Ład serca uważany jest za pierwszy polski utwór nawiązujący do rozwijającego się w Europie nurtu humanizmu katolickiego i porównywany do powieści Georges’a Bernanosa i François Mauriaca. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu jednej nocy w białoruskiej wiosce, w której splatają się losy kilkorga osób, stających przed odwiecznym wyborem pomiędzy dobrem a złem. Główny bohater, rozdarty wewnętrznie katolicki ksiądz, szukający drogi do ładu serca, stara się zachować wierność swojemu powołaniu, mimo własnych wątpliwości, otaczającego go zła, ludzkich słabości i zbrodni popełnianych w jego parafii.

Wydaje się że narracja powieści bardziej eksponuje zło, które nieubłaganie musi zwyciężyć… Bohater, choć czasami jest bezsilny i niepojmujący działań Opatrzności, za wszelką cenę próbuje jednak ocalić swoją wiarę: Panie! Daj mi siłę, pozwól, bym był od siebie mocniejszy i żebym ponad siebie wyrósł, pozwól memu sercu przejrzeć Twój ład…

Jerzy Andrzejewski

Ład Serca

Spójrz: godzina przedwieczorna.

Październikowy dzień, nasiąkły deszczem, rozrywany wiatrami, szybko ustępuje przed niecierpliwą nocą. Już nadciąga w ciężkich zwałach chmur, nisko, jak wielkie, szeroko rozczapierzone ptaki sunące ponad ziemią. Po krótkiej ciszy znów zrywa się wiatr. Wilgotny, nasycony oparami łąk i mokradeł sedelnickich. Wiatr zapadłej Białorusi, dróg rozmiękłych jesienną porą, lasów, rozległych błot i wydm.

Zadzwoniły szyby w samotnej gajówce Siemiona. W kominie zagwizdał ostry przeciąg, na strychu trzasnęły nie domknięte drzwiczki. Taisa kołysze dziecko i cicho nuci. Tu losy zostały rzucone. Nic nie odwróci ich niszczącej siły.

Ksiądz Siecheń przyśpiesza kroku. Czy zastanie jeszcze Siemiona przy życiu? Może już jest za późno? Nie, nie! – broni się proboszcz. Jednak niepokój każe mu biec. Błotnista ścieżka rozstępuje się pod nogami, ostre gałęzie zahaczają o dłonie torujące drogę, wiatr tnie prosto w twarz.

Ten sam wiatr słyszy i Anna w Sedelnikach, w małym, brudnym pokoiku miejscowego zajazdu. Mimo zmierzchu widzi jeszcze w lustrze swoją twarz nabrzmiałą od popołudniowego snu, wymiętą i bladą, z resztą lepkiej, rozmazanej na policzkach szminki, z ustami, które w półmroku wydają się krwawą raną. Zza ściany, gdzie jest wyszynk, dobiegają ochrypłe głosy pijących chłopów. W radiu brzęczą hawajskie gitary. Trzeba ubrać się, trzeba być gotową. Gdybyż można było przespać tę złą noc!

Mężczyzna, który wymknął się obławie i po paru dniach wytężonej ucieczki skrył się wreszcie w odludnym miejscu opodal mokradeł Zelwianki, ten również w głębi porzuconego prawdopodobnie przez kłusowników szałasu wsłuchuje się w wichurę huczącą górą i dołem, bijącą zaciekle pod podszyciem gałęzi. Cały las zdaje się być jednym wiatrem. Strzeliste sosny grzmią jak organy ożywiane niewidzialnym oddechem. Kiedyż skończy się ta pieśń gniewu i klątwy?

O, noc, która idzie, nie zapowiada się na łagodną. Jest to jeden z tych dni, kiedy uchodzące słońce żadnym błyskiem pocieszenia nie żegna opuszczonej ziemi. Od wschodu do zachodu, jak ogromne jest niebo, leży smutna i beznadziejna szarość. Wtedy wydaje się, że godziny ciemności, które nadejdą, będą nieskończone. Ich tajemnicza groza już teraz uderza niepokojem w serce. Strach – oto czym w takich chwilach drży samotna ziemia. Jest to czas daremnej ucieczki dla błądzących, a próby dla tych, którzy szukają. Wystarczy natężyć słuch, aby w tej otchłani, dla wielu bez dna, wyłowić lament i przekleństwa potępionych, a także żarliwe wołanie proszących.

Cóż przyniesie noc dzisiejsza? Jakie losy skrzyżuje? Dokąd podążą ci, którzy tej nocy nie prześpią i czuwać będą, gdy w białej mgle wstanie godzina piejących kogutów?

Oto noc, która wielu z nas wyrzuci ze swego odmętu na poranny brzeg, nagich i skrwawionych.

Wtedy od nas będzie zależeć, abyśmy rzekli: Panie, nie jestem godzien…

I

Niewiele z dnia, który ma się teraz ku końcowi, zapamięta Taisa. Noc poprzednia, noc pożegnania Siemiona – to był koniec. Cóż się mogło jeszcze stać? To, co uczyni za kilka godzin, dokonało się w niej już wówczas, kiedy trzymała w ramionach umęczone bólem ciało Siemiona. Wtedy właśnie postanowiła zabić dziecko i siebie. Na śledztwie zdarzenia późniejsze, nawet odwiedziny proboszcza z Sedelnik, zatrą się jej w pamięci. Gdy po kilku miesiącach opuści szpital i w więzieniu wojewódzkim oczekiwać będzie rozprawy, godziny, które wszystko w jej życiu zmieniły, pozostawią w wyobraźni tylko niejasny obraz nieruchomych, zastygłych zdarzeń, ciężki, ciemny osad. Czas tych chwil skurczy się, jakby cierpienie zamknęło jego bieg w twardą skorupę. Ale to już inna, późniejsza historia: dzieje Taisy, gdy uniewinniona znajdzie się w wielkim mieście.

Siemion umierał spokojnie. To było jej zwycięstwo. Do ostatka chciała go mieć takim, jakim był dla niej zawsze i jakiego kochała: wspaniałego i nieustraszonego.

Przytomność zachował do końca. Mały Józik spał w kołysce. Fiodor wałęsał się przed chatą. Widziała jego smukłą sylwetkę ostro rysującą się w zmierzchu. Majstrował coś przy płocie, wiatr rozchylił mu koszulę na piersi, rozwichrzył włosy. Nigdy nie wydał się jej tak podobny do Siemiona. Miał ten sam zarys rozrośniętych ponad swoje siedemnaście lat ramion, to samo śmiałe osadzenie głowy, podobną zwięzłość bioder. Odwróciła się.

Siemion leżał nieruchomy, z dłońmi złożonymi na kołdrze. Oddech miał krótki, ledwie dosłyszalny. Jego młodą twarz zapadłą na policzkach, z wyostrzonym nosem, znaczyły już śmiertelne cienie. Jak kłąb robaków toczyły bezbronne ciało. Ale mimo okrutnych zmian był w nim spokój. W oczach czujnie rozwartych leżała cisza. Wchłaniał ostatnie chwile zachodu, jakby ten obraz tak szybko mający się rozpaść chciał zatrzymać, zamknąć pod powiekami i z sobą zabrać.

Okno było na wprost łóżka.

Odsłaniało widok na leżący w dole jar, w dnie pogodne nasłoneczniony i spokojnie skupiający gładką gęstwinę młodych sosen, teraz jak ciemne jezioro w czasie burzy skłębiony w gwałtownych skurczach. Głębokie leje rozwierały dygocący zagajnik, a mrok, jakby tylko czekał na podstępną pracę wiatru, wciskał się zaraz w szczeliny, wypełniał je nocą, która rosła czarną kurzawą. Wyżej, na urwistym zboczu, las, teraz już bezkształtny, chylił się ku kotlinie niby ogromne zwierzę przyczajone do skoku.

Stamtąd szedł wiatr. Słychać było, jak wraz z gęstniejącą ciemnością ciągnął ogromny szum, zrazu jednostajny, od ziemi do nieba jednolity i zwarty, lecz gdy zbliżał się pełen chrzęstów liści i jak wirujący słup wyrastał ponad dachem – rozpadał się nagle na tysiąc zmieszanych głosów, z których jeden wszystkimi, żekłbyś, kierujący był głosem nowego natarcia. I tak zlewały się w całość: głosy bliskie z jednym odległym, który je powoływał i podsycał.

Jesień już była w pełni. Gdy raz tu rozpoczął się czas wiatrów i słoty, ciągnął się zwykle aż do pierwszych śniegów. Wielu nazywało ów okres czasem diabła. Pewien stary chłop z Sedelnik teraz jeszcze opowiadał, że w roku, który łączył dwa wieki, o takiej właśnie porze, ciemną nocą, spotkał czarta na kamienistym wzgórzu tudroskim koło cmentarza dla samobójców. Gdy dął wicher, matki mówiły dzieciom: to diabły tak harcują i czatują na niedobrych ludzi.

Rzeczywiście złe to były miesiące. Jeśli zdarzyło się w okolicy jakieś nieszczęście, prawie zawsze jesienią. Ludzi wtedy najwięcej śmierć zabierała, kłótnie najzacieklejsze przyjaciół rozdzielały, chłopcy rzucali dziewczyny, grzech miał swoje używanie, zło kusiło ponad ludzkie siły.

A przecież Siemion lubił tutejszą jesień. Przed rokiem, nie zważając na ostrzeżenia, właśnie w październiku ożenił się z Taisą. Wierzył w przesądy, ale nie wierzył, aby mogły zwrócić się przeciw niemu. A deszcz i wiatr to nie były przeszkody dla jego młodości. Dzień, często i noc jedną i drugą spędzić na słocie niewiele dla niego znaczyło. Jak nikt zrósł się z tymi stronami.

I czyż mógł przypuścić, że szum sosen, wśród którego od dzieciństwa wzrastał, tak szybko będzie go żegnać? Tutejsze lasy nie kryły przed nim żadnej tajemnicy. Znał wszystkie ścieżki i każde chyba drzewo na całej przestrzeni, od błot sedelnickich aż do wydmy Chorożówki. A jednak zapuściwszy się raz z Fiodorem w głąb puszczy nie przewidział, że korzenie pewnej znanej mu starej sosny, podmyte strugami ulewnego deszczu, nadwątlone wiatrem, nie wytrzymają silniejszego podmuchu i olbrzymie drzewo runie nagle, grzebiąc go wśród swego gąszczu. To było przedwczoraj, też o porze wieczornej. Fiodor stracił głowę. Zostawił brata i pobiegł po pomoc. Ale najbliższe osiedle było daleko. Siemion parę godzin przeleżał, zanim przyszli ludzie i zabrali się do podźwignięcia ogromnej kłody. Ocknął się dopiero w ciemnościach. Uczuł, że jest niesiony, a wysoko ponad czarnymi splotami drzew ujrzał niebo pogodne i ciężkie od gwiazd. Potem, niedaleko gajówki, przy migotliwym świetle łuczywa, zobaczył Taisę. Nie płakała. Szła obok podtrzymując mu głowę. Chciał uśmiechnąć się, powiedzieć coś, gdy krew rzuciła mu się ustami.

Nazajutrz przyjechał doktor z Sedelnik. Obejrzał pobieżnie chorego, stwierdził jakieś wewnętrzne obrażenia, mówił o potrzebie operacji, ale nie kazał wieźć do powiatowego miasteczka. Za daleka i za ciężka była droga.

O jak długie wydawały się teraz godziny! Taisa po cichu kręciła się po chacie, ani chwili nie była bezczynna, ciągle wyszukiwała jakąś robotę. A kiedy już żadnej pracy pod ręką nie miała, wyjmowała z kołyski małego Józika i nucąc chodziła tam i z powrotem. Burczała na Fiodora, gdy osowiały siedział w kącie. Pędziła go na dwór, to żeby drzewa narąbał, to znów wody naciągnął. Wszystko w domu i gospodarstwie musiało iść swoim zwykłym porządkiem. Czasami tylko i jakby w przerwie pomiędzy innymi zajęciami przysiadała na łóżku. Pytała wtedy Siemiona, czy nie chce jeść, kołdrę mu poprawiła, poduszkę pod głową lepiej ułożyła. I już jej nie było.

Tak minął pierwszy dzień. Przyszła noc. Siemion czuł, że słabnie. Leżał bezwładny, jak drzewo, które go przygniotło. Tępy ból łamał mu piersi, targał wnętrzności, głowę głuchy szum rozsadzał, dłonie, gdy chciał je unieść, leciały bezsilnie, oddech stawał się coraz krótszy. Nie mógł zasnąć.

Taisa ułożyła się na podłodze. Ale i ona nie spała. Leżała cicha, nie ruszała się, lecz po oddechu poznał, że czuwała. Z sąsiedniej izby dobiegało chrapanie Fiodora. Las szumiał monotonnie. Drobny deszcz siepał w szyby, tłukł o dach, woda dzwoniła w rynnie. Jakże inna była ta noc od wszystkich poprzednich. Za oknami czaiła się ciemność wroga i natarczywa. To już nie był ten sam nocny gąszcz, który Siemion tyle razy pokonywał szybkim krokiem i pewnym ramieniem. Cały dom drżał od tajemniczych szmerów. Ściany rozdzierało ciche kwilenie. Gdzieś w pobliżu nawoływała sowa.

Długo leżał Siemion z otwartymi oczami. Wreszcie zapadł w płytki sen. Zbudził go straszny ból w brzuchu. Ciemność była taka sama, tylko deszcz ustał i wiatr ucichł. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk. W ciszy, jaka teraz zaległa, ból jeszcze gwałtowniej zdawał się rosnąć, wypełniał każdą komórkę ciała. Półprzytomny, niezupełnie rozbudzony, skulił się odruchowo, nogi podkurczył i dłońmi ścisnął brzuch. Wstrząsnęły nim dreszcze, drżał z zimna, był cały okryty potem, słyszał, że zęby mu dygocą, zwarł je mocno, aby zdławić jęk. Nie przypuszczał nigdy, że cierpienie fizyczne może być tak przerażające. Miał wrażenie, jakby mu rozdzierano wnętrzności rozpalonym hakiem. Mdlący ból podchodził pod gardło, krew powoli odpływała z głowy, zacisnął powieki.

Nagle posłyszał obok szmer. Otworzył oczy. To Taisa stała przy łóżku. O nic nie pytała. Nieruchoma, w białej koszuli przypominała zjawę. W pierwszej chwili wydawało się Siemionowi, że śni. Ale nie, to nie był sen. Widzi przecież, jak Taisa ruchem szybkim, ledwie uchwytnym odchyla kołdrę i w tej samej chwili Siemion czuje blisko jej ciepłe ciało. Milcząc objęła go oburącz i delikatnie do siebie przygarnęła, jak samica, która swoje małe chce obronić przed niebezpieczeństwem. Z głębokim westchnieniem poddał się uściskowi, zdumiał się, że strach rozwiał się jak zła, gorączkowa zmora. Przeniknął go spokój. Naprężone mięśnie rozluźniły się. Co za ulga! Już nie myślał o bólu. Chciał tylko, aby ta chwila trwała jak najdłużej, zawsze. Czuł się bezpieczny, odgrodzony od nocy i uwolniony od cierpienia. Oddech Taisy rozgrzewał zesztywniałe policzki – pozwolił biec kojącemu ciepłu. Wtedy przypłynęło ku Siemionowi wspomnienie dnia, w którym po raz pierwszy wziął w ramiona Taisę.

Był letni wieczór. Umówili się na łące, na skraju sedelnickich pól. Kiedy przyszedł, Taisy nie było, trwały jeszcze roboty w polu. Położył się przy miedzy, koło bujnego łanu żyta. Od Zelwianki ciągnął zapach tataraku i mięty. Niebo na zachodzie płonęło jeszcze, ale już mrok koloru gołębi obwijał nadrzeczne olchy. W zbożu kląskały świerszcze. Z łąk odpowiadały kumkania żab.

Taisa zjawiła się tak cicho, że nie słyszał, kiedy stanęła z tyłu i uklękła. Dopiero jej dłonie poczuł nagle na oczach… Pożegnali się późną już nocą. Tak trudno im było się rozstać. W ciszy, pod nieskończonymi smugami gwiazd, słyszeli swoje serca złączone w pocałunku jednym rytmem. Nie przysięgali sobie wierności ani wiecznej miłości. Czuli przecież oboje, że złączyła ich siła od obojga mocniejsza, na zawsze zamykając w kręgu tak ciasnym, jak splot ich spragnionych ciał, a jednocześnie tak ogromnym, jak bezmiar pól, łąk i nieba.

Teraz po raz drugi przeżył Siemion to samo. Wydało mu się przez chwilę, że znowu jest letnia noc i Taisa leży w trawie chłodzącej rosą. Szum, który słychać, czyż to nie bełkot rzeki? Żaden cień ostrzeżenia nie padł na to zapamiętanie. Nic Siemionowi nie podszepnęło, jak innymi ścieżkami biegła myśl Taisy.

Było daleko jeszcze do rana, ale w głębi mrok już rzednął. Otwierała się przestrzeń, tu czarna, zamknięta czarnym krzyżem okna, lecz gdzieś na niewidocznych krańcach rozstępująca się powolnie przed smugami pierwszego światła.

Wielka cisza położyła się na przedranną godzinę. Las milczał. Z bardzo daleka, od strony Sedelnik, jakby z jakiejś innej ziemi, przyszło wiotkie pianie kogutów. Kończyła się noc.

Leżeli ciągle bez jednego słowa, poczuł tylko, że Taisa silniej przywarła do niego, a jej usta mocniej zamknęły jego usta. I nagle, w chwili, w której ogarnęło go bezgraniczne szczęście, Siemion zrozumiał, że umrze.

II

Wieść o wypadku Siemiona Dubrowskiego szybko dotarła do Sedelnik. Nazajutrz wczesnym rankiem przybiegł do wsi Fiodor posłany po doktora i dokładnie spotkanym po drodze znajomym opowiedział, co się wydarzyło ubiegłego wieczoru.

Trudno było ludziom uwierzyć w nieszczęście tak nagłe. Gdyby kto inny padł ofiarą, nie Siemion. Ale tak… Przed dwoma zaledwie dniami widziano go tutaj. Wielu piło z nim u Grzegorza Litowki. Wesoły był wieczór. Siemion zapraszał i płacił. Kobieta, którą Litowka sprowadził niedawno ze stolicy, wyszła do gości, wypiła kilka kieliszków, wpadła w dobry humor i usiadłszy na stole tak, że nogi aż po kolana odsłoniła, zaśpiewała swoim zachrypniętym głosem jakieś warszawskie tango. Komu sprzykrzyły się swojskie dziewczyny i chciałby zakosztować wymyślnej miłości, mógł ją mieć za dwa złote. Płaciło się Litowce. Pierwszy poleciał na to kierownik poczty, pan Jabłoński, którego żona od trzech lat na gruźlicę dogorywała i skonać nie mogła ku utrapieniu małżonka. Doradzano też Siemionowi, bo był przy pieniądzach, żeby pokazał warszawiance, jak chłopaki sedelnickie potrafią kochać. Wzruszył tylko ramionami. Nie dla niego były podobne historie. Siedział przy stole w kącie, podparł głowę pięściami, zapatrzył się w noc za oknem. Kiedy Anna wyszła ze swoim kawalerem, zanucił nagle po cichu tutejszą piosenkę. Od razu ustały śmiechy, zmilkł gwar. Nawet Litowka znieruchomiał za kontuarem i spoważniała mu pijacka gęba. Uczyniła się taka cisza, że oddechy było słychać. Siemion natężył cokolwiek głos, ale dalej mogło się zdawać, że dla siebie samego raczej śpiewa niż dla obecnych. Słuchano go jednak. Nikt z taką szczerością nie umiałby uchwycić snującej się poprzez melodię szerokiej i spokojnej tęsknoty białoruskich pól i łąk. Jego głos młody i jasny chwytał za serce. Była w nim i radość, i smutek, namiętność i jeszcze inny nieokreślony akcent, jakby oczekiwania. Tak to wszyscy wtedy odczuli. Ale nikomu nawet do głowy nie przyszło, że po raz ostatni Siemion śpiewa.

Księdza Siechenia również zaskoczyła wiadomość o wypadku. Przyniósł ją Michaś. Było to w godzinach lekcji. Olek Kukisz, który od samego Fiodora dowiedział się o wszystkim, opowiedział mu całą historię. Michaś nie mógł doczekać końca godziny. Siedział z bijącym gwałtownie sercem. Wyrwany do odpowiedzi, zapomniał wszystkiego, czego się nauczył. Nie umiał skupić myśli, plątały mu się słowa, mówił zupełnie od rzeczy. Wrócił wreszcie na miejsce obdarzony gniewną miną nauczyciela i złym stopniem. Ale nie przejmował się tym. Co innego go pochłaniało. Ledwie zabrzmiał dzwonek, wybiegł z klasy na dwór.

Znalazł proboszcza na budowie koło kościoła. Ksiądz Siecheń stał przy zwiezionych cegłach i zadarłszy głowę przyglądał się murarzom pracującym na rusztowaniu opasującym zapadającą się przy zakrystii ścianę. W pierwszej chwili nie zorientował się, o kim mówi zadyszany Michaś.

– Siemion? – spytał – Jaki Siemion?

– No, Dubrowski, gajowy! Ten, co w zeszłym roku ożenił się z Taiską.

Teraz przypomniał sobie ksiądz Siecheń dzień, w którym pobłogosławił klęczącą przed nim parę. Ale spoza tego wspomnienia wyłonił się zaraz inny obraz. Natarczywy, upokarzający. Wpatrzony w robotnika wyprostowanego na rusztowaniu ujrzał proboszcz siebie wyciągniętego na łące. Usłyszawszy w pewnej chwili szelest czyichś kroków, zerwał się. Wtedy spostrzegł Siemiona. Stał na wzgórzystym skraju lasu, smagły i wysoki, z głową lekko przechyloną, podobny do legendarnego bożka, który nagle zjawił się w nadrzecznym pustkowiu, spragniony chłodu i wypoczynku. Ksiądz Siecheń tak się stropił, że zapomniał sięgnąć po leżące opodal ubranie, aby okryć swoją nagość. Pozbawiony sutanny, wydany na jaskrawe światło słońca, które okrutnie podkreślało wątłość wychudłego ciała, czuł się śmieszny, niedorzecznie odcinający od bujności traw i nadbrzeżnych trzcin. Jak żałośnie musiał wyglądać z tą swoją klatką piersiową niekształtnie sklepioną, ramionami wyprutymi z muskułów. Tymczasem Siemion wolno schodził ku rzece. Z daleka pozdrowił proboszcza. Potem zatrzymał się obok i spytał, odgarniając zsuwające się na czoło włosy, czy woda jest ciepła. Ksiądz Siecheń przeżył kilka okropnych chwil. Bał się spojrzeć w oczy Siemiona, aby nie dojrzeć w nich, jak przypuszczał, ironicznego lub pobłażliwego błysku. Mówił więc patrząc w bok, daremnie usiłując głosowi nadać naturalne brzmienie. Czuł, że każde jego słowo jest nieporadnym tłumaczeniem. Mówił o upale.

Był to rzeczywiście skwarny dzień, jeden z wielu długiej suszy. Rano musiał udać się ksiądz Siecheń do pobliskiego Kruchlika. Droga powrotna wypadała mu w samo południe. Upał był tak silny, że nawet las nie dawał chłodu. Gorejący żar leżał na poszarzałych sosnach, z pni nabrzmiałych żywicą, z igliwia i zeschłych mchów biła duszna spiekota. Niedaleko przepływała Zelwianka. Pokusa kąpieli była zbyt silna. Ksiądz Siecheń skręcił w boczną ścieżynkę. Gdy urwała się, zaczął przedzierać się przez nadbrzeżne wikliny. W tym miejscu Zelwianka płynęła szeroko rozlanym łożyskiem, horyzont przysłaniały wysokie trzciny, bliski brzeg biegł ku zaroślom płaską łąką.

Ksiądz Siecheń odetchnął radośnie. Zarówno ustronne miejsce, jak i pora obiadowa zdawały się zapewniać samotność. Ściągnął sutannę, szybko się rozebrał. Słońce mocno przygrzewało, ale jakaż rozkosz czuć jego ciepło na skórze niekrępowanej żadną odzieżą! Położysz się na ziemi – niebo zobaczysz przechylone nad sobą, orzeźwiający chłód cię ogarnie, brzęk owadów otoczy… Ale tego wszystkiego, choć chciał, nie wypowiedział wobec Siemiona. To z dalszych słów tamtego wytrysnęło, niby snop iskier, zachwycenie swobodą. Radosne zapamiętanie, zdobywcza chłonność. Proboszcz słuchał oszołomiony. Czemuż sam nie umiał się tak radować? Cierpiał.

Teraz odczuł podobny, nieomal fizyczny ból. Zapomniał o obecności Michasia, mdły ciężar przygniótł piersi. Dopiero głos chłopca przywrócił mu przytomność. Drgnął. Spojrzał na małego. Miał pobladłą twarz, usta mu drżały.

– Proszę księdza! – zawołał patrząc błagalnie w oczy opiekuna. – Trzeba ratować Siemiona. Proszę księdza…

Głos Michasia wezbrał tak bezgraniczną ufnością, że proboszcz zaniepokoił się.

– Moje dziecko, cóż ja mogę zrobić?

– Wszystko, wszystko!

Duże oczy Michasia pociemniały. Chwycił księdza za rękę i oburącz mocno ją ścisnął.

– Siemion nie może umrzeć. Ksiądz musi… Ja nie chcę, żeby umarł. Ja…

Nie dokończył. Głos mu się załamał. I w tej chwili ksiądz Siecheń poczuł na swojej dłoni gorące wargi chłopca.

– Moje dziecko – powtórzył.

Pogładził Michasia po zwichrzonych włosach. Jakim ciężarem może być ufność!

– Nie wiedziałem, że znałeś Siemiona.

Michaś podniósł głowę.

– To mój przyjaciel – powiedział z akcentem dumy. – Prawdziwy przyjaciel. Jego wszyscy kochają. A mnie…

Zawahał się, jakby zląkł się, że za dużo powiedział. Widząc jednak badawcze spojrzenie proboszcza, zdecydował się.

– Bo mnie Siemion… Ksiądz nic nie wie… Kąpałem się raz i… on mnie uratował. Siemion!

Ksiądz Siecheń zbladł.

– Topiłeś się?

– Tak.

– I nic mi nie powiedziałeś?

Michaś spuścił oczy.

– Kiedy to było?

– O, dawno, na wiosnę jeszcze.

Spoza drogi dobiegł dźwięk szkolnego dzwonka, oznajmiający koniec pauzy. Ale ksiądz Siecheń nie słyszał go zapewne, bo nawet się nie ruszył. Michaś też został. Stali obok siebie w milczeniu. Ze wschodu nadciągały niskie, szare chmury. Stado kawek kołowało pomiędzy więdnącymi kasztanami.

– Proszę księdza – szepnął Michaś. – Ksiądz gniewa się na mnie, prawda?

Proboszcz uśmiechnął się smutno.

– Nie. Przykro mi tylko, że dowiaduję się ostatni.

– O, nie! – zaprzeczył gorąco Michaś. – O tym nikt nie wie. Siemion… – znowu zawahał się, lecz tylko na krótką chwilę. – Zresztą wszystko już księdzu powiem. Teraz można. Siemion prosił mnie, żebym nikomu nie mówił.

– Siemion?

– Tak. Powiedział, że to nic wielkiego, a ludzie gotowi zaraz z niego zrobić bohatera. Dałem mu więc słowo, że to pozostanie tajemnicą między nami. Taki cudowny był wtedy! Okrył mnie swoją kurtką. Potem aż do samych Sedelnik odprowadził. A później… jeszcze kilka razy brał mnie z sobą na łódkę. Razem z Fiodorem. Jeździliśmy aż do Mogiłek, na ten stary cmentarz. Jeśli więc o tamto prosił… Nie zrobiłem chyba źle?

– Nie – powiedział ksiądz Siecheń. – Nic złego nie uczyniłeś.

Uczuł jednak, że nie przyjął wyznania Michasia szczerze. Zdał sobie sprawę, że serce małego nie należało już do niego wyłącznie. Myśląc dotąd inaczej, czyż nie pozostawał od wielu miesięcy w złudzie? Oto nawet nie wiedział, kiedy przyszła chwila, w której na życie Michasia, dotąd tak proste i jawne, padł zaborczy cień, aby mógł pod jego osłoną wśliznąć się ktoś nowy. Pierwszy, najtrudniejszy wyłom uczyniony. Jak wielu odtąd ludzi będzie mogło z łatwością zdobywać łaknące i ufne serce dziecka, iluż zostawi w nim zdradzieckie ślady, pod jak licznymi, żłobiącymi głęboko śladami ugnie się chłopięca niewinność? Powrót? O, nigdy nie wraca się takim, jakim się odeszło! Ksiądz Siecheń czuł, że teraz z każdym dniem Michaś będzie się od niego oddalał. Aż przyjdzie chwila, gdy odejdzie zupełnie.

Przy obiedzie ukradkiem obserwował swego wychowanka. Nie mówił więcej o Siemionie. Ale oczy Michasia przysłonięte mgłą ciemniejszą jeszcze niż z rana, choć wbite uporczywie w stół, zdradzały jego myśli. Nie opowiadał jak zwykle o szkole, pytania zbywał odpowiedziami, których zwięzłość rwała dalszą rozmowę. Zaległo wreszcie milczenie. Ksiądz Siecheń jadł z gardłem ściśniętym. Po raz pierwszy nie znajdował wobec Michasia żadnych słów. Wiedział, że ani jedno nie stanie się pocieszeniem ani ulgą. Cóż możemy, gdy cierpi ktoś, kogo kochamy?

Za oknami wiatr targał małymi jabłonkami, zżółkły, usychający ogród szeleścił monotonnie. Dalej, aż po niski horyzont, leżała nieruchoma szarość zoranych pól.

Po obiedzie ksiądz przeszedł do swego pokoju. Michaś został w pierwszym, miał odrabiać lekcje. Ale nie pracował dłużej niż kwadrans. Wkrótce usłyszał proboszcz szelest odsuwanego krzesła. Michaś podszedł do okna. Stał chwilę, potem otworzył drzwi do sionki. Za chwilę znalazł się przed domem. Patrzył w stronę drogi. Już zmierzchało. Na szybach ukazały się drobne krople deszczu. Wiatr wzbierał, kłęby zwiędłych liści wirowały w powietrzu.

Nagle zaturkotał na szosie wóz. Michaś pędem pobiegł ścieżką, pchnął pośpiesznie furtkę i zatrzymał się na skraju drogi, której ostry zakręt osłaniały w tym miejscu wysokie brzozy. Ksiądz Siecheń podniósł się. Zobaczył tylko głowę chłopca. Turkot szybko się zbliżał.

Proboszcz zawahał się. W domu była cisza, tylko z kuchni dobiegał głos starej Ksieni i stuk zmywanych talerzy. Przeszedł do jadalni. Na stole leżały poroztwierane książki i zeszyty. Drzwi do sionki były uchylone. Dmuchał stamtąd chłodny powiew.

Gdy wyjrzał na ganek, zobaczył Michasia wracającego. Szedł wolno, ociężale powłócząc nogami, przygarbiony, ze spuszczoną głową. W pierwszej chwili wydało się księdzu, że zbliża się ktoś obcy, nieznany. Jakby nowymi zupełnie oczami ujrzał Michasia. Nie było w nim już nic z łagodnego dziecięctwa, które jeszcze wczoraj miał w ruchach, w głosie, w całej postaci. Kiedy w odległości kilku kroków od ganku podniósł głowę i zatrzymał się na sekundę spostrzegłszy opiekuna, zobaczył proboszcz przed sobą, w szarzejącym zmierzchu, twarz dojrzałego chłopca o rysach, które, mogło się zdawać, jedna chwila niespodziewanie wykończyła, żłobiąc delikatne policzki twardymi cięciami, a czołu odbierając jasny spokój. Zrobił ruch, jakby chciał cofnąć się.

– Michasiu! – zawołał ksiądz.

Podszedł pod ganek. Skrył go cień pnącej winorośli i drewnianych kolumienek.

– Deszcz pada, dziecko, chłodno, a ty chodzisz tak lekko ubrany… zaziębisz się jeszcze.

Po chwili spytał:

– Odrobiłeś już lekcje?

Na drodze znowu zaturkotał wóz. Michaś odwrócił się i nasłuchiwał.

Ale podobnie jak przedtem, była to zwykła chłopska furmanka. Skręciła zaraz w boczną miedzę. Deszcz padał coraz większy. Poprzez wiatr dochodził niedaleki bełkot dworskiego młyna.

Michaś poruszył się.

– Dlaczego on tak długo nie wraca?

Ksiądz Siecheń spodziewał się tego pytania. Dobrze domyślał się: to powrotu doktora od Siemiona tak niecierpliwie oczekiwał Michaś. Ale zamin zdążył mu odpowiedzieć, ten zbliżył się tak blisko, że ksiądz uczuł na twarzy jego oddech.

– Może już nie żyje? – zawołał z rozpaczliwą niepewnością.

Uderzony tym przejmującym akcentem ksiądz Siecheń przypomniał sobie, że przed wieloma laty, w czasie wojny, gdy wśród ciemnej nocy odnalazł na polu ciężko rannego przyjaciela, podobny okrzyk i jemu się wyrwał. Głęboko w świadomości, jakby uśpione, lecz niezmienne, gdy ocknie się nagle, odnalazł przerażenie. Lęk, który budzi śmierć. Ostry dreszcz go przeszył. Uczuł chłód pod czaszką. Miał przez sekundę wrażenie, że wszystko dokoła zmarło. Sylwetka stojącego na progu Michasia zastygła w bezruchu. Nie widział już jego twarzy. Wyciągnął więc rękę i pod palcami rozpoznał pierś chłopca.

– Mój mały… – szepnął tkliwie.

„Boże! – myślał – nie opuszczaj tego dziecka w ciężkiej godzinie. Nie odchodź go, jeśli raz obdarzyłeś łaską. Uchroń od cierpienia, które rzuca w przedwczesną samotność. Pomóż, Panie, spokojnie dojrzeć temu sercu”.

Spytał:

– Pamiętasz, Michasiu, chorobę Ksieni? W zeszłym roku?

– Tak.

– I jak jednego dnia, wieczorem, pamiętasz, wszedłem do twego pokoju, klęczałeś przed łóżkiem i modliłeś się.

– Pamiętam.

Ksiądz Siecheń mocniej przygarnął chłopca. Jakże pragnąłby usłyszeć w tej chwili jego gwałtowny szloch, płacz, który sercu nie pozwala zastygać. Ale Michaś, choć poddał się ramionom księdza, dalej stał nieruchomy, z oczami wbitymi w ziemię.

– A teraz? – podjął proboszcz. – Nie próbowałeś teraz?

Poczuł, że Michaś drgnął. Nie odpowiedział jednak. Ksiądz Siecheń otworzył usta, lecz zdanie, które chciał rzucić, zamarło mu na wargach. Ogarnął go lęk, że za chwilę mogą paść słowa, które zniszczą wszelką nadzieję. Opanował się jednak. Za daleko już się posunął, aby teraz cofać się.

– Modlitwa! – zawołał żarliwie. – Dziecko moje drogie, nie sądzisz, że przyniosłaby ci ulgę?

Zaległa cisza. Wreszcie Michaś powiedział krótko:

– Nie.

Jego głos zabrzmiał spokojnie, był opanowany, zadźwięczał w nim nie znany dotąd twardy akcent. Patrzył proboszczowi prosto w oczy.

– Wtedy to było co innego – dorzucił po chwili.

I lekkim, choć stanowczym ruchem wysunął się z objęcia.

– Pójdę lekcje dokończyć, dobrze?

Przeszedł cicho przez ganek. Znalazłszy się w sionce zamknął za sobą drzwi.

III

Noc, którą Siemion i Taisa spędzili bezsennie, bezsenna była i dla księdza Siechenia.

Zaraz po kolacji, choć padał duży deszcz, Michaś wymknął się niepostrzeżenie z domu. Długo nie wracał. Minęło pół godziny. Godzina. Ksienia położyła się już spać.

Proboszcz nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Daremnie bronił się przed niepokojem. Próbował czytać. Ale nie mógł skupić myśli. Zaczął więc krążyć po swoim pokoju, potem przeszedł do sąsiednich. Kroki donośnym echem rozbrzmiewały w pustym domu. Skrzypiała podłoga, Pękały wilgocią trawione meble.

Co jakiś czas, złudzony niewyraźnym odgłosem, zatrzymywał się nasłuchując, czy nie rozlegną się za domem oczekiwane kroki. Ale tylko deszcz bił w szyby i wiatr szumiał w ogrodzie. Chcąc upewnić się, otwierał okno. Chłód wdzierał się do wnętrza. Smuga światła ukazywała gęste strugi deszczu. Dalej, w głębi, była ciemność.

Raz wydawało się proboszczowi, że plusnęła kałuża i jakby jakiś cień poruszył się w mroku. Zawołał: Michasiu! – Nikt nie odpowiedział. Zamknął więc okno. W stołowym wybiła dziesiąta. Nie mógł dłużej czekać i przeciągać chwil niepewności. Postanowił wyjść. Był już gotowy, w płaszczu i w kapeluszu, gdy na ganku skrzypnęły deski.

Szybko pchnął drzwi. Niewyraźna sylwetka ledwie była widoczna w ciemnościach.

– To ty, Michasiu?

– Tak – odpowiedział cicho.

Cofnął się więc do pokoju, żeby go przepuścić. Michaś wszedł wolno, przy drzwiach zatrzymał się.

– Jak ty wyglądasz! – załamał ręce proboszcz.

Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale twarz skurczyła mu się tylko boleśnie. Był bez palta, bez czapki, cały przemoknięty, woda spływała mu po twarzy i z ubrania, drżał.

Ksiądz Siecheń przyciągnął go do światła.

– Rozbieraj się zaraz.

Sam pobiegł po świeżą bieliznę. Gdy wrócił, Michaś siedział na krześle i rozsznurowywał buciki. Na podłodze utworzyła się duża kałuża. Widząc, że zziębniętemu z trudem przychodzi poruszanie, zaczął mu pomagać. Ściągnął z ramion kurtkę nasiąkłą deszczem, rozpinał mokrą zupełnie koszulę.

Michaś nie protestował. Był znowu dzieckiem bezradnym i powolnym. Bez jednego słowa poddawał się pośpiesznym ruchom opiekuna. Wyglądał tak żałośnie, że ksiądz Siecheń nie miał serca robić mu wyrzutów. O nic chwilowo nie pytał. Ułożywszy go w łóżku poszedł do kuchni postawić wodę na herbatę.

Kiedy wrócił, Michaś leżał bledszy jeszcze niż przed chwilą, z zamkniętymi oczami. Usłyszawszy kroki podniósł powieki i spojrzał na księdza. Proboszcz przysunął do łóżka krzesło.

– Napij się trochę, to ci dobrze zrobi.

Michaś wziął posłusznie szklankę. Wypił kilka łyków chciwie, parząc sobie usta.

Z kuchni dobiegało chrapanie Ksieni. Wiatr gwałtownymi podmuchami uderzał w dach. Mimo zamkniętych okiennic płomień świecy kładł się migocąc.

Dopiero po dłuższej chwili ksiądz Siecheń spytał:

– Przyjechał doktor?

Michaś skinął głową.

– I co? Będzie żył?

– Nie. Dwa dni najdłużej. Męczy się bardzo…

Postawił na stoliku nie dopitą herbatę.

– Nie chcesz już więcej?

– Dziękuję.

Położył się i znowu zamknął oczy. Ksiądz Siecheń wstał.

– Zaśniesz?

– Zasnę, proszę księdza – szepnął chłopiec.

Proboszcz schylił się, pocałował Michasia w czoło, zdmuchnął świecę i skierował się w stronę swego pokoju. Drzwi, łączące obie izby, zawsze zostawały na noc otwarte. Teraz po raz pierwszy zamknął je.

W pokoju, w którym się znalazł, okiennica była uchylona. W głębi noc targana wichurą dygotała w potężnych skurczach. Podszedł bliżej i rozpalonym czołem przylgnął do szyby. Usłyszał bliski szmer deszczu. W pierwszej chwili wydało mu się, że to płacze ktoś zagubiony w ciemnościach. A potem, jakby głos jakiś go zawołał, raz, drugi, coraz natarczywiej. – Panie! – szepnął z rozpaczliwą tęsknotą. Odruchowo pchnął okno. Czarne wiry na kształt ogromnych wężów wiły się w mroku.

– Panie, Panie! – powtórzył głośniej. Nie czując chłodu ani deszczu rozpryskującego się na oknie, w miejscu, w którym stał, osunął się na kolana. Samotność! Oto godzina przejmującego opuszczenia. Nikt nie woła. Noc – ta jedna ciąży nad nami.

– Panie! – zawołał jeszcze raz proboszcz i głos jego drgnął żarliwym błaganiem. – Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać.

Odpędzał pokusę snu, podobnie jak śmiertelnie znużony wędrowiec przełamuje senność w obliczu niebezpieczeństwa. Cóż z tego, że ciało omdlewa ze zmęczenia, głowa ciąży, a powieki same bezsilnie opadają? Trzeba wiedzieć, kiedy można, kiedy wolno spać. Pozornie tak łatwo jest wymknąć się nieprzyjacielowi. Zdawałoby się: można go zwieść, zmylić ślad. Pomiędzy wieczorem a najbliższym rankiem jakiż rozległy leży czas! Każdy krok u początku wyznacza inną drogę. Tysiąc ścieżek biegnie w głąb nocy, niknących, gdy świt zedrze ciemności. Ale na każdej wróg jest przy nas, cierpliwie, krok za krokiem dążąc po naszym tropie. Spojrzeć mu prosto w oczy, nie zadrżeć, nie ugiąć się przed jego zdobywczą siłą, to jedno może ocalić. Ale jak wydrzeć z siebie zło, które w nas czai się zawsze wyczekujące, zawsze gotowe do skoku? Jak pochwycić wroga, który jest w naszej krwi i w naszych myślach?

Ksiądz Siecheń klęczał, skrzyżowane ramiona wsparłszy o niski stołek. Pochylił głowę. Miał wrażenie, jakby mu barki ogromny ciężar przygniótł.

Gdy zapada noc taka, jak dzisiaj, bez granic, wydaje się, że zło całego świata ścieka w serce czuwającego. Dokoła, na bezmiernych obszarach, w niskich chatach wiejskich i dalej, w ludowych kamienicach uciszonych miast śpią ludzie zmordowani dniem. Bezbronny tłum. Łatwa zdobycz. Któż śpi snem sprawiedliwego? Dłonie, które jeszcze przed chwilą chciwie sięgały po rozpustę i zysk, dygocą teraz niespokojnie, jak płomień przygnieciony popiołem. Nagie ciała dyszą gorączkowo. Zwarte usta skryły kłamstwa i kuszące podszepty, powieki zamknęły popełnione i przyszłe zbrodnie. Gdzież są mury mierzone trzciną złotą?

Wiatr szarpnął otwartym oknem. Okiennica uderzyła o szybę. Chlusnął deszcz.

Ale proboszcz nie poruszył się. Jego oczy szeroko rozwarte zdawały się przebijać ciemność. Drążą ją aż do przepastnego dna. Zwyciężają przestrzeń. Czas stanął. I przez sekundę, która trwa wieki, wydaje się klęczącemu, że widzi wszystko, co dzieje się na świecie aż po jego najodleglejsze krańce. Straszliwa chwila. To jest tak, jakby jakaś zasłona spadła rozcięta nagle niewidzialną ręką, ukazując groźną wizję.

Oto ziemia niezmiernie ogromna, a jednocześnie tak drobna, iż można ją ramieniem opasać, leży nieruchoma, ścięta ciszą: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe, miasta puste jak szkielety, a nad tym nieskończonym cmentarzyskiem niebo niskie i miedziane. Niebo, którego ciężar przygniata serca śpiących. Ludzie! Widać ich ciała pokotem rzucone na zeschłą ziemię, jedno przy drugim, nagie i sine, niby nieskończony szereg umarłych. I nagle, jakby na jeden wielki głos rozcinający milczenie od wschodu do zachodu i od północy na południe, budzą się wszyscy. Ale nikt nie zrywa się i nie śpieszy posłusznie ku wezwaniu. Żadne wołanie mu nie odpowiada. Żaden szept ani ruch nie targną niewzruszonym spokojem. Piersi leżących uderzone niebem zamarły. To tylko ich oczy szeroko rozwarte oddychają śmiertelną trwogą. Przerażeniem nie pozostawiającym miejsca dla nadziei.

– Jestem z wami! – szepce ksiądz Siecheń. Bo czyż nie pęta go niemoc ta sama, która wszystkim na ziemi każe w tej chwili konać, lecz nie pozwala umrzeć? Oto równość, o której ludzie nie chcą wiedzieć. Bogactwo staje się podobne łachmanom żebraka, władza kruszy się w porażonych dłoniach i jak próchno przesypuje przez palce. Ale gdy ranek przywróci ziemi jej kuszący kształt, któż z żywych wyrzeknie się dobrowolnie złudnych przywilejów? Kiedyż wybije godzina sprawiedliwości dla krzywdzonych i poniżanych? Tyle dokoła chciwości, okrucieństw, tyle kłamstw i jadu nienawiści i pogardy, iż zdaje się, że nic nie zdoła zasklepić krwawiących ran. Cóż może zmienić się? Tu choćby, na tym drobnym skrawku sedelnickiej ziemi. Dziedzic sedelnicki nie zrzeknie się bez przymusu swoich rozległych pól i lasów, jak drapieżne kleszcze opasujących dokoła nędzne chłopskie zagrody. Grzegorz Litowka nie porzuci stręczycielstwa. Zabłąkanej w dalekim mieście Oldze Kukiszów żaden głos nie podszepnie powrotu do rodziców. Młody Burak, kiedy wyjdzie z więzienia, znowu zacznie kraść. Kierownik poczty nie złagodzi serdeczniejszym słowem cierpień umierającej żony. Fiodor Dubrowski, nienasycony swoją młodością, z lekkim sercem porzuci po miesiącu każdą dziewczynę. Ileż ich jeszcze przyjdzie płaczących na niego, jak przedtem przychodziły z żalami na Siemiona? A Siemion, któremu już tak niewiele chwil pozostało do życia… A Michaś…

Proboszcz zaciska dłonie. Gęste krople potu zwilżają mu skronie.

– Najlichszym z lichych jestem, Panie. Tamci nie znają Cię, dlatego błądzą. Ale mnie ukazałeś się, jak wicher wstrząsnąłeś mną… Dałeś wszystko. A cóż ja daję?

Jakże nędzny jest plon minionych lat! Cóż uczynił dla ludzi, których mu powierzono? Nigdy nie umiał znaleźć drogi do człowieka. A za to jak często i w jak wielu okolicznościach czuł się intruzem. Tak rzadko udawało mu się przełamać bolesny i upokarzający mur, który odgradzał go od ludzi wtedy właśnie, gdy chciał im siebie ofiarować. A jeśli, zdarzało się, odnajdywał porozumienie, czyż było ono czymś więcej niż przelotnym błyskiem ukazującym zaledwie w mglistym oddaleniu, jak ogromne musi być szczęście, gdy zbudzi się zbłąkaną duszę z letargu i oczyszczoną postawi przed Panem.

Przeżył kilka takich olśnień. Nieraz zaszytemu w surowy cień konfesjonału zdawało się, że w monotonną szarzyznę składanych w pokucie grzechów jakby słup ognia uderzył. Oto chwila upragniona i wybrana! Wszystko, czym żył dotąd człowiek, zostaje wzruszone niby ziemia orana pod zasiew. Wszystko zostaje człowiekowi odebrane, aby wszystko mogło mu być dane. Cóż piękniejszego nad serce trawione nieustępliwym żarem! Podsycał ten pożar. Prosił o śmierć, która odradza i daje nowe życie. Ofiarowywał wszystko, co posiadał: i miłość, i nienawiść, i litość. Nie zatrzymywał nic z tego, co przed laty rzucił w walkę o samego siebie. Ale iluż ludzi staje przed granicą nakreśloną niewidocznym znakiem w sercu każdego? A jak nielicznym dane jest uczynić krok decydujący, aby ją przekroczyć.

Przerażeni mocą, w której dłonie mieli się bez zastrzeżeń oddać, cofali się w ostatniej chwili ci mali, nieszczęśni ludzie tak bardzo przywiązani do złudnej wolności, której służyli wiernie i bez buntu. Byli jak ślepcy, którym przywrócono wzrok na chwilę, zbyt krótką jednak, aby zdążyli poznać, co utracą wracając w ciemność. Odchodzili więc bez żalu. Proboszcz zbielałymi wargami szeptał łacińskie słowa i drżącą ręką błogosławił. Jakże pogardzał sobą w takich chwilach! Cóż uczynił? Czemu dławił w sobie i deptał bunt, który w nim rósł? Dlaczego rozgrzeszał zamiast przekląć, upokorzyć, siłą rzucić na kolana? Dłoń, która kreśliła znak krzyża, powinna być raczej pięścią zaciśniętą wznieść się w górę i zapłonąć gniewem sprawiedliwej pomsty. A on tymczasem błogosławił odchodzących drogą, której ciemny, kręty szlak znał i nienawidził. Cóż za męka, jakie upodlenie.

Kościół pustoszał, mrok zapadał, a ksiądz Siecheń ciągle jeszcze klęczał w cieniu ołtarza. Nieraz, zdarzało się, wszedł szukający go Michaś. Lecz gdy wychyliwszy się z zakrystii ujrzał proboszcza pogrążonego, jak sądził, w modlitwie, cofał się i cicho zamykał za sobą drzwi. Organista śpieszył się do domu, zostawiał więc klucze i odchodził. Nikt już teraz nie zaglądał do środka.

Ale ksiądz nie modlił się. Gdy pod stopami śmiałych obsuwa się ziemia, samotność ich nie ma głosu. Straszliwa pustka – oto prawda idąca ku zbyt zuchwałym. Klęczał z głową ukrytą w dłoniach, bezsilny i zmartwiały. Nie znajdował w sobie nawet najsłabszego odblasku siły, która go triumfalnie rwała i boleśnie paliła. Żadne drgnięcie nie poruszało w nim martwej ciszy. Byłżeż teraz czymś więcej niż zetlałą, nędzną garścią popiołu, jak znak ostrzeżenia rzuconą na zimne kamienie posadzki?

W takich chwilach pojmował, że nie wszystko jest stracone. Ze zdumieniem i jeszcze niedowierzającą radością, jak człowiek po długiej chorobie budzący się powoli z omdlenia, odkrywał na dnie cierpienia drobną szczyptę nadziei, wątłe światełko, bez którego żyć dłużej byłoby ponad jego możliwości. Widzi tę ukrytą głęboko jasność. Ale czy starczy mu sił, aby dowlec się do dalekiego źródła?

Minuty, które upływają, są rozstrzygające. Nie wolno zwlekać. Ale cóż może człowiek? Cokolwiek czyni na ziemi, niczym jest wobec tego, czego zrobić nie zdoła. Czy chwała, jaką czerpiemy z naszej siły, nie jest wobec naszej słabości kroplą wody zdmuchniętą na rozpalone żelazo?

Ksiądz Siecheń podnosi głowę. Jego bunt! Gorzki grymas ścina mu wargi. Kimże to chciał być? Oto odważył się zapomnieć, że jego słowa są jedynie bełkotem słabego człowieka i nie mogą posiadać nadprzyrodzonej mocy otwierania serc. Bóg odmówił mu cudownej siły, która by jego samego przerastała i jak anioł opiekuńczy szła z nim pomiędzy ludzi, słowem użyczając łaski kruszenia grzechów. Był tylko naczyniem, które Bóg – jeśli zechce – wypełni lub pozostawi próżnym. Cóż mogę? – szepce. – Dane mi jest rozgraniczenie rzeczy. Nie grzeszyć, to mogę, lecz nie chcieć grzechu, tego nie mogę. Moje czyny mogą świadczyć przed ludźmi za mną, lecz moje myśli oskarżą mnie przed Tobą. I choćbym nie grzeszył, będę grzeszny. Jestem skażony. Nawet źródłem moich dobrych uczynków jest moje zło. Położyłeś, Panie, granicę, której nie przekroczę. Więc tylko Ty możesz mnie oczyścić, bez Ciebie niczego nie mogę… Zbawienie! Oto tajemnica niedostępna człowiekowi. Któż z żywych może znać prawa wyższej sprawiedliwości? Słabość – ta nas łączy. I nigdy nie wiadomo, kogo i w jakiej chwili odłączy Bóg od wspólnego łańcucha, aby dać wolność i przypieczętować ją swoim znakiem. Nadzieja! Czyż nie jest złudą jej słodki czar? Głos wewnętrzny żąda od nas czynu, lecz zebranie plonu to nie nasza sprawa. A wszakże w tym leży godność ludzka, aby nawet bez nadziei żyć tak, jakby nadzieja stała przy nas na straży…

Noc szła, kiedy ksiądz Siecheń podnosił się i wolno szedł ku zakrystii. Prawie zawsze znajdował tam Michasia. Drzemał skulony na ławce, z głową przechyloną na ramię, otwarta książka wysuwała mu się z rąk na gołe kolanka, drżący płomień dogasającej świecy delikatnym światłem padał na twarz chłopca. Proboszczowi żal było budzić małego. Robił sobie wyrzuty, że pozostając tak długo w kościele zarywał chłopcu spokojny nocny sen. A jednocześnie ogarniała go w takich chwilach radość, iż jest ktoś, kto o nim myśli. Gdy przed kilkunastu latami obiecał pewnej umierającej kobiecie zaopiekować się jej dzieckiem, nie przypuszczał, że ta maleńka okruszyna, którą płaczącą przyniósł na rękach do domu, wniesie później pod jego samotny dach tyle ciepła i serdeczności. Teraz kończył Michaś czternaście lat. W jego drobnej twarzyczce, szczególnie w dużych jasnych oczach, było tyle prostoty i czystości, iż proboszcza lęk nieraz chwytał na myśl, czym stanie się to dziecko, gdy dojrzawszy rozejrzy się po świecie i pozna jego zdradzieckie pokusy. Czy zdoła się im oprzeć? Czy nie zagubi się? A Bóg, który z pewnością przebywał teraz w tym niewinnym sercu, czyż nie opuści go, gdy nadejdzie czas próby?

Michaś przez sen wyczuwał obecność proboszcza i sam budził się. Razem więc wracali do domu. Wieś spała już o tej porze. Plebania leżała zaraz za kościołem, na końcu Sedelnik, w miejscu samotnym i wydanym na wiatry. Dalej, przecięte drogą, ciągnęły się pola. Szerokość wolnej przestrzeni, chłodne powietrze nocy i dłoń Michasia, którą trzymał w swojej, uspokajały księdza. I kiedy zasypiał, do ostatniej chwili słysząc dobiegający z drugiego pokoju równy oddech chłopca, zmęczenie zacierało posępną grozę minionych godzin.

Ale cóż kruchszego nad spokój serca, które raz dotknięte zostało szaleństwem niepokoju! Niczym tu jest doświadczenie. Każda godzina, choćby poprzedzona wieloma podobnymi, jest nowa i żąda oddania całkowitego, jak jedyna i niepowtarzalna. Ciągłość grzechu – ta istnieje, lecz gdzież ciągłość cnoty? W niej zawsze jest się u samego początku. Nic też nie zadowoli księdza Siechenia, nic go nie nasyci. Podobnie jak od dnia, w którym uczynił krok decydujący, nie znalazł aż do chwili obecnej zacisznej przystani, tak nie znajdzie jej i w latach późniejszych. Nigdy nie poczuje się wybranym. Nawet upokorzenie i gorycz upadku ducha nie zostały mu oszczędzone. Ta sama namiętność, która raz wynosiła go ponad tłum ludzi, kiedy indziej rzucała w zwątpienie.

Gdy piętnaście lat temu przywrócono sedelnickiej cerkiewce jej dawny, jeszcze sprzed powstania styczniowego charakter kościoła, tworząc pierwszą po wojnie w najbliższej okolicy parafię katolicką, młody ksiądz Siecheń szedł na tę pracę z głębokim poczuciem ważności swojej misji. Wiedział, że czeka go zadanie trudne. Białoruska ziemia nie obiecywała łatwych zwycięstw. Katolicy byli w znacznej mniejszości. A ich wiara, zwłaszcza mężczyzn, jak daleko odbiegała od ideału, który w sobie nosił. Kraj był zniszczony. Tędy w ciągu kilku lat przechodziły wojska zaborców, tu ostatnia wojna pozostawiła puste pola i spalone wsie. Nędza i głód ziemi szły na rękę agitatorom. Budził się ruch narodowościowy, szerzył się komunizm. Raz po raz wybuchały zamieszki. Były ofiary… Ileż pracy! Ksiądz Siecheń marzył, aby do gruntu przeorać tutejsze stosunki, a Kościołowi przywrócić nadwątloną latami niewoli siłę. Nawracać! Chwilami czuł się przeniesionym w odległe wieki, kiedy tę ziemię przebiegali pierwsi głosiciele Słowa. Był jednak sam. Gdy szukał pomocy w sąsiednich parafiach, znajdował ludzi spragnionych spokoju i wygody raczej niż walki. W pierwszych latach wiele czynił, aby to zmienić. Odwiedzał często okolicznych proboszczów, snuł plany wspólnej, zbiorowej akcji. Mówił dużo i z zapałem, chciał swoim żarem przekonać, wzruszyć, powołać. Ale szybko poczuł dokoła siebie pustkę. Nie umiał dostosować się. Nie pił, nie grał w karty, był złym słuchaczem pieprznych dykteryjek, towarzystwo jego w cztery oczy stawało się szybko krępujące, a w większym gronie uciążliwe. Zaczęto go unikać. Z początku mówiono o nim z pobłażliwą wyrozumiałością. Zyskał opinię sensata i nie orientującego się w realnym życiu marzyciela. Ale gdy dowiedziano się, że z ambony głosi swoje nieprzejednane i surowe sądy, wówczas wzbudził niechęć. Zaczął uchodzić za człowieka, który więcej złego swoją nieobliczalnością może zdziałać niż dobrego. A przeszłość: jego działalność niepodległościowa, potem lata spędzone na wojnie, wreszcie fakt, że stosunkowo późno obrał sobie drogę duchowną, również przemawiały w opinii przeciw niemu.

Podobnie ustosunkowały się do sedelnickiego proboszcza okoliczne dwory. Zbyt poważnie mówił o komunizmie, aby nie zostać posądzonym o występne i skryte, a tak ze stanem duchownym nie licujące sympatie. Umacniał jeszcze ten sąd swoimi wypowiedziami zarówno w kwestiach narodowościowych, jak i w sprawie reformy rolnej. Rosła więc przepaść pomiędzy nim a miejscowym ziemiaństwem. Dwory nie mogły mu darować, iż znajdował ostre i bezwzględne słowa, gdy przychodziło do rozmów o roli ziemiaństwa na kresach w dawnej Polsce niepodległej i później podczas zaborów. Przypominając błędy przodków, dotknął ich potomków w najczulsze struny próżności. A jego wiara, ta również przemawiała przeciw niemu. Uważano, że zbyt wiele żąda, aby żądać szczerze. Zarzucano mu ciasny fanatyzm, obłudę i nieznajomość natury człowieka. Dla tych ludzi wyrosłych w tradycyjnym przeświadczeniu, iż służą obronie polskości i katolicyzmu, Polska kończyła się z granicami posiadłości, a wiara zaczynała poza nimi. Według niepisanej umowy do sług Kościoła należało utrzymywać ten układ, strzec go niby harmonii wyższego porządku, zapewniającej stowarzyszonym pokój ziemski i nagrodę niebieską.

Ksiądz Siecheń mącił równowagę wypracowaną przez wieki. Jego Kościół rozsadzał misterne spoidła i wiązadła, łączące dwór z plebanią. Wyrastał na drodze ogromnym cieniem, kładąc ten posępny znak niby słowo ostrzeżenia. Odwrócono się więc od niego. Jedna z rodzin, najznaczniejsza w powiecie, poczęła nawet czynić starania w kurii biskupiej, aby niewygodnego proboszcza przeniesiono z Sedelnik. Zbyt jednak żywą zachowano tam pamięć o miłości, jaką zmarły niedawno biskup obdarzał księdza Siechenia, podówczas swego kapelana, aby dano posłuch doradczym podszeptom.

Nowy biskup, człowiek dużej wiedzy i równej skromności, nie chciał nawet dyskutować tej sprawy. Uważał, że w przeciwnym wypadku znieważyłby pamięć swego poprzednika, którego śmierć tak niezwykła i święta otoczyła już legendą. I gdy jeden z proboszczów odważył się wypowiedzieć w obecności biskupa kilka krytycznych uwag o księdzu Siecheniu, spotkał się z tak ostrym upomnieniem, iż zrozumiano, że ani teraz, ani w najbliższej przyszłości nie podobna liczyć na pomyślne przeprowadzenie zamierzonego planu. Stanowisko proboszcza sedelnickiego stało się w ten sposób silniejsze niż kiedykolwiek.

Lecz on sam nie czuł żadnego triumfu. Nie takich pragnął zwycięstw. Gdy z listu jednego z kolegów seminaryjnych dowiedział się o owych nieudanych intrygach w kurii, zrozumiał, że wszystkie jego zamiary stworzenia wspólnej akcji przepadły ostatecznie. Nie potrzebował już obawiać się wyraźnego bojkotu. Ale nienaganna poprawność, z jaką zaczął się teraz spotykać, niosła mu większe jeszcze osamotnienie niż wpierw jawna w pewnym okresie niechęć. Jakąż ulgą w podobnym opuszczeniu byłoby ufać, że ten zły czas dźwiga w sobie ciężar próby rzuconej przez Boga! Ale czyż nie byłoby pychą doszukiwać się w nędzy i cierpieniu znaku wybrania? Jakże wierzyć, że Bóg każe licznym błądzić, aby mnie od błędu ocalić? Że na oczy wielu rzuca cień, aby moim dać czujność? A sercom odbiera oddech, żeby moje napełnić rytmem?

Po raz pierwszy zwątpił wówczas ksiądz Siecheń o słuszności obranej drogi. Czy nie omylił się przyjmując święcenia? Czy nie wziął ciężaru ponad swoje siły? Zaczęła w tych dniach kiełkować w nim nowa myśl: klasztor. Może ta cisza i spokój pomiędzy murami odgradzającymi od świata miały być jego przeznaczeniem? Nie praca wśród ludzi, lecz ucieczka od nich?

