Po długich wędrówkach Heike Lind z Ludzi Lodu przybywa do Norwegii, aby odebrać swój spadek. Wszyscy członkowie rodziny pomarli, a majątki przejęli pozbawieni skrupułów oszuści. Heike musi je odzyskać za wszelką cenę, bowiem w Grastensholm ukryty jest magiczny skarb Ludzi Lodu… Sprawy przybiorę pomyślny obrót, dopiero gdy spotka tajemniczą istotę, która jak cień pojawia się w okolicznych lasach…

Margit Sandemo

Demon I Panna

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XXII

ROZDZIAŁ I

Nie rozpoznany przez nikogo wracał do rodzinnego dworu.

Ponad dwadzieścia lat minęło, odkąd Solve, jego ojciec, opuścił ród i wszelki ślad po nim zaginął. On sam ukończył już dwudziesty rok i przez całe swoje życie tęsknił do tego miejsca, które uważał za swoje, do tego dworu, który teraz stawał się jego własnością, jego dziedzictwem.

Majątek Grastensholm.

On sam wyłaniał się z nicości.

Przybył z Południa, szedł na Północ, poprzez Szwecję, ku przerażeniu wszystkich swoich szwedzkich krewnych, którzy nawet pojęcia nie mieli, że on w ogóle istnieje. Spłodzony w nienawiści, urodzony w rozpaczy, stał się przyczyną śmierci swojej matki w tej samej chwili, w której ujrzał światło dnia. Wyszydzany, znienawidzony przez Solvego, uratowany tylko dlatego, że wcześniej zgładzono jego ojca.

Heike, ochrzczony przez zobojętniałego, pozbawionego wszelkich uczuć Solvego imieniem, które właściwie powinna nosić dziewczyna. W zestawieniu jednak z jego ponurą postacią imię to stawało się jakby synonimem męskości, potęgi i siły.

Heike, którego przeznaczeniem była samotność. Po wsze czasy.

Jego ciało wciąż jeszcze nosiło ślady bolesnych ciosów, zadawanych przez ojca, bo to było takie zabawne drażnić prychającego chłopca, zamkniętego w klatce. Wciąż jeszcze dusza była obolała od cierpień przekraczających ludzkie pojęcie.

Heike, wyrzutek ze świata ludzi.

Owego pierwszego dnia, kiedy przybył do rodzinnych stron w Norwegii, zatrzymał konia na drodze, w miejscu skąd rozciągał się rozległy widok, i długo rozglądał się po okolicy.

Przed nim leżał dwór, dwór tak piękny i wielki, że Heike natychmiast uznał, iż się pomylił. To nie jego dom, to nie mogła być prawda. Budowla, na którą patrzył, była przecież ogromna niczym zamek.

Wzrok wędrowca przesuwał się dalej ponad zagrodami parafii.

Wygląd miał straszny. Potężna, okropna bestia. Głowę pokrywały ciemnobrązowe włosy tak bujne i potargane, że patrzący mimo woli szukał uszu trolla, sterczących gdzieś w tej gęstwie. Oczy, ogniście żółte, iskrzyły się rozżarzone pod opadającą na czoło grzywą, cała twarz, koścista i kanciasta, była upiornie wykrzywiona. Zęby, wielkie i ostre, białe jak śnieg na tle brunatnej skóry. A przy tym wyraz wściekłości wokół szerokiego, wciąż jakby węszącego nosa, zapadnięte policzki i broda spiczasta jak u lisa.

I te potężne barki, dziedzictwo Ludzi Lodu, mordercze dla kobiet, którym przyszło rodzić takie bestie jak ta.

Należał do istot przeklętych, skazanych i obciążonych dziedzictwem; sądząc z wyglądu, był jednym z najbardziej dotkniętych potomków Ludzi Lodu. Ci jednak, którzy go spotkali, mogli zaświadczyć o smutku i rozpaczy w jego sercu, o bezgranicznej czułości dla wszystkich cierpiących.

Kocie oczy rozglądały się wokół.

Dostrzegały aleję wiodącą do mniejszego dworu, w sąsiedztwie dużego. Aleję wysadzaną ogromnymi drzewami, tak starymi, jakby rosły tam od niepamiętnych czasów.

Chaty komorników i małe zagrody rozrzucone w dolinie…

Pośrodku stał kościół. A dalej, nad małym jeziorkiem, rozłożył się jeszcze jeden piękny dwór. Nie tak wielki jak ten najbliższy patrzącemu, mimo to piękny.

Elistrand?

Tak, to musi być Elistrand.

Ów najmniejszy dwór to z pewnością Lipowa Aleja, nic innego.

A zatem…

Myśli tłukły się w głowie Heikego. A zatem ten największy to Grastensholm! Jego Grastensholm!

Długo jeszcze tak stał i patrzył, nie schodząc z konia. Starał się pojąć swoją nową sytuację. On, który był nikim, który nie posiadał niczego, czyżby on miał być panem tej wspaniałości? Pola i łąki, zajmujące pół parafii, stajnie i obory, no i sam dwór, ten pełen dostojeństwa dom na wzgórzu!

Myśli płynęły niespokojnie. Tam, w domu, znajdował się skarb. Święty skarb Ludzi Lodu, złożony z ziół i czarodziejskich przedmiotów. Wśród nich zaś najważniejszy – fantastyczna flaszeczka Shiry, butelka z górskiego kryształu. Napełniona wodą z jasnego źródła, ukrytego w głębi Góry Czterech Wiatrów. To naczynie czekało, schowane w domu, który widział przed sobą na wzgórzu. I woda, którą zamierzał zanieść do Doliny Ludzi Lodu, by przy jej pomocy unicestwić siłę Tengela Złego. Odnaleźć zakopany przez niego garnek, czy co to jest. Naczynie z ciemną wodą ze źródła zła. Woda Shiry była w stanie odebrać tamtej jej złą moc.

Heike wierzył, że to jest główne zadanie jego życia.

Pragnął tego, choć nie miał pojęcia, czy postępuje słusznie.

Mimo wszystko chciał spróbować.

Czoło jeźdźca nachmurzyło się. Po dworskim dziedzińcu ktoś chodził. Małe niczym mrówki postaci poruszały się tam i z powrotem pomiędzy domem a zabudowaniami gospodarskimi.

Coś takiego nie powinno było mieć miejsca! Nie ma już przecież nikogo z Ludzi Lodu, kto mógłby tutaj mieszkać. Chyba że ta mała córeczka Vemunda…

Nie, trzeba poczekać i przyjrzeć się.

Parafia Grastensholm… Nareszcie w domu! Wędrówka była długa. Teraz jednak dobiegła końca.

Heike długo stał na szczycie wzgórza, nie wiedząc co począć. Wzdrygał się na myśl o tym, że znowu będzie musiał rozmawiać z obcymi, dostrzegać w ich oczach lęk i obrzydzenie na jego widok. Już się chyba nie nauczy przyjmować tego ze spokojem.

Nieszczęście polegało na tym, że nigdy nie mógł w żadnym miejscu pozostać na dłużej. Bo kiedy ludzie poznawali go bliżej, kłopoty mijały. Akceptowali go na ogół szybko. Heike jednak był skazany na to, by błądzić z miejsca na miejsce, jechał aż ze Słowenii, daleko na południu. A przesądni ludzie nie witali go przyjaźnie. Był zmęczony, śmiertelnie zmęczony nieustannymi próbami wyjaśniania, że ma wyłącznie dobrą wolę. Tłumaczeniem, kim jest i dlaczego wygląda tak, jak wygląda. W końcu zaczął unikać ludzi, podróżował przeważnie poza ludzkimi osiedlami, trzymał się lasów i pustkowi.

Teraz jednak dotarł do celu.

Powoli zaczął zjeżdżać w dół, niepewny, co powinien zrobić najpierw.

Nie ujechał daleko, gdy nagle zobaczył, że drogą zbliża się jakiś stary człowiek na furce. Heike ponownie wstrzymał konia, na moment owładnęło nim pragnienie, by uskoczyć w las, ale opanował je. Teraz musi się nauczyć. Dzielnie oczekiwał więc tego, co miało nastąpić. Tutejsi ludzie będą się przecież musieli do niego przyzwyczaić. I kiedyś trzeba zacząć.

Stary na wozie zmrużył oczy i przyglądał się obcemu. A gdy zbliżył się już znacznie, przystanął.

Teraz się zacznie, pomyślał Heike.

– Niech będzie pochwalony… – pozdrowił.

Nie wszystko jednak odbyło się tak jak zwykle.

Bezzębne usta starego zadrżały, głos także.

– Na wieki wieków… Ale, Panie Święty, czy to nie…? Nie! Musiało mi się przywidzieć.

Heike miał zamiar powiedzieć: „Nie, nie jestem Jego Wysokością, Szatanem we własnej osobie”, ale się powstrzymał, gdy dotarło do niego, że w głosie i oczach starego przebija nadzieja.

– O co chodzi? – zapytał.

– Nie, nic. Zdawało mi się tylko, żem ujrzał duszę starego Paladina. Ale tak dobrze nie ma.

– Paladina?

– No tak, Ulvhedina, jak go nazywali. Ale jego dusza nie tłucze się po świecie. To był porządny człowiek.

Teraz Heike uśmiechnął się i zeskoczył z konia.

– Nie, ja nie jestem samym Ulvhedinem, ale jego krewnym. Mam na imię Heike i jestem wnukiem Daniela, wiesz, dziadku, syna Ingrid i Dana Linda z Ludzi Lodu.

Staremu wyraźnie teraz drżała broda. W oczach miał łzy, gdy podszedł i chwycił dłoń Heikego w swoje ręce.

– Wnuk Daniela? Młodego pana Daniela? Czy to na pewno prawda? O, że też pani Ingrid nie dożyła tej chwili! Jakie to smutne!

– Tak, ja też bardzo żałuję.

– I pomyśleć, jeden z Ludzi Lodu znowu przybył do naszej parafii! O, a my myśleliśmy, że już wszyscy wymarli, że to koniec! Ach, witaj, panie, witaj jak najserdeczniej! Ale widzę, że i ty nosisz ich piętno?

– Tak. Jestem obciążony, ale nie należę do tych złych.

– Chyba nie. Sam Paladin też zły nie był, no, może na początku, ale później był dobry. Teraz widzę, że ty jesteś kim innym, nie jesteś tak bardzo do niego podobny.

– Tylko te niesamowite rysy – uśmiechnął się Heike. – No i barki.

– Tak. Chyba tak.

– A kim ty jesteś?

– Nazywam się Eirik i służyłem w Elistrand za czasów pana Jona. Za czasów pana Ulfa też, ale pani Tora to było okropne babsko, nie mogliśmy dojść do porozumienia, więc na starość przeszedłem na swoje. Jestem teraz na dożywociu w mojej komorniczej zagrodzie.

– Rozumiem. A kto mieszka w Elistrand?

Stary spochmurniał.

– Ach, mój panie, nic teraz w naszej parafii nie jest takie, jak powinno być! Wszystko się zmieniło od czasu kiedy pani Ingrid, a po niej pan Tark i jego śliczna żona, Elisabet, pomarli. W Elistrand siedzi teraz państwowy urzędnik. Niby powinno być dobrze, ale gdzie tam! On uważa, że jest właścicielem dworu i wszystko do niego należy. A w Grgstensholm… – Eirik zniżył głos. – W Grastensholm to siedzi sam diabeł! Dostał się tam bezprawnie, cała okolica o tym szepcze. Ale przecież nie było nikogo, kto mógłby się dworem zająć.

– Teraz ja tutaj jestem – powiedział Heike, spoglądając ponuro w stronę Grastensholm. – Powiadasz zatem, że w Norwegii nie ma już nikogo z potomków Ludzi Lodu?

Stary pochylił się ku niemu i oświadczył szeptem:

– Tego nikt nie wie. Tarkowie mieli przecież córkę. Ale ona zniknęła.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ludzie gadają, że ktoś ją widział. Tam wysoko, w lasach. Zeszłego roku.

Wskazał dyskretnie na wzgórza, rozglądając się, czy ktoś ich przypadkiem nie widzi. Heike spojrzał w tamtą stronę.

– Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej – powiedział. – Czy mógłbym pojechać z tobą do twojej zagrody? Myślę, że teraz jeszcze nie powinienem pokazywać się intruzom w Grastensholm i Elistrand. Najpierw muszę dokładnie zapoznać się z sytuacją.

– Czuj się zaproszony do mojego skromnego domu – oświadczył Eirik uroczyście. – Tylko że to ubogie miejsce.

Heike uśmiechnął się najserdeczniej jak umiał.

– Możesz mi wierzyć, ja wiem, co to ubóstwo. Zanim jednak zrobię cokolwiek w sprawie odzyskania dworów, muszę zacząć od rzeczy najważniejszej: ustalić, czy córka Elisabet i Vemunda żyje.

– Teraz widzę, że jesteś prawdziwym synem Ludzi Lodu! – zawołał radośnie Eirik. – Najpierw człowiek, a dopiero potem majątek! Tak, gdyby ci się udało odnaleźć naszą kochaną panienkę, sprawiłbyś wielką radość wszystkim ludziom w okolicy. Bo to okropne, że ktoś tak po prostu ginie.

– Tak – potwierdził Heike, który akurat to uczucie znał bardzo dobrze. – To jest najgorsze ze wszystkiego.

Na imię miała Vinga.

Została tak nazwana na pamiątkę najsilniejszej osobowości wśród Ludzi Lodu, Villemo. Jej domem było Elistrand, ale teraz nie mogła tam mieszkać.

Nikt też nie wiedział, gdzie się podziewa. To była jej tajemnica.

Odkryła w lasach opuszczoną zagrodę komorniczą. Tę zagrodę, którą przed dwustu laty Rosa dostała od Tengela i Silje. Od czasu kiedy wnuczka tamtych dwojga, Elisa, wyszła za mąż za Ulvhedina i przeniosła się do Elistrand, nikt w leśnej chacie nie mieszkał. Przez sto lat stała pusta.

Zabudowania były w ruinie, lecz Vinga zdołała jedną izbę doprowadzić do stanu używalności. Musiała wielką miotłą usunąć zbutwiałe kawałki drewna, które odpadły od sufitu, wyrzucić zniszczone sprzęty i wszelkie inne graty. Poza tym podparła niebezpiecznie wygięty sufit brzozowymi palikami, które sama wycięła jakąś starą, tępą siekierą znalezioną w obejściu. Niestety, wciąż musiała reperować swoją siedzibę, bo dach w różnych miejscach groził zawaleniem albo przeciekał. Ale co najmniej połowa dużej izby nadawała się w końcu do zamieszkania.

Zdobywanie jedzenia to odrębny rozdział. Zabrała ze sobą z Elistrand dwie duże szynki. Wisiały teraz u sufitu mocno już okrojone, starannie owinięte i chronione przed muchami i myszami. Tej nocy, kiedy uciekła, ukradła też we dworze kozę. Kiedyś, jako małe koźlątko, była własnością Vingi. Teraz koza mieszkała razem z nią w izbie, dawała jej mleko, z którego można też było robić ser, a Vinga w zamian zbierała dla niej trawę i siano na zimę.

Wystarczyło stanąć na szczycie wzniesienia, by mogła zobaczyć wszystkie trzy dwory.

Rodzinne Elistrand…

Najwyraźniej ktoś tam teraz mieszkał. W żadnym razie jednak nie był to nikt z jej bliskich. Nic więcej nie wiedziała.

Mama i ojciec umarli.

To było nie do pojęcia.

Jej surowy, ale taki kochany ojciec, Vemund, i mama, Elisabet, która zawsze była dla wszystkich dobra.

Dlaczego musieli umrzeć?

Spoglądała w niebo i zapytywała raz po raz, co takiego złego uczynili, że musieli umrzeć od zarazy, której nazwy nawet nikt nie znał. Jakaś życzliwa dama powiedziała nad ich grobem: „Nie powinnaś rozpaczać, Vingo! Musisz zrozumieć, oni byli takimi wspaniałymi ludźmi, Pan Bóg kochał ich tak bardzo, że chciał mieć ich przy sobie”.

Ale czy oni sami chcieli umrzeć? Czy Vinga musiała zostać z nimi rozdzielona? O takie rzeczy pewnie dobrego Boga pytać nie należy.

Ona sama nie była widocznie dostatecznie dobra, skoro Bóg nie przejmował się jej losem.

Ten groźny człowiek, który przyszedł potem…

„Majątek zostanie skonfiskowany, Vingo. Ciąży na nim dług, a ty go nie zapłaciłaś”.

„Ja nie wiedziałam… Mogłabym sprzedać zbiory…”

„Czasy są ciężkie, dziewczyno, nie masz wcale zboża na sprzedaż. Kolejne lata nieurodzaju doprowadziły do tego, że twój ojciec musiał zastawić dom. Dalej nie można tego przeciągać!”

Zimne, świńskie oczka obracały się jak u starej żaby. Nazywał się pan Snivel i był jakąś ważną państwową figurą.

„Ja i parobek możemy pracować”.

„Parobek nie dostaje zapłaty od śmierci twoich rodziców, jak powiada. Poszukał sobie innej służby”.

U mnie – powinien był dodać szanowny pan Snivel, ale tego nie zrobił.

„Teraz całe Elistrand pójdzie pod młotek”.

Elistrand! Ukochane Elistrand Villemo i całej rodziny!

„W takim razie przeniosę się do Grastensholm”.

Tamten uśmiechnął się z wyższością, złośliwie.

„Odkąd pani Ingrid umarła, nikt nie rościł pretensji do Grastensholm, Vingo. Korona ma inne plany wobec tego dworu”.

W tym miejscu Snivel powinien był wyjaśnić: Grastensholm obiecano mnie, ponieważ nie ma prawowitych właścicieli. A kiedy przyjdzie co do czego, to Elistrand kupi mój bratanek, bo licytacja będzie jedynie farsą.

Pan Snivel jednak rozsądnie to przemilczał.

Vinga była zrozpaczona.

„Ale ja powinnam doglądać Grastensholm, dopóki nie zgłosi się któryś z moich krewnych”.

„Z tego, co wiemy, nie ma żadnych spadkobierców Grastensholm. A poza tym jak byś ty, młoda dziewczyna, dała sobie radę z takim dużym dworem? Ty, która nie poradziłaś sobie nawet z Elistrand?”

„Ja umiem pracować. Ale nikt mi nie wytłumaczył, jak prowadzić interesy”.

No i bardzo dobrze, jeśli o mnie chodzi, pomyślał Snivel i uśmiechnął się szyderczo.

„Niech będzie. Skoro tak, to zamieszkam w Lipowej Alei. To był pierwszy majątek mojej rodziny”.

„Lipowa Aleja została wydzierżawiona, wiesz o tym dobrze, a my nie widzimy powodu, aby zrywać umowę dzierżawną”. Pochylił się ku niej. „Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, dziewczyno! Jesteś sama! Zostałaś sama na świecie!”

Sama… Sama na świecie! Te słowa miały dźwięczeć jej w uszach przez wszystkie następne lata.

Snivel znowu pochylił się do przodu. „Ale pomyśleliśmy i o tobie, Vingo. Nie jesteśmy bez serca, znaleźliśmy ci dobre miejsce. U madame Fleden, niedaleko Christianii. To będzie twój przyszły dom”.

Vinga poczuła zimno na plecach. Madame Fleden słynna była ze swoich drakońskich zasad. Ci, którzy tam trafili, byli traktowani gorzej niż więźniowie. Niczym mnisi lub zakonnice umieszczani byli w małych, ciasnych izdebkach, musieli spędzać dnie na modlitwie i pracy, o głodzie, a na dodatek bito ich za byle co.

Tej nocy Vinga uciekła. Zapakowała na mały wózek wszystko, co uznała za przydatne dla siebie i kozy, i wyruszyła w stronę wzgórz. Chętnie wzięłaby jeszcze parę kur, ale trudno je było transponować, krowy natomiast nie odważyła się zabrać, uważała, że komornicza zagroda jest za mała i nie dość bezpieczna dla tak dużego zwierzęcia.

Wszystko to wydarzyło się dawno temu.

Dawała sobie jakoś radę. Ona i koza przeżyły już dwie mroźne zimy. Jesienią Vinga oczyszczała okoliczny las z jagód, w czasie żniw nocami skradała się na pola i zbierała porzucone kłosy, w ten sposób zdobywała trochę mąki na chleb. Zdarzało się, że chodziła na pola jeszcze przed żniwiarzami, bo zimy bywały długie, a koza potrzebowała dużo jedzenia. Co to zresztą miało za znaczenie, że wzięła tych parę kłosów? Naprawdę trudno to liczyć jako szkodę!

Vinga niemal zapomniała o swoich związkach z ludźmi. Jakby stopiła się z lasem, stała się jego częścią. Drwale nie raz opowiadali o huldrze, leśnej nimfie, która to tu, to tam mignęła im czasem przed oczyma – nieduża postać ubrana w łachmany, o spłoszonym wzroku i rozpuszczonych jasnych włosach. Jeden czy drugi rzucił czasem myśl, że to może być Vinga, Tarkowa córka, która przepadła gdzieś tak dawno temu, ale inni śmiali się wtedy z niego i mówili, że z pewnością ma przywidzenia.

Oczywiście, zdarzało się, że jacyś ludzie, zbieracze jagód lub inni, przechodzili niekiedy obok porzuconej zagrody komorników. Z zewnątrz jednak wszystko wyglądało jak kompletna ruina, nikomu by do głowy nie przyszło, że da się tam mieszkać. Ganek zbutwiał do tego stopnia, że nie można się było dostać do drzwi wejściowych. A nikt nie pomyślał, że lekka Vinga przeskakuje przez spróchniałe deski, które zostawiła świadomie właśnie dlatego, by nikt nie zechciał wejść do środka.

Stała się dzika niczym wilk, płochliwa jak łania. Głód był dla niej czymś naturalnym, podobnie jak chłód. Ruchy miała zwierzęce, szybkie, nerwowe w każdej chwili gotowa do ucieczki. Oczy zawsze czujne, wypatrujące, natychmiast dostrzegały zbliżające się niebezpieczeństwo. Nawet we śnie słyszała każdy dźwięk, choćby najsłabszy, za dnia umiała odróżnić każdy obcy szmer.

Mówienia nie zapomniała, koza wysłuchiwała wszystkich jej zwierzeń.

Zapomniała natomiast płaczu. Płacz należał do pierwszego roku spędzonego w samotności.

Najlepsze chwile przeżywała wówczas, gdy siadywała wysoko, na stoku wzgórza, i wpatrywała się w leżącą poniżej parafię.

Grastensholm. Wymarłe, opuszczone, wiatr gwizdał w pustych oknach i wieżyczce na dachu. Farba opadała ze ścian. Jesienią liście zasypywały dziedziniec, bo nie miał kto ich zebrać. Pola były uprawiane przez dzierżawcę z Lipowej Alei. Tylko dom stał pusty.

Ostatnio jednak zaczęła dostrzegać życie i ruch we dworze. Do ścian przystawiono drabiny, drewno zostało pociągnięte czarną smołą. Do obór i stajni wprowadzono zwierzęta.

To cieszyło Vingę, a z drugiej strony napawało lękiem.

A gdyby to jej krewni? Ze Szwecji? Czy powinna zebrać się na odwagę i zejść na dół?

Pewnego dnia do dworu przyjechał duży wóz, zlazł z niego niezdarnie jakiś otyły, ciężki mężczyzna i wszedł na schody. Zachowywał się jak władca. I to on był tym, który przyprawił ją o zimne dreszcze tamtego dnia, gdy oświadczył, że Vinga pojedzie do domu madame Fleden.

Pan Snivel.

Co on robi w Grastensholm? On naprawdę nie miał tam żadnego interesu! Vinga poczuła, że dławi ją wściekłość, ale teraz zbyt się bała ludzi, by odważyła się cokolwiek zrobić.

Elistrand leżało za daleko, nie mogła stąd zobaczyć, czy są tam jacyś mieszkańcy.

Czasy Ludzi Lodu w parafii Grastensholm przeminęły.

Teraz została już tylko ona. I nie wiedziała nic o tamtych dwóch rodzinach, które pozostały w Szwecji. Też były to rody nieliczne. Jedna kuzynka, Ingela, miała syna imieniem Ola, a w Skanii mieszkał Arv Grip, ale on żył samotnie.

I to wszystko. Vinga nie znała adresów szwedzkich krewnych.

W gruncie rzeczy właściwie o nich zapomniała.

Tej wiosny roku 1794 krążyła pewnego dnia wokół domu, zbierając małe, młodziutkie zioła, z których zamierzała ugotować zupę.

Kochała wiosnę. Czas, kiedy nie musiała już sypiać przytulona do ciepłego boku kozy, podczas gdy śnieg wdzierał się do izby przez dziurawy dach i ściany, kiedy nie musiała zdzierać kory z pni brzóz, żeby ją potem zetrzeć na mąkę, której dodawała do chleba. Kiedy nie musiała już wydzielać kozie pożywienia małymi porcjami ani słuchać żałosnych pobekiwań głodnego zwierzęcia, gdy nie czuła już pod dłonią, jak bardzo jej żywicielka wychudła.

Wiosną błądziły obie po lasach, ona i koza, znajdowały pożywne rośliny pod uschłymi brunatnymi liśćmi i zieloną trawę na leśnych polanach. Koza obgryzała bezlitośnie młode pędy brzóz, Vinga zaś zrywała pąki z małych sosenek i ożywała.

Pojmowała, oczywiście, że jej życie zostało zredukowane do uporczywej walki o przetrwanie, że nie ma w nim miejsca na nic więcej. Nie mogła zająć się niczym twórczym, nie było na to czasu.

W głębi duszy jednak, pod uśpioną świadomością, nieustannie kołatała jedna myśl. Wciąż majaczył jej jeden cel, choć w miarę upływu czasu coraz słabiej.

Chciała odzyskać to, co zostało jej ukradzione!

W lesie dały się słyszeć głosy, młode i radosne. Vinga zamarła. Rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że koza pasie się teraz w osłoniętej kotlinie, gdzie trudno ją dostrzec. Sama natychmiast pobiegła lekko jak gazela do kryjówki, ale po chwili zastanowienia zaczęła się skradać bliżej głosów, przestraszona, ale ciekawa niczym leśne zwierzę, do którego tak bardzo się upodobniła. Przykucnęła za pniem zwalonej sosny i po chwili ich zobaczyła. Młody mężczyzna i młoda dziewczyna. Szli, trzymając się za ręce, rozmawiali i śmiali się, ale patrzyli pod nogi, na zarośla, przez które się przedzierali.

Vinga poczuła ukłucie w sercu i zalała ją fala trudnej do opanowania tęsknoty. Było ich dwoje i szli razem! To, że należeli każde do innej płci, nie zrobiło na niej wrażenia, to wiązało się ze światem, którego nie zdążyła poznać, ale tego, że byli we dwoje, zapomnieć nie mogła.

Para zatrzymała się. Patrzyli sobie w oczy, palce ich rąk splatały się. W oczach lśniło coś, o czym Vinga niemal całkiem zapomniała. To, co czasami powracało do niej w snach. Oczy mamy lub ojca, pełne miłości, ciepła i czułości dla niej.

Nagle poczuła dławiący ból w gardle. Oczy napełniły się łzami. Mama… i ojciec! Zapragnęła, aby młoda para poszła sobie stąd, by ona mogła zostać sama ze swoją rozpaczą.

Na szczęście udręka nie trwała długo. Jeśli tamtym mignęło coś spoza zwalonych sosen, coś, co przypominało blond włosy lub zalśniło jak para napełnionych łzami czujnych oczu, które ich śledziły, to musieli uznać, że to zapewne blask słońca w zeszłorocznych trawach i być może jakaś wiewiórka, zaciekawiona, kto też to chodzi po jej lesie.

Kiedy odeszli, Vinga pomknęła, skacząc swoim zwyczajem przez pnie i kamienie, z powrotem do komorniczej chaty. Po drodze zabrała kozę, a przemawiała do niej bardzo surowo.

– Chodź! Wracamy do domu!

Koza to wprawdzie nie pies, ale ta była tak przyzwyczajona do Vingi, że widziała w niej swoją przewodniczkę stada. Dlatego poszła bez oporu. Były przecież tylko one dwie na całym świecie, Vinga znaczyła dla niej jedzenie, ciepło i ochronę przed dzikimi zwierzętami. Co prawda drapieżniki nie włóczyły się w tych czasach stadami po parafii Grastensholm, ale co to można wiedzieć!

Wróciły do domu. Vinga mówiła przez cały czas, kiedy szły przez wzniesienia i szukały w lesie czegoś jadalnego.

– Wrony wrzeszczą dzisiaj tak okropnie, pewnie budują gniazda. A słyszałaś szpaka dziś rano? Zdaje mi się, że on zamierza uściełać gniazdo w budce, którą mu w zeszłym roku powiesiłam na drzewie. Wtedy przyleciał tylko i pooglądał. Nie, no wiesz, to były moje liście, możesz chyba poszukać sobie w innym miejscu. Ty masz większy wybór niż ja. Jedz oset albo wawrzynek, a jadalne dla ludzi zostaw mnie! Och, przepraszam, ja tylko żartowałam, masz, proszę bardzo! Nie chcę, żebyś jadła wawrzynki, mam przecież tylko ciebie.

Upadła na kolana i przytuliła czoło do głowy swojej towarzyszki, tak że zwierzę utonęło w chmurze jasnych włosów.

Znowu powróciła uporczywa, bolesna myśl, że być może pewnego dnia będzie musiała pogodzić się ze stratą kozy. Natura obdarzyła je przecież różną długością życia i Vinga często się bała, tak okropnie się tego bała!

Nagle podniosła głowę jak czujne dzikie zwierzę.

– A to co znowu? Do środka! Natychmiast!

Pomknęły przez polankę. Vinga przeskakiwała zdradzieckie spróchniałe pnie, koza sadziła za nią. Znała drogę do domu, umiała unikać zbutwiałych desek.

Vinga wyglądała przez szparę w ścianie i po chwili odetchnęła z ulgą.

– Łoś! Nic strasznego! To samica, znamy ją. Jedynym zagrożeniem dla nas są ludzie, wiesz o tym. Oni mogą nas stąd zabrać. A potem wpakują mnie do jakiegoś okropnego domu i odbiorą mi ciebie. Nie możemy im na to pozwolić!

Skuliły się, przytulone do siebie, Vinga z nosem w sierści kozy. Zwierzę mniej się tym wszystkim przejmowało, odwróciło głowę i zaczęło przeżuwać.

Vinga musiała czekać z gotowaniem zupy, dopóki się nie upewniła, że tamta młoda para odeszła na dobre. Dopiero wtedy rozpaliła ogień, wyjęła garnek, przywieziony tu z Elistrand, i rozpuściła trochę tłuszczu, którego zapach nawet największego biedaka musiałby przyprawić o mdłości. Ale dla niej było to świąteczne jedzenie. Pierwsza wiosenna zupa!

Następnego dnia Vinga dostrzegła coś nowego w swoim małym świecie.

Nie była już tutaj sama.

Ktoś chodził cicho po lesie. Musiał to być ktoś obcy, nigdy przedtem nie widziała nikogo podobnego do niego.

Vinga, która znała wszystkie ścieżki, która potrafiła stać się całkiem niewidzialna w leśnym mroku, śledziła z niepokojem dziwnego wędrowca. Bowiem ów obcy umiał kryć się tak samo dobrze jak ona.

Wiedziała, że ktoś tam jest, ale nie mogła podejść bliżej, by sama się nie ujawnić.

Świadomość tego budziła jakiś nowy, bardzo nieprzyjemny lęk w jej sercu.

ROZDZIAŁ II

Pierwszy raz zauważyła, że coś jest nie w porządku, kiedy ziemia w lesie pokryta była dywanem błękitnych przylaszczek. Właściwie ten delikatny, jakby nieśmiały błękit, rozpostarty na ziemi jak okiem sięgnąć, sprawił, że stała się mniej uważna. Musiała się zatrzymać i nazbierać bladych kwiatuszków do bukietu. Jak one ożywią jej nieprzytulną izbę? Przypomniała sobie, jak to dawnymi laty każdej wiosny przynosiła mamie bukieciki niebieskich przylaszczek i białych zawilców.

Koza nie podziękuje zapewne z takim zachwytem, jak to czyniła mama. Prawdopodobnie po prostu zje bukiet.

To właśnie podczas zbierania kwiatów wyczuła w pobliżu obecność drugiej istoty, wyprostowała się natychmiast i czujnie rozejrzała wokół.

Nie, nikogo nie widać. Las trwał nieruchomy, pogrążony w ciszy.

Mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że ktoś ją obserwuje.

Vinga nie miała ani trochę tej intuicji, jaką obdarzeni byli dotknięci dziedzictwem potomkowie Ludzi Lodu. Tę wrażliwość zmysłów i czujność, którą posiadała, wykształciło w niej samotne życie w lesie. Była to umiejętność zrodzona z potrzeby.

Tym razem jednak doznawała czegoś szczególnego.

Jakby to nie ona przyjmowała sygnały o obecności drugiej istoty. To ta istota je wysyłała! Świadomie i w pełni je kontrolując.

Leśne zwierzęta tak nie postępowały. Wprost przeciwnie, ich natura nastawiona była na zacieranie po sobie wszelkich śladów.

Vinga pochyliła się ostrożnie, chwyciła kozę za rogi i powoli, cichutko usunęła się ze swojego miejsca, z na wpół gotowym bukietem i opierającym się zwierzęciem.

Nikt jej nie zaatakował, nikt się nie pokazał.

Później, w ciągu dnia, gdy wyszła, by nazbierać chrustu na ogień, znowu poczuła coś niepokojącego.

W miejscu gdzie zazwyczaj zbierała drzewo na opał, na rozległej porębie, zobaczyła gotową wiązkę chrustu, starannie związaną, ułożoną na kamieniu, bez wątpienia przeznaczoną dla niej. Nie znała nikogo innego, kto by się zapuszczał tak daleko w las w poszukiwaniu opału.

– Nie podoba mi się to – powiedziała do kozy.

Wzięła jednak wiązkę ze starej poręby, należącej do komorniczej zagrody, i poszła do domu.

Tutaj doznała prawdziwego szoku.

Na ławie, której używała jako stołu, leżały stosy różnego rodzaju jedzenia. Czegoś takiego nie widziała od czasu, gdy opuściła Elistrand. Mięso, ryby, jaja, chleb, sery, domowej roboty piwo, ciasta i owoce, a obok tego worek wypełniony smakołykami, które lubią kozy.

– Och, nie! – syknęła Vinga przez zaciśnięte zęby. – Nie oszukacie mnie! Odkryliście moją siedzibę, a teraz chcecie mnie zwabić w pułapkę. A potem już prosta droga do domu madame Fieden. Jeśli nie postaracie się, bym w inny sposób zniknęła z parafii – na zawsze. I w ogóle ze świata!

Patrzyła ponuro na wszystkie pyszności, czuła, że głód dotkliwiej niż zwykle szarpie jej wnętrzności. Swędziały ją palce, żeby po coś sięgnąć.

Potem popatrzyła na kozę i kąciki ust jej opadły.

– Przedtem jednak możemy chyba wziąć trochę z tego, czym nas częstują, prawda? Masz tu worek, jest twój! Tak, mówię poważnie! Zjedz wszystko do końca, jeśli masz ochotę!

Vinga miała piękny głos, który wznosił się i opadał, kiedy tak czule przemawiała do kozy.

Usiadła przy ławie i obie rozpoczęły prawdziwą ucztę.

– Nie pojmuję tylko, jak oni się tu dostali – powiedziała Vinga do swojej przyjaciółki. – Trzeba dobrze znać miejsce, żeby nie natrafić na zbutwiałe deski.

I sięgnęła po ciastka. Najpierw deser, a potem to mniej smakowite.

Po jedzeniu poszły spać, syte bardziej niż kiedykolwiek.

Tej nocy jednak Vinga wzięła do łóżka siekierę i nie wypuszczała trzonka z ręki.

W ciągu następnych dni wciąż trwała ta zabawa w kotka i myszkę pomiędzy Vingą i jej niewidzialnymi wrogami.

Nie pojmowała z tego absolutnie nic. Ona, która potrafiła rejestrować każdy nowy szelest, każde poruszenie w lesie, nie była w stanie kontrolować tego, co się teraz działo.

Jak na przykład tego dnia, gdy wybrała się nad jeziorko, by uprać swoje letnie ubranie, starą sukienkę, która zrobiła się już za krótka i za ciasna w biuście. Nad jeziorkiem znajdował się stary kociołek, zawieszony na trójnogu, który zrobiła z trzech zaostrzonych na końcach palików. Kociołek znalazła w chałupie komorników, był zardzewiały i poobtłukiwany, ale nie miał dziur.

Kiedy zbliżała się do jeziorka, z daleka poczuła zapach dymu.

W jej saganku gotowała się woda, w górę unosiły się kłęby pary.

– Oni wiedzą! – jęknęła. – Wiedzą dokładnie, co mam zamiar robić! Chociaż nie powiedziałam głośno ani słowa!

To przeraziło ją nie na żarty i poważnie zastanawiała się, czy nie powinna opuścić tego miejsca, nie poszukać innej kryjówki.

Choć jednak przez cały czas nazywała niewidzialnych „oni”, w głębi duszy wiedziała, że chodzi tu o jedną osobę. Dwie lub więcej istot nie mogłoby się dokładnie ukrywać przed jej wprawnym, czujnym wzrokiem.

Raz, jeden jedyny raz, zamajaczyła jej w zaroślach na zboczu jakaś ogromna, zwalista sylwetka. Ale natychmiast zniknęła i Vinga gotowa była uwierzyć, że to wyobraźnia płata jej figle. Mimo to czuła, że aż się kurczy z przerażenia, całkowicie bezbronna. Że robi się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości.

Ciągle jeszcze owa istota nie uczyniła jej nic złego. Wprost przeciwnie, choć przecież życie w samotności uczyniło ją podejrzliwą, nieustannie czujną. Nie, trzeba przyznać, że trudno przecenić pomoc, jakiej doświadczała. Pewnego ranka jej małe pólko było starannie skopane i zagrabione, na wypadek, gdyby zamierzała coś tam zasiać. Beczka przed drzwiami zawsze stała pełna świeżej źródlanej wody. Wszystko, za co chciała się zabrać, zostało zrobione, nim zdążyła się do tego zbliżyć.

Było to po prostu okropne.

Ale też i podniecające.

Pewnego dnia jednak wydarzyło się coś strasznego, naprawdę przerażającego.

W lesie pojawiło się kilku małych chłopców. Zobaczyli kozę, ponieważ mali chłopcy włażą wszędzie, we wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca. I, oczywiście, postanowili kozę złapać. Zwierzę przestraszyło się i zaczęło w panice uciekać. Zanim ukryta Vinga zdążyła cokolwiek zrobić, koza przewróciła się i stoczyła po zboczu urwiska. Chłopcy znudzili się zabawą i poszli sobie.

Zrozpaczona Vinga stała na krawędzi urwiska i wsłuchiwała się w żałosne meczenie zwierzęcia na dole. Potem pobiegła do domu, by przynieść linę, którą kiedyś uplotła z łoziny. Wciąż przerażona i zrozpaczona z powodu swojej jedynej towarzyszki. I wściekła na bezmyślnych chłopaków.

Kiedy biegła z powrotem nad urwisko, w pół drogi spotkała kozę. Zwierzę było podrapane, sierść pełną miało mchu i suchych liści, ale poza tym całe i zdrowe.

Koza w żaden sposób nie mogła wydostać się z pułapki o własnych siłach.

Vinga poczuła gorącą wdzięczność dla swojego niewidzialnego wroga. Pomoc niewinnemu stworzeniu uważała za najlepszy uczynek.

– Ale oni pewnie tylko tak udają – mruknęła. – Chcą zdobyć moje zaufanie. A potem uderzą.

Niezrozumiała zabawa w kotka i myszkę trwała. Vinga nie mogła się zdecydować, żeby stąd odejść. Poza tym była też trochę ciekawa. Jej jednostajne życie zyskało jakby nowy wymiar.

Więc dopóki wszystko jest dobrze…

Wreszcie pewnego dnia, późnym popołudniem, wydarzyło się coś, co zakończyło zabawę.

Zmierzch już zapadał ponad lasem, kiedy Vinga wracała do komorniczej chaty po długiej wyprawie z kozą w poszukiwaniu dobrej trawy.

Na skraju lasu stanęła jak wryta, a po chwili uskoczyła w bok i ukryła się za krzewami jałowca.

Przed jej domem stało kilka osób.

Jedna z nich, tęga kobieta, z ręką opartą na biodrze przyglądała się badawczo chacie.

– Nie, chłopcy się pomylili! Nie mogę pojąć, że ktoś mógłby tu mieszkać – powiedziała skrzekliwym głosem. – Nie, to niemożliwe!

Od strony ganku doleciał krzyk i jęki. Vinga zobaczyła, że inna kobieta i mężczyzna próbują wyciągnąć chłopca.

– Po coś tam właził? – krzyknęła kobieta, która najwyraźniej była jego matką. – Te deski są kompletnie przegniłe.

Chłopak zawodził, a ojciec burczał. Nieco dalej stało jeszcze dwóch mężczyzn i przyglądało się zajściu. Jeden z nich był niezwykle wysokiego wzrostu. Czy to nie on jest tą jej niewidzialną istotą? W takim razie miała rację, wątpiąc w jego szlachetne intencje.

Z jej izby wyszedł jeszcze jeden chłopiec. Widocznie udało mu się ominąć zbutwiałe deski.

Vinga rozpoznała chłopców, którzy przed kilkoma dniami gonili kozę.

– Oczywiście, że ktoś tam mieszka – oświadczył podniecony. – Teraz nam uwierzycie?

Dorosłym udało się w końcu wyciągnąć pechowego chłopca spod podłogi ganku.

– Pan Snivel musi się o tym dowiedzieć – powiedziała kobieta o skrzekliwym głosie.

Vinga zamarła z przerażenia. Teraz musi uciekać, i to jeszcze dzisiejszej nocy!

Była tym wszystkim tak ogłuszona, że nie pomyślała o kozie. A ta wyminęła spokojnie dziewczynę i wyszła na polankę.

– Och, nie! Wracaj natychmiast! – syknęła Vinga.

– O, jest, znowu jest koza! – wołali chłopcy.

Nie było wyjścia. Vinga nie mogła się wyrzec swej jedynej przyjaciółki. Wypadła na polankę, chwyciła mocno za sznurek, który koza zawsze nosiła na szyi, i pociągnęła ją za sobą do lasu. Biegła co sił w nogach, ciągnąc za sobą najpierw opierającą się, a potem coraz bardziej posłuszną kozę.

Ludzie, rzecz jasna, zobaczyli ją. Krzyczeli i rzucili się w pogoń, wszyscy co do jednego.

– To ona! – wrzeszczała kobieta. – To Tarkowa Vinga, mogłabym przysiąc. Wracaj, dziewczyno, nie chcemy zrobić ci nic złego!

Vinga nie była w stanie odróżnić przyjaciół od wrogów. Dla niej ludzie oznaczali spotkanie z panem Snivelem i życie w domu madame Fleden. Wiele czasu minęło, od kiedy miała jakieś związki z ludźmi, była przerażona jak cielę, które zabłądziło i spędziło zimę pod gołym niebem.

Ona przecież przeżyła na pustkowiu dużo więcej niż jedną zimę.

Nie interesowało jej, czy ci ludzie żywili przyjazne uczucia, czy nie. Byli ludźmi, i już przez samo to niebezpieczni.

W normalnej sytuacji uciekłaby im z łatwością. Ale ciągnęła za sobą kozę, której za nic by nie porzuciła. Nachodziły ją najokropniejsze wizje, że oni natychmiast zabiją jej ukochaną przyjaciółkę i zrobią z niej pieczeń. Nie mogła do tego dopuścić, za nic na świecie!

Z sercem w gardle – ze strachu, nie ze zmęczenia – pędziła przez las, gnała na oślep, bo wiedziała, że chodzi o jej życie i o życie kozy. Zwierzę stawało co chwila dęba, miało dość tego wyczerpującego biegu, dławił je sznurek na szyi. Vinga ciągnęła i szarpała, jęcząc z rozpaczy. Znała wokół mnóstwo dobrych kryjówek, ale mogła się tam schronić sama, bez kozy.

Wciąż jeszcze miała sporą przewagę nad ścigającymi, bo na początku oni stali przecież po drugiej stronie polanki, ale słyszała, że chłopcy i jeden z mężczyzn są coraz bliżej. Z daleka kobiety nawoływały, żeby się zatrzymali, czego oni, oczywiście, nie słuchali.

Zapadały ciemności i to sprzyjało Vindze. O tej porze roku późno robiło się ciemno, ale w lesie trudno było rozróżniać szczegóły i widziało się tylko kontury. Koza nie była najcichszą towarzyszką, jakiej można by sobie życzyć, szarpała się, łamała gałązki i pobekiwała żałośnie, jakby się skarżyła na takie traktowanie.

Vinga przystanęła i nasłuchiwała, zrozpaczona, że nie zdoła się pozbyć prześladowców.

A oni byli blisko, przerażająco blisko!

Znowu rzuciła się do ucieczki, kiedy nieoczekiwanie tuż przed nią wyłonił się ktoś i podniósł kozę w górę. Zanim zdążyła zaprotestować, jakiś głos szepnął: „Chodź!” I postać zniknęła daleko od prześladowców.

Vinga wahała się nie dłużej niż kilka sekund, po czym ruszyła za tamtym.

Teraz było dużo lżej. Nie widziała, kto biegnie przed nią, słyszała tylko szybkie kroki. Pięli się po zboczu wzdłuż kamiennej zagrody, Vinga bardzo dobrze wiedziała, gdzie się znajdują.

Nagle przystanęła. Bo ci, którzy ją gonili, także się zatrzymali. Nasłuchiwała.

Zdaje się, że jeden z chłopców upadł i potłukł się boleśnie. Zdyszane głosy ludzi świadczyły, że są bardzo zmęczeni, stracili poczucie kierunku i mają dość biegania po ciemnym lesie.

– Już dłużej nie mogę – jęczała kobieta a skrzekliwym głosie.

A męski głos odpowiedział:

– Tak, trzeba z tym skończyć. Chłopiec krwawi. I tak jej po ciemku nie znajdziemy, to beznadziejne. Wracamy do domu!

Ktoś inny dodał:

– Już prawie ją mieliśmy i nagle zniknęła. Nie, trzeba dać za wygraną!

Głosy zaczęły się oddalać, ludzie schodzili w dół.

Vinga odwróciła się, by zobaczyć, czy może zaufać temu, kto jej pomógł. Ale zobaczyła tylko kozę.

Poczuła się teraz potwornie zmęczona, lecz to zmęczenie wynikało głównie z bezradności. Po raz pierwszy od bardzo dawna miała ochotę płakać.

Dokąd teraz pójdzie? Komornicza zagroda została odkryta, z pewnością ludzie przyjdą tu już jutro rano. Był późny wieczór, Vinga przywykła spać o tej porze. Jak teraz pakować swoje rzeczy, zbierać garnki i narzędzia, odnaleźć wszystko w ciemnościach i wyruszyć z tym, ciągnąc za sobą kozę, nie wiadomo dokąd… Ogarnęło ją uczucie, jakby miała się wdrapać na jakąś ogromną górę.

Nie była w stanie myśleć.

Ale nie mogła po prostu machnąć na wszystko ręką. Była odpowiedzialna przynajmniej za kozę.

Całkowicie bezradna, pozbawiona wszelkiej nadziei i chęci do życia, ruszyła w stronę domu, gdzie tej nocy już nie wolno jej było zasnąć. Nie, już nigdy więcej. Łzy dławiły ją w gardle, piekły pod powiekami.

Elistrand. Nigdy go nie zobaczy. Teraz będzie zmuszona opuścić również parafię Grastensholm, nie może w tych stronach dłużej pozostawać. Trzymała się tego miejsca z jakąś bezpodstawną, rozpaczliwą nadzieją, nie chciała przerwać więzi łączących ją z domem dzieciństwa. W samotne wieczory leżała w swojej chacie i marzyła, że mama i ojciec żyją, że dwór pełen jest ruchu i życia jak za dawnych czasów. Wre praca na polach i w lesie, służba pozdrawia serdecznie życzliwą wszystkim panienkę, a ojciec unosi ją w górę i pyta, czy nie zechciałaby przejechać się z nim konno. Ręce mamy głaszczą jej policzek na dobranoc, w pokoju rodziców pali się lampa i Vinga widzi światło w szparze drzwi. Jak bezpiecznie jest widzieć to światło.

Skończyło się, wszystko przepadło.

Dziadek Ulf. Zdążyła go jeszcze poznać. I ciocię Ingrid z Grastensholm także, zanim pomarli.

Pamiętała wspaniały pogrzeb cioci Ingrid, na który przyszła chyba cała parafia. Ostatnia z Ludzi Lodu w Grastensholm. To jedyny raz, kiedy pani Ingrid znalazła się w kościele, mówiły złośliwe gospodynie z okolicy.

Wspomnienia płynęły dalej. Pierwszy samotny rok, spędzony w komorniczej chacie. Panienka ze dworu, zupełnie nienawykła do tego, by radzie sobie sama. Jaka była wtedy przerażona. Zamieszkała tu w lecie, i to całe szczęście, bo tylu rzeczy musiała się nauczyć, wszystkiego jej brakowało. I ten nieznośny żal. Uczucie zagubienia, bezradności, bezsiły.

Ale najgorsza była samotność! Strach przed ciemnością, zanim nauczyła się rozróżniać wszystkie głosy i dźwięki lasu. Jak mogła wytrzymać to siedzenie godzinami, skulona, wciśnięta w najdalszy kąt łóżka, z oczyma utkwionymi w drzwi? Przypominały jej się wtedy wszystkie stare opowieści o duchach. W tamte noce koza też nie zaznała wiele snu, bo Vinga brała ją do siebie, do łóżka i trzymała się jej mocno.

Lęk przed domem madame Fleden był jedyną siłą, która zmuszała ją, by tu pozostać. Bała się wszystkich ludzi, choć wcale nie powinna była. Ale skąd miała o tym wiedzieć? Nagle przecież wszyscy zwrócili się przeciwko niej. Służący po śmierci rodziców odeszli, jedno po drugim. W końcu pozostał już tylko jeden parobek, ale i on zdradził, i to w chwili gdy potrzebowała go najbardziej. Wtedy kiedy zjawił się pan Snivel i cała ta jego hołota.

Myśli krążyły bez celu i ładu. Jakby w chwili, gdy utraciła swoją jedyną jako tako bezpieczną kryjówkę, komorniczą zagrodę, opuściły ją wszelkie siły.

Musiała przyjąć do wiadomości gorzką prawdę: nie odważy się już wrócić do zagrody. Nawet teraz, w środku nocy.

Vinga usiadła po prostu na ziemi i ukryła twarz w dłoniach.

Jutro natomiast przyjdą tamci i z pewnością odbiorą jej wszystko, co posiada. Owo pyszne jedzenie, które tak oszczędzała. Wszystko, co sama zrobiła z materiałów ofiarowanych jej przez naturę, a co pozwalało jej żyć.

Choć dusza Vingi pogrążona była w rozpaczy, to po pewnym czasie zaczęła jednak przywoływać wspomnienia z czasów, kiedy podjęła swoją walkę o przetrwanie. Kiedy sama sobie powiedziała, że teraz należy skończyć z bezradnością, łzami i baniem się ciemności. Wtedy postanowiła, że będzie silna i nieugięta. I od tamtej chwili uczyła się, jak być leśną istotą, żyć jak zwierzęta. Stała się kimś, o kim ludzie mówiliby pewnie, że jest „trochę dziwna”. Ale, choć brzmi to paradoksalnie, była to jedyna możliwość, żeby zachować duchową równowagę i nie zwariować. Gdyby nadal przerażało ją wszystko co nieznane w przyrodzie, wszystkie duże zwierzęta, gdyby nadal rozczulała się nad swoim nędznym życiem, na próżno tęskniła za utraconym światem… Gdyby tak była, nigdy nie wyrobiłaby w sobie takiej siły ducha, by przeżyć. Dlatego porzuciła myśli o świecie ludzi i stała się „dziwna”.

Teraz to wszystko legło w gruzach, rozpadł się cały pancerz, którym osłaniała swoją wrażliwość. Teraz uświadomiła sobie prawdę: Nadal jest jedynie przerażoną, bezbronną dziewczyną tułającą się samotnie po wielkim i wrogim świecie.

Vinga długo siedziała bez ruchu. Koza położyła się przy niej i przeżuwała z na wpół przymkniętymi oczyma, przestawała od czasu do czasu na chwilę, po czym znowu broda zaczynała się rytmicznie poruszać.

W końcu Vinga uznała, że coś jednak musi zrobić. Gdy nastanie ranek, powinna być już daleko stąd.

Rozejrzała się wokół i otrząsnęła ze swoich ponurych myśli.

I wtedy poczuła zapach jałowcowego dymu.

Zerwała się na równe nogi.

Czy to las się pali?

Czyżby ci nędznicy podłożyli ogień pod jej las?

Ale zapach był bardzo delikatny, a smużka dymu, którą dostrzegała, wydobywała się z urwiska. Jeśli to pożar lasu, to zdąży go ugasić.

– Chodź! – szepnęła.

Koza rozprostowała nogi i wstała.

Przedzierały się przez zarośla i krzaki jak dwie kozy, a nie jedna. Vinga w dalszym ciągu miała wątpliwości; to prawda, że tamci intruzi poszli drogą w dół, ale niczego nie można być pewnym…

Teraz widziała w oddali czerwonożółtą poświatę ognia.

Po chwili musiała przystanąć. Stopy, wydelikacone zimą w obuwiu, jeszcze nie przywykły do kłującej ściółki, wciąż musiała z nich wyjmować jakieś kolce, gałązki jałowca wbijały się pomiędzy palce. Latem takie rzeczy nie miały znaczenia, wtedy skóra stawała się twarda, prawie zrogowaciała, ale teraz nogi były okropnie wrażliwe.

Mimo wszystko przyjemnie było chodzić boso, odstawić buty, z których już dawno wyrosła i które teraz prawie nie miały podeszew.

Następnej zimy może być jeszcze gorzej.

Następnej zimy…?

Znowu ruszyła przed siebie, nie chciała się zastanawiać co będzie następnej zimy.

Kiedy zbliżały się do źródła dymu, zwolniła kroku i ostrożnie skradała się naprzód. Górska ściana wznosiła się majestatycznie. U jej podnóża znajdowała się mała polanka, Vinga wiedziała o tym. Wolna przestrzeń pomiędzy górą a zwartym lasem. To stamtąd wydobywał się niemal pionową smugą dym. Tam w jałowcach płonął z trzaskiem ogień.

Zatrzymała się nagle i stała bez ruchu, jakby była częścią lasu.

Serce tłukło się w piersi niby u leśnego ptaka.

Rękę przyciskała do czoła kozy, by zwierzę nie wyrywało się do przodu. Po chwili przesunęła dłoń na róg i mocno chwyciła.

Dym pochodził z ogniska.

Przy nim zaś siedziała jakaś potwornie wielka postać, ulokowana pomiędzy ogniem a górą, tak że jej chybotliwy cień kładł się ogromną, groteskową plamą na stromej ścianie. Barki miała ta istota tak szerokie, że Vinga musiała długo się wpatrywać, by uwierzyć w to, co widzi.

