Zebrane opowiadania prezentują rozmaite odmiany literatury sf od „powieści kryminalnej w czterech trupach” do interesującej parafrazy motywu wehikulu czasu. Pisarz rezygnuje niekiedy z zasady prawdopodobieństwa naukowego na rzecz fantazji paradoksalnych hipotez i eksperymentów intelektualnych. Jego utwory dobrze osądzone są w codzienności radzieckiej, wiele tu trafnych obserwacji obyczajowych i humoru.

Władimir Sawczenko

Retronauci

Ten, kto nie chce nic robić, szuka przyczyny;

ten, kto chce — szuka sposobów.

Przysłowie arabskie

Ałgoritm uspiecha. Powiesti i rasskazy

Przełożyli Walentyna i Zbigniew Dworakowie

Retronauci

W ślepym zaułku (Filozoficzna opowieść kryminalna w czterech trupach)

Był sobie chłopczyk

Algorytm sukcesu

Retronauci

I. Rwetes wokół butli

— …Wszystko zostało zabezpieczone. Laboratorium opieczętowano, ocaleni śpią. Zwłoki Miskina są w chłodni. Rodzina nic jeszcze nie wie. Dobrze, że stało się to wieczorem, po pracy, bo inaczej izolowanie wypadku byłoby znacznie trudniejsze.

— Źle, że to się w ogóle zdarzyło — pouczająco zauważył mocny głos na drugim końcu przewodu.

— To rozumie się samo przez się. Rozważam tylko z praktycznego punktu widzenia.

— Proszę zreferować plan.

— Przerzucimy kogoś o pół doby wstecz. Woznicyna lub Ryndyczewicza. Sekundę przed wybuchem profesor zostanie odciągnięty… wezwaniem, dzwonkiem telefonu, po prostu okrzykiem — tak żeby odwrócił głowę. I wybuch go nie dosięgnie. Najwyżej zdejmie skalp. Niewielka strata, bo i zdejmować nie ma czego. Będzie miał nauczkę na przyszłość — nie lekceważyć przepisów bhp.

— Nie! — sprzeciwił się mocny głos. — To nie jest plan. Żadnych wybuchów więcej. Co pan — taki wybuch w laboratorium!

— Przepraszam, Glebie Aleksandrowiczu, ale inaczej nie można. W żaden sposób! Pan przecież zna metodykę: rzeczywistość należy poprawiać minimalnie. Jest to zgodne z nauką oraz pożyteczne: nieszczęśliwy wypadek pozostaje w pamięci potencjalnych ofiar jako uświadomiona sobie możliwość — tak żeby potem ludzie mieli się na baczności, nie dopuszczali…

— Arturze Wiktorowiczu! Wiem, rozumiem i całkowicie jestem,za” w każdym przypadku oprócz tego. Profesor Miskin powinien być przywrócony do życia cały i nie uszkodzony. Czyli ani on, ani inni uczestnicy doświadczenia nie powinni być narażeni na niebezpieczeństwo, które jest nieuchronne podczas nowego wybuchu. A zatem?…

— Tak… Niech to diabli wezmą! — Gładka twarz mojego szefa purpurowieje.

Biorę drugą słuchawkę (podsłuch, a nawet nagrywanie na taśmę wszystkich rozmów telefonicznych albo radiotelefonicznych to rzecz u nas normalna — konieczna, żeby zaoszczędzić czas) i macham na Bahryja gazetą: niech pan ochłonie. Rzuca mi gniewne spojrzenie… Zbyt wysoko postawiony jest Gleb Worotilin, żeby podnosić na niego głos; a oprócz tego jest to nasz kurator i opiekun. Ma rację Artur Wiktorowicz, lecz i tamten ją ma: mimo wszystko profesor Miskin to nie chłopiec, który utonął, i nie pijak, który zamarzł na drodze.

…Wczoraj wieczorem w jednym z laboratoriów Instytutu Neurologii przeprowadzono doświadczenie na psie. Jakieś wprowadzanie sondy do zwojów nerwowych — połączenie akupunktury z wiwisekcją; prawdę mówiąc, nie bardzo się znam na takich sprawach, na nic mi to. Doświadczenie prowadził sam Miskin, dyrektor instytutu, wielki neurochirurg i zawzięty eksperymentator. Jako neurochirurg jest rzeczywiście specjalistą klasy światowej — należy do tych, których operacje na ośrodkach nerwowych są zbliżone do boskiej interwencji: i ślepi odzyskują wzrok, i paralitycy odrzucają kule. Jeśli nie poprawimy sytuacji, jutro coś takiego napiszą o nim w nekrologu.

Doświadczenie przeprowadzano za pomocą mikromanipulatorów w komorze pod wysokim ciśnieniem stymulującej mieszanki gazowej; pies został przedtem przygotowany do operacji i tam przymocowany. Butla, w której znajdowała się mieszanka, rozerwała się wówczas, kiedy Miskin zbyt niecierpliwie i szybko odkręcił jej zawór. Do pełna nabita butla, jak ta nie nabita broń, strzela raz w roku sama. Profesorowi ścięło pół czaszki; pies w komorze udusił się. Pozostali — laborantka oraz inżynier bionik, asystent Miskina — wyszli z wypadku ze stłuczeniami.

Od niedawna każda tego rodzaju informacja o wypadkach w naszej strefie jest przekazywana najpierw (przez milicję, pogotowie — przez wszystkich) właśnie do Gleba Worotilina — nieoficjalnie i osobiście. On decyduje (także nieoficjalnie — to główna specyfika naszej pracy) albo o nadaniu sprawie zwykłego biegu, albo, po rozważeniu szans, o przekazaniu jej nam. Wielkich spraw mamy na koncie… — można policzyć na palcach; na razie zdobywaliśmy laury za topielców, dokumentowaliśmy założenia, opracowywaliśmy metodykę. Ale dowiedziawszy się tej nocy o nieszczęściu z Miskinem, Worotilin rozstrzygnął, że pogotowie już nie pomoże, milicja może poczekać — i dał nam znać.

— Wypadek, Glebie Aleksandrowiczu — z żarem mówi w tym czasie do słuchawki mój szef — jest, jak wiadomo, przejawem ukrytej prawidłowości. Nie istnieje lepsza ilustracja tej sytuacji niż ten fakt. Proszę przejrzeć protokoły naruszenia przepisów bhp w instytucie, czego w nich nie ma! — Bahryj potrząsa stosem papierów na biurku, jak gdyby Worotilin mógł to zobaczyć. — I przekroczenie norm napromieniowania rentgenowskiego, i lekceważenie zasad pracy z rtęcią, nie ekranowane urządzenia wysokiej częstotliwości, prowadzone w pojedynkę nocne prace w laboratoriach. A czy pamięta pan ten wypadek trzy lata temu, kiedy w kabinie tlenowej spłonęła lekarka!?

(Tak. Zdarzył się taki wypadek podczas podobnego doświadczenia, tylko że wówczas operowano ręcznie. Zaiskrzył przełącznik regulujący ciśnienie w kabinie — a czy dużo trzeba, żeby w obecności czystego tlenu wybuchł pożar? Nawet kabiny nie zdążono rozhermetyzować… Głośna i smutna była to sprawa, całe miasto żałowało tej dwudziestoośmioletniej, sympatycznej kobiety. Inżynier projektujący instalację dostał trzy lata za to, że nie przewidział konieczności wmontowania wyłącznika elektronicznego.)

To wszystko zdarzyło się dawno i już nieodwracalnie.

— I za tym wszystkim stoi jedna i ta sama osoba — Miskin! — kontynuuje Bahryj. — Jego nacisk, pasja eksperymentatora i hazardzisty, pokazowa ofiarność… sam ryzykuje i ludzi wystawia bez potrzeby na niebezpieczeństwo. I doigrał się, doigrał, szanowny Glebie Aleksandrowiczu, właśnie dlatego, że zawsze patrzyło się na to przez palce. Tak więc nie dla mojej przyjemności chcę mu zdjąć skalp — lecz ku przestrodze. Jest to optymalny wariant! A pan teraz w takiej sprawie żąda, żeby go ulgowo traktowano!..

— Podzielam pana obawy, Arturze Wiktorowiczu. Jeśli przywrócicie Miskina do życia, zostanie surowo pouczony. I wióry polecą, a być może skalp. Niemniej z pana planem nie zgadzam się — głos Worotilina, który nie utracił spokoju, stał się mocniejszy. — Żadnych wybuchów, urazów, kontuzji! Proszę poszukać innej możliwości, żeby bardziej zdecydowanie zmienić rzeczywistość. Leży to całkowicie w waszej mocy. I nie traćcie czasu! To wszystko!

Bahryj—Bagriejew (takie jest pełne nazwisko naszego szefa; my zaś dodajemy jeszcze „Zadunajski—Diabolin”, ma on z nami…) także rzuca słuchawkę i folguje sobie słowami wcale nie akademickimi.

— No, no — rozlega się od drzwi i to ma być człowiek z przyszłości!

Oglądamy się: w drzwiach stoi szczupły, lecz barczysty mężczyzna o pociągłej twarzy, z cienkim nosem i energicznym podbródkiem; uśmiecha się odsłaniając ładne zęby. To Światosław Ryndyczewicz, zwany też Ryndą albo Sławkiem, czyli „jedyny żywiciel”.

Od razu bierze się do rzeczy, przewija i natychmiast przesłuchuje na podwójnej szybkości nagranie rozmowy szefa z Worotilinem, jednocześnie przegląda dokumenty dotyczące Instytutu Neurologii, Miskina… Bahryj tymczasem przemierza pokój drobnymi kroczkami, żali się:

— I tu przeniknął protekcjonizm! A jakże Miskin, luminarz i bóg, ani jeden włos nie może mu spaść z łysiny! Przecież to nie Miskin — to Pugaczow, Stieńka Razin, Czyngis—chan neurologii. W białym fartuchu na białym koniu — naprzód, ku chwale nauki!..

Słucham tego z przyjemnością: szef w podnieceniu potrafi pięknie mówić.

— No cóż, można też bez wybuchu… — Ryndyczewicz wyłącza magnetofon, zdejmuje słuchawki.

— Można, ale jaki z tego pożytek! Ta sama prawidłowość pojawi się w następnych doświadczeniach — znowu coś się stanie, i to nie tylko jemu.

— No więc przywrócimy jeszcze raz i jeszcze… — spokojnie ciągnie Rynda. — Będziemy opracowywać metodykę na Miskinie i jego współpracownikach — nie tylko na topielcach. Kierownictwo żąda. Tyle mamy do gadania co kogut: piejemy, a czy świta, to nie nasza rzecz.

Bahryj zatrzymuje się, spogląda na niego — i zmienia obiekt swego gniewu.

— Jest pan cynikiem, Światosławie Iwanowiczu! A propos topielców, stosuje pan prostackie metody, znowu była skarga. Od damulki, mamusi tego chłopca, którego pan raczył złoić pasem w zeszłym tygodniu. Ja, powiada, nigdy w życiu nawet palcem go nie tknęłam, a tu obcy — pasem, uraz psychiczny. Oczywiście dobrze, że z toru wodnego ich pan przegnał, ale po co bić! Mój Jurek chodził w zimie na basen, sam zdążyłby odpłynąć… No proszę!

— Idiotka… — Sławek pociemniał na twarzy. — Zdążyłby! Wypłynąłby, dokładniej jego kawałki by wypłynęły.

Znaleźli sobie miejsce do zabawy — tor wodny, gdzie płynie albo „rakieta”, albo „kometa”! Mnie bito za mniejsze przewinienia.

— I wyrósł z ciebie człowiek podsuwam.

Rynda patrzy z ukosa, ale nie reaguje.

…Trzech chłopców kąpało się o zmierzchu w odludnym miejscu; jeszcze sobie zabawę pod wodą urządzili nurkowali i łapali się nawzajem. Przeszła „kometa” — jednego zabrakło. Ta machina nie odczuła przy prędkości 70 kilometrów na godzinę, jak jej podwodne skrzydło, zaostrzone z przodu jak nóż, rozcięło chłopca. Dwaj pozostali przerazili się i pobiegli do punktu ratunkowego. Stamtąd sprawę przekazano nam… Przypadek prosty, Ryndyczewicz przemieścił się o sześć godzin wstecz i zjawił się na brzegu kwadrans przed wodolotem; rozebrał się, popłynął i wygonił chłopców z wody, a potencjalnego nieboszczyka sprał pasem. Ale przecież w końcu nic się nie stało. Mamusia ma rację.

— Na mnie narzekacie, a sami to co? — Rynda przechodzi do ataku. — Te wasze zamiary co do skalpu profesora są lepsze?

— M—m… — Bahryj nie znajduje odpowiedzi. — Tak, a propos, jakie macie propozycje?

— Oblać Miskina przed doświadczeniem farbą olejną — proponuję niewinnym głosem.

Ryndyczewicz odwraca wreszcie w moją stronę energiczną twarz.

— Ty, jak widzę, jesteś dziś w dobrym humorze. Nawet zanadto.

Zawstydziłem się nieco. Ma rację: zginął człowiek, i to jaki — trzeba ratować. Wypracowałem w sobie w krótkim czasie „milicyjny profesjonalizm”, też coś! Z jednej strony spokojny stosunek do nieszczęść, którymi się zajmujemy, jest niezbędny do powodzenia w prowadzeniu spraw, do ich likwidacji, ale z drugiej — to przecież mimo wszystko są nieszczęścia. Nie wypada szczerzyć zębów.

A humor mam (Rynda ma rację) rzeczywiście dobry.

I dlatego, że mamy teraz wczesny poranek majowy, różowy wschód zapowiadający pogodny dzień. (To z powodu przykrości z Miskinem zebraliśmy się tutaj tak wcześnie).

I w ogóle — mam dwadzieścia pięć lat, jestem zdrowy i silny, w życiu osobistym nic mnie na razie złego nie spotkało, mam ciekawą pracę — więc dlaczego powinienem być przygnębiony? Ale i naigrawać się nie należy, to prawda.

Jednak Bahryj już usłyszał o lakierze.

— A z lakierem, Światosławie Iwanowiczu… ordynarnie, grubiańsko! Nie, musi pan poważnie zastanowić się nad formą. Jakoś tak to panu wychodzi nieartystycznie. Trzeba nad sobą pracować.

— W jaki sposób pracować? Proszę powiedzieć, to się postaram.

— No… czytać literaturę klasyczną, tę, którą w szkole przerabialiście… ale za mało. Słuchać muzyki poważnej:

Beethovena, Czajkowskiego, Griega… Interesować się malarstwem.

Sławek milczy, ale patrzy na szefa takimi oczyma, że wszystko jest jasne bez słów: jakie znaczenie w pracy mogą mieć powieści klasyczne i różne takie Beethoveny, Czajkowscy!..

II. Teoria z przyszłości

Człowiek postronny zapewne nie zrozumie, że Ryndyczewicz dostaje dziś naganę (nie pierwszą!) nie za to, że nawalił, nawet nie za uchybienie, ale za swoją — jak i w ogóle naszą — najpoważniejszą sprawę, po której ukończeniu otrzymał pochwałę od wysokiej instancji, ode mnie zaś tytuł „jedynego żywiciela”. Poprawił wadliwe połączenie, od którego niestety zaczęła się realizacja obecnie szeroko omawianego, znanego projektu montażu na orbicie okołoziemskiej „Hangaru–1”, bazy startowej, przeładunkowej i remontowej dla lotów na Księżyc i inne planety — coś w rodzaju kosmicznego Bajkonuru.

Pierwszy został wprowadzony na orbitę moduł silnikowo—energetyczny — w częściach, z powodu jego ogromnych rozmiarów; podzespoły były tak duże, że nie starczyło rezerwy masy dla kosmonautów w kabinie, więc łączono je automatycznie, z Ziemi. Nastąpiła awaria, i to taka, że projekt był zagrożony: podczas manewru połączenia zmarnowano cały zapas sprężonego powietrza, przy którego pomocy dokonywano przemieszczeń podzespołów na orbicie. Części modułu nie połączywszy się odlatywały — oddalały się od siebie — w kosmos, w nieskończoność.

Stało się to z winy kierownika operacji połączenia w Centrum Sterowania Lotami, człowieka, w którego doświadczenie i kwalifikacje nikt — łącznie z nim samym — nie wątpił: doktora habilitowanego nauk technicznych Bułygina, czterdziestopięcioletniego chłopa na schwał o podłużnej twarzy i o ostrych rysach, z zawsze zadbaną fryzurą i wspaniałymi wąsami pod wydatnym nosem (fotografie klientów pozostają w naszym archiwum). Obiektów o takiej masie jeszcze w kosmos nie wysyłano i dlatego, chcąc nabrać doświadczenia, Bułygin postanowił „pokołysać” je na orbicie, sprawdzić zdolność manewru; stracił na to połowę zapasów powietrza. Potem przystąpił do połączenia — za pierwszym razem nie trafił, zdenerwował się, podniósł głos na jednego z operatorów. Ten odsunął od siebie podzespoły zbyt gwałtownie… a na to i na wytracenie w następstwie tego ich prędkości znowu zużyto powietrze. I… zapasu, który został, na nowe zbliżenie i połączenie po prostu nie wystarczyło.

Bułygina, kiedy manewry nie powiodły się, zabrało w stanie przedzawałowym pogotowie.

Pomogło nam to, że nikt u nas nie spieszy się z ogłaszaniem programu prac w kosmosie, a wspominać o niepowodzeniu — tym bardziej. Gdyby wszyscy się dowiedzieli — wtedy koniec: psychiczne pole zbiorowego przekonania, że wszystko wyglądało właśnie tak, czyni rzeczywistość nieodwracalną. A tak, nawet w Centrum w pierwszym dniu bynajmniej nie wszyscy dowiedzieli się o niepowodzeniu.

Bahryj z Ryndyczewiczem odlecieli do gwiezdnego miasteczka. Sławek został przerzucony o dobę wstecz z zadaniem: minimalnie wpłynąć na Bułygina, żeby nie pojawił się w Centrum.

…Później Bahryj zaproponował z dziesięć wariantów minimalnego oddziaływania zupełnie niezłych. Ale to było później. A tam, na miejscu, być może z powodu pośpiechu, być może z powodu jego charakteru, Rynda nie wymyślił niczego lepszego niż dziecięca psota z wiaderkiem lakieru. Umieścił je nad drzwiami mieszkania Bułygina tak, że kiedy ten rano wyszedł, żeby pojechać do Centrum, zawartość wiaderka wylała się na niego. I ciekł po doktorze habilitowanym niebieski lakier wysokiej jakości — za kołnierz i po włosach, i po wąsach… tylko do ust nie trafił.

Czyścili potem Bułygina przez dwa dni. I ten wypadek również spowodował atak serca u doktora.

A w Centrum Sterowania Lotami za pulpitem dowodzenia stanął dubler, zastępca Bułygina — i wszystko znakomicie przeprowadził. Prace nad „Hangarem–1” idą teraz normalnym trybem.

Gleb Worotilin oprócz pochwały dla Ryndyczewicza wystarał się, żeby 10 % „oszczędności” (ceny nieudanego wystrzelenia i połączenia) przelano na nasze konto. Tak Rynda został „jedynym żywicielem” i teraz możemy rozszerzać działalność nie tylko w sensie zakupów i zamówień, ale — co najważniejsze — wszędzie jeździć i szukać odpowiednich ludzi, trenować ich. Przecież jak dotąd jest nas trzech. A jeśli uwzględnić, że Bahryj z wielu (nie całkiem dla mnie jasnych) przyczyn jest w naszym zespole bardziej trenerem niż graczem, to zostaje nas dwóch: ja i Rynda.

Ryndyczewicz jest, jak się to mówi, z ludu. Był traktorzystą w swojej wsi białoruskiej, potem budowniczym, elektromonterem, ślusarzem, tokarzem złota rączka.

Skończył zaocznie studia. Swój dyplom ocenia z humorem.

Jest człowiekiem kulturalnym „odtąd—dotąd”, minimalnie, na tyle, żeby zrozumieć, co nadaje telewizja. A do tego jeszcze jest egocentryczny, przewrażliwiony, uparty jak osioł — nic dobrego.

O sobie nie będę mówił, lecz myślę, że wiele moich cech nie cieszy wcale szefa. I jeśli wybrał nas dwóch spośród tysięcy, to nie dla przymiotów ducha i nie dla pięknych oczu (to ja mam piękne oczy: niebieskie z granatową obwódką; z ich powodu oraz blond włosów biorą mnie za mieszkańca Północy — chociaż w rzeczywistości jestem z Bierdiańska nad Morzem Azowskim), lecz z powodu absolutnej pamięci, głównej zalety wymaganej w naszej pracy. Zaletą Ryndyczewicza było to, że po pierwszym pokazie opanowywał wszystkie operacje z ich niuansami — zadziwiając przy tym przełożonych; moją zaś to, że w naszym Instytucie Mikroelektroniki zasłynąłem już na pierwszym roku jako chodzący poradnik, bibliograficzny periodyk i encyklopedia (chociaż wybierając się na te studia miałem nadzieję, że stanę się sławny z innego powodu). Dzięki tej sławie odszukał nas Bahryj. Pamięć absolutna — zdolność zapamiętywania wszystkiego aż do najdrobniejszych szczegółów i odtwarzania bez trudu oraz w dowolnej kolejności — to nie tylko jakby techniczna nasza właściwość: według wyjaśnień Bahryja—Bagriejewa jest to druga (a może nawet pierwsza) postać naszego istnienia.

Jesteśmy retronautami, ludźmi umiejącymi płynąć pod prąd czasu.

Poruszanie się za pomocą energii pod prąd czasu: tylko nacisnąć klawisz lub przełącznik i w drogę — nie jest możliwe. Czas sam w sobie to ogromna energia, energia strumienia materii, rodzącego i unoszącego światy. Majakowski marzył: Wprząc by ten czas w transmisyjny pas, przełożyć z wolnego na pełny kurs! Żeby nie zegar pokazywał czas, lecz żeby uczciwie czas godziny niósł[2]*. W istocie tak się właśnie dzieje: czas porusza i zegary, i mnie, który je nakręcam, i obieg materii w procesach przyrody, które zasilają, „nakręcają” mnie, planety i słońca, wszystko.

Energia spoczynkowa ciał E = mc2 jest właśnie energią ruchu — istnienia ciał w czasie. Próba zatrzymania powoduje anihilację.

…Zdarzało mi się czytać w utworach science fiction: zapłaci facet milion i z przyjaciółką przenosi się w czasie, żeby popatrzeć na męki pierwszych chrześcijan albo na Noc świętego Bartłomieja. Dla lepszego trawienia. Można powiedzieć — leżąc i czkając. Nie, kochani, czas to nie jest przestrzeń, forsa znaczy tu tak samo mało, jak i energia.

Bahryj—Bagriejew poszedł inną drogą, nie zaczynał od energii, techniki, lecz od człowieka. Metodą informatyczną, co już samo przez się, przy swej całej teoretycznej ścisłości, jest bliższe sztuce niż technice.

Wyjściową hipotezą było to, że człowiek, jak każda istota, jest czterowymiarowy. Nie dość na tym, ma on dwa różne „wymiary w czasie”. Pierwszy — biologiczny: mniej więcej półsekundowy interwał jednoczesności, do którego są dostosowane nasze ruchy, słowa, bicie serca. Dzięki niemu postrzegamy nasz świat właśnie takim: gdyby, powiedzmy, składał się z tysięcznej części sekundy, to zamiast niskich tonów, słyszelibyśmy serie trzasków… i żegnaj, muzyko!

Przed retromisją bierzemy preparat petoilu, który rozciąga interwał jednoczesności do kilku sekund — i coś strasznego, jak zmienia się otaczający nas świat!

Ale oprócz interwału biologicznego jednakowego dla wszystkich wyższych kręgowców istnieje też inny, w którym ludzie zauważalnie dominują nad pozostałymi stworzeniami: psychiczny. Pamięć. I tym ludzie różnią się nie tylko od zwierząt, ale i między sobą.

Pamięć… Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż można ją przyrównać do postrzegania w przestrzeni: im dalej jest przedmiot, tym trudniej go zobaczyć, podobnie: im bardziej odległe w czasie jest zdarzenie, tym trudniej je sobie przypomnieć. Lecz dlaczego, powiedzcie, zdarzenie z odległej przeszłości niezwykle wyraźnie przypomina się w miejscu, gdzie się dokonało — przecież w czasie miejsca te przemieściły się tak jak inne? Dlaczego na starość ludzie najlepiej pamiętają zdarzenia z młodości i dzieciństwa? Dlaczego w ogóle można przypominać sobie dawne i najdrobniejsze fakty wraz ze szczegółami, nawet wzrokowo? A sny, w których widzimy dawno umarłych albo ludzi, którzy już zniknęli z naszego życia?… Wiele jest tu jeszcze pytań.

I odpowiedź na nie jest jedna: dlatego, że działo się to z nami. Wszystko, co przeżyliśmy kiedykolwiek, całkowicie pozostaje w pamięci. Wszystko zachowuje się: stłuczenia, rozkosz jedzenia albo miłości, spotkania, sny… i nawet kiedy mocno spaliśmy, to pamiętamy, że nic się nie śniło. Dlatego, że jest inne określenie czasu — istnienie. I prawdziwa czterowymiarowa istota, Człowiek a nie jego zdjęcie, zmieniający się obraz — to długa wijąca się razem z Ziemią w czterowymiarowym kontinuum taśma—rzeka jego życia: jej źródło to narodziny, ujście… także wiadomo co.

I, co najważniejsze, zakres jego świadomego istnienia zależy od interwału i informacyjnej pełni pamięci — a mianowicie jej części poddającej się sterowaniu, podporządkowanej woli i rozumowi.

Opowiadam to, co Bahryj wykładał nam na zajęciach i treningach. Dużo wykładał, wiele nas nauczył — i wszystko to było tak niezwykłe, odmienne jakoś od tego, co pisze się o czasie i pamięci we współczesnych czasopismach i książkach (przecież czytam nowości), że przyszła mi do głowy pewna interesująca hipoteza. Myślałem o niej tak i siak, dopasowywałem do niej wyniki obserwacji szefa i wszystko układało się, jak się to mówi, w kolor:

— i owa nieprzeciętna wiedza…

— i osobowość Bahryja—Bagriejewa: jego bezkompromisowość, całkowite poświęcenie się sprawie, bezinteresowność i obojętność na to, czy dany wynik przyniesie mu osobistą korzyść, a oprócz tego ta ogromna erudycja — od fizyki do jogi, od gry aktorskiej do układów elektronicznych, jakiś nadmiar we wszystkim, jego wiedzy, sił, zdolności wystarczyłoby dla kilku osób…

— a przede wszystkim pewna osobliwość w postępowaniu: nigdy nie brał udziału w retromisjach w celu zmiany rzeczywistości, natomiast podczas treningu ze mną albo ze Sławkiem — zawsze chętnie (bez niego nigdy byśmy się nie nauczyli); trzeba znać tę poezję retronautyki — te uczucia, jakie wtedy cię ogarniają, oraz potem, kiedy zmieniłeś rzeczywistość, poczucie władzy nad czasem, pełne dystansu pojmowanie świata — żeby zrozumieć dziwne zachowanie się człowieka, który nauczył innych, jak przeprowadzać retromisje, sam zaś nie bierze w nich udziału.

— A wiesz, dlaczego? — powiedziałem Ryndyczewiczowi podzieliwszy się z nim myślami. — On już jest przerzucony. Z bardzo odległych czasów, zrozumiałeś? I więcej zmieniać rzeczywistości mu nie wolno.

— Z przyszłości, sądzisz?… — Sławek z powątpiewaniem pokręcił głową. — Hm… Kląć umie porządnie. W przyszłości takich słów zapewne nie znają.

— On się maskuje podnieciło mnie jego zwątpienie. — Przecież takich słów łatwo się nauczyć.

Ogólnie biorąc, Rynda zgodził się z moimi argumentami i postanowiliśmy otwarcie porozmawiać z Bahryjem. Niech nie sypie piaskiem w oczy. Szef siedząc za biurkiem wysłuchał nas (a właściwie mnie) z dużą uwagą — i ani mrugnął.

— Znakomicie — powiedział. — Wstrząsająco. Metoda dedukcyjna… A neandertalczycy posługiwali się telegrafem bez drutu.

— Co mają do rzeczy neandertalczycy? — zapytałem.

— A mają. Drutu wszak w ich jaskiniach nie znaleziono. Dlaczego ten argument ma być gorszy od tego, że jestem z przyszłości, bo nie biorę udziału w retromisjach. Przybyłem tutaj, żeby nauczyć tych dwóch wybrańców, Ryndyczewicza i Woznicyna, techniki przemieszczania się w czasie. A czy nie wydaje się wam, wybrańcy, że wiara w przybyszów z przyszłości jest objawem złego gustu i nihilizmu ducha, podobnie jak wiara w przybyszów z kosmosu, która leży blisko wiary w Boga! „Przyjdzie Pan, Pan nas nauczy…” Żebyśmy tylko nie musieli sami decydować. Zmuszony jestem was zmartwić: żadnej przyszłości na razie nie ma. Jest przeszłość, jest teraźniejszość — front fali uderzeniowej czasu. A przyszłość — leży całkowicie w kategorii możliwości.

— No wie pan! — powiedziałem. — Kiedy wyruszam chociażby na dobę wstecz, przyszłość jest dla mnie jak najbardziej rzeczywista.

— Ty nie wyruszasz wstecz, w przeszłość, mój przyjacielu — szef spojrzał na mnie ze współczuciem — ty pozostajesz w teraźniejszości i działasz w imię teraźniejszości. Okazuje się, że nie wszystko jeszcze zrozumieliście… Wszystkie wasze działania to wspomnienia. Pełne, głębokie, o ogromnej sile… — mające się do zwykłych wspomnień tak jak, powiedzmy, wybuch termojądrowy do petardy — ale jednak wspomnienia. Oddziaływania w pamięci…

— …takie, które mogą zmienić rzeczywistość! — uściśliłem.

— A co w tym szczególnego, czy rzadko tak bywa? Jeśli świadek przypomni sobie, jak wyglądał przestępca, to tego ostatniego złapią; nie przypomni sobie — mogą i nie złapać. Może przypomnieć sobie, może nie przypomnieć, może powiedzieć, może przemilczeć — interwał wolnej woli. My postępujemy tak samo: wspomnienia plus swoboda działania w zakresie możliwości. Tylko, że tak powiem, i komin wyższy, i dym gęściejszy. Żadnej „teorii z przyszłości” tu nie trzeba.

Patrzy na nas niewinnymi oczyma i jeszcze się uśmiecha.

— No, a może nam nie wolno?… — wyrzekł Ryndyczewicz. — My również znamy swoje obowiązki, Arturze Wiktorowiczu: podczas retromisji nie zaleca się wyjawiać zbyt wiele informacji. Tym bardziej takiej! Ale przecież jesteśmy swoi. I nigdy nikomu… Proszę chociaż powiedzieć, czy trzecia wojna światowa była, czy nie?

— Oczywiście że nie, skoro przysyłają stamtąd, o co pytasz?! — wtrąciłem się. — Nic innego by wtedy nie mieli do roboty? Proszę lepiej powiedzieć, czy pan jest już z komunistycznej przyszłości, czy trochę bliższej?

— Tak… Niech to diabli wezmą! — Bahryj walnął w biurko obiema pięściami. — Mówię wam przecież, że nie ma przyszłości, nie ma!.. Och, co za okropność, z jakimi upartymi osłami muszę pracować!

I zaczął używać tych słów, które w przyszłości będą, według Ryndyczewicza, nie znane. Kto wie, kto wie!

III. Sygnał SOS

— Tak! — Bahryj patrzy na nas. — Nie słyszę propozycji co do Miskina. A czas ucieka, o dziewiątej zaczyna się w instytucie praca.

Milczę. Uczciwie mówiąc nie podoba mi się wariant, który narzuca nam Worotilin; plan Bahryja jest znacznie pewniejszy. Cóż ja mogę mieć za pomysły! Ale z drugiej strony trzeba się wysilić: w retromisję pójdzie ten, kogo plan zostanie przyjęty.

— Inspekcja — mówi Ryndyczewicz. — Inspektor bhp z… z miejskiej rady związków zawodowych. Odzew na zażalenia ludzi pracy.

— Nie było zażaleń — mówię. — Współpracownicy nie skarżą się na profesora. Pójdą za nim choćby w ogień.

— Właśnie — wzdycha szef.

— No więc — z powodu różnych naruszeń, patrzcie, ile ich jest! — Sławek wskazuje na dokumenty. — Zjawić się w laboratorium godzinę przed zdarzeniem, wskazać na uchybienie, zażądać natychmiastowego usunięcia zaniedbania. Tam przecież tylko trzeba tę butlę wynieść na korytarz, do kąta i zabezpieczyć kratą lub deskami. A bez tego inspektor zabrania podejmowania pracy.

— Akurat, jakiś inspektor bhp zabroni pracować Miskinowi — ironicznie mruży oczy Bahryj. — No, kochasiu…

— Każdemu. Ma prawo!

Bahryj chce jeszcze oponować, ale przeszkadza telefon. Podnosi słuchawkę (od razu zaczynają się obracać rolki magnetofonu), słucha — jego twarz blednie, nawet szarzeje:

— Rany boskie!

Ryndyczewicz i ja nakładamy słuchawki.

— …wznosił się. Ostatnia wiadomość pochodzi z dwóch tysięcy metrów. I więcej nic, łączność przerwała się. Spadł w rejonie Gawrońców… — mówił Worotilin, w którego głosie nie było zwykłej mocy i pewności siebie. — Poranny lot, wszystkie bilety sprzedane…

— Mapę! — poleca mi szef. Przynoszę i rozwijam przed nim mapę strefy, znowu biorę słuchawkę. Bahryj wodzi palcem po mapie, znajduje chutor Gawrońce, niedaleko stamtąd zatacza piękną pętlę Oskoł, lewy dopływ naszej spławnej rzeki. — Gdzie mianowicie pod Gawrońcami, dokładniej?

— Dziesięć kilometrów na południowy wschód, w dolinie Oskołu.

— To dobrze, że w dolinie, która jest zalewowa, nie zamieszkana…

— Ty znów swoje „to dobrze” — ze smutkiem powiedziano na drugim końcu przewodu. — Cóż tu może być dobrego!

— A idźże ty, Gleb, sam wiesz dokąd!.. — zakipiał Bahryj. — Nie rozumiesz, w jakim sensie oceniam, co dobrze, a co źle?

— Aha… to znaczy, że podejmujesz się?

— Sukcesu gwarantować nie mogę, ale nie spróbować także nie wolno. Najważniejsze, żeby znaleźć przyczynę, powód!.. Teraz słuchaj. Najpierw blokada. Masz mapę przed sobą?

— Tak.

Nigdy przedtem ci dwaj — niemłodzi, inteligentni ludzie na różnych stanowiskach i różnych profesji — nie mówili do siebie tak po prostu po imieniu i na „ty”: nie będzie tego między nimi i potem. Ale nieszczęście wszystkich zrównuje, teraz nie pora na subordynację i szacunek.

— Zatocz wokół Gawrońców okrąg o promieniu 15 kilometrów. Tam należy wystawić straż i żeby ani jedna żywa dusza nie przedostała się ani na zewnętrz, ani do środka. Strażnicy również nie powinni wiedzieć, co się stało. Nic się jeszcze nie stało!

— Wykonam.

— Łączność telefoniczna z Gawrońcami powinna zostać natychmiast przerwana. Dalej: na lotnisku wiadomość o katastrofie BK–22…

(A więc to BK–22! Och!.. Czuję, jak mi wszystko w środku lodowacieje. BK–22 — piękny, o stu czterdziestu miejscach samolot, dwuturbinowy, czterośmigłowy, ostatnie słowo awiacji turbośmigłowej. Jego loty z międzylądowaniem w naszym mieście rozpoczęły się ostatniej zimy, widziałem reportaż w telewizji z otwarcia linii. I masz…)

— …nie powinna być rozpowszechniona. Tych, co wiedzą, odsunąć na kilka godzin od pracy, izolować. Zawiadomię z miejsca wypadku przez radiotelefon, kiedy ich uśpić.

— Trzeba więc będzie zamknąć lotnisko.

— No to trzeba. Tylko najpierw przyślijcie tu dwa helikoptery: transportowy i pasażerski.

— Oczywiście. Kto ci będzie potrzebny tam na miejscu?

— Przedstawiciele Biura Konstrukcyjnego i fabryki, grupa operacyjno—śledcza. Ale im mniej ludzi, tym lepiej. Powiedzmy tak: po dwóch przedstawicieli i grupa złożona z trzech, czterech osób, najbardziej rozsądnych.

— Już powiadomiłem. Będą za półtorej godziny. Bekasow, być może, za dwie, jest na Krymie. Ale… dla takiego przypadku przewiduje się jeszcze sanitariuszy: mają wydobywać i rozpoznawać zwłoki, i tak dalej.

— Nie! Żadnych takich grup, dopóki my tam będziemy. Uprzedź wszystkich, że mają bezwzględnie podporządkować się mnie.