Nie znajdował jednak w sobie decyzji, która pozwoliłaby mu zrezygnować ze wzruszeń, jakie przeżywał, gdy wyszedłszy w jesienny wieczór przed dom słyszał wśród mgły kryjącej łąki krzyk dzikich kaczek lub kiedy w letnie południe powietrze lekko drżało od brzęku kos. Ziemię pod stopami, niebo nad głową – oto co musiałby porzucić. Wyrzec się podmuchu przedwiosennego, czasu, gdy powietrze wchłaniając słodycz zakwitania jest tak lekkie i powiewne, jakby całe z zielonej przędzy było utkane, odejść od nocy, z których jedne rzucają trwogę, lecz inne mogą łaskawie otworzyć swoją głębię śląc dreszcz uspokojenia, nie, jakże odrzucić dobrowolnie to wszystko!

Przecież jednego dnia dręczony wątpliwościami szczególnie boleśnie, czując, że na dłuższą walkę nie starczy mu sił, zdecydował się ksiądz Siecheń złożyć prośbę o zwolnienie z dotychczasowych obowiązków. W ostatniej dopiero chwili, już w drodze do pałacu biskupiego, porzucił ten zamiar.

Przyjechał do miasta wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Ledwie ujrzał, jeszcze z okien wagonu, białą wieżę klasztoru jezuickiego, ileż wspomnień wskrzesiło w jego pamięci miasto, w którym wkrótce po opuszczeniu seminarium spędził cały rok przy boku biskupa Łużańskiego. Był to czas, którego każdą godzinę, błogosławił wielki starzec. Jak nigdy przedtem i potem zrozumiał wówczas ksiądz Siecheń siłę przymierza człowieka z Bogiem, przymierza, w którym wszystko, cokolwiek istnieje na świecie, miało swoje właściwe miejsce, tworząc ową wspaniałą i wieczną budowę, która, jak kościół gotycki żarliwą wiarę, ucieleśniała słowa Apostoła o mądrym architekcie.

Na ranną mszę zaszedł proboszcz do katedry. Wzruszenie ścisnęło mu serce, gdy przestąpił próg i usłyszał odgłos swoich kroków w pustym kościele. Ranek był pochmurny, kontury naw zacierał mrok, przy jednym z bocznych ołtarzy cichy dźwięk dzwonka obwieszczał tajemnicę Ofiary. Ukląkł.

Pięć lat minęło od dnia, kiedy w tym samym kościele przed głównym ołtarzem, na wzniesieniu zbitym ze zwykłych nagich desek, stała trumna ze szczątkami zmarłego pasterza. Kościół był pełen ludzi, a ci wszyscy, dla których zbrakło miejsca w środku, ogromnym tłumem zalegli plac katedralny. Z całego Polesia i dalszych stron, z Nowogródczyzny i Wileńskiego, zjechali się wierni, aby odprowadzić na wieczny spoczynek człowieka, którego życie i śmierć nie za jego duszę modlić się, lecz do niej samej kazały wznosić słowa prośby. Gdy po nabożeństwie odczytano z ambony testament zmarłego, ksiądz Siecheń uczuł wówczas, że przeżywa wraz z zebranymi jedną z tych wyjątkowych chwil, kiedy śmierć zatraca ponurą grozę i staje się triumfem. Słuchano przekazanych przez zmarłego słów na klęczkach. Głos czytającego prałata nie panował nad wzruszeniem, drżał, a poprzez tłum, od jednego krańca kościoła do drugiego, szło głębokie westchnienie podobne wiatrowi, którego szum słyszysz, ale nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd idzie. Rósł ten oddech, targał tysiącem piersi, aż wreszcie wielki szloch wstrząsnął murami katedry, płacz serc uderzonych miłością, która wszystko pokrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. Nie zniosłaż ta miłość śmierci?

Chorował biskup Łużański kilka zaledwie dni. To ksiądz Siecheń, wszedłszy pewnego ranka do sypialni, znalazł swego przełożonego jeszcze w łóżku i w strasznych bólach. Wezwany lekarz stwierdził skręt kiszek. Tylko natychmiastowy zabieg chirurgiczny mógł uratować chorego. Biskup zgodził się na operację, sprzeciwił się jednak, aby go usypiano. Czując, że dobiega końca życia, pragnął jedyną swoją własność – cierpienie – ofiarować za grzechy diecezjan i na intencję ich zbawienia. Były to niepowtarzalne chwile. Nie usłyszano z ust biskupa ani jednego słowa skargi, ani jednego jęku. Zdawał się spać, tak równy miał oddech i taką ciszę w zamkniętych powiekach. Tylko po twarzy bladej i zastygłej z bólu, lecz spokojnej, po ustach lekko poruszających się poznano, że się modlił. Nazajutrz okazała się konieczność powtórzenia operacji. Tym razem lekarze nie zgodzili się na zabieg bez narkozy, twierdząc, że nieunikniony przy bólu skurcz mięśni uniemożliwiłby pracę. Biskup nie protestował. Jednak po paru dniach nieprzerwanych męczarni zmarł. Ponieważ czuł, że może z wyczerpania zapadać w sen, prosił, aby go natychmiast budzono. „Nie chciałbym – mówił – przespać tej najpiękniejszej w życiu chrześcijanina chwili”. Do ostatniej chwili zachował przytomność i pogodę. Zebranych w pokoju księży i alumnów pouczał o obowiązkach pasterskich, dawał im rady i ostatnie wskazówki, prosił bardziej każdym słowem, niż upominał lub rozkazywał. Jednocześnie modlił się o zbawienie dusz sobie powierzonych. Obecni na głos odmawiali psalmy. Konający wyraźnie intonował pierwsze słowa, dalsze podejmował stłumiony chór. Czuwano i w ciągu nocy. Tymczasem na ulicy przed pałacem biskupim gromadziły się tłumy, oczekując wieści o stanie chorego. Co jakiś czas ktoś do nich wychodził. Wielu ludzi modliło się pod gołym niebem. Pod koniec czwartego dnia biskup zakończył życie. Ostatnie jego słowa były wersetem psalmu pokutnego. „Z głębokości wołam ku Tobie, Panie” – zawołał głosem jasnym i przejmującym. Jeszcze przy: „Jeśli zważać będziesz na nieprawości, o Panie, któż się ostoi?”, cicho szeptanym przez obecnych, widział klęczący obok łóżka ksiądz Siecheń skierowane na siebie spojrzenie uważnych oczu. Przy „Dusza moja oczekuje na Pana” powieki starca zamknęły się, a pierś jego opadłszy nie podniosła się więcej.

Nie przypuszczał wówczas młody kapelan, że ta chwila wróci po kilku latach, aby w decydującej dla dalszych losów proboszcza z Sedelnik godzinie stać się światłem, które błysnąwszy nagle wśród przepastnych mroków nocy zawraca wędrowca z fałszywej drogi. Ów ranek spędzony w katedrze na modlitwie zmienił zamiary księdza Siechenia. Jakże małą wobec nieugiętej miłości biskupa wydała mu się własna słabość! I jak nędznym byłby porzucając u samego początku powierzoną sobie pracę, on, któremu własnymi oczami danym było widzieć, jak ostatni oddech można podjętemu dziełu oddać. Nie przebacza Bóg raz oświeconym. Uczuł z dojmującą wyrazistością, że żadna z jego myśli ani żaden z uczynków, choćby najbardziej utajonych i nieśmiałych, nie przebije się zwycięsko przez czas i nie padnie pod czyjeś błądzące stopy ofiarną smugą. Czyż mógł straszliwiej nie dorosnąć do swoich pragnień? Spokój? O, nie ku niemu ciąży nasze przeznaczenie. Zrozumiał wówczas, że najzdradliwszą ze wszystkich złud jest szukanie spokoju. Przebudzimy się zawsze zbyt późno, bo już pierwsza minuta tego letargu niesie następnym kłamstwo trzykrotnego zaparcia się.

Opuszczając katedrę ksiądz Siecheń miał wrażenie, że czyni pierwszy krok w kierunku nowego życia, w którym wszystko trzeba będzie zacząć od początku. Ogarnął go radosny pośpiech. Nie chciał ani chwili tracić. Pobiegł na dworzec i pierwszym pociągiem, narażając się na wiele przesiadek, wrócił do siebie.

Przyjechał w późną noc. Czas był pochmurny i chłodny. Rozespany zawiadowca, przyjąwszy pociąg, poczłapał pośpiesznie do miasteczka. Zgaszono światła. Stacja opustoszała. Prócz księdza nikt więcej nie wysiadł. Ponieważ do rana było daleko, zdecydował nie czekać na autobus, który odchodził dopiero o ósmej. Odległość trzydziestu z górą kilometrów nie przestraszała go. Pragnął ruchu. Od razu też ruszył krokiem szybkim i pewnym.

Z początku, dopóki szedł miasteczkiem, kontury domów, drzew i uliczek rozrzedzały cokolwiek mrok, ale dalej ciągnęła się już ciemność nieprzenikniona, noc tak gęsta, iż przed każdym krokiem zdawała się wyrastać czarna ściana. Na polu chłód stał się przejmujący. Ksiądz Siecheń przyśpieszył kroku. Szedł jednak po omacku, instynktem tylko nie gubiąc drogi. Mijał wsie znaczone skowytem psów. Raz dobiegło go z daleka kucie w kuźni. Potem znów była cisza mącona jedynie skrzypieniem piasku, czasem jakiś kamień potrącony pośpiesznie obsuwał się i staczał w dół z głuchym łoskotem.

Dopiero po paru godzinach wilgotny podmuch wślizgujący się w mrok, jak dotyk zimnej dłoni, wskazał bliskość Zelwianki. Zaczęły się mokradła, bagniste łąki. Droga, wpierw prosta, biegła teraz szlakiem krętym i niepewnym, wdzierając się pomiędzy splątany gąszcz olszyn i głogów. Zerwał się wiatr. Ale zaraz przepadł gdzieś odprowadzony szumem szuwarów.

Oto czas, kiedy człowiek pojmuje, że nie należy do siebie! Ksiądz Siecheń nigdy nie zapomni tej nocy. Zwłaszcza chwili, gdy uderzony ciszą rozpostartą dokoła, zatrzymał się instynktownie i spojrzawszy na niebo ciągle nieprzeniknione ujrzał nagle, jak strzęp ciemności odsłania wysoką gwiazdę. Widział jej blask nie dłużej, niż trwa lot błyskawicy. Przecież ta sekunda rzuciła go na ziemię i z piersi napiętej od bólu wyrwała płacz.

– Panie! – szepce ksiądz Siecheń pochylając półsennie czoło. – Gdyby ta chwila mogła wrócić… Zapłakać. Ale czysta jest tylko pierwsza łza. Ją jedną składa serce, które bije wtedy nie dla siebie. Dalsze są już splamione tkliwością. Trzeba było Chrystusa, aby płakał krwią. Łzy ludzkie nie zostawią w duszy odradzających znaków, nie smagną ciała świszczącymi razami bicza, lecz niby krople oliwy ściekną na ranę. Płacz nad samym sobą! Miękka żałość, rozgrzeszenie bez spowiedzi i pokuty. Niech raczej oczy parzy suchy ogień, a wargi trawi nieugaszone pragnienie. Podnieść się. Czuć już rosę bliskiego świtu. Prędzej, prędzej! Wracać do domu. Już niedaleko. Trzeba iść twardo. O Panie, Panie! Ciągle nie widać drogi. Ciągle mrok. Czy ta noc się nie skończy? Ciemność jest tak skupiona, iż dłonie szukające drogi zdają się przesuwać palce po ścianie chłodnej i twardej – mordercy i złoczyńcy, gdy budzą się pośrodku nocy w swoich kamiennych i czarnych celach, uderzają czołem o podobny mur; kamienie nie ustąpią pod ślepymi ciosami, żelazne pręty zagrodzą ucieczkę krzykowi – Panie, nie mam miłości! Moje dłonie są dłońmi zbrodniarza, moje usta mają wargi krzywoprzysiężcy, oszukuję, kłamię, nienawidzę, żadna rozpusta nie jest mi obca, moje myśli zatruwa brudne pożądanie, znam godziny wyuzdanej maligny, pycha mnie oślepia i zazdrość, i pogarda, i fałszywa miłość siebie.

Silne dreszcze zbudziły księdza Siechenia. Natychmiast oprzytomniał. Deszcz już nie padał i wiatr ucichł. Ziąb tylko przenikliwy panował w pokoju. Ale dopiero ostry podmuch w same plecy przypomniał proboszczowi o otwartym oknie. Od długiego klęczenia omdlały mu kolana, bolał krzyż, dłonie zdrętwiały z zimna. Podniósł się wreszcie, ale ledwie wyprostował się i stanął na nogach, zakręciło mu się tak silnie w głowie, iż musiał się oprzeć o fotel, aby nie upaść. Przeczekał chwilę. Potem zamknął okno, zaparł okiennicę. Znalazłszy na stole zapałki zapalił świecę. Był kwadrans po pierwszej. Podszedł do drzwi, nadsłuchiwał dłuższą minutę, lecz żaden odgłos nie dobiegał z pokoju Michasia. Wrócił więc do stołu. Machinalnie sięgnął po leżącą na środku książkę. Otworzył również na oślep. Przeczytał: „Albowiem kto jest od kogo zwyciężony, tego i niewolnikiem jest”.

Znane mu od dawna słowa zabrzmiały nowym akcentem. Ich surowa prostota zawsze wymierzała życiu zwyciężonego dwojaką niewolę. Przymknął oczy, dłonie złożył, jakby chciał modlić się. Ale nie znajdował wyrazów. Stał bez ruchu, przygarbiony, z głową opadającą na piersi.

– Panie! – szepnął wreszcie gorzko. – Gdybyś to Ty mnie zwyciężył…

IV

Posterunkowy Nawrocki zsunął z czoła czapkę i wsparłszy się łokciami o kontuar wolno rozpinał płaszcz. Policzki lekko mu pociemniały, oczy zaczęły błyszczeć.

Litowka mrugnął porozumiewawczo.

– Jeszcze jednego, co?

– Ale i pan dla kompanii.

Litowka roześmiał się.

– Ja zawsze!

Nalał, stuknęli się i wypili. Nawrocki rozejrzał się za przekąską.

– Grzybki – zaproponował Litowka.

– Niech będą.

Przysunął słoik, brzęknął widelczykiem i jeszcze po jednym nalał.

– No? Na pańskie zdrowie.

– I na pańskie.

Nagle Litowka przechylił się przez kontuar.

– Coś pan tam zobaczył? – zainteresował się policjant.

– Ksiądz proboszcz maszeruje drogą.

Nawrocki odwrócił się w stronę okna. Rzeczywiście po drugiej stronie drogi szedł pośpiesznie ksiądz Siecheń. Wiatr targał jego sutanną, jedną ręką przytrzymywał proboszcz kapelusz.

– Do Dubrowskiego pewnie idzie – domyślił się Nawrocki.

– Pewnie.

Odprowadzili wzrokiem księdza, dopóki nie zniknął.

– Omija moją stronę – zaśmiał się cicho Litowka.

Na ładnej twarzy posterunkowego ukazał się grymas.

– Pan z nim, widzę, ciągle w wojnie.

– Skądże ja? To on ze mną jest w wojnie. Mnie nie przeszkadza.

– Ze wszystkimi chciałby pan żyć w zgodzie?

– O, właśnie. Chyba…

– Co chyba?

– Jeśliby mi ktoś zanadto deptał po piętach…

– To co?

Litowka pośpiesznie ukrył drgnięcie ust w szerokim uśmiechu.

– To nic. Napijemy się?

Wypili.

– Trzeba przyznać – podjął pojednawczo Litowka – że nasz proboszcz nie prezentuje się imponująco.

Nawrocki wzruszył ramionami.

– Po co księdzu prezentacja?

– Pewnie, pewnie – przytaknął Litowka. – To nie to, co pan na przykład. Władza!

– Panie, panie! – przerwał posterunkowy. – Tylko bez żartów z władzy.

Litowka skwapliwie zaprzeczył. Skądże żarty? Nic podobnego. Zaczął długi i skomplikowany wywód. Tymczasem Nawrocki przyglądał się swoim nowym, połyskującym butom. Szumiało mu już lekko w głowie. Jak zawsze w takich chwilach czuł dokoła siebie drażniący zapach krwi. Drgnęły mu nozdrza. Uznał, że nadeszła stosowna chwila, aby przystąpić do sedna interesu. Spojrzał z ukosa na gadającego Litowkę. „Wstrętna morda” – pomyślał. Wyjął papierosa.

Litowka zamilkł i pośpieszył z ogniem. Posterunkowy zaciągnął się głęboko.

– Więc jak będzie, panie Litowka?

Tamten udał, że nic nie rozumie.

– Niby z czym?

Chłopi, siedzący w kącie izby i gaworzący dotąd głośno, umilkli tak nagle, iż pytanie nieprzyjemnym, ostrym akcentem wpadło w ciszę. Jeden z mężczyzn odwrócił się. Na dworze huczał przeciągle wiatr. Zanim Nawrocki zdążył odpowiedzieć, Litowka wytoczył się spoza kontuaru i pośpiesznie począł kręcić palcami przy radiu. Wychwycił najpierw głos, który tubalnym barytonem wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, potem wpadł brzęk hawajskich gitar. Litowka wyregulował siłę odbioru i wrócił na swoje miejsce.

– Przy muzyce lepiej omawia się interesy – zatarł ręce.

Ale Nawrocki nie miał ochoty do żartów.

– Więc?

Litowka nachylił się i zniżył głos.

– Kiedy pan chce?

– Dzisiaj. A potem zobaczymy.

– Zaraz, zaraz! Co za gorączka z pana posterunkowego! Mało panu tutejszych dziewczyn?

Nawrocki uśmiechnął się nerwowo.

– Widać mało.

Jego smagła twarz pobladła, a oczy ściął zimny blask. Litowka wydął grube wargi. „Mam cię!” – pomyślał. Prawa dłoń Nawrockiego odcinała się od brudnego i zaplamionego kontuaru delikatnym, prawie kobiecym kształtem. Był w niej spokój, tylko wysmukłe, pięknie wykrojone palce drżały teraz lekko.

Patrząc na tę rękę Litowka przypomniał sobie, co mu przed dwoma latami opowiadał młody Burak. Było to po pierwszej kradzieży chłopaka. Miał dziewiętnaście lat, gdy wyrzucił go z posady lokajczyka pan Gejżanowski. Nie wiadomo było dobrze, o co im poszło. Nikt tego dokładnie nie wiedział. Dość, że Burak znalazłszy się bez pracy zaplątał się w grubszą historię. Brakowało jednak wtedy niezbitych dowodów jego winy. To Nawrocki potrafił zmusić schwytanego do przyznania się. Rozmawiając z Burakiem, gdy wyszedł z więzienia, Litowka dobrze zapamiętał błysk nienawiści w jego oczach i zły uśmiech, który odsłaniał szpetny brak dwóch przednich zębów. Po miesiącu Burak znów wpadł.

Nagle Litowka poczuł na twarzy gorący oddech Nawrockiego.

– Więc jak?

– Tu pan chce?

– Co tam? – wskazał Nawrocki ruchem głowy w stronę zamkniętych za bufetem drzwi.

– Tak. Pan Jabłoński nie narzeka. Chwali sobie ten pokoik.

Posterunkowy sięgnął po nowego papierosa. Litowka przysunął się bliżej.

– Jeśli jednak panu nie dogadza… – szepnął poufale.

Nawrocki znowu uśmiechnął się.

– Nie bardzo… Niech lepiej do mnie przyjdzie. O dziesiątej, co?

– Zrobione! – zgodził się Litowka. – Punkt dziesiąta. U pana – dorzucił figlarnie – ściany są grubsze niż tutaj, a stara Rakowa i tak głucha.

Nawrocki drgnął. Ale zaraz opanował się.

– Zdaje się, że pan lubi czasami za dużo wiedzieć.

– Ciekawość – rozłożył ręce Litowka. – Trudno. Nic się na to nie poradzi.

– Ale nie zawsze dobrze się na tym wychodzi.

– Jeśli umie się milczeć.

Nawrocki spojrzał na kupca i roześmiał się niespodziewanie młodo i pogodnie.

– Jeśli musi się milczeć, chciał pan chyba powiedzieć.

Litowka przygryzł wargi. Tamten powoli zaczął zapinać płaszcz. Ciągle jeszcze uśmiechał się radośnie, z chłopięcą niemal przekorą.

– Aha, panie Litowka, jeśli pan jest rzeczywiście tak ciekawy, jak pan twierdzi, to pewnie chętnie się pan dowie czegoś o swoim przyjacielu?

Litowka nastawił uszu.

– Przyjacielu?

– Burak był pana przyjacielem, nie?

– Stara historia! – bąknął Litowka.

– Ale ciekawa.

Tu Litowka nie wytrzymał. Wesołość posterunkowego szarpnęła jego spokojem. Wsparty na szeroko rozstawionych dłoniach, uniósł nad kontuar swój przysadzisty tułów, żyły nabrzmiały mu na skroniach, oczy nabiegły krwią. Krzyknął:

– Nic nie wiedziałem, już wtedy panu powiedziałem, że nie wiedziałem, że to kradziony towar.

Nawrocki pstryknął lekko palcami.

– Niech pan naleje jeszcze po jednym.

I po chwili:

– Burak mówił inaczej.

– Łgał. Wszystko zełgał!

– Chyba że tak – zgodził się Nawrocki. – Niestety nie będzie już mógł tego odwołać.

– Bo?

Z gestu Nawrockiego domyślił się wszystkiego.

– Umarł? Niemożliwe… W więzieniu?

Nawrocki skrzywił się.

– Złym pan jest psychologiem, panie Litowka. Takie zuchy jak Burak nie umierają w więzieniu.

Okazało się, że już przed dwoma tygodniami Burak z więzienia uciekł. I przepadł. Nie wiadomo było jeszcze, gdzie się przez ten czas podziewał i co robił. W każdym razie nie marnował swoich zdolności, bo szybko znalazł sobie towarzysza.

– Słyszał pan może o Morawcu? – spytał Nawrocki. – Morawiec. Roman Morawiec.

Litowka z czerwonego stał się nagle blady. Twarz mu poszarzała, otworzył usta.

– Morawiec? – wybełkotał wreszcie. – Znajome coś nazwisko.

– Jeszcze jak!

– To ten może Morawiec, co z całą bandą grasował w zeszłym roku pod Wilnem?

Nawrocki błądził oczami po ścianie, ponad głową Litowki.

– Więc słyszał pan o nim?

Ten po raz drugi popełnił głupstwo.

– Ja? – oburzył się niedorzecznie. – Dlaczegóż to ja miałem słyszeć?

Nawrocki spojrzał przyjaźnie.

– No, czy ja wiem? Czytuje pan gazety. O tym gościu dużo rozpisywano się. Nieuchwytny. Ani razu jeszcze nie wpadł. A wziąwszy wszystkie jego sprawki do kupy, zebrałoby się z kilka wyroków śmierci.

Litowka powoli przychodził do siebie. Pokręcił głową.

– To Burak z nim?

Według relacji Nawrockiego tak się cała sprawa przedstawiała: przed trzema dniami dokonano w Baranowiczach napadu na pewien kantor wymiany. Pod wieczór, gdy na ulicy panował jeszcze ożywiony ruch, dwóch ludzi wtargnęło do sklepu. Właściciel, siedemdziesięcioletni staruszek, od razu padł pod strzałami, córkę jego ciężko raniono. Zanim jednak bandyci zdążyli zabrać z kasy pieniądze, spłoszyło ich niespodziewane wejście interesanta. Był to mały, jedenastoletni chłopiec. Jak się później okazało, chciał zmienić pieniądze, bo w jego martwej, zaciśniętej dłoni znaleziono zmięty papierek dwudziestozłotowy. Ten mały musiał pokrzyżować plany bandytów. Zrezygnowawszy z grabieży, rzucili się na oślep do ucieczki. Jednego z nich podczas pościgu zastrzelono. Okazało się, że był to Burak. Drugiemu udało się zbiec.

Zdumienie odmalowało się na twarzy Litowki.

– Wariaci! Trzeba mieć klepki pomieszane, żeby w ten sposób zabierać się do interesu.

– O! – wykrzyknął z uznaniem Nawrocki. – To rozumiem. Pan by na pewno taką historię mądrzej obmyślił.

– Kiepski żart – skrzywił się Litowka.

Nawrocki przechylił głowę prawie zalotnym ruchem.

– Nie lubi pan żartować?

– A gdzież ten… – spytał wymijająco Litowka – jak go tam, no, ten… Morawiec, gdzie on się podziewa?

– Ba! żeby to kto wiedział.

Chciał jeszcze coś dorzucić, gdy w tej chwili zaterkotał dzwonek u drzwi i do środka wszedł młody mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, w długim nieprzemakalnym płaszczu, w sportowej czapce nisko nasuniętej na czoło.

– Moje uszanowanie panu inżynierowi – zawołał Litowka.

Wszyscy obecni zwrócili głowy w stronę przybyłego. Chłopi niezgrabnie unosząc się znad krzeseł zaczęli kłaniać się od stolika. Nawrocki stuknął dziarsko obcasami.

Młody Gejżanowski nie zdejmując czapki skinął głową. Zbliżywszy się do bufetu zrobił ruch, jakby się chciał z Nawrockim przywitać. Ale skończyło się tylko na tym niezdecydowanym ruchu.

– Czym mogę służyć panu inżynierowi? – jeszcze raz ukłonił się Litowka.

– Pudełko egipskich – mruknął. – I zapałki.

Litowka pośpiesznie usłużył. Młody dziedzic wziął papierosy, schował do palta, zapłacił i ledwie musnąwszy wzrokiem stojącego o krok Nawrockiego, rozejrzał się dokoła. Litowka uznał za właściwe podtrzymać rozmowę.

– Kiedy pan inżynier wyjeżdża?

Gejżanowski nie wiedział jeszcze tego dokładnie. Może dopiero w przyszłym miesiącu.

– A panowie – rzucił okiem na kieliszki – popijali sobie, widzę.

– Co robić? – zaśmiał się Nawrocki. Trzeba się pocieszać w taką pogodę.

Gejżanowski zawtórował mu, lecz śmiech jego zadźwięczał nieszczerze i sztucznie.

– Aha! – zwrócił się nagle do Litowki. – A propos pocieszenia. Ma pan podobno nową dziewczynkę?

Kupiec zarechotał.

– Dziewczynkę, jak dziewczynkę… Pierwszej młodości to ona nie jest. Ale owszem, owszem chwalą ją sobie.

– Rutyna, co?

– O to, to! – zatarł ręce Litowka. – Właśnie rutyna. Świetnie utrafił pan inżynier. Od razu poznać znawcę.

Nawrocki poruszył się. Wesoły błysk przeleciał mu po oczach. Obciągnął płaszcz, nałożył czapkę.

– No, na mnie czas. Więc o dziesiątej, panie Litowka.

Gdy zasalutował Gejżanowskiemu, ten ujął go nagle za rękę.

– Ja też wychodzę.

– Moje uszanowanie panom. Może pan inżynier powie panu dziedzicowi, że mam świeży transport parówek, takie, jakie pan dziedzic lubi, wołkowyskie.

Gejżanowski pochłonięty rozmową, którą chciał odbyć z posterunkowym, nie bardzo zrozumiał, o co Litowce chodzi. Odpowiedział jednak:

– Dobrze, powiem.

Przy drzwiach zatrzymali się jeden drugiemu ustępując miejsca. Na dworze gęstniał zmierzch. Kłąb wiatru wpadł przez otwarte drzwi sklepu. Papiery zaścielające stoliki uniosły się pod podmuchem. Gwizd przeleciał po ścianach.

– Ależ wichura! – krzyknął spoza kontuaru Litowka.

Nawrocki odpowiedział śmiechem, nacisnął czapkę na oczy i ramieniem lekko, choć energicznie pchnął przed siebie Gejżanowskiego.

Gdy wyszli, Litowka stał jeszcze długą chwilę, ciągle wpatrzony w drzwi, jakby oczekiwał ich powrotu. Wreszcie odetchnął głęboko i okrakiem przysiadł na wysokim stołku. Otarł rękawem spocone czoło, potem sięgnął po butelkę, nalał jeden kieliszek, wypił, napełnił drugi.

W radiu poprzez brzęk gitar przedzierały się leniwe angielskie słowa skandowane nosowym tenorem. Kilka zapóźnionych much kołowało dokoła lampy. Duża ćma tłukła się o szkło. Tamci przy stoliku dopijali tymczasem swoją wódkę, gryźli ogórki i mamrotali coś jeden przez drugiego. Czasem któryś podnosił głos i pięścią walił w stół.

Litowka nie reagował na te odgłosy. Oparł się o kontuar, oczy zaszły mu mgłą, dolna warga opadła odsłaniając gnijące zęby. Znowu sięgnął po butelkę. Potrącony nieuważnie kieliszek prysnął cieniutko. Litowka zaklął pod nosem. Dłonią zgarnął szkło na podłogę. Przysunął sobie drugi kieliszek.

V

Anna nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Mimo kilku godzin snu czuła teraz większe znużenie niż z rana po źle przespanej nocy. Obudziła się o wczesnym zmierzchu. Z początku, zaskoczona pełnym, porywistym szumem wiatru, ujrzawszy w głębi za oknem zarys płota i drzewo o czarnych, gnących się gałęziach, nie mogła zorientować się, gdzie się znajduje. Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do tej dużej, obcej izby tak różnej od pokoju, który ostatnio zamieszkiwała. Gdy o podobnej godzinie budziła się w Warszawie, widziała przez zmętniałą szybę żałośnie obwisłą rynnę, dalej obdrapaną ścianę pełną jakichś niepotrzebnych gzymsów i ozdób, wątłych balkoników i okien przybranych wiotkimi firankami, jeszcze wyżej czarny, wilgotny, gęsto połatany dach, smętne dymniki uwikłane w pajęczynowe nitki drutów radiowych, a nad tym wszystkim doskonale zharmonizowany z całością, w bezruchu zastygły, jakby ze starej ilustracji wycięty płat nieba. Gdy nadchodził przedwczesny zmierzch brzydkich dni, a drobny deszczyk zacinał z ukosa, wówczas dymniki szamotały się apatycznie, potem z rosnącym mrokiem zapadał ospały spokój, tylko wiatr uwięziony pomiędzy murami bełkotał ptrzytłumionym oddechem.

Tak w ciągu wielu miesięcy zżyła się z tym obrazem, że nim zdążyła teraz podnieść powieki, była pewna, że taki właśnie widok narzuci się jej oczom. Pomyślała, że będzie musiała zaraz ubrać się i wyjść na ulicę. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie powinna zmienić dzielnicy. Może jeszcze raz spróbować śródmieścia? Może… Westchnęła ciężko. Gdybyż można było schronić się przed tym wszystkim w sen długi i twardy!

Ale kiedy po chwili zdała sobie sprawę, że nie jest już w Warszawie – nie odczuła ulgi. Dochodziła piąta. Za godzinę – obliczyła szybko – powinien przyjść kierownik poczty. Znowu będzie kląć dogorywającą żonę… Usiadła na łóżku, wsunęła stopy w rozdeptane pantofle. W pokoju było zimno, powietrze przesiąknięte wilgocią czyniło chłód obślizgłym i lepkim. Drżąc narzuciła szlafrok, pamiętający jeszcze lepsze czasy, i podeszła do toalety.

Spojrzawszy w lustro wzdrygnęła się. Nie mogła patrzeć na siebie bez wstrętu i przestrachu. Ostatnich kilka lat zmieniło ją zupełnie. Czasami miała wrażenie, że każdy dzień, każda noc posuwają naprzód dzieło zniszczenia. Nieraz, budząc się z rana, zrywała się pośpiesznie z łóżka i jeszcze oczy mając zaklejone od snu biegła do lustra. Starość, nie, to nie o nią chodziło. Niedawno przekroczyła wprawdzie czterdziestkę, ale nie wyglądała na więcej lat. Zmieniał się tylko wyraz jej twarzy. Zarys policzków niegdyś tak delikatny uległ trywialnemu zniekształceniu, usta układały się w przykry, wyuzdany grymas, oczy straciły wilgotny, miękki połysk. Anna czuła, że może teraz pociągać tylko natury chore i instynkty znieprawione. Ruchy, głos, spojrzenia, wszystko w niej obiecywało rozpustę. Ile też razy w oczach zaczepionych mężczyzn wyczytała nietajony odruch niechęci i pogardy. Ile brutalnych słów uderzyło ją po twarzy. Brali ją ci, których twarze były napiętnowane tymi samymi znakami, co i ona. Pękały wobec niej wszelkie hamulce, opadały maski, rwała się w strzępy układność, brudny kłąb ciemnych pożądań wyciekał z obnażonych ciał, jak ropa płynąca z odkrytej rany, oplątywał ją swymi mackami, chłonął i ssał. Czasami przecież znajdowała nieomal zadowolenie w tym całkowitym i ostatecznym upadku. Czegóż może od życia żądać kobieta, od której nikt prócz krótkiej, nędznie opłaconej chwili rozkoszy niczego nie żądał? Nic się już stać nie może. Zanurzyć się więc w tę otchłań, dosięgnąć samego dna… Z pewnością tę właśnie zgodę na wszystko wyczytał w jej oczach Litowka, gdy bawiąc przed tygodniem w Warszawie spotkał Annę na ulicy.

Zdziwiła się, że ją poznał. Nie widzieli się bowiem od dziesięciu przynajmniej lat. Stare dzieje ich łączyły. Anna żyła wówczas z Morawcem, stawiającym pierwsze dopiero kroki na terenie stolicy. Roman był młodszy od niej, miał dwadzieścia kilka lat, podobał się jej. Pociągał zuchwałością, mocnym ciałem, energią i tym nieuchwytnym błyskiem w oczach, który raz wydawał się cierpieniem, a kiedy indziej okrucieństwem. Niewiele wiedziała o jego przeszłości, prawdopodobnie burzliwej. Nie zwierzał się. Będąc szczerym, umiał jednocześnie być skrytym. Czym obecnie zajmował się – to oczywiście wiedziała. Ale to jej nie przeszkadzało. Wierzyła, że nie potknie się. Pieniędzy miał zawsze pod dostatkiem. Miała więc spokój, nie potrzebowała chodzić po ulicy. W tym właśnie czasie zaczął organizować pierwszą swoją bandę. Pewnego dnia przyprowadził nowego kompana. Był to Litowka. Przez kilka miesięcy chodzili na roboty razem i z kilku jeszcze innymi. Wkrótce jednak skończyło się to wszystko. Po jakiejś grubszej, krwawo zakończonej historii, banda Morawca rozpadła się. Paru chłopców wpadło, dostali po kilkanaście lat ciężkiego więzienia. O Romanie słuch przepadł, zniknął również Litowka.

Spotkała go teraz dopiero. Dowiedziała się, że Morawca od lat już nie widział i w ogóle od dawna, zaraz po tamtej awanturze, skończył z podobnymi sprawami. Nie miał ochoty – wyznał – powędrować na szubienicę albo zginąć w więzieniu. Nie każdy ma szczęście Morawca. Zresztą i jego szczęście może pewnego pięknego dnia prysnąć jak łupinka. Osiedlił się więc na kresach wschodnich. Za pieniądze, które mu przypadły z podziału, wybudował domek i urządził sklep z wyszynkiem.

Zadowolony był ze spotkania. Zaproponował kolację. Wstąpili razem do baru. Ciągle opowiadał o sobie. Ale Anna wiedziała, że szybko zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znajdowała. Nie potrzebował pytać. Była ubrana źle, z tandetną jaskrawością, wyglądała niezdrowo; chciwie, choć starała się panować nad ruchami, rzuciła się na gorące jedzenie. Gdy zaproponował jej wyjazd do Sedelnik w wiadomym celu, zgodziła się bez wahania. Nie miała nic do stracenia. W Warszawie czekał ją tylko głód, a w niedalekiej przyszłości szpital lub żebranina pod kościołem. Ludzie? Uważała, że wszędzie są ci sami, jednakowo źli. Wolała więc o tym nie myśleć, cieszyć się raczej, że znajdzie się na wsi. W pewnym momencie, gdy wyobraziła sobie pola i lasy, krajobraz od tylu lat nie widziany, odżyły w niej bolesnym szarpnięciem najdawniejsze, rzadko budzące się wspomnienia. Wychynął z mroku czasu dzień wycieczki za miasto: niebo pogodne, zapach jaśminów, droga ocieniona rozłożystymi kasztanami, ujadanie psów… Ale zanim pośród tych migawkowych obrazów zdążyła zarysować się śmiejąca twarz Pawła Siechenia, Anna wstała szybko i spytała Litowkę: zatańczymy? W jego ciężkich ramionach, pod gorącym, wódką przepojonym oddechem, znikły oczy i usta, których wolała z odległości lat nie wywoływać.

Zabawili w lokalu do późnego wieczora. Potem, po nocy, która dała Annie przedsmak tego, co ją czeka w Sedelnikach, wyjechali.

Wieś powitała ją wichurą i deszczem. Autobus ugrzązł po drodze w błocie, przyjechała do Sedelnik ledwie żywa ze zmęczenia. Tego samego wieczoru Litowka kazał jej wyjść do gości i śpiewać. Gdy opierała się, obrzucił ją ordynarnymi przekleństwami, potem zaczął bić. O, miał w tym wprawę. Znać było szkołę Morawca. Przewrócił Annę na łóżko, jedną dłonią zatkał jej usta, a bił drugą zwiniętą w kułak, spokojnie, równo, nie spiesząc się. Puścił ją, gdy się przestała szamotać, i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz. Następny dzień przeleżała w łóżku. Nikt do niej nie zaglądał. Jedzenia nie przyniesiono. Pod wieczór, gdy gospoda napełniła się gwarem, a radio zabrzmiało wesołymi melodiami, Litowka wpuścił do pokoju trzech pijanych chłopów.

Po tym wieczorze Anna zaczęła myśleć o ucieczce. Nie miała jednak pieniędzy. Kilkadziesiąt złotych, cały jej majątek, jeszcze w Warszawie wziął na przechowanie Litowka. Ukraść nie miała gdzie. Zadenuncjować starego? Nie, wszystko, tylko nie to! Zbyt bała się policji, śledztwa, przesłuchiwania, ciągania po sądach. Była zresztą pewna, że w podobnym wypadku Litowka umiałby wyjść obronną ręką, a ucierpiałaby tylko ona. Trudno. Musiało już tak zostać. Wygasł w niej bunt. Zaczęła bez sprzeciwu wykonywać wszystko, czego Litowka żądał.

Okazało się zresztą, że nie żądał wiele, a przynajmniej nic ponad to, co czyniła Anna w ciągu wielu lat w Warszawie. Dopiero po kilku dniach, gdy porządek dnia ułożył się w pewną normę, zrozumiała, że chociaż nieświadomie, tym jednak mocniej łączyła zmianę miejsca ze zmianą życia w ogóle. To ta zawiedziona, a tak późno odkryta nadzieja uczyniła z paru pierwszych dni w Sedelnikach nieznośny koszmar. Cóż znaczy jednak zmienić miejsce? Los, który w sobie niesiemy, każdy skrawek ziemi upodobni do poprzedniego. Gdziekolwiek zatrzymamy się, zawsze i natychmiast znajdą się ludzie, których pod innymi postaciami znaliśmy dawniej. Iluż Grzegorzów Litowków prowadziła Anna w późną noc po wąskich i ciemnych schodach do swego pokoju? Ilu Jabłońskich, trzymając ją w ramionach, zwierzało się z brudnych przeżyć? Ile pijanych ciał kołysała na swoich piersiach i biodrach? Nic się nie zmienia. Czasem zdaje się, że życie wcale naprzód nie biegnie i długi ciąg lat obraca się w jednych ścianach, wśród zbiegowiska tych samych twarzy. Dnie zasuwają się jeden w drugi, noc wpełza w noc następną. I nic, ani cierpienie, ani radość, ani strach nie rozłamią tych ciasnych obręczy. Wieczna niewola! Upodlenie, okrucieństwo, pogarda, brud ściekający ze wszystkich rynsztoków – oto pokarm codzienny. Ludzie jak wściekłe psy trą się w tym gnojowisku. O, gdyby nienawiść wszystkich ciał mogła wybuchnąć jednym uderzeniem, życie jak struga krwi skrzepłoby i stężało. Ale Anna, która wiele lat temu poznała samotność miłości, wie, że nienawiść jest również samotna i tak jak miłość woła odosobnionym głosem.

Zamyślona, wsparłszy głowę o dłonie, nie zauważyła, kiedy mrok zatarł jej odbicie w lustrze. Dalej siedziała pochylona nad toaletą. Nagle posłyszała bliski głos Litowki.

– Co ty, śpisz?

Drgnęła.

– Zapal lampę – mruknął.

Gdy rozjaśniło się, zmrużył oczy. Anna nie odwracała się. Światło płytkim półkręgiem padało jej na twarz. Chcąc zasłonić się, podniosła dłonie do włosów i wolno je poprawiła. Litowka milczał oparty o drzwi. Czuła na sobie jego ciężkie spojrzenie. Z pierwszych słów domyśliła się, że musiał dużo wypić. Wolała, żeby mówił. Milczenie gorzej ciążyło. Niosło zapowiedź najgorszego. Poprosiła:

– Daj mi papierosa.

Podłoga skrzypnęła pod jego grubymi butami. Anna odruchowo skurczyła się. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że za chwilę spadną na nią twarde uderzenia. Ale Litowka zatrzymał się obok, wyjął z kieszeni pudełko i rzucił na toaletę. Chciwie zapaliła.

Tymczasem Litowka rozglądał się po pokoju. Wreszcie znowu na niej spoczął jego wzrok. Wsunął ręce w kieszenie, stał rozkraczony, lekko kołysząc się.

– Pokaż się! – rozkazał.

Posłusznie, zacisnąwszy wargi, żeby ukryć ich drżenie, odwróciła się. Przypatrzył się uważnie. Trwało to nieskończenie długo.

– Kiedy będziesz gotowa? – spytał wreszcie.

Spróbowała uśmiechnąć się.

– O, zaraz, za kwadrans najdalej.

– No, zobaczymy… Niedługo przyjdzie Jabłoński.

– Wiem.

– No więc!

Odsunął od stołu krzesło i usiadł. Miała go teraz za sobą, lecz w lustrze widziała jego postać wyrastającą w głębi szerokimi barkami i kwadratową głową, której pochylenie odsłaniało szyję o grubych, krwią nabiegłych żyłach.

Od razu domyśliła się, że rozmowa nie została skończona. Ale ponieważ Litowka milczał, szybko, żeby nie tracić czasu, zaczęła wycierać ręcznikiem świecącą, przetłuszczoną skórę na twarzy. Nie spuszczała jednak oczu z lustra. Pomiędzy jej pośpiesznymi ruchami odbicie Litowki trwało nieruchome. Wreszcie usłyszała jego chrapliwy głos.

– Ty, słuchaj… Roman znowu dał o sobie znać.

– Roman?

– No…

Była tak zaskoczona, iż machinalnie, nie zastanawiając się, spytała:

– Gdzie? Tutaj?

Litowka zerwał się z rzadką u niego gwałtownością.

– Zwariowałaś? Tego jeszcze brakowało!

Odwróciła lekko głowę.

– Boisz się go?

Teraz dopiero pod jej ironicznym, jak mu się wydawało, spojrzeniem, Litowka zorientował się, że zdradził nurtujące go uczucia. Był jednak całą rozmową z Nawrockim zbyt wzburzony, aby panować nad sobą.

– To moja rzecz – warknął.

Twarz nabiegła mu krwią, pochylił głowę i ramiona, podobny do byka gotującego się do uderzenia. Wyczuła, że nie należy go teraz drażnić.

– Nie rozumiesz żartów – powiedziała pojednawczo.

– Jeśli to ma być żart – odburknął.

Ale ton Anny podziałał na niego uspokajająco, bo usiadł z powrotem. Przez chwilę milczeli. Wreszcie urywanymi zdaniami, jakby każde słowo napotykało w nim wewnętrzny opór, zaczął opowiadać, czego dowiedział się od Nawrockiego. Gdy skończył, znowu zaległa cisza. Anna o nic nie pytała. Pochylona nad lustrem, machinalnie powlekając usta szminką, myślała, czy i tym razem szczęście nie opuści Romana. Wspomniała jego sylwetkę. O nie! Trudno byłoby sobie wyobrazić Romana za kratami, w szarym, więziennym drelichu, z ogoloną głową. To wszystko. Bo w istocie było jej najzupełniej obojętnym, czy Roman wymknie się obławie, czy wpadnie. Miesiące przeżyte z nim nie rzucały na chwilę obecną żadnego znaku. Były epizodem, który czas zatarł, jak deszcz zmywa z ziemi ślady kroków. Pustka.

Tymczasem Litowka walczył z potrzebą mówienia. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien zwierzać się przed Anną z pewnych dawnych spraw. Ale w stanie, w jakim się teraz znajdował, świadomość ta zbyt słabo działała, aby nakazała mu przewidującą wszystkie możliwości czujność. Strach nie wybiera: gdy nie ma przyjaciół – popchnie w pierwsze ramiona, choćby należały do wroga.

Na dworze wichura wzmagała się. Ściemniło się prawie zupełnie. Nagle rozległ się brzęk szyby, jakby ktoś ręką pchnął ramę okienną. Litowka drgnął. Spojrzał w tamtą stronę i dopiero teraz zobaczył, że okiennica jest otwarta. Wstał szybko, zaparł ją żelaznym prętem. Potem uchylił drzwi do gospody i rzucił okiem na izbę. Chłopi już poszli. Była pusta, słabo oświetlona zwisającą z sufitu lampą, pełna chybotliwych cieni po kątach. Koło bufetu czaił się Makarek. Ujrzawszy Litowkę we drzwiach zatrzymał się i bystro spojrzał zielonymi oczami.

– Poszedł! – mruknął Litowka.

Zostawił drzwi lekko uchylone i wrócił na swoje miejsce.

– Widzisz – zaczął – z Romanem to tak jest… nie rozeszliśmy się dobrze, nie można powiedzieć. Wiesz, jak to bywa. Dzisiaj tak, jutro inaczej. Rozrachunki, tego… rozumiesz?

Anna milczała, opuściła tylko dłonie na kolana, siedziała nieruchoma. Litowka odetchnął głęboko. Chrapnęło mu w gardle. Zatarł ręce.

– Jemu może zdawać się, że go wykiwałem… gdyby wiedział, że tu mieszkam, Burak mógł mu powiedzieć o mnie…

Nie potrzebował dalej mówić. Domyśliła się całej historii. Jasne teraz było, skąd znalazły się pieniądze na ten dom, sklep i ziemię. Ale cóż? Nie było to żadną niespodzianką. Zdziwiła się tylko, że ją niczym ta wiadomość nie poruszyła. Właściwie powinna by się cieszyć strachem i niepewnością Litowki. Nie czuła jednak niczego, co by choć za ułamek radości mogło uchodzić. Była znużona, to wszystko. Znużona zmęczeniem fizycznym, zwierzęcym, wyprutym z jakichkolwiek uczuć, chęci, pożądań.

Ostatnio coraz częściej wpadała w taki nastrój. Nie chciała go. Ale nie chciała wówczas tylko, gdy był poza nią. W nim nie istniało tak lub nie. Czasem, gdy budziła się w środku nocy przy boku przygodnego kochanka, ogarniało ją przerażenie, tak nagle jasnym się dla niej stawało, iż w chwili zdawałoby się wykluczającej samotność była w rzeczywistości nie do wyrażenia samotna. Samotna samotnością najokrutniejszą, którą każdy człowiek musi raz przeżyć, choćby to miało na niego spaść dopiero w godzinie śmierci. „Ale czyż istnieje w życiu człowieka cokolwiek niezwykłego – myślała nieraz – co by jednocześnie nie zbliżało ku śmierci? Przy pewnym natężeniu uczuć, lub przy zamieraniu ich zbyt bezwzględnym, zawsze śmierć zagląda nam w oczy”.

Przemknęło jej przez głowę szybkie wspomnienie: przed bardzo wielu latami przeżyła to odkrycie po raz pierwszy. Nie zdążyła cofnąć się. Zanim zdała sobie sprawę z czasu i z miejsca tej chwili, ujrzała mroczny korytarz, którym biegła na dźwięk dzwonka, drzwi otwierane, nagłe rozwidnienie się, a na schodach w pełnym świetle padającym z okna na półpiętrze postać młodego legionisty. Jednocześnie przypomniała sobie, że w kilka tygodni później mówiła patrząc w oczy Pawła Siechenia: „Kiedy zobaczyłam cię wtedy po raz pierwszy, stało się ze mną coś, czego jeszcze nigdy nie przeżyłam. Zanim spytałeś się, czy tu mieszkają państwo Podhaliczowie, patrzyłeś na mnie chwilę, pamiętasz? To trwało bardzo krótko, ale mnie się wydało nieskończenie długo. Nie zdążyłam nawet dobrze ci się przyjrzeć. Spostrzegłam tylko, że jesteś bardzo blady i masz smutne oczy. Tylko tyle. Ale w ciągu tej sekundy, zanim usłyszałam twój głos, wydało mi się, że umieram. Nie, nie! – zaprzeczyła szybko widząc pytanie w jego spojrzeniu. – To nie było bolesne uczucie. Radosne też nie… – dodała po chwili. – Tego w ogóle nie da się nazwać”. I jeszcze raz tamtego dnia przeżyła owo uczucie zamierania, gdy zdaje się, że dawne życie uciekło, a nowe nie zdążyło jeszcze nadejść. Było to wieczorem, na chwilę przed zaśnięciem. Z krótkiej rozmowy wiele dowiedziała się o nowym lokatorze swoich opiekunów. Przydzielono mu u nich kwaterę. Był porucznikiem drugiej brygady. Niedawno, podczas walk w Karpatach, został ciężko ranny, otrzymał postrzał w lewe płuco. Właśnie wczoraj opuścił szpital, lecz do całkowitego wyzdrowienia było mu jeszcze daleko, nie wiedział nawet, kiedy będzie mógł wrócić na front… Gdy leżała w ciemnościach z zamkniętymi oczami, słyszała za ścianą kroki porucznika. Nagle ucichły. I wtedy, ale jakby we śnie i dlatego silniej jeszcze, przeżyła uczucie podobne do tego, które ją przeniknęło w południe stojącą w otwartych drzwiach.

Mając oczy pełne tych wspomnień, nie czuła, że od kilku minut Litowka na nią patrzy. Z początku, chcąc sprawdzić wrażenie swoich słów, rzucił na Annę wzrok krótki i podejrzliwy. Ale gdy nie zauważył w zarysie jej lekko pochylonej postaci żadnej gwałtowniejszej zmiany, uspokoił się. „Uwierzyła” – przemknęło mu przez głowę. Tym lepiej. Jeśli na starość zaczynała podobnie głupieć, dlaczego nie miałby dalej mówić? Korciło go, aby podzielić się z Anną swymi obawami w związku z osobą Nawrockiego. Co znaczył jego śmiech? A te pytania tak lekko, niewinnie na pozór, bez żadnej zdawałoby się ukrytej intencji rzucane? A to „musi pan milczeć?” Nie, to niemożliwe – wydało się Litowce – aby Nawrocki mógł się czegokolwiek domyślać. Skąd? Jakim sposobem mógłby wpaść na trop tych starych, przebrzmiałych historii? Udawał, że wie, o tak! to co innego, udawanie i wygrywanie na tym to stała policyjna metoda. Zaplątać upatrzoną ofiarę w sieć pytań, domyślników, niespodziewanych skojarzeń, aby później w odpowiedniej chwili jednym rzutem zacisnąć pętlę. „Ale to nie ze mną! – uśmiechnął się do nieobecnego wroga – ze mną nie pójdzie tak łatwo. Jeszcze nie zna mnie”. W tej samej jednak chwili zdał sobie sprawę, że jeśli jest już mowa o walce pomiędzy nim a Nawrockim, to przecież pierwsze w niej kroki przyniosły niewątpliwy triumf posterunkowemu. To on przez cały czas górował spokojem, on umknął w porę z dość śliskiego dla siebie terenu, jemu udało się z kolei uchwycić inicjatywę w swoje ręce i najzaczepniejsze wypady przemycić pod maską niefrasobliwego i przyjaznego uśmiechu. Wspomniawszy swoje zachowanie, zwłaszcza chwilę, w której tak nieopatrznie pozwolił sobie wyskoczyć ze skóry, Litowka znowu się zaniepokoił.

Zrozumiał, że dopóki jakimś umiejętnym posunięciem nie zaskoczy z kolei Nawrockiego, dopóty ta pierwsza porażka ze zjadliwą natarczywością wciskać się będzie w każdą rozmowę z posterunkowym, w każdą myśl o nim. Zawsze będzie już stroną skazaną na bronienie się, wymykanie i kluczenie. A czyż nie tego chciał Nawrocki? Czy nie tędy wiedzie droga do ostatecznego zaplątania się i uwikłania?

Bezsilny gniew chwycił Litowkę. Och, gdyby mógł przychwycić tego szczeniaka, gagatka z ładną buzią i delikatnymi łapkami, wziąć go w swoje obroty i rozprawić się po swojemu, raz na zawsze. Ba! tylko jak się do tego zabrać? W dużym mieście wiedziałby, co robić. Tam wystarczyłaby nocna godzina, pusta ulica. Ale tu, gdzie wszystkie zdarzenia wypływają na wierzch jak wzdęte trupy wyparte wirami z dna rzeki? Zamyślił się. A może… taka noc jak dzisiaj, wiatr… może Anna? Uderzony niespodziewanym pomysłem, spojrzał na nią.

Siedziała przed lustrem ciągle odwrócona plecami, w taki jednak sposób przechyliła głowę, iż nie ruszając się mógł ze swego miejsca dojrzeć profil. Wyraźnie rysował się na tle rozstawionego pod ścianą parawanu, tylko światło lampy padając z boku poszerzało cokolwiek linię policzka. Dzięki temu na pierwszy rzut oka twarz Anny wydawała się obrzęknięta.

Litowce zamarły słowa, które miał na końcu języka. Uczuł w sposób nieokreślony, że powinien natychmiast odwrócić głowę. Jednak nie mógł oderwać oczu od siedzącej. Miał wrażenie, że ulega niezrozumiałemu nakazowi, równie ohydnemu i przerażającemu, jak obraz, który go natarczywie pociągał. Musiał patrzyć. Twarz Anny, nienaturalnie nabrzmiała i blada, robiła wrażenie umarłej. A przecież żyła. Żyła w bezsilnym opadnięciu dolnej wargi, w oku jakby oślepłym, w tępym skurczu mięśni, których napięcie sparaliżowało Litowce oddech. Widział w swoim życiu wiele twarzy ściętych nienawiścią, ale w żadną z nich nienawiść nie wessała się piętnem tak szczególnym, jak w tę, którą miał przed sobą. Przed wielu laty na froncie zobaczył pewnego dnia ludzi zatrutych gazami. Nocą rozświetloną dalekimi błyskami, wśród złowrogiej ciszy zbierano ich z pola. Na ziemi szarej, jakby przysypanej popiołem, wtłoczone w leje i wyrwy leżały nieruchome, dziwacznie pokurczone ciała o twarzach – gdy je oświetlono – straszliwie zmienionych, zsiniałych, zastygłych w natężonym grymasie. Twarz Anny zdawała się również ulec zatruciu. Była w niej ta sama upiorność, co w tamtych ludziach z okopów: zamazanie granic pomiędzy nienawiścią, strachem i cierpieniem, wzajemne przeniknięcie tych wszystkich uczuć, milczący osad, chłód.

Ciszy w pokoju żaden szelest nie mącił. To tylko dokoła, górą i bokami, wiatr bił z niezmienną zaciekłością, gwałtowne i czarne przypływy napierały na ściany. Jak mały i wątły wydał się nagle Litowce dom! Jeszcze jedno silniejsze uderzenie i niby okręt zerwany z kotwicy zawiruje kruchą łupinką wśród sprzecznych prądów, aby na oślep zanurzyć się w burzliwy odmęt. Kto zatrzyma jego bieg?

Wtem coś miękkiego otarło mu się o nogi. To Makarek. Kopnął go podrażniony.

– Won!

Makarek miauknął żałośnie i zwinięty w kłębek przypadł do ściany.

Litowka podniósł się. Stanął przed Anną.

– No, gotowa?

Usłyszała głos, ale nie zrozumiała słów. Szumiało jej w głowie, jakby została wytrącona z ciężkiego snu.

Litowka zacisnął zęby.

– Czego się gapisz?

Ciągle miała oczy nieprzytomne.

– Ogłuchłaś? Pytam się: kiedy będziesz gotowa?

Połapała się wreszcie, o co mu chodzi. Szybko, lecącymi rękoma zakrzątnęła się wśród porozrzucanych w nieładzie na toalecie drobiazgów.

– Już, już, zaraz…

Chętnie popędziłby ją trochę. Ale nie – zreflektował się – nie teraz. Teraz potrzebował jej spokoju. Odstąpił więc na bok i dopiero po chwili przyjacielskim tonem zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. Chciał przede wszystkim, aby szybko pożegnała się z Jabłońskim. Niech zostanie jej trochę czasu, żeby mogła wyglądać dobrze wieczorem. I opowiedział, co to ma być za wieczór.

Anna słyszała już o Nawrockim. Widziała go nawet parę razy z daleka.

– Przystojny chłop! – pochwalił Litowka.

Zgodziła się. Owszem, robi wrażenie całkiem do rzeczy.

– Ba, ba! – mlasnął językiem. – Jeszcze jak do rzeczy. Zobaczysz! To, uważasz, mój serdeczny przyjaciel. Bardzo serdeczny – powtórzył z roztkliwieniem nieomal. – Musisz, uważasz, zdobyć sobie jego względy. Niech chłopak będzie zadowolony. Bo to, widzisz, taki gość, co to stworzony jest do wielkiego miasta. Do Morawca by pasował, o! Tutaj dla niego za ciasno, za płasko, uważasz – i ręką pokazał, jak bardzo monotonnie i żałośliwie musi być dla podobnego człowieka w Sedelnikach. – Nie ma gdzie skrzydełek rozwinąć. Pofruwać nie ma gdzie. A tak to sobie razem pofruwacie! Będziesz grzeczna, co?

Wzruszyła ramionami i zalotnie przegięła głowę. Grzeczna? Przecież zawsze jest grzeczna.

– Ale tu specjalnie, specjalnie… Więc będzie dziewczynka grzeczna, cio? – zaszczebiotał niespodziewanie i dodał już innym tonem z naciskiem: – Zależy mi na tym, uważasz?

Wyciągnął przed siebie nogi i wygodnie się rozparł. Ogarniał go coraz lepszy humor. Ech! napić by się tak jeszcze… jak to dobrze, że wiatr robi tyle hałasu. Niechby sobie pohulał przez całą noc.

Po ścianie łaziła ospała mucha. Litowka przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

– A gdyby w pokoju było gorąco – powiedział łagodnie – to możesz otworzyć okno.

– Okno? – zdziwiła się biernie.

– No, okno, nie rozumiesz? Zwyczajne okno. Świeże powietrze, chłodek, noc z gwiazdeczkami, nie majowa wprawdzie, ale zawsze noc… Cóż to dziwnego? Nie otwiera się okien?

– Ależ owszem, otwiera się…

– No więc!

Strzepnął palcami w powietrzu i jakby ubawiło go nierozgarnięcie Anny, roześmiał się poczciwie. Zanim w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka oznajmiający przybycie kierownika poczty, Litowka zdążył powiedzieć:

– Ciekawy jestem, co też teraz nasz przyjaciel Roman porabia?

VI

Leżąc widział nad sobą na wyciągnięcie ramienia zmierzwione sklepienie szałasu: gałęzie splecione, przetkane liśćmi, chrustem i mchem, nie dość jednak szczelnie, bo prześwitywały przez nie wysoko zawieszone i jakby od pni oderwane cienie sosen. Przed chwilą, zanim ściemniło się, widział również daleki i wąski skrawek nieba: szare pasemko szybko przemykające wśród drzew. Ten bezustanny ruch pozwalał nie myśleć. Oto całkiem niespodziewanie otwierały się wśród jednolitej szarości białe jeziora. Wtedy zdawało się, że zalegnie spokój, a słońce wzmocni nieśmiałą bladość ciepłym błyskiem. Ale już kruche brzegi pękały pod naporem kudłatych i burych kłębów. Już nowy zwał chmur pędził na oślep. Już ciężkie obłoki wbijały się jeden w drugi, łamiąc się bezszelestnie, a czarne i ostre gałęzie, same wichurą rozdzierane, rozdzierały z kolei ten nalot na strzępy i tak zwyciężony wyrzucały dalej.

Teraz niebo zatarło się w mroku, a śpiesząca noc powoli zamazywała i wierzchołki sosen. Już tylko porywistym kołysaniem znaczyły swoją obecność. Stawały się coraz bardziej ruchem, a coraz mniej kształtem. Wiotczały w oczach żegnane żałosnym skrzypieniem gałęzi i nikły wśród łoskotu pękających konarów. Zbliżał się koniec. Nadchodziła okrutna agonia żywych włókien i krzepnięcie soków. I mrok. On jeden. I szum – ogromna fala przelewająca się ponad ziemią, rzekłbyś, że niebo ośmielone ciemnością runęło z wysokości.

Morawiec oblizał spieczone wargi. Od wilgotnej, niedostatecznie chronionej przez szałas ziemi ciągnął gryzący chłód. Mimo grubego swetra i płaszcza Roman drżał. Gnijące liście wypełniały wnętrze szałasu mdłym, duszącym zapachem. Od niedalekiej Zelwianki ciągnęło błotem.

Był tak wyczerpany, że choć przeleżał na tym miejscu parę godzin, nie mógł zdobyć się na wysiłek najbłahszego ruchu. Przez szczeliny w ścianach wciskał się wiatr śliskimi podmuchami. Czuł na twarzy ich chłód. Kilkakrotnie postanawiał wstać i zabrać się przed nocą do opatrzenia swego schroniska. Ale za każdym razem żmudność tej pracy zatrzymywała go na miejscu. Z początku odkładał ją na później, potem, gdy się ściemniło, przestał o niej myśleć. Było mu teraz wszystko jedno.

Od dwóch dni nie jadł. Dwie noce nie przespane miał poza sobą, noce bezustannej ucieczki, błądzenia, zacierania śladów, uporczywej walki o życie. Raz jeden spał, kilka godzin zaledwie, gdy przed depczącą mu jak psy po piętach pogonią schronił się w samotnym, nie opodal dużej wsi położonym stogu. Było to po południu. Przed wieczorem, woląc nie ryzykować zetknięcia z ludźmi, nie chciał ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza że ciągnące się dokoła bagna zmuszały go do przejścia przez wieś. Zaszywszy się więc w ciepłe siano przespał, jak mu się wydawało, krótką chwilę. Lecz gdy zbudził się, była noc. Wylazłszy ze stogu, ostrożnie, z odbezpieczonym naganem podszedł pod pierwsze chaty. W niewielu oknach świeciło się. Droga była pusta. W ciszy bełkotał młyn. Gdzieś na drugim końcu ujadały psy. Minął szczęśliwie ciemny budynek posterunku. Później w paru chatach widział ludzi jedzących przy stołach. Mógł wtargnąć do pierwszej z brzegu izby i z łatwością zdobyć jedzenie. Nie chciał jednak postępującej obławie dawać o sobie znaku. Ruszył więc dalej.

