Raul śpi i prędko się nie zbudzi. Powinnam – raz na zawsze załatwić szubrawca, ale nie potrafiłabym zaszlachtować śpiącego.

– Uciekamy?

– Nie, będziemy wykładali pasjanse. Weź trochę żywności, lekarstw i wody.

Po linie, liczącej dokładnie czternaście metrów, opuściliśmy się na powierzchnię terenu. Nadal mżyło. Z tej strony wartownicy przechodzili rzadko, toteż odczekawszy minięcie jednego patrolu podbiegliśmy od krzaka do krzaka ku krawędzi lasu. Po drodze znajdowały się jeszcze zasieki, ale zabrane zawczasu stalowe nożyce utorowały drogę. Panna Gray gruntownie przygotowała ucieczkę. W krzakach za drutami znaleźliśmy dwa stare, ale zupełnie przyzwoite rowery, o których ustawienie zadbała siostra Bernarda. Zakonnica, w odróżnieniu ode mnie, miała pełną swobodę poruszania się po okolicy. Grunt był rozmokły, ale od biedy dało się jakoś jechać. Martwiły mnie odciski opon, ale Barbara uspokajała, że mając około siedmiu godzin przewagi nad ewentualnym pościgiem, potrafimy oddalić się dostatecznie daleko. Z mapki wynikało, że już siedemdziesiąt kilometrów na północ znajduje się duża wieś Cuito, będąca pod kontrolą administracji rządowej. Na mapie zaznaczone były również drogi i posterunki partyzantów. Oczywiście wyminięcie ich opóźniało ucieczkę, ale choć pedałowanie po bezdrożach nie należało do rzeczy łatwych, to dawało za to minimum bezpieczeństwa.

Po drodze minęliśmy parę zniszczonych zagród. Tu i ówdzie bielały kości ludzkie obrane do szczętu przez ogromne mrówki. I wreszcie koło dziesiątej otoczyły nas poletka uprawne… Wjechaliśmy na wydeptaną ścieżkę. Po drodze nie rozmawialiśmy wiele. Barbara w paru zdaniach opowiedziała o swej kampanii u boku kapitana, czyli cyklu drobnych potyczek, ucieczek i pacyfikacji…

– Nie mogłam uciec, pilnował mnie jak Cerber, nie było nawet mowy o przekazaniu jakiejkolwiek informacji. Ale nie zmarnowałam czasu…

– Wyobrażam sobie – mruknąłem ponuro.

– Rozpracowałam trochę kontaktów wodza. Bardzo ciekawe i bardzo cenne dossier. Szkolenie sabotażystów dla paru państw, handel ludźmi, narkotyki. To są informacje warte majątek.

– Ale czy warte… – urwałem. A Barbara roześmiała się po raz pierwszy podczas naszej ucieczki.

– Zapamiętaj sobie, Jan, ja jestem zawodowcem. Najważniejsze, że żyjemy i niedługo będziemy całkiem wolni.

Wieś wyglądała na wyludnioną. I to trochę nam się nie podobało. Toteż przejście w poprzek drogi tubylczego pętaka przyjęliśmy za dobry znak.

– Cuito? – spytała Barbara.

– Si, si, Cuito – powiedziało dziecko.

W centrum, jeśli wyschnięty placyk można nazwać centrum czegokolwiek, przed niskim pawilonem powiewała na maszcie flaga Republiki. Przy drzwiach stali dwaj wartownicy w mundurach. Odczułem ogromną ulgę.

Barbara przywitała się z wartownikami i zażądała natychmiastowego widzenia się z komendantem posterunku.

– Oczywiście, oczywiście, prosimy tylko oddać broń. Zważywszy, że dwoje turystów wyjechało na rowerach prosto z buszu, nie były to wygórowane żądania. Wartownicy wprowadzili nas do przestronnej izby, gdzie oczekiwał komendant. Mimo panującego półmroku rozpoznałem biały uniform i operetkowe akselbanty kapitana Bongote.

Droga powrotna upłynęła nam w żałosnej pozycji. Skuci czterema parami kajdanek – ręce z rękami, nogi z nogami, tworzyliśmy arcyniewygodny kłąb, tym boleśniejszy, że skuto nas tyłem do siebie. Szlak był wyboisty, a resory furgonetki w pożałowania godnym stanie. Na dobitkę dwa rowery, wrzucone razem z nami, tańczyły po całej platformie.

– Błędy, błędy! – mówił z wysokości ławeczki, tonem znudzonego instruktora kursu na prawo jazdy, kapitan Bongote – jeszcze pana, doktorze, mógłbym zrozumieć, jest pan amatorem w tym fachu, ale droga Barbara… Jak można było pozostawić mnie przy życiu? I ten brak krytycyzmu w stosunku do zawartości mapnika. Cóż za lenistwo! Wystarczyło zajrzeć do moich notatek, aby dowiedzieć się, że Cuito zajęliśmy bohaterskim szturmem trzy miesiące temu. Zresztą nawet gdybym zginął, wpadlibyście prosto w ręce mojego szefa posterunku. A on zadbałby już o szybką, chociaż banalną śmierć.

Przeszedł mnie dreszcz. W głosie Bongote'a brzmiała zapowiedź czegoś doprawdy ekstra.

– Wyliczenia też zrobiliście nieprecyzyjne. Przecięte druty zauważono już po dwóch godzinach, w trzeciej udało im się mnie dobudzić. A po pięciu znajdowałem się już w Cuito. I czekałem. A nawiasem mówiąc, wolno jechaliście. Kochaliście się po drodze? Jeśli nie stracona szansa.

Milczeliśmy. Co zresztą mieliśmy mówić. Oczyma wyobraźni widziałem własną głowę obok czerepu doktora Mącona.

– Ciekawi jesteście jak umrzecie? Z tobą – wskazał palcem Barbarę – nie mam kłopotu. Sądzę, że stu wystarczy…

– Co? – wyrwało się pannie Gray.

– Stu wyposzczonych patriotów starczy chyba i dla ciebie, kochanie. Jeśli to przetrzymasz, zostaniesz uwieczniona w księdze rekordów Guinnesa.

Z ust dziewczyny nie wydobyło się nawet westchnienie. Stykając się z nią plecami poczułem tylko krótkie drgnięcie jej mięśni. Nic więcej.

– A pan, doktorze? Możliwości mamy dużo: mrówki, pal, ukrzyżowanie, a może zestaw ćwiczeń dowolnych? Powolutku, powolutku.

Przez moment zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrym sposobem sprowokowanie sadysty, wprawienie go w szał, tak, żeby zastrzelił nas od razu. Nie potrafiłem jednak zdobyć się na wystarczającą dozę śmiałości.

– Przykro mi ze względu na pozostawionych chorych – zacząłem, czując, że metoda tłumaczenia sposobem uczniaka przyłapanego na psocie jest w naszej sytuacji co najmniej żenująca – sądzę jednak, że mogę być dla pańskiej organizacji bardziej przydatny żywy niż martwy.

Cichy, równy śmieszek.

– Oczywiście to Barbara namówiła pana do ucieczki, sam pan nigdy z własnej woli nie przedsięwziąłby niczego przeciw nam. Nieprawdaż?

Nie odpowiedziałem.

W obozie przywitały nas nienawistne okrzyki i szturchańce tłumu. Rozkuto nas, panna Gray szła pierwsza. Jak zwykle pełna godności, wyprostowana, zapewne tak wyglądała Maria Antonina wstępująca na podium gilotyny.

– Do widzenia, Jan – powiedziała – trzymaj się!

– Żegnaj, Barbaro!

Potem straciliśmy się z oczu. Wrzucono nas do głębokiej cuchnącej jamy, zatrzaśnięto klapę z gałęzi. I nastąpiła ciemność. Czekałem. Mijały godziny, nikt się nie zjawiał, z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Mój dół znajdował się w odleglejszej części obozowiska. Parę razy usiłowałem się wspiąć do wyjścia. Nic z tego, jama posiadała kształt gruszki a jej ściany nachylały się ku górze. Były gładkie, niełupliwe… Odczuwałem głód. Niestety w mojej kamiennej klatce nie znalazłem ani korzonka. Parę razy wołałem. Nikt nie odpowiadał. Tak minęła noc. Budziłem się parokrotnie, nasłuchiwałem. Żaden dźwięk nie zapowiadał zmiany sytuacji. Początkowo fakt, że nie zarządzono natychmiastowej egzekucji przyniósł otuchę, zabłysł wątlutki płomyczek nadziei. Póki żyłem, wszystko mogło się zdarzyć: nagła kontrakcja wojsk rządowych, śmierć Bongote'a, akcja Denninghama czy trzęsienie ziemi… Tak przynajmniej działo się w powieściach. Upływ czasu przekonywał mnie jednak, że egzekucja już się rozpoczęła, a samozwańczy dyktator Wielkiej Kalaharii przygotował dla mnie śmierć głodową.

Ile może wytrzymać człowiek bez jedzenia? Dłużej niż bez picia. Nie miałem jednego ani drugiego. Deszcz nie przenikał przez klapę i nawet kropelka wody nie sączyła się po skale. Znając historię zasypanych górników, ściągnąłem koszulę i oddałem w nią mocz, zyskując odrobinę wilgoci. Oczywiście świadom, że tylko przedłużam cierpienie. Trzeciej doby, a właściwie – nie wiedziałem czy była to rzeczywiście trzecia doba, zacząłem majaczyć. Mieszały mi się najrozmaitsze obrazy, dom w malwach i szpital w Rijksveld, Martha i Barbara. Czułem też, że nie jestem w mym dole sam. Śmierć opuściła się po niewidocznej drabince i krążyła wokół mnie. Usiłowałem się modlić. Mój stosunek do Pana Boga ulegał wielokrotnym przemianom. Wychowany ateistycznie, u schyłku szkoły średniej i na początku studiów przeżyłem głęboką przemianę, tu w Afryce, pogłębioną rozmowami z siostrą Bernardą. Teraz Bóg potrzebny był mi jak nigdy. Bałem się śmierci. Bałem się nicości, w którą się zapadnę. Kiedy rozłożą się moje kości, moje komórki… Sama śmierć nie przerażała mnie aż tak. Zapadałem się w nią, cierpiałem, lecz zdawałem sobie sprawę, że mój głodowy ból jest niczym w porównaniu z umieraniem na raka. Bałem się tego “potem". Czy w chwili kiedy zaczną rozkładać się fizycznie komórki mózgu, kiedy zachwieje się cały system energetyczny, nie będzie drugiej fazy cierpienia! I dlatego, gorączkowo odmawiając modlitwy, myślałem o wieczności. To znaczy, strasznie chciałem, żeby była. Jakakolwiek. Ciąg dalszy! Sens!

Klapa podniosła się. Opuszczono drabinkę. Okazałem się zbyt słaby, aby się po niej wspiąć. Wyniesiono mnie. Jaskrawość słońca przeorała mi czaszkę. A i potem obraz tańczył, rozmazywał się. Dali mi wody i zaprowadzili do sztabu. Bongote oczekiwał mnie uśmiechnięty. Obok niego siedział jeszcze jeden Murzyn. Ubrany z europejska, szczupły, wysoki, w rogowych okularach. Miał swobodny styl bycia aktora filmowego. Ale nie był to Sidney Poitier. Obaj siedzieli za stolikiem, a na stole… Elektryzujący dreszcz trwogi. Mój pamiętnik! Ponieważ stanąłem jak wryty, strażnik wymierzył mi kopniaka, tak że poleciałem twarzą do przodu. Okularnik w ostatniej chwili usunął mój notatnik, więc wyrżnąłem jedynie w goły stół.

– Bardzo ciekawe wspomnienia, mój przyjaciel przybył aż z Londynu, żeby z tobą porozmawiać – zarechotał Bongote.

– To… to jest fikcja literacka – wybełkotałem.

– Pasjonuje mnie literatura, Janie Pavlovsky – odezwał się gość. – Dlatego opowiesz nam wszystko jeszcze raz, czasem zapytamy cię o szczegóły. A więc więcej niż pół roku temu wyjechałeś z domu doktora Rode…

Powiedziałem im wszystko to, czego chcieli. Nie musieli mnie nawet torturować. I tak na papierze mieli szczegółowy opis. Z nazwiskami Denninghama, Lenni Wilde'a, Georgijewa… Było tam o szpitalu w Rijksveld i o Marindafontein.

Kląłem w duchu własną nieostrożność, ale któż mógł przewidzieć, że Bongote ma znajomych wśród wrogów Burta; przeklinałem, że nie prowadziłem notatek po polsku, tylko pozazdrościłem sławy Conradowi.

I śpiewałem.

Ba, często uzupełniałem jeszcze raz opowiedziany incydent o nowe szczegóły. Czułem się obrzydliwie, ale póki trwało przesłuchanie, żyłem.

Moja relacja musiała podobać się przesłuchującemu. Niewątpliwie należał on do inteligentów. Nawet Bongote odnosił się do niego ze znacznym respektem. Parokrotnie pytano mnie o to, co chciano uzyskać uwalniając naukowców. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia, ale że akcja mogła zmienić losy ludzkości. Chyba mi wierzyli. A ja cieszyłem się, że wiem tylko tyle.

Maglowanie trwało z przerwami dwa dni. Wreszcie okularnik wyłączył magnetofon i złożył notatki.

– Wystarczy.

Znów poczułem oddech śmierci. Rozkazy zostały wydane. Wyprowadziło mnie czterech strażników. Mikropluton egzekucyjny? Nie padło żadne słowo ze strony Bongote. Potem przez parę godzin wieziono mnie furgonetką, aby zatrzymać się na niewielkim placyku otoczonym drutem. Stała tam szopa i budyneczek przypominający wiatrak.

Rozebrano mnie. A właściwie zdarto porządne ubranie, w które przebrałem się między przesłuchaniami i poddano szczegółowym, upokarzającym oględzinom. Niespokojnie rozglądałem się szukając kopca mrowiska… Ale nie. Rzucono mi kawałek worka z trudem przypominającego odzież i pogoniono do szopy. Usadzony w dwuosobowym wiadrze, które poczęło szybko opuszczać się w dół, pojąłem swe przeznaczenie. Przez resztę życia miałem pracować jako niewolnik w archaicznej, choć wydajnej kopalni diamentów. Zresztą owa reszta nie zapowiadała się na długą. Czołgając się korytarzami, w każdej chwili grożącymi zawaleniem, lub cierpliwie oczekując we wgłębieniu “mijanki" na niewolnika z przeciwka, zastanawiałem się, dlaczego nie zostałem zabity? Miłosierdzie Murzyna z Europy, nagroda za informacje? Współwięźniowie, tubylcy z niepokornych wiosek, albo jeńcy z armii rządowej, ogłupieni ciężką pracą, myślący jedynie o śnie i jedzeniu, nie znali go. Zresztą zaledwie kilku liznęło trochę angielszczyzny. Czułem, że rychło upodobnię się do nich.

Myślałem o Barbarze. Na pewno nie zeznała niczego. Jeśli żyła, musiała mną pogardzać.

Dzięki paru posługom medycznym nadzorcy traktowali mnie odrobinę lepiej i nie musiałem oddawać im w formie haraczu części i tak skromnych racji żywnościowych. Dawali mi też do czytania gazety…

Skąd w tej zakazanej dziurze znalazł się nagle świeży, bo zaledwie sprzed dwóch tygodni “Newsweek", pozostanie tajemnicą. Dla mnie był to nagły powiew powietrza z wolnego świata. Chłonąłem informacje. “Powódź w Chinach", “Trzęsienie ziemi w Grecji", “Światowy Konwent Organizacji Ekologicznych obraduje w Sztokholmie"…

I zdjęcie. Poznałem natychmiast. Między wystrzałową Włoszką a godnie wyglądającym pastorem roześmiany, wytworny Burt! Ale tuż za nim, ponad ramieniem! Chryste Panie! Rogowe okulary, wełniste włosy… Red Gardiner!

Sześć dni przed akcją

Emeryt w powszechnej opinii nie uchodzi za człowieka interesującego. Stanowi swoistą formę bytu – niebytu. Niby jest, ale go nie ma. Można uznać go za element pośredni między obojętnym na wszystko słupem trakcyjnym, który nie istnieje w naszej świadomości, dopóki się na niego nie wpadnie, oraz sługą w dobrym angielskim domu, przy którym można mówić wszystko, robić wszystko, a on i tak nie zareaguje… W krajach słabiej rozwiniętych emeryci renciści przynajmniej wiedzą, że żyją – stojąc w kolejkach, przepychając się w mlecznych barach, czy hodując króliki. W państwach zasobnego Zachodu pozostaje im już jedynie jałowa konsumpcja, podróżowanie dookoła świata i oczekiwanie na nieuchronność.

Oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Zwłaszcza tych, którzy zawodowo nadczynni, po przejściu w stan spoczynku nie pogodzili się ze statusem scenografii w teatrze życia. Do takich należeli przyjaciele Marcela Bonnarda.

W ciągu zaledwie paru dni ekskomisarz odnowił stare kontakty zadzierzgnięte przez wiele lat pracy w policji, w tym również w Interpolu dokąd był oddelegowany jakiś czas, i rychło dysponował prawdziwą siatką starszych panów, wystarczająco mocną, by łowić z nią nawet rekiny typu profesora Levecque'a.

Wśród współpracowników znalazł się i beznogi włoski prokurator. Kończynę stracił podczas bombowego ataku Czerwonych Brygad na sali sądu w Mantui; schorowany as Scotland Vardu, inspektor Welman nazywany przez półświatek Dobrym Chudym Człowiekiem Bez Litości. Zgłosił swą pomoc Szwed, Ingemar Guting zwany Nerwusem, poznaliśmy go już podczas czynności inwigilacyjnych w Sztokholmie i pewien kryminolog z Hamburga. A przede wszystkim Austriak Steiner – tuz sekcji narkotyków, wyeliminowany przedwcześnie ze służby przez postrzał i towarzyszący mu ciężki zawał, które niestety pozostawiły trwałe ślady w postaci niedowładu prawej strony ciała.

Marcel, zbliżający się również do wieku emerytalnego pielęgnował te kontakty bardziej z myślą o wspólnym wypoczynku niż prywatnej batalii, choć zdarzało się i wcześniej, że świadczyli sobie pewne usługi i wymieniali opinie.

Rozgrywka z Levecquem rozpoczęła się zresztą znacznie wcześniej. Wydarzenia z Placu Centralnego zmieniły jedynie “zimną wojnę" w “gorącą". Długoletni pracownik sekcji kryminalnych, mimo przeniesienia wyżej, nadal żywił instynktowną niechęć do służb politycznych – brzydził się machinacjami i gardził prowokacją. A konflikt z ekspertem miał parę epizodów. Mniej więcej przed rokiem Marcel prowadził śledztwo w sprawie bestialsko zamordowanej prostytutki. W rzecz wplątany był ktoś z MSZ-tu, toteż Levecque kazał sprawę zatuszować. Później wynikła afera z narkotykami. Dzięki Steinerowi udało się ująć “Serbskiego łącznika". I znów doszło do starcia konkurencyjnych służb. “Serbski łącznik" odgrywał zbyt ważną rolę w Komórce do spraw Bałkańskich, by postawić go przed sądem. A Steiner miał potem dziwny wypadek!

Nie dość tego. Przy każdym spotkaniu profesorek zrażał komisarza swym sposobem bycia. Absolwent ekskluzywnej uczelni, maminsynek z ustosunkowanej rodziny, mierził Marcela, syna górnika z Lilie, na każdym kroku. Levecque zawsze wiedział lepiej, Levecque traktował prostaczków z wyższością podszytą protekcjonalnym tonem. Oni byli od brudnej roboty, on nadzorował z wyżyn wielkiej polityki. Ale gdy w grę wchodziła zdrada?

Ostatnie dni dostarczyły sporo materiału wzmagającego dotychczasowe podejrzenia. Levecque grał na różnych frontach. Guting nadesłał obfite informacje ze Sztokholmu, potwierdzając kontakty eksperta z poszukiwanym terrorystą – Gronerem. Kurt z Hamburga poinformował o obecności Levecque'a w noc tragedii w Travemiinde, Welman i spędzający urlop w Szwajcarii Steiner donosili o niepokojącej ruchliwości prominentów Ruchu Ekologicznego.

Materiału zebrało się sporo i komisarz zastanawiał się, czy już nie powinien przekazać posiadanych danych Admirałowi. Ale do Admirała trafiało się via major Cytryna, a ten wyraźnie chronił Levecque'a. Może profesor był “jego" człowiekiem, a może odwrotnie?

Paulina lubiła frezje. Bonnard położył wiązankę kwiatów na świeżej mogile i wrócił do samochodu. O piątej był umówiony z Loulou, czeka też na telefony z Europy… Możliwe, że osobiście zjawi się Steiner z jakimiś rewelacjami. Już wczoraj miał wyjechać z Genewy. Rada Steinera zadecyduje. Albo pójdą do Admirała lub samego premiera, albo jeszcze poczekają…

Komandor Bowling rozsunął sznurkową kotarę i patrzył bez większego zainteresowania na pląsające Polinezyjki. Taniec hula, wieńce kwiatów, atrakcyjne dla przybyszów z cywilizacji wielkoprzemysłowej, stawały się nudne po trzech tygodniach przymusowego pobytu. Ileż razy można oglądać rutyniarskie popisy, popijać obrzydliwe mleko kokosowe, spacerować po krótkiej promenadzie wśród ubranych w kwiaciaste koszule staruchów. Nie, stanowczo atol Raronga nie był najlepszym miejscem postojowym dla człowieka czynu. Kobiety? Na Raronga było bardzo mało młodzieży, większość wyjeżdżała w poszukiwaniu pracy na Samoa, Hawaje, lub choćby do Papetee. Jedyny burdel cieszył się złą sławą ze względu na paskudnego pasożyta, który, absolutnie nieszkodliwy dla krajowców, czynił spustoszenie w organizmach osobników rasy białej. Co się tyczy turystek, przeważały rówieśniczki Mae West lub Kleopatry, obrzydliwe stare pudła – jak je oceniał Bowling – które, gdyby należały do floty Pacyfiku, już przed ćwierć wiekiem zostałyby przeznaczone na żyletki.

Można mówić o pechu. Pomysł ściągnięcia tu Maud odpadł ze względu na jej pracę. Zresztą Maud przyzwyczaiła się do statusu żony marynarza i zapewne świetnie już zagospodarowała swoje życie uczuciowe. A Eva? Owszem, przyleciałaby jak na skrzydłach, ale na jego stanowisku należało unikać ostentacji…

– Ale mi się trafiło – zaklął cicho, opuścił zasłonę i machnął do barmana – to samo!

Fakt, nie szło dobrze. Uszkodzenie Mątwy 16 podczas prototypowego rejsu nie zapowiadało jeszcze większych komplikacji. Bowling dokonał awaryjnego wynurzenia i po porozumieniu się z centralą zawinął do Raronga. Wewnątrz atolu znajdowała się stara baza postojowa, używana sporadycznie właśnie w takich okolicznościach. Technicy przybyli następnego dnia i wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie wstrząs idący od rowu Tonga, gwałtowne przemieszczenie morskiego dna i wywołane tym tsunami, które, jak doniosła prasa, pochłonęło jedenaście tysięcy ludzkich istnień w rejonie centralnego Pacyfiku.

Najgorsze dla Mątwy 16 okazały się jednak ruchy wypiętrzające morskiego dna. Laguna Raronga została oddzielona od morza kilkumetrowym przeszło szelfem, pokrytym zaledwie kilkunastocentymetrową warstwą wody podczas przypływu. Łódź podwodna znalazła się w potrzasku. Istniało oczywiście parę możliwości, choćby przebicie kanału, ale to wymagało sporych środków i zwrócenia uwagi opinii publicznej… Pachniało też skandalem międzynarodowym; Raronga należała do terytoriów bezatomowych i stacjonowanie na niej jednostek tego typu oznaczało złamanie prawa. Również demontaż uzbrojenia nie wchodził w grę. Na atolu działało małe lotnisko turystyczne z krótkim pasem, wykluczającym lądowanie większych jednostek. Pozostawało oczywiście czekanie. Któryś z huraganów nawiedzających ów rejon w okresie równonocy wiosennej, w połączeniu z silnym przypływem podczas pełni, powinien stworzyć warunki umożliwiające przepłynięcie ponad szelfem. Synoptycy przewidywali taką możliwość w okresie Wielkanocy. Bowling, który był katolikiem, mógł więc żywić nadzieję na spożycie świątecznego jajeczka na pełnym morzu.

Na razie dusił się bezczynnością. Część załogi zwolnił na urlop, zamiast niej pojawiła się mała jednostka ochrony specjalnej, złożona z nietowarzyskich służbistów. Było zresztą czego pilnować. Mątwa 16 wyposażona była, bagatela, w czternaście międzykontynentalnych rakiet wielogłowicowych pieszczotliwie zwanych Mad Max, co wystarczyło na gruntowną likwidację ważniejszych ośrodków ziemskiej cywilizacji.

Komandor wypił duszkiem porcję whisky i dopiero wtedy zauważył w kącie sali samotnego mężczyznę w okularach popijającego cocacolę, w której pływała ćwiartka cytryny.

Naukowiec, albo urzędnik finansowy na urlopie – ocenił go Bowling. Opalona cera i szczupłe dłonie przemawiały za naukowcem, mały wąsik i nieskazitelnie biały garnitur sugerowały urzędnika. Obserwowany wyglądał na osobę smutną i równie potrzebującą towarzystwa jak dowódca Mątwy 16. Niewiele myśląc, Bowling posłał mu drinka. Mężczyzna odmówił.

– Jednak urzędnik – pomyślał komandor. I znów się pomylił. Nieznajomy zbliżył się do baru i niesłychanie grzecznie podziękował za poczęstunek.

– Swoje już dawno wypiłem, obecnie, niestety, zastrajkowała mi wątroba.

Bowling nie popierał łamistrajków, uznał jednak, że można porozmawiać nawet z niepijącym. Od dawna miał już dosyć jałowych rozmów ze swymi podkomendnymi. Zresztą major Henderson dostał urlop i poleciał do Kalifornii, a kapitan Vogt, ryzykując zarażenie pierwotniakiem nie opuszczał bungalowu pewnej tubylki. Reszta załogi trzymała się raczej statku lub baraków starej bazy.

Mimo braku wspólnego mianownika w płynie, rozmowa nawiązała się nad wyraz prędko. Przybysz okazał się naukowcem z czteroosobowej grupy zoologów badających faunę przybrzeżną, ze szczególnym uwzględnieniem rzadkiego podrzędu skorupiaków. Mimo pięciu lat spędzonych głównie pod powierzchnią, Bowling z krewetkami i tym podobnym paskudztwem stykał się jedynie we włoskich knajpach. Żywił jednak pełną tolerancję dla maniaków zawierających z nimi znajomość w ich środowisku naturalnym.

– Badamy reakcje gruczołów krabów Cilita na zanieczyszczenia na terenach peryferyjnych w stosunku do stref większych zagrożeń – wyjaśnił zoolog. – Jest to ciekawa akcja pod patronatem Komisji Morskiej Światowego Konwentu Ekologicznego. Otóż wspomniany krab wykazuje niezwykłą wrażliwość na jakiekolwiek zmiany składu wody morskiej, przy niewielkim nawet zanieczyszczeniu rozpoczyna produkcję enzymu nazwanego cilityną, który tworzy naturalną ochronę wewnątrz systemu pokarmowego, odcedzając zanieczyszczenia i uniemożliwiając przedostanie się ich do układów wewnętrznych. Gdybyśmy poznali system tworzenia się cilityny, kto wie czy nie rozwiązalibyśmy problemu biologicznego oczyszczania wód?

Bowling słuchał ze średnim zainteresowaniem. Jego Mątwa 16 pływała równie dobrze w wodzie czystej jak brudnej.

– Gra pan może w tenisa, profesorze? – zapytał zmieniając temat.

– Od czasu do czasu… Aktualnie oczekujemy na nowy sprzęt do nurkowania w Papetee, więc mam trochę wolnego.

– Może więc jutro po południu?

– Z ochotą, panie…

– Proszę mówić mi Gary.

– A mnie Roy. Roy Galstorpe.

Naukowiec mówił prawdę, ale tylko w połowie. Znacznie bardziej od skorupiaków interesowały go morskie mięczaki, a zwłaszcza mątwy. Oczywiście na imię miał Roy. Natomiast na nazwisko: Ziegler.

Inauguracyjne spotkanie Gardinera z Levecquem odbyło się w pewnym wynajętym mieszkaniu w Chelsea. Tak przynajmniej poinformował Bonnarda jego angielski przyjaciel Welman, który z pieskiem spędził trzy godziny spacerując opodal ceglastej, wiktoriańskiej kamienicy. Eksperta przyprowadził naturalnie Groner i przedstawił jako własną wtykę w Interpolu. Oczywiście ani słowa nie pisnął o prawdziwej funkcji profesora. Ten, deklarując się jako ukryty zwolennik Zielonych, zaofiarował swe usługi i pomoc we wszystkim, czego Red sobie życzyłby. Sytuacja wyglądała już nie tak beznadziejnie. Czwórka przywódców Zielonych – Tardi, pastor, Maria i Red – z mniejszymi lub większymi oporami zdecydowała się na współdziałanie. Chodziło oczywiście o “kontrolowanie" poczynań Denninghama, przy czym każdy ze spiskowców nadawał temu słowu odmienne znaczenie. Niektórzy zdawali sobie nawet sprawę, że jest to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Jedno było jasne – do rozpoczęcia akcji nie należało Burtowi przeszkadzać. Inna sprawa, że obecnie nikt z zainteresowanych nie miał pojęcia, gdzie Amerykanin się znajduje.

Patrząc na rosłego Murzyna i białego kurdupla Lion odnosił wrażenie, że nie jest to dobrana para. Dotychczasowa współpraca dała jednak duże efekty. Bez sumy danych ich działania nie postąpiłyby naprzód o krok. Gardiner, dzięki pamiętnikom a później i zeznaniom Pawłowskiego, o którego pojmaniu doniósł stary współpracownik, kapitan Bongote, mógł sprezentować Levecque'owi dossier akcji w RPA, ten z kolei wyeliminował paru ludzi Amerykanina, a zarazem skierował uwagę służb politycznych na fałszywe tropy zapewniając luksus spokoju Zielonym.