— Oczywiście. Teraz słuchaj: jeden z przedstawicieli biura Bekasowa, chociaż nieoficjalnie, zaraz przybędzie do ciebie helikopterem. Jest to Piotr Lemiech, były pilot oblatywacz, obecnie na emeryturze. Oblatywał BK–22, latał też na seryjnych.

— Znakomicie, dziękuję.

— I jeszcze jedno. Otrzymaliśmy pierwszą informację o BK–22. Zdarzyła się analogiczna katastrofa z wariantem transportowym — ponad rok temu na południu Syberii. Runął również podczas wznoszenia się, z pełnym ładunkiem. Przyczyny tam nie znaleziono, ale jest możliwe, że była taka sama i, być może, uda nam sieją poznać. Tak więc nastawcie się na to.

— A na co się jeszcze mamy nastawiać? — uśmiechnął się Bahryj. — Na requiem? Zawsze zdążymy.

— Kto poleci?

— Ja i Woznicyn. Ryndyczewicz zajmie się Instytutem Neurologii.

Na tamtym końcu przewodu zapadła cisza. Czekałem z zamierającym sercem, co odpowie Worotilin; oczywiście, bardziej wierzy w Sławka niż we mnie.

— Jak chcesz, ty wiesz lepiej. (Uff!..) No co, wszystko? Pożegnalnych mów wygłaszać nie trzeba? Cały czas jestem tutaj.

— Nie trzeba. Dalsza łączność — przez radiotelefon.

Bahryj—Bagriejew odkłada słuchawkę, odwraca się do nas:

— Wszystko słyszeliście? A więc, trafiło się ślepej kurze ziarno. Światosławie Iwanowiczu, przyjmuję pana plan, choć nie jestem nim zachwycony. Ale czas nie pyta. Przerzut krótki, sam pan sobie poradzi. Proszę się tam postarać… — ruchem palców wyraził to, o co Rynda powinien się starać: działać delikatnie i ostrożnie. — Czy ma pan punkt zaczepienia dla minionego dnia? („Zaczepienie” — to punkt końcowy przerzutu, zapamiętane przyjemne doznanie, do którego chciałoby się wrócić, przeżyć jeszcze raz).

— Mam.

— Jaki, jeśli to nie tajemnica?

— Wczoraj piłem piwo w barze obok domu, świeże, zimne. I pewien facet podzielił się ze mną rybką, pół leszcza mi dał, wyobraźcie sobie.

Bahryjem aż wstrząsa. Ryndyczewicz patrzy mu prosto w oczy ze skrywanym uśmieszkiem: oto, niby, taki już jestem — takim mnie trzeba przyjmować.

— Ehe—he!.. — wzdycha wstając zza biurka szef. — Kanciaste z nas, retronautów, typy. Cóż, nasze wady to przedłużenie naszych zalet. Dobrze, to wszystko. A ty, mój przyjacielu Aleksandrze Romanowiczu (to o mnie — i przyjaciel, i Romanowicz), nastawiaj się na duży przerzut. Może rok albo i więcej.

I spieszy, żeby nakazać technikom ogólną zbiórkę i żeby doglądać załadunku. Zostajemy z Ryndą sami. Czuję się wobec niego niezręcznie.

— Anaimz i ajeizdan — mówi wspak — onkęip i amud (Zmiana i nadzieja, duma i piękno).

— Posłuchaj, przecież nie ja zadecydowałem.

— Oget od man cin — ciągnie dalej wspak — einlarutan. (Nic nam do tego, naturalnie). Useckus (Sukcesu).

— Mejazwan (Nawzajem). — Również przechodzę na odwrotną mowę. Ćśordzaz im ża, je—je. (Ej—ej, aż mi zazdrość).

— Yt śoc? Odzrab ein, eibos kat einm. (Coś ty? Mnie tak sobie, nie bardzo).

— Zsifartop. Meikdaz myłog z eipłam o lśym ein oklyt.

Rozmawiamy wspak i mówimy biegle. Jeśli nagrać to na taśmę i potem odtworzyć w odwrotnej kolejności, nikt niczego nie będzie podejrzewał. Zresztą nic szczególnego w mowie wspak nie ma: na słuch podobna do tureckiego, przymiotniki stoją za rzeczownikami jak we francuskim, a wymowa nie jest trudniejsza od angielskiej.

Oprócz tego znakomicie umiemy chodzić tyłem, wykonywać w odwrotnej kolejności skomplikowane niesymetryczne czynności w czasie, tak iż nie da się ich odróżnić przy odtwarzaniu wspak taśmy wideomagnetofonu, na której zostało to zarejestrowane. W kabinach treningowych, gdzie na ścianach i suficie rozwijają się w odwrotnej sekwencji rzeczywiste albo wymyślone przez Bahryja—Bagriejewa zdarzenia i sceny (często w przyspieszonym tempie!), uczyliśmy się orientować w nich, przewidywać dalszą przeszłość, nawet wtrącać się stosując repliki bądź naciskając guziki testowe.

To wszystko jest nam potrzebne do prawidłowego startu i finiszu podczas retromisji, a co więcej — do pogłębienia percepcji świata, do wyodrębnienia jego cech. Ujawnia się to, że sens licznych, nader licznych połączeń i działań jest symetryczny zarówno od początku do końca, jak i od końca do początku. A dla zdarzeń, które się dzieją gdzie indziej, pozostaje tylko najbardziej ogólny, pozajakościowy ich sens — obraz unoszonych wiatrem — czasem fal materii: przód jest stromy, część tylna — łagodnie opadająca. W tym właśnie rzecz, i dlatego podejrzewam, że nasz szef to człowiek nie z dzisiejszego świata, że jego pozaenergetyczna metoda jest filozofią stosowaną, ideą—czynem…

Mówimy z Ryndyczewiczem wspak i wiemy, co mówimy. „Tylko nie myśl o małpie z gołym zadkiem” — poradził mi. Prawda, najważniejsze to myśleć nie o niej, nie o białym niedźwiedziu: o tym, że teraz leży w zalewisku Oskołu za Gawrońcami to, co pozostało po arcydziele turbośmigłowym o stu czterdziestu miejscach. I precz z tym chłodem, co pod sercem… Na razie nic się nie stało. Słusznie zabiega Bahryj o straż i blokadę: nie wolno dopuścić do rozprzestrzeniania się pożaru psychicznego. Na razie to, co się wydarzyło, jest jedynie możliwością, ale umocniwszy się w umysłach stanie się nieodwracalną rzeczywistością.

Będę myślał o czymś innym: o tym, że w umysłach wielu ludzi ten samolot jeszcze leci, żyją siedzący w fotelach ludzie. Jadą bliscy, żeby ich powitać na lotnisku — niektórzy zapewne z kwiatami, a inni nawet z dziećmi. Z sierotami, właściwie… Nie, do diabła, nie! — oto jak zbacza myśl. Nie z sierotami! Ten samolot jeszcze leci, nabiera wysokości.

— No, masz wrócić — Rynda podaje mi rękę. — Wróć jak zwykle. Czeka cię przerzut… że ho, ho. Wróć, bardzo proszę.

— Postaram się.

Patrzcie no: wszystko rozumie, chociaż prostak. Retromisja ze zmianą rzeczywistości — zamach na naturalny porządek rzeczy, na niezachwiany świat przyczyn i skutków. Czeka mnie solidna zmiana — i nie obejdzie się bez tego, że zgodnie z prawem reakcji wywoła to zmianę we mnie. Jaką? Jakim się stanę? Może się zdarzyć, że już nie będę retronautą.

Sławek i ja bardzo dobrze teraz rozumiemy się nawzajem, nawet bez słów — normalnych i wspak. Owe minuty przed przerzutem są nasze; bywają i inne, podobne, zaraz po powrocie. Ryndyczewicz i ja jesteśmy różnymi ludźmi — o różnych charakterach, o różnej wiedzy, zainteresowaniach. Nie jest dla mnie tajemnicą, że pracuje u nas z przyziemnych pobudek: chce osiągnąć wyniki, wykazać się, awansować, dostawać premie — jak w każdej pracy.

Dlatego też zmartwił się, pozazdrościł mi teraz; ale jeśli się nadarzy sposobność, wiem to dobrze, z powodu tych oczywistych celów najspokojniej usunie mnie z drogi… i mimo wszystko w takich chwilach jak ta pojawia się między nami jakaś irracjonalna więź dusz: nie ma na świecie bardziej bliskiego mi człowieka niż on, i on — jestem przekonany! — czuje to samo.

To zapewne dlatego, że jesteśmy retronautami. W retromisjach otwiera się przed nami inny sens życia; ten właśnie sens, w którego obliczu życiowe kłopoty i konflikty są niczym.

IV. Dochodzenie

Helikopter transportowy z naszą aparaturą i technikami został wysłany pierwszy. Pasażerskim Mi–4 lecę z Bahryjem ku Gawrońcom. Jako trzeci jest z nami Piotr Lemiech — krępy czterdziestoletni facet, długoręki i nieco krótkonogi, o zwykłej twarzy, w której najbardziej osobliwe są jasne, szarozielone oczy i porowaty nos jak kartofel; ubrany w wytartą kurtkę skórzaną, która na tę pogodę jest wyraźnie nieodpowiednia — to pamięć o minionych dniach.

Do miejsca wypadku jest pół godziny lotu — i w ciągu tego czasu niemało dowiemy się o BK–22: zarówno od Lemiecha, jak i przez radiotelefon.

— To nie samolot, ale zabawka — mówi Lemiech schrypniętym, przeciągłym głosem. — Nie będę mówił o tym, co i tak wiecie, było w prasie: krótki dobieg i rozbieg, tolerancja co do stanu pasa startowego — może być nawet ziemny, wszystko mu jedno, oszczędność… Powiem jako pilot: doskonale sterowny, dobry ciąg, krzywizna wznoszenia niemal jak u odrzutowców! A dlaczego? Dzięki zastosowaniu przez Bekasowa zdublowanych przeciwbieżnie obracających się na wspólnej osi śmigieł oraz turbin dużej, mocy — stąd i stabilność, i ciąg. Nie, za konstrukcję dam sobie głowę uciąć — jest w porządku! Wystarczy pomyśleć: gdyby były w niej wady, to doświadczalne maszyny spadałyby — a to przecież są seryjne…

Dane otrzymane przez radiotelefon od Worotilina: samolot został wyprodukowany w czerwcu ubiegłego roku, wylatał tysiąc sto godzin, przewiózł ponad dwadzieścia tysięcy pasażerów. Wszystkie regulaminowe kontrole przeszedł w terminie i bez odchyleń: protokoły ostatnich przeglądów technicznych nie informują o usterkach w pracy węzłowych punktów i podzespołów maszyny.

— No właśnie… — wysłuchawszy przytaknął Lemiech — tamten, który spadł w obwodzie tomskim dwa lata temu w kwietniu, też był jak należy. Wylatał półtora tysiąca godzin — i cały czas z ładunkiem. Ech, jacy ludzie w nim zginęli: Mikołaj Sierpuchin, zasłużony pilot… on już swoje wylatał, mógł iść na emeryturę, ale nie chciał — Dima Jakuszew, nawigator, który dopiero co skończył szkołę…

— A dlaczego tam nie znaleziono przyczyny? — przerywa szef.

— Spadł na bagna. A bagna to wiecie, jakie tam są — jak Wielkie Księstwo Luksemburg. I szeroko rozlane, bo to był koniec kwietnia… Miejsce upadku ustalono dopiero po dwóch tygodniach. Wszak to Syberia, nie byle co. Leci się nad nią w nocy na siedmiu tysiącach metrów — i ani jednego światełka od horyzontu do horyzontu, możecie to sobie wyobrazić?

— No więc, odnaleziono miejsce i co dalej? — Bahryj ukierunkował rozmowę.

— A tam… — Lemiech spojrzał na niego jasnymi oczyma. — Wystaje z trzęsawiska usterzenie ogonowe. I pół lewego skrzydła oddzielnie, w innym miejscu. Nie można wylądować helikopterem, ani człowiek nie może zejść. Odlecieli z niczym… Nie, ale tu na suche miejsce spadł — powinni znaleźć.

— Czy transportowe i pasażerskie BK–22 są produkowane w różnych zakładach? — pytam.

— Nie. Jak dotąd tylko jedne zakłady je produkują. Wariant pasażerski niewiele się różni: fotele oraz okna, barek, toaleta…

Niemało jeszcze dowiadujemy się od Lemiecha: i to, że awarie najczęściej zdarzają się podczas lądowania — częściej z odrzutowcami niż z turbośmigłowymi, a to z powodu dużej prędkości przy lądowaniu; następnie statystyki ujmują rozmaite awarie na lotniskach (w których, na szczęście, obchodzi się bez ofiar), potem — podczas startu, i dopiero w ostatniej kolejności występują bardzo rzadkie awarie podczas wznoszenia lub w locie poziomym.

Dolatujemy. W jakże pięknym miejscu spadł samolot! Oskoł — to niezbyt szeroka, lecz czysta i spokojna rzeka — oddala się tu od wysokiej prawej terasy tworząc otwartą wielokilometrową pętlę w dolinie. Wewnątrz tej pętli, pośród świeżej majowej zieleni łąk z rzadka zadrzewionych — okropna ciemna plama z czymś białoszarym, bezkształtnym pośrodku, słupy ognia i dymu, pobliskie drzewa również dopalają się, ale ten dym jest siny, właśnie jak z drewna.

A dalej, za rzeką, łąki i zagajniki w porannym, mglistym oparze; wysoki brzeg przechodzi w gładką jak stół szachownicę pól; za nimi — domki i sady w Gawrońcach. I nad tym wszystkim w szarobłękitnym niebie lśni wznoszące się słońce.

Kocham rzeki. Są one dla mnie niby żywe istoty. Kiedy tylko trafią mi się dwa — trzy wolne dni, a jeszcze pogoda pozwoli, biorę plecak i idę wzdłuż jakiejkolwiek, aby tylko było cicho i bezludnie. Namioty, śpiwory — nie uznaję tego; nie jestem ślimakiem, żeby dźwigać wygodny domek na sobie; zawsze znajdzie się stóg albo kopa siana, a i na trawie można się przespać pod gwiazdami.

I wzdłuż Oskołu wędrowałem, znam to kolano. O tam, wyżej, gdzie rzeka zawraca ku wysokiemu brzegowi, bije źródło wspaniałej wody; robiłem postój obok niego… Lecz teraz jest tu inaczej. W tamtym miejscu, gdzie wysoki brzeg wznosi się nad zakolem, stoi wśród nie skoszonej trawy nasz helikopter transportowy, a dokoła krzątają się ludzie: rozbijają dwa duże namioty — jeden dla mojej kabiny, drugi dla gości — wyładowują i ustawiają nasze oprzyrządowanie. Lądujemy.

— Słyszałeś? — mówi Arturycz, wyskakując w ślad za mną na trawę. — Samolot wyprodukowano jedenaście miesięcy temu. I na taki termin, czyli na mniej więcej roczny przerzut nastawiaj się. Wybierz punkt zaczepienia — porządny, solidny, nie piwo z rybką! — oraz zapas. Powinieneś mieć trzy — cztery dni zapasu. Tam — wskazuje w kierunku zakola — chodzić ci nie wolno, zabraniam. Trzymaj się też z daleka od tej krzątaniny… Jedność, głębia i jedność — oto co powinno cię przenikać. Roczny przerzut — pamiętaj o tym.

Tak, w takiej retromisji nie brałem jeszcze udziału. Ryndyczewicz też nie.

Wkrótce przylatują jeszcze dwa helikoptery. Z pierwszego po drabince schodzą trzy osoby. Tego z przodu, niewysokiego, o figurze sportowca, z siwą czupryną i ciemnymi brwiami, dzięki którym dopiero można zgadnąć, jakie wcześniej miał włosy — poznaję natychmiast, widziałem zdjęcia w czasopismach. To Iwan Bekasow, główny konstruktor, Bohater Pracy Socjalistycznej i tak dalej, i temu podobne. Ma ponad pięćdziesiąt lat, lecz jeszcze energiczne ruchy, kiedy podchodzi i wita się z nami. Wartka mowa i żywe ciemne oczy odmładzają go; twarz, ręce są pokryte szorstką krymską opalenizną — zapewne wyciągnięto go wprost z plaży gdzieś w Forosie.

Przedstawia nam (właściwie Bahryjowi; po mnie Bekasow prześlizguje się wzrokiem — i przestaję dla niego istnieć) pozostałe dwie osoby. Wysoki, szczupły i przygarbiony Mikołaj Daniłowicz (nazwiska nie dosłyszałem) — to główny inżynier zakładów lotniczych; ma zatroskaną twarz i zmęczony, głuchy głos. Drugi — okaz zdrowia, twarz o białej cerze z rumieńcami, szerokie ciemne brwi pod niewysokim czołem, kształtny nos i podbródek — to Feliks Juriewicz, kierownik wydziału śmigieł w tych zakładach; ma posępny i obrażony wygląd — gnębi go to, że właśnie jego wysłano na miejsce katastrofy. Podchodzi Lemiech. Bekasow wita go ciepło, tamtemu zaś oczy błyszczą ze szczęścia, że spotkał się z byłym szefem.

— Jakie są przypuszczalne przyczyny awarii? — pyta Bahryj.

— Ponieważ zdarzyło się to podczas wznoszenia, to najprawdopodobniej mogło to być przerwanie pracy silników lub awaria śmigieł — odpowiada Bekasow. — Tak mówi statystyka światowa.

— Jeszcze czego, od razu śmigła! — zapalczywie wtrąca kierownik wydziału. — Przecież nic się z nimi nie może stać, Iwanie Władimirowiczu, pan przecież wie, w jaki sposób je wykonujemy. Nawet pyłek nie śmie osiąść.

— Nie, oczywiście, ale sprawdzić należy wszystko — ustępuje Bekasow.

— Nie trzeba wszystkiego sprawdzać, proszę skoncentrować się na najbardziej prawdopodobnych przyczynach — mówi Bahryj. — Nie ma czasu. A jeśli te przypuszczenia nie zostaną potwierdzone, wtedy będziecie sprawdzali wszystko.

— Dobrze — spojrzawszy na niego z uwagą, zgadza się główny konstruktor i po pauzie dodaje: — Zostaliśmy poinformowani, że mamy bezwarunkowo podporządkowywać się panu, Arturze… e—e… Wiktorowiczu. Ale czy mógłby pan wyjawić nam swoje zamiary, cel i tak dalej? Każdy żołnierz powinien rozumieć swoje zadanie, że się tak wyrażę.

Czuje się, że ta autodegradacja do,żołnierza” niemało sił go kosztuje; słowo takie jakieś wybrał — „podporządkowanie”.

Podczas rozmowy wylądował drugi helikopter; z jego wnętrza wyłaniają się cztery postacie w szarych kombinezonach; od razu zaczynają wyładowywać swoje oprzyrządowanie. Jedne przyrządy (wśród których poznaję średnich rozmiarów mikroskop metalograficzny) przenoszą do namiotu, inne ustawiają na ziemi: przenośna radiostacja, podnośnik, jakieś dyski na drążkach, podobne do wojskowych wykrywaczy min, łopaty saperskie, gaśnica… Pójdą z tym na dół. Jest to grupa poszukiwawcza.

— Mógłbym i nawet uważam za konieczne — mówi Bahryj. — Proszę wszystkich do namiotu.

W namiocie świecą się żarówki, wspomagając światło sączące się przez plastykowe okienka; na stoliku stoi mikroskop, obok grubościomierz; ludzie rozpakowują i ustawiają jeszcze jakieś przyrządy. Na zaproszenie Bekasowa wszyscy gromadzą się wokół nas. Nie ma krzeseł, więc stoją. Krzesła — to nie w stylu szefa: dopóki sprawy nie zakończy, sam nie usiądzie i innym nie pozwoli.

Bahryj jest przystojny i dobrze się teraz prezentuje: wyprostowany, barczysty, ruchliwy, twarz uduchowiona, o gniewnych, a niekiedy wesołych oczach. Tak, oczy mają zdecydowany kolor (piwny), rysy twarzy są dość regularne i przyjemne, a do tego jeszcze ciemne kręcone włosy, przeplatane siwizną nad wysokim czołem. Elegancko ubrany… ale zwraca uwagę przede wszystkim nie powierzchowność, lecz to, co tkwi głębiej: szybkość, natchnienie, gniewna radość silnego ducha. I to właśnie mnie w nim peszy.

— To, co się stało, nastraja was minorowo, żałobnie — zaczyna. — Proszę więc, nalegam, żądam: wyrzućcie z głowy mroczne myśli, nie spieszcie z pogrzebem tych, którzy nie zginęli. Właśnie tak: nic jeszcze nie jest stracone. Po to właśnie tu jesteśmy. To trudny przypadek, ale mamy doświadczenie, zlikwidowaliśmy niemało nieszczęśliwych wydarzeń. Poradzimy sobie i z tym. Najważniejsze jest znalezienie przyczyny.

— Jakże — poradzicie sobie? — niedowierzająco zapytał Lemiech. — Spryskacie tam wszystkich wodą życia, samolot znów będzie cały i z żywymi pasażerami poleci dalej?

Zgromadzeni uśmiechnęli się powściągliwie.

— Nie, nie tak, jak w bajce — spojrzał na niego Bahryj. — Jak w życiu. Żyjemy w świecie realizujących się możliwości, realizujących się dzięki naszej pracy, wysiłkiem myśli, woli; owe realizacje zmieniają w oczach świat. Dlaczego, do diabła, nie mogłoby być przeciwnie: żeby niepożądane, zgubne realizacje kierować z powrotem do kategorii możliwości!.. Nie mogę wdawać się w szczegóły, nie mam prawa opowiadać o zlikwidowanych przez nas nieszczęściach — ponieważ i to jest częścią naszej metody. Kiedy zapobiegniemy tej katastrofie, pozostanie w waszej pamięci nie ona, nie to, co zobaczyliście tutaj — lecz jedynie świadomość jej możliwości.

Szef zamilkł, spojrzał na twarze stojących przed nim osób: nie było w nich należytej reakcji na jego słowa, należytego zaufania.

— Przytoczę taki przykład — ciągnął dalej. — Do czasów ostatniej wojny brak oddechu i zatrzymanie pracy serca człowieka było uważane, jak wiecie, za niewątpliwą oznakę jego śmierci — ostatecznej i nieodwracalnej. I wiecie też dobrze, że teraz ten stan jest określany jako śmierć kliniczna, po której tysiące ludzi przywrócono do życia. My stawiamy następny krok. W ten sposób tę katastrofę na razie należy rozważać jako „kliniczną”… jesteście ludźmi czynu z doświadczeniem życiowym i znane są wam sytuacje, kiedy wydaje się, że wszystko jest stracone, plany zostały pokrzyżowane, cel jest nieosiągalny, lecz jeśli uda się wytężyć wole, myśli i ducha, to można go osiągnąć. Tak właśnie i my pracujemy, dzięki temu „jeśli”.

— Ale jak? — wyrwało się komuś. — Jak to robicie?

— Pracujemy w kategoriach, w których pytanie „jak” jest już, ściśle mówiąc, nieprzydatne: rzeczywistość—możliwość, przyczyny—skutki. Znajdźcie zatem przyczynę, a resztę bierzemy na siebie.

— Zatem, może i tamten samolot będzie znów cały… no ten, co to wtedy na Syberii… — z niedowierzaniem i jednocześnie z nadzieją zapytał Lemiech.

— Nie. Tamtego się nie „pozbiera”… — Artur Wiktorowicz uśmiechnął się smutno do niego samymi oczyma. — Tamten fakt zapadł w świadomość wielu osób, nie mamy władzy nad takim ogromem osobowości. A tutaj wszystko jest świeże… Tak, teraz do rzeczy. Podczas dochodzenia proszę nie wykonywać żadnych zdjęć, nagrań, protokołów — należy poszukiwać jedynie przyczyny. I pójdą tylko ci, którzy tam są faktycznie niezbędni. Tym już niech pan kieruje, Iwanie Władimirowiczu.

Tamten skinął głową, odwrócił się do grupy poszukiwawczej.

— Wszystko słyszeliście? Więc do roboty!

Ja również zabieram się do roboty, wynoszę z helikoptera przenośny magnetowid i podchodząc do urwiska, filmuję tę czwórkę schodzącą po zielonym zboczu do miejsca katastrofy. Podczas odwrotnego odtwarzania bardzo wyraźnie cofną się do góry. Mam sfilmować kilka takich scen — dla startu.

Potem nadal tym zaaferowany podchodzę do Bahryja i mówię, że nieźle byłoby otrzymać z lotniska nagranie rozmów radiowych z tym samolotem aż do momentu katastrofy.

— Znakomity pomysł chwali mnie. — Ale już zrealizowany, i to w nadmiarze. Nie krzątaj się, nie miotaj tu — bądź spokojny, zdystansuj się, wyobcowuj. Punkt zaczepienia masz, przemyślałeś go sobie? Zapas czasu?… No to idź stąd, tam — wskazuje na odległy skraj urwiska — spokojnie pomyśl, potem zameldujesz. No już!

I sam biegnie do innych spraw. Ma rację: to sytuacja tak oddziałuje na mnie, atmosfera nieszczęścia — wznieca niepokój, ponagla do jakichś działań.

Odchodzę daleko od namiotów i helikopterów, kładę się na trawie na skraju urwiska, dłonie pod brodą — patrzę w dół i w dal. Słońce podniosło się, przygrzewa w plecy. W zwierciadlanej wodzie Oskołu odbijają się białe obłoki. Lekki wiaterek niosący zapach ciepłej trawy, ziemi, kwiatów… A w dole przede mną — plama spalenizny, powykręcany kadłub samolotu. Skrzydła są odłamane, przednia część kadłuba złożyła się w harmonijkę od uderzenia w ziemię.

Tamta czwórka już pracuje: dwóch nieco dalej i bardziej z przodu samolotu; krążą po spirali Archimedesa, zatrzymują się, coś podnoszą, znowu krążą. Dwaj inni podkopują się łopatami pod wciśniętą w grunt kabinę; właśnie postawili podnośnik, poruszają dźwigniami — poziomują. W ich ruchach czuje się rutynę i niemałe doświadczenie.

…Każdego roku zdarzają się na Ziemi katastrofy statków oraz samolotów. Niektóre równie nagle — raz, dwa i po wszystkim nie wiadomo, dlaczego. Z grubsza biorąc: człowiekowi nie jest dane ani pływać daleko, ani latać, a on chce. Dąży. Wypruwa z siebie żyły, żeby szybciej, wyżej, dalej… i głębiej, jeśli jest pod wodą. I płaci niemałą cenę — pracą, wysiłkiem intelektualnym. A niekiedy życiem.

Podczas lotów szczególnie jest widoczne owo wypruwanie z siebie żył, praca ostatkiem sil. Na przykład Armstrong i Aldrin do wystartowania z Księżyca i połączenia się z modułem orbitalnym mieli paliwa na 10 sekund pracy silnika „modułu księżycowego”. Dziesięć sekund!.. Obserwuję więc wskazówkę sekundową na moim zegarku, kiedy przebiega jedną szóstą tarczy. Gdyby w ciągu tego czasu nie uzyskali niezbędnej prędkości — spadliby z powrotem na Księżyc; gdyby nieco przedobrzyli — uniosłoby ich diabli wiedzą dokąd. Tak śmierć i tak śmierć.

Albo podczas tego połączenia „Hangaru–1”, przy którego poprawianiu odznaczył się Sławek: spróbuj optymalnie zużytkować tonę sprężonego powietrza — manewrując w dodatku z Ziemi. Więcej nie wolno. „Zapas kieszeni nie obciąża”. Akurat, jeszcze jak obciąża, zapas to masa.

To samo jest z samolotami. Aksjomat wytrzymałości materiałów, który powstał wcześniej niż teoria: gdzie cienko, tam się rwie. A jeśli wykonałoby się coś masywnego, z zapasem wytrzymałości — samolot nie uniósłby się. I okazuje się, że dla konstrukcji samolotów współczynniki rezerwy wytrzymałości („współczynniki niewiedzy” — jak nazywał je nasz profesor w instytucie) zawsze są mniejsze niż dla pojazdów naziemnych. Staramy się, żeby niewiedza też była mniejsza dzięki ścisłym obliczeniom, jakości materiałów, dokładnej technologii… Lecz mimo to okazuje się niekiedy, że gdzieś coś było za cienkie… I rwie się. Tysiące części, dziesiątki tysięcy operacji, setki materiałów — jak to sprawdzić!

Niemniej trzeba sprawdzać, w przeciwnym razie z powodu każdej niedokładności praca wszystkich traci po prostu sens.

…Tam w dole podniesiono kabinę — spłaszczoną, przekrzywioną. Jeden z tej grupy przychodził tu po przenośny aparat spawalniczy, którym teraz tną. Odginają listwy, ktoś wchodzi do środka. Wyobraziłem sobie, co on może tam zobaczyć — przeszył mnie dreszcz między łopatkami. Nie, stop, mnie tak myśleć nie wolno! Natychmiast muszę odwrócić od tego uwagę!

Wstaję, idę do namiotów. Dobrze byłoby jeszcze coś zarejestrować na magnetowidzie. Kto szuka, ten znajdzie… Główny konstruktor Bekasow we własnej osobie męcząc się z powodu bezczynności i oczekiwania przechadza się po miedzy wśród słoneczników i młodej kukurydzy, gimnastykuje się: zwroty tułowia na prawo i na lewo, dłonie przed siebie, łokcie w bok. Raz—dwa, na prawo, raz — dwa, na lewo. Jak tu nie sfilmować. Celuję obiektywem, filmuję. Odchodzi. Zawraca. Zatrzymuje się i robi awanturę:

— Ej, ty, słuchaj! Kto ci pozwolił?

Filmuję i tę pozę, zaskoczoną twarz, opuszczam kamerę.

— Przepraszam, ale… jest mi to potrzebne.

— A zapytać o pozwolenie nie łaska?! Kim pan jest? Czy aby nie dziennikarz?

— Nie… — jestem zmieszany, nie wiem, w jakiej mierze mogę wyjaśnić Bekasowowi, kim jestem i po co to robię.

— Css, cicho — Bahryj, chwała mu, zawsze znajduje się na miejscu w odpowiedniej chwili. — To, Iwanie Władimirowiczu, nasz Sasza, Aleksander Romanowicz. Uda się w przeszłość, żeby poprawić to, co się stało. On może robić wszystko, a podnosić na niego głosu nie wolno nikomu.

— Więc to tak!.. — Teraz Bekasow jest zmieszany, czuje się niezręcznie, że napadł na mnie tak gwałtownie; patrzy z szacunkiem. — Tysiąckrotnie przepraszam, przecież nie wiedziałem. Czy mam jeszcze raz przejść się? Mogę zrobić gwiazdę, stójkę na rękach — chce pan? Dla takiej sprawy — proszę bardzo, filmujcie.

— Nie, dziękuję, nic więcej nie trzeba.

Oczywiście, byłoby interesujące popatrzeć, jak znakomity konstruktor samolotów robi gwiazdę i świecę, ale na nic mi to: ruchy te są symetryczne w czasie; tyle tylko, że podczas odtwarzania wstecz gwiazda będzie nie z prawej na lewą, ale z lewej na prawą. Natomiast jego spacer ze zwrotami oraz oszołomiona twarz — to się przyda.

— Sa—asza! — Bahryj gestem kieruje mnie z powrotem nad urwisko.

Idę. Dlaczego właściwie nastawia mnie na roczny przerzut? A co, jeśli zaraz wyjaśni się, że to dywersja, ktoś podłożył materiał wybuchowy… Wtedy wszystko się zmienia, przerzut — dobowy albo nawet kilkugodzinny?… Nie. Drugi samolot spadł tak samo, oto w czym szkopuł. Miał taką samą konstrukcję i był z tych samych zakładów. Słabego miejsca należy szukać w produkcji albo wręcz w projekcie.

Ponownie kładę się nad urwiskiem w tym miejscu, gdzie zmiąłem trawę. A więc, przyszłość dla mnie — w przeszłości. Rok temu… były to ostatnie tygodnie mojej pracy w tamtym instytucie. Zdawałem sobie sprawę, że nie odnalazłem się w mikroelektronice, męczyłem się. Nawet wcześniej wziąłem urlop. A od razu po urlopie zgarnął mnie Bahryj—Bagriejew, zaczął uczyć, szlifować i wychowywać, tak iż te odcinki mojego życia są wypełnione treścią, której zmieniać się nie opłaca… Urlop? O, jest punkt zaczepienia: sześć dni nad Pronią — jest taka rzeka na Białorusi. Sześć dni, które chciałbym przeżyć jeszcze raz. Tylko że w pełni teraz mi się nie uda… Pierwsze dni — to punkt końcowy retromisji, ostatnie — rezerwa. Nawet nie ostatnie, ale wszystkie trzy dni od momentu spotkania Klaudii będą jako rezerwa. Więc tak: tam wszystko między nami zaczęło się i skończyło, żadnych następstw w moim życiu to nie miało — treść tych dni można zmienić.

Szkoda tych trzech dni, oczywiście. A nocy tym bardziej. Zresztą w mojej pamięci tamten wariant zachowa się. To zaś, że z jej pamięci zniknie, to nawet lepiej. I dla mnie również: przestanie mnie gnębić poczucie winy. Mimo wszystko, jak to się mówi, skrzywdziłem dziewczynę. Skrzywdziłem, jak mnóstwo mężczyzn krzywdzi wiele kobiet dziewcząt, nic nowego — a mimo wszystko jakoś wstyd.

V. Cel wymaga gniewu

Wygląda na to, że ci czterej tam na dole coś znaleźli: zebrali się, oglądają to, żywo gestykulując. Dwóch ze znalezionymi przedmiotami szybko skierowało się do góry, dwóch pozostało tam, składają przyrządy.

Również wstaję, idę do namiotu: następuje to, co powinienem wiedzieć dokładnie. Dwóch poszukiwaczy wyłania się spoza pagórka: pierwszy — tyczkowaty, niemłody, o ciemnopomarańczowej twarzy, kierownik grupy poszukiwawczej; za nim drugi — niższy i młodszy. Obaj niosą jakieś szare szczątki, starannie zawinięte w papier.

Bekasow przechadzający się ciągle w tym samym miejscu, zobaczywszy ich gwałtownie zmienia kierunek i niemal biegnie ku nim:

— No i co?

— Iwanie Władimirowiczu, proszę popatrzeć — mówi zasapany starszy poszukiwacz, rozwija papier. — To wyciągnęliśmy z kabiny, to wykopaliśmy pod prawym skrzydłem. A to — wskazuje na odłamek, który trzyma jego pomocnik — leżało około trzystu metrów na północ od samolotu. I piasty jakby zostały ucięte.

— Aha — nachyla się — czyli jednak śmigła!

Również podchodzę, patrzę na odłamki, są to łopaty śmigieł — jedna cała i dwa kawałki, zwężające się dolne części.

— Śmigła śmigłami, ale proszę spojrzeć na załamanie — kierownik podaje Bekasowowi dużą lupę z uchwytem.

Ten nachyla się jeszcze niżej, patrzy przez lupę na krawędź jednego odłamka, drugiego — pogwizduje:

— No tak, wszystko pod mikroskop.

Szybkimi krokami idą do namiotu, ja za nimi. Przy wejściu główny inżynier Mikołaj Daniłowicz pali i gawędzi z kierownikiem wydziału śmigieł Feliksem Juriewiczem oraz z Lemiechem. Zobaczywszy to, co niosą poszukiwacze, dwaj pierwsi natychmiast bledną, główny inżynier upuszcza nawet papierosa.

— Wygląda na to, że śmigła — mówi w biegu Bekasow.

— Co wygląda, co to znaczy: wygląda?! — mówi wysokim głosem Feliks Juriewicz, podążając za nim do namiotu. — Oczywiście po takim uderzeniu wszystkie śmigła poszły w drzazgi, ale to o niczym jeszcze nie świadczy. — Jednak w jego głosie wyczuwa się panikę.

Do namiotu wciska się tyle osób, że robi się duszno: wszystkie twarze pokryte są kropelkami potu.

— Zaraz zobaczymy — kierownik grupy umocowuje zaciskami na stoliku mikroskopu metalograficznego wszystkie trzy odłamki, poziomuje tak, żeby miejsca złamania znajdowały się na jednej linii; włącza podświetlenie.

W jego blasku załamania lśnią drobnymi iskierkami—kryształkami.

Kierownik pochyla się nad okularem, szybko i pewnie posługuje się pokrętłami, ogląda pierwszy odłamek… drugi… trzeci… cofa pod obiektyw drugi… Wszyscy zebrali się za jego plecami, wstrzymali oddechy. Zapadła niezwykła cisza. Zauważam, że środkowy kawałek łopaty cały jest pokryty czymś brązowoszkarłatnym. Zaschnięta krew? To zapewne ten, który wydobyto z kabiny.

Kierownik prostuje się, odwraca do Bekasowa:

— Proszę zobaczyć, Iwanie Władimirowiczu, jakby nacięcia albo zadrapania, i to obok każdej strefy deformacji… — i ustępuje mu miejsca przy mikroskopie.

— Jakie nacięcia, jakie zadrapania? — Feliks Juriewicz omal nie wpada w histerię. — Co za bzdura! Każda łopata gotowego śmigła przed przewiezieniem do magazynu jest zabezpieczana taśmą klejącą — od szpica do nasady! Jakie tam mogą być zadrapania?