Dopóki czuł doraźne niebezpieczeństwo, a każda chwila dnia i nocy wymagała od niego pogotowia, napięcie nerwów nie zostawiało miejsca zmęczeniu. Był pochłonięty jednym pragnieniem: uciec, wydostać się poza zasięg naprędce zorganizowanej pogoni, zmylić ślady, aby znów móc stanąć przed otwartym i wolnym światem. Kiedykolwiek uciekał – a przecież z ucieczek składało się jego życie – nigdy nie myślał, co będzie robić później. Nie budował żadnych planów. Każda ucieczka otwierała przed nim, sądził, nieskończoność możliwości. Wybór zostawiał na później. Ucieczka bowiem zamykała się dla niego w oddzielną, własnymi prawami kierowaną egzystencję. I nią też żył, ją wchłaniał, w przyszłość, która należała już do innej rzeczywistości, nie patrząc. Wierzył w swoje szczęście. Nigdy nie myślał, że mogłoby się od niego odwrócić. Przywiązał je do siebie niezachwianą pewnością, iż musi mu służyć i torować drogę. To była jego broń skuteczniejsza, mniemał, od rewolweru, sprytu i mocnych mięśni. Zbyt dobrze przecież zdawał sobie sprawę, iż tę sławę otaczającą jego nazwisko zawdzięczał stokroć więcej swojej nieuchwytności niż swoim czynom. Od dawna zrozumiał, iż śledztwo, sąd, więzienie tworzą z przestępców szary, potępiony tłum, ścigając ich daleko poza zamknięte mury i kładąc piętno, którego nic nie zmaże. Gdy poznał w pewną noc Buraka, od razu, zanim zamienił z nim pierwszych kilka słów, wyczuł, że koleje tego chłopa układały się według prawa więziennego. Inni z okiem mniej bystrym nie dostrzegaliby tego. Ale on to prawo chwytał na odległość. Odczytywał je w oczach skazańców, w ich spojrzeniu, choćby pozornie najbardziej zuchwałym, przecież zawsze gdzieś, jakby od wnętrza przysłoniętym cieniem pięści i krat.

W pierwszych latach z zasady trzymał się od takich ludzi z daleka. Uważał, że przynoszą nieszczęście. Kto raz był karany, nie mógł w nim znaleźć towarzysza. Dobierał sobie ludzi nowych, nie startych jeszcze karą. Wynajdywał ich, wiedziony intuicją, w najrozmaitszych okolicznościach, wygrzebywał z knajp, z domów publicznych, z ulic. Większość też jego dorywczych kompanów tworzyli ludzie młodzi, przeważnie bezrobotni lub tacy, których burzliwe i namiętne natury nie umiały wyżyć się w spokojnym, unormowanym obowiązkami życiu. Nienawidził monotonii. Gdyby budząc się z rana wiedział, co go spotka wieczorem, uważałby podobny dzień za stracony. Jeśli zabrał się do jakiejś sprawy zbyt pewnej i z wiadomym końcem – porzucał ją nie dokończoną. Nie miał serca do takich historii. Stąd też pochodziły jego raptowne, najnieoczekiwaniej zaimprowizowane wyjazdy, tajemnicze zniknięcia, gdy zdawało się bez wyraźnego powodu przepadał gdzieś, aby po wielu miesiącach, w okolicznościach najmniej spodziewanych znowu wypłynąć.

Z biegiem lat, nie zmieniając trybu życia, zmieniał powoli dobór ludzi. Coraz mniejszą przyjemność znajdował w towarzystwie młodzieniaszków stawiających pierwsze kroki. Tak szybko szarzeli! Był w nich może urok siły, lecz siły dlatego tylko nie nadpękniętej, iż z niczym się jeszcze nie zderzyła. Załamywali się ci, po których najmniej tego oczekiwał. Zawodzili go najserdeczniej kochani. Zaczął się więc interesować inną kategorią ludzi. Coraz silniej pociągali go urodzeni pechowcy, chłopcy w gruncie rzeczy porządni, którym jednak z najrozmaitszych powodów nic się nie mogło udać, wszystko bowiem, czegokolwiek dotknęli, obracało się przeciw nim, na ich zło. Znał podobne typy na wylot. Byli to zwykle, wbrew wszelkim pozorom, ludzie nie stworzeni do takiego życia. Wdepnęli w nie zawsze jakby na ślepo, bez dostatecznej racji. Byli w tym wszystkim przybłędami, brnęli w głąb bez zastanowienia, pędzeni instynktem, który ich nie wypowiadał i nie wyjaśniał. W gromadzie ginęli. Ale gdy wzięło się takiego chłopaka na stronę – okazywało się, że każdy nosił w sercu pragnienia jakże inne od tych, które się urzeczywistniały. Jedni chcieli się uczyć, pragnęli wiedzy z rozpaczliwą zachłannością; drudzy ogromną tęsknotą ludzi wsi tęsknili do ziemi; innym marzyły się dalekie podróże, rojenia tym więcej rozdzierające, iż rzadko jasno uświadamiane. Ileż takich tęsknot poznał! Zdarzało się – w mętnych spelunkach, przy stołach zalanych wódką, wśród twarzy zwyrodniałych i napiętnowanych występkiem – odnajdywał nagle czyjeś jasne spojrzenie, nieśmiały, bardzo smutny błysk w oczach; usta, które klęły, drgały naraz uśmiechem dziecinnym i żałosnym, a dłonie, które poznały już palący chłód kajdanów, odzyskiwały zawstydzającą czystość.

Zapamiętał jedno zwłaszcza zdarzenie. Przed rokiem, wyszedłszy w gorącą letnią noc z dansingu, natknął się na jakiegoś młodego człowieka. Już we drzwiach go dostrzegł. Ulica była pusta, ów chłopiec stał na skraju chodnika, przy drugim rzędzie taksówek, w cieniu, poza zasięgiem świateł neonów. Kiedy Morawiec wyjął papierośnicę, tamten szybko podniósł głowę, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Dopiero gdy go Roman mijał, podszedł i przezwyciężając nieśmiałość poprosił o papierosa. Przeszli kawałek razem. Morawiec wyczuł, że młodemu chłopcu ciąży samotność. Sam zresztą był w podobnym nastroju. Rano miał wyjechać. Nie wiedział, czym wypełnić pozostałe godziny. Szukał jakiegoś towarzystwa. Przyjął więc bez wahania to, które przyniósł przypadek.

Mimo porządnego miejskiego ubrania nieznajomy nie robił wrażenia tutejszego. Wysoki i szczupły, o jasnych włosach i niebieskich oczach, wyglądał na lat najwyżej dwadzieścia parę. Miał ujmujący sposób bycia i miły, serdeczny uśmiech, który łatwo zjednywał sympatię. Gdy mówił z ożywieniem, robił wrażenie jeszcze młodszego. Przy całej bowiem męskiej dojrzałości ruchów i głosu miał w sobie dużo chłopięcości.

W kilka godzin później, nad ranem i po wielu kieliszkach, Roman poznał całą historię przygodnego towarzysza nazywał się Burak. Niedawno dzięki amnestii wyszedł z więzienia. Dwa razy już siedział. Nie wspomniał wprawdzie dokładnie za co, można się było jednak domyślić, że za przygodne kradzieże, których zresztą był raczej wykonawcą niż inicjatorem. Opowiadał o tym wszystkim prosto, prawie pogodnie, z ledwie uchwytnym akcentem goryczy. Kiedy wpadł po raz pierwszy, biciem zmuszono go do przyznania się. Człowieka, który go skatował, nienawidził później przez jakiś czas. Teraz było to już tylko odległe wspomnienie. Zresztą nie od tego jednego odszedł. Przyznał się, że woli nie myśleć o przeszłości. Ale właśnie dlatego, że tak mówił, wyczuwało się, iż jest mu obecnie źle i tęskni za czymś, co minęło i do czego powrócić nie może. „Czy rzeczywiście nie możesz wrócić?” – spytał Roman, choć wiedział, że nie ma powrotów. Burak potrząsnął głową. Nie, nie może, tam wszystko już o nim wiedzą. Tam?

Burak znajdował się w stanie, kiedy żadnej tajemnicy nie chce się dla siebie zachować. Owym nieokreślonym „tam” okazała się białoruska wieś Sedelniki. Pochodził stamtąd. Jego rodzina – miał matkę i liczne rodzeństwo – gnieździła się na kilku morgach ubogiej ziemi. Oczywiście nędza, kłótnie. Jemu, najmłodszemu, najbardziej się poszczęściło, tak przynajmniej zdawało się z początku. Rozpoczął karierę od pasania dworskich indyczek, potem krów. Kiedy miał czternaście lat, dostał się na chłopca stajennego. Później pracował w ogrodzie, po jakimś czasie przeszedł do kuchni, wreszcie dzięki dobrej prezencji i bystrości awansował na lokajczyka. I byłby nim z pewnością do chwili obecnej, gdyby nie rozbiło wszystkiego pewne zdarzenie. Stało się to przed dwoma latami, wczesną jesienią. Od paru miesięcy bawił wówczas we dworze sedelnickim syn dziedzica, jedynak, studiujący inżynierię we Francji. Burak jeszcze w rozmowie z Morawcem nie umiał sobie zdać sprawy, jak to się stało, iż młody panicz mógł tak silnie zaważyć na jego życiu. Opowiadał więc same fakty. Pałac sedelnicki nie obfitował w rozrywki. Dziedzic, dziwaczejąc na starość w urojonej cukrzycy i skąpstwie, zdążył w ciągu kilku ostatnich lat skłócić się ze wszystkimi okolicznymi dworami. Przez jakiś czas ciągnęły się te wzajemne niechęci i urazy, wreszcie goście zaprzestali odwiedzać Sedelniki, a z Sedelnik również nigdzie się w sąsiedztwo nie ruszano. Przyjechawszy na podobną pustkę, Seweryn Gejżanowski szybko zaczął się nudzić. Oczywiście lokajczyk nie był dla niego towarzystwem odpowiednim. Okazał się jednak pożytecznym. Zaczęło się od tego, iż na wyraźne życzenie panicza Burak sprowadzał mu ze wsi dziewczyny. Czynił to chętnie. Dziewczęta nie stroiły fochów, on zaś za każdym razem dostawał jakieś grosze, miał na papierosy i w sobotę na wódkę u Litowki.

W pierwszej chwili Roman przypuszczał, że przesłyszał się. „Co? – spytał. – U Litowki?” Okazało się, że tak. Morawiec wybuchnął śmiechem. „Znasz go?” – zainteresował się Burak. Zamiast odpowiedzi Morawiec kazał przynieść najdroższego wina. Uważał, że podobną nowinę należy oblać. Potem, w miarę jak dowiadywał się od Buraka rozmaitych szczegółów o swoim dawnym towarzyszu, ogarnęła go coraz większa wesołość. Owa złośliwa radość, którą zawsze odczuwał, gdy dzięki niespodziewanym zbiegom okoliczności życie odsłaniało nagle swój nieobliczalny mechanizm i niedorzeczne spoidła. Cóż za groteska! Ludzie, jak marionetki naciągnięte na niewidzialny sznurek, plączą się między sobą. Nie wiadomo, gdzie i kiedy która wyskoczy, z jakim grymasem, w jakim przebraniu. Dużo wypił, lecz jak zwykle przy alkoholu czuł się najbardziej trzeźwy i opanowany. „Uważaj – powiedział do Buraka – jedyne, co nam pozostaje do roboty w tym całym wielkim bałaganie, to nie dać się uśpić i czynnie pokazywać, że jest to bałagan. Jeżeli będziemy się czepiać złudnych pozorów, stworzymy sobie jakieś niedorzeczne iluzje, które w rzeczywistości nie znajdują żadnego potwierdzenia. Zjedzą nas, to wszystko!”

Przypomniał sobie nagle twarz Buraka taką, jaką widział przed dwoma dniami, po raz ostatni. Biegli razem szeroką ulicą. Przed nimi nikogo. Panika wymiotła przechodniów. Z tyłu zmieszane głosy, tupot ciężkich butów po bruku, jeden strzał, drugi. Ściemniło się już. Niedaleko, może na odległość dwustu kroków, zagradzały drogę płoty i ogrody. Byle tam dobiec. Słyszał obok przyśpieszony oddech chłopca. „Prędzej!” – zawołał. Chociaż się nie oglądał, czuł, że ściga ich coraz więcej ludzi. Już z boku wychylały się ośmielone sylwetki. „Prędzej!” – powtórzył. I w tej chwili, jednocześnie z ostrą salwą, Burak runął na ziemię. Przewrócił mu się pod same nogi, twarzą do góry, z rozpostartymi, jakby do lotu wyciągniętymi ramionami. Morawiec pamiętał, że zatrzymał się na dłużej niż sekundę. Myśl jego pracowała spokojnie, nie czuł żadnego podniecenia. Zdawał sobie sprawę, że stanąć teraz – znaczy zginąć. Zdążył jednak w pełnym biegu zobaczyć twarz Buraka. Leżała w dole blada, z lekko rozchylonymi wargami. Siła upadku wtłoczyła głowę chłopaka w grząskie błoto, ze skroni wąskim pasemkiem spływała krew.

„Oto koniec – pomyślał. – Kto wie, może nie najgorszy? Spokój, uwolnienie… Burak ze swoją naturą łagodną i miękką nie mógłby długo utrzymać się na powierzchni. Tacy ludzie muszą żyć w swoim świecie. Obcy grunt odepchnie ich”.

Spotkawszy przed tygodniem chłopca po raz drugi, znalazł go w rozpaczliwym położeniu. Po ucieczce z więzienia Burak nie wiedział, co z sobą robić. Nie miał żadnych znajomych, musiał ukrywać się na własną rękę, plątał się z nieporadną zuchwałością. Teraz wyraźniej niż przed rokiem nie było dla niego powrotu. Już za daleko zaszedł. Mógł iść tylko w jednym kierunku. Przyjmując szaleńczy plan Morawca przeczuwał być może, czym się to skończy. Ileż mówił jego smutny uśmiech, gdy idąc baranowicką ulicą w kierunku upatrzonego kantoru spojrzał na towarzysza. W pewnym momencie Morawiec, uderzony tym wzrokiem, chciał zawrócić. Od celu dzieliło ich kilkanaście zaledwie kroków. Szli w milczeniu. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku obejrzała się za nimi ciekawie. Przy ścianie jednopiętrowego domku trzepotały się gołębie zdziobujące rozsypany groch. Nie, już było za późno!

Ziąb stawał się tymczasem coraz dokuczliwszy. Dreszcze tak ostro następowały jeden po drugim, iż mimo zaciśniętych zębów i wstrzymanego oddechu nie mógł nad nimi zapanować. Dygotał całym ciałem. Nie pamiętał, aby znajdował się kiedykolwiek w podobnie podłej sytuacji. Czyż po to wymknął się łapaczom, aby nawet sił nie mieć na skosztowanie wolności? A dalej?

Mimo osłabienia nie mógł zasnąć. Gdy zamykał oczy – powieki wypełniały zaraz natarczywe obrazy. Jakieś dawne wspomnienia, twarze, których nie umiał osadzić w czasie, o oczach rozwartych lękiem i ustach otworzonych jakby do krzyku; zamarłe krajobrazy, obce, a przecież kiedyś znane ulice, wszystko ściśnięte, niby ogromnym ciężarem rozpłaszczone. Kilka razy wśród tych dziwacznych gąszczów ukazywała się twarz Buraka. Wiatr szarpał podszyciem szałasu, wyżej kołysał się rytmicznie rozlewny szum. Więc to nie sen… Gdyby mógł z tych widziadeł otrząsnąć się, wyjść z nich jak z majaczeń sennych, uczułby ulgę. Ale tu, gdy otwierał oczy, słyszał ten sam co przed chwilą bełkot wichury, a pamiętając dokładnie wyraz męczących obrazów zdawał sobie sprawę, iż oczekują tylko cienia, aby śmiało i w ostrym zbliżeniu wychynąć.

Szumiało mu w głowie. Wyschnięte gardło i spieczone usta utrudniały oddychanie. Nagle przemknęło mu przez głowę: „Nie przeżyję tej nocy”. Ta myśl poderwała go. Automatyczny, niezależny od jego woli skurcz mięśni kazał mu się dźwignąć. Przez jakiś czas siedział nieruchomy, wyprostowanymi plecami i sztywno napiętym karkiem wsparty o ścianę szałasu. Przed sobą widział niski otwór. Pamiętał, że wchodząc do środka musiał się zgiąć i nieomal wpełznąć na czworakach. W głębi stała noc.

Wiatr jakby przycichł, przynajmniej tu dokoła zapadła cisza tak niespodziewana, iż zdawało się, że powietrze skrzepło ścięte nagłą równowagą. Wprawdzie dalej snuły się jakieś głosy zwinięte w jedną melodię, ale już stłumione, niby ze dna przepaści wydźwignięte, a echa ich wiotkie i ledwie szemrzące odpowiadały żałosną skargą ze stron jeszcze odleglejszych. Ten rozwlekły dwugłos był jakby powolnym odpływaniem, nieuchwytnym ruchem w ciemnościach, wywoływaniem i gaszeniem tajemniczych zaklęć.

Morawiec wstrzymał oddech. Nasłuchiwał. Wszystkie głosy, choć tak doskonale wydawały się zmieszane między sobą, zapadały w niego oddzielnie, jakby każdy z nich chciał wypowiedzieć coś innego. Nie był to jednak chór skłócony i bezładny. Noc smukłą wieżą płynęła na jasnych i przenikliwych dźwiękach. Oto granice zamykające ją przedtem ciasnym kręgiem zdają się otwierać i niby w pogoni za najdalszymi głosami toczą swój ciemny brzeg. Za chwilę będzie świtać.

Roman podniósł rękę do czoła. Pod palcami poczuł zimne krople potu. Wstać? Iść dalej? Krótkim, stanowczym ruchem podźwignął głowę i plecy oderwał od oparcia. Zdziwił się przelotnie, że ten wysiłek tak łatwo mu przyszedł. Przykląkł na jednym kolanie i chciał podnieść się, gdy zobaczył Buraka.

Stał obok, lekko wsparty o ścianę szałasu, z dłońmi w kieszeniach skórzanej kurtki, którą miał na sobie ostatnio. Poprzez mrok wyraźnie było widać zarys jego twarzy ocienionej nisko na czoło nasuniętą czapką. Morawiec od razu uchwycił znane spojrzenie.

Nie ruszając się spytał machinalnie, bez zdziwienia:

– To ty?

Burak uśmiechnął się.

– Jednak znaleźliśmy się.

Była teraz dokoła ogromna cisza. Krople rosy wolno spadały z drzew. Gdzieś daleko zapiały koguty. Więc naprawdę ranek? A wszystko poprzednie? – noc idąca z wiatrem – było snem?

– Opuściłem cię – powiedział z żalem.

Tamten wykonał ręką nieokreślony ruch.

– O, nie! Przecież to ja zostałem.

Umilkł i rozejrzał się po szałasie.

– Siadaj – szepnął Morawiec.

– Nie – odparł tamten – postoję, nie jestem zmęczony.

Przymknął oczy.

– Słyszysz?

– Tak.

– Koguty pieją.

I po chwili:

– To w naszej wsi. Pójdziemy tam, dobrze?

– Dobrze.

– Moja matka ucieszy się.

Morawiec drgnął. Poczuł napływ krwi do serca.

– Matka?

I bezładnie, z rosnącym przejęciem zaczął mówić:

– Wiesz, pamiętam jedno zdarzenie. Miałem wtedy siedemnaście lat. Nic nie robiłem. Zbyt wiele pragnąłem. Wszystkiego było za mało. Wszędzie za ciasno. Wałęsałem się po nocach. Noce rozszerzają świat. Mieszkałem z matką. Pracowała przez cały dzień. Miała wątłe zdrowie. Wyniszczała się robotą. A jeszcze w domu… Stosunki pomiędzy nami były coraz gorsze. Matka nie mogła się pogodzić z moim trybem życia, a ja z jej milczącą naganą. Każde nasze spotkanie kończyło się sprzeczką. Najbłahszy drobiazg stawał się pretekstem do kłótni. Całe swoje niezadowolenie wyładowywałem w domu. Wreszcie przestaliśmy prawie z sobą rozmawiać. Rozumiesz? Coraz dalej od siebie, tym bardziej obcy i wrodzy, iż w istocie tak bliscy. Musiała bardzo cierpieć. Wiedziałem o tym. Tyle razy miała oczy czerwone od płaczu. A jej plecy z dnia na dzień stawały się coraz bardziej przygarbione… Kiedyś, zaraz, to była wiosna, wczesna wiosna, marzec chyba, wieczór… Matka wróciła tego dnia wcześniej niż zwykle. Była bardzo blada, robiła wrażenie chorej. Poszła też zaraz do swojego pokoju, ja siedziałem obok, miałem dopiero za parę godzin wyjść. Pamiętam, tam u niej była cisza, przeszła jedna godzina, druga. Ogarnął mnie niepokój. Wydało mi się, że matce musiało się coś stać. Długo wahałem się, co zrobić. Wreszcie zdecydowałem się. Wszedłszy do pokoju, zobaczyłem ją na łóżku. Nie spała jednak. Już na progu to dostrzegłem. Leżała z szeroko otwartymi oczami, z dłońmi podwiniętymi pod głowę i wzrok jej obcy jakiś, bardzo daleki, jakby nieobecny od razu spoczął na mnie. Gdybym poszedł za pierwszym odruchem, cofnąłbym się. Ale zostałem. Może właśnie trzeba było wyjść? Nigdy jeszcze nie widziałem w oczach matki podobnego wyrazu. Przeraziła mnie ich cierpieniem przesycona zagasłość. W pokoju szarzało. Opuszczoną roletą poruszał lekko wiatr, cień jej padał matce na twarz. I tylko te oczy widziałem, rozumiesz, oczy nieruchome, głęboko zapadłe pomiędzy ruchliwymi smugami. Pamiętam, chciałem wtedy upaść przed nią na kolana, zapłakać, powiedzieć: mamo, kocham cię, zawsze kocham tak samo… Pragnąłem całować jej dłonie, poczuć na czole pocałunek, którym żegnała mnie w dzieciństwie, gdy zasypiałem. Ale spytałem tylko sucho, prawie ostrym tonem, czy nie czuje się źle. Żebyś wiedział, jak straszliwie smutno na mnie spojrzała. Powiedziała cicho: po cóż udajesz troskliwość, przecież i tak cię nic nie obchodzę… Zacząłem wtedy krzyczeć. Mówiłem z pełną przytomnością obelżywe słowa, powtarzałem je z okrutnym zadowoleniem, pochylony naprzód, z zaciśniętymi pięściami. Musiałem okropnie wyglądać, bo matka zerwała się. Pomimo mroku widziałem, jak stała z pobladłą, zamarłą twarzą, z rozchylonymi ustami, drobna, bezradna, zasłoniła sobie piersi dłońmi, jakby bała się, że ją zacznę bić… Więcej już jej nie widziałem. Rzuciłem tego wieczoru dom. Poszło! Ona wkrótce umarła. Nie byłem nawet na pogrzebie. Dopiero po paru latach dowiedziałem się…

Zaległa cisza. Jeszcze raz zapiał kogut w głębi mroku. Morawiec podniósł głowę.

– A innym razem, to już było o wiele później… Jechałem tramwajem. Na jednym przystanku wszedł, a raczej wcisnął się, bo był tłok, jakiś mężczyzna z małym, może dziesięcioletnim chłopcem. Sądząc z ubrania wyglądał na robotnika. Tak, na pewno był to robotnik, przypominam sobie teraz jego ręce ciężkie i bardzo spracowane. Pod pachą trzymał dużą paczkę owiniętą w starą gazetę. Z początku stali obaj przy sobie, trzymając się za ręce. Mały miał jasne włoski i duże ciemne oczy. Żebyś wiedział, jak mądrze patrzył na ojca! Zauważyłeś, że tylko dzieci potrafią patrzeć sercem? Potem ktoś się posunął i dziecko mogło stanąć przy oknie. Ale dalej nie spuszczało z ojca uważnego czujnego spojrzenia. W pewnej chwili nowi pasażerowie odsunęli mężczyznę w głąb platformy. Wtedy mały zawołał: „Tatusiu!” Ojciec kiwnął do niego głową. „Stój, synku” – powiedział. A mały na to bardzo poważnie: „Ja stoję, tatusiu, tylko ty się nie oddalaj, bo zgubisz się…”

Urwał i ręką przeciągnął po czole. Spojrzał na Buraka. Stał na tym samym miejscu.

– O czym myślisz?

Burak zawahał się. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział.

– Ja? O tym chłopcu, wiesz, tym małym… Pamiętasz go?

– Pamiętam.

– Strzeliliśmy do niego razem. W jego pierwszym spojrzeniu, gdy ujrzał nasze rewolwery, było tyle ufności. Może myślał, że żartujemy?

– Nie wiem.

– Podobny był do Michasia.

– Michaś? – zdziwił się Morawiec. – Co to za jeden?

– Z naszej wsi. Wychowaniec proboszcza. Michaś miał na imię.

– A proboszcz?

– Ksiądz Siecheń.

– Siecheń? – powtórzył Morawiec.

Nie, nigdy nie słyszał tego nazwiska.

Tymczasem Burak błądził wzrokiem po sklepieniu szałasu.

– Tamten mały bardzo przypominał Michasia – powtórzył.

Morawiec zwarł silnie szczęki.

– Nie myśl o tym… Cóż to? – rzucił nienawistnie. – Wyrzuty sumienia?

Burak nie odpowiedział. Wydało się nawet Morawcowi, iż cofnął się o krok, jakby chciał odejść. Zaraz jednak spostrzegł, że uległ złudzeniu. To mrok jedynie zgęstniał. Jednocześnie wypłynął szum wiatru, zakołysało się wszystko dokoła.

Morawiec, zdjęty nagłym strachem, chciał wyprostować się i wstać. Ale zbrakło mu sił. Miał wrażenie, że został oplątany i skuty ciężkimi łańcuchami. Szarpnął się. Nie puszczały.

Ogromny łomot runął z wysoka. Kłąb ostrych liści wcisnął się do szałasu.

– Burak! – krzyknął poprzez wzdęty bełkot.

Czuł, że opuszczają go siły. Jak przez mgłę widział niewyraźnie majaczący zarys sylwetki stojącego. Lęk przed samotnością napiął mu muskuły. Podczołgał się więc na rękach, wlokąc za sobą zdrętwiałe nogi. Zawirowało mu w oczach. I w chwili, w której uczuł na ustach wilgotny smak ziemi, przeniknął go na wskroś niespodziewanie wyszarpnięty ze świadomości błysk: Burak od dwóch dni nie żył.

VII

W pewnej chwili, gdy po kilku krótkich zdaniach rozmowa urwała się i zaległa cisza, spokojny wzrok księdza Siechenia zmusił Taisę do opuszczenia izby. Wolno, z niechętnym ociąganiem, kołysząc Józika w ramionach podeszła do drzwi. Już je otworzyła i znalazła się za progiem, w mroku kuchni, gdy nagle, jakby coś się jej przypomniało, zatrzymała się i odwróciła głowę.

Proboszcz stał przy łóżku Siemiona, dłońmi wsparty o poręcz, lekkim pochyleniem pleców zasłaniając leżącego. Z oddalenia kilku kroków wśród tego ciężkiego milczenia wydał się jej jeszcze bardziej obcy niż przed chwilą. Czyż był to ten sam człowiek, któremu z drżącym sercem i niemal ze łzami powierzyła przed wielu latami swoje dziewczęce grzechy i z którego rąk przyjmowała pierwszą komunię? Cóż pozostało z tamtej jego dobrotliwości, z uśmiechu, który w promieniu rannego słońca zdawał w siebie wchłaniać i radosny śpiew chłopców na chórze, i czystość umajonego ołtarza? A dzień, kiedy na tym samym miejscu klęczeli oboje z Siemionem: proboszcz splótł im dłonie stułą, w kościele był półmrok, pełno ludzi, deszcz dzwonił po dachu… wreszcie, gdy długo schyleni podnieśli głowy – ujrzeli przed sobą księdza stojącego w ogromnej jasności, z przymkniętymi oczami i twarzą tak bardzo cichą, iż tylko lekkie drżenie warg zdradzało modlitwę.

Teraz usta proboszcza wydały się Taisie zacięte i surowe. Stała jeszcze chwilę we drzwiach, jakby łudziła się, że ksiądz ją zawoła. Ale nawet się nie odwrócił. Cofnęła się więc i cicho zamknęła za sobą drzwi. Otoczyło ją gorąco i gęsty mrok ciasnych, zadymionych ścian i niskiego pułapu. W kuchni nie paliło się światło, tylko od uchylonych drzwiczek pieca padał na podłogę odblask dogasającego żaru.

Odurzona dusznym powietrzem, machinalnie przysiadła na stołku. Wprawdzie Józik coraz bardziej ciężył jej w ramionach, nie chciała go jednak kłaść do kołyski. Wolała mieć przy sobie. Często zresztą budził się i popłakiwał. Teraz wyjątkowo od dłuższego czasu spał. Ostrożnie więc rozluźniwszy dłonie, usunęła go na kolana. Łagodny pył światła, unoszący się nisko nad podłogą, wyłonił z półcienia drobną, spokojnie uśpioną twarzyczkę. Musiało śnić się dziecku coś przyjemnego, przesuwał mu się bowiem po buzi uśmiech zachwytu i drgały kąciki leciutko rozchylonych warg. Silniejsze uderzenie serca kazało Taisie nachylić się nad małym. Długo wpatrywała się w śpiącego.

Szum lasu biegł z daleka równym, miarowo rosnącym przypływem. Noc stała się jednolita i sięgnąwszy mrokiem po najodleglejsze krańce, zatrzymała się w miejscu. Tu była cisza. Już gdzieś spoza pieca, jak zawsze w taką porę, wykwitnął ćwierk świerszcza. Choć zrazu nieśmiały, przycupnięty w kącie, zaraz jednak wychynął z fantazją. O, te godziny wieczorne, godziny wypoczynku i oczekiwania, gdy za oknami ciemnieje błękitny zmierzch i niebo zstępuje na ziemię, gdy pod kuchnią syczy i pęka dopalające się drzewo, a cisza jest tak czysta, iż słychać chrobot własnego serca, które jak robaczek drzewny pracuje bez ustanku! Tylko patrzeć, a na dworze wśród radosnego poszczekiwania Podrostka rozlegną się znane kroki, silne ramię pchnie drzwi i na progu stanie Siemion, jak zawsze cokolwiek schylony, jest bowiem zbyt wysoki, aby mógł z wyprostowaną głową wejść do środka. Zanim zdejmie kurtkę, od razu, ledwie zdąży odetchnąć ciepłem, weźmie na ręce Józika. Będzie z nim chodzić po izbie szerokimi krokami, będzie pokrzykiwać wesoło, a gdy mały uniesiony ramionami ojca wysoko pod sam prawie sufit zbudzi się, cóż za radość widzieć jego oczy ożywione i ciekawie patrzące dokoła.

Nagle Józik żałośnie zakwilił. I byłby się przebudził, gdyby Taisa szybko go nie uspokoiła lekkim kołysaniem. „Śpij, maleńki, śpij…” Nie zanuciła jednak w obawie, że głos może spłoszyć dziecku sen. Usłyszała tylko melodię. I jednocześnie zdała sobie sprawę, że piosenka, którą od lat śpiewają dzieciom wszystkie matki tych stron, istnieje w niej niezmiennym i uporczywym rytmem od wielu godzin. Znała ją od dzieciństwa. Sama ileż razy tymi łagodnymi i pełnymi tęsknoty dźwiękami usypiała Józika. A przecież tylekroć słyszane – prawdziwie usłyszała je po raz pierwszy dopiero ubiegłej nocy.

Gdy w pewnej chwili dobiegł ją jęk Siemiona, wówczas zdecydowała się. Instynkt podszepnął jej, iż w podobnej godzinie, kiedy świat zostaje rozdarty i kona w strzępach, tylko pewność bliskiej śmierci odegna od człowieka rozpacz. Jakaż bowiem inna siła mogłaby jej ramionom dać tyle namiętnego spokoju, jaka inna przyszłość pozwoliłaby bezpiecznie spocząć przy Siemionie w ciemnościach? Słowa pociechy? Łzy? Wszystko daremne! Śmierć, wystarczy ją jedną przyjąć, aby cierpienie, jak wzburzona rzeka pędząca ciasnym łożyskiem, wystąpiło z opornych brzegów i rozlało się dokoła w cichy nurt. Nie ma innego ratunku. Jak podtrzymać serce, gdy przestaje bić, jak dłoniom drętwiejącym przywrócić prężność, a powiekom nie pozwolić zamknąć się? Wyjść naprzeciw śmierci. To wszystko.

Gdy trzymając w ramionach uciszone ciało Siemiona słyszała niedaleki oddech uśpionego Józika, zdała sobie sprawę, że za niewielką ilość godzin, może jutro o tej porze, nikt z nich trojga nie będzie żył. Cóż znaczyło życie bez Siemiona? Był dla niej i dla małego, za którego czuła, tym, czym są korzenie i pień dla gałęzi. Jego śmierć podcinała ich oboje i wlokła za sobą. Kiedy to zrozumiała, ogarnął ją spokój, jakby weszła w sen, który nigdy ma się nie skończyć. I wtedy usłyszała w sobie ową melodię. To w jej powolnym rytmie kołysała Siemiona, jak przedtem zwykła kołysać Józika. Śpiew, odganiający od śpiących dzieci złe duchy, pędził wiatr. Niby zwolniona błyskawica przełamywał ciemność.

Teraz słyszała to samo. Kołysanka łopotała w niej cicho i łagodnie. Więc taka jest śmierć?

Z izby, w której ksiądz Siecheń został z Siemionem, dobiegał stłumiony i monotonny szmer. Taisa drgnęła, zaskoczona ledwie uchwytnym głosem. Nie mogła zorientować się, kto mówi. Była pewna, że Siemion ciągle śpi. Kiedyż go opuściła? Wydało się jej, że już bardzo długo, od wielu godzin, siedzi w kuchennym półmroku ze śpiącym Józikiem na kolanach. A przedtem co było? Chciała przypomnieć sobie, co robiła, zanim tu weszła. Ale nie zdążyła uchwycić pierwszego z brzegu obrazu, gdy rozwiał się zaraz, zacierając następne. Uczuła tylko, że przed chwilą dręczył ją jakiś niepokój. „Nie, nie – podszepnął jej głos wewnętrzny – to wszystko sen.”

Świerszcz coraz głośniej nawoływał z kąta. Pachniało żywicą. Gęste cienie przepływały za oknem. Wiatr. I ciągle ta sama uporczywa melodia.

Lekko podjęła z kolan Józika, przytuliła do piersi i podeszła do okna. W smukłej, ciemniejszej od mroku plamie domyśliła się Fiodora. Stał przy płocie z głową poddaną pod pęd wiatru, nieco pochylony w biodrach, z piersią napiętą, jakby swoim ciałem chciał odeprzeć noc.

Odruchowo przylgnęła twarzą do szyby. Gąszcz kotliny wzniósł się aż do urwistego lasu i właśnie stamtąd, z czarnej głębi, ciągnął wicher. Przed kilku dniami, w podobny wieczór, Siemion stał na miejscu zajętym teraz przez Fiodora. Gdy ujrzała go wówczas w ciemnościach, wyższego i smuklejszego od brata, wydał się jej w tym zuchwałym i zdobywczym pochyleniu podobny do Michała Archanioła, którego obraz wisiał od niedawna w sedelnickim kościele. Cienie nocy jak skrzydła zwycięskie łopotały dokoła jego ramion, a nagie drzewo, wysmuklone samotnością urwiska, strzelistym mieczem wyrastało przy wzniesionej dłoni.

Nagle ogarnął ją lęk. Zawołała cicho:

– Siemion!

Nie, nie mógł słyszeć. Pchnęła więc okno.

– Siemion!

Mężczyzna poruszył się.

– Siemion – szepnęła drżąc – boję się!

Podszedł bliżej. Nareszcie, co za ulga. Za chwilę poczuje go przy sobie. Jego ramiona, opiekę jego ciała. Zamknęła oczy. Posłyszała bliski głos:

– Taiska, cóż ty? Tu nie ma Siemiona. Nie poznajesz mnie?

Drgnęła, jakby ją uderzono. Cofnęła się i podniósłszy ramiona zasłoniła się Józikiem.

– Taiska!

– Kto to? Kto tu jest? Gdzie Siemion! – krzyknęła głosem stłumionym rozpaczliwym akcentem.

Fiodor szybko i zwinnie, jak młody pies, wskoczył na okno. Przechyliwszy się, przyciągnął ku sobie Taisę. Dopiero teraz zobaczył, że ma rozgorączkowaną twarz i nieprzytomne oczy. Ogarnęło go serdeczne roztkliwienie, a jednocześnie radość, iż jest dość dojrzały, aby móc pocieszać. Pomyślał, że niejedna dziewczyna z Sedelnik chciałaby znaleźć się na miejscu Taisy.

Trzymał ją za ręce delikatnie, zresztą nie wyrywała się.

– Taiska – powiedział miękko i śpiewnie, nachylając się ku niej – poznajesz mnie? To ja, Fiodor.

Przypatrzyła mu się uważnie.

– A Siemion? – spytała wreszcie żałośnie. – Gdzie Siemion?

Zaczął jej jak dziecku tłumaczyć. Słuchała go posłusznie, z natężoną uwagą, ale po chwili zgubiła sens słów. Słyszała dalej już tylko głos Fiodora, niski i tkliwy, tak bardzo podobny do głosu Siemiona. Czuła bliskość męskiego ciała, dotyk rąk szorstkich w przegubie od włosów, a na twarzy oddech, który ciepłym dreszczem spływał ku szyi. Ogarnęła ją leniwa senność. Zapomniała o Józiku. Przymknęła powieki. Poddała się naprzód całym ciałem. Kolana przycisnęła do zwisających z okna kolan Fiodora.

Nagle Fiodor zamilkł. Bezszelestnie, nie puszczając dłoni Taisy, zsunął się z parapetu. Stali na wprost siebie, tylko Józik ich rozdzielał. Chłopak zbladł, pociemniały mu oczy.

– Taiska… – szepnął.

Przechyliła głowę. Miał teraz przed sobą jej rozchylone, wilgotne wargi. Lekki ruch wystarczył z jego strony, aby do nich przypaść. Nie chciał jednak, żeby zbudził się Józik. Ścisnął ją mocniej za rękę.

– Daj małego.

Nie zrozumiała, o co mu chodzi. Szumiało jej w głowie, bała się podnieść powieki, aby nie upaść. Kiedy jednak poczuła, że ręce mężczyzny obejmują Józika i chcą go od niej oderwać – szarpnęła się.

– Nie, nie!

– Ciszej! – syknął. – Usłyszą tam jeszcze… No, daj, przeszkadza ci tylko…

– Nie, nie! – powtórzyła z bezbronnym akcentem.

Chciała dalej mówić, gdy usta jej zamknął pocałunek. Gorąco tych natarczywych warg przeniknęło ją chłodnym dreszczem. Nie czuła rozkoszy, tylko gorzki smak i ból, który stawał się coraz bardziej gryzący i okrutny. Ale Fiodor o niczym już nie pamiętał, niczego nie widział. Nie zdawał sobie nawet sprawy, gdzie się znajduje. Dyszał pośpiesznie, ramiona jego wzmacniały uścisk.

Wtem zdławiony jęk Taisy ocucił go. Ujrzał jej twarz bladą i zmienioną cierpieniem, pojął, że obok za ścianą umiera Siemion. Przeraził się tym, co uczynił. Nim się jednak zdążył cofnąć – skrzypnęły drzwi.

Ujrzawszy w kuchni mrok, ksiądz Siecheń zatrzymał się na progu. W pierwszej chwili wydawało mu się, że izba jest pusta. Od strony otwartego okna ciągnął chłodny podmuch. Pomyślał, że Tereska wyszła na dwór. Chciał więc cofnąć się, gdy z głębi dobiegł wyraźny oddech.

Zbliżył się o krok w tamtą stronę.

– To ty, Teresko?

Żadnej odpowiedzi. Podszedł jeszcze bliżej. Nagle, gdy znajdował się od Taisy i Fiodora na wyciągnięcie zaledwie ramienia, zobaczył ich oboje. Stali pod ścianą do siebie przytuleni, ale ponieważ cień przysłaniał ich twarze – żadne podejrzenie w nim nie powstało. Wydało mu się naturalnym, że są tu razem.

Powiedział:

– Teresko, Siemion chce, żebyś do niego przyszła.

Taiska drgnęła i lękliwie wtuliła głowę w ramiona.

– Moje dziecko… – powtórzył proboszcz.

Wiatr targał otwartym oknem. Silny podmuch chłodu kazał księdzu Siecheniowi pochylić głowę. I w tej chwili wyraźnie zobaczył oboje młodych: nieprzytomne oczy Taisy, bolesny skurcz jej warg, a obok twarz chłopca zeszpeconą pożądaniem.

Pod wzrokiem księdza Fiodor cofnął się i rzucił dokoła szybkie spojrzenie. Nie, nie miał którędy uciec. Poczuł się tak, jakby go osaczono ze wszystkich stron. Stał z opuszczoną głową, bojąc się spotkać z oczami księdza. Ale proboszcz już nie na niego patrzył. Po krótkim wahaniu podszedł do Taisy i ujął ją za rękę.

– Moje dziecko, tam ciebie Siemion potrzebuje.

– Siemion? – spytała z niedowierzaniem.

– Idź do niego.

Dalej jednak zdawała się tego wszystkiego nie rozumieć. Ksiądz Siecheń pogładził ją po głowie.

– No, idź… Trzeba spokoju. Dużo spokoju.

I lekko pchnął ją w kierunku drzwi.

Posłuchała tym razem. Cicho przeszła obok proboszcza, po chwili zatrzymała się i odwróciwszy głowę, spojrzała na niego pytająco. Uśmiechnął się tylko. Gdy wreszcie znikła w sąsiedniej izbie, ksiądz Siecheń zamknął za nią drzwi, potem podszedł do okna i zrobił to samo.

Cisza zaległa teraz w kuchni. Ogień pod płytą dopalał się. Odblask żaru na podłodze kurczył się i szarzał.

Ksiądz Siecheń stał na środku izby. Fiodor widział jego postać nieco przygarbioną w ramionach, niżej splecione dłonie księdza, a jeszcze niżej jego buty niezgrabne i utytłane w błocie. Przedłużające się milczenie coraz bardziej ciążyło chłopcu. Spodziewał się ostrych słów, surowej i bezwzględnej nagany. Gdyby to, co uczynił, zostało raz nazwane i osądzone, czułby się już jak gdyby rozgrzeszony i wolny. Teraz zaś nic jego postępku nie mogło złagodzić, nic go nie zacierało i nic nie tłumiło gorzkiego niepokoju, który rósł w sercu. Po raz pierwszy zdał sobie Fiodor sprawę, że pożądanie może iść w parze z cierpieniem, że jednocześnie z rozkoszą fizyczną, która wydawała mu się dotąd jedynie radosnym i zdobywczym uniesieniem, rodzi się i ból rzucający ciężki cień. Gdy minie pewien czas, zapomni Fiodor o tej chwili. Bo to, co nas zmienia i plącze nasze drogi, zawsze zostaje zapomniane. Ale choć zatarte w pamięci, przecież te właśnie minuty dążyć będą za chłopcem, później za mężczyzną, aby wśliznąć się w godziny ślepego zapamiętania i sycić je smutkiem.

Gdy ksiądz Siecheń, poruszył się, Fiodora ogarnął lęk, że proboszcz może odejść bez jednego słowa.

– Proszę księdza… – szepnął.

Proboszcz spojrzał na niego.

– Ksiądz proboszcz chce już iść?

– Tak. Musi tu gdzieś być mój płaszcz i kapelusz.

Fiodor szybko skoczył po zapałki. Zapalił świecę. Palto księdza, wiotkie i zrudziałe ze starości, leżało na krześle. Milcząc pomógł proboszczowi ubrać się. Przez ten czas myślał, co powinien powiedzieć. Ale dopiero w ostatniej chwili zdobył się na odwagę.

– Odprowadzę księdza proboszcza, dobrze? Tak ciemno teraz…

Ksiądz Siecheń skinął głową. Był już gotowy do drogi. Fiodor zdmuchnął świecę. Wyszli.

Od razu runął na nich gwałtowny wiatr. Proboszcz nacisnął na czoło kapelusz i postawił kołnierz. Przez chwilę szli w milczeniu. Dopiero w miejscu, w którym ścieżka zaczynała zbiegać w dół jaru, ksiądz Siecheń przystanął. Uczynił to tak nagle, iż Fiodor idący z tyłu ledwie zdążył zatrzymać się. Stali blisko siebie, dotykając się nieomal piersiami.

– Chciałeś mi coś powiedzieć? – spytał proboszcz.

Upłynęła dłuższa chwila, zanim Fiodor zebrał rozpierzchnięte myśli.

– Tak – powiedział wreszcie, spuściwszy oczy. – Chciałem powiedzieć… że to, co ksiądz proboszcz widział, to ja… to tylko ja tego chciałem, tylko ja!

– Wiem.

– I co mam teraz robić? Co mam robić, proszę księdza?

– Ona nie będzie tego pamiętać.

– Ja też nie będę pamiętać – zawołał Fiodor gorąco. – Ja także…

– Nie! – przerwał mu ksiądz – ty powinieneś pamiętać.

I po chwili spytał:

– Zrozumiałeś mnie?

Fiodor skinął głową.

– Tak. Będę pamiętać.

– Lepiej nie przyrzekaj. Za dużo, mój synu, przyrzekamy i sobie, i innym. Cóż z tego? Zadowolenie, jakie daje nam chwila przyrzeczenia, często zwalnia nas od wypełnienia przyrzeczeń. Postaraj się pamiętać, to wszystko. I tak jutro będziesz tego pragnął mniej niż obecnie. No, a teraz – położył mu rękę na ramieniu – czas na mnie. Wracaj już.

– Ksiądz proboszcz chce iść sam? – zdziwił się Fiodor.

– Nie zabłądzę – uśmiechnął się ksiądz Siecheń. – Nie bój się.

– Może kawałek chociaż do lasu.

– Nie – odpowiedział stanowczo.

Żal targnął Fiodorem.

– Ksiądz proboszcz pogardza mną!

– Mój synu…

Urwał i umilkł. Jednak w głosie jego zabrzmiał tak głęboki smutek, iż Fiodor więcej nie nalegał.

– Przepraszam – szepnął.

Ksiądz Siecheń spojrzał chłopcu w oczy.

– Chcę być sam, moje dziecko – powiedział tonem usprawiedliwienia. – I ty także powinieneś być sam.

Fiodor długo patrzył za odchodzącym. Mrok szybko pochłonął jego sylwetkę. Dalej jednak stał, jakby spodziewał się powrotu proboszcza. Ucichł już odgłos kroków. Wiatr niósł szeroki szum lasu.

Powoli zawrócił Fiodor w stronę domu. Nim doszedł do ogrodzenia, poczuł przy nogach ciepły, kudłaty łeb.

– Podrostek! – zawołał cicho.

Schylił się i objął psa ramieniem. Ten przygarnął się do niego radośnie, wspiął mu się na piersi i szorstkim językiem lizał twarz.

– Podrostek – powtórzył Fiodor pieszczotliwie. – Stare psisko, mój stary… No, chodź!

Wstał i dopiero teraz, gdy zobaczył przed sobą ciemniejący w mroku zarys chaty, zdał sobie sprawę, że nie może wrócić do domu. Nie mógłby ani Taisie, ani Siemionowi spojrzeć w oczy, nie było dla niego pomiędzy nimi miejsca. Stał niezdecydowany, co ma dalej robić. Nigdy dotąd nie czuł się tak samotny. Łzy napłynęły mu do oczu. Machinalnie gładził Podrostka. Nagle pies żałośnie zaskowytał.

– Cicho, Podrostek!

Skręcił ze ścieżki i obszedł dom od strony stodoły. Za nim ze zwieszonym łbem powlókł się Podrostek.

W pobliżu oświetlonego okna Fiodor zatrzymał się. Cofnął się dalej w mrok. Stamtąd, jak przez mgłę, bo szyby pokryła para, zobaczył Taisę stojącą przy łóżku Siemiona. Mimo oddalenia twarz jej wydała mu się wyraźna i uchwytna w każdym szczególe. Od wielu przecież miesięcy znał ją na pamięć. Zapamiętał wszystko, co ją ożywiało, począwszy od włosów połyskujących w miękkim załamaniu, poprzez gęsty cień rzęs, aż po usta, o których wilgotnym smaku tyle razy w skrytości marzył.

Odetchnął głęboko. Ale zimny pęd powietrza nie chłodził rozpalonego czoła ani warg. Fiodor odrzucił głowę do tyłu, przymknął oczy, lecz ciągle widział Taisę. Znowu pragnął jej. Pragnął jeszcze zachłanniej niż przed chwilą, całą głodną siłą swoich siedemnastu lat. Nie myślał, czy to dobrze, czy źle. W pewnym momencie przypomniały mu się słowa księdza Siechenia. Posłyszał nieomal jego głos. I uczuł przelotny, jakby śpieszący się wstyd. Nie odszedł jednak. Stał dalej, wiedząc, że gdyby dzięki narzuconemu sobie przymusowi stracił z oczu Taisę, cierpiałby dotkliwiej niż teraz, kiedy cierpiał patrząc.

Tymczasem Podrostek widząc, że jego pan stoi bez ruchu w jednym miejscu, zwinął się w kłębek i swoim ciepłem grzał mu stopy. Mimo wczesnej pory noc była tak nieprzenikniona, jaką bywa zwykle po wielu dopiero godzinach ciemności. Wiatr przeciągał poprzez mrok niezmiennie porywisty, pełen powtarzających się szumów. Daleko ostry krzyk puszczyka nawoływał.

Wtem ramiona Taisy drgnęły i głowa jej, jakby ścięta mocnym uderzeniem, usunęła się poniżej okna. Fiodor stał jeszcze chwilę i czekał. Potem ostrożnie przysunął się bliżej. Nic jednak nie mógł zobaczyć: szyba zaszła gęstym oparem. Chłód stawał się coraz dokuczliwszy. Gwizdnął więc na psa i poszedł do stodoły. Szybko zasnął.

VIII

Przeszedłszy kilkanaście kroków ksiądz Siecheń przystanął i obejrzał się za siebie. Zrąb wzgórza i sylwetkę Fiodora zatarła już ciemność. Nie było widać i gajówki Siemiona. Wiatr szedł teraz wyżej i całą noc zdawał się z sobą ku górze unosić. W dole leżała czarna przepaść.

Proboszcz odetchnął z ulgą. Nareszcie był sam. Zaczął wolno schodzić. Ale wkrótce, nim zdążył zdać sobie sprawę z nagłego wzburzenia, krok jego stał się szybszy. Bezwiednie, jakby gnał go lęk przed nieokreśloną pogonią, począł biec. Zapadając po kostki w rozmiękłą ziemię, a ramionami rozsuwając zagradzające drogę świerki biegł coraz prędzej. Dopiero na dole jaru, pomiędzy mrocznym gęstowiem, zorientował się, że zboczył ze ścieżki i zabłądził w zagajniku. Zatrzymał się. Brakowało mu tchu, krew tętniła na skroniach, nogi drżały w kolanach. Gdy chciał zrobić krok naprzód, zatoczył się. Tracąc równowagę uczepił się palcami najbliższej, oślizłej gałęzi. Gdy wymknęła mu się z dłoni, zapadł się głębiej, rozdzierając ciężarem upadku splątany gąszcz drzewa. Plecami, potem głową uderzył o coś twardego.

Ten nagły wstrząs przywrócił mu równowagę. Powoli przychodził do siebie. Znajdował się wśród szorstkiego i wilgotnego igliwia, niby na dnie wielkiego stosu. Były tu cisza i spokój. Zdumiał się, że wiatr z tego miejsca może się wydać tak daleki, jakby przechodził nad innym światem. Dokoła słychać było szmer skraplającej się mgły, łagodny i lekki, jakby pomiędzy drzewami poruszały się niewidzialne skrzydła.

Leniwa ociężałość owładnęła księdzem Siecheniem. Wiedział, że powinien natychmiast ruszyć w dalszą drogę, miał jej tyle jeszcze przed sobą. Czuł, że Michaś na pewno nie położy się i będzie czekać na jego powrót i wiadomość o Siemionie. Ale nie miał siły, aby się przemóc. Było mu tu dobrze. Pomyślał, że gdyby położył się teraz na ziemi choćby wilgotnej, natychmiast by zasnął. Spać! Nie pragnął czuwać tak, jak nocy poprzedniej. Nie chciał powtarzać tych godzin, wolał nie przekraczać granicy, poza którą leżał świat groźny i posępny. Czuł, że musiałby jeszcze raz przegrać, jeszcze raz zaplątać się i zagubić wśród zdradzieckich ścieżek. Ale czyż czyni się to, co się chce? Czy naszymi pragnieniami, owym błądzeniem wśród mroku, kieruje nasza dłoń? Jakże daleko jest od nas Bóg! Jesteśmy tu samotni i nie wiemy, czy kiedykolwiek przestaniemy nimi być. Wieczna noc, wśród której głosy wołających gubią się jak drobne pyłki wirujące pod ogromną kopułą świątyni. Cóż więcej ponad echo odpowie naszemu wezwaniu? Łaska może nie być dana człowiekowi. Oto prawda, którą potwierdza nasze zło. Czyż wszyscy mogą być zbawieni? Czy Bóg nie pokochał Jakuba miłością bezinteresowną, a Ezawa czyż nie przeklął nienawiścią podobną? Każdy z nas może zostać ofiarowany łasce lub wydany potępieniu. Wyrok jest już nakreślony. Żyjemy razem z nim i według niego. Łaska! Dobro dane za darmo. Cóż powiedział Chrystus, gdy pytali go uczniowie, kto może się zbawić? „Dla ludzi jest to niemożliwe” – rzekł. Więc nic nie możemy? Oto Piotr gorąco zapewnia swego Pana na Górze Oliwnej, iż nigdy nie zaprze się Jego imienia. Jak niewiele mija godzin, aby musiał się przekonać, że nie stanowi o sobie…

Mimo napięcia tych myśli ksiądz Siecheń czuł, że przy wszystkich pozorach wzburzenia pozostaje obojętny, nieomal chłodny. Zastanowił się, o ile te gorączkowe rozważania, te pytania namiętne i skłócone są w nim niekłamaną potrzebą, a o ile nawykiem, który może rodzić się z częstego i nie zawsze świadomego obcowania z własną słabością. Już sama wątpliwość kazała mu raczej ten drugi powód uznać za prawdziwszy. Więc zawsze ucieczka? Któż nie ucieka, w kim nie czai się paniczny strach?

– Inni! Po cóż innych wywołujesz? A ty, ty sam? Twoja wiara?

– O, jak łatwo schronić się w wiarę!

– Nareszcie odrzuciłeś tarczę, za którą lubisz się skrywać.

– Iluż ludzi zasypia z modlitwą na ustach, ileż rzucamy słów podobnych grudom ziemi, którą przysypujemy gnijącą padlinę?

– Mów: ja zasypiam. Mów: nie ufać żarliwym pragnieniom, nie dowierzać zbyt łatwo wzniosłym porywom.

– To prawda. Czemu myślę o zbawieniu, potępieniu i łasce?

– Czy rzeczywiście te sprawy dotykają cię najsilniej i obchodzą najżywiej? Przecież to fałsz. Nie żyjesz samą wielkością.

– Tak. Moje życie składa się z tysiąca drobiazgów, do których jestem przywiązany.

– Więc może bojąc się siebie pomniejszyć, wolisz ich nie dostrzegać?

– Nie wiem.

– Śmieszny człowieku! Niechętnie widzisz swoją małość. Jednak kiedyś byłeś szczerszy wobec siebie samego. Nie wołałeś imienia Pana, aby ugasić swój niepokój. Pamiętasz?

– To dawno, tyle lat minęło.

– Ale dobrze pamiętasz? Czułeś…

– O, tak! Czułem wtedy, że jest we mnie jakaś tajemnicza siła, która gdy przychodzi do głosu, podszeptuje mi nagląco i usilnie, abym zgiął kolana, ukląkł i modlił się.

– Modliłeś się?

– Nie. Wiem: czyści są ludzie, którzy pragną modlitwy, lecz nie modlą się. Ilekroć słyszałem w sobie to gorące drżenie, ogarnął mnie wstyd. Lękałem się, czy nie ulegam chwilowemu wzruszeniu, czy tęsknota, która takim ciężarem uciskała moje serce, nie była błahą w istocie i powierzchowną. Bałem się sztuczną egzaltacją podsycać ten jakże jeszcze nieśmiały i może zwodniczy płomień.

– A widzisz, widzisz…

– Przerażała mnie myśl, iż pierwsze w moim życiu słowa prawdziwej modlitwy mogłyby wkrótce zdradzić, iż źródło, które, jak łudziłem się, we mnie bije, jest skąpe i chociaż nigdy nie wytrysło – wkrótce odsłoni puste dno.

– A teraz, pomyśl, ile teraz jest w tobie pychy, gdy chcesz się dręczyć swoim zbawieniem. Ty, ciągle tylko ty. Skarżysz się na rozdźwięk, jaki powstaje między tobą a ludźmi. Czyja to wina? Czy nie twoja? Czy nie troszczysz się więcej o siebie niż o innych? A może myślisz tylko o sobie? Ile w twoich czynach poświęcanych drugim jest miłości własnej? Nie mów znowu: nie wiem. Albo: nie chcę, nie mogę ciągle męczyć się. Ileż razy powtarzałeś, że nie dla spokoju jest człowiek stworzony? Czyżby to były tylko słowa? A może przywoływałeś niepokój fałszywy, aby jego mistycznym narkotykiem uśpić niepokój prawdziwy, który całego cię przenika i z którym musisz żyć, lecz o którym nie chcesz wiedzieć?

– Niepokój? Jaki niepokój?

– Dlaczego biegłeś teraz?

– Tak, biegłem.

– Przed czym, czy przed kim uciekałeś?

– Uciekałem?

– Musisz to wiedzieć. Cofnij się nieco wstecz, o godzinę, kiedy szedłeś tutaj.

– Wiem. Było ciemno. Omal nie zabłądziłem.

– Po drodze przypomniałeś sobie słowa, których przed latami użył biskup Łużański jako wstępu do jednego ze swoich kazań rekolekcyjnych.

– Pamiętam.

– Był to fragment z traktatu św. Cypriana „O nieśmiertelności”. Z pięciu zdań, jak pięć okrzyków piętrzących się jedno za drugim, utkwiły ci w pamięci dwa środkowe.

– I teraz je pamiętam: „Niech się boi umierać, kto nie ma przynależności do Krzyża i męki Chrystusa. Niech się boi umierać, kto z tej śmierci przejdzie do śmierci drugiej.”

– A kiedy zobaczyłeś Siemiona? Kiedy zostałeś z nim sam?

– Widziałem wielu umierających.

– Lecz oni bali się. Ty mogłeś wówczas nie bać się. Ich cierpienie zabierało twój strach. Czy nie spodziewałeś się ujrzeć w oczach Siemiona lęku? Byłeś pewny, że jego usta rwać będą jakieś słowa nieprzytomne i przerażone. Miałeś gotową formułkę na strach. A gdy go nie znalazłeś, cóż uczyniłeś ze swoim własnym strachem? Przypomnij sobie, o czym myślałeś, słuchając grzechów Siemiona? Czy spowiadając go byłeś z nim razem? Uciekłeś o wiele wcześniej, niż pozwoliłeś sobie to jawnie uczynić wobec siebie samego.

– Dosyć już. Nie chcę o tym myśleć teraz. Jutro…

– Gdy patrzę na jakiegoś człowieka lub myślę o nim, prześladują mnie nieraz dwa obrazy. Jeden ukazuje mi tego człowieka jako dziecko, a drugi zmienia żyjące rysy w umarłe. Są ludzie, których łatwo wyobrazić sobie leżących w trumnie. Można również o nich myśleć i jako o dzieciach. Inni dają się uchwycić tylko w tej chwili, którą przeżywają. Gdy tacy nagle umrą, śmierć ich musi przerażać. Świadomość, że już nie żyją, nie znajduje wtedy w moim odczuwaniu żadnego pokrycia, żadnego usprawiedliwienia i wytłumaczenia. Pozostaje ciągle żywa pamięć o kimś śmiejącym się, działającym, pełnym radości i siły, pamięć zupełnie rozbieżna z myślą o śmierci. Jak obcować ze śmiercią cudzą, aby ta śmierć nie stawała się moją własną? O, Panie! Czyż nie napiętnowałeś nas śmiercią, abyśmy żyli w okrutnym lęku i żebyśmy musieli sobą pogardzać? Któż bez drżenia serca może stanąć wobec Twego znaku? Gdyby na Zaduszki ludzie zamiast składania białych kwiatów i palenia łagodnych świateł musieli z odkrytymi głowami zstępować w ogromną i mroczną dolinę, gdyby czczono pamięć zmarłych chóralnym śpiewem żałobnych pieśni pod niebem nocy, wśród łopocących czarnych chorągwi, gdyby krzyże z umierającym Chrystusem znaczyły wędrówkę pokutników, iluż odważyłoby się wejść na tę drogę, ilu zniosłoby prawdziwy obraz śmierci w całej jego grozie? Współczucie? Nie, to nie ono budzi strach. Kiedy ktoś nagle umiera, boję się o siebie, a współczuciem i żalem bronię się tylko przed strachem. Czy można inaczej? Od chwili narodzin żyjemy zawsze ze swoją śmiercią. Z każdą minutą śmierć dojrzewa w nas, rozrasta się i umacnia. W każdą radość, w każde uniesienie wplątany jest ten posępny cień. Żyjemy, powoli umierając. Może się nam wydawać, iż jesteśmy po brzegi wypełnieni życiem, a tymczasem jest w nas sama już tylko śmierć. Budząc się rano, nie mogę wiedzieć, czy zobaczę bliski wieczór lub jeszcze bliższe południe. I wiem: nie boję się śmierci, dlatego że mogę być potępiony. Nie chcę umierać i myśl o śmierci przeraża mnie, ponieważ kocham siebie, kocham nawet w nienawiści i pogardzie, jaką do siebie czuję.

– A przynależność do Krzyża?

– Krzyż? Chrystus też się bał. Czyż nie prosił na Górze Oliwnej: „Ojcze, wszystko Ci jest możliwe, oddal ode mnie ten kielich?” Czy nie zawołał w godzinę męki: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”

– Ale czy twój strach jest cierpieniem ofiary? A twoja samotność?…

Ksiądz Siecheń podźwignął się i jak lunatyk, wyciągnąwszy przed siebie ręce, począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewny, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków. Jar, który z wysoka i przy świetle dziennym wydawał się tak niewielki, teraz rozrósł się do ogromnej przestrzeni, leżał dokoła niby głębokie dno mulistej rzeki, pozbawione światła i pełne ociężałych wodorostów.

Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł nareszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwanie. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiadał w górze ciąg wiatru, raz odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Wszystko było wrogie i nieprzejednane. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc?

Ksiądz Siecheń czuł, że zaczynają go opuszczać siły. Coraz częściej przystawał. Miał poranione dłonie, pomiędzy palcami lepiła się krew. Mimo ciągłego ruchu drżał z zimna.

Nagle zdał sobie sprawę, iż kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżywał obecnie. W bardzo wielu okolicznościach, często zdawałoby się nic nie znaczących, przenikała w niego pewność, iż zarówno to, co czyni, jak i wszystko, co go otacza, nie jest niczym nowym, lecz tylko powtórzeniem jakiejś zagubionej chwili. Były to jednak najczęściej wrażenia tak przelotne i niejasne, iż znikały równie szybko, jak pierzcha lekka fala zmąconej wody. Teraz owa świadomość powtórności przeżywania zaskoczyła go swoją siłą. Przedzierając się dalej przez gąszcz, począł szukać w pamięci podobnej nocy. Przypomniało ją wszystko obecne: i gęsta ciemność dokoła, każąca krokom błądzić, i wiatr, który jak niskie i skłócone niebo ciążył nad głową, i uczucie znużenia nieokreślonego lęku, i męcząca pewność, że za chwilę musi się coś stać, musi się coś skończyć, a coś zacząć. To wrażenie zupełnej jednolitości obu odległych od siebie godzin było tak uporczywe, iż w pewnej chwili ksiądz Siecheń przestał zdawać sobie sprawę z granic czasu. Oto jedność, w której nie ma przeszłości ani przyszłości. Ciągle jest się w tym samym miejscu. Życie przepływa przez nas jak ogromny i zaborczy sen. Czy możemy zawrócić jego bieg? Okiełznać tę falę? A śmierć czymże jest, jeśli nie nagłym przebudzeniem? Jakim każdego z nas zastanie ta chwila: skamieniałym i martwym czy pełnym niewygasłego żaru?

Szedł coraz wolniej. Nie zauważył nawet, że teren dotychczas płaski zaczyna lekko wznosić się ku górze. Przemknęła mu przez głowę szybka myśl o Fiodorze. Ale zaraz pierzchła ustępując innej: oto uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś był z nim przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, ale jednocześnie bardzo bliski. Pod nieznanymi rysami twarzy wyczuwał znanego człowieka. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew i wiatru, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyspieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle, Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak zdradzić wołaniem miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie… To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekundę. Już prześwituje coś w mroku. I w tym samym momencie pełna jasność oślepiła go: Anna!

– Anna? – zawołał zdumiony, z akcentem niedowierzania.

Usłyszawszy swój głos Ksiądz Siecheń ocknął się. Spostrzegł, że ciągle szedł. Już gąszcz niskich świerków przerzedzał się, mógł się więc posuwać swobodnie. Świeży podmuch wtargnął w cierpkie, igliwiem przesycone powietrze, teren coraz wyraźniej piął się ku górze, a wyżej, na kształt chmury ciemniała szumiąca ściana wysokich sosen. Zrozumiał, że wydostał się wreszcie z jaru. I od razu uprzytomnił sobie całą przebytą drogę od chwili, w której razem z Fiodorem wyszedł z gajówki. Nikt mu oczywiście dalej nie towarzyszył. Wszystko teraz stało się jasne: przywidzenie, któremu na chwilę się poddał, było snem, jaki przeżył przed wielu latami, pewnej nocy poprzedzającej jego ostateczną decyzję rozstania się z Anną i porzucenia życia świeckiego. Zbudził się wówczas pod wrażeniem gwałtownej i bolesnej rozterki. Usiadł na łóżku, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim uświadomił sobie, że nie musi dalej przedzierać się przez las w poszukiwaniu tajemniczego głosu. Obok spała Anna. Słyszał jej równy oddech, oddech człowieka, który nie przeczuwając grożącego mu niebezpieczeństwa śpi pełen ufności i spokoju. Noc była dość pogodna i jasna, aby Paweł mógł poprzez delikatny mrok zobaczyć Annę. Leżała zwrócona w jego stronę, usta miała lekko rozchylone i uśmiech pod zamkniętymi powiekami, w cieniu rzęs. Ogarnęło go wzruszenie. Czemu kochamy najmocniej, gdy miłość umiera? Dlaczego ludzie stają się najbliżsi, gdy mają się stać dalecy? Przez chwilę zapragnął zbudzić Annę, wyznać jej swoje rozterki, niczego nie ukryć, wszystko wytłumaczyć, a potem natychmiast odejść. Czuł jednak, że nie miałby sił uczynić tego jawnie, ponieważ od tych, których się kocha, można tylko uciec. I nigdy się już nie oglądać za siebie. Odejść w taki sposób, aby nie było powrotu. Wszystko potargać i zburzyć. Wszystko, jeśli trzeba, splamić. Oto godzina, na którą, jak na szalę wagi musi się złożyć całe przyszłe życie dwojga ludzi. Jakie będą dalsze ich losy? Co z sobą uczyni opuszczona Anna? A on sam, czy podoła czynom, które go kuszą i przyzywają? Tej nocy Paweł nie spał więcej. Wstał po cichu, żeby Anny nie zbudzić, narzucił na ramiona żołnierski płaszcz i przeszedłszy do drugiego pokoju otworzył drzwi na balkon. Śnieg, który począł padać z wieczora, pokrył już całą dolinę jednolitą bielą. Góry opasujące horyzont wydawały się obłokami skamieniałymi. Była cisza. Szerokie łuki gwiazd podpierały ciężar nieba. Wielki spokój leżał dokoła, chłód pięknej i doskonałej harmonii. Nastała jedna z tych nocy, które wznoszą ponad świat swój ogrom obojętnie i w milczeniu. Niczym jest wtedy człowiek i niczym jego miłość, nie ma losów złych i dobrych, nie istnieje dzień jutrzejszy, jest tylko samotność, ona jedna. Paweł oparł się o drewnianą balustradę. Niedaleki był już koniec nocy i powietrze, jak zawsze na przedraniu, ochłodziło się. Chore płuco szybko dało o sobie znać lekkim kłuciem. Ale nie chciał wracać do pokoju. Owinął się tylko szczelniej płaszczem. Pomyślał o swoich towarzyszach, z których wielu musiało w tej chwili czuwać w karpackich okopach. A może przedzierają się przez zawieję? Może niejeden z nich kona właśnie? Oto tam, w sercu gór i innych ziemiach jak Polska długa i szeroka, i dalej: na polach Francji, na wielu frontach i pod różnymi niebami, wszędzie, gdzie toczy się walka, giną ludzie jednego narodu, ożywieni jedną myślą, jednym pragnieniem. O każdej godzinie dnia i nocy krew Polaków wsączała się w ziemię. A on, cóż on czyni? Nagle posłyszał za sobą głos Anny: „Pawle, zaziębisz się!” Odwrócił się. Stała we drzwiach, w koszuli tylko. Gdy podszedł, pociągnęła go za rękę do pokoju. „Jak możesz tak wychodzić – powiedziała z wyrzutem. – Wiesz, że musisz na siebie uważać. Nie jesteś przecież zdrowy.”

To było. Przeszło. Po cóż poruszał zamazane ślady? Od dawna nie wracał do tych wspomnień. Czemu więc dzisiaj same wróciły? Nie wiedział. Dopiero za kilka godzin zrozumie, że ani jeden z naszych czynów nie ginie, lecz każdy o oznaczonej porze powraca i staje przed nami, aby zażądać drugiej odpowiedzi. Że jest również czas, kiedy minione lata musimy na nowo przeżyć i osądzić. Lecz nigdy po raz ostatni.

Dochodził do szczytu wzgórza. Ponieważ szedł na przełaj, ostatnich kilka metrów okazało się nieoczekiwanie stromą pochyłością. Pokonał ją jednak łatwo. Gliniasty grunt stanowił dobre oparcie dla nóg, a krzaki jałowców pomagały dłoniom. Wspinał się szybko. Czarne strugi wiatru chłostały go po plecach.

Znalazłszy się na górze, obejrzał się za siebie. Daleko, po drugiej stronie kotliny, jak wątły ognik połyskiwało okno gajówki. Tu otwierał się las pełen szumów i ech. W porównaniu z drogą dotychczasową dalsza mogła uchodzić za łatwą. Biegła prosto lasem, potem koło zelwiańskich mokradeł. Obliczył, że nie śpiesząc się powinien za godzinę dotrzeć do domu.

IX

Gejżanowski nie miał żadnego planu rozmowy. Był tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny, zbyt wstrząśnięty, aby zdobyć się na celowość działania. Kiedy pod pierwszym wrażeniem śmierci Buraka, o której dowiedział się przy podwieczorku przerzucając świeżą gazetę, wybiegł z domu w poszukiwaniu Nawrockiego, nie zdawał sobie nawet wyraźnie sprawy, dlaczego z posterunkowym musi się zobaczyć. Poszedł za instynktownym i nie kontrolowanym odruchem. Gdyby nie zastał Nawrockiego u Litowki, być może wróciłby z powrotem do siebie i poczekał przynajmniej jeden dzień, dopóki cała sprawa nie ułoży się jakoś i nie wygładzi. Ale spotkanie, którego w równym stopniu pragnął, jak chciał uniknąć, przekreśliło możliwość wycofania się. Było już za późno. Chociaż nie zamienił z Nawrockim ani jednego obowiązującego zdania, odczuł tych kilka minut spędzonych w gospodzie w taki sposób, jakby pomiędzy nim a posterunkowym zadzierzgnął się węzeł mocniejszy od jakichkolwiek słów. Musiał biernie i cierpliwie zdać się na dalszy rozwój wypadków. Ale to oczekiwanie było również okrutne. Świadomość poniżającej zależności od człowieka, którym pogardzał, ponieważ się go bał, paraliżowała w nim instynkt obrony. Gdyby miał przynajmniej niezbite dowody, iż Nawrocki orientuje się w owej niesławnej, a tak zdawało się doskonale zatuszowanej sprawie sprzed dwóch lat. Ponieważ ich nie miał, każdy ruch posterunkowego, każdy jego uśmiech i powiedzenie nasuwały podejrzenia tym więcej drażniące, im bardziej mogły uchodzić za niepewne i niejasne.

Seweryn posiadał dużą pewność siebie. Umiał nienagannymi manierami pokrywać swoje neurasteniczne i histeryczne odruchy. Na pierwszy rzut oka mógł się nawet wydać człowiekiem o doskonale zrównoważonych nerwach. Udawało mu się to jednak tylko wówczas, gdy wiedział, iż panuje nad ludźmi, z którymi się w danym momencie stykał. Musiał czuć się bezpieczny. Musiał mieć pewność, iż nikt z otoczenia nie domyśla się o nim rzeczy, które pragnął pozostawić w ukryciu. Był ambitny i drażliwy. Gdziekolwiek się znajdował, chciał być pierwszym. Nie będąc umysłem głębokim ani przenikliwym, posiadał nieporównaną umiejętność szybkiego, prawie natychmiastowego wczuwania się w sytuację. Posługiwał się tą zdolnością jak pies węchem. W lot chwytał każdy nastrój, każdą atmosferę. Nie znał się na ludziach bo go nie interesowali, znał za to ogromną skalę chwytów pozwalających mu pokazywać siebie w najkorzystniejszym świetle. Jak wytrawny gracz zdobywał w zależności od sytuacji te czy inne atuty. Rzucał je z nieomylną trafnością, czynił to jednak tak dyskretnie, iż nikt się nie domyślał, jak wiele w tym młodym człowieku jest próżności, a jak mało prostoty. Seweryn tylko wtedy czuł się dobrze, gdy znajdował wśród otaczających go znajomych – choćby byli nawet przypadkowymi, uznanie i sympatię. Odczuwał potrzebę przyjaźni, jak każdy człowiek, który przyjaźni ofiarować nie jest w stanie. Będąc egoistą, lubił atmosferę serdeczności. Sam jej nawet dużo posiadał, dostatecznie jednak powierzchownej, aby go nic nie kosztowała i w niczym nie zobowiązywała. Za to najbłahsza krytyka, choćby została wypowiedziana lekko i w formie żartobliwej, wytrącała go z równowagi. Zadrażniony, natychmiast wietrzył dokoła siebie wrogą atmosferę. Przerzucał ją z osoby na osobę, wszystkich jej podporządkowywał i z uporem, aż do ostatecznego rozjątrzenia wyogromniał. Rozstrajał się wówczas jak nagle zepsuty instrument. O ile przedtem każdy jego ruch brzmiał czysto i we właściwej tonacji, teraz wszystko, co czynił, było omyłką i dysonansem. Bez najmniejszego udziału woli, nawet wbrew jej słabym wysiłkom, ukazywał całą podszewkę swojej natury, jej braki i niewykończenia, ułomności i fałsze.

Nawrocki mało stykał się z młodym Gejżanowskim. Za to wiedział o nim dość wiele, aby móc się teraz bawić. Oto jeszcze jeden tchórz, któremu strach przed odpowiedzialnością odbiera przytomność. Jeszcze jeden ludzki łachman. Cóż nowego? Innych ludzi prawie nie widywał. Świat dzielił się dla niego na ściganych i tropiących. Tych drugich, jak uważał, raczej przypadek postawił na ich uprzywilejowanym miejscu. Równie dobrze mogliby się stać ściganymi. Więc właściwie jeden i ten sam świat. Oba o siebie zahaczają i wzajemnie się przenikają. Wszędzie jednakowe okrucieństwo. Nawrocki wiedział, jak bardzo żyjemy naszymi wrogami. Wiedział, że ten, który ucieka, i drugi, który go goni, to jakby dwaj bracia, niby dalecy, a przecież silniej, niżby się zdawało, sobie bliscy, związani z sobą ową zaciekłą i niewystygłą nienawiścią i pogardą, które ludzi bardziej wiążą niż miłość.

Zatrzasnąwszy drzwi gospody Nawrocki zatrzymał się.

– Wraca pan do domu?

Seweryn zawahał się.

– Wie pan, chyba nie…

Wiatr dął mu prosto w twarz, cofnął się więc i znalazł się tuż przy posterunkowym.

– A pan w którą stronę? – spytał nie patrząc mu w oczy.

– Do swojej stajni. Mam jeszcze dyżur.

– Przejdę z panem, dobrze? Nie przeszkodzi to panu?

Nawrocki wzruszył ramionami.

– Mnie? W czym? Nie lubię samotności. A jeśli ja panu nie przeszkadzam…

Powiedział to w swój zwykły, naturalny i trochę łobuzerski sposób, ale Sewerynowi natychmiast wydawało się, że celem tych słów było wyrazić coś więcej niż zwykłą formułkę grzeczności. „Wszystko wie – pomyślał. – Burak musiał się najwidoczniej wygadać? Ale więcej, czy więcej ludzi już wie? Czy Nawrocki nie zwierzył się przed kimś po pijanemu? Może przed Litowką?” Już to samo, że zastał ich razem i w tak dobrej komitywie przy wódce, wydało mu się podejrzanym. Chciał przypomnieć sobie ich twarze i o czym mówili, gdy wszedł do szynku, ale cała ta scena uleciała mu z głowy. Na pewno jednak musieli mówić o śmierci Buraka. Może właśnie przy tej okazji?…

Szli obok siebie środkiem drogi. Kałuże nie zdążyły przeschnąć po wczorajszej nocnej ulewie, chlupotały pod krokami. Było pusto i już zupełnie ciemno. Zachmurzone, niskie niebo szybko starło smugi zachodu; choć słońce tak niedawno zaszło, zaledwie nikłe pasemko rozciągnięte daleko ponad łąkami zelwiańskimi odcinało się od ogólnej czerni szarożółtym cieniem. Suche gałęzie kasztanów trzeszczały pod niekształtnym rzędem chałup. W głębi mroku terkotał młyn. Szedł stamtąd cierpki zapach wody i mokradeł. Kłębami zeschłych liści ciskał wiatr.

Seweryn na próżno czekał, aby Nawrocki pierwszy zagaił rozmowę. Posterunkowy uparcie milczał. „Nie śpieszy się” – pomyślał nienawistnie. Jemu za to śpieszyło się. Nie mógł znieść tego milczenia i miarowego odgłosu kroków. Wszystko w nim wrzało. Czuł, że jeśli nie zacznie mówić, wybuchnie za chwilę histerycznym śmiechem albo płaczem. I spytał o to, o co pytać wcale nie chciał.

– Wie pan już o śmierci tego biednego Buraka?

Nawrocki spojrzał na Seweryna przez ramię.

– A tak, oczywiście. Stara historia.

– Stara?

– No, w każdym razie sprzed dwóch dni.

– To nazywa pan starą historią?

– Ba! U nas czas szybciej biegnie. Mamy coraz to świeże sprawy.

– Chyba że tak – bąknął Seweryn.

Po chwili podjął na nowo:

– A ja dopiero dzisiaj dowiedziałem się. Z gazety. Zupełnie zresztą przypadkowo, bo na ogół nie czytuję kroniki wypadków.

– Zdarzają się ciekawe historie.

– Możliwe. Zresztą nawet na pewno. Na dzisiejszej mam najlepszy dowód.

– To dla pana było ciekawe?

– Ciekawe? Wstrząsające! Zrobiła na mnie ta cała okropna historia takie wrażenie…

– Rzeczywiście? – przerwał mu Nawrocki. – Chyba dlatego, że pan znał Buraka. Bo sama sprawa nie jest znów taka osobliwa. Przynajmniej jej zakończenie. Jedna z wielu.

Seweryn poczuł, że zagalopował się nieco za daleko.

– Być może – przyznał ze sztuczną obojętnością. – Gdybym nie znał tego chłopca, nie zwróciłbym najprawdopodobniej na notatkę w gazecie żadnej uwagi. Przypuszczam, że jak wielu innych, wcale bym jej nie przeczytał…

– A widzi pan!

– Chociaż tak prawdę powiedziawszy trudno mówić, że go znałem. Cóż to w ogóle znaczy znać człowieka? Kiedy przypomnę sobie takiego na przykład Buraka, jak przynosił mi rano śniadanie, cóż? zwyczajny, dość sympatyczny chłopak, niezły lokajczyk… I teraz raptem dowiaduję się, że ten sam Burak został zabity w napadzie bandyckim. Nic mi tych dwóch ludzi nie łączy z sobą. Jeden i drugi to zupełnie inni ludzie.

– O, to tylko na pozór tak wygląda.

– No, oczywiście! – zgodził się pośpiesznie Seweryn. – Musi być jakaś łączność między jednym a drugim. To jasne. Jeśli wspomniałem o różnicy w moim odczuwaniu, to tylko dlatego, żeby podkreślić, że właściwie wtedy wcale Buraka nie znałem. Nawet przez chwilę nie mógłbym wówczas przypuścić, że może coś podobnego uczynić.

Wiatr stawał się coraz chłodniejszy. Ciął teraz ostrymi uderzeniami. Bełkot młyna przybliżał się. Wyraźnie pachniało dokoła wilgotnymi łąkami.

Seweryn zwolnił krok. Najdalej za pięć minut dojdą do posterunku. Jeszcze tylko przejść przez most na Zelwiance, minąć młyn i już, koniec rozmowy, w której dotychczas nic właściwie nie zostało jeszcze powiedziane.

– Rodzina Buraka wie już o tym? – spytał.

– Nie, jeszcze nie wiedzą.

– Przykre to dla nich będzie. Szkoda chłopca.

Nawrocki zatrzymał się.

– Żałuje go pan? Dlaczego?

Seweryn poczuł, że gwałtownie się zaczerwienił. Na szczęście posterunkowy nie mógł tego dojrzeć.

– Jak to dlaczego? – odparł niepewnie. – Nie rozumiem tego pytania. Przecież to nie wymaga wyjaśnień…

– A tak, rzeczywiście! – zaśmiał się Nawrocki. – Ma pan rację. To nie wymaga wyjaśnień.

Przeszli kawałek w milczeniu. Seweryn jednego już tylko pragnął: żeby Nawrocki otwarcie się wypowiedział. Obecna sytuacja, pełna niedomówień i zamaskowanych aluzji, stawała się nie do zniesienia. Do czego dążył ten człowiek? Czyżby w udawaniu, że o niczym nie wie, miał ukryty interes? Uparta myśl, że Nawrocki od dwóch lat chodzi z jego niedorzeczną tajemnicą coraz więcej ciążyła Sewerynowi. Dotychczas nigdy się nad tą możliwością nie zastanawiał. Od chwili kiedy Burak, wyrzucony ze dworu, opuścił Sedelniki, cała ta historia przestała dla niego istnieć. Wkrótce zresztą wyjechał za granicę. Podczas następnych wakacji nic się już o Buraku nie mówiło. Stary Gejżanowski z taktem odziedziczonym po przodkach zaliczał tę sprawę w poczet tajemnic rodzinnych, administrator, pan Ramian, jedyny obcy świadek owej niesławnej awantury, zbyt sobie cenił posadę i wieloletnią zażyłość z kucharką Julcią, aby kosztem niewstrzemięźliwego języka utracić te dobra. Seweryn o niewtajemniczonych dowiedział się, że Burak wszedł na złą drogę. Dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy pozwolił mu nie przejąć się tymi nowinami. Łatwo je sobie przyswoił i równie łatwo puścił w niepamięć. Pewność, że nikt ze służby ani ze wsi nie domyśla się prawdziwych powodów nagłego przepędzenia Buraka z pałacu, była w ówczesnym jego odczuwaniu najlepszą rękojmią końca całej, jak uważał, przypadkowej historii. Osobie Nawrockiego nie poświęcił przez ten czas ani jednej chwili zainteresowania. Przecież, gdy dowiedział się o śmierci Buraka, posterunkowy był pierwszym, o którym pomyślał. O którym musiał pomyśleć.

Przechodząc przez most i spojrzawszy na wodę rozlaną w dole płaskim, od mroku ciemniejszym łożyskiem Seweryn uświadomił sobie, że wszystko, co czyni od paru godzin, pozornie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, pozostaje jednak w najściślejszej łączności z owym wieczorem, kiedy udało mu się wreszcie przełamać niezdecydowanie Buraka i nakłonić go do towarzyszenia mu w zamierzonym planie. Miał wrażenie, jakby tamte chwile wyłoniły się z martwego cienia, ożyły i z drapieżnością i okrucieństwem, którymi nasycił je długi bezwład, parły na chwilę obecną. Oto dokładnie pamięta: był ciepły wieczór sierpniowy; wybrał taki moment, kiedy ojciec poszedł po kolacji na spoczynek, a administrator, zajęty Julcią, najdalszy był od powrotu do siebie; pan Ramian mieszkał w oddzielnym domku na końcu ogrodu; niepostrzeżeni przez nikogo, przedostali się na tyły; była taka cisza, iż z pobliskich obór wyraźnie dobiegał pomruk bydła; Burakowi trzęsły się ręce, gdy zaczął podważać okiennicę, Seweryn przynaglał go, klął po cichu, podwórzem przechodzili jacyś ludzie, słychać było rozmowy, pachniało maciejką…

Seweryn zacisnął pięści. Drżał. Wiedział, że nie z chłodu. Nie pamiętać! Ale jak rozegnać tłoczące się obrazy, jak zetrzeć ich wyrazistość?

Weszli teraz w ogłuszający harmider i w krąg słabiutkiego światła, które padało z samotnej latarni przy młynie. Paru chłopów stojących w wejściu pozdrowiło ich z daleka. Nawrocki ładnie zasalutował. Gejżanowski podniósł tylko dłoń do czapki.

Gdy zostawili już za sobą zgiełk, Seweryn, jakby tylko czekał na ten moment, zwrócił się nerwowym ruchem w stronę towarzysza.

– Niech pan powie, tylko szczerze… Spodziewał się pan mnie dzisiaj zobaczyć?

– Szczerze? – znowu spojrzał na niego tamten przez ramię. – A czy pan mógłby mi powiedzieć, dlaczego miałbym być szczery?

– Nie widzę powodów, dlaczego miałby pan nim nie być?

Nawrocki zaśmiał się uprzejmie.

– O, to jeszcze nie wystarczająca racja.

– Nie umie pan być szczery czy też nie chce pan?

– Owszem, umiem być szczery, ale tylko wtedy, jeśli mnie coś interesuje. Teraz spyta pan pewnie, co mnie interesuje?

Seweryn opanował się ostatkiem przytomności.

– Myli się pan. Bo właśnie to mnie nie interesuje.

– Zatem wszystko w porządku.

Posterunek policji dał o sobie znać oświetlonym gankiem. Nawrocki zatrzymał się i wyciągnął rękę. Ale Seweryn nie podał swojej. Stał nieruchomy, blady, z twarzą zniekształconą nienawistnym grymasem. Nagle przysunął się do Nawrockiego tak blisko, iż oparł się nieomal o jego pierś.

Syknął zduszonym głosem:

– Jednak z pana jest… porządny łajdak!

Nawrocki nawet nie drgnął. Patrzył na Gejżanowskiego lekko zmrużonymi oczami. Ten nie panował już nad sobą. Ale zanim zdążył podnieść rękę, posterunkowy uprzedził go, chwytając mocno powyżej łokcia.

Seweryn szarpnął się. Palce Nawrockiego zacisnęły się.

– Może pan zechce uspokoić się – powiedział swoim zwykłym wesołym tonem. – Rozmawiamy jeszcze prywatnie.

– Może mnie pan zaaresztować!

Nawrocki skrzywił się.

– Śmieszny pan jest.

I puścił niedbale rękę Seweryna.

– Mam wrażenie, że robienie awantury nie leży w pańskim interesie.

– To moja sprawa.

– Zapewne. Ale… o co panu właściwie chodzi?

Upokorzenie odebrało Sewerynowi resztki przytomności.

– Pan nie wie? – krzyknął. – Nie wie pan, dlaczego pana szukałem i chciałem z panem rozmawiać? Właśnie dzisiaj, nie wczoraj ani miesiąc temu, tylko dzisiaj?

– Przypuśćmy, że wiem. Więc, co to z tego?

– Chce pan to jeszcze ode mnie usłyszeć, żeby ostatecznie triumfować. Więc dobrze! Szukam pana, bo pana nienawidzę i boję się. Rozumie pan? Boję się. Czekałem, że pan mi powie wprost: wiem o wszystkim, to przez pana Burak został wyrzucony, bo pan, żeby zaspokoić swoje niezdrowe zachcianki, namówił go do wspólnego włamania się do kas administratora, żeby kraść pieniądze własnego ojca. Ramian przyłapał was, gdyście wyciągali forsę z biurka. Panu oczywiście nic się nie stało. Ramian mógłby przysiąc, że pana tam nie było, wszystko poszło na rachunek Buraka. Gdyby nie pan, Burak nie zostałby złodziejem i bandytą. Pan winien jest jego śmierci… O, tak, słyszy pan? Tak trzeba było powiedzieć. Ja na to czekałem. Nie zaprzeczy pan, że pan o tym wszystkim wiedział?

– Wiedziałem.

– Więc dlaczego bawi się pan teraz ze mną?

Twarz Nawrockiego ściął chłód.

– A dlaczegóż to ja mam panu pomagać? Zdaje się, że ani przedtem, ani teraz nie upoważniłem pana do szukania u mnie schronienia przed swoim… strachem, jak pan powiada. Te pańskie wyznania nic mnie nie obchodzą. Nie jestem pańskim spowiednikiem. A wyrzuty sumienia? O, to przejdzie! Niech się pan prześpi. Zwłaszcza, że jedyny świadek nie żyje. A jeśli chodzi o mnie, lubię czasem wiedzieć o ludziach pewne drobnostki. Ciekawość bezinteresowna i doskonale wpływająca na humor i apetyt. Tylko tyle. Zatem… dobrej nocy.

Zasalutował i lekkim krokiem odszedł w swoim kierunku.

X

Ksienia kilka razy zaglądała do pokoju, ale widząc niezmienną ciemność zatrzymywała się na progu i stamtąd cicho wołała:

– Michasiu!

Odpowiadał z głębi mroku, z miejsca, którego nie mogła dostrzec.

– Jestem.

Albo:

– Słucham.

Zalegała długa cisza. Wiatr bił w okna, szerokie szelesty przeciągały ponad dachem, a szum drzew w ogrodzie odpowiadał wichurze jednostajnym echem.

Ksienia nie ruszała się z miejsca. Czekała. Wreszcie Michaś odzywał się. Nie chciał kolacji. Tłumaczył, że nie jest głodny. Gdy nalegała – dodawał, że ksiądz proboszcz powinien niedługo wrócić, zaczeka więc na niego. Ale Ksieni i to nie wystarczyło. Niepokoiło ją, dlaczego Michaś siedzi po ciemku. Wietrzyła coś niedobrego. I już zmierzała opiekuńczym krokiem w kierunku lampy, gdy Michaś zatrzymywał ją głosem, który ciągle wydawał się jej bardzo daleki i jak gdyby zagubiony. Wyjaśniał, że właśnie w tym półmroku jest mu dobrze. Ponieważ nie ustępowała, zaczął usprawiedliwiać się powtórzeniem lekcji. Mówił o wierszu, który w ten sposób łatwiej i prędzej sobie przyswoi.

Chwilę jeszcze stała mrucząc coś pod nosem, wreszcie widząc, że nic nie poradzi, cofała się do kuchni. Drzwi zostawiała jednak uchylone. Dopiero na głos chłopca wracała i zamykała je z gestem wyraźnego niezadowolenia.

Ale nie zwracał na to uwagi. Nareszcie mógł odetchnąć swobodnie. Wśród ciemności rozjaśnionych od czasu do czasu cieniami bijących w okna drzew, czuł się bezpieczny, jakby odgrodzony od świata, który stał w pobliżu i groził. Tu, w tych czterech ścianach, panował spokój i cisza. Ale to trwało tylko krótką chwilę. Zaledwie mrok zmącony głosem Ksieni odzyskiwał swoje milczenie, zaraz wyłaniało się w pamięci tamto dalekie miejsce, zagubione wśród lasu i zazdrośnie kryjące ostatnie godziny życia Siemiona.

Wyobraźnia Michasia zaczynała pośpiesznie pracować. Bolesne obrazy ciągnęły nieprzerwanie jeden za drugim, splątały się z sobą nie tracąc jednak nic z wyrazistości. Ciągle miał przed oczami postać Siemiona. Bezładnie, jakby przypadkowo wyrywane z przeszłości, przypominały mu się różne chwile spędzone z nim razem. Oto jadą łódką: Siemion siedzi na przodzie, zwrócony twarzą, lekko porusza wiosłem! Jest południe, łódź bezszelestnie prześlizguje się pomiędzy gęstymi szuwarami, spośród zarośli podrywają się dzikie kaczki. Co jakiś czas Zelwianka zdaje się urywać, trzciny zagradzają drogę, woda spokojna, jak w stawie, odbija białe kłęby obłoków, ale już za sekundę w dole rozszerza się, rozstępują się ciasne ściany zarośli i oto łódź wpływa na wody szeroko rozlane pomiędzy płaskimi, jasnozielonymi brzegami. Świeży wiaterek wieje od łąk i pastwisk… Raz, było to już ostatnich dni lata, dotarli aż do Mogiłek, nadzelwiańskiego wzgórza, gdzie wśród sosnowego lasu spoczywał stary i od dawna opuszczony cmentarz prawosławny. Łódkę przywiązał Siemion do drewnianego mostka, a sami po kładce rzuconej na grząskie nadbrzeżne bagna dotarli do wzniesienia. Większość grobów zrównał już czas z ziemią, a nieliczne kamienne płyty, omszałe i wilgotne, wtłoczył w głąb gęstych traw. Gdzieniegdzie tylko, osłonięte od dołu krzewami, stały ocalałe krzyże. Ale poczerniałe od słot i wiatrów, dziwnie niepozorne wobec strzelistych sosen zastygłych w górze w ogromny i ciężki obłok, wśród ciszy, która zdawała się tu trwać wiecznie, nie rzucały już dokoła siebie posępnego cienia śmierci. Spokój, jaki tu leżał, nie miał w sobie nic z przytłaczającej ciszy cmentarzy. Nie był spokojem śmierci, lecz życia. Tymczasem szedł wieczór. Daleko, po stronie Sedelnik, cały horyzont objął nagle pożar, ale wyżej siny błękit nieba zaczynał szarzeć i wraz z gęstniejącym mrokiem, jak popiół sypiącym się dokoła, coraz głośniej dolatywało od łąk rechotanie żab. Pierwsze patrole nocne wyruszyły. Już nietoperz wychynął spośród drzew, zawirował nad głowami i przemknął szeleszczącym cieniem. Białe mgiełki, niby zaczarowane ptaki z bajki, zawisły nad rzeką. Siedzieli na skraju cmentarza, oparci o siebie ramionami, milczący, wsłuchani w świat, który za nich obu przemawiał.

Ale to Siemion dopiero nauczył Michasia prawdziwego milczenia. Ileż razy całymi godzinami wałęsali się po lesie nie zamieniając z sobą ani jednego słowa. Było im z tym dobrze. Milczeli bez żadnej wzajemnej umowy, jak gdyby kierowani jednym odruchem. To było czymś zupełnie nowym. Z obcowania bowiem z innymi ludźmi a również i z księdzem Siecheniem, wyniósł Michaś przekonanie, iż w milczeniu kryje się prawie zawsze smutek lub niezadowolenie. Podobnych spostrzeżeń dostarczyła mu również i obserwacja samego siebie. Pragnął milczeć, kiedy ogarniał go jakiś smutek, często smutek bez wyraźnej przyczyny, nieokreślony i niejasny. Wówczas chciał być sam. Uciekał z książką do ogrodu, krył się w odludny zakątek albo szedł za wieś, w pole, tam, gdzie spodziewał się nikogo nie spotkać.

Z Siemionem było inaczej. Spotkawszy go, Michaś po raz pierwszy odkrył ze zdumieniem, iż może istnieć człowiek bez smutku. Do tej pory uosobieniem dobroci i serca wydawał się chłopcu ksiądz Siecheń. Kochał proboszcza nie tylko dlatego, iż zdawał sobie sprawę, jak wiele mu zawdzięcza, lecz i dlatego również, a nawet przede wszystkim, ponieważ musiał kogoś kochać. A cóż bardziej ślepego nad miłość, którą dajemy z potrzeby samej miłości? Michaś należał do księdza całkowicie i bez zastrzeżeń. Cały jego rozwój umysłowy ostatnich kilku lat dokonywał się pod wyłącznym wpływem proboszcza. W miarę swoich sił, a często i ponad nie, podążał chłopiec za opiekunem drogą trudną, w nieskończoność piętrzącą się coraz wyżej, a ciągle zawieszoną ponad mrocznymi przepaściami. Niewinność serca pozwalała dziecku w chwilach żarliwego uniesienia oglądać niebo nasycone słodką jasnością, niebo świętych i błogosławionych, którym dane jest, aby w zwycięskim i triumfalnym orszaku otaczali wieczną glorią Chrystusa. Ale na codzień niebo było dalekie niby echo, pozostawała za to owa zdradziecka droga i świadomość, iż każdy niebaczny krok może wtrącić w upadek. Zdarzało się, że wiele godzin spędzał Michaś na modlitwie. Pragnął być świętym. Ale było to jego tajemnicą, której nawet księdzu Siecheniowi nie chciał zawierzyć. Gdy czytał żywoty męczenników, zazdrościł im okrutnych cierpień i czuł się niegodnym miłości Boga, ponieważ nie mógł dla tej łaski ponieść największej ofiary. Wśród swoich rówieśników czuł się obco. W każdym większym zbiorowisku ludzi, a więc i w szkole, stawał się nieśmiały, tracił natychmiast żywość swego usposobienia i szczerą bezpośredniość reakcji. Uchodził też za odludka. Nieraz mu dokuczano, ale w tych żartach nie było niechęci, dyktowała je raczej sympatia, która jeśli znajdowała sobie podobną, przykrą nierzadko formę, to tylko dlatego, iż odmienność proboszczowego wychowanka trzymała kolegów w pewnym dystansie, onieśmielała, a jednocześnie pociągała. Tkliwość nieraz przemawia okrucieństwem.

Ale Michaś o tym nie wiedział. Sądził, że jest nielubiany, i ta świadomość ciążyła mu bardzo. Księdza Siechenia w te sprawy nie wtajemniczał. Wiedział, że odczułby je przykro, a chciał mu oszczędzić zmartwień i kłopotów. Zresztą winy doszukiwał się w sobie, nie w kolegach. Oskarżał się o wady, których nie miał, lecz które, jak sądził, musiały być wielkie. Jednocześnie widział, że w podobnym osamotnieniu żyje i jego opiekun. Coraz częściej dostrzegał na twarzy proboszcza znużenie, wyraźnie też rzucało się w oczy, iż w ciągu paru ostatnich lat ksiądz bardzo się postarzał. Z dawnych wspomnień dziecinnych pozostał Michasiowi w pamięci ksiądz Siecheń jako człowiek młody jeszcze, pełen energii, o oczach rozbłyskujących w czasie rozmowy żywym błyskiem i ruchach silnych i sprężystych. Obecnie proboszcz chodził przygarbiony, z głową pochyloną, krokiem zmęczonym. Z daleka, gdy widział go wracającego z kościoła albo ze wsi, robił wrażenie starca. Wprawdzie i teraz zdarzały mu się chwile pogody, nawet wesołości, były jednak rzadkie i trwały tak krótko, iż w te przelotne minuty wkradał się smutek chwil następnych.

Znajomość z Siemionem otworzyła Michasiowi oczy na inny świat. Gdy późnymi wieczorami lata wracał z długich włóczęg po lasach lub z wyprawy po Zelwiance, plebania wydawała mu się szara, ogród ubogi, a pokoik, w którym przeżył tyle lat, ciasny i smutny jak cela odciętego od świata klasztoru. I zaledwie chwilę posiedział w domu, już myślał o jutrze, o nowej wyprawie. Gdy zdarzało się, że pilne zajęcia nie pozwalały Siemionowi w ciągu kilku dni na spotkania, Michaś chodził posępny, nieswój, obojętny na wszystko, co się działo dokoła. Myślami był ciągle przy Siemionie. Nie zastanawiał się, za co go lubi. Lubił w nim wszystko i wszystko również, co z nim razem robił. Zdawało mu się, że gdyby mógł się nie rozstawać z Siemionem, życie stałoby się jednym nieprzerwanym szczęściem. Radością. Ciągłym zachwyceniem.

Poddając się urokowi gajowego Michaś miał wrażenie, iż wszystko, co dotąd przeżywał, było jak gdyby okryte mrokiem. I teraz dopiero świat ukazał mu się w świetle i stał się prawdziwy, podobny do ogromnej rzeki toczącej równe i szerokie wody w pełnej jasności pogodnego dnia. W świecie Siemiona panowała prostota i zrozumiałość. Rozpięty wśród rozległych pól, niesiony wiatrami, złączony harmonią dnia i nocy, stale inny, a jednocześnie zawsze ten sam, wszystkiemu przychylny i wszystko ogarniający, stał ten świat w miejscu i płynął.

Chłopiec nawet nie spostrzegł, jak w ciągu kilku miesięcy szybko począł się oddalać od opiekuna. Pozornie bowiem nic się w ich stosunku nie zmieniło, a przecież, choć obaj o tym nic nie wiedzieli, zmieniło się wszystko. Jeśli starcie nie wybuchło zaraz, to dlatego, iż nie odchodzi się, gdy już się nie kocha. Jedna chwila odrywa człowieka od człowieka i jedno drgnięcie serca zrywa więzy, które splatały całe lata. Jest się już tak daleko, iż nie czuje się nawet potrzeby porzucenia i odejścia. To z początku nie istnieje. Zresztą ta chwila decydująca pozostaje najczęściej nieznana. Odnajdujemy ją nieraz po latach dopiero, gdy wszystko się już dokonało i niczego zmienić nie można. Upłynie też dużo czasu, zanim Michaś będzie umiał wrócić po przebytych śladach do miejsca, które tak wiele w jego życiu zmieniło. Cóż wtedy odkryje?

Chłopiec, który dotąd nigdy nie kłamał i kłamstwem, jeśli z nim spotkał się pomiędzy kolegami, pogardzał, teraz bez żadnej zresztą świadomości winy zatajał przed proboszczem spotkania z Siemionem, a zapytany wprost, co robił, odpowiadał wykrętami. Wydawało mu się, że gdyby ksiądz Siecheń dowiedział się o wszystkim, zabroniłby tych wycieczek. Zagrożony w wolności, nie odczuwał fałszu swoich tłumaczeń. Jak każdy, kto kłamie wiedziony instynktem samoobrony, nie miał świadomości, iż oszukuje. Był w nim zbyt wielki głód życia, aby wśród pragnień ledwie rozwiniętych mogły znaleźć oddźwięk skrupuły. Gnało go naprzód. Bo to, co ukazywał mu Siemion, nie miało końca, nie zamykało się niczym. Poza zasięgiem swego wzroku wyczuwał świat jeszcze inny, niezbadany i jak sądził, nietknięty ludzką stopą, świat, który pragnął poznać i zdobyć, a o którego istnieniu świadczyły tylko tajemnicze echa. Pełne ich było powietrze, jakieś głosy rozbrzmiewały dokoła, a cisza nocy, gdy nie spał, wyłuskiwała ze swojej głębi nieznane dźwięki, daremnie proszące o wyrażenie ich w słowach.

Od pewnego czasu, zaczęło się to mniej więcej pod koniec lata, prześladowała Michasia jedna męcząca myśl, pragnienie chwilami tak nasilone, iż stawało się potrzebą fizyczną: wypowiedzieć słowami wszystko, co istnieje, przedrzeć się nimi poprzez gąszcz codziennych spraw, aby dotrzeć wreszcie do tamtego, innego świata, którego obraz, zamglony i zmieniony jak dym, dostrzegał, lecz nie umiał nazwać. Nie wiedział, o jakie słowa mu chodzi, wyobrażał je sobie rozmaicie, raz w barwach, kiedy indziej jako dźwięki układające się jeden przy drugim. Słyszał nieraz melodię, która, zdarzało się, męczyła go przez kilka dni, wracając w chwilach najmniej spodziewanych, nigdy jednak dość wyraźna, aby mógł ją głośno wyśpiewać. Właśnie ta niemożność jakiegokolwiek wypowiedzenia się była najbardziej męcząca. Zdawał sobie sprawę, że słów, których potrzebował, używał i on sam, i inni ludzie. Chodziło więc nie o nowe słowa, lecz o nowe ich zestawienie, o ów niewiadomy prąd, który miał przez nie przepływać. Gdy Chrystus powiedział: „Łazarzu, ja tobie mówię wstań”, i Łazarz wstał, były to słowa zwyczajne, a jednocześnie natchnione nadprzyrodzoną potęgą. Tu właśnie podobnych trzeba było wyrazów. Aby, gdy powie się: rzeka – stawała się rzeka, a gdy zawoła się:. noc! – żeby noc wstawała z wszystkim, co jest jej i co ją tworzy.

Któregoś dnia, w wieczór smutny i słotny, gdy siedział sam w domu i przez okno zasnute wilgotnymi strugami spoglądał na pole ogarniane powoli mrokiem, odcięte od horyzontu, coraz ciaśniejsze i wreszcie już tylko dwiema samotnymi wierzbami broniące się przed zagubieniem, wyobraził sobie, iż krajobraz, który za kilka minut miał przestać istnieć, można stworzyć na nowo słowami, aby na zawsze pozostał utrwalony w tej właśnie chwili i mógł trwać niezmiennie i wbrew swojej płynności. W parę dni później, przy pierwszym spotkaniu, zwierzył się Siemionowi z tych myśli. Mówił nieskładnie i chaotycznie, ale gajowy słuchał uważnie, zwolnił nawet kroku i ramionami pochylił się w stronę chłopca. Byli sami. Fiodor, który z początku im towarzyszył, teraz odłączył się i zniknął w głębi lasu. Słyszeli trzask łamanych gałęzi, lecz i ten wkrótce umilkł. Był spokój. Dzięcioły kuły gdzieś w górze. W pewnej chwili Michaś zapytał Siemiona, czy nie przeżywał kiedyś podobnych wrażeń. Siemion przytaknął. Owszem, nigdy wprawdzie nad tym się nie zastanawiał, ale teraz słuchając zwierzeń Michasia przekonał się, że nieraz i od dawna ulegał takim samym nastrojom. „Mówiłeś komu o tym” – spytał. Chłopiec gorąco zaprzeczył. Siemion jest pierwszym i jedynym powiernikiem. Był pewny, że gdyby zwrócił się do kogoś innego, zostałby wyśmiany, a w najlepszym razie potraktowany jak dzieciak. Siemion zgodził się. „Ale ty tak nie myślisz?” – spojrzał na niego Michaś. Gajowy zdziwił się. „Nie, skądże! – powiedział. – Przecież ty od dawna nie jesteś już dzieckiem.”

Ta rozmowa jeszcze silniej związała Michasia z Siemionem. Nigdy wprawdzie do tego tematu nie powracali, rzadziej bowiem z nastaniem słotnych dni zaczęli się widywać,, kiedy indziej znów Fiodor był razem z nimi, ale już sama świadomość, iż Siemion zna i rozumie jego tajemnicę, była dla Michasia w chwilach osamotnienia pokrzepieniem. Pogodził się z myślą, że nadchodzące miesiące rozłączą go z Siemionem. Wyobraźnia pozwalała mu przekroczyć jesień i zimę, aby z przyszłości wywołać obrazy wiosny. Ich kuszący urok skracał czas.

Tymczasem niespodziewany wypadek Siemiona wszystko zburzył. Nie mieściło się w myśli, że Siemion może umrzeć. A jednak umierał. Już kilka razy w ciągu dwóch ostatnich dni Michaś postanawiał pójść do gajówki. Oczekując we wczorajszy słotny wieczór powrotu doktora, wyszedł daleko poza wieś. Dopiero pod lasem natknął się na bryczkę. Doktor Wyganowski chciał go z sobą zabrać. Odmówił jednak. Tamten na szczęście nie nalegał, śpieszyło mu się do domu, wzruszył więc tylko ramionami i odjechał. Kiedy umilkł turkot, Michaś poszedł dalej. Ale ledwie znalazł się w lesie, ogarnął go strach. Nie bał się ciemności i szumu deszczu, który wraz z podmuchami wiatru szarpał wnętrzem lasu. Przeraziło go, że gdy dotrze do celu, Siemion nie będzie już żyć. Wtedy i mrok stał się groźny, jak gdyby swoją nieprzeniknioną głębią sprzymierzał się ze śmiercią. Gnany strachem, zawrócił w stronę Sedelnik. Była to straszna droga: poprzez szumy łomocące pod niebo i rwące, jak spienione potoki, biegła śmierć. To przed nią uciekał. Miał wrażenie, że ziemia pod stopami zastygła w bezruchu i przed każdym krokiem wyrastała czarna ściana. Głosy, które biły dokoła, wydawały się innym światem. Oto pękły granice broniące w dzień przed przerażeniem i było tak, jakby przez te złamane zapory chlusnął strach i wszystko, co istnieje – ziemię, las, deszcz i wiatr – zalał piekącą chłostą.

Tę trwogę czuł Michaś i teraz. Przenikała w niego poprzez wszystkie wspomnienia, dygotała w nim uporczywie i boleśnie. Widział wiele śmierci, lecz wszystkie, nawet te, które budziły współczucie i żal, były w sposób mocny i pewny włożone w porządek życia. Śmierć Siemiona rozrywała go. Pewnego razu, podczas jednej z włóczęg z Siemionem, w dzień, który poprzedziła noc o szczególnie silnej wichurze, zobaczył Michaś w lesie wielką sosnę wyłamaną z ziemi i zawisłą w powietrzu wraz z korzeniami, ociekającymi jeszcze sokiem i ciężkimi od grud ziemi. Wsparta o sąsiednie drzewa, zdawała się umierać. Tu było coś podobnego. Śmierć Siemiona podważyła cały świat, wszystko, co żyło i miało sens, zawisło nagle w próżni, grożąc za chwilę upadkiem.

W szkole, przed zaczęciem lekcji i w czasie pauz, dużo mówiono o Siemionie. Olek Kukisz po raz nie wiadomo który opowiadał szczegóły wypadku, których dowiedział się od Fiodora. Słuchano go jednak z niezmiennym przejęciem. Niektórzy dorzucali jeszcze swoje trzy grosze. Olek był w swoim żywiole. Blagował z rozmachem, jakby dosiadł konia na oklep. Jeden Michaś nie brał w tym wszystkim udziału. Chociaż nie wiedział, czy Siemion żyje, myślał już o nim jak o zmarłym. I po raz pierwszy zdał sobie sprawę, ile w rozmowach o nieżyjącym człowieku jest strachu i ciekawości, a jak mało prawdziwego żalu.

Cóż na przykład tych wszystkich chłopców obchodziło życie Siemiona? Mówiliby z takim samym ożywieniem, gdyby w sąsiedniej wsi wybuchnął pożar lub powódź zalała obce grunta. Prawdziwie poruszało ich to jedynie, co dotykało ich skóry.

To odkrycie tym silniej zabolało Michasia, ponieważ nie mógł nie przyznać się przed sobą, iż w rzeczywistości niewiele różni się od kolegów. Bo czyż chodziło mu, aby Siemion żył? Czy nie pragnął jego życia dla siebie samego? Czy pomyślał choć raz o Taisie i o małym Józiku? Uśpione od kilku miesięcy rozterki znowu zbudziły się w chłopcu. Lecz gdy dawniej znajdowały czasem pełną odpowiedź, teraz pozostawiały wszystko nie rozstrzygnięte. Cóż mógł tutaj pomóc ksiądz Siecheń? Jego słabość wobec śmierci ukazała go Michasiowi w nowym świetle. Z dawnych, dziecinnych jeszcze czasów pozostało mu przeświadczenie, że gdyby proboszcz zechciał – mógłby odwrócić bieg śmierci. Tę wiarę uświadomił sobie wówczas dopiero, kiedy zrozumiał wczorajszego ranka, że ksiądz jest jak inni ludzie bezradny.

Wiatr wirował w ciemnościach. W domu była cisza. Nagle wydało się Michasiowi, że w ogrodzie zaszeleściły czyjeś kroki. Ksiądz Siecheń? Podszedł do okna, ale mrok był zbyt gęsty, aby mógł wśród niego cokolwiek dostrzec.

Po chwili skrzypnęły deski na ganku i rozległo się pukanie do drzwi. To nie mógł być proboszcz. Michaś wstrzymał oddech, serce biło mu mocno. Znowu zapukano.

Tym razem usłyszała stukanie i Ksienia, bo skrzypnęły drzwi od kuchni i w sionce pociekły jej kroczki. Posłyszał męski głos, potem szybką odpowiedź Ksieni. Ale gość nie odchodził. Znowu coś mówił, zaplaskały chodaki starej. Michaś nie zdążył skryć się do drugiego pokoju. Zawadził w ciemnościach o krzesło, cofnął się pod ścianę i w tej chwili w otwartych pośpiesznie drzwiach zobaczył Ksienię z lampą, a nieco z tyłu młodego człowieka, w którym od razu poznał syna dziedzica.

Rzeczywiście był to Gejżanowski.

Opuszczony niespodziewanie przez posterunkowego, Seweryn nie wiedział, co z sobą zrobić. Najniedorzeczniejsze, szalone pomysły przelatywały mu przez głowę. Ledwie Nawrocki zniknął we drzwiach posterunku, chciał kierując się pierwszym odruchem biec za nim. I w tym momencie, gdy wyobraził sobie siebie znów stojącego naprzeciw policjanta, uczuł, że mógłby tego człowieka zabić. Więcej: zapragnął go zabić. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie wystarczyłby mu sam fakt śmierci Nawrockiego. Wówczas dopiero odczułby ulgę, gdyby tamten przed śmiercią cierpiał, gdyby cierpiąc musiał wiedzieć, kto jest sprawcą jego męczarni.

W ciągu tej krótkiej chwili Seweryn miał wrażenie, że okrutne obrazy, które go opadły, nie z niego pochodzą, lecz sycą się jakąś siłą leżącą poza nim, niewiadomą i nieuniknioną. Zanim jednak uczynił krok w kierunku ganka, oprzytomniał. Zdjął machinalnie czapkę, wiatr sprawił mu ulgę.

Na drodze było pusto. W pobliżu paliło się tylko światło w oknach posterunku. Przez jedno widać było sylwetkę Nawrockiego. Zdejmował właśnie płaszcz.

Seweryn odwrócił się i ruszył przed siebie. Uszedł już spory kawałek, gdy zorientował się, iż znalazł się na końcu wsi. Z głębi mroku wyłaniał się kanciasty cień kościoła z wieżą jeszcze nie wykończoną i płasko ściętą, a z boku, w odległości dobrych paruset kroków, świeciło się okno plebanii. Wtedy przyszło Sewerynowi na myśl, aby odwiedzić księdza Siechenia. Przypuszczał, że ze względu na godzinę i pogodę zastanie go w domu. Nie zastanawiał się, dlaczego chce to uczynić, czuł tylko, że nie może w podobnym stanie wrócić do domu. Nie mógł również być sam.

Proboszcza znał mało. Słyszał coś niecoś o jego nieporozumieniach z okolicznymi dworami, wiedział, że ojcu, chociaż daje pieniądze na przebudowę kościoła, też niejedno nie podoba się w księdzu. Ale było mu to obojętne. Sam zaś z kilku krótkich spotkań w ciągu wakacji wyniósł o księdzu Siecheniu wrażenie raczej korzystne. Już to samo, że proboszcz sedelnicki różnił się od wielu swoich kolegów, usposabiało go dzięki wrodzonej przekorze przychylnie. Teraz wydawało mu się, że nikt inny, tylko ten człowiek może mu pomóc. Nie wiedział w czym i w jaki sposób, poszedł za odruchem.

Minąwszy drogę, pchnął furtkę i ścieżką biegnącą ogrodem wśród zeschłych i w mroku szeleszczących słoneczników podszedł do plebanii. Od frontu była ciemna, tylko z boku, najwidoczniej z okna kuchennego, padała na trawnik smuga słabego światła.

Seweryn zatrzymał się.

Ogród pełen ostrych chrzęstów, zdawał się razem z wiatrem unosić ku górze i tam w ciężkich ciemnościach stał nieruchomy jak chmura gradowa. Z daleka niezmiennym bełkotem dobiegał młyn.

Seweryn był już pewny, że ksiądz wyszedł z domu. Pomyślał: nie ma sensu zachodzić na plebanię. Ale gdy wyobraził sobie drogę powrotną: długą, wiejską ulicę wśród chat milczących i pod niebem, które żadnym głosem nie odpowie niepokojowi, szybko podszedł do drzwi i mocno zapukał. Czekał dłuższą chwilę. Zapukał po raz drugi. Posłyszał wreszcie za drzwiami czyjeś powolne kroki. Otworzyła Ksienia.

Spytał:

– Ksiądz proboszcz w domu?

Nie poznała go i zaczęła szybko mówić, że proboszcza nie ma i pewnie nieprędko przyjdzie, więc najlepiej jutro zgłosić się.

Seweryn, wsparty ramieniem o uchylone drzwi, pchnął je lekko.

– Nic nie szkodzi, zaczekam.

Z tyłu, od strony kuchni, padał blask lampy. Dopiero teraz, w tym półcieniu Ksienia poznała Gejżanowskiego. Z miejsca zakrzątnęła się.

– A, to panycz! Proszę wejść. Niech panycz zaczeka. Zaraz zaświecę.

Wszedł za nią do środka, a Ksienia truchcikiem pobiegła do kuchni. Wróciła z lampą.

– Tędy, o niech tędy panycz idzie, tu sobie w pokoju panycz zaczeka. Księdza proboszcza tylko patrzyć…

W pierwszej chwili Seweryn nie dostrzegł Michasia. Dopiero, kiedy Ksienia wysunęła się na środek i światło lampy ogarnęło cały pokój, zobaczył chłopca stojącego pod ścianą przy oknie.

Tymczasem Ksienia, postawiwszy lampę na stole, dyskretnie się wycofała. Seweryn poczuł się trochę nieswojo. Stał w płaszczu, z czapką w ręku, udawał, że rozgląda się po pokoju, w rzeczywistości jednak niczego nie widział, ciągle bowiem czuł na sobie uważny i nieufny wzrok chłopca. „Czegóż on mi się tak przygląda, ten smarkacz?” – pomyślał ze złością.

Nagle zwrócił się w tamtą stronę i udał zdziwienie.

– O, widzę, że nie jestem sam!

Michaś stał ciągle pod ścianą, nie spuszczając oczu z Gejżanowskiego.

Teraz dopiero Seweryn zorientował się, kim jest mały. Słyszał, że proboszcz ma wychowanka, ale sam tylko raz jeden widział Michasia. Było to jeszcze przed rokiem, którejś niedzieli. Chcąc zatrzeć drobne, lecz nieprzyjemne starcie z ojcem, wybrał się wówczas przykładnie na sumę. Jeżeli kiedykolwiek bywał na nabożeństwie, zatrzymywał się zawsze przed kościołem. Tym razem, ponieważ padał deszcz, wszedł do środka. Nie miał zamiaru zapuszczać się głęboko, ale stojący przy wejściu chłopi zaczęli rozstępować się, musiał więc, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, dojść do ołtarza. Jak każdy, kto nie uczestniczy w nabożeństwie, przypatrywał się rozmaitym twarzom. Między innymi, już pod koniec sumy, zwrócił jego uwagę chłopiec służący do mszy. Zadziwił go wówczas przez chwilę niezwykłą czystością i niewinnością spojrzenia. Czuło się, że ten kilkunastoletni dzieciak z głębokim i niefałszowanym przejęciem towarzyszy księdzu.

Seweryn odsunął od stołu krzesło i usiadłszy, wygodnie się rozparł.

– To ty jesteś wychowankiem proboszcza, tak?

Michaś skinął głową.

– A kto ja jestem, to chyba wiesz? Co, nie wiesz? Żartujesz! Naprawdę nie wiesz? A to zabawny z ciebie chłopak! Coś podobnego! Przecież tutaj najmniejsze dziecko powie ci, kim jestem. Nigdy mnie nie widziałeś?

– Widziałem – odparł cicho.

– No więc?

– Ale nie znam pana.

– Jak to, widziałeś i nie znasz? Poczekaj, poczekaj…

Roześmiał się.

– Zdaje się, że zaczynam cię rozumieć. Chcesz prawdopodobnie powiedzieć, że nie znamy się osobiście. Bardzo słusznie. Widzę, że skrupulatnie przestrzegasz form towarzyskich. To świetnie o tobie świadczy. Forma, mój kochany, jest wszystkim. Nie ma nic poza formą. A to wspaniałe! Ha, ha, ha… Zaimponowałeś mi, słowo daję. Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak naprawić swój błąd. Musimy się koniecznie zapoznać. Dobrze? Ja się nazywam Gejżanowski, Seweryn Gejżanowski. A tobie jak na imię?

– Michaś.

– Wspaniałe imię. Zatem, Michale, streśćmy się. Po pierwsze: formom towarzyskim stało się już chyba zadość, czy nie tak? Wobec tego po drugie: jako znajomi możemy sobie pogawędzić. Tylko chodź bliżej. Czegóż ty stoisz pod tą ścianą, jakby cię do niej przyklejono. No, chodź! Nie bój się, nie zjem cię. Zresztą, jak chcesz – wzruszył ramionami, widząc, że jego słowa nie odnoszą żadnego skutku. – Możemy i tak rozmawiać: Ile ty sobie liczysz lat?

– Czternaście.

– Oho! To pewnie już i na dziewczyny chodzisz?

Michaś poczerwieniał.

– No, przyznaj się śmiało! To wstyd, żebym cię potrzebował zachęcać. Możesz być spokojny, ani słowa nie powtórzę twemu opiekunowi. Na pewno myśli, że jesteś jeszcze niewiniątkiem, co? Zostawmy więc staruszka przy tych złudzeniach. A może naprawdę jesteś niewinny, hm? Chociaż nie wydaje mi się. Chłopcy w twoim wieku i z takimi anielskimi twarzyczkami nie marnują czasu. Jak sądzisz?

– Nie wiem, proszę pana – szepnął Michaś.

Seweryn zmrużył złośliwie oczy. Ta niespodziewanie zaimprowizowana rozmowa zaczynała go bawić. Uznał, że doskonale trafił nie zastając proboszcza w domu. Zamiast nudnej i nieskładnej gadaniny (cóż za pomysł wybierać się z wizytą na plebanię) znalazł nieoczekiwaną rozrywkę.

– Co powiedziałeś? – spytał udając, że nie dosłyszał.

Chłopiec spuścił powieki.

– Nie wiem, proszę pana – powtórzył jeszcze ciszej.

– Tylko bez blagi, mój kochany! Cóż to za wykręty? Nie umiesz mówić po prostu?

Michaś podniósł głowę, lecz gdy spotkał się z wzrokiem Gejżanowskiego, zadrżał. Czuł, że powinien natychmiast odejść. Zabrakło mu jednak odwagi, aby uczynić stanowczy krok.

Seweryn siedział w pełnym świetle lampy, czuł się jak u siebie w domu. Rzucił czapkę na stół, rozpiął płaszcz, jego oczy mimo pozoru zachęcającego przyjaźnie uśmiechu stawały się coraz ciemniejsze, jak cień zasnuwał je połysk szklany i okrutny.

Wiatr w ogrodzie ucichł. Była cisza. Jedynie lekki i cienki szum snuł się za oknem.

Nagle Michaś zdecydował się. Oderwał się od ściany i niezgrabnie, jakby splątanymi krokami ruszył w stronę drzwi. Ale w połowie drogi zatrzymał go głos Gejżanowskiego.

– A to co znowu, uciekasz? Chodź no tutaj, przyjacielu!

Chłopiec odwrócił się posłusznie.

– Bliżej… O tak! Cóż za ponure spojrzenie? Można by pomyśleć, że chcą cię tu co najmniej zamordować. Ładny z ciebie numer. Dlaczegóż to, powiedz mi, chciałeś dać drapaka?

Gdy Michaś szepnął coś o lekcjach, Gejżanowski skrzywił się lekceważąco.

– O to niech głowa cię nie boli. Lekcje nie uciekną. Matoły tylko kują się lekcji, a ty chyba do nich nie chcesz się zaliczać? Więc, mój mały, uspokój się, usiądź sobie na krzesełku, o tak, tu na wprost mnie, żebym cię widział. Śmieszny z ciebie chłopiec! Zaczyna się z tobą rozmowę jak z dorosłym człowiekiem, a ty boczysz się i jakieś fantazje urządzasz. Powinieneś się wstydzić. A może… – Seweryn zmrużył porozumiewawczo oko – możeś ty naprawdę jeszcze nigdy… co?