– Możemy z grubsza przewidzieć, jak odbędzie się “operacja kappa" – mówi Gardiner. – Zainteresowania ludzi Ziu-Donga zbyt jednoznacznie skoncentrowały się wokół przylądka Canaveral i ośrodka w Houston. Wszystko wskazuje, że emitor zostanie wysłany w którymś z próbników kosmicznych, a następnie na sygnały z Ziemi uderzać będzie w wyznaczane cele. W każdym razie ja bym tak postąpił.

– Ja bym nie ryzykował wysłania samej aparatury – sprzeciwia się Levecque – cybernetyka może zawieść, a przeprowadzanie akcji połowicznej, nie dokończonej, byłoby stokroć gorsze od nieprzeprowadzenia jej wcale.

– Ale wysłanie ekipy załogowej przekracza możliwości jakiejkolwiek pozamocarstwowej siły. A niemożliwe jest przecież porwanie promu kosmicznego…

– A właściwie dlaczego by nie? – rzuca spode łba Groner. – Fakt, że wszyscy uważają taką perspektywę za nierealną, przemawia raczej na jej korzyść. Poza tym prom California startuje w Niedzielę Wielkanocną, a dzień mobilizacji zapowiedziano na poniedziałek…

– Możliwe – zgadza się Gardiner – załóżmy, że będzie to California. Pozostaje drugi element. Z niedomówień Deninghama i naszych analiz wynika, że w akcji deradioaktywizacji Ziemi oszczędzony zostanie jeden obiekt, jedna baza, której przejęcie umożliwi dyktowanie światu naszych warunków. Pytanie jaki?

– Wszelkie analizy są tu mało przydatne – zauważa profesor – mamy na Ziemi ponad cztery setki baz, podziemnych wyrzutni, lotnisk, bombowców wyposażonych w broń termonuklearną. Do tego należy dorzucić drugie tyle łodzi podwodnych, a ponadto dochodzą magazyny, ruchome wyrzutnie, zakłady produkujące pociski…

– Sądzę, że do oszczędzenia wybrany zostanie punkt szczególny. Dość silny, możliwy jednak do zdobycia, a jednocześnie niełatwy do zniszczenia siłami konwencjonalnymi – wolno zastanawia się Gardiner – jakaś bardzo głęboko wkopana baza.

– Albo łódź podwodna – dorzuca Groner. Levecque uśmiecha się i pyta:

– Jak sobie jednak panowie wyobrażają opanowanie takiego obiektu? Nie, stanowczo zbyt wiele posiadamy niewiadomych. Znacznie prostsze byłoby znalezienie Denninghama i śledzenie jego kontaktów.

– Ale Burt przepadł. Nie reaguje na prośby pastora Lindorfa, który wszędzie pozostawiał dla niego wezwanie. Ostatnia dyspozycja sprzed tygodnia brzmiała – “Prowadzić przygotowania pełną parą i czekać na sygnał". Sądzę, że tragiczny wypadek, który zdarzył się jego kompanowi, Wyłko Georgijewowi – tu wymowne spojrzenie na profesora – jeszcze go uczuli. A właściwie dlaczego Georgijew musiał zginąć?

Levecque oblizuje spierzchnięte usta.

– Potrzebowaliśmy dowodu dla Komórki Antyterrorystycznej, że ślad ekologiczny w sprawie Marindafontein był błędny. Chodziło o rzucenie podejrzeń na Nową Frakcję, a poza tym o pozbawienie Denninghama jednego z najsprawniejszych fachowców. Moim zdaniem trzeba teraz uczynić coś takiego, co wyciągnie go z nory. Może istnieje ktoś, na kim zależy mu szczególnie. Kobieta, przyjaciel, dziecko?

Gardiner uśmiecha się nie tając zadowolenia. Jest zachwycony własną przezornością i przenikliwością.

– Zdaje się, że dysponuję czymś takim – mówi.

– No – ożywiają się mężczyźni. – Zna pan może jego kochankę?

– Nie, córkę.

Czy profesor Levecque odczuwał kiedykolwiek rozterki? Owszem, był zbyt inteligentny by ich nie przeżywać. Nigdy jednak nie przybrały one równej mocy, co obecnie. Taksówka zatrzymała się przy Piccadily. Konus wysiadł, rutynowo rozejrzał się dookoła. Od kilku dni łaskotał go lekki niepokój, lęk zwierzęcia, które czuje, że jest obserwowane. Któż jednak mógł zalecić jego obserwację? Admirał? Admirał nie czynił nic bez porozumienia z “Cytryną", a przecież major pracował ręka w rękę z nim. Owszem o ostatniej akcji nie został poinformowany, ule nie mógł mieć na razie nawet cienia podejrzeń co do lojalności profesora. A może ludzie Gardincra? Bzdura, Murzyn nie mógł mieć na usługach aż tak dobrych inwigilatorów. Złych zauważyłby już w pierwszej chwili. Denningham? Wykluczone, ten nie wiedział nawet o jego istnieniu. A tamci…

Dreszcz przeleciał po profesorskich plecach, gdy pomyślał o ambasadzie mocodawców. Tamci się nic patyczkowali. Ale zawsze mieli przecież z profesora niesłychane korzyści. Tyle że dotąd nie zatajał przed nimi niczego ważnego. Dopiero teraz…

Życie Levecque'a podporządkowane było jego niesłychanej ambicji. Piął się w górę z zaciętością właściwą wszelkim kurduplom znanym z historii, jak: Napoleon, Hitler czy Stalin… Levecque ze swym umysłem, błyskotliwością, rodzinnymi koneksjami, mógł mieć wszystko. Chciał więcej. Więcej niż profesura w wieku trzydziestu czterech lat, niż zameczek nad Loarą, rezydencja w Hiszpanii, czy domek myśliwski w Kenii.

Poza tym – lubił grać. W życiu, i w karty. To karciane długi i późniejszy szantaż wpędziły go w ręce tamtych. A potem poszło. W kraju awansował – został wykładowcą na wydziale cybernetyki społecznej, ekspertem rządowym, wreszcie asem komórki… Cały czas równocześnie służąc przeciwnikowi. Ba, w swej perfekcji posunął się do tego, że ujawnił przed Admirałem fakt kontaktów z wrogiem i dostarczał im spreparowanych danych.

Oczywiście nic od razu podjął decyzję emancypacji. Początkowo tylko, tak jak obiecał Groncrowi, zataił informacje o swych odkryciach. W miarę upływu dni coraz częściej przychodziło mu do głowy, że powodzenie planu Denninghama dałoby mu szansę wyzwoleniu. W nowym świecie, w którym nie byłoby ani Tych ani Tamtych, jego miejsce mogłoby być całkiem inne. Instynkt gracza nakazywał mu spróbować. W triumwiracie z Gardinerem i Gronerem widzialdla siebie rolę może nie Cezara, Cezar to Gardiner, zginie pierwszy podczas idów tyle że kwietniowych, lecz Oktawiana.

A jeśli się nie uda? Cóż, zawczasu podjął pewne zabezpieczenia. A dlaczego miałoby się nie udać? Przy Soho Square czekał samochód radcy ambasady, z szoferem, którego wystające kości policzkowe zdradzały dalekoazjatyckie pochodzenie. Znów trzeba będzie trochę nakłamać – pomyślał profesor – rozejrzał się, ale poza staruszkiem z pieskiem nie dojrzał w pobliżu nikogo, wsiadł więc do limuzyny.

Groner ucieszył się słysząc, że akcja rusza. Miał dosyć bezczynności. Uważał, że zarówno Gardiner jak i Levecque, zbyt patyczkują się z Denninghamem. Był zdania, że należy załatwić Amerykanina jeszcze przed akcją, bo po niej może być różnie. Również konspiracji miał po dziurki w nosie. Zadekowany w Chelsea, odcięty od wieców, akcji czy nocnych popijaw z kumplami, czuł się skacowany bez używania alkoholu. Kobitki? Miał ich dosyć – nieletnia Diana, która oddawała mu się nie przestając żuć gumy lub oglądać komiksów, dawno przestała go rajcować i najchętniej odesłałby ją tam, skąd ją wyjął, to znaczy do college'u dla dobrze urodzonych w Ystad. Maggi? Perfekcyjna maszynka do kochania, dostarczona mu przez Levecque'a jeszcze w Niemczech, nie posiadała duszy. Owszem, lubiła się bawić, wykazywała dużo inwencji, ale czuło się w tym wszystkim techniczny profesjonalizm, nie pierwotną pasję, jedyne co Lion lubił naprawdę. Zresztą Maggi w ogóle emocjonalnie przypominała kawał ceraty. Łatwość, z jaką wydała obu swych kochanków, Wyłka i Carla w łapy trzeciego – Levecque'a, mogła dziwić nawet u osoby superegoistycznej, cwanej i tak pazernej na pieniądze jak ona. Groner zastanawiał się, czy choć przez chwilę odczuwała wyrzuty sumienia? Ale słowo sumienie zupełnie nie pasowało do tej inteligentnej laleczki.

Lion oczywiście sumienie miał. Jedynie troszkę elastyczne. Potrafił być czuły, a nawet czułostkowy, płakał, kiedy prowadzony przez niego wóz potrącił psa. Nie jadał mięsa. Ale w stosunku do ludzi nie odczuwał takich oporów. Lubił zabijać swych wrogów i wrogów sprawy. Bo, i to najciekawsze, wierzył w sprawę “Zieloni". Owszem, udzielał informacji policji, był prowokatorem, ale w głębi duszy, szkodząc często sprawie, uważał, że sprawa i tak zwycięży. Syndrom Gronera nie jest zresztą czymś nadzwyczajnym. Funkcjonariusze marionetkowego rządu subsydiowani przez obce mocarstwo, też właściwie wierzą, że jak najlepiej służą ojczyźnie.

Ach, ta Maggi, ach ta Diana! Żeby nareszcie zajęły się sobą. Obserwowanie lesbijek mogłoby go trochę rozbawić.

Dusza ciągnęła go do Niemiec. Jeszcze w Sztokholmie zdobył z dużą satysfakcją Erikę Studder. “Płomiennowłosa Walkiria Ruchu", jak określały ją niektóre popołudniówki, wzięła go swym temperamentem i ekstremizmem. W toalecie Gmachu Kongresowego połączył ich gwałtowny tajfun, dwa razy bardziej ostry niż wystąpienie Niemki na sali. Toteż Groner chętnie ponownie znalazłby się w takim oku cyklonu. A pokój w hotelu Lenz w Kolonii czekał…

– Dość mała – rzekł do Diany, mozolnie pracującej w południowej części łóżka. I ty też – zostaw moje ucho! – zwrócił się do Maggi.

– Będę musiał na parę dni wyjechać. Ale sądzę, że jakoś poradzicie sobie beze mnie.

W jaki sposób na zapuszczonej farmie posiadano podsłuch i podgląd Ośrodka Complex 50 jak i samego dowództwa NASA, pozostanie tajemnicą Silvestriego, który zresztą przed laty był jednym z twórców komputerowego systemu Space Centrum.

W każdym razie dzięki temu ze słuchawkami w uszach, przed monitorami dostarczającymi bezpośrednio obrazy z Bazy Przygotowań, Silvestri i Dass mogli spędzać kolejną dobę trenując ruchy, gesty i sposób ekspresji swych pierwowzorów. Problem imitowania głosu postanowiono rozwiązać dość prymitywnie, podczas startu miało dojść do defektu przekaźnika dźwiękowego w kabinie i przez pierwsze decydujące godziny łączność miała dokonywać się wyłącznie za pomocą obrazu i kosmotelexu.

Laboratorium California stwarzało dla ekipy Denninghama dodatkowe szansę z jeszcze jednego powodu. Zgodnie z planami Obrony Strategicznej, planującej prom jako Wariantowe Centrum Dowodzenia, na jego pokładzie znajdowało się urządzenie wykrywające, analizujące i rejestrujące punkty wyposażone w broń nuklearną. Tak w wodzie, na ziemi, jak i w powietrzu. Wraz z przygotowanym planem rozmieszczenia elektrowni, reaktorów i magazynów, mogło dawać posiadaczom emitora pełną bieżącą informację o celach przeznaczonych dla wiązek promieni kappa. I to bez wyjątku.

– Całe ryzyko tej fazy operacji – stwierdził w którejś z rozmów Denningham – polega na możliwości przedwczesnego wykrycia. Prom okrąża co godzina kulę ziemską, a pole rażenia emitora przesuwa się pasem przypominającym szeroki bandaż. Biorąc pod uwagę przewidywaną trajektorię lotu, w ciągu czterech godzin praktycznie cały glob znajdzie się w zasięgu naszego ostrzału. W te cztery godziny nasze dzieło musi zostać zakończone.

– A jeżeli wcześniej ktoś zorientuje się, że sprawcą awarii jest California? Przecież nasze bombardowanie wyłączy wszystkie atomowe elektrownie, reaktory, silniki łodzi podwodnych i lodołamaczy? – pyta David.

– Po pierwsze – schemat bombardowania zostanie tak opracowany, że nieprędko da się zauważyć jakąkolwiek prawidłowość. W każdym razie ruch emitora w niczym nie będzie przypominał pracy odkurzacza. A przeciwnie, strzały będą uderzały najpierw w punkty peryferyjne dla obszaru aktualnie znajdującego się w jego zasięgu; po drugie – symultanicznie, w kilkunastu punktach, ruszą grupy dywersyjne Ziu-Donga atakując obiekty atomowe i wysadzając w powietrze linie przesyłowe. Po trzecie wreszcie wyłączenie już kilku elektrowni atomowych, a co mówić o wszystkich, spowoduje globalne spięcie. Świat zostanie sparaliżowany monstrualną awarią energetyczną. Powstanie nieprawdopodobny bałagan, co powinno wystarczyć na dokończenie dzieła…

– Wszystko wspaniale – kiwa głową Dass. – Ale jak mamy opanować prom kosmiczny nie wzbudzając niczyich podejrzeń i jak wprowadzić na jego pokład emitor?

– To drugie zostało już załatwione – uśmiecha się Burt. – Jak wiecie, od pewnego czasu NASA realizuje również prywatne zamówienia. Toteż kiedy pewna nieposzlakowanej opinii firma zamówiła wyekspediowanie w kosmos niewielkiego próbnika z aparaturą pomiarową – rozmowa ograniczyła się jedynie do ustalenia ceny.

– Ale przecież są kontrole! Nikt nie wpuści na prom aparatury bez dokładnego jej zbadania.

– Owszem – tym razem włącza się Silvestri – ale ludzi można przekupić, a maszyny oszukać, Did. Zdaje się, że podczas drogi na Falklandy i dalej byłeś w zbyt marnym stanie, aby zaprzyjaźnić się z mym asystentem Lee Graniem. To wspaniały chłopak. Dzięki rekomendacji paru moich przyjaciół od dwóch miesięcy pracuje już w ośrodku kontroli lotów. Nie muszę chyba dodawać, że jeśli chodzi o ujarzmianie obwodów umie wszystko to samo co ja, a przy okazji – jest dużo sprawniejszy fizycznie. Emitor wraz z pojemnikiem znajduje się już wewnątrz luku bagażowego Californii…

Brzmi to krzepiąco. Świeżo upieczony Irlandczyk może spokojnie trenować mimikę twarzy i, obserwując na wideo sceny rodzinne państwa O'Neal, zastanawiać się, jak przeprowadzi z kosmosu pierwszą łączność z piękną, zakochaną w mężu Irlandką.

Cztery dni przed akcją

W Wielką Środę w całej Europie utrzymywała się marna pogoda, restauratorzy i hotelarze zarabiający nieźle podczas długiego weekendu, tym razem posępnie spoglądali w chmurne niebo, nie oczekując niczego dobrego. W Genewie na przerwę świąteczną rozjechali się negocjatorzy pokojowi. Pokój Boży zapowiadano na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej.

Jakiś samozwańczy prorok zatamował ruch na Champs Elysees, wieszcząc nadchodzącą zagładę. Zwinięto go szybko, ale po krótkim przesłuchaniu wypuszczono. Biedak utrzymywał, że w ciągu tygodnia, wyczytał to ponoć w gwiazdach, nasza cywilizacja przestanie istnieć. Jego poglądów nie podzielała giełda – od pewnego czasu kurs złota i dolara ustabilizował się na zrównoważonym poziomie – ani politycy, ani nawet artyści kabaretowi.

Levecque pozostał w Londynie, oczekując na rezultaty planu wykoncypowanego przez Gardinera. Bonnard, po długotrwałej naradzie ze Steinerem, też się nie śpieszył. Austriak miał wyrobione zdanie na temat profesora Levecque'a i jego mocodawców. Uważał jednak, że starsi panowie posiadają zbyt mało bezspornych dowodów, aby udać się na najwyższy szczebel. Na razie należało jedynie kontrolować poczynania, aby w odpowiednim momencie włączyć się do gry. Dla Austriaka wciąż nie było jasne, co knuł Levecque wespół z Gronerem. Wiele wskazywało na to, że w łonie Konwentu Ekologicznego kiełkowała gruba intryga. Na pewno chodziło o rozgrywkę z Denninghamem. Ale co to miało wspólnego z mobilizację Zielonych w okresie świąt Wielkiejnocy?… Czy planowana akcja stanowiła jakieś istotne zagrożenie dla sił militarnych Państw Stowarzyszonych? Dlaczego Denningham, dotąd ruchliwy, widoczny w szerokich kręgach bohemy i establishmen, przepadł…? Zginął?

Komisarz Bonnard, od czterdziestu lat przywykły do pracy tropiącego wyżła, odczuwał ogromną przyjemność depcząc po piętach przeciwnikowi, dziecinną wręcz radość sprawiał mu fakt, że jak dotąd nikt ze śledzących tego nie zauważył.

Tak więc nie spuszczając uwagi z ruchliwego Levecque'a trust staruszków krył ściśle pozostałych liderów ekologizmu i – czekał. Coś wisiało w powietrzu, choć Marcel nie miał rzecz jasna pojęcia, że tym czymś jest laboratorium kosmiczne California.

Tymczasem na murach miast w większości uprzemysłowionych krajów Zachodu poczęły się pojawiać afisze – “Dzień Zieleni – Dniem mobilizacji!" Większość polityków przypuszczała, że chodzi i tym razem o normalne wielkanocne marsze pokojowe i lekceważyła te apele, co najwyżej zalecając policji wyrozumiałość. Tymczasem trwała już mobilizacja małych, tajnych wspólnot. W Kolonii, w niewielkim stylowym hoteliku opodal katedry, Lion Groner spotkał się z szefami kilku bojówek Arkadyjczykow. Był enigmatyczny, oszczędny w informacjach, ale zalecał gotowość na wypadek prowokacji “sił prawicy". W dniu Wielkiego Protestu zbrojne oddziały miały znajdować się w pogotowiu, na wszelki wypadek. Oczywiście nie padło ani jedno słowo o Wielkim Planie.

Analogicznie na Nowym Kontynencie uwijał się Ziu Dong.

Oczywiście miejscowe policje otrzymały rozliczne sygnały od swoich informatorów, ale wszystkie ostrzeżenia zostały zlekceważone. Równocześnie panna Bernini i pastor Lindorf dwoili się i troili – udzielali wypowiedzi mass mediom, przemawiali na zaimprowizowanych wiecach. Ludzie słuchali ich, klaskali, po czym wracali wozami do swoich zautomatyzowanych mieszkań, z komputerami domowymi, robotami kuchennymi, telewizją kablową. Wysłuchiwali telewizyjnych wiadomości, śmiali się z głupawych programów, emocjonowali horrorami. Jak zwykle.

Tymczasem wśród informacyjnej papki świeża wiadomość obiegła światowe agencje, przeleciała atrakcyjnie przez wieczorne serwisy, aby rankiem pojawić się z metką “nowość" na czołowych kolumnach dzienników.

Oto dowódca kalaharyjskich separatystów zaproponował otwarcie handel ludźmi. W zamian za spore pieniądze proponował zwolnienie kilku białych przetrzymywanych od dłuższego czasu w niewoli. Ofertę złożono pod adresem Towarzystwa Obrony Praw Zakładników, wielkiej światowej organizacji od pewnego czasu parającej się pośredniczeniem i wykupywaniem ludzi z rąk ekstremistów. Kapitan Bongote, występując ze swoją propozycją nie podał wprawdzie nazwisk więźniów, przekazał jednak ich fotografie. Zdjęcie ostrzyżonej na zapałkę kobiety i niesłychanie wychudzonego mężczyzny zrobiło wrażenie nie tylko na masowej publiczności. Wstrząsnęło rodziną doktora Rode i zainteresowało poważnie co najmniej kilkanaście osób.

Wśród nich i Denninghama. David Dass przypuszczał, zresztą miał podstawy, że Burt należy do ludzi pozbawionych emocji. A jednak… Również Lenni Wilde dawno nie widział swego patrona równie poruszonego.

– Trzeba ich z tego wyciągnąć, Lenni zajmiesz się sprawą! – stwierdził szef.

– Teraz, na cztery dni przed akcją? – zaoponował Silvestn.

– Do cholery z akcją! – huknął Amerykanin. – Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu. Liczy się czas, a jeśli trafią w łapy policji RPA…

– Za pięć dni nie będzie najprawdopodobniej ani RPA, ani jej policji – zauważył logicznie cybernetyk.

– To nie będzie wielka operacja – ciągnął, wydający się nie słyszeć go, Denningham – Lenni skontaktuje się z Gardinerem. Red ma ogromne wpływy w rozmaitych organizacjach ekstremistycznych Czarnego Lądu.

– A akcja na Raronga? – zapytał Lenni.

– Bez zmian. Zresztą, jeśli okaże się, że Barbara jest w formie, bardzo może nam pomóc.

Silvestri nadal nie podzielał optymizmu szefa:

– Cała sprawa wyraźnie mi się nie podoba. Przez pół roku uważamy tego Polaka i pannę Gray za poległych, po czym odnajdują się, niby przypadkiem, tuż przed operacją. Czy nie uważasz, Burt, że ktoś chce w ten sposób żebyś się zdekonspirował? Nikt nie wie od tygodni gdzie przebywasz, a w ten sposób się zdekonspirujesz.

– Zachowamy ostrożność. Wykupieniem naszych przyjaciół zajmie się Lenni, nikt nie dowie się ani o naszych planach, ani o tej bazie.

Silvestri milczy rozgarniając mieszadełkiem lód w szklance z cocktailem.

Trzy dni przed akcją

Obchody Wielkiego Czwartku w Watykanie wypełniły w przeważającej mierze wieczorne serwisy czołowych stacji telewizyjnych.

Załoga stacji orbitalnej California poddała się badaniom lekarskim.

Start promu przewidziano na godziny przedpołudniowe w niedzielę. Synoptycy zapowiadali poprawę pogody.

Na Raronga trwało oczekiwanie na wielką wodę. Komandor Bowling i Roy Ziegler spędzili znów ładnych parę godzin na tenisie. Mimo zdecydowanej abstynencji profesora, mogli już uchodzić za parę wieloletnich przyjaciół.

Na autostradzie Kolonia – Diisseldorf Lion Groner omal nie został aresztowany przez nadgorliwego policjanta, sprawę uratowały doskonałe fałszywe papiery i niezmącona pewność siebie charakteryzująca Arkadyjczyka.

Raport Bonnarda wzrósł do siedemdziesięciu stron.

Profesor Levecque wygłosił odczyt w Londyńskim Klubie Międzynarodowym. Temat: “Jawne efekty wpływu tajnych organizacji na świadomość społeczną". Frekwencja była niska.

Lenni Wilde i czarnoskóry Bob pofrunęli do Afryki w misji ważnej i sekretnej.

Panna Bernini przespała się z syndykiem jednej z włoskich metropolii.

W moskiewskim zoo urodził się niedźwiadek panda.

Znakomita wróżka francuska popełniła samobójstwo zostawiając list, w którym napisała, iż odchodzi bojąc się tego, co nadejdzie. Uznano, że chodzi tu o wykryty u niej parę dni wcześniej nowotwór macicy, zresztą łagodny.

Z Egiptu doniesiono o pojawieniu się Feniksa.

A czas płynął.

Z notatek doktora

– Nie masz wyboru, Pavlovsky – powiedział Red Gardiner z naciskiem – i tak w oczach Denninghama jesteś zdrajcą.

Siedzieli we dwóch z kapitanem Bongote naprzeciw mnie w szopie, która miała stanowić punkt wymiany. Ściągnięto już ze mnie przepocony łachman i odziano w dosyć elegancki tropik.

– Czy Barbarę też wymienicie?

– Też – stwierdził z udanym westchnieniem Bongote – i tylko od ciebie zależy, kto od dziś zajmie miejsce przy jej boku.

Nic nie odpowiedziałem. Wprawdzie już przed dwoma dniami wycofano mnie z kopalni, odkarmiono, odwszawiono i dezynfekowano, nadal jednak czułem się strzępem człowieka, fizycznie i psychicznie.

– Nie masz rozsądnej alternatywy – powtórzył Gardiner. – To twoje notatki zdekonspirowały zamiary Denninghama. Nie wierzysz? Rzucił parę zdjęć kserokopii prasowych. Zauważyłem leżące na betonie ciało dublera Burta, zwłoki Wyłko Georgijewa… – Tobie zawdzięczają śmierć. Gdyby nie ty, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o zamianie i nawet do głowy nie przyszłoby nam wiązać Denninghama z atakiem na Marindafontein. Czy sądzisz, że po tym wszystkim nadal zostalibyście przyjaciółmi? Jedno nasze słowo, a Barbara własnoręcznie przetrąci ci kark. Racja?

Zapaliłem skwapliwie podsuniętego papierosa, drżały mi ręce.

– A my chcemy i możemy ci pomóc. W zamian za naprawdę drobne informacje będziesz miał i Barbarę, i spokój, i pieniądze.

– A jeśli odmówię? Bongote ożywił się:

– Czerwone mrówki, bunkier głodowy, pal, tygrysia klatka – wszystko jest ciągle do twojej dyspozycji.

Chciałem, bardzo chciałem powiedzieć, że wolę mrówki, głód i śmierć, ale tylko zwiesiłem głowę. Czarnoskóry watażka poklepał mnie po ramieniu. – No, zaczynasz być rozsądny!

– Zresztą jeśli podzielasz nasze ideały ekologizmu, możesz być spokojny – rzekł Gardiner – nie poniosą one uszczerbku. Należymy do tej samej organizacji, co Burt. Może jesteśmy tylko bardziej konsekwentni… – tu naraz zmienił ton. – Nie chcę cię przynaglać, ale czekają reporterzy, ekipy telewizyjne i ten dureń. Lenni Wilde, którego wysłał Denningham. Pamiętasz Lenniego? Zupełnie nie zna się na żartach.

To akurat wiedziałem i strumyczek zimnego potu pociekł mi po plecach.

– No więc jak, niczego nie chcemy, wystarczy, że pozostaniesz z nami w kontakcie? – pyta Red i wskazując Bongote, dodaje – kapitan może jeszcze się rozmyślić.

Kiwam głową. Mam już pewien plan i jestem zdecydowany doprowadzić go do końca.

Miałem zamiar zahamować nieuchronny bieg wydarzeń. Postanowiłem wyznać wszystko Barbarze, bez względu na konsekwencje. Owszem, sterroryzowany sypnąłem, ale teraz obnażam podwójną grę nielojalnego kompana ze Światowego Konwentu i mogę okazać się przydatny. Wiedziałem, że w ten sposób definitywnie tracę Barbarę i przez moment przyszło mi do głowy, żeby opóźnić moje wyznanie. Najpierw spędzić tę szaloną, wymarzoną noc, a potem rano powiedzieć… Zdusiłem kompromisowy pomysł. Jeśli nie powiem od razu, nie zdobędę się na to nigdy!

Sama wymiana przebiegła sprawnie, dopiero wychodząc na powietrze dostrzegłem Barbarę wynurzającą się z sąsiedniej szopy. Żołnierze Wielkiej Kalaharii pozostali z tyłu, po przejściu kilkudziesięciu kroków otoczyło nas kilku dziennikarzy. Trzask aparatów i szum kamer. Czterech tubylczych policjantów dyskretnie trzymało się z tyłu.

Zasypano mnie pytaniami. Starałem się odpowiadać zdawkowo i raczej cedować większość wypowiedzi na pannę Gray. W tłoku uścisnęła mi koniuszki palców. Wersja ustalona z Bongote pomijała moje opuszczenie RPA i mówiła jedynie o zwiadzie geologicznym. O dziwo, Barbara rzeczywiście zaczęła jakieś studia w tym zakresie. Szerzej wspomniałem o pojmaniu przez ZFWsWD i pracy w kopalni, unikając jednak – jak ustalono – większych drastyczności.

Już od pierwszej chwili obok nas zjawił się Lenni Wilde i czarnoskóry Bob, bohater akcji w Rijksveld. Zyskawszy taką ochronę poczułem się raźniej.

Odwrotne reakcje budziła we mnie obecność dwóch szczupłych mężczyzn, trzymających się nieco na uboczu dziennikarskiej hałastry. Schludne, tropikalne uniformy, małe neseserki, przywodziły na myśl maklerów giełdowych, którzy nieoczekiwanie wylądowali w buszu. Ale jednakowe niebieskie oczy i zdecydowane ruchy sprawiały, że nie można było mieć wątpliwości. Ludzie z M/t czekali na nas. Czy tylko oni?

W czasie konferencji nie miałem okazji zamienić nawet słowa z Barbarą. Impreza została zresztą dość nagle przerwana przez Lenniego, który ostro podziękował dziennikarzom, mówiąc, że uwolnionym należy się wypoczynek, po czym pociągnął Barbarę na bok. Chciałem iść za nim, ale Robert powstrzymał mnie zdecydowanie.

– Rozdzielamy się. To dla bezpieczeństwa.