— Tak — głuchym basem potwierdza główny inżynier. — A przed zamocowaniem śmigła do samolotu sprawdzamy, czy taśma jest cała. Tak więc nie ma jak…

— No, a co to jest według was, jeśli nie nacięcie? — z wściekłością odwraca się do nich Bekasow. — Przy samej piaście, na początku konsoli… gorzej być nie może! Zobaczcie sami!

— Proszę pozwolić! — kierownik wydziału przywiera do obiektywu, ogląda wszystkie trzy odłamki. Jest to bardzo długa minuta, kiedy tak je ogląda. Wyprostowuje się, odwraca do głównego inżyniera; nie jest to teraz mężczyzna o twarzy jak „krew z mlekiem” — krew gdzieś się podziała, twarz biała, a nawet sinawa: jakby zmalał. — O Boże! To są miejsca, w których odcinano taśmę.

— Jak odcinano? Czym?! — Bekasow postąpił ku niemu.

— Nie wiem… Chyba brzytwą. Jak to… — i głos Feliksa Juriewicza przeszedł w szept. — Nie jest to przecież operacja technologiczna, ale pakowanie, w instrukcji technicznej po prostu jest napisane: „Owinąć do piasty, taśmę odciąć”.

…Nawet ja, człowiek z zewnątrz, poczułem się w tej minucie tak, jakbym dostał w twarz. Jakież więc poniżenie musiał przeżyć Bekasow, jego współpracownicy, ludzie z zakładów. Nikt nawet nie wie, co powiedzieć — niema scena, nie gorsza niż w Rewizorze.

Scena ta kończy się nieco nieoczekiwanym finałem. Lemiech występuje do przodu, lewą ręką bierze kierownika wydziału za klapy jego modnej marynarki, odciąga za stolik z mikroskopem — gdzie jest luźniej — i przytrzymując ciągle lewą ręką bije go prawą z całym rozmachem i z całej siły po twarzy; tamtemu aż głowa lata.

— Za Dimę… Za Mikołaja Aleksiejewicza!.. Za wszystkich… — głos Lemiecha zlewa się ze schrypłym łkaniem, a on dalej bije w milczeniu.

Kiedy patrzę na to, w głowie rodzą się dwie myśli. Pierwsza: dlaczego Bahryj nie reaguje, nie powstrzymuje bicia, lecz stoi i patrzy tak jak wszyscy. Myślę tak nie dlatego, że jest mi żal tego patałacha kierownika, o nie — ale że zachodzi emocjonalne umocnienie tego wariantu rzeczywistości, przybywa mi roboty… Bahryj nie może o tym nie wiedzieć. Druga myśl: skoro tak, to dobrze byłoby utrwalić to na magnetowidzie, żeby odtworzyć na starcie — wspaniały moment kulminacyjny. I… nie podniosła mi się ręka z kamerą. Zapewne z tego samego powodu, z jakiego szef nie otworzył ust, aby przerwać, powstrzymać. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie wypada postępować logicznie, racjonalnie. Ta właśnie była taka.

— Wystarczy, Piotrze Denisowiczu, proszę przestać! — ostro rozkazuje Bekasow. — On przecież musi jeszcze stanąć przed sądem. I wy — odwraca się do głównego inżyniera — przecież i wasz podpis widnieje na karcie technicznej opakowania? — już nie zwraca się do głównego inżyniera przez „pan”.

— Jest… — ten zgadza się ponuro.

— Ale przecież nie wiedziałem!.. I kto mógł przewidzieć?!.. — rozpacza kierownik wydziału, którego Lemiech wreszcie puścił; ma bardzo żałosny wygląd. Piloci oblatywacze miewają mocne pięści. — Chcieliśmy jak najlepiej!..

Jestem specjalistą od przeszłości, ale przyszłość tych dwóch na najbliższe sześć — siedem lat również podejmuję się z łatwością przepowiedzieć. I wcale mi ich nie żal.

…Chociaż z wykształcenia jestem elektrykiem, to wielką naukę: „wytrzymałość materiałów” — po której zdaniu można już się żenić — wykładano nam należycie. I nie muszę roztrząsać, co i jak się stało. Powiedziane zostało wystarczająco: „nacięcia” i „zmęczenie metalu”. Oczywiście, że nacięcie na duralu (najtrwalszym i lekkim stopie, z którego wykonuje się śmigła samolotu) brzytwą, która tnie taśmę klejącą, nie jest takie, jak cięcie po skórze — pozostaje delikatne, niemal niedostrzegalne wgłębienie. Lecz różnica jest taka, że na metalu nacięcia się nie goją — wręcz odwrotnie.

Nie ma bardziej starannie projektowanych części samolotu niż skrzydła i śmigła; przeprowadza się obliczenia, modeluje i wypróbowuje od czasów Żukowskiego, a nawet wcześniej. (Obecnie w biurach konstrukcyjnych dobiera się je, wykorzystując po prostu nomogramy; obliczenia przeprowadzają tylko studenci w pracach seminaryjnych). Nocami huczą, zakłócając sen okolicznym mieszkańcom, stanowiska z silnikami albo tunele aerodynamiczne, w których sprawdza się czas pracy i niezawodność śmigieł różnych konstrukcji w najtrudniejszych warunkach; próby te pozwalają również określić najlepsze stopy do ich wykonania. Łopaty śmigieł poleruje się, każdą z nich prześwietla się promieniami gamma, żeby nie uszła uwagi żadna skaza lub rysa.

Gotowe śmigła pakuje się: każde z nich umocowuje się starannie w oddzielnym kontenerze, przed tym zaś jeszcze owija łopaty śmigła taśmą klejącą, żeby nie zniszczyć powierzchni. To ostatnie jest zapewne niezbyt potrzebne — „chcieli jak najlepiej”. O, ta gorliwość z wysuniętym językiem! I pakowaczki cięły te taśmy, owinąwszy je aż do piasty, nożyczkami, żyletką, brzytwą… czasem w powietrzu, czasem na łopacie… niekiedy silniej, niekiedy słabiej, czasem bliżej piasty, to znów dalej — a niekiedy „akurat” w miejscu, gdzie występują największe naprężenia. Nie na każdej łopacie pozostawały niebezpieczne nacięcia, nie na każdym śmigle i nawet nie w każdym samolocie — takich było niewiele, akurat tyle, żeby zdarzała się jedna katastrofa rocznie.

Jednemu z czterech śmigieł tego pasażerskiego BK–22 szczególnie się nie powiodło: widocznie baba pakowaczka (wydaje mi się, że była to właśnie osoba w podeszłym wieku i z niełatwym charakterem) nie miała nastroju, ciachnęła zbyt głęboko trzy łopaty, pozostawiła nacięcia. I potem to śmigło montuje się do samolotu. Zaczyna pracować we wspólnej uprzęży: kręcić się z szaloną prędkością, dźwigać wielotonową maszynę tysiące metrów do góry, ponad obłoki, przenosić o tysiące kilometrów… i tak dzień po dniu. Zgięcia, wibracje, przeciążenia o zmiennych znakach, siły odśrodkowe — zasady dynamiki.

I zdarza się coś, czego nie przewidziano ani w obliczeniach, ani w trakcie prób: metal w okolicy nacięć zaczyna płynąć — tysiące razy wolniej niż gęsta smoła, stopniowo słabnąć, zmieniać strukturę: jest to właśnie zmęczenie metalu. Proces ten zachodzi najszybciej przy pełnym obciążeniu śmigieł, czyli podczas wznoszenia się obciążonego samolotu. A w trakcie dzisiejszego wznoszenia, gdzieś na dwóch tysiącach metrów, proces ten właśnie się zakończył: łopata odłamała się.

Dalej możliwe są różne warianty, ale najbardziej prawdopodobny jest według mnie ten, że to co stanowiło zaletę konstrukcji Bekasowa: owe przeciwbieżnie obracające się na wspólnej osi śmigła, co tak chwalił Lemiech (podwyższona stabilność, manewrowość, ciąg) — zmieniło się w swoje przeciwieństwo. Ta łopata ścięła wszystkie obracające się w przeciwnym kierunku za nią; w tej bitwie zginęły też przednie łopaty. Co się stało ze śmigłami na drugim skrzydle? Co się dzieje z nadmiernie obciążoną liną, w której połowa splotów zerwała się nagle? Rwą się wszystkie pozostałe. Zwłaszcza jeśli i tam były łopaty z nacięciami.

Rozlatując się z prędkością pocisków armatnich odłamki łopat druzgotały po kolei wszystko: antenę, poszycie, kabinę… Samolot — być może już z martwą załogą — jak kamień runął na ziemię.

Obmyślam do końca swoją wersję i znowu dławi mnie upokorzenie i gniew. Niech to diabli wezmą! Stuletnie doświadczenie w rozwoju lotnictwa, wysiłki wielu tysięcy specjalistów, wykwalifikowanych pracowników — i czyjaś głupota może wszystko przekreślić… i to jak! Tamtych bab sądzić nie będą — bo za co? Jest napisane „odciąć”, to i odcinały. Przecież nie rąbały toporem. A tych dwóch będą — i słusznie: od tego jesteś inżynierem (co po francusku znaczy mistrz), żebyś w swoim fachu na wszystkim się znał, wszystko umiał i przewidział.

— Ale… Wiktorze Arturowiczu — nieszczęsny Feliks Juriewicz aż pomylił się zwracając się do Bahryja — pan mówił… że można odwrócić sytuację, uczynić ją tylko prawdopodobną? A za możliwość nie sądzi się… co? — i w jego głosie jest nadzieja, że się jakoś wykręci, co nie przystoi mężczyźnie.

— Pan dostanie wyrok za tamten samolot — z obrzydzeniem odpowiada Bahryj i odwraca się.

Bekasow szybkim krokiem kieruje się do wyjścia.

— Pan dokąd, Iwanie Władimirowiczu? — woła za nim szef.

Tamten zatrzymuje się, patrzy na niego ze zdziwieniem (nie przywykł człowiek do takich pytań), potem przypomina sobie o subordynacji.

— Do radiotelefonu.

— Po co?

— Wydać zarządzenie do wszystkich lotnisk, żeby żadnemu samolotowi nie dawano zezwolenia na start bez przeglądu śmigieł… czyżby pan nie rozumiał?!

— Nie trzeba wydawać takiego zarządzenia, Iwanie Władimirowiczu — łagodnie mówi Bahryj. — Pan je już wydał. Jedenaście miesięcy temu.

— Czyżby?! — na twarzy głównego konstruktora widać jednocześnie i sarkazm, i zakłopotanie.

— Tak, właśnie tak. Pana praca tutaj się kończy, zaczyna się nasza. Dlatego proszę, żeby jako starszy i najbardziej szanowany dał przykład pozostałym i pozwolił sobie zrobić zastrzyk… — Fiedia! — Bahryj podnosi głos. Do namiotu wchodzi nasz technik sanitariusz Fiedia, tęgi brunet z obwisłą twarzą: ma na sobie fartuch, w ręku walizeczkę dyplomatkę. — Jest to środek usypiający. Potem wszyscy zostaniecie przetransportowani na poprzednie stanowiska.

Bekasow unosi ciemne brwi, rozkłada ręce wyrażając poddanie się losowi.

Fiedia otwiera walizeczkę, wyjmuje osiem napełnionych żółtym płynem strzykawek, watę, pojemniczek ze spirytusem, zwraca się do wszystkich i do nikogo głębokim głosem:

— Proszę podwinąć prawy rękaw.

— Chodźmy — trąca mnie w ramię Bahryj.

Wychodzimy z namiotu. Uśpienie uczestników i ich przewiezienie na poprzednie stanowiska — to sprawa techniki i naszych techników. A my mamy swoją: przerzut.

— Widzisz więc, jak cię obciążam: i Bekasow już wszystko zarządził, i inne samoloty nie mają takich rys na śmigłach, i ta katastrofa — wszystko na twojej głowie. Wszystko zależy od informacji, którą dostarczysz teraz w przeszłość. Tak więc startem niepotrzebnie się przejmowałeś. Startujesz jak gołąb pocztowy, od pierwszego wzlotu! Myśleć trzeba o czymś innym…

Teraz jest wpół do pierwszej; cztery i pół godziny od momentu katastrofy BK–22. Niebo w białych obłokach, pogoda odpowiednia. — więc na lotnisku, gdzie oczekują samolotu, ogłoszono o spóźnieniu nie z powodu pogody, ale z przyczyn technicznych. Właściwie to racja, i tę techniczną przyczynę muszę usunąć.

Oddałem już technikom magnetowid; przewijają taśmę, naprędce przeglądają, montują sfilmowane przeze mnie kadry do odtworzenia w kabinie. Połknąłem już pierwsze tabletki petoilu: po ich zażyciu dowolny dźwięk — i głos Bahryja, i szelest trawy na wietrze — słychać z pogłosem, a wrażenia wzrokowe zatrzymują się na gałce ocznej o wiele dłużej, niż patrzę na przedmiot, nakładają się na siebie… Razem z szefem spacerujemy po miedzy i wzdłuż urwiska. Ustawia mnie:

— …o specyfice dalekiego przerzutu. Nie bez powodu nastawiałem cię na uogólnienie i wyobcowanie: udasz się w przeszłość po koleinach swojej pamięci, w głębi świadomości. Wsłuchuj się, jak czas upływa, zrozum go: wszystko, co czujesz zazwyczaj — od bicia serca do twoich trosk, od blasku słońca do tchnienia wiatru — to tylko drobiny jednolitego strumienia, powierzchowne falowanie, a nie jego czysta głębia. Pozwól, by owładnęło tobą odczucie klarowności, istota rzeczy, albowiem pójdziesz tam, gdzie istnieje pamięć, lecz nie ma o czym pamiętać, istnieje myśl, ale nie ma o czym myśleć, istnieje zrozumienie, lecz nie ma pojęć. W bliskich przerzutach to prawie nie występuje, start styka się z finiszem — a w takim jak ten, inaczej nie podołasz, i trzeba będzie wtopić się w Jedność nie straciwszy swego „ja”, przekształcić się w uogólnienie nie zapominając o konkrecie, o celu, dla którego zostałeś wysłany..

Bahryj ma teraz głos dobywający się z głębi piersi, śpiewnie donośny — tak mi się wydaje. Nie mówi, lecz wieszczy:

— Dwie skrajności, dwa niebezpieczeństwa czyhają na ciebie. Przejście od niepokoju powierzchownych wrażeń do stanu samopoznania, a następnie jeszcze głębiej, do zdystansowania się od wartościowania, od przyjemności i nieprzyjemności do smutku i radości — ten stan sam w sobie jest przyjemny i radosny, na tym polega jego paradoks. Tak dalece przyjemny i radosny, że jeśli pomnożyć rozkosz miłości przez rozkosz z powodu dokonanego przez ciebie wielkiego odkrycia oraz przez radość sukcesu i przez zachwyt pięknym widokiem i wspaniałą muzyką… to i tak będzie za mało. Ten stan Hindusi nazywają „samadhi”, Europejczycy w dawnych czasach nazywali „ekstazą”… a nasi współcześni, w prymitywnej formie, często określają słowem „oszołomienie”. I w tobie też może zrodzić się chęć pogłębienia i przedłużenia tego stanu, a nawet pozostania w nim na zawsze. Tak więc pamiętaj, że jest to zgubne — dla sprawy i dla ciebie. Tam — machnął ręką w kierunku rzeki — pozostanie to, co jest, w kabinie zaś znajdą twoje ciało z błogim i szalonym uśmiechem i z wylewem krwi do mózgu. Tak więc… — Bahryj zrobił przerwę, uśmiechnął się — w odróżnieniu od tych dzisiejszych nastolatków, którzy postępują zgodnie z hasłem: „Nie jest ważne, z jakiego powodu, aby tylko zamroczyć się”, dla ciebie najważniejsze jest nie zatracić się. Weź no jeszcze tabletkę!

Połykam. Dzisiaj nic nie jadłem oprócz pigułek: przed startem nie wolno, procesy trawienne mogą przeszkodzić w działaniu.

— Teraz o czymś innym. Wyjść z tego stanu możesz jedynie przez głębokie zrozumienie jego sensu, czyli — ponieważ jest to koncentrat radości i przyjemności — przez zrozumienie obiektywnego sensu radości, sensu przyjemnych doznań. Zrozumiesz go, przekonasz się, że jest on aż śmiesznie prosty… i poczujesz się bogiem: takie błahe, bzdurne wydadzą ci się wszystkie dążenia ludzi do szczęścia i rozkoszy, krępujące ich iluzjami celów, fałszywymi wartościami. Poczujesz się włączony do ogólnoświatowych procesów, których część stanowi życie Ziemi i nasze — do procesów, których ludzie w pogoni za szczęściem i sukcesem nie rozumieją… I tam, na lodowych wyżynach obiektywności, możesz poddać się nastrojowi: jeśli tak oszukańcze są wszystkie „skutki” i „radości”, wątpliwe są cele i wysiłki — to czy warto mnie, stojącemu na Olimpie, wtrącać się do tego zamieszania swoim działaniem… a zresztą, czy warto wracać? Wobec braku wartości nieszczęście nie jest nieszczęściem i katastrofa nie jest katastrofą. To także jest zgubne dla sprawy i dla ciebie, z kabiny wyjdzie chichoczący idiota, nie pojmujący, kim jest, gdzie i po co.

Po chwili milczenia Bahryj kontynuował:

— Ustrzec cię przed tą skrajnością powinno zrozumienie, że tak, że warto, trzeba działać i wtrącać się, to jest twoje życiowe przeznaczenie. We wszechświecie zachodzą dwa przeciwstawne procesy: wzrostu entropii — i jej zmniejszania; rozmiękłej amorficzności, zamierania — oraz osiągania przez świat coraz większej wyrazistości i blasku. Tak więc ludzie znajdują się w drugiej grupie, antyentropijnej. I my, retronauci, mamy udział w procesie wspaniałego samookreślenia świata. W tym działaniu kosmicznym jesteśmy wspólnikami tego wszystkiego oraz tych wszystkich, którzy tworzą, a przeciwko temu wszystkiemu i tym wszystkim, którzy niszczą!.. Podwiń rękaw.

I Bahryj otworzywszy pudełko ze strzykawką wprowadza mi do żyły pięć mililitrów substancji bezboleśnie rozpływającej się we krwi. To „iniekcja zobojętnienia” — i początkowe jej działanie polega na tym, że przestaję odróżniać barwy. Świat w mojej percepcji nie blednie, nie matowieje przy tym — jawi się przede mną w takim przepychu świetlnych przejść i kontrastów, jakich nasza nadmiernie posłusznie akomodująca się źrenica zazwyczaj nie odbiera. W istocie ten efekt to zmysłowe zrozumienie przez mój system nerwowy tego, że fale świetlne mają różne długości, lecz nie różne „kolory”. Tak rozpoczyna się dla mnie negacja świata zewnętrznego, negacja jego wartości — które w rzeczy samej nie istnieją, ale pojawiają się z powodu słabości naszej protoplazmy niezdolnej objąć ogromu ilościowych gradacji i zakresów zjawisk w materii.

— Szefie — mówię (również z pogłosem) — tak pan wszystko wie, rozumie… i nadal pan przeczy, że jest pan z przyszłości?

— Ty znowu swoje?! — grzmi. Zatrzymuje się, patrzy na mnie. — Nie, poczekaj… wydaje się, że mówisz poważnie?

— Tak!

— Cóż, musimy porozmawiać na serio… Ty tam, ja tu — jesteśmy jedną całością, między nami nie powinno być żadnych niedomówień. Więc dobrze! — wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę z ciemnego papieru, a z niej dwie fotografie, podaje mi. — Gdyby żyła, nie pokazałbym, ale teraz mogę. Poznajesz? — Patrzę na pierwsze zdjęcie. Jakżebym z moją pamięcią nie rozpoznał, to ta, która spłonęła w kabinie tlenowej. Zdjęcie w aktach, które przeglądałem dziś rano, jest gorsze niż to, lecz i wtedy pomyślałem: ech, co za kobieta zginęła! Na drugiej fotografii też w całej okazałości — na brzegu rzeki, na tle jej lśnienia i ciemnych drzew, przygiętej przez wiatr wikliny — naga, ze szczęśliwą twarzą i wzniesionymi ku słońcu rękoma; wiatr rozwiewa jej włosy. I jak piękne, oślepiająco piękne jest jej ciało! Niezręcznie mi oglądać ją, odwracam zdjęcie na drugą stronę; czytam dedykację: „Chciałabym pozostać dla ciebie taka na zawsze”.

— Tak — mówi Bahryj zabierając fotografię — taka pozostała dla mnie… na zdjęciu. A ja nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby jej popsuła się figura, gdyby roztyła się rodząc mi dzieci i karmiąc je… Wcale nie miałbym! Komu była potrzebna jej śmierć — śmierć z tego powodu, że nie zamontowano bezstykowego przełącznika?… To właśnie — patrzy na mnie — a nie wiadomości z przyszłości, która jeszcze nie istnieje, pobudziło mnie, wzbudziło gniew przeciwko wszechmocy czasu, bogu Chronosowi pożerającemu własne dzieci, przeciwko niedorzecznej podłości przypadku, nikczemności błędu, tępoty, niewiedzy… każdemu przywierającemu do nóg łajnu. Ból i gniew skłaniały mnie do poszukiwań, pomogły sprecyzować teorię, dokonać pierwszych eksperymentów, znaleźć was i nauczyć. Cel wymaga gniewu, zapamiętaj! Niech i ciebie w trakcie retromisji prowadzi gniew przeciwko temu, co się tu zdarzyło, pomoże ci to ominąć tamte niebezpieczeństwa. Ludzie są rozumnymi istotami i nie powinni ginąć niedorzecznie, przypadkowo, a tym bardziej z powodu wytworów własnej myśli i rąk. Bo inaczej nasza cywilizacja stanie się niedorzeczna i nic niewarta.

Chwilę milczał chowając fotografie do koperty i do kieszeni.

— Teraz nietrudno ci zrozumieć i to, dlaczego ja nie biorę udziału w poważnych retromisjach i w tę posyłam ciebie… chociaż, wydawałoby się, że kto ma to zrobić, jak nie kierownik! Właśnie dlatego, że nie jestem z przyszłości, mój drogi, tak dalece nie jestem z przyszłości, że aż jestem słabszy od ciebie. Oto — dotknął miejsca, gdzie schował fotografie — „zaczepienie” — dominanta, której siła zniewalająca przewyższa we mnie wszystko pozostałe. Dotąd nie mogę się pogodzić, że nie ma mojej Żeni. I w trakcie retromisji, podczas tego szczególnego stanu, przed którego niebezpieczeństwami cię przestrzegałem, ja nie powstrzymam się, podążę przez wszystkie lata tam, gdzie ona żyła… przecież z tego powodu wszystko zacząłem! A wtedy, nie daj Boże, nie dopuszczę do tego eksperymentu w kabinie tlenowej — lub chociażby postaram się, żeby zmienili przełącznik. I sam rozumiesz, jakie poważne, nie do przewidzenia zmiany rzeczywistości mogą nastąpić. No, powiedziałem ci wszystko, przyszłości zaś nie ma jeszcze, nie zawracaj sobie głowy. Przyszłość należy stwarzać — wszyscy ludzie, i my, i ty teraz.

Wstyd mi wobec Artura Wiktorowicza i nieco żal tego nimbu, który otaczał go w mojej wyobraźni. Lecz od razu zrozumiałem, że nimb dzisiejszego człowieka, który nawet osobistą tragedię potrafił przekształcić w siłę twórczą, osiągnął coś nowego i dzięki temu walczy z ludzkimi nieszczęściami zaciekle i sprawnie — wcale nie jest gorszy. I mimo wszystko jest on nieco niedzisiejszy, ten nasz Bahryj—Bagriejew—Zadunajski—Diabolin: gdzie się znajdzie obecnie kierownika, który mówiłby podwładnemu, że ten jest silniejszy od niego i lepiej sobie poradzi z zadaniem?

— Już czas! — szef spogląda na zegarek. — Punkt finiszu wytypowałeś?

— Tak. Tutaj o 15.00.

— Chcesz się przekonać? Nie sprzeciwiam się. Potrzebujesz czegoś o tej porze?

— Ryndyczewicza. Z piwem i rybką.

— Zamówienie przekażę, przyślę… jeśli on upora się. Powinien… — Teraz Bahryj bez humoru przyjmuje moje zamówienie. — To wszystko. Wchodź do kabiny.

W mojej kabinie nie ma niczego szczególnego. Nie trzeba podłączać do siebie żadnych czujników, patrzeć na przyrządy — jedynie na ściany — ekrany oraz sufit: po nim już płyną takie jak na zewnątrz obłoki, tyle że w odwrotną stronę. To nie przyrządy mają podążać pod prąd rzeki mojej pamięci — lecz ja sam.

Pulpit mam na poziomie piersi (ani fotela, ani krzesła nie ma w kabinie, stoję — to styl Bahryja!) — rząd klawiszy, dwa rzędy dźwigni: do regulacji strumienia wstecznej informacji, która zaraz spadnie na mnie — tempo, jasność, głośność.

I oto spada. Przebiegły po ścianach sfilmowane przeze mnie kadry: zbliżają się piętami i plecami do przodu, po zboczu wchodzą poszukiwacze z oprzyrządowaniem. Oszołomiony wyraz twarzy Bekasowa zamienia się na spokojny; on też cofa się zabawnymi zwrotami na prawo, na lewo, oddala się — i więcej się nie znamy. Dalej są już nie moje kadry: głęboki niczym gitara basowa ryk silników wznoszącego się samolotu, niebo — ekran nad głową staje się raptownie czyste z powodu odwrotnego biegu obłoków — słychać mowę wspak, młody męski głos:

— Wórtem ecąisyt awd ymam urtemitla gułdew. Atimokanz ćśonzcodiw. Eisruk an ymśetsej. (Jesteśmy na kursie. Widoczność znakomita. Według altimetru mamy dwa tysiące metrów).

Ostatnie doniesienie radiotelegrafisty — a pierwsze dla mnie. Samolot BK–22 wykonujący lot 312 wznosi się. Wielu pasażerów już odpięło pasy (nigdy nie zapinam ich podczas startu, jedynie podczas lądowania), kończą ssać landrynki, zaczynają się sobie nawzajem przedstawiać, zaznajamiać…

A w prawym przednim śmigle nacięcia pod trzema łopatami stają się pęknięciami.

— Cąisyt ćśokosyw… (Wysokość tysiąc.)

— Eimron w trats… (Start w normie…)

A oto jeszcze nie wystartowali: ogonem do przodu samolot toczy się z ryczącymi silnikami po gładkiej nawierzchni pasa startowego, zmniejsza prędkość, zatrzymuje się (z głośników: „Tol an malawzez”. „Utrats od wótog”.

„Gotów do startu”, „Zezwalam na lot”), po krótkiej przerwie kołuje ogonem do przodu na stanowisko. Dobra maszyna, jest na co popatrzeć — nawet z ogonem do przodu.

I nieważne, że to nie jest tamten BK–22 (Bahryj zdobył zapewne nagranie wideoreportażu z otwarcia linii) i że nie tamci pasażerowie wylegli z otwartych owalnych drzwi na podstawiony trap — szybko, szybko cofają się na dół z walizkami (przestawiłem dźwignie na pozycję „przyspieszenie”) — wszystko działo się tak samo. Teraz wiele z tego nie jest już ważne, odwrotne odtwarzanie wygładza różnica jakościowa. Cofaj się, znikaj, świecie wartości!

Czuję się teraz pływakiem nurkiem w strumieniu czasu, w rzece mojej pamięci. Na głębinę, do głębi!.. I już nie na ekranach, lecz we mnie odwrotne odczucie dzisiejszego poranka: gołe się i spod nożyków maszynki pojawia się rudawy zarost na moich policzkach; palę pierwszego papierosa i przybywa go! Zachodzi w odczuciach odwrotny ruch pokarmu wewnątrz mnie, a także wiele innych procesów na opak… tylko że to wszystko nie to, zwykłego sensu brak. Wyrwałem się ze światka jakości w przestwór Ogólnego Bytu — i teraz istnieję nie z półsekundowym interwałem jednoczesności, ale z całą taśmą mojej pamięci aż do jej początków. Dni i zdarzenia na niej są tylko znakami, karbami, jedne są głębsze, inne płytsze — ot i cała różnica.

…Dalej nastąpiło to, przed czym przestrzegał szef, i mnóstwo jeszcze silnych wrażeń — to, o czym trudno jest opowiadać słowami, ponieważ było głębsze i prostsze od wszystkich pojęć. Uniknąłem Scylli absolutnej ekstazy — odurzenia i głębin własnej szczerości, nachalnie i bezwzględnie wnikając w jej istotę; można powiedzieć, sprawdziłem przy pomocy algebry harmonię, używając pytania w stylu Szury Bałaganowa: cóż z ciebie za gość?

Pojąłem i zimno się uśmiechnąłem: radość i smutek, wszystkie ludzkie nieszczęścia i powodzenia były łatwiutkimi różniczkami nieskomplikowanych równań. Co mi po nich!.. Tak mnie poniosło, żeby uderzyć o Charybdę wyobcowania i zanegowania wszystkiego. Lecz w porę przypomniałem sobie o celu, o gniewie, o zmaganiu się wszechświatowych procesów ładu i zamętu, w których jesteś niczym bez gniewu i woli do walki, bez dążenia, żeby postawić na swoim wiór w kotłujących się wirach wodnych. 1 zrozumiawszy to, dołączyłem się do światowego procesu wzrostu wyrazistości.

Dobrze się włączyłem: zrozumiałem ogrom zakresu wyrazistości we wszechświecie — pustka i ogniste punkty gwiazd, poczułem ogrom bulgocącego naporu czasu niosącego światy z prędkością światła… i nawet to, że twórcze wysiłki ludzi stanowią z nimi jedność, są mało istotne, lecz takiej samej natury.

I owe wytwory myśli i pracy ludzi, z których powodu dążę, majaczę, lecę wstecz od skutków do przyczyn, także należą do gwiezdnego ładu świata. Muszę zabrać je procesowi chaosu.

I był jasny mrok, cisza, lot gwiazd. A potem piekielne dźwięki: tupot, pohukiwanie, rżenie… I ponownie wyraźna cisza nocy.

VI. Dzień w drugiej redakcji

Gwiazdy nad głową. Ciemna ściana lasu z tyłu. Siedzę na pochyłym brzegu, na czymś białym; plastikowy obrus — rozłożyłem na trawie chroniąc się przed rosą. W dole gładkie, lecz zamglone pasmo odbijające niewyraźnie gwiazdy — to woda. Rzeka. Z rzadka słychać plusk ryb — niegłośny — podkreślający ciszę.

Świecące wskazówki zegarka minęły godzinę jedenastą. Tak, ale którego dnia? Były dwa po kolei podobne do siebie noclegi: nad Basią, potem nad Pronią. (A czy ma znaczenie, jaki to dzień? I wszystkie dni? Cała ta śmieszna drobiazgowość?… Są to pogłosy dopiero co przeżytego superprzerzutu; muszę jeszcze długo powracać do człowieczeństwa, do swej półsekundowej białkowej grudki.)

Aż do horyzontu nie widać ani światełka. Tam, w dole, powinny być krzaki i łęgi. A ile gwiazd w górze — ile chcesz! (Pustka i ogniste kule gwiazd — to obraz wyrazistego podziału materii, który zawsze mamy przed oczyma… Nie trzeba o tym myśleć.)

Nagle ciszę rozdziera rżenie i tętent wielu kopyt za rzeką. Ktoś przegania konie pokrzykując i hałasując po nocy. Aż drgnąłem — i uspokajam się: teraz jest jasne, jestem już nad Pronią. Koniec drugiego dnia mojej podróży. I tamtym razem wzdrygnąłem się z powodu hałasu, pomyślałem, że to zapewne chłopcy przepędzają tabun na noc. Ale teraz wiem, że rozrabia dość zgrzybiały staruszek: rano przepędzi konie na tę stronę, poprosi mnie o papierosa.

I znowu cisza, z rzadka naruszana parskaniem koni. Dawne uczucie dziecinnego strachu ogarnia mnie jak zawsze podczas noclegu na nowym miejscu: za plecami las — może ktoś z niego wyjdzie?… Obok droga do brodu — czy ktoś po niej przejdzie lub przejedzie?… Chociaż teraz wiem, że do rana nikt nie przejedzie ani się nie pojawi.

„Wtedy” i „teraz” — są to różnice nie w czasie, ale w wiedzy. Wielekroć wspominałem swoją wycieczkę nad Pronię, marzyłem, żeby odbyć ją jeszcze raz. A teraz okaże się nawet ciekawsza: wycieczka nie tylko poprzednią trasą, lecz również w tym samym sektorze czterowymiarowego kontinuum — wszystkie wydarzenia, wszystko, co mi się przytrafiło, włącza się jakby w krajobraz. (Ciągle mną jeszcze „zarzuca”: kontinuum… jakie wstrętne słowo! Dzieci, kiedy usłyszą coś takiego, mówią: „Bo powiem mamie!”) Trochę szkoda, że zbyt dokładnie utrafiłem, w przeddzień trzeciej doby… i ostatniej teraz; to harmider wśród koni spowodował, że „wylądowałem” tutaj. Pierwsze dwa dni były dobre — dni beztroskiego, zwykłego szczęścia: szedłem przez łąki i skrajem lasu na wysokim brzegu, kąpałem się w czystej ciepłej wodzie, leżąc nad urwiskiem gapiłem się na rybki krążące w wodzie, bezinteresownie dokarmiałem je kawałkami chleba. Kończył się czerwiec, pora sianokosów: kołchoźnicy na łąkach ustawiali stogi — hełmy staroruskich witeziów — i chłodno patrzyli na moją bezczynną sylwetkę w białej czapeczce i z plecakiem na ramieniu; ja na nich zresztą tak samo — dość się w mieście napatrzę na ludzi.

Miejsca na noclegi wybierałem przedkładając jak zwykle piękno nad wygodę: tu nie ma kopy siana. Jestem już po kolacji: ugotowałem nad ogniskiem z szyszek zupę grochową z połówki torebki i herbatę. Czas się kłaść.

Wyciągam się na folii, plecak pod głowę, przykrywam się marynarką, palę, wypuszczam dym ku gwiazdom — i w myśli redaguję jutrzejszy dzień.

…Zasada — wariacje rzeczywistości powinny różnić się od siebie jak najmniej — nie wyklucza możliwości naprawy w trakcie retromisji swoich błędów i głupstw; mimochodem oczywiście, nie tracąc z oczu głównego celu. Prowadziliśmy na ten temat dyskusję, posługując się utworem Isaaca Asimova Koniec wieczności oraz Raya Bradbury’ego I uderzył piorun, lecz doszliśmy do przekonania, że szanowni autorzy dowodząc, iż z powodu przestawienia z półki na półkę skrzynki z narzędziami mogą zostać na stulecia wstrzymane loty kosmiczne lub że z powodu rozdeptanego w karbonie motyla we współczesnych Stanach Zjednoczonych może zapanować faszyzm — przesadzili. Związek przyczyn ze skutkami wcale nie jest tak powierzchowny i nie aż tak sztywny. Pomyślmy: skoro udajemy się w przeszłość, żeby naprawić błędy, głupotę ludzi i żywiołów — to niby dlaczego mamy robić wyjątki dla własnych?

A na wycieczce w nowym terenie bez lapsusów się nie obejdzie. Z samego rana, myjąc się obok brodu, zapomnę mydło i mydelniczkę… Czy zapominać też tym razem? Tak. Nie wymaga to ruchów, a mydelniczka niewiele jest warta; niech sobie leży na piaseczku. Następnie: pojawi się obfita rosa, będę szedł po łące w tenisówkach, aż przemokną i dopiero potem domyśle się, że trzeba je zdjąć, związać sznurówkami i przerzucić przez ramię, żeby wyschły. Teraz od razu wezmę je na ramię, pójdę boso.

Mniej więcej trzy godziny drogi stąd, za linią wysokiego napięcia, poniesie mnie nie wiadomo po co w głąb kilkukilometrowego starorzecza w kształcie podkowy — w dodatku tak błotnistego, że nie da się przeprawić przez nie; długo będę się błąkał wewnątrz podkowy i najpierw pójdę na lewo, po paru kilometrach rozmyślę się, zawrócę na prawo… koszmar. Przypuszczam, iż od tego, że obecnie ominę starorzecze z daleka, ledwie zobaczywszy rząd krzewów, nie dojdzie również u Amerykanów do wstrząsów historycznych.

Później, po dziesiątej, zatrzymam się na odpoczynek przy tamtym strumyczku z wodą źródlaną. Tam niech wszystko pozostanie bez zmian: będę się delektował wodą (ach, jaka tam jest woda!), przygotowywał ognisko, żeby ugotować grochówkę i herbatę — ale przypłyną dwaj rybacy, szybko mi to odradzą i będę jadł razem z nimi zupę z dopiero co złowionych ryb. Ach, co to będzie za zupa: tłusta, smaczna, z cebulką — i ile zechcę… Jeszcze na drogę dadzą mi dużą rybę. Na samą myśl o tym łykam ślinkę.