Michaś milczał i bez ruchu, sztywno wyprostowany siedział na brzeżku krzesła. Zamęt myśli, gwałtowny i natarczywy, odsunął na dalszy plan chęć odejścia. Zdawał sobie doskonale sprawę, o czym mówi Gejżanowski. Czemu jednak tak głupio się znalazł? W szkole chłopcy w jego wieku rozprawiali o tych rzeczach swobodnie i bez żadnych obsłonek. Widocznie tak należało. Cóż jednak miał odpowiedzieć? Uczuł nagle żal, że się nie może zwierzyć Gejżanowskiemu z jakiejś przygody. Zaczął wstydzić się swego milczenia i pomyślał z przykrością, że młody dziedzic wyniesie o nim złe wrażenie. Jakąż okazję stracił! Potraktowano go jak dorosłego, tymczasem zachował się śmiesznie i niedorzecznie dziecinnie. Pod wpływem tych myśli znikła w nim nieufność do Gejżanowskiego. Wydał mu się prosty i naturalny.

Seweryn od razu uchwycił zmianę w nastroju Michasia. Jeszcze nie wiedział dokładnie, na czym polegała, jednak instynkt podpowiedział mu, że szła w pożądanym kierunku. „Najodpowiedniejszy zatem moment – przemknęło mu przez głowę – aby chłopaka uświadomić. Postanowił opowiedzieć mu szczegółowo o swoim pierwszym przeżyciu erotycznym. Miał wtedy akurat trzynaście lat, partnerka, córka ogrodnika, była zaledwie o rok starsza. Olśniła go własna pomysłowość. „Trzeba przyznać – pomyślał – że porządny ze mnie drań!” To stwierdzenie sprawiło mu przyjemność. Aby była większa, wydało mu się, że ogarniają go skrupuły. Podobny stan zwykł nazywać „maleńkim rozdarciem wewnętrznym”. I ledwie przypomniał sobie to określenie, już wierzył, że się istotnie waha. Mimo to wiedział, iż właśnie z powodu tego wahania uczyni wszystko, co zamierzył.

Przebiegł palcami po stole krótki pasaż i spojrzał z ukosa na Michasia.

– No, mój kochany, jeżeli naprawdę jesteś jeszcze niewinny, to nie wiem, czy mogę ci coś powiedzieć? Nie chciałbym cię zgorszyć.

Michaś znowu poczerwieniał.

– A widzisz! Już teraz, choć nic jeszcze nie powiedziałem, rumienisz się jak panienka.

– To nie dlatego – ośmielił się zaprzeczyć chłopiec.

– Co nie dlatego?

Michaś zawahał się, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Wreszcie powiedział:

– Wcale się nie wstydzę.

– Nie wstydzisz się! No, to świetnie! Nareszcie rozsądne słowo! Widzę, że dogadamy się. Co tu mówić, pierwsze wrażenie mnie nie omyliło. Znasz przysłowie o cichej wodzie?

Michaś spojrzał pytająco.

– Jak nie znasz, to wszystko jedno. Głupstwo!

Ogarniało go coraz większe podniecenie, ów niepokój, który zawsze się w nim odzywał, gdy wiedział, że zło może być posłuszne jego woli, kiedy mógł je obserwować w zwolnionym działaniu, w sączeniu się kropla po kropli, podobne truciźnie pozornie kuszącej, a dopiero po chwili zniekształcającej rysy twarzy. Przypomniało mu się, że ulubionym jego zajęciem w latach chłopięcych było mordowanie wszystkich napotkanych po drodze stworzeń: muchy odarte ze skrzydeł wbijał na szpilkę i trzepocące się podpalał, rozdeptywał motyle, ostrą laską przygważdżał żaby, zabijał jaszczurki i świerszcze, rozkopywał i burzył mrowiska. Kiedy w dwunastym roku życia otrzymał od ojca flower, rozpoczął systematyczne tępienie wiewiórek. Najwięcej jednak zadowolenia dał mu pewien dzień późnego lata, gdy przyczaiwszy się w rowie koło słupów telegraficznych zastrzelił jaskółkę. Po raz pierwszy odczuł wówczas cierpką radość towarzyszącą łamaniu uświęconych zwyczajów.

I w tym momencie pomyślał, że niedaleka być może jest chwila, kiedy w Michasiu, z pewnością nie splamionym dotychczas żadnym brudnym uczynkiem, odezwie się okrucieństwo. Kogóż może to ominąć? Kogo stać, aby zdołał wyłamać się z ogólnego prawa natury? Gdyby nie lęk przed doraźną karą, któż by nie zabijał, kto umiałby osłonić się przed pokusami, które pragną karmić się złem? Wtem uczuł, że jednocześnie z tymi myślami, niby w innej rzeczywistości, istniał w nim jakiś nieokreślony i nieuchwytny głos. Miał takie wrażenie, jakby czegoś zapomniał.

Poderwał się z krzesła nieopanowanym ruchem i tak szybko cofnął się w stronę okna, że nie zauważył nawet, kiedy Michaś także wstał. Wzrok jego przykuł duży krzyż odcinający się od pobielanej ściany ciemnym, chropowatym drzewem. Sewerym zdziwił się, że dopiero teraz go dostrzegł. Chociaż krzyż wisiał na wprost wejścia, dokładnie pamiętał, iż gdy wszedł do pokoju, ściana wydała mu się pusta.

Po krótkiej ciszy nowe natarcie wiatru zabrzmiało wzmożonym natężeniem, jakby spętane nocne siły wszystkie razem zerwały się z uwięzi i podobne skrzydlatym szatanom spadły gniewnym kłębowiskiem na ziemię.

Seweryn drgnął. Zdał sobie nagle sprawę, jaki to głos przed chwilą dawał w nim o sobie znać. Usłyszał wyraźnie słowa, których kiedyś, gdy przystępował po raz pierwszy do komunii, uczył się na pamięć: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale rzeknij słowo, a będzie zbawiona dusza moja.” Usłyszał to zdanie nasycone tym samym przelotnym wzruszeniem, z jakim je wówczas za kapłanem powtarzał. Ujrzał biały ornat triumfujący czerwienią krzyża, złoty kielich a wyżej monotonny nieomal dotykalny szept księdza: „Corpus Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam aeternam.”

Ocknął się usłyszawszy głos chłopca. Ale nie zrozumiał słów. Spojrzał w jego stronę:

– Mówiłeś coś?

– Wychodzi już pan? – spytał tamten z akcentem zawodu.

Seweryn powtórzył machinalnie:

– Czy wychodzę?

I niespodziewanie ożywił się.

– Nie, oczywiście, że nie wychodzę! Skądże? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Co za pomysł! Obiecałem ci przecież opowiedzieć… No i cóż mi się tak przypatrujesz, jakbyś ducha zobaczył?

Michaś zbladł i cofnął się.

– Dziwnie pan tak teraz wygląda…

Seweryn roześmiał się hałaśliwie.

– Ja dziwnie? Wydaje ci się, mój mały. Dlaczegóż miałbym dziwnie wyglądać.

Przeciągnął jednak niespokojnie dłonią po twarzy, jakby chciał siebie w ten sposób sprawdzić. Coś go musiało zastanowić, bo szybko nachylił się w stronę lampy.

– Chodź no tutaj! – skinął na chłopca.

Michaś zbliżył się.

– Co dziwnego zobaczyłeś we mnie? No, mów! Słyszysz? Czego stoisz i gapisz się? Masz mi w tej chwili powiedzieć. Co jest we mnie dziwnego?

Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, chwycił Michasia za rękę.

– No? – syknął.

Michasiowi zadrżały usta.

– Kiedy ja nie wiem… nie wiem – powtórzył żałośnie.

Gejżanowski silniej wpił się palcami w drobne ramię. Michasiowi łzy zakręciły się w oczach.

– Powiesz, smarkaczu?

– Naprawdę nie wiem… ja…

– Powiesz?

Skinął wreszcie głową.

– Tylko nie łżyj! – ostrzegł Seweryn. – Nie będziesz kłamał?

– Nie.

– No, to pamiętaj.

Michaś stał z oczami wbitymi w podłogę.

– Pan…

– Co pan? – szybko podchwycił tamten.

– Mnie się może tylko tak wydało, ja nie wiem…

– Co ci się wydało?

– Że pan… Pan tak wyglądał, jakby chciał pan kogoś zabić.

Seweryn cofnął się. Krew uciekła mu z twarzy. Bojąc się, że straci przytomność, oparł się o stół. Słyszał, że Michaś rozdygotanym głosem mówi coś pośpiesznie, że usprawiedliwia się, zaprzecza. Odepchnął go.

– Won, smarkaczu!

Ale Michaś ciągle plątał się gdzieś obok.

– Won, mówię! – krzyknął ochryple.

I nie panując nad dławiącą go pasją, z rozmachem, zaciśniętą pięścią uderzył chłopca w twarz. Michaś zatoczył się pod ścianę. Nie krzyknął jednak. Zasłonił się tylko dłońmi.

W pokoju zaległa cisza. Seweryn szybko odzyskał równowagę. Wyprostował się, obciągnął płaszcz, odgarnął z czoła włosy. Był znowu chłodny i opanowany. Biorąc ze stołu czapkę, spojrzał na Michasia.

– Masz, mój mały, nauczkę – powiedział prawie wesoło – żebyś na przyszłość poskramiał cokolwiek swoją bujną fantazję. Przypuszczam, że ta maleńka lekcja dobrze ci zrobi.

Znalazłszy się w przedpokoju zobaczył, że drzwi do kuchni są uchylone. „Podsłuchiwała starucha” – pomyślał. Już chciał wyjść, gdy zatrzymało go wołanie Ksieni:

– Panyczu, panyczu, księdza proboszcza tylko patrzyć.

Seweryn odwrócił się i tupnął nogą.

– Do diabła z twoim proboszczem! – krzyknął wściekle.

Trzasnął drzwiami, słychać było, jak biegł ogrodem. Huknęła furtka.

Ksienia zamarła w przerażeniu. Zrazu chciała biec za Gejżanowskim, lecz nogi ugięły się pod nią i jak ciężkie kłody wrosły w podłogę. Została więc. Strasznie tu było. Wicher bił w ściany. Na górze trzasnęło źle widocznie domknięte okno. Ksienia przeżegnała się. Zrobiła krok w stronę schodów prowadzących na strych, lecz zatrzymała się. Nie miała odwagi zapuścić się w tę mroczną głąb.

Nagle wśród tego bezradnego osłupienia przypomniała sobie o Michasiu. Uchyliła drzwi.

– Michasiu!

Nie odpowiedział. Wsunęła się więc do pokoju i szybko przebiegła wzrokiem dokoła. Chłopca nie było. Zawołała jeszcze raz. Tylko echo zabrzmiało w głębi domu. Pusty pokój wydał się dziwnie duży.

Ręce zaczęły się jej trząść. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do sąsiedniej izby. Zastukała.

– Michasiu!

Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie puściły. Zdjęta strachem, duszącym jak senna zmora, zaczęła pokrzykiwać słowa oderwane i bez związku. Zaklinała imionami świętych, prosiła i błagała. Wreszcie zaniosła się cieniutkim chlipaniem i z tym nieporadnym, starczym płaczem wróciła do kuchni.

XI

Kiedy ocknął się z omdlenia i otworzył oczy, wydało mu się, że jest w więzieniu. Miał wrażenie, że leży na twardej pryczy, w ciasnej i niskiej celi, w głębi wyraźnie zarysowało się małe, okratowane okno.

Nie zaniepokoił się tym odkryciem. „Jest noc” – pomyślał tylko. Nawet go to nie zainteresowało, w jaki się tu sposób dostał. Zamknął z powrotem powieki i tak leżał dłuższą chwilę.

Dopiero szum wiatru i głosy uświadomiły mu pomyłkę. Od razu przypomniał sobie minioną godzinę, wszystko aż do ostatniego błysku przytomności. Cóż za historia! Lęki, widziadła, urojone rozmowy, gorączkowa maligna, stek chorobliwych bredni. Stwierdzał to jednak obojętnie, bez wzruszenia, jakby w tym wszystkim nie brał bezpośredniego udziału, lecz pozostawał z daleka w roli widza.

Czuł się zresztą teraz znacznie lepiej. Gdy usiadł, nie zakręciło mu się w głowie, minął również męczący bezwład ciała, które chociaż dalekie od sprężystości, pozwalało już przecież sobą kierować. Pierwszych kilka ruchów wykonał sztywno i niepewnie, jakby był manekinem. Jeszcze nie dowierzał. Ale gdy wyprostował się i stanął na nogach, wstąpiła w niego otucha. Nie bez złośliwej uciechy pomyślał o policjantach, których tak zręcznie umiał pozostawić poza sobą. Wróciła mu i sprawność myślenia. Orientując się według przebytej drogi, mógł przypuścić, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się gdzieś w okolicy Wołkowyska. Przedostania się do miasta wolał nie ryzykować. Zaspokoić głód- to było obecnie najważniejsze. Nie czekając na świt, postanowił natychmiast, korzystając z osłony nocy, wyruszyć na poszukiwanie jakiejś wsi. Był pewny, że instynkt go nie omyli i dobrze poprowadzi.

Wygramolił się z szałasu i poszedł w kierunku, w którym uczynił pierwszy krok. Przyzwyczajony do częstego przebywania w ciemnościach, szybko oswoił się z terenem. Po zapachu mokradeł domyślił się, że idzie wzdłuż rzeki. Bór sosnowy w tym miejscu był wysoki i gęsty, lecz brak krzaków ułatwiał posuwanie się naprzód. Już po paru minutach Morawiec odróżniał ciężkie i twardo mrok żłobiące cienie pni. Wymijał je pewnie, ożywiony ruchem szedł coraz szybciej, ostry wiatr siekł go po twarzy, nie czuł jednak chłodu. Było mu lekko, prawie radośnie. Wśród tego wewnętrznego upojenia tracił chwilami świadomość, iż znajduje się w lesie. Wysokie szumy ogromnymi wodospadami raz po raz spływały na ziemię, i oto, jakby zapłodnione tym ożywczym deszczem, wyrastały nagle pod nogami puszyste trawy, wolna przestrzeń łąk otwierała się dokoła, wiatr nastrajał ciało pośpiesznym i szerokim oddechem. Wydało się Morawcowi, iż tylko patrzeć, a gwałtowniejszy podmuch spłynie snopem światła, rozewrze w górze ciemności i wielkie niebo nocy wstanie wysoko, pełne gwiazd wirujących bezszelestnie: obszar bezkresny, pod którego bezpieczną osłoną uśpiona noc wolno toczy swoje pola, miasta, lasy i rzeki. Kilka razy zawadzał o wystające korzenie, tracił równowagę, lecz machinalnie wyprostowywał się i szedł dalej nie zauważając nawet potknięć. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że musi się śpieszyć i ani na chwilę nie wolno mu zatrzymać się i odpocząć. Miał niejasną, lecz uporczywą pewność, że gdyby teraz przystanął – natychmiast wszystko by się odmieniło. Znajdował się w stanie podobnym do marzenia półsennego, kiedy przeżywa się powiewne obrazy pełne napięcia nerwów, lecz wie się jednocześnie, iż obok, jakby o krok, stoi i czeka inna rzeczywistość i tylko nieznaczny ruch wystarczy nieuważnie w jej kierunku uczynić, aby jak wirom rzeki pozwolić się jej wciągnąć. Począł go ogarniać niepokój. Było mu coraz goręcej, palto zapięte pod szyję utrudniało oddech. Rozpiął je więc, odwinął szalik, czapkę zsunął z czoła.

Nagle poczuł, że grunt pod nogami staje się miękki. Zrobił jeszcze kilka kroków: ziemia wyraźnie uginała się. „Bagna!” – przemknęło mu przez głowę. Skręcił raptownie w bok, rzucił się całym ciałem, ale ledwie dotknął nogami ziemi, uświadomił sobie, iż szybko zapada się w grząskie mokradło. Instynktownie wyciągnął przed siebie ramiona. Nie znalazł żadnego oparcia, powietrze wymknęło mu się z dłoni jak oślizła ryba, szarpnął się, chciał się podźwignąć, uwolnić nogi oblepione już po kolana gęstą mazią. Gdy wyprężył aż do bólu muskuły pleców i już się zamierzał poderwać do rozpaczliwego skoku, zawirowało mu w głowie, a w górze wysoko ponad sobą, jakby w przelocie, ujrzał czarne, łopoczące skrzydła sosen. Jednocześnie mdły odór bagniska uderzył go w nozdrza, pod palcami poczuł lepką wilgoć. Krzyknął.

Już się nie zastanawiał nad celowością ruchów. Jak zwierzę osaczone w leśnym ostępie szamotał się ślepo, bił rękoma przed siebie. Grzęznął przecież w mokradło coraz głębiej. Już do pasa się zanurzył i ciągle jeszcze nie czuł pod stopami oparcia: przepaść rozwierała się powoli, wchłaniała szarpiące się ciało bezszelestnie. Chciał jeszcze raz krzyknąć, wołać pomocy. Ale strach i obrzydzenie zdławiły mu gardło. Usłyszał jedynie stłumione rzężenie, nieporadny, chrapliwy bełkot człowieka, który dusi się. „Koniec” – pomyślał. Nie czuł żalu, że umiera. Ogarnęła go tylko zaciekła nienawiść do podobnego końca, do śmierci tak przypadkowej, bezsilnej i wstrętnej. Zdawał sobie sprawę, że przytomność nie opuści go do ostatniej chwili. Będzie działał nawet wówczas, gdy błoto zacznie mu się wdzierać do ust, zalewać uszy, potem nos, wreszcie oczy. Wzdrygnął się. Znów usunął się głębiej. Woń zgnilizny, ciężka i duszna, przyprawiała go o mdłości.

Była cisza. Wiatr zatrzymał się gdzieś ponad lasem. Tylko rozbudzone bagno dawało o sobie znać głuchym bulgotem. W pobliżu, może z odległości kilkudziesięciu kroków, krzyknął jakiś ptak. Natychmiast drugi odpowiedział z daleka. Dzikie kaczki.

Morawiec nie ruszał się. Odzyskał równowagę, stał wyprostowany, z dłońmi lekko wzniesionymi. Było dokoła tak ciemno, iż wzrok na próżno szukał jakiegokolwiek punktu oparcia. Cóż? Zanim godzina przedświtu rozjaśni mrok, będzie już po wszystkim. Nikt nawet nie domyśli się, co się tu wydarzyło pewnej nocy. Za kilka tygodni mrozy zetną mokradła, spadnie śnieg… Pomyślał, że najlepiej uczyni przyśpieszając koniec. Im prędzej, tym lepiej. Przechylił się więc, ale zanim wykonał zamierzony ruch, wydało mu się, że nogami oparł się wreszcie o pewny grunt. Było jednak za późno. Nie zdołał już opanować rozpędu, który sam wywołał, gwałtowne szarpnięcie celem utrzymania równowagi spóźniło się o ułamek sekundy i Morawiec ześliznął się na bok. Upadł na prawą stronę, dławiący chłód dosięgnął mu piersi, ogarnął ramię. Wtedy zaczął krzyczeć.

Ksiądz Siecheń usłyszał już pierwsze wołanie Morawca. Dobiegło go z daleka. Natychmiast zatrzymał się. Głos przyszedł od strony Zelwianki. Czyżby ktoś zabłądził? Proboszcz skręcił ze ścieżki i zaczął pośpiesznie iść na przełaj lasem. Po gruncie opadającym ku dołowi lekką pochyłością poznał, że rzeka musiała przepływać niedaleko. Zwolnił więc kroku, wiedząc, że w tej części lasu zdradzieckie bagna ciągnęły się na znacznej przestrzeni. Wiatr, wciskający pomiędzy drzewa zgęszczony zapach wilgoci, wskazywał na bliskość mokradeł.

Wołanie nie powtórzyło się. Ksiądz Siecheń przystawał kilka razy, nic jednak nie słyszał, była cisza, nawet szum sosen popłynął górą stłumiony. Sądząc, że uległ złudzeniu, zamierzał zawrócić, gdy nagle w odległości kilkudziesięciu najwyżej kroków rozległ się przejmujący krzyk, głos mężczyzny gwałtownie na pełnym oddechu wyrzucony, wibrujący przerażeniem, wołanie, które zrazu wydało się krótkie, lecz zanim się urwało, przeszło w przeciągły skowyt, rozdzierający, obłąkany ryk.

Ksiądz Siecheń zadrżał. Podobnie krzyczących ludzi słyszał w czasie wojny. Od razu zdał sobie sprawę, że musi komuś grozić niebezpieczeństwo.

– Kto tu? – zawołał.

Posunął się naprzód kilka kroków i poczuł, że ziemia pod nogami zaczyna się uginać. Teraz wszystko zrozumiał. Nie zastanawiając się, że sam się naraża na niebezpieczeństwo, rzucił się przed siebie w ciemność. Grzązki grunt lekko się rozstąpił i proboszcz po kolana zapadł się w błoto. Ale już przy sobie, zaledwie o parę metrów, słyszał rzężenie człowieka, oddech przyśpieszony, wciśnięty gdzieś nisko, jak gdyby ze dna głębokiej przepaści wychodzący. W tej chwili na nowo zerwał się wiatr. Gwałtownym kłębem runął z wysoka. Zafalowało powietrze. Ksiądz Siecheń, wykrzykując jakieś słowa krótkie i urywane, przechylił się i nagle, gdy wydało mu się, że zapada się w mroczną głąb, uczuł pod palcami zaciśniętą dłoń. Schwycił ją, już ramiona tamtego człowieka trzymał w swoich ramionach, przyciągnął je, poderwał, jakby dźwignąć chciał ogromny głaz. Myśl proboszcza pracowała równo i spokojnie. Zdawał sobie sprawę, że od tej jednej minuty zależeć będzie nie tylko życie tamtego człowieka, lecz i jego własne. Ta świadomość dodała mu sił. Czuł, że siła o jaką siebie nawet nie podejrzewał, wstępuje w niego i na wskroś przenika. Z odległości czasu nigdy nie zdoła sobie przypomnieć, w jaki sposób udało mu się tego przypadkowo spotkanego mężczyznę uratować. Pozostanie mu jedynie w wyobraźni ciemność, a w niej okrutny ciężar obcego ciała, które przyciągał ku sobie kurczowym naprężeniem muskułów. Miał wrażenie w tej chwili, jak gdyby zwarł się z nieubłaganym wrogiem, jak gdyby od tego, czy zwycięży, czy pozwoli się pokonać, zależało nie tylko życie, lecz coś o wiele większego.

Z początku Morawiec był zbyt oszołomiony zjawieniem się nieoczekiwanego zbawcy, aby dopomóc jego wysiłkom. Gdy jednak uczuł, że ciężar bagna usuwa się powoli z piersi, wyprężył się instynktownie, mocniej przywarł do obejmujących go ramion. I tak przyciśnięci do siebie, złączeni jednym oddechem i jednym drżeniem, walczyli zaciekle, w skupionym milczeniu.

Ksiądz Siecheń poczuł wyraźnie pod nogami grunt. Wparł się w niego mocno. Odetchnął. Tamten za to w ostatniej chwili osłabł. Głowa opadła mu bezsilnie, ramiona zwiotczały. Proboszcz pociągnął go za sobą jeszcze kilka kroków. Znajdowali się już w lesie. Ostrożnie więc, jakby miał do czynienia z chorym dzieckiem, ułożył mężczyznę na suchej ziemi.

Morawiec leżał bez ruchu. Ogarnęła go niemoc podobna tej, która naszła go przed godziną w szałasie. Ciało miał skostniałe, oblepione błotem, mimo to czuł w sobie palące bolesne gorąco. Szumiało mu w głowie. „Mam gorączkę” – pomyślał. Nagle wydało mu się, że człowiek, który go uratował, odszedł. Zaniepokojony, podźwignął głowę.

Ksiądz Siecheń, usłyszawszy szmer, przyklęknął. Morawiec uspokoił się. Z powrotem oparł głowę o ziemię.

– Myślałem, że pan odszedł – szepnął. – Nie odejdzie pan teraz?

– Ależ nie, na pewno nie odejdę – zapewnił go proboszcz. – Zostanę przy panu. Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? Bo tu wszyscy znają te bagna, nawet w dzień omijają je z daleka.

Morawiec milczał chwilę.

– Nie, nie jestem tutejszy – powiedział wreszcie z przymusem w głosie. – Nie znam tych stron.

– Zabłądził pan?

– Tak.

Od Zelwianki powiało ostrym chłodem. Proboszcz pochylił się nad leżącym.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, to lepiej by było, żeby pan wstał, dobrze? Poprowadzę pana. Ziemia jest wilgotna, a pan już i tak przemarzł i przemókł. Można przeziębić się.

Głos mówiącego z bardzo daleka dobiegał do Morawca. Czuł coraz większe znużenie i senność.

– Jeszcze chwilę – wymamrotał.

Ksiądz Siecheń dotknął jego czoła: było rozpalone i wilgotne od gęstego potu.

– Musi pan gorączkę mieć. Nie pozwolę panu tak leżeć. To nie ma sensu. Niech pan spróbuje podnieść się!

Objął go ramieniem pod plecy i podźwignął.

– Dokąd pan szedł? Gdzie pan chciał iść?

Chociaż Morawiec czuł na twarzy oddech pytającego, nie mógł jednak rozpoznać rysów twarzy.

– Dokąd idę?

Zaśmiał się krótko.

– Nigdzie.

Proboszcza nie uraził ten niespodziewany ostry akcent.

– Jeżeli spytałem, to nie przez ciekawość, proszę mi wierzyć. Chciałem panu tylko dopomóc w drodze.

– Zabawa w miłosierdzie?

– Czyż nie wszystko jedno, jak to nazwać?

Morawiec zacisnął zęby.

– Nieprawda, wszystko się jakoś nazywa.

Chciał dalej mówić, gdy nagle chwyciły go dreszcze. Skulił się. Ksiądz Siecheń objął go serdecznie.

– Jeżeli pan nie ma gdzie iść, to przecież może pan do mnie pójść, to niedaleko, najwyżej pół godziny, przenocuje pan, odpocznie… Jestem proboszczem – dodał ciszej i z akcentem zawstydzenia.

Morawiec ożywił się.

– Ach, więc to ksiądz!

– Sprawia to może panu przykrość?

– Nie! – odparł. – Obojętne. Nie przypuszczałem, że uratowała mnie osoba duchowna. To dość zabawne.

Znowu zaczął drżeć.

– Rzeczywiście muszę mieć gorączkę.

– Na pewno nawet. Więc niechże pan wstanie. Pójdzie pan ze mną?

Morawiec potrząsnął głową.

– Nie, to niemożliwe, z różnych względów…

– Przecież nie może pan tutaj zostać.

– Dlaczego?

Po chwili spytał:

– Jak ta wieś księdza nazywa się?

– Sedelniki.

Morawiec poderwał się gwałtownym ruchem.

– Sedelniki?

– Zna pan tę wieś?

– Nie, nie znam – zaprzeczył – nigdy tam nie byłem. Słyszałem tylko.

– To mała wieś.

– Mała. Wiem. Jest tam dwór, prawda? Ojciec i młody syn, Gejżanowscy, tak?

Nie czekając na odpowiedź księdza, mówił pośpiesznie:

– A rzeka nazywa się Zelwianka, z jednej strony lasy, z drugiej łąki i pola. W pobliżu młyna znajduje się karczma Litowki, Grzegorz Litowka, zna go ksiądz? Tęgi, czerwona, pijacka gęba… I posterunkowy, zaraz, zaraz, jak on się nazywa, zapomniałem, nie, nie już mam… Nawrocki! Na pewno Nawrocki. Czy to prawda, że z wiosną jest tu pięknie w Sedelnikach? Ktoś mi opowiadał o zachodach słońca, że nigdzie nie ma równie pięknych, jak tam… A rodzina Buraków, jest taka we wsi?

– Jest – powiedział proboszcz.

Morawiec dygotał coraz silniej, ręce drżały mu, latały niespokojnie, jakby chciały coś schwycić.

– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno… Nie, to niemożliwe, przecież nie zwariowałem. Chwileczkę. Gdzie ksiądz jest?

– Jestem tutaj.

– Niech ksiądz spojrzy mi w oczy, prosto w oczy. To nie szkodzi, że nic nie widać. Zresztą widzę, widzę połysk w oczach księdza. To mi wystarczy.

Chwycił go rozpalonymi dłońmi za ręce.

– O tak! Niech ksiądz nie rusza się. Teraz niech mi ksiądz powie, jak ksiądz nazywa się. Nazwisko księdza. Prędzej! Dlaczego ksiądz milczy?

– Siecheń.

– Siecheń? – powtórzył głucho Morawiec.

Opadły mu ręce. Pochylił głowę, zgarbił się.

Nadchodziła cisza taka sama, jak wówczas, gdy u wejścia szałasu zobaczył stojącego Buraka; martwy spokój ściął powietrze, nawet poszum sosen zastygł i leżał nieruchomy w ciemnościach. Jeszcze raz tylko, rzekłbyś ostatnim oddechem, przyniósł powiew szelest nadrzecznych szuwarów.

Ksiądz Siecheń przeżywał najsprzeczniejsze uczucia. Miał nieodpartą pewność, że w spotkaniu tego nieznajomego mężczyzny i wyratowaniu go od śmierci tkwił poza zwykłym zbiegiem okoliczności głębszy sens, konieczność rzucająca w niewidzialny świat ludzkich losów, konieczność, której jeszcze nie rozumiał, lecz którą musiał natychmiast pojąć. Oto, być może, jedna z tych chwil, o których człowiek nic nie wie, ale do których zdąża różnymi drogami i poprzez najzawilsze kręgi, aby o jakiejś nieprzewidzianej godzinie usłyszeć głos wezwania. Cóż powinien tu uczynić? W czym pomóc? I czy pomóc? Uczuł radość i trwogę, ów stan oczekiwania i niepokoju, który przenika człowieka w momencie zetknięcia się z tajemnicą. Już nie należał do siebie. – Panie! – szepnął bezgłośnie. – Daj mi siłę, pozwól, bym był od siebie mocniejszy i żebym ponad siebie wyrósł. Pozwól memu sercu przejrzeć Twój ład, daj mi łaskę słyszenia Ciebie, którego drogi są proste i dla sprawiedliwych. Oto jestem, Panie, oto wzywam Cię z głębi mojej słabości, nie odmawiaj mi swojej dłoni, nie odtrącaj, ufam Ci, skrusz oschłość mego serca, napełń je swoim oddechem, który jest miłością, a ramionom moim ześlij cierpliwość i wytrwanie.

Wtem Morawiec przerwał milczenie.

– Jeszcze jedno. To już ostatnie pytanie. Ksiądz ma wychowanka?

– Mam.

– I na imię ma Michaś?

– Tak.

Morawiec głęboko westchnął. Przeciągnął dłonią po oczach.

– Tamten mały podobno jego przypominał.

– Jaki mały? – zaniepokoił się proboszcz. – O czym pan mówi?

– Był taki. Jakie jasne miał oczy… – szepnął Morawiec.

Nagle wyprostował się.

– Nie, to obłęd! Zupełne szaleństwo, precz z tymi urojeniami!

– Dokąd pan idzie? – zawołał ksiądz Siecheń biegnąc za nim.

– Co księdzu do tego?

– Jakże, pan chory jest, z gorączką… Co pan robi…

Morawiec szarpnął się. Zatrzymał się jednak.

– Niech ksiądz mnie puści – powiedział ponuro. – Ksiądz nie wie nawet, czyjej ręki dotyka. Ksiądz powinien mnie bać się. Niech ksiądz idzie lepiej. Ja sobie dam radę. Nie zginę. A gdyby nawet…

Ksiądz Siecheń milczał. Nagle tamten przysunął się do niego.

– Czy ksiądz słyszał coś o Romanie Morawcu?

– Kto to jest?

Morawiec roześmiał się.

– Jeżeli ksiądz nie wie, to i lepiej. Chociaż…

Zawahał się, lecz tylko na moment. Niespodziewana myśl go zajęła.

– Ksiądz jest biedny, prawda? Niech ksiądz nie zaprzecza. Nie widzę księdza, ale czuję przecież palcami, że ksiądz ma na sobie jakieś paletko wiatrem podszyte. Przydałyby się księdzu pieniądze, nieprawdaż?

– Po co? Mam wszystko, co mi potrzeba.

– Wszystko? Dziwny z księdza człowiek. Nie spotkałem jeszcze nikogo, komu pieniądze nie były potrzebne. Ale jak ksiądz uważa. Wobec tego odwróćmy sprawę. A nie dla siebie, pieniądze dla innych, żeby, powiedzmy, rozdać ubogim, najbiedniejszym. Tysiąc złotych! Chce ksiądz! Mogę księdzu poradzić, jak zdobyć taki tysiąc. Niech ksiądz nie obawia się, zupełnie uczciwy zarobek. Pójdzie zaraz ksiądz do swojej wsi, zajdzie na posterunek i powie, o, choćby temu Nawrockiemu powie ksiądz, że w lasach sedelnickich ukrywa się Roman Morawiec. To wszystko. Dostanie ksiądz na rękę tysiąc złotych. No i cóż ksiądz na to? Niech ksiądz pomyśli, ile dobrodziejstw można takim tysiącem wyświadczyć. Warto chyba nad tym zastanowić się, nie?

Proboszcz słuchał z rosnącym niepokojem. Ale jeszcze nie dowierzał. Zbyt dobrze znał zło, aby mógł łatwo obarczać nim człowieka. Wiedzieć, że jest zło, i wiedzieć, że jest człowiek zły, cóż za różnica!

– Więc jak będzie? Zgadza się ksiądz?

– Po cóż pan to mówi? – rzekł cicho.

– Po co?

Zniecierpliwienie i pogarda zabrzmiały w głosie Morawca. – Ksiądz chyba gra komedię albo jest bardzo naiwny?

– Niech pan zaczeka! – zawołał proboszcz, słysząc, że tamten odchodzi.

Morawiec odwrócił się.

– Teraz ja księdza spytam: po co? Na co mam czekać? Cóż my sobie możemy mieć do powiedzenia? Zresztą ani pora, ani miejsce, ani dość opłakany stan, w jakim się znajdujemy, nie nadają się do rozmów. Dobranoc księdzu. I radzę nie zapominać o tysiącu!

– Mój synu – szepnął proboszcz.

I w tej chwili odnalazł w sobie decyzję, jakby serce jego skurczone w mroku wypełniła nagle jasność. Drżąc ze wzruszenia, podszedł do stojącego o kilka kroków.

– Ksiądz jest uparty – mruknął Morawiec.

Zamiast odpowiedzi proboszcz wziął go za rękę i nim się tamten zorientował, szybko się ku niej schylił i pocałował.

– Ksiądz oszalał chyba! – krzyknął Morawiec.

Proboszcz wyprostował się.

– Niech mi pan wybaczy – powiedział jasnym głosem. – Niech pan mi wybaczy, że pana źle zrozumiałem. To moja wina. Pan jasno wszystko mi powiedział. Tylko ja nie chciałem zrozumieć, wolałem nie rozumieć. Za to pana przepraszam. Jeśli pan może i chce, niech pan nie czuje do mnie żalu.

Dopiero po dłuższej chwili Morawiec odezwał się:

– I za to mnie ksiądz pocałował? W rękę?

Nastało milczenie. Morawiec daremnie szukał słów, które zdołałyby wyrazić jego myśli. Czuł tylko, że to, co przeżywa, różni się od wszystkiego, co przeżył dotychczas. Miał wrażenie, jakby znalazł się wśród krajobrazu, którego, nie wiedząc o tym, od dawna poszukiwał, lecz teraz, gdy się w nim znalazł, nie umiał ogarnąć ani przeniknąć. Odruchowo dotknął dłoni ucałowanej przed chwilą przez proboszcza: była umazana błotem, gorąca i lepka. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.

Spytał:

– Ile ksiądz ma lat?

– Czterdzieści pięć.

– To dużo, przeszło dziesięć lat więcej niż ja. Myślałem, że ksiądz jest młodszy.

Wiatr krótkim dreszczem targnął wierzchołkami sosen i ścichł.

„Po cóż ja to mówię?” – pomyślał. Zapragnął jednak mówić o sobie. „Ale od czego zacząć? – ogarnęły go wątpliwości. – Jak słowami opowiedzieć swoje życie? Cóż wtedy z długich lat zostanie? Suche fakty, czyny, mroczna kronika… Nie, wszystko, tylko nie to!” Zaledwie wywołał obrazy przeszłości, uczuł strach, jaki towarzyszy nagłemu przebudzeniu się ze snu.

Wyciągnął ramiona, jakby chciał się obronić przed niewidzialnym ciosem.

– Co panu jest? – zaniepokoił się proboszcz.

– Nic.

Miał jednak głos zmieniony, głuchy.

– Czy ksiądz zna uczucie strachu? Nie, co za pytanie! – roześmiał się bezdźwięcznie. – Oczywiście ksiądz nie zna. Czegóż ksiądz miałby się bać? Ale niech ksiądz nie dziwi się, że się spytałem. Człowiekowi, którego choć raz jeden w życiu opadł lęk, wydaje się, że strach musi być wszędzie, przy każdym i o każdej godzinie. Niech ksiądz nie myśli, że to jest strach przed ludźmi. Nigdy się ludzi nie bałem. Groziła mi wiele razy śmierć. I nic, zupełny spokój, najmniejszego poruszenia, raczej jakiś triumf… Ja myślę o czym innym. Kiedy człowiekowi nic nie zagraża i nagle znajduje się w ciemnościach, może być nawet dzień, to nie o to chodzi… Zresztą cóż o tym mówić, to trzeba przeżyć. Ksiądz…

– Pan się myli – powiedział cicho proboszcz. – Ja znam ten strach.

– Ksiądz?

– Pan może myśli, że jestem silny? O, nie, tak wcale nie jest. Jestem słabym człowiekiem.

Morawiec długo milczał. Wreszcie odezwał się:

– To dziwne, wyznanie księdza powinno mi było sprawić przyjemność. Wierzę, że jest szczere. Ale w tej szczerości nie znajduję dla siebie żadnej ulgi ani podpory. Gdyby ksiądz powiedział, że nawet ze słyszenia nie zna podobnych chwil, odczułbym słowa księdza tak samo, jak odczułem słowa zupełnie inne.

– Czy nie zastanawiał się pan nigdy nad tym, iż Bóg, gdy do nas przemawia, skazuje nas na samotność? Że wobec nieskończoności stajemy się jedynym człowiekiem na ziemi?

Morawiec wzruszył niechętnie ramionami.

– Ksiądz to po swojemu tłumaczy.

– A czyż pan nie wierzy w Boga?

– Wierzy? – powtórzył Morawiec z ironicznym akcentem. – Ksiądz dziwne pytania stawia. Trudno na to odpowiedzieć w dwóch zdaniach.

– Nie! – zawołał ksiądz Siecheń i głos jego zawibrował niespodziewaną żarliwością. – Za dużo dwóch zdań. Za dużo jednego. Tu tylko jednego słowa potrzeba: tak albo nie! Nic więcej! Tak albo nie?

– Wobec tego: nie. Nie wierzę.

– A czy mógłby pan z pełną szczerością trzy razy powtórzyć: nie wierzę? O, niech pan nie potwierdza przez upór, przez dumę fałszywą, przez swoją pychę. Niech pan nie zaprzecza dla mnie. Ale gdy będzie pan sam, bez żadnego świadka, w zupełnej samotności, wtedy niech pan sobie postawi to pytanie. I niech pan nie odpowiada po raz drugi, zanim nie ogarnie pan myślą całego swego życia, zanim pańskie czyny nie powiedzą panu, kim pan jest, a pańskie pragnienia nie powstaną i nie zawołają, kim mógłby pan być.

– Nie potrzebuję do tego zastanowienia. Wiem, kim jestem. A moje pragnienia? O, nie, ksiądz myli się sądząc, że pomiędzy rzeczywistością a moimi pragnieniami jest przepaść. Właśnie moim pragnieniom zawdzięczam siebie.

– Zaspokajał pan wszystkie swoje pragnienia?

Morawiec zawahał się. Przypomniał sobie nagle wyznania, które niedawno wypowiadał w gorączce wobec zjawy Buraka.

– Nie miał pan pragnień, które tłumił pan w sobie?

Zacisnął pięści.

– Nie! – rzucił ostro.

– Ani jednego odruchu, ani jednego przebłysku nie zepchnął pan na dno? Nie miał pan ani jednej chwili tęsknoty, tej tęsknoty, którą Bóg jak klątwą rzuca w człowieka, aby go rzucić na kolana? Nie czuł pan w sercu palącego niedosytu, okrutnego łaknienia, jakbyś miał wargi pojone octem? Nigdy?

– Nigdy – powtórzył cicho Morawiec.

Czuł coraz większą gorączkę. Pałała mu twarz i dłonie, ogień poprzez gardło spływał na piersi. Szarpnął się niecierpliwie.

– Nudzi mnie ksiądz tymi pytaniami. Po co to wszystko? Ksiądz źle trafił, skończmy z tym. Najlepiej będzie… albo nie, coś księdzu zaproponuję, nie będziemy tutaj stać do świtu. Jestem trochę zmęczony, w głowie mi kołuje… Nie, nie, do księdza nie pójdę, ksiądz chyba rozumie, że to byłoby szaleństwo, zresztą i ksiądz mógłby mieć różne nieprzyjemności. Możemy za to co innego zrobić. Niedaleko stąd jest opuszczony szałas, przypuszczam, że trafię…

– Znam to miejsce. Pan tam ukrywał się?

– Oho! – zaśmiał się. – Widzę, że ksiądz zaczyna kierować rozmowę na realne tory. To i lepiej. Owszem, ukrywałem się. Ale gdyby nie ksiądz… brr… zimno, księdzu nie chłodno?

– Nie. Więc idziemy? Niech pan oprze się o mnie.

– Dziękuję, tak źle jeszcze nie jest.

Jednak po kilku krokach przystanął i pozwolił proboszczowi wziąć się pod ramię. Szli w milczeniu. Miejsce, w którym stał szałas, okazało się rzeczywiście niedalekie, bliższe jeszcze, niż przypuszczał Morawiec. Ksiądz Siecheń prowadził pewnymi i zdecydowanymi ruchami.

– To tutaj! – zawołał w pewnej chwili, przystając.

Morawiec ciężko dyszał. Usiłował dojrzeć w ciemnościach zarys szałasu, nic jednak nie widział, przed oczami przelatywały mu krwawe plamy. Poszukał rękoma wejścia, po omacku, jak ślepiec.

– Trzeba schylić się – powiedział proboszcz. – O tu, w tym miejscu.

Morawiec ukląkł, wczołgnął się do środka i upadł na legowisko, które, od razu wyczuł, zachowało jeszcze kształt jego ciała. Ksiądz Siecheń usiadł obok. Morawiec poszukał jego dłoni.

– Dziękuję księdzu – szepnął. – Ale ksiądz powinien wracać do siebie. Późno już. Ksiądz przemoczył sobie ubranie.

– Niech pan nie myśli o tym – uspokoił go proboszcz. – Nic mi się nie stanie. Zdążę jeszcze.

Morawiec przymknął oczy. Było mu teraz dobrze. Przypomniał sobie, że gdy we wczesnym dzieciństwie kładł się wieczorem do łóżka, ogarniał go na chwilę przed zaśnięciem podobny spokój, cisza serca, która jak dobry duszek zjawia się wraz z pożegnalnym na dobranoc pocałunkiem matki.

Nagle podźwignął się i oparł na rękach. Ksiądz Siecheń przysunął się.

– Niech pan nie wstaje.

Morawiec potrząsnął głową.

– Chciałem księdzu coś powiedzieć. Niech ksiądz nachyli się, dobrze? O tak. Czy ksiądz sądzi, że jestem przytomny?

– Ależ tak, na pewno jest pan przytomny… Gorzej się pan czuje?

– Nie, nie to. Ale już sam sobie nie dowierzam. Chwilami, gdy zaczynam mówić, wydaje mi się, że majaczę.

– Niech się pan uspokoi, położy…

– Dobrze, zaraz położę się. Czy ksiądz wie, nie, ksiądz może nawet nie domyśla się, na pewno ksiądz nie domyśla się, z kim rozmawia. Nawet chociaż ksiądz powiedział, że wszystko zrozumiał. Nic ksiądz nie zrozumiał. Ja… niech ksiądz słucha… zabiłem wielu ludzi, nie pamiętam już ilu, dużo…

Ksiądz Siecheń nie poruszył się. Uczuł tylko w sercu skurcz, który dopiero po chwili stał się bólem.

– Ksiądz milczy? Przeraziło księdza moje wyznanie?

– Nie – szepnął proboszcz.

– To zaledwie część. Wielu ludzi unieszczęśliwiłem. Moja matka cierpiała przeze mnie. Zostawiłem ją samą. I potem… A wie ksiądz, kto przed dwoma dniami zginął z mojego powodu? Burak… ze wsi księdza.

– Domyślałem się tego…

Usunął się na kolana i objął Morawca.

– Synu mój, nie ma takiej nędzy, abyśmy się nie mogli z niej wydźwignąć, ani takiego zła, abyśmy nie zdołali go przełamać. Trzeba tylko chcieć, trzeba ufać. Pan jest miłosierny! Módlmy się do Niego.

Morawiec lekko odsunął proboszcza.

– Ksiądz znowu do tego wraca. A ja przecież nie dlatego to powiedziałem. Powiedziałem tylko księdzu jak sędziemu…

– Módlmy się! – powtórzył z siłą proboszcz. – Kimże ja jestem, żebyś mnie czynił swoim sędzią? Takim samym grzesznikiem jak i ty. Skąd mam wziąć prawo sądzenia, gdy w sobie widzę dość win, aby samemu być sądzonym. Jest tylko jeden Sędzia i do Niego należymy.

– Ksiądz uparł się, aby mnie nawracać.

Proboszcz pochylił głowę.

– Mylisz się. Ja ciebie nie mogę nawrócić. Ja sam nic nie mogę.

Wiatr znowu wzbił się ponad lasem.

– Panie! – zawołał ksiądz Siecheń. – Nie pozwól nam spać, zbudź nam serca.

Morawiec poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale proboszcz uprzedził go.

– Niech pan nic nie mówi – powiedział tonem, w którym równocześnie zabrzmiały prośba i rozkaz. – Niech pan posłucha…

Ciągle klęczał, uniósłszy tylko przed siebie rozchylone dłonie, jakby chciał nimi podeprzeć padające słowa.

– Był dzień święty żydowski i wstąpił Jezus do Jerozolimy. A jest w Jerozolimie Owcza sadzawka, którą po żydowsku zowią Betsaida, mająca pięć krużganków. W tych leżało wielkie mnóstwo chorych, ślepych, chromych, wyschłych, którzy czekali poruszenia wody. Anioł zaś Pański zstępował od czasu do czasu w sadzawkę i poruszała się woda. A kto pierwszy wszedł do sadzawki po poruszeniu wody, stawał się zdrowym, jakąkolwiek zdjęty był chorobą. A był tam pewien człowiek, od trzydziestu i ośmiu lat niemocą złożony. Gdy Jezus ujrzał leżącego i poznał, że już długi czas choruje, rzekł mu: „Chcesz być zdrów?” Odpowiedział mu chory: Panie, nie mam człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki, gdy poruszy się woda; bo gdy ja przychodzę, inny wstępuje przede mną.” Rzekł mu Jezus: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź.” I natychmiast zdrowym stał się ów człowiek, i wziął łoże swoje, i chodził…

Morawiec siedział bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Zamknął oczy. Słuchał słów proboszcza z natężoną uwagą. Od pierwszego zdania, od owego „Jezus wstąpił do Jerozolimy”, uświadomił sobie, że kiedyś, przed wielu latami, spotkał się już z podobnymi wyrazami. Coś, co było zaginęło, wracało teraz. I nie zdając sobie z tego sprawy powtórzył za księdzem w myśli: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź”.

Ksiądz Siecheń urwał.

– Zna pan to?

– Coś sobie przypominam – szepnął Morawiec. – Kiedyś to chyba słyszałem… Ale czy ja wiem kiedy? W każdym razie bardzo dawno. Co to jest?

– Z Ewangelii św. Jana, przypowieść o uzdrowieniu chorego przy sadzawce Betsaidzie. Niech pan jeszcze posłucha zakończenia…

Podniósł cokolwiek głos.

– …potem znalazł go Jezus w kościele i rzekł mu: „Oto stałeś się zdrowym, już nie grzesz, aby ci się co gorszego nie stało.”

– To wszystko?

– Wszystko.

Morawiec odjął dłonie od twarzy.

– Dlaczego ksiądz to mówił? Właśnie tę przypowieść?

– Czyż nie wie pan sam? Każdy z nas jest jak ów grzesznik oczekujący cudu uzdrowienia, lecz niezdolny o własnych siłach dotrzeć do źródła. Wszyscy, którzy żyjemy, jesteśmy owymi chromymi, ślepymi i wyschłymi. Złączeni wspólną niedolą i wspólną nadzieją, gromadzimy się u brzegów wody oczyszczającej, lecz któż z nas może pomóc drugiemu? Chrystus do każdego serca zstępuje z osobna. Chrystus prowadzi człowieka najzawilszymi drogami, lecz nie ma takiej chwili, aby przy nas nie stał i nie wołał po imieniu. Trzeba tylko chcieć słyszeć. Choćbyśmy tylko zło czynili i tonęli w grzechu, nie odwróci się od nas. Ten, który jest samą jasnością, chce, abyśmy mieli dusze pełne światła. Czeka tylko na nasze wezwanie, czuwa wiernie i usłyszy najcichszy szept najlichszego z ludzi, bowiem nie ma wobec Niego złych i dobrych, są tylko wołający i niemi. Mój synu! – wykrzyknął z mocą. – Tylko wołający i niemi… Człowiek nic nie może i wszystko może. W każdej chwili swojego życia może się stać potęgą lub nicością, triumfatorem lub niewolnikiem. Oto jesteśmy jak lampa, która powinna płonąć wielkim blaskiem. Prośmy więc o ogień, o jasność wewnętrzną. Bo poza tym jest tylko noc, ciemność, w której błądzimy z przerażeniem i gniewem, z nienawiścią i pogardą. Ale jest inna jeszcze noc, ta noc, o której śpiewa się przy ogniu trzech świec: „Oto ta noc, która ciemności grzechu światłością ognistego słupa rozjaśniła. Oto noc, która wszystkich wierzących w Chrystusa na całej ziemi wyzwoliwszy od namiętności światowych i ciemności grzechu przywróciła do łaski, dała możność świętości. Oto noc, w którą Chrystus rozerwawszy więzy śmierci, zwycięski, opuściwszy piekła, wstąpił na niebiosa. Na nic nie zdałoby się nam narodzić, gdybyśmy nie mieli być odkupionymi.” Mój synu, ta noc jest dla każdego człowieka. Chrystus po to umarł, żeby swoją męką oczyścić nas, a zmartwychwstaniem i nam pozwolić zmartwychwstać…

Schylił głowę. Nastała cisza.

– Nigdy pan się nie modlił?

Morawiec drgnął. Uczuł nagle niepojętą dla siebie potrzebę szczerego odpowiedzenia.

– Kiedyś, bardzo już dawno, jeszcze jako dziecko.

– A później?

– Nigdy.

– Czy dlatego, że nie pragnął pan modlitwy, czy też nie chciał jej pan?

Morawiec milczał, jakby się nie mógł zdecydować na odpowiedź. Wreszcie powiedział:

– Nie chciałem.

– Więc jednak pragnął pan! Było w panu pragnienie?

– Czasem, rzadko, może parę razy zaledwie. Cóż to znaczy?

– Nie wiesz nawet, jak wiele. Oto Bóg do Ciebie przychodził. Wzywał cię.

– Wzywał? Nie pragnąłem nigdy modlitwy, gdy było mi dobrze. A kiedy jest źle, kiedy jest się osaczonym, zmęczonym, kiedy wszystko wymyka się z rąk, cóż warta jest krótka chwila takiego roztkliwienia?

– Cóż możemy wiedzieć o drogach łaski bożej? Ja także kiedyś nie wierzyłem. Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że zostanę księdzem, wyśmiałbym go. Dopiero, gdy wiele straciłem, gdy nie mogłem służyć temu, czemu służyć chciałem, wówczas przejrzałem, iż właśnie to cierpienie leżało w planach Boga. Rzucił mi kłodę pod nogi, abym upadł i musiał męczyć się. O, to nie trwało krótko! Któż łatwo oddaje się Bogu? Gdy nas zawoła, czynimy wszystko, aby odwlec godzinę poddania się. „Jeszcze nie dziś, jutro…” – powtarzamy. Chcemy uchylić się, dręczy nas strach i niepewność. Modlimy się o czystość, lecz jednocześnie lękamy się, aby Bóg nie dał nam jej zbyt wcześnie. Prosimy o siłę, lecz trudno nam rozstać się ze słabością. Żal nam każdej przyszłej minuty, której musielibyśmy się wyrzec. Nigdy życie nie wydaje się nam równie piękne i kuszące, jak wówczas, gdy czujemy, że musimy je poddać prawu. Każda myśl o wyrzeczeniu się rozdziera nam serce. Cóż za męka! I choćby się wiedziało, że w końcu zostanie się zwyciężonym, chce się gdzieś uciec, gdzieś skryć, byle tylko zagłuszyć w sobie niepokój. Ale jakże można uciec? Nie ma ucieczki, gdy Bóg raz nas zawoła. Możemy wiele lat uchylać się i wymykać, jednak zawsze, wcześniej czy później, zawsze nadejdzie chwila, gdy będziemy musieli zawołać: Panie, oto jestem! Pierwsze wezwanie Boga przesądza nasz los. Musimy stracić wolność, aby wolność zyskać.

– Ale czyż wszyscy, jak ksiądz mówi, są wzywani?

– Wszyscy. Chrystus powiedział: „Przyszedłem zbawić wszystkich ludzi.”. Ale gdy uczniowie spytali Go: „Któż może być zbawiony?”, odpowiedział również: „Dla ludzi to niemożliwe jest, ale dla Boga wszystko jest możliwe.” Tylko ci są straceni, którzy nie chcą słyszeć, gdy Bóg ich wzywa. Ale pana – nachylił się w stronę Morawca – pana już przecież Bóg zawołał. Niech pan nie zaprzecza, zawołał pana wówczas, kiedy choćby przez jedną sekundę zapragnął pan modlitwy. A czyż może pan wiedzieć, na jakie próby będzie pan jeszcze wystawiony? Czy Bóg nie wezwie pana głosem groźniejszym i bardziej stanowczym?

Kilka godzin zaledwie minie, gdy Morawiec przypomni sobie te słowa. Ale teraz nawet nie przeczuwał, jak blisko już znalazł się od decydującego i ostatecznego kroku. Odeszło wzruszenie, jakie przeniknęło go, gdy słuchał przypowieści. Znowu czuł w sobie oschłość. Ze słów księdza pozostało tylko ich brzmienie. Uśmiechnął się gorzko.

– Ksiądz jest szczęśliwy, ksiądz to już wszystko przeszedł. Teraz dla księdza wszystko jest proste i łatwe.

– Proste, tak! Ale łatwe? Jakże może być łatwe życie ludzi, którzy myślą i czynem tworzą wyroki Boga? Oto pełna i straszliwa wolność. Każda godzina nakazuje wybór. Trzeba bez przerwy czuwać. Mój synu, przecież nie wierzy się na zawsze, wierzy się ciągle na nowo. Tu gesty niczego nie uratują. Ani słowa, ani nawet czyny, bo mogą kłamać. Jeśli stoi się wobec Boga, trzeba odrzucić wszelkie kłamstwo. To jest właśnie najtrudniejsze. Odrzucić kłamstwo, rozumie pan, co to znaczy? Kłamstwo świata, a przede wszystkim to nasze własne kłamstwo, którym jak puklerzem zasłaniamy się przed samym sobą. Bóg żąda od człowieka całkowitej szczerości, okrutnej szczerości! Trzeba tak żyć, jak gdybyśmy oczami otwartymi i które jednak nie oślepną, musieli patrzyć w rozżarzone słońce. Samotność! – zawołał głosem pełnym bólu. – Wiem: zdarza się, że wielka świętość każe ludziom skłonić głowę. Ale to tylko czasem i nielicznym. Natomiast o wiele częściej budzi się w ludziach niedowierzanie i nieufność, kiedy staną wobec czyichś poszukiwań. Nie trzeba się tym zrażać. Gdy powiedzą ci, że sięgasz za wysoko, że stawiasz sobie zbyt wielkie wymagania, że twoje pragnienia, nie będąc ich pragnieniami, podszyte są fałszem, a więc małością – nie trzeba tłumaczyć się. Gdy nasze życie raz postawimy przed Chrystusem, gdy choćby najsłabszy poryw rozkaże naszemu sercu goręcej zabić wobec tajemnicy Krzyża, możemy pozwolić sobie na pewną dumę wobec ludzi, którzy w naszej rozterce chcą widzieć jedynie łatwe komedianctwo lub odruch pychy. Ich słowa nie powinny nas dosięgać. Gdy zaczynamy wierzyć, musimy zgodzić się, że nie wszyscy w nas uwierzą. Powiedzą ci, że człowiek zawsze, i tylko on, stwarza drugiego człowieka. To największe kłamstwo tchórzów, kłamstwo tych wszystkich, którzy nie mogą udźwignąć swojej twarzy i bez lęku nie potrafią spojrzeć na swoje dłonie. Usprawiedliwiać swoją nędzę nędzą innych ludzi, jak to łatwo! Powiedzą: „Nie chcemy trudnego życia, nie chcemy być trudni.” Mówią o życiu, a nawet nie wiedzą, że nie żyją. Niewolnicy! Ich pewność siebie granicząca nieraz z zuchwalstwem jakimż strachem, jakąż słabością jest podszyta. Życie schodzi im na pielęgnowaniu śmierci. Wejdź pomiędzy nich: zobaczysz tłum żałosnych komediantów, twarze napiętnowane grymasem, oczy uciekające przed słowami, ujrzysz czas, który staje się przekleństwem, ujrzysz gorączkę godzin, które usiłują czymś wypełnić, lecz które zawsze okazują się zbyt puste, aby nie były przerażające. Nie, nie tędy biegnie droga człowieka. Trzeba wołać, aby zbudzili się ci, którzy śpią. Może zadrżą, może pojmą, że wystarczy jedną godzinę spędzić z Panem na Górze Oliwnej i podążyć z Nim na Golgotę, aby umrzeć dla śmierci i narodzić się dla życia.

Umilkł.

„A ja, Panie – myślał – czyż nie należę do tych, którzy śpią? Czy dałem z siebie wszystko, co powinienem dać? A teraz, o Boże mój, oto ten człowiek potrzebuje Twojej pomocy i łaski, postawiłeś go na mojej drodze, cóż mam czynić? Do czego go przeznaczyłeś? Nie opuszczaj go! Pozwól mu odcierpieć zbrodnie, zapal w jego sercu miłość ku Tobie, miłość, która jest godnością człowieka. Pozwól mu być jednym z tych, którzy przychodzą w ostatnim dniu pracy, lecz otrzymują pełną zapłatę…”

Szum lasu, który od kilku minut przycichł, teraz znowu wzmógł się, jak gdyby wszystkie wierzchołki sosen oderwały się od swoich pni i wśród drżenia rozkołysanego powietrza spływały ciężkimi strugami na ziemię.

Morawiec podniósł kołnierz palta i skulił się.

– Ta noc nigdy się chyba nie skończy – mruknął.

Ksiądz Siecheń ocknął się z zamyślenia.

– Mówi pan o końcu, a przecież dopiero się zaczęła.

– Ksiądz ma zegarek? – spytał Morawiec. – Bo mój stanął.

– Mam, ale trudno coś teraz zobaczyć, nic nie widać.

– Nie ma ksiądz zapałek?

– Nie.

Morawiec sięgnął do kieszeni.

– Mam tu gdzieś pudełko, ale na nic chyba, zamokło…

Potarł jedną zapałkę, drugą, trzecią. Zniechęcony cisnął pudełko na ziemię!

– Nic z tego! A jak ksiądz myśli, która może być teraz godzina. Dziesiąta, jedenasta?

– Nie, na pewno wcześniej, ósma najwyżej. Daleko jeszcze do rana.

Morawiec osunął się na ziemię. Pół leżąc, oparł głowę o rękę.

– Żeby chociaż wiatr ucichł. Można oszaleć przy tym ciągłym szumie. W głowie wszystko huczy. Czy ksiądz zauważył, że czasem wiatr przypomina ludzkie głosy? O, teraz na przykład: zupełnie, jak gdyby ktoś wołał… znowu, słyszy ksiądz?

– To puszczyk.

– Tak? A mnie się wydawało, że to wiatr.

– Teraz słychać wiatr. Słyszy pan: jak gdyby jakaś skarga bardzo zwolniona.

Zamilkli obaj. Rzeczywiście szum ciągnął górą powoli i tak w tej chwili był jednolity, iż słyszało się jego bieg od końca do końca: najpierw ściszony pomruk, który miarowo, jakby się wspinał po niewidzialnych schodach, podnosił się, na samym szczycie wybuchał lamentem, aby stłumionym żalem znów opaść i wreszcie, echem przedłużony, zamilknąć. Jednak miejsce zupełnej ciszy zdawało się leżeć w innej zgoła rzeczywistości, bo tu zanim przebrzmiał ostatni oddech – już nowy z przeciwnej strony, niby z odległego lądu śpieszył w powietrzną wędrówkę.

Proboszcz nachylił się nad Morawcem.

– Może by jednak spróbował pan zasnąć. To dobrze panu zrobi. Potrzebne są panu siły.

– Siły? – zdziwił się Morawiec. – Do dalszej chyba ucieczki? O tym ksiądz myślał?

– Nie.

– Rozumiem.

Zły akcent zabrzmiał w głosie Morawca.

– Ksiądz przypuszcza zapewne, że po tych wszystkich kazaniach zechcę dobrowolnie powędrować do pana Nawrockiego. O, to ksiądz myli się, ksiądz mnie jeszcze nie zna. Nigdy tym drabom nie dam nad sobą zatriumfować. Jeżeli proponowałem księdzu pewien układ, pamięta ksiądz? to tylko dlatego, żeby księdza wypróbować, wybadać. Tylko dlatego! – powtórzył z naciskiem.

– I mam wrażenie, że ksiądz tej propozycji nie wziął chyba na serio? Gdybym wyczuł, że ksiądz może uczynić coś podobnego, zaręczam księdzu, że umiałbym księdza unieszkodliwić.

– Czy pan jest pewny, że nie uczynię tego?

Morawiec zaśmiał się.

– O tak! Najzupełniej. Ksiądz nie wziąłby mego życia na swoje sumienie. Nawet tak nędznego jak moje.

– Może właśnie dlatego nie wziąłbym go – szepnął proboszcz.

Zniżył głos.

– Jak pan musi siebie nienawidzić!

Morawiec wyprostował się.