Wśród samochodów zaparkowanych na skraju wioski znalazł się również stareńki landrover. Wskoczyliśmy do środka i Bob zapalił silnik. Obserwowałem dwóch południowoafrykańczyków. Wydawali się nie zwracać na mnie uwagi. Może zresztą bardziej absorbowała ich Barbara.

– Nie będą nas ścigać? – zapytałem.

– Jeszcze nie teraz – mruknął mój kierowca. – Zresztą mamy ochronę. Gestem głowy wskazał na ważkę helikoptera ze znakami Powietrznych Sił Zimbabwe.

– Myślałem, że jesteśmy w Zambii – wyraziłem zdziwienie.

– Będziemy tam za dwie godziny.

Sto dwadzieścia minut upłynęło dość szybko, nikt nas nie ścigał, nie zatrzymywał, zresztą, kiedy znaleźliśmy się na szosie Bulawayo – Maramba otoczył nas gęsty ruch, dający, niczym zresztą nie uzasadnione, poczucie bezpieczeństwa. Poniżej Wodospadów Wiktorii, dziś noszących trudne do wymówienia imię tutejszego bojownika, przekroczyliśmy Zambezi i granicę między Zimbabwe a Zambią. Ku memu zdumieniu Robert wręczył mi mój stary, mocno podniszczony polski paszport, jak się okazało, nadal ważny.

– Skąd go masz?

– Od twojej żony – odparł po prostu.

Wewnątrz znalazłem karteczkę pełną żarliwych słów od Marthy. Urodził mi się syn, Karol! Moja żona wyrażała nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy i narzekała na rozmaite szykany, które po mym zniknięciu spotkały ją i wuja ze strony południowoafrykańskiej.

Za Maramba, dawna nazwa: Livingstone, skręciliśmy na główną magistralę zambijską, mocno zatłoczoną, hałaśliwą i miejscami zdewastowaną. Bob zrobił się czujniejszy.

– Jestem przekonany, że czekali na nas na lotnisku w Marambie. W momencie, w którym przekonają się, że jedziemy jednak do Lusaki, uderzą, wyjmij broń ze skrzynki…

– A kiedy dołączy do nas Barbara? Wzruszenie ramionami.

– O ile wiem, w ogóle. Red dał jej i Lenniemu do dyspozycji własny samolot, być może już za parę godzin spotkają się z Burtem.

– Gardiner jest z nimi?

– Oczywiście.

Paraliżujący świder strachu. Mój plan szlag trafił. Barbara, nieświadoma zdrady Gardinera, zaprowadzi go wprost do Denninghama. Nie zdołałem jej uprzedzić. Co robić?…

Na sygnale minął nas wóz policyjny. Minąwszy, zwolnił dając znaki, abyśmy zjechali na pobocze. Robert nie zareagował. Dodał gazu i jakimś cudem wyprzedził radiowóz.

– Oszalałeś?

– Nie.

Dopiero teraz miałem w pełni ocenić zalety landrovera i wirtuozowskie prowadzenie jego kierowcy. Bob wdusił klakson. Wskazówka szybkościomierza zaczęła gwałtownie się odchylać: sto dwadzieścia, sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt…! Na drodze pełnej furgonetek, rowerzystów. Przymknąłem oczy. Pędziliśmy. W pewnym momencie mój kierowca zwolnił i skręcił w boczną drogę. Nie zgubiliśmy jednak policji, chwilę później już byli za nami. Ale Bob tylko na to czekał, pociągnął za jakąś dźwignię. Usłyszałem, że coś wypada z tyłu naszego wozu.

– Co to było?

– Kolczasty trawniczek. Możemy zwolnić.

W chwilę potem doszły nas spoza pleców rozmaite odgłosy, odwróciwszy się widzieliśmy, jak wóz policyjny wylatuje z szosy, koziołkuje i znika w kolczastych krzewach.

– A jeśli to była prawdziwa policja? – zaniepokoiłem się.

– Nie była – odparł z przedziwnym spokojem – zresztą wkrótce się przekonamy.

Parę skrętów i znów znaleźliśmy się na głównej magistrali. Robert chyba miał rację. Nie niepokojeni przebyliśmy ponad pięćset kilometrów przed zmierzchem.

Rozmawialiśmy mało, a ja przez cały czas biłem się z myślami. Wreszcie zapytałem.

– Jaki będziemy mieli dalszy etap podróży?

– Ty będziesz miał – sprostował Bob. – Lecisz do domu!

– Do Johanncsburga?

– Nie, do Polski.

– Prosto?

– Z przesiadką.

– Jak to? Nic spotkam się z Barbarą, Dcnninghamem…? Na drogowskazach pojawiły się strzałki – lotnisko.

– Już po zwycięstwie, to będzie naprawdę za kilka dni. Rozumiesz chłopie, za kilka dni znikną granice, podziały, państwa, przestanie istnieć cały ten militarny szmelc!

– A jeśli nie?

I powiedziałem Bobowi wszystko. Może trochę oszczędnymi słowami. Podkreśliłem fakt, że Gardiner prowadzi własną politykę, że grupa Denninghama jest śmiertelnie zagrożona…

Ciemna twarz Roberta pozostała nieporuszona. Parę razy tylko drgnęły mu mięśnie policzkowe.

– Lepiej późno niż nigdy – brzmiał jego komentarz. Zajechaliśmy na parking przy lotnisku. Zbliżał się zmierzch. Robert znalazł do zaparkowania spokojne miejsce przy samej siatce oddzielającej od pasów startowych.

– Może nie powinniśmy się rozdzielać – zaproponowałem – może trzeba będzie…

– Leć, na miłosierdzie boskie, chłopie, leć! – zabrzmiało syknięcie. Wszystko będzie dobrze!

Ruszyliśmy ku drzwiom. Po przejściu kilkuset metrów, w drzwiach holu głównego zauważyliśmy ich. Dwóch mężczyzn, zbyt muskularnych, aby uchodzić za zwyczajnych turystów. Jeden trzymał rękę w kieszeni, drugi dłubał w zębach.

– Idź przodem – mruknął Bob.

Nie podobał mi się ten pomysł, zwłaszcza że Robert zostawał wyraźnie w tyle, ale poszedłem. Kilkanaście kroków dalej musiałem się zatrzymać, blondyn odrzucił wykałaczkę i zastąpił mi drogę.

– Jan Pavlovsky?

Równocześnie drugi chwycił mnie energicznie z drugiej strony. Z tyłu ozwał się głuchy huk. Odwróciłem głowę i zobaczyłem upadającego Boba! Dostali go!

Nie stawiałem oporu kiedy mężczyźni pociągnęli mnie w stronę czekającego auta. Okazało się jednak, że nie doceniłem Roberta. Czekający na nas agenci przypuszczali, że będziemy szli razem, stąd funkcjonariusz, którego zadaniem było zlikwidowanie Murzyna, ulokował się bardzo blisko moich dwóch przyjemniaczków. Bob zostając w tyle przejrzał sytuację. Uprzedzając strzał przypadł do ziemi i sam wystrzelił. Na piersi mężczyzny stojącego przy kiosku z kwiatami wytrysnęła purpurowa róża. Gruby Mulat, który powyżej nas, na antresoli szamotał się z futerałem od skrzypiec, lecz nie zdołał wydobyć z niego podręcznego automatu, skoziołkował i legł rozpłaszczony na płycie podjazdu. Gdzieś rozległ się gwizdek policjanta, zawył jakiś klakson. Jeden z ciągnących mnie agentów puścił moje ramię i dobył broni. Drugi zrobił to samo. Kucnęliśmy za jakimś pojazdem i rozpoczęła się kanonada, nie przynosząca zresztą nikomu wielkiego uszczerbku. Po chwili dłubacz w zębach wepchnął mnie do wozu i sam zaczął pakować się za mną. I wtedy Bob wyprysnął. Wypadł zza budki z kwiatami i wielkimi susami pognał przez całą długość podjazdu.

– Wariat!

Obaj agenci porwali się na równe nogi, wycelowali ze swoich spluw na chwilę zapominając o jeńcu. Strzelili. Spudłowali haniebnie, Bob wykonał koziołka i dopadł filaru wspierającego ganek.

Kryjąc się we wnętrzu samochodu zwróciłem uwagę, że jego silnik cały czas cichutko pracuje. Znajdowałem się wprawdzie na tylnym siedzeniu, ale między przednimi oparciami było dość miejsca, abym mógł wychylić się i nacisnąć ręką pedał gazu. Wóz skoczył do przodu. Jeden z białych wykonał kozła, drugi strzelił za mną, zapominając o kuloodpornych szybach. Dzięki temu manewrowi Bob miał czas na wycelowanie. Agenci, jak wyrzucone na pokład ryby, zwalili się na trotuar. Bob prawie wyciągnął mnie z wozu.

– No, biegnij chłopcze! – Jakimś sobie znanym korytarzykiem – niewykluczone, że dokonał przedtem lustracji pawilonu – przeprowadził mnie do sali odpraw omijając tłum. Jeszcze chwila, a byliśmy na antresoli. Na placyku tymczasem zaczęło się piekło. Pojawiła się policja, zajechała wyjąca karetka. Robert szelmowsko błysnął oczami, mówiąc w ten sposób: nic się nie martw. Przez głośniki zapowiadano odlot samolotu British Airlines do Londynu z postojem w Kairze. Przy punkcie kontroli dokumentów Bob pożegnał mnie.

– Wszystko będzie dobrze! I ja miałem taką nadzieję.

Nie czyniono mi żadnych trudności. Może nikt nie powiązał mnie ze strzelaniną przed lotniskiem.

Olbrzymi, trzystumiejscowy odrzutowiec rozpoczął kołowanie. Przez małe okienko widziałem nie tylko czerwieniejące tropikalne niebo, doskonale ogarniałem też wzrokiem rozległy parking i zbiegowisko, jakie powstało w jego części centralnej. Widziałem także zaparkowany lekko na uboczu błękitny landrover. Mógłbym przysiąc, że dostrzegam małą, ciemną figurkę, zbliżającą się do wehikułu.

– Jest rewelacyjny – poradził sobie z asami M/t!

I w tej chwili uderzyło mnie, że przez cały dzień nie pomyślałem nawet przez chwilę o Gardinerze. Owszem, poleciał razem z Barbarą, ale czy możliwe, żeby tak zupełnie stracił zainteresowanie moją osobą?

Jumbo Jet tymczasem zakręcił i czekał na sygnał startu. Krasnoludek przy landroverze otworzył drzwiczki. Nie usłyszałem detonacji, zobaczyłem ją tylko. Z tej odległości wyglądało to jak raptowne naciśnięcie zapalniczki.

Biedny Bob, nie zaniesie Denninghamowi wiadomości! Co zrobi Burt otoczony zdradą!…

Samolot ruszył, nabierał szybkości, a potem oderwał się od ziemi. Przedmieścia Lusaki gwałtownie uciekły w dół, zmalały fabryczki, domki, kępy roślinności.

I właśnie wtedy, w świetle czerwonego, zachodzącego słońca, po raz ostatni widziałem Afrykę.

Ojciec i córka

Lenni przestraszył się wyglądu panny Gray. Oczywiście poznał ją, ale musiał przyznać, że ostatnie kilka miesięcy okazało się niesłychanie okrutne dla urody dzielnej dziewczyny. Wyschła, sczerniała, krótko obcięte włosy straciły dawny połysk. Jedynie optymizm i energia pozostały te same.

Red Gardiner zabrał ich do Kinszasy wynajętym samolotem. Zachowywał się niezwykle opiekuńczo, wręcz szarmancko. Tak, jak powinien zachowywać się stary przyjaciel Denninghama, towarzysz broni, równy facet. Barbara dopytywała się o Jana. Red wytłumaczył, że dla dobra sprawy, a przede wszystkim dobra samego Pawłowskiego, odesłano go do Polski.

– Ale przecież możecie spotkać się po zwycięstwie – dodał. – Dziewczyna przyznała rację.

Na szlaku podróży przewidziano parę przesiadek: Kinszasa, Caracas, Miami… Wszędzie jakoś udawało się ominąć fotoreporterów. W stolicy Zairu postój trwał stosunkowo najdłużej. Barbarę musiała przesłuchać komórka Afrykańskich Sił Antyterrorystycznych – organizacji filialnej O JA do zwalczania ruchów separatystycznych. Lenni chciał w tym uczestniczyć, ale do rozmowy nie dopuszczono nawet Gardinera.

Ciężkie sześć godzin. Nagie ściany bez okien, biurko, magnetofon, termos z mocną, aromatyczną kawą i zmieniający się funkcjonariusze. Panna Gray z prawdziwą satysfakcją udzielała wszelkich informacji mogących jak najbardziej zaszkodzić Bongote. Pokazywała na planie dyslokację oddziałów, szkicowała mapki, podawała szczegóły dotyczące uzbrojenia, charakterystykę osób. Przekazała też znaczną część dossier dotyczącego kontaktów Bongote. Oczywiście wszystkie dane dotyczyły okresu “półwolności". Po próbie ucieczki, odseparowano ją od oddziału, umieszczono w więziennej jamie, ale w gruncie rzeczy dano spokój. Nawet dowódca nie narzucał się ze swymi karesami. Czy robiono z nią jakieś eksperymenty? Nie. Dlaczego nie została zabita? Może Bongote łudził się mirażem wysokiego okupu. Może trzymał ją w odwodzie. A dlaczego zwolniono ją teraz? Czyżby finanse ruchu mocno podupadły? Nie, na to pytanie nie potrafiła dać pełnej odpowiedzi.

Kolejny funkcjonariusz, kolejne pytania, kolejny termos…

– Myślałam, że to się nigdy nie skończy – powiedziała Lenniemu, gdy wreszcie po południu następnego dnia Jambo Jet linii południowo-atlantyckiej znalazł się nad oceanem – najważniejsze, że wracamy do domu. – Bardzo miły człowiek z tego Gardinera – dodała…

Lenni skrzywił się.

– Ja tam nie ufam Czarnuchowi, musiał mieć interes w twoim zwolnieniu. Dobrze, że nie upierał się, aby lecieć z nami do Burta.

– Gdyby nie on, nie wydostałabym się z tego piekła.

Lenni Wilde nie tracił czujności. Jeszcze podczas noclegu w Kinszasie wyciągnął z roboczej walizeczki kieszonkowy,,odpluskwiacz" i poddał dokładnej analizie ciało Barbary. Nie zwracając uwagi na jej, mimo wszystko nadal atrakcyjne kształty, centymetr po centymetrze badał skórę, włosy…

– Czego ty tak szukasz? – dopytywała się dziewczyna. Wilde splunął niedopałkiem.

– Mogli ci coś wszczepić. Choćby nadajnik, ale nie, jesteś czysta. Moje urządzenie wykryłoby każdą aparaturę nadawczą, czy to zaszytą, czy wszczepioną w kość, czy nawet połkniętą.

– Niczego nie połykałam!

– Mogli ci dać we śnie.

– A jeśli byłby to nadajnik impulsowy? Taki, który odzywa się dopiero na sygnał zewnętrzny…

– Też wykluczone. Każdy nadajnik potrzebuje zasilania, baterii, a te wykryłbym. Wszystko jest w porządku, Barbaro… Bezpiecznie.

– A czy zechcesz wyjaśnić mi, skąd tyle troski o bezpieczeństwo?

– Finiszujemy, moja mała, nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd.

– A nie uważasz, że powinniście mnie teraz odsunąć? Przecież byłam w niewoli bardzo długo. Teoretycznie przeciwnicy mogli mnie złamać, przekabacić, zrobić swoim agentem?

Lenni spuścił wzrok.

– Ja bym cię odsunął. Nie, nie sądź, że mam jakieś podejrzenia. Ukryłbym cię dla zasady, do chwili, kiedy to wszystko będziemy mieli za sobą, ale…

– Ale?

– Burt tu rządzi. Burt chce mieć cię koło siebie w decydującym momencie. Ot, kaprys wielkiego człowieka.

Krótka chwila perlistego śmiechu.

– Nie kłopocz się, Lenni. Nie przekabacili mnie! Nie wyciągnęli niczego. Zresztą dobrze wiesz: orientuję się w rozmiarach stawki. A poza tym, czy mogłabym wystąpić przeciw własnemu ojcu…

Nikt nie napisał prawdziwej biografii Denninghama. W czasach, które przyszły później, zredukowano jego rolę do niewielkich wzmianek – jeden z kierownictwa, uczestnik, współautor… Nikt nie wystawiał mu pomników ani nie czytywał jego książek. Historia wtopiła go w tłum. W ten tłum, który zwykle zalega stopnic i pobocza trybuny honorowej Wielkich Sterników. Gdy teraz po latach chcę dotrzeć do prawdy, okazuje się, że jestem skazany wyłącznie na własną pamięć i trochę notatek. Denningham – Barbara Gray? Tajemnicza sprawa. W żadnym archiwum nie znalazłem wiadomości ojej matce. Ellen Gray, mieszkała jakiś czas w St. Albanos pod Londynem i wiem, że na pewno zawiadomiono ją telegraficznie o śmierci córki. Później jednak zniknęła gdzieś w wirze historii, w jej pianie i odmęcie.

Niektórzy twierdzili, że Barbara była dziełem przypadku i młodzieńczego wyskoku Burta. Ellen, wówczas modelka i początkująca dziennikarka, stanowiła jedną z licznych zdobyczy młodego Denninghama w czasach, kiedy jeszcze kobiety odgrywały w jego życiu jakąś rolę.

W tym czasie przeszłym musiała też kryć się tajemnica Burta. W epoce, kiedy znajdował się na świeczniku i okupował na stałe rubryki towarzyskie wysokonakładowych periodyków, widywano go w towarzystwie wielu kobiet, o niektórych puszczano nawet pikantne plotki – zapewne w ich fabrykowaniu nieraz maczał palce sam Denningham – atoli z wnikliwych analiz i niedyskrecji panienek wynika niezbicie, że masowa publiczność uczestniczyła jedynie w grze pozorów. Naprawdę Denningham w ciągu ostatnich kilkunastu lat swego życia nie miał sprawdzonych romansów, zarejestrowanych kochanek, naturalnych dzieci. Nie należał też do Światowej Wspólnoty Pederastów, która od zwalczenia AIDS znów ogromniała jak nadmuchiwany balon.

Kim więc był? Impotentem? On, zdolny gołymi rękami poskromić bawołu i obciąć brodę szyickiego mułły? Nieliczni lepiej poinformowani, chyba coś na ten temat wiedział Lenni Wilde, asystujący Denninghamowi jeszcze od wspólnych bojów w Hongkongu, zabrali swą tajemnicę ze sobą.

W sferze hipotez poruszał się również pewien lekarz, twierdzący, że zmiana w Denninghamie nastąpiła wskutek pewnego tragicznego defektu, do którego doszło na Hawajach. Nie mógł po nim kochać, nie mógł mieć dzieci. Jedyną pamiątką po czasach męskiej sprawności pozostała Barbara. Gdy przypadkiem dowiedział się o jej istnieniu – panna Gray miała wówczas piętnaście lat i uczęszczała do taniej, prowincjonalnej szkółki – dosłownie oszalał. Znalazł cel w życiu, którym dotychczas było jedynie nieokiełznane poszukiwanie przygody, a może – tylko śmierci?

Cieszył się Barbarą, był z niej dumny. A uczucie zostało odwzajemnione, mimo sprzeciwów matki.

Burt otworzył pannie Gray wrota najlepszych uczelni, wprowadził w towarzystwo, myślał o korzystnym małżeństwie. Cóż z tego. Dziewczyna posiadała równie niespokojnego ducha jak on. Zazdroszcząc mu przygód, sama zaczęła się bawić w poszukiwanie wrażeń, co skończyło się krótką strzelaniną w Soho i śmiertelnym zejściem trzech łotrów. Różnica opinii między realnym przebiegiem wydarzeń, a inspektorami Scotland Vardu sprawiła, że córka Burta w największym pośpiechu opuściła Wyspy Brytyjskie, zdecydowana towarzyszyć ojcu wszędzie tam, gdzie może okazać się potrzebna.

Tyle wersja romantyczna. Ktoś inny dogrzebał się w dawnych zapiskach do personaliów towarzyszy broni Denninghama na Dalekim Wschodzie. Widniało tam nazwisko porucznika Graya. Skonał on na rękach Amerykanina po krwawej rozprawie z triadami w Hongkongu. Może więc Barbara była jedynie córką starego przyjaciela, któremu w ostatniej godzinie życia Burt przyrzekł przejęcie nad nią opieki? Kto to wie? Zresztą czy to ważne?

Ojciec i córka spotkali się w małym hoteliku blisko lotniska w Miami, natychmiast po przylocie samolotu z Caracas, w którym panna Gray spędziła drugą noc po swym oswobodzeniu.

Denningham wyglądał na bardzo zmęczonego. Przygotowania pochłaniały mu dwadzieścia cztery godziny na dobę, zwłaszcza gdy śmierć Boba na lotnisku w Lusace pozbawiła go ważnej figury w rozgrywce. Przywitali się długim, serdecznym uściskiem.

– Marnie wyglądasz, należy ci się wypoczynek – rzekł, czochrając palcami jej kusą czuprynkę.

– Wypoczniemy wszyscy po zwycięstwie – odparła Barbara.

– Mylisz się, wtedy dopiero zacznie się robota. Czy zdajesz sobie sprawę z ogromu zagrożeń, niebezpieczeństw? Owszem, posiadać będziemy w ręku instrument szantażu, ale przede wszystkim będziemy musieli ludzi przekonać. Najpierw do zjednoczenia się pod sztandarem ekologizmu, potem do wielu wyrzeczeń. A ile trudu wymagać będzie poskromienie “wściekłych" w naszych szeregach. Przejście do epoki “małej konsumpcji" to praca na lata. Wariaci, w rodzaju Eriki Studder, chcieliby załatwić w tydzień wszystko. I wiesz, czego by to wymagało?

– Nowej Kampuczy.

– Tysiąca Kampuczy! Eksterminacji, głodu, terroru. Ograniczając urodzenia, możemy w najlepszym razie za kilka lat osiągnąć zerowy przyrost, a dopiero w dalszej przyszłości znacznie zmniejszyć ziemską produkcję. Ludzie wiele muszą zrozumieć. Wyrzec się indywidualnych samochodów, wycofać samoloty, eliminować środki piorące. Sam nie wiem, jak wytłumaczymy kobietom, że jedna sukienka powinna starczyć na lata, że koniec z jednorazowymi opakowaniami, maszynami do zmywania, pralkami automatycznymi…, przynajmniej do czasu, kiedy pojawią się metody likwidujące zagrożenie środowiska. Będzie więc masa pracy!

– Ale jesteś optymistą?

– Gdybym nie był, czyż podejmowałbym takie ryzyko? Niestety, wiem, że nie ma innego wyjścia. Inaczej zginiemy. I nie chodzi głównie o kraje wysoko rozwinięte. Tu robi się stosunkowo najwięcej dla ochrony środowiska. W tej chwili na listę dewastatorów wkroczył z impetem Trzeci Świat. Dożyna się brazylijską selwę, śmiertelne zatrucia grożą głębiom oceanicznym i podstawowym magazynom ziemskiego białka, czyli oceanom polarnym.

– Nie musisz mnie agitować. Jestem z wami. Chciałabym jednak sama wam pomóc! Na pewno ci się przydam.

Denningham przyjrzał się jej uważnie.

– Nie wyglądasz zdrowo.

– To zmęczenie, podniecenie. Czuję się naprawdę dobrze – nadrabiała miną panna Gray. – Wiem, że na pewno mogę ci się przydać – z jej energicznego tonu wynikało niezbicie, że nawet jeśli nie przydzielą jej zadania, sama rzuci się w wir wydarzeń.

– Po śmierci Wyłka chciałem powierzyć to zadanie Bobowi – zaczął Burt – ale…

– Czyżby jeszcze nie wrócił z Lusaki?… Konwojował tego młodego Polaka, wiesz, Jan jest chyba we mnie zakochany… – urwała dostrzegając zmianę w twarzy ojca.

– Bob nie żyje! Ktoś z tych południowoafrykańskich sukinsynów podłożył mu bombę w samochodzie.

Barbara zaciska usta.

– To jakie było jego zadanie? – pyta.

– Trudne…

Przez godzinę ojciec zapoznaje ją ze szczegółami. Potem przebierają się w kostiumy i idą na basen.

– Przyda mi się słońce – szepcze dziewczyna – ale zdaje się, że na Raronga też są wspaniałe plaże.

Kiedy w trzy godziny potem opuszczają hotel, Burt wydaje się zrelaksowany i młodszy o parę lat, natomiast Barbara nadal czuje się zmęczona. Jakiś dzieciak z polaroidem zaczepia ich na schodkach. I wołając “Foto, foto" – usiłuje namówić na zdjęcie. Denningham macha ręką i na odczepnego rzuca chłopcu srebrną piątkę. Mały natychmiast strzela fotkę. Ale nim zdąży wydobyć ją z aparatu, wóz Burta zakręca w stronę lotniska. Za godzinę jest lot do Los Angeles.

Potem Hawaje. A w Honolulu, po spotkaniu z chińską ekipą “płetwonurków", czarter na środkowy Pacyfik.

Mały Portorykańczyk wydobywa zdjęcie z aparatu i wyraz zdziwienia przebiega przez jego śniadą twarzyczkę. Powierzchnia kartonika jest całkowicie czarna!

Z notatek doktora

Rozpacz i bezradność. Dwa słowa, które chyba oddają najlepiej mój nastrój owej nocy z Wielkiego Czwartku na Piątek. Nie potrafiłem się cieszyć powrotem do domu, mimo że takie rozwiązanie, spokojne i bezpieczne, oddalało mnie od dramatycznej afery Zielonych. Nie mogłem spać. Sto razy rozpamiętywałem słowa Boba, rzucone w którymś momencie naszej podróży – “Jeszcze ten weekend". Jeszcze… a potem?

Jakie miałem szansę działania? Bez pieniędzy, z polskim paszportem, być może tropiony przez agentów RPA – dokąd miałem się udać, gdzie dzwonić? Denningham nie zostawił żadnych namiarów, podobnie Barbara… Nie miałem pojęcia, czy uda mi się wysiąść w Londynie. Skąd miałem wiedzieć, że trzy miesiące wcześniej umowa międzyrządowa zniosła dla obywateli Polski obowiązek wizowy w Zjednoczonym Królestwie…

Latający olbrzym usiadł lekko na głównym pasie lotniska im. Margaret Thatcher. Samolot Lotu miał według rozkładu wystartować za cztery godziny. Czego mogłem dokonać w ciągu czterech godzin?

Los zdecydował za mnie. Popijając z tekturowego kubka kawę szedłem w stronę poczty, aby szukać szczęścia w książce telefonicznej, kiedy z głośnika padło moje wykoślawione nazwisko. Ktoś prosił, aby Jan Pavlovski zgłosił się… Nie usłyszałem gdzie, rzuciłem się do ucieczki. Dokąd mogłem jednak uciekać? Szczytem mych pomysłów było schronienie się w męskiej toalecie. Nagle wyparowały wszystkie idee na temat zbawienia ludzkości czy odwracania biegu wydarzeń. Siedziałem na sedesie znerwicowany i czekałem kiedy mnie znajdą.

Znajomy dźwięk mowy. Krótkie dosadne słowo oznaczające najstarszą profesję świata. Rodacy! Wyskoczyłem z kabiny. Było ich dwóch. Myli ręce. Zagadałem. Odpowiadali niezbyt chętnie. Też czekali na wieczorny lot, ale zamierzali jeszcze wyjść do miasta.

– A wizy?

– Skąd pan przybywa młody człowieku. Zniesione!

W godzinę później stałem już na Trafalgar Square i obserwowałem krążące pikiety ekologistów, nawołujących do masowego udziału w Światowym Dniu Protestu – Dniu Zieleni.

Bob zostawił mi niewiele pieniędzy. Znaczną ich część pochłonęła taksówka do city. Nawet nie szukałem telefonów Denninghama ani Barbary Gray. Zresztą ze słów Boba wynikało, że udali się do Ameryki.

Rozważając różne możliwości doszedłem do londyńskiego sztabu Dnia Protestu, na co dzień Kwatery Brytyjskiego Ruchu Ekologicznego. Istniała wprawdzie możliwość, że natknę się tam na Gardinera, ale miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, a przeciwnie – trafię na ślad Burta.

Wszedłem do środka. Na korytarzach i w pootwieranych pomieszczeniach panowało znaczne ożywienie, kręciły się różnojęzyczne ekipy telewizyjne. Bardzo ruchliwe były hostessy, w zielonych protestacyjnych trykotach uwydatniających sterczące sutki -typowy objaw podniecenia aktywistek. Jedna z nich, oliwkowa i aerodynamiczna, zagadnięta o Denninghama, wzruszyła ramionami.

– Nikt nie wie, gdzie go szukać, pewnie zjawi się na obradach w Miami. Pojutrze.

– Gdzie w Miami?

Popatrzyła uważniej na mnie, uderzona zapewne obcym akcentem, ale najwyraźniej oględziny wypadły pozytywnie, bo rzuciła:

– Hotel Plazza! Callius Avenue.

I odeszła, uroczo kręcąc zielonym jak główka kapusty kuperkiem.

Spojrzałem na zegarek. Mój samolot odlatywał za dwie godziny. Nie pozostawało nic innego jak spływać i z Warszawy telefonicznie próbować łapać Denninghama na Florydzie. Pod warunkiem, że zebranie ekologistów wyznaczono przed, a nie po akcji. Jak chyba już pisałem, miałem mgliste pojęcie o Dniu Protestu i Wielkiej Zmianie. Z uwag Boba wiedziałem, że ma to być przełom na miarę światową, i że cała akcja nie będzie trwała zbyt długo. Oczywiście, nie miałem pojęcia JAK się to odbędzie…

Puknięcie w ramię. Podskoczyłem. Pukającym jednak nie był ani King Kong, ani rewolwerowiec z RPA, tylko ta sama oliwkowa hostessa.

– Może mogłabym w czymś pomóc? Jesteś taki zagubiony…

– Trochę jestem zagubiony – potwierdziłem.