Jeszcze ze dwie godziny drogi i dojdę do dawnego bagna — do osuszonego pola, porosłego kępami trawy. Z pagórka będzie ono całe widoczne: niewielkie, mniej więcej kilometr do sosenek na piaskach; i chociaż droga omija je trzykilometrowym łukiem, dojdę do wniosku, że jest ona dla ruchu kołowego, a ja przecież mam nogi… i ruszę na przełaj. Ten kilometr „na wprost” będzie mnie kosztował tyle co osiem: na kępach nie dam rady zrobić dwóch jednakowych kroków z rzędu, przeskoczę, przerzucając najpierw plecak, chyba z dziesięć rowów odwadniających — a jeszcze za każdym razem będę szukał miejsca, gdzie można przeskoczyć: w dodatku odparzę się z powodu upału i wysiłku, a wokół twarzy będzie się wiła chmara much i innych stworzeń gryzących… Figę, tym razem pójdę dookoła.

A trzy godziny później, przed wsią na wysokim brzegu, spotkam dwie dziewczyny… i dalej rozpocznie się nowy wariant. Szkoda poprzedniego, który przejdzie do kategorii nie zrealizowanej możliwości — lecz przybyłem tu w sprawie, a nie dla swojej przyjemności, w poważnej sprawie.

A teraz spać!

Nad ranem ochłodziło się, zmarzłem. Rozpaliłem ognisko z przechowanych w plastikowym woreczku suchych szyszek świerkowych, orzeźwiłem się mocną słodką herbatą. O wschodzie słońca przez rzekę przeszedł na tę stronę tabun ze staruszkiem na białej klaczy. Dziadek wziął ode mnie papierosa, siarczyście sklął swoje zwierzęta i zniknął z nimi na leśnej drodze. A ja spakowałem się, przeszedłem rzekę w bród i przez łęgi ruszyłem boso po rosie. Tenisówki huśtały się na plecach.

Słońce podnosiło się na czystym niebie. Podstępne starorzecze zauważyłem z daleka, skierowałem się w prawo. Wyszedłem ku szerokiemu łukowi Prom: nad wodą snuła się mgła, pod urwiskiem na tamtym brzegu w wirze powoli kręciły się patyki. Muszę teraz przedostać się na drugi brzeg. Technika przeprawy nie jest wymyślna: rozebrałem się do naga, ubranie i plecak — do plastikowej torby, zawiązałem ją końcem długiego sznura, drugi koniec zaciągnąłem w pętlę przez ramię — torbę do rzeki i sam również za nią. Do przeciwległego brzegu było z pięćdziesiąt metrów, ale tak mile przyjęła mnie poranna, zamglona od zgromadzonego ciepła, czysta woda, że ciągnąc torbę popłynąłem dobry kilometr z prądem — rozkoszowałem się.

Wyszedłem, ubrałem się, poszedłem dalej po wysokim brzegu obok czerwonopiennych sosen, wzdłuż na wpół zawalonego, zasypanego igliwiem, nie kończącego się okopu z czasów wojny. Rzeka swobodnie wiła się po szerokim rozlewisku: podchodziła do wsi szarzejącej domami na jego drugim skraju, zawracała, opisywała zakrętas podobny do ludzkiego ucha, znowu zawracała. Szedłem, oddychałem najczystszym powietrzem, wsłuchiwałem się w pogwizdywanie ptaków nad głową, patrzyłem na rzekę i niebo — zażywałem błogiego spokoju.

Ach, Proni, moja radości — tylko ja jeden cię rozumiem. Geografowie powiedzą, że ten zakręt wykonałaś dlatego, bo takie było nachylenie terenu, poziom dna… Akurat! Po prostu płynęłaś, płynęłaś i — nagle przypomniałaś sobie, że trzeba coś obejrzeć z tyłu, na tamtym skraju doliny, albo podmyć tamten brzeg z osikami, albo coś tam jeszcze — i zawróciłaś. Zrobiłaś swoje — wróciłaś. Sam jestem taki, rzeko moja, dlatego jesteśmy sobie bliscy.

…Coś z plecaka uwierało mnie w prawą łopatkę. Zdjąłem, rozwiązałem, popatrzyłem: to była ta połówka koncentratu grochówki, której i tak nie zjem. E, kochana, nie dość tego, że cię niepotrzebnie niosę, to mnie jeszcze w plecy uwierasz!.. Zamachnąłem się z urwiska — żółta grudka poleciała na środek Proni. Jedzcie, ryby, przybierajcie na wadze. A jeszcze lepiej, żebym to ja was…

Ale, stop! Wyprzedzam harmonogram. Za tym zakrętem rzeki zaczną się zarośla leszczyny, a zaraz za nimi — tamten strumyk. Tam powinienem być tuż po dziesiątej, a teraz jest dziewiąta z minutami. To z powodu ominięcia starorzecza — a w ogóle znaną drogą idzie się szybciej. Najwyższy czas wykąpać się i zatrzymać na tej małej plaży — cyplu…

Do strumienia przychodzę o 10.05. Najczystsza woda płynie tam, gdzie dno jest z piasku i kamyczków, wśród trawiastych brzegów porośniętych krzewami; o kilometr stąd, gdzie źródło bije z ziemi, stoi drewniany krzyż, osłonięty przed deszczem zgodnie z tutejszym obyczajem daszkiem z deseczek. Święta krynica. Zawsze mnie zadziwia cud źródeł: z ziemi, właściwie z błota — bije woda, od której nie ma czystszej, smaczniejszej, prawdziwszej… Klękam na brzeżku, nachylam się, czerpię dłońmi, piję. Ach, co za woda! Siadam, wyciągam z plecaka aluminiowy garnuszek, nabieram, znowu piję. Ależ woda! Lepsza niż wino. Pozostawia takie wrażenie, jakby nie przez przełyk, żołądek, ale wprost z ust rozpływała się po wszystkich mięśniach i komórkach ciała, nasycając je rześką świeżością. Jest tak zimna, że nieco drętwieją zęby. Złapałem oddech. Ano jeszcze raz. Ech, co za woda!

Z dołu niosą się po rzece chlupiące uderzenia. To zbliża się moja zupa rybna. Rybacy z kołchozu zastawiają sieć (teraz — za najbliższym zakrętem), opływają łódkami i, uderzając po wodzie wiosłami, zapędzają ryby. Mają normę 30 kilogramów dziennie, a jeszcze i dla siebie trzeba… Łapcie, łapcie, chłopcy!

Zachowując pozory wycinam jednak z leszczyny widełki i poprzeczkę, nalewam wody do kociołka, zbieram trochę chrustu, wieszam kociołek… Zupę i tak nie tutaj będziemy gotowali; o tam, o jakieś dziesięć metrów stąd, zegna poziomo pień drzewka, pod nim rozłożą ognisko, na pniu powieszą swój kocioł. „Tu jest nasze stałe miejsce” — wyjaśni rybak w okularach, z zadatkami na inteligenta, gaduła. Drugi zaś, nie ogolony, będzie milczał i mieszał zupę.

A oto i oni, dwaj w ceratowych fartuchach. Wyskakują z łódek i najpierw idą do strumyka, myją się, piją wodę. Zbliżają się do mnie, witają, siadają obok na kamieniu, palą, podejmują rozmowę: skąd jestem i dokąd zmierzam, gdzie mieszkam i pracuję — taką samą jak poprzednio. Odpowiadam, pytam — wciąż odwlekam chwilę, kiedy mam zapalić papierek pod chrustem, czekam, aż zaczną odradzać.

— Co pan zamierza gotować? — pyta rybak w okularach.

— A, groch… to znaczy herbatę. (O mało co nie pomyliłem się.)

— No, to nie jest jedzenie. (W porządku.) Mamy tu stałe miejsce, zawsze zupę rybną gotujemy. (W porządku!) I pana moglibyśmy poczęstować… ale tym razem coś się nam nie powiodło. Jesteśmy z kołchozu, mamy normę trzydzieści kilo i dla siebie też trzeba… a nawet na śniadanie nie nałapaliśmy. (Niedobrze!) I gdzie się te ryby podziały?

Dopiero teraz dostrzegam, że rybacy mają niewesołe miny. Zaczyna mówić drugi, poprzednim razem milczący.

— Wiem, gdzie się podziały: to amatorzy dokarmiają, przynęcają. Ani dla siebie, ani dla ludzi. Taki na karmę dwa dodatkowe ogony złowi, a nam z tego powodu stałe miejsca pustoszeją!.. Złapałbym takiego… dałbym mu wiosłem po pewnej części.

— Dobra, chodźmy — okularnik wstaje, rzuca niedopałek; zwraca się do mnie. — Jeśli pan chce, to proszę z godzinkę poczekać. Popłyniemy w górę rzeki, nałapiemy na zupę. Przecież z rzeki ryba nie może uciec… Będzie zupa rybna z cebulką — och, pyszności!

— Nie, dziękuję — odpowiadam — nie mogę czekać.

Rybacy siadają do łódek, odpływają w górę rzeki… Hm, tak… to mnie trzeba by wiosłem po tamtej części: mój koncentrat grochowy spowodował to wszystko. Oczywiście! Był z przyprawami, rozmoczył się — i popłynął smaczny nurt w czystej wodzie Proni, jak zapach szaszłyku na świeżym powietrzu. Wszystkie okoliczne ryby rzuciły się tam, żeby spróbować lub chociażby popatrzeć, co też tak smacznie pachnie. Rybacy tam się obłowią, fakt. Tak się wygłupić!

Nie gotuję już herbaty i w ogóle straciłem apetyt. Chcąc się jednak posilić jem chleb z cukrem (to wszystko, co mi zostało), zapijam wodą źródlaną; nie gorsza przecież od herbaty, pierwszorzędna. Siedzę tu mniej więcej tyle czasu, ile zeszłoby na ugotowanie i zjedzenie zupy rybnej z cebulką, a potem na zapalenie papierosa i pogodną rozmowę: następnie wstaję i idę szybkimi krokami dalej. Obok krzyża, polną drogą wijącą się na wysokim brzegu, skąd roztacza się wspaniały widok na dolinę, łąki, zagajniki i na białe, wyraziste obłoki na błękitnym niebie. Ale nie mam ochoty na podziwianie krajobrazu, na duszy mi jakoś niespokojnie.

Tak się zbłaźnić! Myśleć trzeba, albo chociaż pamiętać, z jakiego nieistotnego powodu, który doprowadził do straszliwych następstw, masz tę retromisję… No, to są różne rzeczy, uspokajam samego siebie, przyroda to nie technika, nie wyłazi ze skóry, swobodna i bujna, w przyrodzie z powodu drobiazgów nie bywa poważnych następstw. Tak więc wszystko sprowadzi się do tego, że zostanę bez jedzenia.

Przekonawszy i uspokoiwszy siebie wychodzę na pagórek, z którego rozciąga się widok na pokryte kępami dawne bagno i na omijającą je drogę. I… idę na przełaj. Stchórzyłem. Niech to diabli — a może na tej polnej drodze ukąsi mnie wąż, zamęczą komary, samochód potrąci (nie widziałem ani jednego przez cały czas). I znowu stąpam to po kępie, to obok, to na prawo, to w bok, przerzucam plecak przez rowy pełne błotnistej mazi, skaczę z rozbiegu. W samo południe słońce praży, chmarami wiją się nade mną muchy, siadają na mnie, żeby podjeść sobie, bezbłędnie wybierając najbardziej delikatne kawałki skóry obok oczu, ust i nosa; jestem spocony i spieniony… Wreszcie wydostaję się nad rzekę i już nie rozpoznając, czy to ta plaża, czy nie, zrzucam ubranie, skaczę do wody — i ponad godzinę kąpię się, dochodzę do siebie, znika przegrzanie i pulsowanie w skroniach.

I oto w dali — tamta wieś: idą stamtąd naprzeciw mnie po piaszczystej drodze dwie dziewczyny. Jedna wysoka i przy kości, jasnowłosa, w wypłowiałej sukience i w okularach przeciwsłonecznych, na ramieniu ma coś w kształcie trójkąta — łatę mierniczą. Druga jest znacznie niższa, w szarych szortach i kretonowej bluzeczce z gracją zawiązanej na węzeł na opalonym brzuchu, w ręku ma zeszyt w ceratowej oprawie. Dzieli nas jeszcze dwieście metrów i nie widać ani węzła, ani w co jest oprawiony zeszyt — ale ja przecież wiem.

I jeszcze wiem, że dziewczyna ma szare oczy, śpiewny głos, przyjemne, jakieś takie pokorne ramiona, zgrabne, chociaż nieco grube nogi z małymi stopami i nieduże, jędrne piersi. Wiem o niej wszystko… To Klaudia.

Zaraz się spotkamy, zapytam, czy daleko jest jeszcze do Sławgorodu i którędy lepiej iść. „A po co iść — odpowie wysoka — kiedy za godzinę będzie ze wsi autobus! Trzydzieści kopiejek — i jest pan na miejscu”. — „Wolę pieszo, to ciekawiej” — odpowiem. — „A… jak pan woli”. — „Panie zapewne nie są ze wsi?” I wysoka chętnie oznajmi, że są studentkami akademii rolniczej w Górkach (w górnym biegu Proni i Basi, skąd szedłem), tu są na praktyce i idą mierzyć pokos.

A niższa nic nie powie, tylko będzie patrzyła na mnie jasno i przenikliwie, jakby mówiła wzrokiem: „No, wymyśl coś! W przeciwnym razie zaraz się rozstaniemy — na zawsze… Wymyśl, jesteś przecież mężczyzną”. I zapragnę objąć ją za miłe, pokorne ramiona.

…I wymyśliłem: kiedy odeszły i ona oglądnęła się, zawołałem: „Proszę pani, można poprosić na minutkę?” Wymieniła spojrzenie z koleżanką, podeszła. Rozmawialiśmy nie minutę, lecz pięć: tamta niecierpliwie wołała ją, lecz powiedziałem: „Proszę iść, koleżanka panią dogoni!” — i Klaudia przytaknęła, że dogoni. Rzeczywiście, po chwili pobiegła, żeby ją dogonić — tylko bose stopy zamigotały w kurzu. Ja zaś poszedłem nie do wsi i nie dalej, lecz na lewo, do stogu nad urwiskiem pięknego zakola Proni. I chociaż umówiliśmy się, że za godzinę Klaudię rozboli głowa, postanowiłem czekać na nią trzy godziny — tak bardzo była sympatyczna.

Przyszła po dwóch godzinach. Usiadła obok nad urwiskiem, spuściła nogi, spojrzała na mnie błyszczącymi oczyma, powiedziała:

— A Swieta mówi: „Dobrze wiem, dlaczego rozbolała cię głowa!” — i łagodnie roześmiała się.

I tam w naszym zakolu, pod naszym stogiem, spędziliśmy razem trzy doby. Rano wracała do wsi, jakoś dawała sobie radę z praktyką, przynosiła od gospodyni, u której kwaterowała, albo ze sklepiku coś do jedzenia — a później czas należał do nas. I pogoda była akurat jakby dła nas, nawet noce były ciepłe. Wędrowaliśmy po łąkach i nad rzeką — i całowaliśmy się, kąpali, rozmawiali, śpiewaliśmy piosenki (okazało się, że podobają się nam te same) — znów całowaliśmy się; nocą pokazywałem jej gwiazdy albo opowiadałem coś wesołego — śmiała się z wdzięcznością, ocierała twarzą o ramię albo o pierś… i znowu całowaliśmy się… Nie jestem wielkim znawcą kobiet, nie miałem ich wiele, lecz ta była niczym woda źródlana.

Ale trzeciego dnia znudziło mi się to… nie tyle znudziło, prawdę mówiąc, ile zaniepokoiło: nie może to między nami dalej trwać tak po prostu, trzeba się na coś zdecydować… a nie byłem gotów, żeby podjąć decyzję. I powiedziałem jej, że muszę wracać, że niby w poniedziałek trzeba być w pracy. Odprowadziła mnie do autobusu, trzymała moją dłoń, lekceważyła spojrzenia wiejskich bab i koleżanek z praktyki, przytulała się do mnie i ciągle powtarzała: „Napisz do mnie… napisz!”

Obiecałem… i nie napisałem. Powstrzymało mnie przypuszczenie, które często nawiedza mężczyzn po tym, kiedy „dopną swego”: coś nazbyt łatwo mi uległa. Uległa mnie — i innemu tak ulegnie. W ogóle nie bardzo odpowiadała obrazowi „dziewczyny moich marzeń”, który majaczył w mojej inteligentnej duszy, f tak się to skończyło. A teraz nawet się nie zacznie.

Dziewczyny zbliżają się. Poryw wiatru rozwiewa faliste, rozpuszczone na ramiona włosy Klaudii — i na moment czyni ją podobną do tamtej kobiety z fotografii, którą pokazywał mi Bahryj; podobieństwo nie zewnętrzne, one nie są do siebie podobne tamta ma pociągłą twarz, ta okrągłą i o wydatnych policzkach, figury też mają różne… więc w czym są podobne? Robi mi się nieswojo, serce przejmuje chłód — chłód zrozumienia i straty nie do odrobienia.

Cóż teraz nastąpi?… Oto zbliża się kobieta, którą kochałem i zdradziłem. Przecież to naprawdę między nami było, naprawdę teraz wyraźnie to rozumiem. I dlaczego do niej nie napisałem? Czyś spotkał „dziewczynę swoich marzeń”, ty idioto, w ciągu minionego roku? Akurat… 1 owo marzenie, obraz przecież to pod wpływem filmów, nagrań, na pokaz. A w tej wszystko jest naturalne, prawdziwe, swoje… jak ona się twarzą do ciebie, gagatku, przytulała, do twojej ręki.

Spotykamy się. W pierwszym odruchu chcę przejść obok, nie patrząc żeby tylko szybciej mieć wszystko za sobą. Ale nie, w celu minimalizacji różnic muszę powtórzyć wszystko do chwili wahania: zawołać czy nie zawołać jej? Warianty realizuje się od momentów wahania.

Zatrzymuję się, rozpoczynam tę samą rozmowę, otrzymuję te same odpowiedzi od wysokiej, rudej Swiety: o autobusie i że są tu na praktyce… Klaudia, której imienia nie znam i nie poznam, tak samo patrzy na mnie: no, wymyśl coś! Zaraz rozstaniemy się na zawsze… I nawet głupawo wydaje mi się, że zaraz rzuci mi się na szyję — co ja wtedy zrobię?

Odchodzą. Patrzę za nimi. Klaudia ogląda się. Nie wołam za nią. Ze dwadzieścia metrów dalej ogląda się jeszcze raz. Przytomnieję: po co tak stoję jak idiota, już realizuje się nowy wariant. Trzeba iść swoją drogą, w swojej sprawie. Zarzucam plecak, idę.

Za kwadrans zniknie z jej pamięci obraz chłopca w białej czapeczce i z plecakiem.

Idę swoją drogą, w swojej sprawie, spieszę do wioski do autobusu — a w głębi duszy mam zamęt spowodowany tęsknotą i samotnością. Idę obok nie naszego stogu na nie naszym zakolu… a tym razem napisałbym do niej! Tak to będę kukać samotnie przez całe życie, jak Bahryj.

I świeci szare słońce na szarym niebie, oświetla ciemnoszary las na tamtym skraju doliny, szare łąki i szarą wstążkę rzeki. Tylko że teraz nie z powodu wyobcowania. Całkiem odwrotnie.

Potem było już łatwo. Autobusem do Sławgorodu, stamtąd innym do Bychowa. Z powodu rozpoczynającego się sezonu urlopowego nie było biletów na pociągi idące na południe dałem więc dziesięć rubli konduktorce wagonu sypialnego, dojechałem do miasta, na którego peryferiach znajdowały się zakłady lotnicze i Biuro Konstrukcyjne Bekasowa.

Najtrudniej było dostać się do samego szefa. „Główny konstruktor dzisiaj nie przyjmuje. Główny konstruktor w ogóle bardzo rzadko przyjmuje postronnych interesantów. Proszę zwrócić się ze swoją sprawą do zastępcy, piąte drzwi na lewo w korytarzu. Nie życzy pan sobie? W takim razie proszę złożyć prośbę na piśmie, zostawić w sekretariacie zostanie rozpatrzona…’” Byłem zmuszony oświadczyć wprost:

— Jestem tu z powodu niedawnej katastrofy BK–22 na Syberii. Znam przyczynę.

Przestraszony referent zniknął za obitymi skórą drzwiami — i Bekasow osobiście wyszedł do mnie.

Dalej było wszystko: moja informacja o nacięciach, natychmiastowy telefon Bekasowa do zakładów — sprawdzić, bardzo szybka odpowiedź z wydziału, że sprawdzili i potwierdzają, natychmiastowy rozkaz, żeby poddać takie śmigła kompleksowym próbom aerodynamicznym, zwołać komisję, skontrolować magazyny, sprawdzić śmigła we wszystkich zmontowanych oraz eksploatowanych samolotach… Ale już w momencie spotkania się z Bekasowem poczułem: przestało mnie gnębić, ulżyło mi. Spokojnie poleci tamten samolot nad Gawrońcami, spokojnie doleci i wyląduje. Nie będzie więcej rys na śmigłach.

Poprosiłem jeszcze Bekasowa jedynie o to, żeby Piotr Lemiech (pracował w Biurze Konstrukcyjnym ostatnie tygodnie) został koniecznie kooptowany do komisji. Główny konstruktor nie sprzeciwiał się — a w pozostałych sprawach można było zdać się na okoliczności i charakter Lemiecha. Wrogości do nieszczęsnego kierownika wydziału więcej nie odczuwałem, ale zasada najmniejszych różnic między wariantami powinna zostać zachowana.

— Skąd pan dowiedział się o nacięciach? — dopytywał się Bekasow.

— Nie mogę powiedzieć, Iwanie Władimirowiczu, nic mam prawa.

— Pan jest z Syberii?

— Nie.

— Więc… może… i do tego już doszło — ściszył głos — pan jest z przyszłości? Stało się coś jeszcze z „dwudziestym drugim”, czy tak?

Światły umysł, popatrzcie no! Albo to zostało w nim od tamtego wariantu? Bahryj miałby teraz złośliwą satysfakcję — „z przyszłości”.

VII. Powrót

15.00. Jestem nad urwiskiem przy tamtym zakolu Oskołu. Obłoki stały się w ciągu tych dwóch godzin pulchniejsze, a wiatr pędzi je szybciej… Do teraźniejszości łatwiej wrócić z przeszłości posługując się pamięcią, z prądem, można powiedzieć: kabina nie jest konieczna. Ale mimo to musiałem nurkować w największe głębiny wyobcowania i uogólnienia, gdzie czai się niebezpieczeństwo, że stanę się chichoczącym idiotą albo nawet gorzej. To poważna sztuka — daleki przerzut, zwłaszcza po raz pierwszy.

Tu wszystko jest w porządku: spokój. Jakby nic się nie stało… bo przecież nie stało się. Przepiękny widok na dolinę Oskołu, na łąki, zagajniki osin i czarnych topoli. Stop — jest zmiana: starorzecze w tym miejscu, gdzie leżał samolot! Tu było? Nie, nie tu, poszukiwacze chodzili tam po suchym gruncie. A teraz wygiął się tam łuk błyszczącej wody zarośniętej grzybieniami, okolony zaroślami i małymi drzewkami. W rzeczy samej powinno tu być starorzecze: nie zawsze przecież Oskoł wyginał się w pętlę pod samym urwiskiem.

Patrzcie no… zakarbowane w pamięci. Dlatego zapewne tak lubię rzeki, że przypominają życie ludzi; starorzecza zaś — to jakby warianty. Rzeka zmieniwszy koryto płynie dalej, a warianty — starorzecza zarastają, wysychają… znikają z pamięci.

A tu, na górze, są jeszcze ślady: owalne wgniecenia na trawie, gdzie leżałem, wydeptane ścieżki, otwory po kołkach dwóch namiotów, niedopałki. Lecz to wszystko już o niczym nie świadczy: z różnych przecież powodów mogli tu przyjechać ludzie, rozbić namioty! Te ślady znikną po pierwszym deszczu.

Nie ma, jakby niczego nie było. I nieco żal, że „jakby niczego nie było” — przecież było. 1 Bekasowowi niczego nie mogłem powiedzieć… Przykra jest ta specyfika naszej pracy, że nie wolno się demaskować. Z jednej strony słusznie, nie ma po co ogłaszać, że wiele nieszczęść można naprawić dzięki retromisjom — wtedy dopiero zaczęliby wszyscy tak swawolić i szarżować, że nie nadążylibyśmy. A z drugiej strony wygląda na to, że brak wyników naszej pracy. Samolot przeleciał pomyślnie? I co z tego? Dziwne, gdyby było inaczej. Rzeczywiście dziwne.

Dobrze byłoby, gdyby istniała jakaś wariantowa kamera filmowa albo wideomagnetofon dla utrwalenia wariantów. Leci, powiedzmy, samolot, wznosi się — i rozdwaja: jeden spada, drugi leci dalej. Albo chłopak wypływa na tor wodny i tam dzieli się: jeden tonie rozcięty ostrym skrzydłem wodolotu, drugiego zaś Ryndyczewicz wypędza na brzeg i sprawia mu lanie pasem; wtedy nawet mamusia nie miałaby pretensji… Zapewne powstaną kiedyś takie aparaty, skoro nasza działalność okazała się realna. Nieźle byłoby je posiadać, żeby podać do wiadomości ogółu, iż nasza rzeczywistość — mądra noosferyczna rzeczywistość ludzi — tym się różni od rzeczywistości kotów lub krów, że nie jest całkowicie jednoznaczna, pozwala na przejście od możliwego do realnego oraz odwrotnie.

À propos Ryndyczewicza — dlaczego nie zjawił się? Naruszył obyczaj. Piwo z rybką, Bóg z nim, powiedziałem o tym, żeby nacieszyć wzrok wyrazem twarzy szefa, jednak sam Ryndyczewicz powinien tu tkwić jak lanca. Żeby nie spotkać się ze mną po takim przerzucie!.. Przede wszystkim powinien zainteresować się, co i jak, na niego także przyjdzie kolej. Czyżby nie poradził sobie z profesorem? Poczekam jeszcze.

Schodzę na dół, przechodzę po łące obok nowego starorzecza, aż do końca zakola, odkrywam tam źródło i — z braku piwa — piję wodę z garści. Ta woda również jest smaczna, ale nie tak jak tamta, pachnie gliną. I woda nie jest taka sama i rzeka — i ja wróciłem nieco inny. Zubożyłem swoje życie.

Wracam na górę: nie ma mojego słoneczka Światosława Iwanowicza. Miedzą, wśród kukurydzy i słoneczników, idę do szosy, a potem — do przystanku autobusowego.

…Na dworcu autobus zatrzymuje się na stanowisku akurat obok kiosku. Dostrzegam w nim lokalną gazetę z portretem w czarnych ramkach na pierwszej stronie. Kupuję: Matko Boska! — profesor Miskin zmarł nagle wczoraj… z powodu wylewu krwi do mózgu! A więc Rynda pokpił sprawę?

Wpadam do gabinetu Bahryja. Szef czeka na mnie i widać po nim, że oczekuje mnie od dawna i z niepokojem. Zrywa się, ściska w objęciach.

— No, przynajmniej z tobą wszystko w porządku! Dzielny jesteś, znakomicie się spisałeś.

— A co ze Sławkiem? — uwalniam się z objęć, widzę na biurku szefa taką samą gazetę z nekrologiem. — Gdzie on jest?

— Siedzi.

— Jak to, siedzi?

— Tak to, siedzi. W areszcie śledczym. Ustalanie tożsamości, pobudek czynu i tak dalej… Przecież mu mówiłem, nieraz mówiłem: należy ostrożnie pracować, delikatniej! No i masz, po prostu wyłączył prąd…

Bahryj sadowi się na brzegu biurka, zapala, opowiada.

Ryndyczewicz cofnął się z piętnastogodzinnym retrointerwałem i zjawił się w Instytucie Neurologii pod koniec pracy — w charakterze inspektora bhp. Do laboratorium Miskina na trzecim piętrze wszedł godzinę przed wybuchem butli, akurat kiedy trwały przygotowania do doświadczenia. Chwila była nie najodpowiedniejsza i Miskin (niskiego wzrostu, łysy brodacz, o wysokim głosie i przenikliwym spojrzeniu… taki sobie przyjemniaczek) od razu zabrał się do odprawiania Ryndyczewicza: wszystko tu jest w porządku, powiada, jestem dyrektorem instytutu i za wszystko odpowiadam. Na co Rynda rozsądnie, chociaż nie całkiem taktownie stwierdził, że jedno z drugiego nie wynika (czyli, że skoro jest tu dyrektor, to na pewno jest i porządek) i życzyłby sobie jednak dokonać przeglądu. Profesor i zarazem dyrektor natychmiast nieco się wzburzył, podniósł głos: takie przeglądy należy przeprowadzać podczas pracy, a teraz jest już po pracy i postronni nie mają po co wałęsać się o tej porze w laboratorium.

— Przybyłem właśnie w celu sprawdzenia waszych prac wykonywanych wieczorem — znowu rezolutnie odpowiedział „inspektor” — ponieważ o tej porze zdarza się u was najwięcej wykroczeń przeciwko zasadom bhp… — i przystąpił do sprawy. — Pierwsze wykroczenie mam wprost przed oczyma — wskazał butlę obok komory operacyjnej — tak pracować nie wolno. Należy umieścić butlę za mocną siatką, a jeszcze lepiej wynieść ją na korytarz, tam zasłonić i przewód doprowadzić do laboratorium przez ścianę.

— Posłuchaj pan, wynoś się stąd! — Miskin coraz bardziej tracił cierpliwość; doświadczenie było już przygotowane i nawet nie chciał myśleć o tym, żeby je odkładać i coś zmieniać. — Zawsze tak pracujemy, wszyscy tak pracują i nic się nie dzieje.

— I nie nabita broń strzela raz do roku, towarzyszu dyrektorze — odparował Ryndyczewicz. — Nawet sprzedawcy wody sodowej nie zapominają osłonić siatką miejsca nabijania syfonów, chociaż nie mają do czynienia z takim dużym ciśnieniem jak w tej butli. Tak więc jestem zmuszony nalegać na ustawienie osłony. W przeciwnym razie nie pozwolę pracować.

— Pan — mnie?! — osłupiał profesor.

Tak od słowa do słowa rozegrała się owa skandaliczna scena, w której niewielkiego wzrostu Miskin, rozogniony i czerwony, atakował Ryndyczewicza, wrzeszczał nieprzyjemnym falsetem: „Jak pan śmie przeszkadzać mi w badaniach?! Pana trzeba by wsadzić za kratki… do zoo! Skąd takiego typa wytrzasnęli: osłona… woda sodowa… bhp… ja ci dam bhp!” Także jego współpracownicy dorzucali swoje i nawet pies w kabinie, przywiązany do stołu, ale jeszcze nie zoperowany, rozszczekał się z podniecenia.

— A, co ja będę z wami dyskutował! — i „inspektor” podszedł do laboratoryjnej tablicy rozdzielczej, przekręcił główny wyłącznik (neonowe wskaźniki przyrządów zgasły), stanął przed tablicą w niewzruszonej pozie. — Nie będziecie pracowali, dopóki nie zmienicie!..

Słucham i robi mi się nieswojo. Z jednej strony uczucia Sławka można zrozumieć: przybył, żeby ratować człowieka — i natknął się na coś takiego. Ale z drugiej strony… przecież doprowadziło go do tego prostactwo, ta prostota, która rzeczywiście jest gorsza niż złodziejstwo. „Mam prawo” — i cześć. W najważniejszym momencie przygotowań do doświadczenia. Trzeba przecież choć trochę znać się na ludziach. W takiej sytuacji nie tylko profesor, który przywykł czuć się w swoim instytucie panem i władcą — lecz również zwykły eksperymentator może rzucić się z pięściami.

— Precz mi stą—ąd! — wrzeszczał podchodząc do „inspektora” profesor, któremu nawet łysina spąsowiała. — Jakim prawem?! Chuligan, bandyta! Natychmiast wezwać tu straż, milicję… a… a!

I nagle zachwiał się, przewrócił na plecy.

— Głęboki wylew, porażający ważne dla życia ośrodki w mózgu — zakończył opowiadanie Bahryj. — Przecież on miał nadciśnienie, a do tego był impulsywny, miał usposobienie choleryczne. No i trafił go szlag. Tylko spokój mógł go uratować. Zgon nastąpił po półgodzinie. No a potem… przybiegła straż, przybyła milicja. Oczywiście Ryndyczewicz nie miał żadnych dokumentów stwierdzających, że jest inspektorem, a wyjaśnić nic nie mógł. No i…

— Ale wybuchu nie było?

Szef patrzy na mnie z ironią, odpowiada zakończeniem anegdoty:

— „Ale chory przed śmiercią wypocił się?” — „O tak!” — „Więc widzicie”. Jakie to ma znaczenie, że butla nie wybuchła, jeśli profesor umarł.

— Powiem jedno: pan przecież dał Ryndyczewiczowi niewykonalne zadanie. Zgon nastąpił pół godziny później, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Miskin zginął na skutek wybuchu?

— Tak.

— Więc to, że momenty zgonów z powodu różnych przyczyn pokrywają się w obu wariantach, świadczy właśnie o tym, iż owe różne przyczyny to tylko zewnętrzny pozór, a istotny powód — to charakter i styl pracy zmarłego Miskina. I słusznie chciał pan wybrać wariant minimalnie zmieniony: żeby wybuch butli nie zabijając Miskina nauczył go chociaż rozsądku. A tu: żadnych wybuchów w laboratorium. Cicho, sza! A cicho, sza być nie mogło — uratowano głowę profesora przed zewnętrznym wybuchem, ale rozerwał ją wybuch od wewnątrz!

Bahryj patrzy na mnie z zadowoleniem:

— Tak, właśnie „rozerwał”, przecież była sekcja, otwarto czaszkę… Dorośleje pan, Sasza, poprawnie pan motywuje. Przed tą retromisją tak pan jeszcze nie rozumował… Wszystko w porządku, w takim duchu złożyłem wyjaśnienie Worotilinowi: to był jego rozkaz, on jest więc winien, niech wyciąga Światosława z paki. Ale dla Ryndyczewicza… dla niego niech to też będzie porządna nauczka! Nie wolno tak… — szef ponownie radośnie patrzy na mnie. A tak naprawdę to pan przyszedł z pomocą swojemu przyjacielowi — swoją superretromisją i jej wynikami. Bez nich Worotilin nie kiwnąłby nawet palcem. Nie ma co, zuch z pana, bohater, proszę żądać, czego tylko pan chce.

O, nie wolno mi przegapić okazji. Urosłem tak bardzo w oczach szefa, że zaczął mi mówić per „pan”.

— Tygodniowy urlop od jutra.

— Tygodniowy?! szef zeskakuje z biurka. I to właśnie teraz, kiedy zostałeś tylko ty! Masz dobrze w głowie?… Dwa dni, i nie od jutra, lecz po powrocie Ryndyczewicza.

— Cztery, szefie. Koniecznie!

— Trzy doby — i ani godziny więcej.

No i masz, proś go!.. Wtedy miałem trzy dni i teraz też. Pojadę do niej. Teraz jest maj, w akademii rolniczej trwa sesja egzaminacyjna — Klaudię powinienem tam znaleźć. Czy zapamiętała błękitnookiego blondyna, z którym minęła się w lecie zeszłego roku nad Pronią? Zobaczy przypomni sobie. Nie może tak być, żeby między nami nic się nie zdarzyło — jeśli nie wtedy, to w przyszłości.

W ślepym zaułku

Filozoficzna powieść kryminalna w czterech trupach

To, co, jak mówią, jest ponad niebem […], co jest pod ziemią, co pomiędzy niebem i ziemią, co przeszłe, teraźniejsze i przyszłe — to jest wetkane i rozetkane w przestrzeni.[3]*

Brihadaranjaka Upaniszady

Część pierwsza: jeden plus jeden plus jeden…

Rozdział pierwszy

Nie płyń z prądem

Nie płyń pod prąd.

Płyń tam, dokąd trzeba.

K. Prutkow-inżynier Rady dla początkującego sportowca

— No, a co my z tym mamy wspólnego? — powiedział do słuchawki naczelnik wydziału śledczego, Andrzej Apollonowicz Mielnik, szczupły blondyn o energicznej twarzy i tak przenikliwie wesołym spojrzeniu, że aż przesłuchiwanym robiło się nieswojo. — Nie, nie, rozumiem, wielka szkoda, umarł wybitny człowiek i tak dalej. Lecz czy jest w tym smutnym wydarzeniu coś kryminalnego? Przecież wszyscy, nawiasem mówiąc, umrzemy — jedni wcześniej, inni później, znaczy się!

Na drugim końcu przewodu gorąco zaprotestowano. Mielnik potakiwał, ze zniecierpliwieniem poruszał mięśniami policzków i ustami, spoglądał na współpracowników spokojnie pracujących przy biurkach. Działo się to w pogodny poranek kwietniowy w mieście D. na południu.