– Co ksiądz powiedział?

– Myślę, że choć może pan nawet o tym nie wie, jednak pan nienawidzi siebie. Tak, nienawidzi pan siebie. Przecież wszystko, co pan teraz powiedział, dyktowała panu nienawiść. Ale pan jest poza tym dumny. O, wobec mnie może pan nim być, to nie o to chodzi. Tylko niech pan nie osłania się dumą wtedy, gdy przychodzi do pana Bóg. Niech pan nie ukrywa się przed Nim, tak jak ukrywa się pan przed ludźmi. Niech pan będzie sobą. Nie ma takiego człowieka, który by w swoim sercu nie posiadał bodaj najsłabiej tlejącego płomyka czystości i miłości. Czemu stara się pan własnymi dłońmi go ugasić?

– Ksiądz to mówi szczerze?

– Ja wierzę w pana – szepnął proboszcz.

Morawcowi zabiło mocniej serce, chciał coś powiedzieć, ale wzruszenie, którego dotąd nie znał, związało mu słowa w gardle. Miał wrażenie, jakby wszystko, co w nim żyło, doznało niespodziewanego uderzenia, jakby coś się w nim przesunęło, rozwiązało i rozpadło. I oto myśl, której nie wywołał, uświadomiła mu nagle, iż odczułby ulgę, więcej – szczęście nieomal, gdyby natychmiast, ani chwili nie zwlekając, osunął się przed tym dziwnym księdzem na kolana i wsparłszy czoło o jego pierś, zapłakał. Leżał jednak bez ruchu bardziej zdumiony swoim wzburzeniem i bardziej wobec niego nieufny niż skłonny podążyć za owym prostym podszeptem. Działały w nim teraz obok siebie dwie istoty, jedna złorzecząca drugiej, lecz każda zbyt słaba w swoim niepokojącym osamotnieniu, aby móc samodzielnie przemówić. Wzajemną obcość i wrogość zdawały się w tych właśnie przeciwnościach wyrównywać i w nich znajdować przewrotne nasycenie, jak gdyby zostały równolegle do istnienia powołane i na zawsze na wspólną zależność skazane. Były to niby dwa ciała, każde pozornie całkowite, lecz tak z sobą nawzajem sczepione, iż ruch jednego wywoływał natychmiastowy odruch drugiego.

Odwrócił głowę. Słowa proboszcza, chociaż dawno przebrzmiały, ciągle dźwięczały mu w uszach.

– Ksiądz żartuje! – powiedział oschle. – Ksiądz swoją wiarę źle umieszcza.

Zasnąć! Tylko tego pragnął. Uwolnić się od siebie, przestać istnieć wśród tej nocy każącej istnieć.

Znowu ogarnęła go niepewność, czy nie bredzi w gorączce. Ociężałość skuła jego ciało, już go prawie nie czuł, miał wrażenie, że leży na dnie ogromnej przepaści, zamkniętej ze wszystkich stron prostopadłymi i aż po niebo sięgającymi ścianami. Zamajaczył mu jakiś krajobraz: wielki obszar zeschłej, szarej ziemi, złomy kamienne, a w środku, o brzegach płaskich i martwych, jezioro tak chłodne i przezroczyste, iż zdawało się spoczywać pod lodowatą powłoką. Uczuł straszne pragnienie.

– Wody! – szepnął.

Ksiądz Siecheń nie dosłyszał. Nachylił się nad leżącym.

– Chce pan czegoś?

Morawiec drgnął.

– Nie, nie… niech ksiądz już idzie.

Ale ledwie to powiedział, ogarnął go strach na myśl, że zostanie sam. Odruchowo wyciągnął rękę, zanim jednak znalazł księdza, cofnął ją.

– Niech ksiądz idzie – powtórzył zmienionym głosem.

Proboszcz milczał chwilę.

– Pójdę niedługo. Albo jutro… chciałem pana o coś poprosić, oczywiście, jeśli pan będzie mógł, niech pan jutro rano nie odchodzi stąd, dobrze? Ja tu wrócę do pana.

– Ksiądz tutaj? – zaniepokoił się Morawiec. – Ksiądz może ma zamiar…

Ksiądz Siecheń zawahał się.

– Pan mi ufa, prawda? Niech pan niczego nie podejrzewa… Chciałem przynieść panu coś do zjedzenia, tylko tyle.

– Ach, to! – szepnął Morawiec.

– Więc jutro wczesnym rankiem?

– Jeśli ksiądz rzeczywiście przyjdzie…

– Przyjdę.

Morawiec zamknął oczy. I oto noc jak gdyby straciła swoją wrogość. Wiatr niesie zapowiedź świtu. Sen wychodzi na jego spotkanie. Spokój i cisza. Któż to mówił: „Wstań, a chodź…”

XII

Przy wielkich kasztanach, znaczących początek Sedelnik, Seweryn zwolnił kroku. Wprawdzie droga i tu pomiędzy pierwszymi, rzadko osiadłymi chałupami była pusta, od strony pola wieś okuta mrokiem robiła wrażenie wymarłej, wolał jednak zachować na wszelki wypadek ostrożność. Nie chciał, aby zobaczył go ktokolwiek, pędzącego nocą jak opętaniec. Obciągnął płaszcz, poprawił czapkę. Był już spokojny. Wariacki bieg na oślep poprzez pola zrobił swoje. Pozostał po nim szybki oddech, mocne bicie serca i palenie policzków wysmaganych wiatrem, ale właśnie z tymi jak gdyby ostatnimi dreszczami podniecenia było Sewerynowi dobrze.

Skręcając koło krzyża w główną ulicę wsi, spojrzał w kierunku plebanii: światło nie paliło się. Za to, gdy mijał posterunek, wydało mu się, że w głębi izby mignęła sylwetka Nawrockiego. Nie będąc jednak pewny, czy uległ złudzeniu, cofnął się na przeciwną stronę drogi i w cieniu drzewa przystanął. Ale stamtąd jasny prostokąt okna ukazywał tylko wnętrze izby: otwarte drzwi szafy, stół, w głębi półki z papierami. Drugie okno zamykała okiennica przepuszczająca zaledwie wąskie pasemko światła. Jednak wysoki cień człowieka na ścianie upewnił Seweryna, że pokój nie jest pusty. Bojąc się, że może go ktoś przyłapać na tym podpatrywaniu, chciał podejść bliżej, gdy w oknie ukazał się Nawrocki. Stało się to tak nagle, iż Seweryn odskoczył w tył. Sucha gałązka trzasnęła mu pod nogami, zaklął pod nosem. Dalej cofać się nie mógł, miał poza sobą parkan, gdzieś w pobliżu zaczął ujadać pies, rozległy się męskie głosy. W pierwszej chwili wydało się Sewerynowi, że Nawrocki dostrzegł go. Stał więc przyklejony plecami do płotu, w obawie, że najlżejszy ruch może go zdradzić. Dopiero, gdy zdał sobie sprawę z odległości dzielącej go od Nawrockiego i z mroku, uspokoił się. Nie mogąc jednak uwolnić się od wrażenia, że spojrzenie Nawrockiego biegnie w jego kierunku, schylił się i tak zgięty, na palcach przesunął się powoli poza niebezpieczne pole widzenia. „Trzeba teraz wziąć się w garść” – pomyślał znalazłszy się z powrotem na drodze. Wszystko szło dotąd jak najlepiej. Obecność Nawrockiego na posterunku przekonała go, że się nie omylił w przypuszczeniach. Co jednak miało oznaczać to „o dziesiątej” rzucone na pożegnanie Litowce?

Zanim wszedł do karczmy, spojrzał na zegarek: nafosforyzowane wskazówki wskazywały kwadrans po ósmej. „Ładny kawałek czasu przełaziłem” – pomyślał. W tym miejscu było już nieco jaśniej, zobaczył więc, że buty ma w rozpaczliwym stanie, ledwie widać było skórę spod grubej warstwy gliniastego błota. Tym lepiej! Jeszcze raz poprawił płaszcz i krokiem szybkim, jak gdyby wynikłym z długiego marszu, skierował się w stronę drzwi.

Litowka siedział za kontuarem.

– O, pan inżynier! – zawołał widząc wchodzącego.

Seweryn roześmiał się swobodnie.

– Nie może pan narzekać, żebym rzadko pana odwiedzał…

Zdjął rękawiczki, rzucił je na najbliższy stolik i zaczął rozcierać dłonie.

– Zmarzłem! Niech mi pan da kieliszek wódki, ale duży, wie pan: taki pański kieliszek.

Litowka zakrzątnął się żwawo.

– Już się robi. A może szklaneczkę?

Seweryn skinął głową.

– Niech będzie.

Nalewanie wódki zdawało się całkowicie pochłaniać uwagę Litowki. Ale mimo dobrodusznie opuszczonych powiek, zdążył obrzucić Gejżanowskiego szybkim spojrzeniem.

– Najlepsza, jaka jest! – cmoknął z zadowoleniem. – Dla znawców…

Seweryn ciągle uśmiechał się.

– Wszystko jedno jaka. Byle wódka.

– Pan inżynier był na spacerze?

– Tak – mruknął Seweryn.

Nie chciał się przedwcześnie rozgadać. Wziął szklankę i tłumiąc obrzydzenie, nie lubił bowiem wódki w tak dużej ilości, wypił trunek jednym przechyleniem.

– Jeszcze? – przechylił się przez szynkwas Litowka.

Seweryn ledwie mógł oddychać. Twarz nabiegła mu krwią.

– Nie, dosyć! Niech pan da jakąś przekąskę.

Zagryzając śledziem, poczuł się już dobrze. Rozpiął płaszcz.

– Odwaliłem, wie pan, porządny kawał. Lubię taką pogodę jesienną, najlepiej się chodzi, zwłaszcza jeżeli jest wiatr.

Litowka pamiętał, że przed paru godzinami Gejżanowski z mniejszym entuzjazmem odzywał się o dzisiejszej pogodzie. Coś tu się nie kleiło. Zdziwił się jednak niewinnie:

– Pan inżynier cały czas spacerował?

– A cóż takiego? Któraż teraz jest? – spojrzał na zegarek. – Co, już po ósmej, niemożliwe, chyba mój zegarek spieszy się… Ale nie, rzeczywiście, u pana też po ósmej. Kto by to pomyślał: dwie godziny. A mnie się wydawało, że najwyżej godzina. Odprowadziłem, wie pan, naszą władzę na posterunek i poszedłem sobie w stronę Skarbca. A ten Nawrocki – dorzucił po chwili – to biedak!

Litowka nadstawił uszu.

– No, niech pan pomyśli. Takie dyżury to nic przyjemnego: siedzieć i czekać, aż ktoś się pobije albo nożami porżnie. W dodatku całą jeszcze noc marnować…

Litowka zarechotał.

– E, całej nocy to on nie będzie siedział!

– A chyba, że tak. Teraz rozumiem, że mógł być w dobrym humorze.

– Ja myślę, że mógł – skrzywił się obleśnie Litowka.

Rozmowa utknęła. Seweryn nie chciał tak pośpiesznie wypytywać. Wyjął papierosa i poczęstował Litowkę. Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł piskliwy, histeryczny głos mężczyzny. Seweryn spojrzał pytająco.

– To nasz kierownik poczty – mruknął Litowka.

– Prawda! – roześmiał się Gejżanowski. – Zapomniałem, że pan ma szeroko teraz rozgałęziony interes. Ruch, co?

Litowka skrzywił się.

– Diabli tam taki ruch! Ta cholera już od dwóch godzin siedzi. Dwie bite godziny. Butelkę wódki wypił i jeszcze mu mało.

– Powinien się pan cieszyć, powodzenie!

– Takie powodzenie… Ona, uważa pan inżynier, ma dzisiaj co innego do roboty, niż z takim siedzieć.

– Tak? Zaciekawia mnie pan.

– Sama władza!

Seweryn ledwie opanował odruch radości.

– Co pan mówi?

– No, a on – ciągnął dalej Litowka – potrzebuje nie zmęczonej kobiety, rozumie pan, taki chłop…

– Niech więc pan przegoni tamtego.

– Przegonić! To łatwo powiedzieć: przegonić. Taki to jak pijawka, ani rusz go oderwać. Ścierwo, psiakrew!

Wtem skrzypnęły drzwi i na progu ukazał się pan Jabłoński. Drobny, chuderlawy, z twarzą o skórze szarej i zmiętej, a odwłokiem nienaturalnie długim, jak niekształtny worek obwisłym ku dołowi, potoczył dokoła oczami, których odrętwienie natychmiast pierzchło, gdy napotkały na stojących przy kontuarze.

– Pić! – zachichotał piskliwie i radosnym kroczkiem potoczył się na środek szynku. – Pić!

Był bez marynarki i kołnierzyka, szelki dyndały mu z tyłu pomiędzy spodniami. Litowka nasrożył się.

– Co pan znowu, co? To lokal publiczny…

Ale Jabłoński był już przy kontuarze.

– Jaki lokal? – bełkotał zachwycony. – Burdel nie lokal! Lej pan wódę. Dużo wódy, dużo dziewczynek. Raz kieliszek, i raz szczypnąć w pośladek. Pośladek! – ryknął niespodziewanie.

Otworzył szeroko oczy, jakby własny głos otrzeźwił go. I dopiero teraz, choć sądził, że dobrze zna Jabłońskiego, Seweryn zauważył niezwykłe piękno jego oczu. Osadzone pod niskim i wklęsłym czołem, przedzielone nosem, nad którym diabelskie moce musiały pracować, aby uczynić go tak niedorzecznie szkaradnym, płonęły te oczy przezroczystym blaskiem, jakimś ogniem niesamowitym, który je rozszerzał i nasycał złowrogą siłą. Seweryn nie ruszał się, urzeczony tym odkryciem. Jabłoński robił wrażenie, jakby niczego nie dostrzegał. Wątpliwe nawet, czy w ogóle poznał Gejżanowskiego. Grymas cierpienia śmiesznie wykrzywił mu twarz. Człowieczek jeszcze bardziej zmalał, skulił się w sobie i tak stał chwiejąc się lekko, miękki, zdawałoby się bez kości, podobny do zlepka gałganów.

Litowka głośno sapiąc, chciał wyjść spoza kontuaru, ale Seweryn dał mu znak ręką, żeby został. Nie spuszczał oczu z Jabłońskiego, wpił się w niego łakomie, całkowicie pochłonięty groteskowością cierpienia. Ten zaś wyciągnął przed siebie ramiona i końcami palców zaczął wykonywać ruchy zwolnione, jak gdyby czegoś dotykał.

– Znowu to szkło – poskarżył się płaczliwie. – Dokoła szkło.

Litowka odwrócił się i machnął pogardliwie ręką.

– Zaczyna swoje. Jak tylko urżnie się…

– Psst – uciszył go Seweryn.

Jabłoński zwrócony był twarzą w stronę Gejżanowskiego, ale spojrzenie jego oczu, ciągle rozszerzonych strachem i bólem, zdawało się przenikać ciało jak rzecz przezroczystą i biegło dalej ku jakiemuś niewidocznemu punktowi.

– Szkło! – powtórzył bezdźwięcznie.

Nagle szarpnął się.

– Nie chcę! Nie dam się, nie poddam się!

Jął podrygiwać na swoich krótkich i cienkich nóżkach, wymachiwać niezdarnie rękoma, jak krab uwięziony w błocie. Zmierzwione włosy zjeżyły mu się, szelki niby długi ogon dyndały z tyłu.

– Nie dam się, koniec z tym, koniec! – bełkotał.

Nachylił się ku Gejżanowskiemu i tajemniczo zaszeptał:

– Ona będzie jeszcze długo żyć, na złość mnie, zobaczy pan. Chyba… A jeśli pan nie zobaczy, to co? – usta rozszerzyły mu się w szkaradnym uśmiechu, ale oczy płonące nieomal białym już blaskiem wyrażały coś innego: całe piękno zła. – Nigdy nie wiadomo, co się stanie, prawda? Jedna minuta i już… wolność. Niech żyje wolność! – wrzasnął.

Rozejrzał się dokoła. Wzrok jego obojętnie ześliznął się po wspartym o kontuar Litowce i spoczął na Gejżanowskim. Przez chwilę patrzyli na siebie. Na twarzy Jabłońskiego ukazał się pogardliwy uśmiech. I Seweryn pierwszy spuścił oczy. Poczuł się nieswojo wobec tego spojrzenia, cofnął się o krok. Ogarnęło go niedorzeczne przypuszczenie, iż Jabłoński odgaduje jego myśli. Cisza stawała się coraz przykrzejsza. Za drzwiami huczał wiatr. Seweryn spojrzał nerwowo na zegarek.

Wreszcie Litowka uznał za stosowne wmieszać się.

– No, moi panowie…

Jabłoński nawet nie odwrócił się. Sięgnął tylko do kieszeni i nie patrząc, ile daje, rzucił na ladę kilka sztuk srebra. Uśmiechając się zjadliwie, znowu poszukał wzroku Gejżanowskiego. Litowka chrząknął. Wtem Seweryn, który nie śmiał podnieść powiek, uczuł, że Jabłoński przypatruje się jego dłoni. Chciał się cofnąć, gdy tamten powiedział:

– Pan ma niedobrą rękę. Ładna, ale niedobra.

Potem spojrzał na swoją.

– Ja też mam niedobrą – mruknął.

Odwrócił się i wolno, nie patrząc na nikogo, przeszedł do sąsiedniej izby. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Litowka prztyknął palcami.

– Przepraszam pana inżyniera…

Seweryn żywo obruszył się.

– Za co? Cóż się stało? Ciekawy typek… Nie znałem go dotąd od tej strony. W godzinach urzędowych u siebie jest zupełnie inny, przeciętny, prowincjonalny urzędniczyna…

– On ma bzika na punkcie swojej żony – wyjaśnił Litowka.

– To ta, co tak ciągle choruje, tak?

– Właśnie. I nie może wynieść się na tamten świat.

Seweryna ogarnęła nagła wesołość.

– A to wspaniała historia!

– Owszem, niczego sobie – zmrużył oczy Litowka.

Zza ściany dobiegał stłumiony głos Jabłońskiego. „Co on myślał mówiąc o moich rękach?” – zastanowił się Seweryn. Wzruszył ramionami.

– No, mam nadzieję, że z naszą władzą nie będzie pan miał tyle kłopotu?

– To już nie moja sprawa – mruknął Litowka.

Seweryn stłumił odruch zainteresowania.

– Tak?

– On te rzeczy lubi u siebie urządzać – wyjaśnił Litowka. Ledwie to powiedział, ugryzł się w język. „Po cóż ja to gadam?” – pomyślał. I od razu zmienił ton.

– Może pan inżynier jeszcze się napije, co?

– Nie, dziękuję – odpowiedział Seweryn roztargnionym głosem.

Już po raz nie wiadomo który usiłował dokładnie sobie przypomnieć położenie chaty, w której zamieszkiwał Nawrocki. Znajdowała się w niedalekim sąsiedztwie posterunku, lecz nie przy głównej drodze. Szło się tam pomiędzy opłotkami, cokolwiek w dół, w kierunku łąk zelwiańskich rozciągających się dokoła rzeki od miejsca, w którym, przepłynąwszy przez młyn, zataczała duży łuk. Chata Nawrockiego graniczyła z łąkami, od strony wsi również nie miała bliskiego sąsiedztwa. Leżała w rozległym sadzie, oprócz Nawrockiego mieszkała tam tylko stara Rakowa, bogaczka sedelnicka, po śmierci męża i dzieci zupełnie zdziwaczała, półwariatka właściwie. „Też wybrał sobie mieszkanie” – pomyślał Seweryn. Nie mógł tylko sobie jednego przypomnieć: jak wysoki jest płot otaczający grunt Rakowej i na którą stronę wychodzą okna Nawrockiego. „Po ciemku trudno będzie się połapać – pomyślał. – No, ale jakoś to będzie.” Powiedział to sobie z takim spokojem, iż mimo woli zastanowił się, czy ten cały plan traktuje poważnie. I dopiero teraz, gdy sam podał to wszystko w wątpliwość, ogarnął go niepokój. „Muszę to zrobić!” – postanowił. I jednocześnie dorzucił: „dzisiaj”, czuł bowiem, że jeśli nie uczyni tego w ciągu najbliższych godzin, nie uczyni wcale. Chciał zaś utrzymać się w złudzeniu, że na pewnym odcinku czyny jego nie są jego własnością, lecz w sposób nieunikniony wynikają z żelaznej i nieugiętej konsekwencji zdarzeń. Wtrącony w zawrotny pęd tego koła, widział siebie jako ofiarę działającą pod przymusem. Potem dopiero miał zakosztować pełnej wolności. „Cóż ten pijaczyna mówił o wolności? Niech żyje wolność?” Seweryn uśmiechnął się. Pomyślał: „Trzeba poddać się biernie wypadkom, aby nad nimi zapanować.”

Sięgnął po czapkę.

– Czas już na mnie! Wyobrażam sobie, jak będę dzisiaj spać po tej przechadzce. Pańska wódka świetnie rozgrzała, ale jednocześnie podziałała jak proszek nasenny. Mam wrażenie, że mógłbym zdrzemnąć się na stojąco…

– Przyjemnych snów – wyszczerzył zęby Litowka.

„Czegóż ten drań się śmieje?” – pomyślał podejrzliwie Seweryn. Był już we drzwiach, gdy Litowka zawołał:

– A niech pan inżynier nie zapomni powiedzieć panu dziedzicowi o parówkach!

Seweryn zatrzymał się.

– Parówkach? Jakich parówkach? Ach prawda! Zapomniałem, że pan mi o tym mówił. Dobrze, dobrze, będę pamiętał. Dobrej nocy.

Wyszedłszy z szynku, szybko ruszył w kierunku domu.

Grunta dworskie zaczynały się niedaleko. Ciągnęły się po obu stronach drogi: z jednej zabudowania folwarczne i gorzelnia, z drugiej wielki park, otoczony masywnym, z czerwonej cegły murem, pamiętającym jeszcze czasy przedwojenne. Aleję, wysadzoną grabami a prowadzącą do pałacu, otwierała ogromna brama wysoko sklepiona potężną arkadą, u szczytu ozdobioną tarczą herbową Gejżanowskich. Otwierana tylko w wypadkach wyjazdu, na codzień zawsze zamknięta, stanowiła ta brama widoczną granicę pomiędzy dwoma światami. Wchodziło się do parku wejściem mieszczącym się zaraz obok. Arkada opadała niskim łukiem, tworząc w murze wąską i głęboką wnękę przypominającą furty klasztorne. Aleja, słabo oświetlona jedną latarnią u wejścia, biegła wśród gęstych i ogromnych grabów. Wiatr tutaj ścichł, szedł górą, zdawało się, że to niebo łopoce w ciemnościach. Z głębi, spoza gęstowia, prześwitywały słabym blaskiem okna oficyn.

Ilekroć Seweryn szedł tą aleją, zawsze myślał: wszystko to będzie moje. Nie odczuwał jednak żadnej radości. Nienawidził ponurej ciszy, jaka tu panowała. Lubił światło, gwar, tłumy ludzi. A tu czas zdawał się wcale nie płynąć. Wąskie ścieżki porosłe trawami i mchem, bujne krzaki oddzielają ziemię od nieba, szum monotonny ponad głową, woda Zelwianki zgęszczona od trzcin, zawsze chłodna i sycąca powietrze wilgotną mgłą, wieczory rozdzierane nawoływaniem puszczyków, noce płynące na wietrze, wreszcie sam dom, odcięty od słońca, pełen szelestów starych ścian i podłóg – wszystko to tworzyło świat zamknięty i martwy w swojej niezmienności.

Podchodząc do domu Seweryn zauważył, że w pokoju ojca pali się światło, znak, iż stary Gejżanowski zjadł kolację i swoim zwyczajem zamknął się u siebie. „Tym lepiej” – pomyślał. Nie miał ochoty spotkać się z ojcem. Paliło się również w hallu. „Któż tam może być?” – zastanowił się. Szybko wbiegł po stopniach ganku i otworzył ciężko okute drzwi.

W hallu, plecami odwrócony do wejścia i pochylony nad stolikiem, stał pan Ramian. Usłyszawszy skrzypnięcie i kroki odwrócił się.

– Dobry wieczór panu inżynierowi – ukłonił się.

Seweryn mruknął w odpowiedzi: dobry wieczór, i zdjąwszy płaszcz zatrzymał się niezdecydowany, co dalej robić. Rumiana, zdrowiem tryskająca twarz pana Ramiana zawsze budziła w nim niechęć. Od wiadomego zdarzenia stała się mu specjalnie niemiła. A teraz obecność administratora mogła go tylko drażnić. „Nie, nie wolno mi tego okazać” – zdecydował. Spojrzał w stronę apartamentów starego.

– Ojciec jest u siebie? – spytał z ujmującym uśmiechem.

Pan Ramian znowu ukłonił się.

– Pan dziedzic właśnie przed chwilą udał się na spoczynek.

Seweryn wyjął papierośnicę i podszedł do Ramiana.

– Zapali pan?

Pan Ramian podziękował i niezręcznie, jakby usprawiedliwiał się z jakiejś ułomności, że papierosy ze zwykłego tytoniu są dla niego za słabe, przyzwyczaił się do machorki. Seweryn nie nalegał i sam zapalił.

– Straszna dzisiaj wichura – powiedział zaciągając się.

Administrator przytaknął. Zaczął nawet coś mówić o szkodach wyrządzonych we wsi i lasach przez wiatr, ale Seweryn nie słyszał ani jednego słowa. Wzrok jego bezcelowo błądząc dokoła padł nagle na stolik, przy którym stał Ramian. Leżała tam otwarta gazeta. Seweryn z dala przeczytał jeden z tytułów, wydrukowany wielkimi czcionkami: „Zastrzelenie bandyty Buraka…” Drgnął i poczerwieniawszy szybko cofnął się.

W tym momencie Ramian widząc, że Gejżanowski nie słucha, umilkł. Kiedy jednak dostrzegł zmieszanie Seweryna, na nowo poszukał ucieczki w słowach. Pogodzony od dawna ze swoją trudnością wysłowienia się, zdumiał się, że teraz mówienie przychodzi mu z taką łatwością. Nie szukał, jak zawsze, potrzebnych wyrazów, same przychodziły, tłoczyło się ich nawet zbyt wiele, śpieszył się, aby wszystkie wypowiedzieć, żadnego nie uronić, jak gdyby w obawie, że z jednym nieopatrznie utraconym zginą i wszystkie inne. Tak się rzeczywiście stało. W pewnym momencie, w chwili najgwałtowniejszego natłoku myśli, pan Ramian uczuł, że słowo, które za kilka sekund miało mu być potrzebne, zaciera się i topnieje. Przerażony pustką, która otwierała się w tym szybko zbliżającym się miejscu, zaczął mówić wolniej. Poczerwieniał ze zdenerwowania, wybełkotał szeptem kilka bezsensownych zdań i wreszcie, ostatecznie zmordowany, zamilkł.

Tymczasem Seweryn spokojnie dopalał papierosa. Powoli, ciesząc się oszczędnością swoich ruchów, strzepnął długi słupek popiołu.

– No, tak… powiedział.

Odwrócił się i wskazał na gazetę.

– Czytał pan to?

Pan Ramian ocierał chustką spocone czoło.

– Co? To? A owszem czytałem… przed chwilą właśnie, dopiero co…

Kręcił się niespokojnie, dręczony zalewającym go gorącem. Głową tak manewrował, żeby nie spojrzeć Gejżanowskiemu w oczy. „Boi się o posadę” – z triumfem pomyślał Seweryn.

Dogasiwszy papierosa, wsadził ręce w kieszenie spodni.

– I cóż pan na to? – spytał.

Pan Ramian zasapał rozpaczliwie.

– Ciekawy jestem, co pan o tym sądzi? Jakie jest pańskie zdanie…

– Co ja sądzę? Moje zdanie? – wydławił wreszcie z siebie administrator. – Cóż… wola boska. Wola boska – powtórzył beznamiętnie.

– Tylko tyle? – roześmiał się Seweryn.

Widząc jednak, że już nic więcej z Ramiana nie wydobędzie, spoważniał.

– Może ma pan i rację – powiedział wspaniałomyślnie.

I szybko zmienił temat rozmowy.

– Pan jeszcze do mego ojca idzie?

– Nie, nie! – skwapliwie zaprzeczył administrator – już byłem. Do domu muszę spieszyć, robota jeszcze czeka. Pozwoli więc pan inżynier, że go pożegnam.

– Dobranoc panu.

Wyciągnął rękę, ale pan Ramian szukając czapki tak się jakoś zakrzątnął, iż nie wiadomo było, czy w ogóle zauważył ruch Seweryna. Ten zagryzł tylko wargi i lekko poruszył dłonią w powietrzu, jakby rozpędzał niewidzialny dym. Administrator szybko wyszedł.

Seweryn został sam w hallu. Już chciał pójść do jadalni, gdy wydało mu się, że z pokoju ojca dobiegły kroki zmierzające w stronę drzwi. „Czyżby stary chciał ze mną rozmawiać?” – zaniepokoił się. Wstrzymał oddech. „Nie, przesłyszałem się” – upewnił się po chwili. W domu była cisza. Odetchnął z ulgą. Wziął ze stolika zostawioną przez Ramiana gazetę, przedarł na pół i zmiętą cisnął do kosza.

Kolację jadł wolno, lecz z apetytem. Półmrok wydłużający rozległą salę, ściany, które dzięki ciężko oprawnym obrazom zdawały się chylić ku podłodze, bezszelestne ruchy usługującego Franciszka, leniwe ciepło idące od kominka, a przede wszystkim cisza rozległego domu i świadomość, że poza plecami biegnie w mroczną głąb długa amfilada pokojów – wszystko to, odcięte od wichury szalejącej na dworze, od brzęku rynien, szumu drzew i łoskotu z rzadka szarpiącego okiennicami, stwarzało nastrój łagodny, nasycony spokojem i bezpieczeństwem. „Ciekawy jestem, co jutro będę robić o tej porze? – pomyślał. – Powinno już być po wszystkim! Cała wieś będzie się trząść od domysłów.” Uśmiechnął się. Ale w zestawieniu z obecną atmosferą cały zamierzony plan znowu wydał mu się nieomal nierzeczywisty. Zniecierpliwiony własnym niezdecydowaniem, więcej: niemożnością całkowitego wżycia się w to, co miały przynieść najbliższe godziny, odsunął talerz. Franciszek, jak opiekuńczy duch, natychmiast wyłonił się z kąta i stanął obok. Seweryn ledwie zdążył opanować gwałtowny odruch niechęci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że gdy jadł – Franciszek przez cały czas musiał na niego patrzeć. Chciał więc sobie przypomnieć, jak się zachowywał i jaki miał wyraz twarzy. Jednocześnie przemknęło mu przez głowę: czy Franciszek wie już o śmierci Buraka? A inni, cała służba, ci wszyscy, którzy znali zabitego jeszcze jako dziecko, pamiętali go wyrostkiem? Przypomniał mu się nagle jeden letni dzień sprzed dwóch lat: wrócił do domu o tej samej mniej więcej porze co dzisiaj, sam jadł kolację, usługiwał Burak, mniej wprawdzie bezszelestny i sprawny niż Franciszek, ale za to bezpośredniejszy, bliższy w swojej nieporęcznej młodzieńczości. Tego wieczoru Burak po raz pierwszy miał przyprowadzić Sewerynowi dziewczynę ze wsi. Chociaż byli w jadalni sami, zakomunikował mu te wiadomości poufnym szeptem, głosem, który zbyt dygotał podnieceniem, aby brzmiał spokojnie. Nazajutrz, gdy zjawił się rano ze śniadaniem, o nic nie pytał, ale Seweryn łatwo odczytał w jego oczach błysk zaciekawienia. Ten błysk często później wracał w spojrzeniach lokajczyka. „Ciekawe, jak Burak wyglądał w chwili śmierci?” – pomyślał Seweryn. Chciał sobie wyobrazić twarz, którą pamiętał, ściętą chłodem śmierci. Jednak nie tylko jej nie ujrzał, ale nawet rysy żyjącego Buraka zaczęły mu się w pamięci zacierać.

W salonie zachrobotał zegar i jedno jasne, niespodziewanie czyste uderzenie przeniknęło z ciemności: pół do dziewiątej. Najdalej za godzinę Nawrocki powinien być u siebie w domu. Seweryn podniósł się ociężale. Dopiero teraz, gdy stanął, odczuł znużenie.

– Gdzie pan inżynier każe podać herbatę? – zapytał Franciszek.

– Jak zawsze do salonu… Albo nie, niech Franciszek zaniesie do mego pokoju, zmęczony jestem, zaraz się położę.

– Słucham pana inżyniera.

Pokój, który zajmował Seweryn, znajdował się na prawym skrzydle domu. Z hallu prowadził w tamtą stronę długi korytarz, można również było przejść pokojami aż do tzw. małej biblioteki, skąd drzwi wychodziły na ten sam korytarz. W połowie drogi Seweryn zatrzymał się.

Okiennice w drugim salonie były jeszcze nie zamknięte. Światło z jadalni dobiegało tu ledwie uchwytnym odblaskiem, nikłym, dogasającym drżeniem zatrzymywało się przed progiem i ciemność rozległego pokoju, jak gdyby niczym nie ograniczona, otwierała się na ciemność nocy ogromną i gęstą, a tylko gdzieś w odległej głębi bitą szumem i wznoszącą się kłębami cieni. Nagle, nieomal pod samym oknem, przeniknął ciszę krzyk puszczyka.

Seweryn zawrócił. Szybkim krokiem przeszedł przez salon, stołowy, minął hall i zapukał do pokoju ojca. Nikt nie odpowiedział. Nacisnął więc klamkę i lekko uchylił drzwi: gabinet był pusty i ciemny, świeciło się w sypialni. Miękki dywan stłumił odgłos kroków. Przed progiem Seweryn zatrzymał się.

Gejżanowski ubrany w swój domowy szlafrok, przypominający habit zakonny, klęczał przy łóżku na klęczniku obitym czerwonym pluszem, z głową wspartą o pulpit. Odwrócony plecami do drzwi, nie zauważył obecności syna. Seweryn skrzywił się pogardliwie. „Stary bigot!” – pomyślał. Nie chcąc jednak, aby rozmowa rozbiła się o pierwsze trudności, cofnął się do gabinetu i głośno chrząknął.

– Czy można? – spytał.

W sypialni zaszeleściło.

– Kto tam?

„ Udaje, że mnie nie poznał, komediant!” – uśmiechnął się z niechętnym politowaniem.

– To ja, Seweryn, można wejść?

Gejżanowski stęknął boleściwie i przyczłapał drobnym, starczym kroczkiem. Nie mogąc nic dojrzeć w ciemnościach gabinetu, podniósł rękę do oczu.

– To ty, Sewerynie?

– Tak. Nie przeszkodziłem ojcu?

Gejżanowski przechylił głowę.

– Masz interes?

– Owszem, chciałem z ojcem pomówić o pewnej sprawie.

– Koniecznie dzisiaj?

Seweryn aż zęby zacisnął z pasji. Powiedział jednak spokojnie.

– Jeśli ojciec teraz nie może…

– Zaraz… zaraz – przerwał mu stary. – Nie powiedziałem, że nie mogę. Pytam tylko, czy masz interes? Bo godzina, wiesz, tego… No, ale jak masz… zapal z łaski swojej światło. Nie, nie na biurku, po co tyle światła… o tak!

Cofnął się do sypialni i dopiero zgasiwszy lampę wrócił z powrotem. Spojrzał z ukosa na Seweryna, który zdążył się już rozsiąść w fotelu i podrzuciwszy nerwowym ruchem ramiona do góry począł przechadzać się. „Nie pójdzie łatwo” – pomyślał Seweryn. Zerknął na zegarek: za kwadrans dziewiąta. Wyjął papierosa i zapalił.

Gejżanowski znowu zadygotał ramionami.

– Już papieros? – zaskrzypiał. – Że też chwili nie możesz obejść się bez tego świństwa.

– Mam zgasić?

Stary machnął ręką.

– Wszystko jedno!

Przez chwilę jeszcze spacerował, wreszcie zatrzymał się przed Sewerynem.

– Powziąłem dzisiaj ważną decyzję! – podniósł palec do góry.

– Tak? – zainteresował się uprzejmie Seweryn.

– Wiesz, że na wiosnę roboty koło odbudowy naszego kościoła będą skończone? Przypuszczam, że najdalej na marzec…

– To pięknie!

– Pięknie?

Gejżanowski zamrugał oczami i poczerwieniał.

– Cóż to znowu za określenie? Pięknie, pięknie… Czy ty naprawdę nie czujesz, że o podobnych sprawach nie mówi się w ten sposób? Z tobą nigdy nie dojdzie do ładu. Pięknie! Nie zdajesz sobie nawet sprawy… Ech! – machnął desperacko dłonią. – Zresztą wszystko jedno… nie myśl, że chcę cię przerobić, dawno już z tego zrezygnowałem.

Powoli uspokajał się. Chęć zwierzenia się z zamierzonych planów była w nim silniejsza od oburzenia.

– Postanowiłem więc zrealizować plan, który od dawna leżał mi na sercu – mówił spokojnym już tonem. – Uważam, że dojście od nas do kościoła nie jest odpowiednie, to jest może nie tyle odpowiednie, ile związane z wielu trudnościami, rozumiesz? Trzeba przechodzić przez całą wieś, to dosyć kłopotliwe, nie zawsze ma się ochotę…

– Oczywiście – przytaknął skwapliwie Seweryn.

Stary Gejżanowski rozpromienił się.

– Jesteś tego samego zdania? To świetnie… Postanowiłem więc te trudności rozciąć jednym, stanowczym posunięciem, jakim, domyślasz się?

Seweryn gryząc wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, zaprzeczył skinieniem głowy.

– Nie domyślasz się? – krzyknął Gejżanowski. – No, oczywiście, mogłem się tego domyślić… to nie jest takie proste, choć właśnie takie proste. Postanowiłem więc, postanowiłem – powtórzył rozkoszując się brzmieniem własnego głosu – wybudować na Zelwiance most… No?

– To wspaniałe! – zawołał Seweryn.

– Zaraz zaraz… Nie wiem, czy chwytasz, na czym rzecz polega?

– Doskonale.

– A więc?

– Ojciec chce zbudować most, żebyśmy mogli przedostawać się do kościoła, krótszą drogą, prosto z parku z ominięciem wsi, tak?

Gejżanowski wyprostował się.

– O, właśnie! – zawołał z triumfem.

– To doskonała myśl – stwierdził Seweryn.

Jednak Gejżanowski, jak każdy odkrywca, był pełen wątpliwości.

– Sądzisz? – spytał z niespokojnym powątpiewaniem.

– Ależ tak, na pewno, to doskonały pomysł. Przecież od nas do kościoła jest w prostej linii bardzo niedaleko.

– Prawda?

– Po cóż więc to uciążliwe okrążanie? I to jeszcze przez wieś, żeby mieli się na kogo gapić. Bardzo słusznie. Kiedy ojciec zamierza przystąpić do budowy?

Gejżanowskiego całkowicie pochłonął entuzjazm.

– Jak najprędzej! W ciągu zimy to, myślę, już się nie da zrobić, ale wczesną wiosną, żeby na Wielkanoc wszystko było gotowe. Plany już mam, kosztorys także… tylko przystępować do roboty!

Osłabiony perspektywami, które z gwałtownym pośpiechem rysowały mu się w wyobraźni, Gejżanowski usiadł za biurkiem.

– No, tak! – stuknął palcem.

Nagle sposępniał.

– Chociaż tak prawdę mówiąc, po co to wszystko? Dla kogo? Mnie niewiele już pozostało do życia… A ty? Tobie to przecież wszystko jedno, dla ciebie te sprawy nie odgrywają roli… głupstwa, co?

Seweryn przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.

– Mylisz się, ojcze, źle mnie sądzisz, bo to bynajmniej nie jest dla mnie obojętne. Przeciwnie…

Umilkł, aby milczeniem lepiej podkreślić wypowiedziane słowa. W oczach starego mignął błysk nadziei.

– Naprawdę?

– Ależ tak! – zapewnił gorąco Seweryn. – Tylko ja o tych rzeczach nie lubię mówić… nie umiem mówić.

– Trzeba mówić – szepnął Gejżanowski – koniecznie trzeba mówić.

W ciszę, która zapanowała teraz w pokoju, wdarł się gwałtowny szum wiatru. Seweryn spojrzał ukradkiem na zegarek: dziewiąta. „Z tym ramolem nigdy się nie dogadam” – pomyślał.

Rzeczywiście Gejżanowski zdawał się całkowicie zapomnieć, że Seweryn chciał z nim jakąś sprawę omówić. Zgarbiony nad biurkiem, wpatrywał się nieruchomymi oczami w jeden punkt, pochylał powoli głowę, wciskał ją między ramiona, jak gdyby na plecy wkładano mu ogromny ciężar. Wreszcie ocknął się.

– Aha, prawda! Miałeś do mnie jakiś interes, tak?

– Owszem, tylko może ojciec jest zmęczony?

Gejżanowski drgnął i wyprostował się.

– Nie, skądże? Ja nie jestem jednym z was, młodych, żebym był zmęczony. To tylko wy narzekacie ciągle na zmęczenie.

Możliwie najoględniej Seweryn zaczął wyłuszczać swoją sprawę. Chodziło mu o ustalenie terminu wyjazdu za granicę. Ponieważ w tym roku miał zdawać ostateczne egzaminy, tłumaczył, iż wolałby nie spóźnić się na rozpoczęcie wykładów. Wprawdzie zaczynały się za parę dopiero tygodni, jednak ze względu na systematyczność studiów pożądany byłby wyjazd nieco wcześniej.

Gejżanowski słuchał uważnie, bębniąc palcami po biurku. Gdy Seweryn skończył, spytał:

– Więc ostatecznie, kiedy chcesz jechać?

Seweryn zawahał się.

– No, jak najprędzej. Po co marnować czas, prawda?

Gejżanowski chciał jednak dokładnej daty. Seweryn zaryzykował.

– O, choćby jutro.

Stary nie zaprotestował.

– Jutro? – powtórzył tylko.

Poczuł widać chłód bo szczelniej otulił się szlafrokiem i dłonie zanurzył w rękawy. Ponieważ siedział w pewnej odległości od biurka, krąg lampy tylko głowę jego wyłaniał z cienia; stożkowate sklepienie łysej czaszki, twarz drobną i pomarszczoną o wąskich, zwiędłych wargach i z nosem, którego ostry zarys nadawał policzkom wyraz ptasiej drapieżności. Spod półprzymkniętych powiek zaledwie widać było źrenice: nikłe, wyblakłe pasemko, nieruchome, uwięzione, zdawało się, w skorupie woskowej. „To jest mój ojciec?” – pomyślał nagle Seweryn i ogarnęło go zdumienie, jakby po raz pierwszy odkrył nie znaną dotąd prawdę. Cóż go właściwie z tym śmiesznym, zniedołężniałym człowiekiem łączyło? Młodość, którą w sobie czuł, nie miała nic wspólnego z tamtą przywiędłą starością i sama myśl o prawdopodobieństwie jakiegokolwiek powinowactwa wydała mu się obrażająca i wstrętna. Miał wrażenie, że gdyby przez dłuższy czas przypatrywał się ojcu, powtarzając sobie jednocześnie, że to jest właśnie ojciec, uczułby wreszcie do samego siebie nienawiść. „Gdybym miał kiedy tak wyglądać – myślał – wolałbym nie żyć. Cóż bowiem może wynagrodzić podobną wegetację, czymże się jest, gdy przestaje się przyciągać ludzi, a w ich oczach zamiast zainteresowania znajduje się obojętność? A jednak kiedyś… – Seweryn zagryzł wargi. – Nie, nigdy!”

Wtem Gejżanowski podniósł głowę i jego oczy, z wysiłkiem wyłuskane z woskowego okrycia, spoczęły na Sewerynie.

– Więc chcesz jutro? – powiedział. – Dobrze… Zajdź do mnie rano, dam ci pieniądze na drogę.

Seweryn tak był przygotowany na odmowę, że szybka zgoda ojca oszołomiła go.

– Dziękuję ojcu – bąknął zmieszany – ojciec nawet nie wie…

Gejżanowski skrzywił się cierpko.

– Dobrze, dobrze… Nie wysilaj się na dziękowanie. Obejdę się bez tego, zapewniam cię. Wiesz, że nie lubię podobnych scen, zwłaszcza o tak późnej godzinie. No, czas już spać!

Widząc, że ojciec wstaje, podniósł się.

– Dobranoc ojcu.

Gejżanowski zrobił kilka kroków w kierunku sypialni, ale przed progiem zatrzymał się i z cienia, spomiędzy podniesionych ramion dobiegł jego skrzypiący głos:

– Wiesz już o tym?

Seweryn drgnął.

– O czym? – spytał niepewnie.

– Czytałeś dzisiaj gazety?

– Tak.

– No, więc?

– Aha, ojcu pewnie chodzi o wypadek z tym Burakiem, tak?

Gejżanowski zmrużył oczy.

– Nie! – wyseplenił. – Chodzi mi o trojaczki, które urodziły się pod Wilnem. Dobranoc.

Wykręcił się niespodziewanie żywo i zniknąwszy w sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi. Seweryn zbladł.

– Zgaś światło! – zawołał z drugiego pokoju Gejżanowski.

Seweryn machinalnie przekręcił kontakt i wolno wyszedł. W korytarzu spotkał Franciszka.

– Herbata jest w pokoju pana inżyniera – powiedział lokaj.

– Dziękuję… Aha! Niech Franciszek obudzi mnie jutro wcześnie, o siódmej… I proszę przygotować moje rzeczy.

– Pan inżynier wyjeżdża?

– Tak.

Znalazłszy się u siebie, Seweryn sprawdził godzinę: było czternaście po dziewiątej. Chwilę stał zastanawiając się, co robić. Potem przekręcił klucz w zamku, zdjął marynarkę, rzucił ją na krzesło i stanąwszy przed lustrem przyjrzał się uważnie swojej twarzy. Wydało mu się, że nie wyrażała żadnych uczuć. Przeciągnął się leniwie i z zadowoleniem. W domu była cisza.

Podszedł do biurka, wyciągnął dolną szufladę i spod chaotycznie porozrzucanych drobiazgów wydobył rewolwer. Sprawdził, czy nabity, a gdy przekonał się, że tak – zabezpieczony położył na biurku. Znowu spojrzał na zegarek. Miał jeszcze sporo czasu. Zapalił więc papierosa i rozciągnął na łóżku. Leżał z otwartymi oczami, o niczym nie myślał.

Ledwie Jabłoński wyszedł, Litowka wygramolił się spoza kontuaru i zajrzał do Anny. Jednak z początku, gdy stanął we drzwiach, nic w pokoju nie zobaczył, tak powietrze było szare od dymu z papierosów. Za to już od samego progu uderzyła go okropna duchota mdłych perfum połączonych z kwaśnymi wyziewami alkoholu i tytoniu. Pokój wyglądał jak po zbiorowej i wielogodzinnej hulatyce. Niedopałki walały się po podłodze, koło łóżka leżały upaprane talerze, resztki nie dojedzonej kiełbasy, rozdeptane plasterki ogórka, dalej pusta butelka po wódce. Krzesła leżały poprzewracane po kątach, ze stołu przesuniętego pod ścianę żałośnie zwisała wymiętoszona i z poszarpanymi frędzlami serweta.

Litowka uważnym spojrzeniem przyglądał się spustoszeniu. I tak zajęły go te ślady zabawy pana Jabłońskiego, iż na chwilę zupełnie zapomniał o obecności Anny. Dopiero gdy na nią spojrzał, ogarnął go gniew. Siedziała na łóżku wśród porozrzucanej i zmiętej pościeli, z podwiniętymi pod siebie nogami, skulona, w koszuli tylko.

Litowka poczerwieniał.

– Dlaczego nie ubierasz się?

Widząc, że Anna nie rusza się, podszedł do niej zaciskając pięści.

– A może chcesz po mordzie? Zapomniałaś już widocznie, jak to smakuje? Podnieś się.

Zapieniony, kopnął z rozmachem w żelazne obramowanie łóżka. Anna wolnym ruchem, jakby ocknęła się ze snu, podniosła głowę. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa, siedziała tak samo jak wpierw skulona, z zaciśniętymi wargami i twarzą tak poszarzałą, iż robiła wrażenie martwej. Ale gdy Litowka bełkocąc coś pod nosem nachylił się i zamierzył się ręką do uderzenia, oczy Anny, dotychczas nieruchome, rozszerzyły się nagle i w głębi ich, jakby prąd popłynął od mrocznego spodu, drgnął zły, nienawistny blask.

Litowka stał z podniesioną pięścią, bał się jednak poruszyć. „Zabije mnie, jeśli ją teraz uderzę” – pomyślał. I chociaż to przypuszczenie natychmiast wydało mu się niedorzeczne, nie śmiał wykonać zamiaru. Spojrzenie Anny ciągle nad nim leżało. Nie panując już nad sobą, zamrugał płochliwie powiekami, wreszcie na bok umknął z oczami.

– No, ubieraj się – mruknął pojednawczo – już czas.

– Wiem – powiedziała spokojnym głosem Anna.

Litowka spróbował uśmiechnąć się.

– Nie zechcesz chyba robić kawałów?

– Nie. Chcę tylko, żebyś mnie zostawił samą.

– Ach to! – odetchnął z ulgą. – Tylko tyle? Dobrze. Nie przypuszczałaś chyba, że zechcę ci pomagać przy ubieraniu się?

– Nie.

– No, więc? Czegóż ty tak patrzysz? – poruszył się niespokojnie.

– Czekam, aż pójdziesz.

Litowka wzruszył ramionami.

– Dziwaczejesz. Ale niech ci będzie, już mnie nie ma. Tylko pamiętaj…

Do szynku nikt już nie zachodził. Litowka posprzątał na kontuarze, nastawił radio, słuchał chwilkę jakiegoś przemówienia, myślał jednak o czym innym, więc zamknął aparat. Potem zajrzał do kuchni: talerze były nie pozmywane, nieład wszędzie panował, a obie usługujące dziewczyny drzemały w kącie za stołem. Skląwszy je i zagnawszy do roboty, wrócił z powrotem. Nie wiedział, co z sobą zrobić. Spacerował, siadał, zapalał papierosy jeden po drugim. Miał ochotę na wódkę, ale wolał nie ryzykować. Czas, jak nigdy jeszcze, dłużył się nieznośnie. Wskazówki zegara, na który ciągle spoglądał, zdawały się wcale naprzód nie posuwać. Kilka razy podchodził do drzwi, patrzył na drogę. Wiatr dął bez przerwy, a musiał zmienić cokolwiek kierunek, bo szyby silniej niż przedtem drżały i ich cienkie dygotanie, niby nikłe echo, towarzyszyło potężnym gwizdom.

O wpół do dziesiątej Litowka znowu zajrzał do Anny. Zwlokła się wprawdzie z łóżka, stała przed lustrem, ale ciągle jeszcze była nie ubrana i tak niemrawie wyglądała, jakby przez cały ten czas nic w ogóle nie robiła i dopiero co podniosła się.

Litowka stał we drzwiach milcząc. „Przepędzę ją – postanowił – jak tylko będzie po wszystkim, na zbity łeb wyrzucę.” Ale ledwie to pomyślał, zdał sobie sprawę, że właśnie od dzisiaj silniej niż kiedykolwiek będzie z Anną związany. Czyż nie wiedziała o nim dość wiele?

Zagryzł wargi, wyjął papierosa i zapalił.

– No?

Anna ociężałym ruchem podniosła ręce do włosów.

– Nie bój się, zdążę.

– Za kwadrans?

Zbyła to pytanie milczeniem i powiedziała obojętnie:

– Odprowadzisz mnie?

Roześmiał się krótko.

– Trafisz sama. Pójdziesz prosto drogą i zaraz za młynem skręcisz na prawo ścieżką pomiędzy płotkami. Nawrocki mieszka w ostatniej chacie.

– A ty?

– Co ja?

– Co ty robisz?

– O, troskliwość?

– Nie. Możesz zresztą nie odpowiadać.

– Dlaczego? Jeśli cię to tak bardzo interesuje. Idę spać.

Podszedł do niej i położył jej na ramionach ciężkie dłonie.

– Anna!

– Poczekaj, przeszkadzasz mi…

– Minutkę tylko. Posłuchaj, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że będziesz u Nawrockiego.

– Opinia?

– To cię już może nie interesować. Niech ci wystarczy, że nie chcę. Noc jest wprawdzie dość ciemna, aby cię nikt nie widział, jak będziesz iść, ale w każdym razie uważaj. Wrócisz bocznymi drzwiami, masz klucz… I żebyś nie hałasowała…

– To wszystko?

Litowka skrzywił się.

– Tymczasem.

Klepnął ją po plecach i wyszedł z pokoju. Drzwi zostawił jednak uchylone.

– Odwiedzę cię wkrótce – zawołał.

Zaczęła się teraz ubierać z pośpiechem. Słyszała, że Litowka zamyka okiennice, zazgrzytał klucz w drzwiach wejściowych. Potem kroki Litowki oddaliły się, poszedł do kuchni. „Każe dziewczynom iść spać” – pomyślała.

Po paru minutach wrócił. Anna obejrzała się za suknią: leżała w kącie pokoju, na podłodze, zwinięta w kłębek. Przypomniała sobie, że to robota Jabłońskiego. Podeszła więc tam i przyklękła. W tym momencie poprzez szeroką szczelinę we drzwiach zobaczyła Litowkę: stał za kontuarem, szukał czegoś w jednej z szuflad. Anna miała już wrócić do toalety, gdy nagle w rękach Litowki błysnął rewolwer. Obejrzał go i schował do kieszeni. Równocześnie, jakby wyczuł, że jest obserwowany, obrócił się szybko. Anna zerwała się i drżącymi rękoma zaczęła naciągać suknię. Nie patrzyła w stronę szynku. Ujrzała tylko na podłodze cień Litowki.

Stał we drzwiach.

– Zaraz będę gotowa – szepnęła.

Skinął na nią.

– Chodź tutaj!

Podeszła wolno, ciągle z pochyloną głową. Dopinała na sobie suknię.

– Widziałaś? – spytał cicho.

– Co? – udała zdziwienie.

– Wiesz co. Widziałaś?

„Jeśli zaprzeczę – pomyślała – nie uwierzy, będzie bić…”

– Widziałam.

I spojrzała mu prosto w oczy. Strzyknął przez zęby.

– To dobrze! A w razie czego, uważasz, to i na ciebie starczy. Radzę więc…

Wzruszyła ramionami.

– Po co mnie w to mieszasz?

– Bo tak mi się podoba- roześmiał się.

„Jakież to proste! Rzeczywiście, czegóż ja się niepokoję! – pomyślała. – Co mnie to obchodzi? Niech go zabije. Niech go zabije!” – powtórzyła prawie na głos i z zaciętą radością.

Morawiec szybko zasnął. Z początku zły miał sen: rzucał się gorączkowo, szeptał jakieś niedokończone słowa, głowę miał rozpaloną, usta szeroko rozchylone ciężko wciągały powietrze. Ale powoli jego chrapliwy i przyśpieszony oddech stawał się coraz spokojniejszy, wreszcie przeszedł w równy, odpoczynek dający rytm. Jednak ksiądz Siecheń ciągle jeszcze nie mógł zdecydować się na odejście. Wprawdzie bardzo już przemarzł, miał dreszcze i zmęczenie czuł coraz większe, ale ilekroć podnosił się i czynił krok w kierunku wyjścia, wydawało mu się, że Morawiec budzi się. Wracał więc i choć zaraz przekonywał się o swojej omyłce, z powrotem jakby sobie nie dowierzał, siadał na ziemi. I jedynie pojawiająca się od czasu do czasu myśl o Michasiu odrywała go od śpiącego. Czuł przecież w sobie spokój, ową ciszę, o którą tyle razy się modlił, lecz którą znał tak mało, iż gdy zjawiła się, wydała mu się z początku czymś bardzo niepewnym, prawie ubogim. Znużenie nie pozwalało mu jednak myśleć. Ale nie oskarżył siebie, znalazł pewną przyjemność w stanie tego trzeźwego odrętwienia. I w pewnej chwili wydało mu się, że to wewnętrzne milczenie, ta dziwna cisza serca wysuwa ze swojej głębi tajemnicze więzy i wszystko, cokolwiek na świecie istnieje, oplątuje i łączy tymi znakami. Gdy zamykał oczy, szum wiatru odpływał pod jego powiekami, a w palcach, dotykalna i bliska, rosła czysta cisza, wieża smukła i bezszelestna, ogrom pnący się ku niebu nieruchomym obłokiem. Spokój.

Gwałtowne szarpnięcie okiennicy poderwało Seweryna na nogi. Wytrąconemu tak nagle z leniwego odrętwienia wydawało się w pierwszej chwili, że ktoś pięścią dobija się do okna. Zawahał się, czy nie powinien wyjrzeć na dwór i sprawdzić. Ale gdy podszedł bliżej, nowy łoskot, który długim drżeniem przebiegł wzdłuż ściany, uświadomił mu, że to tylko wiatr.

Rzeczywiście wichura wzmagała się. Wśród ciemnych nalotów, niby wśród ciągu ogromnych skrzydeł, szum drzew zataczał monotonne kręgi, coraz głębszymi wirami przenikając w dygocącą otchłań. Z odległej części parku dobiegł krzyk puszczyka. „Noc woła!” – uśmiechnął się Seweryn.

Było kilka minut po wpół do dziesiątej. Zdecydowawszy, że jest już za późno na kładzenie się, Seweryn nałożył marynarkę, przeczesał starannie przed lustrem włosy, poprawił krawat. „Nie, niczego nie znać na mojej twarzy” – upewnił się jeszcze raz. Ale ledwie to pomyślał, ogarniając siebie jednocześnie uważnym spojrzeniem, uderzył go we własnych oczach zimny blask, chłód, którego nie znał, a dokoła ust grymas, który zrobił na nim wrażenie obcego. Uśmiechnął się odruchowo, jak gdyby chciał z siebie zetrzeć tę obcość. Jednak grymas nie tylko nie zniknął, lecz jeszcze głębszą linią wessał się w rozchylone wargi, nadając im wbrew pozorom niefrasobliwego przegięcia wyraz okrutnej pożądliwości. Seweryn szybko się odwrócił. „Ciekawy jestem – pomyślał – czy to właśnie to zauważył we mnie ten księżowy smarkacz? Cóż za głupstwa! A ręce? Prawda, to znowu ten pijaczyna coś wygadywał…” Podniósł wolnym ruchem swoje dłonie do światła: były smukłe, silne, choć delikatne. Któż to mówił mu ostatnio, że są tak piękne? Od razu przypomniał sobie pewną młodą aktorkę, z nocnego lokalu na Montmartrze, małą Zizi, która nad ranem, pijana, gdy dansing pustoszał, przysiadła się do niego i jak pisklę, przytuliwszy mu się do ramienia swoimi ledwie rozwiniętymi piersiami, zaczęła całować go po rękach, i prosić, aby choć na jeden dzień zabrał ją z sobą. Obiecywała, że nazajutrz sama pójdzie, nie będzie potrzebował jej wyrzucać. Chciała choć przez kilka godzin nie czuć samotności. Podobała mu się. Odmówił jednak szorstko i brutalnie, w sposób, w jaki możemy odpędzać tylko tych, o których wiemy, że im na nas zależy. Gdy odchodziła zupełnie już trzeźwa, jej okrągłe, duże ciemne oczy były pełne łez. Gryzła wargi, żeby nie rozpłakać się na głos. W kilka dni później, nie wiedząc, co zrobić z wieczorem, zaszedł do tego samego lokalu i spytał o Zizi. Okazało się, że nie żyje. Właśnie poprzedniego dnia umarła w szpitalu: otruła się weronalem. Jednocześnie z tym wspomnieniem zadźwięczała Sewerynowi w uszach melodia, którą tego drugiego wieczora grała kilka razy orkiestra. Była to piosenka z filmu „14 lipiec”, walc smutny i spokojny, często niesiony monotonnymi dźwiękami katarynek po wąskich i krętych uliczkach, pod niebem pogodnym i zasnutym zwolnionymi dymami. Przyćmiono światła, nieśmiała smuga reflektora rozpylała na parkiecie srebrzystą niebieskość, pary stłoczone jedna przy drugiej kołysały się równo i łagodnie, jak gdyby zaklęte na krótką chwilę lunatycznym snem. Od strony baru dobiegał brzęk szklanek. Seweryn tańczył z jedną z miejscowych dziewczyn. Zarzuciwszy mu ramiona na szyję, nuciła półgłosem piosenkę. „Znałaś małą Zizi?” – spytał. Oczywiście znała. „Biedna!” – powiedziała z akcentem tkliwości w głosie. Seweryn chciał się dowiedzieć, dlaczego popełniła samobójstwo. Wzruszyła tylko ramionami: „Czyż to można wiedzieć dlaczego? Tego nigdy się nie wie.” „Kochała się w kim?” – badał. „Nie, chyba nie – odpowiedziała. – To była porządna dziewczyna, na pewno nie miała jeszcze kochanka. Mogłabym przysiąc, że szukała ideału. A to niedobrze – zakończyła z żałobną powagą. – Tego można pragnąć, ale nie trzeba szukać…”

„Niczego się nie szuka – pomyślał Seweryn – wszystko się znajduje…” Podszedł do drzwi i chwilę nasłuchiwał: żaden odgłos nie mącił w tej stronie ciszy. A więc! Wyjął z szafy ciepłą kurtkę, włożył na siebie, wziął czapkę, potem z biurka rewolwer i wsadził go do kieszeni. Nagle pomyślał: „Właściwie, dlaczego ja to wszystko robię? Po co?” I w tej chwili zdał sobie sprawę, że powody, które dotychczas wydawały mu się niezwykłej wagi, są w rzeczywistości sztuczne i nieprawdziwe. Nawrocki? Cóż mu z tej strony groziło? Co wskazywało, aby posterunkowy zamierzał opowiadać komukolwiek historię z Burakiem? Z całą pewnością wystarczyło mu, że sam wie. Zatem?

Seweryn z nerwowym pośpiechem zaczął zapinać kurtkę. Czuł, że ani chwili dłużej nie wytrzyma w pokoju. Miał wrażenie, jakby się dusił. Ale w ciągu paru sekund, których potrzebował, aby dojść do drzwi, ogarnął go nagle tak straszliwy niepokój, iż uderzony nim zachwiał się i żeby nie upaść, musiał oprzeć się o stojące obok krzesło. W tym momencie stracił świadomość. Ocknął się nie pamiętając zupełnie, co się z nim działo. Stał ciągle w tym samym miejscu, wsparty o krzesło, którego poręczy uczepił się kurczowym chwytem palców, i chociaż ostry kant drzewa boleśnie wpił mu się w ciało, bał się opuścić dłoń. Szum w głowie paraliżował w nim energię. Brakowało mu powietrza, przymknął więc oczy, starał się równo oddychać. Powoli przychodził do siebie. Był pewny, że od chwili, w której utracił przytomność, upłynęło bardzo wiele czasu. Ale gdy spojrzał na zegarek, przekonał się, że wszystko to nie trwało nawet całej minuty. „Po prostu zawrót głowy” – wytłumaczył sobie. Otrząsnął się, jakby wyszedł z zimnej kąpieli. „No, dosyć tego!” – zdecydował. Zgasił światło i znalazłszy się na korytarzu zamknął za sobą drzwi na klucz. Drogę znał dobrze, mógł swobodnie poruszać się po ciemku. Musiał zresztą przebyć tylko kilka kroków, aby znaleźć się przy drzwiach wychodzących na ogród. Klucz wisiał na ścianie, miał jednak przy sobie drugi zapasowy.