– Delegat ze Wschodu? – zauważyła domyślnie. Kiwnąłem głową.

– Czech?

– Nie, Polak…

– To fajnie. Mój ojciec pochodził z Rumunii.

Na korytarzu pełnym krzykliwych plakatów i kudłatych ekstremistów zrobiło się nagle całkiem swojsko, demoludycznie.

– Mimi – rzekła podając mi rękę.

– Jan…

– Słuchaj, a może chciałbyś zobaczyć się z szefem? Właśnie wrócił z Afryki, wieczorem wylatuje, ale jeśli to coś ważnego mogę załatwić…

– Z szefem?

– No, z Radem Gardinerem… To fajny facet! A ty jesteś w jego typie! Podwójna fala gorąca. Musiałem szybko coś wykombinować.

– Słuchaj – szepnąłem odciągając Mimi na bok. – Jestem tu w tajnej misji. Mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray. Konspiracja!

Popatrzyła na mnie z wzrastającym szacunkiem.

– Rozumiem. Ale tu nie ma nikogo z nich. Zupełnie nie wiem, jak ci pomóc?

Już miała odejść, ale jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem.

– Strasznie jesteś wynędzniały, pewnie głodny?

– Jestem pięć dni w drodze…

Wylądowaliśmy w barze MacDonalda. Postawiłem Mimi obiad, naruszając żelazną rezerwę, którą miałem na powrotną taksówkę do airportu. Nigdy nie byłem dobrym podrywaczem, ale widocznie pobyt u Bongote wyszedł mi na dobre. Z lekko pulchnego chłoptysia o nieprzytomnych oczach zmieniłem się w łykowatego mężczyznę o chłodnym spojrzeniu. Sam się sobie nie podobałem w tej wersji. Ale kto zrozumie kobiety?

Mimi wiedziała o Dniu Protestu jeszcze mniej niż ja. Żadna z plotek, która do niej dotarła, nie mówiła o niczym więcej jak zgranej solidarnej manifestacji Zielonych wszystkich stron. Mimi na co dzień pracowała w biurze jako programistka, ale na czas przygotowań do manifestacji wzięła urlop i dołączyła do ekologistów.

– Podzielasz ideały naszego Ruchu? – zapytałem między jednym a drugim kęsem hamburgera.

– Nie zastanawiałam się nad tym głębiej, moja koleżanka ma faceta, który w tym działa, a ja lubię jak coś się dzieje!

Samolot odleciał, ja zostałem.

– Masz gdzie spać? – zapytała Mimi. Pokręciłem głową.

– To się dobrze składa. Norma ma dziś nocny dyżur w Kwaterze…

– Kto to jest Norma?

– Moja przyjaciółka, nie mówiłam ci o niej, wynajmujemy razem pokój po drugiej stronie Tamizy… A jutro pokombinujemy jak skontaktować się z kimś od Denninghama.

Fantastycznie się składa, jeśli uśmiech losu pojawia się na twarzy smagłej dziewczyny. Myślicie, że umizgałem się do niej, prawiłem komplementy jak w żałośnie mało pomysłowych filmach porno. Mimi skończyła pracę, ja w tym czasie zwiedziłem miasto. Przejechaliśmy parę przystanków metrem, zjedliśmy kolację i poszliśmy do łóżka. Zresztą nie mieliśmy wyboru. W wynajmowanym locum było tylko jedno. Choć szerokie.

Jakie to łatwe – myślałem obejmując śniade, gibkie ciało hostessy. Nikt w moim akademiku by mi nie uwierzył. Ile musiałem się naszamotać, naprzekonywać, żeby odwiedzić, chociaż na chwilę, średnio-górzyste terytoria pod bluzką Danki. A kochaliśmy się tylko po alkoholu, co pozwalało tej tęgawej studentce muzykologii udawać, że nie wie co czyni.

Na poddaszu z widokiem na Tamizę nikt niczego nie udawał. Różnica kultur. Jeśli czegokolwiek mogłem żałować to jedynie tego, że Mimi nie była Barbarą Gray.

Kiedy usnęła, długo leżałem obok, wpatrując się w ciemność, jak wyczynowiec po ciężkim sparringu, który jednak nie jest olimpiadą. I po raz kolejny zadawałem sobie pytanie – czy miłość istnieje?

Rano Mimi wybiegła szybko, pozostawiając mnie w ciepłym półśnie. Jak przez watę doszły do mnie jej słowa – do południa coś wykombinuję i zadzwonię. Przewróciłem się na drugi bok. Jak wspaniale pachniała ta pościel… Inna sprawa, po niewoli u Bongote nawet połówka w komórce pod Wołominem mogła uchodzić za szezlong w Carskim Siole.

Drugie przebudzenie było znacznie mniej przyjemne.

– Dzień dobry, panie Pavlovsky.

Mówiący, chudzina o niezdrowej cerze, odziany w kusy prochowiec siedział na krzesełku obok łóżka, starannie przełożywszy moją odzież na pobliską komódkę, i przypatrywał mi się z zainteresowaniem… Odebrało mi mowę, ale potem pomyślałem sobie, że facet został przysłany przez Mimi i energicznie skinąłem głową.

– Jest pan przyjacielem Denninghama?

Chudzina uśmiechnął się. Nie podobał mi się ten uśmiech. Ale moja swoboda ruchów była w poważnym stopniu ograniczona. Leżałem w łóżku kompletnie nagi i nie uzbrojony.

– Nie mam przyjemności zaliczać się do bliskich przyjaciół pana Denninghama – stwierdził chudzielec – w ogóle mało mam znajomych w kręgach ekologicznych. Pana poznałem dzięki fotografii przedstawiającej wasze uwolnienie.

Agent RPA! Załatwi mnie!

– Pozwoliłem sobie złożyć wizytę dziś. Bo wczoraj wyglądał pan na zajętego.

A więc Mimi okazała się prowokatorką… – pomyślałem z goryczą.

– Zauważyłem pana na korytarzu w Kwaterze, ale jakoś nie udało się nam porozmawiać.

Postanowiłem iść w zaparte.

– Nie wiem, o czym pan mówi, wydaje mi się, że myli mnie pan z kimś innym – rzekłem.

– Nie przypuszczam – z kieszeni wyciągnął małe pudełeczko i nacisnął jakiś przycisk.

– “Słuchaj Mimi, jestem tu w tajnej misji, mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray"… – zabrzmiało cicho, ale wyraźnie.

– No więc? – dodał z uśmiechem przybysz.

– Jest pan z policji? – zapytałem nie kryjąc nadziei.

– Nie, jestem tylko wścibskim emerytem. Ale ponieważ również poszukuję kontaktu z Burtem Denninghamem, proponuję połączenie sił.

– W niczym panu nie pomogę.

– Możliwe. Za to ja mam olbrzymią ochotę pomóc panu. Marzy pan o dotarciu na Florydę, o spotkaniu ze starym przyjacielem, a tu ani pieniędzy, ani paszportu umożliwiającego skok przez Atlantyk, ani biletu lotniczego.

Na mej twarzy mógł bez słów znaleźć potwierdzenie.

– Zatem proszę – oto dwieście funtów, paszport na nazwisko Michael Novak z Chicago i bilet na dziś do Miami. Odpowiada to panu?

– Ale…

– Nazywam się Welman. I nie lubię tracić czasu mister Pavlovsky. Idziemy. Oto pańskie ubranko…

Zawahałem się. Ton mówiącego był łagodny, ale nie zostawiał marginesu na wątpliwości. Zapytałem wprost:

– Po co jestem wam potrzebny?

– Powiedzmy, że jestem starym, zawodowym, rozwiązywaczem krzyżówek i brakuje mi paru haseł do ostatecznego rozwiązania.

– A… jeśli nakryje mnie służba graniczna?

– Proszę się nie martwić służbą graniczną.

Argumenty mi się skończyły. Już ubrany rozejrzałem się po babskim atelier.

– A Mimi…?

– W Miami znajdziesz takich Mimi na pęczki. I to ładniej opalonych.

Dzień przed akcją

Kiedy gigant ze znakami Pan American niosący Jana Pawłowskiego i Dobrego Chudego Człowieka Bez Litości odrywał się od pasów lotniska Heathrow, obserwatorium Greenwich podawało godzinę dziewiętnastą dwadzieścia. W Miami była godzina druga, skwar sięgał szczytu, z kolei na Raronga o rześkim poranku komandor i Roy Ziegler maszerowali na tenisa, natomiast samolot z panną Gray na pokładzie kołował dopiero po rozgrzanych południem pasach lotniska w Mieście Aniołów. Dziewczyna czuła się coraz gorzej.

– Przesadziłam z tym słońcem, rozebrało mnie do reszty – mamrotała zła na siebie.

Prawdę powiedziawszy nie czuła się jeszcze nigdy tak źle. Straciła apetyt, miała mdłości, trzykrotnie w czasie lotu musiała wychodzić do toalety.

– Czyżbym się zatruła? – Wzięła parę różnych pigułek – nie pomagało! Co gorsza zawodziła dotychczasowa umiejętność koncentracji, dzięki której zawsze dotąd przezwyciężała słabość i zadziwiała współpracowników Denninghama żelazną kondycją.

– Może sen mi dobrze zrobi?

Parokrotnie przysypiała w samolocie. Ale nie były to dobre sny. Pełne majaków, grozy, amorficznych kompozycji tylko parę razy przestemplowanych przez bardzo smutną, może nawet zapłakaną twarz Jana.

W czasie lotu jeszcze się jej pogorszyło. Czuła się tak źle, że postanowiła po przylocie nadać depeszę do Burta. Ale kto ją miał zastąpić? Od rozpoczęcia akcji dzieliły ją zaledwie godziny… wytrzyma! Analizując objawy choroby doszła do wniosku, że jest to rodzaj tropikalnej gorączki. Musiała nabawić się jej u Bongote, a złośliwie odezwała się właśnie teraz.

Znów targnęły nią mdłości. Podniosła się z fotela. Bardzo słaba powlokła się przez pustawą kabinę pierwszej klasy w stronę toalety. Przy drzwiach potknęła się, prawie upadła…

– Pomogę pani – krzykliwie ubrana amerykańska turystka w kapelusiku poderwała się z miejsca i podtrzymała Barbarę.

– Dziękuję – wyszeptała – sama nie wiem, co mi jest…

– W czym mogę pomóc?

– Proszę otworzyć mi drzwi do toalety.

– Wejdę z panią. Przypadkowo jestem dyplomowaną pielęgniarką. Nazywam się Stone. Tu jest woda. Od kiedy pani źle się czuje?

– Od kilkunastu godzin. Tylko, że to się chyba pogarsza.

– Nudności, biegunka, zawroty głowy?

– Tak, ale…

– Spędziła pani może trochę czasu na słońcu?

– Trzy godziny w Miami.

– Wystarczy, to normalny udar…

– Udar?

– Nic groźnego. Potrzeba trochę witamin, snu…

– Czuję się jakbym zaraz miała umrzeć.

– Od tego się nie umiera. Zaraz zrobię pani zastrzyk.

– Zastrzyk? – mimo złego stanu panna Gray natychmiast robi się czujna. Zastanawia się, czy przypadkiem już gdzieś nie widziała tej Stone.

– Na wzmocnienie! Proszę, może pani sobie obejrzeć kapsułkę… Na szczęście zawsze mam przy sobie jednorazowe strzykawki.

W pięć minut później elegancka dziewczyna w jasnobeżowym kostiumie opuściła toaletę i odszukała stewardesę.

– Już pani lepiej? – zapytała ta, proponując kawę.

– Mnie tak… ale moja koleżanka… Panna Maggy Stone. Chyba zemdlała.

Krzykliwie ubrana Amerykanka leżała bezwładnie wsparta o sedes.

– Nie mam pojęcia, co jej się mogło stać… Może ciśnienie? Jest tu dosyć duszno. Dobrze by było, gdyby na lotnisku czekała karetka.

– Naturalnie. Może tylko przeniesiemy ją na moją kozetkę. Chwilę potem dziewczyna w beżowym kostiumie weszła do kabiny drugiej klasy i nachyliła się nad szczupłym mężczyzną w koloratce studiującym Pismo Święte.

– Już! – powiedziała mu wzrokiem.

– To dobrze – odpowiedziało jego spojrzenie.

W Honolulu wydłużające się cienie wskazywały późne popołudnie. Od strony morza wiał orzeźwiający wietrzyk.

– Przyjechała – ucieszył się Wang, od lat prawa ręka Ziu Donga, drobny Chińczyk, wyznaczony na szefa grupy bojowej – Burt niedawno telefonował i pytał się o twoje zdrowie.

– Kryzys minął – przybyła przywitała się z resztą oczekujących – to była chwilowa niedyspozycja. A co u was?

Czarterówka na Raronga odlatuje za pół godziny. Wszystko idzie według harmonogramu. Możemy po drodze wypić jednego drinka.

Przez bramę lotniska przenikliwie wyjąc wjeżdża karetka reanimacyjna.

– Coś się musiało stać – odzywa się szef grupy.

– Tak, zasłabła jedna z pasażerek, amerykańska pielęgniarka, ale to nic poważnego – informuje dziewczyna.

W klimatyzowanym pawilonie zbiera się grupa odlatujących do Raronga, kilku żółtoskórych “płetwonurków", dwójka starych Melanezyjczyków. W ostatniej chwili dołączył do nich wysoki ksiądz o pociągłej twarzy.

Oczywiście nikt z ekipy azjatyckich specjalistów nie ma pojęcia, że w locie towarzyszyć im będzie dublerka Barbary Gray – Maggi, dziś obsadzona przez profesora Levecque'a w roli głównej, i znany skądinąd Lion Groner.

W położonym na wulkanicznym stoku szpitalu wokół nieprzytomnej pacjentki z papierami Maggy Stone uwija się kilku specjalistów.

– To niesamowite! – mamroce ściągnięty z oddziału medycyny nuklearnej docent George Yoyer – skąd ona tu się wzięła, z poligonu w Nevadzie, z atolu Bikini…?

– Zadziwiające – dodaje drugi specjalista – wygląda to na wyjątkowo ostry przypadek choroby popromiennej… może przebywała w pobliżu jakiego wycieku w laboratorium lub elektrowni?

– Wycieku? Przecież ona promieniuje jak nie osłonięty reaktor! Z trzystu metrów można by już ją wykryć za pomocą odpowiedniej aparatury. Wygląda jakby od pewnego czasu celowo odżywiała się materiałami rozszczepialnymi.

– Jakie rokowania? – dopytuje się młoda lekarka z oddziału intensywnej terapii.

– Moim zdaniem żadnych – odpowiada docent Vioyer i cofa się o krok od łóżka – i proszę lepiej do niej się nie zbliżać bez odzieży ochronnej.

– Doktorze Pavlovsky, doktorzee… – cichy szept wydobywa się ze spierzchniętych ust Barbary Gray.

Wielki bilard

Życia w żadnym wypadku nie można przyrównać do mechanizmu, w którym wszystkie tryby, łożyska, dźwignie i przekładnie działają precyzyjnie zsynchronizowane ze sobą. Znacznie trafniejszą metaforą byłby tu stół bilardowy, i to nie w trakcie partyjki gry, lecz podczas jakiejś olbrzymiej wielobilowej piramidki. Kontrolujemy dokładnie pierwsze uderzenie i ruch dwóch, trzech bil, ale przecież niechcący, lub przypadkowo, uruchamiamy również pozostałe, tworzy się bałagan, gipsowe kulki z głuchym łomotem wpadają do otworów, a do końca nikt nie wie, jaki będzie rezultat uderzenia.

Wynalazek Virena, szlachetne wizje Denninghama, ambicje Levecque'a, Gardinera i Gronera, wreszcie nieustępliwe śledztwo emerytów z paczki Bonnarda, stanowiło tylko część elementów karambolu. Dodajmy do tego szamotaninę spanikowanego Janka Pawłowskiego, zawodność ludzkich koncepcji, wpływ czynników niezależnych, a otrzymamy galimatias, którego efektów nikt nie był w stanie przewidzieć. A już najmniej parumiliardowa ziemska populacja, o której losy toczyła się gra.

Plan Denninghama już poznaliśmy w zarysie. Opierał się on na opanowaniu promu California i zlikwidowaniu w ciągu paru godzin całej ziemskiej jądrowej infrastruktury. Jednocześnie Ziegler i bojowcy Ziu Donga wraz z Barbarą mieli przechwycić uwięzioną w lagunie Raronga Mątwę 16. Przejęcie przez zmobilizowanych ekologów kluczowych punktów na Ziemi i doprowadzenie do historycznej zmiany, miało być już właściwie dopełnieniem formalności.

Zamysły Gardinera zakładały, że gdy Denningham wykona swój plan, zostanie usunięty, a jedyny rezerwuar broni nuklearnej przechwyci Groner. Koncepcja Levecque'a różniła się tu jedynie w kwestiach dalekosiężnych. Profesor widział bowiem w przyszłym świecie dla siebie zgoła inne miejsce, niż chcieli mu wyznaczyć pozostali triumvirowie.

Na razie jednak współpracowali solidarnie i szło im wyjątkowo dobrze. Nafaszerowanie Barbary izotopem podanym w kawie podczas sfingowanego przesłuchania w Kinszasie było pomysłem profesorka.

Zrealizował go Gardiner przy pomocy swoich ludzi. Zauważmy, że częste zmiany przesłuchujących podyktowane były niezwykłym humanitaryzmem Reda. Nie chciał, aby ktokolwiek z jego współpracowników przebywał dłużej niż to konieczne w zasięgu promieniotwórczej substancji.

Pomysł – zaiste szatański -nie był tylko sposobem egzekucji o opóźnionym zapłonie – pragnąc dotrzeć do kryjówki Denninghama należało naznaczyć dziewczynę. Nadajnik radiowy zostałby z pewnością wykryty, Lenni Wilde należał do profesjonalistów, natomiast komu przyszłoby do głowy badać pannę Gray licznikiem Geigera? Chociaż gdyby do spotkania z ojcem doszło nie w hotelu a na opuszczonej farmie, gdyby Barbara poprosiła o zademonstrowanie jej emitora kappa, śmiercionośny ładunek uległby neutralizacji przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. A tak, obserwowana z parusetmetrowego dystansu przez odpowiedni czujnik, Barbara doprowadziła postępujących za nią obserwatorów – Gronera i Maggi – nie tylko do Burta, ale dużo dalej. Red nie miał pojęcia, że tak łatwo jego ludzie znajdą się w samym sercu wielkiej operacji…

A czego chciał, czego pragnął w wigilię akcji ekskomisarz Bonnard? Przyłapania Levecque'a na gorącym uczynku, zdemaskowania go przed mocodawcami, tak by prawo zatriumfowało, a śmierć Pauliny została pomszczona.

W swych poczynaniach miał rychło otrzymać osobliwe wsparcie.

Późnym wieczorem Człowiek-Cytryna został ściągnięty do wiejskiej rezydencji Admirała. Tryb wezwania dowodził znacznego pośpiechu, starszy pan przestrzegał bowiem ścisłej separacji życia prywatnego i służbowego. Kamerdyner wprowadził majora do oranżerii, w której szef igrał ze stadkiem ulubionych dalmatyńczyków. Charakterystyczne było, że nie poprosił majora, aby ten spoczął, tylko od razu przystąpił do rzeczy.

– Słuchaj. Nie podoba mi się to wszystko – zaczai krótko, a po skórze oficera przebiegł dreszcz. Nigdy dotąd wytworny szef Sekretnej Służby nie zwracał się do niego w ten sposób. – Nadal wierzysz Levecque'owi…?

– Jak dotąd nas nie zawiódł.

– Są sygnały, że szykuje się jakiś gruby numer organizowany przez ekologistów.

– Wiem, Dzień Protestu…

– Nie mów mi o takich duperelach! Jakaś wielka prowokacja, sabotaż! Przecieki nie precyzują dokładnie. Ale ma to się zdarzyć już w tych dniach. Musimy wiedzieć co planują? I jeszcze jedno. U Zielonych aż się gotuje, a nasz kochany Levecque niczego nam nie sygnalizował. Przeciwnie, usypiał naszą czujność. Kto wie, czy nie wprowadzał w błąd?

– Mam go wycofać?

– Najpierw z nim porozmawiaj. Obecnie jest w drodze do Miami. Akurat ściągnęła tam cała czołówka ekologistów. Są Denningham, Gardiner…

– Nadzwyczajne posiedzenie Prezydium Konwentu, wiedzieliśmy o nim od tygodni…

– Mamy sygnały, że będzie absolutnie nadzwyczajne! Aha, jeszcze jedno. Czy wiesz, że do Miami udał się również nasz poczciwy Bonnard?

– Może na wypoczynek, ma ostatnio dużo czasu?

– Tracisz węch, stary – w głosie Admirała zabrzmiało co najmniej trzy czwarte dymisji. – Bonnard zdaje się nie przyjął do wiadomości swojego zwolnienia. Wiem, że z archiwum brał dossier ekologistycznej wierchuszki, że utrzymuje rozległe kontakty z emerytowanymi policjantami innych krajów. Mam podstawy mniemać, że lada chwila otrzymamy od niego stosowny raport.

– O czym?

– O Levecque'u.

– No, cóż, profesor to stała obsesja Marcela, oskarża go o śmierć córki, a przecież wiemy, że zginęła wskutek zbiegu okoliczności. Zresztą po co gówniara pchała się do organizacji Arkadyjczyków! Niemniej zgadzam się z pańskimi spostrzeżeniami, ostatnio nie mam z profesorem takiego kontaktu psychicznego jak dawniej.

Twarz szefa pozostała chmurna, mimo że ulubiony dalmatyńczyk z upodobaniem lizał jego ręce.

– Sprawdzisz to, nawiążesz współpracę z Bonnardem. I obaj, obaj, będziecie ze mną w kontakcie. Aha, dostaniesz samolot, tak byś znalazł się na miejscu przed świtem. Mamy teraz dwudziestą drugą trzydzieści, w Miami jest wpół do szóstej wieczorem. Maszynę przygotują ci za dwie godziny… Wszystko jasne?

W drodze na wojskowe lotnisko major skręcił jeszcze do jednego ze swych mieszkań, gdzie stale czekał na niego kompletny ekwipunek. Kiedy zatrzymał się pod bramą, jakiś facet wyszedł z cienia i poprosił go o papierosa, a potem gestem głowy wskazał limuzynę zaparkowaną opodal. Człowiek-Cytryna spodziewał się tego spotkania. Teraz brała go w obroty druga strona. Czyżby sprawy stały aż tak źle?

– Z kim grasz? – zapytał mężczyzna głosem, w którym brzmiał wyraźnie cudzoziemski akcent…

– Pan radca? Osobiście… – nie potrafił ukryć zdumienia.

– Lecisz do Miami?

– Tak. Już wiecie?

– A dokąd miałbyś lecieć o tej porze. Słuchaj. Twój przyjaciel Levecque zaczął najwyraźniej grać na własny rachunek. Od paru tygodni otrzymujemy od niego mylne informacje.

– Nie wy jedni – major w krótkich słowach streścił rozmowę z Admirałem. Dyplomata wydał się nie być zaskoczony. – Tylko że ja myślałem, że to wszystko Al robi dla was.

– Nie robi.

– Ma zostać zlikwidowany? – spytał Człowiek-Cytryna.

– Nie teraz. Ma zostać napomniany! My zaś musimy wiedzieć, co knują ekologiści i w odpowiednim momencie włączyć się do akcji.

– Boję się, że Bonnard może nam zdrowo namieszać. Podejrzewa Levecque'a o współpracę z wami.

– Rozumiemy, że rozwiążesz ten problem… Jeszcze jedno. Nie przejmuj się niczym, po tej akcji zostaniesz wycofany.

Ostatnia obietnica zabrzmiała jak triumfalna pieśń. Major szybko opuścił wóz i rozglądając się czujnie wbiegł do bramy. Chyba nikt go nie obserwował.

Dochodziła jedenasta w nocy, gdy czarterowy liliput wpasował się w świetliste linie pasa startowego Raronga Airport, wybiegającego groblą daleko w głąb płytkiej laguny. Całą drogę Maggi spędziła u boku Wanga. Mówiła mało, o szczegółach akcji nie wiedziała przecież nic, ale robiła niesłychanie mądre miny.

– Wiesz, co robimy po wylądowaniu? – zapytał w pewnym momencie komandos, którego mikry wygląd nieraz wprowadzał w błąd handlarzy opium i ludzi triad.

– Naturalnie – odpowiedziała – ale chciałabym abyśmy powtórzyli wszystko punkt po punkcie, aby nie wkradły się żadne niejasności.

– Udajemy się na kwatery, robimy mały rekonesans i przygotowujemy się do akcji. W tym czasie ty znajdziesz Zieglera. Profesor przekaże ci swoje obserwacje i uwagi do generalnego planu operacji. Potem spotkamy się w trójkę…

– Wiem, wiem – Maggi oddycha z ulgą, ponieważ dzięki zapobiegliwości swych mocodawców nauczyła się wszystkich ważniejszych twarzy na pamięć i jest pewna, że rozpozna Roya. Z tego co wie, Ziegler widział pannę Gray tylko raz i to z daleka, w czasie burzy piaskowej. Powinno się udać.

Po drodze ku schodkom, w korytarzyku maszyny, dłoń agentki styka się z ręką pastora. Kilka znaczących uścisków i wszystko jest jasne. Działaj, Maggi!

Komandor Bowling był już bardzo pijany. Sportowiec za dnia, nie przegapił żadnej okazji, aby popić sobie w nocy. Zresztą jego organizm znosił te wyczyny z podziwu godną tolerancją. Teraz wilk podmorski zmętniałym wzrokiem wpatrywał się w szczupłą sylwetkę specjalisty od skorupiaków, nie zaprzestając opowiadać jakiejś nieprawdopodobnej historii, która rozegrała się na Oceanie Arktycznym przed dziesięciu laty. Bowling, wówczas drugi oficer atomowej łodzi podwodnej, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Generalna awaria układu zasilania sprawiła, że łódź ugrzęzła. Oczywiście mogłaby się wynurzyć, gdyby nie parumetrowej grubości kra zalegająca ściśle ten rejon Oceanu Lodowatego.

– Prawdziwe tchnienie śmierci… – stwierdza komandor i strzyknięciem palców zamawia jeszcze jedną lampkę. A może jednak się napijesz? Za sukces! Pojutrze przypływ osiągnie swe maksimum i wyrwiemy się wreszcie z tego cholernego grajdoła.

– Nie, dziękuję – Ziegler leniwie sączy coca-colę, wściekły z powodu ssania w dołku. Jest niespokojny. Od czasu swej kuracji nawet w rozrywkowych salonach Marindafontein ani razu nie przyszła mu chętka na picie. Jakiekolwiek myśli na ten temat przeganiała od razu fala obrzydzenia i dobrze ustawiona psychologiczna blokada. Teraz jednak… stres, oczekiwanie. Idiotyzm. Oczywisty idiotyzm! Pociągnął mocniej coca-coli. Roy zbyt dobrze znał swój organizm. Wypicie małego kieliszeczka przerwałoby całą kunsztownie wzniesioną zaporę… Nie, w życiu!

– No i jak z tego wyszedłeś? – pyta komandora.

– A skąd wiesz, że wyszedłem? – dziwi się Bowling – mówiłem ci już o tym?

– Widzę cię żywego, całego i nie odmrożonego!

– To było nieprawdopodobne. Zdecydowałem się wypłynąć przez luk awaryjny na zewnątrz łodzi. Udało mi się przewiercić talię lodową i wygramolić się na powierzchnię. A tam masz pojęcie, minus czterdzieści stopni… Na szczęście byłem w grubym elektrycznie ocieplanym kombinezonie. Od tego czasu wolę morze południowe. Dzięki Bogu już po dwóch kwadransach na nasz sygnał przyleciała ekipa ratownicza… Ale tym razem damy sobie radę bez ratowników. Znów Mątwa 16 wypłynie na szerokie wody… Za dwa dni!

– Obiecywałeś, że zanim to nastąpi, pokażesz mi statek – upominał się Roy.

– Czemu nie, nie przesadzamy z tą tajemnicą wojskową tak jak inni. Zobaczysz wszystko, co zechcesz. Tylko nie będziemy odpalali rakiet…

– Podobno nawet ty nie mógłbyś…

Lekki śmieszek.

– Oczywiście, istnieje elektroniczna blokada pozostająca w gestii Pentagonu, klucze, szyfry zabezpieczające, ale jako dowódca mam możliwość awaryjnego odbezpieczenia.

Tymczasem w zmętniałym polu widzenia komandora wyrasta całkiem nowa. apetycznie wyglądająca postać. Kelnerka?

– Dzień dobry – rozlega się miły, energiczny głosik. Roy odwraca głowę.

– Barbara, jednak! Komandor unosi się z siedzenia.

– Przedstaw mnie pani, przedstaw… – domaga się trochę bardziej natrętnie, niż wymagałaby tego elegancja oficerska wyniesiona z West Point.

– Panna Gray, nasza oceanografka – prezentuje po prawie niezauważalnej pauzie Ziegler i dorzuca, zwracając się do dziewczyny – nareszcie się zjawiasz. Nasze badania ruszą pełną parą! Nie masz pojęcia, jak ucieszyłem się wczoraj na wieść, że przybędziesz osobiście.

– Może ja nie będę państwu przeszkadzał – mówi domyślnie komandor – właśnie przypomniało mi się, że powinienem jeszcze wskoczyć na łajbę.

Nie zatrzymują go. Dziewczyna siada przy Zieglerze, smukła, w kusej sukience, z króciutko przystrzyżonymi włosami, fantastyczna!

– Napijesz się, Roy? – pada pytanie. Przeczące kiwnięcie głową.

– Zerwałem z nałogami.

– Ze wszystkimi?

– Prawie… Ale tak się cieszę, że żyjesz zdrowa i piękna!

Kuszący uśmiech. A zaraz potem tekst:

– Nie uważasz, że powinniśmy zmienić lokal. Mamy trochę spraw do ustalenia… – Maggi, idąc za wzrokiem profesora, obciąga lekko skąpe mini nie zasłaniające nawet połowy uda.