Człowiek siedział jednak nisko, na jakimś zwalonym pniu, i ogień przesłaniał jego twarz, która tylko od czasu do czasu majaczyła w ognistej poświacie. Zresztą Vinga nie była pewna, czy chciałaby się jej tak dokładnie przyglądać…

Wolno, nieskończenie wolno opadała na kolana, by siedzący przy ogniu człowiek nie mógł jej zauważyć.

Była zafascynowana, całkowicie pochłonięta widokiem. Co to jest? Właśnie tak, bo nazywała ową istotę „to”; naprawdę nie mogła uwierzyć, że jest to ktoś należący do rodzaju ludzkiego. Do zwierzęcego zresztą także nie.

Vinga patrzyła i patrzyła, zapomniała, gdzie jest, nie pamiętała, że czas płynie. Zapomniała nawet o własnym przerażeniu, bowiem w pobliżu tej niewiarygodnej istoty zapomniała o sobie samej. A ktoś, kto zapomina o sobie, traci wiele z tej równowagi, którą człowiek powinien zachowywać, na którą składa się i lęk, i odwaga, i złość, i wiele jeszcze innych niezbędnych uczuć. Vinga trwała teraz w jakimś dziwnym stanie, całą sobą chłonęła to, co widziała, i nagle uświadomiła sobie, że właśnie tego pragnie istota przy ognisku. Jeszcze raz zdała sobie sprawę, że owa istota potrafi wysyłać do niej sygnały.

Siedziała na swoim miejscu cichutko jak mysz, zapomniała, gdzie jest, pochłonięta jedynie tym nowym przeżyciem.

Drgnęła gwałtownie, gdy tamten wstał tak, że blask ognia padł na jego twarz. Niepewna, czy ma nadal siedzieć bez ruchu, czy raczej uciekać na łeb na szyję, usłyszała jego głos:

– Witaj, Vingo! Nie chciałabyś przyjść tutaj i usiąść przy moim ognisku?

Głos był głęboki i ostry, jakby pochodził od istoty nadprzyrodzonej.

Król Gór, pomyślała, przyglądając się jego niewiarygodnej twarzy. A może sam wielki troll?

Ale to właśnie on jej pomógł. Wiele, wiele razy jej pomagał. Wziął kozę pod pachę z taką łatwością, jakby to było piórko, wyciągnął ją, gdy spadła z urwiska, i nigdy, nigdy nie sprawił Vindze przykrości.

Nie miała się więc czego bać, nawet jeśli był wielkim trollem czy inną istotą nie z tego świata. Ona zapewne teraz zostanie wciągnięta do wnętrza góry, jak to się przytrafiło wielu innym dziewczętom, ale co mogło ją jeszcze łączyć ze światem ludzi?

Zaczęła się ostrożnie podnosić. Oczywiście zirytowana, że odkrył jej obecność, nikomu przedtem się to nie udało, no ale przecież on nie jest zwyczajnym człowiekiem, więc niech już będzie!

Uśmiechnął się do niej. Jakim sposobem takie żółte oczy trolla i taka straszna twarz mogą zmienić się tak bardzo od jednego uśmiechu?

Vinga wstała. I nie uciekła. Po raz pierwszy od dawna stała twarzą w twarz z inną ludzką istotą i nie miała zamiaru uciekać. A może było tak dlatego, że właśnie owa istota nie była ludzka?

Co za twarz! Co za fantastyczna, niewiarygodna twarz!

Dla Vingi była ona jak światło w mroku nocy, tak niebywale fascynująca, taka pociągająca w tej swojej straszności.

Znowu usłyszała stanowczy niski głos.

– Szukałem cię – powiedział obcy łagodnie. – Chciałem ci jednak dać trochę czasu, byś mogła się do mnie przyzwyczaić i uwierzyć, że nie chcę ci zrobić nic złego. Byłaś wylękniona i nieufna jak leśne zwierzątko, które przeczuwa, że ludzie niczego nie rozumieją.

Zamilkł na chwilę, a potem dodał:

– Jestem Heike Lind z Ludzi Lodu.

Wtedy Vinga wydała z siebie długie, bardzo długie westchnienie. Spokój wypełnił jej duszę i rozlewał się jak potężna, szeroka rzeka.

Wiedziała już, że ciężkie lata samotności przeminęły.

ROZDZIAŁ III

Była to czarowna chwila, której nigdy nie mieli zapomnieć. Noc, ciemnoszafirowe wiosenne niebo, ogień strzelający w górę, zapach dymu, samotność w lesie.

Heike po raz pierwszy widział z bliska córkę Elisabet i Vemunda. Blask ognia padał na długie złotoblond włosy i napełniał je życiem. Oczy – wielkie, ciemnoniebieskie, mogłyby należeć do jakiegoś leśnego zwierzęcia, sprawiał to ich wyraz. Bardzo wrażliwe usta i piękna twarz o czystych rysach… Nie zaskoczyło go to, słyszał bowiem, że i Elisabet, i Vemund byli bardzo urodziwi. Sukienka Vingi, wyraźnie na nią za ciasna, była w strzępach.

– Dziecko drogie – powiedział Heike. – Nigdy nie wiedziałem, w jakim ty jesteś wieku, i, szczerze mówiąc, teraz też trudno by mi była powiedzieć. Możesz być nad wiek rozwiniętym dzieckiem albo dość dziecinnie wyglądającą dorosłą osobą. Ile ty właściwie masz lat?

– Sama już nie wiem – odparła żałosnym głosem.

– Urodziłam się jesienią tysiąc siedemset siedemdziesiątego siódmego roku.

– To znaczy, że teraz masz szesnaście lat, wkrótce skończysz siedemnaście.

– No tak – potwierdziła trochę skrępowana. – A kim ty jesteś? Skąd przychodzisz?

– Jestem synem Solvego. Mój dziadek był synem Ingrid z Grastensholm.

– No tak – powtórzyła znowu niezbyt inteligentnie.

Ale mówiła, była w stanie rozmawiać. Normalnie, jak ludzie. Vinga sama była zaskoczona, że tak łatwo jej to przyszło. Niewiele zapomniała. Ale też nietrudno było się zwierzać akurat jemu.

– Usiądź, proszę – powiedział. – Równie dobrze możemy rozmawiać tu, jak gdzie indziej.

Vinga posłuchała. Ogarnął ją jakiś uroczysty nastrój. To była wielka chwila! Jeden z Ludzi Lodu powrócił do jej parafii!

– Słyszałam o przekleństwie – powiedziała. – I domyślam się, że ty należysz do obciążonych dziedzictwem. Ale sądziłam, że oni są źli.

Heike chciałby jej opowiedzieć co nieco o tym strasznym, które czai się w głębi jego duszy, a które nigdy, przenigdy nie może wydostać się na powierzchnię, ale nie chciał jej straszyć, żeby nie zburzyć zaufania, jakim go obdarzyła.

– Twój pradziadek, Ulvhedin, przecież nie był wyłącznie zły, chyba wprost przeciwnie! Ingrid też nie – mówił.

– Nie, ale Ingrid była taka piękna!

Uśmiechnął się cierpko.

– Nie wydaje mi się, żeby wygląd miał coś wspólnego z charakterem.

– Nie, oczywiście, że nie – bąknęła, rumieniąc się ze wstydu, że powiedziała coś tak głupiego.

Nie powinna się tak zachowywać. Tak bardzo chciała zrobić na nim dobre wrażenie. Chciała mu pokazać, że jest mądra i dobrze wychowana. Była to winna swoim ukochanym rodzicom.

Stwierdziła, że Heike nad czymś się zastanawia. Po chwili rzekł:

– Ty naprawdę masz siedemnaście lat? Nigdy bym w to nie uwierzył.

– Nie wyglądam na to? – zapytała niepewnie.

– Nie, nie wyglądasz. Myślałem, że masz co najwyżej trzynaście. Ale teraz, z bliska, rzeczywiście widać, że jesteś starsza.

– Jak to?

Zrobił ruch ręką, jakby chciał nakreślić jej sylwetkę.

– Kształty. Figura. I wrażenie, jakie sprawiasz.

– Jak to? – zapytała znowu.

– Nie… – Heike znalazł się na grząskim gruncie. – Nie wiem… po prostu czuję, że nie jesteś już dzieckiem. – A po chwili dodał z westchnieniem: – To znacznie komplikuje sprawy.

Po raz trzeci Vinga zapytała:

– Jak to?

– No wiesz, planowałem sobie, że wezmę cię pod opiekę. Ale w tej sytuacji to chyba niemożliwe.

Uśmiechnął się, kiedy zauważył, że Vinga znowu zamierza powiedzieć „jak to?”, ale zaraz tego pożałował. I zaczął pospiesznie wyjaśniać:

– Nie możesz już tu dłużej zostać, a zresztą ja też nie chcę, żebyś tu mieszkała. Przygotowałem dla nas mały domek na krańcach parafii. Pewien stary kamornik imieniem Eirik pomógł mi go znaleźć. Ale skoro sprawy tak się mają, to nie możemy razem mieszkać, ludzie natychmiast zaczęliby gadać. Wiesz, co innego jest opiekować się dzieckiem, mieszkać z nim pod jednym dachem, a co innego dzielić dom z na wpół dorosłą kobietą.

– Nie bardzo rozumiem.

Spojrzał na nią, żeby się przekonać, czy żartuje, czy mówi poważnie, lecz twarz Vingi wyrażała szczere zdziwienie.

Heike westchnął.

– Posłuchaj mnie. My oboje moglibyśmy, oczywiście, mieszkać razem i nie stałoby się nic nieprzyzwoitego, niech Bóg broni, zresztą dlaczego miałoby się coś stać? Ale ludzie na ogół tak nie myślą. Oni by zaczęli gadać, że to okropne monstrum, ten demon, uwiódł takie niewinne dziewczę. Do więzienia z nimi! Trzeba zamknąć oboje! No, być może tobie by wybaczyli, ale mnie w żadnym razie.

Vinga zastanawiała się przez chwilę, ale nie mogła się doszukać sensu w jego słowach.

– Pewnie zabrzmi głupio to, co powiem – westchnęła. – Ale nie wynajduj już więcej przeszkód.

– Spróbuję urządzić wszystko w inny sposób – obiecał. – Powinniśmy tylko jeszcze przez jakiś czas trzymać się na uboczu. Muszę dowiedzieć się trochę więcej o Grastensholm.

– Tam mieszkają teraz obcy ludzie. Wprowadzili się na wiosnę.

– Wiem. Pan Snivel. Zamierzam odebrać mu Grastensholm. Dwór należy do mnie, wiesz przecież.

Vinga ucieszyła się.

– Wiem! Oczywiście, że wiem! A Elistrand? Czy tam też ktoś mieszka?

– Owszem. Bratanek pana Snivela i jego służba.

– Och, czego oni tam szukają? To przecież mój dom! Czy Elistrand także moglibyśmy odebrać? Tak cię proszę!

Heike zasępił się.

– Eirik powiada, że to będzie trudniejsze. Bo Elistrand zostało zlicytowane z powodu nie spłaconych długów. Ale Eirik uważa, że to było krętactwo, ta cała licytacja. Wiesz, krewny urzędowego licytatora nie powinien kupować majątku! Ludzie gadają w dodatku, że dostał go za bezcen, chociaż poważni gospodarze proponowali dużo więcej.

– Ale czy uda ci się to wszystko załatwić?

Odważyła się zwrócić do niego przez ty. Po pierwsze dlatego, że był jej jedynym krewnym i dlatego mu ufała, a po drugie… zawstydziła się trochę, ale tak to było: Heike był tak odstraszająco brzydki, że chyba inni ludzie się nim zanadto nie przejmowali.

Vinga pomyślała tak nie dlatego, że była zła. Chodzi o to, że miała bardzo marne wyobrażenie o ludziach. Heike jednak był wyjątkiem.

Odpowiedział na jej pytanie:

– Nie, nie uda mi się tego załatwić od ręki. Najpierw ludzie muszą mnie trochę lepiej poznać, nabrać do mnie zaufania. Ale tak się stanie, zawsze ci, którzy mnie znają, darzą mnie zaufaniem, i błogosławię ich za to. Ale pan Snivel jest przebiegły, powiada Eirik. Jeśli dowie się o moich zamiarach, natychmiast ruszy do ataku i jeszcze bardziej umocni swoją pozycję…

– Czy zechciałbyś… zechciałbyś być tak dobry i nie używać takich trudnych słów?

– No oczywiście. Wybacz.

Wyjaśnił jej w prostych słowach całą sprawę, a Vinga kiwała głową na znak, że rozumie.

– I dlatego musimy się przed nim ukrywać?

– Z początku musimy. Ale czy nie powinniśmy pójść teraz do twojego domu i spakować rzeczy? Noc już blednie, a ja myślę, że oni przyjdą wcześnie, żeby cię schwytać.

– I ja tak myślę.

Wstali, wygasili ogień i zatarli po sobie ślady, po czym ruszyli do chaty, a koza za nimi.

– Vingo, ja się źle wyraziłem, że oni chcą cię schwytać. Myślę, że oni nie mają złych zamiarów. Po prostu chcą ci pomóc wrócić do cywilizowanego świata. Być może przyjąć cię do swojego domu, nauczyć dziką Vingę dobrych manier, dzięki czemu sami mogliby się poczuć wielkoduszni.

– Ale nie wolno do tego dopuścić!

– Nie, nie wolno. Bo pan Snivel i jego bratanek nigdy się nie zgodzą na to, by ktoś z Ludzi Lodu mieszkał w tej parafii. Na to są jeszcze zbyt niepewni.

– Tak – potwierdziła Vinga poważnie. Ujęła go za rękę i pozwoliła prowadzić się przez las. Ona, taka samodzielna! Ona, która znała w tym lesie każdą kępkę ziela!

Sama nie mogła tego zrozumieć!

Jej ręka ginęła w wielkiej, kanciastej dłoni Heikego. Ale ciepło, uścisk, dawały jej poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała od wielu lat.

– Vingo, chętnie bym się dowiedział czegoś więcej o twoim życiu w Elistrand i później, w lesie.

– Nie wiem, czy chciałabym o tym opowiadać. Boję się, że zacznę płakać.

– A czy to coś złego? Człowiek musi też popłakać od czasu do czasu.

Zastanawiała się w duchu, czy on sam także kiedyś odczuwał taką potrzebę. W każdym razie powody do tego by miał. Jego życie z pewnością nie było łatwe.

– Jednej rzeczy nie rozumiem – powiedziała, podbiegając co chwila, żeby za nim nadążyć. – Skąd wiedziałeś zawsze, ca zamierzam robić albo dokąd pójdę?

– Ja nie wiedziałem – uśmiechnął się.

– Ależ tak! Zawsze.

– Tak. Ale to nie ja sam. Miałem pomoc.

Vinga zwolniła i Heike musiał przystanąć. Tylko koza brnęła niezmordowanie naprzód.

– Pomoc? – zapytała Vinga niepewnie.

– Tak. Nasi rodzice mi pomagali. To oni mi mówili, co powinienem robić.

– Rodzice? Chodzi ci a ojca i mamę?

– Nie, oni nie byli dotknięci. Ale wiesz, my, obciążeni dziedzictwem, mamy pewne szczególne zdolności. Moja największa zdolność polega na tym, że mogę być pośrednikiem pomiędzy tymi, którzy umarli, a żywymi. Sami rodzice nie byliby w stanie ci pomóc, rozumiesz? Bo oni nie mogą tu przyjść, nawiązać z tobą kontaktu. Dlatego czekali tak niecierpliwie, aż ja wrócę do domu, bo dopiero wtedy mogli coś dla ciebie zrobić. Za moim pośrednictwem. I pragną, oczywiście, byśmy my oboje odzyskali to, co należy do Ludzi Lodu. Nasze dwory!

– O, tak! – westchnęła Vinga. – Pomyśl, jak ciocia Ingrid by się cieszyła, gdyby wiedziała, że jesteś tu teraz! Ona przecież nie miała nawet pojęcia o tym, że istniejesz, nikt z nas nie wiedział. O, jak ona się zamartwiała, że po jej śmierci nie będzie miał kto przejąć Grastensholm!

Heike uśmiechnął się ciepło.

– Ingrid wie – powiedział. – I bardzo się cieszy, możesz mi wierzyć. Ingrid jest jedną z tych, którzy są tu z nami i pomagają nam.

– Oj! – zawołała Vinga, otwierając oczy ze zdumienia. – Ciocia Ingrid jest tutaj? Hej, ciociu Ingrid! – wykrzyknęła, a Heike roześmiał się. – I kto jeszcze oprócz niej?

Heike wyjaśniał, ruszając znowu w drogę:

– Jest, oczywiście, twój przodek Ulvhedin!

– Naprawdę? Mój stary dziadek? Ja go nie pamiętam i bardzo nad tym boleję. Umarł wiele lat temu. Czy jest jeszcze ktoś?

– Tak, jeszcze kilkoro. Ale ty ich nie znasz.

– A może znam? Powiedz.

– Jest ktoś imieniem Trond.

– O, ja wiem, kto to. Był całkiem normalnym młodym chłopcem, a potem nagle wszystko poszło źle, oczy zrobiły mu się żółte i chciał zabić swego brata Tarjeia. To było dawno temu, w czasie wojny trzydziestoletniej.

– Tak – potwierdził Heike cicho. – Z nim było dokładnie tak jak z Solvem. On też był normalny i nagle przekleństwo się w nim ocknęło.

– W Solvem? Twoim ojcu, ale…

– Opowiem ci o tym kiedy indziej, Vingo. To sprawia mi ból, rozumiesz chyba.

– Tak, oczywiście. Ale mówiłeś, że jest ich tu kilkoro. Kto jeszcze nam pomaga?

– Pewna kobieta, która żyła w bardzo dawnych czasach, na długo przed Tengelem Dobrym, jest to dosyć dziwna istota. Pojawia się często, kiedy któryś z potomków rodu potrzebuje pomocy.

– A jak ma na imię?

– Dida. Ja myślę, że ona żyła już w czasach Tengela Złego. W każdym razie bardzo dużo o nim wie. Bardzo bym chciał poznać kiedyś historię jej życia.

– To ty z nimi rozmawiasz?

– O, tak! Bo dla mnie oni są jak żywi. Wielu z nich spotykałem już dawniej. Sol, na przykład, i to wielokrotnie, Tengela Dobrego i kogoś, kto ma na imię Mar…

– Tak, ja wiem. Mieszkał daleko stąd, na Wschodzie.

– Otóż to. I spotykałem też, ale tylko ja, człowieka z pradawnych czasów. Nazywano go Wędrowcem w Mroku, wielokrotnie ratował mi życie. Ale on przebywa gdzie indziej, nie pojawia się w Skandynawii.

– Masz chyba wiele do opowiadania – rzekła Vinga wolno.

Heike nie mógł się powstrzymać i spróbował zaimponować jej jeszcze bardziej – teraz, kiedy spotkał istotę, która go rozumie.

– O, mam parę tajemnic! A największą z nich noszę zawsze przy sobie.

Przystanęli znowu. Teraz znajdowali się już w lesie, otaczającym zagrodę komornika.

– Masz przy sobie? – spytała Vinga zaciekawiona. – Czy mogłabym zobaczyć?

– Naturalnie! To jest alrauna, jeśli wiesz, o czym mówię – powiedział, rozwiązując koszulę na piersi. – Zapewne słyszałaś o niej.

– O, tak! – szepnęła Vinga drżącym głosem. – Masz ją przy sobie? Wszyscy myśleli, że ona zaginęła, przepadła na zawsze.

W rozświcie wiosennego poranka Vinga wpatrywała się z przejęciem w ów talizman, o którym tyle słyszała od najwcześniejszego dzieciństwa i o którym myślała, że jest tylko legendą. A jaki wielki… i taki… żywy! No, nie dosłownie żywy, rzecz jasna, ale patrząc na niego można było sobie niemal wyobrazić, że w każdej chwili mógłby się poruszyć.

Vinga wyciągnęła rękę i z wahaniem dotknęła amuletu. Heike zauważył, że alrauna przyjęła to dobrze więc nie protestował. Dziewczyna ujęła ją w dłonie i ostrożnie głaskała wskazującym palcem. Nie odzywała się.

Nagle uświadomiła sobie, że palcami dotknęła piersi Heikego, poczuła ciepło jego skóry i delikatne łaskotanie włosów. Gwałtownie cofnęła rękę.

Heike spojrzał na nią pytająco, ale ona nie umiałaby mu odpowiedzieć. Nie byłaby w stanie powiedzieć mu o tym tajemniczym dreszczu, jaki przeniknął jej ciało, kiedy go dotknęła. Jeszcze nie wiedziała, co to znaczy, a mimo to przeczuwała, że są to sprawy, o których się nie mówi.

Ale ów dreszcz wydał jej się i rozkoszny, i straszny zarazem!

Musi o tym zapomnieć, i to natychmiast!

Heike zawiązał koszulę pod szyją i poszli w stronę domu. Po wschodniej stronie nieba zapalały się już poranne zorze, wkrótce wzejdzie słońce. A wtedy nie powinno ich tutaj być.

– Jesteśmy niczym trolle – roześmiała się głośno.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Wytłumaczyła mu, co ma na myśli.

– Tak, rzeczywiście, masz rację – roześmiał się i on.

Vinga spojrzała na niego spod oka. Przyszła jej do głowy szalona myśl: A gdyby tak on naprawdę był górskim trollem? Istotą, która musi kryć się przed słońcem, spieszyć przed świtaniem do wnętrza góry?

I zaraz potem pojawiły się pomysły jeszcze bardziej szalone: W takim razie ona poszłaby za nim do podziemi! Bez wahania!

Powróciła myślami do baśni z dzieciństwa. Zawsze zastanawiało ją to, że uprowadzone do wnętrza gór dziewczyny miały potem bardzo dużo dzieci. Skąd one je brały?

Teraz była już niemal dorosła. I jakoś nie miała pewności, czy naprawdę tak bardzo jeszcze ją te misteria interesują.

Heike pomógł jej wybrać rzeczy, które powinna ze sobą zabrać, i szybko je zapakowali. Wózek, z którym tu przyszła, nadawał się jeszcze do użytku, a poza tym koza musiała się zgodzić na dźwiganie juków, ale, oczywiście, nie było to nic ciężkiego.

Wkrótce byli gotowi.

Vinga po raz ostatni rozejrzała się po izbie.

– Nie mogłabym powiedzieć, że będę tęsknić do tego domu – mruknęła.

– Trudno pojąć, jak mogłaś tu żyć całkiem sama – powiedział Heike. – A jeszcze na dodatek uczynić tę ruinę miejscem nadającym się do zamieszkania. Lepiej nie dotykać tych palików, którymi podparłaś sufit. W każdej chwili wszystko może nam runąć na głowy. Chodź, musimy iść! Nie mamy czasu do stracenia, zaraz pojawią się tu ludzie!

W chwilę potem byli w drodze na drugi kraniec parafii Grastensholm. Nie schodzili w dół, trzymali się łańcucha wzgórz, bo stąd nikt nie mógł ich zobaczyć.

– Co zamierzasz zrobić, żeby odzyskać Grastensholm?

– Tak, masz rację, że mówisz tylko o Grastensholm – odparł Heike. – Najpierw musimy skoncentrować się na tym. Nie dlatego, że to mój majątek, takim egoistą nie jestem, lecz dlatego, że oni mają najmniej praw właśnie do Grastensholm. No więc myślałem, żeby poszukać jakiegoś godnego zaufania urzędnika, jeśli tacy w ogóle istnieją.

– Asesora?

– Tak by było najlepiej. Z pewnością wiesz, że jeden z naszych przodków był asesorem? Dag Meiden. Ale to było niewiarygodnie dawno temu, więc nie możemy powoływać się na pokrewieństwo z nim, nikt by się dzisiaj i tak tym nie przejmował. Chociaż ci, którzy teraz rządzą, z pewnością nie raz o nim słyszeli. Ale najbardziej denerwujące jest to, że ów pan Snivel sam jest wysokim urzędnikiem. Eirik powiada, że on ma duże wpływy, tak że nie będzie z nim łatwo.

– Nie brzmi to zbyt dobrze – przyznała Vinga.

– No, ale nie traćmy nadziei. Nie możemy rezygnować, zanim jeszcze zaczęliśmy działać!

Vinga z radością przyjęła to jego „my”. To znaczy, że ona też się liczy!

Było to niezwykle przyjemne uczucie dla kogoś, kto od tak dawna żył poza obrębem społeczeństwa.

Droga wiodła skrajem lasu. W którymś momencie pojawiły się na niej jakieś dwie kobiety.

Kiedy Vinga je spostrzegła, uskoczyła w bok i instynktownie skuliła się wśród zarośli.

Heike podniósł ją.

– One przecież nie mogą nas tu zobaczyć – roześmiał się. – Poza tym powinnaś zapomnieć, że musiałaś się ukrywać jak zwierzę. Teraz znowu możesz być człowiekiem.

– Tylko przy tobie czuję się bezpieczna – odparła.

– Bo ja sam też jestem jak zwierzę?

– Może. I to wcale nie jest obraźliwe. Wprost przeciwnie!

– Wcale się też nie obraziłem.

Szli dalej w milczeniu.

– Przede wszystkim jednak musimy zrobić coś bardzo ważnego. Czy wiesz, od kiedy pan Snivel mieszka w Grastensholm?

Vinga zastanowiła się.

– Dokładnie nie pamiętam. Ale po raz pierwszy spostrzegłam ruch we dworze niedawno, jakieś parę tygodni temu.

Heike skinął głową.

– W takim razie mamy jeszcze szansę.

– Co masz na myśli?

– Skarb. Musimy zabrać stamtąd skarb, zanim on go znajdzie i zniszczy albo zrobi coś szalonego.

– Wiesz, gdzie skarb został ukryty?

– Tak. Moja ciotka, Ingela, wszystko mi wytłumaczyła. – Heike uśmiechnął się. – Ingrid także wie. Ingrid tylko na to czeka, żebyśmy go znaleźli.

– Powiedziała ci? – zapytała Vinga z szacunkiem, pomieszanym z lękiem.

– Nie, nie za pomocą słów. Ale jestem w stanie się domyślić, co ona chce mi przekazać.

– To chyba dość zabawne być dotkniętym? – zapytała naiwnie.

Heike spoważniał.

– Owszem, ma to swoje dobre strony. Ale oddałbym wszystko na świecie za to, żeby być zwyczajnym śmiertelnikiem.

– I ładnie wyglądać, o to ci chodzi?

– Jesteś dość szczera – rzekł cierpko. – Ale masz rację, właśnie o to mi chodziło.

W rozpaczliwie nieudanej próbie złagodzenia bólu, jaki mu niechcący sprawiła, dodała:

– Ale przecież człowiek może być zadowolony mimo wszystko, nawet jeżeli nie jest piękny?

– Z pewnością może.

Cisza stawała się zbyt dokuczliwa.

– Jak zamierzasz wydostać skarb? – zapytała Vinga zgnębiona. Za nic na świecie nie chciała sprawić przykrości swemu nowo pozyskanemu przyjacielowi, ale właśnie to zrobiła.

Heike jednak odpowiedział tak samo życzliwie jak zawsze:

– Pomyślałem, że mógłbym zakraść się nocą do dworu. A potem…

– My powinniśmy się zakraść!

– Nie, żadnych głupstw! Ty nie możesz tam iść.

– A kto lepiej niż ja potrafi się kryć przed ludzkim wzrokiem?

– Vinga, ja… Nie, skończmy tę dyskusję! Ja w każdym razie zamierzam dostać się do domu przez piwnicę.

– Tam właśnie ukryty jest skarb?

– Nie. Wiesz przecież, że w naszej rodzinie było wielu lekarzy. I wiesz, że we dworze jest duża izba urządzona jak… no, powiedzmy, jak laboratorium. Pod ścianami stoi tam wiele szaf, a gdy otworzy się jedną z nich, trzeba tylko wiedzieć którą, odsłaniają się ukryte drzwi, a za nimi schowany jest święty skarb. Z butelką Shiry i wszystkim! Gdyby więc Snivel wpadł na pomysł urządzenia domu od nowa i rozmontował szafy, to mógłby znaleźć kryjówkę. Nie możemy do tego dopuścić, Vingo!

– To dziwne, że Ludzie Lodu nie zabrali tego wszystkiego po śmierci Ingrid!

– Ludzie Lodu, moje dziecko, to wówczas byli tylko twoi rodzice w Elistrand. Sądzili zapewne, że przyjedzie ktoś ze Szwecji i osiedli się w Grastensholm. I czyż mogli przewidzieć, że dosięgnie ich zaraza? A potem zostałaś już tylko ty.

– Tak – pisnęła żałośnie. – Byłam prawie dzieckiem. Zwłaszcza pod względem duchowym. Wciąż jeszcze bawiłam się lalkami, zresztą miałam zaledwie trzynaście lat. Nie byłam w stanie radzić sobie ze wszystkim, co na mnie spadło.

– Nie należało też tego od ciebie wymagać. Miałaś dosyć własnych zmartwień. Straszna żałoba i kłopoty z Elistrand.

Vinga w zamyśleniu pokiwała głową. Przyglądała się własnym stopom kroczącym po leśnej ścieżce.

– Jak zamierzasz wejść do piwnicy? – zapytała po chwili.

– Nie wiem – odparł szczerze.

Vinga zastanawiała się. Nie była pewna, czy powinna mu to zaproponować.

– Heike… Może ja jednak mogłabym pomóc?

– Co masz na myśli?

– Kiedy byłam mała, często chodziłam do cioci Ingrid do Grastensholm. I kiedyś okropnie mnie skrzyczała, bo zrobiłam coś naprawdę strasznego.

– Co takiego?

Vinga przystanęła. Poprzez drzewa widzieli stąd na stoku wzgórza pociemniałe ściany domu w Grastensholm.

– Widzisz wieżyczkę na dachu, prawda? Chciałam wtedy zaskoczyć ciocię Ingrid, rozumiesz? Wyszłam z domu przez główne drzwi, a po jakimś czasie wróciłam do hallu wewnętrznymi schodami.

Heike także przystanął i przyglądał jej się pytająco. Koza jakby od niechcenia zaczęła zjadać jakieś ubranie leżące na wózku.

– Po prostu z zewnątrz wdrapałam się na wieżę i tamtędy weszłam do domu.

Heike przenosił wzrok z niej na wieżę w Grastensholm i z powrotem.

– Jest tam jakaś drabina?

– Nie ma! Ale ja wdrapałam się po kamiennym murze. Można pomiędzy kamieniami znaleźć takie miejsca, na których oprze się stopę. A wyżej wchodziłam po wystających przy narożniku belkach.

Ściany dworu w Grastensholm zbudowane były z belek łączonych na zrąb. Mimo wszystko jednak Heike nie mógł pojąć, jak mała dziewczynka zdołała dostać się na wieżę. Dom jest przecież wysoki!

– Nie kręciło ci się w głowie?

– Pewnie, że się kręciło. Ale starałam się nie patrzeć w dół. A kiedy już weszłam na dach, było mi łatwiej.

On poczuł się kiepsko na samą myśl o takiej wysokości.

– Pokaż mi drogę!

– Zamierzałam sama iść.

– Nie wygłupiaj się!

– Ale nie mogę ci objaśniać drogi na odległość.

Heike zastanawiał się długo, w końcu skinął głową.

– Wygrałaś. Idziemy oboje.

Chyba nigdy jeszcze nie widział tak rozpromienionej twarzy.

Kiedy jednak wspomniał o małym domku, który wynajął od Eirika i jego syna, zaczęła stawać dęba.

– To przecież gdzieś w pobliżu ich zagrody!

– Ale można im ufać. Nienawidzą pana Snivela i kochają Ludzi Lodu. No, może z wyjątkiem twojej babki, Tory, ale ona przecież nie pochodziła z Ludzi Lodu. Często z sympatią mówią o tobie, martwią się o ciebie, bo nie wiedzą nawet, czy żyjesz. Z ich strony nie masz się czego obawiać.

– Nie – zaprotestowała Vinga i starała się uwolnić swoją dłoń z jego ręki. – Mogę zaakceptować ciebie, bo jesteś taki sam jak ja. Ale nikogo innego! Mogę mieszkać w lesie.

– Nie możesz! Ale, z drugiej strony, to ze mną też przecież nie powinnaś mieszkać. Porozmawiam z Eirikiem, czy byś nie mogła zamieszkać z jego wnuczką.

– Nie!!! – krzyknęła Vinga z uporem. – Nie mogę, nie powinnam!

– Nie zachowuj się jak dziecko – powiedział zniecierpliwiony.

Natychmiast jednak się uspokoił. Zaczął się zastanawiać nad tym, co musiała przejść, jak życie w samotności odbiło się na jej uczuciach i jej myślach, jaki wypaczony obraz rzeczywistości musi mieć to przecież jeszcze dziecko.

Westchnął ciężko.

– W takim razie dzisiaj zostaniesz u mnie. Ale tylko ten jeden jedyny raz. Nie możemy narażać na szwank twojej opinii.

Miał nadzieję, że kiedy Vinga pozna rodzinę Eirika, wszystkich jej członków, to nabierze do nich zaufania i sprawy ułożą się lepiej. Za żadne skarby nie może dopuścić, żeby mieszkała z nim pod jednym dachem. Była na to za duża, a ludzie chętnie puszczają wodze fantazji i brudnym myślom.

Gdy tylko zgodził się zabrać ją ze sobą, jej twarz ponownie rozbłysła i dziewczyna ruszyła za nim potulna jak baranek. Dużo potulniejsza niż koza, która rzucała się na nich z rogami, kiedy chcieli zwiększyć tempo albo odebrać jej smakowite zimowe ubranie Vingi.

– Tu właśnie mieszkam – oświadczył Heike nieoczekiwanie.

Vinga stanęła jak wryta.

– Ależ to dom starego Simena! Nie możesz tu mieszkać!

– Dlaczego nie? Czy on umarł na jakąś straszną zarazę?

– Nie. Ale przecież on nadal ten dom zajmuje!

– Głupstwa! Spędziłem tu już wiele dni i niczego nie widziałem. A ja, moja dobra Vingo, umiem widzieć rzeczy ukryte. Ale popatrz, koza zjada twoje zimowe buty.

Vinga odpędziła łakome zwierzę.

– A przy okazji, jak ona się nazywa?

– Jak się nazywa? – zapytała Vinga zdumiona.

– Tak. Nie powiesz mi chyba, że mieszkałaś z nią ponad dwa lata pod jednym dachem i nawet nie znalazłaś dla niej imienia.

– Nnie, ja… Ja nie wiem. Zwykle mówiłam do niej tylko: „Chodź tu, moja mała albo coś w tym rodzaju.

– Dobrze, niech się wobec tego nazywa Mała. A teraz, Mała, może zechcesz zostawić wózek w spokoju? Wszędzie dookoła znajdziesz mnóstwo jedzenia.

– Ale nie będzie takie wyszukane – roześmiała się Vinga.

Heike dostrzegł pewną szansę w jej lęku przed ciemnością.

– No, skoro nie chcesz tutaj spać, to…

– Oczywiście, że chcę! – krzyknęła pospiesznie. – Oczywiście, mogę tu mieszkać.

Och, więc i tym razem mu się nie udało!

Stanęło na tym, że Vinga wprowadziła się do domu Simena razem z Heikem i kozą, która nie była w stanie pojąć, że mogłaby spać w chlewiku. Zostanie z Vingą i koniec! Nie muszą się już silić na żadne inne głupie propozycje. I koza, oczywiście, wygrała.

Vinga trochę się bała. Może nawet nie tylko trochę! Po pierwsze, dom Eirika leżał zbyt blisko, a po drugie, wcale nie była taka pewna, czy Heike naprawdę potrafi radzić sobie z duchami. Cała parafia wiedziała przecież, że Simen, który umarł dwadzieścia pięć lat temu, pokazywał się niekiedy koło swojej furtki. Pierwsze więc co Vinga zrobiła, to wycięła inny otwór w płocie. Nie miała zamiaru ryzykować, że spotka kogoś niepożądanego przy furtce.

Heike patrzył na to i kręcił głową. Miał poważny kłopot, gdzie umieścić posłanie dla Vingi – a raczej dla siebie, bo naturalnie oddał jej swoje łóżko – żeby przyzwoitości stało się zadość. Dom Simena był w dużo lepszym stanie niż chata komorników w lesie, a mimo to Vindze się nie podobał. Mówiła, że panuje tu zła atmosfera. Nawet ściany sprawiają wrażenie żywych, a szare belki były kiedyś świadkami okropnych wydarzeń.

– Posłuchaj no, Vingo – powiedział w końcu Heike surowo. – To ja miałem to nieszczęście, że los obdarzył mnie tego rodzaju intuicją, nie ty! W tym domu nie stało się nic ponad to, że pewien stary biedaczyna chorował tu w samotności, a potem umarł.

Vinga zadrżała, słysząc jego słowa. Chyba to nie była najszczęśliwiej dobrana odpowiedź.

– Idź teraz i połóż się na chwilę, Vingo – powiedział już łagodniejszym tonem z troską w głosie. – Depczesz mi po piętach od chwili, kiedy weszliśmy do tego domu, jak mała dziewczynka, która boi się własnego cienia. Już wprawdzie całkiem się rozwidniło, ale byłaś na nogach przez całą noc, a wrażeń miałaś ostatniej doby co niemiara. Pamiętaj, że wieczorem wyruszamy po skarb!

– Och, tak! – szepnęła z entuzjazmem. – i muszę przyznać, że jestem trochę zmęczona. A ty? Nie potrzebujesz się chwilę przespać?

Nie powiedział jej, że odkąd zaczął się nią opiekować, prawie nie sypiał.

– Owszem, miałem zamiar położyć się na dworze, w słońcu.

Przyskoczyła do niego gwałtownie.

– W takim razie ja też się prześpię na dworze.

Heike spojrzał w jej duże, patrzące na niego zdecydowanie oczy i z trudem zachował powagę.

– Nie – powiedział z wymuszonym spokojem. – Ale będę tuż za drzwiami, gdybyś mnie potrzebowała.

Vinga nie miała wątpliwości, że będzie go potrzebowała. Wszystkie jej zmysły bardzo się wyostrzyły przez lata spędzone w samotności. I teraz była przekonana, że ten dom jest dla niej niebezpieczny.

Koza zrobiła głupią minę i wysypała na czysto zamiecioną podłogę Heikego kilkanaście czarnych groszków. Gospodarz westchnął zrezygnowany i poszedł poszukać miotły.

ROZDZIAŁ IV

Vinga, wbrew zapewnieniom, zasnęła w ciągu dwóch sekund, a wtedy Heike poszedł do małej chatki Eirika.

Oczy miał zapadnięte i twarz poszarzałą ze zmęczenia.

– No? – zapytał Eirik. – Udało ci się sprowadzić to biedactwo do domu?

– Udało się. Ale chyba dopiero teraz zaczną się moje prawdziwe zmartwienia.

– A co się stało?

– Ona nie jest już dzieckiem, Eiriku. Nie możemy oboje mieszkać w jednej izbie. Ludzie zaraz zaczną gadać, nie mogę narażać na szwank jej opinii.

Eirik uśmiechnął się, pokazując bezzębne dziąsła.

– Tylko ludzkie gadanie cię tak martwi?

– Ja sam dam sobie radę – uciął Heike. – Chodzi tylko o to, żeby dla niej znaleźć jakieś miejsce…

– Mogłaby mieszkać u mojej wnuczki.

– Tylko że ona śmiertelnie boi się ludzi.

– No to ty przeprowadź się do mnie, a ona niech mieszka sama w chacie Simena.

– Na to też się nie zgodzi. Ona twierdzi, że tam straszy.

– No, ludzie tak gadają. Ale ja nigdy niczego nie widziałem.

– Tam naprawdę nic nie straszy. Takie rzeczy ja wiem. Ale Vinga mi nie wierzy.

– Biedna mała, nie miała ona wesołego życia! Ale zastanów się, czy naprawdę ludzkie gadanie jest aż takim problemem? Przecież nikt nie powinien wiedzieć o jej istnieniu, bo zaraz doszłoby to do uszu pana Snivela. My nie będziemy plotkować, możesz być pewien. O tobie też nikomu nie powiedzieliśmy!

– Tak, wiem o tym. I jestem wam bardzo wdzięczny. Ale nie jestem pewien…

Eirik znowu się uśmiechnął.

– Coś mi się widzi, że gnębią cię jakieś własne zmartwienia z tym związane!

Heike zarumienił się.

– To nieprawda. Chodzi tylko o to, że ona jest tak zupełnie niedoświadczona, a ja… w ogóle nie znam kobiet. Pojęcia nie mam, jak się wobec niej zachowywać. Pomyśl, co będzie, jeśli ona się na przykład uprze dzielić ze mną łóżko?

– No, ja bym wtedy nie protestował – zarechotał Eirik. – Rozumiem jednak, że ty masz rycerskie obyczaje, to widać na pierwszy rzut oka. W takim razie powinieneś porozmawiać z nią poważnie, powiedzieć jej, że jeżeli zbliży się do ciebie za bardzo, możesz się zachować jak bestia pożerająca dziewice.

– Ale przecież ja nie jestem taki – oburzył się Heike. – To ja bym cierpiał. No, dobrze, poradzę sobie. Wiem, co robić w takich sytuacjach. Ale jest jeszcze inny problem: Vinga potrzebuje nowych ubrań. Ze swoich starych całkiem wyrosła. Sukienka sprawia wrażenie, że zaraz popęka w szwach… zwłaszcza górna część.

– Nie musisz się tak rumienić, chłopcze. To naturalne sprawy – zagulgotał Eirik. – Dowiem się, czy moje kobiety mogłyby jej coś dać. Co prawda używają innych rozmiarów niż ta mała laleczka z Elistrand, ale jakoś temu zaradzimy.

– Dziękuję ci, Eiriku. Naprawdę nie wiem, jak ci się za to wszystko odwdzięczę.

– O, to już raczej my jesteśmy dłużnikami twojej rodziny. A jakbyś nas jeszcze uwolnił od Snivela, to nie potrzeba lepszej zapłaty!

Wkrótce potem Heike wracał do chaty Simena ze sporym tobołkiem pod pachą. Wślizgnął się cichutko do środka i popatrzył na śpiącą Vingę. Ona jednak zapomniała chyba wszystko, czego się nauczyła o czujności, bo spała spokojnie jak dziecko, które wie, że rodzice są w pobliżu.

Tyle tylko że i Heike dobrze znał sztukę bezszelestnego poruszania się.

„Laleczka z Elistrand”, przypomniał sobie słowa Eirika, patrząc na twarz śpiącej. Tak, kiedy była dzieckiem, takie określenie dobrze do niej pasowało. Nawet teraz rzęsy rzucały delikatny cień na ślicznie zaokrąglone policzki. W wyrazie dziecinnych jeszcze ust czaiło się zmartwienie czy żal, jakby ją przed chwilą ktoś skrzyczał, a ona nie wiedziała za co. Nos miała niezwykle kształtny i maleńki. Blond włosy, nie tak często spotykane u na ogół ciemnych Ludzi Lodu, otaczały twarzyczkę śpiącej wianuszkiem krótkich loków.

Ale Vinga nie była już podobną do lalki dziewczynką. Przekształcała się w dorosłą kobietę i wszystko wskazywało, że nastąpi to już wkrótce.

Heike spojrzał na suknię, którą trzymał pod pachą. Był to bardzo prosty przyodziewek, uszyty z domowej roboty płótna, sprawiał wrażenie sztywnego i szorstkiego. Wyglądało na to, że suknia była noszona, wobec tego Heike wziął znad paleniska saganek z ciepłą jeszcze wodą, wyniósł go na dwór, włożył do wody sukienkę i prał tak długo, aż uznał, że jest już dostatecznie czysta. Potem rozwiesił ją w słońcu na brzozowej gałęzi.

– I niech cię ręka boska broni ruszyć tu cokolwiek! – powiedział surowo do kozy, która leżała we wiosennej trawie i, jak zawsze, przeżuwała. Na wszelki wypadek po chwili przewiesił sukienkę na wyższą gałąź. Miał złe doświadczenia, jeżeli chodzi o pokarmowe zwyczaje Małej.

Potem Heike Lind z Ludzi Lodu znalazł dobrze ukryte i nasłonecznione miejsce, rozścielił derkę na trawie i ułożył się wygodnie. Po kilku sekundach zasnął.

Budził się wolno. Zdawało mu się, że widzi przed sobą anioła w glorii. Ktoś potrząsał go za ramię i szeptał:

– Heike, chciałbyś coś zjeść? Wszystko przygotowałam.

Aniołem była Vinga, która pochylała się nad nim w blasku słońca, a złociste włosy wyglądały jak aureola.

Poczuł się skrępowany, że widziała go, kiedy spał. Usiadł i starał się sprawiać wrażenie rozbudzonego i przytomnego, ale nie bardzo mu się to udawało.

Słońce stało nisko, musiało się mieć na wieczór.

– Jedzenie, powiadasz?

Głos też odmawiał mu posłuszeństwa. Był dziwnie piskliwy, zdławiony i jakby z trudem wydobywał się z piersi. Heike odchrząknął.

– Tak, przygotowałam, co udało mi się znaleźć. Skąd ty wziąłeś tyle jedzenia?

Czy mu się zdawało, czy w jej głosie brzmiała podejrzliwość?

– Eirik zdobył je dla mnie, ale nie wiem skąd – powiedział ze swobodą, która go samego zdumiała. – Zapłaciłem mu za to nieźle. Wiesz, pieniędzy mam dość. Moja ciotka, Ingela, zarządzała kapitałem Solvego i robiła to bardzo dobrze. Teraz, rzecz jasna, ja to wszystko odziedziczyłem. Mam tyle, że starczy nam na długo. Muszę przyznać, że trochę dziwnie się z tym czuję, bo właściwie to zawsze byłem biedny.

Vinga skinęła głową. Wzrok jej jakoś dziwnie pociemniał, patrzyła na coś za Heikem z tą samą dziwną podejrzliwością.

– Czy ty masz tu kobiety? – spytała zawstydzona.

Odwrócił się i spojrzał w tę stronę co ona. Wysoko na brzozie wisiała sukienka, która zdążyła tymczasem wyschnąć w słońcu.

– Ach, to! To dla ciebie. Dostałem ją od Eirika. Jego synowa z niej wyrosła. Miała zamiar przerobić dla swojej córki, ale tymczasem ty możesz ją nosić.

Czy naprawdę dostrzegł na jej twarzy wyraz ulgi, zanim podbiegła do brzozy, żeby obejrzeć swoje nowe ubranie?

– To ja wyprałem sukienkę.

Kiwnęła głową jakby od niechcenia, najwyraźniej zadowolona z jego odpowiedzi.

– Muszę przymierzyć! – oświadczyła.

Zanim Heike zdążył zaprotestować, ściągnęła swoją starą suknię i stanęła przed nim w samej koszuli, która zakrywała akurat najbardziej intymne miejsca i ani cala więcej. Heike odwrócił się gwałtownie, żeby Vingi nie krępować, ale jej zdaje się nic takiego nawet do głowy nie przyszło. Szczebiotała po prostu, że wieki minęły, odkąd po raz ostatni przymierzała nowe ubranie, och, jakie to wspaniałe uczucie!

Heike był wstrząśnięty, najbardziej tym, jak obraz jej zaokrąglonych ramion i ud wrył mu się w pamięć przez tych kilka sekund, kiedy widział ją rozebraną. Blask słońca przenikał koszulę, pod którą rysowały się kontury ciała…

Przypomniał sobie ziele, które kiedyś dostał od Sol, środek tłumiący wszystkie cierpienia. Może trzeba będzie znowu je zażywać?

E, co tam, nie powinien sobie wyobrażać Bóg wie czego już pierwszego dnia. Przecież nawet nie zna tej dziewczyny! A poza tym Vinga to przecież jeszcze dziecko, mimo wszystko. Na pewno nie ma zamiaru oddziaływać na niego w jakiś nieprzyzwoity sposób.

Poczuł się, jakby był jej ojcem. Nie, do diabła, to nie ma sensu. No, może starszy brat. Tak, powinien być dla niej jak starszy brat!

– No! I jak wyglądam? Nie uważasz, że jest na mnie dużo za duża?

Spojrzał ponownie i musiał się uśmiechnąć. Synowa Eirika z pewnością różniła się rozmiarami od jego małej kuzynki. W tej sukni zmieściłyby się dwie takie jak Vinga.

Ona zaś zbierała suknię w pasie i zmartwiona spoglądała na swoje stopy.

Heike wstał.

– Poczekaj, pomogę ci. Musimy znaleźć jakiś pasek, żeby ją przytrzymywał w talii.

– Może jest jakieś wiązanie pod spodem – powiedziała Vinga i bez zastanowienia podniosła spódnicę wysoko do góry. Tym razem koszula podniosła się także, a Heike nie zdążył się w porę odwrócić.

– Vinga! – jęknął i gwałtownym szarpnięciem obciągnął jej spódnicę. Nie mógł jednak nie dostrzec, że Vinga jest w pełni dorosłą kobietą. – Nigdy nie słyszałaś o majtkach? – syknął, przewiązując ją w pasie. Niepotrzebnie tak mocno zaciskał pasek, ale był po prostu wściekły.

Vinga spuściła oczy.

– Podarły mi się – jęknęła żałośnie. – A potem zapomniałam, że w ogóle coś takiego istnieje.

Heike poczuł się okropnie głupio. Przecież ona była jeszcze dzieckiem, kiedy musiała uciekać z Elistrand z kozą na postronku i wózkiem, na którym wiozła cały swój majątek. Prawdopodobnie Elisabet nie zdążyła powiedzieć jej wiele o życiu dorosłej kobiety. A teraz przychodzi on i wrzeszczy, bo Vinga zachowuje się spontanicznie.

To on postąpił niewłaściwie.

Tyle tylko że on także zachował się spontanicznie. Ze swojego punktu widzenia.

Zakłopotany, pogłaskał delikatnie palcem jej policzek.

– Przepraszam cię, Vingo! To było głupie z mojej strony, zapomnij o tym!

Uszczęśliwiona zarzuciła mu ręce na szyję i położyła głowę na jego piersi. Wyżej nie sięgała.

– Nie możesz na mnie krzyczeć, nie zniosę tego!

Heike stał bez ruchu, nie miał serca odsunąć jej od siebie. Musiał jednak co chwila przełykać ślinę i obejmował ją mocno, żeby nie zauważyła, jak drżą mu ręce. Trudno było zapomnieć o wszystkim, co przed chwilą zobaczył.

W końcu powiedział:

– Mówiłaś coś o jedzeniu?

– Tak. Chodź, sam zobaczysz!

Ruszyła pospiesznie i natychmiast zaplątała się w zbyt długiej spódnicy. Heike pomógł jej wstać.

– Jakoś poprawimy tę sukienkę – obiecał, choć nie miał najmniejszego pojęcia, jak to zrobić. Czegoś tak ekstrawaganckiego jak przybory do szycia nie miał, oczywiście.

Zjedli w milczeniu smaczny, choć dość osobliwy posiłek Vingi. Heike był na tyle delikatny, żeby nie dyskutować nad kompozycją tych dań. Jadł bez słowa rzepę w roztopionym maśle i chleb rozmoczony w wodzie, przyprawiony wódką. Zastanawiał się w duchu, czym ona się żywiła podczas tych samotnie spędzonych zim, i serce ściskało mu się z żalu.

Nie chciał jej jednak ranić pouczaniem, jak należy przyrządzać jedzenie. Uznał, że powinien posługiwać się siłą przykładu, sam przygotowywać posiłki z nadzieją, że Vinga zechce go naśladować.

Kiedy skończyli, podziękował jej serdecznie. Vinga rozpromieniła się w najradośniejszym uśmiechu.

– Ja się wyspałem – oświadczył. – A ty?

Tak, ona też była wyspana.

– Bardzo się niecierpliwię, żeby zabrać skarb Ludzi Lodu, zanim stanie się z nim coś złego. Co byś powiedziała na to, żeby pójść tam dziś w nocy?

– Och, tak! – podskoczyła z zachwytu. Klasnęła w dłonie nad głową i zapytała, jak mają się przygotować.

– Najpierw trzeba ułożyć plan. Nie wolno nam popełnić najmniejszego błędu.

Usiedli na ławie, Vinga przysunęła się blisko do Heikego, była przejęta, mówiła szeptem jak doświadczony konspirator. Na razie jednak musieli czekać; jeszcze było zbyt jasno na dworze. Wobec tego postanowili, że opowiedzą sobie nawzajem swoje dzieje.

Vinga była pierwsza. Heike dowiedział się teraz nieco więcej o Elistrand, o szczęśliwych latach dzieciństwa, jakie tam spędziła. Dopiero później zrozumiała, że jej ojcu nie zawsze żyło się lekko. Czasy były ciężkie, jeden nieurodzajny rok za drugim, a państwo domagało się coraz więcej i więcej od właścicieli ziemskich. Wtedy jednak nic o tych sprawach nie wiedziała. Dla niej wtedy wszystko było pogodne i radosne.

– Ech, kiedy sobie teraz o tym pomyślę – powiedziała z pretensją do samej siebie. – Nie zawsze byłam taka grzeczna i dobra…

– O, chętnie w to wierzę – przekomarzał się z nią Heike, trochę zakłopotany jej bliskością, choć za nic nie dałby tego po sobie poznać.

Potem Vinga opowiadała o katastrofie, jak się wszystko zawaliło, kiedy rodzice pomarli. O tym, że czuła się wtedy jak w ciemnościach. Opowiedziała o służbie, która ją opuściła, a ona nie wiedziała przecież, że należy im się zapłata, w naturze i w gotówce, nikt nic jej nie powiedział, służący też nie prosili o należność. Po prostu odchodzili, jedno po drugim. A w końcu pojawił się pan Snivel…

Heike chciał się dowiedzieć czegoś więcej o nim, więc mówiła wszystko, co wiedziała. Oboje ogarniał Powoli straszny gniew na niego i na jego kuzyna.

Potem przyszła kolej na Heikego. On miał do opowiedzenia bardzo długą historię! Często przerywaną pełnymi podziwu okrzykami Vingi. Szczególnie interesowały ją jego okultystyczne doznania i chociaż Heike cenzurował bardzo starannie opowiadanie o wydarzeniach w Stregesti, Vinga dopytywała się natarczywie o straszną wiedźmę Anciol. A kiedy oświadczyła, że nie będzie słuchać dalszego ciągu, wykrzyczał także okropną prawdę o śmierci Solvego. Vinga rozpłakała się nad losem Heikego, pochlipywała w jego koszulę i zapewniała, że jemu było dużo, dużo gorzej niż jej.

– No, no – uspokajał ją Heike. – Nie będziemy chyba się spierać, czyja historia jest bardziej godna współczucia. Miałem i ja swoje szczęśliwe lata, możesz mi wierzyć. U Eleny i Milana. Bieda często zaglądała nam w oczy, ale atmosfera panowała serdeczna.

Vinga uniosła głowę i spojrzała na niego przez łzy.

– Mówisz, że miałeś swoje szczęśliwe lata. A teraz? Czy teraz nie czujesz się szczęśliwy?