Noc otoczyła go ciemnością i chłodem. Wiatr szarpał mrokiem, kłęby zeschłych liści jak rzęsisty deszcz szumiały.

Chcąc uniknąć spotkania z nocnym stróżem, Seweryn zaraz z ganku skręcił w boczną aleję, aby okrążywszy dokoła park dotrzeć do małej furtki przez nikogo obecnie nie używanej, a wychodzącej na rozdroże u końca wsi. Podniósł kołnierz i ruszył szybkim krokiem.

Z początku aleja biegła wzdłuż brzegów Zelwianki. Była to droga zawsze mroczna i wilgotna, wydana mimo gęstego i wysokiego zadrzewienia na najporywistsze wiatry od pól i łąk. Teraz ciemność tu leżała nieprzenikniona, a długi rząd klonów, odartych z liści i bitych sprzecznymi podmuchami, zdawał się coraz słabiej bronić przed tym naporem. Chwilami, jak tama przerwana, załamywał się i wtedy czarne potoki, spienione i gwałtowne, rozdzierały noc od ziemi do nieba. Chcąc jak najprędzej przebyć ten odcinek, Seweryn zaczął biec. Wiatr uderzał go w piersi, bił po plecach, smagał twarz. „Już niedaleko!” – dodał sobie odwagi. Rzeczywiście aleję zamykał wkrótce nagły spadek terenu porosłego niskimi, gęsto poplątanymi krzakami: początek mokradeł wybiegających już poza obręb parku. Trzeba było teraz skręcić na lewo, szło się wąską ścieżką, źle utrzymaną, ginącą raz po raz wśród gąszczów.

Ale za to bliskość muru osłabiała siłę wiatru. Doszedłszy do furtki, Seweryn musiał chwilę porać się z zardzewiałym zamkiem. Rzadko otwierane drzwi niełatwo dawały się pokonać. Wreszcie po dłuższych zabiegach żelazna, ciężka płyta ustąpiła.

Szosa była pusta, chaty już ciemne. Cisza, nawet psy nie ujadały. Mimo to Seweryn zdawał sobie sprawę, że czeka go teraz najtrudniejszy odcinek drogi. Gdyby go ktokolwiek zauważył… Miał jednak wewnętrzną pewność, że tego uniknie. Był spokojny. Przyśpieszył tylko kroku, bowiem zaledwie kwadrans dzielił go od dziesiątej. Gdy minął zamknięty szynk Litowki, a potem nieczynny młyn, poczuł, że żadne teraz przeszkody nie mogą mu już przeszkodzić. Skręcając między opłotki prowadzące do domu Nawrockiego, odbezpieczył rewolwer. Wiatr przycichł na chwilę. Wilgotny zapach łąk uderzył w nozdrza. Gdzieś w pobliżu zaskowyczał pies, ale zaraz umilkł.

Już z daleka Seweryn zobaczył, że w pokoju Nawrockiego pali się światło.

Nawrocki przyszedł do domu wcześniej, niż zamierzał. Do godziny, na którą zamówił Annę, brakowało sporo jeszcze czasu. Nie lubił swego pokoju, był obcy i nieprzytulny: chłopska izba, stół, łóżko, szafa, kilka krzeseł, doniczki z jakąś zieleniną na oknie, na ścianach fotografie kobiet, których imion nie pamiętał. Tak rzadko zresztą u siebie przebywał i tak był nie przyzwyczajony do samotności i ciszy, iż po kilku minutach bezczynnego siedzenia poderwał go niepokój. Aby zająć się czymkolwiek, przeszedł do kuchni i nalał sobie herbatę. Wracając, zatrzymał się w sionce. Z izby starej Rakowej dobiegało ciężkie chrapanie. „Tej, to nic nie obudzi” – pomyślał z zadowoleniem.

Postawił herbatę na stole, nie chciało mu się pić. Od świeżo napalonego pieca buchał żar. Zdjął więc kurtkę, rozpiął koszulę na piersiach, ale ciągle było mu za gorąco. Odemknął okiennicę i uchylił okno. Chwilę stał, wdychając świeże powietrze. Gdy poczęło się ochładzać, zamknął okno, okiennicę jednak zostawił uchyloną, aby światło pozwoliło Annie łatwiej trafić. Potem położył się na łóżku. W nogach wisiała trzcinowa szpicruta zakończona długim rzemieniem. Nawrocki uśmiechnął się, uniósł się cokolwiek i zdjąwszy ze ściany trzcinę, machnął nią kilka razy. Powtórzył ten sam ruch. Sprawiał mu przyjemność. Uczuł, że krew zaczyna w nim szybciej krążyć, znajomy zapach połaskotał mu gardło. Nie mógł już uleżeć. Podniósł się i czekał, siedząc oparty plecami o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie nogami. Żeby zająć się czymś, giął trzcinę w niespokojnych, lekko drżących palcach.

Dochodziła dziesiąta. Dręczony wzrastającym podnieceniem podszedł do okna i nasłuchiwał, czy na drodze nie rozlegną się oczekiwane kroki. Ale wiatr wszystko zagłuszał. Nagle wydało mu się, że zachrobotało coś w sionce. Odwrócił się pośpiesznie i zbliżył się do drzwi ściskając szpicrutę, gdy dreszcz, który ostrym chłodem spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, zatrzymał go na miejscu. Teraz wyraźnie było słychać kroki powolne i niepewne. Ktoś po cichu skradał się. Anna! Nawrocki stał sparaliżowany, niezdolny nawet ręką poruszyć, aby dotknąć klamki oddalonej zaledwie na wyciągnięcie ramienia. Chciał zawołać, uczuł jednak, że gwałtowny skurcz zwiera mu szczęki. Jednocześnie doznał wrażenia, jak gdyby oczy zachodziły mu mgłą. W całym pokoju pachniało ciężkim odorem świeżej krwi.

Gdy drzwi lekko drgnęły, Nawrocki odruchowo pochylił się gotowy do skoku.

– Wejdź! – powiedział ochrypłym głosem.

Ostry przeciąg przemknął przez pokój, targnął okiennicę, kilka papierów spadło ze stołu, a płomień lampy zachybotał długim cieniem. I w tej chwili Nawrocki zobaczył w uchylonych drzwiach Gejżanowskiego: stał na progu, skryty jeszcze w półmroku. W sionce bulgotał wiatr.

Nawrocki zmrużonymi oczami i w milczeniu spoglądał na przybyłego.

– To pan? – odezwał się wreszcie.

Seweryn skinął głową. Miał twarz pogodną, ręce trzymał w kieszeniach kurtki. Rozejrzał się dokoła. Wiatr znowu zagwizdał w pokoju.

– Straszny przeciąg – powiedział z takim akcentem w głosie, jakby chciał usprawiedliwić się. – Pozwoli pan…

Odwrócił się i wolno i starannie zamknął za sobą drzwi.

– O, tak!

Nawrocki nerwowo uderzył szpicrutą po cholewie buta. Nie panował już nad zniecierpliwieniem. Rzucił ostro:

– Czego pan chce?

– Przeszkodziłem panu? – uśmiechnął się Seweryn.

– Tak.

Ładne rysy jego twarzy wyostrzyły się, usta ściął chłód, a w oczach nieprzyjaźnie zmrużonych mignął zły blask.

– Nie zabiorę panu dużo czasu – zapewnił Seweryn.

Nawrocki wzruszył ramionami.

– Nie wątpię. Choćby pan chciał… Jestem zajęty. Zresztą nie wydaje mi się, abyśmy mieli sobie coś do powiedzenia.

Seweryn ciągle uśmiechał się.

– Myśli pan?

I nachyliwszy się ku stojącemu wykonał nieznaczny, szybki ruch ręką. Nawrocki zbladł.

– Więc tak! – zawołał.

Rzucił się naprzód i już wczepił się dłońmi w ramiona Seweryna, gdy nisko, pomiędzy z sobą zwartymi ciałami rozległ się płaski, bezdźwięczny stuk wystrzału. Nawrocki drgnął, cień bólu przemknął mu po twarzy. Ale nie puszczał, silniej jeszcze zacisnął palce, wyprężył się, nogami mocno wparł się w podłogę, jakby całym sobą chciał przygnieść przeciwnika. Obaj byli równego wzrostu i Seweryn czuł na ustach gorący, przyśpieszony oddech tamtego, widział dokładnie jego bliską twarz. „Jaki on piękny!” – pomyślał.

Patrząc w rozszerzone oczy Nawrockiego, strzelił po raz drugi. I jeszcze raz. Stał nie ruszając się, ciągle z palcem na cynglu. Był przygotowany, że to jeszcze nie koniec. Ale zaraz po trzecim strzale Nawrocki przechylił się na bok ruchem miękkim i ociężałym, ręce opadły mu, jeszcze usiłował wyciągnąć je przed siebie, lecz chwytały już tylko powietrze.

Była cisza. Niedomknięte drzwi sionki żałośnie dygotały na wietrze.

Seweryn uważnie przyglądał się Nawrockiemu. Jeszcze stał, szeroko rozstawiwszy nogi. Jednak w sposób widoczny słabnął. W koszuli rozchylonej na piersiach, w obcisłych spodniach i lśniących butach, smukły i opalony, wyglądał teraz z głową opadającą do tyłu jak linoskoczek, który straciwszy nagle na wysokościach równowagę, daremnie chce utrzymać w posłuszeństwie słabnące mięśnie. Czas płynął bardzo wolno.

Wtem Nawrocki wyprostował się i spojrzenie jego cierpieniem przymglonych oczu spoczęło na Sewerynie. Gejżanowskiemu serce mocniej zabiło. Ale nie odwrócił głowy. Przezwyciężył pierwszy odruch strachu. Cóż mogło mu grozić ze strony tego człowieka? Koniec. Przyjął więc to spojrzenie, patrzył z ciekawością, której nie chciał ukryć. „Co on teraz czuje? – myślał. – Czy wie, że umiera, że to ostatnie jego chwile, czy boi się?” Zapragnął takiej siły, aby mógł wedrzeć się w tego człowieka, przeniknąć go, zjednoczyć się z nim na chwilę, dojść razem aż po ów kres, który tylko tamten musiałby przekroczyć. I w tym momencie zdał sobie sprawę: cóż znaczy zabić człowieka, gdy nie może się poznać myśli umierającego? Pozostawał sam fakt, gwałtowne przecięcie czyjegoś życia, zniszczenie jakichś planów, pragnień, a z tym wszystkim uczucie poniżającego niedosytu. „Być może on teraz wie o mnie więcej, niż ja o nim…” – pomyślał.

Ale Nawrocki daleki był od tego. Nie widział już Gejżanowskiego. Zdawał sobie sprawę, że tamten stoi blisko. „Gdybym wyciągnął rękę – pomyślał – dotknąłbym go.” Cierpiał jednak tak straszliwie, iż oczy nie przyjmowały już obrazów dokoła, obojętna i obca, leżała bezkształtna miazga. Sam czuł się od tych szczątków oderwany, był jak gdyby poza wszystkim – samotny. Miał jednak zupełnie jasną świadomość swego końca. Ale jednocześnie wydawało mu się, że to nie on umiera, lecz ktoś inny. Był spokojny. I dopiero gdy ból, który rwał mu wnętrzności, wżarł się głębiej, uczuł strach. Zacisnął tylko wargi, żeby zdławić jęk. Pogarda, jaką zawsze miał dla cierpienia fizycznego, odżyła w nim teraz, każąc w bólu, który ciągle jeszcze nie osiągał ostatecznego dna, poszukać pomocy. Chciał do ostatecznego odruchu przytomności wiedzieć, że cierpi i cierpienie przezwycięża. Nagle piekący skurcz targnął całym jego ciałem. Oszołomiony, objął brzuch dłońmi, przyklęknął, ale już tylko półświadomie zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Upadł.

Seweryn odetchnął. Schował rewolwer i spojrzał na zegarek: było pięć po dziesiątej. Zdziwił się, że tak krótko to wszystko trwało, miał bowiem wrażenie, że znajdował się w tym pokoju już od bardzo dawna.

Nawrocki nie ruszał się. Leżał na wznak i czy podłoga była krzywa, czy też światło w ten sposób na niego padało, robił wrażenie, jakby głowę miał umieszczoną o wiele niżej od nóg. Dzięki temu wydawał się niezwykle długi. Ale gdy Seweryn nachylił się, ciało odzyskało normalną miarę. Chcąc upewnić się, przyłożył ucho do serca: nie biło. A więc po wszystkim. Zdawał sobie sprawę, że powinien natychmiast stąd odejść. Dopiero teraz zorientował się, na jak nieobliczalne puścił się ryzyko. Anna mogła przecież nadejść każdej chwili. Mimo to nie ruszał się. Coś, czego nie umiał nazwać, ale co było silniejsze od rozsądku, nie pozwalało mu oderwać oczu od zmarłego. Twarz Nawrockiego, w ciągu ostatnich chwil zmieniona przez ból, teraz odzyskiwała swój dawny, młodzieńczy wygląd. Spokój nasycał ciemne rzęsy i lekko rozchylone usta złudzeniem snu, nad harmonijnym przegięciem szyi i naturalnym ułożeniem ramion zdawał się czuwać odpoczynek. Ale już cokolwiek dalej krwawe plamy lepiące koszulę na piersiach i na brzuchu rozpraszały to wrażenie.

Seweryn odsunął się i podniósł dłonie do światła. Były czyste. Ale więcej nie pochylił się nad leżącym. Ogarnęło go zmęczenie. „Jutro o tej porze będę daleko – pomyślał. – Podejrzenia? Oczywiście padną w pierwszym rzędzie na Annę…”

To mu przypomniało, że musi stąd szybko odejść. Światła nie zgasił, starannie tylko zamknął za sobą drzwi. Był już na dworze, gdy od drogi dobiegł go bliski plusk błota. Ktoś szedł. O powrocie nie mógł teraz myśleć. Cofnął się za róg chaty i czekał.

Dostrzegłszy w głębi ciemności cieniutką i dygocącą nierówno na wietrze smugę światła, Anna zatrzymała się. „To u niego świeci się” – pomyślała. I wyobraziła sobie chwilę, w której, gdy będzie już po wszystkim, poprosi Nawrockiego, aby wpuścił do pokoju nieco świeżego powietrza. W razie gdyby poprzestał na uchyleniu okna, będzie musiała zawołać: „Ależ nie tak, szerzej, przecież tutaj udusić się można!” Wtedy Nawrocki otworzy okno na rozcież. A co dalej? Ostry dreszcz nią targnął. Przyśpieszone pulsowanie serca zmusiło ją do wsparcia się o płot. Przymknęła oczy. W pierwszej chwili miała wrażenie, że usuwa się w przepaść. Silniej więc uczepiła się chropowatej żerdzi. Stała bez ruchu, jakby w odrętwieniu swego ciała szukała ratunku.

Wiatr krętymi podmuchami wił się pomiędzy opłotkami. Pomimo ciemności czuło się bliską obecność nieba: niewidzialne chmury zdawały się płynąć tuż ponad głową. To ich ciężar musiał przygniatać szeleszczące dokoła drzewa. Niespodziewanie zaległa cisza.

Anna wyprostowała się: „Wrócę” – postanowiła. I już uczyniła kilka kroków w kierunku powrotnym, gdy zdała sobie sprawę, że Litowka wyszedł na pewno z domu i znajduje się gdzieś w pobliżu. W każdym razie na szosie musiałaby się na niego natknąć. Innej zaś drogi prócz tej, którą przyszła, nie było. Zawróciła więc. Znowu zerwał się wiatr, ostro zacinał od otwartej przestrzeni nadzelwiańskich łąk.

Anna szła powoli wzdłuż płotu, starając się wśród błotnistej drogi wybierać co suchsze miejsca. Miała wprawdzie przy sobie latarkę, pamiętała jednak o życzeniu Litowki, aby usiłowała się przedostać do Nawrockiego nie zauważona. „Byle tylko skończyć z tym wszystkim – myślała – wrócić do domu, położyć się, zasnąć…” W tej chwili nie miało dla niej żadnego znaczenia, co stanie się jutro. Nie sięgała myślą poza dzisiejszą noc. Ale nie było w tym nic nowego. Jakże dobrze i z jak wielu nocy znała ów stan nerwowego napięcia, który, jak gdyby pogodzony z jej zewnętrznym odrętwieniem, zacieśniał czas do najbliższych godzin, na wszystkie dalsze rzucając ciężki i gęsty cień. Nieraz w takich chwilach wydawało się jej, że u tej bliskiej, choć niejasno rysującej się granicy – umrze. Nie bała się wtedy śmierci. Myślała o niej jak o odpoczynku. I wszystko, co wówczas czyniła, robiło na niej wrażenie powolnego zbliżania się do długiego snu. Wzrastała w niej jednocześnie świadomość własnej odrębności. Każdy swój ruch, każdą myśl odczuwała jak należące do istoty jedynej i niepowtarzalnej. Często w takich wypadkach przypominał się jej sen, który przeżyła przed wielu latami w okolicznościach dość niezwykłych. Miała wtedy czternaście najwyżej lat, stało się to bowiem w niecałe dwa lata po śmierci matki. Niedaleko domu Podhaliczów, przy końcu wąskiej i starymi ruderami zabudowanej uliczki, w dolinie, u której dalekiego kresu siną smugą znaczyły się lasy, leżał rozległy staw. Gdy nastawały ciepłe dni, wszystkie dzieci z miasteczka zbiegały się tam do kąpieli. Pomimo zakazu opiekunów Annie udawało się czasami wymknąć z domu. Cóż to była za radość znaleźć się wśród wolnej przestrzeni, pod niebem pełnym słońca, na wietrze, który wynurzające się z wody ciało natychmiast osuszał. Anna nie umiała pływać. Chcieli ją wprawdzie uczyć znajomi chłopcy, zawsze jednak, gdy przyszło do przekroczenia płytkiego pasma w pobliżu brzegu, brakło jej odwagi. Nie umiała przezwyciężyć strachu, jaki w równym stopniu co zachwyt, ogarniał ją wobec tej spokojnej i rozległej przestrzeni. Ale raz, w pewien upalny dzień lata, zdarzyło się, że zapomniawszy na chwilę o ostrożności posunęła się cokolwiek dalej w głąb i gdy nagle straciła grunt pod nogami, było już za późno, aby mogła zawrócić. Wtedy to właśnie, w ciągu kilku minut, zanim rybacy wyciągnęli ją z wody nieprzytomną, przyśnił się jej ów dziwny sen. Ujrzała siebie w długiej, białej szacie u stóp ogromnych, wysoko ku górze spiętrzonych schodów. Purpurowa materia okrywała stopnie, a dokoła równymi rzędami, niby promienie słoneczne zastygłe w locie, biegły smukłe i strzeliste złote kolumny. Nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje, instynktem raczej kierując się niż określonym celem, zaczęła powoli wspinać się po schodach. Wtedy kolumny, jakby nagle ożyły – zafalowały śpiewnie i podobne światłu, które gra pełnią południowego blasku na dojrzałych drzewach, poczęły płynąć ku górze. Uczuła się wtedy, jak nigdy jeszcze dotąd, lekka i radosna. Nagle zdała sobie sprawę, że z chwilą, gdy znajdzie się na szczycie schodów, będzie musiała z nadmiaru szczęścia umrzeć…

Anna gorzko uśmiechnęła się. Gdy pamięć przywoływała to dawne wspomnienie, zawsze ogarniało ją wrażenie, iż cała odległa przeszłość w stosunku do życia obecnego jest czymś nierealnym, jak gdyby zamkniętym kręgiem zdarzeń należących do innego zupełnie człowieka. Nie znajdowała żadnej łączności pomiędzy sobą a tamtą małą dziewczynką sprzed kilkudziesięciu lat. Najchętniej też odpędzała od siebie wspomnienia. Czemuż więc teraz z tak czułym nieomal poddaniem pozwalała zagarnąć się płynącym z daleka obrazom?

Wtedy żyła jeszcze matka. Wiele jednak godzin przebywała poza domem. Pracowała w krawieckim magazynie, miała tam dużo roboty. Czasem wyszedłszy rano, wracała późnym wieczorem. Nie było na to żadnej rady. Anna musiała się poddać. Czuła się bezbronna i świadomość zależności od spraw zawikłanych w inny, daleki, a jej niedostępny świat, który na cały dzień zabierał matkę, nie pozwalała szukać odpoczynku nawet w tych godzinach wczesnego przedpołudnia, które wypełniało życie skrzętne i pracowite, pełne żmudnej bieganiny pani Podhaliczowej, codziennie rozwijające się w tym samym rytmie, nanizane według raz na zawsze ustalonego porządku. Anna brała udział w tych domowych obrządkach. Pani Podhaliczowa lubiła ją wciągać w krąg swoich poczynań, lecz wszystko, co w ciągu przedpołudnia dokonywało się w malutkim, jak gniazdo osadzonym w kącie oficyny mieszkaniu, nie mogło wyrwać z serca drażniącego niepokoju. Już budząc się, zanim przeżyła bolesną chwilę rozstania z matką, myślała pełna lęku o wieczornych chwilach oczekiwania jej powrotu. Najgorsze były czasy zim. Budziła się w nieprzyjaznych ciemnościach, nieraz jeszcze w środku nocy, ale ponieważ nie znała godziny zawieszonej w odległym kącie pomiędzy monotonnym tykaniem zegara, bała się usnąć, aby nie przeoczyć chwili, w której matka wstanie, po cichu ubierze się i nie jedząc najczęściej śniadania odejdzie. Z czasem nauczyła się rozpoznawać godziny po odgłosach. Ale i wówczas walczyła z sennością, nie ufając dźwiękom, które jak złe duchy przynosiły z daleka nieubłagane znaki. Wydawało się jej, że w tym świecie tajemnych, porannych poczynań może pewnego dnia ulec wszystko nagłej zmianie i gdyby zawierzywszy wiadomemu porządkowi zasnęła – matka odeszłaby bez pożegnania. Wolała więc czuwać wobec niebezpieczeństwa. Wolała wybiegać mu naprzeciw. A jednocześnie czerpała smutną radość z słodkiej bliskości leżącej obok matki. Wsłuchiwała się pilnie w jej cichy, równy oddech, wiedząc, że w pewnej chwili, jego ciepło, mające coś z miękkości nagrzanej słońcem trawy, przybliży się i zmieni w gorący pocałunek. Jakże pragnęła i bała się tej chwili! Wiedziała, że minuta ufnego wtulenia w ramiona matki musi szybko pierzchnąć, jakby bicie serca, które czuła przy swoim sercu, niecierpliwie znacząc uciekający czas, przynaglało do pośpiechu; wiedziała również, że potem na kształt rozległej i ogromnie smutnej równiny, oglądanej kiedyś z okna pociągu, otworzy się szeroki bieg tęsknych godzin, ciężko jak blady dzień wyłonionych z mroku i powoli, znów w głąb tym razem już mroku wieczornego zdążających. Ale nawet pamięć cierpkiego smaku godzin, wśród których miała się tak długo błąkać, nie tłumiła w niej pragnienia pocałunku: krótkiej chwili szczęścia zawistnie ściganej przez konieczność. To ranne powitanie, równoznaczne z pożegnaniem, bo wszystko, co później matka czyniła, stawało się niepowrotnym odpływaniem radości i spokoju, było w ciągu dnia jedynym oparciem Anny. Była to chwila, do której uciekało się jak pod dach w czasie wiatru i słoty. Jej wąski krąg promieniał światłem w ciemnościach. Przypaść do niego, zanurzyć się w nim i zaczerpnąć stamtąd oddechu, który grał potem w piersiach nieokreśloną śpiewną rzewnością – jakież to było wytchnienie i ulga. I wtedy wczesny zmierzch zimowy, przedtem groźny, teraz stał się łaskawym sprzymierzeńcem. Anna nauczyła się tysiąca wybiegów, odkryła siłę przymilnych kłamstw, byle tylko wyrwać się spod opieki państwa Podhaliczów, opuścić ich jasny pokój i umknąć do swego, gdzie w mroku szybko gęstniejącym mogła wrócić do chwili narodzonej w podobnym cieniu. Kiedy wraz z zieleniejącymi na podwórzu kasztanami przyszły długie dnie, odkryła, że powrót do małej porannej chwili osiągnąć można sztucznie: zamknąwszy oczy. Potrzebowała do tego tylko samotności i ciszy. Podwórko było spokojne, ludzie zaludniający oficyny bardzo dalecy w swoich mieszkaniach, niebo łagodne. W czerwcu, gdy zmierzchy szerokimi tęczami wyrastały w górze, w powietrzu unosił się zapach kwitnących pomiędzy kasztanami akacji, a pewien pan wygrywał na wiolonczeli melodie, które jak wąskie, faliste ścieżki prowadziły w głąb nieznanych i tajemniczych krajów. Po dniu zgiełkliwym, pełnym ludzi i głosów, Anna odpoczywała. Umykała z ramion czasu pętającego strachem i niepokojem. Pod zamkniętymi powiekami odnajdywała wytchnienie, wśród którego już tylko na kształt pogodnego strumienia przepływała tęsknota za matką. Niektóre obrazy stale towarzyszyły tym rozmyślaniom. Zwłaszcza jeden szczególnie często wracał i jakby był pamiątką po tych dniach ze śmiercią matki rozsypanych na proch, przetrwał jeszcze długo potem, zawsze ten sam, zakwitający przez wiele lat niezmiennym urokiem. Najpierw był mrok, ale wystarczyło powieki silniej zacisnąć albo przykryć je dłońmi, aby z głębi, z samego środka ciemności wypłynął jasny punkt. Kiedyś, wyjechawszy z matką za miasteczko, ujrzała Anna na dnie głębokiej studni lekko kołyszący się na ciemnej wodzie kwiat kaczeńca. Objęta ramionami matki, leżała na chłodnym ocembrowaniu i kiedy nagle zawołała – głos jak kamień poleciał w dół i wydało się jej, że liście zadrżały wśród miękkich kręgów, nasycając je żywym ciepłem. Po chwili całe dno było złote. Tu z początku działo się coś podobnego. Mała gwiazdka rozszerzała się, wypierała mrok, a gdy dla swego promiennego przepychu nie znajdowała już miejsca – rozstępowała się jak woda nasycona światłem i nagle zmącona ostrym podmuchem. Wtedy pomiędzy złocistymi kołami ukazywały się białe gołębie…

Od domu Nawrockiego dzieliło Annę kilkadziesiąt zaledwie kroków. Dopiero teraz spostrzegła, że światło nabrało silniejszego blasku: zawieszone nisko ponad ziemią, jak słup ognisty płonęło w ciemnościach. Znowu zatrzymała się. Tym razem uczyniła to machinalnie, nie zdając sobie sprawy dlaczego. „Przecież chcę, żeby to wszystko prędko się skończyło – myślała. – Dlaczego więc zwlekam?”

Jednak nie ruszała się. Stała nadsłuchując. Nagle wydało się jej, że ktoś zbliża się od strony łąk. Wyraźnie słyszała kroki. Przytuliwszy się do płotu wstrzymała oddech. Ale choć szybko zorientowała się, że to krople mgły skapują z drzew, przez dłuższą chwilę jeszcze pozostawała pod wrażeniem bliskości jakiegoś człowieka. Czuła ową bliskość całym ciałem, każdym włóknem nerwów i w pewnym momencie świadomość ta nienasycona w swej zachłanności stała się tak straszliwą męczarnią, iż w ostatnim zaledwie momencie zdążyła zapanować nad pragnieniem zawołania. Przygryzła wargi. I dopiero, gdy ból doszedł do jej świadomości, zdała sobie sprawę, że chciała krzyknąć: Pawle! „Zaczynam majaczyć…” – przemknęło jej przez głowę.

Szybko zwróciła się w kierunku światła. Już nie wybierała dogodniejszej drogi, szła byle prędzej, grząskie błoto chlupało pod nogami. Furtka była otwarta. Dobiegał monotonny stuk otwartego okna. Poza tym pustka.

Zdziwiła się, że Nawrocki nie wychodzi na spotkanie. Podwórko, o ile się mogła zorientować w ciemnościach, było niewielkie, w głębi szeleścił ogród. Kontury chaty, lekko podkreślone smugą światła, rysowały się w mroku niekształtnymi cieniami, w środku czerniał otwór sionki. „Wszystko pootwierane” – pomyślała z zaniepokojeniem. Po chwili wahania weszła do środka.

W sionce panowała zupełna ciemność. Tylko w jednym miejscu u samej podłogi prześwitywał bardzo wąski skrawek światła. Podeszła w tym kierunku i rękoma odnalazła drzwi. Zapukała po cichu. Nikt nie odpowiedział. Powtórzyła więc, tylko głośniej. Wreszcie lekko pchnęła drzwi.

Uchyliły się skrzypiąc i przez wąski otwór zobaczyła najpierw białą ścianę, potem łóżko okryte zgniecionym pledem. „Musiał wyjść gdzieś” – pomyślała. Zastanowiła się, czy ma wejść do środka, czy też tutaj zaczekać. Skusiło ją wreszcie ciepło idące z pokoju. Przemarzła na wietrze i możność rozgrzania się była zbyt pociągająca, aby się jej opierać. Śmiałym już ruchem otworzyła drzwi.

W tej chwili Seweryn usłyszał jej stłumiony okrzyk. Cofnęła się za próg, ręce wyciągnąwszy przed siebie, jakby chciała osłonić się przed niespodziewanym widokiem. Przeciąg zawirował w pokoju. Machinalnie zamknęła drzwi i dopiero gdy znalazła się w ciemnościach, ogarnął ją strach. Po omacku przeszła przez sionkę i na oślep zaczęła biec.

Już w pobliżu drogi natknęła się na Litowkę. Chwycił ją za ręce.

– Dokąd?

Anna szarpnęła się.

– Puść!

Trzymał ją jednak mocno.

– Puść… ty morderco!

Zaśmiał się cicho.

– O! trochę przedwczesny komplement!

Rozjątrzona jego spokojem, nie myślała już o ostrożności. Przysunęła się do niego.

– Jeszcze nie triumfuj… dopiero okaże się…

– Co się okaże? – spojrzał spode łba.

– Wszystko powiem! – krzyknęła nieprzytomnie.

Syknął.

– Ciszej…

– Nie! – podniosła nienawiścią wezbrany głos. – Nie będę milczeć… Wszystko…

Poczuwszy na wargach ciężar gorącej dłoni Litowki, zaniosła się zdławionym i histerycznym śmiechem.

Potrząsnął nią.

– Zwariowałaś? No…

Śmiała się dalej. I chociaż ją samą przerażał ten śmiech nieprzytomny, dziko rozbrzmiewający w mrocznym pustkowiu, nie mogła już zapanować nad wewnętrznym bełkotem, który krótkimi i niespodziewanymi szarpnięciami wyrywał się jej z piersi i łaskoczącą miazgą podchodził do gardła. Bez przerwy też zanosząc się skurczyła się tylko, drżąc cała i bezwolnie, jakby szukała w tej bezwolności ucieczki przed samą sobą, poddała się brutalnemu uściskowi ramion Litowki. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, domyślała się tylko jej wyrazu. „Zabije mnie teraz…” Zaledwie przemknęło jej to przez głowę, wyobraziła sobie, że za chwilę Litowka zaciśnie palce dokoła jej szyi i zacznie dusić. Odruchowo przechyliła głowę do tyłu i zaczerpnęła głębszego oddechu. Nagle ta myśl wydała się jej tak zabawna, iż jeszcze gwałtowniejszym zachłysnęła się śmiechem.

Litowka zaklął poprzez zaciśnięte wargi i chwyciwszy Annę za ramiona, pchnął ją z całej siły. Pośliznęła się i upadła na płot. Ostry ból przeszył jej plecy. Krzyknęła. Ale Litowka natychmiast do niej dopadł, zwalił się całym sobą, przygniótł ciężko dyszącą kolanem i zaciśniętym kułakiem uderzył. Już się nie śmiała. Zajęczała żałośnie, głosikiem zupełnie nieswoim, nienaturalnie cienkim.

Tymczasem wiatr ścichł, ale inaczej tym razem niż dotychczas, głębiej zapadł, szczelniej do ziemi przywarł, jakby się miał więcej nie podnieść. I rzeczywiście już tylko z daleka od łąk dobiegał monotonny, zwolniony poszum, a tu dokoła położył się naraz ogromny spokój. Nawet drzewa, nasycone wielogodzinną wichurą, choć przed chwilą jeszcze drżały i ciągnęły w przewlekłym chrzęście, teraz nagle poddały się ciężarowi ciszy…

Litowka rozejrzał się niespokojnie, chwilę milczał, jakby oczekiwał, że zaraz znowu zerwie się wiatr. Ale cisza stawała się coraz większa. Pochylił się więc nad Anną.

– Dlaczego uciekłaś?

Chciała cofnąć się, lecz płot zagradzał jej drogę.

– Nie było go?

Machinalnie zaprzeczyła skinieniem głowy.

– Był, tak? Więc co się stało? Gadaj wreszcie… co on ci zrobił?

Litowka zdecydował, że niecierpliwiąc się do niczego nie dojdzie.

– Posłuchaj – powiedział prawie łagodnie – dogadajmyż się wreszcie… Robisz wrażenie zupełnie nieprzytomnej. Co miały znaczyć te twoje poprzednie słowa?

– Jakie? – usiłowała sobie przypomnieć.

– Nie pamiętasz?

– Nie.

– No, wiesz… Nazwałaś mnie mordercą, groziłaś, że coś powiesz… co to wszystko znaczyło?

Wziął ją za rękę. Cofnęła się.

– Nie dotykaj mnie!

W głosie jej znowu zabrzmiał akcent wrogości.

– Jak wolisz – wzruszył ramionami. – W każdym razie radzę ci, żebyś nie nadużywała mojej cierpliwości, bo to może się dość nieprzyjemnie skończyć.

– Dla ciebie?

– Obawiam się, że nie – wycedził wolno.

– Nie boję się!

– No, o tym to jeszcze pogadamy, mamy czas. Ale teraz do rzeczy… Byłaś u niego?

„Po co on o to pyta? – pomyślała Anna. – Przecież wszystko wie, po co udaje?” I nagle cała ta komedia wydała się jej nie do zniesienia wstrętna i upodlająca.

– Słuchaj, Grzegorzu – powiedziała cicho – powiedz mi… możesz to chyba powiedzieć? Kiedy zdążyłeś to zrobić? Wyszedłeś przecież po mnie… Nie, to niemożliwe, musiały ci chyba jakieś diabelskie siły pomagać? Puść mnie! – podniosła głos. – Nie mogę już tego dłużej znieść. Słyszysz? Nie mogę! Wszystko mi się kręci. Ja chyba naprawdę zwariuję… Boję się ciebie.

Litowce zaczęło nagle coś świtać w głowie.

– Anna! – zawołał zmienionym głosem. – Co się stało z Nawrockim?

– To ty mnie pytasz? Ty…

Nie zważając na jej opór, chwycił ją za ręce.

– Mów, prędzej! Co się z nim stało? To niemożliwe…

Głos jego zadrżał takim niepokojem, a jednocześnie radością, że Anna zachwiała się w swoich przypuszczeniach.

– Nie byłeś tam?

– Nie! Przysięgam ci… do diabła zresztą z przysięgami, możesz wierzyć, możesz nie wierzyć, to wszystko jedno. Powiedz tylko… czy on…

– Tak.

Przez chwilę Litowka nie mógł wydobyć głosu. Brakło mu oddechu. Rozpiął gwałtownym ruchem kurtkę, szarpnął koszulę. Chłód sprawił mu ulgę.

– To niemożliwe – wybełkotał. – Przecież zdrowy człowiek, trzydziestki jeszcze nie miał… tak nagle…

Teraz Anna nie miała już wątpliwości, że omyliła się. Więc ktoś trzeci był w to wszystko wmieszany? I jednocześnie zdała sobie sprawę, iż wolałaby, aby zbrodniarzem okazał się Litowka. Sprawa byłaby przynajmniej jasna, zrozumiała i co najważniejsze, ona sama miałaby w niej swoje określone miejsce. Od tylu zresztą godzin zżyła się z tą myślą, tak już ją w sobie przyjęła, tak się na nią desperacko zgodziła, iż teraz, gdy nagłe wtargnięcie obcej ręki wszystko pokrzyżowało, zamiast odetchnąć z ulgą, uczuła, że ogarnia ją strach jeszcze większy, lęk wobec nieznanej i drapieżnej siły, wobec tajemnicy, której nie znała, lecz która przesunęła się obok niej w przerażającej bliskości. „Gdybym nie zatrzymywała się po drodze – myślała – spotkałabym się z mordercą…”

Litowka wyprostował się.

– No! – powiedział opanowanym już głosem. – Trzeba przyznać, że to dość zabawny zbieg okoliczności. Historyjka niczego sobie!

Roześmiał się cicho.

– Trzeba, żebyś poszła na posterunek… co, nie chcesz? – zdziwił się, dostrzegłszy jej pośpieszny ruch.

– Nie, nigdzie nie pójdę.

– Dlaczego? To zrobi dobre wrażenie. Lojalny obywatel zawsze w takich wypadkach idzie na policję. Przesłuchają cię, co i jak, i koniec…

– Nie pójdę – powtórzyła twardo Anna. – Nikt nie wie, że tam byłam. Nikt mnie nie widział. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego.

Słowo „z tym” powiedziała z tak dziwnym akcentem, że Litowka drgnął.

– Z tym? Co chcesz przez to powiedzieć?

Dopiero teraz Anna zorientowała się, że Litowka przekonany jest o naturalnej śmierci Nawrockiego. Uśmiechnęła się złośliwie.

– Prawda, ty jeszcze nie wiesz…

I nagle znowu ogarnęła ją pewność, że Litowka, chcąc nawet przed nią zatrzeć ślady, gra komedię.

– Nie wiem – powtórzył Litowka stropiony. – Czego nie wiem?

Roześmiała się prosto mu w twarz.

– I ty przypuszczałeś, że ja ci uwierzę, że dam się tak łatwo nabrać, co? Nie, mój drogi, nic z tego… to tak nie pójdzie. Nareszcie uregulujemy swoje rachunki. Od dzisiaj będę robiła, co mi się podoba, rozumiesz, a ty będziesz koło mnie tańczył, bo inaczej, pojmujesz, co ci grozi?

Litowka pochylił ponuro głowę.

– Myślisz o tych starych historiach z Morawcem? Głupstwo!

– Nie udawaj, to już niepotrzebne, myślę o Nawrockim, którego tak zgrabnie udało ci się sprzątnąć.

Nie zdążyła nawet ruchu jednego wykonać, tak gwałtownie się na nią rzucił. Przyciśnięta do płotu, z rękoma obezwładnionymi, palona gorącym oddechem, zasyczała tylko nienawistnie:

– Możesz i mnie zabić… wtedy na pewno będziesz wisiał.

– Kto zabił Nawrockiego? – zachrypiał Litowka.

„To nie on – przemknęło Annie przez głowę. – Więc kto? Kto?” Nie zdając sobie zupełnie sprawy, dlaczego to robi, zaczęła się z rozpaczliwą zaciętością szamotać. Litowka tak był ogłuszony wiadomością o morderstwie, iż w pierwszej chwili nie starał się nawet bronić. Cofnął się. Annie to wystarczyło. Oderwawszy się od płotu, zaczęła biec przed siebie.

Niebo rozjaśniło się cokolwiek i mrok nieco się przerzedził, widziała więc szare zarysy drogi, niezdarnie sklecone parkany, pałąkowate drzewa, niskie, nieomal w ziemię wtłoczone chałupy. Nie ubiegła nawet kilkunastu metrów, gdy ciężkie kroki z tyłu kazały jej wytężyć wszystkie siły. „Byle tylko dostać się na drogę” – myślała. Kroki Litowki wkrótce ścichły. Nie zatrzymała się jednak, biegła dalej, ciągle pod wrażeniem grożącego niebezpieczeństwa.

Ksiądz Siecheń przez dłuższą chwilę nie mógł się oswoić z ciszą, która wśród nocy ciemnej i gwałtownej zaległa tak niespodziewanie. Znajdował się jeszcze w lesie. Ale już wolna przestrzeń wdzierać się poczynała strzępiastymi cieniami pomiędzy drzewa, a wilgotny zapach łąk coraz to się przybliżał i choć powietrze było spokojne – własnym nasileniem wprawiał je w lekkie drżenie. Z początku myślał proboszcz, że tak jak przedtem i tym razem wiatr cichł na chwilę, aby zaraz z wzmożoną siłą wybuchnąć. Szedł więc niezmiennie równym krokiem człowieka przyzwyczajonego do dalekich i uciążliwych marszów. Dopiero po kilku minutach, gdy spostrzegł, że jedynie chrzęst łamanych gałęzi przerywa ciszę jednostajnym rytmem, zatrzymał się. Doznał wtedy wrażenia, które przypominało mu krótkie chwile bezpośrednio poprzedzające zaśnięcie. Był to ten sam spokój, spokój zdawało się bez dna, ponad ludzką miarę zrozumienia idący w głąb, uciszenie, jakby nie z tego świata. Bowiem w dnie pogodne, nawet w czas upalnych i dusznych nocy, rzadko zdarzało się, aby las całym swoim ogromem zamilkł tak głęboko i trwał w takim skupieniu. Sosny niby nierealne obłoki stały ponad ziemią, już i echo ich niedawnego lotu rozpierzchło się gdzieś, niebo rozjaśniało się ponad nocą szaroniebieskimi przebłyskami, a ziemia, jeszcze przed chwilą rozdzierana podziemnymi westchnieniami, przyjęła ten z wysoka płynący spokój i już najlżejszy szmer nie przerywał jej odpoczynku.

Kiedy ksiądz Siecheń wyszedł z lasu, spokój ten uderzył go jeszcze silniej. Biała mgła leżała ponad łąkami. Z odległej głębi ciągnął krzyk dzikich kaczek i te głosy tęskne i przenikliwe, powoli cichnące wśród jasnych dymów i ciemności, brzmiały w ciszy jak ludzkie nawoływania. Do Sedelnik było stąd niedaleko, pół kilometra najwyżej. W dzień otwierał się z tego miejsca rozległy widok na wieś leżącą cokolwiek w kotlinie. Teraz tylko odległe i samotne światło pozwalało domyślić się bliskości chat. Proboszcz przystanął. Od dawna nie widział nocy tak pięknej. I tym jeszcze piękniejszą mu wydała się, iż uroku od niej nie oczekiwał. Wszystko, co ukazywała, było niespodziewanym darem.

Znajomą dobrze ścieżką wolno schodził ku wsi. Opary coraz niżej opadały na łąki, ale ich biel, chociaż niewidoczna, dalej zdawała się sycić powietrze, bo oto z minuty na minutę stawało się coraz czystsze, coraz uchwytniejsze. Już rzędy nadrzecznych olch wystąpiły srebrzystymi konarami, coraz śmielej i jawniej wyłaniał się z mroku uśpiony świat i nocnymi cieniami rozwierał gęste ciemności. Jednocześnie niebo, do niedawna zupełnie niewidoczne, nabierało tonów coraz jaśniejszych. Podźwignęło się całe ku górze i raz po raz z jego ogromnej szarości wypływać poczynały okrągłe obłoki jeszcze mroczne od spodu objęte dokoła posępną burością, lecz od wnętrza coraz silniej naświetlane mlecznym blaskiem. Gdzieniegdzie granatowy płat pogodnej nocy kładł się spokojnym obszarem i oto nagle w miejscu najciemniejszym, zdawałoby się na zawsze objętym niepodzielnie przez mrok, błysnęło jasne, dalekie światło. – Księżyc – szepnął ksiądz. Jeszcze był niewidoczny i jego kształt ledwie rysował się poza chmurami, ale od razu uczyniło się prawie jasno. Drogę widać było wyraźnie, na niedalekim horyzoncie wyrosły czarnymi strzępami drzewa Sedelnik. „Jutro będzie pogoda” – pomyślał proboszcz. I ucieszył się, że lepszy niż dzisiaj czas z pewnością przyda się schorowanemu Morawcowi. „Zaraz po mszy muszę do niego pójść” – postanowił. Jednocześnie pomyślał o Michasiu i przyśpieszył kroku. Ileż rzeczy zdążyło się już stać w ciągu tej nieskończonej jeszcze nocy! Nagle zdał sobie sprawę, że ani jedno z tych świeżych przeżyć nie doczekało się w nim dotąd uporządkowania, ani jednego nie rozstrzygnął wykończoną i przemyślaną postawą, niczego ostatecznie nie przyjął ani odrzucił. Za wcześnie – usiłował bronić się. Czuł jednak, że sam siebie oszukuje, że jest to tylko ucieczka, jedna z tych małych ludzkich samoobron, których ostrze zawsze zwraca się ku broniącemu. Czyż może bowiem istnieć „za wcześnie”, gdy chodzi o wyznaczenie naszego stosunku wobec drugiego człowieka, wobec tego wszystkiego, co w owej niepowtarzalnej godzinie wiemy o tym człowieku? Za wcześnie! Wszak już jutro wiedzieć możemy więcej lub mniej… Jakże więc mamy odpowiadać za tamtą minioną chwilę, jakże możemy budować jakąś prawdę ludzką, gdy u jej początku brak nam śmiałego spojrzenia? Przypomniał sobie poprzednią noc, kiedy klęcząc modlił się o łaskę czuwania. „Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać…” Ale w czymże leży nasza czujność, jeśli nie w czujności wobec innych ludzi, w owej ciągłości stanu zbrojnego pogotowia, czynnego patrzenia i słuchania? Jakiż w nas może istnieć ład, jeśli nie ten, który woła wyraźnym głosem, gdy stajemy wobec obcych losów? „Oto tyle jest w nas prawdy – myśli proboszcz – ile mamy jej dla ludzi. Cóż może Bóg wziąć od człowieka prócz tego, co człowiek ma do dania? A dla siebie – zawahał się – czyż nie mogę mieć czegoś tylko dla siebie, czegoś, co może być wartością tylko dla mnie? Ale cóż jest taką wartością?”

Minął łąkę, wydostał się na drogę i szedł koło pierwszych chałup wsi. Dopiero teraz, tak blisko znalazłszy się domu, uczuł wielkie zmęczenie. Minęło pierwsze rozgrzanie się marszem, zimno zaczęło mu dokuczać. Wprawdzie ubranie zamoczone podczas ratowania Morawca przeschło, pozostała w nim jednak wilgoć i zarówno płaszcz jak sutanna, a szczególnie trzewiki dość mizernie ochraniały przed chłodem. Dreszcze miał od dawna, przestał więc na nie zwracać uwagę. Za to teraz, gdy w pewnej chwili wspinając się pod górę głębiej nieco odetchnął, uczuł w lewym płucu, w miejscu dawnego postrzału, ostre kłucie. Było tak silne, iż syknął i przystanął. Po chwili znowu odetchnął. Ból powtórzył się, tym razem słabiej cokolwiek. „Głupstwo!” – machnął ręką.

Tymczasem zupełnie się przejaśniło. Księżyc całą pełnią wypłynął spoza chmur, niebo granatowe już i pogodne zapełniły kędzierzawe obłoczki, a srebrzysta poświata chłodnym blaskiem położyła się na ziemi. Dokoła jednak, w głębi, ciągle wznosiła się ku górze mroczna, nieprzenikniona noc i wieś u jej stóp rozłożona, chociaż o bielejących żywo strzechach i ścianach siniejących nieomal zwykłym, codziennym tonem, pełna szklistych jezior rozlanych na drodze, wieś spleciona czarnymi gałęziami, tak bliska z tym wszystkim, przecież wydawała się obca, wroga, podobna męczącej zjawie sennej, która nie chce się rozpłynąć i pierzchnąć. Księdzu Siecheniowi znowu przypomniała się noc ubiegła: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe…

Przeszedł koło kościoła i zamierzał skręcić w kierunku plebanii, gdy nagle w odległości kilkunastu kroków zobaczył leżącego na skraju drogi człowieka: „Upił się pewnie ktoś” – pomyślał. Podszedł szybko. I dopiero, gdy znalazł się bliżej, spostrzegł, że to kobieta. Leżała twarzą do ziemi, dziwacznie skurczona. Po miejskim ubraniu nieznajomej od razu domyślił się, że to nie jest tutejsza wieśniaczka.

Nachylił się i przyklęknął. Kobieta nie poruszyła się. Dotknął lekko jej ramienia.

– Co pani jest?

„A może nie żyje?” – pomyślał nagle z lękiem. Silniej szarpnął leżącą. Zobaczył, że drgnęła. Odetchnął z ulgą.

– Zasłabła pani? – spytał łagodnie.

Podźwignęła się ociężale, ale zbrakło jej widać sił, bo zachwiała się i przykucnęła na ziemi. Rozłożysty kasztan rzucał na to miejsce gęsty cień, nie widział więc dobrze twarzy tej kobiety, miała zresztą głowę pochyloną na piersi. Dostrzegł tylko, że jest bez kapelusza, potargana, zauważył również, że ma na sobie kostium jaskrawy i wyzywający.

– Zasłabła pani? – powtórzył. – Proszę powiedzieć, co się stało, może będę mógł pani pomóc w czymś…

Podniosła głowę.

– Pomóc? – spytała martwym głosem.

Proboszcz, uderzony tym bolesnym akcentem, przyjrzał się jej uważnie. I nagle wszystko mu się wyjaśniło: przypomniał sobie, iż nie dalej jak wczoraj słyszał o przyjeździe nowej kobiety do Litowki. Oczywiście, to ją właśnie musiał spotkać. Nie wyglądała już na dziewczynę pierwszej młodości. Cóż za życie! Nie uczuł jednak współczucia. Ból nim tylko targnął.

Znowu dotknął lekko ręki kobiety.

– Niech pani wstanie – powiedział prosząco. – Ja pani pomogę…

Ujął ją pod ramiona, ale Anna oparła się.

– Nie, niech pan zostawi, nie trzeba…

Ksiądz Siecheń milczał chwilę.

– Jestem tutejszym proboszczem – powiedział wreszcie. – Może mi pani zaufać…

Bardzo miękka nuta zabrzmiała w tej chwili w jego głosie. Anna drgnęła. Kto to mówił w taki sposób? Męczące wspomnienie przemknęło jej przez głowę. Ale znikło, zanim je zdążyła uchwycić.

– Proszę mi dać rękę – szepnął znowu proboszcz.

Wszystka krew zbiegła Annie do serca. Ten głos… nie, to złudzenie, przypadkowe jakieś podobieństwo… Nie mogąc ani chwili dłużej podołać tej straszliwej niepewności zamknęła oczy i gwałtownym ruchem podniosła głowę. „Teraz otworzę oczy – postanowiła – doliczę do trzech…”

Otworzyła jednak natychmiast. I w tej chwili ksiądz Siecheń ujrzał na twarzy klęczącej przed sobą kobiety obłąkane nieomal przerażenie.

– Co pani jest? – zawołał.

Chciał do niej zbliżyć się, ale zerwała się i zasłoniła rękoma. Wyglądała teraz strasznie, jej obrzęknięta, blada twarz miała coś trupiego, usta rozchyliły się krwawą raną, oczy dziko błyszczały.

– Może… – zaczął niepewnie.

Stał w tym samym miejscu, lecz ona, jakby się bała, że proboszcz zbliży się i dotknie ją, poczęła cofać się, ciągle z wyciągniętymi przed siebie ramionami, wpatrzona szeroko rozwartymi, coraz bardziej szaleńczymi oczami.

Nagle odwróciła się i ciężko się zataczając poczęła biec. Wkrótce zniknęła w mroku.

XIII

Zaledwie drobne kroczki Ksieni ścichły w głębi domu, Michasiowi żal się zrobiło starej. Znał dobrze jej przywiązanie, wiedział, że go serdecznie lubi, wystarczyło więc, że wyobraził ją sobie siedzącą samotnie w kuchni i dręczoną niespokojnymi obawami, aby natychmiast pożałować swego egoistycznego uporu. W pierwszej chwili chciał otworzyć drzwi i pójść do Ksieni. Kiedy jednak pomyślał, że będzie musiał nie tylko tłumaczyć się, lecz przepraszać, a być może i pocieszać, uczuł, że nie podoła tylu obowiązkom. Jeśliby zaś miał milczeć, to swoją obecnością pogorszy jeszcze sytuację. Został więc. Zresztą był pewien, że Ksienia nie pozostawi go długo w spokoju i wkrótce, gdy tylko wypłacze się, powróci.

Rzeczywiście kwadrans chyba nie minął, kiedy odległe, ledwie dosłyszalne skrzypnięcie poderwało Michasia na nogi. Szybko podbiegł na palcach do drzwi, przekręcił klucz w zamku, zawrócił i wyciągnąwszy się na łóżku zamknął oczy.

Dopiero po dłuższej chwili kroki Ksieni rozległy się w sąsiednim pokoju. Zbliżała się wolno, podkradała się raczej, niż szła, słychać było, że się raz po raz zatrzymuje. Michaś, który leżał wyprostowany, z dłońmi złożonymi na piersi i swemu oddechowi starał się nadać równy, głęboki rytm snu, mimo woli uśmiechnął się. Ucieszyło go, że tak świetnie uda mu się oszukać troskliwość Ksieni. I taka ogarnęła go nagle wesołość, iż zapragnął zerwać się z łóżka i z całej siły klasnąć w dłonie. Ale już było za późno. Ksienia przyczaiła się pod drzwiami i nadsłuchiwała. Słyszał jej oddech i szelest spódnicy. Wreszcie cichutko zapukała.

Śmiech załaskotał Michasia w gardle, czuł, że jeśli to wszystko trwać będzie dłużej – nie wytrzyma i parsknie nieopanowaną radością. Na szczęście w tej samej chwili Ksienia nacisnęła klamkę. Ponieważ wiedział, że staruszka ma dość kiepski wzrok, podniósł cokolwiek powieki. Zobaczył Ksienię stojącą na progu, w ręku trzymała lampę. Zamknął szybko oczy i już tylko po wolnym nasileniu się światła poznał, że Ksienia zbliża się do łóżka. Posuwała się zupełnie bezszelestnie. Wreszcie zatrzymała się. Lampę musiała teraz podnieść wysoko, bo blask go ukłuł w same powieki. Jednak ani jednym drgnieniem nie zdradził się. Tymczasem Ksienia pomrukiwała pod nosem. Potem, kiedy już widocznie upewniła się, że chłopiec śpi, postawiła lampę na stole, zasunęła okiennicę i chwilę jeszcze szła mrucząc. Na koniec zabrała światło i wyszła, cicho za sobą zamykając drzwi.

Michaś jeszcze przez kilka minut nie ruszał się. Dopiero, gdy odgłos zamykanych drzwi kuchennych upewnił go, że Ksienia rzeczywiście odeszła, zeskoczył z łóżka. Uczynił to z takim rozmachem, iż od razu znalazł się na środku pokoju. Zawadził o stół i potrącił stojące obok krzesło, zdążył jednak chwycić je w porę. Jakaż wolność! Miał teraz wrażenie, że jest sam w całym domu. Ciemność pogłębiała ciszę. Ale był to spokój, który już nie przerażał. Również i wiatr, ciągle szumiący na dworze, przestał niepokoić.

Michaś przechylił głowę, wyciągnął przed siebie ramiona i stał, trzymając je tak zawieszone przez chwilę w powietrzu jakby wspierał się o mrok. „Gdybym mógł teraz mieć skrzydła…” – pomyślał. Poczuł się dziwnie lekki i radosny. Wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, wydało mu się męczącym, bardzo już odległym snem. Nie był nawet pewien, czy to wszystko śnił, czy też opowiadał mu ktoś o tym. Było mu to zresztą obojętne. Cieszył się chwilą obecną. Rozpierała mu piersi radość, wesołość zachwycająca, jakiej dotąd nie znał. I nawet przelotna myśl o Siemionie nie zdołała jej stłumić. Odnalazł bowiem niespodziewanie drogę powrotną do dni spędzonych razem z gajowym i ledwie znalazł się wśród tamtych godzin – okazały się bezbolesne, spoczywały w przeszłości już jako wspomnienie, a śmierć, która je zamykała, utraciła niedawną grozę. Wydała się chłopcu naturalnym, prostym dopełnieniem, znakiem, który zamiast rzucać na minione zdarzenia ponury cień, naświetlał je czystym spokojem. Dopiero teraz Michaś zdał sobie sprawę, że myśli o Siemionie jak o nieżyjącym. I choć uświadomił sobie jednocześnie, że jego przyjaciel może jeszcze żyć, śmierć Siemiona, jako fakt nie tylko dokonany, lecz należący do odległej już przeszłości, wydała mu się rzeczywistością bliższą i zrozumialszą.

Podszedł do okna i ostrożnie, żeby stłumić skrzypienie zardzewiałych zawiasów, otworzył okiennicę. Pomimo podwójnych szyb podmuchy wiatru przesączały się z zewnątrz chłodnym powiewem. Michaś rozchylił usta i odetchnął głęboko. Po chwili przysunął się bliżej, wspiął się na palce, czołem przylgnął do okna. I naraz, gdy uczuł na wargach świeży, wilgotny prąd powietrza, wybuchnął dźwięcznym, wysokim śmiechem. Stał pełen zachwytu, dreszcz nim targnął. Noc! Jej ogrom nie objęty i bez granic wirował w ciemnościach. Wichura biła dokoła czarnymi obłokami.

Uderzony niespodziewanym urokiem tej potęgi, zapragnął otworzyć okno, wyskoczyć na dwór i zanurzywszy się w mrok, pędzić przed siebie pod wiatr, na oślep, byle prędzej… Zobaczył siebie biegnącego polami z rękoma wyciągniętymi jak do lotu i ustami pełnymi porywistego wiatru. Przymknął oczy. Otoczył go rozległy szum i przez kilka chwil wrażenie biegu owładnęło nim tak silnie, iż całym ciałem się przechylił, poddając się powolnie temu nierzeczywistemu ruchowi. Serce biło mu coraz szybciej. Nagle drgnął. Oto w momencie, w którym wydało mu się, że stopami odrywa się od ziemi, wyraźnie uczuł, iż z chóru sprzecznych, gwałtownych podmuchów, niby światło z ciemności, poczyna się wyłaniać melodia, którą już wiele razy słyszał, lecz której nigdy nie potrafił wyrazić słowami. Teraz od pierwszej chwili, ledwie zadrżał mu w uszach początkowy, nieśmiały jeszcze dźwięk, ogarnęła go pewność, że odnajdzie to, czego od tak dawna daremnie szukał.

Drżąc ze wzruszenia, zapalił świecę i spośród książek rozrzuconych w nieładzie na stole wydobył pierwszy z brzegu zeszyt, jak się okazało, z domowymi wypracowaniami z arytmetyki. Zapisanych było tylko kilka pierwszych stron. Wyrwał więc parę kartek środkowych i ołówkiem stępionym, ale na którego ostrzenie nie chciał już tracić czasu, zaczął pisać…

Do tej chwili niejednokrotnie w późniejszych latach wróci Michał. Kartki, na których w gorączkowym pośpiechu narastał pierwszy wiersz, zniszczy wkrótce, a w pamięci zachowa kilka zaledwie zdań, strzępki nieporadnych, zuchwałych słów. Pozostanie mu jednak radosny niepokój owych godzin, niepokój jeszcze radosny, który nie dawał przeczucia trudów przyszłej drogi, lecz zaledwie kazał stanąć wobec tajemniczej siły. Pozostanie również noc samotna, wicher, szum drzew, ciemności i wreszcie cisza, jaka w pewnej chwili zaległa. Także światło księżyca, które nagle białym blaskiem położyło się na oknie i szeroką strugą ściekło ku podłodze. Parę lat zaledwie minie od tej nocy, gdy szesnastoletni Michał, kuszony urokami życia, porzuci ostatecznie rodzinną wieś i wyjechawszy potajemnie, listem wysłanym z miasta pożegna swego opiekuna. Zerwawszy pęta, w których widział swoją niewolę, wejdzie wówczas pomiędzy ludzi z zachłannością barbarzyńskiego zdobywcy, który po raz pierwszy staje stopą na nieznanym lądzie. Nie ma dla spragnionych młodych diabłów nic niemożliwego. Jednak później ile razy zdarzy się, że Michał przeklnie noc, która uczyniła z niego poetę!

Tak się zajął pracą, iż nie zauważył, kiedy powrócił proboszcz. Ksiądz Siecheń jeszcze z drogi dostrzegł światło w pokoju chłopca. Na chwilę opuścił go niepokój, jaki pozostawiło w nim niespodziewane i dziwaczne spotkanie z nieznajomą kobietą. Był pewien, że Michaś, ledwie usłyszy w ogrodzie kroki, zaraz wybiegnie naprzeciw. Ale gdy wszedł na ganek i otworzył drzwi do sionki, dom powitał go milczeniem. Nie zdejmując płaszcza zajrzał do kuchni. Ksienia drzemała w kącie, przy samej płycie, głowa zwisała jej na piersi, różaniec usunął się na kolana.

– Ksienia! – zawołał proboszcz.

Natychmiast ocknęła się. Spojrzała zaspanymi, niezupełnie jeszcze przytomnymi oczami i dopiero gdy ksiądz Siecheń podszedł bliżej, wytrzeźwiała. Zatrzepotała wówczas nieporadnie rękoma, zsunęła się ze stołka i jękliwie popiskując, przypadła do proboszcza. Z początku nie mógł połapać się, o co jej chodzi. Mówiła szybko z wzrastającym wzburzeniem, skarżyła się na coś, żaliła, wyrzucała oderwane słowa, głowa jej się trzęsła, usta drżały. Wreszcie uwikławszy się w tym swoim biadoleniu, zupełnie już przygnębiona własną nieporadnością, zaczęła ubogo pochlipywać.

Upłynęła dłuższa chwila, zanim się uspokoiła i mogła z sensem odpowiadać na pytania. Wyszło wówczas na jaw, że się właściwie nic nie stało, a przynajmniej nic takiego, co mogłoby wytłumaczyć ten niezwykły niepokój. Wiadomość o młodym Gejżanowskim zdziwiła cokolwiek księdza, nie zdarzyło się bowiem dotąd, aby Seweryn złożył wizytę na plebanii, ostatecznie jednak sam ten fakt nie był niczym niezwykłym. „Pewnie jakiś interes musiał mieć” – pomyślał. Więcej za to zaskoczyło go twierdzenie Ksieni, że Michaś już od paru godzin śpi.