– Mój bungalow jest o dwieście metrów stąd, prawie przy plaży. Nie ma tam wielkiego komfortu, po tym tsunami wszystko tu trochę kuleje, ale za to pełny spokój.

– To znakomicie.

Dublerka nie ma nawet połowy talentów swego pierwowzoru, została jednak wystarczająco wyszkolona, aby postępować ściśle według planu. W ciągu dwóch godzin zapoznaje się z pełną dokumentacją; od spraw terenowych, po szczegóły dotyczące łodzi podwodnej. Przed córką szefa Roy nie bawi się w konspirację, bez oporów wyjawia techniczny plan operacji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, druga ścieżka jego mózgu zajęta jest przez fascynację pięknym ciałem współpracowniczki.

Podobno nie jest trudna. Musi lubić te rzeczy. Wystarczy spojrzeć. Absolutnie po koleżeńsku… Tylko jeśli ją rozczaruję? – sprzeczne myśli targają naukowcem. – I jeszcze nie mogę nic wziąć na odwagę.

– No, zmęczyłam się! – mówi naraz Maggi podnosząc się z kanapki. Nalewa sobie drinka i po męsku wypija od razu całość. Czy prysznic u ciebie działa?

Ziegler kiwa głową. Dziewczyna nie krępuje się zupełnie, nie zaciąga nawet zasłony kąpielowej. Dorodne piersi wyskakują spod ściągniętej energicznym gestem koszulki, potem zsuwa się cieniutki obwarzanek majteczek. Mini odpięła już wcześniej. Pochyla się, aby starannie położyć garderobę na krzesełku. Złocisty Eden pojawia się na moment zaledwie dwa metry od twarzy profesora. Tajemnicza, ale bliska, realna. Szmer tuszu głuszy przyspieszony łomot serca Zieglera. Jego wzrok szybko omija niedopitego drinka i sięga po kolejną butelkę coli. Wypija ją duszkiem. Napój ma troszkę dziwny smak, ale profesor zrzuca to na karb podniecenia.

Dziewczyna, uśmiechając się do gospodarza, niespiesznie mydliła swe detale ruchami kunsztownie wytresowanej striptizerki – dawny zawód Maggi okazywał się w takich momentach szalenie pomocny.

– Ale duszno! Ziegler rozpiął dwa guziki koszuli i popatrzył z niepokojem na posłanie. Było w tym wzroku coś z niepokoju studenta przed trudnym egzaminem. Chwilę później poczuł się dziwnie miękko. Serce? – przemknęło mu. Uniosła go szybko ciepła winda, bezwładu, zapomnienia.

Kiedy Maggi wytarła swoje ciało, Roy spał już w najlepsze, a nawet trochę pochrapywał. Dziewczyna nie traciła czasu na ubieranie, sięgnęła po torebkę. Z wydrążonej łąkowej rączki wyjęła maleńką strzykawkę, potem igłę. Nabrała płynu z buteleczki noszącej etykietkę znakomitych perfum, odgięła ramię śpiącego i naciągnąwszy żyłę wprowadziła w nią igłę… Zabieg powtórzyła parokrotnie. Potem duszkiem wypiła resztę.

Ziegler obudził się przed świtem, czuł gorycz w gardle, bolała go głowa. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje… w campusie uniwersyteckim, w Marindafontein? Był całkowicie nagi i pijany!

– Sen, cholerny sen!

Obok siebie słyszał równy, spokojny oddech. Odwrócił się ryzykując diabelski kołowrót w mózgu. Gołe ramię połyskiwało w półmroku. Barbara! Nerwowo usiłował zebrać myśli. Nic nie pamiętał. Upił się – to jasne! Ale czy kochał się już z panną Gray? Dylemat. Dotknął jej pleców, potem przesunął dłoń ku pośladkom… Nie obudziła się. Chociaż mógłby przysiąc, że lekkie drżenie przebiegło przez luksusowe pięćdziesiąt osiem kilogramów śpiące u jego boku. Obrócił się delikatnie na bok. Przylegał teraz do dziewczyny całą długością swego ciała. Ręka wsunęła się w jedwabisty wąwóz ud, te, wiedzione odruchem, a może i świadomą wolą, rozsunęły się lekko. Cóż z tego – główny zainteresowany pozostał obojętny.

Znowu jęknęło coś w Zieglerze! Dlaczego z Tamarą nie miał problemów! Odwrócił się zniechęcony. Z nocnej szafki błyszczał życzliwie “Johnny Walker" – Nie, przecież nie mogę pić. Muszę być trzeźwy! Akcja!… Cały oblał się potem. Doskonale znał swój organizm. Wiedział, że będzie się teraz męczył, pocił, odsuwał, ale w końcu się napije. Potem przez chwilę będzie dobrze… Może nawet jako tako pójdzie mu z Barbarą. Gdyby udało mu się nie zwiększać dawki, dotrwa w takim stanie do popołudnia. Jak jednak zdobędzie się na wizytę u komandora, w jaki sposób pokieruje atakiem na łódź… Dłoń zacisnęła się kurczowo na chłodnym szkle.

Zza okiennej żaluzji słychać było monotonny szum Pacyfiku rozbryzgującego się o piaszczysty brzeg atolu Raronga.

Trudno przewidzieć, jaki obrót przyjęłyby wypadki, gdyby nie gwałtowny cyklon Eurydyka posuwający się od strony wysp Bahama ku północy. Programiści czuwający nad programem California zaczęli nawet rozważać odroczenie planowanego startu wahadłowca, szczęśliwie jednak Eurydyka skręciła, decydując się na pustoszenie wybrzeży Georgii i południowej Karoliny przy oględnym potraktowaniu Florydy. Wpłynęło to na zaburzenie rejsów pasażerskich większości jednostek na środkowym Atlantyku. Samolot niosący Jana Pawłowskiego awaryjnie wylądował w Hamilton na Bermudach, tak że Polak i towarzyszący mu Welman dotarli do Miami dopiero w niedzielę rano. Ich Boeing lądował prawie równocześnie z wojskową maszyną Człowieka-Cytryny.

Budził się luksusowy, wysoko rozwinięty kapitalistycznie dzień. Uchylały się pierwsze żaluzje w oknach hotelowych. Hostessy wyprowadzały na spacerki pieski milionerów.

W holetu Plazza Gardiner udzielał enigmatycznego wywiadu korespondentom NBC. Odziany w szlafrok, na pytania o Światowy Dzień Protestu odpowiadał między jednym a drugim kęsem chrupiącej bułeczki:

– Nic się nie zmieniło w naszych zamierzeniach. Komitet Doradczy zbierze się jutro. Ale już dziś oczekuję przybycia pastora Lindorfa i panny Bernini. – Jakie prognozy na temat Dnia Zieleni? – Jak najlepsze. – Czy to prawda, że Denningham szykuje jakąś niespodziankę? – Proszę jego samego zapytać o to, jeśli uda się go państwu odnaleźć…

Jemu samemu udało się. Dzięki radioaktywnej Barbarze hotelik, w którym spędziła popołudnie z ojcem, został natychmiast zlokalizowany, a później Red już nie stracił Amerykanina z oczu. Wykryta została również opuszczona farma…

– Teraz tylko musimy poczekać – powtarzał niecierpliwym współpracownikom, których kilkunastu przybyło wprost z Afryki.

W tym czasie Levecque jeszcze drzemał w swym apartamencie, położonym kilkanaście metrów od pokoju Gardinera. W ciągu nocy wykonał już wszystko, co miał do zrobienia. A dodatkowo – zrelaksował się w towarzystwie długiej jak serial Dynasty Mulatki, którą polecił mu usłużny portier. Inna sprawa, że sen profesora nie należał do głębokich. Budził się regularnie co pół godziny i spoglądał na zegarek. Czas pozostający do startu wahadłowca kurczył się z minuty na minutę. Miał nadzieję, że hipoteza takiego a nie innego nośnika dla emitora okaże się trafna.

W pawilonie hotelowym dla kosmonautów w bazie Patric Air Force, Edwin O'Neal i Jefferson Hammersmith przechodzili ostatnią kontrolę lekarską. Z zadań poprzedzających start czekały ich jeszcze rutynowe uściski szefa programu i niedaleka droga do wahadłowca.

Lee Grant, w małej kabinie obok głównej dyspozytorni lotu, był już również przygotowany do działania…

W tym samym czasie Bonnard i Loulou, w tanim hoteliku na przedmieściu Miami Springs opodal lotniska, ćwiczą pompki, które ich niemłodym mięśniom mają dać energię dwudziestolatków. Marcel siódmym zmysłem wyczuwa, że coś się dziś wydarzy. Dzwonek u drzwi. Czyżby?

Louis cofnął się do łazienki. Nigdy nic nie wiadomo. Naciągnąwszy dół pidżamy, Bonnard przekręcił zamek. Zmiętoszona twarz majora wsunęła się wraz z rześkim powiewem ranka. Trochę za wcześnie. Za pół godziny eks-komisarz miał zamiar spotkać się z młodym Polakiem, którego konwojował emeryt z Londynu. Wiedziałby wtedy znacznie więcej.

– Jestem z polecenia Admirała – burknął bez wstępów Człowiek-Cytryna – sytuacja się zmieniła.

Marcel cofnął się o krok i poprosił oficera do wnętrza.

– Miałeś rację ze swymi podejrzeniami, stary. I dlatego cholernie jest nam przykro. Admirał prosił, aby powiedzieć ci to od niego. Levecque rzeczywiście postępuje niewyraźnie. Wymknął się spod kontroli. Oczywiście twoje krzywdy zostaną naprawione. Być może zostaniesz nawet awansowany – odmierzone porcje informacji wyskakują z ust oficera.

Bonnard nie odpowiada. Nie lubi gwałtownych zmian, nieoczekiwanych awansów czy komplementów zwierzchników. Nade wszystko zaś nie ufa “Cytrynie".

– Cieszę się bardzo – mówi powoli. – Czym mogę służyć?

– Przede wszystkim chcę zobaczyć raport, który przygotowujesz. Czas nagli i powinniśmy…

Stary policjant rozkłada ręce w geście ubolewania.

– Nie mam go przy sobie. Zdeponowałem… “Cytryna" wygląda jeszcze bardziej kwaśno niż zwykle.

– Muszę mieć go jeszcze dziś.

– Będzie trudne…

– Postaraj się.

Otwierają się drzwi. Czarnoskóra, piersiasta kelnerka wnosi zamówione śniadanie.

– Dwie porcje. Nie jesteś sam? Louis jest tu również?

– Krąży po mieście – odpowiada Bonnard – ale może zjemy razem.

– Nie jestem głodny – sucho odpowiada major – chętnie natomiast bym się napił. W gardle mi zaschło.

– Zaraz przyniosę coś z lodówki.

Marcel wraca po trzydziestu sekundach. To naturalnie wystarczyło majorowi. Wychyla drinka, wstaje i rzuca już na progu:

– Wpadnę za dwie godziny.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, z łazienki wysuwa się Louis.

– Czego tu węszył? – dopytuje się.

– Nie wiem. A może ty orientujesz się, co robił gdy mnie tu nie było?

Loulou w zamyśleniu czochra kudłatą czuprynę.

– Przez szczelinę niewiele było widać. Wykonał koci ruch przez pokój z lewej na prawo, potem równie błyskawicznie wrócił.

– Na prawo, mówisz… – Bonnard czujnie lustruje stolik zastawiony śniadaniowymi rekwizytami… Coś mógł wsypać. Nie, za mało czasu. Mógł najwyżej…

Urywa, albowiem Loulou wykonuje skok ze zwinnością, o jaką nikt nie posądziłby leciwego policjanta. Zaraz za stolikiem znajduje się otwarty balkon. Funkcjonariusz z impetem wypycha nakryty stół za drzwi. Od wyjścia majora nie upłynęły dwie minuty. Dwie minuty, standardowy czas krótkoterminowych mechanizmów zegarowych. Detonacja ładunku umieszczonego pod blatem następuje już na zewnątrz. Wyrzuca stolik, zastawę i ciało Loulou przez rozdarte markizy. Sypie się szkło. Podmuch ciska Bonnarda na kozetkę. Odgłos eksplozji dobiega majora w momencie, gdy dociera właśnie do swego samochodu. Bez większej reakcji spokojnie wsiada do środka i uruchamia silnik.

Nikt nie twierdzi, że operacja opanowania Californii należała do łatwych przedsięwzięć, zwłaszcza zamiana autentycznego O'Neala i Hammersmitha była wręcz arcytrudna. Denningham, który jak wiemy, był wielkim zwolennikiem roszad, rozważał najrozmaitsze warianty zamiany. Każdy wyglądał na niewykonalny. Zwłaszcza z tego powodu, że podstawiając dublerów nie chciano uśmiercić żywych kosmonautów. Pierwotna koncepcja zamiany, jeszcze poza ośrodkiem, odpadała – zbyt wielu ludzi miało mieć kontakt z astronautami w bazie – lekarze, szefowie programu… Wszyscy oni znali się z Edwinem i Jeffem jak łyse konie i bez wysiłku rozpoznaliby changement. Odpadała również zamiana na odcinku baza – wahadłowiec. Ekipa przemierzała ją we czwórkę. We czwórkę, również wspólnie z obiema kosmonautkami winda wynosiła ich na szczyt wyrzutni… Potem następowało tylko przejście do wahadłowca.

Żadnych szans.

Na ekranie w ośrodku dyspozycyjnym widać już było przedsionek łącznika prowadzącego wprost do kabiny statku. Patty Blum i Rosę Higgins jako pierwsze zniknęły wewnątrz kosmicznego wehikułu. O'Neal i Hammersmith zamierzali pójść w ich ślady, kiedy purpurowy czujnik zapłonął na jednym z pulpitów. Ktoś w dyspozytorni zaklął. Czujnik sygnalizował usterkę układu wewnętrznego chłodzenia obu skafandrów ochronnych.

– Czy zdążycie sprawdzić? – Czy też musimy przerwać odliczanie – zapytał szef.

– Zawsze są kłopoty z tą kontrolą – zauważył jajogłowy naukowiec. – Czujnik może być nieprecyzyjny. Często zdarza się, że sygnalizuje awarię, tam gdzie jej nie ma. Niech zjadą na dół. Zamienimy skafandry. Nie zabierze to więcej niż dziesięć minut, a mamy w zapasie kwadrans.

O'Neal był przesądny, co zdarza się również kosmonautom. Cofać się nie lubił. Uważał to za zły prognostyk. Hammersmith za to dowcipkował, że panienki polecą bez nich i na orbicie zrobi się piekielnie nudno.

Weszli do przebieralni, dwóch młodych mechaników pomagało im. Spieszyli się. Jeden mocno potrącił O'Nealem, Edwin oczywiście zlekceważył ten drobiazg. Łyknął coli i poprosił o nowy skafander. Otwarto odpowiednią skrzynię i… kosmonauta zdębiał. Skafander bowiem wyszedł sam. Jak zareagował Hammersmith, trudno orzec. Dwaj technicy bowiem, równocześnie niczym bracia bliźniacy, wykonali dwa ulubione ciosy karateków znad Żółtej Rzeki – za te dwa ciosy Denningham miał zapłacić równowartość nokautu na Bokserskich Mistrzostwach USA.

Ugodzeni kosmonauci osunęli się na ziemię. Technicy zapakowali ich do skrzyni, a dublerzy, po odczekaniu kilku minut, ruszyli z powrotem ku windzie.

Kanał piątej regionalnej Miami BC wypełniała transmisja idąca na żywo ze startu wahadłowca. W lewym rogu ekranu pojawił się już zegar kontrolny. W prawym rogu widać było wzruszoną twarz szefa lotów załogowych. W końcu ekipa O'Neal – Hammersmith – Blum – Higgins miała być pierwszą regularną obsadą po zbudowaniu laboratorium California. Grupy montażowe zakończyły swoje prace w zeszłym miesiącu i zamiast latających dotąd załóg technicznych rozpocząć miała się normalna, rutynowa służba.

Levecque wziął prysznic i wycierając się chodził po apartamencie; podenerwowany, rozemocjonowany, nie zwracając uwagi na wodę kapiącą na miękkie wykładziny. Przed chwilą odebrał sygnał od Gardinera. U Murzyna wszystko przebiegało w porządku. Spojrzał na telewizor.

Wahadłowiec drgnął. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, na obłoku ognia począł się unosić ku górze. Zdecydowanie szybko, nieodwracalnie. Levecque zamarł pamiętając o tragicznej awarii promu “Challenger" sprzed lat, gdyby tym razem zdarzyło się to samo…?

Ale się nie zdarzyło. Prom zmienił się w maleńką świetlistą plamkę roztapiającą się w błękicie. Przebitka na wiwatującą salę kontroli lotów. Potem na kabinę wahadłowca. W porządku. Levecque przyjrzał się twarzom kosmonautów. Wyglądały absolutnie oryginalnie. Wniosek – któryś z kosmonautów został przez Denninghama po prostu kupiony. Ale który?

Powiew wiatru. Przeciąg poruszył stojące powietrze klimatyzowanego wnętrza. Balkon? Levecque odwrócił się. Na tle rozświetlonego przedpołudniowym żarem okna wydało mu się, że widzi sylwetkę sępa. Znał ją. Znał też doskonale samopowtarzalny pistolet średniego kalibru należący do stałego ekwipunku pracowników Ich Komórki. Pistolet ten trzymał w ręku major “Cytryna".

– Cześć Vick, przestraszyłeś mnie – usiłował zaśmiać się profesor.

– Bądź uprzejmy rzucić ręcznik i przesunąć się w stronę kanapy.

– Oszalałeś, Vick, jestem nagi!

– Nie jestem pedałem, nie bój się, twój akt nie robi na mnie wrażenia.

– Ale co się stało, Vick? – profesor rozglądał się nerwowo za okularami. Bez nich, lub szkieł kontaktowych, których używał zawsze podczas akcji, czuł się jeszcze bardziej bezbronny – dlaczego żartujesz?

– Usiądź L-18. I karty na stół! Co tu jest grane?

– Przecież wiesz.

– Nic nie wiem. A właściwie, wiem za dużo. Rozpocząłeś rozgrywkę na własny rachunek.

– Ja?

– Ty, ty… I dlatego jestem zdziwiony. Dotąd współpracowaliśmy całkiem zgodnie… – przerwał i rozejrzał się niespokojnie. – Pokój sprawdzony?

– Oczywiście, odpluskwiaczem.

– Szyby?

– Namierzający musiałby stać z całą aparaturą na plaży.

– Sąsiedzi?

– Z lewej ściana szczytowa, na dole pokój klubowy, z prawej mój współpracownik, na górze jakiś niegroźny staruszek paralityk.

– Zatem czekam na wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że Admirał się domyśla…

– Szlag z Admirałem! Jutro już go nie będzie!

– Cały czas śledzi cię również Bonnard. Sporządził raport opisujący każdy twój krok.

– Gdzie ten raport? Wysłany?

– Jeszcze nie.

– Trzeba więc go załatwić.

– Już to zrobiłem!

Błysk podziwu przeleciał przez wygolone oblicze Levecque'a.

– Zatem wszystko w porządku, Vick. Schowaj broń i odpręż się. Być może jutro złożę ci interesującą propozycję…

– Zapomniałeś jeszcze o jednym, Al. O naszych… Są ostatnio nerwowi!

– I ty zapomnij. ONI to wkrótce też przeszłość.

– Naprawdę!

Zwisający dotąd luźny na palcu pistolet przybrał znów postawę zasadniczą.

– Nie wygłupiaj się, Vick! Jutro ONI…

– Nie będzie jutra, Al. Nie ma jutra dla zdrajców.

Krople potu wystąpiły na podłużne czoło profesora. Postępowanie Człowieka-Cytryny przerażało go. Czyżby pochodził z niesłusznie uznanego za wymarły gatunku ideowców? A może po prostu był głupi?

– Porozmawiajmy spokojnie – rzekł starając się opanować głos. – Jak ludzie czynu i ludzie interesu. Znasz mnie doskonale i wiesz, że każda moja decyzja jest starannie wyważona. Toteż kiedy poznasz szczegóły, zrozumiesz jak śmieszne okazały się nasze dotychczasowe układy. Znajduję się w wąskiej grupce ludzi, którzy już jutro władać będą tą planetą i to w sposób bardziej nie kontrolowany, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Jest środek, który jeszcze dziś zlikwiduje dziewięćdziesiąt dziewięć procent nuklearnych zasobów Ziemi pozostawiając resztkę w naszych rękach!

– To cieszy. Ale nie zapominaj, że nasze dłonie wyrastają z ramion, a ramiona…

– Jesteś obłąkany, Vick. Obłąkany lojalnością. Czy wiesz, czym byłaby nieograniczona władza nad światem w ich ręku?

– Wiem, czym będzie…

Głos Vicka zionął chłodem jak wnętrze dobrej zamrażarki. “Cytryna" ze swym brakiem emocji przypominał w tym momencie drzewo, wypróchniałe, pozbawione środka, ale o ciągle mocnych gałęziach. Czy ten człowiek mógł mieć duszę, czy poza bezwzględnym posłuszeństwem dla NICH, wypływającym z bliżej nie określonych źródeł, kryło się w nim jeszcze coś, jakaś struna, na której wysiliwszy całą swoją inteligencję profesor mógłby zagrać!

Błyskawicznie dokonał retrospekcji spędzonych wspólnie lat, przeżytych akcji. Co właściwie wiedział o majorze, który go zwerbował, jego usposobieniu, zainteresowaniach? Nic! Równie dobrze można by chcieć dotrzeć do życia psychicznego domowego robota czy biurowego komputera.

– Interesują nas fakty, Al – słowa “Cytryny" brzmią jak lodowe sople – o twych, powiedzmy, wahaniach – nie będziemy rozmawiać. Nie wyciągniemy konsekwencji. Jesteśmy wyżsi ponad płaskie pragnienia odwetu lub zemsty.

– W porządku, w porządku – powiedział skwapliwie profesor – ale nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że beze mnie nie zrobicie nic. Ja trzymam nici, ja jestem jedynym atutem w grze, która – rzucił okiem na telewizor – już się rozpoczęła. I jeśli zechcę…

Ruchy były zautomatyzowane, ale szybkie jak cięcia szabli. Pistolet przeskoczył z prawej do lewej, a obleczona rękawicą dłoń majora sieknęła Levecque'a w twarz. Towarzyszyło temu kopnięcie w brzuch, a następnie sójka wykonana lufą prosto w żebra.

– Nie będziemy się targowali…

Strużka krwi nadała twarzy profesora wygląd skrzywdzonego mima. W tej chwili na nic zdawał się cały jego intelekt. Nie liczyło się, że góruje nad majorem intelektualnie. Nie widząc innego wyjścia – powiedział potulnie:

– W porządku, Vick, żartowałem tylko!

Dla kogoś o sparaliżowanej połowie ciała strasznie niewygodne jest leżenie na podłodze. Niewygodę tę pogarsza dodatkowo zarwana wykładzina i wydłubany dołek w stropie. Tylko w takiej pozycji i z wetkniętym w ucho stetoskopem lekarskim, były nadinspektor Steiner mógł słyszeć każde słowo z apartamentu poniżej równie dobrze jak z pomocą japońskiej aparatury podsłuchowej.

– Niewiarygodne, niewiarygodne, ale Marcel miał węch!

Po zaledwie trzydziestu minutach lotu wahadłowiec dopędził kosmiczne laboratorium i przycumował prawidłowo przy komorach śluzowych. Wkrótce pasażerowie i pakunki znalazły się w przestronnych komorach Cotifornii. W Space Center w Huston, na Mount Palomar, a także w Waszyngtonie, powitały ten wyczyn wiwaty. Pewnym zgrzytem okazało się wykryte uszkodzenie obu niezależnych systemów łączności radiowej, co jednak przy doskonałej sprawności urządzeń telewizyjnych i kodowych nie miało w sumie dla programu większego znaczenia, jedynie poza osłabieniem poziomu transmisji. Zresztą Jefferson Hammersmith obiecywał zlikwidować usterkę w krótkim czasie.

Denningham, Lenni Wilde i Tamara odtańczyli w living-roomie farmy taniec triumfujących indyków.

Lion Groner wysłuchał wiadomości na małym, ultraczułym odbiorniku radiowym – na Raronga nie było własnej stacji telewizyjnej – i odetchnął z ulgą.

W myśliwskim domku na północy Finlandii, ukryty jak borsuk Viren wzniósł do lusterka toast za własne zdrowie.

Bonnard nie oglądał transmisji. Nie miał zresztą pojęcia o związku kosmicznej eskapady z jego prywatną wojną. Orientując się, że w niczym nie może pomóc Loulou, którego szczątków nie złożyłby nawet światowy mistrz puzzle, spiesznie opuścił hotel. Miara się przebrała! Rozglądał się właśnie za taksówką, kiedy z piskiem zatrzymał się pojazd nadjeżdżający z przeciwka. W wychylającym się przez okno chudzielcu rozpoznał swego londyńskiego komilitona Welmana. Nie namyślając się, wskoczył do środka. Obok eks-inspektora Scotland Vardu siedział, wyraźnie zaniepokojony, szczupły młody człowiek.

– Dokąd teraz? – z głośnika rozległ się głos taksówkarza.

– Hotel Plazza – zdecydował, sadowiąc się na trzeciego Marcel Bonnard.

Z notatek doktora

Gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i średniej ogarnął mnie, szczęściem krótkotrwały, nałóg tworzenia powieści. Celowo stwierdziłem tworzenia, nie – pisania. Poprzestawałem bowiem na wymyślaniu i konspektowaniu fabuł, nigdy nie wypociwszy nawet jednej strony prozy. Te opowieści relacjonowałem następnie kolegom, a gdy się znudzili, tworzyłem już wyłącznie dla siebie. Wszystkie one, rozgrywające się na wielu kontynentach, odznaczały się sensacyjną fabułą i, co tu ukrywać, niezbyt dużym prawdopodobieństwem. Czasem więc moje dzienniki łącznie z epizodem kalaharyjskim wydają mi się nieudolnym naśladownictwem wyobraźni młodości.

Podczas lotu i przymusowego lądowania w Hamilton, przeżywałem prawdziwe męki. Wręcz czułem jak lont dopala się do końca, a moje szansę, aby przeszkodzić nieszczęściu maleją z każdą chwilą.

Nauczony doświadczeniem, nie przekazałem memu chudemu opiekunowi nawet połowy posiadanych informacji. Zataiłem sprawę Akcji, wątek Marindafontein. Upierałem się tylko przy jednym – muszę zawiadomić Denninghama o zdradzie we własnych szeregach. Mój towarzysz zresztą nie usiłował mnie mocniej rozgryzać. W kabinie samolotu było to raczej niewykonalne. Ja zaś mogłem jedynie czekać na rozwój sytuacji i wierzyć, że jakoś uda mi się uniknąć najgorszego. Żeby tylko dotrzeć do Burta. Denningham wnosił zawsze tyle spokoju, niezmąconej pewności i poczucia bezpieczeństwa! Liczyłem też, że obok niego spotkam Barbarę.

Do tej pory nie wiem jak to się stało, że uczestniczyłem w dalszych wydarzeniach, może zresztą Bonnard nie miał po prostu co ze mną zrobić. Od chwili, kiedy spotkaliśmy się w taksówce, każdy kwadrans potwierdzał fakt, że jesteśmy na siebie skazani.

Z Miami International Airport przejechaliśmy do pobliskiego Miami Springs, a stamtąd, już z Bonnardem, śródmiejską autostradą ponad baśniową laguną wprost do Miami Beach, dzielnicę rozciągającą się na wyspie oddzielającej zatokę od otwartego morza. Podczas drogi Bonnard i Welman nerwowo rozmawiali po francusku, sądząc po intonacji głosów sytuacja robiła się gorąca. Kiedy usiłowałem się wmieszać i spytałem, w jaki sposób mógłbym im pomóc, Bonnard skrzywił się, a Welman stwierdził, że najlepiej zrobię, jeśli będę milczał i nie przeszkadzał.

Pod hotel Plazza zajechaliśmy od tyłu. Obaj starsi panowie zdradzali duże podniecenie, choć pokrywali je oschłością profesjonalistów. Nie zatrzymani przez nikogo weszliśmy wejściem dla personelu, a następnie windą towarową wjechaliśmy na szóste piętro. Bonnard podszedł pod drzwi numer 679 i zapukał, wystukując dość oryginalny rytm. Cisza. Welman rozejrzał się po korytarzu nakazując mi gestem cofnąć się pod ścianę i wydobył broń. Równocześnie jego przyjaciel cienką szpileczką pogmerał w zamku. Drzwi stanęły otworem. Dwoma susami Bonnard wskoczył do wnętrza, po krótkiej przerwie Welman. Wreszcie ja.

Nadinspektor Steincr leżał na podłodze. Z twarzą na odgiętej wykładzinie, przy wydłubanym otworze, ze stetoskopem w uszach i z. kościstymi palcami zaciśniętymi na długopisie. Na leżącej kartce widać było kilka niewyraźnie skreślonych słów. Miałem potem w ręku tę kartkę…

“Zawał… Losy Świata. Departament Stanu. Zniszczyć: California, Oni…" potem był już tylko nieczytelny zakrętas. – Zabili go? – spytałem z lękiem.

– Trzeci zawał. Ostrzegałem Steinera przed nadmiernymi wzruszeniami, ale zbywał to żartem, wprost palił się do akcji – odparł Bonnard, usiłując znaleźć choćby ślady życia. Welman tymczasem kucnął obok zwłok i nałożywszy sobie stetoskop nasłuchiwał odgłosów spod podłogi. Zapadła cisza. Widząc zawodowe poczynania policjantów poczułem się okropnie niepotrzebny.

Naraz Welman poderwał się na równe nogi.

– Wychodzą!

Bonnard ułożył zmarłego na dywanie i rzucił do kompana parę słów po francusku. Skoczyli ku drzwiom, chciałem pójść za nimi, ale zatrzymali mnie ostrym:

– Ty zostań!

Posłuchałem ich. Ale na bardzo krótko.