– Podstępna jesteś – uśmiechnął się. – Nie, na razie muszę jeszcze pokonać ogromną przeszkodę. A ściślej mówiąc, dwie. Dopiero kiedy obejmę Grastensholm, a ty Elistrand, dopiero wtedy będziemy szczęśliwi, oboje, nie sądzisz?

Patrzyła na niego długo rozmarzonym wzrokiem.

– Z jednego dworu do drugiego jest okropnie daleko – powiedziała jakby w zadumie.

– Cóż za głupstwa – żachnął się Heike, wstając. – Możemy przecież jeździć do siebie konno. A tymczasem zrobiło się ciemno. Czas na odwiedziny w Grastensholm!

Byli chyba bardziej zdenerwowani, niżby chcieli, gdy przedzierali się nocą przez pola. Im bardziej zbliżali się do Grastensholm, tym dwór wznosił się wyżej, tak im się przynajmniej zdawało.

Heike przystanął tak gwałtownie, że Vinga wpadła mu na plecy.

– Piękny dwór – szepnął. – I należy do mnie, chociaż jeszcze trudno mi w to uwierzyć.

Tym razem kozy ze sobą nie zabrali. Urażona do głębi, siedziała zamknięta w chlewiku. Vinga, oczywiście, nalegała, żeby przyjaciółka mogła mieszkać z nimi w izbie, ale Heike stanowczo zaprotestował. To on się trudził nad utrzymaniem domu w czystości, w każdym razie cięższe prace do niego należały. A kozie nawyki nie sprzyjały porządkowi.

– Nie możemy iść tak po prostu przez pole – powiedział Heike. – Każdy może nas stąd zobaczyć. Musimy obejść dookoła, trzymać się skraju lasu.

– Masz rację.

Szli szybko dalej.

– Wiesz co – rzekła Vinga – kiedy się obudziłam, a ciebie nie było w izbie, ogarnęło mnie przerażenie…

– Że zjawi się duch starego Simena? – zachichotał.

– Nie, nie. Przestraszyłam się, że poszedłeś sobie na zawsze, że nigdy więcej cię nie zobaczę.

– Hm – mruknął Heike.

– Nie możesz mnie zostawić, Heike, obiecaj mi!

– Oczywiście, że cię nie zostawię – niemal syknął.

Zdawało mu się jednak, że dobrze ją rozumie. Był dla niej jedynym kontaktem ze światem ludzi, jaki miała od niepamiętnych czasów. I pochodził z Ludzi Lodu, należał do jej bliskich, tylko jemu mogła zaufać, jemu mogła się zwierzyć.

– Och, jestem taka szczęśliwa – westchnęła z egzaltacją za jego plecami. – Żebyś wiedział, jak bliska byłam płaczu, kiedy opowiadałam ci o moim samotnym życiu! I nie z żalu, lecz z ulgi, że cały mój strach i wszystkie zmartwienia przeminęły. Ale się opanowałam. Prawda, że jestem dzielna?

– Nie jestem tego taki pewien – odparł Heike. – Byłoby ci na pewno lepiej, gdybyś się wypłakała. To bardzo człowieka oczyszcza, tak mi się zdaje.

– Uff, zawsze musisz zlekceważyć moje bohaterskie cnoty – oburzyła się ze śmiechem. – Ale przyjdzie pewnie jeszcze wiele chwil na zwierzenia.

– Możesz się zwierzać zawsze, kiedy tylko uznasz, że do tego dojrzałaś – powiedział ciepło.

Szli dalej w milczeniu, dopóki Vinga nagle nie jęknęła boleśnie.

– Co się stało?

– Tu są same osty! Małe złośliwe osty o cieniutkich kolcach, takich, co to ich nigdy w życiu nie wyciągniesz spod skóry. Czy nie moglibyśmy iść inną drogą?

Heike rozejrzał się.

– Wszędzie jest gęsty las. Poczekaj, pomogę ci…

– Nie, już wyjęłam sama.

– Powiedziałaś, że, „nigdy”.

– Ach, to było takie nieduże „nigdy”.

Zrobiła parę kroków i znowu przystanęła.

– Powinnaś była włożyć buty – powiedział Heike, gdy Vinga wyjmowała z nóg kolejne kolce.

– Przecież ja nie mam butów. Stare są za małe, a poza tym nie mają wcale podeszew.

Heike zawahał się.

– Chodź no tu. Wdrapuj mi się na plecy!

– Oczywiście! – krzyknęła rozradowana, podciągnęła sukienkę i z jego pomocą wskoczyła. Heike trzymał jej nogi pod kolanami i starał się nie myśleć, że Vinga nie ma nic pod spodem.

Ona zaś obejmowała go rękami i przytulała policzek do jego karku.

– Masz takie miłe, potargane włosy. Całkiem jak koza. Och, jak ja cię lubię!

– Siedź spokojnie! – syknął przez zaciśnięte zęby.

Splotła ręce pod jego brodą.

– A jakie masz szerokie piersi. Mogę dotknąć?

– Może nie akurat w tej chwili, jeśli mógłbym prosić!

Vinga machała bosymi stopami. Przeciągała się niczym kot, wszystkie muskuły napinały się miękko, tak że Heike wyczuwał dokładnie każdy najmniejszy detal jej ciała.

– Czy nie zechciałabyś być tak miła i siedzieć spokojnie?

Vinga roześmiała się cichutko. Bawiła się jego włosami i delikatnie kąsała go w ucho.

– Hoop, mój źrebaku!

– Nie jestem twoim źrebakiem!

– Oczywiście, że jesteś! Wyglądasz nawet jak prawdziwy ogier, przypominasz jednego takiego, który był własnością mojego taty…

Nagle zamilkła, bo przypomniała sobie, co kiedyś ten ogier robił.

– A zresztą… – mruknęła spłoszona. – Prawda, że mam ładne stopy?

I znowu zaczęła nimi wymachiwać.

Heike jęknął cicho. Zrozumiał, że musi strzec nie tylko małej Vingi.

Musi wystrzegać się także siebie.

Ta jej niczym nie zmącona niewinność! Mogłaby się okazać po prostu zabójcza, jeśli on nie będzie się miał na baczności.

ROZDZIAŁ V

Tej nocy światło księżyca mogłoby im się przydać. Ale ta mdła tarcza, która połyskiwała matowo na majowym niebie, ani im nie pomagała, ani nie przeszkadzała. Zresztą Heike uznał, że to nawet lepiej, że nie jest za jasno. Noc stanowi dla nich najlepszą osłonę.

Stanęli pod starymi murami Grastensholm. Heike wyciągnął rękę i pieszczotliwie pogładził kamienie.

To jest moje, myślał. Jestem właścicielem i odbiorę to wszystko na mocy prawa dziedziczenia. Problem tylko w tym, że ktoś taki jak pan Snivel nigdy dobrowolnie dworu nie odda. I on zna norweskie prawo, a ja nie znam.

Tu przydałby mi się gospodarz Arva Gripa, poseł do parlamentu i ustawodawca, Arvid E. Posse, pomyślał z westchnieniem. Albo sam Arv Grip, dlaczegóżby nie on, skoro wie tak dużo o prawach i przepisach.

Tylko że oni obaj są Szwedami i w Norwegii niewiele mogą.

Nie, on i Vinga powinni poznać jakiegoś norweskiego wysoko postawionego prawnika. Kogoś takiego jak… No, właśnie, jak pan Snivel. Ale mieć właśnie jego za przeciwnika, to najgłupsze i najgorsze, co mogło im się przydarzyć.

No, dobrze. To wszystko są problemy na przyszłość. Tymczasem chodzi o czarodziejskie przedmioty, środki uzdrawiające i wszystko, co do nich należy.

Teraz najważniejszy jest owiany legendą skarb Ludzi Lodu.

Vinga pokazywała coś ręką. To tam! Tamten narożnik od strony starego, zarośniętego ogrodu. Tamtędy wdrapała się wówczas na wieżę.

Heike spojrzał w górę. Przedsięwzięcie wydało mu się karkołomne. Najpierw trzeba pokonać wysoką podmurówkę, od której Grastensholm wzięło swoją nazwę [W języku norweskim: grasten – szary kamień; holm – wzgórze (przyp. tłum.)] a potem ścianę z układanych na zrąb okrąglaków. Drewno było świeżo smołowane. Będą po tej wspinaczce okropnie brudni.

Vinga zachichotała.

– Wyglądasz teraz jak prawdziwy demon, Helke! Powinieneś sam zobaczyć te żółte błyski w swoich oczach!

– To moja żądza posiadania – odpowiedział szeptem, rozbawiony. – Mój dwór! Ale pozory mylą. Nie jestem demonem w najmniejszym nawet stopniu.

– Szkoda – mruknęła.

– A tobie o co chodzi? Masz minę jak uosobienie niewinności, ale, jak widzę, pozory naprawdę mylą!

– Co masz na myśli? – zapytała, patrząc mu ufnie w oczy.

– Psi wiedzą – odparł, kręcąc głową.

Stwierdzić jednak musiał, że kiedy ją spotkał, jego życie się odmieniło. Wszystko stało się jakieś jaśniejsze i łatwiejsze, mogli śmiać się i żartować niemal ze wszystkiego. Łączyło ich wzajemne zaufanie, jakiego dotychczas nigdy nie zaznał.

Ale to było też niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! Vinga w głębi duszy wciąż jeszcze była tylko dzieckiem, o tym nie wolno mu nigdy zapomnieć.

Nie wolno mu też zapomnieć, że on nie jest dla niej. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, będzie musiał znaleźć jej dobrego męża, urodziwego mężczyznę, z którego mogłaby być dumna. No, niekoniecznie urodziwego, to chyba przesada, a poza tym Vinga nie jest taka, żeby przywiązywać wagę do pozorów. On miał na myśli po prostu mężczyznę o normalnym, ludzkim wyglądzie.

– Kto wchodzi pierwszy? – szepnęła.

– Ty powinnaś zaczekać tutaj. Ja wejdę sam.

Vinga rozzłościła się.

– I myślisz, że odnajdziesz drogę po ciemku? To nie takie proste, możesz mi wierzyć! Ja zaczynam.

W oka mgnieniu znalazła się na murze. Jak małe leśne stworzenie błyskawicznie wspinała się po kamiennej ścianie i Heike uznał, że protest nie miałby sensu. Jedyne, co mógł zrobić, to pójść w jej ślady.

Szybko się przekonał, że Vinga odnajduje jedyną nadającą się do przejścia drogę. Kiedyś, dawno temu, w murze musiała powstać głęboka rysa, nic groźnego, ale kamienie usunęły się tworząc wyraźną krawędź, na której wspinający się mógł opierać stopy. Pęknięcie nie było pionowe ani nawet skośne. Trzeba było wyszukiwać szczeliny prowadzące zygzakiem w górę. Vinga miała rację, trzeba było o tym wiedzieć, żeby odnaleźć drogę, zwłaszcza w nocy.

Heike był znacznie cięższy niż ona i dużo wyższy. Zaczynał mieć kłopoty. Miękkie skórzane buty ślizgały się po kamieniach, nie stanowiły pewnego oparcia na zbyt wąskiej krawędzi. Wobec tego przystanął na moment i zrzucił buty. Upadły bezgłośnie w trawę pod murem.

Vinga była już przy drewnianej ścianie i tam na niego czekała.

Bez słów pokazywała mu, którędy powinien iść dalej. Brała jego rękę i kładła na kamiennych występach, których mógł się trzymać. Heike czuł, że krew burzy mu się w żyłach. Czy naprawdę sobie z tym poradzą? Vinga uznała najwyraźniej, że nauczył się wszystkiego, co trzeba, bo sama zaczęła się wspinać po drewnianej części ściany.

Zatem nie miał wyboru.

Nie spoglądaj w dół, powtarzał sobie raz po raz podczas przypominającej zły sen wspinaczki. Posuwaj się powoli z jednej belki na drugą i nie myśl, że nad tobą jest ich jeszcze tak dużo. Zapomnij też, że im wyżej wejdziesz, tym boleśniejszy może być upadek!

Strach miał jedną dobrą stronę, Heike nie był mianowicie w stanie myśleć o tym, że tuż nad jego głową wchodzi na górę młoda, pociągająca dziewczyna, która nie ma pod spodem absolutnie nic i która bez skrępowania przestawia nogi z jednej belki na drugą. Sytuacja skłaniała go do dyskretnego odwracania wzroku, choć przecież musiał spoglądać w górę, by znaleźć kolejny punkt oparcia.

Bogu niech będą dzięki, że tak ciemno…

Vinga była już przy kalenicy.

Heike nie mógł pojąć, jak zdołają przeprawić się przez szczyt dachu na drugą stronę.

Ale nie było tak strasznie, jak mu się zdawało. Końce belek były wysunięte tak daleko, że można bez trudu na nich usiąść, a potem przejść na dach.

Kiedy znalazł się już na górze, po kryjomu odetchnął z ulgą. Nie chciał pokazać tej małej, zwinnej małpce, jak bardzo się bał.

Potem było już łatwo. Dach miał niewielkie nachylenie i wkrótce znaleźli się na wieży. Skradali się jednak tak cicho, jak to możliwe, bo gdyby ktoś spał na górze, mógłby ich usłyszeć.

Z tego, co mówiła Vinga, wynikało co prawda, że pod dachem znajduje się tylko ów przestronny, mistyczny strych, a na nim z pewnością nikt nie mieszkał, ale ostrożność nie zawadzi.

Siedząc na szczycie dachu pod nocnym niebem, spoglądali na siebie spod oka i uśmiechali się zwycięsko. Pierwszy etap został pokonany.

Heike wymacał ręką pokrywę włazu. Nie była zamknięta na skobel. Nikt się pewnie nie obawiał niepożądanych gości od tej strony.

Nie wiedząc nic o tym, że kiedyś, ponad dwieście lat temu, dwoje dzieci, Dag i Liv, uwielbiało siadywać na wieży i oglądać przez okienka całą parafię Grastensholm, Vinga i Heike zeszli na strych. Tym razem także Vinga musiała wskazywać drogę. Heike był trochę zakłopotany tym, że zakrada się jak złodziej do własnego domu, ale nie miał czasu na rozmyślania, musiał podążać za Vingą.

Strych był znacznie większy, niż myślał. Nocne światło przenikało do środka przez otwory w dachu i małe okienka, tuż obok i daleko od niego. Strych był po prostu rozległy! I… A to co znowu?

Vinga dotknęła jego ramienia. Wspięła się na palce i ledwo dosłyszalnie szepnęła mu do ucha:

– Co tak stoisz jak słup soli? Co się stało?

Wahał się chwilę z odpowiedzią. Trzymał ją za ramię, jakby chciał przed czymś przestrzec.

– Coś tu jest – szepnął po chwili. – Wyczuwam jakieś… wibracje.

– Coś wrogiego?

– Nie, nic takiego. Vingo, coś tu jest na tym strychu, coś mającego związek z Ludźmi Lodu.

– Jak myślisz, co by to mogło być?

– Pojęcia nie mam.

Jej następne pytanie brzmiało bardzo logicznie:

– A gdzie się to znajduje?

Heike stał bez ruchu. Vinga jednak wyczuwała dokładnie, jak zwracał się w stronę, skąd dochodziły wibracje, choć po prostu tylko stał, otwarty na ich oddziaływanie.

Wiele z tego nie rozumiała. Przypomniała sobie jednak jego opowieść o tym, jak na jakiejś bocznej drodze w Skanii wyczuł wibracje, pochodzące od kogoś zmarłego, i odnalazł grób osoby należącej do rodziny.

Teraz jej wargi ułożyły się przy jego uchu w bezgłośne pytanie:

– Zmarły?

– Nie, to nie ma nic wspólnego z ludzkim życiem. To są jakieś przenikliwe, jakby dźwięczące wibracje, i z pewnością jest to bardzo ważne. Tu… Tam dalej, teraz docierają do mnie wyraźnie…

Ruszył w kierunku przeciwległego narożnika strychu.

Nagle przystanął.

– Ingrid – wymamrotał.

– Co znowu? Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie widzisz Ingrid? Nie, oczywiście, że nie widzisz. Ona stoi tu przed nami i zagradza nam drogę.

Vinga uznała, że to wszystko jest niesłychanie podniecające. Ukłoniła się głęboko.

– Dzień dobry, ciociu Ingrid! Czy patrzę teraz prosto na ciocię?

Wtedy usłyszała daleki, stłumiony śmiech.

– Jej głos brzmi bardzo młodo! – szepnęła zdumiona do Heikego i odszukała jego dłoń. Wszystko to było jednak trochę straszne!

Heike uścisnął uspokajająco jej rękę.

– Ingrid jest bardzo młoda i bardzo piękna.

Znowu kokieteryjny śmiech.

– Ależ ciocia Ingrid była okropnie stara!

– Teraz już nie jest. Człowiek przechodzi przecież wszystkie stadia życia. Dlaczego Ingrid miałaby się tam odrodzić w ostatnim stadium? W wieku upadku?

– Oczywiście, masz rację. To by było niesprawiedliwe. I wcale nie takie zabawne. Ja też chciałabym być młoda, kiedy się tam znajdę.

Heike nie mógł sobie pozwolić na przypomnienie jej, że ona nie należy do dotkniętych ani wybranych. Nie chciał myśleć o śmierci teraz, kiedy ma dwadzieścia lat.

– Czego chce ciocia Ingrid?

– Żebyśmy sobie stąd poszli. Mówi, że nic tu po nas.

– Uff, to brzmi, jakby chodziło o jakieś zwłoki czy coś takiego.

– Nie, nie, to coś zupełnie innego. Ingrid powiada, że mamy do wykonania bardzo ważne zadanie i na nim powinniśmy się skupić.

– Żeby odebrać dwory? Czy tylko chodzi jej o skarb?

– O jedno i o drugie. Postaraj się milczeć choć przez chwilę, kiedy dorośli rozmawiają!

Powiedział to jednak z błyskiem w oczach, który złagodził szorstkie słowa.

Na strychu było ciemno. Ale gdyby stał przed nimi człowiek, Vinga widziałaby jego sylwetkę. A nie widziała nic.

Słyszała, jak Heike mamrocze pytania i komuś odpowiada, ale zbyt cicho, aby mogła rozróżnić słowa.

Często się uśmiechał, poznawała to po głosie, czasami nawet dość głośno się śmiał.

Vinga zaczynała się niecierpliwić. Czuła się niepotrzebna. To nie należało do przyjemności.

Ale się nie bała. I to ona, która tak naprawdę zawsze śmiertelnie bała się duchów!

Tyle tylko że pewnie swoich przodków z Ludzi Lodu nie uważała za duchy. Zwłaszcza po tym, co jej Heike o nich opowiedział. Duchy opiekuńcze, można by rzec. A opiekuńcze duchy są przecież dobrymi istotami.

Nareszcie rozmowa dobiegła końca. Heike wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.

Vinga się odwróciła.

– Wszystkiego dobrego, ciociu Ingrid!

Jeszcze raz usłyszała ten cichy, wesoły śmiech.

– Ona bardzo cię kochała, kiedy byłaś dzieckiem, wiesz – powiedział Heike. – Byłaś rozpieszczonym i upartym dzieckiem, ale…

– Wcale nie byłam rozpieszczona!

– Nie, ale zachowywałaś się tak, jak byś była.

– Możliwe. Kiedy się nad tym zastanowić…

– W dalszym ciągu czasami się tak zachowujesz. Ale to nic nie szkodzi. Czasami może to być oznaką silnej woli. Trudności w podporządkowaniu się.

– O, tak – westchnęła.

Potem zmieniła temat.

– Dlaczego ja nie mogłam zobaczyć cioci Ingrid? – marudziła, kiedy skradali się przez strych.

– Ponieważ ty należysz do zwyczajnych ludzi.

Wcale nie jestem zwyczajna, chciała powiedzieć, ale roztropnie przemilczała to.

– Więc oni zwyczajnym nie mogą się ukazywać?

– Oczywiście, że mogą. Przecież Peter widział ich w Stregesti, ponieważ to było konieczne. Ale nie czynią tego zbyt chętnie. Trzeba wiele, żeby do tego doszło.

– Rozmawialiście tak długo. Co ciocia Ingrid mówiła?

Heike roześmiał się, przystanął na moment i oświadczył:

– Powiedziała mi, że będę miał z tobą kłopoty.

– Nnie – skrzywiła się Vinga rozczarowana.

– Ale Ingrid była bardzo rozbawiona, kiedy to mówiła, więc nie wiem, co miała na myśli. Powiedziała też, że powinienem bardzo o ciebie dbać.

– No, to ładnie z jej strony.

– Czujesz się urażona? Nie masz najmniejszego powodu. Poza tym rozmawialiśmy przeważnie o skarbie i o Grastensholm.

– A o Elistrand nie?

– Niezbyt dużo tym razem. Ale chodź już, idziemy!

– Jeszcze moment. Dlaczego nie wolno nam pójść do tego narożnika i zobaczyć, co tam jest?

– Nie posiadam na to dostatecznej siły, moje zdolności są zbyt małe.

– Tego nie rozumiem.

– Czy nie pamiętasz, na kogo Ludzie Lodu czekają? Nie słyszałaś o tym, który będzie miał większą ponadnaturalną siłę niż ktokolwiek przedtem?

– Oczywiście, że pamiętam. Ale czy to nie jesteś ty?

– Nie! Co też ci przychodzi do głowy! Ja jestem po prostu Heike! Nie, tylko ten człowiek będzie w stanie poradzić sobie z tamtymi sprawami, wiesz…

– Dlaczego? Czy to takie niebezpieczne?

– Sama w sobie sprawa bardzo niebezpieczna nie jest, ale prowadzi ona do Tengela Złego.

– Oj!

– Tak, tak właśnie jest. Teraz się o tym dowiedziałem. Wiesz, początkowo Ludzie Lodu nie pojmowali, jakie to, co znajduje się na tym strychu, jest groźne, nie przejmowali się niczym, dopóki dwaj z naszych przodków nie znaleźli tego i nie wykorzystali. Kosztowało to ich obu życie.

– Kto to był?

– Kolgrim i Tarjei.

– Ach, tak! Oni rzeczywiście znaleźli coś na strychu, można o tym przeczytać w książkach Mikaela.

– O, tak! W tych książkach. Ale to też jest tragedia. Te książki zaginęły.

– Zaginęły? Coś ty! Przecież są u mnie!

Heike patrzył na nią oniemiały.

Wyjaśniła mu zatem:

– Rozumiesz chyba, że nie mogłam ich zostawić w Elistrand. Zabrałam je więc ze sobą.

– Do chaty komornika? A teraz do domu Simena? Ale jakim sposobem? Muszą być przecież okropnie ciężkie.

– Sam je niosłeś. W pojemnikach do sera.

Heike wciąż jej się przyglądał, a po chwili zaczął się śmiać.

– Myślałem sobie wtedy, że to bardzo wielkie i ciężkie sery jak na mleko od jednej kozy.

Pochylił się ku niej, ujął jej ręce w swoje i z podziwem pocałował ją w czoło.

Vinga roześmiała się wzruszona.

– Mama mnie tam nie całowała – szepnęła.

– Ale ja całuję – uciął Heike zdecydowanie.

– Heike, co to takiego, to ukryte w kącie strychu?

– Dla mnie lepiej, żebym tego nie wiedział.

– A jesteś ciekawy?

– Zdaje się, że nie ja jeden – uśmiechnął się złośliwie.

– Co ciocia Ingrid powiedziała o świętym skarbie?

– Że czas najwyższy, żeby go stąd zabrać. I dostałem wiele cennych wskazówek, a także informacji o Snivelu i pozostałych domownikach. Oni trzymają tu psy.

– Oj, to w takim razie nie możemy…

– Uspokój się. Owa kobieta, Dida, o której ci opowiadałem, potrafi znakomicie obchodzić się ze zwierzętami. Rzuciła na nie urok i psy będą zahipnotyzowane, dopóki stąd nie odejdziemy. Mar też tak zrobił w Stregesti. To znaczy posługiwał się zaklęciami.

– Tak, Mar i Shira, i wszyscy z Taran-gai, Heike… To mnie zdumiewa. Czyż Hanna, wiedźma z Doliny Ludzi Lodu, wiesz, nie powiedziała, że Tengel, Silje i ich dzieci są jedynymi z rodu Ludzi Lodu? A tymczasem gdzieś, tak daleko na wschodzie, istniało całe plemię! Taran-gaiczycy!

Heike uśmiechnął się.

– Sądzę, że to przekraczało możliwości Hanny czy też może jej horyzonty. Mimo wszystko to, co potrafiła, także było ograniczone.

– Tak, chyba masz rację. Musimy się spieszyć – dodała, wracając do rzeczywistości.

– Zgadzam się. Nie możemy tak stać tutaj i gadać.

Dlaczego zawsze musiał być wobec niej trochę uszczypliwy? Czy to jej wina, że ciągle sterczą na tym strychu?

Tak, to jej wina. Bez wątpienia.

Heike odnalazł drzwi na schody i zaczęli się bezszelestnie skradać na dół, oboje boso.

– Wiesz co… – zaczęła Vinga, ale Heike natychmiast ją uciszył. Teraz naprawdę koniec z gadaniem.

Zeszli na pierwsze piętro. Vinga znała Grastensholm jak swój dom, a Heike otrzymał wskazówki od Ingrid. Nie tracąc czasu zeszli po jeszcze jednych schodach, bardzo cichutko, skradając się na palcach, bo Snivel i jego służba sypiali na pierwszym piętrze.

Na parterze mogli poruszać się znacznie swobodniej. Bez trudu odnaleźli drzwi do tej części domu, w której kiedyś, dawno, dawno temu, Mattias urządził izbę przyjęć dla chorych. Teraz pomieszczenie to miało inną funkcję, nie bardzo wiadomo jaką, ale szafy nadal stały wzdłuż ścian.

Heike odliczył trzecią od lewej i otworzył ją.

Wewnątrz pełno było papierów, jakichś ksiąg kasowych, archiwaliów i wszelkiego rodzaju szpargałów. Nie mieli czasu tego przeglądać. Szybko i bezszelestnie opróżnili półki, Heike wyjmował papiery i podawał Vindze, która układała je na podłodze.

Wkrótce szafa była pusta.

Dom trwał pogrążony w ciszy, nigdzie najmniejszego dźwięku.

Ponieważ Ingrid wyjaśniła Heikemu, jak działa mechanizm, nie było kłopotów z otwarciem schowka. Tylna ściana szafy usunęła się z lekkim trzaskiem i odsłoniła tajemne pomieszczenie, pełne półek i przegródek.

Znieruchomieli, słysząc zgrzyt mechanizmu, i przez chwilę nasłuchiwali w milczeniu, lecz dom w dalszym ciągu zalegała kompletna cisza.

Mają mocny sen, pomyślała Vinga. Ale nie odważyła się tego wypowiedzieć nawet szeptem.

Heike rozłożył worek, który przyniósł ze sobą, oboje zaczęli wyjmować po kolei wszystko, co było w szafie, i wkładać te rzeczy do worka – ostrożnie, jakby były ze złota. Większość tego, co skarb zawierał, zachowała się w małych porcjach.

Vinga wyczuwała jakiś niezwykły nastrój intymności, kiedy tak w milczeniu pracowali nad skarbem Ludzi Lodu. Tyle czasu minęło od chwili, kiedy miała po raz ostatni do czynienia z ludźmi, była spragniona więzi z nimi i porozumienia, miała poza tym wrażenie, że ona i Heike są sobie bardzo bliscy. Nikt inny nie dałby jej takiego poczucia spokoju, takiego odprężenia, przy nikim nie czułaby się taka bezpieczna. Gdyby po tych długich latach samotności spotkała kogoś innego, na pewno nie potrafiłaby się tak otworzyć jak przed nim, nie potrafiłaby być sobą. Skrępowana, zachowywałaby się z największą ostrożnością, sprawdzałaby w nieskończoność, czy tamten człowiek ją lubi, czy nic jej nie grozi, i nie tak łatwo wyzbyłaby się nieśmiałości. Z Heikem było zupełne inaczej!

To sprawia ten jego groteskowy wygląd, szepnął słabiutki głosik gdzieś w głębi jej duszy. On z trudem zdobywa przyjaciół. Dziewczęta nie chcą spojrzeć na niego dwa razy. On jest mój, jest ode mnie zależny!

To paskudne myśli, ale Vinga nie należała chyba do wyjątków, wielu przed nią używało takich argumentów, kiedy chodziło o zatrzymanie przyjaciela.

A ona była przynajmniej szczera!

Choć musiała przyznać i to, że Heike ją trochę przeraża. Także dlatego, że jego bliskość wywoływała taki rozkoszny dreszcz, takie cudowne mrowienie pod skórą. I dlatego, że był bardziej demonem niż człowiekiem… Dla niedoświadczonej dziewczyny, takiej jak ona, wszystko to było niewymownie podniecające.

Wreszcie od strony Heikego dobiegło ją westchnienie pełne niemal nabożnego skupienia. Uniósł w górę jakiś spory przedmiot i trzymał go bardzo troskliwie, jakby się bał, że upuści.

W mroku wyglądało to jak wysoka szkatułka, a kiedy Vinga jej dotknęła, przekonała się, że to butelka o pięknym kształcie.

Woda Shiry, zaczerpnięta z jasnego źródła, przechowywana w naczyniu z górskiego kryształu.

– Weź to – szepnął Heike. – Tylko nie upuść!

Z czcią wsunęła butelkę do głębokiej kieszeni swojej sukni.

Heike przeciągnął dłońmi po pustych półkach, żeby się upewnić, czy nic nie zostało. Potem zamknęli sekretne drzwi i powkładali na miejsce duże księgi. Wszystko w całkowitej ciszy.

Vinga nie mogła się jednak powstrzymać, żeby nie szepnąć:

– Czy nie powinniśmy zostawić jednak jakiegoś śladu, że tu byliśmy? Żeby ich zdenerwować.

– Czyś ty oszalała? Im mniej o nas wiedzą, tym lepiej!

Zawiązał worek i zarzucił sobie na plecy.

– Chodź!

Dopiero teraz Vinga uświadomiła sobie, jaka była przez cały czas spięta. Odetchnęła z ulgą.

Ale jeszcze nie byli bezpieczni. Musieli wrócić tą samą drogą, którą przyszli. Wyjście głównymi drzwiami byłoby zbyt ryzykowne. Nie wiedzieli przecież nawet, czy drzwi nie skrzypią ani gdzie śpi służba.

Bezgłośnie weszli po schodach na strych. Wszystko poszło dobrze, choć musieli na chwilę przystanąć, bo w jednym miejscu skrzypnęła deska.

Wreszcie znaleźli się na wieży i teraz czekało ich najgorsze: schodzenie w dół. Heike niósł na plecach ciężki worek, Vinga miała w kieszeni kruchą butelkę.

Wszystko dotychczas układało się zbyt dobrze, pomyślała.

I akurat co do tego miała rację…

Zawsze łatwiej jest się wspinać w górę, niż schodzić w dół, wszystko zależy od tego, co się widzi. Spoglądanie w dół odbiera człowiekowi równowagę psychiczną.

Heike schodził Pierwszy, żeby w razie czego osłaniać Vingę przed upadkiem. Ale on był z nich dwojga bardziej rosły i cięższy i z trudem znajdował odpowiednie oparcie dla stóp. Worek także mu przeszkadzał. Choć przywiązał go mocno sznurem do ramion, zaczepiał nim bez przerwy o nierówne końce bali.

Mimo to Heike zachowywał opanowanie, czym Vinga nie mogła się pochwalić. Co chwila tłumiła zniecierpliwione westchnienia, że musi tak wisieć pomiędzy niebem a ziemią i czekać, aż Heike zejdzie niżej.

Co by to było, gdyby nagle ktoś wyszedł za nocną potrzebą z domu albo z pomieszczeń dla służby, myślała. A oni by tak wisieli, wystawieni na widok publiczny, na tle nocnego nieba.

W końcu Heikemu zostało już tylko parę ostatnich łokci do kamiennej podmurówki i wtedy worek znowu się zaczepił. Tym razem tak mocno, że Heike musiał dobrze szarpnąć. Sam nie bardzo miał się czego przytrzymać, worek uwolnił się z trzaskiem i tak gwałtownie, że ręka Heikego zsunęła się z grubej belki, a on sam stracił równowagę.

Vinga spojrzała przez ramię i stwierdziła z przerażeniem, że Heike leci w dół.

Trzeba przyznać, że nie wydał z siebie najcichszego nawet jęku, choć obijanie się o nierówną kamienną ścianę musiało mu sprawiać okropny ból.

Vinga też zdołała powstrzymać okrzyk współczucia i najszybciej, jak umiała, zaczęła schodzić na dół.

Heike leżał na ziemi, ale kiedy koło niego przycupnęła, usiadł z bolesnym stęknięciem. Ona zaś nie miała czasu zastanawiać się, czy ktoś widział upadek Heikego. Uklękła przy nim i starała się go podeprzeć.

– Nic ci się nie stało? – szepnęła mu do ucha.

On odwrócił głowę i odpowiedział także szeptem:

– Udało mi się uratować worek, nie upadłem na niego.

– Dobrze, dobrze, ale ty sam?

– Dam sobie radę. Pomóż mi tylko wstać, musimy się stąd zbierać jak najszybciej.

Pomagała mu jak mogła, w końcu stanął na nogi, oparł się o ścianę i oddychał przez chwilę głęboko, po czym skinął głową.

Vinga odszukała jego buty i włożyła mu na nogi. Podniosła worek z ziemi i zarzuciła sobie na plecy, potem ruszyli w drogę powrotną, Heike kulejąc, wsparty na ramieniu Vingi, a ona przepełniona dumą z siebie. Wprost czuła, że ma nad głową świetlistą aureolę. Była ważna dla Heikego, wręcz niezbędna!

– Jestem okropna oferma – roześmiał się Heike skrępowany, kiedy znaleźli się już tak daleko, że nikt z Grastensholm nie mógłby ich zobaczyć.

Czuł się zażenowany, to prawda, bo wydawało mu się, że w jej oczach jest teraz żałosną figurą, że się przed nią ośmieszył, spadając w ten sposób. Nie przypuszczał nawet, jak bardzo uszczęśliwił Vingę tym, że stał się od niej zależny.

On jednak w dzieciństwie nauczył się, że powinno być, odwrotnie – to kobieta jest istotą zależną, a mężczyzna jest tym silnym.

– Wcale nie jesteś oferma – zaprotestowała gorąco. – Ale jak się czujesz? Tylko odpowiadaj konkretnie, nie chcę słuchać żadnych fałszywych zapewnień w rodzaju: „Dziękuję, wszystko dobrze”. Skaleczyłeś się?

– Szczerze mówiąc to czuję, jakbym miał cały prawy bok poszarpany na strzępy. A poza tym dłonie i barki, nogi i uda po zewnętrznej stronie. Pali mnie to przez cały czas jak ogniem, a jeszcze tam, pod murem, przez moment bałem się, że zemdleję. Czy wyrażam się dość konkretnie?

– Może być. A stopy sobie nie zwichnąłeś?

– Trochę mnie boli jedna kostka, ale chyba nie ma się czym przejmować. Ale wiesz, co ja widziałem na parterze w Grastensholm?

– Nie, co takiego?

– No, oczywiście, ty nie widzisz tak dobrze w ciemnościach jak ja – rzekł jakby od niechcenia, próbując odzyskać choć trochę utraconego prestiżu. – Wyobraź sobie, że oni zaczęli na nowo urządzać pokoje! Pomyśl, przyszliśmy po skarb naprawdę w ostatniej chwili!

Przystanął i odwrócił się do niej.

– Ale mamy skarb, Vingo! Wynieśliśmy go w całości! Czy to nie fantastyczne?

Z radości, spontanicznie, objął ją wpół. Vinga zarzuciła mu ręce na szyję i szeptała z przejęciem:

– Tak, och, taka jestem szczęśliwa!

Gwałtowne zachowanie Vingi sprawiło, że worek zsunął się jej na ramię i oparł o pokaleczony bok Heikego, który wydał stłumiony okrzyk bólu. Vinga natychmiast go puściła.

– O, Boże! Jak ty okropnie krwawisz! – zawołała przerażona. – Koszula jest cała przesiąknięta krwią!

Daleko za nimi psy Snivela zaczęły wściekle ujadać. Najwyraźniej Dida zakończyła czuwanie. Teraz jednak psy mogły szczekać, ile chciały, intruzi byli już daleko, poza ich zasięgiem.

Heike starał się znaleźć inną drogę dla bosych stóp Vingi. Ale na skraju tego lasu osty rosły wszędzie i bardzo gęsto.

Znowu musiał ją nieść.

– Ale teraz nie wezmę cię na plecy – powiedział ponuro i nie swoje rany miał na myśli. – Tym razem poniosę cię na rękach.

– A poradzisz? – zapytała.

Heike prychnął tylko w odpowiedzi.

Podniósł ją, a ona oparła mu głowę na ramieniu. Rękami oplotła mu szyję. Heike starał się nie zwracać uwagi na ból rąk i barków ani na to, że worek, który trzyma Vinga, co chwila boleśnie obija się o jego krwawiący bok.

– Och, jak mi teraz dobrze! – szeptała Vinga i przytulała policzek do jego skroni. – Wiesz, Heike, kiedy sobie pomyślę, jakby to było, gdybyś ty się nie pojawił, gdybym musiała sama nadal mieszkać w lesie na wzgórzach, to oblewa mnie zimny pot ze strachu.

On rozumiał to bardzo dobrze.

Z drugiej jednak strony Vinga wprawiała go w zakłopotanie. Był, oczywiście, przyzwyczajony, że ludzie, po pierwszym odruchu niechęci, zaczynają go lubić, ale przecież nikt nigdy nie przyjmował go z taką otwartością i tak bez żadnych warunków jak Vinga. Tak, ona sprawiała po prostu wrażenie zakochanej w nim.

To niemożliwe. Powinien, najszybciej jak tylko będzie w stanie, tak wszystko urządzić, by mogła się spotykać z normalnymi młodymi mężczyznami, żeby mogła zobaczyć różnicę.

Poza tym Heike zaczynał oszukiwać sam siebie i przywiązywać się do niej coraz bardziej, co samo w sobie nie było może groźne, ale cios, jaki będzie musiał znieść wtedy, gdy ona uświadomi sobie, że istnieją bardziej urodziwi mężczyźni, których można kochać, będzie dużo boleśniejszy.

Ona przecież nie była jeszcze całkiem dorosła. Cóż to dziecko mogło wiedzieć o zakochaniu, o miłości, małej czy wielkiej?

Niełatwo ją było nieść. Jej śliczne włosy opadały mu na twarz, łaskotały go w nos tak, że chciało mu się kichać, jej szczupłe, ciepłe ramiona obejmowały jego szyję, koniuszki palców błądziły po brodzie tak rozkosznie delikatnie, ale w oczach miała wesołe błyski, jakby chodziło o dziecinną zabawę.

Heike nie zdobył się na tyle dumy, by powstrzymać się od pytania:

– Czy ty uważasz, Vingo, że jestem bardzo odpychający?

Dziewczyna przekrzywiła głowę i przyglądała mu się taksująco. Nastał już brzask, zrobiło się na tyle jasno, że mogli wyraźnie rozróżniać rysy swoich twarzy.

– Jeśli się lubi demony… to jesteś piękny!

Nie odważył się zapytać, czy ona lubi demony. Tchórzył, to oczywiste, ale nie chciał słyszeć odpowiedzi. Jakakolwiek by była!

Mniej delikatnie niżby chciał, postawił ją z powrotem na ziemi.

– Możesz już iść sama. Tu nie ma ostów.

Vinga zapytała potulnie:

– Jesteś na mnie zły? Chciałam ci powiedzieć komplement!

Heike zacisnął zęby. Tego właśnie się bał!

Swoim zwyczajem Vinga szybko zmieniła nastrój i temat.

– Czyż Grastensholm nie jest piękne? I jakie duże!

– Tak – odparł, a w jego głosie zabrzmiała tęsknota. – Jest piękne i wielkie.

Heike nie był materialistą. Nigdy przedtem nie dążył do zdobywania rzeczy. Ale teraz pragnął tego dworu. Wiedział bowiem, że Grastensholm jest jego i tylko jego, i że musi je odzyskać!

ROZDZIAŁ VI

Kiedy wrócili do chaty Simena, która teraz wydała im się straszliwie ciasna, Heike tak był udręczony bólem i taki osłabiony od upływu krwi, że bez protestów pozwolił Vindze przejąć dowodzenie.

– Czy ty myślisz, że już przedtem nie opatrywałam ran? – zapytała z przechwałką. – Powinieneś był mnie widzieć tego dnia, kiedy rozrąbałam sobie kolano, to…

Heike zerwał się i usiadł na łóżku, na którym Vinga dopiero co kazała mu się położyć.

– Co zrobiłaś?! Rozrąbałaś kolano?

– Tak, i musiałam leżeć przez trzy tygodnie. Ale na szczęście to było lato, więc przykładałam liście babki do rany, a koza musiała wchodzić do mnie na łóżko, żebym ją mogła wydoić, nawet nie wyglądała na dwór, a ja miałam chyba największą gorączkę na świecie.

Heike patrzył na nią oniemiały.

– Ale ty wcale nie kulejesz – wykrztusił.

– Nie. Rana była nie pośrodku kolana; ale niżej, spójrz tu, to zobaczysz bliznę, popatrz, jaka wielka!

– Nie! Przestań! Wierzę ci! – zawołał, odwracając głowę. Mowy nie ma, żeby znowu spojrzał na jej nagie uda! – Widywałem już blizny, jeśli o to ci chodzi – dodał przekornie.

Myślał jednak o tym samotnym dziecku, które leżało w chacie komornika. Z raną, która musiała jej się wydawać śmiertelna i która w istocie mogła ją do śmierci doprowadzić. Poczuł dławienie w gardle, musiał kilkakrotnie przełykać ślinę.

– No, to zaraz się przekonamy – powiedziała zaczepnie i podwinęła rękawy sukni. – Uff, twoje ubranie całkiem zesztywniało od zakrzepłej krwi. Ale popatrz, tą smołą tośmy się bardzo nie wybrudzili. Znakomicie! Zdejmij teraz koszulę!

– Nie, to…

– Rób, co ci mówię! Ja umiem się obchodzić z ranami.

– Należysz przecież do Ludzi Lodu. Dobrze, wobec tego idź i ukryj gdzieś skarb, zamiast stać tu i się niecierpliwić. Schowaj go na górze, pod belkami. Ja tymczasem zdejmę koszulę.

– Nie będziesz potrzebował pomocy?

– Nie, skąd? Dlaczego miałbym potrzebować pomocy? Czy nie niosłem cię przez pół drogi?

– Pół drogi, no wiesz! – prychnęła. Wzięła jednak posłusznie worek i odwróciła się do Heikego plecami. Wypuściła też kozę na pastwisko.

Heike postanowił, że sam zdejmie koszulę, żeby nie wiem co. Niech się dzieje, co chce. Potem położy koszulę na sobie tak, by Vinga widziała tylko ranę, nic więcej. Za nic na świecie nie chciał dopuścić, aby zobaczyła te jego zdeformowane barki albo włochate jak u zwierzęcia piersi. Nie ona. Nie Vinga!

Ale nie wziął pod uwagę jej woli. Kiedy wróciła, leżał przykryty pięknie udrapowaną koszulą tak, że tylko prawy bok był odsłonięty. Skóra na boku była zdarta do żywego ciała i wciąż jeszcze z ran sączyła się krew.

– No, to teraz zobaczymy – powiedziała jeszcze raz i poważnie zmarszczyła brwi. Z miną godną profesora chirurgii studiowała rany, a po chwili, jakby mimochodem, odsunęła koszulę na bok. Heike pociągnął ją gwałtownie ku sobie, ale co się miało stać, to już się stało.

Vinga zapomniała o ranach. Delikatnie odsunęła na bok alraunę.

Ufnie spoglądała na niego jasnym wzrokiem.

– Boże odpuść, naprawdę różnisz się od innych mężczyzn, których do tej pory widziałam!

– A wielu ich widziałaś? – zapytał bezbarwnym głosem.

– No, widziałam przecież tatę. I parobków podczas sianokosów, kiedy było tak gorąco, że zdejmowali koszule. I widziałam też pewnego małego chłopca, który latem biegał nago. Więc oczywiście wiem, jak mężczyźni są zbudowani! Ale ty jesteś dużo bardziej owłosiony niż tamci. No i masz te ramiona. Czy mogę ich dotknąć?

Heike cierpiał. Prawe ramię nie było tak podrapane jak cały bok, ale on nawet tego nie zauważył. Vinga zabrała się najpierw za te lżejsze rany.

– Jakie masz spiczaste ramiona – szepnęła zafascynowana, głaszcząc go delikatnie. – To niezwykłe uczucie być tak blisko jednego z dotkniętych Ludzi Lodu. Dla mnie była to jedynie legenda. Mam na myśli te mordercze ramiona i wszystkie te sprawy.

– Uważam, że mogłabyś być trochę bardziej delikatna.

– Dlaczego? – zapytała dziecinnie. – Chyba się nie wstydzisz, że jesteś taki? Ja myślę, że jesteś fantastyczny, wiesz. I taki mnie przenika przyjemny dreszcz, kiedy cię dotykam.

– Vinga! – powiedział surowo. – Moje rany trzeba opatrzyć.

– O, tak, już, już!

Heike wzdychał i drżał na całym ciele.

Ale Vinga była zręczna. Rzeczywiście wiedziała, co robi, i miała znacznie większe pojęcie o sztuce leczenia, niż mógł się spodziewać. Za pomocą szczególnej mieszaniny naturalnych środków i bardziej zaawansowanej sztuki leczniczej opatrzyła go delikatnie i troskliwie.

– W porządku? – powiedziała wreszcie. – Góra gotowa, a teraz reszta.

– Z tym poradzę sobie sam! – Heike omal nie eksplodował.

– Głupstwa gadasz! Zdejmuj spodnie!

– Zostaw mnie! – syknął przez zęby.

– A zresztą i tak całe są podarte – oświadczyła chłodno i bez zastanowienia zerwała z niego spodnie. – Popatrz na swoje biodro, tu masz dopiero ranę, spójrz!

Potem zamilkła. Heike bezskutecznie próbował odszukać choćby kawałek podartych spodni, żeby się okryć, ale ona odrzuciła je daleko.

– Oj! – jęknęła nagle.

Poczuła, że się czerwieni. Ależ była bezmyślna! Usiadła obok Heikego, plecami do tego czegoś niezrozumiale wielkiego, i patrzyła na niego ciepło.

– Ja nie chciałam, Heike, taka bywam czasami głupia.

Ale nie powinieneś się krępować, ba ja uważam, że jesteś bardzo ładny.

– Kochana Vingo, czy nie zechciałabyś podać mi tej resztki spodni, które rzuciłaś na podłogę?

Nie mógł się podnieść, kiedy ona siedziała na krawędzi łóżka.

Objęła go ramieniem i bawiła się włosami na jego piersi.

– Vinga, natychmiast przestań!

– Ale ja naprawdę uważam, że jesteś ładny, najładniejszy mężczyzna, jakiego widziałam. Parobcy to byle co, oni nie mieli ani jednego włosa na piersiach.

– Bądź tak dobra i nie dotykaj mnie.

– Dlaczego nie?

– Bo to może mieć… pewne skutki.

– Jakie skutki?

– O Boże, Vinga! – wrzasnął. – Rób, co mówię!

– Tak, oczywiście, masz rację. Już opatruję twoją ranę.

Zanim zdążył ją powstrzymać, pochyliła się i pocałowała go w policzek. Heike jęknął.

– Ja ciebie tak lubię. Tak rozkosznie jest być blisko ciebie… ale już się biorę za ranę.

Znowu usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się nad jego rozszarpanym biodrem. Potem popatrzyła na niego z otwartymi ustami i zapytała:

– Co to za jakieś skutki, o których mówiłeś? O, Heike, ja się tak dziwnie czuję!

Położyła się na łóżku i podkuliła nogi. On w końcu mógł się pochylić i podnieść z podłogi coś do okrycia.

– Może byś jednak wyszła na dwór? – syknął. – Zostaw mi resztę.

Vinga posłała mu tylko przestraszone spojrzenie i wybiegła z chaty.

Usiadła na kamieniu przed wejściem do szopy, skuliła się i oddychała ciężko, ze świstem. Szukała wzrokiem, ale nie znajdowała niczego, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. Niczego, czym mogłaby zastąpić tamten widok, tamto, co poruszyło w niej jakieś straszne, nieznane siły. Całe ciało zdawało się płonąć gorącą tęsknotą, pragnieniem tak potężnym, że musiała z całej siły napinać mięśnie, by mu się przeciwstawić. Czuła palenie w piersiach, rozkoszne gorąco w dole brzucha, wargi nabrzmiewały i pulsowały.

Mój Boże, myślała. Co ja zrobiłam? Czy to o tym szeptali dorośli, kiedy jeszcze byłam dzieckiem? Czy ta są te jakieś tajemnice, od których rumieniły im się policzki, a dziewczęta chichotały?

Ogier. Widziała ogiera przy klaczy…

Heike zbudowany był niemal tak samo jak tamto zwierzę! To było niewiarygodne, oszałamiające i tak nieznośnie rozkoszne, kiedy się o tym myślało.

Znowu jęknęła i skuliła się jeszcze bardziej w swoim słodkim pragnieniu. Owszem, widziała kiedyś jednego z parobków, jak spuścił spodnie, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. Ale tamten widok był niczym, absolutnie niczym w porównaniu z tym, co zobaczyła u Heikego. Vinga przyciskała ręce do ud. Wiedziała, że żaden mężczyzna na ziemi nie będzie w stanie dać jej tego, czego pragnęła. Żaden oprócz Heikego!

To było, oczywiście, zwyczajne pożądanie. Nie była aż tak głupia, żeby sobie z tego nie zdawać sprawy. Na pewno istniała też gorąca, płomienna miłość, ale Vinga nie była pewna, czy w tym przypadku akurat o nią chodzi. Znała Heikego przecież zaledwie kilka dni. Czy jednak żył na świecie ktoś, kto mógłby zająć jego miejsce? Zastąpić go, także jako przyjaciela?

Powoli docierała do jej świadomości prawda, że dziewczyna z pustkowi jest na najlepszej drodze, aby stać się dorosłą kobietą w świecie ludzi.

Wzburzone ciało uspokajało się wolno, bardzo wolno. Wciąż jednak siedziała na kamiennych schodkach, jeszcze nie mogła się odważyć, żeby wejść do środka. Nigdy więcej nie chciała tego widzieć!

W końcu w drzwiach chaty stanął Heike. Vinga spuściła wzrok.

Zauważyła, że Heike idzie do niej przez zarośnięte trawą podwórko, że siada obok niej. Zdrowym ramieniem obejmuje jej plecy.

– Czy nie sądzisz, że powinniśmy o tym zapomnieć, Vingo?

Szczera jak zawsze, pokręciła przecząco głową, wciąż patrząc w ziemię.

Heike milczał przez chwilę, po czym rzekł cicho:

– Na ciebie też to podziałało, prawda?

– Tak – szepnęła.

– Bardzo mnie to cieszy – powiedział Heike. – Byłoby straszne, gdybym tylko ja sam… Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie masz się czego obawiać. Nigdy nawet cię nie dotknę, możesz mi wierzyć. Spotkasz wielu młodych mężczyzn, kiedy już odzyskamy to, co jest nasze. Znajdę ci chłopca, który będzie ciebie wart. Ale ty zadecydujesz sama. O, spotkasz na pewno wielu młodych chłopców, godnych twojej miłości!

Ale ja chcę ciebie, żaliła się Vinga w duchu. Przytuliła się do niego i załkała głośno.

Heike błędnie zrozumiał jej płacz.

– Rozumiem, że się boisz. Ale ja naprawdę nie chcę sprawiać ci bólu, dziecko drogie, chcę dla ciebie wyłącznie dobra! Ja cię tak bardzo lubię. Z całą twoją momentami katastrofalną spontanicznością, z twoim nieznośnym zarozumialstwem i twoją skłonnością do kłótni. Masz tyle wspaniałych cech, Vingo! Naprawdę, trudno mi wypowiedzieć, jak cię lubię, pragnę dla ciebie wyłącznie dobra!

Wtedy ona zaczęła płakać jeszcze bardziej.

– Coś przepadło, Heike, prawda? Coś się skończyło?

– Tak. Ta szczerość między nami. Od tej chwili musimy być wobec siebie bardziej ostrożni. A to będzie nas krępowało.

Poczochrał jej włosy, jakby chciał jej dodać odwagi.

– Ale przecież nie zawsze będziemy mieszkać razem w takiej małej, nędznej chatynce. Wszystko się ułoży, zobaczysz.

Twarz Vingi wykrzywiła się w nowym ataku przejmującego płaczu.

Dzień przeznaczyli na prace domowe, żeby uczynić znośniejszym życie w komorniczej chacie Simena. Heike przygotował sobie posłanie w szopie, a Vinga powiedziała, że skoro on zdecydowanie woli towarzystwo myszy niż jej, to proszę bardzo! Potem usadowili się na trawie, rozłożyli pomiędzy sobą skarb Ludzi Lodu i przejrzeli wszystko starannie.

To właśnie wtedy Heike po raz pierwszy odczuł trudne do ukojenia pragnienie posiadania skarbu, to pragnienie, które trawiło wszystkich obciążonych przekleństwem. On widocznie różnił się od pozostałych, ponieważ nigdy przedtem tego uczucia nie doznawał. Wiedział, oczywiście, że skarb istnieje i że należy do niego. Chciał go, rzecz jasna, mieć, ale myślał o tym ze spokojem.

Teraz dopiero uświadamiał sobie, jak bardzo skarb jest niebezpieczny dla tych, którzy go pożądają, a także dla tych, którzy obciążonym utrudniają jego zdobycie. Heike czuł niemal mrowienie w palcach, pragnął po prostu zgarnąć to wszystko, przycisnąć do piersi i krzyczeć, że skarb jest jego, jego!

Tak oto znowu dawało o sobie znać dziedzictwo zła. A Heike nie chciał, za nic na świecie nie chciał dopuścić, żeby zdobyło nad nim władzę. Od tak dawna przecież walczył, aby być ludzką istotą, którą stać na troskliwość i miłosierdzie.

Heike nie wiedział o tym, że tysiące normalnych ludzi ma znacznie gorsze charaktery niż on. Uważał, że jest najmarniejszym stworzeniem na ziemi, że nigdy nie uwolni się od swego brzemienia, choćby nie wiem jak zmagał się z losem.

Entuzjastyczny zachwyt, jaki okazywała mu Vinga, był dla niego niczym napój z wina, mleka i miodu, choć sam wątpił, czy taka mieszanina mogłaby jakoś nadzwyczajnie smakować.

W końcu Heike musiał się roześmiać sam z siebie. Vinga dopytywała się, co go tak śmieszy, więc jej wyjaśnił. Zaśmiewali się teraz oboje i powoli napięcie między nimi zelżało i ulotniło się pod wpływem tego cudownego daru, jakim jest humor.

– No, a teraz pochowamy te graty – powiedział z udaną nonszalancją, by nie pokazać, jak wiele skarb dla niego znaczy.

Znaleźli odpowiednią kryjówkę pod belkami dachu, schowali tam skarb i znowu wyszli na dwór powygrzewać się w słońcu.