— A może to zatrucie? podpowiadał naczelnik. Nie ma oznak zatrucia?… Uduszenie? Też nie ma? Tak więc właściwie, co macie, towarzyszu Stern? Przepraszam, ale postawię sprawę brutalnie: pan to oficjalnie zgłasza? Ach, nie po prostu pan przypuszcza, że jest to, znaczy się, nieczysta sprawa! Umarł nie tak sobie, ponieważ tak sobie umrzeć nie miał wystarczających powodów… (Śledczy Nestor Kandyba niezbyt głośno parsknął w papiery; Mielnik groźnie spojrzał na niego.) Widzi pan… a od nas oczekuje pan poważnych działań, znaczy się tego! Dobra. Przyślemy, proszę czekać.

Odłożył słuchawkę, obrzucił spojrzeniem podwładnych. Wszyscy pracownicy wydziału śledczego prokuratury miejskiej: starszy śledczy Kancelarow, za rok odchodzący na emeryturę, inspektor wydziału do walki z przestępstwami gospodarczymi Bakań, Nestor Kandyba i nawet Staszek Kołomyjec, przyjęty pół roku temu w charakterze młodszego śledczego, siedzący przy samych drzwiach — natychmiast udali, że są zajęci i obojętni na wszystko.

Staszek Kołomyjec (lat dwadzieścia siedem, absolwent prawa Uniwersytetu Charkowskiego, kawaler, barczysty sportsmen średniego wzrostu, twarz o świeżej cerze i wystających kościach policzkowych, z zadartym nosem, krótko ostrzyżony, wyczynowo uprawiający boks i strzelanie… — czytelnik, jak sądzę, domyślił się, że on będzie odgrywał główną rolę w naszej opowieści) nie podnosząc głowy poczuł, że przenikliwe spojrzenie Mielnika jest skierowane właśnie w jego stronę. „Mnie pośle, a niech go… — pomyślał markotnie. — Jestem dla niego zapchajdziurą”.

— Panie Stasiu — Mielnik nie omieszkał potwierdzić jego hipotezy — jest to sprawa akurat dla pana. Pojedzie pan do Kipienia. Powiadomiono mnie, że zmarł profesor Turajew, dyrektor Instytutu Problemów Teoretycznych. Zeszłej nocy. Ponoć w nie wyjaśnionych okolicznościach.

— A… na czym polega niejasność okoliczności? — odezwał się Kołomyjec.

— Otóż to na miejscu wyjaśnisz. Dzwonił osobisty lekarz profesora, Izaak Stern — ten, do którego nie można się dostać. Nic sensownego nie powiedział… Obawiam się, że tam niczego takiego nie ma, po prostu odezwała się w lekarzu ambicja zawodowa. Pacjent zmarł niezgodnie z zasadami medycyny… I doktor zdecydował się poskarżyć prokuraturze. Nie, nie, nie! — podniesieniem ręki Andrzej Apollonowicz powstrzymał protest, który był gotów wyrwać się z ust Kołomyjca. — Trzeba, panie Stasiu, trzeba. Dyrektor, członek Akademii Nauk, laureat… znaczy się.

W podobnych przypadkach zaleca się przejawiać… podejmować… żeby potem, na wszelki wypadek… Co więcej, był meldunek. Krótko mówiąc, do roboty. Pojedziesz za miasto, na taką okazję damy radiowóz. Tylko syreny nie włączaj, znaczy się!

— Zabrać lekarza sądowego? pochmurnie spytał Kołomyjec, wydostając się zza biurka.

— M—m… zdecydujesz na miejscu. Będzie trzeba, wezwiesz. Ruszaj.

Dopiero siedząc w radiowozie Staszek przypomniał sobie, że nie zdołał wyrazić protestu, iż wiecznie się go kieruje do najbardziej błahych i drobnych spraw. I w ogóle… to przezwisko „Staś”, które mógł traktować tylko jako naśmiewanie się: z wyglądu przypominał bardziej mieszkańca Riazania niż Polaka. Zmartwiony Kołomyjec sięgnął ręką do kieszeni po papierosa; nie znajdując papierosów zasmucił się jeszcze bardziej — i wtedy przypomniał sobie, że wczoraj wieczorem ponownie mocno postanowił, że rzuci palenie. Westchnął: skoro postanowił, musi wytrzymać.

Do Kipienia — osiedla letniskowego położonego nad brzegami malowniczej rzeki o tej samej nazwie — jechało się ze czterdzieści minut: najpierw południowo—zachodnią, dwupasmową, rozdzieloną trawnikiem asfaltową szosą, następnie skręcało się na prawo, na brukowaną drogę w stosunkowo dobrym stanie, wijącą się między sosnami i starymi drewnianymi oraz nowymi domkami z cegły, wśród piaszczystych pagórków, obok zaczynających kwitnąć ogrodów, obok sznurów z suszącą się bielizną i ujadających wściekle psów łańcuchowych — i już. Piętrowa Willa Turajewa stała na skraju osady, dalej widniały stawy hodowlane i fas sosnowy.

Na dźwięk dzwonka drzwi otwarła korpulentna starucha, której siwe rzadkie włosy były zwinięte na czubku w koczek. Kołomyjec przedstawił się, starucha niechętnie spojrzała na niego zapuchniętymi i zaczerwienionymi oczyma, odwróciła się i weszła na skrzypiące drewniane schody. Kiedy wchodzili na górę, pięć razy głośno westchnęła i trzykrotnie wysmarkała się w fartuch.

— …Proszę wybaczyć, Eugeniuszu Pietrowiczu — wchodząc do pokoju Staszek usłyszał wysoki, nerwowy głos — lecz w mojej praktyce i, o ile mi wiadomo, w ogóle w medycynie, każde zejście można odnieść do jednej z trzech kategorii: naturalna śmierć — z powodu chorób i oczywistych wypadków, ze starości… i — bo ja wiem, do czego jeszcze! — gwałtowna śmierć typu zabójstwo i również gwałtowna śmierć typu samobójstwo. Innych nie ma. Ponieważ brak oznak wskazujących, iż dany przypadek zalicza się do pierwszej kategorii, więc ośmieliłem się…

Wszystko to wypowiadał energicznie potrząsając łysą, okoloną czarnymi włosami głową mały otyły mężczyzna, zwracając się do kogoś wysokiego i szczupłego oraz stojącej obok kobiety w podomce w zielone, niebieskie, żółte i czerwone pasy. Usłyszawszy kroki zamilkli. Wszyscy odwrócili się.

— Pan zapewne z milicji… przepraszam, z prokuratury? — wyrzekł łysy grubasek. — To dobrze, jeśli w ogóle w danej sytuacji może być coś dobrego! Będziemy zastanawiali się razem. Pan pozwoli, że się przedstawię: Stern, doktor nauk medycznych, lekarz profesora Turajewa. To — Chalila Kurbanowna… — zawahał się na moment — żona zmarłego. (Na języku miał wyraźnie słowo „wdowa”, ale nie tak łatwo jest wymówić je po raz pierwszy.)

Kobieta w podomce smutnie spojrzała na Kołomyjca; miała delikatne wschodnie rysy pociągłej twarzy, prawie zrośnięte nad nasadą nosa czarne brwi, ciemne oczy. „Tadżyjka? — pomyślał Staszek. — Nie, raczej Turkmenka, Tadżyjki mają okrągłe twarze”.

— A to jest… — Stern nieco teatralnym gestem wskazał na wysokiego mężczyznę.

— Zagórski — ten elegancko skłonił piękną szpakowatą głowę.

— Eugeniusz Pietrowicz, zastępca profesora Turajewa, członek korespondent Akademii Nauk i profesor — mimo wszystko dopełnił prezentacji Stern.

Wyraźnie wnosił do sytuacji niestosowną w danym przypadku krzątaninę.

Trzeci mężczyzna, którego Stern nie przedstawił Kołomyjcowi, leżał przy ścianie na kanapie z czarnej skóry, zupełnie jakby się położył odpocząć. Miał na sobie białą nylonową koszulę z podwiniętymi rękawami, szare cienkie spodnie i pantofle. Wijące się ciemne włosy z siwizną na skroniach, pociągła twarz, zapadnięte policzki, cienkie ironiczne usta. Wyraz twarzy nieboszczyka również był spokojny i nieco ironiczny, z lekkim odcieniem zdziwienia.

Następnie przedstawił się Staszek i przystąpił do sprawy. Właściwie nie całkiem jasno wyobrażał sobie, jak ma postępować i zachowywać się: na pierwszy rzut oka było jasne, że nie zdarzyło się tutaj nic prócz zwyczajnej śmierci, więc przysłano go tylko pro forma, żeby zadowolić czyjeś dygnitarskie ambicje. „Dobrze, proszę bardzo, zadowolę!” Zdecydował się wykręcić niezbędnym minimum: oględziny, zeznania obecnych, kogo się podejrzewa (jeśli w ogóle kogoś się podejrzewa?) — i tyle. I bez protokołu ze świadkami, zbędnego, skoro nie było oficjalnego zgłoszenia.

Oględziny zwłok nic nie dały. Na ciele profesora Turajewa nie było śladów przemocy. Wystąpiło tylko stężenie pośmiertne, które już nieco podgięło nogi w kolanach i ręce z łokciach. Stern potwierdził sugestię Kołomyjca, że śmierć nastąpiła około piątej nad ranem, to znaczy około sześciu godzin temu. Ubranie nieboszczyka też było w zupełnym porządku, nie stwierdzono na nim rozdarć i rozcięć materiału ani plam krwi (i w ogóle jakichkolwiek plam).

Staszek sfotografował zwłoki.

Oględziny pokoju, do których następnie przystąpił (uprzednio upewniwszy się, że wszystko tu od momentu odkrycia zwłok pozostało bez zmian), niczego nie wniosły do obrazu zajścia. W pokoju znajdowały się dwa miękkie fotele z gąbki z szaroniebieskim obiciem, wspomniana już kanapa, na której leżał nieboszczyk, duże biurko (na nim — czasopisma, książki, kartki papieru z notatkami i puste, szklanki z resztkami herbaty i plasterkami cytryny, długopis), stelaże z książkami na bocznej ścianie. „Jak na profesora, to książek nie tak znów dużo zauważył w duchu Staś pewnie większa część jest w mieszkaniu w mieście”. Kąt przy oknie zajmował fikus w drewnianej donicy. Z sufitu, z ozdobnej rozety, zwisał kilkuramienny żyrandol — trzy żarówki na obrzeżu, jedna w środku. Czysty parkiet, ściany pomalowane na przyjemny dla oka jasnobeżowy kolor. Lecz najważniejsze było to, że w tym wszystkim nie było śladów ani walki, ani czyjegoś bezprawnego wtargnięcia; odwrotnie, pokój był zadbany, odkurzony.

Kołomyjec otworzył okno, za którym widniał piękny krajobraz ze stawem i lasem; podśmiewając się w duchu z siebie samego zbadał zasuwki — sprawnie działające, szyby — całe, zewnętrzną powierzchnię ściany — gładką, bez rys. „Po jakiego diabła mnie tu przysłano?!” — z rozdrażnienia znowu zachciało mu się palić.

Wywiad wśród obecnych także nic nie dał. Wdowa po „poszkodowanym”, nosząca egzotyczne imię Chalila Kurbanowna (reagująca, jak zauważył Staszek, również na imię Lila), zeznała, że kiedy jej mąż pracował, a pracował prawie zawsze, to zostawał na noc w tym pokoju; ponieważ przesiadywał do późna w nocy, więc i spał do białego dnia. Dlatego dzisiaj rano nic sobie takiego nie pomyślała, zaniepokoiła się dopiero po dziesiątej: śniadanie podano, jak prosił wieczorem, na tę godzinę, a on się nie pojawił. I nie słychać było, żeby chodził — a pracując, zawsze chodził tam i z powrotem; to znaczyło, że jeszcze nie wstał… Wdowa mówiła prawie bez obcego akcentu, jedynie intonacja zdradzała niekiedy jej orientalne pochodzenie.

Najpierw zawołała męża, następnie weszła na mansardę, żeby go obudzić i… Tu Chalilę Kurbanownę opuściło opanowanie, głos załamał się, w oczach pojawiły się łzy. Sasza był martwy, nawet już zimny. Wezwała telefonicznie profesora Zagórskiego i doktora Sterna. Na pytanie śledczego, czy podtrzymuje orzeczenie obywatela Sterna, że w zgonie jej męża można doszukać się znamion przestępstwa, kobieta wzruszając szczupłymi ramionami powiedziała zmęczonym głosem: „Ja… nie wiem. Czy to teraz nie wszystko jedno?” Zaś dotknięty Stern nie omieszkał zareplikować:

— Przecież to pan powinien ustalić, młody człowieku!

Staszek zmilczał, ale rozzłościł się jeszcze bardziej. „Dobra, będziemy ustalać!” Gdzie tej nocy spała żona poszkodowanego? Na dole, odpowiedziała Chalila Kurbanowna, w sypialni. „No proszę, można sprawdzać, czy rzeczywiście nocowała w domu. Ustalilibyśmy, oczywiście, że tak właśnie było, ale zdenerwowałbym ją, skompromitował. Poważny człowiek — Kołomyjec z ukosa spojrzał na Sterna — łysy, a nie rozumie”. Kiedy ostatni raz widziała męża żywego? O wpół do jedenastej wieczorem, odpowiedziała wdowa, Sasza zawołał z góry, żeby zaparzyła im herbaty, więc zaparzyła i podała.

— Komu „im”? — od razu zareagował śledczy. — Z kim był?

— Z Eugeniuszem Pietrowiczem oni wczoraj razem pracowali.

„Tak!” Staszek zatarł w myślach dłonie, zaczynało go bawić, jak wypracowana przez wieki procedura śledztwa sama, wbrew woli jej uczestników, nadawała zdarzeniu charakter kryminalny. W powietrzu wyraźnie zaczynało pachnieć nie wyjaśnionymi wątpliwościami, a być może i premedytacją. Zwrócił spojrzenie na Zagórskiego i wyczuł, jak ten, zasmucony dotąd jedynie śmiercią przyjaciela i kierownika, teraz zaczął doświadczać bardziej osobistych uczuć. „Gdybyż jeszcze wziąć go w krzyżowy ogień pytań — żeby przesłuchiwanemu robiło się na przemian to gorąco, to zimno, zwłaszcza jeśli w nic nie jest zamieszany…”

Z jakiego powodu obywatel Zagórski był wieczorem o tak późnej porze u profesora Turajewa? Razem pracowaliśmy nad nową teorią, odparł ten; on i Aleksander Aleksandrowicz w ciągu wielu lat współpracowali ze sobą i byli współautorami artykułów, monografii, nawet podręczników fizyki. Było to powiedziane z całkowitym opanowaniem i nawet pewnym wyrzutem — tak jakby pracownik prokuratury miał obowiązek znać autorów i współautorów zajmujących się fizyką teoretyczną. O której godzinie wyszedł? O jedenastej, pół godziny po tym, jak Chalila Kurbanowna podała im herbatę. On, Zagórski, czasami nawet zostawał tutaj na noc — kiedy razem z Turajewem zapominali o wszystkim, pochłonięci pracą. Lecz tym razem nie wychodziło im, obaj uznali, że lepiej będzie rozstać się na parę dni, przemyśleć wszystko niezależnie, żeby następnie spotkać się i przedyskutować. Prócz tego on, Zagórski, miał dużo spraw w instytucie: organizacja sympozjum, różne sprawy bieżące…

— Oznacza to, że profesor Turajew w ostatnich dniach nie bywał w instytucie?

— Całkiem słusznie.

— Cóż to, niedomagał?

— Nie, po prostu pracował w domu.

Milcząc wymienił ze Sternem i wdową spojrzenie: ależ nieobyty młody człowiek — przypuszcza, że profesor chodzi do pracy jak zwykły urzędnik.

— Tak… — Staszek przygryzł dolną wargę. — To znaczy pan ostatni widział żywego Turajewa?

— Tak mi się wydaje.

— Jak on wyglądał?

— Jak zwykle. Był, co prawda, zmartwiony, że hipoteza nie wyklarowuje się. On zawsze bywał przygnębiony, dopóki nie znalazł rozwiązania. — Zagórski westchnął i dodał: — Rozwiązanie również zawsze znajdował.

— Czy zamierzał położyć się spać?

— Nie. Odprowadził mnie do samochodu, zachwycał się gwiazdami, powiedział, że jeszcze posiedzi godzinkę, dwie. Pożegnaliśmy się i odjechałem.

— Samochód pana czy służbowy?

— Służbowy.

— Z kierowcą?

— Nie. To znaczy mamy etatowego kierowcę, ale… któż będzie trzymał człowieka do północy! Sam też prowadzę.

Kołomyjec zwrócił się do wdowy.

— Pani to potwierdza?

— Co właściwie?

— Że profesor Zagórski odjechał o jedenastej wieczorem, a pani mąż wrócił do domu?

— Tak. Położyłam się, lecz jeszcze nie spałam — słyszałam, jak wychodzili i rozmawiali… jak odjechał samochód Eugeniusza Pietrowicza. Słyszałam, jak Sasza wchodził po schodach.

„Sasza… Dla jednego profesor Turajew, ostoja nauki, dyrektor, dla kogoś innego poszkodowany, a jeszcze dla kogoś Sasza. Jak wiele imion ma człowiek!”

— Potem chodził z kąta w kąt… sypialnia jest akurat pod tym gabinetem — ciągnęła wdowa. — Jakieś pół godziny.

Być może i dłużej, ale usnęłam.

— Nocą niczego pani nie słyszała?

— Nie… chociaż śpię czujnie.

— Kto jeszcze, oprócz was obojga, był w domu?

— Nikt. Maria Samojłowna — oglądnęła się na drzwi — jest naszą pomocą domową… przyjeżdża porannym pociągiem, sprząta, gotuje obiad, a wieczorem wraca do naszego mieszkania w mieście.

„Jasne, pilnuje”. Kołomyjec również spojrzał na staruchę, która ciągle stała przy futrynie, żałośnie zacisnąwszy usta i utkwiwszy ciężkie spojrzenie w zmarłym. „Babcię, jeśli to będzie konieczne, wezwę oddzielnie”.

Nadeszła kolej na Sterna. Czy zmarły przedtem chorował? Raczej nie, odparł lekarz; czasami, rozumie się, niedomagał: wahanie ciśnienia krwi, bóle głowy, poranna neurastenia… ale wszystko to zauważa tylko lekarz, a nie sam pacjent. Te wahania stanu zdrowia pojawiały się u Turajewa po wytężonej pracy — zwłaszcza nocnej. Natomiast ogólnie jak na swój wiek i obciążenie pracą był zdrów jak rzadko kto — w każdym razie spośród ludzi pracujących umysłowo. Chodził z Chalilą Kurbanowną na rajdy, posiadał złotą odznakę turystyczną — prawda, Lilu? Ta kiwnięciem głowy potwierdziła.

— Na nic nie skarżył się w ostatnich dniach?

— Nie. Ostatnie badania profilaktyczne przechodził tydzień temu. Takie badania przeprowadzałem, będąc osobistym lekarzem profesora, co miesiąc, chociaż dla niego było to zawsze powodem do żartów. A więc: serce, płuca, nerwy, żołądek, gruczoły dokrewne… wszystko było w dobrym stanie. Wprost w doskonałym! Właśnie dlatego…

— Tak, tak. Co zostało ustalone podczas wstępnych oględzin zwłok?

Lekarz zawahał się z odpowiedzią, wzruszył ramionami i wyrzekł z lekkim zdziwieniem:

— Niczego właściwie nie ustaliłem! Takie mam wrażenie, że Aleksandrowi Aleksandrowiczowi po prostu przestało bić serce.

— Tak po prostu przestało bić? — z niedowierzaniem powtórzył Kołomyjec.

— Właśnie tak po prostu, młody człowieku, proszę sobie wyobrazić! To jest w tym najdziwniejsze. Coś podobnego zdarza się tylko w przypadku skrajnego wycieńczenia albo wygasania wszelkich sił życiowych w późnej starości i jeszcze z powodu oziębienia. W danym przypadku żaden z wymienionych czynników nie zaistniał. Dlatego też ośmieliłem się zaprosić…

Kołomyjec rozmyślał w skupieniu. Tak, jest to rzeczywiście dziwne, jak dziwne jest i to, że nieboszczyk okazał się względnie młodym człowiekiem, czterdziestoparoletnim. Jadąc tutaj, Staszek nastawił się, że zobaczy wyczerpanego siwego starca, wyschniętego i zgasłego w służbie nauce — i w okrągłej czarnej czapeczce, bez której w żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić profesorów, jak milicjantów bez szarych czapek z malinowym otokiem. „Ech, trzeba było lekarza sądowego zabrać od razu ze sobą, znalazłby ze Sternem wspólny język. A tak, czy ja mogę mu zaprzeczyć? Wezwać teraz?… E, nie. Brak oznak nie jest poszlaką. A tu wszystko jest nie tak, nie ma nawet o czym w protokole pisać: tylko» nie «i» nie«. Trzeba kończyć”.

— Jest pan przekonany, że wszystko wygląda tak, jak pan mówi? — z naciskiem spytał lekarza.

Ten zmieszał się.

— N—no… ostateczna opinia w takich przypadkach jest możliwa tylko po badaniach anatomopatologicznych.

— O, właśnie zgodził się Staś — niech sekcja pokaże, że tak powiem, wewnętrzną istotę rzeczy. Mam nadzieję, że zgodzi się pan uczestniczyć w sekcji?

Stern powiedział, że tak, że uważa to za swój obowiązek.

We trzech znieśli zwłoki profesora i położyli je w czarnym zile — Zagórski sam to zaproponował śledczemu, na szczęście tym razem był również kierowca; ułożyli Turajewa na rozłożonych siedzeniach. Stern siadł obok, przytrzymując nie zginające się nogi nieboszczyka. Samochód powoli odjechał. Zagórski zaprowadził do domu wdowę, opiekuńczo objąwszy ją za drżące ramiona.

Staszek zatrzymał się na podwórzu — i nagle ze wszystkich stron otoczyła go wiosna. Otoczyła tym wilgotnym, znojnym upałem kwietniowym, kiedy człowiek czuje się nie samodzielną istotą, ale częścią budzącej się, nabierającej sił życiowych przyrody. Staje się wtedy zrozumiały i powiew wiatru, i ruch puszystych obłoków na białawym niebie, i przenikliwe i rozmarzone krakanie gawronów na zieleniejących topolach: „Kra! Chwała wiośnie, kra! Chwała życiu!”

Nawet jękliwe chóry żab, próbujących głosu po śnie zimowym, były teraz zrozumiałe dla Kołomyjca: „Kum, kum!.. chwała wiośnie! Kum… chwała życiu!”

Rozdział drugi

Jeśli nie byłoby obcych języków, to jak odróżniłbyś profesora od wykładowcy?

K. Prutkow-inżynier Myśl nr 202

Sprawa właściwie została zakończona. Ale Staszek dla uspokojenia sumienia postanowił odwiedzić sąsiadów. Sąsiedzi — zarówno z prawej, jak i z lewej strony — także niczego nie słyszeli, nie widzieli, tylko wzdychali dowiedziawszy się o śmierci Turajewa, współczuli. „Cóż jeszcze?!” — zastanawiał się Kołomyjec wracając do willi. —

„Tak. Warto zabrać szklanki z resztkami herbaty. Oddam do analizy — ze względu na odciski palców i możliwe ślady trucizny…” — Chciało mu się śmiać. — „Znalazł sobie szef kogoś, na kim może się odgrywać, potulnego młodego specjalistę. Mógłbym ze złości rozdmuchać»sprawę zabójstwa«żeby zatrzęsło i prokuraturą, i wydziałem kryminalnym!”

Gniewnie tupiąc wszedł do gabinetu Turajewa. Gosposia zawieszała na oknach ciemne zasłony, zobaczywszy śledczego coś burknęła pod nosem. Zagórski siedział na fotelu obok biurka, przekładał kartki z notatkami. Szklanek na biurku nie było.

— Gdzie są szklanki? — zapytał Staszek gosposię.

— Jakie znów szklanki? — odezwała się nieprzychylnie.

— Te, co tu stały.

— Umyłam i schowałam, po co mają stać?

„No i masz! A zresztą, dobrze. Mniej mitręgi”.

— E—e… — Zagórski podniósł wzrok na śledczego — przepraszam, nie zapytałem wcześniej, jak się do pana zwracać?

— Stanisław Fiodorowicz.

— Stanisławie Fiodorowiczu, czy mogę wziąć te kartki?

Są to przecież ostatnie notatki profesora. Jego spuścizna naukowa powinna być zachowana do ostatniej strony. Być może potrafię wykorzystać te myśli w celu dokończenia naszej ostatniej pracy. Chociaż… — Zagórski westchnął z przygnębieniem — chyba nie. Trudno będzie. Nie ten współautor zmarł. Jakże więc?

— Chwileczkę — Kołomyjec wziął cztery kartki, które pokazał mu Zagórski, szybko przejrzał. Czuł niezręczność z tego powodu, że będąc przekonany o swojej bezużyteczności w tej historii, mimo wszystko nadal odgrywa komedię śledztwa — i czytał niezbyt uważnie; do tego pismo profesora — niedbałe i ostre — było trudno czytelne dla nienawykłego do niego człowieka. Mimo to Staszek pojął, że w notatkach była mowa o czasoprzestrzeni, współrzędnych, trajektoriach i innych teoretycznych terminach. Podał kartki Zagórskiemu. — Oczywiście, proszę.

— Dziękuję. — Schował kartki do ładnej teczki z żółtej skóry, z monogramem na rogu, zawiązał ją, wstał. —

I jeszcze jedna prośba, proszę nie wziąć jej za narzucanie się: mój samochód odjechał, czy więc nie podrzuciłby mnie pan do miasta?

— Oczywiście, nie ma o czym mówić.

Kilka minut później szaroniebieska wołga toczyła się już z powrotem po bruku wśród sosen, domków, piaszczystych pagórków i słupków ze znakami drogowymi. Staszek i Zagórski zajęli miejsca na tylnym siedzeniu.

— Niepotrzebnie doktor Stern zawracał wam głowę — powiedział Zagórski. — Akurat tuż przed pana przyjazdem wypomniałem mu to. Tylko dla biednej Liii było to zbytecznym szarpaniem nerwów, a jej i tak jest teraz ciężko. Taki cios!..

— Czy to znaczy, że pan nie popiera poglądu Sterna? Mimo wszystko jego argumenty przemawiające za tym, że nie bywa śmierci ni z tego, ni z owego… mają sens.

— E! — Zagórski zmarszczył brwi. — Cóż wie medycyna o człowieku w ogóle i o takich ludziach jak Turajew w szczególności!.. O człowieku utalentowanym, indywidualności — tym mniej. A orzeczenia medyczne zawsze mają na uwadze pewien standard, inaczej nie istniałaby medycyna jako nauka. Śmierć człowieka stanowi, jeśli pan chce, zwieńczenie jego indywidualności. Cóż mogła orzec medycyna o zgonie Majakowskiego, Jesienina, Roberta Burnsa, Galois? Choroby Burnsa nie potrafili rozpoznać wszyscy lekarze tamtych czasów. Galois został zabity w idiotycznym pojedynku… Ale to tylko powierzchnia zdarzeń, i niech pana nie dziwi, Stanisławie Fiodorowiczu, że porównuję swego zmarłego szefa i kolegę z takimi ludźmi: chodzi o zjawisko tego samego rzędu w fizyce teoretycznej. Nie ja pierwszy nazwałem Turajewa juniora „Mozartem fizyki teoretycznej”. — Zamilkł. — A Mozart… też, nawiasem mówiąc, niezrozumiała śmierć. „Wybrańcy bogów umierają młodo”.

— Mimo wszystko — Staszek postanowił skorzystać z okazji, żeby coś niecoś wyjaśnić — miał chyba Turajew wrogów, nieżyczliwych ludzi mogących odnieść korzyść z jego śmierci?

— Oczywiście, miał, żadnemu wybitnemu człowiekowi nie brakuje takich. Ale proszę zrozumieć, w nauce — nie ręczę za wszystkich, lecz w każdym razie w naszej specjalności — nieżyczliwość i wrogość mogą się przejawić intrygą, kopaniem dołków, no, najwyżej donosem do wpływowej instancji, lecz już w żadnej mierze nie pozbawieniem życia.

— A jeśli nie w nauce, lecz w życiu osobistym?

— Dla niego nie istniało, drogi Stanisławie Fiodorowiczu, życie bez nauki: wszystko pochłaniał „demon problemów…” Żona zaś — miła, oddana kobieta. Turkmenka. Poznał ją, kiedy jeździł na doświadczenia w warunkach polowych w Azji Środkowej, w latach pięćdziesiątych. Idealna, powtarzam, żona, takie bywają tylko na Wschodzie, lecz i ona kochała go nie rozumiejąc, raczej jako męża, a nie jako człowieka. Krąg znajomych — bardzo, ale to bardzo ograniczony. Przyjaciele? Pochlebiam sobie, że byłem jego przyjacielem. I gdyby miał śmiertelnych wrogów, wiedziałbym o nich… Nie, nie warto doszukiwać się przestępstwa, Stanisławie Fiodorowiczu. Po prostu nagła śmierć. Zawsze jest straszna — przyroda brutalnie przypomina o naszym przemijaniu. Wytrąca z normalnego trybu życia wszystkich bliskich nieboszczyka. Słowem, uważam, że Stern wezwał was ulegając uczuciu zawodowej urazy.

„O, właśnie, Mielnik jakby przeczuł”.

Kilka minut jechali w milczeniu.

— I ja zawracam panu głowę swoimi opiniami — odezwał się znowu Zagórski; czuło się, że potrzebuje się wygadać — a sam jeszcze nie zdałem sobie sprawy z przeżycia, jakie wywołała we mnie ta śmierć. Żal… no, to oczywiste. Być może mój żal jest nawet większy niż Lili — to młoda interesująca kobieta, pocieszy się. Znajdą się pocieszyciele. A ja nie mam kim zastąpić tej straty… Ach, ten Szur Szurycz!

Kołomyjec z zainteresowaniem spojrzał na niego.

— Myśmy go tak na studiach nazywali — wyjaśnił Eugeniusz Pietrowicz — w odróżnieniu od ojca, także Aleksandra Aleksandrowicza. Nie wiem, czy słyszał pan o nim: wybitny eksperymentator w dziedzinie atomistyki oraz praktyk, oczywiście dwukrotny Bohater Pracy Socjalistycznej, laureat… i tak dalej, i tak dalej, on był z tych, których odtajniają po śmierci. Potężny to był starzec, na naszym wydziale wykładał technikę eksperymentu fizycznego. Więc żeby odróżnić jego, San Sanycza, nazwaliśmy Turajewa juniora Szur Szuryczem. Potem on został po prostu Turajewem, nawet właśnie Tym Turajewem, czołowym teoretykiem fizyki… Jego teorie rzeczywiście były przodujące, doświadczenie pokornie je potwierdzało, i masz…

Zagórski zamilkł, zapalił papierosa. A Staszek z zadowoleniem stwierdził, że prawie wcale nie chce mu się palić, ciało zaś jest przepełnione rześkością.

— I masz — powtórzył Zagórski wydmuchawszy dym. — Dlatego odczuwam oprócz żalu jeszcze i niezadowolenie. Jakąś dziecinną, jeśli pan chce, złość: jakbym czytał interesującą książkę, którą mi zabrano. Zabrano w najbardziej pasjonującym miejscu!

— Dlaczego właśnie w najbardziej pasjonującym? — zapytał Kołomyjec raczej z grzeczności niż z ciekawości.

— W tym właśnie tkwi sedno sprawy — z ożywieniem, jakby tylko czekał na to pytanie, odwrócił się do niego Zagórski. — Pół roku temu Turajew wysunął hipotezę, najważniejszą ze wszystkich, chociaż i poprzednie znaczyły niemało. Ideę, że w teoriach fizycznych należy zastąpić dwa oddzielne pojęcia: „przestrzeni” i „czasu” — jednym pojęciem geometrycznej czterowymiarowej przestrzeni. Geometrycznej — oto, w czym rzecz! Jest pan daleki od naszych poszukiwań, jednak podejmuję się wyjaśnić tę hipotezę również panu. Rzecz w tym, że ze wszystkich teorii fizycznych najlepiej jest opracowana i praktyką potwierdzona teoria przestrzeni — znana panu geometria. Już nawet nie zalicza się jej do fizyki, uważa sieją za dział matematyki, chociaż dowolna geometria stosowana ma charakter fizyczny i oparta jest na rzeczywistych właściwościach przestrzeni. Znamy geometrię powierzchni — planimetrię, znamy trójwymiarową, objętościową — stereometrię. Dodanie jeszcze jednego wymiaru w zasadzie nikogo nie powinno zadziwić. Odpowiedni zaś aparat matematyczny istnieje już od dawna.

Trzeba powiedzieć, że jak tylko Zagórski przeszedł do wyłuszczania owej hipotezy naukowej, w głowie Staszka uruchomił się… no, istnieje w mózgu człowieka jakiś taki wyłącznik zapobiegający przeciążeniom, który sam odłącza strumień nużącej, mało interesującej lub po prostu niezrozumiałej informacji, a może i nie wyłącza, lecz kieruje ten strumień do jakiegoś kanału przelotowego — do tego, o którym mówi się: jednym uchem wleci, drugim wyleci. Co prawda, dla niektórych ten przełącznik uruchamia się przy dużym strumieniu trudnej informacji, dla innych — już przy małym. U Kołomyjca on był akurat mało stabilny, i teraz, słuchając jednym uchem, Staszek przyglądał się przejętemu sobą rozmówcy — trenował spostrzegawczość. Szlachetna siwizna Eugeniusza Pietrowicza już porządnie odrosła, gęsto wiła się na karku. „Pora, żeby się ostrzygł” — pomyślał; ruchy dłoni i rąk miał umiarkowane i wytworne, ale mankiety białej koszuli były już nieco przybrudzone, pociemniały. „Nikt się o niego nie troszczy, czy jak?” Twarz Zagórskiego była piękna, o regularnych rysach, lecz jej czerwonawy odcień i zwiotczała obrzmiałość wzbudzały wątpliwości. „Widocznie popija” — pomyślał Staszek.

— Lecz żeby to nieformalne przejście urzeczywistnić — mówił w tym czasie Zagórski — musimy czwarty wymiar, który rozumiemy i odczuwamy jako coś nieprzestrzennego, jako „czas”, również sprowadzić do geometrycznych kategorii długości i odległości. Z tym problemem geometryzacji czasu obaj najbardziej zmagaliśmy się. Wiele trudności już pokonaliśmy, pokonalibyśmy, jestem przekonany, i wszystkie pozostałe. A wtedy… o, to byłby ogromny krok w rozumieniu świata — zarówno dla nauk przyrodniczych, jak i dla filozofii. Zrozumieć czas — jakże to dużo i jakie to ważne! Cóż — nie udało się, śmierć położyła kres i życiu, i hipotezie.

Zagórski odkręcił boczną szybę do końca, wystawił głowę na wiatr, potem obrócił się do Kołomyjca.

— Zapyta pan, a cóż ja sam, czyżbym nie potrafił?

Przecież jestem współautorem. Wie pan, być może, że to z powodu przygnębienia, ale teraz wydaje mi się, iż nie podołam. Nie potrafię tak wysoko latać… Turajewowi dobrze się ze mną pracowało: umiałem konkretyzować, ziszczać na papierze i opisywać równaniami jego pomysły, niekiedy bardzo mgliste i dziwaczne, byłem uczciwym i rzeczowym oponentem w trakcie dyskusji nad tymi ideami. Lecz same hipotezy były jego…

Wjechali już do miasta, samochód, zatrzymywany światłami, poruszał się powoli i nierówno.

— Na domiar wszystkiego doznaję obecnie pewnego uczucia, bardzo dziwnego — z zadumą, zwracając się jakby nie do Kołomyjca, wyrzekł Zagórski. — Chyba pokory? Nie bez powodu przychodzą mi na myśl przedwczesne zgony ludzi genialnych; od Mozarta do Galois. Przecież idzie w istocie nie o to, że któryś z nich był muzykiem, inny poetą, a jeszcze inny nawet matematykiem — to są drugorzędne szczegóły. Ich znaczenie polega na tym, iż każdy z nich zbliżył się na swój sposób do głębszego zrozumienia świata i samego siebie. Znacznie głębszego niż inni. Do tak głębokiego, że leży już być może poza granicą możliwości człowieka… Więc i w przypadku Turajewa jakoś tak wydaje mi się, że jest to prawidłowość, iż zmarł nagle właśnie teraz, kiedy docierał do najbardziej ukrytej tajemnicy materii… że tak właśnie być powinno. Dziwna myśl, nieprawdaż?

— Tak, rzeczywiście — z zakłopotaniem powiedział Staszek.

— Ale przecież… pojmuje pan, badając przyrodę zazwyczaj rozumiemy pod tym pojęciem wszelkie ciała, cząsteczki, gwiazdy, kryształy — obiekty zewnętrzne. Obiektywizujemy przyrodę, jak mówią filozofowie. Lecz przecież materia — to także my sami. Również istniejemy w czasie, ale nie wiemy, na czym to polega, jak… nie pojmujemy czasu ani rozumem, ani zmysłami. Więc może istnieje jakiś kres poznania świata i siebie samego, którego to kresu nie możemy przekroczyć?… Uch! — Zagórski podniósł ręce, jakby się poddawał. Zaśmiał się. — Naopowiadałem panu, aż się mnie samemu zakręciło w głowie. Proszę nie brać tego poważnie, Stanisławie Fiodorowiczu, to z powodu przygnębienia.