Spięcie

Levecque ubierał się. Właściwie nie wiedział, czy jest to jeszcze potrzebna czynność. Czy jego los nie został już przesądzony? Gorączkowo rozważał szansę. Wyglądały marnie. Zwłaszcza jego prywatne. Opóźniając zeznania działał na korzyść Zielonych – wahadłowiec przybił już do kosmicznego laboratorium, zapewne wkrótce rozpocznie się pożyteczna emisja promieni kappa. Ile potrwa, godzinę, dwie…? Tego nie wiedział. Liczył skrycie, że wraz z początkiem akcji zapanuje taki bałagan, że może uda mu się wymknąć. Chociaż znał “Cytrynę". W jego oczodołach czaił się wyrok śmierci.

A co zyskiwał mówiąc prawdę? Vick w ciągu pięciu minut połączy się ze stałym łącznikiem. Po piętnastu minutach o wszystkim będzie wiedziała Kwatera Naczelna Mocodawców. Znajdą sposób aby zestrzelić Californię, zanim ta na dobre rozpocznie swoje dzieło… A jeśli nawet nie zniszczą? Profilaktyczne zbombardowanie atolu Raronga – miał meldunek, że Groner jest u celu – wystarczy, by Ziemia pozostała, bez broni wprawdzie, ale za to ze spuszczonymi z łańcucha armiami konwencjonalnymi. Jeszcze gorzej stałoby się, gdyby mocodawców skorciła perspektywa pójścia na gotowe. To znaczy poczekania, aż Denningham zrobi swoje, kiedy zmieni się kierownictwo ekologistów i przechwyci Mątwę 16. Tylko, aby podjąć taką decyzję, potrzeba pokerzysty, a w naszym stuleciu tacy nie stoją na czele mocarstw.

Pytanie: ile wie Vick? Co podejrzewa?

Gra na zwłokę. Tylko gra na zwłokę!

– To nie jest miejsce, abym mógł przekazać ci wszystko to, co wiem – powiedział wreszcie.

– Co proponujesz?

– Mój wóz. Jest w garażu. Sprawdzony, z generatorem antypodsłuchowym.

– Ostrzegam cię przed próbą pułapki. Sztab wie o mej misji. I nawet gdyby mi się coś stało, oni ci nie darują.

– Rozumiem Vick. Ale muszę mieć jakieś gwarancje, że zapomnicie…

– Masz moje słowo.

Ruszyli ku drzwiom. Pierwszy wyjrzał major. Korytarz świecił pustkami. Więc wyszli. Levecque przekręcił klucz w zamku, kiedy w drzwiach wyjścia awaryjnego i służbowej szafy wyrosły dwie sylwetki z wycelowaną bronią.

– Ręce do góry! Bonnard i Welman.

Zdziwienie odbiło się na zwiędłej twarzy majora.

– Jednak żyjesz, Marcel.

– Żyję i zmuszony jestem pana aresztować!

– Nie masz takiego prawa!

– Zostanę rozgrzeszony post factum.

Na piersi Welmana kiwa się stetoskop, na garniturze widać kawałki betonu.

Vick kojarzy takty. Wszystko słyszeli.

– Co zamierzasz zrobić, Marcel?

– Skontaktować się z Admirałem.

– Wtedy będzie za późno – woła Levecque – Zieloni opanowali laboratorium California…

– Cooo?

Informacja jest prawdziwa, ale tak zdumiewająca, zarówno dla majora jak i dla obu emerytów, że na moment rozluźniają uwagę. Profesor, którego częściowo przysłonił major wykonuje gwałtowny skok, obala Bonnarda i rzuca się ku drzwiom. Welman wygarnia za nim, ale chybia, Człowiek-Cytryna już gwałtownym ruchem podbił mu broń. Chce pójść w ślady Ala. Strzał. To z podłogi korytarza, nie tracąc ani chwili, strzelił Bonnard. Krwista plama wykwita w rejonie obojczyka majora, pada, pociągając pod siebie Welmana. Odzywa się automatyczny pistolet. Seria trafia w sufit. Przetaczają się po dywanie. Raniony major ma mimo wszystko przewagę nad starym funkcjonariuszem, wyrywa mu broń. Ponowny strzał Bonnarda, który podniósł się już na klęczki. Trafiony między łopatki Człowiek-Cytryna pada na piersi asa Scotland Vardu, wcześniej w przedśmiertelnym skurczu pociągając za spust. Twarz Welmana zmienia się w krwawą miazgę.

Marcel Bonnard nie traci czasu na sprawdzenie, czy obaj mężczyźni nie żyją, rzuca się ku drzwiom, za którymi zniknął Levecque. Tupot wskazuje, że pobiegł na górę. Sapiąc okropnie eks-komisarz idzie w jego ślady. Przy drzwiach szóstego piętra dostrzega pobladłego Pawłowskiego. Chłopak usłyszał strzały i mimo polecenia opuścił pokój.

– Wychodził ktoś tędy? – rzuca Marcel. Przeczenie. Bonnard biegnie dalej w górę.

Schody, dalej schody. Siódme piętro. Zza drzwi dolatuje jakiś krzyk i brzęk tłuczonych naczyń. A więc tam!

W połowie korytarza jego wzrok rejestruje przewrócony wózek śniadaniowy i spłoszoną kelnerkę, dalej – szczupłe plecy uciekającego mężczyzny.

– Stać! Stać! – krzyczy Bonnard.

Mógłby strzelać, ale dziewczyna i wychylone z pokojów twarze ciekawskich znajdują się na linii ognia. Posapując więc biegnie dalej, z prędkością, która dałaby mu medal na Igrzyskach Olimpijskich Oldboyów.

Z notatek doktora

Kiedy Bonnard zniknął ponownie w drzwiach wyjścia przeciwpożarowego, ogarnęła mnie jedna niepowstrzymana chętka – wiać! Skoczyłem więc za nim i ledwie znalazłem się na schodach, pobiegłem w dół. Na piątym piętrze panował straszny harmider. Wyjrzałem. Nad ciałami dwóch mężczyzn zebrał się tłumek gości i personelu hotelowego. Nie miałem zamiaru powiększać rzeszy gapiów, zbiegłem więc jeszcze jedno piętro i dopiero tam spróbowałem wyjść na korytarz. Doświadczyłem wrażenia, jakbym zanurzał się w enklawie spokoju i komfortu. Przez nikogo nie zatrzymywany dotarłem do windy, która zwiozła mnie na parter.

Rozsunęły się drzwi. Zawahałem się…

W hali recepcyjnej znacznie trudniej byłoby mówić o spokoju.

W drzwiach zewnętrznych dostrzegłem dwie rosłe sylwetki mundurowych policjantów, przy recepcji czaili się z wydobytą bronią w ręku detektywi hotelowi. Wyjść, nie wyjść?

Wyszedłem. Jeden z ubranych po cywilnemu drabów obszukał mnie i kazał dobić do grupy, która mocno przerażona okupowała fotele w kącie holu. Czekaliśmy. Z minuty na minutę przybywały kolejne fale glin. W dziesięć minut potem dojrzałem i bohaterów spektaklu. Bonnard i Levecque, obaj skuci kajdankami, prowadzeni byli do policyjnych wozów, które zablokowały podjazd… Detektywi hotelowi po antyterrorystycznym przeszkoleniu świetnie poradzili sobie, zarówno z goniącym jak i ściganym. Obaj przeciwnicy zadziwiająco spokojni woleli się nie opierać. Na ich twarzach malowało się coś w rodzaju zadowolenia. Trochę później z windy wyniesiono dwie pary noszy z ciałami w standardowych workach.

– Proszę mnie przepuścić, mój status dyplomatyczny… – tuż obok siebie usłyszałem wypowiedziane dość apodyktycznie zdanie. Mówiącym był szczupły, wysoki Murzyn, którego miałem już nieprzyjemność poznać. Red Gardiner… Wydawał się nie zwracać uwagi na panujące zamieszanie. Skutecznie docisnął się do recepcji.

– Chciałem prosić o podstawienie mojego wozu. Pod wyjście B – powiedział.

– Naturalnie -uśmiechnęła się recepcjonistka. Podniosła słuchawkę, wcisnęła trzycyfrowy numer.

– Pico, chevrolet pana Gardinera… Tak za pięć minut… Za chwileczkę będzie – posłała Murzynowi czarujący służbowy uśmiech.

Po co właściwie ja to wówczas usłyszałem?

Spięcia ciąg dalszy

Zarówno Levecque'owi jak i Bonnardowi, interwencja detektywów hotelowych była poniekąd na rękę. Levecque, z legitymacją wysokiego funkcjonariusza Specjalnej Komórki, miał drzwi do wolności zawsze uchylone. Oczekując na przybycie odpowiednio wysokiego rangą agenta FBI, w istocie czekał na finał operacji Denninghama.

Marcel znajdował się w gorszej sytuacji. Bez służbowej legitymacji, bez pełnomocnictw, eks-komisarz na wakacjach, trudniej mógł przekonać o swych czystych intencjach. Ale znajomość kryptonimu Admirała i parę cennych informacji jemu również powinny wkrótce otworzyć klatkę. Poza tym, gdyby zwalisty potomek Pinkertona nie stanął na drodze profesorka, ten zwiałby Bonnardowi lub, co gorsza, zapędzony w róg stawił mu czoło. Tu wynik pojedynku mógł być całkiem nieciekawy. Dość więc potulnie złożył broń i, żądając kontaktu z władzami, spokojnie powędrował do policyjnej karetki.

– Władze, władze… skąd mamy ci znaleźć władzę w samo południe wielkanocne? – burczał pakujący go za kratki sierżant.

– Ale to kwestia o znaczeniu światowym, to być albo nie być…

– Być albo nie być, fajnie powiedziane…

Denningham, Lenni Wilde i piękna Tamara nie spuszczali ani na minutę wzroku z ekranów licznie rozstawionych w salonie telewizorów. Jeden odbierał program MBC, na którym temat: Kosmos dawno wyparł jakiś głupawy serial, na drugim szedł prywatnym kanałem podgląd z Ośrodka Kontroli Lotów. Akcja rozgrywała się zgodnie z harmonogramem. Burt uznał za celowe zawiadomić grupę Raronga… Zakodowany sygnał pomknął na Pacyfik. Odpowiedzią był krótki szyfrogram. – Jesteśmy w gotowości, ale są komplikacje. Ziegler pije.

– Tego tylko brakowało! – jęknął Lenni Wilde.

– Niech Barbara przejmie dowództwo. Reszta bez zmian. Over!

Śniadoskóry Pico wyprowadził opalizującego, kuloodpornego chevroleta. Red Gardiner rzucił parę dolarów napiwku i siadł przy kierownicy. Trochę śpieszył się. Wystartował z piskiem opon i w ciągu kilkudziesięciu minut wydostał się na Federal Highway, przy pierwszym parkingu zwolnił. Oczekiwała tam niezwykle malownicza grupa kolorowych autostopowiczów reprezentujących parę odcieni czerni. Red szerokim gestem zaprosił ich do środka, co spotkało się z ich żywiołowym zrozumieniem. Dwóch pasażerów należało do ciekawego rodzaju osobników, którym za samą twarz dają dożywocie w Sing-Sing, trzeci – odbijał korzystnie od nich schludnością ubioru i gładkością twarzy. Gardiner znał go od dawna, ich związki jednak nie przekraczały dotąd ram luźnej współpracy. Teraz jednak przyszła pora na mocniejsze zadzierzgnięcie więzów przyjaźni.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się, Raul.

– I ja też. Mam nadzieję na kawał dobrej, mokrej roboty – odpowiedział kapitan Bongote.

Hammersmith, czy jak kto woli Silvestri, zajął się przeglądem urządzeń elektronicznych laboratorium kosmicznego. Obiecał przecież usunięcie awarii dźwięku. W istocie chodziło o wypakowanie emitora z luku bagażowego, podłączenie go do zasilania i wreszcie rozruch. W tym czasie, zgodnie z harmonogramem, panna Blum zajęła stanowisko nawigacyjne, Rosę Higgins udała się do laboratorium, a O'Neal, czyli Daud Dass starał się zachować kontrolę nad wszystkim. Przepigmentowany Hindus nie potrafił pozbyć się złych przeczuć. Już pierwsze spojrzenie Patty Blum przewierciło go na wylot. Odwrócił wzrok i szybko odszedł. Czy współkosmonautka zaczęła go podejrzewać? Przypomniał sobie odpowiednie dane biograficzne. Któraś z popołudniówek imputowała przed paru miesiącami romans O'Neala z szykowną nawigatorką. Jeśli była to prawda, dekonspiracja wisiała w powietrzu. Można było od biedy podszywać się pod kolegę z wojska. Pod kochanka – nigdy!

Zaniepokojony odszukał Silvestriego. Cybernetyk wydobył już emitor i wspólnie przetaszczyli go do dolnej kabiny, z której przenikliwe promienie mogły razić całą planetę. Aldo zasiadł przy pulpicie. Sprawnie odblokował systemy zabezpieczające. Na dużym monitorze zapłonął kontur Ziemi. Po kolejnych czynnościach poczęły wyświetlać się wszystkie interesujące obiekty…

– Czy Ziemia nie może zorientować się w naszych manewrach? – zapytał David.

– Puściłem im transmisyjną fałszywkę, zresztą Lee Grant trwa na posterunku. Ty pilnuj kobiet. Ja zaczynam…

– Co wy tu robicie? – na progu kabiny pojawiła się drobna sylwetka Patty Blum.

– Nie powinnaś odchodzić ze stanowiska – rzekł Silvestri.

– Zauważyłam niezgodność w aparaturze, sygnał wychodzący nie zgadza się z nadawanym… Ale co wy tu robicie? Uruchomiliście Zespół Delta! To przecież zabronione.

Dass musiał działać. Brzydził się przemocą, ale uciszenie Patrycji, której głos podniósł się do krzyku, stawało się koniecznością.

– Zobacz co z tą drugą? – mruknął cybernetyk nie zaprzestając programowania.

Dass skinął głową i pozostawiając ogłuszoną kobietę na podłodze, wybiegł z kabiny.

– Rozpoczynamy! – gonił go radosny głos Silvestriego.

– Jak? – Lion Groner zmierzył Maggi czujnym spojrzeniem.

– Pijany. To znaczy utrzymuje, że jest gotów do akcji, ale co chwila żąda “kropelki", przynajmniej piwa. Czerwienieje, poci się… ciekawe, wystarczy, że przełknie łyk, staje się prawie normalny…

– Znam te reakcje. Co na to Kitajce?

– Wang jest przerażony. Łączył się z Denninghamem i ten kazał przejąć mi rolę Zieglera w akcji.

– Świetnie. Moi ludzie przybędą tu za dwie, trzy godziny.

– Późno.

– Bardzo wcześnie! Nie można było wynająć samolotu zanim nie dowiedzieliśmy się, że celem akcji jest atol Raronga i Mątwa 16. Zresztą i tak musimy czekać na sygnał, że operacja się zaczęła.

– A ja?

– Idź do Zieglera. Staraj się utrzymywać go w jakiej takiej formie. o której ma spotkanie z komandorem?

– Za półtorej godziny… To nie będzie przyjemna robota, Lion. Jest obleśny. Klei się do mnie…

– Chyba nie jest to dla ciebie nowość, siostro.

– Pijany impotent. Za coś takiego wzięłabym pięciokrotną stawkę.

– Tym razem weźmiesz milionkrotną. No, leć zanim zacznie się robić zazdrosny.

Nad atolem wzeszło już słońce. W cieniu jeszcze trwa przyjemny chłodek, a wiatr mierzwi grzywy palm. Komandor Bowling już wstał i wykłada napoleońskiego pasjansa. Nie wychodzi.

Kuloodporny chevrolet skręcił na prywatną drogę prowadzącą w stronę farmy Denninghama. Red zbadał już raz ten szlak i dziś trafiłby tam jak po sznurku. Najważniejszy był sam wybór momentu uderzenia. Kiedy California zakończy swoją misję, a Mątwa 16 wpadnie we właściwe ręce. Nie wcześniej i nie później. Kątem oka spojrzał na Bongote. Kapitan wydawał się spać, tylko jego grube wargi memłały jakieś afrykańskie modły, a może zaklęcia. A niech memlą! Zaszkodzić nie zaszkodzi, a w takiej chwili dobrze mieć za sobą przynajmniej Ciemne Moce – pomyślał.

Inspektor, który zjawił się by przesłuchać Bonnarda okazał się największym idiotą w całym stanie Floryda. Na dodatek, oderwany od rodzinnego lunchu, był wściekły jak ranny kajman. Do tego amerykańskiego krokodyla upodobniała go zresztą okazała ruchliwa szczęka, gotowa zmiażdżyć wszystko to, co stanęło jej na drodze. Tego niedzielnego dnia ową przeszkodą był Marcel Bonnard, współautor strzelaniny, która splamiła nieposzlakowaną opinię pięciogwiazdkowego hotelu Plazza.

Ograniczenie inspektora objawiło się między innymi w buchalteryjnej wręcz ścisłości. Wypytując o incydent, żądając pokazania pozwolenia na broń, komisarz nie miał go ze sobą, upoważnienia z pracy – nic takiego nie istniało, interesował się wyłącznie przebiegiem zajścia: Kto zaczął strzelać, dlaczego? Wszelkie próby zejścia na inny temat – kontakt z Europą, Departamentem Obrony lub CIA, było zbywane słowami: Dobra, dobra…

W którymś momencie Bonnard nie wytrzymał.

– Kretynie, czy nie rozumiesz, że za chwilę możemy mieć trzecią wojnę światową lub coś w tym rodzaju, jeśli natychmiast nie porozumiem się z moją centralą? – wrzasnął.

Żuchwa kłapnęła bezlitośnie.

– Przedstawicielem waszej centrali jest właśnie osobnik, którego próbowaliście uśmiercić i ten drugi, który leży na korytarzu…

– To byli zdrajcy na żołdzie wroga!

– Każdy może tak powiedzieć. Trzymajmy się faktów.

– Co szkodzi panu uruchomić podany przeze mnie kontakt?

– I wywołać międzynarodowy skandal? Zresztą, na czym polegać ma to niebezpieczeństwo?

– Nie znam szczegółów, wiąże się ono z wystrzeleniem nowej załogi laboratorium kosmicznego California… i z tutejszym konwentem Zielonych.

– To tylko przypuszczenia, domysły. Co realnie ma zagrozić?

– Przesłuchajcie Levecque'a, złapcie osobnika nazwiskiem Gardiner, który jest zameldowany w hotelu Plazza.

– Red Gardiner?

– Właśnie.

– Dobry pomysł. Mamy aresztować posła do brytyjskiej Izby Gmin. A może wybrać się jeszcze do Rzymu i internować papieża? Musi pan odpocząć, Bonnard, czy jak tam pana zwą.

Marcel dyszy jak ryba wyrwana z jej naturalnego środowiska. Oczy wyszły mu z orbit, a żyły nabrzmiały. W poszukiwaniu argumentów wodzi wzrokiem po całym pozbawionym okien pokoju do przesłuchań.

– Żądam umożliwienia kontaktu…

Nie kończy. Całe pomieszczenie gwałtownie pogrąża się w mroku. Ogarnia ich aksamitna czerń. Inspektor po omacku łapie za telefon… Co u diabła?

W pokoju opodal, gdzie przesłuchiwany jest Levecque, gwałtownie milknie cicho grające radio. Dwaj wyżsi funkcjonariusze zajmujący się profesorem nawet tego nie zauważyli. Po chwili jednak odzywa się intercom. Jeden z oficerów wychodzi. Gdzieś w mieście zawyła syrena. Potem druga. Niepokój wartownika, dziwne mrowienie w kończynach Levecque'a. Po dobrym kwadransie zjawia się oficer…

– Będziemy na razie musieli przerwać, panie Levecque. Mamy kłopoty w mieście.

– Coś poważnego? – pyta profesor tonem, jakim zwróciłby się do dystyngowanej damy pytając o zdrowie jej ratlerka.

– Przerwa w dopływie prądu. Prawdopodobnie awaria elektrowni atomowej pod Fort Lauderdale… Chociaż nie można wykluczyć… – oficer milknie, jakby zorientował się, że mógł powiedzieć za dużo. – Jest pan naturalnie wolny, profesorze, ale proszę nie opuszczać miasta.

Levecque niespiesznie podnosi się z krzesła. Cały wsłuchany jest w gwar miejski, w odległe wycie syreny, zupełnie tak jakby spodziewał się usłyszeć w zgiełku dźwięk trąb archanielskich.

Kiosk Mątwy 16 niczym płetwa rekina wystawał z lazurowej toni laguny. Zaimprowizowany trap prowadził na pokład łodzi. Wokół krzątali się marynarze przygotowujący jednostkę do rychłego wypłynięcia, co według wszelkich prognoz, miał umożliwić wieczorny przypływ i nadciągająca burza. Komandor Bowling, wyświeżony, w paradnym mundurze, towarzyszył Maggi i Zieglerowi, który wyglądał zaskakująco trzeźwo, tylko mówił odrobinę wolniej i co jakiś czas domagał się “kapeczki".

– Kobiety zawsze potrafią namówić nas do grzechu – pokpiwał komandor.

– Tylko nie zawsze do grzechu dochodzi – pomyślał ponuro Roy, po raz tysięczny zadając sobie pytanie – co mnie podkusiło? Dość spokojnie przyjął polecenie zdania komendy córce Denninghama, zadowolony, że choć częściowo będzie mógł przydać się w akcji.

Już dawniej zapoznano się z zabezpieczeniem tymczasowej bazy. Nabrzeże obsadzał batalion ochrony, wyposażony w komplet broni mogącej poskromić każdy atak z lądu czy powietrza. Na łodzi stacjonowało kilkudziesięciu marynarzy. Aktualnie trzech z nich pilnowało trapu. Gdy mijali ich goście, jeden podszedł, aby obszukać Zieglera. Bowling zgromił go.

– Daj spokój, Mikę.

– Nie, to jego obowiązek! – zaprotestował Roy.

Wartownik poprzestał na kilku ruchach wykrywaczem metalu. Bez dalszych przeszkód weszli na pokład.

Daud Dass, czy jak chętnie określał się w duchu “jego irlandzka karykatura", przemierzył rączo centralny korytarz kosmicznej stacji. Z tyłu pozostał Silvestri i uruchomiony emitor, rażący z milimetrową precyzją punkty na przesuwającej się w dole planecie. David zastanawiał się nad efektami tego bombardowania, nad gasnącymi metropoliami, alarmami w sztabach, krzyżującymi się komunikatami i dyskusjami na gorących liniach.

– Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy odpalić ciągle jeszcze posiadane zasoby w przeciwnika!

Pocieszał się jednak, że wszystkie urządzenia na Ziemi nastawione są na badanie pojawienia się promieniowania, a nie – jego braku. Toteż nie od razu wszystkie efekty kanonady promieniami kappa będą zauważone.

Wszedł do komory laboratoryjnej.

– Halo, Rosę – rzucił. Odpowiedziała mu cisza.

– Rosę, to ja.

Równie głębokie milczenie. Laboratorium świeciło pustkami. Zrobiło mu się gorąco i słabo.

Bonnarda cechował koci wzrok, w niczym nie przytępiony wiekiem. Ale i koci wzrok niewiele mógł pomóc w atłasowym mroku, który zapadał nagle w bunkrowatym pokoju przesłuchań. Dopiero po chwili dojrzał cienką smugę dziennego światła pod niezbyt hermetycznymi drzwiami. Inspektor tymczasem chrobotał przy biurku jak pijany karaluch, próbował dzwonić, przewrócił i stłukł lampę. Marcel, aczkolwiek nie wiedział co się stało, miał przeczucie, że łączy się to z zapowiadaną akcją Zielonych. Nie tracił więc czasu, cicho zaszedł inspektora od tyłu, a gdy jego profil stał się widoczny na tle owej szpary pod drzwiami, rąbnął go kantem dłoni w kark. Zabranie broni i kluczy pozostawało formalnością. Zresztą pomieszczenie nie było zamknięte.

Na korytarzu trwał rejwach, ludzie biegali jak oszalali, na biurku jakiegoś ważniaka wył ostrzegawczo czerwony sygnał. Alarm! Alarm!

– Czyżbym dożył końca świata? – przemknęło przez głowę Bonnardowi.

Nie indagowany przez nikogo opuścił gmach, doszedł do rogu. gdzie nieświadomy zbliżającego się Końca kioskarz sprzedawał być może ostatnie hotdogi świata. Tam zaczekał. Nie upłynął kwadrans, a z przerzuconą przez ramię marynarką Levecque opuścił gmach z definicji broniącej prawa i porządku. Twarz mu promieniała, co wskazywało, że jeśli nawet nadchodził Wielki End, pewne kategorie łajdaków nie musiały się go obawiać. Levecque skręcił do małego bistra. Bonnard podążył za nim. Wewnątrz było pustawo, a na posterunku trwał jedynie barman…

– Co się dzieje? – spytał Marcel.

– Podobno Kubańczycy lądują – flegmatycznie odpowiedział barman – chce pan z tej okazji cuba librę?

Ekskomisarz podziękował za ten skądinąd niezły cocktail. Szukał Levecque'a. Nie było to trudne. Drobne, wręcz dziecięce buciki, widać było pod przykrótkimi drzwiami kabiny telefonicznej. Odbezpieczył broń i szarpnął drzwiczki. Ekspert nie zdążył się jeszcze z nikim połączyć. Na widok Bonnarda upuścił słuchawkę, która zawisła kołysząc się na kształt wahadła. Zwykle pewna siebie twarz eksperta, gwałtownie pobladła.

– Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię… – wybełkotał.

Marcel wbił mu lufę między brodę a grdykę. Najmniejszy ruch lub gest spowodować mógł tylko jedno: zwolnienie języka spustowego.

– Mów, co się dzieje! Krótko.

– Wyjdźmy stąd. tego nie da się powiedzieć w dwóch słowach.

– Powtarzam: mów. co się dzieje, i natychmiast dzwonimy do Admirała.

– Jest już. chyba za późno. Zaczęło się!

– Co z tą Californią"!

– Na pokładzie są ludzie Denninghama. Mają emitor…

– Co za emitor?

– Wysyła promienie… Promienie kappa, powodujące neutralizację reakcji rozszczepialnych… Wiązka promieni zmienia elektrownie, wyrzutnie w bezużyteczny szmelc. To się już zaczęło i nie można, nie trzeba, przeszkadzać!

– A co będzie potem?

– Pozostanie tylko jeden uzbrojony punkt, dzięki niemu będą… będziemy mieli pełną kontrolę nad światem. Ty też możesz pójść z nami…

– Co to za miejsce?

– Nie… nie wiem!

Mógł nie wiedzieć. Bonnard zawahał się. Jedno pewne – trzeba zawiadomić Admirała. On już znajdzie ten uzbrojony punkt. Nawet jeśli emitor zakończy swą misję. Wystarczy środków konwencjonalnych, aby unieszkodliwić ośrodek szantażu. Ale trudno telefonować mając pod ręką wściekłego grzechotnika, który w każdej chwili może…

Zderzyli się wzrokiem.

– Nie możesz mnie zabić, Bonnard. To by było morderstwo! – zaskowyczał Levecque.

Dziwny chłód przeniknął całe jestestwo eks-komisarza. Ciasna, telefoniczna kabina przypominała szafę, w której schroniła się uciekająca przed pościgiem Paulina. Miejsce, w którym zginęła.

– Nie jesteś mordercą, jesteś sprawiedliwy! – gorączkowo mamrotał Levecque wyczuwając rozterkę starego policjanta.

Od drzwi bistra dobiegł rumor. Na ulicy jęczała syrena policyjna. Potem zabrzmiał pełen służbistości głos miejscowego inspektora.

– Poddaj się Bonnard. Nie próbuj nic zrobić profesorowi. Błyskawiczna myśl przeleciała przez mózg Marcela: – Oni wierzą temu szczurowi, a mnie mają za szaleńca!

– Wypuść mnie – powiedział trochę pewniejszym tonem Levecque.

– Jutro pomogę ci wyplątać się z tej kabały…

Może gdyby się nie uśmiechnął. Może gdyby nie pogardliwy ruch kącików warg, Bonnard złożyłby broń, poszedł z policjantem-kretynem, modląc się w duchu o szybki kontakt z Admirałem. Ale ten wyraz triumfu… Szafa i krew na białej szacie Pauliny, wianek, który spadł jej z głowy. Szklany wzrok i tamte wygięcie ust Levecque'a…

– Nie! – zawył ekspert odgadując wyrok.

Padł strzał. Jeden. Więcej nie było potrzeby. Zresztą nie istniała taka możliwość. W ekipie inspektora znalazł się ktoś narwany. Seria z automatu przestebnowała drewniane drzwi kabiny. – Jak Paulina! – ostatnia myśl błysnęła w umyśle Marcela Bonnarda.

Końcówka

Los nie jest mimo wszystko tak okrutny jak Will Szekspir. Wkraczając w okres personalnej kośby z góry pragnę uprzedzić, że przynajmniej część bohaterów opowieści pozostanie przy życiu – choćby na jakiś czas – i nasza historia nie skończy się jak owe dramaty krwistego Anglika, które przeżywają zazwyczaj jedynie sufler i inspicjent.

Miał rację ojciec Jana Pawłowskiego – stawiający przypadek wśród sprawczych demonów władających historią. Przecież gdyby Człowiek-Cytryna przeżył, Levecque się dodzwonił, a Ziegler nie zaskoczył w alkoholiczny ciąg, losy naszego globu potoczyłyby się najprawdopodobniej zupełnie inaczej.

Chociaż jeszcze teraz wszystko mogło się odwrócić, ciąg dalszy zależał od obrotów zdarzeń w ciasnych komorach Californii, na zaniedbanej florydzkiej farmie i wśród potarganych przez tsunami kokosowych palm Oceanii.

Najpierw pomyślał, że wszystko jest stracone, że od początku Rosę Higgins przejrzała ich grę. Śmieszne, cały czas obawiał się Patty… a tymczasem Rosę… Gdzie ona może być? Może w wahadłowcu odbija już od stacji. Może komunikuje się z NASA, żądając natychmiastowego zniszczenia obiektu. David ruszył ciężko w stronę kabiny nawigacyjnej, gdzie za kwadrans czekał go seans łączności z Ziemią.