– O, zobacz, idzie Eirik! – zwołał Heike uradowany. – Na pewno przynosi mi wiadomość, czy znalazł jakiegoś dobrego prawnika, który mógłby nam pomóc w rozprawie ze Snivelem. Prosiłem go o to.

Witał zbliżającego się uprzejmie.

– Dzień dobry, Eirik, chodź i przywitaj się z moją…

Heike odwrócił się w stronę Vingi, ale na podwórku nie było nikogo!

– Co, u licha…?

– Z kim mam się witać? Z dziewczyną? A gdzie ją podziałeś?

– Vinga, wyjdź natychmiast! Eirik jest taki miły!

– Nie zmuszaj jej, Heike. Daj jej tyle czasu, ile potrzebuje! No, więc wypytałem się ostrożnie. Wiesz, Tark miał…

– Vemund Tark?

– Tak. On miał prawnika, takiego człowieka nazywają adwokatem, który mu pomagał. Nazywa się Sarensen i mieszka w Christianii.

Heike wziął adres i podziękował serdecznie za pomoc.

Usiedli obaj z Eirikiem na progu szopy.

– Nikt jeszcze się o nas nie dowiedział?

– Absolutnie nikt, to ci gwarantuję.

– W porządku! A my z Vingą wybraliśmy się dzisiejszej nocy na wyprawę.

– Musiała to być niebezpieczna wyprawa. Jesteś pobandażowany wzdłuż i wszerz.

Heike opowiedział o ich „włamaniu” do dworu w Grastensholm.

Eirik zachichotał.

– Snivel powinien się o tym dowiedzieć. Gdyby tylko był w domu.

– Co? Snivela nie ma?

– Nie. Dom jest pusty. Tylko parobcy są w obejściu.

Heike otworzył usta, a po chwili wybuchnął śmiechem. A oni się tak skradali!

Kiedy jednak Eirik odszedł, Heike spoważniał.

– Vinga – powiedział surowo. – Wyłaź natychmiast, gdziekolwiek jesteś!

Bardzo, bardzo skruszona Vinga wypełzła spod jego stóp. Przez cały czas leżała ukryta pod podłogą szopy. Szopa była postawiona na palach, a podłogę podtrzymywały grube belki, ułożone na krzyż. Pomiędzy nimi znajdowała się pusta przestrzeń.

Heike chwycił Vingę za ramię.

– Było mi okropnie głupio i nieprzyjemnie – powiedział z ponurą miną. – Żeby się tak zachować wobec Eirika, który zawsze chciał dla nas tylko dobrze!

– Nic na to nie poradzę. Strach tkwi we mnie jak drzazga.

– Musisz się przecież do tego przyzwyczaić!

– Wiem – bąknęła pełna poczucia winy, ale po chwili kąciki ust zaczęły jej drgać.

– Pomyśl, że Grastensholm było puste!

I oboje wybuchnęli gromkim śmiechem.

Kiedy zmrok zapadł nad parafią, Heike poprosił Vingę, by poszła z nim na cmentarz. Chciał zobaczyć rodzinne groby.

Zgodziła się chętnie, poprosiła tylko, by chwilkę zaczekał, a sama pobiegła nazbierać kwiatów. Znaleźli też naczynie, w którym można by je ustawić, i poszli. Po drodze Vinga powtarzała wiele razy, jak bardzo lubi chodzić na cmentarz.

– Mama mówiła, że wszyscy z Ludzi Lodu lubili chodzić pomiędzy grobami. Wtedy czuje się, jak blisko nas są nasi zmarli. Prawie można z nimi rozmawiać.

– Rozumiem – powiedział Heike i uśmiechnął się do małej, delikatnej istoty obok siebie. – Vinga, jutro musimy odwiedzić tego adwokata. Pamiętasz go może?

Zastanawiała się przez chwilę.

– Serensena? Myślę, że tak. Ale to nie był szczególnie zabawny człowiek.

– Nie musi być zabawny, wystarczy, żeby był zręcznym adwokatem. Ale sama chyba rozumiesz, że ja nie mogę do niego iść. Ludzie potrzebują sporo czasu, żeby mnie zaakceptować. Więc to ty musisz iść.

Vinga cofnęła się gwałtownie.

– Ja? Nie, mowy nie ma! Ja nie mogę!

– Ale on cię zna, zna twoją sytuację, był przecież pełnomocnikiem twojego ojca.

– O, Heike, nie proś mnie o to! Nie tak szybko! Oni mnie po prostu złapią i umieszczą w tym domu.

– Cóż za głupstwa! Teraz ja jestem twoim opiekunem, nie rozumiesz tego? Jako twój starszy krewny jestem za ciebie odpowiedzialny. I niech Bóg ma w opiece tego, kto spowoduje, że włos ci spadnie z głowy!

Przytuliła się do niego jak łaszący się kot.

– O, Heike, jaki ty jesteś silny!

– Nie, no nie rób głupstw! Porozmawiamy o tym jutro.

– W każdym razie to miło z twojej strony, że zabrałeś mnie na cmentarz. Tyle razy tęskniłam, żeby tam pójść – westchnęła.

– Miło? Po prostu nie umiem czytać.

– Co? Nie umiesz czytać? Ale przecież jesteś na to za stary!

– Nigdy nie miałem możliwości się nauczyć. Pamiętaj, że dorastałem w ubóstwie, co prawda wśród dobrych, serdecznych ludzi, ale oni też nie byli uczeni.

Znowu przytuliła się do niego.

– Więc ja ci jestem potrzebna?

– Jesteś. Dziękuję za pomoc!

– O, Heike, to fantastyczne! Pokażę ci wszystkie kamienie nagrobne, wiem dokładnie, gdzie kto leży, i czytam bardzo dobrze.

– Nie przesadzaj z chęcią pomocy – roześmiał się. Ale był w tak znakomitym humorze, że uścisnął jej ramię. – Opowiesz mi wszystko krótko, żadnych szaleństw!

Kilka słonek przeleciało obok nich jak nocne obłoki ze swoim charakterystycznym świszczącym poszumem. A daleko na polach odezwały się derkacze. Ptaki nocy.

– Właściwie powinnam być okropnie zmęczona – powiedziała Vinga. – Byliśmy przecież na nogach całą poprzednią noc. Ale jestem tak ożywiona, jakbym w ogóle nie potrzebowała snu. Heike, mnie się zdaje, że ty nawet pojęcia nie masz, co to znaczy tak iść razem z przyjacielem, schodzić do wsi!

– Przed chwilą już mówiłaś coś bardzo podobnego – uśmiechnął się. – Ale powtarzaj to jeszcze wiele, wiele razy.

– Tak, bo ty też byłeś samotny?

– Strasznie!

Ujęła go za rękę.

– Więc jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, prawda?

– Jesteśmy – przyznał. Lecz czuł, że dławi go w gardle. Wiedział bowiem, jak to łatwo zaangażować się za bardzo w znajomość z kimś takim jak Vinga. A jemu nie wolno tego robić. Nie zniósłby więcej bólu i rozpaczy, tyle zła go już w życiu spotkało. I bardzo dobrze wiedział, że gdy tylko Vinga pozna innych młodych ludzi, zapomni o nim natychmiast. Była jak trzepoczący skrzydełkami motyl.

Po co jednak wybiegać myślami tak daleko w przyszłość? W tej chwili pragnął jedynie przeżywać tę czarowną noc. W domu, w rodzinnej parafii, o której marzył przez całe życie!

Cmentarna furtka skrzypnęła głośno i żałośnie w zawiasach.

Ciii! – szepnął w jej stronę roześmiany Heike. – Pamiętaj, że ludzie śpią! „Kto się włóczy po cmentarzu w środku nocy? pomyślą sobie. Trzeba tam pójść i zobaczyć”.

Vinga prychnęła.

– Po pierwsze, to nie jest środek nocy. Po drugie, to ludzie tutaj pracują tak ciężko w dzień, że nie mogą pozwolić sobie na taki luksus jak my, żeby nie spać wieczorami. A po trzecie, to oni są zbyt przesądni, żeby odważyli się tu przyjść.

– A tych, którzy się pracą nie przemęczają, czyli Snivela i jego rodziny, tutaj nie ma.

– O, nie wiemy nic o bratanku, tym draniu z Elistrand – stwierdziła Vinga.

Dla niej ten człowiek był draniem, chociaż go zupełnie nie znała. Bo to on „ukradł” jej ukochany dom.

– On to na pewno nie miałby ochoty tu przychodzić. A nikogo innego też do tego nie zmusi.

Czuli się bardzo dzielni.

– A my nie boimy się zmarłych – oświadczył Heike.

– Nnie, oczywiście, że nnie – potwierdziła Vinga przesadnie pewna siebie, ale głos drżał jej wyraźnie.

Heike myślał o innym cmentarzu. W Stregesti. Tam został zamknięty w trupiarni.

On, ze swoją klaustrofobią!

Opowiedział Vindze o tym. Opowiedział jej historię o tych obrzydliwych kruczych skrzydłach czy raczej paskudnych włosach. A ona dobrze rozumiała strach człowieka, którego zamknięto w takim miejscu. Uczucie, które wywoływało wszystkie lęki dzieciństwa.

Vinga była wspaniałą dziewczyną!

Teraz prowadziła go przez bramę i dalej, do najstarszej części cmentarza.

– Tutaj – powiedziała stłumionym, pełnym czci głosem. – Tutaj jest najważniejszy nagrobek!

Nagrobek był spory, ale nieszczególnie okazały.

– Przeczytaj mi napis – poprosił Heike.

Vinga sylabizowała powoli w mroku. Z latami napis stawał się coraz mniej widoczny.

– Musimy później oczyścić nagrobki – mruknęła. – Trzeba usunąć z nich ten mech.

Po chwili zaczęła głośno czytać:

– ”TENGEL DOBRY Z RODU LUDZI LODU. Urodzony w roku 1548. Zmarł w 1621. Małżonka SILJE ARNGRIMSDATTER. Urodzona w roku 1564. Zmarła w 1621. Miłość była waszą szlachetną cnotą”.

Heike stał przez chwilę w milczeniu, chłonął uroczystą atmosferę tej chwili. Spotykał przecież Tengela Dobrego, a teraz stał przy jego grobie.

– Niżej jest coś jeszcze – powiedział półgłosem.

– ”SOL ANGELIKA Z RODU LUDZI LODU. Urodzona w roku 1579. Zmarła w 1602. Na wieczną pamiątkę”.

– Na pamiątkę?

– Ona nie jest tutaj pochowana. Władze zabrały jej ciało po śmierci. Ty… ją spotkałeś, prawda?

Heike odpowiedział na jej spłoszone spojrzenie lekkim uśmiechem.

– Oczywiście. Wiele razy. To była najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem.

Vinga skinęła głową bez żadnych podejrzeń, bez zazdrości. Wybrała z bukietu duży kwiat i położyła go przy grobowym kamieniu.

– Gdybym miał teraz coś na głowie, to bym to zdjął na znak szacunku dla tych trojga. Bo nie możemy zapominać o Silje!

– Nie, ja myślę, że Silje była co najmniej tak samo ważna dla rodu jak tamci dwoje, chociaż nie pochodziła z Ludzi Lodu.

– Była bardzo ważna. Dla Tengela, a przez to dla nas wszystkich.

– Była właściwie matką rodu, w każdym razie dla tej linii Ludzi Lodu, którą znamy.

Heike potwierdził skinieniem głowy. On poznał wielu innych, z najdawniejszych czasów. Didę i Wędrowca w Mroku, a także innych, mniej wyrazistych.

Tu jednak znajdowały się nazwiska najważniejszych. Jeszcze przez chwilę stał nieruchomo przed grobem i nawet z Vingą nie chciał się podzielić swoimi myślami.

Kiedy na koniec odetchnął głęboko, Vinga powiedziała pospiesznie:

– Jest jeszcze druga grupa grobów, których stąd nie widać. To groby wielkiego rodu Meidenów. Leży tam Charlotta Meiden. Dag i Liv. Tarald, Sunniva i Irja, a także Mattias i Hilda. Jak widzisz, znam ich wszystkich.

Jako dziecko przychodziłam tutaj często. Meidenowie mają własny grobowiec przy kościele. To był znakomity ród, trzeba ci wiedzieć. Do nich należało Grastensholm i to oni wyciągnęli Ludzi Lodu z nędzy i wpłynęli na zmianę opinii o nich. Irmelin była ostatnią potomkinią tego szlacheckiego rodu.

– No tak. A poza tym Paladinowie. To był chyba jeszcze znakomitszy ród?

– Oczywiście! Paladinowie połączyli się z Meidenami przez małżeństwo i w następnych pokoleniach potomkowie tego rodu mają też w żyłach krew Ludzi Lodu. Albo odwrotnie: potomkowie Ludzi Lodu mają w żyłach krew książęcą. Pierwszymi, jak wiesz, byli Alexander Paladin i Cecylia Meiden. Większość Paladinów spoczywa jednak na cmentarzach w Danii. Tutaj zostali pochowani tylko… Ale poczekaj, zaraz tam pójdziemy!

Pospieszyła do kolejnego, bardziej okazałego nagrobka.

– Tutaj, ten wielki kamień… Pod nim spoczywa Tristan i jego Marina. A tutaj masz Ulvhedina i Elisę.

– Zaczekaj! Ulvhedina to ja spotkałem! Czy mogłabyś położyć tutaj jeden kwiat?

– Bardzo chętnie!

Vinga z szacunkiem wybrała piękny kwiat z majowego bukietu i ułożyła go przy nagrobku.

Potem poszli dalej.

– Tutaj leży Jon Paladin i Branja. A tutaj moi dziadkowie ze strony mamy. Ulf i Tora Paladinowie.

Vinga zatrzymała się przy kolejnym grobie. Tym razem głos odmówił jej posłuszeństwa, więc tylko postawiła u stóp nagrobka naczynie na kwiaty. Heike wziął je i poszedł do studni przy cmentarnym murze, żeby nabrać wody. Vinga długo i starannie układała bukiet, aż w końcu uspokoiła się na tyle, że mogła wstać.

Heike nie musiał pytać, co jest napisane na nagrobku. Tutaj spoczywał Vemund Tark i jego małżonka, Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

Zapomniał, że Vinga Tark z Ludzi Lodu pochodziła, ze strony matki, z książęcego rodu. Zastanawiał się, czy ona sama kiedykolwiek o tym myśli. W każdym razie przy nim nigdy o tym nawet nie wspomniała.

Vinga odchrząknęła, a kiedy się odezwała, jej głos brzmiał żałośnie.

– A teraz, Heike, teraz pójdziemy tam, gdzie leżą Lindowie z Ludzi Lodu!

Mój ród, myślał, podążając za nią w stronę licznej grupy nagrobków ustawionych za grobami Tengela i Silje.

Vinga czytała: „ARE Z LUDZI LODU, urodzony w roku 1586, zmarł w 1660. Małżonka META, urodzona w roku 1587, zmarła w 1635”.

Jak to strasznie dawno, pomyślał Heike, niemal przerażony.

Vinga mówiła dalej:

– Na ich grobie wyryte jest jeszcze jedno nazwisko:

TROND Z LUDZI LODU, 1608 – 1625”. On umarł młodo.

– Tak, wiem. To ten, który zginął w czasie wojny trzydziestoletniej. Spotkałem go kiedyś.

Vinga powstrzymała uśmiech. Brzmiało to niczym szaleństwo, że mógł spotykać się z ludźmi, którzy nie żyli już od stuleci. Dla Heikego jednak była to rzecz najzupełniej naturalna.

– Ty wiesz, oczywiście, że on też był dotknięty dziedzictwem zła, właściwie więc nie powinien należeć do tych, którzy pomagają swojemu żyjącemu potomstwu. Był to jednak wspaniały chłopak, a zło nie zdążyło się rozwinąć w jego duszy. Ujawniło się tylko w jednej strasznej chwili, kiedy rzucił się na swego brata. I wtedy dopełnił się jego los.

– Tak – potwierdziła Vinga. – I tu właśnie masz grób tego brata.

Pokazała nagrobek z jednym jedynym nazwiskiem: „TARJEI LIND Z LUDZI LODU. Niezastąpiony”.

Po raz pierwszy pojawiało się nazwisko Lind.

Heike poczuł ukłucie w sercu, Mój przodek, pomyślał. Tarjei był jego… Zaraz, jak to będzie? Praprapraprapradziadkiem? Heike był teraz głową rodu Ludzi Lodu! Dotychczas o tym nie pomyślał!

Vinga nie zwróciła uwagi na jego roztargnienie przy grobie Tarjeja. Poszła do kolejnego nagrobka.

– Tu leżą Brand i Matylda.

Heike zbliżył się do niej z wolna, przyglądając się następnym grabom.

– ”ANDREAS LIND Z LUDZI LODU. Małżonka ELI”. Dalej „NIKLAS LIND Z LUDZI LODU urodził się w 1655, zmarł w 1713. Małżonka…” Tak, a tutaj mamy Irmelin. Irmelin Meiden. Oni zmarli w tym samym roku. Uważam, że to bardzo praktyczne. Ja też bym tak chciała, jeżeli wyjdę za mąż. W takiej sytuacji nikt nie zostaje sam na świecie.

Niełatwo było nadążać za jej refleksjami.

Odczytywała napis na kolejnym nagrobku:

– ”ALV LIND Z LUDZI LODU. Małżonka BERIT”. A tutaj… Spójrz tutaj, Heike: „ INGRID LIND Z LUD2I LODU!”

– O! – zawołał Heike. – A ja nie mam ani jednego kwiatka!

– Przyniesiemy kiedy indziej. Spójrz na ostatnie nagrobki. Tutaj jest napis: „KALEB ELISTRAND 1618 – 1695”. Wiesz, on nie miał własnego nazwiska, wobec tego przyjął nazwisko Elistrand. „Małżonka GABRIELLA PALADIN. 1628 – 1712”.

– Rodzice Villemo – szepnął Heike. – No tak, a dwie linie rodu wyemigrowały z Norwegii i, oczywiście, ich grobów tutaj nie ma. Lena Paladin, która osiedliła się w Skanii. I Mikael Lind z Ludzi Lodu, który zamieszkał w okolicach Sztokholmu. Wiesz, kiedy tak myślę, jak bardzo rozgałęziony był nasz ród, to aż trudno uwierzyć, że teraz zostało nas tak niewiele! Arv Grip z Ludzi Lodu i jego córka w Smalandii. Ingela i jej syn Ola w Sodermanlandii: A tutaj ty i ja. Wszystkiego sześć osób!

– Tak, ale jest jeszcze ten zaginiony syn Arva, Christer.

– Niestety, o nim to chyba powinniśmy zapomnieć. Nigdyśmy go nie spotkali. Ebba nic nie wiedziała o tym bogatym człowieku, który go zabrał. Możemy jedynie mieć nadzieję, że jest mu dobrze.

– Tak, skoro tamten człowiek był bogaty, to Christer przynajmniej nie cierpi niedostatku. Ale zamożność to nie wszystko.

– O, nie. Masz rację. To banalna prawda, ale prawda.

– No tak, to chyba obejrzeliśmy wszystko. Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś zobaczyć?

– Nie. Dzisiaj już nic. Dziękuję ci za pomoc! Teraz wiem, gdzie się które groby znajdują, więc później tutaj wrócę. Sam. Tyle bym chciał… Och, Vinga, nie powinno ci być przykro z tego powodu!

Vinga odwróciła się od niego.

– Idź sobie, ty! Z tymi swoimi talentami! A ja jestem zupełnie zwyczajna!

– Wcale nie jesteś taka zwyczajna – powiedział łagodnie i pogłaskał ją po policzku. – Jesteś najwspanialszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałem!

– Zdawało mi się, że o tej Gunilli ze Smalandii wyrażasz się podejrzanie ciepło.

– Gunilla także jest przemiłą dziewczyną, chociaż nie ma twego rozbrajającego poczucia humoru. Poza tym nie żywię dla niej żadnych uczuć oprócz po prostu rodzinnych.

Mógł tak powiedzieć z całym spokojem, bowiem po wypiciu gorzkiego wywaru z ziół, które wskazała mu Sol, bliskość Gunilli nie robiła na nim żadnego wrażenia. Zresztą i tak jej bliskość nigdy nie wywoływało w nim takiego wzburzenia, jak obecność niewiarygodnie zmysłowej Vingi.

Wyraził się jednak niezręcznie.

– Uważasz zatem, że ja jestem nie tylko krewną?

– Vinga… Wcale tego nie powiedziałem! O Boże, wyjdźmy przynajmniej z tego cmentarza!

W drodze do domu Heike szedł szybko, ze złością, nie zważając, czy Vinga nadąża za nim, czy nie. Był wściekły na siebie dlatego, że nigdy nie potrafił starannie dobierać słów, a także z powodu tych wszystkich myśli, które kłębiły się w jego nieszczęsnej, udręczonej głowie.

Gdyby mógł widzieć minę kuzynki, byłby jeszcze bardziej rozgoryczony. Vinga biegła za nim lekkim krokiem, a wyglądała jak dziecko, któremu obiecano piękny prezent. Szła podśpiewując cichutko pod nosem.

ROZDZIAŁ VII

Vinga miała okropną noc!

Po pierwsze, śmiertelnie się bała zostać sama w domu Simena. Bo jeżeli w nim naprawdę straszy?

Vinga należała do tych irracjonalnie myślących ludzi, którzy nie boją się złodziei ani morderców – o ile oczywiście nie grożą oni domem madame Fleden – ale którzy gotowi są umrzeć ze strachu, kiedy zobaczą jakiś poruszający się cień lub usłyszą w ciemnościach czyjeś tajemnicze westchnienie. I nigdy się tego nie wyzbyła. Tej nocy Vinga znowu czuła się tak, jak w pierwszych latach spędzonych w chacie komorniczej, w czasach gdy całe noce leżała przytulając do siebie kozę, wpatrzona w drzwi, w których, jak jej się zdawało, w każdej chwili mogli się pojawić najbardziej upiorni goście.

Teraz było jeszcze gorzej. Teraz towarzystwo kozy nie wystarczało, teraz Vinga pragnęła obrony ze strony silnego mężczyzny. Nie zliczyłaby, ile razy gotowa była biec do szopy, w której spał Heike. Za każdym razem jednak rezygnowała na myśl, jak bardzo go to zdenerwuje.

Kiedy nareszcie zasnęła, też nie zaznała spokoju. Dla odmiany dręczyły ją sny. Śniło jej się, że biegnie po cmentarzu, a goni ją jakiś okropny duch, jakiś odpychający stary dziad, prawdopodobnie ów Simen, który ze złośliwym chichotem zaczajał się na nią pomiędzy nagrobnymi kamieniami.

Koszmarny sen był niewiarygodnie długi, zdawało jej się, że już nigdy się stamtąd nie wydostanie, ale nagle wszystko się odmieniło. Znalazła się teraz na ogromnej równinie, widziała jedynie niebo i ziemię, nic, ani jedno wzniesienie nie przecinało horyzontu. Ona jednak biegła i biegła, uciekając od czegoś, a jednocześnie nie ruszała się z miejsca. Nieoczekiwanie pojawił się za nią olbrzymi ogier, był daleko, lecz nieustannie się przybliżał. Był czarny jak węgiel i Vinga bardzo dobrze wiedziała, czego on chce. Była śmiertelnie przerażona, a jednocześnie pragnęła, żeby ją jednak dogonił i żeby ona musiała się poddać swemu losowi.

Nie potrzebowała się odwracać, by widzieć, że goniący ma okropne oczy. Tak samo wyczekujące i świadome celu, jak oczy tamtego starca z poprzedniego snu. Od czasu do czasu byli zresztą jednym i tym samym, jakby jedna istota w dwóch postaciach, i wtedy ogarniało ją przerażenie, ale potem znowu ogier był tylko zwierzęciem, po czym następowała kolejna zmiana, to już nie koń ją gonił, lecz silny i przyjazny mężczyzna, Vinga wychodziła mu naprzeciw, on obejmował ją czule i uspokajał, żeby się już nie bała, ona zaś czuła, że mógłby teraz zrobić właściwie wszystko, bo to przecież tylko sen…

A ponieważ takie właśnie uczucie pojawia się na zakończenie snu, to i Vinga budziła się w tym miejscu. Okropnie rozczarowana!

Ale w takim stanie ducha nie odważyła się pójść do szopy!

Tymczasem na dworze całkiem się rozwidniło, więc Vinga, z właściwą sobie przekorą, miała ochotę zatrzymać noc i jeszcze trochę pospać. Zasnęła więc i spała, tym razem mocno i bez snów.

Obudziła ją cisza. Doznawała przygnębiającego uczucia, że jest sama.

I tak było w istocie. Nawet koza zniknęła.

No tak, pomyślała Vinga. Heike wstał wcześniej i wypuścił zwierzę na dwór. Wszedł tutaj i widział mnie śpiącą. Okropne!

Człowiek rzadko bywa piękny w czasie snu. Kto to powiedział, że kandydata do małżeństwa trzeba najpierw zobaczyć, kiedy je i kiedy śpi? Żeby stwierdzić, czy zdołamy z nim w przyszłości wytrzymać. Jak inaczej można by się o tym przekonać, nie przekraczając granicy tego, co przystoi?

Ale ostatecznie mówi się też, że miłość wszystko czyni pięknym?

– Zastanawiam się, czy to prawda – powiedziała Vinga głośno, ubierając się najpiękniej jak umiała i czesząc włosy niezwykle prymitywnym narzędziem, które sama zrobiła z kawałka drewna. „Zęby” w tych jej grzebieniach nieustannie się wyłamywały i często, denerwująco często, musiała sobie robić nowe.

Kiedy uznała, że prezentuje się nieźle, wyszła, a raczej wkroczyła na podwórze, chcąc zrobić możliwie najefektowniejsze entree.

Koaza jednak nie okazała zachwytu.

Ohoho! pomyślała Vinga, Heike wrócił do łóżka. No to teraz zobaczy! Zaskoczę go we śnie a usłyszy to i owo na temat śpiochów!

Z triumfującą miną otworzyła energicznie drzwi do szopy, ale Heikego tam nie było. Pościel została starannie złożona, co przypomniało Vindze, że ona swoją zostawiła w nieładzie na łóżku.

Wszystko znajdowało się w najlepszym porządku, ale Heikego ani śladu. Nigdzie też nie było jego rzeczy.

Vinga zaczęła szukać w obejściu. Najpierw pełna optymizmu, Heike nie mógł przecież odejść zbyt daleko, potem jednak zaczęła ją ogarniać panika.

W końcu stanęła pośrodku podwórza i rozszlochała się żałośnie. Czuła, że za chwilę zacznie wyć jak samotny wilk.

Pozostała już tylko jedna możliwość, że mianowicie Heike poszedł do zagrody Eirika.

Vinga jak przez mgłę przypominała sobie tego Eirika i jego rodzinę. Był po prostu jednym z wielu komorników w parafii, a jego mała zagroda jedną z wielu, jakie wraz z rodzicami mijała podczas niedzielnych spacerów. Elisabet, matka Vingi, nauczyła córkę dobrych manier, dbała o to, by witać się zawsze życzliwie z komornikami, a nawet rozmawiać z nimi, gdy to konieczne. Ludzie Lodu bowiem nigdy do nikogo nie odnosili się wyniośle, choć było rzeczą zrozumiałą, że na przesadną familiarność sobie nie pozwalali.

Mieszkańcy parafii wyrażali się o Ludziach Lodu z szacunkiem.

Mimo wszystko Vinga nie umiała się zdobyć na to, by pójść do zagrody Eirika. Lęk przed ludźmi wciąż jej nie opuszczał.

Może mogłaby się ukryć gdzieś w rowie niedaleko zagrody i stamtąd wyglądać, czy Heike nie nadchodzi?

Pełna wahań poszła porośniętą trawą drogą. Koza z przyzwyczajenia powlokła się za nią. Myślała pewnie, że idą na pastwisko. Vinga przeczesywała palcami jej sierść i szeptała coś o „swojej jedynej wiernej przyjaciółce”.

Czuła się opuszczona i zwyczajnie się bała.

Heike odebrał od Eirika swojego konia.

– To Vinga będzie musiała odwiedzić adwokata Serensena – powiedział do komornika. – Ja mogę pójść następnym razem, kiedy ona przygotuje go na spotkanie ze mną. Ale jak zdołam wzbudzić w tej dziewczynie odwagę, to naprawdę nie wiem.

– Tak, ona znika niczym mgła, gdy tylko poczuje człowieka w pobliżu – zachichotał Eirik.

– Kiedy się obudzi, spróbuję przyprowadzić ją tutaj. Jeśli przyzwyczai się do was, to reszta pójdzie łatwiej. Wkrótce więc tutaj wrócimy. Przynajmniej taką mam nadzieję.

I Heike odjechał w stronę domu.

Gdzieś w połowie drogi mignęło mu coś w pobliskich zaroślach. Jak lis szukający schronienia pod osłoną lasu. Na drodze pojawiła się jednak koza, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, kim jest lis.

Heike zatrzymał konia.

– Vinga! Wyjdź stamtąd! To tylko ja.

Vinga wypełzła z zarośli, a potem wstała i podbiegła do niego. Zaraz jednak przystanęła zdumiona.

– Nie bój się, to mój koń – uspokoił ją Heike. – Stał w stajni Eirika.

Zbliżała się do niego powoli. Wtedy zobaczył, że płakała.

Rzuciła się na niego i zaciśniętą pięścią zaczęła bić go po nogach, po udach, gdzie popadło, zanosząc się gwałtownym płaczem.

– Myślałam, że sobie poszedłeś – szlochała. – Myślałam, że mnie zostawiłeś, bo byłam taka głupia! Że już nigdy więcej cię nie zobaczę!

Pospiesznie zeskoczył z konia.

– Ależ kochane, drogie dziecko, nie miałem zamiaru cię straszyć. Myślałem, że śpisz.

Vinga wciąż zanosiła się płaczem i nie przestawała go bić, nie chciała na niego patrzeć, nie dawała się pocieszyć. Od czasu do czasu tak słodko jest trochę pocierpieć…

W końcu wykrztusiła:

– Nie wolno ci więcej tak postępować! Nie chcę już więcej być sama.

Heike próbował ją uspokoić.

– Co miałaś na myśli mówiąc, że byłaś głupia? Przecież to nieprawda.

– Prawda. Wczoraj wieczorem, kiedy wracaliśmy do domu, byłeś na mnie zły, a ja nie wiedziałam dlaczego i śniły mi się takie głupie rzeczy o tobie, ale nic z tego nie wynikło i wtedy ja byłam zła, bo ty nie miałeś nic przeciwko temu i…

– Zaraz, zaraz, poczekaj! Nie możesz mnie obwiniać o to, co się dzieje w twoich snach! Przyznaję, że wczoraj wieczorem byłem zły, ale nie na ciebie, tylko na siebie, to chyba rozumiesz, ty moje głupie, niemożliwe cielę!

Zamilkł. Vinga też zdołała się trochę uspokoić.

„Śniły mi się takie głupie rzeczy o tobie, ale nic z tego nie wynikło?” Co ona chciała powiedzieć „I wtedy ja byłam zła?”

Heike odwrócił twarz, bo uświadomił sobie, że się zaczerwienił. Nie tak znowu trudno było się domyślić, jakiego rodzaju sny dręczyły Vingę.

On sam, zmęczony ostatnimi dniami, zasnął szybko, ale obudził się z jakimś dziwnym uczuciem szczęścia. Że oczekuje go coś bardzo radosnego.

Vinga! Vinga była tą radością, która na niego czekała. Przeczuwał to, zanim jeszcze zdołał sobie cokolwiek uświadomić. Przeczucie odnosiło się wyłącznie do przyjemnych aspektów sprawy. Dopiero później odezwał się rozsądek. Poczuł się tak, jakby ktoś groził mu palcem.

Zostaw tę dziewczynę w spokoju! Ona nie jest dla ciebie!

Musiał wejść do izby, w której spała, bo koza meczała żałośnie. Najpierw oczywiście pukał do drzwi, skoro jednak nikt nie odpowiadał, wszedł. Koza wymknęła się na dwór, a on stał na progu, zdumiony, że to przerażone dziecko natury może spać tak mocno i spokojnie. Albo musiała być kompletnie wyczerpana, albo ufała mu całkowicie, przekonana, że on czuwa. W rzeczywistości w grę wchodziło i jedno, i drugie.

Była to reakcja na długie miesiące nerwowego napięcia i nieustannej czujności.

To niezwykle przyjemne uczucie, uświadomić sobie, że ktoś tak na człowieku polega!

Ale stwarza to także poważne problemy, myślał, stojąc w progu i przyglądając się uśpionej dziewczynie.

Zresztą widział niewiele. Vinga leżała na boku, okrycie naciągnęła na uszy tak, że widać było tylko czoło i zamknięte powieki pod pięknie ukształtowanymi brwiami…

Gunilla i Vinga.

Prawie równe wiekiem, ale, o Boże, jakież różne! Nie miał na myśli wyglądu, choć i pod tym względem różnice były ogromne. Gunilla, czy też zgodnie z jej prawdziwym imieniem – Anna Maria, przypominała Joannę d'Arc z tą swoją ciemnozłocistą karnacją. Vinga zaś była niczym elf, delikatna i zwiewna jak letnia noc.

Gunilla ze swoimi okropnymi kłopotami, pełna lęku i obrzydzenia, przerażona bliskością mężczyzny. Tymczasem Vinga będzie przysparzać innych zmartwień, niezwykle trudno będzie ją powstrzymać w jej dążeniu do poznania pełni życia. Bezpośrednia, wszystkiego ciekawa, gotowa niemal na wszystko. I co najgorsze: Bezgranicznie spragniona bliskości człowieka. Mała, pełna czułości dziewczynka, która ponad dwa lata tęskniła za kimś, kto mógłby ją przytulić.

Groźna sytuacja, naprawdę groźna!

Zastanów się, Heike, czy sam sobie nie zadajesz ran, które nigdy nie zechcą się zagoić!

Czy on naprawdę musi zakochiwać się w każdej dziewczynie, którą spotka na swojej drodze?

Oczywiście, że nie! Heike spotkał już wiele dziewcząt. W Słowenii, Mirę w Stregesti, żeby już nie wspominać o fatalnej Anciol; w drodze na Północ, w karczmach i chłopskich zagrodach, także było ich wiele. Ledwo je zauważał, nie interesowały go, podobnie jak on nie interesował ich.

Gunilla była pierwszą, która poruszyła w nim te osobliwe emocjonalne struny, które są w stanie gruntownie odmienić ludzkie życie.

On jednak wyrwał owo kiełkujące dopiero uczucie z korzeniami. Gunillę bowiem otaczało tylu innych młodych ludzi, którzy pragnęli zostać jej specjalnymi przyjaciółmi. Zresztą jej własne uczucia kierowały się w zupełnie inną stronę, nie do Heikego.

Dlatego Vinga była dla niego znacznie bardziej niebezpieczna. Ona bowiem miała tylko jego. Nie miała go z kim porównywać. Kiedy jednak powróci do życia, dla Heikego może się to skończyć katastrofą.

Vinga musi więc pozostać dla niego tabu. Jego obowiązkiem jest uświadomić jej, że na świecie jest wielu młodych mężczyzn, a nie tylko jeden demoniczny potworek.

Tak! Bo Heike tak właśnie siebie widział.

I dlatego teraz powiedział chłodno:

– Jeżeli już się uspokoiłaś, to może moglibyśmy porozmawiać? Chcemy odzyskać nasze domy, prawda?

Vinga skinęła głową.

– W takim razie musisz oswoić się z ludźmi. W przeciwnym razie nigdy nie odzyskasz Elistrand!

Dziewczyna nie odpowiadała. Wpatrywała się tylko w niego ze ściągniętymi brwiami, skrzywiona, ze śladami łez na twarzy.

– Dzisiaj spaliśmy za długo, i ty, i ja – mówił dalej Heike. – Nie zdążymy już do Christianii. Ale to może nawet lepiej, będziesz miała trochę czasu, żeby się przygotować do drogi. A teraz idziemy do Eirika, czekają tam na nas…

– Nie!

Ale chwyt dłoni Heikego na jej ramieniu nie zelżał.

– Prędzej czy później będziesz musiała tam iść. Ze mną przecież oswoiłaś się bez trudu!

– Tak, ale ty jesteś z Ludzi Lodu!

– Vinga – powiedział surowo. – Nie możesz myśleć w ten sposób! Nie wyobrażaj sobie, że wszyscy z Ludzi Lodu są aniołami, a reszta to tylko hołota. Albo podstępne indywidua, które tylko czekają, żeby zedrzeć z ciebie ostatnią koszulę.

– Bluzkę.

– Niech będzie bluzkę, o Boże, czy ty nie możesz potraktować tego poważnie? W naszym rodzie też zdarzały się mroczne i nieprzyjemne figury, i wcale nie mam na myśli dotkniętych, bo oni przynoszą ze sobą na świat obciążenie dziedzictwem zła. Były inne słabe egzemplarze także w naszej rodzinie i ty dobrze o tym wiesz. A kiedy poznasz Eirika i jego krewnych…

– Oni mnie zaprowadzą… do madame Fleden.

Heike potrząsnął nią.

– Czy ty jesteś taka głupia, czy…?

Tego było Vindze za wiele.

– Nie jestem wcale głupia, ja…

Nie dokończyła, a po chwili, zrezygnowana, spuściła głowę.

– Jak chcesz – powiedziała zmęczona. – Mogę z tobą iść. Ale musisz wziąć mnie na postronek. Jak kozę, bo w przeciwnym razie mogę ci mimo wszystko uciec do lasu.

Heike uśmiechnął się. Może postronek nie będzie potrzebny. Odkrył w niej natomiast pewną wrażliwość, słabe miejsce: jej zmienność uczuciową i intelektualną. Powinien to w razie potrzeby wykorzystywać.

Szedł piechotą, w jednej ręce trzymając końską uzdę, a w drugiej dłoń Vingi. Ona zaś wlokła się za nim, a od czasu do czasu, gdy na nowo ogarniał ją strach, przystawała nagle i nie chciała się ruszyć z miejsca. W końcu jednak znowu ruszali naprzód.

Żeby jakoś odwrócić jej myśli od tego, że, jak powiedziała, idzie na szafot, Heike zapytał:

– Wiesz, nie chciałem o tym mówić wczoraj przy grobach, bo byliśmy wtedy w takim podniosłym nastroju, ale jedna sprawa od dawna nie daje mi spokoju. Twoi rodzice zmarli przecież w wyniku zarazy. Co to była za choroba? Jak ona się objawiała?

– O, Heike, to było straszne! Zaraza atakowała gardła, nie mogę o tym mówić.

– Ja to znam – odparł Heike w zadumie. – Fale tej zarazy przechodziły przez południową Europę wielokrotnie…

Epidemia, o której Heike i Vinga właśnie rozmawiali, to był dyfteryt, który w Skandynawii pojawił się po raz pierwszy w osiemnastym wieku. Nie bez powodu ta zaraza, która objawiała się w różnych postaciach, a nie miała jeszcze wspólnej nazwy, siała postrach. Przebieg choroby był wyjątkowo dramatyczny; przeważnie kończyła się ona śmiercią.

– Nie musisz o tym mówić – rzekł Heike. – Ale jest w tym coś dziwnego. To, że twój ojciec umarł, wydaje mi się zrozumiałe. Ale matka? Elisabet? Ona pochodziła przecież z Ludzi Lodu! A my zazwyczaj jesteśmy odporni na takie choroby. Zdarzały się, oczywiście, również przypadki tragiczne, ale należą one do rzadkości. A może twoja matka była chorowita już przedtem?

– Nie. Mama była zawsze okazem zdrowia. Ale wtedy ludzie marli jak muchy.

– Ty jednak ocalałaś – rzekł Heike.

– Cóż, mnie i siekierą nie dobiją, czy jak się to mówi. No, zdaje się, że jesteśmy na miejscu, trzymał mnie mocno, Heike! Teraz kieruje mną wyłącznie instynkt, a on nakazuje mi uciekać gdzie oczy poniosą!

Heike uwiązał konia przy stajni i otoczył ramieniem plecy Vingi.

– Nikt nie odbierze mi mojej Vingi.

Spojrzała na niego tak wzruszona, że natychmiast pożałował swoich słów.

Że też on nigdy nic nauczy się uważać na to, co mówi!

Opór Vingi zelżał, gdy tylko zobaczyła, że Eirik i członkowie jego rodziny sami są niezwykle onieśmieleni i zakłopotani. Kobiety dygały, witając się z nią tak, jak to robiły wobec wszystkich mieszkańców dworu, Eirik zaś i jego syn kłaniali się głęboko, przyciskając czapki dobrzuchów. Synowa zapytała uprzejmie, czy można panienkę zaprosić na miseczkę gęstej śmietany i świeżo pieczone placki.

Vinga spojrzała pytająco na Heikego, a on kiwał głową na znak, że powinna przyjąć zaprosiny.

– Dziękuję, chętnie skosztuję – powiedziała zatem Vinga, lecz głos jej drżał ze strachu i przejęcia tak, że aż było to komiczne. Nikt się jednak nie śmiał, kobiety pobiegły do domu, by przygotować się na przyjęcie gości. Heike bywał tu już wcześniej i wszyscy go znali, Vinga jednak po raz pierwszy od kilku lat miała przekroczyć próg ludzkiego domu. Oczy jej błyszczały, krył się w nich lęk i dziewczyna głośno przełykała ślinę.

W izbie znajdowało się czworo czy pięcioro dzieci, wszystkie przyglądały się Vindze z szacunkiem. Jedna z dziewcząt mogła być jej rówieśnicą. To chyba właśnie z nią miałaby mieszkać, gdyby tak gwałtownie nie protestowała.

Vinga zwróciła się do synowej Eirika, odchrząkując, by głos jej zabrzmiał czysto i spokojnie.

– Chciałam podziękować za pożyczenie mi tej sukni.

Kobieta odpowiedziała potokiem trudnych do zrozumienia wyjaśnień i przeprosin za materiał, za fason, za wszystko.

Potem wszyscy usiedli w ubogiej izbie. Eirik i jego syn uczestniczyli w poczęstunku, dla kobiet i dzieci miejsca tam nie było. Taki panował obyczaj. Heike nie chciał go na razie łamać. Na wszystko przyjdzie czas.

Synowa biegała jak w ukropie między piecem a stołem, jakby w każdej chwili oczekiwała, że goście zaczną na nią krzyczeć, bo coś jest nie w porządku.

Heike z niepokojem popatrywał spod oka na Vingę. Ręce jej drżały tak, że nie była w stanie utrzymać okrągłego placka. Oczyma wciąż szukała jego wzroku, bliska paniki, w każdej chwili gotowa do ucieczki.

Stanowczo nie powinien teraz zaczynać rozmowy o podróży do miasta, dość już przeżyć jak na jeden raz.

Nagle jednak stwierdził, że Vinga spogląda na stojące pod ścianą dzieci. Jej rówieśnica rumieniła się i uśmiechała nieśmiało, a po chwili zasłoniła twarz rękami. I teraz Vinga odpowiedziała jej uśmiechem! Ale czyniła to tak ostrożnie, jakby wiosną badała kruchy lód.

W tej właśnie chwili usłyszeli jakieś dziwne poruszenie na dworze, beczenie wielu zwierząt.

– Koza! – wrzasnęła Vinga i wybiegła na podwórze. Dzieci ruszyły za nią, a na końcu dorośli.

Koza Vingi wdała się w bójkę na rogi i kopyta z kozami gospodarzy. Nic groźnego, ale Vinga wołała ze złością:

– Przestań, natychmiast! Wracaj!

Koza posłuchała, choć z ociąganiem. Ukryła się za plecami Vingi, wysuwała stamtąd raz po raz głowę i prowokacyjnie beczała: „booe”. Jakby grała swoim przeciwnikom na nosie.

Widzowie spoglądali na Vingę w milczeniu.

– Czy można oswoić kozę? – zapytała w końcu synowa Eirika.

Heike odpowiedział:

– Jeżeli się mieszka ze zwierzęciem pod jednym dachem co najmniej przez dwa lata, to chyba można.

Dzieci podeszły do Vingi.

Najmłodszy chłopiec, który był jeszcze tak mały, że nie miał pojęcia o kwestiach etykiety, zapytał:

– Chciałabyś zobaczyć mojego kotka?

– A ja mam cielątko! – zawołał drugi z chłopców. – To znaczy ono nie jest całkiem moje, ale wolno mi je tak nazywać.

Vinga nie wahała się długo. Jakby zapomniała o swoim opiekunie.

– Oczywiście, że chcę. Bardzo chętnie.

Wszystkie dzieci pobiegły do małej obórki. Dopiero w drzwiach Vindze przyszło na myśl, że być może powinna się bać, odwróciła się więc i spojrzała pytająco na Heikego. On jednak skinął przyzwalająco głową.

Nim zniknęła w głębi obórki, na chwilę radosny uśmiech rozjaśnił jej twarz. Widziała w oczach Heikego dumę. Był dumny z niej! Patrzył na nią dokładnie tak jak ojciec, kiedy prezentował gościom swoją córkę. Ogarnęła ją fala ciepła, a jednocześnie w sercu poczuła bolesny skurcz.

– Chyba wszystko ułoży się dobrze – powiedział Eirik, wskazując ręką dzieci.

– Tak. Jeżeli tak dalej pójdzie, to jutro możemy ruszać do Christianii – odparł Heike.

– Najlepiej weźcie mój wózek.

– Dziękuję ci. Myślę, że będzie nam potrzebny. Ona nie może przez całą drogę siedzieć przede mną na koniu.

Nikt nie skomentował tej wypowiedzi. I nawet sam Heike zaczął się zastanawiać, co właściwie miał na myśli.

Eirik i jego syn udzielali mu rad w sprawie drogi do Christianii, a także dokąd powinien się kierować w mieście. Stali na progu i rozmawiali, gdy usłyszeli radosne okrzyki dzieci, po czym cała gromada wybiegła z obory, wyminęła dorosłych i zniknęła na strychu z sianem. Mignęła im rozpalona twarz Vingi i zniknęła.

– O Boże! – roześmiał się Heike zakłopotany, ale w jego głosie brzmiało zadowolenie.

Synowa Eirika powiedziała zdumiona:

– Na początku wydawało mi się, że to już dorosła kobieta. Ale teraz sama nie wiem…

– Ja też nie wiem – uśmiechnął się Heike. – Vinga niedługo skończy siedemnaście lat, ale niekiedy zachowuje się, jakby miała dziesięć, a kiedy indziej znowu jakby już skończyła dwadzieścia. To trochę męczące, kiedy się nie wie, z kim się ma do czynienia.

– To mogę zrozumieć – wtrącił się Eirik z szelmowskim błyskiem w oku.

Wkrótce dzieci znowu wybiegły na podwórze. Vinga i najstarsza wnuczka Eirika szły na końcu, bardzo blisko siebie, i rozmawiały o czymś bardzo poważnym, w każdym razie na to wyglądało.

– Vinga, chyba powinniśmy zbierać się do domu – powiedział Heike.

Dziewczyna przystanęła.

– Tak będzie najlepiej. Zapomniałam dzisiaj wydoić kozę!

– Ale ja to zrobiłem – uspokoił ją. – Spałaś tak smacznie, że nie miałem sumienia cię budzić. Ale i tak mamy w domu wiele do zrobienia.

Vinga pożegnała się serdecznie z dziećmi i poszła za Heikem z rumieńcami na policzkach. Tego dnia Vinga zaczęła wracać do normalności.

Kiedy szli do domu przez las, Heike milczał i sprawiał wrażenie przygnębionego. Jej natomiast usta się nie zamykały. Opowiadała o Kari, wnuczce Eirika, i o tym, jak szybko się porozumiały. Mogą rozmawiać dosłownie o wszystkim!

– Ja nigdy przedtem nie miałam przyjaciółki, wiesz – powiedziała w końcu zdyszana. – I chciałabym tam znowu pójść jak najszybciej…

– Vinga – odparł Heike. – To oczywiście wspaniale, że masz nareszcie z kim porozmawiać. I na pewno będziecie się sobie zwierzać, jak to zwykle młode dziewczęta robią…

Vinga zatrzymała się. Patrzyła na niego przez krótką chwilę, ale nie zaczęła się wykłócać o to, że jest już dojrzała i tylko on nie chce tego uznać.

– Ty i ja mamy swoje tajemnice, które innych nie mogą obchodzić – powiedziała cicho i wyciągnęła rękę, żeby go delikatnie pogłaskać po policzku. – My pochodzimy z Ludzi Lodu. I nie jesteśmy dokładnie tacy jak inni, ale o tym wiemy tylko my, ty i ja.

Dotyk delikatnej dziewczęcej dłoni sprawił, że Heikego przeniknęły strumienie rozkosznego ciepła. Objął ją ramionami i ostrożnie przytulił. Vinga z radością przylgnęła do jego piersi.

– Dziękuję ci, Vingo – szepnął.

Stali przez chwilę bez ruchu. Rozkoszowali się tym wspaniałym uczuciem spokoju. Po czym Heilte wypuścił Vingę z objęć i ruszyli dalej, ręka w rękę, każde pogrążone we własnych myślach, nie bardzo jednak odmiennych.

Vinga podniosła wzrok i spojrzała na długi łańcuch wzgórz, majaczących w oddali pomiędzy drzewami. Zadrżała.

– Pomyśl, że ja tak długo żyłam tam, w górze! W ciemne noce, zupełnie sama. Nie mogę tego zrozumieć! Jak ja to zniosłam!

– Miałaś przy sobie kozę – odpowiedział.

– Tak, to prawda.

Odwróciła się, by posłać zwierzęciu pełne wdzięczności spojrzenie. Koza jednak znalazła sobie coś smakowitego do jedzenia w rowie przy drodze, widać więc było tylko kozi zad z małym, nieustannie poruszającym się ogonkiem.

ROZDZIAŁ VIII

Heike nie mógł w to uwierzyć, ale naprawdę następnego dnia wyruszyli w drogę do Christianii.

Musiał co prawda zwabić Vingę perspektywą kupienia nowych ubrań, wszystkiego, od stóp do głów.

Żeby to zrobić, przekonywał, muszą do Christianii pojechać.

Nie było to tak całkiem zgodne z prawdą, w okolicy też były krawcowe, ale czego się nie robi, by osiągnąć cel!

– Tylko czy ciebie stać na takie zakupy? – spytała Vinga.

– Pieniędzy mam dość – odpowiedział.

– Nie możesz ich jednak wydawać na mnie!

– Nie znajduję dla nich lepszego przeznaczenia.

Na to Vinga uśmiechnęła się tym swoim kocim, wyrażającym zadowolenie uśmiechem, przeznaczonym na specjalne okazje.

Bardzo chciała zabrać do miasta Kari, ale Heike zdecydowanie się sprzeciwił. W żadnym razie nie mogli mieszać w swoje sprawy Eirika i jego rodziny, zarówno ze względu na bezpieczeństwo tamtych, jak i własne. Heike nie chciał, by ludzie Snivela odkryli ich istnienie, zanim on sam nie będzie gotowy do natarcia.

Przed wyjazdem pojawił się jednak inny problem…

Koń Heikego za nic nie dał się zaprząc do wozu, słyszane to rzeczy, żeby rasowego wierzchowca i w ogóle, ile jeszcze przyjdzie mi znieść, zdawały się mówić końskie oczy. Musieli więc pożyczyć starą klacz Eirika i dopiero wtedy mogli się wdrapać na wóz.

Ktoś, kto nie widział twarzy podróżnych, mógł ich wziąć za parę prostych zagrodników. Piękne rysy Vingi świadczyły jednak o szlachetnym pochodzeniu, a rysy Heikego… Cokolwiek by sądzić o rysach Heikego, to w żadnym razie nie przypominały one rysów twarzy zwyczajnego wieśniaka.

– Vingo – zaczął Heike niepewnie, kiedy zbliżali się do miasta i musiał przerwać jej pełne zachwytu komentarze, odnoszące się do wszystkiego, co mijali po drodze. – Vingo, teraz na pewno nie ominą nas przykrości.

– Jakie? Masz na myśli pana Snivela?

– Nie, nie, nawet nie wiemy, gdzie on jest. Ale ludzie są… są nieprzyzwyczajeni do mego wyglądu. Dlatego zawsze unikałem osiedli. To… może się okazać dla ciebie bardzo męczące, więc gdybyś chciała, to ja mogę iść w pewnej odległości za wozem. Tak, jakbyśmy się nawzajem nie znali, wiesz.

Vinga odwróciła się do niego gwałtownie.

– Czy ty masz źle w głowie? Ja miałabym się ciebie… wyprzeć?

– Nie, nie – uśmiechał się, widząc taką spontaniczną reakcję. – Chciałbym ci tylko oszczędzić nieprzyjemności.

Vinga znowu patrzyła przed siebie i syknęła przez zaciśnięte zęby:

– Nie słyszałam twojej propozycji.

– Ale…

– Ani słowa więcej! Nie rozumiem cię, Heike!

W jakieś pół godziny później zaczęła jednak rozumieć lepiej. Wtedy siedziała wystraszana i przygotowywała się do ponownego spotkania z ludźmi. Wkrótce jednak nieustanne szczebiotanie, które miało dodawać jej pewności siebie, umilkło, i zupełnie zapomniała o własnym strachu.

Nigdy nie byłaby w stanie wyobrazić sobie takiego traktowania, na jakie narażony był Heike. Po paru minutach była tak tym zrozpaczona, że zaczęła płakać nad głupotą ludzi, ich brakiem zrozumienia i okrucieństwem. Krzyczała do jakichś chłopców, którzy rzucali za nimi kamieniami:

– On jest dużo lepszym chrześcijanami niż którykolwiek z was!

– Och, Vingo, nie przejmuj się nimi. A tak przy okazji, to nie jestem chrześcijaninem – powiedział Heike.

– To nie ma znaczenia! – zawołała wzburzona. – Oni nie rozumieją, że chrześcijaństwo nie ma wyłącznego prawa do dobroci. Dla nich chrześcijanin znaczy tyle, co dobry. Nie chrześcijanin to monstrum, uosobienie zła.

Heike stłumił uśmiech wywołany tą jej domorosłą filozofią. Choć Bogiem a prawdą, to prymitywne było pojmowanie religii przez tamtych.

Christiania zmieniła się całkowicie od czasów, kiedy Tengel miał zwyczaj przyjeżdżać tutaj konno i odwiedzać zamek w Akershus. W miejsce małych, zbudowanych z drewna i smarowanych smołą chałup wybudowano wysokie kamienice z cegły. Wszędzie otwarto prawdziwe sklepy tam, gdzie dawniej stały tylko kramiki. Choć jednak ulice miały twardą nawierzchnię, to brudno było na nich niemal tak samo. Nie pomaga wywieszanie przepisów porządkowych, dopóki ludzie nie umieją czytać.

Vinga nie miała czasu podziwiać architektury, wciąż oburzało ją traktowanie Heikego.

– Przecież oni na ciebie plują! Dorosłe kobiety, które powinny wiedzieć więcej, żegnają się i uciekają z krzykiem. Mężczyźni kryją twarze w kołnierzach kubraków. A dzieciaki rzucają kamieniami i płoszą konia! Jak długo będziemy to znosić?

– Jestem do tego przyzwyczajony – odparł Heike cierpko. – Lato jest najgorsze, bo wtedy nie mogę ukrywać twarzy za ciepłym szalikiem.