Pochylił się do kierowcy.

— Proszę skręcić na Proletariacką piętnaście, tu niedaleko.

Przed domem o przedwojennej architekturze, którego balkony prawie całkowicie zarosły dzikim winem, Zagórski pożegnał się, podziękował, wysiadł z samochodu i wszedł do bramy.

„Jaki porządny facet — ciepło pomyślał o nim Kołomyjec, kiedy samochód odjechał. — Tak bezpośredni, że trudno się domyślić, iż jest członkiem korespondentem Akademii Nauk, luminarzem nauki, teraz prawie dyrektorem instytutu. A ja ze złości chciałem go jeszcze pomęczyć krzyżowym ogniem pytań…”

Rozdział trzeci

— Proszę mi najpierw sprzedać bilet, a potem obrażać!

— Skoro nie ma pan biletu, to trzeba płacić mandat!

Rozmowa w autobusie

Następnego dnia Mielnik wysłuchawszy raportu młodszego śledczego Kołomyjca niespodziewanie urządził mu solidne pranie mózgu.

— Znaczy się, po prostu oddałeś te papiery? — zaczął spokojnie, tylko jego brwi złowieszczo się wygięły, czyniąc go podobnym do jasnowłosego Mefistofelesa. — Żadnych wątpliwości, znaczy się? No, panie Stasiu, nie oczekiwałem. Przeczytałeś je chociaż?

— Przeglądnąłem. Niczego tam nie ma…

— No nie, słyszeliście? — Mielnik dramatycznie odwrócił się do współpracowników i ci także potępiająco spojrzeli na Stasia. — Przyszedł, zobaczył, zwyciężył… Gajusz Juliusz Kołomyjec, znaczy się, tego.

— Nie było w nich niczego, notatki naukowe! — bronił się Gajusz Juliusz.

— O tak, niczego: i w papierach niczego, i w szklankach… Jak można było przegapić szklanki! Od razu należało je skonfiskować, to przecież abc śledztwa, znaczy się! Notatki naukowe… to Zagórski ci powiedział, że naukowe, strona zainteresowana — a ty nic o tym nie wiesz. Nie, ja się wam dziwię, towarzyszu Kołomyjec, bardzo się dziwię: czego was na uniwersytecie uczono? Mówiono wam przecież na wykładach z kryminalistyki, że wszystko, co się zdarzyło w czasie bezpośrednio poprzedzającym przestępstwo, jak również przedmioty znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca przestępstwa… znaczy się, tego — głos Mielnika narastał crescendo — …a zwłaszcza przedmioty, na których zachowały się odciski poszkodowanego bądź przestępcy — wszystko to ma szczególną wagę dla wykrycia takowego. Wszystko — w tym i papiery z ostatnimi notatkami zmarłego. Jedna linijka w nich może rzucić światło!

— Jakiego znowu takowego?! — omal nie zawył Staszek. — Brak znamion przestępstwa! Pan sam to wczoraj mówił…

— Co ja mówiłem?! Który z nas pojechał na miejsce przestępstwa: wy czy ja?… I co to za maniera zasłaniać się opinią kierownictwa, co to za dążenie do oportunizmu! Od was, jak i od każdego przedstawiciela prawa, żąda się pryncypialności, nieugiętości i samodzielności — znaczy się, tego… (I wydawało się, że towarzysz Mielnik już nie siedzi za swoim biurkiem, ale góruje na trybunie, na zaśnieżonym nocnym stepie, a wokoło świszczą kule basmaczów i recydywistów.) Dziwne poglądy ma obecne pokolenie: żąda od innych pryncypialności, samo zaś… znaczy się!

Umilkł, żeby się uspokoić, po czym kontynuował:

— Nie, nie twierdzę, że dopuszczono się przestępstwa, że śmierć była gwałtowna, znaczy się! Ale przecież na razie jest niejasne, co i jak się tam zdarzyło. Dziwne jednak, umarł profesor w pełni sił… A jeśli chciałoby się zbierać poszlaki tak jak wy, towarzyszu Kołomyjec, zbieraliście tam papiery i szklanki — znaczy się — to poszlak nigdy by nie było. Mówiliście, że Zagórski nazwał Turajewa „Mozartem fizyki teoretycznej”, znaczy się? A w takim przypadku, czy Zagórski to nie Salieri, co?…

Naczelnik spojrzał na Kandybę i Kancełarowa. Ci z kolei znacząco wymienili spojrzenia: „Nasz Mielnik to ho, ho!..”

— Sekcja zwłok już była? Gdzie jest protokół?

— Nie było jeszcze sekcji — ponuro odpowiedział Staszek. — Główny lekarz sądowy został wezwany za miasto, wróci po południu. Prosił, żeby bez niego nie przeprowadzać sekcji.

— Słusznie, nasz doktor wie, co to jest odpowiedzialność. A ty nie wczułeś się, nie przejąłeś — znaczy się! (To, że Mielnik znowu przeszedł na „ty”, świadczyło, iż burza minęła). I sknociłeś… No dobra, ze szklankami nic już nie wskórasz — a papiery, panie Stasiu, do trzynastej zero zero powinny się tu znaleźć. Odnajdziesz Zagórskiego, przeprosisz i odbierzesz. Zaznajomimy się, skopiujemy i zwrócimy, niech nawet w ramki oprawi, znaczy się! Zrozumieliście, młodszy śledczy Kołomyjec?

— Tak.

— Wykonać. Ależ młodzież mamy obecnie. B—bałaganiarze!

Staszka po tej rozmowie paliła twarz i drżały mu palce: nieznośnie chciało mu się zapalić. „Zaciągnąć się… o niczym innym myśleć nie mogę. I za co on mnie tak potraktował? Wczoraj sam przecież posłał mnie ot tak, żeby zachować pozory”.

…Nie pojmował, że w naszych czasach, kiedy szybka wymiana informacji ponagla rozwój wydarzeń, tak samo gwałtownie może się zmieniać ich ocena. Kiedy dziś rano idąc do pracy Mielnik zobaczył w gazetach — nie tylko lokalnych, lecz także w centralnych — nekrologi Turajewa (ze zdjęciem) oraz przeczytał jeszcze, czyje podpisy znajdują się pod tymi nekrologami, wielce się zamyślił. Oj, nie należało wczoraj wypowiadać się przed Sternem w tym duchu, że co tam, wszyscy umrzemy i nie ma potrzeby z powodu śmierci profesora niepokoić prokuratury! Oj, nie należało tak lekkomyślnie pouczać Kołomyjca!.. I Mielnik postanowił nadrobić zaniedbania.

Staś zadzwonił do Instytutu Problemów Teoretycznych. Odpowiedziano mu, że profesor Zagórski jeszcze nie przyszedł, czekają. Zapytał o telefon domowy profesora, zadzwonił. Nikt nie podniósł słuchawki. „Zapewne jest już w drodze”. Odczekawszy ze dwadzieścia minut, znowu zadzwonił do instytutu. Ta sama sekretarka odpowiedziała, że Zagórskiego ciągle jeszcze nie ma.

— Może profesor pojechał gdzie indziej?

— Nie, w takich przypadkach Eugeniusz Pietrowicz uprzedza nas. Widocznie zatrzymał się w domu.

Kołomyjec ponownie zadzwonił do mieszkania — z takim samym skutkiem. „Telefon ma niesprawny czy co? Trzeba pojechać”. Wycisk dany przez kierownictwo zawsze skłania człowieka do energicznych działań.

Tym razem dotarł trolejbusem do trzypiętrowego starego budynku na Proletariackiej. W bramie, do której wszedł wczoraj Zagórski, Staś znalazł w spisie lokatorów numer jego mieszkania i wbiegł na pierwsze piętro. Tam, przed obitymi czarną dermą drzwiami z niklowaną wizytówką „Profesor dr hab. E. Zagórski”, stał naciskając z zadumą przycisk dzwonka rosły, otyły brunet w ubraniu z płótna żaglowego. Kołomyjec stanął za nim zachwycając się wspaniałą, artystyczną czupryną nieznajomego. Ten, zadzwoniwszy jeszcze parokrotnie, odwrócił się do Stasia ukazując się najpierw z profilu (nieco pochyłe czoło, nos z niewielkim garbkiem, wydatny podbródek), a następnie en face. Gdyby nie zagubiony, odzwierciedlający wszystkie troski wyraz twarzy, głowa nieznajomego byłaby podobna do głowy Jana Chrzciciela ze znanego obrazu Iwanowa.

— Pan także do profesora Zagórskiego? — zapytał brunet intymnie, jakby zachęcając do przyznania się do niewinnego grzeszku.

— Owszem.

— To znaczy, że obu nam się nie powiodło. Co się dzieje, gdzie on się mógł podziać? Już do wszystkich telefonowałem… — Ponownie nacisnął i długo trzymał przycisk; za obitymi drzwiami rozległo się przytłumione dzwonienie — i znów zaległa cisza.

— Czy on sam mieszka? — zainteresował się Staszek.

— Obecnie tak, niestety — brunet ściszył głos. — Trzy miesiące już minęły, jak żona go rzuciła…

Kołomyjec przypomniał sobie wczorajsze słowa Zagórskiego o Chalili Kurbanownie: „oddana kobieta… takie bywają tylko na Wschodzie” — zabrzmiała w nich niezrozumiała wtedy dla niego gorycz.

— Wszystko jasne, chodźmy — powiedział nieznajomy.

Nagle zmierzył Staszka oceniającym spojrzeniem. — Przepraszam, czy pańska wizyta u Eugeniusza Pietrowicza jest związana ze zgonem profesora Turajewa?

— Związana. Jestem z prokuratury miejskiej.

— Aż?! A… Zresztą sądzę, że w takich przypadkach nadmierna ciekawość jest… e—e… zbyteczna. Zatem pozwolę sobie przedstawić się: sekretarz naukowy Instytutu Problemów Teoretycznych, Stefan Chwoszcz. Właśnie przyjechałem z instytutu do Eugeniusza Pietrowicza. Nie wyobraża sobie pan, co się teraz dzieje: nie kończące się przygnębienie i żadnej pracy. Zwracają się do mnie, a ja niczego w gruncie rzeczy nie wiem… Miejmy nadzieję, że rozminęliśmy się i jest już na miejscu.

Wyszli na ulicę. Chwoszcz spojrzał na budynek.

— Okno otwarte zostawił, i nawet balkon… co to znaczy, kiedy mężczyzna został bez gospodyni! Jeśli przyjdzie deszcz i wiatr, to mieszkanie będzie pełne wody.

Kołomyjec zatrzymał się przeczuwając coś niedobrego.

— A gdzie są jego okna? Czy te nad bramą?

— Tak. Wejście tam to dla złodzieja żaden problem.

Przez łozy dzikiego wina pokryte drobnym młodym listowiem błyszczały szyby otwartych drzwi balkonowych. Wejść rzeczywiście było łatwo: balkon sąsiadował z nawisem betonowym nad bramą, a dostać się na niego można było stanąwszy na cokół bramy i podciągnąwszy się na rękach. Staszek (ciesząc się w duchu, że wreszcie jego osiągnięcia sportowe przydały się w praktyce) tak właśnie uczynił na oczach zdziwionych przechodniów. Z płyty nawisu skoczył na skraj balkonu, przesadził balustradę, otworzył szerzej drzwi, zajrzał do mieszkania — i serce mu zabiło gwałtownie.

Zagórski był tam. Leżał na kanapie pod ścianą bez okien — i, mimo niewielkiego doświadczenia, śledczy Kołomyjec, spojrzawszy na skurczone, nieruchome ciało leżącego, zrozumiał, iż profesor nie śpi, lecz jest martwy. Staszek odwrócił się do sekretarza naukowego, który stał na chodniku z zadartą głową.

— Proszę wejść tutaj… nie, nie, po schodach! — ostrożnie, starając się niczego nie dotykać, przeszedł przez pokoje na korytarz i otworzył Chwoszczowi drzwi.

Razem wrócili do sypialni. Stefan Stiepanowicz od razu pojął, że stało się coś niesłychanego, o nic nie zapytał Kołomyjca i dopiero wszedłszy i zobaczywszy swojego dyrektora, przemówił schrypniętym głosem:

— No jakże to tak?…

Tym razem Staszek działał operatywnie i zgodnie z przepisami, rozumiejąc, że jest to niebłaha sprawa: wezwał telefonicznie lekarza sądowego, zameldował Mielnikowi (który straciwszy głowę, powiedział głupawo: „No i widzicie!..” — jak gdyby to, co się zdarzyło, potwierdzało jego racje), odszukał dozorcę i wykorzystał go w charakterze świadka; drugim świadkiem zgodził się być sekretarz naukowy.

Protokół oględzin również sformułował zgodnie z przepisami; posługując się oficjalnym językiem i zwrotami opisał kurz i nieporządki w pomieszczeniach, typowe dla samotnie mieszkającego, zapracowanego człowieka, tym bardziej że kurz mógł ułatwić odkrycie śladów nielegalnego wtargnięcia lub czyjejś obecności, chociaż śladów takich nie znaleziono; i że kryształowa popielniczka stojąca na przysuniętym blisko do kanapy ciemnym, politurowanym stoliku na gazety wypełniona była po brzegi niedopałkami papierosów z żółtym filtrem — i na wszystkich niedopałkach widać było jednakowy ślad zębów; i że obok stała napoczęta butelka wody mineralnej (Staszek zabrał ją natychmiast do analizy), i leżały te same kartki z notatkami Turajewa, po które przyjechał; i nawet to, że na krześle obok kanapy były złożone dwa prześcieradła, malinowy wełniany koc i nieduża poduszka.

Ale w duszy Staszkowi było smutno jak podczas słoty. Oto człowiek — nie abstrakcyjny obiekt śledztwa, lecz znajomy człowiek, który tak mu się spodobał wczoraj: był zasmucony śmiercią swojego wspaniałego przyjaciela i współpracownika, zatroskany przyszłymi sprawami i jakimś problemem naukowym… jakim to? a tak, geometryzacją czasu — to oczywiste, że zamierzał długo żyć. No i masz, leży w niebieskiej piżamie z opartą na wałku kanapy szlachetną siwą głową, ze szklistymi oczyma — a nogi i ręce już ogarnia stężenie pośmiertne. Szczególnie przygnębiła Kołomyjca ta przygotowana pościel: Eugeniusz Pietrowicz usnął, nawet nie pościeliwszy sobie. I już na wieki.

Niebawem przybył lekarz sądowy. We dwóch rozebrali zwłoki, dokonali oględzin, sfotografowali. Śladów przemocy na ciele Zagórskiego nie znaleziono; lekarz sądowy nie znalazł też symptomów otrucia.

— Och, jakże to tak?… — podpisując się na protokole Stefan Chwoszcz wzdychał i potrząsał czupryną jak u Jana Chrzciciela. — Jeden po drugim!.. Co teraz będzie w instytucie? I co ja mam począć, proszę mi powiedzieć z łaski swojej, przecież teraz ja jestem kimś w rodzaju szefa…

Rozdział czwarty

PYTANIE: Jeśli Słońce istnieje po to, by oświetlać planety, to po co oświetla również próżnię?

ODPOWIEDŹ: Na wszelki wypadek.

K. Prutkow- inżynier Rozmyślania o Przyrodzie, t. III

Sądowo—medyczną sekcję zwłok Turajewa i Zagórskiego przeprowadzono w drugiej połowie dnia: w komisji ekspertów brał udział także Izaak Stern. Orzeczenia w obu przypadkach były niemal jednakowe i potwierdziły to, co Stern od samego początku przypuszczał: obaj umarli z powodu ustania czynności serca — przy czym nie było to nagłe, nie na skutek paraliżu, po prostu serce zatrzymało się i koniec. Ani jeden, ani drugi na serce nigdy nie skarżyli się — i rzeczywiście nie znaleziono zmian patologicznych w tym organie. Zagórski zmarł między czwartą a piątą w nocy, przeżywszy swego znakomitego przyjaciela dokładnie o dobę. Wykryto jeszcze, że miał nieznaczną marskość wątroby; Stern, leczący i jego, wyjaśnił, że przedtem Zagórski pił, niekiedy nieumiarkowanie (pośrednio z tego powodu odeszła od niego żona), ale w ostatnim czasie na nalegania Turajewa oraz jego, Sterna, przestał całkowicie.

Analiza niedopałków i wody mineralnej, jak również inne czynności śledcze w miejscu zgonu Zagórskiego zupełnie nic nie dały.

W taki sposób ani poszukiwania kryminalistyczne, ani badania anatomiczne nie doprowadziły do odkrycia poszlak, które pozwoliłyby podejrzewać, że śmierć Turajewa i jego zastępcy była następstwem morderstwa, samobójstwa lub chociażby nieszczęśliwego wypadku. Niemniej było jasne, że sprawa jest podejrzana: nazbyt podobne w charakterze i okolicznościach były oba te zgony.

— No, panie Stasiu, wlazłeś w trzęsawisko obiema nogami — powiedział Kołomyjcowi Nestor Kandyba, opuszczając pod koniec dnia biuro. — Teraz niech pan myśli — i dodał naśladując Mielnika — znaczy się, tego!

Staszek siedział nad protokołami oględzin, nad aktami ekspertyzy lekarskiej, nad skąpymi zeznaniami świadków — myślał. Każdy umiera w samotności, jak mówił wczoraj Zagórski: „Śmierć człowieka stanowi zwieńczenie jego życiowej drogi” — chyba tak? A w tym konkretnym przypadku stało się inaczej: różne indywidualności, a śmierć jednakowa. I chodzi nie tylko o podobieństwo obrazu klinicznego, ale o… o co? O to, iż między tymi dwoma zdarzeniami istnieje niewątpliwy związek. Jaki?… Istniały między zmarłymi trwałe więzy służbowe i prywatne: znali się od ponad dwudziestu lat, od pierwszego roku studiów na Uniwersytecie Moskiewskim, mieli wspólne zainteresowania naukowe, łączyła ich twórcza współpraca, przyjacielskie stosunki… Jednakże wcale nie wynika z tego, że jeśli zmarł jeden, to koniecznie powinien natychmiast umrzeć i drugi. Bywa tak wśród łabędzi lub par małżeńskich. Ale i wtedy druga śmierć ma charakter samobójczy — tymczasem tu mamy wyraźnie naturalną śmierć. Słowem, to nie to. Związek między zabójstwami powinien być bardziej oczywisty, rzeczowy.

Istnieje wątła nić związku rzeczowego: przy zgonie Turajewa i Zagórskiego występował jeden i ten sam przedmiot: no, może trudno nazwać to przedmiotem, ale jednak — papiery z notatkami Turajewa.,Mimo wszystko nie można posądzać Mielnika o brak wyczucia…” Jednak szef nie miał racji, niepotrzebnie zwymyślał Kołomyjca z powodu tych kartek. Podczas oględzin mieszkania Zagórskiego Staszek znalazł także inne notatki na ten sam temat, o którym z takim entuzjazmem rozprawiał Zagórski w samochodzie w drodze z Kipienia. Były to, przypuszczalnie, tezy referatu naukowego — napisane na maszynie, z uwagami poczynionymi jego ręką. Notatki te, oczywiście, poprzedzały przedśmiertne uwagi Turajewa: w nich sucho, acz dostatecznie zrozumiale został przedstawiony „problem czasu” w interpretacji zmarłych naukowców.

Dla wyjaśnienia problemu geometryzacji czasu, pisali oni, należy przede wszystkim wyraźnie zaznaczyć różnicę między czasem a przestrzenią lub — bardziej ściśle — naszymi odczuciami tych dwóch najbardziej ogólnych kategorii rzeczywistości:

1) w przestrzeni geometrycznej możemy poruszać się w dowolnym kierunku od położenia początkowego, możemy wracać do poprzednich punktów; w czasie przemieszczamy się tylko w jednym kierunku, z przeszłości w przyszłość. Można rzec, że „czas niesie nas do przodu”;

2) orientacje przestrzenne: „do góry — na dół”, „w prawo — w lewo”, „do przodu — do tyłu” — są indywidualne dla każdego obserwatora (co jest „do góry” dla nas, to dla mieszkańców Ameryki Południowej znaczy „na dół”); natomiast orientacje w czasie — „przeszłość”, „teraźniejszość” i „przyszłość” — są wspólne dla wszystkich. Pozwala to sądzić, że wszyscy jesteśmy dokądś unoszeni w ogólnym strumieniu czasu;

3) w obserwowanej przestrzeni obrazy świata materialnego przeplatają się rozmaicie, w jakimkolwiek kierunku spoglądamy: budynki, łąka, rzeka, las, powietrze, chmury, próżnia kosmiczna, planetoidy, znowu próżnia, planeta… itd., itp. — to znaczy wzdłuż kierunków w przestrzeni koncentracja i obrazy odczuwanej przez nas materii zmieniają się skokowo. Wzdłuż kierunku w czasie obserwujemy z reguły dostatecznie długie, stabilne istnienie obiektów i łagodne, powolne zmiany ich właściwości (gromadzą się lub rozpraszają chmury, znika pokrywa śnieżna, zielenieją drzewa, podnosi się lub opada poziom wody w rzece…) Oznacza to, że jeśli rozważaliśmy obrazy materialne jako skończone zdarzenia w czasoprzestrzeni (co w rzeczy samej zachodzi), to okaże się, iż wszystkie przedmioty — zdarzenia są bardzo rozciągnięte wzdłuż kierunku w czasie; pozwala to rozpatrywać je jako pewne „prądy” w strumieniu czasu. Natomiast subiektywnie czas okazuje się po prostu kierunkiem naszego (i wszystkich okolicznych ciał) istnienia;

4) naszej świadomości sprawia trudność sprowadzenie kategorii „przestrzeni” i „czasu” do czegoś zunifikowanego z powodu czysto obserwacyjnej specyfiki: w przestrzeni widzimy, słyszymy, czujemy, dotykamy — natomiast w czasie uczynić tego nie możemy, ale możemy wspominać przeszłość i wyobrażać sobie (przedstawiać wariantowo) przyszłość. Czyli problem sprowadza się do tego, że odbieramy czas innymi „organami zmysłów” niż przestrzeń: pamięcią i wyobraźnią. Te organy rozumnego postrzegania świata (ludzie mają je znacznie bardziej rozwinięte niż zwierzęta) są nie mniej ważne od oczu, uszu i nosa: bez posiadania pamięci nie jest możliwa obserwacja, porównywanie, uogólnienie, bez wyobraźni — przewidywanie i twórczość. Oprócz tego dla nich, jak i dla organów zmysłów w przestrzeni, właściwe są zniekształcenia i błędy (fałszywe przewidywanie, na przykład, wypada porównać z mirażem wzrokowym). Ze względu na owe analogie należy rozważać pamięć i wyobraźnię jako organy zmysłów konieczne na równi ze słuchem, wzrokiem itp. — dla orientacji w czasoprzestrzeni, zgodnie zaś z ich informatyczną naturą — jako pokrewne im: różnica między „wzrokiem” a „pamięcią” lub między „słuchem” a „wyobraźnią” nie jest większa niż różnica między „wzrokiem” a „słuchem”.

W taki sposób, wnioskowali Turajew i Zagórski, rozpoznając różnicę między pojęciem przestrzeni a pojęciem czasu oraz między naszym ich postrzeganiem, niespodziewanie wykrywamy głębokie powinowactwo tych kategorii. Gdybyśmy jako obserwatorzy posiadali pewne narządy percepcji świata, neutralne względem współrzędnych i łączące w sobie cechy wzroku — słuchu oraz pamięci — wyobraźni, to za ich pośrednictwem moglibyśmy odbierać już nie tylko trójwymiarową przestrzeń i różne od niej istnienie — upływ w czasie, lecz odbieralibyśmy czterowymiarową, w zwykłym geometrycznym sensie, przestrzeń materialną. Matematyczny opis wszystkich zjawisk bardzo by się przy tym uprościł, rozumienie zaś natury rzeczy wzrosłoby w takim samym stopniu.

Dziwne było pierwsze wrażenie Kołomyjca po przeczytaniu tych tez, jakieś nieprzyjemne: chłodny, lodowaty blask myśli akademickiej, bezwzględnej w poszukiwaniu prawdy. A zresztą, oczywiście, było to interesujące; gdyby Staszek przeczytał coś takiego w czasopismach popularnonaukowych, to niewątpliwie orzekłby kręcąc głową: „No tak… ci nasi uczeni to jednak spece! Na taki pomysł wpaść!”

Lecz teraz tok jego myśli był inny: owe tezy pozwalały lepiej zgłębić ostatnie notatki Turąjewa.

Kołomyjec jeszcze raz je przeczytał. Nie, jakkolwiek na nie spojrzeć, są to uwagi o charakterze naukowym, które stanowią rozwinięcie tej samej hipotezy geometryzacji pojęcia „czasu” — i nic więcej. Widać było, że autor pisał je jakby dla siebie samego — fragmentarycznie, miejscami niejasno, z lirycznymi dygresjami, nawet z zaimkiem „ja” zamiast ogólnie przyjętego w artykułach naukowych „my” — zwyczajnie: wyraźnie się odczuwało indywidualność piszącego. Lecz, co najważniejsze, w żadnej z przedśmiertnych notatek profesora nie było nawet pośrednich aluzji do jakichś osobistych tarapatów, skomplikowanych układów, ukrywanych trosk — nic, tylko myśli i myśli, o czasie, przestrzeni, materii, życiu świata, o postrzeganiu tego przez człowieka, osobiście przez autora notatek. I to wszystko.

„Nie, nie miał racji Mielnik, niepotrzebnie wrzeszczał na mnie… Czemu ciągle do tego wracam: kto miał rację, a kto jej nie miał? Czuję się urażony? Nie ma na to teraz czasu. Dopóki sytuacja nie jest jasna, nikt nie ma racji”.

A jednak nić łącząca oba zgony, Staszek to czuł, wiązała się z problemem, który oni dwaj, Turajew i Zagórski, próbowali rozwiązać; w szczególności wiązała się z tymi notatkami. Notatki Turajewa pozostawiały wrażenie jakiegoś niepokoju.

Jakiego?… Tego Kołomyjec nie mógł wyrazić słowami.

Na biurku Mielnika zadzwonił telefon. Staszek podszedł, podniósł słuchawkę.

— Prokuratura miejska, śledczy Kołomyjec przy aparacie.

— Znakomicie, że pana zastałem. Mówi Chwoszcz. Ja z taką sprawą: kiedy będziemy mogli zabrać ciała Turajewa i Zagórskiego? Trzeba ich przecież przygotować do pogrzebu… Mianowano mnie, wie pan, przewodniczącym komisji pogrzebowej.

— Już można zabierać, instytut i rodziny powinny być o tym powiadomione.

— Mnie nie zawiadomiono. A więc można? Rozumiem. No a… — sekretarz naukowy zawahał się na sekundę — czy zostało już coś stwierdzone?

— Nie, nic — sucho odparł Kołomyjec.

— Proszę zrozumieć, interesuję się nie z próżnej ciekawości. Tu u nas krążą takie słuchy… Należałoby społeczność poinformować, uspokoić.

— Proszę poinformować, że brak podstaw, by kogokolwiek o cokolwiek podejrzewać — to jedno jest pewne… W tym momencie Staszka olśniła myśl. — Pan dzwoni z domu, Stefanie Stiepanowiczu?

— Nie, jestem jeszcze w instytucie.

Instytut Problemów Teoretycznych — szaroniebieski betonowy prostopadłościan, poliniowany pasmami okien i żebrami aluminium, oświetlony z lewej strony złocistymi promieniami zachodzącego słońca — zdobił plac Bohaterów Kosmosu w centrum miasta. W hallu Staszek zobaczył dwa nekrologi ze zdjęciami: Turajewa (większym) i Zagórskiego (mniejszym). Docenta Chwoszcza znalazł na pierwszym piętrze w gabinecie z tabliczką — srebrne litery na malinowym tle — „Sekretarz naukowy”. W porównaniu z porannym wyglądem docent teraz jakby schudł, był zatroskany. Lewy rękaw tego samego płóciennego ubrania zdobiła żałobna opaska. Na biurku stała przed nim maszyna do pisania, na której żwawo wystukiwał tekst.

— Nekrolog Zagórskiego — wyjaśnił Chwoszcz. — Trzeba go jeszcze zatwierdzić, ponieważ pójdzie również do prasy centralnej. Proszę siadać. — Wskazał na krzesło, odsunął maszynę. — Nie wyobraża pan sobie, co tu się u nas dziś działo, zupełny dramat. Ośmiu pracowników odesłano do domu z powodu ataku serca, karetkę reanimacyjną zajeździli. Z tej ósemki pięcioro nigdy nie miało bólów serca… tak podziałało. Kobiety płaczą, dokoła przygnębienie, zakłopotanie. Dyrektor i pierwszy zastępca, jeden po drugim, to dopiero!.. Przepraszam, zapędziłem się, o czym pan chciał porozmawiać?

— Ciągle o nich! Przede wszystkim, czy można się zaznajomić z aktami osobowymi Turajewa i Zagórskiego?

— Oczywiście, można, tylko teraz w dziale kadr nie ma już nikogo. Proszę jutro wstąpić lub przysłać kogoś.

— Tak… A kto jeszcze prócz nich brał udział w opracowywaniu problemu czasu?

— Problemu czasu? — docent dotknął palcem policzka, w zamyśleniu uniósł i opuścił wzrok. — Jeśli brać pod uwagę ów aspekt, który nadał mu Turajew: sprowadzenie przestrzeni i czasu do zunifikowanego kontinuum czterowymiarowego… To pan ma na uwadze? — Staszek przytaknął. — …To tylko oni dwaj tym się zajmowali. Pierwsze stadium najbardziej dogłębnych poszukiwań, wykonawcy nie mają wtedy nic do roboty. Jeśli ująć jeszcze dokładniej, to zajmował się tym, prowadził temat sam Turajew. Za myślami nieboszczyka profesora nikt nie mógł nadążyć, wszyscy to uświadamiamy sobie i teraz nad tym bolejemy. Bez profesora Turajewa juniora nasz instytut przekształci się w przeciętny ośrodek naukowy i obawiam się, że grozi mu szybki zmierzch… — Westchnął. — Ludzie teraz zaczną odchodzić, zobaczy pan.

— A gdyby żył Zagórski, to instytutowi nie groziłby zmierzch? — zainteresował się Staszek, uraziło go, że Chwoszcz odsuwa sympatycznego mu profesora na dalszy plan.

Sekretarz naukowy ściągnął brwi, poruszył prawym, potem lewym kącikiem ust — i nic nie odpowiedział.

— A jednak — nalegał Kołomyjec. — Przecież, o ile rozumiem, oni byli równoprawnymi współautorami, jeden bez drugiego nie mógł się obejść.

— „O ile pan rozumie” — jadowicie wyrzekł Chwoszcz. „Równoprawnymi współautorami!” O równych prawach tak, lecz nie o równych możliwościach. Notabene nie prawa, lecz właśnie twórcze możliwości człowieka określają jego rzeczywistą rolę w nauce oraz rzeczywisty wkład! docenia poniosło. — Profesor Turajew miał talent, być może był nawet geniuszem… chociaż o takich wyżynach intelektu nie podejmuję się wyrokować. Współpracujący z nim uczeni starszego pokolenia nazywali go, wie pan jak? zdolny leń. I on był taki, sam mówił, że woli wymyślać swoje teorie, niż studiować cudze — niech jego studiują. I studiowali! I jeszcze długo będą. A Zagórski… cóż Zagórski! Nie bez powodu przecież w naszym instytucie — i nie tylko w naszym, lecz w ogóle w kołach fizyków — krąży aforyzm: „Nie każdy Zagórski ma swojego Tiurajewa, ale każdy Turajew ma swojego Zagórskiego”. I jeśli spojrzymy prawdzie w oczy, to wyjątkowa pozycja, jaką zajmował Zagórski pracując z Turajewem, była z wielu względów wynikiem nie talentu, ale umiejętności eleganckiego, lecz starannego pozbawiania innych twórczego kontaktu z Turajewem. Nie gorszych od niego!.. — Chwoszcz spojrzał z ukosa na nie dopisany nekrolog, pomilczał, potem powiedział spokojnym głosem: — Być może, jest nie na miejscu teraz tak mówić, ale przecież panu nie są potrzebne mowy pośmiertne, lecz poznanie wszystkiego, całej prawdy.

„Cała prawda… i oto mam rywala zdystansowanego przez Zagórskiego. No i cóż? Zagórski odsunął Chwoszcza i widocznie nie tylko jego. Zdystansowani źle mu życzyli, intrygowali… lecz przecież nie targnęli się chyba z tego powodu na jego życie! Nie, to nie to”.

— A czy za granicą zajmują się tym problemem?

Staszek zmienił kierunek rozmowy. — Gdzie i kto?

— Oczywiście. Lecz „gdzie i kto” określić raczej trudno. Proszę zrozumieć: pytanie, co to jest czas, jaki obiektywny sens ma nasze istnienie w czasie? — jest wieczne, jak… jak sam czas. Żył kiedyś Augustyn, filozof wczesnochrześcijański, kanonizowany potem… („Jak zmienia się człowiek!” — zdziwił się w głębi duszy Kołomyjec. Przychodząc tutaj zastał zakłopotanego administratora, potem obserwował parającego się nauką spryciarza, mówiącego z żółcią o zmarłym konkurencie, a teraz siedział przed nim logicznie myślący i pewny swej wiedzy uczony). Pisał on: „Dopóki mnie nie pytają, co to jest czas, wiem, czym on jest. Lecz kiedy muszę wyjaśnić, to nie wiem, co to jest czas!” I, wie pan, przez ponad tysiąc lat od tej chwili, kiedy to powiedziano, sprawa niewiele się posunęła naprzód: zmysłami pojmujemy, słowami wyrazić nie możemy. A w nauce trzeba nie tylko słowami, ale bardziej konkretnie — logiką, równaniami. I… w ogóle, obecnie problemem czasu zajmują się tak czy inaczej wszyscy teoretycy łącznie z filozofami i nawet teologami… Istnieje wiele kierunków: jedni poszukują kwantów czasu, drudzy próbują wyjaśnić jego własności przez entropię i jej wzrost w naszym świecie, trzeci widzą w czasie specjalnego rodzaju energię wszechświata… Kierunek, w którym poszedł profesor Turajew: wytłumaczyć własności czasu przez własności przestrzeni — jest oryginalny i według mnie najbardziej perspektywiczny. Blisko stąd już do ogólnej teorii materii.

— A co by dało rozwiązanie tego problemu w planie praktycznym? Na przykład dla celów wojennych.

— A, o to panu chodzi! — docentowi znów drgnął najpierw lewy, potem prawy kącik ust. — Proszę zrozumieć, to będzie zależało od tego, jaka okaże się natura czasu, czy znajdzie się coś, co będzie można praktycznie wykorzystać. Wątpliwe, jak sądzę, że uda się coś tam wykorzystać: czas to kategoria uniwersalna. Nie jest to uran ani tryt. Nawet samo określenie jego natury jest sprawą nieokreślenie odległą… Tak więc… — Chwoszcz delikatnie uśmiechnął się — chyba nie warto upatrywać dywersji w tych smutnych wydarzeniach.

— Nawet nie przyszło mi to do głowy — nieszczerze odparł Staszek, ponieważ to właśnie przypuszczał i teraz był rozczarowany. „Żadnego przebłysku, żadnego prześwitu!

Cóż, trzeba powiedzieć wprost”. — Stefanie Stiepanowiczu, a czy pan sam zna problem, nad którym pracowali Turajew i Zagórski, zna pan ich idee?

— Tak, w tym zakresie, w jakim oni nie czynili z tego tajemnicy, wygłaszali na radzie naukowej wstępne komunikaty. Miałem nawet na ten temat swoje przemyślenia, lecz podzielić się z nimi teraz, niestety, nie ma z kim.

— Będę mówił otwarcie, sprowadziły mnie do pana te oto notatki Zagórskiego i Turajewa. — Kołomyjec otworzył teczkę, wyjął kartki z tezami oraz zapiski. — Proszę zrozumieć, że nie podejmuję się twierdzić, iż te papiery mają coś wspólnego ze sprawą, która najpewniej zostanie wyjaśniona w bardziej prosty sposób, ale… w każdym razie jest to jedyna informacyjno—rzeczowa nić między dwoma wydarzeniami — zgonami… dziwnymi, a jednocześnie podobnymi… — Staś czuł, że mówi okropnie nieprzekonywająco, skończył zupełnie bezradnie. — Proszę zrozumieć, po prostu nie mam prawa nie sprawdzić… tej wątłej nici, upewnić się, czy jest jakiś związek między nimi.

— Jaki związek, skąd? — Chwoszcz pobieżnie przeglądał kartki.

— Nie wiem, być może jestem w błędzie, dopatruję się go… czuję się tak jak święty Augustyn… Proszę mi więc wyrazić swoją opinię o treści tych notatek. Musimy przecież jakoś zakończyć tę sprawę… („I po co wdepnęliśmy w nią!” — o mało nie dodał poirytowany Staszek).