Doktor Higgins wpadła na niego w korytarzu, uśmiechnięta, dobroduszna, nie podejrzewająca niczego.

– Gdzie byłaś? – rzucił, odrobinę zbyt napastliwie.

– Zwiedzałam tutejsze toalety. Komfort!

– Jeff i Patty są zajęci przy usterkach, mamy we dwójkę zająć się seansem łączności – powiedział poważnie.

– W porządku – uśmiechnęła się. Swoją drogą, tu w kosmosie wszystko niby jest takie same, a wydaje się inne.

– Na przykład?

– Przysięgłabym, że jesteś swoim własnym bratem bliźniakiem… i jakoś inaczej słyszę twój głos.

Nic nie odpowiedział. Po seansie trzeba będzie ją jakoś uciszyć. Okropne – stosować przemoc fizyczną wobec kobiet!

Farmę Denninghama zastali prawie nie pilnowaną. Gardiner zatrzymał chevroleta o sto metrów przed zabudowaniami i wypuścił Bongote w towarzystwie jednego oprycha na zwiad. Kapitan wrócił po kwadransie.

– W porządku – mówił wycierając starannie kordelas. – Był tylko jeden nieostrożny strażnik. Teraz droga stoi otworem.

– Mija trzecia godzina – powiedział Lenni Wilde spoglądając na zegarek. – Trzy czwarte roboty wykonane.

– A co potem? – zapytała Tamara.

Nasza kosmiczna ekipa przesiądzie się na wahadłowiec i wróci na Ziemię.

– Pozostawiając na Californii emitor…? dopytuje się dziewczyna.

– Nie, to by było związane ze zbyt dużym ryzykiem, ktoś niepowołany prędzej czy później mógłby chcieć dobrać się do niego i zlikwidować nasz pływający arsenał. Emitor zostanie automatycznie wyrzucony w przestrzeń kosmiczną i tam zdetonowany…

Denningham jest spokojny, zadowolony. Do tej chwili wszystko rozwija się wspaniale. Jeśli czegoś żałuje, to taktu, że nie znajduje się obecnie w kwaterze prezydenta USA czy na nadzwyczajnej naradzie członków Biura Politycznego w daczy pierwszego sekretarza.

Ciekawe, czy jest tam panika? Przecież na skutek makroawarii energetycznych amerykański i europejski system gospodarczy właściwie nie istnieje. Nagłe wyłączenie siłowni atomowych wywołało zawał przeciążonych łącz. W sumie szok najlepiej zniosły zapóźnione kraje Trzeciego Świata pozbawione energetyki jądrowej. Dodatkowe eksplozje, dokonywane tu i ówdzie przez bojowników Ziu Donga, wywołały powszechną panikę.

Czy mogli już zorientować się, co się dzieje? W pierwszych dwóch godzinach zapewne panowało przekonanie o sabotażu w paru siłowniach, ponieważ wysiadła znaczna część telekomunikacji, trudno było nawet zbierać dane.

Tymczasem Lee Grant doniósł, że u schyłku trzeciej godziny zdano sobie wreszcie sprawę z uniwersalnego charakteru wydarzeń. Z rezydencji w Camp David wysyłano rozpaczliwe monity do naukowców. Pentagon szukał swych ekspertów, a CIA ścigało swego szefa, który nieświadom niczego ze swoją młodą sekretarką wybrał się na ryby. Tymczasem napływały niepokojące sygnały z baz – przestały działać reaktory lotniskowców i atomowych łodzi podwodnych.

Gorące linie między Moskwą, Pekinem. Waszyngtonem i Delhi rozgrzały się rzeczywiście do białości. Oskarżano się o sabotaż. Ale jaki? Równocześnie na takich obszarach? Przeciwko wszystkim naraz. Wzajemna nieufność kazała postawić w stan gotowości całą potęgę militarną świata. Nie zdawano sobie sprawy, że większość odbezpieczonych głowic zawiera już bezużyteczny szmelc. Sekretarz generalny zaklinał w imię Boga przewodniczącego KPCh. że to nie on. a szef administracji amerykańskiej błagał towarzysza sekretarza o zaufanie.

Jakoż wojna nie wybuchła.

Dopiero na początku czwartej godziny grupa naukowców z Houston stwierdziła możliwość ataku nowym rodzajem promieniowania neutralizującego ciała rozszczepialne. Po następnych dziesięciu minutach ustalono, że ich źródłem jest kosmos – tu niektórzy z jajogłowych wpadli w panikę, uważając, że rozpoczęła się inwazja obcej cywilizacji. Po kolejnych dziesięciu minutach stało się jasne, że promieniowanie, acz nie znane nauce, może pochodzić z pokładu któregoś z tysięcy okołoziemskich satelitów. Wreszcie pięć minut potem popłynęło żądanie natychmiastowej łączności z całą czteroosobową załogą Californii.

Nic uprzedzajmy jednak faktów.

Burt jeszcze raz nawiązał kontakt z grupą na Raronga.

– Już czas!

Ziegler odczuwał rosnącą duszność. Zwiedzanie łodzi podwodnej, nawet wynurzonej, ma w sobie coś z wizyty w kopalni. Komu innemu mogłoby się to kojarzyć z przymiarką do trumny. Bowling. niezwykle dumny ze swej jednostki, przedstawiał ją z miną matki prezentującej małoletnią pociechę na rodzinnej herbatce. Pokazywał zatem mostek kapitański, kabiny załogowe, rozwodził się nad elektroniką. W wędrówce zawinięto i do messy i do kambuza. A “panna Gray" zwiedziła również toalety… Tam pozbyła się paru pojemników uprzednio ciasno przybandażowanych do tułowia.

W tym samym czasie do zwiedzających dołączył kapitan Vogt. lekko wyniszczony przez zachłanne w swych chuciach tubylki. Ze sporą alektacją opowiadał o zaletach wyrzutni dalekiego i bliskiego zasięgu. O śmiercionośnych, wielogłowicowych Mai Maxad. zdolnych w półtorej godziny obrócić w perzynę Londyn. Berlin. Dżakartę i Sao Paulo i jeszcze pół setki światowych metropolii…

Ziegler kiwał głową robiąc miny specjalisty od skorupiaków, choć prawdę powiedziawszy nieprzypadkowo został przez Denninghama skierowany na ten odcinek. W swoim, dość przecież krótkim życiu naukowym, pracował również dla Marynarki, a nawet podczas pewnej serii doświadczeń dla Pentagonu spędził dwa miesiące na łodziach podobnych do Mątwy 16 odrobinę starszej generacji. Był i owszem na cyku, ale z uporem pijaka tłumaczył Wangowi, że mając dokumentację, a miał, jest w stanie nie tylko kierować Mątwą 16. ale również ostrzeliwać dowolne cele na Ziemi i w powietrzu.

Zwiedzali właśnie kubryk, czy jak kto woli, współcześniej świetlicę załogową, gdy rozległ się świdrujący dźwięk i Bowling popędził na mostek.

– Co się mogło stać? – zapytała Maggi.

– Alarm trzeciego stopnia – powiedział niedbałym tonem kapitan Vogt.

– Czyli?

– Albo nic, albo trzecia wojna światowa. Dowództwo lubi robić nam takie niespodzianki. Wracamy na górę.

Bowlinga zastali lekko wzburzonego.

– Będziecie musieli opuścić pokład – rzucił.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Nikt nic nie wie. Doszło do serii awarii elektrowni atomowych i reaktorów doświadczalnych…

– Tutaj?

– Tutaj nie, wszędzie. Zaczęło się przed godziną, ale o nas przypomniano sobie dopiero teraz.

– Co robimy? – zapytał kapitan Vogt.

– A co możemy zrobić? Znajdujemy się w pułapce. Nie wypłyniemy stąd przed upływem ośmiu godzin. Cholera, tak niewiele brakuje nam do szczęścia. Rób swoje, Vogt, według instrukcji! Ja wyprowadzę państwa…

– Proszę się nami nie zajmować – zaoponowała Maggi. Nie będziemy przeszkadzać…

Jej wypowiedź przerwało zjawienie się kilku nowych oficerów.

– Cała załoga ma wrócić na pokład? – zapytał jeden z przybyłych.

Pionowa zmarszczka niczym kilwater przecięła czoło komandora.

– Nieee. Tylko ochrona, obsługa rakietowa i wachta! W najgorszym wypadku zatopimy jednostkę.

– Instrukcja mówi o zdetonowaniu – zaoponował tęgi oficer.

– Ale na pełnym morzu, a nie na gęsto zamieszkanym atolu, zresztą nie przypuszczam, żeby naprawdę coś nam groziło. Nikt nie wie, że tu jesteśmy.

– Wywiady wiedzą!

– Mamy stałą łączność z samolotami wczesnego ostrzegania i zwiadem kosmicznym, więc jakikolwiek ruch na Pacyfiku zostanie nam zasygnalizowany i będziemy mieli co najmniej kwadrans na podjęcie decyzji. Na razie proponuję jedynie uruchomić maszyny. I spokój, spokój. A my chodźmy – tu zwrócił się do gości – panno Barbaro, co pani jest?

Nim ktokolwiek zdążył zareagować, nogi ugięły się pod Maggi i osunęła się na podłogę.

– Zemdlała! – krzyknął Ziegler – i nerwowo sięgnął do piersiówki.

– Vogt, co się gapisz, lekarza! – zawołał komandor klękając przy zemdlonej, okropnie pobladłej dziewczynie. Szelma pomyślał Ziegler – świetnie to zrobiła – chociaż zatrzymanie oddechu i doprowadzenie do autoomdlenia jest elementem dywersanckiego “abc" dla naśladowczyń Maty Hari.

– Przenieście ją – komenderował Bowling – gdzie nosze?

– Zaraz będą – odkrzyknął ktoś z załogi.

– Proponuję – wtrącił się Roy – położyć ją gdzieś tutaj, nosze zablokują wam trap, a tam zdaje się okropny ruch.

– Racja – zgodził się komandor – wyniesiemy ją. jak się trochę uspokoi.

– Będę przy niej czuwał – zaofiarował się profesor.

Lekarz znajdował się na lądzie i zanim przybył upłynęło sporo czasu. Z kabiny łącznościowców dochodziły tymczasem sprzeczne meldunki, które uzupełniane nasłuchem cywilnych stacji radiowych, dawały obraz kompletnego chaosu opanowującego ościenne kontynenty. Ogłoszono wnet i alarm drugiego stopnia, co spowodowało automatyczne odblokowanie kluczy głowicowych, choć równocześnie poufne szyfrogramy uspokajały: “Szefostwa Mocarstw są w stałym kontakcie, to tylko zabezpieczenie. Wojny nie będzie". Potem mieli ciekawy telefon z dowództwa Pacyfiku. Sztab dopytywał się o funkcjonowanie pokładowego reaktora.

– A jak ma działać? W porządku! – odpowiedział Bowling.

Zjawił się lekarz, stwierdzając, że pasażerka odzyskała przytomność.

Jedynie mocny szok, wszystko będzie w porządku – padła diagnoza.

– Można już przenieść ją na ląd?

– Nie ma takiej potrzeby, za pół godziny zejdzie na własnych nogach.

Jednak nikomu z załogi nie dane było doczekać tej półgodziny. Bowling meldował właśnie po raz kolejny, że wszystko w porządku i bezskutecznie usiłował dowiedzieć się od swych szefów z Pearl Harbour czy istnieją jeszcze Stany Zjednoczone, gdy z wnętrza łodzi rozległ się pomruk detonacji. Zawył brzęczyk alarmowy. Z dolnych korytarzy zaczął dobywać się gęsty, bury dym. Jednocześnie zagrały jakieś gwizdki, zaiskrzyły lampki.

– Radioaktywny wyciek! – krzyknął oficer dyżurny – i pożar na dolnym pokładzie!

– Spokojnie – dyrygował Bowling – założyć maski, odzież ochronną, gasić!

Czy było tylko jedno źródło dymu – trudno orzec, dla patrzących z lądu cała łódź okryła się gęstą pierzyną brudnej mgły.

Bowling kaszląc wydał polecenie odpłynięcia jak najdalej od brzegu, ku nie zamieszkanej części laguny. W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył pięciu postaci, które spod wody wgramoliły się na pokład. Wszystkie one niezwłocznie nałożyły maski przeciwgazowe…

Zarówno Maria Bernini, jak pastor Lindorf i Tardi. dotarli do Miami jeszcze przed alarmem. Zdążyli już jednak doświadczyć jego skutków. Nowego przewodniczącego Konwentu awaria energetyczna uwięziła w windzie między piętrami, co nie jest rzeczą najprzyjemniejszą dla chorego na klaustrofobię. Pannie Bernini odcięcie prądu zmazało całość referatu wpisywanego w pamięć komputera przed puszczeniem go na drukarkę.

– Dobrze, że chociaż wiem, co chciałam powiedzieć, mamrotała Włoszka, sięgając z niechęcią po długopis i notatnik. Tardi w dyżurującym banku dowiedział się, że powaga sytuacji zmusza giełdę do wstrzymania wszelkich manipulacji finansowych aż do wyjaśnienia. Poufnie mówiono o niewiarygodnie dużym skoku złota, przy spadku wszystkich walut z wyjątkiem dolara australijskiego – może giełdziarze przypuszczali, że kataklizm ominie ten kontynent?

Jakiś dziennikarz z “Washington Post" spędzający urlop na Florydzie, przelazł balkonem do pokoju Marii i nie zwracając uwagi na jej skąpy peniuar zasypał Włoszkę gradem pytań, sprowadzających się do jednego:

– Co będzie?

– Dlaczego zwraca się pan do mnie z tą kwestią? – zdziwiła się Pierwsza Dama Ekologii – nie jestem Sybillą.

– Czuję w tym waszą rękę! Zapowiadaliście Wielką Zmianę! I dziwię się, że ci durnie z Waszyngtonu i innych stolic niczego nie kojarzą. Gdyby ode mnie zależało, przymknąłbym was wszystkich i wycisnął… – Dzięki Bogu jesteśmy w wolnym kraju, a pańscy koledzy chętniej obalają prezydentów. niż mówią gorzkie prawdy swemu społeczeństwu zripostowała ekolożka.

– Wróćmy do tematu. Co będzie jutro? Co wyłoni się z tego chaosu?

– Nie wiem.

– Nie chce pani mówić przed czasem? Świetnie. Proszę przvnajmniej obiecać, że będę pierwszy, któremu udzieli pani wywiadu, kiedy już będzie można…

– To prędzej.

– Kiedy mam wpaść z magnetofonem. Jutro rano?

– Powiedzmy – za trzy godziny.

Do końca akcji pozostał zaledwie kwadrans – na neutralizację czekało kilka obiektów z południowego Pacyfiku i Australii. Północna półkula była już czysta, tak jakby nikt nigdy nie odkrył promieniotwórczości, kiedy Lee Grani nadal do Denninghama niepokojący meldunek:

– Chyba się już zorientowali – zażądali wyjaśnień i rozmowy z całą obsadą Californii.

– A nasi?

– Grają na zwłokę…

– Czy możliwe jest wykrycie promieni kappa?

– Aktualnie posiadanym sprzętem wykluczone, ale jest dostatecznie dużo danych, by California znalazła się na czele listy podejrzanych.

– Jakie przewidujesz działanie?

– Wiem. że uruchamia się programy zmierzające do zniszczenia obiektu. Nasz ośrodek jest cały czas w kontaktach z Camp David… Czekamy na decyzję prezydenta.

– Możesz dać nam bezpośrednią łączność z orbitą?

– Mogę, ale wówczas sam będę musiał się ewakuować. W kwadrans złamią moje szyfry i rozpracują nasze dekodery. A przede wszystkim dotrą do mnie.

– Konspiracja nie będzie już potrzebna. Dawaj mi ich.

Po minucie Denningham ma bezpośrednią łączność z SiUestrim.

– Kończycie? – brzmi zakodowane pytanie.

– Tak.

– Musicie przygotować się do ewakuacji. Kiedy postawią wam ultimatum, zejdziecie do promu, zapowiadając opuszczenie laboratorium orbitalnego.

– Nie zdążymy wyrzucić emitora.

– Zostawcie na pokładzie ładunek z nastawionym zapalnikiem. Kiedy prom odbije, zgadzajcie się na wszystkie żądania władz. Jeśli będziecie żywi, to nawet jeśli chwilowo was aresztują, wyciągniemy was.

– Dobra.

– Jeszcze jedno, Aldo.

– No?…

– Dziękuję. Dziękuję wam w imieniu ludzkości…

Kontakt urywa się. Silvestri idzie uruchomić zapalnik. Daud Dass przenosi nieprzytomne kosmonautki do promu. Na coraz natarczywsze pytania z Ziemi obaj udzielają wymijających odpowiedzi.

Dlaczego nie zaszczekały arcyczujne foksteriery Denninghama? Najprawdopodobniej dlatego, że dywersyjna grupa Gardinera spryskała się superpraktycznym preparatem produkowanym na użytek złodziejskiego podziemia o żargonowej nazwie “cieczka w sprayu" czyli “Crazy bitch". Lenni Wilde i Tamara zauważyli napastników dopiero wtedy, gdy z brzękiem wypadły szyby, a w oknach i drzwiach wyrosły lufy automatycznych pistoletów. Lenni przez ułamek sekundy zastanawiał się nad ewentualnością dobycia broni, ale instynkt samozachowawczy zgasił tę inicjatywę. Wszedł Gardiner. Elegancki i uśmiechnięty.

– Wybacz, Burt, te rekwizyty w stylu Bonnie and Clyde, ale podyktowała je konieczność. Konieczność – oraz upoważnienie kolegów.

– Kłamiesz – odpowiedział spokojnie Denningham. – Komitet Doradczy chciał jedynie wiedzieć więcej o moich planach, pragnął kontroli, nie zamachu stanu…

– Toteż mnie chodzi wyłącznie o kontrolę – błysnął białkami oczu Murzyn – nikomu włos z głowy nie spadnie… Tyle że poczekamy tutaj aż do zakończenia operacji.

– Chyba zapominasz Red, że nie ty prowadzisz tę defiladę. Moja załoga w kosmosie właśnie skończyła wykonywać zadanie, również moi ludzie opanowali właśnie pewien obiekt…

– Mqtwę 16 w lagunie Raronga? – zaśmiał się Gardiner – cóż to za przejaw dobrego samopoczucia? Owszem, łódź prawdopodobnie zdobyta, ale przez moich! Dowodzi zaś nią nie doceniony przez ciebie Lion Gronner.

– Blefujesz, Red! Sytuację kontroluje nie tylko grupa moich najlepszych ludzi, ale nad całością czuwa Barbara, którą tak niefrasobliwie uwolniłeś…

– Barbara? Przykro mi, Burt. Barbara Gray prawdopodobnie już nie żyje, natomiast jej rolę przejęła nasza dzielna Maggi, pamiętasz chyba Maggi Black, drogi przyjacielu?

Gardiner nie mylił się. W pewnym sensie prawdę powiedział również Denningham. Operacja w lagunie Raronga miała dwie fazy. W pierwszej, pod osłoną dymów, ludzie Wanga wdarli się na pokład. W zabezpier czających maskach bez trudu poradzili sobie z załogą. Tym łatwiej, że przygotowani działali przeciw zaskoczonym. Wiedzieli, że wybuch był niegroźny, pożar pozorowany, a wyciek promieniotwórczej substancji sfingowany. Komandor Bowling w ostatniej chwili zorientował się w ataku, skoczył ku systemowi zaminowania, ale Ziegler podstawił mu nogę. A cieniutki sztylecik Maggi przeciął stos pacierzowy.

– Dlaczego go zabiłaś, to było niepotrzebne! – zaoponował profesor.

Wzruszenie ramionami.

Tymczasem w drzwiach kabiny pojawił się półprzytomny Vogt, prowadzony przez Wanga.

– Daj sygnał na brzeg, że opanowaliśmy sytuację – rzuciła dziewczyna.

– Nie!

– Daj sygnał, albo pierwszą rakietę odpalimy w twoje rodzinne San Francisco – huknął Ziegler, który dawno poznał dane osobowe dowódców.

– Nie zdążycie, nie potraficie…

– Nie potrafimy? Blokady zostały zdjęte przez alarm drugiego stopnia, a ja przypadkowo znam się na tych wyrzutniach… Wykonaj polecenie panno Gray! Nie mamy żadnych złych zamiarów!

– Po co wam ta łódź?

– Chodzi tylko o pieniądze. O ładny okup – kłamie według ustalonego scenariusza Wang.

Vogt ze sztyletem przy szyi spełnia polecenie. Tymczasem do kabiny zagląda jakiś Chińczyk.

– Szefie – woła do Wanga – ponton z lewej burty. Dziesięciu uzbrojonych…

– To ludzie Denninghama – odpowiada Maggi – nasze wsparcie.

– Nic o tym nie słyszałem – zastanawia się Wang – a pan, profesorze?

Ale Ziegler zajęty jest myszkowaniem w szafce komandora. Tam gdzieś powinna być butelczyna.

– Naturalnie, naturalnie – nie zastanawiając się odpowiada na pytanie.

– Niech przybijają – mówi niechętnie Wang.

W kilka minut później, po pokazowe krótkiej rzezi na pokładzie, poza Vogtem, nie ma już nikogo żywego z dawnej załogi i z chińskiej grupy Wanga. Wang sam zaskoczony, zginął z rąk Maggi. Lion Groner, w mundurze jakiegoś dryblasowego oficerka, przejął dowództwo.

Ziegler nagle otrzeźwiał. Nic nie rozumiał, choć w olśnieniu pojął wszystko.

Z notatek doktora

Końca świata spodziewano się od pewnego czasu. Właściwie nawet od dawna. Szczerze mówiąc od samego początku. Przy czym maksymaliści sądzili, że będzie to totalny kataklizm całej ludzkości, czy to za pomocą wielkiego “bum", czy w inny bardziej pomysłowy sposób, natomiast minimaliści uważali, iż dojdzie jedynie do zagłady zachodniej cywilizacji, w takim kształcie jaki nadali jej Tales i Chrystus, Platon i Juliusz Cezar, święty Augustyn i florenccy bankierzy, Szekspir i Beethoven, encyklopedyści i jakobini, Immanuel Kant i Henry Ford, Mikołaj Kopernik i Walt Disney.

Aliści w szczegółach nie potwierdziło się ani proroctwo św. Jana, ani teoria Malthusa, zawiodły koncepcje lansowane przez Klub Rzymski czy Alvina Tofflera. Nasz świat skończył się, niewątpliwie efektownie, ale zupełnie inaczej, zaś “nowe" przymaszerowało ze zgoła nieoczekiwanego kierunku. Niewątpliwie inwazja z kosmosu, odrodzenie wielkich jaszczurów, najazd czerwonych mrówek, neodżuma, superbroń, są świetnymi pomysłami na finał, podobnie jak upadek komety, detonacja słońca, czy eksplozja antymaterii. Cóż z tego – życie nie skorzystało z usłużnie podsuwanych pomysłów. I tylko niektórzy doszukują się w realnych wydarzeniach jakiegoś związku z przepowiednią św. Malachiasza czy z Apokalipsą, ale jest to naprawdę naciągnięte wiązanie końca z końcem.

Jedno jest pewne – nie natura, nie kosmos, nie nagromadzone śmieci, nie bakterie, nie przypadek wreszcie, ale ludzie i tylko ludzie zgotowali ludziom ten los.

Jakże żałuję, że nie zachowała się praca Burta Denninghama The World After. Nie udało mi się również przeczytać jej w maszynopisie. I dlatego nie wiem, jak miał wyglądać Nowy Wspaniały Świat, który sobie wymarzył.

Jakiś czas temu spotkałem się nawet z tezą, że Burt był agentem pewnego wywiadu, który wyposażył go w środki, służył pomocą, wspierał i instruował, po to tylko, aby przejąć monopol w oczyszczonym z broni jądrowej świecie. Autor eseju Denningham, anioł czy prowokator, na który – nigdy zresztą nie wydany – natrafiłem w dziale manuskryptów prowincjonalnej biblioteki, opowiadając się zdecydowanie za drugą ewentualnością zestawia fakty, tłumacząc, że wszystkie poczynania od wysłania Greka Kapadulosa do Merindefontein przekraczały możliwości prywatnej grupki prowadzonej przez poszukiwacza przygód… Osobiście nigdy w to nie uwierzę. Gdzież bowiem była owa siła, gdy nadszedł moment próby?

Poza tym Amerykanin wierzył w Boga!

Też mi argument! – zakrzykną prześmiewcy – w Boga wierzył, i to gorliwie, Torąuemada i Filip II Hiszpański!

Tak, ale trzeba było znać Burta. On wierzył w Boga i kochał go. Podobnie jak ludzi. Ale ludziom nie wierzył. Parafrazując powiedzenie margrabiego Wielopolskiego – naturalnie Anglosas nie miał pojęcia, kim był Wielopolski – lubił mawiać: “Dla ludzi można zrobić wiele, z ludźmi bardzo mało!" I działał sam.

Nie, nie wynikało to z pogardy lub niedoceniania. Po prostu znał słabości człowieka. W pewien sposób nawet je kochał. Może dlatego polubił mnie?

Słabość! Jakże ja ją przeklinałem. W tych dniach, w tych godzinach. Cóż mogłem jej przeciwstawić? Jedynie desperację.

Właśnie despercja podsunęła mi myśl, aby po podsłuchaniu rozmowy w recepcji zbiec do garaży hotelu Plazza i dać pięćdziesiąt dolarów smagłemu Pico tylko za umieszczenie mnie w bagażniku.

Tam odbyłem całą podróż na rancho Denninghama. Parę razy umarłem ze strachu, zwłaszcza gdy wóz zatrzymał się ostatecznie i usłyszałem komendę Gardinera:

– Wydobądźcie broń!

Otwarcie bagażnika równało się dla mnie wyrokowi śmierci. Na szczęście arsenał oraz głośno reklamowana “Crazy bitch" mieściły się w skrytce pod siedzeniem i na razie bagażnikowi dano spokój.

Odeszli. Odetchnąłem. Czekałem.

Podstawowy dylemat, czy ktoś został na straży przy samochodzie, mogłem rozwiązać jedynie empirycznie.

Zaryzykowałem. Od pewnego czasu produkowane są bagażniki otwierające się od środka. Uchyliłem klapę. Intuicja podsunęła mi myśl zajrzenia do podłużnej skrzynki, o którą obijałem się podczas gwałtownych skrętów wozu. Pomysł okazał się dobry. Wewnątrz znalazłem dwa ręczne pistolety maszynowe i mnóstwo zapasowych magazynków.

Uzbrojony ruszyłem w stronę farmy. Czy miałem jakiś plan? Skądże! Po paru krokach przypomniałem sobie, co Gardiner mówił o psach i o zabezpieczeniu, toteż cofnąłem się, wyjąłem ze skrzynki obok kierowcy cieczkę w sprayu i popsikałem sobie nogawki. Minąłem odciągnięte o metr od ścieżki zwłoki wartownika. Potem, kierując się śladami na zgniecionej trawie, obszedłem farmę od tyłu. Między opuszczonymi zabudowaniami w paru skokach dotarłem do ściany budynku mieszkalnego. Nie wyściubiając głowy mogłem słuchać głosów dochodzących z wnętrza.

– Barbara? – przykro mi, Burt. Barbara Gray prawdopodobnie już nie żyje, natomiast jej rolę przejęła nasza dzielna Maggi. Pamiętasz Maggi Black, drogi przyjacielu?

Gdybym był bohaterem, to pierwszą reakcją byłby tygrysi skok przez okno i strzały jeszcze w trakcie salta, strzały oszczędzające pozytywnych, a śmiercią karzące łajdaków. Ale nie urodziłem się herosem…

– Twoje propozycje, Red? – zabrzmiał zadziwiająco chłodny głos Denninghama.

– Łączność! Chcę wiedzieć, czy California została już opuszczona. I jak poszło na Mątwie 16 – chyba masz z nimi kontakt?

– Tylko tyle? Łącz, Lenni.

– Ależ szefie – zaoponował Wilde.

– Sam jestem ciekaw. Łącz otwartym!

Po chwili wśród trzasków dobiegł z głośnika bełkotliwy głos Zieglera:

– Zadanie wykonane, zadanie…

– Daj mi Barbarę – chwila pauzy i powtórzona dyspozycja – daj mija!

– Słucham, Burt – zabrzmiało niepewnie w eterze.

– Cześć, Maggi – rzekł Denningham. Znów chwila ciszy, ale już Gardiner wyrwał mikrofon z ręki Burta.

– To ja. Red. Załatwiliście?

– Zadanie wykonane. Chcesz rozmawiać z Lionem?

– Dawaj go. Czołem stary! Gratuluję. Jakie szansę wypłynięcia?

– Wiatr się wzmaga, a woda podnosi.

– Jak spisują się moi technicy?

– Powiedzieli, że poradzą sobie zarówno z prowadzeniem jednostki. jak z wyrzutniami. Twój inżynier programuje je według planu: cel – czternaście metropolii – Nowy York. Los Angeles, Meksyk, Sao Paulo, Zagłębie Ruhry, Moskwa, Donbas, Pekin, Kalkuta, Tokio, Dżakarta, Teheran, Johannesburg.

Odpalenie przy najmniejszej próbie zbliżenia się jakichkolwiek jednostek bojowych w rejon Rarongi. Zaraz przekażemy te informacje najbliższej bazie.

– Jeśli prowadzi nasłuch, już o tym wie! l właśnie o to chodzi… Co w trakcie tej rozmowy robi Denningham, Lenni, Tamara? Milczą przytłoczeni ciężarem przegranej, zdruzgotani wieścią o Barbarze? A przecież jeszcze nie wiedzą, jak okrutną śmierć przygotował jej Gardiner.

Ale znając Burta sądzą, że cały czas jego umysł pracował na pełnych obrotach, że rozważał wszystkie możliwości, a przede wszystkim zastanawiał się nad przyszłością… Może konstatował poniewczasie, że cała jego gra, nie uwzględniająca przypadku, od początku była tylko szaleństwem.