– To dobrze, że akceptujesz siebie – powiedziała gorączkowo. – Bo żyć z pragnieniem, żeby inaczej wyglądać, ta chyba najstraszniejsza z piekielnych mąk. Jak to musi człowieka wyniszczać! Ale ty chyba tak nie postępujesz? Chciałam powiedzieć, nie pragniesz wyglądać inaczej.

– Owszem – odparł Heike. – Pragnę. A zwłaszcza teraz…

Tego już Vinga nie słyszała, bo znowu musiała krzyczeć: „Wynoście się stąd!” do trzech mężczyzn, którzy niebezpiecznie zbliżali się do wozu. Wymachiwała batem, więc musieli uskoczyć w bok.

– Czy nigdy nie zostałeś pojmany?

– Owszem, zdarzało się. Wiesz, starałem się unikać miast i osiedli, ale przecież od czasu do czasu musiałem jednak zbliżyć się do ludzi. Kilkakrotnie siedziałem w więzieniach w Czechach i w Prusach, raz przysłali nawet do aresztu księdza, żeby mnie odesłał z powrotem do piekła. Ale kiedy z nim porozmawiałem, to właśnie on pomógł mi wyjść na wolność. Wiesz, ja umiem mówić po niemiecku.

– Ty umiesz bardzo dużo!

Uśmiechnął się, słysząc podziw w jej głosie, naprawdę nie miał nic przeciwko temu.

– No, chyba nie tak bardzo dużo. Ale raz było ze mną rzeczywiście źle. Działo się to w pewnej małej wiosce, zapomnianej przez Boga i ludzi. Napadli na mnie, kiedy spałem, i chcieli mnie spalić na stosie. Wtedy uratowała mnie alrauna. To ona dała mi taką siłę, że zdołałem zaczarować wszystkich prześladowców i zmusić ich, by rozwiązali moje pęta.

Vinga patrzyła na niego oniemiała.

– Nigdy się nie bałeś? – zapytała po chwili.

– Wtedy najbardziej się bałem o swojego konia. Nie byłem w stanie dopuścić do siebie myśli, że mógłbym go stracić.

– Tak, rozumiem to. Uff, czy daleko jeszcze do tego Sorensena?

– Według opisu Eirika powinno to być gdzieś na tamtej ulicy, o, tam – wskazał ręką. – Ale jesteś pewna, że odważysz się pójść do niego sama już za pierwszym razem?

– Tak. Skoro ludzie są tak głupi, że zwracają uwagę na wygląd zewnętrzny, a nie na ciepło, które widać w twoich oczach, to muszę iść sama!

– I wiesz, co masz powiedzieć?

– Oczywiście! Wyuczyłam się na pamięć.

– I nie boisz się już obcych? Nie ogarnia cię panika i chęć ucieczki do lasu?

– Nie. Po tym, jak poznałam twoje kłopoty, to już nie – odparła z goryczą.

Gdyby wiedzieli, jak niebezpieczna dla Vingi będzie ta samotna wizyta u adwokata, na pewno oboje wymyśliliby coś innego.

Wjechali w szeroką ulicę i bez trudu znaleźli dom Sorensena. Bogaty dom ze wspaniale zdobioną bramą.

– Ale co ty poczniesz ze sobą pod moją nieobecność? – zaniepokoiła się Vinga.

– Czy mi się zdaje, czy tam dalej widzę stajnie do wynajęcia?

– Tak, na to wygląda.

– Wobec tego tam będę na ciebie czekał z wozem.

Może w stajni będę bezpieczny?

Vinga skinęła głową. Jej ręce nerwowo wygładzały suknię. Pobladła i bezradnie zagryzała wargi.

– Przyjdę tam po ciebie.

Teraz już Heike nic więcej nie mógł zrobić, żeby jej pomóc. Popatrzył w oczy dziewczyny, by dodać jej odwagi, ale to było bardzo mało.

– Tylko czy ja mogę pójść do adwokata w tym stroju? – zapytała niepewnie.

Przyglądała się z troską swojej mało eleganckiej sukni, którą musiała mocno związać w talii i podciągnąć, żeby nie zmiatać spódnicą śmieci z ulicy. Rękawy miała podwinięte, a zbyt obszerny stanik zwisał smętnie na jej drobnym ciele.

Heike ze wzruszeniem przyglądał się jej ubóstwu.

– No, nie, ależ ja jestem głupi! Przecież powinnaś najpierw pójść do krawcowej! Mamy czas, przyjechaliśmy do miasta wcześnie. Synowa Eirika mówiła mi, że na tej samej ulicy mieszka dobra krawcowa. Słyszała o tym od twojej mamy i wcale bym się nie zdziwił, gdyby to właśnie ona ubierała Elisabet. Mieszka podobno dwa lub trzy domy dalej. Poproś ją, żeby ci trochę poprawiła tę suknię, i zamów sobie u niej nową garderobę. Wszystko, co tylko potrzebne! Powiedz, że straciłaś ubranie w pożarze, albo sama coś wymyśl.

Wyjął sakiewkę, którą musiał zawczasu przygotować dla niej.

– To ci powinno wystarczyć, przynajmniej na kilka sukien i wszystko, co młoda dama powinna mieć.

– Dama! – zachichotała Vinga.

– Ty jesteś damą, Vingo! I nigdy nie wolno ci o tym zapominać! Powinnaś się do ludzi odnosić naturalnie i życzliwie, ale zawsze pamiętaj, że twoi rodzice byli szlachetnymi ludźmi i wysokiego rodu.

– Ech, Ludzie Lodu mają tylko szlachetne serca.

– Akurat tym razem nie miałem na myśli Ludzi Lodu. Myślałem o Paladinach. A i nazwisko Tarków jest nie do pogardzenia, nie mówiąc już a Meidenach.

– Ale najwyżej z nich stoją Ludzie Lodu.

– Jako ludzie, tak. Zgadzam się z tobą. Ale co do pochodzenia, to przy tamtych nie mieliby nic do powiedzenia! No, jesteś gotowa? Jeśli się nie mylę, to krawcowa mieszka właśnie tutaj.

Vinga kilka razy wciągnęła głęboko powietrze jak nurek przygotowujący się do zejścia pod wodę, po czym zeskoczyła z wozu i poszła w stronę bramy. Heike czekał, dopóki jej nie otworzono, a kiedy stwierdził, że na pytanie odźwierny skinął twierdząco głową i Vinga weszła do środka, odjechał.

Czuł jednak ssanie w dołku. Bowiem bramę otworzył Vindze młody chłopiec, który na jej widok rozjaśnił się w podziwie.

Świat pełen jest młodych, normalnie wyglądających mężczyzn.

Vinga szła przez ciasne, brzydkie podwórko. Nigdy bym nie chciała mieszkać w mieście, myślała. Za żadne skarby! Ale ten chłopak, który dziarsko kroczył u jej boku i wskazywał drogę, ten chłopak wydał jej się interesujący! Nagle uświadomiła sobie, że kiedy ona wiodła swoje pustelnicze życie w lesie, świat się zmienił. A może to nie świat uległ zmianie? To raczej ona tak się niepostrzeżenie rozwinęła. Chłopcy nie robili już na niej wrażenia hałaśliwych łobuziaków, od których lepiej trzymać się z daleka.

Przeciwnie, wydawali jej się niezwykle interesujący! O, tyle rzeczy miała do odrobienia!

Pewnie dlatego uśmiechnęła się do młodego człowieka trochę nieśmiało i tajemniczo, ale też i obiecująco. Dziewczęta to potrafią! Przychodzi to samo z siebie, bo przecież Vinga nie miała pojęcia o flircie. Było czymś całkowicie naturalnym, że chciała odpowiedzieć takim właśnie uśmiechem na nie skrywany podziw młodzieńca. Niczego szczególnego sobie przy tym nie myślała.

Jedna rzecz była jednak nieopisanie miła. To mianowicie, że podczas swego powrotu do świata spotykała przede wszystkim sympatycznych ludzi, dzięki czemu jej pewność siebie wzrastała niemal z minuty na minutę. Heike, rodzina Eirika, Kari, ten młody chłopak tutaj…

Tak, ale była jeszcze hołota na ulicy, która ciskała w nich kamieniami. Nawet ona jednak nie chcieli zrobić nic złego Vindze. I to nawet ona musiała stawać w obronie swego ubóstwianego kuzyna. Także i to w jakiś paradoksalny sposób dodawało jej siły, zamiast przerażać ją jeszcze bardziej.

Krawcowa również okazała się sympatyczna. I, oczywiście, pamiętała bardzo dobrze panią Tark, tę życzliwą, elegancką damę, jak powiedziała, jakie to smutne, że musiała umrzeć, jedna z jej najlepszych klientek i w ogóle! Tak, tak, krawcowa wielokrotnie jeździła do Elistrand, teraz jednak mieszkają tam sami niemili ludzie, mają inne krawcowe, no nie, a ten co tu robi, nie wolno ci tak stać, kiedy mam klientki, ofuknęła syna. Vindze wyjaśniła, że to dobry chłopiec, tylko czasami trochę gapowaty, i zaraz zaczęła wypytywać, co też panienka chciałaby sobie uszyć.

Vinga wytłumaczyła, że wszystkie jej rzeczy zginęły w katastrofie, jaką przeżyła, i że jedyne, co posiada, to ta pożyczona suknia, a sprawy mają się tak, że powinna wyglądać elegancko. Czy można by tę suknię jakoś poprawić? I czy pani Sebastiansdatter może jej uszyć całą wyprawę? Bieliznę z delikatnej materii, i buty trzeba zamówić u szewca, no i suknie, na co dzień i na święto. Pieniądze nie stanowią problemu. Vinga potrząsnęła sakiewką i poczuła się rozkosznie bogata, ona, która chyba nigdy jeszcze nie trzymała pieniędzy w rękach. Dopiero po śmierci rodziców musiała sobie uświadomić ów bolesny fakt, że dług ciążący na Elistrand jest trzykrotnie większy niż cały jej majątek.

– O, jakie mi się trafiło wspaniałe zamówienie! – cieszyła się krawcowa. – Oczywiście zatroszczymy się o wszystko. Ale proszę chwileczkę zaczekać… Panno Vingo, pani jest taka drobniutka, więc może… Nie panienka, pewna elegancka dama zamówiła u mnie suknię. Na co dzień, powiedziała, ale mnie nie byłoby stać na taką suknię nawet na największe święto! I wie panienka, że ta dama umarła! Nie, to nie była żadna choroba, to nieszczęście, dramat zazdrości. A suknia została u mnie i nikt nie chciał jej kupić. Ale myślę, że na panienkę Vingę będzie w sam raz. Tylko że ona jest… droga…

Vinga czuła się lekkomyślna i nieodpowiedzialna.

– Mogłabym zobaczyć?

Suknia była tak piękna, że Vindze po prostu dech zaparło. Codzienne ubranie? Cóż to była za kobieta, ta dama? Może lepiej nie dochodzić.

Vinga, dziecko natury, ściągnęła swoją starą suknię przez głowę. Ostatnią koszulę wyrzuciła już dawno, bo była zbyt podarta.

– Oooch! – jęknęła krawcowa, kładąc palec na ustach. Podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz. A potem westchnęła: – No tak, panienka musiała rzeczywiście stracić wszystkie swoje rzeczy! Szybciutko, niech panienka ubiera się w nową suknię, na wypadek gdyby mój syn zaglądał przez okno!

Vinga ściągnęła brwi i w skupieniu wkładała na siebie nowy strój. To już po raz drugi ktoś reagował tak gwałtownie, kiedy się rozbierała. Nie mogła zrozumieć dlaczego.

Krawcowa klasnęła w dłonie:

– Och, jak pięknie! Pasuje, jak na panienkę szyta! I stroi panienkę Vingę dużo bardziej niż tę podstarzałą koko… och, niż tamtą klientkę, chciałam powiedzieć.

Cofnęła się o krok, wodziła wzrokiem po postaci dziewczyny.

– Niezwykle pięknie!

Vinga promieniała.

– Czy mogę ją zatrzymać? Ile kosztuje?

– Tak, ale panienka musi też mieć coś pod spód!

– Dlaczego? – zdziwiła się Vinga, gładząc wspaniały jedwab w kolorze rozjaśnionej ultramaryny w różany rzucik, tak że w efekcie strój mienił się różnymi kolorami: różowym, błękitem i lila. Dekolt i rękawy wykończono wyszukanymi koronkami. A jaki głęboki był ten dekolt!

Krawcowa nalegała, żeby rozpuszczone włosy Vingi upiąć wysoko. Peruki nie były już bezwzględnie obowiązującym elementem stroju, nosiło się włosy upięte lub ufryzowane w długie loki. Krawcowa pożyczyła też Vindze parę butów, uzgodniły, z jakich materiałów mają być inne suknie i bielizna, umówiły się co do ceny i krawcowa otrzymała okrągłą sumkę, która bardzo wielu ludziom wydałaby się szokująca, a której Heike mógł się wyzbyć z lekceważącym uśmiechem. Rachunki nie były najmocniejszą stroną Vingi.

Właściwie to powinna była wprost od krawcowej pójść do adwokata Sarensena, ale uznała, że najpierw pokaże się Heikemu. Zwłaszcza iż młody syn krawcowej gapił się na nią tak, że mało mu oczy z orbit nie wyszły, i jak strzała pomknął do bramy, by ją przed Vingą otworzyć. Uszczęśliwiła go łaskawie mu ofiarowanym promiennym uśmiechem.

Przebiegła krótką drogę do stajni. Unosiła lekko sukienkę w ulicznym pyle, przejęta i pełna oczekiwań.

Bez trudu odnalazła Eirikowego konia z wozem, szkapinę łatwo było poznać po plamie na siwej grzywie. Kiedy weszła, Heike wstał z wiązki siana, na której siedział. Innych ludzi w stajni nie było.

– Heike, zobacz! Ładnie wyglądam? Krawcowa miała gotową suknię, wiesz, i to w sam raz na mnie! I pożyczyła mi buty.

Okręciła się, rozszczebiotana ze szczęścia.

Heike nie powiedział ani słowa. Nie mógł.

Nagle Vinga przycichła.

– Ona jest bardzo droga – szepnęła po chwili. – Tu jest reszta pieniędzy. Zamówiłam wszystko, co będzie mi potrzebne. Pieniędzy to już dużo… nie zostało.

Głos wiązł jej w gardle.

Bezmyślnie wziął od niej sakiewkę, ale zaraz ją zwrócił, wciąż nie mogąc oderwać oczu od zjawiska przed sobą.

– Wszystkie pieniądze są twoje.

Musiał odchrząkiwać wiele razy, żeby normalnie mówić.

Vinga znowu się ożywiła.

– I krawcowa powiedziała, że jestem bardzo ładna, Heike! – oświadczyła zachwycona. – A jej syn, żebyś widział, jak on się na mnie gapił!

Chichotała zakłopotana.

– Naprawdę? jestem ładna? Całe lata nie przeglądałam się w lustrze, więc właściwie nie wiem, jak wyglądam.

Heike wciąż stał w milczeniu. Teraz w jego głowie krążyła tylko jedna jedyna myśl, w kółko, i w kółko, tak że nie był w stanie mówić, nie był nawet w stanie widzieć wyraźnie.

Najgorsi nie powinni marzyć o najlepszych! Najgorsi nie mogą marzyć o nikim w ogóle! A już w każdym razie nie o niej!

Teraz Heike nie miał wątpliwości, że nadeszła pora, by ponownie zażyć tych potwornie gorzkich ziół, które poleciła mu Sol. Ziół, które tłumią wszelkie niepożądane uczucia i cierpienia.

Tylko że to, co czuł do tej drobnej, nie całkiem jeszcze dorosłej dziewczyny, nie było niepożądanym zauroczeniem. Tak prosto sprawy się nie układały. To, co wykiełkowało w jego duszy i rozrastało się, stawało się z każdym dniem silniejsze, było dużo bardziej skomplikowane. Głębsze i nie takie egoistyczne jak banalne pożądanie.

– No, Heike, odpowiedz mi – nalegała coraz bardziej niepewna. – Czy jestem ładna?

Heike ocknął się.

– Co mówisz?

– To, co powiedziała krawcowa. Nie lubię tego powtarzać, wydaję się sobie próżna.

Co takiego powiedziała krawcowa? Coś mu niejasno szumiało w głowie. Że Vinga jest śliczna? Oczywiście, że jest!

– Nie, nie jesteś ładna – powiedział i wtedy radosny uśmiech Vingi zgasł. – Jesteś po prostu piękna, Vingo. Jesteś…

Chciał dodać: „najcudowniejsza na świecie”, ale nagle przesłonił twarz rękami.

– Nie, nie rozmawiajmy już o tym. Postaram się, żebyś mogła przejrzeć się w lustrze. Wtedy sama ocenisz – oświadczył i bezradnie opuścił ręce.

– Człowiek nie może sam czegoś takiego ocenić – zawołała Vinga zgnębiona. – Ja chciałam znać twoje zdanie!

– Tego się nie dowiesz – uciął i odwrócił się od niej.

Vinga stała markotna.

– Ale możesz przynajmniej powiedzieć, czy wyglądam dostatecznie dobrze, żeby iść do Sarensena?

Heike westchnął głęboko i odwrócił się do niej.

– Dobrze – powiedział. – Bardzo dobrze. Może nawet za dobrze! Ta suknia jest naprawdę elegancka. Możesz w niej nawet udawać damę z kręgów dworskich.

Vinga znowu zachichotała. Heike odprowadził ją do bramy, a ona nie przestawała mówić.

– Wiesz, Heike, to było naprawdę przyjemne uczucie, patrzeć, jak ten chłopak mnie podziwia. On wyglądał bardzo ładnie. Wiesz, kiedy byłam mała, to w ogóle nie zauważałam chłopców, nic dla mnie nie znaczyli. Ale teraz nagle widzę ich w jakiś zupełnie inny sposób. To takie rozkoszne, wiesz? Widziałam przecież tych okropnych łobuzów, którzy rzucali w nas kamieniami, było wśród nich kilku dużych chłopaków, kiedy na nich patrzyłam, było mi jakoś tak dziwnie, chociaż ich nie lubiłam, myśleć, że są zbudowani tak samo jak ja. To znaczy, że są zbudowani tak samo jak ty…

– No, nie całkiem tak samo – mruknął Heike.

– O, nie sądzę, żeby mieli aż tyle do pokazania co ty – zachichotała gardłowo. – Ale to było podniecające. I ten syn krawcowej… on wcale nie był okropny. I patrzył na mnie w taki sposób, że… No, czułam takie dziwne łaskotanie w piersiach. Nie było to takie gwałtowne jak wtedy, kiedy siedziałam przy tobie i opatrywałam skaleczenia, i ty wiesz, co się wtedy stało z tobą, i ze mną też się wtedy coś stało, ale też było przyjemne.

Heike roześmiał się.

– Vinga, dziecko drogie, kiedy wrócimy do domu, to chyba porozmawiamy o sprawach, o których twoja matka nie zdążyła ci powiedzieć. Bo jesteś zbyt otwarta i naiwna. I taka bezpośrednia, że możesz sobie narobić kłopotów tylko dlatego, że jakiś chłopak zwróci na ciebie uwagę.

Stanęli przy drzwiach stajni i Heike otworzył je przed nią.

– Co ty miałeś na myśli, mówiąc to wszystko? – zapytała i nie chciała wyjść.

– Później o tym porozmawiamy. Teraz najwyższa pora, żebyś odwiedziła adwokata. Zarzuć sobie ten różowy szal na ramiona i zakryj dekolt. Tak, dobrze!

Wyglądało na to, jakby w ostatnim momencie odwaga opuściła Vingę.

– Życz mi powodzenia, Heike!

Nie odważył się okazać temu dziecku swego oddania.

– Poradzisz sobie znakomicie – powiedział sucho.

Vinga wyglądała na urażoną, lecz Heike nie był w stanie powiedzieć nic więcej. A już w żadnym razie dotknąć jej.

W końcu poszła. Taka była drobna i samotna na tej długiej i niemal pustej ulicy.

Heike patrzył za nią, dopóki nie zniknęła w bramie domu Sorensena.

Jak zdołam cię obronić przed wszystkimi chłopcami i mężczyznami świata? myślał zgnębiony. Wpadniesz kiedyś prosto w paszczę jakiegoś wilka, ufnie ofiarujesz mu swoją młodość, urodę i niewinność. To się nie może stać, o Boże, to się nie może stać!

I jak zdołam cię obronić przede mną samym?

Miał bardzo nikłą nadzieję, że uda mu się zdobyć to tłumiące miłość ziele. A zresztą nie chciał. W każdym razie nie teraz. Jeszcze nie. Jeszcze chociaż przez chwilę chciał zachować prawo odczuwania tego oszołomienia, które, jak przypuszczał, niesie z sobą pierwsze, nieśmiałe jeszcze zakochanie.

Później – kiedy ona znajdzie sobie kogoś innego i wszystko stanie się zbyt ciężkie i bolesne do udźwignięcia, wtedy on zdławi swoje uczucia. Zdecydowanie i definitywnie, zanim ona zdąży się o czymkolwiek dowiedzieć.

ROZDZIAŁ IX

Adwokat Sorensen patrzył bez słowa na dziewczynę stojącą w progu. Zdumiony podniósł się z miejsca.

Skąd się tu wziął ten mały, smakowity kąsek? On, który znał wszystkie damy w Christianii – i mniej wytworne kobiety także – nie potrafił powiedzieć, z jakich kręgów towarzyskich mogła pochodzić.

A jednak coś w niej wydawało mu się znajome. Te oczy… Takie jasne i czyste, po dziecinnemu zdziwione. A zarazem takie ciekawe życia i takie… przenikliwe. Nie, nie to. Sprawiała raczej wrażenie cudownie niedoświadczonej, i to w większości życiowych spraw.

Młodziuteńka dziewica! Na wszystkich bogów, czy w naszych zdeprawowanych czasach istnieją jeszcze takie istoty? Stary libertyn Sorensen czuł, że ślinka cieknie mu do ust.

Ale gdzie ją już kiedyś widział? Albo kogo mu ona przypomina? Jakby rozpoznawał te rysy, a mimo to nie wiedział skąd.

Vinga ze swej strony wkroczyła do wytwornego, urządzonego zgodnie z panującą modą domu adwokata z mieszanymi uczuciami. Widziała, że wszystko tu było perfekcyjne, do najmniejszego szczegółu przemyślane. Wnętrze było równie piękne jak w jej ukochanym Elistrand, tylko dużo chłodniejsze w wyrazie. Różne rzeczy były po prostu identyczne. Naprawdę, czyż w pięknej szafie adwokata nie stała taka sama jak w Elistrand porcelana? Podobnie srebrny dzbanuszek do śmietany, podobnie cukiernica! Dokładnie takie same!

Aha, zatem tak wygląda adwokat Sorensen, teraz go sobie przypominała! Nie miała też wątpliwości, że go nie lubi. Niebywale piękny mężczyzna, z naciskiem na piękny. Zwracający uwagę z tymi ciemnymi, błyszczącymi oczyma pod pięknymi powiekami, po kobiecemu sklepione brwi, usta zbyt miękkie i jakieś obwisłe… (Pod tym względem Vinga różniła się w swoich ocenach od innych kobiet. Spójrz, jakie zmysłowe usta ma adwokat Sorensen, szeptały między sobą damy w Christianii. Musi być wspaniałym kochankiem! Milkły z chichotem, a od czasu do czasu któraś sprawdzała, czy tak jest w istocie.) Sorensen był koneserem, żeby nie powiedzieć smakoszem, jeżeli chodzi o kobiety. Przekroczył czterdziestkę, lecz w dalszym ciągu był pociągający, znakomicie ubrany, w modnym aksamitnym żakiecie i spodniach tak obcisłych, że ukazywały jego kształty nie pozostawiając zupełnie pola dla wyobraźni. Wiedział, że wzrok dam często błądzi w wiadomych rejonach, a to, co widziały, przyspieszało im oddech. Podwiązki nosił ozdobione diamentami i jedwabnymi kokardkami, a srebrna tabakiera, którą zawsze miał pod ręką, imponowała wszystkim, choć to już naprawdę nie było potrzebne.

Ale ta mała owieczka nie sprawiała wrażenia zachwyconej. Właściwie to przyglądała mu się raczej z pewnym niesmakiem. Do czegoś takiego Sorensen nie przywykł.

– Słucham – wyrzekł łaskawie, spoglądając na nią z góry. – I z kim mam zaszczyt…?

– Widzę, że pan mnie nie poznaje, adwokacie Sorensen. Nazywam się Vinga Tark, pan był adwokatem mojego ojca, właściciela Elistrand.

Cała krew wypłynęła z serca Sorensena i buchnęła w górę, na twarz, zakręciło mu się w głowie. O, do diabła! Do wszystkich przeklętych diabłów! To ta nieszczęsna istota żyje? To przecież niemożliwe! Ale to chyba ona, zresztą poznała go. Czyż mógł przypuszczać, że tamto przestraszone dziecko wyrośnie na taką piękność?

I gdzie ona się, na Boga, podziewała przez te wszystkie lata?

Do diabła!

– O, dziecko drogie – wykrztusił, gdy zdołał się jakoś opanować. – Vinga Tark! To niemożliwe! Myśmy myśleli, że ty nie żyjesz! Gdzie ty byłaś?

Vinga usunęła się w bok przed jego po ojcowsku wyciągającymi się ramionami.

– Dziecko, zniknęłaś pewnej nocy, jakbyś się zapadła pod ziemię, ściągając żałobę na całą parafię. I na mnie także. Och, jak ja się o ciebie zamartwiałem! Ale opowiadaj, siadaj tu na sofie i mów!

Objął jej plecy i zmusił, by usiadła. Sofa miała dwa oparcia, przypominała dwa zestawione razem fotele i tylko pośrodku oparcie się trochę obniżało.

Sorensen założył nogę na nogę i usadowił się tak, że jedną stopą wciąż dotykał jej kolana. Podczas całej rozmowy Vinga starała się odsunąć od niego jak najdalej.

– Och, niewiele jest do opowiadania o moim życiu przez te lata – powiedziała oschle. – Jakoś sobie radziłam, a to najważniejsze.

– No, widzę, że radziłaś sobie nieźle – stwierdził, spoglądając wymownie na jej kosztowną toaletę.

– Chodzi o suknię? Dostałam ją dzisiaj od mojego krewnego.

Adwokat wyprostował się.

– Od… krewnego?

– Tak. To Heike Lind z Ludzi Lodu. To właśnie dlatego tutaj jestem. Chcemy pana prosić, on i ja, żeby nam pan pomógł odzyskać nasze majątki. Pracował pan przecież dla mojego ojca. Podejmie się pan tego?

Sarensen wiercił się na kanapie. W ustach zaschło mu tak, że ledwo poruszał językiem.

– Poczekaj no chwilkę. Kim jest ów Lind z Ludzi Lodu i dlaczego z tobą nie przyszedł?

– On jest dziedzicem Grastensholm, ale przecież ten dwór został naszej rodzinie podstępnie odebrany. Heike jest wnukiem Daniela Linda z Ludzi Lodu, prawnukiem cioci Ingrid. Tak że jest pełnoprawnym dziedzicem, jedynym, jaki chodzi po tej ziemi. Przez wiele lat mieszkał zagranicą, ale teraz wrócił, chce się osiedlić w swoim majątku i poważnie się nim zająć. I prosił, żebym przyszła do pana sama i przygotowała pana na spotkanie z nim, bo on nie wygląda tak jak większość ludzi. On należy do dotkniętych, obciążonych dziedzictwem.

Sorensen usiadł wygodniej, złożył dłonie i jął się zastanawiać. Pamiętał bardzo dobrze Ulvhedina Paladina z Ludzi Lodu i jego wygląd. Cała sprawa wymagała wyważonej odpowiedzi.

– Ci dotknięci… – zaczął. – Uważa się ich za niebezpiecznych, prawda? Trudno się spodziewać, żeby powierzono mu odpowiedzialność za taki duży majątek.

– Ciocia Ingrid też była dotknięta – odparła Vinga ostro. – I stary Ulvhedin, a nikt nie podawał w wątpliwość ich praw majątkowych.

– Ale to byli ludzie zrównoważeni. Nie było w nich złości.

Oczy Vingi rozbłysły.

– Nie ma nikogo lepszego niż Heike. W porównaniu z nim inni ludzie to diabły.

Przeklęta dziewczyna! Jak coś tak delikatnego może być takie uparte?

Ale dojrzał w jej oczach także coś innego. Lęk, którego nie było, kiedy tu przyszła. Coś, co niemal przypominało panikę, jakby w każdej chwili gotowa była się zerwać i uciec, daleko, jak najdalej stąd.

Doprawdy, fascynująca dziewczyna! Co to się kryje za tym jej popłochem? Czy to niepokój erotyczny? Adwokatowi tylko jedno mogło przyjść do głowy, gdy chodzi o kobiety, o nic więcej nie był w stanie ich posądzać. Podniecające, niebywale podniecające, myślał. Niezwykła odmiana po dotychczasowych, trzeba powiedzieć dość trywialnych miłosnych podbojach.

– Czego zatem oczekujesz z mojej strony? – zapytał przymilnie.

– Żeby się pan podjął odzyskania dla nas Grastensholm i Elistrand. Zapłacimy dobrze.

W tym miejscu adwokat uniósł brwi.

– Tak. Heike ma pieniądze – zapewniła Vinga stanowczo. Zaczynała być zirytowana. Ten obleśny obrzydliwiec siedział i bez żenady przyciskał swoją łydkę do jej kolana, już nie miała gdzie się odsunąć. Świeżo odzyskana pewność siebie Vingi topniała w oczach, powoli zaczynał w niej narastać dawny, dobrze znany lęk przed ludźmi. Ale dlaczego? Przecież znała tego człowieka z dawnych lat!

Zaczęła mu znowu tłumaczyć swoją sprawę.

– Jak pan zapewne wie, pan Snivel zajął Grastensholm, wprowadził się do dworu, co jest nadużyciem, bo nie ma do tego żadnych praw.

Sorensen zmienił pozycję, rozpostarł teraz ręce na oparciu kanapy.

– W takim razie dlaczego ów Heike nie pójdzie po prostu i go stamtąd nie wypędzi? – zapytał.

– Dlatego, że pan Snivel jest przebiegły niczym lis. Jaką on właściwie ma godność?

– Pan Snivel jest sędzią. Specjalistą od spraw spadkowych i majątków ziemskich.

– No właśnie. Więc rozumie pan chyba, że Heike z nim nie wygra, skoro on nawet po norwesku dobrze nie mówi. Taki stary wyjadacz jak Snivel zawsze znajdzie w prawie jakąś lukę, którą będzie mógł wytłumaczyć na swoją korzyść. Pan jednak miałby ważny atut w ręku, gdyby się pan zdecydował nam pomóc. Bo pan Snivel, który był egzekutorem podczas licytacji Elistrand, tak pokierował sprawami, żeby mój dom mógł kupić za bezcen jego bratanek. Według tego, co mówią ludzie w okolicy, zarezerwował majątek dla niego.

– Więc wy macie kontakty z mieszkańcami parafii?

Pytanie Sarensena padło jak błyskawica, tak szybko, że Vinga zdwoiła czujność.

– Nie, ja tylko słyszałam takie pogłoski.

Adwokat pochylił się ku niej, mrużąc swoje podstępne oczka.

– A gdzie ty mieszkasz, moje dziecko? I gdzie mieszka twój krewny, Heike Lind?

Co do tego Vinga otrzymała wyraźne polecenia: Nikomu pod żadnym pozorem nie zdradzić, gdzie się ukrywają!

– Nigdzie na stałe. Zatrzymujemy się to tu, to tam, po różnych gospodach. Nigdy nie wiem, gdzie się znajdę następnego wieczora.

– Ale czy to nie jest trochę niemoralne?

– Niemoralne? Co takiego?

– No, skoro dzielicie ze sobą pokój, czy coś takiego?

– Nie dzielimy! Kto tak powiedział?

Przyglądał jej się uważnie. Vindze nie podobało się to spojrzenie:

– Wygląda mi na to, że twój przyjaciel, Heike, jest człowiekiem bardzo zamożnym, skoro stać was na taki styl życia.

– Tak, otrzymał w Szwecji spadek po ojcu. Nie wiem, ile tego jest, ale chyba sporo. No to co? Pomoże nam pan?

Adwokat zastanawiał się długo. Sprawiał wrażenie, że źle się czuje.

– No więc powiem ci, Vingo, że pan Snivel to nie jest człowiek, z którym można żartować, co do tego masz rację. I chociaż trzymasz takie ważne karty w ręku, to ja mógłbym źle na tym wyjść. On może pozbawić mnie godności, zrujnować mnie. Ale daj mi parę dni, bym mógł wysondować sprawę, przyjdźcie więc oboje, ty i twój krewny, Heike Lind z Ludzi Lodu, powiedzmy w czwartek, wtedy zobaczymy, co się da zrobić.

Brzmiało to wszystko zbyt gładko, Vinga nie była zadowolona. Jeszcze większą podejrzliwość wzbudziło w niej następne pytanie, które zadał Sorensen, prowadząc ją przyjaźnie, lecz stanowczo ku drzwiom.

– To naprawdę wielka radość zobaczyć znowu córkę Vemunda Tarka! Co byś powiedziała na zjedzenie ze mną kolacji dziś wieczorem? Znam pewne wspaniałe towarzystwo, w którym zrobiłabyś furorę.

– Dlaczego miałabym to zrobić? To znaczy furorę?

Jego ręce wykonywały wokół niej wymowne gesty.

– Dzięki swojej świeżości! Jesteś jak nikomu nie znany mały kwiatek! Zostaniesz królową wieczoru!

Obrzydzenie, a zarazem tłumiony lęk ogarnęły Vingę, Pójść z nim wieczorem? Nigdy!

Zmusiła się do uprzejmej odpowiedzi:

– Dziękuję, ale dziś nie mogę. Może wrócimy do tej sprawy w czwartek?

Sorensen przyjął niezwykle wystudiowaną pozę, jakby od niechcenia oparł się o framugę drzwi tak, że wszystkie jego męskie atrybuty uwydatniły się w tych obcisłych, szarosrebrzystych jedwabnych spodniach. Ponownie uderzył go wyraz obrzydzenia w jej wzroku. Jakby porównywała go z kimś innym i różnica ją śmieszyła.

Zabawne, skąd mu się biorą takie myśli?

– W takim razie umawiamy się na czwartek – powiedział z udaną swobodą, czuł bowiem, że przegrywa w jakiś idiotyczny sposób, nie mógł tylko zrozumieć dlaczego. Ta dziewczynka miałaby zyskać nad nim przewagę? Oczywiście, że nie!

– Przyjdź z tym swoim nieszczęśliwym ciotecznym bratem, czy kim on tam dla ciebie jest.

– Nie, Heike nie jest moim ciotecznym bratem. To zaledwie daleki kuzyn. Sądzę, że jesteśmy spokrewnieni w siódmym pokoleniu.

– Tak? To już nawet nie może być uważane za pokrewieństwo!

– Wszyscy Ludzie Lodu są ze sobą spokrewnieni, zawsze, bez względu na to, jak dalekie są ta powiązania.

Jednak myśl, że związki krwi pomiędzy nią i Heikem są tak dalekie, nieoczekiwanie przepełniła ją ogromną radością.

– Och, rozumiem, że w poczuciu miłosierdzia chcesz człowieka dotkniętego uważać za bliskiego krewnego.

Vinga domyślała się, że adwokat dostrzegł wyraz ulgi na jej twarzy. Ale nie, mój drogi panie, pan się myli! Całkiem niewłaściwie tłumaczy pan sobie moją reakcję. Niech jednak tak będzie, nie powinno cię obchodzić, co ja i Heike ze sobą mamy, ty stary baranie!

Sorensen miał szczęście, że nie potrafi czytać w myślach.

– W porządku, więc przyprowadź swego nieszczęsnego dalekiego kuzyna, czy jak tam, a ja tymczasem rozejrzę się, co mógłbym dla was zrobić. Nie mogę jednak obiecać, że się sprawy podejmę. To mogłoby mieć dla mnie fatalne skutki.

Raz jeszcze w jej wzroku pojawił się wyraz niechęci.

– Jeśli pan nie chce… To może jest jakiś inny adwokat, którego mógłby pan polecić?

Mogłaby do tego dodać jeszcze: „… który będzie miał więcej odwagi”.

Inny adwokat? Boże uchowaj, myślał Sorensen. Głośno jednak powiedział:

– Zastanowię się nad tym. Eeech… Gdzie zamierzacie się zatrzymać dzisiaj? W jakiej gospodzie?

Vinga machnęła ręką:

– Nie mam pojęcia.

– Może mógłbym polecić zajazd „Pod Błękitnym Pucharem”. Świetne pokoje i dobre jedzenie.

– Dziękuję, pomyślę o tym – powiedziała Vinga, choć przecież żadna gospoda nic ją nie obchodziła.

Adwokata Sorensena ogarnęło trudne do zniesienia pragnienie, by ucałować te rozkoszne, czerwone jak owoce głogu usteczka. Właściwie mógłby to zrobić, powołać się na dawną przyjaźń z jej rodzicami. Taki życzliwy, ojcowski pocałunek.

Powstrzymał się jednak z dwóch powodów. Po pierwsze, bał się tej obojętności w jej oczach, a po drugie, nie był pewien, czy on sam zdoła przerwać w odpowiednim momencie.

Tak łatwo ulegał namiętnościom, a ona była taka słodka!

Ale będzie ją miał. Tę różyczkę musi zerwać! Nieczęsto w dzisiejszych czasach można spotkać tak zupełnie niezepsutą dziewicę. A do tego tak śliczną jak ona!

Kiedy jednak wyszła, musiał usiąść i poważnie się zastanowić. Co robić z tym nieoczekiwanym dziedzicem Grastensholm? No i z dziedziczką Elistrand.

Co robić?

Elistrand zostało przecież zlicytowane, więc może nie będzie tak źle. Ale jeśli dziewczyna zacznie robić trudności?

No a ten potwór, który wrócił do Norwegii razem z nią? Tak, Sorensen znał przecież starego Ulvhedina z Ludzi Lodu i mógł sobie wyobrazić, jak ten nowy wygląda. Jeśli zażąda zwrotu Grastensholm, to co będzie?

Potężny sędzia Snivel może mieć kłopoty…

Sorensena przeniknął dreszcz od koniuszków palców po korzonki włosów.

Coś trzeba zrobić. I to szybko!

– No i jak? – zapytał Heike, kiedy Vinga wróciła do stajni. – Jak ci poszło?

– Jedziemy do domu – odburknęła.

Dostrzegł, że jest wzburzona.

– Jedźmy, ale chyba nie będziesz siedziała na wozie w tym ubraniu?

Naturalnie, że nie. Piękna suknia mogłaby się ubrudzić, a poza tym dama na chłopskiej furze budziłaby zapewne ogólne zainteresowanie!

– Czy możesz mi dać moją starą suknię?

Vinga przebrała się szybko, zupełnie nieskrępowana jego obecnością.

– O, Boże! – jęknął Heike.

– O co ci chodzi, przecież tu nikogo nie ma – warknęła ze złością, wciągając suknię przez głowę.

Ja jestem, miał ochotę powiedzieć, ale dał za wygraną. Odwrócił się i powiedział:

– Pospiesz się!

Nie pytał o nic, dopóki nie wyjechali z miasta.

– W twoich oczach znowu pojawił się tamten wyraz przerażenia, Vingo.

– Masz rację. Ja nie dowierzam temu adwokatowi! To odpychający typ.

Wykonała ręką gest, jakby chciała strząsnąć z siebie coś obrzydliwego.

Heike zmartwił się.

– Mam nadzieję, że nie był wobec ciebie natarczywy?

– Natarczywy? Nie, nie w ten sposób. W każdym razie nie wprost, ale patrzył się na mnie jakoś tak…

To mnie nie dziwi, pomyślał Heike, który sam nie bardzo mógł oderwać oczy od tej małej postaci skulonej obok niego na twardym siedzeniu dla woźnicy.

– Opowiedz, co mówił. Zgodzi się nam pomóc?

Vinga westchnęła głęboko i powtórzyła rozmowę tak dokładnie, jak tylko była w stanie, dodając wiele osobistych sądów na temat adwokata Sorensena. Na Heikem także nie wywarło to najlepszego wrażenia, ale być może stało się tak pod wpływem Vingi?

– Dobrze, że mu nie powiedziałaś, gdzie mieszkamy – pochwalił ją.

– Nie mam ochoty iść do niego w czwartek.

– Ale może on do tej pory znajdzie nam innego adwokata? Musimy tam pójść, ja też chcę go zobaczyć.

Vinga ujęła mocno jego rękę.

– Jeżeli będziesz ze mną, to mogę iść. Heike, jestem taka głodna, że burczy mi w brzuchu! Zjadłeś cały nasz prowiant?

– Nie, skąd? – roześmiał się. – Mogłabyś wyjąć zawiniątko? Leży za tobą. Sam też coś bym chętnie przekąsił.

Ze względu na Heikego nie mogli pójść do żadnej gospody, dlatego synowa Eirika zaopatrzyła ich w jedzenie na drogę. Teraz zatrzymali konia, siedzieli na wozie i jedli grube kromki czarnego chleba, popijając mlekiem.

Po chwili Heike wytarł usta ręką i rzekł:

– Vinga, czy pamiętasz, co powiedziałem w stajni? Że musimy ze sobą poważnie porozmawiać?

– Tak. Zabrzmiało to bardzo zabawnie.

– Zabawnie? – skrzywił się. – No, dobrze. Myślę, że możemy to zrobić już teraz, nie czekając na powrót do domu. Zresztą może nawet będzie nam łatwiej teraz, kiedy trzęsiemy się na tym wózku.

Och, czyż mógł się biedak domyślać, czym się ta rozmowa skończy?

Vinga przyglądała mu się pytająco i czekała.

Już jakiś czas temu opuścili miasto z jego zawistnymi ludźmi małej wiary, którzy tak niewiele rozumieją. Tolerancja ani szerokie horyzonty nie były sprawą normalną tam, gdzie pojawiał się Heike. Odmieńcy, ludzie inni, często byli bezlitośnie tępieni. Świat wymaga, by wszyscy byli tacy sami! Ludzie tacy są, zawsze tacy byli i pewnie na zawsze takimi pozostaną. Nowe generacje co prawda budziły nadzieje na zmianę, lecz na ogół nadzieje te szybko gasły. Toteż nasi podróżnicy z radością spoglądali znowu na wiejskie, czyste i na ogół bezludne okolice. Pola, łąki, lasy i zagajniki, skowronki, krążące nad ziemią jaskółki, koniki polne i kołysane wiatrem trawy. Ludzi widzieli jedynie z daleka, na polach lub w pobliżu zagród.

Tutaj Vinga i Heike czuli się jak w domu.

Zresztą wyjazd z miasta też był spokojniejszy niż upokarzający wjazd rano. Po południu jakoś mniej było ludzi na ulicach, czas targowy się skończył.

– Wiesz, Vingo – zaczął Heike tę okropnie dla niego trudną rozmowę. – Wiesz, jeśli nadal będziesz postępować tak jak dotychczas, to ściągniesz na siebie jakieś nieszczęście, a w każdym razie nieprzyjemności.

– Dlaczego?

– Postaram ci się to wytłumaczyć. Pamiętasz, że zaraz po wjeździe do miasta spotkaliśmy pewnego chłopca, który jechał małą bryczką. Bardzo ci się podobał. Odwracałaś się za nim, wychylałaś z wozu i wzdychałaś: „O, jaki przystojny młodzieniec! Chciałabym go poznać!”

– Tak, ale on był przystojny, to musisz przyznać!

– Był, oczywiście, tylko teraz nie rozmawiamy o jego wyglądzie, lecz o twoim zachowaniu! Rozumiesz, ty… Ech, nie miałem zamiaru ci tego mówić, bo zdawało mi się, że mogłabyś zachowywać się jeszcze bardziej lekkomyślnie, ale teraz jestem zmuszony. Musisz wiedzieć, że jesteś osobą niebywale pociągającą. Mężczyźni, starsi i młodsi, będą cię pragnąć, pożądać, a ty, taka niefrasobliwa, taka spragniona ludzkiej bliskości, łatwo możesz popełnić błąd.

– Dlaczego?

Heike znowu westchnął. Czuł, że dłonie ma wilgotne, a na skroniach perli mu się pot.

– Posiadasz coś, Vingo, co dla młodej kobiety ma wielką, naprawdę wielką wartość. Posiadasz dziewictwo i musisz je chronić do dnia, w którym wyjdziesz za mąż.

– Nie mam zamiaru wychodzić za mąż.

– Wszystkie dziewczęta tak mówią, twierdziła moja piastunka, Elena, i ja się z nią zgadzam. W każdym razie wszystkie tak mówią w twoim wieku. Ale wiesz, teraz ja jestem twoim opiekunem i…

– Naprawdę? To cudownie!

– Oczywiście. Jako twój jedyny krewny w Norwegii jestem twoim opiekunem prawnym. A poza tym jestem od ciebie dużo starszy.

– Ha! Cztery lata! Uważasz, że to tak dużo?

– Wystarczająco dużo, zwłaszcza że doświadczenie wyryło ślady na mojej twarzy…

Oczy Vingi pociemniały.

– Doświadczenie z dziewczętami?

– Nie! – uciął ostro. – Jeśli o to chodzi, to nie mam żadnego doświadczenia i właśnie to czyni tę rozmowę tak trudną! W każdym razie jako twój opiekun mam obowiązek zatroszczyć się o to, byś wyszła dobrze za mąż, a także o to, by twój przyszły mąż dostał za żonę dziewicę.

– Uważam, że wygadujesz głupstwa – powiedziała żałośnie.

– Ale to wcale nie są głupstwa! Mogłabyś mieć wielkie nieprzyjemności, gdyby się okazało, że wcześniej straciłaś niewinność.

Vinga prychnęła.

– To są głupstwa! Dlatego, że ja nie życzę sobie być komukolwiek oddana i dlatego, że nie rozumiem ani sława z tego, co ty mówisz. Co to takiego ta jakaś niewinność, o której mi tu prawisz?

– O Boże, Vinga, ty jesteś straszną kokietką! I to świadomą swojej przewagi! Przecież musisz wiedzieć, co mam na myśli!

Vinga spoważniała i zamilkła.

– Trochę wiem o tych sprawach i trochę się domyślam – powiedziała powoli, gdy wóz znowu toczył się przed siebie po mokrej od deszczu drodze. – Nikt mi jednak niczego dokładnie nie wytłumaczył.

Heike zasępił się.

– I dlaczego to akurat ja mam być tym, który musi ci to wyjaśniać? Ja, który też nigdy nic takiego nie przeżyłem!

Oczy Vingi ponownie rozbłysły i spytała zaciekawiona:

– Czego nie przeżyłeś?

– Właśnie to powinienem ci wyjaśnić. Ale jak? Jak?

Vingę ta rozmowa zaczynała bawić. Ognie biły na twarz Heikego, nie mógł tego ukryć.

– Ech – machnął ręką. – Czy nie wystarczy, jeśli ci mówię, że powinnaś się trzymać z daleka od młodych mężczyzn?

– Nie, nie wystarczy – odparła bezlitośnie. – Ale pozwól, że najpierw opowiem ci, co wiem, czy co mi się wydaje, że wiem.

Odetchnął z ulgą.

– Oczywiście, opowiedz!

– No więc tak, jest coś, o czym nie wolno mówić. Jest to zakazane i w ogóle skandaliczne…

– Niemniej jednak jest to coś najpiękniejszego i najbardziej czułego, co może łączyć dwoje ludzi.

– Tak, ale gdy kiedyś widziałam ogiera, który robił coś bardzo dziwnego z klaczą, to wszyscy dostawali histerii i przepędzali mnie jak najdalej z tego miejsca.

Byłam wtedy mała i nie miałam o niczym pojęcia. Ale między ludźmi bywa podobnie, prawda?

– Prawda – wykrztusił Heike i tym razem miał trudności z utrzymaniem powagi. – Ale ludzie zachowują się inaczej niż konie. Leżą przy sobie, przytulają się, obejmują.

– Aha – rzekła Vinga przeciągle.

– Coś ci się przypomniało?

– Nie, tylko kiedyś widziałam jednego parobka z pokojówką w ogrodzie. Nie mogłam pojąć, co oni robią. Ale dziewczyna pojękiwała cicho, a potem zaczęli…

– No dobrze, wystarczy – rzekł Heike pospiesznie. – No więc wiesz, o co chodzi. I wiesz, że powinnaś mieć się na baczności.

– Tak, ale im było bardzo dobrze razem. Nawet nie widzieli, że tam jestem.

– Oczywiście, że było im dobrze! Przecież to jest właśnie ta sprawa, za którą tęsknią wszyscy ludzie.

– No to dlaczego to jest takie okropne?

– Wcale nie jest okropne. Sami ludzie tak zrobili, że ma to być okropne i zabronione. I że muszą być przestrzegane pewne zasady. Że ludzie muszą być małżeństwem i w ogóle.

– Ale ten parobek i służąca wcale nie byli małżeństwem!

– Hm, mogło się i tak zdarzyć – mruknął Heike. – Ale później ona na pewno miała kłopoty. Kiedy jej mąż odkrył, że nie jest nietknięta.

– Ona nie miała żadnego męża.

– Vinga, nie męcz mnie. Mnie i tak nie jest łatwo!

Przez chwilę siedziała w milczeniu. Od czasu do czasu spoglądała na niego spod oka, a potem powiedziała:

– Uważam, że to brzmi tak jakoś… rozkosznie. I rozkosznie jest o tym myśleć.

Heike nie odpowiedział.

– Nie moglibyśmy spróbować? – zapytała.

Heike ze zdumienia stracił dech.

– Ależ, Vinga! – wyjąkał po chwili.

– Ja bym miała ochotę!

Heike zakrztusił się i długo kaszlał.

– Ale nie ze mną, na Boga! Czyś ty oszalała? Obiecuję, że znajdę ci bardzo dobrego męża – dodał pospiesznie.

– Nie chcę żadnego dobrego męża. Ja chcę ciebie!

Przysunęła się do niego i gładziła delikatnie jego udo. Heike odepchnął jej rękę.

– Próbujesz mnie uwieść? – zapytał zgnębiony. – A co potem? Co, jeśli się okaże, że wcale nie jesteś tym zachwycona? Co się wtedy z nami stanie?

Patrzyła na niego nieszczęśliwa, poczuła, że jest jej zimno.

– To ja ci mogę powiedzieć, co się stanie – rzekł gwałtownie: – Odejdziesz ode mnie. Odlecisz niczym motyl i znajdziesz innych młodych mężczyzn, pięknych, godnych twojej miłości, a ja zostanę, pogrążony w rozpaczy. Tego chcesz?

– Nie, ja myślałam tylko, żeby tak, na próbę, jak w zabawie. Żeby zobaczyć, jak to jest – szepnęła na pół z płaczem. – Od tego nikt by się chyba nie pogrążył w rozpaczy!

Opanował się i po chwili mówił już spokojniej:

– Czy ty naprawdę niczego nie rozumiesz? Wszyscy młodzi ludzie, ja także, tęsknią, żeby się dowiedzieć, jak to jest. Żeby choć raz spróbować. I mężczyznom pozwala się próbować, bo po nich niczego potem nie widać. Kobieta jednak zostaje naznaczona na zawsze.

– Dlaczego?

– O bogowie, pomóżcie mi! – jęknął. – Po pierwsze dlatego, że pierwszy raz jest dla dziewczyny zawsze bardzo trudny. A jeśli tak nie jest, to mąż domyśla się, że to już nie jest pierwszy raz. Rozumiesz mnie?

– To znaczy, że mężczyzna chce mieć zawsze czystą narzeczoną, ale on sam to może fruwać, gdzie chce i pozbawiać je… o to właśnie ci chodziło z tym dziewictwem.

– O to. Chyba zaczynasz coś rozumieć. I dlatego musisz się mieć na baczności, bo na świecie jest mnóstwo mężczyzn pozbawionych skrupułów.

– Zdaje mi się, że adwokat Sorensen jest pozbawionym skrupułów mężczyzną – oświadczyła poważnie.

– Możliwe, ale ja go nie znam.

– Powiedziałeś „po pierwsze”. To znaczy, że chcesz mi powiedzieć coś jeszcze?

– Tak. Po drugie, możesz być w ciąży.

– Co? – jęknęła Vinga głucho.

– Stąd się właśnie biorą dzieci – odparł z cierpkim uśmiechem.

– O Boże, pojęcia o tym nie miałam. Ja myślałam, że…

– Ciekawe, co też myślałaś?

– O rany, nie wiem! Że to Bóg decyduje, żeby się tak stało.

– Bóg ma z tym niewiele wspólnego.

– No, to teraz zaczyna mi się rozjaśniać w głowie. Jedna dziewczyna w naszej parafii została wypędzona z domu. Zaraz potem urodziło jej się dziecko i ona się razem z nim utopiła. Ona to zrobiła z jakimś mężczyzną, tak?

– Tak.

– No a on? Czy mężczyźni nigdy nie są za to karani?

– Rzadko. Rozumiesz teraz, dlaczego tak się o ciebie boję? Wszędzie jest tylu mężczyzn egoistów.

Znowu przyglądała mu się spod oka.

– Ale ty nie jesteś egoistą – szepnęła czule.

– Staram się nie być.

W jej oczach ponownie rozbłysły szelmowskie ogniki.

– Ale miałbyś ochotę?

– Zamilcz wreszcie! – syknął przez zęby.

– Przecież mógłbyś mu powiedzieć. Heike, bądź miły!

– Dlaczego musisz mnie dręczyć?

– Dlatego, że sama mam straszną ochotę.

– Na mnie? Nic z tego nie będzie.

– Mam ochotę tylko na ciebie.

O mało nie zawołał: Ale czy ty nie widzisz, jak okropnie ja wyglądam? Uznał jednak, że lepiej milczeć.

Ona nie zna nikogo innego, spotkała tylko mnie, myślał gorączkowo. Ale serce biło mu jak szalone.

– Teraz wiem, że nie wolno nam tego robić – powiedziała Vinga pospiesznie. – Więc cię o to nie proszę. Ale bardzo bym chciała wiedzieć, czy ty podzielasz moje uczucia. Na tyle szczerości możemy sobie chyba pozwolić?

Heike odwrócił się od niej udręczony. Nie był w stanie odpowiedzieć.

Vinga odsunęła się od niego, czuła się zawiedziona, zdradzona, okazała zbyt dużo zaufania.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie miałam na myśli nic złego. A zresztą to nieprawda z tą ochotą.

Jej żałosnego tonu nie był w stanie znieść. Wziął jej rękę i zamknął w swojej dłoni. Vinga zwróciła się ku niemu z niepewną nadzieją w oczach.

Wtedy on się uśmiechnął.

– A ja mam – powiedział. – Większą niż możesz przypuszczać!

Wargi jej zadrżały i po chwili pojawił się uśmiech. Przysunęła się do niego i patrzyła mu prosto w oczy, jakby prosiła o pozwolenie. Heike poprowadził jej rękę tam, gdzie chciała, by sama mogła się przekonać.

– Oooooch – jęknęła. – Och, Heike!

Niełatwo było mu siedzieć spokojnie, gdy jej mała rączka delikatnie pieściła to, czego przez całe dorosłe życie nienawidził w sobie najbardziej, bo tak bardzo różniło go od innych mężczyzn. Wciągał powietrze przez zaciśnięte zęby i jęczał z cicha.