— Cóż, mogę. To mogę… z roztargnieniem odrzekł sekretarz naukowy i przekartkowawszy, odłożył na bok notatki znalezione u Zagórskiego. — To znam, w zeszły piątek Eugeniusz Pietrowicz wszystko zreferował na poszerzonej radzie naukowej. Proszę je zabrać. Ale ostatnie notatki Aleksandra Aleksandrowicza… — szybko i zachłannie przebiegł oczyma kartki — one… hm, do diabła! Ależ ruszył!.. Tak, tak… — Chwoszcz wstał, nachylił się nad kartkami, rozstawił nogi, pogrążył się w czytaniu, pomrukując tylko od czasu do czasu: — Tak, tak… och! Toż to zupełnie nowy zwrot. No nie… a zresztą… to rzuca światło!

— Na co rzuca? — przypomniał o swoim istnieniu Staszek.

— Co? — docent podniósł na niego oczy — było w nich wyobcowanie i błysk opętania; Kołomyjcowi zrobiło się nieswojo. Przed nim stał nowy człowiek. — Więc pan chce otrzymać opinię? Podejmuję się. Urządza pana na jutro?

— Całkowicie.

— A zatem jutro pod wieczór proszę zadzwonić. I bardzo dziękuję, że mi to pan przyniósł. Bardzo dziękuję.

Kołomyjec pożegnał się, niezbyt rozumiejąc, za co mu tak dziękują, i wyszedł. Kiedy kroczył przez poszarzały o zmierzchu plac do przystanku trolejbusowego, stopniowo ogarniało go zwątpienie, trwożna świadomość popełnionego błędu („Jakiego?!” — nie mógł pojąć), a w ślad za nim przygnębiające przeczucie nieszczęścia. W trolejbusie owo uczucie tak się nasiliło, że chciało mu się wyć jak psu czującemu śmierć. „Co się dzieje? Nie należało dawać tych papierów Chwoszczowi? Dlaczego? Wrócić, odebrać?… E, bzdura, nie wolno tak się poddawać nastrojowi”.

Noc przespał Kołomyjec niespokojnie, a rano po drodze do pracy nie wytrzymał i zadzwonił z automatu do mieszkania Chwoszcza. Wysłuchawszy tego, co mu powiedziano, powiesił słuchawkę obok widełek, wyszedł z budki i ruszył, patrząc bezmyślnie przed siebie. Otaczający go krajobraz stanął mu nagle przed oczyma w negatywie: czarne niebo, na którego tle ukazywały się białawe, niewyraźne sylwetki domów, drzew i przechodniów.

Stefan Chwoszcz zmarł tej nocy o trzeciej. Lekarze orzekli wylew krwi do mózgu.

Staszek czuł się jak zabójca.

Część druga: Kto czwarty?

Rozdział pierwszy

Należy być obiektywnym, należy być tolerancyjnym. W końcu z punktu widzenia wirusów chory na grypę — to idealne środowisko.

K. Prutkow-inżynier Myśl nr 90

O godzinie dwunastej w wydziale śledczym zwołano pospiesznie naradę. Przewodniczył Mielnik. Kiedy Kołomyjec zameldował mu o ostatnim zgonie, ten złapał się lewą ręką za serce, prawą za głowę i zażądał oficjalnego raportu. Obecnie, niezbyt odchodząc od tekstu napisanej przez Staszka notatki służbowej, zreferował pracownikom całą sprawę, poczynając od telefonu z Kipienia.

— Więc tak, znaczy się, tego! — zakończył część informacyjną swojego wystąpienia. — Trzech nieboszczyków w ciągu trzech dni. I jacy ludzie: profesor o światowej sławie, jego zastępca i docent, sekretarz naukowy — kierownictwo instytutu. Nie, jestem oczywiście daleki od myśli, że wszystko tak się zdarzyło w wyniku niedbałości i uchybień popełnionych przez młodszego śledczego Kołomyjca… chociaż bez takowych nie obeszło się. Kto wie, gdyby pan, Stanisławie Fiodorowiczu, przeprowadził od razu na miejscu staranne śledztwo, zgromadził fakty — znaczy się! — to dalszy rozwój wydarzeń nie byłby tak tragiczny.

Staszek patrzył szefowi prosto w oczy ciężkim, pełnym wyrzutu wzrokiem. Mielnik nie wytrzymał, spuścił wzrok.

— No, no… w jakimś stopniu i ja jestem winien: nie dałem panu Stasiowi wyraźnych wskazówek, kiedy wysyłałem go do Kipienia, polegałem na jego samodzielności. Chociaż oddając przedśmiertne notatki Turajewa Zagórskiemu Kołomyjec postąpił wbrew zasadom… znaczy się! — to w przypadku Chwoszcza działał zgodnie z taktyką śledztwa. Sam bym mu polecił, aby dał uczonym notatki do ekspertyzy. Jednakże po przeczytaniu ich Chwoszcz zmarł…

— „Potem” jeszcze nie znaczy „w wyniku tego” — zauważył Kandyba. — Zresztą w przypadku Chwoszcza mamy inny rodzaj śmierci niż w tamtych przypadkach, wylew krwi do mózgu.

— A zgodnie ze świadectwem tegoż Sterna, jego lekarza domowego, Chwoszcz nie miał skłonności apoplektycznych, nie miał nawet podwyższonego ciśnienia — znaczy się! — odparował Mielnik. — Zresztą wylewy krwi do mózgu zdarzają się bez powodu. To po pierwsze. Teraz po drugie. Nie chcę się zagłębiać w teorię przyczynowości — znaczy się! — ale kiedy mamy do czynienia z mało zbadanymi faktami, to nie jest możliwe wyraźne rozróżnienie, które dwa fakty są powiązane przyczynowo, a które po prostu są zbiegiem okoliczności. Powinien to wiedzieć każdy doświadczony prawnik. Wzajemny związek w takich przypadkach wykrywa się podczas wielokrotnych powtórzeń, statystycznie — znaczy się! Osobiście nie byłbym przeciw sprawdzeniu interesującej sugestii, wypowiedzianej przez Stanisława Fiodorowicza w jego raporcie, w oparciu o dużą liczbę faktów, powiedzmy setkę, dwie… gdyby chodziło o muszki, a nie o ludzi… Tym bardziej o takich ludzi — znaczy się, tego! 1 dlatego nic się na to nie poradzi: jako roboczą wersję trzeba będzie przyjąć założenie, że przyczyną zgonu Zagórskiego i Chwoszcza — a być może i samego Turajewa — są te oto notatki profesora! — potrząsnął kartkami. — Rozumiem, że to może brzmieć dziwacznie, ale nie ma w sprawie innych cech łączących oba zdarzenia.

— No wiecie! — rozłożył ręce Kandyba.

Inspektor Bakań bojaźliwie wziął kartkę:

— Cóż to, przeczyta człowiek — i wyciągnie kopyta?

— Nie, skąd, proszę czytać na zdrowie, Aleksieju Ignatyczu, proszę się nie obawiać! Sam przeczytałem, towarzysz Kołomyjec także…

— Dwa razy — wtrącił Staszek.

— Właśnie, panie Stasiu, nawet dwukrotnie, znaczy się… i nic. Obaj jesteśmy cali i zdrowi, nawet nie straciliśmy rozsądku. A dlaczego? Nie jesteśmy specjalistami, niewłaściwie odbieramy. Więc czytałem i cóż czułem? No, zaciekawienie, w jaki sposób profesorowie tworzą teorie… sądziłem, że od razu wypisują wzory, równania… znaczy się!.. a on tam zapisał same myśli. Niby interesujące. Jak dalece są one prawdziwe lub nie i o co w nich chodzi — trudno mi w to wniknąć, a tak naprawdę nie bardzo jest po co. Co mi tam Hekuba, znaczy się! Ale kiedy to czyta odpowiedni znawca, on… no, wczuwa się chyba w obraz myśli piszącego? Nie wiem… — Naczelnik powiódł wzrokiem po zebranych. — Pojmujecie, jaki to zaklęty krąg? Chcąc zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób te notatki Turajewa stały się przyczyną śmierci jego kolegów, trzeba je dać do ekspertyzy uczonym zajmującym się czasoprzestrzenią — znaczy się? A dać im owe kartki to znaczy narazić ich, jak to wyraźnie wykazał przypadek Chwoszcza, na śmiertelne niebezpieczeństwo. Zostawić zaś sprawy bez dochodzenia nie wolno: seria zgonów tak dziwnie powiązanych wymaga zarówno wyjaśnienia, jak i podjęcia przeciw działań. Tak… Kto ma konstruktywne propozycje, proszę o wypowiedź.

Podwładni milczeli — milczeli z wyraźnym zamiarem, żeby odsiedzieć swoje i rozejść się, powrócić do swoich zajęć. Byli to doświadczeni, wytrawni pracownicy organów ścigania i rozumieli, że mają do czynienia z najosobliwszą w swej wyjątkowości beznadziejną sprawą. Jakież tu mogły być konstruktywne propozycje! Tylko jedna: czekać. Czekać, aż się coś jeszcze uda odkryć, a jeśli nie, to czekać nadal, aż historia zniknie z oczu pod stosem nowych spraw, zostanie zapomniana i jej akta oddane do archiwum. Zwoływanie rutynowych narad nic nie da.

Bakań doczytał kartki, wyrzekł: „Tak, rzeczywiście…” i położył je. Stary Kancelarow, zawsze starający się pomóc władzy i do tego wielce poważający naukę, wziął jedną kartkę, pokręcił w rękach, popatrzył pod światło i zapytał Mielnika:

— A może… poddać je analizie spektralnej?

— Ta—ak, jeden wypowiedział się — smutnie skomentował szef. — Kto następny?

— Być może jest to jakiś szyfr? — tak samo na chybił trafił palnął Kandyba.

— Otóż to, właśnie szyfr, Nestorze Semenowiczu — podchwycił Mielnik. — Tylko nie w trywialnym, kryminalnym sensie, lecz w innym: myśli i wiedza dostępne dla ludzi dostatecznie kompetentnych i niedostępne lub, powiedzmy inaczej, obojętne dla pozostałych. Tak, znaczy się? Te właśnie myśli podziałały na poszkodowanych, a być może i na ich autora — jak… — szef zamilkł, z zakłopotaniem pokręcił palcami. — Rzeczywiście — jak?

— Jak psychiczna trucizna — powiedział nagle Staszek.

— Być może. To już coś, znaczy się! — Mielnik aprobująco skinął głową Kołomyjcowi, następnie skierował swój przenikliwy wzrok na najdalszy kąt pokoju, gdzie z dala od wszystkich siedział szczupły mężczyzna o nerwowej, wyniosłej twarzy — psychiatra sądowy Nikonow. — A dlaczego zachowuje milczenie nasz wybitny specjalista w zakresie psychiatrii sądowej? Kiryle Romanowiczu, to przecież pańska dziedzina: czy istnieją trucizny psychiczne?

Teraz wszyscy patrzyli na Nikonowa. Ten spuścił oczy, uniósł krzaczaste brwi, zmarszczył czoło.

— I tak, i nie — odparł. — Jako pojęcie obrazowe. I to raczej literackie niż psychiatryczne. Na przykład reklama masowa. Albo pop—music. I temu podobne. Nazywa się je „truciznami psychicznymi”, ogłupiającymi masy konsumentów. Ale… ale! — od tego nikt jeszcze nie umarł. Natomiast prawdziwe trucizny, które szkodzą zdrowiu i psychice, to środki medyczne. A nie informatyczne.

— Jasne — powiedział Mielnik. — A jakie jest pańskie zdanie o istocie danej sprawy? To grzech zachowywać milczenie, liczę na pana.

Nikonow nie podnosząc oczu, żeby nie oglądać niemiłych jego sercu pracowników wydziału śledczego (którzy żartowali sobie z niego), sięgnął przez biurko, przysunął teczki z aktami osobowymi Turajewa, Zagórskiego i Chwoszcza, otworzył i zaczął porównywać fotografie. Zapanowała cisza.

— Aha… Ten ma — wymamrotał psychiatra sądowy. — I ten. Co prawda, nie tak silnie wyrażone.

— Co ma? — niecierpliwie pochylił się ku niemu Mielnik.

— Fałdy Veraguta. Na obu, zresztą, oczach.

— Gdzie? Gdzie? — ożywili się współpracownicy, stłoczyli wokół Nikonowa, oglądali fotografie. Rzeczywiście, górne powieki u Turajewa i u Zagórskiego miały charakterystyczne dla ludzi z podatną, przewrażliwioną naturą fałdy idące w skos w dół, ku skroniom. — Prawda. Popatrzcie, a myśmy tego nie zauważyli — powiedział Kandyba.

— Natomiast Chwoszcz nie ma — rzekł Staszek.

— Ale przecież Chwoszcz zmarł na wylew, a ci na serce — powiedział Bakań.

— Lecz na zdjęciu w dowodzie Chwoszcz też jakby je miał — wyrzekł Kancelarow. — Albo jest to jęczmień, co, Kiryle Romanowiczu? Nie mogę dojrzeć.

Nikonow milczał, tylko jak zaszczuty zerkał na wszystkich spode łba. Znał tę grę kolegów: robić z psychiatry psychopatę.

— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział Mielnik. — No więc fałda Veraguta… i co?

— Rys — rzekł Nikonow. — Natury.

Nestor Kandyba pierwszy z uśmiechem zaklaskał. Pozostali przyłączyli się do niego.

— No co też wy? — odcinał się psychiatra sądowy. — Co ja takiego powiedziałem?…

— Ta—ak. — Naczelnik ze złością uderzył w blat: wszyscy przycichli, wrócili na swoje miejsca. — Wszystko jasne, korzystacie z okazji, żeby się rozerwać i uciec od tego zadania, znaczy się! Ni cholery nie możecie w nim pojąć, dlatego że nie są to kradzieże w sklepach, gwałty i inne przestępstwa kryminalne. Nie dorośliście, obywatele, do intelektualnej kryminalistyki — znaczy się, tego! Zresztą, nie będę ukrywał: ja również… — Zamilkł, westchnął, odwrócił się do Kołomyjca. — Cóż, panie Stasiu, współczuję, ubolewam, przeżywam, ale pomóc nie potrafię. Sprawę pozostawiam tobie. Choćbyś miał sam opanować wszystkie teorie czasoprzestrzeni — znaczy się! — wyjaśnij, co stanowi zabójczą siłę tych papierów. Nieboszczyków zaś, ma się rozumieć, więcej być nie powinno. To wszystko!

Po przerwie Kołomyjec poszedł do parku imienia Taktakiszwili, uciekł przed współczującymi spojrzeniami jednych współpracowników i ironicznymi drugich, uciekał od ciążącej świadomości swojej niemocy. Na prawo od jego ławki stał kiosk i dwie dopiero zieleniejące akacje, na lewo — koło diabelskie i karuzela, z tyłu niosła swe wody, kutry, plamy ropy i niedopałki rzeka Katahań.

„Zwolnię się, rzucę to wszystko, ten zawód nie jest na moje siły! Jestem złym śledczym, fakt. Pierwsza poważna sprawa, a już dwóch nieboszczyków na moim koncie. Na moim, na moim dlatego że nie zrozumiałem, nie wykryłem… Albo mi rozumu brak, albo charakteru? Widocznie i jednego, i drugiego… No, a teraz, co począć? Wszystko w porządku, inne warianty oprócz» trucizny psychicznej «odpadają. Ale gdzie jest ta» trucizna«?”

Staszek otworzył teczkę, wyciągnął kartki z notatkami Turajewa — cztery ćwiartki z czerwonym brzegiem, pokryte nerwowym, skaczącym pismem. Teraz powiało z nich jakby chłodem mogiły. „Cóż, spróbujmy jeszcze raz”.

Wytrawny czytelnik mógł zauważyć, że autor przepuścił już co najmniej trzy dogodne miejsca w swojej opowieści, w których można było przedstawić notatki Turajewa. Prawdę mówiąc, chętnie przepuściłby również wszystkie pozostałe — ale nie można, nie wypada. Niemniej, ponieważ autor ani trochę nie jest zainteresowany zmniejszeniem pogłowia czytelników, z całej duszy zaleca czytać przytoczone poniżej notatki — jednak najpierw pobieżnie — nie wnikając w ich istotę. („Czytajże te przeklęte papiery, tylko ich nie zgłębiaj” — jak radził swojemu przyjacielowi pewien bohater Czechowa). A nuż w złą chwilę wypowiesz i w rzeczy samej nie uda się jakiemuś czytelnikowi pomyślnie dotrwać do końca tej historii. A jeśli już się uda, to będzie można powtórnie przeczytać — z uczuciem, z sensem, wnikając w najgłębsze myśli i ducha zmarłego profesora.

„Świat można zrozumieć,

zrozumieć można życie,

lecz jak zrozumieć to, czym rozumujesz?…” — zanotował Turajew u góry pierwszej kartki. Kołomyjec wyobraził sobie, jak profesor chodził w gabinecie na mansardzie willi — od kanapy do fikusa, obok biurka i półek z książkami, potem z powrotem od fikusa do kanapy, palił, marszczył z powodu dymu i rozmyślania delikatną, bladą twarz; potem zatrzymywał się przy biurku, notował kilka myśli, znów chodził lub stał w oknie, patrzył na ciemny las za stawami w białawej mgle — i myślał, myślał, myślał…

,Spróbujmy od samego początku. Świat istnieje w przestrzeni (są to trzy wymiary) i w czasie (jeszcze jeden). Razem cztery wymiary, cokolwiek przez to rozumiałoby się. Początek współrzędnych w przestrzeni — to» ja«, początek współrzędnej czasowej — teraźniejszość, wynika stąd, że orientacja i odliczanie w świecie czterowymiarowym zaczyna się od» ja — teraz «mego stanu w obecnej chwili. Zafiksowano.

Często piszemy, mówimy: wyobraźmy sobie to i to… Nie oznacza to, że zawsze możemy sobie wszystko wyobrazić, częściej oznacza to, że możemy wypowiedzieć takie słowa. Na przykład:»Wyobraźmy sobie przestrzeń czterowymiarową…«— i nic z tego. Dwuwymiarową powierzchnię — proszę bardzo; trójwymiarową — trudniej, ale można. A dalej w żaden sposób. A trzeba by.

Można i tak: odrzucić jeden z wymiarów przestrzeni i wyobrażać sobie» trójwymiarową czasoprzestrzeń«. W zasadzie niczego to nie zmienia. Tylko wtedy siebie należy wyobrazić dwuwymiarowym, istniejącym na płaszczyźnie.

Oto za moim oknem i za ogrodzeniem jest wygodny obiekt dla takich rozważań: uschnięte drzewo. Teraz nie można odgadnąć, co to było — lipa, wierzba, a może wiąz? Od dawna było takie, jeszcze zanim tutaj przybyliśmy, i nie pierwszy dzień mu się przyglądam, nawet chciałem zwrócić uwagę Z., ale jakoś nie zgadało się. Rzec można, drzewo uogólnione: pień, od niego odchodzą duże konary, a od nich gałęzie i gałązki — i wszystkie są mniej więcej proste, wszystkie zwracają się w górę, chociaż są już pozbawione pędów, pąków i liści. Teraz oświetlają je lampy uliczne i światło z okna.

A zatem załóżmy, że jestem dwuwymiarowy, moja» przestrzenna «płaszczyzna jest pozioma i przecina gałęzie drzewa, a mój» czas «jest zorientowany wzdłuż jego pnia, pionowo» przeszłość«jest wyżej, przyszłość»niżej«. Co będę postrzegać — obserwować i jakie wyciągnę wnioski?…

Miejsca przecięcia się mojej płaszczyzny (mojej» teraźniejszości«) z gałązkami będę odbierał jako ciała dwuwymiarowe — duże i małe o kołowym lub eliptycznym przekroju — w pustej przestrzeni. Po dłuższej obserwacji ustalę, że owe ciała poruszają się zarówno względem mnie, jak i względem siebie w najrozmaitszych kierunkach: jedne (przekroje tych gałązek, które stromo odchylają się od pnia) z dużą prędkością, inne z mniejszą. I w istocie jest to pierwsze uogólnienie — zachowana jest zasada Galileusza:»ciała pozostawione same sobie poruszają się prostoliniowo i jednostajnie».

Ale… obserwując nadal (moja płaszczyzna stale przemieszcza się w dół, w „przyszłość”) zauważę po pierwsze, że ogólny charakter ruchu ciał jest taki, że one zbliżają się, a nawet zderzają, przy tym wszędzie zachodzą»zderzenia niesprężyste«(wraz z odpowiednim obrazem deformacji» ciał«— ich przekrojów w miejscu łączenia się gałązek), kończące się złączeniem dwóch ciał w jedno, a po drugie prędkości i trajektorie» ciał«w takich zbliżeniach zmieniają się odpowiednio; szczególnie jest to zauważalne dla dużych» ciał«— konarów, które przed tym, zanim się połączą w jedno, zakrzywiają się… najwyraźniej wzdłuż paraboli! Wszystko to można uogólnić jedynie tak, że istnieje pole ciążenia… do pnia. (Pardon, do dużego, okrągłego» ciała«.)

…Jest mi jakoś nieswojo z powodu tych zależności. Tym bardziej, że relacja przyczynowa jest zupełnie odmienna: drzewo rośnie i rozgałęzia się z dołu do góry. Zresztą wielka nauka — Mechanika — w ogóle nie jest w zgodzie z przyczynowością — i to na tyle nie jest w zgodzie, że szkolnego paradoksu: dlaczego jeśli akcja równa się reakcji, to koń ciągnie wóz, a nie wóz konia? — nie wyjaśnia. Dobrze karmią, więc ciągnie… Owa» bezprzyczynowość«mechaniki pozwala mi więc uważać ją za część geometrii.

Ale wróćmy do dwuwymiarowości, przecież odkrycia to jeszcze nie wszystko. Obserwacja owych» zderzeń niesprężystych «pozwala odkryć jeszcze dwa prawa. Po pierwsze, prawo zachowania masy: masa — powierzchnia przekroju gałęzi — po zderzeniu — złączeniu się dwóch» ciał«jest równa (uwzględniając błędy pomiaru oczywiście…) masom — przekrojom zderzających się ciał. Po drugie, co jest jeszcze ważniejsze, prawo zachowania pędu! Rzuca się to wręcz w oczy: kiedy cienka gałązka (mała masa) łączy się z grubą, to wypadkowy kierunek jest niemal taki sam, jaki miała gruba — natomiast dwie mniej więcej jednakowe gałęzie łączą się w taką, która porusza się po wypadkowej o kierunku zależnym również od przekrojów —»masy «gałęzi.

A więc mamy zasadę Galileusza i prawa Newtona… niezły połów. (Chwileczkę, tu można sięgnąć i do Einsteina: przecież przekrój —»masa «zwiększa się, im bardziej stromo odchodzi gałąź od pnia, czyli z im większą prędkością porusza się»ciało «dwuwymiarowe; toż to jest prawo wzrostu masy ciała wraz z prędkością zbliżającą się do prędkości światła!..)

Lecz na razie zostawmy to. Rzecz nie w tym.

A w czym?

…Ruch realnych ciał w naszym świecie jest nie tylko postępowy; jest on bogatszy. Są tu i ruchy obrotowe — zwłaszcza dużych i» okrągłych ciał«, jakie dominują we wszechświecie — wokół osi i wokół innych ciał (ale w świecie roślin są liany albo różne takie» powoje«— okręcają się one spiralnie wokół pni i gałęzi… w dwóch wymiarach wygląda to jak obrót) oraz drgania, pulsacje, turbulencje.

I zderzenia ich bywają nie tylko niesprężyste, lecz również sprężyste — z wymianą pędu, a następnie rozbieganiem się w przestrzeni (stykające się gałęzie różnych drzew?…), a jeśli nawet niesprężyste, to niekoniecznie takie, które kończą się złączeniem — częściej na odwrót, rozpryskującymi się odłamkami… lecz przecież otrzymujemy wtedy także rozgałęzianie się w przestrzeni — czasie? Popatrzcie, nie mogę się pozbyć tej analogii!

Cóż można powiedzieć: przecież wszystkie duże ciała we wszechświecie powstały dzięki zbieganiu się i łączeniu małych ciał, które przekazywały swój pęd, powodując pojawienie się postępowo — obrotowych ruchów planet, ich księżyców, gwiazd. A kiedy czas wypełni się.»drzewo trajektorii «znów się rozgałęzi, rozczapierzy… Tak więc nie uda się uniknąć tej analogii.

I nie należy jej unikać. Ona jeszcze raz potwierdza geometryczność mechaniki, a tym samym i czasu. Rzecz nie w tym…

A oto w czym rzecz. Obserwując» ciała«— przekroje gałęzi — i ich» ruchy«, ja — dwuwymiarowy wypracowuję odpowiednie do obrazu pojęcia (prędkości, masy, trajektorie, siły, pędy…), przystępuję do ich uogólnienia — niekoniecznie słownie i za pomocą wzorów — i podsumowuję to wszystko hipotezą o możliwości oddziaływania na sytuację. Na ruch ciał. Przecież można do tego ciała, przemieszczającego się w pobliżu, przyłożyć własną siłę lub podstawić jakieś inne ciało — i wtedy zmieni ono trajektorię i nie spotka się z tym dużym okrąglakiem, z którym teraz, wobec braku mojego oddziaływania, może się zderzyć.

A przecież drzewo już jest! Przyszłość już istnieje. To, co ja—dwuwymiarowy traktuję jako dynamikę, w istocie rzeczy jest statyką.

A ja—trójwymiarowy? My—trójwymiarowi?

Nie ma ruchu, powiedział raz brodaty mędrzec.

Na to drugi milcząco zaczął przed nim chodzić.

Silniej by nie mógł argumentem go ugodzić.*

Pierwszy mędrzec to Zenon, który rozwijając idee swego nauczyciela Parmenidesa zręcznie dowodził, że szybkonogi Achilles nie dogoni żółwia. Nie, skądże, oczywiście dogoni i przegoni, przecież to widać! Ach, kochany ruchu względny, który widzimy! Na przykład mknąc pociągiem widzimy, jak krajobrazy z obu stron linii kolejowej jakby obracają się, dalekie przedmioty wyprzedzają bliskie; lecz przecież nic się tam nie obraca ani nie wyprzedza powierzchnia Ziemi jest stała i sztywna. A lecący po niebie samolot może z pociągu wydawać się nieruchomy. Oto mamy:»milcząco zaczął przed nim chodzić»!

Dwa i pół tysiąca lat nauka pomija milczeniem owe nie obalone paradoksy Zenona. Omija, sprawia wrażenie, że nie ma ich. Stwarza mechanikę, maszyny parowe, silniki elektryczne, rakietowe, wyjaśnia ruchy ciał niebieskich… chociaż sam fakt ruchu jest wątpliwy teoretycznie…

Ale słabe miejsce wcześniej czy później objawi się. Oto okazuje się, że odczuwany przez nas ruch — to samooszukiwanie się. W czterowymiarowej czasoprzestrzeni, możliwej do ogarnięcia myślą, nie ma ruchu.

Cóż więc jest? Iluzja owej materialnej krzątaniny?…

Świat istnieje w czasie dokładnie tak samo, jak istnieje w przestrzeni: całkowicie i jednocześnie. Jako całościowy obraz. Czymże w takim razie jest nasz nurt życia?…

Czwarty wymiar czas możliwy jest do ogarnięcia przeze mnie (jak i przez wszystkich) tylko w jedną stronę od» ja—teraz «w przeszłość. Przyszłość jest nam nie znana i mgliście rozmyta jawi się nam wielowariantowo: mogę postąpić tak, mogę inaczej — to i to może się zdarzyć, a może i nie?… Lecz każda przyszłość zbliża się, staje się teraźniejszością, wreszcie przeszłością. Przy tym ze wszystkich możliwych wariantów zostaje zrealizowany jeden jedyny, pozostałe odpadają: wszystkie wydarzenia życia ustawiają się w jednoznaczny ciąg.

…Nić życia jest jedynie przewlekana przez ucho igielne teraźniejszości — lecz jest taka sama z przodu jak i z tylu. Chwileczkę, a ten biedak ja—dwuwymiarowy, który zarozumiale stara się przesunąć»ciało«(nie wiedząc, że jest ono zaledwie gałęzią stojącego drzewa) i zmienić dzięki temu świat, któż to taki?

A to wciąż gałąź od takiegoż (być może nawet od tego samego) drzewa. I wszystkie jego wysiłki — działania są odstającymi od niego gałęziami i pędami w przestrzeni czasu. Tylko że on nie wie, iż one już wyrosły.

…Chwileczkę, przecież wychodzi na to, że przemieszczamy ciała! C o wychodzi? Iluzja działania wynikająca z iluzji dynamicznego świata, ponieważ nie znamy przyszłości.

A wszystkie nasze związane z tym odczucia, wypełniające naszą duszę i nasze życie — czym one są?! Są odczuciami i tyle. Materia jest nam dana przez wrażenie (nie przez działanie!), ale nikt jeszcze nie udowodnił, że jest nam właściwie dana!

Ale… stop! Przecież to wyraźnie przeczy uświadamianej przeze mnie (jak i przez każdego) możliwości wyboru: mogę narysować zakrętas pod tym zapisem [poniżej rzeczywiście było narysowane długopisem coś w rodzaju klucza wiolinowego], mogę położyć się na kanapie, mogę wreszcie wyskoczyć przez okno. Od każdego punktu» ja—teraz «prowadzi wiele dróg — wybieraj, jaką chcesz!

Wybieram, czy tak mi się wydaje? Powinienem to wiedzieć z pewnością: przecież w wyborach i we wszystkim, co jest z nimi związane — w przymiarkach, wahaniach, marzeniach, hazardzie nadziei i oczekiwań… mieści się całe życie!

Czy to moje życie? Czy…

Przejście ciał z jednego stanu do drugiego — w tym również w przestrzeni — czasie — wyznacza» zasada najmniejszego działania«. Jej modelem może być woda płynąca po nierównej powierzchni: w każdym miejscu można znaleźć w jakimś kierunku największe nachylenie — nawet niewielkie, lecz nieco bardziej strome od wszystkich sąsiednich. W tym też kierunku popłynie strumyczek. Wodzie może się wydawać, że» wybrała «ten kierunek i» odrzuciła «inne. A wszystko zostało uwarunkowane terenem.

Tak samo my, strumienie w czasie, realizujemy swoją homeostazę. Słowo zagadkowe, lecz istota ta sama: ciągłe przejścia do stanu równowagi zgodnie z» zasadą najmniejszego działania«. Im mniej, tym lepiej. W stanie idealnym — zero.

…Nie ma sprzeczności między uświadomieniem sobie możliwości, a realną jednoznacznością egzystencji. Przecież i owo uświadamianie sobie, i» wahania — wybory «następują po sobie w czasie. Najpierw wyobrażam sobie jeden możliwy wariant, zastanawiam się nad nim, odrzucam, potem zabieram się do drugiego, wreszcie do trzeciego… w przestrzeni — czasie zaś, niezależnie od nas, wyrysowuje się wprawdzie meandrująca, ale jedyna gałązka — trajektoria, jednoznaczna konsekwencja tego, co nazywamy» wahaniami«,»zastanawianiem się«,»wyborem».

Świat istnieje w przestrzeni i czasie — jaki złowieszczy sens zyskują teraz te słowa.

Nie ma i nie było wyboru. Na próżno sądziłem, że mogę pójść do szkoły lotniczej, a nie na wydział fizyki Uniwersytetu Moskiewskiego, na próżno gniewałem się na ojca, kiedy się temu sprzeciwiał. Wszystko zostało zdecydowane w przyszłości.

Nadaremnie się wahałem, czy przyjechać tutaj z Dubnej, czy nie;»ja—przyszły «już zdecydowałem i przybyłem. Po prostu dwa moje stany: pierwszy — kierowanie zakładem teoretycznym w Instytucie Badań Jądrowych, i drugi, stanowisko dyrektora tutaj — łączy nie prosta, lecz bardzo falista linia.

…Oto więc, jakie jesteś, drzewo wiadomości: czterowymiarowa drzewokształtna struktura sieciowa, w którą są włączone egzystencje wszystkich» ciał«— od początku do końca, od fotonów do gwiazd!

I nie ma w tym poznaniu ani dobra, ani zła. Nic nie ma.

Mój Boże! Zatem wszystko, co działo się ze mną, co się dzieje i co będzie: dobre i złe, sława, do której dążyłem, i kłopoty, których unikałem, podróże i spotkania, nowe wiadomości, cieszące rozum myśli, nagrody, osiągnięcia, straty… nawet moja śmierć — wszystko to ani» było«, ani» będzie«, lecz po prostu jest. I ma zupełnie inny sens — taki, że nie mam z tym nic wspólnego, nie warto tak przeżywać.

Wyrok wydany — to tylko ja go nie znam. Albo — już wiem?…

…i to, że teraz położę się na kanapie z papierosem w ręku i każda smużka dymu, każdy jego siwy kłąb — to wszystko jest już zapisane w świecie czterowymiarowym, w świecie bez iluzji… i bez życia? A jeśli nie zapalę i nie położę się?… Wszystko jedno: to znaczy że jest zapisane, iż doszedłszy do tej myśli, będę się jej przeciwstawiał.

Jednoznaczna konsekwencja włączająca w siebie wszystko. Pułapka, z której nie można się wydostać.

…Okazuje się, że jest zapisane, iż»ja«— strzępek materii pod taką to a taką nazwą, w takim to a takim miejscu, w takim to a takim czasie — dojdę do tej myśli, do samoniszczącego się Poznania Bez Iluzji?

Doszedłem. Co dalej? Koniec?

Jakiż to zły żart!..”

„Gorzej być nie może…” Staszek ułożył kartki, schował do teczki. Widział to drzewo podjeżdżając do domku Turajewa uschnięte, nawet bez kory.,I nikt go nie ściął pomyślał z rozdrażnieniem. Doprowadzono gaz, na podpałkę nie było potrzebne. Być może profesor jeszcze by żył”.

Ogólne wrażenie z lektury było podobne i niepodobne do tego, jakie wywołały w jego duszy tezy Turajewa i Zagórskiego. Podobieństwo przejawiało się w lodowatym blasku myśli, nadobłocznym szczytem wznoszącej się nad codzienność, ponad osobiste problemy: zaś różnica polegała na tym, że w tezach wszystko wyglądało gładko, składnie, niesprzecznie, niby w podręczniku… a tu u profesora pojawiła się sprzeczność. Sprzeczność trudna, straszna, logicznie nie rozwiązana przez niego: wspinał się, wspinał na ten problem — Everest — i odpadł?…

Kołomyjec spróbował zebrać myśli. No dobrze, dramatyczne poszukiwanie prawdy (,To dramat, dramat idei” — jakże, słyszeliśmy o tej wypowiedzi Einsteina; czytaliśmy i o Zenonie…), lecz idea geometrycznego cztero — wymiarowego świata, w którym podobno przebywamy, wpędziła, wydaje się, poważnego uczonego w ślepy zaułek, do kąta… więc jak to, z powodu zmartwienia i zwątpienia skończył z sobą? Ależ nie, nie skończył: nie zastrzelił się, nie powiesił, nawet się nie otruł… po prostu zmarł. Z powodu rozmyślań na ten temat?! I ci dwaj Zagórski i Chwoszcz także?!

„Dumna uczciwość myślenia jak ta, która zaprowadziła Giordana Bruna na stos, Galileusza zaś do lochu. Bądź błogosławiona, prawdo, jakąkolwiek byś była! Ale… czy jest to prawda? Czy przekonanie o własnej słuszności biorące się stąd, iż nie popełniło się przedtem błędów rozwiązując problemy teoretyczne, że się jest sławnym i ma się autorytet, zna się moc swego talentu? A ci dwaj czy byli przekonani o słuszności Turajewa?

Hm… to prawda, nauka obecnie jest dla wielu jak religia. Ale nie dla takich chyba, jak Zagórski i Chwoszcz. Nie są nieoświeconymi» wierzącymi«, to ludzie z głową! Wygląda na to, że… również doszli do tego? Do czego?!”

Pobliską alejką wychowawczyni prowadziła grupkę przedszkolaków, zatrzymała ich przy akacji.

— Dzieci, jaki liść ma akacja: prosty czy złożony?

— Zło—ożony maluchy odpowiadały śpiewnie zgodnym chórem.

„Popatrzcie, czego to w przedszkolach uczą! — zdumiał się Staszek. — Umarłbym i nie wiedziałbym… Odprowadził dzieci wzrokiem. — I te wnikają w budowę drzew. Uważajcie, dziatki, bo jeden taki wnikał i wnikał… i zresztą nie on jeden! — Staszek westchnął. — Co robić? Poprosić o opinię jeszcze jednego specjalistę?…”

Straszny obraz pojawił się w wyobraźni Kołomyjca: posyła papiery Turajewa do recenzji jednemu wybitnemu specjaliście w zakresie teorii fizycznych, drugiemu, trzeciemu, czwartemu… i zawsze kończy się to śmiercią recenzenta. Jak nie wylew, to zawał, jak nie zawał, to zatrzymanie akcji serca. Góry zwłok, gazety pełne nekrologów. Pomór intelektualny elity naukowej, panika i ogólny lament!.. A ktoś tam dowie się (przecież dowiedzą się!) o zadziwiającej właściwości tych papierów, sfotografuje cichcem i zacznie z wyrachowaniem podsuwać swoim kolegom naukowcom, aby zająć zwolnione miejsce. „Rzeczywiście, wdepnąłem w bagno” — Staszek wytarł spocone czoło, popatrzył na zieleniejące się wokół drzewa.