Wycofałem się spod okna i przez kuchenne drzwi wśliznąłem się do środka. Nadal nie miałem koncepcji. Strzelić na postrach? Zbiry Gardinera gotowe są wówczas zamordować trójkę moich przyjaciół. Spróbować zaatakować z zaskoczenia? Amator przeciw profesjonalistom?

Kuchenka przylegała do dużego salonu, toteż słyszałem każde słowo, choć nie wszystkie idiomy potrafiłem zrozumieć dokładnie.

Krótkim wojskowym,.over" – Gardiner zakończył rozmowę z Rarongą.

– A teraz Burt, zadzwonimy do Miami – powiedział – poinformujemy pastora i resztę…

– O czym? – padło lakoniczne pytanie.

– O sukcesie, i o tym, że w moje ręce przekazujesz uprawnienia wykonawcze…

– Czy nie za dużo żądasz?

– Stawką jest wasze życie. Burt. ciebie, twojego cyngla i tej laleczki.

– Ty zas chcesz wykazać się zgodnością z protokołem. Chcesz, abym oficjalnie i dobrowolnie zrezygnował? Po co ci tyle ceremonii? Wygrałeś…

– Szefie – przerwał Lenni Wilde – jemu chodzi o Ziu Donga. Przecież stary Żółtek nie uzna przewrotu pałacowego, a jego siły są bardzo potrzebne w planie opanowania świata.

– Słuszny wywód – pochwalił Red – a propos, nie masz tu niczego do picia poza tą whisky?

– Jest w kuchni piwo, niech ktoś przyniesie – rzekł Denningham – a co się tyczy rezygnacji, sądzisz, że zrobię ci tę grzeczność?

– Nie masz. wyboru, przy twoim pacyfistycznym usposobieniu nie zdecydujesz się na wojnę, której nie możesz wygrać… no, co z tym piwem?

Rozległy się kroki. Przywarłem za drzwiami z palcem na spuście. Któryś z bandziorów wszedł do kuchenki. Zakręcił się, potem szarpnął za klamkę. Strzeliłem instynktownie.

Ostatnim wrażeniem, które utrwaliło się na pięknej twarzy kapitana Bongote, było bezgraniczne zdumienie na widok swego niedawnego więźnia. Na strach zabrakło czasu. Wpakowałem w niego pół magazynka.

Nikt nie spodziewał się podobnego obrotu zdarzeń, aliści tak szczwane lisy jak Burt i Lenni przygotowani byli na kontrakcję w każdej sposobnej chwili.

Denningham wcześniej pod stołem rozluźnił swój but. Teraz wystarczył mocny wykop i elegancki lakierek z całą energią trafił w twarz Gardinera. Jeden z pozostałych oprychów na dźwięk detonacji wykonał w tył zwrot, to umożliwiło by Lenni gwałtownym szarpnięciem pociągnął dywanik, na którym znajdował się wróg. W tym samym momencie Tamara, która już od dłuższej chwili wdzięczyła się do drugiego z Murzynów, a obecnie nalewała drinka, skierowała mu strumień wody sodowej z syfonu prosto w twarz. Następnie wyprowadziła cios swoją śliczną stopką w podbrzusze bandziora. To najprostszy chwyt. od którego rozpoczynają edukację samoobrony gejsze. hostessy i mówiąc mniej elegancko – początkujące kurewki. Zaatakowany zawył. Tamara wyrwała mu spluwę i odwróciła się. Było po wszystkim. Lenni siedział na bezwładnym przeciwniku, ściskając w ręku porwany z owocowej patery orzech kokosowy, który posłużył mu za oręż. Śmiertelnie blady Gardiner opierał się o ścianę, ogłuszony serią ciosów Denninghama.

– Łącz z Lee Gramem – ryknął do Lenniego Burt – może jeszcze nie wszystko stracone.

– Za późno, trzy minuty temu prom odbił od Californii.

– Spróbuj! Cześć Janie, gratuluję – to ostatnie skierowane było do młodego adepta Hipokratesa, który wynurzył się w drzwiach cały obryzgany krwią kapitana Bongote.

W tym momencie możemy wrócić do przerwanej relacji Polaka: W ciągu ostatnich dni przywykłem już do jatek – toteż dwa trupy i jeden trzymający się za przyrodzenie oprych, nie były mnie w stanie zaskoczyć. Poza tym czułem się jak ktoś, kto odkupił swe winy. Kmicic, Winicjusz… Zresztą w gorączkowej krzątaninie nie poświęcono mi większej uwagi.

– Co chcesz zrobić. Burt? – bełkotał Gardiner wypluwając resztę zębów.

Denningham nie uznał za słuszne odpowiedzieć na pytanie. Wskazał mi Murzyna ruchem głowy i rzucił: Pilnuj go, Janie.

Odezwał się Lee Grant.

– Jesteś jeszcze? – rzucił Burt.

– Wychodziłem.

– Masz łączność z promem?

– Mogę mieć, ale nie wiem czy odpowiedzą.

– Wywołuj Silvestriego.

– Otwarcie? Namierzą nas.

– Teraz to już nie ma znaczenia. I tak za chwilę połączysz mnie z szefostwem NASA…

– Mam prom.

– Dawaj! Tu Burt! Tu Burt! Słyszysz mnie Aldo?

– Słyszę. Co się stało? Skończyliśmy! Wygraliśmy!

– Gdzie jesteście?

– Właśnie mieliśmy startować.

– A emitor?

– Zostanie zdetonowany za pięć minut.

– Ile potrzebujecie na zatrzymanie zapalnika?

– Trzy minuty – słychać głos Dassa. – Ale o co chodzi?

– O jeszcze jeden strzał.

– Ależ na Boga, nie pominęliśmy niczego.

– Owszem. Mątwi; 16 na atolu Raronga… Trzeba ją zneutralizować.

Nie pada więcej żadne pytanie. Denningham wie, co robi. Gardiner poderwał się z fotela, ale lufą skłoniłem go. aby opadł na niego ponownie.

– Naprawdę chcesz…? – odzywa się Tamara.

– Nie mam wyboru.

– Daj mi jeszcze dowództwo NASA, Lee – mówi zmęczonym głosem Burt.

Lee łączy go. Rozmówcą jest ktoś o dostatecznej dozie inteligencji i refleksu, aby nie przerywać i nie zadawać zbędnych pytań.

– Mówi Burt Denningham – brzmi staccato – to ja jestem sprawcą pozbawienia Ziemi wszelkich materiałów nuklearnych. Chciałem stworzyć Nowy Świat i przekazać go pod zarząd Konwentowi Ekologicznemu. Teraz postanowiłem zrezygnować z tego zamiaru. Oddam się w ręce władz. Ostatnie zasoby broni nuklearnej, które zamierzaliśmy trzymać w odwodzie, dostały się w ręce nieodpowiedzialnych szaleńców. Dlatego wydałem rozkaz moim ludziom, działającym z laboratorium kosmicznego California. aby zneutralizowali ten obiekt…

– Przekleństwo wyrywa się dyrektorowi NASA – to straszne!

– Co?

– Zostało już wydane polecenie zniszczenia laboratorium przez cztery rakiety z baz ziemnych i kosmicznych.

– Wstrzymajcie je!

– To niemożliwe. Zostały zaprogramowane!

– W takim razie zestrzelcie je!

– Nie zdążymy! Zresztą jedna z nich jest nie do zestrzelenia.

– Kiedy trafią Californięl – Za sześć minut.

– Lee, łącz mnie z California.

Z eteru, wśród trzasków, dolatuje głos Silvestriego:

– Słyszeliśmy całą rozmowę, jesteśmy bez przerwy na podsłuchu.

– Ile potrzeba wam czasu?

– Siedem minut. Emitor jest prawie gotów.

– W takim razie nie zdążycie.

– Spróbujemy.

Nie trzeba dodawać, że dzięki Lee Graniowi obraz z Californii dociera również na farmę Denninghama. Można zobaczyć dwóch mężczyzn uwijających się szybko, ale spokojnie. Naraz rozlega się zrównoważony głos Dassa:

– Nastaw go, Aldo, i odbijaj.

– Wykluczone. Nie mogę cię zostawić!

– Masz na promie dwie nieprzytomne kobiety. Teraz już sam sobie radę dam. Muszą się rozgrzać zespoły, wznowić reakcje…

– Did!…

– Idź!

– Idź! – dolatuje z Ziemi rozkaz Denninghama.

Potem kamery z Obserwatorium Antarktycznego Erebus pokazują sceny z kosmosu. Laserowe zestrzelenie trzech rakiet… I lot czwartej.

– Dlaczego nie strącają jej? – pytam Burta.

– Ostatni krzyk techniki zbrojeniowej – powłoki antylaserowe. Takie same otaczają laboratorium California.

– A więc nic nie można zrobić?

– Nic.

Zakotwiczony prom drży gotując się do startu. Silvestri celowo opóźnia. Patrzy na zegarek.

W ruchach Davida Dassa nadal nie ma żadnej nerwowości. Zachowuje się tak samo jak wtedy, przed pół rokiem, gdy w szopie na przedmieściu przygotowywał się do beznadziejnej rozgrywki z policją RPA.

Pół roku darowanego życia. Dużo?

W którymś momencie obraca się do kamery i widzę jego spokojną urodziwą twarz i olbrzymie oczy. Może trochę smutne, ale nadal tak samo niezgłębione jak pustka kosmosu.

– Ma trzydzieści sekund – mówi przełykając ślinę Lenni.

Lufa emitora prowadzona przez komputer według dokładnych współrzędnych geograficznych kieruje się na Raronga…

Co czuje w tym momencie Lion Groner, szalbierka Maggi i wstrząsany torsjami profesor Ziegler?

Ekran monitora przepoławia się. Przytomni chłopcy pracują w NASA! Widać lecącą rakietę i działającego Dassa.

15, 14, 13, 12, 11, 10…

Prom odbił. Silvestri nie mógł czekać dłużej.

Nagle usłyszałem krzyk Tamary.

– Co on robi?

Prom wykonał zwrot. Zamiast oddalić się ku Ziemi, zmienił kurs tak, by znaleźć się dokładnie na linii: trajektornia rakiety – California.

– Cholera – stęknął Wilde. – Samobójca!

6, 5. 4, 3…

Do uruchomienia emitora pozostały dwie sekundy.

Dwie bezgranicznie długie sekundy. Uda się!

Biedny Silvestn, on, oszust nad oszustami, cybernetyczny czarodziej, tym raz.em musiał przegrać z zaprogramowaną maszynerią.

Przegrać, by żyć.

Elektroniczny móżdżek rakiety nie dal się oszukać. Z gracją smukłej kobiety rakieta ominęła prom, który nie był jej celem.

Zamknąłem oczy…

– No i co z tym piwem? – po trzydziestu sekundach kompletnej ciszy zabrzmiał głos Gardinera.

– Draniu! – Lenni Wilde nadal z bronią w ręku wykonał sus na miarę skoku Beamona.

– Nie! – zagrodził mu drogę Denningham – przynieś lepiej to piwo, Lenni.

– Słusznie – ucieszył się na moment skulony Red – skoro już po meczu, możemy spokojnie porozmawiać. Jest trochę do ustalenia.

– Czy wiesz dlaczego cię oszczędzam? Boże, jakże zmienił się głos Denninghama.

– Wiemy obaj – pada odpowiedź – przekalkulowałeś wszystko. Nie możesz już wygrać, ale chcesz zminimalizować klęskę.

– Tak! Nie chcę cię zabijać. Red. Przynajmniej teraz. Jeśli masz jakiś wpływ na Gronera, w co wątpię, być może pohamujesz jego zamiary. Wiesz równie dobrze jak ja, że to szaleniec z atomową brzytwą w ręku. Fanatyk gotowy z Ziemi zrobić jedną wielką Kampuczę… Pamiętasz Plac Centralny?

– Żaden fanatyk – prycha Murzyn, płucząc poranione usta przyniesionym piwem – zwykły konfident. Sprzedajna szmata, którą mam w ręku. Od początku prowadził nędzną grę… – tu ekologista sypie szczegółami.

– Dużo o nim wiesz – mówi sucho Denningham – tym bardziej musisz się strzec. Red. Jesteś pierwszy na liście.

– Na razie jestem mu potrzebny. Podobnie jak Ziu Dong, czy nasz zacny pastor. Wywijając czternastoma wielogłowicami można świat sterroryzować, ale nie można nim rządzić… Słuchaj, Burt. Imponujesz mi. Przegrałeś w wielkim stylu. I dlatego gotów jestem zaproponować ci układ. Zostaniesz z nami. Nie jako pierwszy, jako drugi. Pozbędziemy się Gronera. a potem…

– Dzięki, ja już swoje zrobiłem – pada odpowiedź – przynajmniej próbowałem. Teraz ty rób swoje.

– Chcesz się wycofać?

– Tak. Ale dymisji nie złożę.

– A Ziu Dong?

– Podporządkuje się woli większości w Konwencie… Nie sprawi ci kłopotów.

Denningham nalewa sobie pełną szklankę whisky i wypijają powoli. Jest niesłychanie, wręcz przerażająco spokojny.

– Powiedz mi tylko jedno, jak to było z Barbarą? – pyta.

– Z tego co wiem, przebywa w szpitalu Reagana w Los Angeles. Choroba popromienna…

– Cooo?

– To był pomysł Bongote! Nie mój! Chodziło o naznaczenie jej izotopem radioaktywnym, aby doprowadziła nas do ciebie.

Bolesny skurcz targnął moim sercem.

Denningham nie zmienił tonu. Spokojnego, ciepłego tonu człowieka, który ma wszystko poza sobą.

– Masz córkę. Red…? Twarz Murzyna spochmurniała.

– Wiesz przecież… – deputowany homoseksualistów zawiesza głos. Może jest ogłuszony własnym triumfem. A może odczuwa strach.

– Trzeba go zabić, szefie – odzywa się Lenni.

– Niech mu Bóg wybaczy – odpowiada Burt, a potem kładzie mi rękę na ramieniu.

– Pojedź do niej. Proszę cię o to…

Na ekranie telewizora pojawia się twarz pastora Lindorfa. Czyta oświadczenie Konwentu Ekologicznego. Wezwanie do narodów świata:

“Jutro – Światowy Dzień Zieleni. Jutro, w Poniedziałek Wielkanocny, wyjdziemy na wszystkie ulice i place naszych miast świętować zwycięstwo. Drugie zwycięstwo człowieka. Prawie dwa tysiące lat temu pierwsze odniósł Jezus Chrystus swym krzyżem na Golgocie. Dziś zwyciężył Człowiek. Nasze sześć miliardów ludzi zostało pozbawionych raz na zawsze widma atomu i wojny. Zniszczyliśmy śmierć. Oczywiście wkraczamy dopiero w nową erę. W okresie przejściowym, zanim nie wyeliminujemy całkowicie z naszego życia gwałtu i przemocy, zanim na całym świecie nie zapanuje pełny pokój, a Konwent Ekologiczny nie stanie się prawdziwym Uniwersalnym Rządem, musimy posiadać zabezpieczone gwarancje nieodwracalności zmian. Mamy takie niezwyciężone gwarancje. Ta łódź podwodna – nasze ramię zbrojne. Ostatnia łódź uzbrojona w wielogłowicowe rakiety, których, da Bóg, nie użyjemy nigdy. Ale jeśli ktoś sprzeciwi się wyrokom Opatrzności, nie zawahamy się, jak Stworzyciel wobec występnej Sodomy i Gomory…"

Nie zauważyłem kiedy Denningham wyszedł z pokoju. Wyszedł zabierając dubeltówkę, z której kiedyś strzelał sam Hemingway. Wyszedł razem z dwoma, jeszcze otępiałymi po cieczce w sprayu foksterierami. Kiedy potem szukaliśmy go, udało nam się znaleźć świeżo zgniecioną trawę na nie używanej ścieżce za farmą wiodącej w głąb moczarów. Nic więcej. To znaczy Lenni Wilde, który przebywał w okolicy dużo dłużej niż nakazywał rozsądek, znalazł staruszka Metysa, który kłusując tamtego popołudnia na bagniskach, słyszał samotny strzał dolatujący z labiryntu grząskich topieli. Śladów psów również nie udało się odnaleźć.

Epilog

Niniejsza relacja ma swoją własną historię. Kiedy przed kilku laty zabierałem się do opisania pewnych wydarzeń roku sześćdziesiątego Zielonej Ery i trafiłem na notatnik doktora Pawłowskiego, postanowiłem zaopatrzyć moją pracę we wstęp, który nam, ludziom z całkiem innych czasów, uświadomiłby jak do tego wszystkiego doszło. W trakcie przymiarek zajmująca relacja doktora zwróciła moją uwagę na całkiem nowe źródła, a bohaterowie, z którymi się zetknąłem, zaabsorbowali mnie do tego stopnia, iż w efekcie wyłoniła się autonomiczna praca, będąca próbą odkłamania oficjalnej historiografii, w której dziś nie ma już miejsca na Denninghama, a nawet na Gardinera.

Cóż bowiem zdarzyło się później?

Jan Pawłowski w ciągu trzech dni przemierzył ogarniętą chosem Amerykę i dotarł do szpitala Fundacji Reagana w Los Angeles. Barbara Gray po operacji szpiku kostnego przeżyła jeszcze miesiąc. Umierała otoczona miłością młodego mężczyzny czuwającego nad nią do końca jako salowy, pielęgniarka, spowiednik. Później, wiele miesięcy później, rozpoczął on poszukiwania Marthy, którą odnalazł dopiero po pięciu latach. Syna już niestety nie poznał. Karolek zaginął podczas wędrówek ludów w trakcie wielkiej epidemii Roku Trzeciego.

Losy świata potoczyły się dokładnie tak, jak obawiał się tego Denningham. Ponieważ niektóre z mocarstw wzbraniały się przed totalnym rozbrojeniem zaproponowanym przez Orędzie Lindorfa, odpalono 7 Mątwy 16. której udało się opuścić Ruronga, pięć głowic, unicestwiając jednorazowo około dziesięć milionów istnień ludzkich. Pastor chciał wprawdzie rzucić jedną, dla postrachu, na pustynię, ale Groner wybrał pięć największych aglomeracji.

Argument przekonał. Światem wstrząsnęła fala rozruchów i rewolucji. Lindorf, nie mogąc się pogodzić z hekatombą, szantaż tak! – ludobójstwo nie!, ustąpił. Jego miejsce zajął Tardi. Do Prezydium Konwentu dokooptowano również Liona Gronera i jego protegowaną. Erikę Studder.

Taki był początek. Wydawać by się mogło, że siły rozsądku i umiaru zwyciężą. Owszem, dokonano serii gwałtownych przewrotów, ludzie Ziu Donga oddali nieocenione usługi w przejmowaniu mass mediów i baz, ale nad Ziemią cały czas unosił się duch nadziei. Ofiary atomowych uderzeń uznano za konieczne na ołtarzu Zmiany. Rozwiązano wszystkie armie i zmniejszono policję. Obalając centralne administracje, postulowano utworzenie wspólnoty gmin. W czerwcu odbyły się Globalne Wybory, które Ekologiści wygrali w 87.6 procent, ponosząc klęski jedynie tam. gdzie miały miejsce atomowe pokazówki. Wściekli stanowili w wybranym Konwencie nie więcej niż 12 procent.

Atoli po okresie euforii pojawiły się trudności. Wielki kryzys energetyczny i komunikacyjny spowodował z końcem zimy klęski głodowe, a za nimi nowe rozruchy w wielkich metropoliach, tłumione brutalnie przez Policję Pokoju. Później zaczęto exodus na wieś. W łonie samych Zielonych pojawiły się wątpliwości, czy dążąc do eliminacji szeregu technologii nie podjęto się zadania ponad siły? Sarkano na Wściekłych. Tardi. zagrożony w swym przewodnictwie, sam dość bezbronny i pozbawiony charyzmy, stanął przed dylematem – zawrócić, lub przynajmniej zahamować tempo zmian, czy iść dalej sięgając po terror? “Rewolucja połowiczna jest kontrrewolucją" – taki slogan wylansowała wówczas Erika Studder. Popierał ją Aktyw wyłoniony w ciągu Roku Pierwszego. Świadomy, że odwrót może spowodować stratę najdroższej z ziemskich rozkoszy: władzy.

Próżno Gardiner zalecał umiarkowanie. Tardi uznał już Murzyna za konkurenta i jednoznacznie przychylił się do koncepcji Gronera. który, oprócz sławy bojownika, dysponował nadto głowicami Malwy 16. Z tego okresu datuje się List do Przyjaciela, którego kserokopię widziałem raz w dziale prohibitów Biblioteki Konwentu. Autorem był Gardiner. adresatem – ktoś nie wymieniony z nazwiska, ktoś uosabiający szlachetność i mądrość. Słowem człowiek, którego Red kiedyś zdradził…

Oczywiście nie opublikowano Testamentu Gardinera. Przynajmniej do dziś. Śmierć przywódcy, mimo tytularnych honorów, stopniowo odcinanego od wpływów i Taktycznej władzy pozostaje ciągle nie wyjaśniona. Nie zaproszony nawet na posiedzenia Konwentu, chroniony przez liczna świtę, oddawał się w swej rezydencji wraz z grupka młodych, rozpustnych efebów. głównie rozrywce. I pisał. Czasem nagrywano z nim przemówienia telewizyjne, jeśli były potrzebne do manipulowania opinia. Miał przecież ciągle wielu zwolenników. Zwłaszcza w Trzecim Świecie. Dlaczego zgadzał się na to. wierzył Tardiemu. który obiecywał rychłe usunięcie Gronera “gdy tylko sytuacja się poprawi'".' Może ze strachu. W końcu, czyż to nie strach kazał mu ciągle badać lojalność straży i powiększać gwardię przyboczna…

Jak do jego rezydencji wślizgnęli się młodziutka Diana, pozostanie tajemnica. Wiemy jedynie, że dokonała dzieła na miarę Charknie Corday. sztyletując Gardinera pod prysznicem. Aresztowana, w tajemniczy sposób zniknęła z więzienia i nikt więcej o niej nie słyszał. W tym czasie paru sprytnymi posunięciami Lion Groner wyeliminował już Ziu Donga -jego Zielone Służby wszędzie wypierała bardziej kadrowa Policja Pokoju. Nieporównalnie radykalniejsza, okrutna i zakonspirowana, stworzona na kształt zakonu.

Gdy zabrakło Gardinera. Tardi rychło został marionetka w ręku Liona. Ostatni z założycieli, Maria Bernini. traciła coraz bardziej kontakt z rzeczywistością. Dzieło ją przerosło. Miewała widzenia. Nieraz na publicznych konferencjach rozmawiała z nieżyjącymi, popadała w ekstazy, a kiedy wreszcie uznała się za ostatnie wcielenie Matki Boskiej. Konwent pozbawił ją immunitetu i wysłał do zakładu psychiatrycznego, gdzie wkrótce zmarła, nawiedzana potwornymi strachami i przerażającymi wizjami.

Powstanie na Bałkanach pogrzebało karierę Ziu Donga. Zdymisjonowany i złamany zakończył samobójczo życie w areszcie domowym.

Po zawale Tardiego duet Linka Studder – Lion Groner pozostał na placu praktycznie bez konkurentów. W odpowiedzi na bunty, opory i protesty rozwiązano stary Konwent Ekologiczny, z trzech tysięcy deputowanych zaledwie kilkunastu miało przeżyć dekadę Walki o Czystość. Wprowadzono Ostry Wariant Ekologicznej Rewolucji. Szansę w nim mieli tylko skrajni. Stąd działacze, jedni kierowani naiwnością, inni niskim poczuciem karierowiczostwa. licytowali się w ortodoksyjności. “Nowy" Konwent, przy l()()-proccntowcj frekwencji 1 99.99 procent głosów ważnych i słusznych, powołał władze według dyktanda hurrarewolucyjnego tandemu. Opór przeciwników łamano bezlitośnie. A im było trudniej, tym większe musiały być ofiary. Wylęgłe z głodu i chaosu epidemie pociągnęły za sobą idące w setki tysięcy procesy “trucicieli". Zdziesiątkowano w ten sposób opierający się szaleństwu świat nauki. Od przylądka Horn po krańce Alaski, od Przylądka Dobrej Nadziei po wulkany Islandii, naukowcy, dziennikarze i w ogóle inteligenci wypełnili campusy odosobnienia. Viren zmarł w greckich kamieniołomach. Silvestri, po ucieczce z brygady harującej na plantacji bawełny, rozpłynął się gdzieś podobnie jak Denningham.

Mass media – póki jeszcze działały na skalę globalną – pełne były procesów “Hamulcowych" i “Wrogów Zmiany", a publiczne egzekucje stanowiły coraz częstszą i przy okazji jedyną rozrywkę tłumów. Świat, ogarnięty obsesją powrotu do natury, dziczał i wynaturzał się. Zakazano używania samochodów osobowych. Wprowadzono ścisłe ograniczenia komunikacyjne.,,Urodziłeś się. Żyjesz, to i Umrzyj w Gminie" – brzmiał jeden z fundamentalnych kanonów.

Skasowano centralistyczne religie, zezwalając na kulty gminne. Ostatni papież. Piotr II, jak nazwano go zgodnie z proroctwem św. Malachiasza, został zesłany do jakiegoś górskiego klasztoru w Abruzzach.

Jan i Marthu Pawłowscy uniknęli wielkich represji zamieszkując w małej gminie, z dala od wielkiego świata.

Dziesięć lat od pamiętnej Wielkanocy Ziemię zamieszkiwało już tylko około miliarda ludzi, a w demografii utrzymywała się stale tendencja malejąca. Przyrost wywołany przez likwidację środków antykoncepcyjnych i zakaz aborcji pod karą śmierci, niwelowały ustawiczne walki, epidemie i niewiarygodna wprost śmiertelność niemowląt. Do tego wielu ludziom po prostu nie chciało się rozmnażać. Co rusz wykrywano spiski… Jeszcze parę razy Groner robił użytek z głowic Mątwy 16. Razem z Eriką stworzyli wokół niej pałac na wodzie. Nową Atlantydę. Niektórzy uważali, że nazwa podobna prowokuje nieszczęścia, ale nikt się tym nie przejmował.

W swych fantazjach Lion i Erika prześcignęli wielkie utopie. W pasji urządzenia Świata przesiedlano narody i wyludniano miasta. W obawie, że ktoś radykalniejszy od nich zdoła zyskać poklask etatowych entuzjastów, stale uciekali do przodu. A w swym tandemie, mimo szeregu pokus, pozostawali zadziwiająco solidarni.

Był jednak ktoś. kto za cel swego życia postawił sobie zemstę. Na przekór rozsądkowi desperacko dotarł do ściśle strzeżonej rezydencji i wdarł się pod pokład Mątwy 16. Dokonawszy czynów na miarę Herkulesa i Gilgamesza, wysadził ją i jej atomowy ładunek, zmieniając przy okazji rezydencję, Erikę i Liona, wraz ze znaczną połacią oceanu, w atomową chmurkę. Nadzwyczajna Komisja Konwentu, ten ocalał, dzięki ostrożności Gronera, który nie chciał go trzymać pod bokiem, rezydował więc na stałym lądzie, badająca przyczyny katastrofy – inna sprawa, co mogła badać? – wykluczyła przypadek. Drobiazgowe śledztwo trafiło w końcu na ślady człowieka, który przez dziesięć lat krążył jak drapieżny ptak wokół swego celu.

Nie udało się ustalić jego nazwiska. Według świadków był drobny, nerwowy i miał odruchy nałogowego palacza. W jednym z hoteli, w którym przelotnie zamieszkiwał, w szparze podłogi znaleziono srebrną cygarniczkę z monogramem,.LW", ale kto dowiedzie, że stanowiła ona własność bezimiennego kamikadze?

Śmierć dyktatorów nie zmieniła systemu. Nie mogła już go zmienić. Był realny, jedyny, niemożliwy do zniszczenia; broniły go zresztą setki tysięcy, a nawet miliony funkcjonariuszy, prefektów, syndyków i wszystkich tych, którzy postawili na Wariant Zielony. Owszem, odbyjy się wybory. Wyłoniono Nowy Konwent, wprowadzono Trzyletni Dwuosobowy Konsulat. Gminy zyskały nawet sporo rzeczywistej demokracji. Ale wygrywali głównie ortodoksi, bo taka była immanentna cecha Programu. Toteż z roku na rok świat nasz stawał się coraz Zielcńszy, Zieleńszy. Wyrastało nowe pokolenie, które nie pamiętało już czasów industrialnych. Kolejne rządy coraz rygorystyczniej eliminowały resztki “anachronicznej sztuczności" – elektryczność, sztuczne tworzywa. Zapomniano o kosmicznych aspiracjach. W sztuce zwyciężał realizm, w nauce ostała się biologia. Historiografia ile sił próbowała zatrzeć przykre wrażenie Pierwszego Dziesięciolecia. Starano się przekazywać opinie o Wielkiej Zmianie jako nieuchronnym, pozytywnym i w gruncie rzeczy łagodnym, procesie dziejowym.

Sam się tak tego uczyłem.

W jakiś sposób zrealizowano marzenia człowieka o zawróceniu czasu. Detergenty nie spływały do rzek, ludzie umierali zdrowsi, częściej na zwykłe choroby niż na raka i zawały. Ale również umierali.

Jako cenzuralne tabu pozostawało pytanie o cenę Zmiany. Nigdy w żadnej publikacji nie spotkałem też wątpliwości – czy warto było? Czy ponad pięć miliardów istnień ludzkich warte było zwycięstwa jednej, skądinąd ciekawej, koncepcji?

Dziś koła historii obracają się ciągle wstecz. Programy młodych ideologów są coraz bardziej rygorystyczne. Licytacja ludzi żądnych wpływów, kariery, władzy – trwa. Może zresztą wierzą w to, co głoszą. W zwycięstwo naturalności. W szczęście Arkadii.

Może za jakiś czas wrócimy na drzewa? I tam znajdziemy Raj?

Warszawa 1986-1987 r.