– O, Heike – szeptała Vinga, ściskając kolana i kręcąc się niespokojnie na siedzeniu. – Cała jestem mokra. Chcesz zobaczyć?

– Vinga, tak nie można! Przestań!

Ale jego ręka już pieściła jej udo. Kurczowo miął w palcach materiał sukni.

Vinga gwałtownym ruchem podciągnęła spódnicę. Dla niej nie było w tym nic nieprzyzwoitego.

– Tutaj! Dotknij!

Heike oddychał głęboko, z drżeniem.

– Nie mogę!

– Dlaczego nie możesz? Ja ci pozwalam. Musisz!

Jak miał jej wytłumaczyć, że jeśli posunie się tak daleko, że jeśli jej dotknie, to cała jego latami tłumiona tęsknota wybuchnie z wielką siłą. Lecz ona tak gwałtownie ściskała jego rękę, że nie mógł jej odepchnąć.

Musiał natomiast powiedzieć, co mogłoby się stać.

– Och, to cudowne! – zawołała z rozmarzonym wzrokiem. – Czy mogę zobaczyć?

– Proszę cię, Vinga! Przestań!

– Czy mogłabym ci pomóc w jakiś inny sposób?

– Właśnie to robisz.

Bez cienia wstydu wsunęła rękę pod jego ubranie.

– Tak? Teraz dobrze? Och, Heike, dotknij mnie, błagam cię!

Nie mógł się powstrzymać. Gdy dotknął palcami ciepłej skóry, był stracony. Świat zawirował mu w oczach.

– Oooch! – dyszała Vinga z drżeniem. – Słuchaj, usiądę ci na kolanach, obejmę nogami, chcę, muszę!

– Nie, na Boga, nie teraz! Nie teraz, Vingo, ja ci pomogę, zdaje mi się, że wiem, co powinno się zrobić. Musisz mi tylko powiedzieć, gdzie.

Nie trzeba jej było o to prosić dwa razy, wiła się niczym węgorz i kierowała jego ręką, tym sposobem doznała pierwszego zmysłowego spełnienia; koń wlókł się przez dziki las, gdy tych dwoje na wozie powracało do rzeczywistości, obejmując się czule.

Gdy się już uspokoili i znowu siedzieli obok siebie jak przedtem, Heike powiedział:

– To się nie może nigdy powtórzyć, to zbyt niebezpieczne. Teraz zdołaliśmy zaradzić najgorszemu, ale nie jestem pewien, czy następnym razem utrzymamy się w ryzach!

Vinga skinęła głową. Niezupełnie podzielała jego zdanie w sprawie ewentualnych powtórek, ale głośno tego nie powiedziała.

– Jednak bardzo nam to było potrzebne, prawda? – zapytała zdyszana.

– Jeszcze się pytasz! Dziękuję ci, Vingo.

– To raczej ja powinnam dziękować.

– Tak, myślę, że ty też tego potrzebowałaś.

– To cudowne, boskie, nie do opisania! Ale może być jeszcze lepiej, prawda?

– Nie powinniśmy o tym myśleć.

Vinga nie powiedziała już nic więcej, uśmiechnęła się tylko tajemniczo. Położyła mu głowę na ramieniu, a gdy Heike objął ją mocniej, przytuliła się do niego ufnie.

Heike czuł bolesny ucisk w piersiach. Ona mnie chciała, myślał wzruszony. Chciała mnie! I jak prosto i naturalnie mi o tym powiedziała? A ja zawsze się tak bałem, że dla mnie musi to być zbyt bolesna i wstydliwa sprawa, także dlatego unikałem dziewcząt. Nie tylko dlatego, że byłem przekonany, iż żadna nie będzie mnie nigdy chciała.

Vinga jednak chciała! I taka była radosna!

Jeśli nawet miałbym ją zaraz stracić, to i tak dała mi tę chwilę pełnej wspólnoty. To więcej niż mógłbym pragnąć w najśmielszych snach. To naprawdę nieocenione, dodaje mi wiary w siebie!

Odwrócił głowę i pocałował ją w czoło.

– Mmm – westchnęła. – Zrób to jeszcze raz! Ale porządnie, tak jak trzeba!

– Nie – szepnął. – Zostawimy to na inną okazję.

– Dobrze, znakomicie – ucieszyła się Vinga, natychmiast pełna marzeń o jeszcze cudowniejszej chwili rozkoszy.

Myśli Heikego były smutniejsze: Nigdy nie będzie drugiego razu. Szybko, bardzo szybko znajdziesz sobie kogoś, kogo naprawdę zechcesz pokochać!

– Teraz mamy jeszcze jedną wspólną tajemnicę – mruczała Vinga.

Heike skinął głową, ale był zbyt wzruszony, żeby coś powiedzieć.

Zwrócił twarz ku niebu. O Boże, jeśli naprawdę istniejesz tam w górze, modlił się w duchu, jeśli naprawdę istniejesz, odpowiedz, co ja takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taki los jak mój. Czy obraziłem Cię tak głęboko tym, iż zostałem poczęty w grzechu i gniewie, że muszę cierpieć za złe postępki mojego życia? Co jeszcze muszę zrobić, byś mnie uwolnił od krzyża, który dźwigam? Czy nie cierpiałem już dostatecznie dużo? Ja, w mojej nędzy, naprawdę się starałem. Ale teraz proszę Cię, chyba pierwszy raz w życiu i może jedyny: spraw, aby ta mała cudowna dziewczyna o gorącym sercu nigdy się nie dowiedziała, jak bardzo ją kocham. I spraw, bym ja nigdy nie zranił jej wyznaniem, jak bardzo jestem w niej zakochany!

A potem dodał w myślach: Wybacz mi jednak, jeśli nie wierzę w Ciebie tak mocno, jak powinienem!

Znowu pochylił głowę i musnął wargami jej piękne złoto blond włosy. W każdym razie mam zioła, pomyślał, żeby się pocieszyć. Zawsze mogę zażyć ziół, uwolnić się od bólu i od miłości do niej.

Na razie jednak nie mam ochoty na zioła. Jeszcze nie! Czasami dobrze jest trochę pocierpieć, nawet z powodu niepożądanej miłości.

ROZDZIAŁ X

Kiedy adwokat Sorensen przemyślał gruntownie sprawę, wyruszył do modnej gospody, w której zbierali się urzędnicy państwowi, prawnicy, wyspecjalizowani w wyszukiwaniu kruczków prawnych i tym podobne towarzystwo, by w środku dnia zjeść posiłek. Przychodziły tu także rozmaite gryzipiórki i podrzędni biuraliści, którzy za pieniądze gotowi byli załatwić wszystko. Siadywali tam chętnie, wyobrażając sobie, że należą do lepszych sfer.

Prawdziwi reprezentanci palestry spoglądali na nich z pogardą i przy każdej okazji wysyłali do diabła.

Sorensen zaliczał się do solidnych członków adwokatury, ale to była iluzja. Był po prostu zręczniejszy niż inni w ukrywaniu swoich podejrzanych sprawek. Miał kilku przyjaciół, także adwokatów, z którymi zawsze zajmował w gospodzie ten sam stół. Koledzy byli już na miejscu, kiedy wszedł. Sorensen niczym żaglowiec sunął przez salę z uniesioną głową i łaskawym uśmiechem niezwykle pewnego siebie człowieka na wargach. Kłaniał się na prawo i na lewo urzędnikom różnego rodzaju, ale wyłącznie wyższej rangi. Drobnych kancelistów nie dostrzegał.

Tego dnia jednak jego urodziwa niczym z obrazka twarz nosiła ślady wzburzenia.

– Wyglądasz na zdenerwowanego – stwierdził jeden z przyjaciół.

Adwokat Sorensen usiadł, lustrując pospiesznie nieduże, mroczne wnętrze lokalu, zatrzymując wzrok na małych szybkach okien i miedziorytach zawieszonych na ścianach. Przedstawiały one mniej lub bardziej podchmielonych ludzi w czasie jakiegoś dość, zdaje się, orgiastycznego przyjęcia. Skinął na kelnerkę i zamówił jak zwykle karafkę wina, po czym zwrócił się do kolegów.

– No tak, wygląda na to, że znalazłem się w niezłych tarapatach! – roześmiał się jakoś sztucznie.

– Co ty mówisz? – w głosie pytającego trudno było nie zauważyć ironii. – Opowiedz, co się stało! Czyżby któraś z twoich przyjaciółeczek popadła w kłopoty?

– Ech, niestety, takie proste to nie jest! Nie, sprawa jest dużo gorsza. Czy ktoś z was widział ostatnio Snivela?

Za jego plecami siedział przy stoliku pewien starszy mężczyzna, który słysząc te słowa nastawił uszu, bo w sali panował szum.

Jeden z przyjaciół Sorensena odparł:

– Snivel pojechał do Moss w jakiejś sprawie dotyczącej tamtejszej odlewni żelaza. Dlaczego pytasz?

– Coś mi się zdaje, że piekło spuściło wszystkie swoje psy z łańcuchów. Muszę do niego natychmiast napisać. Albo nie, najlepiej będzie, jeśli jeszcze dzisiaj wyślę do niego specjalnego kuriera. W takim przypadku już jutro będę miał odpowiedź. Bo teraz naprawdę sytuacja jest groźna!

– No, ale co się takiego stało?

Sorensem zrobił wymowną pauzę, a potem oświadczył:

– Pojawił się prawdziwy dziedzic Grastensholm!

– Pojęcia nie miałem, że istnieje jakiś dziedzic.

– My też nie. On po prostu spadł z nieba!

Koledzy Sorensena rozsiedli się wygodniej. Jeden z nich powiedział półgłosem:

– A jak będzie z Elistrand? Tym twoim „małym gniazdkiem na wsi”?

– Ciii! – syknął Sorensen, jakby Vinga siedziała gdzieś w pobliżu. – Również i zaginiona córka byłych właścicieli Elistrand się odnalazła i chce dochodzić swoich praw. To właśnie ona przyszła dzisiaj, żeby mnie prosić o prawniczą pomoc dla nich obojga. Mnie! Boże święty! Ona się nigdy nie może dowiedzieć, że to ja kupiłem na licytacji ten dwór! Wiesz, żadne z nich nawet nie przypuszcza, że Snivel jest moim stryjem. Mamy przecież różne nazwiska. [Snive – w języku norweskim: nosacizna, zakaźna choroba zwierząt, przede wszystkim koni, groźna także dla człowieka (przyp. tłum.)]

– Rzeczywiście. A właściwie to skąd on wziął to swoje nazwisko… dość, trzeba powiedzieć, trafne?

– W młodości był przez jakiś czas właścicielem dworu o takiej właśnie nazwie, ale dwór nie miał wielkiej wartości, więc szybko go sprzedał. Za podwójną cenę, ma się rozumieć – wyjaśnił Sorensen z uśmiechem zadowolenia.

– Tak, Grastensholm jest niewątpliwie dużo bardziej reprezentacyjne – dodał ktoś inny obojętnie. – Zastanawiam się, co Snivel teraz powie.

– Och, on na pewno znajdzie jakąś metodę.

– Zgodną z prawem?

Sorensen wzruszył ramionami.

– Powiedziałem, że on znajdzie metodę. Na pewno nie dopuści, żeby doszło do procesu. Choć i proces na pewno by wygrał. Ale on po prostu nie będzie chciał mieć nieprzyjemności.

Mężczyzna przy sąsiednim stoliku, który przysłuchiwał się rozmowie, zwrócił uwagę, że Sorensen posługuje się określeniem: metoda, zamiast – wyjście. To sprawiło, że zaczął pociągać nosem, jakby poczuł jakiś smród.

– No, a co z Elistrand? – zapytał inny z przyjaciół Sorensena.

– Zamierzam je utrzymać. Zakochałem się w tym dworze od pierwszego wejrzenia, jeszcze kiedy tam jeździłem ze względu na interesy Tarka. Ten majątek będzie mój, powiedziałem sobie wtedy. A jaki wytworny dom! Urządzony przez potomka książęcego rodu, mogę was zapewnić! Zbudował go przecież Alexander Paladin.

– Wiemy, wiemy, przecież byliśmy tam na przyjęciu, kiedyś go obejmował! – wołali koledzy. – Rzeczywiście, czarujące miejsce. Rezydencja godna tak znakomitego adwokata. Ty chyba jednak mocniej siedzisz w siodle niż Snivel z jego pozycją w Grastensholm?

– Tak, naturalnie!

Jeden z zebranych, patrząc w sufit, powiedział znacząco:

– Nawet jeśli zaczną chodzić słuchy o nepotyzmie?

– Że Snivel jako egzekutor faworyzował swoich krewnych, chcesz powiedzieć? Z tego, co mówi dziewczyna, ludzie w parafii już dawno o tym gadają.

– Niedobrze. Niedobrze!

Wino rozgrzewało Sorensena i czyniło go mniej ostrożnym.

– Sami zagrodnicy, kto by się tam nimi przejmował! Ale ja rozważam inne wyjście. Dziewczyna jest odkryciem, to perła, podobnej za moich czasów w Christianii nie było. Jagnięce mięsko, moi panowie, taka kruchutka i delikatna, że… mmm! – Cmoknął wymownie swoimi zmysłowymi wargami końce palców. – Jeżeli będą kłopoty, to się z tą panienką ożenię i tym sposobem utrzymam Elistrand. Nie będzie to wymagało z mojej strony specjalnej ofiary, mogę was zapewnić. W ogóle jestem zdecydowany uwolnić ją od dziewictwa, bez względu na okoliczności. A im szybciej, tym lepiej!

– Jakże to się nazywa ów smakowity kąsek?

– Vinga Tark z Ludzi Lodu. A jej krewny, który wyobraża sobie, że jest dziedzicem Grastensholm, nazywa się Heike Lind z Ludzi Lodu. Podobno jest jednym z tych potworów, jakie zdarzają się w tej rodzinie.

– E tam, potwory! Babskie gadanie, nic więcej!

– O nie, widziałem jednego z nich, nazywał się Ulvhedin Paladin z Ludzi Lodu. Znałem też Ingrid Lind z Ludzi Lodu, ostatnią właścicielkę Grastensholm. Ale to była piękna wiedźma, aż do samego końca. Zresztą oboje z Ulvhedinem byli starzy niczym trolle, kiedy ich poznałem. Ów Heike jest, niestety, młody – mruknął na koniec pod nosem.

– Nie boisz się, że i tobie urodzi się potworek?

– Oszalałeś? Przecież ja nie zamierzam płodzić z tą dziewczyną dzieci! Tego się zawsze wystrzegałem, dzieci to okropny kłopot.

– Jak ona wygląda?

– Cudownie! Po prostu rozkosznie! Złociste włosy, spływające w lokach na ramiona, twarzyczka okrągła z najbardziej niewinnymi, ufnymi oczyma na świecie. Jestem całkowicie pewien, że można ją uwieść; a ona nawet nie zauważy, co się dzieje! A przy tym ubranie wskazuje na majątek też nie do pogardzenia. Suknia pastelowobłękitna w delikatny różany wzór. Boże, nigdy jeszcze nie widziałem tak wdzięcznej dziewczyny. – Sorensen zachichotał obleśnie. – Ona powiedziała, że suknię podarował jej kuzyn, i to dzisiaj. To tak jakby troll chciał sobie bogactwem kupić przychylność księżniczki!

– A gdzie oni mieszkają?

– Według tego, co powiedziała, przenoszą się z gospody do gospody. Ja natychmiast poleciłem jej zajazd „Pod Błękitnym Pucharem”, żeby wiedzieć, gdzie jej szukać w razie czego, gdyby to miało być potrzebne… Ale i tak przyjdą do mnie w czwartek, więc nie muszę się martwić. Najpierw powinienem się porozumieć ze stryjem.

Przyjaciele adwokata odnieśli się do tego sceptycznie.

– Czy naprawdę chcesz się podjąć prowadzenia ich sprawy?

– No, nie, czyś ty oszalał? Nie mogę przecież bronić tej dziewczyny przede mną samym! I wiecie co? Ona mnie prosiła, żebym im znalazł jakiegoś adwokata, gdybym sam nie mógł im pomagać. Dobrze zapłacą, zapewniała. A ja obiecałem, że się rozejrzę. Rozumiecie więc, że czas nagli.

– Owszem, owszem – zachichotał jeden z zebranych. – Już zacieram ręce. Nikt dobrowolnie nie wystąpi przeciwko Snivelowi, bo byłby przegrany od samego początku, ale ja chętnie popatrzę, jak się sprawy potoczą. To będzie podniecające!

– Nie, w sprawie przeciwko Snivelowi nie mają żadnych szans – przekonywał inny.

– Przeciwko mnie też nie – zapewnił Serensen. – Jak tylko usidlę tę panienkę, będzie mi we wszystkim uległa. A z nim obejdę się bez litości.

– Zdawało mi się, że masz zamiar się z nią ożenić?

– W najgorszym razie, tak. Ale tak daleko rzeczy nie zajdą. Jestem pewien, że nie będzie nawet procesu.

Przyjaciele milczeli trochę skrępowani. Sami też nie mieli nigdy skrupułów, gdy chodziło o wygranie sprawy, ale myśl o człowieku, który miał za przeciwnika Snivela, budziła w nich dreszcz zgrozy.

Mężczyzna przy sąsiednim stoliku odczuwał to samo.

Zaczęli rozmawiać o innych sprawach, zaś ów obcy starszy mężczyzna za nimi wstał w milczeniu od stolika i wyszedł z gospody.

Na ulicy przystanął.

Pastelowobłękitna suknia w różany wzorek? To mu coś przypominało.

Pewna młoda Dunka trafiła kiedyś do domu jego kuzynki… była to dość lekkomyślna dama, należąca do budzących najwięcej zastrzeżeń kręgów towarzyskich, gdzieś na peryferiach królewskiego dworu. Była zamieszana w jakiś uczuciowy dramat, poniosła śmierć pod kołami powozu i nikt nie umiał powiedzieć, czy to zazdrosna żona wypchnęła rywalkę na ulicę, czy też był to po prostu nieszczęśliwy wypadek.

Teraz nie miało to już znaczenia. Ważniejsze, że materiał, który opisywał Sorensen, on widział u swojej kuzynki. Owa lekkomyślna Dunka go pokazywała, a wszyscy chwalili jej dobry gust. Wybierała się do krawcowej, zamierzała uszyć z tego suknię. Wymieniła nawet nazwisko krawcowej.

Vinga Tark dostała nową suknię od swego kuzyna właśnie dzisiaj? To znaczy, że znalazła u krawcowej coś gotowego. Dość niezwykły zbieg okoliczności.

Tamta dama nigdy nie odebrała sukni, bo zmarła.

Czy mogłoby tu chodzić o jedną i tę samą kreację?

Wiele na to wskazuje.

Jak nazywała się krawcowa?

Sypriansdatter? Sorensen? Nie, to ten skorumpowany adwokat! Salvesen? Sebastiansen? Sebastiansdatter! Tak! Przypomniał sobie!

Musi się natychmiast dowiedzieć, gdzie ona mieszka.

Dom kuzynki znajdował się niedaleko, nie minęło zatem więcej niż pół godziny, a starzejący się mężczyzna znalazł się w izbie pani Sebastiansdatter, dość zdziwiony, że mieszka ona tak blisko domu Sorensena. Trzeba działać nadzwyczaj ostrożnie, żeby uniknąć kolizji.

– Tak, to prawda, była tu przed południem młoda panna i kupiła tę suknię. Nie, żaden mężczyzna jej nie towarzyszył, kupowała sama. Piękna niczym elf, a jak ślicznie wyglądała w tej sukni! Panienka jest bogata, złożyła kosztowne zamówienie. Czy zrobiłam coś niewłaściwego? Z tą suknią? Może pan chciałby ją zabrać? – mówiła pani Sebastiansdatter niemal jednym tchem.

– Nie, nie, w żadnym razie! Muszę tylko jak najprędzej odnaleźć panienkę. Zapomniałem jej powiedzieć coś bardzo ważnego.

– A, więc o to chodzi. Proszę zaczekać, ja tu zapisałam…

Przybysz czekał cierpliwie. Na jego wargach igrał przebiegły uśmieszek.

– O, proszę spojrzeć. Panienka nazywa się Vinga Tark, ja szyłam także dla jej nieboszczki matki, pani Elisabet z Elistrand. To była elegancka dama i wysokiego rodu. Ach, jakie to smutne, co się z nią stało! O, tu wszystko zapisałam: dwie suknie, dwa płaszcze…

– Dobrze, dobrze, ale ma pani jej adres?

Pani Sebastiansdatter opuściła notes.

– Nie. Ona mi nie podała żadnego adresu.

– Czy ona może mieszka w jakiejś gospodzie?

– Och, nie, jej kuzyn nie chce się pokazywać ludziom. Panienka mówiła, że ze względu na jego wygląd… ludzie są dla niego okrutni.

Ach, tak? A zatem ona oszukała Sorensena?

Krawcowa nie przestawała mówić:

– Nie, oni mieszkają gdzieś w lesie, w rodzinnej parafii. O ile dobrze zrozumiałam, muszą się ukrywać. Wspomniała o czymś… co to ona mówiła? Że pożyczyli… O, Boże, co to oni pożyczyli? Ona była taka miła i taka rozmowna, wie pan, wcale nie jest zarozumiała.

Że pożyczyli… Ach, już wiem: pożyczyli konia od Eirika!

Popatrzyła na niego, dumna ze swojej pamięci.

– Od Eirika?

– Tak. Nic więcej nie mówiła. Ale ma do mnie przyjść za dwa tygodnie, więc jeśli pan…

– Dziękuję. Ale ja chyba znam tego Eirika.

Nie znał go, oczywiście, ale miał trop, za którym zamierzał pójść.

Jeszcze tego samego popołudnia wyruszył swoim powozem do parafii Grastensholm.

Wiedział bowiem, że czas nagli. Nie ma ani chwili do stracenia!

Zatem oni się ukrywają. Nawet przed własnym adwokatem. No, no, rozsądni młodzi ludzie!

To jednak oznacza, że nie powinien w Grastensholm o nich rozpytywać. Powinien odszukać Eirika.

Zostawił tę sprawę stangretowi, ale byli obaj na tyle ostrożni, by nie pytać w Elistrand czy Grastensholm, lecz w najbliższej zagrodzie komorniczej.

No tak, Eirik, on ma dożywocie w małej zagrodzie na skraju lasu. Trzeba jechać tamtą drogą i…

Komornicy patrzyli za powozem, dopóki nie zniknął w lesie. Czego tacy eleganccy ludzie mogli chcieć od Eirika? Ciekawe.

U Eirika jednak przybysza czekały trudności. Usta komornika były zamknięte na siedem pieczęci. Pozostali członkowie rodziny zniknęli, nagle wszyscy mieli jakieś bardzo pilne zajęcia.

Nie, tutaj nie ma żadnej Vingi ani Heikego Linda. Skąd to szanownemu panu przyszło do głowy?

Gość był więc zmuszony wyłożyć staremu całą historię.

Eirik przyglądał mu się, mrugając oczyma. I nagle znalazła się i Vinga, i jej kuzyn, mieszkają w małej zagrodzie w głębi lasu. Ustalono, że Eirik musi także jechać (w pięknym powozie), w przeciwnym razie oboje na widok obcych znikną bez śladu.

Gość dał staremu napiwek i prosił, żeby wsiadł do powozu. Eirik rozpromienił się. Opłacalne przedsięwzięcie, doprawdy! Rodzinie komorników zaczęło się dużo lepiej powodzić, od kiedy Heike pojawił się w parafii.

Żeby tylko jeszcze udało mu się wyrzucić tych poganiaczy niewolników z Grastensholm i Elistrand i żeby dwory znowu należały do Ludzi Lodu, to cała parafia zakrzyknie: hura!

Vinga posprzątała w zagrodzie przeznaczonej dla kozy i zadbała, żeby zwierzę miało wszystko, czego mu potrzeba. Koza zaczęła dawać dużo więcej mleka, odkąd sprowadzili się do domu Simena, wokół którego rosła bujna trawa.

Kiedy znowu weszła do izby, zastała Heikego obok kryjówki, w której znajdował się skarb, trzymającego w rękach niezwykłą butelkę Shiry.

Był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył wejścia Vingi. Uniósł amforę z górskiego kryształu pod światło i poruszał nią, a naczynie skrzyło się i mieniło. Izdebka była ciemna, jedyne światło wpływało przez nieduże okienko, a Heike trzymał butelkę tak, że ów świetlny strumień musiał się w niej załamywać.

Nietrudno było zauważyć wodę wewnątrz butelki. Nie ubyło ani odrobiny, wypełniała butelkę aż po brzeg szyjki, chociaż minęło ponad pół wieku, od kiedy Shira przyniosła ją z Góry Czterech Wiatrów.

– Nad czym tak rozmyślasz? – zapytała Vinga.

Heike drgnął gwałtownie.

– Vinga, nie wolno ci mnie straszyć! Przecież mogłem upuścić butelkę!

– Przepraszam! O czym myślałeś?

– Naszło mnie takie nieznośne pragnienie, żeby… że, no… gdybym spróbował wody, jedną czy dwie kropelki… to wtedy stałbym się może zwyczajnym człowiekiem.

– Chcesz tego?

– Jeśli chodzi o wygląd, to tak. Ale czy słyszałaś kiedykolwiek o człowieku, który by pragnął mieć inną duszę?

– Nie – odparła z uśmiechem. Podeszła do niego i wyjęła mu butelkę z rąk. – Myślę, że powinieneś zapomnieć o tym pragnieniu. Uważam, że to wyjątkowo głupie.

– Dlaczego?

Vinga umieściła butelkę na powrót w skrytce.

– Dlatego, że wiesz, co byś stracił, ale nie wiesz, co możesz zyskać.

– To zbyt ogólnikowa odpowiedź.

– Shira utraciła swoją siłę i stała się zwyczajną dziewczyną – odparła, patrząc mu surowo w oczy. – Ty nie możesz sobie na to pozwolić, skoro masz walczyć o dom Ludzi Lodu.

– Mam jeszcze alraunę.

– A może ona cię zawiedzie, kiedy będziesz jak wszyscy inni? A może także nasi przodkowie rzucą cię na pastwę losu, skoro nie będziesz mógł ich więcej widzieć. A poza tym ja nie chcę, żebyś wyglądał inaczej. No, ale to nie ma znaczenia.

– Nie – zaprotestował cicho. – Ma znaczenie! Ale mimo to bardzo bym chciał wyglądać choć trochę mniej strasznie.

– Mnie się podobasz! – oświadczyła Vinga krótko. – Ale być może ja mam niezwykły gust.

– Chyba rzeczywiście masz – powiedział Heike głosem tak ostrym, że można by się o niego skaleczyć. O butelce jednak więcej nie wspominał.

W chwilę potem Vinga dokonała dość przerażającego odkrycia: Heike wyjął cały skarb Ludzi Lodu z kryjówki. Uderzył ją wyraz jego oczu, kiedy wpatrywał się w skarb, a dłonie błądziły od jednego przedmiotu do drugiego. W jego oczach widziała przemożną, nieugaszoną żądzę posiadania!

Od dawna zresztą mówiono w rodzinie, że dotknięci odczuwają nieodparte pragnienie posiadania skarbu. Że gotowi są iść po trupach, byleby tylko go dostać.

– On należy wyłącznie do ciebie, wiesz o tym – powiedziała tak obojętnie, jak tylko mogła.

Heike spojrzał na nią, jakby go wyrwała z koszmarnego snu.

– Naprawdę? Tak… No oczywiście, masz rację. Solve często mówił o skarbie. Że powinien go mieć, bo przecież on też był dotknięty. Ale nie miał odwagi zjawić się tutaj.

Vinga bez słowa skinęła głową.

Heike mówił dalej:

– Ale jak to się stało, że skarb znajdował się w Grastensholm? Z tego co słyszałem, to po śmierci Ingrid miała go odziedziczyć twoja matka, Elisabet. Solve wściekał się z tego powodu, uważał, że Elisabet nie jest tego godna. Ale przecież twoja matka miała zdolność leczenia ludzi, a nikt nie wiedział, co się dzieje z Solvem, nie mówiąc już o tym, że nikt nie wiedział o moim istnieniu.

– Tak, a poza tym ciocia Ingrid zmarła nie tak dawno temu. A moi rodzice uważali, że skarb najbezpieczniejszy jest właśnie w Grastensholm. Zresztą mama nigdy nie miała na niego specjalnej ochoty.

– Posłuchaj no, Vinga! Te podejrzliwe spojrzenia wcale mi się nie podobają. Co ty sobie myślisz? Że stanę się niebezpieczny, jeśli nie dostanę skarbu?

Na to Vinga nie odpowiedziała.

– Moi rodzice zawsze wierzyli, że Solve przyjedzie do Norwegii i obejmie swoje dziedzictwo. Rozmawiali też, oczywiście, o tym, by zabrać skarb do Elistrand, ale jakoś do tego nie doszło. A potem umarli…

Heike pogładził palcem jej policzek.

– A ty byłaś za mała, żeby wiedzieć, jakie to ważne, by dobrze ukryć skarb. Ale książki Mikaela uratowałaś!

– Uratowałam! – potwierdziła dumna jak paw.

– Zechcesz mi je kiedyś przeczytać?

Vinga była wzruszona.

– Oczywiście, bardzo chętnie. Ale kiedy? Może jutro rano?

– Jeśli starczy nam czasu – roześmiał się. – Mamy dużo pracy. Musimy wszystko dokładnie zaplanować.

– Tak. Heike, wciąż zastanawiam się nad pewną sprawą. Z tego co wiemy, to w Grastensholm nie ma nikogo oprócz służby. Co by się stało, gdybyś pod nieobecność Snivela zajął dwór? Wtedy on by nie mógł tu wrócić.

– Myślisz, że i ja się nad tym nie zastanawiałem? Ale wyobraź sobie, co by się wtedy stało! Snivel jest przecież prawnikiem! Może mnie oskarżyć o napad, naruszenie spokoju domu, wtrącić do więzienia, zanim zdążę znaleźć jakąś prawniczą pomoc. Nie mogę przecież stawać w sądzie sam bez ochrony jakiegoś ważnego urzędnika! W przeciwnym razie Snivel osądzi mnie, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, a do tego, Vingo, nie mogę dopuścić! Wszystko tylko nie to!

We wzburzeniu bardzo u niego rzadkim zasłonił twarz rękami.

– Tylko nie więzienie, chcesz powiedzieć – szepnęła Vinga. – Tak, ja to rozumiem.

– Nie mogę dopuścić do tego, by mnie zamknięto w celi. Odebrałbym sobie życie, i to wcale nie jest czcza pogróżka.

Vinga pomyślała o małym chłopcu imieniem Heike, który wiele lat swego dzieciństwa spędził siedząc skulony w ciasnej klatce. Był kłuty i dźgany szpikulcami, i to przez własnego ojca, obciążonego dziedzictwem zła Solvego. Podeszła do rozdygotanego kuzyna i próbowała go jakoś uspokoić.

– Ja wiem, ja wiem – powtarzała. – To się nie może stać. Nikt cię nie wtrąci do więzienia.

Oplótł ją ramionami i przytulił twarz do jej włosów. Teraz mogła się przekonać, że jej niosące otuchę słowa były mu naprawdę potrzebne. Przypomniała sobie także tamten moment, kiedy Heike opowiedział jej o swoim dzieciństwie. I o tym, jak całkiem niedawno temu zamknięto go w trupiarni na tym upiornym cmentarzu. O panice, która go wtedy ogarnęła, i o tym, że pozdzierał sobie paznokcie aż do krwi, by się stamtąd wydostać.

– To się nie może powtórzyć – szeptała wciąż Vinga uspokajająco, głaszcząc go po twarzy. – Nigdy, nigdy więcej!

Heike z całych sił starał się zwalczyć strach. Vinga chciała mu pomóc, rozmawiając o powszednich sprawach.

– Tutaj też mieszkasz w ciasnej komórce. Możesz tam spać?

Nareszcie odetchnął głęboko i wyprostował się.

– Oczywiście, że tak, bo wiem, że w każdej chwili, gdy zechcę, mogę otworzyć drzwi.

– Tak, naturalnie, nie pomyślałam o tym. Heike, jak dobrze jest nam teraz razem, prawda? Tacy jesteśmy sobie bliscy, a mimo to nie mam ochoty… No wiesz, co mam na myśli.

Uśmiechnął się do niej. W wieczornym mroku jego groteskowa twarz wydawała się niemal piękna. A Vinga wiedziała, że to jego dobroć łagodzi rysy.

– Wiem – powiedział. – Ja też nie odczuwam pożądania. Ponieważ to, co jest między nami, opiera się nie tylko na erotyzmie. Mamy coś więcej, stoimy wspólnie na dużo pewniejszym gruncie. I to jest bardzo piękne.

– Tak, ale… Heike, skoro mamy tyle wspólnego… dlaczego ty mnie nie chcesz? Dlaczego nie możesz spać tutaj, w izbie? Dlaczego wciąż mnie od siebie odpychasz?

– Dlatego, że masz szesnaście lat, Vingo!

– Niedługo skończę siedemnaście!

– To mała różnica. Wrócimy do tej kwestii, kiedy będziesz miała dwadzieścia.

– Nie, no wiesz co!

– Dobrze, wobec tego dziewiętnaście.

– Osiemnaście. I nie sądzę, bym się do tego czasu miała zmienić.

Potrząsnął głową i roześmiał się.

– Ty, która oglądasz się za każdym młodym chłopcem? Vinga, to, co robiliśmy dzisiaj na wozie, nie ma znaczenia, to nie czyni żadnemu z nas szkody, a raczej przeciwnie. Ale zdarzyło się to po raz ostatni! Zapamiętaj to sobie!

– Dopóki nie skończę osiemnastu lat?

– Dobrze, powiedzmy osiemnastu. Zobaczysz, że będziesz wtedy myślała zupełnie inaczej niż dzisiaj. „Ten cały Heike, jak mogłam posunąć się do tego, żeby znosić jego bliskość? Skoro jest tylu innych?” Tak będziesz wtedy myślała, mogę się założyć.

– Nie przystoi ci ta samokrytyka, Heike. Powinieneś dać sobie z tym spokój.

– Muszę stale patrzeć na siebie krytycznie, nie rozumiesz tego? Żebym sobie nie zaczął wyobrażać niestworzonych rzeczy, bo później ciosy będą jeszcze boleśniejsze.

– Ech, jesteś jak stary koń w maneżu, który chodzi w kółko po tym samym torze, żeby się nie wiem co działo… Ciii!

Zaczęli nasłuchiwać.

– Zbliża się tu jakiś wóz, zaprzężony w jednego konia – szepnęła Vinga, patrząc na Heikego rozszerzonymi ze strachu oczyma.

W jego oczach pojawiły się ogniki.

– Może to ten twój stary koń z maneżu? Nie, to chyba jakaś poważna sprawa! Czy koza jest w chlewiku?

– Oczywiście!

– Żadne pranie nie suszy się na dworze?

– Nie. Heike, ja muszę uciekać! Ogarnia mnie panika, pomóż mi!

– Schowaj się. Wyjrzę ostrożnie przez okno, zobaczę, co się dzieje.

Vinga na czworakach przemknęła pod ścianą.

– To jakiś ładny ekwipaż – mruknął Heike, starając się, żeby go nie było widać przy oknie. – Ze stangretem… A obok stangreta siedzi Eirik! Och, nie, Eirik, jak mogłeś nam coś takiego zrobić? O co ci chodzi?

Heike przykucnął pod ścianą obok Vingi.

– Powóz się zatrzymał. O, przeklęci! A myśmy myśleli, że na Eiriku można polegać!

– Co teraz zrobimy?

– Musimy siedzieć cicho i udawać, że nas nie ma.

Otoczył ją opiekuńczo ramieniem i siedzieli tak, bojąc się niemal oddychać, oparci o ścianę. Vinga dygotała tak osikowy liść. Dawny lęk opanował ją znowu.

– Heike! – usłyszeli ożywiony głos Eirika.

Dłoń Heikego zacisnęła się ostrzegawczo na ramieniu Vingi.

Rozległo się stukanie do drzwi.

– Heike, ten pan jest przyjacielem. On chce być waszym adwokatem!

Heike i Vinga popatrzyli na siebie bez słowa.

– To jest pan adwokat Menger i ma własne porachunki ze Snivelem!

Heike wahał się. Nim zdążył cokolwiek postanowić, Eirik odezwał się znowu:

– On mówi, że panna Vinga nie powinna była chodzić do Sorensena, bo to on zagarnął Elistrand. To znaczy Sorensen. On jest bratankiem Snivela!

– To rozstrzyga sprawę – powiedział Heike i wstał. – Chodź, Vinga!

Otworzyli drzwi i wpuścili Eirika do środka, a razem z nim tego starszego pana, który był tak wychudzony, że zdawało się, iż w każdej chwili może umrzeć. Obcy odwrócił się do Heikego plecami. Oddychał z trudem, towarzyszyło temu świszczące rzężenie, przybysz nikomu nie podał ręki na powitanie.

– Dzień dobry – powiedział z wysiłkiem. – Jestem adwokat Menger. Czy możemy porozmawiać przez chwilę? Heike ukłonił się, przedstawił Vingę i siebie i zaproponował gościowi jedyne siedzące miejsce w izbie. Eirik stał przez chwilę w progu, nie mogąc opanować ciekawości, potem jednak oświadczył, że pójdzie na dwór i porozmawia ze stangretem. Wszyscy skinęli mu życzliwie głowami, adwokat wpatrywał się w Heikego.

– Posłuchajcie teraz – rzekł Menger, kiedy zostali sami. – Powodem, który sprawił, że tutaj przybyłem, jest pewna rozmowa, podsłuchana dzisiaj przeze mnie w gospodzie w Christianii. Uznałem, że sprawa jest niezwykle pilna, i dlatego bez zwłoki wyruszyłem w drogę.

– To dość długa podróż – powiedział Heike przeciągle, nie kryjąc sceptycyzmu. – I jakim sposobem pan nas odnalazł? Czy to znaczy, że Sorensen także wie, gdzie mieszkamy?

– Nie, nie, on myśli, że zatrzymaliście się w gospodzie „Pod Błękitnym Pucharem” – uśmiechnął się Menger. – Dotarłem tu dzięki wielu przypadkowym zbiegom okoliczności, które naprowadziły mnie na wasz ślad.

Opowiedział o sukni, o której wspomniał Sorensen, o tym, jak on sam odszukał krawcową, i o tym, co mu ona powiedziała o koniu Eirika…

– Chwileczkę – wtrąciła Vinga. – Powiedział pan, że to adwokat Sorensen jest obecnie właścicielem Elistrand. Coś mi się tu nie zgadza. Eirik, co tam Eirik, wszyscy w całej parafii musieliby o tym wiedzieć! A Eirik nic o tym nie wspomniał.

– Nie ma w tym nic dziwnego. Bo tak naprawdę to ten oszust nazywa się Sigurd Sorensen Hvitbekk i tutejsi ludzie znają go tylko pod nazwiskiem Hvitbekk. Dobrze jest czasami mieć kilka nazwisk i móc wybierać zależnie od potrzeby. On był przecież adwokatem ojca panienki, więc to jasne, że pod tamtym nazwiskiem nie chce tu występować.

– Rozumiem. A dlaczego pan się nami interesuje?

– O, nie mam czego ukrywać. Przed wieloma laty to ja byłem kandydatem do urzędu sędziego ziemskiego i spraw majątkowych. Byłem najstarszym i najbardziej doświadczonym wśród oczekujących na to stanowisko. Przez całe zawodowe życie przyświecał mi właśnie ten cel. Snivel jednak, choć był ode mnie dużo gorszy, zdołał mnie wyprzedzić. Dzięki zmowie, protekcji, korupcji… Ale pozbawienie mnie stanowiska wcale go nie zaspokoiło. On mnie po prostu zniszczył. Jako adwokat stałem się martwy, rozgłosił wszędzie, że zajmuję się podejrzanymi interesami, że pracuję nieuczciwie, co nie jest prawdą, ale teraz mogę liczyć jedynie na takie sprawy, których nikt inny nie chce. A zatem wy, moi przyjaciele, i wasza sprawa, to dla mnie jedyna szansa. Jeśli uda mi się ją doprowadzić do końca, to będę mógł wrócić do zawodu, zostanę zrehabilitowany. A poza tym od dawna jedynym marzeniem mojego życia jest zniszczyć Snivela. I bardzo chętnie pociągnąłbym razem z nim w dół jego nieuczciwego bratanka. Dlatego, panno Vingo, kiedy usłyszałem w gospodzie, że pani prosiła Sorensena o znalezienie innego adwokata, który zechciałby wam pomóc, czego on naturalnie nie zamierzał zrobić, uznałem, że może państwo zainteresowaliby się moją osobą. Interesuje państwa moja propozycja?

– Bardzo – odparł Heike.

ROZDZIAŁ XI

Szykowny niczym z żurnala adwokat Sorensen wysłał kuriera do miasta Moss i pewien zwycięstwa poszedł do gospody „Pod Błękitnym Pucharem”, by się przekonać, czy jego gość już przybył.

Vingi jednak nie było.

Czy gospodarz dokładnie sprawdził? A może zatrzymała się tu pod innym nazwiskiem? Nie. Może było ich dwoje? Nie.

Sorensen zaczynał mieć dość niemądrą minę, co raczej nie dodawało mu urody.

Naprawdę jednak nie mógł sobie wyobrazić, że młodziutka panienka mogłaby go zlekceważyć. A on przygotował się tak starannie na to spotkanie, ubrał się elegancko i w napięciu oczekiwał wspaniałego wieczoru i upojnej nocy. Dziewica, taka niedojrzała, taka niedoświadczona, że nie mogła się nawet niczego domyślać. A gdyby przyszła w towarzystwie swojego groteskowego kuzyna, to adwokat będzie przynajmniej miał oboje pod kontrolą, dopóki nie nadejdzie odpowiedź od stryja Snivela.

I oto został z pustymi rękami!

No niech tam, przecież przyjdą w czwartek…

Ale to dopiero za trzy dni.

Pieniąc się ze złości Sorensen wrócił do domu i wysłał natychmiast służącego, by szukał Vingi i jej towarzysza we wszystkich miejscach noclegowych w Christianii i najbliższej okolicy.

Służący wrócił późno w nocy, lecz Sorensen siedział i czekał. Przywykł do nocnego życia.

Nie, nigdzie nie było żadnej Vingi. Kamień w wodę!

W bardzo ponurym nastroju kładł się adwokat spać, kiedy świt zaczynał już rozjaśniać niebo. Zastanawiał się, czy zrobić awanturę służącemu, żeby wyładować na nim własne rozczarowanie, ale uznał to za zbyt ryzykowne. Służący był rosłym i silnym mężczyzną, a prócz nich w domu nie było nikogo. Adwokat wolał nie kusić losu. Ciekawe, co też stryj powie na to wszystko?

Tego miał się dowiedzieć już wkrótce. Stryj Snivel bowiem przybył osobiście, i to najszybciej jak mógł. Zostawił swoje ważne sprawy w kupieckim mieście Mose i już następnego dnia wpadł do biura Sorensena niczym rozjuszony byk. Biuro było, rzecz jasna, jedynie pięknie urządzonym salonikiem w jego mieszkaniu, tym samym, w którym odwiedziła go Vinga.

Piękne koronki u mankietów Sorensena drżały, gdy witał przybyłego. Snivel jednak wobec niego wrogo usposobiony nie był. Należy bezzwłocznie odnaleźć tych natrętów, którzy odważyli się wystąpić przeciwko niemu, chcą mu odebrać jego własny majątek! Snivelowi! A przy okazji także Sorensenowi!

– Musisz ich odnaleźć, zanim zdążą wyrządzić nam jakąś szkodę – parskała wielka, stara ropucha, podrywając się co chwila z rokokowego fotela. Obwisłe policzki Snivela i podbródek podnosiły się także ponad kołnierzem i jedwabną kamizelką. W obrzękłej twarzy płonęły gniewem małe, jak u świni albo u amfibii, oczka.

– Mają przyjść tu w czwartek.

– Wtedy może już być za późno – uciął ostro Snivel. – Jak mogłeś ją wypuścić, kiedy już miałeś ją we własnym domu?

– Sprawiała wrażenie bardzo posłusznej, dygnęła i powiedziała: „Tak, dziękuję”, kiedy zaproponowałem, żeby się zatrzymali „Pod Błękitnym Pucharem”. A zresztą zaprosiłem ją na obiad, ale ona wtedy nie mogła, obiecała, że wrócimy do tej sprawy w czwartek. Więc nie była całkiem niechętna.

Uśmiech Sorensena świadczył, iż to niemożliwe, by ktoś okazywał niechęć, kiedy on zaprasza.

– Czwartek. To pojutrze – mruknął Snivel, przymknąwszy oczy. – Tak długo nie możemy czekać. A co będzie, jeśli oni tymczasem znajdą sobie innego adwokata?

– Ja obiecałem, że podejmę się sprawy, jeśli to będzie konieczne. Ona tu nikogo nie zna.

– Hm… – Snivel zastanawiał się.

– Czy… Stryj ma jakąś propozycję?

– Propozycję? – syknął Snivel. – Nie mamy przecież wyboru! Proces byłby niebezpieczny dla nas obu. Tylko patrzeć, jak się dowiedzą, że to ty dostałeś Elistrand. Adwokat rodziny! Bratanek egzekutora! Jak to brzmi, twoim zdaniem? Musisz ich odszukać, Sigurd. i unieszkodliwić raz na zawsze!

Adwokat Menger długo rozmawiał z Heikem i Vingą. Musieli mu opowiedzieć wszystko o swoim życiu, z najdrobniejszymi szczegółami, i wszystko, co wiedzieli o historii rodu, a także o historii trzech dworów Ludzi Lodu. Działo się to tego samego wieczora, kiedy Snivel pędził na łeb na szyję do Christianii i kiedy Sorensen uświadomił sobie, że żadne z dwojga młodych nie mieszka „Pod Błękitnym Pucharem” ani w innej gospodzie w mieście i okolicach.

Zmrok zapadał w domku Simena, więc Heike zasłonił derką małe okienko i zapalił świecę.

Adwokat Menger kaszlał okropnie. Heike od dawna się temu przysłuchiwał. Z wahaniem, żeby nie urazić gościa, powiedział w końcu:

– Słyszę, że cierpi pan na poważną chorobę płuc. Chciałbym panu powiedzieć, że dotknięci złym dziedzictwem członkowie naszego rodu zawsze znali się na leczeniu chorób, przynosimy to ze sobą na świat. Tylko że metody, jakie stosujemy, mogą się niekiedy wydać niezbyt ortodoksyjne. Ja sam nie miałem możliwości kształcenia się w tym kierunku, nie miałem też czasu, żeby zapoznać się z leczniczymi środkami, jakie Ludzie Lodu przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, ponieważ dopiero niedawno przybyłem do parafii Grastensholm. Vinga jednak nauczyła się sporo od swojej matki, Elisabet, a poza tym ona umie odczytywać etykiety i recepty na słoiczkach i szkatułkach. Ja tego nie potrafię. Gdyby pan chciał, to przed następnym spotkaniem znajdziemy coś, co złagodzi pańskie cierpienia.

Menger uśmiechnął się smutno. W blasku świecy jego twarz była trupio blada.

– Och, gdybyście mogli uwolnić mnie od tego krzyża! Ale ja byłem już u wszystkich lekarzy, jacy istnieją, i żaden nie robi mi najmniejszych nadziei. Spróbuję wytrwać jakoś do końca procesu przeciwko Snivelowi, bo całe życie marzyłem, żeby go zdemaskować. Ale na nic więcej raczej nie powinienem już liczyć.

– Gdybym mógł zaraz obejrzeć dokładniej środki lecznicze Ludzi Lodu, to chyba znalazłbym lekarstwo jeszcze dziś – rzekł Heike. – Ja wiem, że mam odpowiednie zdolności.

– Ja też jeszcze nie zdążyłam tego przejrzeć – powiedziała Vinga. – Co prawda nie mam żadnych tego rodzaju zdolności, ale chętnie pomogę.

– Dziękuję, wiem, że pani to zrobi – uśmiechnął się Menger. – Czy wolno mi powiedzieć, że jesteście parą niezwykle sympatycznych młodych ludzi?

– Dziękujemy, oczywiście, że wolno panu – rozpromieniła się Vinga i Menger zapragnął nieoczekiwanie mieć o czterdzieści lat mniej i być zdrowym.

Nagle Heike wstrzymał oddech, jakby się czemuś przysłuchiwał.

– Co się stało? – szepnęła Vinga.

– Ciii! Myślę, że nie będziemy musieli czekać z kuracją do następnego razu.

Energicznie podszedł do schowka, wyjął skarb i pochylił się nad nim.

Menger spojrzał pytająco na Vingę.

– Heike otrzymał pomoc – szepnęła.

– Pomoc?

– Tak. Poznaję to po jego minie. Przybyło ich tu wielu. Nasi przodkowie bardzo chcą, żebyśmy odzyskali Grastensholm. Teraz kilkoro z nich zjawiło się na strychu. Tak, że ma pan potężnych opiekunów, panie adwokacie. Widocznie łączą z panem spore nadzieje i chcą, żeby pan był silny i podołał trudom walki.

Menger zacisnął wargi, poczuł się trochę niepewnie, choć na ogół nie wierzył w przesądy ani tym bardziej w duchy.

– Widzisz ich? – zapytał Vingę.

– Nie, ale wiem, że przyszli.

– Możesz być przez chwilę cicho? – syknął Heike przez zęby.

– Oczywiście, przepraszam. Kto to przyszedł?

– Ingrid i Ulvhedin.

– Witajcie! – szepnęła Vinga ze łzami w oczach. Znała przecież Ingrid i tyle słyszała o Ulvhedinie. – To oczywiste, że właśnie oni chcą pomóc, to oni są najbardziej zainteresowani, byśmy odzyskali to, co do nas należy. Ciocia Ingrid była ostatnią na Grastensholm i musiała patrzeć na upadek swojego ukochanego dworu.

Heike westchnął głęboko.

– Adwokacie Menger, czy byłby pan tak dobry, zamknął buzię tej pleciudze i trzymał, jak długo pan zdoła?

Adwokat nie przestawał uśmiechać się sceptycznie.

– Powinien pan w to uwierzyć – przekonywała go Vinga, której nikt nie był w stanie zmusić do milczenia. – Dziadku Ulvhedinie, proszę zrobić coś, by adwokat uwierzył!

Natychmiast mały świecznik przesunął się z jednego skraju stołu na drugi.

Menger przełknął głośno ślinę i skinął głową. Potem siedział bez słowa, pobladły, i wpatrywał się w Heikego.

Ten zaś stał pochylony nad środkami leczniczymi. Przyglądał im się tak, jakby ktoś mu coś pokazywał i wyjaśniał. Od czasu do czasu brał jakąś małą szkatułkę z kory brzozowej i odstawiał na bok. W końcu stały tam cztery różne naczynka. Resztę Heike znowu zebrał razem i schował pod belkami.

– Dziękuję bardzo – powiedział gdzieś w przestrzeń i wrócił do stołu. – Teraz jesteśmy sami.

Menger tak długo wypuszczał powietrze, że nie było wątpliwości, iż musiał bardzo długo wstrzymywać oddech. Twarz miał teraz bladozieloną, ale może to wina światła?

Heike zarządził zdecydowanie:

– Vinga, podaj mi ten mały garnek! Napełnij go do połowy wodą!

Pospiesznie zrobiła, co kazał, widocznie pod wpływem nastroju, jaki teraz panował w izbie, bo na ogół niechętnie przyjmowała polecenia.

Woda zagrzała się szybko, bo przez cały wieczór dokładali do ognia. Potem Heike wsypał do garnka po odrobinie zawartości trzech szkatułek. W izbie rozszedł się silny aromat przypraw.

Szczyptę zawartości czwartej szkatułki zmieszał z olejem i włożył do garnuszka.

– Poproszę teraz, żeby się pan położył na łóżku – zwrócił się do Mengera. – Pościel jest czysta, nie ma żadnych insektów, Vinga wytępiła je w całym domu już pierwszego dnia, kiedy się tu wprowadziliśmy. Powinien był pan widzieć, jak traktowała mnie i kozę! Ani jedna wesz, ani jedna pchła nie uszła z życiem. Ja sam ich nie miałem, ale w domu, to owszem, owszem!

Oboje z Vingą przedrzeźniali się nawzajem.

Menger kiwał głową, w dalszym ciągu poruszony wszystkimi wrażeniami, jakie tu na niego spadły, i ostrożnie położył się na łóżku. Może po prostu nie miał odwagi oponować?

Heike rozpiął mu koszulę pod szyją i odsłonił jego białe, wychudzone piersi, a następnie rozsmarował na skórze przygotowaną miksturę. Adwokat spoglądał na niego z przerażeniem w oczach. Był wstrząśnięty wyglądem tego młodego człowieka w pierwszej chwili, kiedy go zobaczył, to naturalne. Teraz jednak wszelkie granice zostały przekroczone. Ów młodzieniec, jakby nigdy nic, radził się duchów, które przesuwają świeczniki, a potem poczynał sobie swobodnie z wyniszczonym ciałem Mengera. Czy można się dziwić, że serce adwokata biło zbyt mocno i zbyt szybko?

Tymczasem Winga przelała gotowy wywar do kubka i podała Heikemu.

– Proszę to wypić takie gorące, jak tylko może pan przełknąć – powiedział Heike do adwokata. – Resztę zabierze pan do domu.

– Ale zaczyna się robić późno – powiedziała Vinga.

– Adwokat Menger nie powinien chyba podróżować nocą?

Heike wyprostował się.

– Nie. Nocne powietrze jest zbyt zimne. Ale stangret czeka… Jak my to urządzimy?

Po dłuższej naradzie ustalili, że adwokat powinien zostać na noc w domku Simena, Heike będzie jak zwykle spał w szopie, a Vinga pójdzie do Kari, wnuczki Eirika. Stangret miał przenocować u Eirika. Wszyscy oświadczyli, że im to odpowiada, adwokat zaś westchnął z rezygnacją.

– Porozmawiamy jeszcze jutro rano – zdecydował Heike. – Teraz wszyscy powinni pójść spać.

Menger usiadł na łóżku. Powoli, jakby się dystansował od własnych słów, powiedział do Heikego:

– Skoro macie takich… hm… takie potężne powiązania z tamtym światem… Dlaczego nie skorzystacie z ich pomocy przeciw Snivelowi?

– Tak! – wrzasnęła Vinga z entuzjazmem. – Wezwijmy szary ludek!

– A to znowu co takiego?

– Moja matka, która nie była dotknięta, ani nic w tym rodzaju, opowiadała mi, że czasami widywała szary ludek w Grastensholm. No, może niedokładnie widziała, ale jakby domyślała się obecności tych istot. Ciocia Ingrid nazywała je małym ludkiem, mama jednak mówiła, że niektóre z nich wcale nie były małe, jak cienie uciekały i tłoczyły się w kątach, kiedy mama przychodziła. Mama używała nazwy „szary ludek” i opowiadała mnóstwo różnych historii z czasów, kiedy Ulvhedin i ciocia Ingrid mieszkali w Grastensholm. Dla tych dwojga sympatycznych szaleńców szary ludek był czymś w rodzaju służby. Czy ciocia Ingrid nie mogłaby go do nas sprowadzić?