– Przecież świeci się w jego pokoju – powiedział.

Oczy Ksieni zaokrąglił przestrach. Załamała ręce i zaczęła przysięgać się i zaklinać, że była w pokoju Michasia, stała przy samym łóżku i widziała, że chłopiec śpi. „Musiał obudzić się – pomyślał proboszcz. – Dlaczego się jednak dotąd nie pokazał? Biedny mały – ogarnął go smutek – po raz pierwszy spotkał się z grozą śmierci, nie umie sobie z tym poradzić, męczy się…”

Od kuchni szło przyjemne ciepło. Ksiądz Siecheń machinalnie rozcierał zziębnięte dłonie, ciągle jednak czuł w sobie chłód, coraz silniejsze miał dreszcze. Spostrzegła to wreszcie Ksienia. I jej wzburzenie, już cokolwiek przycichłe, znowu wybuchnęło. Zakrzątnęła się pośpiesznie dokoła proboszcza, oplątała go drobnymi ruchami, zapłakała, że taki zmarznięty i zabłocony, zaczęła z niego ściągać płaszcz, pytać, co chce zjeść, a ponieważ pomiędzy jej słowa nie zdążył wcisnąć żadnej odpowiedzi, nie czekając na nią pobiegła do spiżarni.

– Niech Ksienia zrobi gorącej herbaty – zawołał.

Nie czekając na jej powrót, udał się do Michasia. Szedł powoli, był bardzo zmęczony. W pewnej chwili, gdy zatrzymał się w stołowym, przypomniała mu się twarz spotkanej kobiety. „Musiałem ją kiedyś spotkać” – przemknęło mu przez głowę. Ale natychmiast przypuszczenie to, choć było możliwe, wydawało mu się niedorzeczne. Jednak wbrew wewnętrznemu przekonaniu stał dalej i szukał w przeszłości twarzy podobnej do tej, którą ujrzał przed sobą w nagłym oświetleniu.

W pokoju był półmrok, cień nocnej godziny, ale białe smugi znaczące wysokość okna zdradzały, że na dworze niebo wypogadza się i noc księżycowa osiąga pełnię jasności. Ksiądz Siecheń podniósł rękę do czoła. „Co powiedzieć Michasiowi? – zastanowił się. – Jak trafić do serca tego dziecka?” Przygnębiony własną bezradnością zawahał się przez chwilę, czy nie odłożyć tego spotkania do jutra. Ale cóż może się do jutra zmienić?

Kiedy otworzył drzwi do pokoju Michasia, chłopiec zerwał się od stołu i pośpiesznie, niezręcznie maskując, że został niespodziewanie zaskoczony, zaczął porządkować książki. „Ukrywa coś przede mną” – pomyślał z goryczą proboszcz. Chcąc chłopcu zostawić trochę czasu, aby przyszedł do siebie, rozejrzał się po pokoju. Nikły płomień dogasającej świecy słabo już świecił, ale za to całe okno stało w srebrzystej poświacie. Cienie drzew, podobne do wodorostów spętanych na dnie rzeki, rysowały się w głębi czarnymi smugami.

Ksiądz Siecheń odwrócił się i spojrzał na Michasia. Stał w tym samym miejscu z głową pochyloną, w dłoniach miął okładkę książki.

– Nie śpisz jeszcze? Późno już, jedenasta dochodzi.

Michaś uczynił ruch, jakby chciał podnieść głowę, skończyło się jednak tylko na tym ruchu. Uparcie patrzył w stół.

– Odrabiam lekcje – szepnął.

– Skończyłeś już?

– Jeszcze nie. To jest tak – poprawił się szybko. – Już tylko powtarzałem.

Ksiądz Siecheń podszedł bliżej.

– Ksienia skarżyła się na ciebie, mówiła, że nie jadłeś kolacji…

Chłopiec poczerwieniał.

– Nie chciało mi się.

– A potem zamknąłeś się na klucz, tak? Zmartwiłeś bardzo biedaczkę.

Michaś milczał. Dostrzegł tylko proboszcz, że usta chłopca rozchylił wesoły, przekorny uśmiech. Zaskoczyło go to, wszystkiego bowiem spodziewał się prócz podobnej reakcji.

Nagle Michaś podniósł głowę.

– Ona tu była potem – powiedział jasnym głosem.

– Tylko udałem, że śpię… nie domyśliła się niczego.

I już zupełnie swobodnie roześmiał się. Nie był to jednak śmiech, który proboszcz dobrze znał i lubił. Zabrzmiał w nim nowy akcent, zuchwała nuta dojrzewającej młodzieńczości, nieomal ostre wyzwanie.

W tej chwili przez szparę w uchylonych drzwiach wcisnęła się Ksienia. Ujrzawszy jej strapioną, żałosną minę, Michaś znowu wybuchnął wesołością. Spojrzała na niego z nieukrywanym zgorszeniem i jak gdyby jawnie chciała go pozbawić swojej troskliwości, zwróciła się wprost do księdza Siechenia:

– Herbata już gotowa, proszę księdza proboszcza. Gdzie mam podać?

Mówiła jednak z nadmiaru wzruszeń tak niewyraźnie, że nie zrozumiał. Powtórzyła więc z widocznym niezadowoleniem.

– Tutaj niech Ksienia przyniesie – powiedział proboszcz. – Albo nie, zaraz… może i Michaś coś zje?

– Ależ tak! – zawołał chłopiec. – Ksieniu, niech Ksienia natychmiast rozchmurzy się, zjem wszystkie zapasy, jakie są w domu, słyszy Ksienia? No, Ksieniu, roześmiać się… – złożył prosząco ręce.

Choć serce jej zabiło z zachwytu, nastroszyła się nieprzejednanie.

– Michaś powinien o tej porze spać, a nie o jedzenie wołać. Do czego to podobne? Mało to razy przypominałam o kolacji?. Trzeba było nie zamykać się w pokoju, jak przed wrogiem jakim, to i byłaby kolacja.

– Kiedy wtedy nie chciało mi się – zaczął przekomarzać się Michaś.

Ksienia aż zatrzęsła się z oburzenia.

– Słyszy ksiądz proboszcz, co on mówi? Nie chciało mu się…

– No, już dobrze, dobrze – załagodził proboszcz. – Więcej się to nie powtórzy. Niech Ksienia poda, co tam jest, zjemy i spać.

Ksienia wyprostowała się.

– Dobrze, podam. Jak ksiądz proboszcz chce, to podam. Ale ksiądz proboszcz ma stanowczo za dobre serce, to nie jest dobrze.

Kiedy wyszła, ksiądz Siecheń zwrócił się do Michasia.

– Widzisz – powiedział tonem łagodnego wyrzutu – zdaje się, że naprawdę wyrządziłeś jej przykrość. Nie powinieneś tego robić.

Oczy Michasia musnęły opiekuna przelotnym spojrzeniem i pobiegły w stronę okna. Na widok nocy tak cichej i jasnej zabiło mu serce. Pomyślał z żalem, że nie może dalej pisać. Po chwili, ciągle zwrócony w tamtą stronę, odezwał się:

– Przecież nie jestem już dzieckiem, mogę iść spać, kiedy mi się podoba, kiedy mam ochotę…

Ksiądz Siecheń nigdy nie słyszał podobnego tonu. I uczuł, że cokolwiek teraz powie, nie trafi to chłopcu do przekonania. Szepnął wreszcie cicho, jakby z wysiłkiem:

– Nie powinieneś jednak dopuszczać do siebie takiej ochoty, która komuś drugiemu sprawia przykrość.

– Dlaczego?

W głowie chłopca zadźwięczała przekora.

– Dlaczego? – powtórzył zwróciwszy się nagle w stronę księdza? – To przyjemnie sprawiać czasem komuś przykrość.

Proboszcz w milczeniu przyglądał się Michałowi. Jednak tym razem mały nie odwrócił oczu. Patrzył na opiekuna nieustępliwie, jakby wzrokiem, który rozjaśnił nagle świeży blask, wspomóc chciał wypowiedziane słowa. Wreszcie proboszcz podniósł rękę i dotknął ramienia chłopca.

– Moje dziecko…

Ale nie dokończył: dłoń mu zadrżała, głos się załamał. Stał z półprzymkniętymi powiekami i twarzą bladą, zmienioną przez znużenie.

– Moje dziecko – powtórzył po chwili ciszej. – Nie wolno ci tak mówić, nie można…

„Zły jestem” – pomyślał Michaś. I wzruszony swoim żalem i smutkiem, który usłyszał w głosie proboszcza, zapragnął w jakiś sposób okazać opiekunowi skruchę. Już chciał schylić się, aby pocałować go w rękę, gdy targnął nim bunt.

Zacisnął wargi, potrząsnął głową.

– Dlaczego nie wolno? Dlaczego ciągle czegoś nie wolno? Wszystkim wolno, tylko mnie nie wolno. Ksiądz chciałby…

Zawahał się, jakby się przeląkł niedopowiedzianej myśli.

– A ja… ja nie chcę, bo ksiądz chciałby…

Ksiądz Siecheń wyprostował się.

– Chciałbym, żebyś nie potrzebował wstydzić się siebie – powiedział surowo.

– Ja wcale się nie wstydzę.

– Tym gorzej. Jeśli teraz jeszcze się nie wstydzisz, to będziesz musiał wstydzić się później.

Mówił takim tonem, że Michaś nie odważył się odpowiedzieć. Przybladł tylko cokolwiek, oczy mu pociemniały. Ksiądz Siecheń odwrócił się. Ale we drzwiach zatrzymał się.

– Zapomniałem ci powiedzieć coś ważnego, moje dziecko – powiedział z łagodnym już akcentem w głosie. – Siemion przesyła ci pozdrowienia.

Michaś drgnął.

– Siemion?

– Tak, przecież byłem u niego. Mówiłem ci wychodząc, że idę do Siemiona.

Spodziewał się jakiejś odpowiedzi, był pewien, że teraz Michaś zdobędzie się na serdeczny odruch. Ale chłopiec milczał. Twarz jego nie wyrażała żadnego wzruszenia.

Przeszli więc do jadalni. Stół był nakryty, słychać było pośpieszne krzątanie Ksieni w kuchni.

– Już niosę, niosę! – zawołała.

Jak przed każdym posiłkiem, proboszcz zatrzymał się przy swoim krześle i przeżegnał się. Michaś machinalnie uczynił to samo, po raz pierwszy nie odmówił krótkiej modlitwy. Nie chciał tych znanych, od tylu lat po kilka razy dziennie powtarzanych wyrazów. Nie chciał ich, jak nie chciał w tej chwili niczego, co należało do księdza.

Stał z głową pochyloną, zaciśniętymi ustami, nachmurzony. Jakąż ulgę odczułby, gdyby mógł wrócić teraz do swego pokoju albo wybiec na dwór! Ogarniała go coraz większa niechęć do opiekuna. I kiedy usiadłszy, spotkał się z jego wzrokiem, nie starał się wcale ukryć swojej wrogości. Było mu z nią dobrze, natychmiast stłumiła w nim przelotne szarpnięcie niepokoju i umocniła w przekonaniu, że słuszność jest po jego stronie. Zupełnie już pewien siebie zabrał się do krajania chleba.

Ksiądz Siecheń siedział naprzeciw, patrzył w stół. Wolał uniknąć wzroku chłopca. Tymczasem Ksienia wniosła uroczyście dymiącą kaszę. Stawiając talerz przed proboszczem oświadczyła:

– Z mlekiem, proszę księdza proboszcza, bardzo dobra, taka, jak ksiądz lubi.

Na Michasia za to spojrzała z ukosa.

– A Michasiowi to może nie będzie smakowało – głos jej zadrżał oburzeniem. – Ale to trudno, nic innego nie ma, trzeba jeść, co jest.

Ksiądz Siecheń podniósł głowę i uśmiechnął się blado.

– Cóż to Ksienia tak dzisiaj Michasiowi dokucza?

Chłopiec poczerwieniał.

– Ja wcale nie potrzebuję obrony – burknął opryskliwie.

– Michasiu… – szepnął ksiądz.

– Bo nie potrzebuję! – powtórzył.

Dopiero teraz Ksienia wybuchnęła:

– To ty tak, smarkaczu? Takim tonem do swego dobroczyńcy? Taka wdzięczność? Mój Boże, czegóż to ja musiałam dożyć! Żeby taki pędrak, od ziemi ledwie odrósł i już tak sobie zaczyna…

– Ksieniu, Ksieniu! – starał się ją uspokoić proboszcz.

Ale rozkrzyczała się jeszcze głośniej.

– Lanie ci trzeba sprawić, smarkaczu, lanie!

Michaś, który przez cały czas uśmiechał się ironicznie, nagle zerwał się.

– Wypraszam sobie! – krzyknął zdławionym głosem. – Nie pozwolę, żeby na mnie krzyczano!

Zacisnął pięści i zaczął tupać nogami. Ksienia cofnęła się przerażona.

– Nie pozwolę! – pogroził jej kułakiem.

Widząc przed sobą jego twarz zmienioną, poszarzałą, usta wykrzywione złym grymasem, oczy zwężone i mściwe, skurczyła się, głowę wtuliła w ramiona i pośpiesznie się przeżegnała.

– Diabeł! – szepnęła drżąc cała – diabeł…

Wybuchnął na to hałaśliwym śmiechem. Spojrzał po obecnych triumfującym wzrokiem, odwrócił się niespodziewanie i wybiegł. Trzasnął drzwiami.

– Diabeł – wymamrotała Ksienia.

Przysiadła na brzeżku krzesła, roztrzęsiona i nieporadna.

– Tego się doczekać, mój Boże, tego się doczekać – zachlipała żałośnie.

Ksiądz Siecheń podniósł się i podszedł do niej.

– Niech się Ksienia uspokoi, nie trzeba robić takich historii, to nic poważnego.

– Jak to nic poważnego – oburzyła się. – Ksiądz proboszcz widział, jak on popatrzył, jak zbój jaki… A jak się roześmiał? Brr! – załamała ręce. – Aż ciarki człowieka przeszły.

Nagle poderwała się.

– Zobaczy ksiądz, on nas jeszcze pomorduje kiedy!

– Niech Ksienia nie plecie głupstw! – zawołał rozdrażnionym głosem proboszcz. – Chłopiec jest zdenerwowany, przejął się wypadkiem Dubrowskiego, w jego wieku…

Ale Ksieni nie trafiło to tłumaczenie do przekonania. Potrząsnęła głową.

– To dlaczego nie modli się?

Już chciał powiedzieć: nie zawsze można się modlić, ale w porę zatrzymał się.

– Michaś ma tylko czternaście lat – rzekł.

Sam jednak wbrew temu, co mówił, jasno zdawał sobie sprawę, że podczas kilku godzin jego nieobecności w Michasiu musiały dokonać się całkowicie nowe zmiany. Kiedy wychodził wieczorem, zostawił chłopca w nastroju przygnębienia i apatii, która go nie opuszczała od poprzedniego dnia. Zaczął sobie teraz robić wyrzuty, że zbyt mało czasu poświęcił wówczas Michasiowi. „To moja wina – pomyślał. – Czyż nie jestem odpowiedzialny za to dziecko? Ale cóż znaczy odpowiedzialność? Czy nie nadużywamy jej, czy nie za często osłaniamy się nią, aby siebie bronić, aby odsunąć od siebie konieczność działania? Czy nie bierzemy na swoje sumienie odpowiedzialności, aby rozgrzeszyć się z win, których wolimy nie znać? Już to samo, że chcemy być odpowiedzialni, wystarczy nam, abyśmy się czuli usprawiedliwieni. Ale przyjmując na siebie zły los drugiego człowieka, przejmując cudze winy, cóż czynimy, aby zło przezwyciężyć, aby nie tylko w świadomości, lecz i w postępkach zaakcentować naszą solidarność? Jak łatwo stanąć wśród ludzkich spraw i serce swoje wydać biernemu męczeństwu! Jak łatwo jest cierpieć!”

Nagle usłyszał, że Ksienia coś szepce.

– Co Ksienia mówi? – spytał.

Przysunęła się bliżej.

– Kasza ostygnie, proszę księdza, trzeba zjeść…

Usiadł przy stole, ale po kilku łykach odsunął talerz.

– Niedobra? – zatroskała się Ksienia.

– Owszem, dobra, tylko nie jestem głodny. Niech Ksienia herbatę przyniesie.

Kiedy udała się do kuchni, wstał i podszedł do drzwi pokoju Michasia. Było tam cicho. Zawahał się, czy nie wejść. Ale w tej chwili wróciła Ksienia. Postawiła na stole herbatę, nie odchodziła jednak.

– Niech ksiądz proboszcz zaraz wypije, póki gorąca.

Po długim milczeniu znowu odezwała się:

– Ksiądz proboszcz pójdzie tam do niego?

Patrzyła błagalnie i z ufnością, jakby oczekiwała od księdza, iż jednym słowem zdoła przywrócić domowi dawny spokój. Proboszcz zamyślił się.

– Nie – powiedział wreszcie. – Dzisiaj lepiej go zostawić samego.

– Przez całą noc będę niespokojna – poskarżyła się.

Niespodziewanie przypomniała się proboszczowi twarz spotkanej kobiety.

– Ksieniu, do Grzegorza Litowki przyjechała przed kilku dniami jakaś kobieta, tak?

Ksienia przybrała zgorszoną minę.

– A przyjechała. Podobno. Mówili coś tam ludzie, ale ja się tym nie interesuję.

– Nie wie Ksienia, jak ona się nazywa?

– Jak się nazywa? – zdumiała się. – A skąd ja mam wiedzieć, jak się taka nazywa!

Znając upodobanie staruszki do plotek, nie wzruszył się jej oburzeniem.

– Może jednak Ksienia przypomni sobie, co? Może ktoś mówił przypadkiem Ksieni?

– Nikt nie mówił. Ze mną o takich nie śmie nikt rozmawiać.

Była szczerze dotknięta, ale nie tyle pytaniem proboszcza, ile własną niewiedzą. Przez chwilę walczyła z sobą. Wreszcie nie wytrzymała.

– Ale jeśli ksiądz proboszcz chce, to mogę dowiedzieć się.

– Nie, nie trzeba, to nic ważnego. Tak się tylko spytałem.

Dopił herbatę i wstał.

– Czas już spać.

Chociaż miała oczy z senności zwężone jak szpareczki, odpowiedziała z rezygnacją:

– Ja tam nie będę spać.

…podźwignął się i jak lunatyk wyciągnąwszy przed siebie ręce począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewien, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków… Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł wreszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwania. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiedział w górze ciąg wiatru, ras odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc… Nagle zdał sobie sprawę, że kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżył obecnie… Jednocześnie uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś z nim był przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, lecz jednocześnie bardzo bliski. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyśpieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle! Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak wołaniem zdradzić miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie. – To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekunda. Już prześwituje coś wśród mroku…

Nagle targnął nim niepokój. I w tej samej chwili, jakby pod wpływem gwałtownego bólu zadanego z zewnątrz, obudził się. Usiadł. Nie zdążył zupełnie wytrzeźwieć, gdy nowe uderzenie niepokoju poderwało go z łóżka. Serce biło mu szybko i nierówno, głowę rozsadzał szum, całe ciało miał zlepione potem. Natychmiast poczuł dreszcze. Sięgnął więc machinalnie po kołdrę, ale ponieważ zsunęła się na podłogę, podciągnął ją ociężałą ręką na kolana i dalej siedział na brzegu łóżka, zgarbiony, z głową wtuloną pomiędzy ramiona, szczękając zębami.

Dokoła leżała ciemność i cisza. Wtem skrzypnęło w kącie.

– Kto tu? – spytał cicho.

Nikt nie odpowiadał.

– Kto tu? – podniósł głos.

Milczenie. Mimo to proboszczowi ciągle wydawało się, że w głębi mroku ktoś stoi.

– To ty, Michasiu?

Przypomniał sobie słowa Ksieni: „on nas jeszcze pomorduje kiedy…” Wzdrygnął się. „Jak mogę nawet przypuścić coś podobnego?” – ogarnął go wstyd. Nie ruszył się jednak, nadsłuchiwał. Ale szelest nie powtórzył się więcej. W ciszy słyszał proboszcz tylko swój własny przyśpieszony oddech. Na dworze ciągnął gdzieś bardzo wysoko cienki poszum. „Wraca wiatr – pomyślał – do rana daleko jeszcze…”

Już się zamierzał położyć, gdy wyraźnie uczuł, że ktoś stoi z tyłu za jego plecami, po drugiej stronie łóżka. Chciał zawołać, ale głos uwiązł mu w gardle. Odwrócił się. Nikogo… Pamiętał, że kiedy zasypiał, leżała w tym miejscu na podłodze wąska smuga, przeciekającego przez szpary w okiennicy światła. Teraz była ciemność.

Wyczerpany, usunął się na łóżko. Pragnął snu. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zaśnie. Chwilę leżał bez ruchu, zupełnie otępiały, niezdolny do myślenia. Każdy głębszy oddech odzywał się bólem w piersiach. Stygnący pot, jak lód chłodził plecy. Któż to wołał: „Pawle!” – Kroki oddalają się, cichną nieporadnie i lękliwie – „Pawle, Pawle!”

Nagle wszystko stało się przerażająco jasne: ten krótki, jakże znany sen, to błądzenie przed kilku godzinami wśród zagajnika, a potem… Zerwał się z łóżka. Zatoczył się, ścisnął dłońmi tętniące skronie.

– To niemożliwe! – zawołał na głos. – To niemożliwe…

Bronił się przed tą straszną myślą. Czuł jednak, że przenika w niego coraz głębiej. Jak uciec przed nią, jak ją zniszczyć? Wszystko się rozpada, trud całego życia… Osunął się na kolana.

– Nie, nie! – szepnął rozpaczliwie.

Spotniały, drżący, targany strachem, który jak ból wyrywał mu z zaciśniętego gardła ochrypły jęk, upadł krzyżem na podłogę.

– Panie, czy możliwe, aby u początku drogi, którą poprowadziłeś mnie ku Tobie, leżała okrutna krzywda? Przecież nie mogłeś chcieć, abym doszedł do Ciebie takim kosztem… Wołałeś mnie do siebie bezustannie, cierpliwie czekając chwili, gdy zbudzę się i usłyszę Twój głos. Wiesz, że wahałem się długo, czy mam prawo odpowiedzieć: oto jestem. Bo przecież wiedziałem, że gdy raz wejdę na twoją drogę, nie będzie mi już wolno z niej zejść… Oto, żeby Tobie być wierny, musiałem wobec niej być niewierny. Żeby do Ciebie dojść, musiałem ją porzucić… Wołałeś, Panie… ufałem, że jej nie opuścisz, przecież jestem tylko człowiekiem…

Słowa zamarły mu na wargach. Cóż znaczą słowa? Cóż znaczy modlitwa? Czyż człowiek nie jest bliższy człowiekowi od Boga?

XIV

Anna wróciła do domu tak wzburzona, że o dogadaniu się z nią nie podobna było myśleć. Robiła wrażenie zupełnie nieprzytomnej, mówiła od rzeczy.

Z początku Litowka myślał, że zwariowała. Próbował ją wybadać, dowiedzieć się, co robiła, gdy uciekła od niego na drodze. Ale z chaotycznych wyjaśnień jednego tylko się domyślił: nie chodziło tu o śmierć Nawrockiego. Więc o co? O kogo? Co się stało? Odpowiedzi, które dawała, gmatwały wszystko. Zrozumiał wreszcie, że dzisiaj niczego się nie dowie. Dręczony najgorszymi przeczuciami, poszedł do siebie.

Zaledwie została sama, szybko zgasiła światło i tak jak przyszła ze dworu, w kostiumie i w pantoflach, nie odrzucając nawet kołdry, położyła się na łóżku. Było już dobrze po północy, gdy z czujnego półsnu, pełnego bolesnych i niespokojnych wspomnień, wyrwało ją łomotanie do drzwi wejściowych. Natychmiast się zerwała. Więc nie omyliło ją przeczucie!

Lecącymi rękoma zapaliła świecę. Kołatanie powtórzyło się, energiczniejsze tym razem. „Jak śpieszy mu się…” pomyślała ze złą radością. Przeszła przez ciemną izbę szynku i wszedłszy po schodach na półpiętrze zapukała do Litowki.

– Grzegorzu! – zawołała głośno.

Ponieważ nie odpowiadał, nacisnęła klamkę. Ale drzwi nie puściły.

– Grzegorzu! – uderzyła pięścią. – To ja…

W pokoju poruszyły się ciężkie kroki.

– Grzegorzu, otwórz, słyszysz?

Zazgrzytał klucz. Wewnątrz było ciemno. Musiała podnieść świecę, żeby zobaczyć Litowkę. Stał blady, ze zmienioną twarzą, również w ubraniu. W ręku trzymał rewolwer.

– Ogłuchłeś? Dobija się ktoś.

– Ciszej! – syknął.

– Otwórz prędko.

Usta mu zadrżały, twarz poszarzała i skurczyła się.

– Musieli już dowiedzieć się – mruknął ochryple. – Ale czego oni ode mnie chcą? Dlaczego do mnie?

– Kto? – nie zrozumiała. – Co ty mówisz?

Chwycił ją za rękę.

– Słuchaj, Anna! – począł szeptać pośpiesznie – przez pamięć na dawne lata, słyszysz, zeznasz wszystko, jak było, dobrze? Ja nie maczałem w tym ręki, przysięgam ci. Chciałem zabić, ale to nie ja zabiłem, nie ja… ktoś inny, zbieg okoliczności… ale nie ja…

Ściskał jej dłoń coraz silniej. Odsunęła go.

– Możesz się nie bać. To nie po ciebie.

– Nie po mnie? – spojrzał spode łba. – Skąd wiesz?

– Wiem. Otwórz, to się przekonasz.

Nie ustępował jednak.

– Skąd wiesz, że nie po mnie?

Nagle drgnął i poczerwieniał.

– Anna! spójrz mi w oczy… Rozumiem teraz! – w oczach jego błysnęła wściekłość. – To ty wszystko tak uknułaś, ty… żmijo! Poszłaś na policję zadenuncjować, chcesz się mnie pozbyć, tak? Już zapomniałaś, jak wyciągnąłem cię z rynsztoka zdychającą… ale poczekaj, nie ciesz się za wcześnie…

Przyciągnął ją do siebie i podniósł rewolwer.

– Grzegorzu – powiedziała spokojnie – nigdzie nie chodziłam.

– Kłamiesz!

– Twoje sprawy nic mnie w tej chwili nie obchodzą. Tam przyszedł ktoś do mnie.

– Do ciebie?

– Tylko do mnie, rozumiesz? Chociaż nie wiem, czy jest pewny, że to jestem ja. Może tylko podejrzewa… ale to wszystko jedno!

Na dole coraz gwałtowniej się dobijano.

– Kto nie jest pewny? Co ty wygadujesz? Kto podejrzewa?

Wzruszyła ramionami.

– Zobaczysz? Mogę cię tylko zapewnić, że tam za drzwiami stoi ktoś, kogo jeszcze bardziej nienawidzę niż ciebie. Wystarczy ci to? No więc… schodzisz czy nie? Bo jeśli nie…

– Poczekaj! – jeszcze nie dowierzał. – To prawda, co powiedziałaś?

Spojrzała na niego pogardliwie.

– Jakiż z ciebie tchórz!

Wahał się chwilę.

– Daj świecę – mruknął wreszcie.

Powoli zszedł na dół. Anna zbiegła za nim i znikła w swoim pokoju. Przed samymi drzwiami zatrzymał się.

– Kto tam?

– Swój – odpowiedział znajomy głos.

Postawił świecę we wnęce ściany i w jednym ręku trzymając rewolwer, drugą odsunął ciężką żelazną sztabę.

Na dworze stał ksiądz Siecheń.

– Ksiądz proboszcz! – zawołał zdumiony.

– Zbudziłem pana, prawda? Przepraszam… ale tak się złożyło… Można wejść?

Uczynił ręką zapraszający gest. Ksiądz Siecheń wszedł do środka. Litowka zamknął drzwi i wziąwszy świecę, obrzucił niespodziewanego gościa przeciągłym spojrzeniem.

– Wolno spytać, co księdza dobrodzieja sprowadza o tak późnej godzinie w moje grzeszne progi?

Proboszcz zdjął kapelusz. Wyglądał na bardzo znużonego, twarz miał zgaszoną, oczy podsiniałe.

– U pana mieszka pewna kobieta, tak? Nie wiem, jak się nazywa, a wygląda… ciemna, zdaje się, blondynka, niemłoda już… zgaduje pan, o kim mówię?

Litowka skinął głową.

– Przypuśćmy.

– Chciałbym się zobaczyć z tą kobietą – powiedział otwarcie proboszcz.

Litowka aż otworzył usta ze zdumienia.

– Ksiądz dobrodziej?

– Tak.

– Teraz?

– Wolałbym teraz.

Karczmarz zmrużył oczy.

– Więc to tak?

– Myli się pan – przerwał mu chłodno.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy skrzypnęły drzwi i na progu stanęła Anna. Zdążyła już się przebrać, miała na sobie luźny szlafroczek lekko zarzucony na ramiona, rozpięty na piersiach. Ksiądz Siecheń wpił się w nią wzrokiem natężonym aż do bólu. Szukał w tej obrzękłej, nalanej twarzy znanych rysów. Jakże pragnął ich nie znaleźć!

Tymczasem Anna oparła się o ścianę. Uśmiechnęła się wyzywająco.

– Co się stało? – spytała gardłowym głosem.

Ksiądz Siecheń drgnął. Wprawdzie zaledwie cień, ale jednak cień znajomego akcentu drgnął pod skorupą tej nieprzyjemnej, chropawej mowy. „Nie, to niemożliwe – zacisnął kurczowo palce – omyliłem się. Uległem jakiemuś złudzeniu. To nie może być ona.”

Litowka zerknął porozumiewawczo w stronę Anny.

– O ile się nie mylę, to ksiądz dobrodziej ma interes do ciebie. Czy tak? – zwrócił się do proboszcza.

– Tak.

Anna przegięła się w biodrach.

– Rzeczywiście? – spytała przeciągle.

Proboszcz spuścił oczy.

– Tak, chciałem się z panią zobaczyć. Przepraszam, że tak późna pora, ale… Wytłumaczę to zresztą pani…

– O, to nic nie szkodzi! – zaśmiała się. – Ja miewam gości i o późniejszej godzinie.

Z przyjemnością dostrzegła, że zmienił się na twarzy. „Niech widzi ten klecha, co mu zawdzięczam – ogarnęła ją radość – czym jestem z jego łaski…” Ale jednocześnie pomyślała: „jak on źle wygląda…”

Serce zabiło jej mocniej.

– Proszę – powiedziała panując usilnie nad głosem, żeby nie zadrżał. – Niech… niech ksiądz wejdzie.

Usunęła się cokolwiek na bok. Ksiądz Siecheń przeszedł nie patrząc na nią. Zatrzymał się przy stole. Słyszał za sobą stłumione szepty. Po chwili skrzypnęły zamykane drzwi. Zostali sami.

– Niech ksiądz siada – powiedziała Anna.

Podsunęła mu krzesło. Sama cofnęła się w głąb izby, w cień. „Tak samo, jak przyszłam do jego pokoju po raz pierwszy” – przypomniała sobie. Proboszcz stał dalej. Znalazła jakieś bardzo dalekie podobieństwo w pochyleniu ramion. „Nie, nie! – zagryzła wargi – nie myśleć o tamtym, cóż ci ludzie mają z sobą wspólnego?”

Nagle podniósł głowę.

– Chciałem pani przede wszystkim wyjaśnić… moja wizyta, jakby tu powiedzieć…

– Może się ksiądz nie tłumaczyć.

– Przeciwnie. Należy się to pani. Moja wizyta nie ma nic wspólnego z pani… z pani zawodem.

– Ach tak?

I szybko dorzuciła ze sztuczną swobodą:

– To szkoda, miałam już takich, prawie wszyscy byli dość zabawni, a jeden to nawet…

„Po cóż ja to mówię?” – pomyślała nagle milknąc. I odruchowo cofnęła się w jeszcze głębszy cień. „Powiedziałem jej wtedy… – pobiegł proboszcz pamięcią do pierwszego spotkania – zaraz, co to ja jej powiedziałem… aha! jaki pani ma dobry uśmiech…”

– Przypuszczam jednak – odezwała się po chwili – że wizyta ta nie łączy się z księdza zawodem, prawda? Nie ma chyba ksiądz zamiaru spowiadać mnie albo bawić się w nawracanie grzesznicy?

– Nie – odparł krótko.

Zaległo milczenie. Anna siedziała w tak gęstym półmroku, że proboszcz nie mógł dokładnie ujrzeć rysów jej twarzy. Ale właśnie w tym mglistym zatarciu wydała mu się podobna do obrazu, który zachował w pamięci. Ileż razy w takim właśnie zmierzchu widywał Annę, wracając do domu! U Podhaliczów zajmowała mały pokoik zaraz przy kuchni. Jeśli któreś z małżonków było w domu, korzystał z pierwszego lepszego pretekstu, aby zmylić ich czujność, uchylić drzwi i zajrzeć do środka. Siedziała zwykle po ciemku. Gdy otwierał drzwi, światło z sąsiedniego pokoju wpadało w mrok i wyłaniało stamtąd spojrzenie oczu, uśmiech, delikatny połysk jasnych włosów.

Już chciał podejść i powiedzieć: „Anno!” Ale lęk, że wszystko może się zaraz wyjaśnić, zatrzymał go. W tej samej zresztą chwili kobieta, którą miał przed sobą, wydała mu się zupełnie obca. Ileż lat upłynęło od rozstania z Anną? Z górą dwadzieścia, dwadzieścia dwa. Ale czyż nawet tak długi okres mógłby podobnie zmienić człowieka? I Anna taka, jaką pamiętał, czysta, dziewczęca, czyż mogłaby się stać kimś innym? Ogarnęła go pewność, że się omylił. „Panie! – pomyślał – zgrzeszyłem przeciw Tobie, wątpiąc o Twojej sprawiedliwości…” Ale nagle przypomniał sobie przerażenie, jakie ujrzał na twarzy owej kobiety przed paru godzinami.

– Więc? – spytała Anna. – Dlaczego ksiądz nie siada?

– Dziękuję. Chciałem pani zadać jedno pytanie… Spotkaliśmy się niedawno, prawda? Dlaczego pani uciekła tak nagle? Robiła pani wrażenie takie, jakby się czymś przeraziła. Czy pani… widziała mnie kiedy?

„Nie poznał mnie” – odetchnęła z ulgą Anna. I zdziwiła się, dlaczego to odkrycie sprawiło jej przyjemność. Była przygotowana na podobne pytanie. Ale jeszcze przed chwilą sądziła, że odpowie: „tak, Pawle”. Teraz odczuła, że nawet gdyby zdobyła się na taką odpowiedź, sprawiłoby jej to ból.

Ksiądz Siecheń spojrzał na nią przenikliwie.

– Nie odpowiada pani?

Roześmiała się.

– Cóż za pytanie! Oczywiście, że nie widziałam księdza.

– Dlaczego więc pani uciekła?

– Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Zresztą wcale nie uciekłam… A ostatecznie, czy księdzu nie wszystko jedno? Co księdza to obchodzi? Nie przyszedł chyba ksiądz po to, żeby zadawać mi podobne pytania?

Głos jej stał się ostry i odpychający. Czuła jednak radość w tym zaciekłym zacieraniu śladów, w ostatecznym jakby podeptaniu swojej miłości.

Ksiądz Siecheń cofnął się i usiadł.

– Nie, oczywiście, że nie po to przyszedłem.

– Tylko?

Coraz ciężej przychodziło mu mówienie. Sytuacja, w której się znalazł, wydawała mu się coraz fałszywsza.

– Zdaje się, że się omyliłem – powiedział wreszcie z wysiłkiem. – Nawet na pewno się omyliłem. Proszę mi darować… i pójdę już chyba…

Wstał. Nie czuł jednak żadnej radości, że jego przypuszczenia okazały się niesłuszne. Odżyła w nim rana, która, jak sądził, dawno się zasklepiła. „Jak łatwo dał się oszukać pozorom – myślała z zawistną goryczą Anna. – Jak on kocha swój spokój, jak on chce być w porządku… Odejdzie teraz uspokojony, opuszczą go wyrzuty sumienia… a ja, co się ze mną stanie?”

Wydało się jej, że jeśli Paweł teraz odejdzie, zniknie wraz z nim ta resztka mizernej nadziei, która jej w życiu pozostała. Ale jakiej nadziei? Cóż tu może być nadzieją? Przecież nic o niej, o tej nadziei nie wiedząc, chciała jej pokrzepiającej, a jednocześnie jakże bolesnej obecności. I już wierzyła, że ta nieświadoma nadzieja, niby niewidoczne pasemko, wpleciona była w bieg minionych lat. Oto teraz nadeszła godzina rozstrzygająca! Musi się coś stać! Ale co? Anną targnął jeszcze gwałtowniejszy lęk, że zostanie sama. Uczuła, że gdyby zaszła konieczność, upadłaby do nóg Pawłowi i prosiła go, aby nie odchodził. Podniosła się.

– Niech ksiądz zostanie chwilę… – głos jej się załamał. – Ksiądz powiedział, że omylił się, tak?

Proboszcz pochylił głowę.

– Tak.

– Ale w czym? W czym ksiądz pomylił się?

Stała pochylona w jego stronę, czekając z natężeniem, co odpowie. Milczał jednak.

– W czym ksiądz pomylił się? – powtórzyła bardzo cicho.

Drgnął, bo w głosie kobiety znowu pojawił się znajomy akcent. A gdy uderzony niepokojem, podniósł oczy, zdumiał się i przeraził widząc twarz tak nagle odmienioną: zniknął z niej wyzywający uśmiech, a wraz z nim jak gdyby pękła sztuczna maska. Miał teraz przed sobą starą, zmęczoną kobietę o rysach przeżartych cierpieniem i oczach, których nikły, zszarzały blask, jak zwiotczałe echo, wywoływał minioną piękność.

Zawołał głośno:

– Anno!

Zaskoczona tym niespodziewanym okrzykiem, cofnęła się w popłochu. „Uciec stąd!” – przeszyły ją przestrach i wstyd. Ale ksiądz zagradzał drogę do drzwi. Stał przygarbiony, usta mu drżały.

– Anno… – powtórzył.

Uczuła, że słabnie. Oparła się o ścianę. I półprzytomnie, z wysiłkiem, jakby chciała krzyknąć, wyszarpnęła z siebie ledwie dosłyszalny szept:

– Ksiądz zna moje imię?

– Anno… – powiedział jeszcze raz.

Nie umiał znaleźć żadnego innego słowa. Czuł się spętany, bezsilny, strącony na samo dno ciemności. Jednak w tej chwili nie dręczył go żaden ból. Cierpienie, które wiedział, iż go nie ominie, leżało w nim zakrzepłe, jednak nie umarłe, zdawał sobie bowiem sprawę, iż podobne kotwicy, która nie dosięgła jeszcze dna, może lada moment drgnąć i pociągnąć go w otchłań. „Cóż z niej uczyniłem? – pomyślał nagle. – Czym się stała przeze mnie?” Gwałtowny skurcz serca zaparł mu oddech: „O, Panie, czyżbym nie dążył ku Tobie z miłości do Ciebie? Czyżby wszystko, co mnie ku Tobie prowadziło, było moim fałszem? Czyżby…” Nie mogąc udźwignąć dłużej ciężaru tłoczących się myśli, zdjęty strachem, litością i rozpaczą, zaczął zesztywniałymi wargami szeptać jakieś słowa urwane, pośpieszne. Stał przygarbiony z opuszczonymi wzdłuż sutanny dłońmi, głowę pochylił jeszcze niżej. Anna nie zrozumiała nic z tego, co mówił. Widziała tylko, że cierpi. O parę kroków zaledwie szarzała w półcieniu jego twarz skurczona męczarnią, zapragnęła więc w nagłym przypływie serdecznej tkliwości wyciągnąć rękę i położyć dłoń na tym pochylonym czole. Wtedy ogarnął ją spokój, uciszenie, jakiego od bardzo wielu lat nie znała.

– Co księdzu jest? – spytała łagodnie. – Taki ksiądz zmieniony… Ksiądz – zawahała się, lecz na krótką tylko chwilę – ksiądz musiał mnie wziąć za kogo innego, czy tak?

Nie uchwycił sensu jej słów, uderzył go tylko czysty dźwięk głosu. Podniósł głowę. Patrzyła na niego jasnymi oczami, przyjaźnie i jakby ze współczuciem.

– Co pani powiedziała?

– Ksiądz wziął mnie za kogoś, kogo ksiądz znał, prawda? Musiałam księdzu przypomnieć jakąś kobietę?

– Tak, rzeczywiście – szepnął.

Przeciągnął ręką po czole, jakby chciał zetrzeć sprzed oczu natrętne ślady przywidzenia. Ale jeszcze nie śmiał wierzyć, że uległ pomyłce. Myśl jego pracowała wolno, ociężale, miał wrażenie, że ocknął się ze snu i w pierwszym odurzeniu nie potrafi odróżnić, w którym miejscu kończy się sen, a zaczyna prawdziwa rzeczywistość.

– Niech ksiądz usiądzie – podsunęła mu krzesło Anna.

Sama znowu cofnęła się pod ścianę. I kiedy pomyślała, że teraz Paweł odejdzie, nie uczuła goryczy ani żalu. Przeciwnie: kładł się w jej sercu spokój, proste uciszenie, w którym była także tęsknota. Pragnęła, aby Paweł nie odszedł, ale równocześnie pragnęła zostać sama, aby móc wtulić twarz w poduszki i zapłakać.

Cisza przedłużała się. Na dworze podnosił się wiatr. Rósł szum drzew.

– Jakże się ksiądz czuje?

– Dziękuję – skinął głową – dobrze.

Dopiero po chwili odczuł serdeczność tego pytania.

– Pani jest dobra – wyrwało mu się odruchowo.

I zawstydził się, że powiedział to, jak mu się wydawało, niezręcznie i nieporadnie. Anna zaśmiała się.

– Och, dobra! A czy ksiądz wie, że mnie rzeczywiście jest na imię Anna? Ależ niech ksiądz tak nie patrzy, jeszcze co dobrego znowu zacznie ksiądz myśleć…

– Nie, nie, niech pani mówi.

– Powiedziałam to księdzu, żeby wytłumaczyć, dlaczego mnie tak w pierwszej chwili zaskoczyło moje imię w ustach księdza. Przyzna ksiądz, że dość zabawny zbieg okoliczności.

Zaniepokoiła się jego upartym spojrzeniem.

– Dlaczego ksiądz mi się tak przypatruje? Ciągle jeszcze szuka ksiądz podobieństwa? No, niechże ksiądz powie coś. Nie będziemy chyba tak siedzieć i patrzyć jedno na drugie. To dosyć śmieszne, nie? Ale dlaczego ksiądz podnosi się? Przecież to nie znaczy, żebym księdza wypraszała.

– Zmęczona pani pewnie.

Wydało się jej, że chciał tym powiedzeniem nawiązać do jej zawodu.

– Niepotrzebnie się ksiądz lituje – powiedziała z nagłą wrogością. – Zresztą, niech ksiądz idzie, jak ksiądz chce.

– Nie chciałem pani urazić.

– Czyż mnie można urazić?

Podszedł do niej i wziął za rękę.

– Po cóż pani tak mówi?

Czując jego rękę na swojej, nie mogła opanować drżenia. Przypomniał się jej ostatni wieczór, jaki spędziła z Pawłem, wieczór poprzedzający dzień jego niespodziewanego zniknięcia. Niczego nie podejrzewała. Jakże była ślepa! Żyła obok człowieka, który był dla niej wszystkim, i sądziła, że zna każdą jego myśl, a oto okazało się, że nie znała ani jednej prawdziwej. Cóż pozostało z tych miesięcy, z tych dni, gdy trwały, tak, zdawało się, szczęśliwych, z godzin nasyconych uniesieniem i oddaniem? Kiedy tego wieczoru mówił dobranoc, nie zauważyła w jego głosie żadnej zmiany. Dopiero potem, powracając w ciągu wielu samotnych godzin do tamtej chwili, przypomniała sobie, iż zanim udał się na spoczynek, długo trzymał w dłoniach jej rękę. Wyraźnie teraz zobaczyła pokój, w którym mieszkali, półmrok, światło padające z sąsiedniej izby, za oknem noc miotaną halnym wiatrem.

– Zimno pani? – spytał proboszcz.

Wyrwała gwałtownie rękę.

– Nie.

Drżała jednak coraz silniej.

– Co pani jest?

Potrząsnęła tylko głową. Nie mogła mówić, zęby jej dygotały. Wreszcie wykrztusiła:

– Nic mi nie jest. Czego ksiądz ode mnie chce?

Wydało się jej, iż zdradza się każdym ruchem i każdym słowem. Ale ksiądz Siecheń daleki był w tej chwili od podejrzeń. Myślał, jak dopomóc tej kobiecie, która – był tego pewien – musiała być bardziej nieszczęśliwą niż złą.

– Gdyby chciała pani kiedy zobaczyć się ze mną, może zdarzy się tak, to niech pani przyjdzie, dobrze?

– Do księdza?

– Niech pani przyjdzie – powiedział z naciskiem.

Twarz jej zmieniła się.

– Ksiądz miłosierdziem chce okupić swoją winę?

Patrzyła na niego wyzywającym, szyderczym wzrokiem, pewna, iż oburzy się lub przynajmniej zmiesza. Ale spokojnie wytrzymał to spojrzenie. Anna pierwsza spuściła oczy. Jednak zaraz znowu je podniosła.

– Księdza tu przygnały wyrzuty sumienia, niepokój?

Zaskoczony tym pytaniem, zareagował w pierwszej chwili odruchem buntu. Czyż miał się usprawiedliwiać i tłumaczyć przed tą kobietą? Sytuacja wydała mu się śmieszna i poniżająca. Ale natychmiast stłumił ten podszept pychy.

– Tak, pani ma rację – powiedział prosto.

Anna skrzywiła usta do uśmiechu. Nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Była przygotowana na każdą prócz tej. Poczuła się pokonana. Ale nie chciała przegrać. Zacisnęła dłonie tak mocno, iż paznokcie wpiły się w ciało. Ból dodał jej odwagi.

– Ksiądz skrzywdził tamtą dziewczynę?

Proboszcz zawahał się.

– Tak, skrzywdziłem.

Nie panowała już nad sprzecznymi uczuciami, jakie ją ogarnęły.

– Ale dlaczego? – zawołała głosem nabrzmiałym żalem i zaciętością.

Wytłumaczył jej to kiedyś w chaotycznym liście w przeddzień wstąpienia do seminarium, ale teraz jeszcze raz chciała usłyszeć powody, których nienawidziła, chciała ich jeszcze raz jak rany otwartej dotknąć, aby mogła je nienawidzić nienawiścią świeżą i wzmocnioną.

Pomyślał: „Ją także musiał ktoś skrzywdzić”. Ponieważ zwlekał z odpowiedzią, powtórzyła: – Dlaczego? – Tym razem zabrzmiała w jej głosie już tylko prośba.

Szepnął:

– Nie mogłem inaczej.

Anna uczuła bolesny skurcz serca. Wtedy tak samo napisał… Miała wrażenie, że wyrok, który kiedyś zapadł, zabrzmiał obecnie na nowo i jakby ważniej jeszcze i ciężej, bo już nieodwołalnie. Oto wszystko zostało zamknięte. Gdzież się może znaleźć wyższa instancja dla tej sprawy?

Tymczasem ksiądz Siecheń zdawał się zapomnieć o obecności Anny. Mówił jakby do samego siebie:

– Musiałem, wahałem się długo, opierałem się miesiące całe, była wtedy wojna, byłem inwalidą, nikomu niepotrzebny, przeszedłem straszne chwile… wreszcie zrozumiałem prawdziwą miłość, nie mogłem inaczej, On był silniejszy…

– Kto – spytała z wysiłkiem.

– Bóg!

Stali na wprost siebie, oboje z oczami wbitymi w ziemię. Milczenie przedłużało się, jakby moc spoza nich stanęła pośrodku, rozdzielając jedno od drugiego groźną zaporą, aby każdemu wyznaczyć miejsce jedyne i odrębne.

– A ona – spytała Anna nie ruszając się. – Czy ona wiedziała że to…

– Wiedziała.

– Mogła znienawidzić Boga.

– Bóg wzywa każdego po imieniu. Nawet tych, którzy Go nienawidzą.

– Mógł nie wezwać.

– Była czysta. Modliłem się.

– Mogła upaść. Kiedy ksiądz mnie zobaczył…

– Wiem, zgrzeszyłem, straciłem ufność… Ale wierzę, wierzę, że Bóg czuwa nad każdym człowiekiem, najlichszym, najnędzniejszym, jest przy naszych sercach, każdego przywołuje, trzeba tylko słyszeć, trzeba chcieć…

Anna wyprostowała się. Była bardzo blada. Wyschnięte gardło paliło ją ogniem. Nie czując bólu, coraz silniej wpijała paznokcie w ciało.

– A gdyby ona stała się taka jak ja… właśnie dlatego, że została sama, bez nikogo, z nienawiścią, w pustce… to co? Gdyby tak jak ja każdemu… i nic poza tym…

Proboszcz spojrzał na Annę.

– Przy pani także jest Bóg.

Cofnęła się. W tym momencie w jego oczach, wypełnionych po brzegi przejmującym blaskiem, wyczytała, że ją poznał. Przestała prawie oddychać. Ręce przycisnęła do piersi, jakby się osłonić chciała przed ciosem, który padnie. Miała wrażenie, że ta chwila straszliwego, nieludzkiego, napięcia nigdy się nie skończy. Niepotrzebne były słowa. Musieli teraz wiedzieć o sobie wszystko. W ciszy. W samotności.

Nagle twarz księdza Siechenia rozpromienił łagodny, jasny uśmiech. Uderzona nim w samo serce, przymknęła oczy, żeby się nie rozpłakać. Powieki miała pełne gorących, ciężkich łez. Dotknął lekko jej ręki. Usłyszała, że odchodzi. Skrzypnęły drzwi. Potem zgrzytnął zamek w drzwiach wejściowych. Uchwyciła odgłos kroków na drodze. Potem była cisza.

Kiedy w chwilę później Litowka zszedł na dół, zastał Annę w tym samym miejscu i ciągle z zamkniętymi oczami. Łzy spływały po jej twarzy. Stał chwilę, wreszcie bez słowa wyszedł.

We wsi zapiały pierwsze koguty.

XV

Ranek wstał nad Sedelnikami chłodny i mglisty. Wiatr, który zerwał się po północy, znowu zasnuł niebo chmurami i chociaż ścichł na krótko przed wschodem słońca i ogromny spokój położył się wśród pól, nie wypogodziło się więcej. Zapowiadał się dzień szary i smutny.

Ledwie brzask siną smugą wypełznął z głębi nocy nad czarnymi lasami – mrok począł rzednąć i rozsypywać się, jak gdyby jakaś ręka, zdejmując ciemność, posypywała ziemię popiołem. Ale zaraz mgły, które spętane dotąd ciemnością leżały nieruchomo na łąkach, podniosły się ku niskiemu niebu i wolno, zastępami białych dymów poczęły się rozchodzić po równinie. Raz po raz piały we wsi koguty. Im bliżej było świtu, tym rzadziej się odzywały, wreszcie nad samym ranem zamilkły. Wtedy zamilkła cisza, żaden głos nie przerywał milczenia, rzekłbyś, że to ostatni oddech ciemności położył się dokoła niemym znakiem. Dniało.

Ksiądz Siecheń nie spał tej nocy. Wrócił na plebanię tak samo niepostrzeżenie, jak przed godziną wyszedł. W domu była cisza. Ksienia spała mocno, pochrapywała. Z pokoju Michasia również dobiegał równy oddech. Nie zapalał światła. Ostatnim, jak mu się zdawało, wysiłkiem dowlókł się do łóżka, upadł na kolana i na klęczkach, skulony, z głową ukrytą w dłoniach modlił się żarliwie do samego rana. Zupełnie stracił świadomość czasu. Paliła go gorączka, wstrząsały dreszcze, ból w piersiach stawał się coraz ostrzejszy, ale nie zwracał na to uwagi. Nie słyszał też wiatru ani ciszy, jaka później zaległa, nie zauważył, że dzień się zaczynał.

Na dobre w izbie szarzało, kiedy gwałtowne dobijanie się do okna wyrwało księdza Siechenia z tego zapamiętania. Z początku nie umiał się zorientować, skąd ten hałas pochodzi. Dopiero nowy łomot poderwał go z kolan. Ale gdy stanął, poczuł się tak słabo, iż przeraził się, że może nie dojść do okna. Odległość kilku kroków, jaką miał przed sobą, wydała mu się nieprawdopodobnie daleka. Wszystko dokoła siebie widział zniekształcone, zaledwie jakieś kontury zamazane. Przetarł oczy. Stał chwilę zgarbiony, z trudem chwytając powietrze, każdy bowiem oddech odzywał się w płucach przeszywającym kłuciem. Głuchy szum wirował mu pod czaszką. Kiedy odważył się zrobić jeden krok, musiał zacisnąć wargi, aby stłumić jęk. Wreszcie dowlókł się do okna i trzęsącymi rękoma odsunął okiennicę. Na dworze, wsparty o parapet, z twarzą przy szybie, stał Fiodor Dubrowski.

Proboszcz poczuł przypływ sił. Szybko pchnął okno. Wilgotne powietrze objęło go rzeźwiącym chłodem. Była cisza. Ogród stał w białej mgle i tylko gdzieniegdzie zawieszone ponad ziemią czerniały samotne drzewa.

Ledwie proboszcz otworzył okno, Fiodor wspiął się na palce i chwyciwszy kurczowo księdza za rękę, blady, oddychając pośpiesznie, jak po długim biegu, zaczął mówić. Ale tylko parę urywanych słów zdołał powiedzieć, gdy głos mu się załamał i usta poczęły drżeć. Widać było, że wstydzi się swego wzruszenia i chce je opanować: gryzł wargi, muskuły policzków ściął mu gwałtowny skurcz, kilka razy głęboko zaczerpnął powietrza. Nagle pochylił głowę i rozpłakał się. Wsparty czołem o rękę księdza, długo szlochał rozpaczliwie i bezradnie, jak mały chłopak. Wreszcie uspokoił się na tyle, że mógł wszystko opowiedzieć.

Okazało się, że jak zwykle wstał o bardzo wczesnym świcie. Na dworze było jeszcze ciemno. Ponieważ miał dużo roboty przy gospodarstwie, nie zamierzał z początku zaglądać do brata. Sądził, że wszyscy śpią. Zaniepokoiło go dopiero zachowanie Podrostka. Pies bezustannie kręcił się koło niego, nie odstępował ani na krok i wyraźnie ciągnął w kierunku chaty. Poszedł więc. Kuchnia była pusta. Ale przez uchylone drzwi zobaczył, że w izbie się świeci. Gdy stanął na progu, pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to właśnie dopalająca się na stole świeca. W izbie panował półmrok. Fiodor zawahał się, czy wejść do środka. Nagle Podrostek, który przywlókł się za chłopcem, zawył. Fiodor jeszcze teraz drżał, gdy to opowiadał. Mówił, że nigdy nie przeżył czegoś tak przerażającego. W pierwszej chwili chciał uciec. Ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Sam nie wiedział, jak to się stało, iż znalazł się przy łóżku Siemiona. Miał wrażenie, że jakaś siła popchnęła go bezwolnego w tym właśnie kierunku. Migotliwy płomień słabo oświetlał leżącego. Od razu zrozumiał, że Siemion nie żyje. Leżał na wznak z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała, z twarzą uspokojoną, prawie pogodną. Zapamiętał i to jeszcze, że Podrostek wspiął się na łóżko i lizał dłoń zmarłego. Instynktownie cofnął się. Wtedy ujrzał dziwacznie skuloną w kącie na podłodze Taisę. Przypadł do niej. Chciał ją podnieść, wysunęła mu się z rąk ciężarem bezwładnego ciała. Poczuł pod palcami krew. Obok na ziemi natknął się na rewolwer. Oddychała jeszcze, ale tak słabo, iż robiła wrażenie umarłej. Tknięty okropnym przypuszczeniem, podbiegł do kołyski. To było najstraszniejsze. Mały Józik leżał z głową rozstrzaskaną, twarz miał zalaną krwią, usteczka rozchylone, jak do krzyku…

Wieść o tej ponurej tragedii szybko rozniosła się po wsi. Kiedy w godzinę później ksiądz Siecheń udawał się do kościoła, aby odprawić poranną mszę, na drodze pełno było żywo rozmawiających ludzi. Proboszcz szedł szybko, ze spuszczoną głową. Czuł się tak, jak gdyby był winowajcą, jakby to z jego winy polała się ta krew. Czyż nie powinien był przewidzieć, co może się stać? Jakże jasne teraz było zachowanie się Taisy!

Nigdy dotąd nie odprawiał mszy z sercem tak ciężkim. Kościół był mroczny, pusty, kilka starych kobiecin mamrotało modlitwy po kątach, z których noc zdawała się jeszcze nie ustąpić. Zaspany organista przebrał się w zniszczoną komeżkę i zastępował nieobecnego Michasia.

Nabożeństwo potoczyło się w ciszy, prawie bezgłośnie, przerywane tylko żałosnym dźwiękiem srebrnego dzwonka. Każde słowo sprawiało księdzu Siecheniowi ból. Im żarliwiej szukał w modlitwie uspokojenia, tym silniejsza ogarniała go wątpliwość, czy odprawiając tę Ofiarę nie popełnia profanacji. I gdy odwrócił się po raz pierwszy od ołtarza, aby wyszeptać Dominus vobiscum, organista przeraził się widząc twarz proboszcza tak zmienioną, poszarzałą, z ustami czarnymi od gorączki i wzrokiem nieprzytomnym. Czytając przypadającą na ten dzień ewangelię o uzdrowieniu paralityka przy sadzawce Betsaida, ksiądz Siecheń przypomniał sobie Morawca. I nowy szarpnął nim niepokój. Czuł, że gubi się w tym odmęcie. Jak przedrzeć się przez ten mrok, jak wyjść z nocy?

Na dworze ćwierkały wróble. Zapach wilgotnych łąk wciskał się przez otwarte drzwi i mieszał się z mdłą wonią świec. Chociaż było już po wschodzie słońca, mrok nie rozjaśniał się, szarość stała za wąskimi oknami. Organista z wzrastającym niepokojem rzucał ukradkiem spojrzenia na zgarbionego proboszcza. W pewnej chwili omal nie zerwał się, wydało mu się bowiem, że ksiądz Siecheń pada. Ale Paweł z hostią w ręku osunął się tylko na kolana. I nie podnosząc się, wsparłszy czoło o ołtarz, mówił głośno: – Domine, non sum dignus…

Msza nie dobiegła końca, gdy nowa wiadomość podniosła całe Sedelniki na nogi: odkryto zabójstwo Nawrockiego. Natychmiast zaalarmowano wszystkie okoliczne posterunki. Doraźna wizja lokalna w niczym na razie nie rozjaśniła tajemniczych okoliczności zbrodni. Dopiero po paru godzinach, na drodze prowadzącej do domu starej Rakowej, przy samym płocie, znaleziono kobiecą chustę. To odkrycie zaprowadziło policjantów do szynku Litowki. Annę zastano ubraną, a jej rzeczy zapakowane do drogi. Od razu przyznała się, że znaleziona chustka jest jej własnością. Chciała dalej mówić, ale już jej nie słuchano. Z Litowką poszło trudniej. Ledwie spostrzegł zbliżających się do domu policjantów, uciekł na górę i zabarykadował się w pokoju. Nie chciał otworzyć. Gdy włamano się do środka, zaczął strzelać. Ale tylko jednego policjanta zdążył ranić. Zaciął mu się rewolwer. Bronił się jeszcze, wreszcie obezwładniono go i skuto kajdankami.

Przed karczmą zebrał się ogromny tłum. Gdy wyprowadzano na dwór Annę i Litowkę, powitano ich ponurym milczeniem. Anna była spokojna. Litowka za to wyglądał strasznie. Potargany, w zmiętym ubraniu, rozglądał się dokoła błędnymi, krwią nabiegłymi oczami, krew ciekła mu z rozciętej wargi, twarz miał obrzękłą i siną. Gdy jeden z policjantów pchnął go naprzód, szarpnął się. – To nie ja! – krzyknął chrapliwie.

Nagle na drodze zaturkotał powóz. Od razu poznano dworskie konie. Tłum rozstępował się powoli i niechętnie, stangret musiał zahamować. W powozie siedział Seweryn Gejżanowski. Kilku najbliżej stojących chłopów zdjęło czapki. Seweryn odkłonił się niedbale i poszukał wzrokiem Anny. Ale zobaczył tylko Litowkę. W ciągu krótkiej chwili spojrzenia ich skrzyżowały się. Seweryn patrzył spokojnie, ledwie uchwytny uśmiech rozchylił mu wargi. Litowka zdążył tylko wyciągnąć ręce. Już stangret zaciął konie i powóz głośnym turkotem szybko się potoczył. Zwierzęcy ryk wydobył się z piersi karczmarza. Natychmiast chwyciło go dwóch policjantów. Ale chociaż był skuty, nie mogli sobie z nim poradzić. Walczył z obłąkaną siłą, z pianą na ustach bełkocząc niezrozumiałe słowa. Zabrano go wtedy dopiero, gdy stracił przytomność.

Podczas kiedy w Sedelnikach rozgrywały się te wypadki, Morawiec, nie mogąc się doczekać przyjścia księdza Siechenia, wywlókł się z szałasu i choć słaniał się z wyczerpania – ruszył w dalszą drogę. Sen pokrzepił go cokolwiek, gorączka opadła, wstąpiła w niego nadzieja, że zdoła się wyratować. Uszedł już spory kawałek, gdy natknął się na leżącego na ziemi proboszcza.

Ksiądz Siecheń był nieprzytomny, w gorączce nie poznawał nachylonego nad sobą mężczyzny. Morawiec znalazł przy nim chleb i małą butelkę wina, w portfelu pięćdziesiąt złotych. Chciwie zjadł razowiec i popił cienkim trunkiem. Wolność?

Las stał w ciszy, słychać było szelest opadającej mgły.

Długo siedział przy chorym. Nagle, jakby się zbudził ze snu, wstał i rozejrzał się dokoła. Wysoko prześwitywało szare niebo, blisko pachniała świeżą wilgocią ziemia. Dzięcioł kuł gdzieś niedaleko. Morawiec przymknął oczy i słuchał tego równego i czystego głosu. Potem przyklęknął i podźwignąwszy oburącz księdza Siechenia wziął go na ramiona.

Z tym ciężarem ruszył wolno w stronę Sedelnik.

Sierpień 1937 – kwiecień 1938

Jerzy Andrzejewski

***