– Zaraz, zaraz, nie galopuj tak – powstrzymał ją Heike. – Po pierwsze, nikt z naszych przodków nie może tak sobie pojawić się w świecie żywych. Może się to zdarzyć jedynie za pośrednictwem dotkniętych lub wybranych. Na przykład za moim. Nie mogli ci przecież pomóc, Vingo, dopóki ja się nie pojawiłem. Po drugie, ja nic nie wiem o tym szarym ludku, więc nie mogę sprowadzać go na ziemię. Po trzecie, to by wymagało mojej obecności w Grastensholm. A co mogłoby się stać, gdybym tam poszedł?

– Chwileczkę – wtrącił Menger. – Szary ludek… Czy to są wasi przodkowie?

– Nie, nie – zaprotestowała Vinga pospiesznie. – To coś całkiem innego.

– Kim więc są ci szarzy ludkowie?

– Pojęcia nie mam.

– No, nie ma co – wymamrotał Menger. Sprawiał wrażenie, jakby zaczynał żałować, że podjął się poprowadzić sprawę tych szaleńców.

Ale nie! To przecież jego jedyna szansa, żeby naprawdę dobrać się Snivelowi do skóry. Ci dwoje są tak niewinni, że muszą wygrać proces. Pod warunkiem, że uda im się doprowadzić Snivela do sądu!

W to jednak Menger chwilami poważnie powątpiewał. Sędzia Snivel nie zawaha się użyć wszelkich zbójeckich chwytów, by do tego nie dopuścić. Zrobi wszystko! Posunie się do ostateczności.

Menger zaczynał się lękać o życie obojga młodych. O swoje zresztą także, ale to miało teraz mniejsze znaczenie, poza tym naprawdę jemu niewiele już się należy.

Ale zdumiewające, jak lekko mu się oddychało po zabiegu Heikego. Ból w piersiach zelżał. Na pewno sprawiły to owe olejki eteryczne, zawarte w maści.

Na podwórzu Vinga stała przez chwilę niepewna, czy powinna iść z Eirikiem i stangretem. Heike poszedł do swojej szopy, więc może i ona…?

Nie, nie powinna. Akurat w tym momencie Heike rzucił jej przez ramię spojrzenie, rozbawione, ale i ostrzegawcze. Ech, on zawsze wie, co Vinga chciałaby powiedzieć, teraz też bez słów powstrzymał jej pytanie, czy może spędzić tę noc w szopie.

Jakież to irytujące! Dała znak Eirikowi, że powinna ruszać, i wsiadła do powozu.

Heike stał w progu, dopóki ekwipaż nie zniknął za drzewami.

Nikt nie mógł się dowiedzieć, ile go kosztuje rozstanie z Vingą, jak bardzo pragnie mieć ją przy sobie.

Nie wiedząc o tym, że Snivel i Sorensen rozesłali szpiegów na wszystkie strony, troje ludzi w małej chatce rozmawiało przez cały następny dzień, jak najlepiej poprowadzić sprawę sądową. Adwokat Menger nadziwić się nie mógł, na jak wiele stać jego wyniszczony organizm. Wypił eliksir, który przygotował dla niego Heike, a oboje młodzi obiecali znaleźć więcej ziół, bo kuracja musiała potrwać dłużej. Heike zrobił też gościowi inhalacje – wlał do gorącej wody silnie pachnące lekarstwa i adwokat, pochylony nad balią, z głową nakrytą prześcieradłem, musiał wdychać parę z balsamicznymi olejkami. Potem został wysmarowany rozgrzewającą maścią i opatulony wełnianymi derkami. Zniósł to wszystko dobrze, a rano czuł się znacznie lepiej i kaszel nie męczył go już tak okropnie.

Nikt nie miał jednak złudzeń, choroba Mengera posunęła się zbyt daleko. Teraz chodziło już tytko o siły niezbędne do przeprowadzenia ostatniej sprawy w życiu.

Vinga pełna była nadziei i dobrych chęci. Zasypywała Heikego radosnymi opowieściami o swoich wieczornych rozmowach z Kari. Ona sama wie teraz znacznie więcej o życiu, twierdziła, a Heike zastanawiał się, czego też obie panny sobie naopowiadały. Wyglądało na to, że nie on był bohaterem tych opowieści, na szczęście. Choć tego akurat mógł się spodziewać. Vinga, mimo swych niekiedy jeszcze bardzo dziecinnych reakcji, była lojalna.

Miała szczere chęci przygotować coś do jedzenia, Heike jednak życzliwie, choć stanowczo jej to wyperswadował i sam zrobił śniadanie. Adwokat Menger dość już ma niezwykłych i wstrząsających przeżyć, oświadczył. Vinga powinna pamiętać, że ma do czynienia z człowiekiem wrażliwym. Potraktowała to wszystko z humorem, śmiała się długo i szczerze ze swojej niezwykłej sztuki kulinarnej.

To właśnie lubił w niej najbardziej. Poczucie humoru i szczerą autoironię.

Kiedy po południu znowu usiedli, żeby jeszcze raz wszystko omówić, Heike rzekł:

– Jednego ciągle nie rozumiem. Jak to się stało, że Snivel tak po prostu dostał Grastensholm? Na jakiej podstawie?

– Nie wiecie, na jakiej podstawie? No, przecież on przedstawił list Ingrid z Ludzi Lodu.

– Co takiego? – wykrzyknęła Vinga. – Nie słyszałam o żadnym liście?

– Ale tak było – odparł Menger. – W tym liście do sędziego zajmującego się sprawami majątkowymi pani Ingrid napisała, że jeśli przez trzy lata nie zgłosi się żaden dziedzic Grastensholm, to pan Snivel może rozporządzić majątkiem według własnej woli. Sprzedać lub zatrzymać dla siebie, byleby tylko nowi właściciele utrzymywali go w należytym porządku.

Heike patrzył na Vingę. Obaj mężczyźni oczekiwali, co ona na to powie.

– Och, nie! – krzyknęła stanowczo. – Nie, nigdy w to nie uwierzę! Ciocia Ingrid nie mogła napisać takiego listu. Nigdy! Nigdy! Nikt nie był tak wyczulony na sprawy rodu jak ona. Nie oddałaby majątku w obce ręce, dopóki był choć cień nadziei, że żyje przynajmniej jeden potomek rodziny. Tyle razy rozmawiała przecież z moimi rodzicami, żeby po jej śmierci zajęli się wszystkim, zanim ktoś ze Szwecji zechce się tu osiedlić. I mówiła też, że gdyby miało nie być dziedzica, to majątek powinien należeć do mnie. Słyszałam to wielokrotnie. Nie, ten list Snivel musiał…

– No, no, żadnych brzydkich słów! – przerwał jej Heike.

Vinga mówiła dalej:

– On nie może twierdzić, że ciocia Ingrid była pod koniec życia niespełna władz umysłowych czy coś takiego, bo to nieprawda. Ciocia zachowała do końca tyle przytomności umysłu, ile człowiek w ogóle może mieć.

– Uważasz zatem, że on sfałszował list?

– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości!

– No, to dziękuję ci. Mam teraz poważny atut w ręce. Znałaś charakter pisma cioci Ingrid?

– Ja mam nawet list od niej. Życzenia z okazji urodzin.

– Tylko że zostawiłaś go pewnie w Elistrand i wpadł w ręce Sorensena.

– Nie! Mam go tutaj. Jestem, niestety, dość sentymentalna – oświadczyła Vinga i wstała, żeby przynieść list.

Menger z nabożeństwem ujął papier.

– Bogu dzięki, że jesteś sentymentalna – mruknął. – Teraz jednak, moje dzieci, muszę wam powiedzieć, że dłużej nie możecie tu mieszkać. Ponieważ jechałem do was powozem i cała parafia mnie widziała, a poza tym pytaliśmy o Eirika, to nie trzeba wiele czasu, żeby Snivel i Sorensen odkryli waszą kryjówkę.

– Snivel i Sorensen – prychnęła Vinga. – To brzmi, jakby byli parą wędrownych drwali! Myślę jednak, że pan ma rację. Musimy stąd uciekać, jeśli już nie dla naszego własnego bezpieczeństwa, to ze względu na spokój rodziny Eirika. Gospodarstwo należy do Elistrand, mogłoby się to dla nich źle skończyć.

– Tak – zgodził się Heike. – Musimy uciekać. Ale dokąd?

Odpowiedział mu Menger:

– Zastanawiałem się nad tym dziś w nocy. Pewna moja daleka krewna ma niedaleko Christianii dom, położony tak, że raczej trudno go znaleźć. Na razie nikt tam nie mieszka. Porozmawiam z krewną i postaram się wynająć dla was ten dom na jakiś czas. – Menger uśmiechnął się pod nosem. – Myślę, że jest on nieco bardziej komfortowy niż ten tutaj.

Vinga i Heike mieli wyrzuty sumienia z powodu niewygód, jakie musiał u nich znosić, ale adwokat uśmiechał się tylko serdecznie.

Po południu Menger musiał wrócić do miasta; Vinga i Heike postanowili zaczekać do jutra i porozmawiać z Eirikiem. Menger błagał ich, by działali ostrożnie, nie narażali się na niepotrzebne ryzyko.

– Jeśli mówię, że Snivel nie cofnie się przed niczym, nawet przed morderstwem, to nie są to czcze pogróżki – przestrzegał. – Jeśli się dowie, gdzie jesteście, uderzy na pewno. Bo wtedy uniknie procesu, który może się dla niego okazać kłopotliwy.

Oboje przyrzekali solennie, że posłuchają jego przestróg.

Menger patrzył na nich rozmarzonym wzrokiem.

– Bardzo bym chciał jak najszybciej wytoczyć sprawę Snivelowi, ale nie mogę. Muszę się najpierw bardzo dobrze zabezpieczyć, pod każdym względem, bo on zna wszystkie słabości i luki prawa. Muszę więc zacząć od Sorensena i Elistrand…

– A czy to nie zwiększa ryzyka? – zapytał Heike. – Czy to nie daje takich samych szans zabezpieczenia się Snivelowi jak panu?

Adwokat popatrzył na budzącą grozę twarz młodego mężczyzny i zdziwił się w duchu, że mógł się go wczoraj lękać. Przecież w tych żółtych, skośnych oczach nie było nawet cienia złości!

– Oczywiście, jego szanse także wzrastają! Mam jednak nadzieję uderzyć w Snivela, atakując jego bratanka. Wspólnie dokonali oszustwa w związku z Elistrand i nie może im to ujść na sucho!

Skinął im na pożegnanie i powóz ruszył w drogę.

Vinga i Heike znowu zostali sami.

I właśnie to było teraz najtrudniejsze. Unikali patrzenia sobie w oczy. Teraz, po wielu godzinach, kiedy pracowali razem, dyskutowali, zastanawiali się, jak postąpić, stali się sobie jeszcze bliżsi, i to w jakiś bardziej neutralny sposób. Stali się przyjaciółmi, towarzyszami pracy. Łączyło ich teraz tak wiele jak nigdy przedtem.

Tego wieczora nie mieli sobie nic do powiedzenia. Każde słowo bowiem oznaczało ryzyko, którego woleli nie podejmować. Nawet Vinga była milcząca i skupiona. W ciszy zjedli kolację, unikając zbędnej bliskości, wykonali swoje wieczorne obowiązki, nakarmili kozę, wydoili ją i poszli spać, każde do siebie, żegnając się krótkim, cichym „dobranoc”.

Nagle życie stało się trudne, wypełnione aż po brzegi uczuciami, które dla nich były zakazane.

Tylko dlatego, że Vinga wciąż jeszcze była dzieckiem, które zbyt mało wiedziało o świecie i zbyt mało jeszcze spotkało młodych mężczyzn. I dlatego, że Heike doszedł już do takich granic cierpienia, że nie zniósłby więcej bólu. Nie teraz i nie przez nią, tę dziewczynę, która znaczyła dla niego więcej niż ktokolwiek na świecie. Był za nią odpowiedzialny. Jedno słowo, jakiś nieostrożny ruch, mogły rzucić ich sobie nawzajem w ramiona. A w ten sposób on zniszczyłby jej życie.

To wszystko Vinga także wiedziała. Przygnębiało ją to tak bardzo, że chciało jej się płakać. Dlaczego Heike nie chce uwierzyć, że ona potrafi odróżnić nieważny flirt od prawdziwego przywiązania, które jest na najlepszej drodze, żeby przekształcić się w głęboką miłość? Czy on sądzi, że Vinga odczuwa tylko czysto fizyczne pożądanie, że tylko jego męskość na nią działa? Czy on nie rozumie, że ona, skoro go już spotkała, nie będzie szczęśliwa z żadnym innym mężczyzną? Czy nie dostrzega, jacy stali się sobie bliscy, jak szczerze ona pragnie być z nim, odczuwać jego bliskość, słyszeć jego głos, widzieć jego uśmiech, wiedzieć, że on jest z nią?

Co takiego przywiodło Silje do Tengela Dobrego? Albo Elisę do Ulvhedina? Vinga wiedziała, co to. Obie dziewczyny urzekał demoniczny wygląd ukochanych mężczyzn, ale przecież najważniejsze były ich szczere, otwarte, dobre serca.

Heike, Heike, żaliła się w duchu. Pochodzimy przecież oboje z Ludzi Lodu. Czy nie widzisz, że mnie ciągnie do demonów? Jeśli Silje i Elisa mogły to zrobić, choć były zwykłymi kobietami, to dlaczego nie mogę ja, dziewczyna z Ludzi Lodu? One obie kochały swoich mężów przez całe długie życie. Czy myślisz, że ja jestem od nich gorsza, czy też może ty nie jesteś wart, żeby cię tak długo kochać? Przyznaję, że pragnę twego ciała; w chwili, kiedy cię zobaczyłam, wszyscy inni mężczyźni przestali się dla mnie liczyć, ale przecież nas łączy dużo, dużo więcej!

Ech, co to pomoże, jeśli będę wciąż od nowa powtarzać te same zapewnienia! Nigdy nie zrozumiem tego upartego kozła, który postanowił być szlachetny i poświęcić się. Ale dlaczego chce poświęcić także mnie, moją tęsknotę?

Wściekła zrzuciła na ziemię okrycie, jakby chciała łóżko rozbić na kawałki, i przykryła kozę, której tę ostatnią noc pozwolono spędzić w izbie. Potem będzie się musiała przenieść do zagrody Eirika, bo nie mogli jej przecież ciągnąć za sobą do nowego domu ani tym bardziej do sądu, jeśli sprawy w ogóle zajdą tak daleko.

Koza protestowała pełnym głosem przeciwko takiemu traktowaniu, szamotała się przez chwilę z derkami, w końcu jakoś się od nich uwolniła. Vinga padła przy niej na kolana i prosiła o przebaczenie. Szeptała czule do owłosionego ucha:

– Będę musiała cię opuścić, moja przyjaciółko, ale tylko na jakiś czas. Później będziesz mogła wrócić do naszego kochanego Elistrand. Wiesz, jak tam będzie pięknie?

Czy naprawdę sama wierzyła, że tak się kiedyś stanie?

Zmęczona na ciele i duszy wstała i zabrała się za ścielenie łóżka. Jej szczęście, że Ludzie Lodu należą do odpornych. Innym nie uszłoby na sucho spanie w pościeli po człowieku chorym na płuca.

Nad tym się jednak Vinga nie zastanawiała.

Rzadko pozwalała swoim myślom zajmować się tym, co nieprzyjemne.

Wolała myśleć o Heikem.

ROZDZIAŁ XII

Nadszedł czwartek.

Minęły już dwie godziny od ustalonego terminu, w którym Vinga i Heike mieli odwiedzić adwokata Sorensena.

Sędzia Snivel, który czekał w sąsiednim pokoju, ukryty przed wzrokiem gości, już dawno wyszedł do gabinetu swego oblewającego się zimnym potem bratanka.

– Ja tego nie rozumiem – powtórzył już chyba po raz dwudziesty Sorensen. – Nie pojmuję! Coś jej się musiało stać!

Snivel uniósł w górę obrzmiałe powieki i posłał mu pełne złości spojrzenie.

Nie, Sorensen naprawdę nie był w stanie zrozumieć, co się stało. Gdzie się podziała ta dziewczyna? Czy naprawdę nie można było na niej polegać? On poświęca swój cenny czas dla takiego zera, a ona nie przychodzi! I stryj się poświęcił! To dręczyło go tak okropnie, że mało nie umarł. Zwłaszcza że tak się przechwalał, jakie to wrażenie zrobił na dziewczynie, jaka była zauroczona.

Teraz nazywał Vingę zerem, tak. Ale głównie ze złości, jak ów lis z bajki, który nie mógł sięgnąć do winogron, wobec czego rozgłaszał wszem i wobec, że są kwaśne i niesmaczne. Nigdy chyba nie ubierał się równie starannie i nie pudrował włosów tak dokładnie jak dzisiejszego ranka. Nareszcie ta ślicznotka będzie moja, myślał. Już raz mu się wymknęła, nie zamieszkała „Pod Błękitnym Pucharem”, zapewne nie miała odwagi. Ale teraz będzie ją miał! Ktoś, kto czeka na coś wyjątkowego, nigdy nie czeka za długo.

Okazało się jednak, że to nieprawda. Teraz czekał już zbyt długo. Przekonywało go o tym gniewne sapanie Snivela, które nie wróżyło nic dobrego.

– Chyba mają jakieś kłopoty – próbował jeszcze ułagodzić stryja. – A może nie wiedzą, która godzina?

– Albo może się potopili, albo ulecieli w powietrze – warknął Snivel ze złością. – Ciii, ktoś idzie!

Z trudem podniósł swoje nalane cielsko z fotela i wytoczył się do sąsiedniego pokoju.

Sorensen wstał zarumieniony i poprawił koronkowy kołnierzyk. Znakomicie, widocznie jego uwodzicielska siła jeszcze nie wygasła! Dziewczyna przyszła mimo wszystko.

Ale w drzwiach pojawił się tylko służący, który przyniósł pocztę. Sorensen stłumił uczucie zawodu. Przejrzał listy, na ogół wiedział, czego dotyczą. Z wyjątkiem jednego.

Z zaciekawieniem złamał pieczęcie.

Powoli, bardzo powoli krew odpływała mu z twarzy. Sorensen opadł bezsilnie na fotel.

– Nie! – szeptał przerażony. – Nie! Nie! To nieprawda!

Do pokoju wpadł Snivel.

– Co z tobą? Co się stało?

Sorensen zebrał się na odwagę i powiedział, co zawiera list

– Co? – ryknął Snivel. Twarz zrobiła mu się purpurowa, a żyły na szyi nabrzmiały. Pochylał się nad eleganckim biurkiem swego bratanka, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja.

Serensen skulił się w fotelu.

– Tak, to prawda – wyjąkał. – Proszę tu spojrzeć! Czarno na białym. Panna Vinga Tark z Ludzi Lodu wystąpiła do sądu przeciwko mnie za bezprawne zagarnięcie jej majątku Elistrand.

Snivel wyrwał mu papier z rąk, ale wzrok miał nie najlepszy.

– Czytaj! – rozkazał. – Albo nie! Powiedz tylko, kto jej w tym pomógł, a rozszarpię go na strzępy!

– Adwokat Fridtjof Menger.

Słysząc to, Snivel mało się nie udławił.

– Co takiego? – zaśmiał się ordynarnie. – Ten stary wrak? Dmuchnij na niego, to się przewróci! On miałby się odważyć… Nie, nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! Sigurd, ten proces wygraliśmy, zanim jeszcze się zaczął!

– Czy w takim razie w ogóle powinien się zaczynać? – zapytał bratanek przytomnie.

Twarz Snivela znowu nabrzmiała.

– Nie! – wrzasnął.

– Tamten nie traci czasu – zauważył Sorensen, przeglądając dokumenty. – Sprawa ma się zacząć już w poniedziałek. Nie bardzo mamy kiedy się przygotować.

– Ja porozmawiam z sędziami – powiedział Snivel ostro. – Nikt jeszcze nie odmówił przyjęcia gratyfikacji za przysługę. Ale dla pewności: teraz jest sprawą niezwykłej wagi, by twoi ludzie odszukali tych dwoje smarkaczy. I to natychmiast!

– Oczywiście. Ale oni jakby się zapadli pod ziemię. Czy ludzie stryja nie natrafili na jakiś ślad? – spytał bratanek, który zawsze najchętniej przerzucał odpowiedzialność na innych.

– Nie. Ale do Mengera dobiorę się osobiście. To znaczy moi ludzie.

Sorensen nie był pewien, czy wolno mu to powiedzieć, ale zdobył się na odwagę:

– Słyszałem w gospodzie, jak ktoś mówił, że nie widziano go od wielu dni. To niezwykłe, bo zawsze tam przesiadywał. On także zniknął bez śladu.

Snivel wydał z siebie ryk tak głośny, że bratanek musiał zatkać uszy.

– Odszukaj go! – wrzeszczał stryj. – Odszukaj go! Odszukaj wszystkich troje! I zetrzyj ich z powierzchni ziemi, zanim narobią nam kłopotów!

Sorensen powstrzymał się od przypomnienia, że właśnie to od kilku dni starają się uczynić, ale bez rezultatu. Nie odważył się nawet pisnąć.

Nowa kryjówka zapewniała komfort, jakiego Vinga od dwóch lat z górą nie zaznała i z jakim Heike zetknął się jedynie w Szwecji.

Vinga przeciągała się rozkosznie w jedwabnej pościeli, a w ciągu dnia wielokrotnie biegała do pokoju kąpielowego tylko po to, by zobaczyć, jak tam pięknie.

I nareszcie mogła się przeglądać w lustrze!

– Heike, przecież ja jestem dorosła!

– No, no! – prześmiewał się Heike za jej plecami, ale ona zdawała się tego nie słyszeć.

– I wcale nie wyglądam tak źle, jak myślałam! Tylko ter nos mam okropny!

– Twój nos jest bez zarzutu.

Jak wszystko inne, jeśli o ciebie chodzi, pomyślał, lecz głośno tego nie powiedział.

Vinga wciąż krygowała się przed lustrem, oceniała figurę, komentowała wszelkie szczegóły swojej urody. Heike jej nie przeszkadzał. Przez tyle czasu żyła w ukryciu, w samotności i w nędzy, należało jej wybaczyć tę odrobinę próżności.

Większość czasu spędzali jednak oboje na rozmowach z Mengerem, który nocował razem z nimi w domu kuzynki. Ułożyli bardzo szczegółowy plan działania, w którym Vindze przypadała rola dość nieznaczna. Obaj mężczyźni bowiem śmiertelnie się bali jej wystąpień na sali sądowej. Przez swoją impulsywność i uzasadniony gniew na Sorensena mogła wszystko popsuć.

Heike i Vinga starali się odnosić do siebie możliwie obojętnie, końca nie było konwencjonalnym uprzejmościom, jakie sobie prawili. „Zechciałbyś podać mi salaterkę?” „Bardzo proszę!” „Czy chcesz jutro dłużej pospać?” „Nie, dziękuję, byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał mnie obudzić…”

Nawet Menger musiał zauważyć ogromne napięcie między nimi i kręcił głową nad dziwactwami młodości. On sam promieniał, od dawna nie czuł się tak zdrowo. Pracował dużo, codziennie zajmował się sprawą, jeździł do miasta, rozmawiał ze świadkami i przeprowadzał prywatne śledztwo.

Mimo pewnych komplikacji osobistych między młodymi wszystko szło dobrze – aż do poniedziałku, kiedy miał się rozpocząć proces.

Menger bardzo wcześnie pojechał do sądu, żeby wszystko przygotować. Dotarł na miejsce bez kłopotów, bo zawsze podróżował w przebraniu żebraka.

Vinga i Heike jednak popadli w tarapaty.

Ludzie Sorensena i Snivela pilnowali wejścia do sali sądowej. Specjalni wysłannicy strzegli też wszystkich bram do miasta. Szczególnie pilnowana była, rzecz jasna, droga z zachodu, z parafii Grastensholm, toteż po wschodniej stronie znalazło się tylko trzech wynajętych opryszków. Przyczaili się w pewnej odległości od bramy i czekali.

Mengera przepuścili, bo wędrował nocą, gdy drzemali w krzakach po paru głębszych, których sobie wieczorem nie mogli odmówić. Oboje młodzi jednak wpadli w zasadzkę.

Opryszkowie mieli rozkaz zabić. Bez skrupułów. Heike i Vinga szli piechotą, by nie ryzykować, że piękny koń padnie łupem miejskich złodziei, kiedy oni będą w sali sądowej, a poza tym nie mieli daleko.

Zostali całkowicie zaskoczeni, tak daleko od miasta napaści się nie spodziewali.

Droga była zbyt uczęszczana, by ludzie Sorensena odważyli się posłużyć bronią palną. Postanowili, że zaskoczą idących od tyłu, zatkają im usta i przyłożą noże do gardeł. Cicho i dyskretnie.

Nie wzięli jednak pod uwagę siły wyższej. Nie wiedzieli nic o alraunie. Gdy się szykowali do ataku, Heike poczuł, że amulet drgnął szybko i gwałtownie. Nie zastanawiając się nad. przyczynami, odepchnął Vingę w bok i sam rzucił się za nią.

Plan opryszków nie do końca się powiódł, ale Vinga dostała jednak cios nożem w bok i krzyknęła z bólu. Kiedy Heike odwrócił się, żeby jej pomóc, został uderzony czymś ciężkim w tył głowy tak mocno, że świat zawirował mu w oczach. Napastników było trzech, nie mógł osłonić się przed wszystkimi.

Dwaj bandyci podnieśli noże, by zadać Heikemu i Vindze śmiertelne pchnięcia, gdy trzeci zawołał:

– Ludzie na drodze! Cała gromada! jazda na wóz, wszyscy!

W największym pośpiechu pociągnęli za sobą nieprzytomnego Heikego i sparaliżowaną bólem Vingę na wóz stojący na skraju drogi. Napastnicy wskoczyli za swoimi ofiarami i wóz ruszył spokojnie na spotkanie zbliżających się żołnierzy.

Vinga próbowała wołać o pomoc, lecz natychmiast zatkali jej usta. Heike zaczynał odzyskiwać świadomość, ale wciąż nie mógł się ruszać.

Żołnierze zniknęli wkrótce za zakrętem.

– Co z nimi zrobimy? – zapytał jeden z bandytów.

– Pojedziemy na polanę po tamtej stronie drogi, zrobimy z nimi koniec i wrzucimy do wody.

Reszta uznała, że to dobre wyjście.

Do nadbrzeżnej polany nie było daleko. Heike leżał niespokojnie, wyglądał przez szczeliny w wozie i próbował się skoncentrować. Ból rozsadzał mu czaszkę, ale trzeba było działać szybko. Za parę chwil może być za późno!

Alrauna! Alrauna pomagała mu już dawniej, w latach dzieciństwa. Pomogła też Danielowi, alrauna podporządkowywała się pewnej metodzie…

Teraz musi pomóc także Vindze. Heike miał nadzieję, że amulet zechce to zrobić. A jeżeli siła alrauny służyć może wyłącznie temu, kto ją posiada, i nikomu innemu?

Chyba nie, bo przecież, kiedy tego pragnął, pomogła też Mirze w Stregesti. Inaczej, to prawda, ale jednak!

Teraz przeciwników było trzech. Czy alrauna sobie z nimi poradzi?

Heike całą swoją siłę woli skupił w niemej prośbie do alrauny.

Najbardziej niebezpieczny był napastnik, który zaciskał usta Vingi.

Panie Boże, jakaż ona jest drobna i bezradna w tej swojej pięknej sukni! Serce Heikego ściskało się z żalu.

Ile Vinga zdoła znieść? Jak poważnie została zraniona?

Pomóż mi, błagam cię! Ty, która tylekroć mi pomagałaś!

Zbliżali się do brzegu.

Nagle napastnik wrzasnął przeraźliwie. Puścił Vingę i złapał się za gardło purpurowy na twarzy.

– Zabierzcie to ode mnie! Zabierzcie! – charczał zdławionym głosem.

– Co? Co się z tobą dzieje?

Jeszcze jeden wydał z siebie ryk przerażenia i chwycił się za gardło, szarpiąc coś, czego jednak nie było widać. Heike dostrzegł, że pierwszy jakby zaczął odzyskiwać równowagę, ale w tej samej chwili dławiące skurcze chwyciły trzeciego. Za moment znowu pierwszy wił się z bólu i tak ataki chwytały to jednego, to drugiego w oszałamiającym tempie. Alrauna nie mogła porazić więcej niż jednego bandyty naraz. Zmiany jednak następowały tak szybko, że żaden nie był w stanie odetchnąć głębiej.

– Teraz! Szybko! – zawołał Heike, zeskoczył z wozu i pociągnął Vingę za sobą. Upadli na twardą ziemię, ale natychmiast zerwali się na równe nogi i pobiegli do lasu po drugiej stronie drogi.

Słyszeli krzyki jednego z napastników:

– To jakiś potwornie wielki pająk albo inne cholerne świństwo! Pomocy! Ja…

Po czym głos uwiązł mu w gardle.

Zbocze było strome, a rana Vingi bolesna. Heike podtrzymywał kuzynkę, która słaniała się na nogach, ale i jemu ból rozsadzał głowę.

Musieli jednak uciekać stąd jak najszybciej i najdalej jak to możliwe.

Byli już dość wysoko ponad drogą, gdy zorientowali się, że napastnicy doszli jakoś do siebie i uwolnili się od działania alrauny.

– To są jakieś czary! wył jeden piskliwie.

– Masz rację! Widzieliście gębę tego potwora? Niech mnie piekło, jeśli to nie był Zły we własnej osobie! I z takim mieliśmy się zmierzyć?

– Chodźcie, znikamy stąd! Niech sobie te diabelskie adwokaty same z tym radzą!

Zacięli konia i wóz w szalonym pędzie ruszył ku miastu. Heike jednak biegł dalej, ciągnąc za sobą udręczoną Vingę. On także zmierzał do miasta, w żadnym razie nie mogli przecież zawieść Mengera, droga jednak wiodła przez trudny do przebycia las.

– Zaczekaj… ja już nie mogę… muszę odpocząć – wydyszała Vinga.

Heike przystanął. Znajdowali się wysoko w ciemnym lesie, wśród obrośniętych głazów, tworzących jakiś dziwaczny krajobraz z grotami i miękkimi dywanami z mchu na ziemi. Byli tu jakby zamknięci, odgrodzeni od zewnętrznego świata.

Heike widział, że Vinga jest kompletnie wyczerpana. Osunęła się na ziemię, ledwie mogła oddychać. Usiadł obok niej.

– Jak z twoją raną? – spytał.

– Nie wiem. Okropnie mnie piecze. Myślę jednak, że nie jest głęboka. Czy podarli mi suknię?

O, kobieca próżności!

Heike pochylił się, żeby obejrzeć ranę.

– Draśnięcie jest rzeczywiście nieznaczne – potwierdził. – Ale wciąż krwawi.

– O, Boże, jak ja wywabię krew? O, moja śliczna, śliczna suknia!

– Wypłuczemy po drodze w jakimś stawie. Krew najłatwiej zeprać w zimnej wodzie, wiesz?

Skinęła głową wciąż zmartwiona.

– Ale mimo wszystko powinienem ci założyć opatrunek.

Vinga wstała. Zrobiła szybki ruch, jakby chciała po prostu rozpiąć górę sukni i zsunąć ją z ramion, tak jak to zazwyczaj czyniła, lecz zaraz powstrzymała się z wyrazem bezradności na twarzy. Niepewna przytrzymywała ręką rozpiętą już suknię i spoglądała spod oka na Heikego.

On stał w milczeniu. Vinga utraciła swoją spontaniczność, myślał. I to ja jestem temu winien.

Nigdy by nie przypuszczał, że odczuje to tak boleśnie.

– Nie, Vingo – powiedział najłagodniej, jak potrafił, a jego żółte oczy spoglądały na nią smutno. – Wybacz mi! Powinnaś pozostać taka, jaka byłaś. To był mój błąd. Chodź, pomogę ci zdjąć suknię!

Patrzyła na niego onieśmielona, ale pozwoliła mu rozpiąć suknię. Szczerze mówiąc przypuszczał, że tylko góra stroju zsunie się z ramion, Vinga jednak potraktowała dosłownie to, co powiedział, i pozwoliła, by cała suknia opadła na ziemię.

Tym razem Heike nie wzdychał już wzburzony. Już się nauczył, że nie należy deptać niewinnych róż. Udawał, że nic się nie stało, choć policzki mu płonęły. Vinga była niewiarygodnie pociągająca, gdy tak stała, zupełnie naga, i pozwalała mu obejrzeć ranę.

– Muszę to najpierw przemyć – mruknął. – Nie mogę nawet stwierdzić, czy skaleczenie jest bardzo głębokie…

– Zdaje mi się, że jest bardzo długie – roześmiała się Vinga niepewnie.

– Tak, znacznie dłuższe niż dziura w sukni. Widocznie mocny szew powstrzymał cięcie, ale koniec noża jednak wszedł głębiej i skaleczył skórę.

– Ale niezbyt mocno?

– Myślę, że nie. Ale jestem pewien, że musi cię boleć – dodał pospiesznie.

– O, tak – potwierdziła drżącym głosem. Bardzo chciała, żeby jej współczuł. – Czuję się taka oszołomiona, kręci mi się w głowie.

W końcu przypomniała sobie, że on też był poszkodowany.

– A co z twoją głową, Heike?

– Dudnienie powoli ustaje, ale kiedy biegłem, bolało mnie nie na żarty.

Wzrok Vingi zapowiadał chęć czułego zajęcia się jego obolałą głową, więc Heike pospiesznie wyruszył na poszukiwanie wody. Znalazł kałużę przy jednym z wielkich kamiennych bloków w dość podejrzanym zagłębieniu, woda była mętna, ale na to nie można już było nic poradzić.

Vinga wciąż stała spokojnie w tym samym miejscu, uwodzicielsko piękna królowa elfów, kwiat, który zaraz się rozwinie… Sam już nie wiedział, do czego jeszcze porównać to kryształowo czyste, niczym kropla rosy, stworzenie.

Ciało zaczynało już nabierać kobiecych kształtów, piersi były jeszcze nieduże, ale pięknie uformowane, brzuch płaski, mięśnie sprężyste od pracy fizycznej, biodra pięknie sklepione, nogi długie i smukłe. Barki Vinga miała stosunkowo szerokie, talię zaś bardzo szczupłą – sylwetka może jeszcze odrobinę chłopięca, zarazem jednak wyrafinowanie kobieca. Heike z trudem koncentrował się na opatrywaniu rany.

Znalazł kilka liści babki, zmoczył je i za ich pomocą ostrożnie przemywał brzegi rany. Vinga znosiła to dzielnie, raz tylko wydała zdławiony jęk, bo jednak można chyba okazać choć trochę, że się cierpi! Heike nie powinien był sądzić, że jej to nie sprawia najmniejszego bólu.

On zaś pilnie uważał, by stać za jej plecami. Trudno mu było robić cokolwiek, gdy miał jej twarz tuż przy swojej, gdy jej wzrok szukał jego oczu, blisko, coraz bliżej…

W końcu jednak musiał stanąć przed nią.

– Jakie ty masz piękne oczy – szepnęła Vinga.

Nie było wyjścia, musiał na nią spojrzeć. Jej oczy były przymknięte, jakby chciała ukryć myśli.

– Wcale nie są ładne!

– Oczywiście, że są. Jest w nich coś niezwykłego. Tyle wyrazu, nie umiem określić – mistyka, czary, coś z niezwykle odległej przeszłości, wszystko, co mnie tak pociąga i kusi. Jakby się w nich odbijały rozległe pustkowia sprzed niepamiętnych wieków. Tak odległych, że wszystko przesłania mgła.

– Z czasów Tengela Złego – mruknął Heike cierpko.

– Nie, nie, ze znacznie dawniejszych! Mam wrażenie, że z twoich oczu mogłabym wyczytać najwcześniejszą historię Ludzi Lodu. Tę, którą Mikael opisał w swoich książkach.

– No właśnie, musisz mi je przeczytać, Vingo. Nie zapomnij o tym!

– Jakbym mogła zapomnieć? – uśmiechnęła się, a twarz jej pojaśniała. – To przecież jedyne, w czym mam nad tobą przewagę, to że umiem czytać!

– Masz nade mną przewagę w wielu innych sprawach, moja kochana – powiedział, osuszając delikatnie liściem oczyszczoną już ranę. – Gdybyś wiedziała, w jak wielu, traktowałabyś mnie jak niewolnika.

– Cudownie! – zawołała Vinga. – Powiedz, w czym konkretnie?

– O nie, nic z tego! No, rana jest czysta!

Skaleczenie było niegroźne. Długa, cienka rysa na skórze, z której jednak wciąż kapała krew.

– Ale to mnie naprawdę bolało! – pisnęła Vinga.

Heike pogłaskał jej policzek.

– Oczywiście, że bolało. Ani przez chwilę w to nie wątpiłem.

Zauważyła, że Heike staje się coraz bardziej roztargniony, i przebiegły kobiecy uśmiech zadowolenia pojawił się na jej twarzy.

– Możesz mnie pieścić, pozwalam ci – powiedziała cichutko, gdy ręka Heikego musnęła jej biodro.

– Vinga, wiesz, że nie powinienem cię nawet tknąć. Ale jesteś mi droższa niż wszystko na świecie. Czy naprawdę mam prawo czuć pod rękami twoją skórę? Całe twoje ciało?

– Oczywiście, Heike. Bo także i ty jesteś mi droższy niż cokolwiek innego, wiesz o tym.

– Akurat teraz wiem i dlatego proszę cię, żebym mógł wykorzystać ten czas, kiedy jeszcze jesteś ze mną.

– Chciałabym, abyś aż tak nie wątpił w stałość moich uczuć. Ale, oczywiście, proszę, wykorzystuj, jak powiadasz, czas. Daj i mnie przy okazji kilka okruchów z twojego stołu.

– Vinga! – syknął, ale nic więcej już nie powiedział. Jego dłonie przesuwały się delikatnie po jej skórze, po biodrach, piersiach, wznosiły się do szyi, potem na kark, pod włosy, uniosły je do góry, a potem przesunęły się na plecy i z powrotem w dół, do bioder. Na króciutką chwilę przygarnął ją do siebie, delikatnie, ostrożnie, i Vinga uświadomiła sobie, jak bardzo Heike jej pożąda. Ale nie zamierzał posuwać się za daleko, miał na względzie wyłącznie jej dobro.

Heike osunął się na kolana, rozpaloną twarz przytulił do jej ciała, końcem języka dotykał skóry na jej brzuchu, Vingę przeniknął dreszcz i jęknęła cicho. Wtedy Heike zerwał się na równe nogi, odnalazł jej suknię, bez słowa pomógł jej się ubrać, po czym, trzymając się za ręce, ruszyli w dalszą drogę.

Vinga nie potrzebowała pytać, dlaczego Heike zburzył tamten nastrój. Rozpalił w niej pożądanie i za chwilę nie mógłby się wycofać, żeby jej nie ranić. Dlatego nie mógł przedłużać tamtej pięknej chwili, kiedy byli sobie tacy bliscy.

Och, tak, myślała Vinga. Kobiety z Ludzi Lodu nigdy nie umiały wyniośle odrzucać męskich uczuć. Jeśli nie czuły nic do mężczyzny, nie wahały się odtrącić jego umizgów stanowczo i raz na zawsze, ale gdy kogoś kochały, gotowe były dać mu wszystko, kiedy tylko zapragnął!

Damy jednak tak się nie zachowują, tyle Vinga pojmowała, ale ani nie umiała, ani nie chciała się zmienić. Prapraprababka Heikego, Villemo, nigdy nie ukrywała swojej miłości do Dominika, narażała swoje życie i cześć, byleby tylko być z nim, nie wahała się przed niczym, stosowała wszelkie dostępne środki. Podobnie zresztą postępowała, kiedy chciała zdobyć swoją pierwszą sympatię, Eldara Svartskogen. Villemo nie wiedziała, co to nieśmiałość. I taka sama była Vinga, przynajmniej jeśli chodzi o Heikego. Ale czekać umiała. Zresztą to było nawet podniecające: obserwować, ile czasu musi upłynąć, nim on, z własnej woli, znajdzie się w jej ramionach. I bez specjalnych zabiegów z jej strony.

Vinga odkryła jedną z najpiękniejszych kobiecych gier miłosnych. Choć tę sprawę traktowała niezwykle poważnie, to przecież człowiek ma także prawo do radosnej zabawy.

Zresztą ona należała do ludzi, którzy dostrzegają w życiu przede wszystkim jego radosne strony. Nie żeby odnosiła się obojętnie do tych, którzy cierpią, nie, wprost przeciwnie! Kiedy jednak w grę wchodziły jej najbardziej prywatne sprawy, zamierzała czerpać z tego przede wszystkim radość. Była urodzoną optymistką i zawsze znajdowała powody do radości, nawet w swoim samotnym życiu w lesie dostrzegała nie tylko rozpacz, choć wtedy jedyną jej towarzyszką była koza. Wszelkie porażki jak najszybciej odsuwała od siebie i rozglądała się wokół, co ją dalej czeka, czy w najbliższym kącie nie dostrzeże jakichś ciekawych możliwości. Dzięki temu Vinga zaliczała się do nielicznych naprawdę szczęśliwych ludzi na świecie.

A teraz zaświeciło jej przecież słońce wielkiego szczęścia. Znalazła Heikego i starała się ze wszystkich sił, by go zdobyć, przekonać, że nie chce nikogo innego i że może do niego należeć, kiedy tylko on zechce. Nie zamierzała jednak dokonywać na nim gwałtu, Heike sam musi chcieć, nic innego nie wydawało jej się godne zachodu.

Uff, cóż to za myśli chodzą mi po głowie, pomyślała zawstydzona. Natychmiast jednak podskoczyła wesoło, pełna radości życia.

Co tam Sorensen i Snivel! Ci dwaj są bez znaczenia wobec tego, co ona przeżywa!

Heike znajdował się w zupełnie odmiennym nastroju. Szedł przez las, trzymając Vingę za rękę, dręczony potwornymi wyrzutami sumienia.

To biedne, małe, niewinne stworzenie, jak mogłem się tak okropnie wobec niej zachować? Dać się ponieść egoistycznym pragnieniom, pieścić ją w ten sposób? Przecież obiecaliśmy sobie, po tamtej chwili słabości na wozie, nigdy więcej nie doprowadzać do takich intymnych sytuacji. Nie mam prawa narażać jej na cierpienia, to nie w porządku z mojej strony.

Mój Boże, jak to dobrze, że ona się nie zorientowała, jak strasznie jej pożądam! Moje ciało było niczym wulkan… Jak mogłem wystawiać ją na takie niebezpieczeństwo?

Owszem, Heike obiecywał już nigdy nie doprowadzać do takich sytuacji. Ale żeby sobie obiecywali nawzajem…? Bardzo wątpliwe. Vinga nie mogłaby chyba poważnie niczego takiego obiecać.

Przy najbliższym leśnym jeziorku zatrzymali się na chwilę i Heike zeprał z sukni plamy z krwi, ale Vinga tym razem jej nie zdjęła. Po wszystkim była z jednej strony przemoczona do suchej nitki, dzień był jednak ciepły, więc powinno szybko wyschnąć.

– Jak my wejdziemy do miasta? – zapytała.

– Sądzę, że nasi „przyjaciele” mają nas już dość – odparł Heike. – Powinniśmy mieć nadzieję, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Wciągnij głęboko dech, Vingo, bo zbliżamy się już do pierwszych zabudowań!

ROZDZIAŁ XIII

Adwokat Menger musiał rozstrzygnąć ważną kwestię: albo bardzo starannie przygotować sprawę przeciwko swemu koledze Sorensenowi, albo działać szybko.

Ze względu na Vingę i Heikego wybrał to drugie. Nie byli oni bezpieczni, w każdej chwili mogli wpaść w ręce Snivela, a wtedy marny ich los. Dlatego nie miał czasu na tak drobiazgowe przygotowanie się do procesu, jak by chciał. Pośpiech dawał jednak tę korzyść, że Sorensen także miał niewiele czasu, on i jego stryj zostali kompletnie zaskoczeni.

Menger, rzecz jasna, zdołał mimo wszystko przygotować ważne dowody, mimo wszystko miał w rękach niebagatelne atuty. Były one naprawdę niezbędne w potyczce z dwoma tak bezwzględnymi ludźmi.

Zakładano, że sprawa zakończy się w ciągu jednego dnia. Nikt przecież nie dawał Mengerowi najmniejszych szans; mnóstwo kolegów prawników zebrało się w sali sądowej, byli przyjaciele i wrogowie Sorensena. Wielu chciało jedynie zobaczyć, jak Menger zostanie zmiażdżony, bo tylko taką możliwość dopuszczali. Wrogowie Sorensena natomiast, a nawet niektórzy z jego przyjaciół, mieli nadzieję, że on jednak trochę sobie skrzydełka osmali. Większość przyjęłaby coś takiego ze złośliwą radością, czy się do tego przyznawali, czy nie.

Snivel, oczywiście, przyszedł także. Jako sędzia znał pomieszczenia sądu na wylot, zatem, żeby nie wystawiać się na widok publiczny, znalazł sobie wygodne, dobrze ukryte miejsce na galerii. Nikt z sali nie mógł go dostrzec, on natomiast widział najważniejsze persony procesu, choć one same nawet się nie domyślały, kim jest owa ukryta w cieniu postać. Poza tym usiadł przy drzwiach, na wszelki wypadek, gdyby musiał wyjść niepostrzeżenie…

Tylko bratanek wiedział, gdzie się stryj znajduje.

Snivel nie stracił tych kilku dni, jakie mieli, pracował ciężko nad dobrze przemyślaną intrygą. Skład sędziowski, w osobach lagmana, czyli wyznaczanego przez króla prawnika, sędziego okręgowego i sędziego miejskiego, został przez niego gruntownie urobiony. Miał po swojej stronie lagmana, który zresztą był jego przyjacielem, i sędziego miejskiego. Tylko sędzia okręgowy jednak nie chciał zrozumieć jego delikatnych napomknień o odwdzięczeniu się, gdyby sąd zechciał popatrzeć przez palce na to, co Sorensen zrobił. Przeklęty upór! Snivel wysłał jednego ze swoich ludzi do domu sędziego, by dosypał mu potajemnie do jedzenia silnie działającego środka, w wyniku czego sędzia nie będzie mógł w dniu procesu wyjść z domu i trzeba będzie poszukać kogoś na zastępstwo, kogoś bardziej chętnego do współpracy, ma się rozumieć. Akurat jednak tamtego dnia sędzia okręgowy pojechał gdzieś z wizytą i w ogóle nie jadł w domu. I oto teraz siedział za stołem, niegodziwiec, i mógł wszystko wywrócić do góry nogami!

Powszechnie zatem sądzono, iż jest to spektakl na jedną odsłonę, że Sorensen bez większych kłopotów zostanie uwolniony od oskarżenia jakiejś nikomu nie znanej dziewczyny. Ona, rzecz jasna, nie chce przyjąć do wiadomości, że majątek został jej zabrany, ale przecież nie płaciła podatków, nie oddawała długów, nie wynagradzała służbie ani nie pokrywała innych wydatków. Idiotyczne pretensje!

Tymczasem jednak sprawa nie była taka prosta! Rozciągała się w czasie, bowiem każdy dzień przynosił nowe, nieoczekiwane zwroty i zmiany.

Pierwsze zaskoczenie przyszło na samym wstępie. Powódka, czyli owa panna, nie pojawiła się na sali. A miał jej też, jak mówiono, towarzyszyć kuzyn, ale i jego jakoś nie było widać.

Sorensen czekał, z każdą minutą coraz bardziej arogancki. Snivel ukryty na galerii mógł sobie pozwolić na triumfujący uśmiech, nikt go bowiem nie widział. Spoglądał w dół, na dwunastu ławników, którzy zaczynali się niespokojnie wiercić. Ośmiu z nich przekupił. Czterech pozostałych zasiadało w sądzie po raz pierwszy, ale Snivel się ich nie obawiał. Nowi ławnicy czują się zazwyczaj niepewnie i najchętniej głosują za przykładem bardziej doświadczonych kolegów. Tyle zdążył się nauczyć w ciągu wielu lat pracy sędziowskiej.

A więc ta osławiona młoda para nie przyszła? Widocznie wynajęci przez Snivela ludzie zrobili, co do nich należało.

Menger, starannie ubrany, denerwował się okropnie. Nie powinien był w żadnym razie opuszczać dzieci, jak ich w myślach nazywał (choć groźnego olbrzyma, Heikego, raczej trudno było uważać za dziecko) – wyrzucał sobie. Ich nieobecność nie zwiastuje niczego dobrego. Czyżby Sorensen i Snivel zdołali ich pojmać?

W takim razie wszystko traci sens, wszystko przepada. Rozprawa nie może się rozpocząć bez Vingi najważniejszego świadka Mengera. Ostatecznie bowiem ustalili, że Vinga będzie zeznawać, niezależnie od ryzyka, że powie coś nieodpowiedniego, Menger był teraz obrońcą, który nie ma kogo bronić. Cios wymierzony w Sorensena w tej sytuacji trafi w próżnię, a na zadanie kolejnego mogło Mengerowi zabraknąć sił.

Przewodniczący sądu zaczynał się niecierpliwić. Widzowie z coraz większym rozbawieniem spoglądali na Mengera, który przecież od dawna miał nie najlepszą opinię. Snivel opowiadał o nim jak najgorsze rzeczy, zarzucał mu przekupność, nazywał gryzipiórkiem.

A dlaczego nie ma tu dziś Snivela? pytał ten i ów. Czyż to nie jego bratanek został w ten niewiarygodny sposób pozwany przed sąd? Niecodziennie się zdarza, by adwokat musiał bronić samego siebie.

Mimo wszystko nazywanie Mengera gryzipiórkiem było grubą przesadą i podłością. Tak przeważnie określano ludzi, którzy wykonywali zawód adwokata bez odpowiednich egzaminów. Menger natomiast był człowiekiem gruntownie wykształconym i nieprawda też, jakoby podejmował się spraw podejrzanych czy nieuczciwych. Miał po prostu nieszczęście stanąć Snivelowi na drodze do stanowiska, które tamten sobie upatrzył, i ponosił tego konsekwencje.

Trzej sędziowie pochylili głowy nad stołem, by się naradzić, czy nie należy oddalić sprawy, gdy woźny otworzył drzwi i do sali weszła Vinga.

Sorensen drgnął i rzucił przestraszone spojrzenie w stronę stryja, ten jednak nie mógł widzieć, co się stało.

Vinga stała niepewnie w progu, wszyscy ci ludzie przerażali ją. Dawny lęk budził się w niej na nowo. I adwokat Sorensen siedzi w pierwszym rzędzie. Czy to pułapka? A może oni mocą sądowego wyroku wyślą ją do tego okropnego domu? Chociaż Heike powiedział, że Vinga jest już za dorosła, żeby tam mieszkać.

Heike…? O, Boże!

Zapomniała o swoim przerażeniu i stała się na powrót spontaniczną Vingą, choć może nie pod każdym względem była to zmiana pomyślna. Nie zastanawiając się nad powagą sądu, pospieszyła w stronę adwokata Mengera. Zebrani nie spuszczali z niej oczu, a przez salę przeszedł szmer. Wielu się zdawało, że jakiś elf spłynął tu z wysokości, opromieniony jasnym blaskiem.

Vinga wspięła się na palce i szepnęła coś adwokatowi do ucha.

– No? – zapytał sędzia zniecierpliwiony. Zdenerwował się trochę, bo nie przypuszczał, że będzie musiał rozstrzygać sprawę pomiędzy bratankiem swego przyjaciela a taką bezbronną, kruchą pięknością. Dlaczego nikt go o tym nie uprzedził?

– Wysoki Sądzie – powiedział Menger. – Moja klientka, Vinga Tark z Ludzi Lodu, prosi o wybaczenie, że się spóźniła, lecz ona i jej krewny zostali złośliwie zatrzymani po drodze. Komuś chodziło o to, żeby nie mogli się tu zjawić na czas.

W tym momencie Vinga pokazała rozdartą suknię i cały skład sędziowski mógł zobaczyć długie skaleczenie na jej boku. Gdyby Heike był na sali, odetchnąłby pewno z ulgą, że swoim zwyczajem nie zdjęła sukni, żeby pokazać ranę.

– Moja klientka prosi też, by wpuszczono na salę jej kuzyna.

– Oczywiście, on już tu powinien być!

– Muszę tylko wyjaśnić Wysokiemu Sądowi – powiedział Menger – że Heike Lind z Ludzi Lodu ma dość niezwykłą powierzchowność. Ale ja go znam jako człowieka honoru i pod każdym względem porządnego, bardzo łagodnego, życzliwego innym. Przesądnych ludzi jednak jego wygląd może przerażać. Jest to sprawa dziedziczna w jego rodzie, taki wygląd.

Sędzia pomyślał, że jeśli chodzi o Vingę, to dziedzictwo było wyjątkowo korzystne. Piękniejszej istoty w życiu nie spotkał. Dał woźnemu znak, by wprowadził Heikego.

Vinga znalazła się już w zasięgu wzroku Snivela. Zmarszczył brwi i pochylił się ku przodowi niczym tur szykujący się do ataku. Czy to ta mała, drobna dziewczynka, którą przed dwoma laty spotkał w Elistrand? Teraz jest po prostu czarująca! Snivel zaniepokoił się. Jej uroda może oddziaływać na sąd. Nie wolno do tego dopuścić! Co robić? Skoro wynajęte opryszki nie zdołały unieszkodliwić tych dwojga szczeniaków, to co teraz robić?

Obiecać więcej pieniędzy członkom sądu! To zawsze skuteczne posunięcie.

Kiedy do sali wszedł Heike, z różnych stron rozległy się okrzyki przerażenia, choć przecież Menger uprzedzał. Woźny wskazał Heikemu miejsce obok Vingi. Snivel wyciągał szyję niczym stary żółw, żeby coś zobaczyć, ale mu się to nie udało. Wreszcie rozprawa mogła się rozpocząć.

W tamtych czasach rozprawy sądowe różniły się znacznie od dzisiejszych. Zasady nie były takie surowe, wiele spraw rozstrzygano bez przygotowania i na sali sądowej dochodzić mogło do osobliwych wydarzeń. Respekt wobec sądu był jednak taki sam, a przynajmniej powinien taki być.

Proces przeciwko Sorensenowi był sprawą pod każdym względem niezwykłą. Niecodziennie oskarża się adwokata. A wciąż jeszcze tylko Menger i jego przyjaciele wiedzieli, że także sędzia czeka na swoją kolejkę. Jeśli Mengerowi się powiedzie, rzecz jasna.

On zaś był poważnie zmartwiony. Czy jego schorowane płuca wytrzymają? Atak kaszlu na sali sądowej nie zrobiłby dobrego wrażenia, jeszcze bardziej podkopałby jego renomę. Nikt nie zechce zaufać tak choremu człowiekowi. Jednak środki lecznicze, którymi Heike go wysmarował lub które w niego wlał, dokonały cudu. A może tylko tak mu się zdawało? Nie umiał powiedzieć, ale czuł się znacznie lepiej niż kiedykolwiek od wielu miesięcy.

Menger głęboko odetchnął i wstał.

Nienagannie, według ostatniej mody ubrany adwokat Sigurd Sorensen Hvitbekk wyślizgnął się gładko z pierwszych pułapek oskarżyciela.

To prawda, był prawnym doradcą Vemunda Tarka z Elistrand. Z arogancją wyjaśniał, że to wcale nie było łatwe zadanie, Tark bowiem był człowiekiem lekkomyślnym, miał liczne wydatki, o których nie informował swego adwokata i trudno je było kontrolować.

– Ta nieprawda! – zawołała Vinga wzburzona. – Ojciec był człowiekiem odpowiedzialnym, a rachunki prowadziła mama.

Przewodniczący sądu zastukał w stół.

– Panno Tark, później przyjdzie kolej na panią. Proszę nie przerywać!

– Przepraszam – powiedziała Vinga i usiadła. Poczuła na plecach ciepłą, uspokajającą dłoń Heikego i chwyciła ją mocno.

Sorensen opowiadał dalej udręczonym głosem o swojej niebywale trudnej pracy nad tym, by utrzymać Elistrand na jakim takim poziomie. Było to jednak beznadziejne zadanie, powtarzał raz po raz.

Menger poprosił go o przedstawienie rachunków Elistrand z tamtego okresu.

Nie istnieją żadne rachunki, wyjaśnił Sorensen.

Menger uznał, że to dość dziwne. Zwrócił się więc do Vingi z zapytaniem, czy nie zachowała jakichś dokumentów.

Nie, po śmierci rodziców nie widziała żadnych papierów.

Teraz Menger zadał tendencyjne pytanie: Czy sąd nie uważa, że to dość dziwne, iż adwokat i zaufany przyjaciel rodziny kupił tak zrujnowany i wystawiony na licytację majątek?

Sorensen odparł pospiesznie, że jego zdaniem to wcale dziwne nie jest. W tym czasie bowiem on już od dawna adwokatem rodziny nie był, zrezygnował ze zbyt kłopotliwych obowiązków na długo przed śmiercią Tarka.

– Ale teraz Elistrand jest znowu w dobrym stanie?

– O, tak, to wzorowy majątek!

– To doprawdy zdumiewające! Zajęcie adwokata musi być bardzo intratne – rzekł Menger cierpko. – Bo mimo wszystko minęły zaledwie dwa lata, od kiedy pan Sorensen objął majątek, a wtedy podobno Elistrand znajdowało się w stanie kompletnego upadku!

Menger wezwał swego pierwszego świadka, panią Anne Persdatter.

Vinga zerwała się z miejsca.

– Anne! – zawołała uradowana.

Starsza kobieta szepnęła wzruszona:

– Niech panienkę Bóg błogosławi, panno Vingo! Wyrosła panienka na prawdziwego anioła!

Słysząc to Heike dostał ataku kaszlu.

Menger kładł od czasu do czasu dłoń na piersiach, jakby chciał sprawdzić, jak długo płuca jeszcze wytrzymają, i przesłuchiwał świadka. Tak, Anne Persdatter była zatrudniona w Elistrand, tak, przez wiele lat. W czasach państwa Tark miała tam bardzo dobrze. To byli wspaniali ludzie!

Owszem, słyszała ostry głos pana Vemunda, kiedy adwokat Sorensen po raz ostatni przyjechał do Elistrand. To było na krótko przed śmiercią obojga państwa.

– Jak krótko?

– Myślę, że to było w tym samym tygodniu. Tak, chyba tak, bo akurat miałam wtedy robić…

Tu nastąpiły długie wyjaśnienia, które Menger musiał w końcu przerwać, nie miały bowiem nic wspólnego ze sprawą. Powiedział natomiast:

– Wydawało mi się, że adwokat Sorensen przestał pracować dla Elistrand na długo przed śmiercią państwa Tark.

– Nie, proszę pana. Adwokat Sorensen był zatrudniony u pana Tarka do ostatniej chwili.

Sorensen poruszył się niespokojnie. Jakby jego fotel stał się nagle bardzo niewygodny…

– Anne Persdatter, proszę nam opowiedzieć, jak to było, kiedy pan Vemund podniósł głos!

– No, ja nie mogłam tego nie słyszeć, szanowni panowie, ja nigdy nie podsłuchuję z własnej woli, ale wtedy tam byłam. I pan Vemund krzyczał, że adwokat oszukuje we wszystkim, co robi. Że wygląda na to, jakby sam chciał przejąć Elistrand. „Nawet się tak kiedyś wyraziłeś, Sigurd”, krzyczał pan Tark… Pan Vemund znaczy. „Ale się przeliczyłeś. Tylko ze względu na dawną przyjaźń nie zamelduję o twoich sprawkach. Ale żądam rzetelnych rachunków, tego tutaj nie mam zamiaru przyjąć!”

Urodziwa twarz Sorensena zrobiła się zielonkawa.

Skąd się wzięła ta baba? Dlaczego nikt mu nie powiedział, że byli świadkowie tamtej rozmowy?

Menger pytał dalej:

– Czy adwokat Sorensen prowadził rachunki Vemunda Tarka?

– Nie, wydaje mi się, że nie. Nigdy nie widziałam. Takie sprawy państwo załatwiali sami. Zwłaszcza pani Elisabet, która była bardzo zdolna. Adwokat Sorensen załatwiał tylko niektóre interesy. Udziały i akcje…

– Pani była ochmistrzynią w Elistrand przez wiele lat.

Kiedy pani odeszła?

– Wymówiono mi po pogrzebie państwa.

– Kto wymówił? Panna Vinga?

– Nie, nie, to biedactwo było całkiem załamane, myślę, że nawet nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. To adwokat Sorensen mi wymówił.

– Ale on przecież już tam nie pracował?

– Twierdził, że jego obowiązkiem jest pomagać rodzinie swoich przyjaciół. A ja musiałam mu wierzyć.

– To przeczy twierdzeniu pana Sorensena, że opuścił swoje stanowisko na długo przedtem. No, dobrze. Czy tylko pani została zwolniona?

– Nie, większość służby musiała odejść. Niektórzy otrzymali nowe miejsca, innych po prostu wyrzucono. Biedna panienka Vinga, było nam jej bardzo żal, żyła tam coraz bardziej samotna, a my, jedno po drugim, musieliśmy opuszczać nasze kochane Elistrand.

Menger podziękował świadkowi i ponownie wezwał Sorensena. Pozwany nie miał bowiem obrońcy, uważał, że sam sobie znakomicie poradzi. W takiej sprawie…!

Teraz jednak włosy mu się lepiły od potu, a cienkie strużki wypływały spod peruki na skronie. Chyba nie tylko dlatego, że w sali było bardzo gorąco. Poty musiały mieć głębszą przyczynę.

Choć powietrze w sali rzeczywiście stawało się gęste. Cierpka woń tabaki mieszała się ze smrodem nie przewietrzonych wyjściowych ubrań publiczności i sędziów. Vinga wyglądała jak polna róża na tle uszytych z lnianego samodziału ubrań chłopskich i obsypanych pudrem strojów mieszkańców miasta. Adwokat Sorensen był, oczywiście, ubrany bardzo elegantko i według ostatniej mody, która zaczynała powoli odchodzić od bogactwa i przepychu na korzyść nieco bardziej prostego stylu. Ale jeśli ktoś chciał być naprawdę wytworny, nadal obowiązywały jedwabie, aksamity i złote hafty.

Sorensen bronił się ze złością przed oskarżeniami pani Persdatter. To wszystko nonsens, twierdził. On miałby oszukiwać Vemunda Tarka, swego wieloletniego przyjaciela, i narazić się na jego gniew? Cóż to za kłamstwa! Ciekawe, komu zależy na tym, żeby go oczerniać? Nie wierzy się w pomówienia, rzucane przez nieodpowiedzialne dziewczyny, oświadczył i posłał Vindze mordercze spojrzenie. On sam wymówił pracę u Tarka. Później, po śmierci obojga Tarków, bez żadnego wynagrodzenia, wyłącznie z litości nad tym dzieckiem, próbował postawić majątek na nogi. Ale to było beznadziejne przedsięwzięcie.

Zmęczony potarł ręką czoło, by podkreślić, jak zaciekle walczył, ale mimo wszystko musiał zrezygnować.

Adwokat Menger nie dał się nabrać na takie sztuczki.

Czy Sorensen kontaktował się z Vingą, kiedy została sama?

Nie, działał dyskretnie, trzymał się w cieniu. To małe biedactwo było przecież takie zrozpaczone.

Zaraz potem padło bardzo podstępne pytanie:

– Dlaczego pan, adwokacie Sorensen, nabył Elistrand pod swoim drugim, mniej znanym nazwiskiem, Hvitbekk?

Teraz dobry pan Sorensen zirytował się nie na żarty.

– Dlatego, oczywiście, że jest to także moje nazwisko!

– Ale w parafii Grastensholm występuje pan tylko jako Hvitbekk. Z jakiej przyczyny?

– Hvitbekk brzmi lepiej niż Sorensen, mniej pospolicie, czyż nie? – brzmiała sarkastyczna odpowiedź.

– To dlaczego nie używa pan także tego nazwiska tutaj, w Christianii?

Pozwany miał odpowiedź na wszystko.

– Dlatego, że nazwisko Sorensen jest dobrze znane w kręgach prawniczych miasta, pomaga mi w działalności adwokackiej.

Menger zawahał się na moment przed następnym pytaniem.

– Czy w parafii Grastensholm woli się pan nazywać Hvitbekk po to, by nikt się nie dowiedział, że to pan był doradcą właściciela Elistrand?

– Oczywiście, że nie! A zresztą nie jest zabronione, żeby adwokat kupił sobie dwór.

– Nie jest. Ale to, co się stało z Elistrand, też nie jest zbyt piękne z etycznego punktu widzenia. Ale… może to z innych powodów nie chciał pan używać swego prawdziwego, to znaczy pełnego, nazwiska?

– Teraz pana nie rozumiem.

– Dobrze. Myślę, że do tej kwestii wrócimy jeszcze później. Dziękuję, jest pan wolny.

Menger pozwolił, by ta sprawa pozostała nie wyjaśniona. Stwierdził, że Sorensen jest tym nieprzyjemnie poruszony, i to było dla niego ważne. Gdyby Sorensen miał czyste sumienie, złożyłby na ręce przewodniczącego sądu gwałtowny protest wobec postępowania Mengera, on jednak wolał przemilczeć niewygodne pytanie i zastanowić się.

Adwokat Menger wezwał na świadka Vingę Tark.

Na galerii Snivel zaczynał się niespokojnie kręcić. Mógł się domyślać, jaki cel mają insynuacje Mengera, zadbał więc, by drzwi na schody były otwarte i by, w razie potrzeby, można się było przez nie wymknąć.

Najpierw jednak chciał zobaczyć, jak jego bratanek rozgniata na miazgę tę impertynencką pannę Vingę. Jako obrońca własnej sprawy Sorensen miał prawo wziąć ją w krzyżowy ogień pytań.

Widok przerażonej dziewczyny mógłby kamień wzruszyć. W jej głowie kołatała tylko jedna myśl: stąd wiedzie prosta droga do domu madame Fleden! Chociaż wiedziała, że to niedorzeczne, nie mogła się pozbyć strachu.

Wszyscy obecni zdawali się być zajęci tylko nią, jej delikatna sylwetka wyróżniała się zdecydowanie na tle tej mrocznej sali i ubranych na szaro ludzi. Także lagman nie spuszczał z niej oczu. I to właśnie jest najgorsze, myślał Snivel ukryty na galerii.

Vinga natomiast szukała wzroku Heikego, by dodał jej otuchy i siły, a on kiwał głową i uśmiechał się, choć w duchu umierał z lęku, żeby nie powiedziała czegoś, co zaszkodzi sprawie.

Menger zaczął przesłuchanie:

– Panno Tark… Vingo, ile ty masz lat?

– Niedługo skończę siedemnaście.

– To znaczy, że obecnie masz szesnaście?

– Szesnaście i trzy kwartały – sprostowała Vinga z godnością. Powiedziała to głównie ze względu na Heikego, żeby się nie obawiał jakiegoś dziecinnego zachowania z jej strony, gdyby był tak uprzejmy i chciał ją uwieść.

– A ile miałaś lat, kiedy twoi rodzice umarli?

– Dwanaście, nie, trzynaście lat. Tak, skończyłam już trzynaście.

Menger spojrzał wymownie na sędziów, potem na salę i rzekł:

– Trzynaście lat, moi panowie! I sama, z trudnym do pojęcia żalem i z odpowiedzialnością za duży dwór, z którego adwokat rodziny postarał się usunąć całą służbę.

Menger ponownie zwrócił się do Vingi:

– Prosty rachunek wskazuje, że mieszkałaś w Elistrand jeszcze przez rok. Jak sobie dawałaś radę?

Vinga miała niepewną minę.

– Nie wiem. Sądziłam, że robię wszystko najlepiej, jak umiem. Ale nie miałam pojęcia o tak wielu sprawach. Czasami wydawało mi się, że jakaś zła siła kryje się gdzieś w pobliżu i przeciwstawia mi się we wszystkim, wszystko psuje.

– Ja protestuję! – przerwał Sorensen. – To są niczym nie uzasadnione pomówienia. I w ogóle ordynarna insynuacja!

Protest został przyjęty.

– Wróćmy zatem do bliższych nam w czasie wydarzeń… – powiedział Menger. – Chciałbym mianowicie dowiedzieć się czegoś więcej o tym, o czym wspomniałaś wchodząc dzisiaj do tej sali. Że ty i twój kuzyn, Heike Lind z Ludzi Lodu, zostaliście w drodze do sądu podstępnie napadnięci.

– Panie sędzio! – zawołał Sorensen i zerwał się z miejsca. – Nie życzę sobie takich słów! Co to znaczy podstępnie? To sugeruje, że chodziło o to, żeby im uniemożliwić przybycie do sądu!

Przewodniczący sądu zwrócił się do Vingi.

– Proszę uściślić, co miałaś na myśli?

– Bardzo chętnie. A więc zostaliśmy napadnięci przez trzech czających się przy drodze mężczyzn. I nie ulega wątpliwości, że chcieli nas zabić. Ja zostałam zraniona nożem, a Heikego uderzyli czymś ciężkim w głowę tak, że stracił przytomność. Po chwili na drodze zjawiła się kolumna żołnierzy i napastnicy ukryli nas na wozie. Ustalili między sobą, że na tym wozie nas pomordują i ciała wrzucą do wody.

Przewodniczący sądu zrobił surową minę i powiedział:

– Nic z tego, o czym mówisz, nie wskazuje, że chcieli wam uniemożliwić przyjście do sądu. To był zwyczajny zbójecki napad.

Vinga wpadła w złość.

– O, nie, nie! Bo kiedy zdołaliśmy się im wyrwać, jeden z nich powiedział: „Chodźcie, wiejemy stąd! Niech sobie te adwokackie diabły same z tym radzą!”

W sali zawrzało. Menger działał szybko.

– Heike Lind!

Vinga wróciła na miejsce, a do barierki dla świadków podszedł Heike. Widzowie zwrócili uwagę, że Menger nie nakazał mu położyć ręki na Biblii, natomiast odebrał od niego przysięgę na cześć i honor, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę. Sędziowie nie protestowali, bowiem Menger zawczasu im wyjaśnił, że „Heike Lind jest innego wyznania”, jak to wyraził.

– Heike Lind z Ludzi Lodu… Czy to prawda, co Vinga mówi?

– Niezupełnie. Ten napastnik powiedział: „Niech sobie diabelskie adwokaty same z tym radzą!”

Zebrani tłumili śmiech. Heike jednak został uznany za człowieka wiarygodnego, który wyraża się precyzyjnie.

Przewodniczący rozprawie lagman otworzył usta, by zadać następne pytanie, gdy w górze, na galerii, mignął mu jakiś mroczny cień. To Snivel odważył się wysunąć nieco do przodu, a teraz dawał sędziemu znaki, że należy przerwać przesłuchania.

Przekupiony lagman poczuł się niepewnie.

– Sprawa przeciąga się bardziej, niż sądziliśmy. W hallu czekają już ludzie na rozpoczęcie drugiej rozprawy. Zatem sąd zarządza przerwę do jutra, do godziny dziewiątej.

Menger zacisnął zęby ze złości. Już ich prawie miał, i Sorensena, i Snivela. A teraz oni dostają tyle czasu, żeby przygotować się do odparcia ataku!

Wyciągnął rękę i zanim publiczność zdążyła podnieść się z miejsc, zawołał:

– Jeszcze chwileczkę! Chciałbym tylko oświadczyć, że jeśli Vindze Tark albo jej kuzynowi stanie się coś do jutra rana, będę to uważał za próbę przerwania tego procesu!

Było to bardzo roztropne oświadczenie.

Sorensen krzyknął z oburzeniem:

– To niech się pilnują, żeby znowu po drodze nie wpadli w ręce opryszków! Ja takich insynuacji nie biorę do siebie. A pan, adwokacie Menger, zostanie przeze mnie pozwany do sądu, kiedy już ta sprawa się skończy. Za obrażające mnie pomówienia!

Menger wzruszył ramionami.

Vinga podbiegła do Heikego i chwyciła go kurczowo za rękę.

– Spisałaś się świetnie, Vingo – powiedział cicho, a ona stwierdziła, że to niezwykła przyjemność spoglądać mu w oczy w obecności tak wielu ludzi. Czy on wciąż nie rozumie, jacy stali się sobie bliscy? Czy nie zdaje sobie sprawy, że mogą dotykać się nawzajem w najbardziej intymny sposób i nie odczuwać po tym nieśmiałości ani zawstydzenia, a wyłącznie czułość? Że mogą przytulać się do siebie bez erotycznych pragnień…

Dlaczego więc Heike wciąż się przed nią broni? Dlaczego wciąż mówi o odpowiedzialności za nią i o tym, że będzie musiała wyjść za mąż za jakiegoś odpowiedniego chłopca? Ach, idź sobie gdzie pieprz rośnie z tymi swoimi planami!

Sorensen czuł się niemal chory. Tego już naprawdę za dużo! Widział spojrzenie przewodniczącego sądu i zrozumiał, że to Snivel przerwał rozprawę. Ale co stryj teraz powie? Sorensen zdawał sobie sprawę, że się nie popisał. Proces był dużo bardziej niebezpieczny, niż się na początku spodziewał; to, co powiedziała ta Anne Persdatter, było jak ukąszenie kobry. Sorensen uświadomił sobie, że był niezwykle lekkomyślny, zarówno dzisiaj, jak i trzy lata temu. Chciałby od tego wszystkiego uciec. A najbardziej ze wszystkiego od stryja!

Nawet przyjaciele Sorensena spoglądali na niego złośliwie, kiedy wychodzili z sali.

Nie poszło mu tak dobrze, jak się spodziewał. Zdecydowanie nie poszło dobrze!

ROZDZIAŁ XIV

Dzięki oświadczeniu, które Menger złożył w sądzie, Vinga i Heike mogli spokojnie oczekiwać następnego dnia. Sam Menger został w mieście, by przygotować się do czekającej go batalii, młodzi natomiast wrócili do swojej kryjówki na wschodnich obrzeżach Christianii.

Vinga była zmęczona. Tak zmęczona, że przez ostatni odcinek drogi Heike musiał ją nieść na rękach. Zapadał już wieczór i nad ziemią unosiła się lekka mgła, rozjaśniona ostatnimi promieniami słońca.

Heike domyślał się, że zmęczenie Vingi miało bardziej psychiczne niż fizyczne przyczyny. Powrót do tego ponurego okresu, kiedy rodzice umarli, strach przed prawnikami, z którymi miała takie niedobre doświadczenia, lęk przed tym, co będzie, co przyniesie kolejny dzień rozprawy w sądzie, to wszystko podcinało jej siły.

Odsłonięte włosy Vingi łaskotały go po twarzy. Zdawało mu się, że Vinga zasnęła w jego ramionach. I nagle poczuł ogromną dumę z tego, że ma prawo być jej opiekunem, że może jej towarzyszyć, że go wybrała.

Ale gdyby się znalazł jakiś inny młody chłopiec i zainteresował się nią? Czy i tamtego wybrałaby z taką samą naturalnością?

Pełne goryczy rozważania!

Vinga jednak nie spała. Spoczywała tylko osłabła w objęciach Heikego, rozkoszowała się jego bliskością i siłą.

Jak cudownie, jak dobrze być przy tobie, Heike, myślała. Chcę, żeby zawsze tak było. Chcę znowu oglądać twoje ciało, twoją skórę, twoje owłosione niczym u zwierzęcia piersi, podniecającą sprężystość twoich mięśni, twoje silne ręce, chcę, żeby mnie wciąż obejmowały, chcę słuchać twego głębokiego głosu, twego obcego akcentu, nawet sposób, w który łamiesz język norweski, jest mi bliski…

Nagle zrozumiała, gdzie ma źródło to jej straszne zmęczenie. To nie proces ani nie długi, pełen napięcia dzień. Była zmęczona i przygnębiona, bo bez skrępowania błagała Heikego o miłość i nie znalazła wzajemności. Zrozumiała, że się po prostu wygłupiła, a nie uzyskała w zamian absolutnie nic. On próbował nauczyć ją kobiecej nieśmiałości i powściągliwości, natomiast ona myślała tylko o tym, jak złamać jego opór.

A co będzie, jeśli dla niego jest to zachowanie odpychające? Jeśli jej natręctwo budzi w nim niechęć? Zaczynała powoli rozumieć, że powinna pozwolić, by on sam starał się ją zdobyć, a nie tylko ulegał jej prośbom i naciskom. Wciąż jednak zbyt była szczera, by nie okazywać mu nieustannie, jak bardzo jej na nim zależy. Powinna, to nieodzowne, przestać o nim myśleć. Będą przecież musieli czekać jeszcze cały rok, aż do jej osiemnastych urodzin. Nie może więc przez cały ten czas myśleć o tym, co nieosiągalne, nie może skazywać się na udrękę.

Myśl raczej o swojej przyszłości, Vingo, mówiła sobie. Myśl o Elistrand, koncentruj się na walce o odzyskanie ojcowizny, którą podjęłaś!

Jakie to rozkoszne uczucie – podjąć trudną decyzję. Jakby się człowiek uwolnił od niepotrzebnych a dokuczliwych obciążeń.

Doszli do domu. Heike otworzył zamknięte na klucz drzwi, zaniósł Vingę do jej pokoju i pomógł jej się położyć do łóżka. Kiedy otworzyła oczy, zebrał wszystkie siły, żeby przeciwstawić się jej uwodzicielskim sztuczkom.

Ale nic się nie działo.

– Dziękuję, Heike. I dobranoc!

Powinien był odczuć ulgę, a tymczasem ogarnął go jakiś dziwny żal. Żal za czymś wyjątkowo dobrym.

– No i co? – zapytał. – Nie będziesz próbowała zastawiać na mnie swoich sieci? Nie chcesz rzucić mnie na kolana?

Położyła się na boku i popatrzyła na niego szczerym, pełnym powagi wzrokiem.

– Nie – powiedziała po prostu. – Naprawdę nie mam ochoty. I to nie jest kokieteria. Może i ja czasami potrafię choć trochę rozumieć, co myślą i czują inni.

Po czym odwróciła się do ściany i wyglądało na to, że zaraz zaśnie.

Takiej pustki w duszy Heike nie odczuwał jeszcze nigdy. Nigdy, w całym życiu!

Następnego dnia jako pierwszy przesłuchiwał Vingę Sorensen. Bronił się przecież sam.

– A więc miałaś wtedy zaledwie dwanaście lat – zaczął nieprzyjemnym tonem. Świadomie mówił „dwanaście”, a nie „trzynaście, bo dwanaście lat to jednak jeszcze dziecko.

– Tak, mniej więcej – potwierdziła Vinga.

– Jak możesz tak wiele pamiętać z czasów, kiedy byłaś taka mała?

– O, wszystko zależy od tego, co pan ma na myśli. Bo przecież nie chodzi chyba o to, żebym opowiadała, jak się nazywały koty albo że trzyletni synek sąsiadów siusiał w majtki.

Słuchacze chichotali. Sorensen zaczerwienił się z gniewu, a przewodniczący sądu zastukał w stół.

– Ale Anne Persdatter pamiętasz?

– Naturalnie!

– Jak długo była ona u was w Elistrand?

– Odkąd pamiętam.

– Czyli że bardzo długo.

– Tak.

– I czuła się u was dobrze?

– Myślę, że tak.

Vinga uważała, że adwokat zadaje głupie pytania.

– Można więc przypuszczać, że będzie wobec twojej rodziny lojalna?

– Tak. Bez wątpienia.

– Byłaby gotowa zrobić dla was wszystko?

– Myślę, że tak.

– Dziękuję, to wszystko.

To drań, pomyśleli jednocześnie Heike i Menger. Może nie dosłownie tak samo, ale sens był jeden.

Vinga nie zauważyła, jak dała się podejść. Ona także była lojalna, wyrażała się jak najlepiej o wieloletniej, zaufanej ochmistrzyni domu. Tylko tyle, ale właśnie to okazało się fatalne.

Nie rozumiała niczego, dopóki Sorensen znowu nie zaczął mówić. Wyraził on mianowicie wobec sądu opinię, że skoro Anne Persdatter gotowa jest dla rodziny chlebodawców zrobić wszystko, to sąd powinien rozważyć, czy jej zeznanie na temat kłótni pomiędzy nim, adwokatem rodziny, a Vemundem Tarkiem zasługuje na zaufanie i czy nie należałoby go wykreślić z protokołu. Miny większości ławników świadczyły, że podzielają oni jego pogląd.

Sorensen nie miał już do Vingi więcej pytań. Osiągnął swoje, doprowadził do wyeliminowania najpoważniejszego świadectwa przeciwko sobie.

Ale Menger jeszcze nie skończył. Teraz wezwał swego następnego świadka, doktora Juliussena.

Na galerii coś się niespokojnie poruszyło. Snivel dzisiaj także był na posterunku, choć jeszcze bardziej – jeśli to możliwe – anonimowy. Przed sądem czekał na niego powóz, by, w razie czego, mógł szybko zniknąć. Najchętniej w ogóle by tu nie przychodził. Wczorajszy dzień skończył się nadzwyczaj nieprzyjemnie. Musiał jednak mieć oko na to, co się dzieje, i interweniować jak wczoraj, gdyby się to znowu okazało konieczne.

Porażka Vingi wywołała złośliwy uśmiech na jego nalanej, podobnej do księżyca w pełni twarzy. Zresztą czy to księżyc… Twarz Snivela przypominała raczej wielką gruszkę. Teraz jednak znowu zmarszczył brwi. Kim, na Boga, jest ten jakiś doktor Juliussen?

Wyjaśniło się zaraz, że to lekarz, który opiekował się rodzicami Vingi podczas choroby i który stwierdził ich zgon.

Lekarz opowiedział, że najpierw umarł Vemund Tark. Zaraził się tą straszną chorobą gardła i wydarzenia potoczyły się bardzo szybko, na szczęście dla niego, bo ta choroba (dyfteryt), gdy trwała dłużej, była dla cierpiących okropną udręką.

Menger zapytał:

– Nie wie pan, czy adwokat Sorensen przyjeżdżał do Elistrand w tym ostatnim tygodniu?

Lekarz odszukał adwokata wzrokiem. Ten zaś sprawiał wrażenie, jakby z całych sił pragnął znaleźć się gdzie indziej, daleko stąd, wyjął dużą chustkę i długo, bardzo długo wycierał nos.

Doktor czekał cierpliwie. Nie przerywał Sorensenowi, choć trwało to w nieskończoność i przez cały czas chustka z jakiegoś powodu przesłaniała prawie całą twarz adwokata; w końcu jednak musiał ją schować.

– Owszem – powiedział doktor Juliussen. – Widziałem tego pana. On ma dość rzucającą się w oczy powierzchowność. Przyjechał do Elistrand, żeby złożyć kondolencje.

– Co takiego? Po śmierci Vemunda Tarka?

– Tak.

– Czy zechce pan nam to wyjaśnić, adwokacie Sorensen?

Adwokat żachnął się zirytowany.

– Miałem przecież obowiązek okazać współczucie nieszczęśliwej wdowie!

– Ale przedtem nie wspomniał nam pan o tej wizycie.

– Po prostu zapomniałem o tym. Ale to prawda, byłem tam po śmierci Tarka. Ostatecznie byliśmy przez wiele lat przyjaciółmi.

– Dziękuję – rzekł Menger i zwolnił Sorensena. Tymczasem.

– Doktorze Juliussen, czy wielu ludzi zmarło wtedy w wyniku zarazy?

– W parafii Grastensholm wielu. W Elistrand zmarło troje ze służby i kilkoro ich krewnych.

– I pani Elisabet Tark?

– Nie.

– Jak to?

– Zaraz wyjaśnię! Pani Elisabet Tark pochodziła z Ludzi Lodu, a oni bardzo rzadko padają ofiarami epidemii. Zdarzały się takie przypadki, ale tylko wyjątkowo.

– Na co więc zmarła pani Tark?

– Wtedy sądziłem, że to jakaś nietypowa postać tamtej choroby gardła. Ale w ciągu następnych lat dużo o tym myślałem i wciąż mi się coś nie zgadzało. Wreszcie niedawno, kilka miesięcy temu, trafił mi się pacjent z dokładnie takimi samymi objawami, jak u pani Tark. On także zmarł. Ale on został otruty. Podano mu wysuszone i sproszkowane kłącze tojadu, zmieszane z kapuśniakiem.

– Przypuszcza pan więc, że pani Tark została otruta?

– Jestem tego absolutnie pewien. Wtedy nie miałem takiej pewności, bowiem tojad także wywołuje trudności z oddychaniem, podobnie jak ówczesna zaraza.

– A kiedy dokładnie pani Tark zmarła?

– W dwa dni po mężu. Zmarła bardzo szybko, ale w męczarniach.

Vinga wybuchnęła rozpaczliwym, stłumionym szlochem. Heike pochylił się i objął ramieniem jej plecy. Przytuliła się do niego, oparła policzek o jego dłoń, by poczuć obecność kogoś bliskiego, kto troszczy się o nią w tym otaczającym ją zewsząd uczuciowym chłodzie.!

Przesłuchanie trwało.

– A kiedy adwokat Sorensen był w Elistrand?

Sorensen Zerwał się z miejsca.

– Protestuję! Do czego właściwie oskarżyciel zmierza?

Przewodniczący sądu wahał się przez chwilę, spojrzał na galerię, ale było już za późno. Sędzia okręgowy uważał, że protest należy oddalić. Lagman nie miał odwagi ponownie spojrzeć na galerię.

– No więc kiedy adwokat Sorensen tam był? – powtórzył Menger.

– W dzień po śmierci Vemunda Tarka, przed śmiercią jego małżonki.

– Czy Vemund Tark nie mógł być też otruty?

– Nie. Symptomy, jakie u niego wystąpiły, były typowe, takie same jak innych chorych. Język i krtań pokrywał ten paskudny biały nalot.

– A u pani Tark tego nie było?

– Nie, żadnego nalotu.

Sorensen poprosił o głos.

– Po tych zawoalowanych, ale niesłychanych wprost oskarżeniach mam, jak sądzę, prawo się bronić, ale mam też obowiązek powiedzieć, że ta młoda dama, Vinga Tark, miała bardzo zły stosunek do swojej matki. Wielokrotnie byłem świadkiem jej wybuchów złości, niekiedy tak gwałtownych, że życzyła matce śmierci.

– To nieprawda! – krzyknęła Vinga ze łzami w oczach. – Oczywiście, że czasem mogłam się nie zgadzać z czymś i protestować, ale przecież wszystkie dzieci w moim wieku protestują, kiedy się je zbyt wcześnie wysyła spać.

Przewodniczący składu sędziowskiego znowu zastukał w stół. Vinga musiała usiąść i zachowywać się odpowiednio.

Menger powiedział:

– To prawda, trzynastolatki nie zawsze ważą swoje słowa, a nawet mogą niekiedy wyrażać się dość drastycznie.

– Ale ona pochodzi z Ludzi Lodu. A, jak wiadomo, oni są zdolni do wszystkiego.

W tym miejscu Snivel uznał, że najlepiej będzie na dziś sprawę zakończyć. Znowu zaczynało się robić gorąco, a odnieśli przynajmniej taki sukces, że wiarygodność Vingi została podważona.

Lagman nie miał innego wyjścia, jak posłuchać go. Menger jednak oświadczył stanowczo, że jeśli następnego dnia nie dostanie tyle czasu, ile potrzebuje na przesłuchania i będzie musiał znowu je przerywać, to złoży protest w wyższej instancji.

Przewodniczący skinął głową z dosyć kwaśną miną.

Dopiero trzeciego dnia procesu po raz pierwszy padło nazwisko Snivela.

Sorensen wezwał wielu świadków, którzy mieli ostatecznie zniweczyć wiarygodność zeznań Vingi. Świadkowie byli kupieni, Vinga na ogół tych ludzi nie poznawała. Pojawiła się jakaś dziewczyna, która jakoby służyła w Elistrand w tamtym czasie. Możliwe, Vinga przypominała sobie jak przez mgłę tę służącą, która pracowała tylko przez tydzień i została zwolniona za kradzież. Był też chłopak stajenny, którego w ogóle nie znała. Twierdził, że Vinga była rozpuszczonym dzieckiem, używała brzydkich słów i dręczyła konie.

Vinga wobec tego poprosiła Mengera, by pozwolił jej odpowiedzieć na te oskarżenia. Zdecydowanie zaprzeczyła, by kiedykolwiek źle odnosiła się do zwierząt, to ostatnie, o co można posądzać Ludzi Lodu, i gdyby była taka potrzeba, ona może przedstawić setki świadków, że to nieprawda. Potem opowiedziała o krótkim pobycie tamtej dziewczyny w Elistrand i jak się to skończyło. Wróciła także do wczorajszych insynuacji, jakoby życzyła matce śmierci. Adwokat Menger powołał innych świadków, którzy potwierdzą, że było inaczej, oświadczyła. I tak też się stało.

Tego dnia zeznawał także Heike. Musiał opowiedzieć, od początku do końca, o wszystkim co przeżył i czego doświadczył od dnia, gdy przybył do Grastensholm, by odzyskać swój dwór. Opowiadał spokojnym, łagodnym głosem, bez zbędnego rozczulania się, o tym, jak odszukał zrozpaczoną Vingę, i o tym, jak musieli się ukrywać. Sorensen zerwał się w tym miejscu i zażądał, by Heike powiedział, gdzie się ukrywają; chyba zaczynał tracić panowanie nad sobą. Tego jednak Heike nie chciał ujawnić. Opowiadał dalej o tym, jak Vinga odwiedziła Sorensena, adwokata rodziny bądź co bądź, z prośbą, by pomógł jej odzyskać Elistrand. Wtedy jednak Sorensen nie wspomniał ani słowem, że to właśnie on jest nowym właścicielem dworu. I wreszcie Heike opowiedział, jak odszukał ich adwokat Menger i zaproponował im pomoc.

Sorensen znowu zerwał się z miejsca i nie zastanawiając się nad tym, co mówi, zawołał:

– Otóż to, panowie sędziowie! Czy wy nie słyszycie, co on opowiada? Przecież to, najłagodniej mówiąc, mistyczne sprawy! Jak właściwie doszło do spotkania tych ludzi?

Pomruk niezadowolenia dał się słyszeć z galerii. Ale było za późno. Szkody nie można już było naprawić.

Heike zakończył informacją o napadzie, którego ofiarą stali się w drodze do sądu. Zrobił bardzo dobre wrażenie na zebranych w sali. Zamiast żegnać się na jego widok, współczuli mu, a niektórych jego twarz po prostu fascynowała.

Menger natomiast poprosił, by sąd pozwolił mu wyjaśnić, w jaki sposób on sam zetknął się z tą sprawą.

To był dla Sorensena cios śmiertelny.

Menger opowiedział o tamtej fatalnej rozmowie Sarensena z kolegami, którą podsłuchał w gospodzie.

I to właśnie on po raz pierwszy w czasie tego procesu wymienił nazwisko Snivela.

Ława przysięgłych przyjęła to z najwyższym niesmakiem, przewodniczący sądu natomiast skulił się w swoim krześle.

Menger jednak nie kontynuował tego wątku. Zakończył tę część przesłuchań wnioskami. Konkluzja była taka, że oto zostało odkryte mało pociągające oblicze adwokata Sorensena.

– Mamy przed sobą lichego człowieka, pozbawionego honoru – stwierdził Menger. – Człowieka, który nie przebiera w środkach. Stara się nie dopuścić, by tych dwoje młodych dochodziło swoich praw przed sądem, naraża ich życie na niebezpieczeństwo, wysyłając napastników…

– To jest kłamstwo! – krzyknął Sorensen, który wciąż wycierał pot z twarzy.

– Na szczęście udało im się wydostać z pułapki…

– Tak, za pomocą czarów! – wrzasnął znowu Sorensen z triumfem. – Ten człowiek tutaj, ten Heike Lind z Ludzi Lodu, ma w sobie diabelską krew!

Menger odwrócił się powoli w stronę Sorensena. Robiąc długie pauzy po każdym słowie, zapytał:

– A skąd pan o tym wie? Że uratowali się dzięki czarom?

– On… on to powiedział!

– Czy jest na sali ktoś jeszcze, kto słyszał, że Heike Lind lub Vinga Tark powiedzieli coś takiego?

Pomrukiwanie i odwracanie głów na sali były wystarczającą odpowiedzią.

– No, ale to mimo wszystko bardzo możliwe – próbował się bronić Sorensen.

Menger spoglądał na niego uparcie.

– Jest faktem, że w grę wchodziła tam magia, ale to nie Heike się nią posłużył. Trzej napastnicy rzeczywiście zostali unieszkodliwieni przez magiczną siłę. I to oni opowiedzieli o tym później swemu mocodawcy, prawda?

– Nonsens, to tylko przypuszczenie z mojej strony… wygląd Heikego Linda…

– Dość osobliwe twierdzenie, trzeba powiedzieć. Ale skończmy z tym! Chciałbym teraz przedstawić całą sprawę tak, jak ją widzę – powiedział Menger niewzruszony, choć akurat w tym momencie czuł się śmiertelnie zmęczony. – Pierwszy fakt, jaki zdołaliśmy tu ustalić, to to, że Vemund Tark oskarża swego adwokata Sorensena o narażanie majątku Elistrand na poważne straty. Mówi przy tym, że adwokat wyraził pragnienie posiadania takiego samego dworu. Sorensen zostaje zwolniony. W tym samym tygodniu Vemund Tark umiera. Umiera w wyniku zarazy i jest to śmierć naturalna. Ale następnego dnia do Elistrand przyjeżdża Sorensen, by złożyć wdowie kondolencje. W dzień później ona również umiera na coś, co może przypominać ową zakaźną chorobę gardła, ale nią nie jest. Trzeba pamiętać, że Sorensen nie ma pojęcia, iż jest jakiś świadek jego zwolnienia przez Vemunda Tarka. W domu zostaje tylko trzynastoletnia dziewczynka. Jak dziecko mogłoby sobie poradzić z takim dużym dworem, doprowadzonym do upadku przez wyzutego ze skrupułów adwokata?

– Ja protestuję!

– Protest zostaje uznany. Proszę ważyć swoje słowa, adwokacie Menger!

Ten kiwnął głową i spokojnie mówił dalej:

– Otóż ten adwokat działa za jej plecami i na własną rękę zaczyna zwalniać służbę z Elistrand. Niektórym z nich znajduje dobre miejsca, innymi się nie interesuje. Tak pozbywa się jednego po drugim. Po upływie roku dwór musi być wystawiony na licytację. Czy można było oczekiwać czegoś innego?

Sorensen wstał.

– Wszystko odbywało się zgodnie z prawem. A panna Tark w żadnym razie nie może domagać się zwrotu dworu, który został zlicytowany!

Menger udał, że tego nie słyszy. Heike patrzył z troską na jego szarobladą twarz. Ten człowiek długo się już nie utrzyma na nogach. Czy nie powinien przerwać rozprawy? Z drugiej jednak strony Menger zaszedł tak daleko, że byłaby wielka szkoda przerywać. Milczał więc i słuchał.

– I kto kupił majątek? No właśnie, adwokat Sigurd Hvitbekk. Opuścił przy tej okazji pierwszy człon swego nazwiska, pod którym jest najbardziej znany. Już samo to warte jest zapamiętania. Inna sprawa, to skąd zwyczajny adwokat miał pieniądze na kupno takiego dużego majątku? Wprost samo się nasuwa podejrzenie, że to owe sprzeniewierzone pieniądze z Elistrand trafiały do kieszeni adwokata właśnie na ten cel.

– Protest!

– Protest przyjęty. Udzielam panu upomnienia, adwokacie Menger!

Menger ukłonił się. Ale wiedział bardzo dobrze co robi. Zasiał mianowicie ziarno podejrzeń w umysłach członków sądu. Był do tego zmuszony, wiedział bowiem, że walczy ze skorumpowanym przewodniczącym składu sędziowskiego.

– Czas przejść do konkluzji. Adwokat Sorensen nie jest silną osobowością…

– Co? – syknął Sorensen, ugodzony w najbardziej czuły punkt. Każdy by się tak oburzył, gdyby w ten sposób go oceniano.

Przewodniczący sądu zastukał w stół.

– Nie rozumiem, co wspólnego ze sprawą ma osobowość adwokata Sorensena?

– To dosyć złożone, panie sędzio, czy mógłbym wyjaśnić?

Sędzia okręgowy skinął do przewodniczącego, który nie mógł zrobić nic innego, jak tylko powiedzieć:

– Mam wątpliwości, ale proszę kontynuować!

– Sorensen jest nieciekawym człowiekiem pod każdym względem. Jako adwokat na przykład. W życiu osobistym wykazuje pociąg do włóczenia się po knajpach, alkoholu i kart. Kobiety traktuje jak zabawki. Zdobywa je i odrzuca. Na to mógłbym przedstawić licznych świadków…

– Czyżbym słyszał w pańskim głosie zazdrość? – wtrącił arogancko Sorensen, próbując się bronić.

– A zmierzam mianowicie do tego, że w sprawie Elistrand adwokat Sorensen nie działał sam. Stał za nim ktoś znacznie silniejszy.

Menger zrobił wymowną pauzę. Sędziowie i zebrani na sali wstrzymali dech. Sorensen nie był już w stanie walczyć z potem, który strumieniami wypływał spod peruki. Ten proces powoli, lecz zdecydowanie przybierał fatalny obrót.

A Menger mówił dalej, bez litości. Czy nikt nie może mu przerwać?

– Ta silna osobowość to stryj Sorensena, sędzia, specjalista od spraw majątkowych, Snivel. To on przeprowadził licytację Elistrand. To dlatego Sorensen nie musiał używać swego właściwego nazwiska. Nie chcieli, żeby się wydało, że mamy tu do czynienia z najordynarniejszym nepotyzmem! Działali wspólnie i w porozumieniu. Potrafili też usunąć wszelkie przeszkody z drogi Snivela do jeszcze większego dworu niż Elistrand. Mianowicie do Grastensholm! A ostatnią przeszkodą na tej drodze była mała Vinga. Postanowili więc zamknąć ją w pewnym otoczonym złą sławą domu, ale ona uciekła, zanim zdążyli to zrobić.

W tym momencie Sorensen dałby wiele za to, żeby móc zawołać w górę ku galerii: „Stryju, chodź i pomóż mi! Chodź i przekonaj ich, że to czyste kłamstwo!”

Nie odważył się jednak.

Natomiast odważył się Menger:

– Wzywam niniejszym sędziego Snivela na miejsce dla świadków. Wiem, że znajduje się on na sali. Na galerii, jak powiada Heike z Ludzi Lodu, który wie takie rzeczy, nawet jeśli ich nie widzi. Sędzia przez cały czas ukrywał się na galerii.

Jeden z woźnych wyszedł na korytarz, ale niemal natychmiast wrócił.

– Mój kolega mówi, że sędzia Snivel wyszedł właśnie bocznymi schodami.

– Łapać go! Szybko!

Woźny wybiegł znowu. Oczy wszystkich skierowały się ku drzwiom.

Przewodniczący składu sędziowskiego, sędzia miejski i ośmiu ławników siedzieli, jakby ich tknął paraliż, nie wiedzieli, co teraz robić. Sorensen czuł się coraz bardziej opuszczony, samotny, zdradzony.

Czekanie przedłużało się. Vinga, Heike i ich adwokat gotowi byli uznać, że już za późno, że Snivel się wymknął.

Naraz jednak na dworze rozległy się krzyki i niebywale otyły człowiek został przez trzech woźnych wprowadzony do sali.

– Drogo was to będzie kosztowało! – wrzasnął Snivel do trzech przekupionych sędziów. Potem zwrócił się do ławników i powtórzył groźbę.

Wciąż krzywiąc się i złorzecząc, wkroczył na miejsce dla świadków. Vinga zastanawiała się, czy jego nalane cielsko nie zaklinuje się w ciasnym boksie, i z trudem powstrzymała śmiech. Delikatny uścisk ręki Heikego na jej ramieniu dał jej poznać, że kuzyn myśli to samo.

– To niesłychane! – wysapał Snivel. – To po prostu niesłychane! Ale proszę bardzo! Ja nie mam nic do ukrycia!

– Sędzio Snivel – zaczął Menger łagodnie. – Tutaj siedzi prawowity dziedzic Grastensholm, Heike Lind z Ludzi Lodu. Proszę nam powiedzieć, jak pan wszedł w posiadanie tego majątku?

– Ja mam list! – krzyknął ostro Snivel. – Od ostatniej dziedziczki, Ingrid Lind z Ludzi Lodu, w którym oświadcza ona, że jeśli w ciągu trzech lat nie pojawi się żaden dziedzic, ja mam prawo swobodnie rozporządzać majątkiem pod warunkiem, że dwór będzie prowadzony bez zarzutu. I jest tak prowadzony. Każdy może się o tym przekonać.

– Ważniejsze wydaje się jednak przedłożenie tego listu sądowi.

– Mógłbym to zrobić w każdej chwili. Mam go w domu. Ale nie zamierzam go przedkładać, bo to by była obraza samej istoty prawa. Źle się dzieje w Norwegii, jeśli już nie ufa się słowom sędziego!

– Nalegam mimo to, by pan jutro przedstawił sądowi ten list.

Twarz Snivela pociemniała niczym gradowa chmura.

– Poddaje pan w wątpliwość moje słowa?

– Posiadam inny list pani Ingrid. Chciałbym najpierw porównać charakter pisma.

Snivel zwrócił się do przekupionego przez siebie sędziego:

– Żądam, by sąd respektował słowa sędziego!

– Naturalnie, naturalnie – wyjąkał przewodniczący.

– Oddalam żądanie adwokata Mengera.

Teraz nawet publiczność zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, że sędziowie zostali przekupieni. Uczciwy sędzia okręgowy zastanawiał się, czy nie powinien opuścić zespołu, do którego nie ma zaufania, podobnie myśleli czterej ławnicy, pozostali jednak na miejscach, bo przecież jacyś porządni ludzie musieli dopilnować zakończenia procesu.

Menger pozwolił Snivelowi odejść, gdyż nie był to proces przeciwko niemu, a sam adwokat był już tak zmęczony, że ledwo patrzył na oczy.

Snivel jednak, który zdawał sobie sprawę, że jego bratanek przegrał z kretesem, stanął przed sądem w całej swojej okazałości i oddał ostatnią salwę:

– Oto jaką otrzymuje się zapłatę, kiedy człowiek chce wspierać młodszego krewnego! Zamiast podziękowania dostaje się cios w plecy. To, co on zrobił, zrobił sam, ja umywam ręce. Kupił Elistrand przez podstawionego człowieka, a ja dopiero w ubiegłym roku się dowiedziałem, że to on jest właścicielem dworu.

A Grastensholm jest moje, bowiem ten spadkobierca nie zgłosił się we właściwym czasie, i zamierzam zachować to, co do mnie należy! Wszystko pozostałe, jak napad na młodych Ludzi Lodu i tak dalej, proszę zapisać na konto adwokata Sorensena. Żegnam, moi panowie!

Wyszedł bez niczyjej pomocy z ciasnego boksu, choć przez chwilę wyglądało to dosyć niepewnie.

Menger zakończył oskarżeniem adwokata Sorensena o to, że oszukiwał swojego pracodawcę Tarka i podstępnie przywłaszczył sobie Elistrand, wykorzystał niewiedzę czy też nadużył zaufania licytatora, który jest jego bliskim krewnym, choć w głębi duszy Menger nie miał najmniejszych wątpliwości, jak to było naprawdę. Dalej oskarżył go o próbę zamordowania Vingi Tark i Heikego Linda, oboje z Ludzi Lodu. Że wszystko to było przygotowane w zmowie ze Snivelem, musiał Menget przemilczeć. Teraz nie mógł tego oskarżenia sformułować. Musiał też przemilczeć to, czego był absolutnie pewien. Że ci dwaj po nagłej śmierci Vemunda Tarka uznali, iż nadarza się okazja przywłaszczenia sobie obu znakomitych majątków.

Zakończył swoje wystąpienie żądaniem, by adwokat Sorensen został pozbawiony stanowiska i by sąd zastosował wobec niego najsurowszy wymiar kary, jaki za takie przestępstwa przewiduje prawo.

Po tym wszystkim poinformował, że wniesie do sądu sprawę w imieniu Heikego Linda z Ludzi Lodu, prawowitego właściciela majątku Grastensholm. Ale ta sprawa będzie musiała jeszcze poczekać. Na szczęście Snivela nie było już na sali i nie słyszał tej zapowiedzi.

Menger był kompletnie wyczerpany. Heike i Vinga odwieźli go do domu powozem i pielęgnowali najlepiej, jak umieli. Przez całą noc na zmiany czuwali przy jego posłaniu, dopóki gorączka nie ustąpiła i stan adwokata się nie poprawił.

Wiedzieli, że surowy wyrok na Sorensena jest nieunikniony. Nikt go już nie uratuje, nikt zresztą nie będzie się nim przejmował. Musiał zostać złożony w ofierze na ołtarzu swego stryja.

Wątpili jednak, czy Menger będzie miał dość sił, by przeprowadzić jeszcze jeden proces, tym razem przeciwko dużo bardziej niebezpiecznemu sędziemu Snivelowi. Nie wiadomo też, czy Vinga odzyska Elistrand. Wierzyli, że tak. Jeśli zostanie udowodnione, że Sorensen świadomie doprowadził do wystawienia majątku na licytację, to mogła mieć nadzieję. Jeśli jednak sąd uzna, że to ona zawiniła, to nie bardzo będzie miała na co liczyć.

W nocy Heike przekazał opiekę nad Mengerem Vindze, a sam wyszedł do pogrążonego w mroku salonu. Świecił księżyc i jego blask kładł się na meblach i na podłodze delikatną, seledynową poświatą.

Heike położył rękę na alraunie i wyszeptał w mrok:

– Nigdy nie zdołamy wykurzyć Snivela z Grastensholm, jeśli pójdziemy wyłącznie drogą prawa. Skoro tak łatwo jest kupić sędziego… Ingrid! Przyjdź i pomóż mi! Zdecydowałem się, chciałbym skorzystać z pomocy szarego ludku.

Z zielonkawego mroku wyłoniły się cztery cienie i powolutku stawały się ludzkimi postaciami. Ingrid, Ulvhedin, Dida i młody Trond.

– Czy naprawdę musisz to robić, Heike? – zapytała Ingrid. – Jesteś pewien, że sobie z nimi poradzisz?

– Ty i Ulvhedin umieliście nad nimi panować!

Ulvhedin uśmiechnął się tym swoim cierpkim uśmiechem, jakby się krzywił.

– Tak, ale my byliśmy starzy i od dawna wprowadzeni w sztukę czarów. Ty wiesz bardzo mało.

– Szary ludek, jak ty ich nazywasz, to nie są żarty – przestrzegła Ingrid. – Trzeba postępować z nimi według specjalnych, bardzo surowych zasad, by trzymać ich w posłuchu. Oni nie uznają żadnych praw ludzi.

– Czy zatem wy czworo nie moglibyście mi pomóc? Tylko w tym, żeby wystraszyć Snivela z Grastensholm.

– My sami nie mamy żadnej władzy. Musimy mieć pośrednika. A ty nigdy nie wejdziesz do Grastensholm, dopóki on tam jest.

– A proces przeciwko niemu…

– Nigdy do niego nie dojdzie. Ten człowiek, tutaj, nie jest w stanie go przeprowadzić, a nikt inny się nie odważy.

Heike spuścił głowę.

– A zatem wszystko na próżno? Czy mała Vinga też nie odzyska swojego Elistrand?

– Vinga dostanie Elistrand – powiedział Ulvhedin. – Teraz już wszystko pójdzie gładko, sprawiliście się bardzo dobrze.

– Ale twój pomysł z szarym ludkiem wcale nie jest taki bezsensowny – powiedziała Dida. – Moglibyśmy ci pomóc w opanowaniu tych istot.

– A mnie to martwi – westchnęła Ingrid. – Naprawdę musimy to robić? Jeżeli Heike sobie nie poradzi, to i on, i Vinga znajdą się we władzy strasznych sił. Nie tylko zresztą oni…

– Ja rozumiem Heikego – rzekł Trond. – Ja sam też nigdy nie zdążyłem się nauczyć niczego o czarach. Na szczęście, można by powiedzieć, bo w przeciwnym razie by mnie tu teraz nie było. Jak wiesz, zbudziła się we mnie zła krew naszego rodu. Tylko kuli Jespera, która przerwała moje młode życie, zawdzięczam, że nie stałem się jednym z tych naprawdę złych w rodzinie.

– Jak Solve – mruknął Heike.

– Tak. On zdążył rozwinąć w sobie zło. Ale proponuję, żebyśmy poparli plan Heikego.

– Ja także – oświadczyła Dida, piękna, tajemnicza kobieta z nieskończenie odległej przeszłości.

– I ja też – przyłączył się Ulvhedin. – Plan jest dobry. Szczerze mówiąc, jedyna dobra rzecz, jaką mamy.

Ingrid westchnęła.

– On nie jest waszym prawnukiem. Ale może ja właśnie dlatego zachowuję się jak ta kura, co wysiedziała kaczęta. No, dobrze, Heike. Niczego ci nie obiecujemy. Pozwól, że naradzimy się wszyscy czworo, i zobaczymy, co się da zrobić. Tymczasem opiekuj się dobrze Vingą, spotkamy się niebawem!

Zniknęli, rozpłynęli się w migotliwym księżycowym świetle.

Heike stał przez chwilę bez ruchu. Nie mógłby zaprzeczyć, że lęka się trochę przyszłości.

Co on próbuje wprawić w ruch? Jakie siły? Szary ludek? Kim właściwie są ci szarzy ludkowie?

Z niepokojącym uczuciem, że wkracza na tereny, których ludzka zdolność pojmowania nie ogarnia, poszedł powoli do Vingi. Do tej istoty, o którą tak się troszczył, która wypełniła jego życie ciepłem i radością, a którą – był tego pewien – pewnego dnia będzie musiał oddać jednemu z tych normalnie zbudowanych młodych ludzi, jakich tylu jest na świecie…

Margit Sandemo

***