„Nie, nie w tym uschniętym drzewie tkwi siła — jeśliby je ścięli, profesor mimo wszystko doszedłby do tych samych wniosków inną drogą. Decyduje logika, podejście do tematu. Przecież nie od Turajewa zaczęła się koncepcja determinizmu. Weźmy chociażby — bardzo znane, skoro i ja o nim słyszałem — twierdzenie Laplace’a, że jeśli znamy początkowe współrzędne i prędkości wszystkich ciał materialnych we wszechświecie, to można dzięki prawom mechaniki przewidzieć wszystkie kolejne ich położenia, a tym samym i wszystkie wydarzenia w przyszłości. Albo metody prognozowania cybernetycznego, których punktem wyjścia jest założenie, że przyszłość jest już określona przez przeszłość i teraźniejszość, tylko my tego nie wiemy. Lub filozoficzna teza:»Wszystko jest ze sobą wzajemnie powiązane i uwarunkowane…«Turajew właściwie doprowadził te koncepcje do ostateczności”.

Kołomyjec podniósł się, powoli ruszył wzdłuż nabrzeża w głąb parku. „Więc jakże to — czy rację ma on oraz jego wyznawcy, Zagórski i Chwoszcz: nie ma życia, tylko pozór, zawczasu dana w przestrzeni czterowymiarowej martwota geometryczna? A niechże idą do diabła z taką nauką!.. W końcu ja też jestem człowiekiem nauki — nie tak może wytwornej jak fizyka lub matematyka, ale bez niej ludzie też się nie mogą obejść: to prawo. Hm… więc, może, będąc prawnikiem, nie przyjmuję wywodów Turajewa dlatego, że moja nauka zakłada pojęcie odpowiedzialności ludzi za swoje czyny, a tym samym wolność wyboru? Nie wszystko jest przesądzone z góry, człowiek wybiera warianty swojego postępowania — i jeśli wybierze nie ten, co trzeba, może nawet za kratki trafić… — Staszek uśmiechnął się niewesoło. — Ano właśnie, prawnicy mają paragraf» prawo i odpowiedzialność«, fizycy» logiczną niesprzeczność«albo też»potwierdzenie doświadczalne«, inni jeszcze coś tam mają swojego — i rozmawiamy wszyscy jakby różnymi językami, nie możemy zgłębić istoty całej wiedzy. Niech diabli wezmą tę cywilizację, cywilizację — specjalizację, gdzie każdy zna się na swoim i wykonuje tylko to — i nikt właściwie nie rozumie kogoś innego”.

Zawartość teczki odbierała rozsądek, sama teczka ciążyła — Kołomyjec ledwie powstrzymywał się przed wspaniałym porywem, żeby wyrzucić ją jak najdalej, do rzeki. „I sprawę się zamknie, i nieboszczyków więcej nie będzie. A cóż innego ja mogę?!.. No, chyba że podejmę studia zaoczne na fizyce: wkuję wszystkie teorie, zgłębię je — i za jakieś sześć lat dokończę śledztwo. Albo, wniknąwszy w istotę rzeczy, sam wyzionę ducha?…”

Rozdział drugi

Powiadają: „Nie bądź taki mądry!” Nic o tym nie wiem, lecz lepiej nie bądź taki dobry. Przesadna życzliwość prowadzi do zawału.

K. Prutkow-inżynier Myśl nr 10

— A jednak wyczuwa się w twoich ruchach niewiarę — odezwał się z tyłu głęboki, dobrze ustawiony głos. I nim się Staszek obrócił, już mu się poprawił humor: Borys Czekan!

Borys Czekan, przyjaciel i kolega z ławki od szóstej do dziesiątej klasy perejasławskiej szkoły numer 4… Po ukończeniu szkoły ich drogi rozeszły się: Borys dostał się do Moskiewskiego Instytutu Fizyko—Technicznego, Staszek najpierw oblał egzaminy na Uniwersytet Charkowski, poszedł do wojska, potem jednak dostał się i skończył studia. Nie korespondowali ze sobą, stracili siebie z oczu, potem dzięki losowi i nakazowi pracy znów zetknęli się w tym samym mieście. Ale i tutaj nie dążyli do spotkań pozostawiając to przypadkowi, który akurat zetknął ich ze sobą w parku — lecz na myśl, że i Borys chodzi tymi samymi ulicami, Kołomyjcowi zrobiło się jakoś raźniej. Zadziwiająca to rzecz — przyjaźń ze szkolnej ławy!

A w tej chwili Czekan, doktorant na ostatnim roku studiów, przekrzywiwszy na prawe ramię kudłatą głowę i marszcząc w uśmiechu żywą, o regularnych rysach, lecz niestety piegowatą twarz, przyglądał się młodszemu śledczemu prokuratury miejskiej Kołomyjcowi, który patrzył na Borysa czule mrużąc oczy.

— Cóż, do chrzanu jest to nasze życie? Zapytał Czekan.

— A… jak się domyśliłeś? spytał Kołomyjec.

— O sobie wiem i tak, na tobie zaś jest to wypisane dużymi literami. Najwyższy czas obalić butelkę wytrawnego, co?

— Chodźmy powiedział Staszek.

W kilka minut później siedzieli w pawilonie letnim „Fala” i przegryzając opowiadali sobie, kogo ze znajomych widzieli i co o kim wiedzą. Borys przypomniał sobie, że latem wypoczywał w rodzinnym Perejasławiu i przekonał się, że wszystkie ich znajome dziewczyny to już nie dziewczęta, lecz damy i mamy, tyją i starzeją się, na lepsze zmieniła się tylko Luśka Nosek lecz i ona tylko dzięki operacji plastycznej. Ten temat wkrótce został wyczerpany i wypiwszy drugą lampkę, zaczęli opowiadać sobie, co im leży na sercu.

— Rozumiesz, zadręczyli mnie czciciele Boga! No jacy, jacy!.. Ci, co gorliwie wierzą w Boga fizycznego, który ustalił prawa przyrody. Oficjalnie oni oczywiście nie są wierzącymi — są materialistami, i to gorliwymi materialistami. Nie bez powodu we wstępie lub w pierwszym rozdziale monografii i podręczników wygłaszają górnolotne oracje o obiektywnej rzeczywistości, o pierwotności materii, wtórności świadomości… i tak dalej, i tym podobne. Jak to powiadał Polesow z Dwunastu krzeseł patrząc w oczy Ostapowi Benderowi: „Zawsze!” I ponieważ przysięga została wypowiedziana i przyjęta, uważają za mało istotne, co piszą w pozostałych rozdziałach a w nich przecież tkwi sedno sprawy… Jesteś człowiekiem spoza naszego kręgu, tobie fizyka wydaje się doskonale harmonijną nauką, a z bliska, czego się dotknie, wszędzie mistyka. Bóg. Oto prosty przykład: w akceleratorach są przyśpieszane cząstki elementarne, które zderzają się z tarczą albo z sobą — i tak powstają nowe sztuczne cząstki. Różne: mezony, antyprotony, alfa—lambda—sigma—minus—hiperony… Za niektóre były nawet przyznawane Nagrody Państwowe, a już artykułów, referatów, monografii na ich temat zatrzęsienie. I jak ci się zdaje, o ile cząstek wzbogacił się nasz świat w wyniku tej żywiołowej i kosztownej działalności? — Borys wpił się wzrokiem w Staszka.

— O ile? — zapytał ten.

— Ani o jedną! Ani jednej nie przybyło. Wszystkie sztucznie otrzymywane cząstki rozpadają się albo anihilują… A po co, po jakiego diabła? Przyroda zdecydowanie nie sprzeciwia się temu, że wzrasta ilość przedmiotów wytworzonych przez ludzi, że zwiększa się liczba samej ludności… chociaż człowieka stworzyć o wiele łatwiej niż antyproton! — a ogromna, dziesięć do jakiejś tam czterdziestej potęgi, ilość elementarnych „cegiełek” jest dana z dokładnością do jednego Mistyka! I cóż na to ścisła nauka? — Borys odchylił się w krześle, przymknął oczy, wyrecytował: — „Po rozważeniu tych rzeczy wydaje mi się prawdopodobnym, że Bóg najpierw ukształtował Materię w postaci jednolitych, masywnych, nieprzenikalnych Cząstek — artykulacją podkreślał pojęcia a priori — z takimi Własnościami i Proporcjami w stosunku do Przestrzeni, które najbardziej nadawałyby się do tego celu, dla którego On stworzył Je… Nie ma takich sił, zdolnych zniszczyć to, co sam Bóg powołał w Akcie Stworzenia… Dlatego z faktu istnienia Świata wynika, że zmiany rzeczy materialnych mogą zostać przypisane jedynie Rozszczepieniu i ustanowieniu nowych związków i Ruchów tych Wiecznych Cząstek”. Uff!.. — Borys upił z kieliszka. — Myślisz może, że to Biblia? Nie, mój drogi, to Optyka Isaaca Newtona, i to ona daje jedyne — jak dotąd — wyjaśnienie przypadku.

— Znakomity! — zachwycił się Staszek.

— Kto, Newton?

— Nie, Borysie, w danym przypadku ty. Z pamięci zasuwasz.

— No, mój drogi, ty przecież także na pamięć znasz kodeks karny lub cywilny. A dla nas jest to taki sam kodeks, takiż Talmud… I to nie tylko z cząstkami jest tak — weźmy dowolny podstawowy fakt lub prawo Fizyczne: dlaczego ono jest takie? Dlaczego istnieją te wszystkie eksponenty, parabole, konstanty — żeby nam było ciekawiej zdawać egzaminy, czyżby?… Nie uwierzysz mi, lecz im bardziej wnikam w swoją ukochaną naukę, tym bardziej wydaje mi się podobna… no, jakby do takiego panteonu wierzeń fizyki, do pełnej kolekcji religii. Nie bez powodu dla starożytnych Greków słowo „teoria” oznaczało nie tylko badanie, lecz również mistyczne widzenie. Zauważ: mechanika — to jakby chrześcijaństwo z bogiem Newtonem i jego pierwszym prorokiem, zastępcą w sprawach dużych prędkości, Einsteinem. Elektrodynamika — to, powiedzmy, polowy islam, na czele z Allachem Maxwellem. Mechanika kwantowa jest bardziej podobna do hinduizmu z wieloma bogami, gdzie jeden przed drugim czapki nie uchyli: równanie Schrödingera — bóg, reguła Pauliego — bóg, zasada Heisenberga — bóg, postulaty Bohra — bogowie… delta—funkcje Diraca — no, to w ogóle symbol wiary niby znak krzyża świętego! A fizyka jądrowa i fizyka cząstek elementarnych — to już zupełnie ciemne dzikie pogaństwo, gdzie każda właściwość nowej albo nawet znanej cząstki, każdy fakt doświadczalny — to bożek, diabeł, duch, licho w piwnicy i inne chochliki. Wszystko to nie da się wywieść z idei pierwotnych, lecz po prostu spada na głowę nie wiadomo skąd. O, śmiejesz się…

— Nie śmieję się — powiedział Staszek. Nie wszystko zrozumiał z gniewnej filipiki Borysa, lecz dostrzegł, że kolega jest rześki, kipią w nim myśli i uczucia, naładowany jest siłami witalnymi, żywy i zdrowy, nic mu się złego nie dzieje i nie stanie. Było to miłe, więc Kołomyjec uśmiechnął się.

— Śmiejesz się — ciągnął Czekan dopełniwszy kieliszek sobie i przyjacielowi — a nie rozumiesz, że wszystko to jest bardzo poważne. Przecież sedno tkwi nie w tym, że istnieje wiele pojęć niezrozumiałych, bez tego w nauce się nie obejdzie, lecz w tym, że niezrozumiałość wynosi się do rangi Obiektywnej Rzeczywistości, której nie jest nam dane pojąc!” Tak jest — i już. Są to jakoby podstawowe prawa, podstawowe fakty, fundamentalne stałe, a pod fundamentem kopać nie wolno, gdyż gmach fizyki runie. Cały panteon… Wystarczy to, iż możemy opisać matematycznie, równaniami, owo zjawisko. Lecz równania, które nie zostały wyprowadzone, ale odgadnięte… to obecnie taka moda w fizyce: odgadnąć prawo matematyczne dla nowego zjawiska, zgaduj zgadula… dziecięca gra one same stają się „bogami” fizyki! Pewnie myślisz: ma się też czym przejmować!..

— Nie myślę tak!

— Myślisz, myślisz, ja wiem lepiej! Lecz zrozum, problem uznania czy nieuznania Boga jest problemem nie tylko fizycznym i akademickim, dotyczy on sensu egzystencji człowieka. Uciekamy przed nim w sprawy codzienne, w badania szczegółowe, w praktyczne zastosowania swojej wiedzy… a trzeba mimo wszystko dojść do pełnej jasności. Jeśli uznajemy podejście a priori, niemożność sprowadzenia „fundamentalnych” faktów i praw przyrody do czegoś bardziej prostego i ogólnego, to tym samym jawnie bądź niejawnie, nie w pierwszym, to w drugim lub w trzecim rozdziale przyznajemy, że Bóg istnieje. Nie na obłoku i z brodą, jak malują w świątyniach, lecz jednak jakaś wyższa istota, newtonowski Bóg — mistrz. On to niby stworzył dla swoich celów… pardon. Celów! — ściśle odmierzoną ilość Cząstek, wykonał z nich przyrządziki — atomy i molekuły, a z tych ciała… i nasze ciała, zauważ! — rozmieścił to wszystko według swego upodobania w przestrzeni i czasie, zaprogramował za pomocą swoich „praw świata” wszystkie sprzężenia — rozłączenia i wyczynia to, co chce, co go interesuje! Czekan zrobił się czerwony i gestykulował w niebezpiecznej odległości od kieliszka wina. Staszek odsunął go. A czego nie chce, tego nie czyni i nam nie pozwala. I wszyscy z takiego punktu widzenia jesteśmy marionetkami, nie ma żadnego sensu w naszej twórczej i poznawczej działalności… nie my działamy, lecz z nami się dzieje, ot co!

„No popatrz pomyślał Kołomyjec wychwyciwszy w ostatnich zdaniach przyjaciela coś bliskiego myślom Turajewa doszedł do tego samego, chociaż z innego końca. Rzeczywiście, wygląda na to, że jest to fatalny problem”.

Kelnerka przyniosła dwa barszcze i przerwała tym rozmowę. Nie na długo jednak.

— I dlaczego to zachciało mi się użalać na takie tematy! — zdziwił się Borys, odsuwając pusty talerz. — Tylko tego ci brakowało! (,Być może brakowało” — pomyślał Staszek). Zaprawdę, co komu na sercu leży, o tym i mówi. Wiesz, przedstawiłem te przypuszczenia swemu szefowi — profesorowi Partencjuszowi Worwule, kierownikowi katedry mechaniki teoretycznej, zasłużonemu działaczowi nauki i techniki, proszę o łaskawe względy! — zaproponowałem, żebyśmy razem napisali artykuł. Byłaby to głośna publikacja z idącym w ślad za nią sporem, z trzaskiem… ale gdzie tam! Wielce szanowny profesor zamachał rączkami: co też pan, Borysie Wikientjewiczu, to jest sporne, ryzykowne, niewskazane dla pana tuż przed przygotowaniem do obrony rozprawy wzbudzać wokół siebie namiętności naukowe. Kiedy się pan obroni, wtedy… słowem, nie wymądrzaj się, bądź grzeczny — a w nagrodę zostaniesz uznany za naukowca. A mnie po tym wszystkim odechciało się kończyć rozprawę. Owszem, zostanę uznany, tylko że będę nie naukowcem, ale wąskim… takim, wiesz, wąskim, wąziutkim jak czoło kretyna — specjalistą w dziedzinie mechaniki kwantowej. Ech!..

Czekan posmutniał, nalał do kieliszków resztę wina. Dopili.

— Słuchaj, Boria — zapytał Kołomyjec patrząc na niego ze współczuciem — a po co ty w ogóle piszesz tę rozprawę?

— No i? — podniósł ten głowę.

— Co — no?

— No i co dalej, kawę na ławę! Bo chyba dowcip opowiadasz?

— Skądże, jaki dowcip! Poważnie pytam: po coś wdawał się w tę sprawę?

— Ha, no wiesz! A cóż to, jestem gorszy od innych?! — Borys zamilkł, pokręcił głową i roześmiał się. — A w ogóle to rzeczywiście… z boku może to wyglądać dziwacznie: silny chłop, mógłby orać, rąbać drzewa, a diabli wiedzą, z jakiego powodu przeżywa, zajmuje się wątpliwą z punktu widzenia korzyści społecznej działalnością, pragnie uzyskać… Rzuciłby to! Nie rzucę, coś ty, nie potrafię. I nie z powodu dodatku i praw. Dla idei, dla prawdy. Rzucę, a jakiś tam Własiuk albo Romodanow — miernoty, wiem to dobrze, na seminariach wbijałem im do głowy wiedzę! — stanie się wielki! O, nie, wypraszam sobie.

Pomyślał o czymś, uśmiechnął się.

— I wiesz co, wszyscy jesteśmy tacy: tłoczymy się na piędzi swojej wiedzy i swoich problemów, wypieramy się nawzajem, nawet złościmy, każde głupstwo bierzemy na serio, ale obejść się bez siebie nie możemy, rzucić — tym bardziej… Tak więc, drogi Stasiu, to tylko postronnym nauka wydaje się świątynią, w której wszystko jest godne i wspaniałe, lecz jeśli sięgniesz głębiej, to stwierdzisz takie wrzenie namiętności, że ojej!.. Oto, powiedzmy, owe moje przypuszczenia o „boskości” w fizyce — przecież można spokojnie odczekać: dojdą do tego i beze mnie, życie zmusi. I obecnie wielu już nad tym myśli, toczy się spór. Ale jakże to tak, przepraszam, beze mnie?! Wiesz, zamierzałem nawet pójść z tym do profesora Turajewa. To był człowiek dużego formatu, nie obawiał się wielkich kontrowersji w nauce… Gdyby mnie poparł — rzuciłbym i rozprawę, i wielce szanownego pana Partencjusza ze wszystkimi jego stanowiskami i akselbantami, przeszedłbym do Turajewa do instytutu… I nagle — bach! — „zawiadamiamy ze smutkiem…” Nie ma Turajewa.

— Dobrze go znałeś? — ożywił się Kołomyjec.

— Z publikacji — tak. Osobiście — prawie wcale, byłem na kilku wykładach, wysłuchałem niektórych jego referatów. Zadawałem pytania.

— I co według ciebie reprezentował — jako człowiek i jako uczony?

— Jak by ci to powiedzieć… On, oczywiście, też należał do tych czcicieli Boga, wierzących w rozum i proste do opisania urządzenie świata. Starsze pokolenie fizyków miało to widocznie we krwi. Ale, powiadam, był człowiekiem z rozmachem, poszukiwał uogólnień. Mówiąc po prostu, jego fizyczny Bóg nie był drobiazgowy, nie rozmieniał się na szczegółowe zależnostki — ciążenia, indukcji elektromagnetycznej, termodynamiki — lecz ustalił jakąś jedną, wielką, wszystko ogarniającą zależność, której nie znamy. Jego więc poszukiwał, w każdym razie ostatnia idea Turajewa o geometryzacji czasu właśnie ku temu prowadziła… Posłuchaj! — Borys ostro spojrzał na Staszka. — A dlaczego to ciebie nagle zainteresowało? Chwileczkę, może ty potrafisz wyjaśnić to diabelstwo: wczoraj nekrolog Turajewa, dzisiaj „zawiadamiamy ze smutkiem” o Zagórskim… Wspaniały był to człowiek, zwłaszcza studenci będą niepocieszeni; miał taką zasadę: „Zagórski nie wpływa na stypendium”. Więc o co chodzi?

— Jutro będzie jeszcze jeden nekrolog — melancholijnie stwierdził Kołomyjec. — Stefana Chwoszcza, sekretarza naukowego instytutu.

— Fiuu! — gwizdnął Czekan. — Dyrekcja Instytutu Problemów Teoretycznych — po kolei! Nawet jakieś plotki krążą: że zamach, dywersja, że prokuratura nie może niczego znaleźć… Sekretarka naszej katedry, Galina Siergiejewna, twierdzi wręcz, że już wszystkich aresztowano.

— Jaki zamach, kogo aresztowano! — z niezadowoleniem skrzywił się Staszek.

— Poczekaj, a ty skąd o tym wiesz? Czyżby powierzono ci śledztwo?

— Aha… — Kołomyjec postanowił nie uściślać, jak się to stało, że to jemu „powierzono”.

— Patrzcie no… — rozrzewnił się Borys. — No, zuch jesteś, gratuluję, taką sprawę ci dali! Daleko zajdziesz.

— Być może nawet za daleko — westchnął Staszek. — Jak to powiadają: tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

— Oho, a cóż ty tak? Otóż to, zauważyłem, że stąpasz jakoś niepewnie.

Obok przechodziła kelnerka. Kołomyjec pociągnął ją za rękaw: „Jeszcze jedną poproszę” — i przy drugiej butelce wszystko opowiedział koledze jak na spowiedzi.

— A to ci heca… — przeciągle rzekł Czekan. — Tego jeszcze nie było. To prawda, co ci mówiłem o skrytym wrzeniu pasji w nauce — za zasłoną beznamiętności. Świat naukowy jest niezupełnie stabilny psychicznie. Wąska specjalizacja! Bo w ogóle dowolny ograniczony cel — niech to będzie nawet twórczość naukowa, poszukiwanie prawdy — deformuje psychikę. Lecz nie do takiego stopnia, proszę wybaczyć! Bzik — to rozumiem, to się zdarza. Ale żeby pokotem… Staszku, a może coś tu jest nie tak, co?

— Co jest nie tak?

— Nie wiem… Posłuchaj. — Oczy Czekana błysnęły zielonkawo. — Daj no mi te papiery Turajewa.

— Co?! Idź ty… — Kołomyjec nawet przełożył teczkę z sąsiedniego krzesła sobie na kolana. — Tego jeszcze brakowało, żebyś i ty przez tę sprawę poszedł do piachu. Co ja bym twoim rodzicom powiedział.

Lecz Borys już się zapalił i teraz całą swą siłę emocjonalną, którą przedtem jałowo tracił na abstrakcyjną — bez nazwisk i faktów prawniczych — krytykę sytuacji w swojej nauce, skierował na wyraźny i bliski cel: zdobyć notatki. W parze Borys—Staś w czasach szkolnych on był prowodyrem, kolega zaś we wszystkim mu ustępował, i teraz Borys również liczył na sukces.

— Dajże spokój, naprawdę wmówiliście sobie Bóg wie co! — zaczął. — Osądź trzeźwo, jeśliś do tego zdolny: oto siedzę przed tobą — młody, przystojny, czerwony na gębie… i z tego powodu, że przeczytałem jakieś papierki, miałbym wyzionąć ducha?! Bzdura!

— Tamci byli nie mniej przystojni od ciebie. Chwoszcz zaś nawet czerwony na gębie.

— No dobrze — Borys zaszedł go z drugiej strony. — Tyś też przeczytał te papiery?

— Oczywiście, niejeden raz.

— I jesteś żyw i zdrów: temperatura, ciśnienie, puls — wszystko w normie?

— Ja to przecież co innego. Nie jestem fizykiem.

— No nie, tępaki są tam u was w prokuraturze, wybacz, oczywiście — sił mi brak! I twój szef, i ty. Dla was wszyscy fizycy są na jedną modłę — podzieliliście świat na dwie nierówne części: jedni, fizycy, przeczytawszy notatki Turajewa wszystko rozumieją i umierają, a drudzy, niefizycy, nic nie rozumieją i pozostają przy życiu. Boże, jakie to prymitywne! Przecież w fizyce tyle jest działów, kierunków…

Kołomyjec, chociaż rozczulał się jak dziecko, kiedy Borys zwracał ku niemu proszące zielone oczy, postanowił być twardy jak skała.

— A właśnie dotąd tak się działo, fizycy po przeczytaniu umierali, niefizycy pozostawali przy życiu. I nie zagaduj mnie, Borysie, nic z tego nie wyjdzie. Dla ciebie — właśnie dla ciebie, z twoją bujną wyobraźnią — notatki te są zgubne.

Czekan nawet zmienił się na twarzy.

— O—o–o!.. — powiedział wysuwając szczękę do przodu. — Przypomniał sobie, niech cię!

…Upłynęło dziesięć lat, lecz do dziś Borys zmieniał się na twarzy na wzmiankę o jego „bujnej wyobraźni”. Rzecz się miała tak: uczniowie dziewiątej klasy — Czekan i Kołomyjec — wybrali się na pierwszomajowy bal szkolny, wypili sobie i z braku doświadczenia przebrali miarę. Na balu zachowywali się głośno, skandalicznie, zostali haniebnie wyprowadzeni, a w dzień później stanęli na dywaniku przed dyrektorem Aleksandrem Pawlowiczem (w kuluarach — Aleksander Szósty Beżlitoszny). „Ileście przepili?” — chciał się dowiedzieć na końcu. „Trzy pięćdziesiąt” — odpowiedział Staś. „No widzicie — dyrektor podniósł palec — za te pieniądze mogliście zjeść kilogram masła!”

I kiedy tylko to powiedział, szarozielony z przepicia Borys głośno zwymiotował na dywan w gabinecie dyrektora… Potem usprawiedliwiał się, że winna temu była jego bujna wyobraźnia: gdy sobie wyobraził, że je ów kilogram masła, i jeszcze bez chleba, nie wytrzymał. Stąd się to wzięło.

— Przypomniałeś sobie, znalazłeś argument… — wymawiał teraz Staszkowi. — Od tamtej pory wydorośleliśmy, jak sądzę, zmądrzeliśmy, nauczyliśmy się panować nad sobą.

Ja na pewno. I teraz, Stasiu, powiadam ci na serio, przed tobą — optimum dialektyczne.

— To niby ty?

— Właśnie ja. Ja — fizyk kwantowiec, z teoriami czasoprzestrzeni obznajomiony o tyle, o ile, dla ogólnego rozwoju… chociaż lepiej od ciebie, rozumie się. Czyli tyle lepiej, żeby zrozumieć istotę notatek Turajewa, lecz wyraźnie niewystarczająco, żeby, nawet kierując się twoją i Mielnika koszmarną teorią, z tego powodu wskoczyć do trumny i zatrzasnąć nad sobą wieko. Dotarło?

— Aha! Tak w ogóle to w twoich argumentach coś jest — powiedział Kołomyjec. — Rzeczywiście uprościliśmy sobie podział na fizyków i niefizyków, masz rację, że to prymitywne. Trzeba więc będzie znaleźć kogoś z takim optimum dialektycznym i dać mu do recenzji.

— Przecież już znalazłeś, cudaku! Dawaj… — Borys wyciągnął rękę po teczkę.

— Nie, Boria, tylko nie tobie! Fizyków jest wielu, ale ciebie mam jednego.

— To znaczy… ty nachalnie przywłaszczasz sobie podpowiedziany ci pomysł, a mnie pozostawiasz z boku?! Nie szanujesz… nie raczysz mnie szanować jako specjalistę? — Czekan spochmurniał.

— Ależ szanuję, nie złość się! Przecież to bardzo ryzykowne.

— Rozumiem: troszczysz się o moje życie, a zarazem o swoją prokuratorską przyszłość. Więc przyjmij do wiadomości, że dla ciebie już jestem nieboszczykiem. Nie było mnie i nie ma. Proszę pani, rachunek!

Jeśli Borys zażądał rachunku, to sprawa jest poważna. Kołomyjec zawahał się.

— Poczekajże, poczekaj… No dobrze — otworzył teczkę — nie dam ci tego do domu, tutaj przeczytaj. Jesteś podpity, niewiele do ciebie dotrze.

I zaczął wydawać Czekanowi kartkę po kartce konspekt Zagórskiego, a następnie notatki Turajewa; przeczytane natychmiast zabierał z powrotem. Co prawda, kiedy doszło do zgubnych notatek Turajewa, Staszek zawahał się, ale pod wpływem wina zrobił się rozmarzony i beztroski, niedawne wątpliwości wydały mu się kaprysem: cóż się z tego powodu może stać! Nie na próżno przecież mówi się: słowem niczego nie zmienisz.

Pod koniec czytania Borys kilkakrotnie zwracał głowę ku drzewom za ogrodzeniem pawilonu: ku klonowi i lipie, obsypanym młodymi listkami, patrzył na nie z jakimś nowym wyrazem twarzy.

— Ta—ak — rzekł przeciągle, zwracając Staszkowi ostatnią kartkę. — Rzeczywiście, dokopał się do samych korzeni. Będzie się nad czym pogłowić. Całkowicie nowy zwrot w nauce!

— A konkretniej? — przysunął się do niego Kołomyjec.

— Co — konkretniej? Teraz umrę, aha!

— Nie żartuj tak, na razie jest 3:0 na naszą niekorzyść. Możesz powiedzieć coś istotnego?

— Rozumiesz… Borys z zakłopotaniem podrapał się po źle ogolonym podbródku. — Tak od razu nie da się tego wypowiedzieć. Pierwszą część tej hipotezy, zawartej w konspekcie Zagórskiego, znałem już wcześniej. Wszyscy fizycy w naszym mieście wiedzą o niej, sporów i rozmów było niemało. Ale przecież to tylko początek bajki, a dokładniej mówiąc, introdukcja — cała zaś przypowieść tkwi w ostatnich notatkach Turajewa. Prawda, jest w tym coś takiego… niesamowitego. I jeszcze wzmacnia to wrażenie fakt jego śmierci… — Czekan zamyślił się, potrząsnął kudłatą głową. — Turajew był jednak poetą, właśnie fizykiem poetą, fizykiem lirykiem, chociaż dziennikarze ze względu na ograniczoność myślenia przeciwstawiają jedno drugiemu. Potrafił głęboko wyczuć myśl fizyczną, dać widoczny i odczuwalny obraz problemu. I jest w nim… zwłaszcza to drzewo. Oto patrzę teraz — znów obejrzał się na drzewa — przecież rzeczywiście wszystkie gałązki schodzą się zgodnie z prawem zachowania „masy” i „pędu”. I gdzie ja miałem przedtem oczy! Miał człowiek głowę, co?

— A więc?… — ciągnął swoje Staszek. — Z jakiego powodu zmarł?

— Mówię przecież, że był fizykiem lirykiem, w dodatku ze skłonnością do genialności… być może dlatego… — z roztargnieniem powiedział Borys. — Kim według ciebie byłby Turajew, gdyby odebrać jego bogatej osobowości wszystko to, co wniosła fizyka: wiedzę, idee, prace i, oczywiście, osiągnięte dzięki wiedzy, pomysłom i pracom stopnie, stanowiska, nagrody, sławę… nawet krąg przyjaciół i znajomych? No kim by był? I nie ten młody Sasza Turajew, który chciał zostać lotnikiem, ale ojciec nie pozwolił… a propos, ciekawy szczegół! — lecz obecny, dokładniej mówiąc, niedawny, co?

— On miał złotą odznakę turystyczną — po chwili powiedział Staszek.

— O, widzisz! Teraz rozumiesz!

— Mm…m, nie.

— Więc dlatego dotąd żyjesz! Czekan podniósł się. — No, niech ziemia będzie lekką dla fizyków liryków! — Podał rękę Staszkowi. — Możesz się o mnie nie martwić, osobiście jestem fizykiem cynikiem i niczego na wiarę nie przyjmuję. Cześć!

I odszedł wolnym krokiem w kierunku głównej ulicy, pozwalając Kołomyjcowi zapłacić za obiad, co było sprawiedliwe, ponieważ Staszek zarabiał o jakieś trzydzieści rubli więcej.

Śledczy Kołomyjec z niepokojem patrzył za nim. „No, jeśli i z Borysem coś się stanie, to spalę papiery. Spalę i już, do diabła z taką naukową spuścizną!”

Rozdział trzeci

Zgodnie z medycyną jogów w celu wyleczenia jakiegoś organu należy skoncentrować się na nim i myśleć: ja jestem tym organem. Ktoś starał się takim sposobem podleczyć serce… skoncentrował się… i omyłkowo pomyślał:,Ja jestem zawałem”.

Chowano go z muzyką.

K. Prutkow-inżynier Z cyklu: Baśnie bez morału

W jaki sposób odczuwamy myśl?

Myśl jest materialna. Nie cielesna — ale materialna; być może jest to jakieś pole, pole informacji. Tego jednak za mało: czujemy bynajmniej nie wszystko, co materialne. Nie czujemy na przykład próżni, przestrzeni fizycznej — nieobjętego oceanu materii, w którym jak kra (lub piana) pływają ciała fizyczne. Jednak myśl czujemy, chociaż nie wiadomo, czym i jak. Na przykład światło odróżniamy od ciemności, a także jedną barwę od drugiej różnymi pręcikami — czopkami, krzyżykami — kółeczkami — na siatkówce oka; dźwięk od ciszy — uchem zewnętrznym, środkowym i wewnętrznym. Myśli zaś od bezmyślności odróżniamy… licho wie czym, może jakimś niepokojem duszy? Chociaż z drugiej strony — co to jest „dusza”? Termin ten nie nadaje się dla ścisłych rozważań. W badaniach naukowych istnieje termin „psychika”; co prawda jest to ta sama „dusza”, lecz po grecku. Zawdzięczamy ją starożytnym Grekom… I mimo wszystko myśl jest materialna — na tyle materialna, że tym właśnie osobliwym przyrządem, falowaniem duszy, możemy zmierzyć ilość myśli (analog ilości informacji): poważna, głęboka myśl wywołuje spory niepokój w duszy (w psychice? w części podkorowej?) Natomiast płytka, błaha myśl takiego niepokoju — falowania nie wywołuje.

Lub, być może, miarą myśli jest miara jej nowości?…

Mgliste jest to wszystko, krańcowo mgliste. Lecz mgliste jest z tego powodu, że nie znamy samych siebie.

Borys Czekan leżał na tapczanie w swoim pokoiku na parterze hotelu asystenckiego — leżał, wpatrując się w szarzejący w wieczornym mroku sufit, po którym od czasu do czasu przesuwały się smugi reflektorów przejeżdżających ulicą samochodów, i z przygnębieniem myślał, że jest wątpliwe, czy uda mu się tę noc przeżyć.

…Oczywiście, jak suchy piasek wchłania wilgoć, tak on od razu wchłonął wszystko, co było nowe w notatkach Turajewa; rachuby Staszka, że po pijanemu nie zrozumie, były naiwne. W pamięci odcisnęło się wszystko tak dokładnie, że mógłby cytować. Lecz wtedy, pod wpływem pierwszego wrażenia, dostrzegł głównie obrazową stronę idei zmarłego profesora i zrozumiał jego uczucia. Dlatego też powiedział do Staszka, że Turajew to fizyk liryk unoszony w nieznane swoją uczuciową, poetycką wyobraźnią — jego zaś, Borysa Czekana, fizyka cynika, obalającego zasady i autorytety, niczym nie można wzruszyć. Znamy te akademickie sztuczki!

I wzruszyło go. Właściwie musiało wzruszyć z tego prostego powodu, że pojęcia przestrzeni, czasu, ciał, energii, pól były dla niego — odkąd poważnie zajął się fizyką — wcale nie akademickie. Wszystko to czuł, specjalnie trenował, żeby ogarnąć myślą i wyobraźnią przestrzeń fizyczną wokół siebie — z ciałami, polem ciążenia zakrzywiającym metrykę przestrzeni i z falowaniem elektromagnetycznym wywołanym audycjami radiowymi; logiczne, rozumowe postrzeganie świata zarówno dla niego, jak i dla Turajewa, dawno zespoliło się ze zmysłowym.

I w tej chwili młody i przystojny fizyk cynik nie wierzący w boską naturę praw świata (nauka niczego na wiarę nie przyjmuje!) nie miał wcale rumianej twarzy i w ogóle czuł się fatalnie. Z narastającą rozpaczą rozumiał, że idei Turajewa, jego obrazu chłodnej matematycznej przestrzeni czterowymiarowej, w której już wszystko się zdarzyło, ruchy i egzystencje wszystkich ciał ukształtowały się w „rozgałęzione” drzewa, lokalnie przenikające się nawzajem i przeplecione siecią współoddziaływań — tego obrazu wcale nie ma potrzeby przyjmować na wiarę. Ku niemu prowadzą nie zmysły i uczucia wywołane minorowym tonem notatek (i nawet nie śmiercią profesora), lecz logika.

„Też mi logiczne» drzewo śmierci «imienia profesora Turajewa! — bronił się Czekan, mobilizując cały swój sarkazm i ironię. — Anczar w nowej redakcji! Tygrys ominie, ptak nie siędzie[5]* Przecież dlatego nie leci ptaszek, bo już przeleciał. Obok. I zwierze też tamtędy… i wicher czarny… i koniec. Nie, poczekaj: świat istnieje w przestrzeni i czasie to ogólnie uznany fakt. A zatem świat jest czterowymiarowy. Jednoznaczność mojego istnienia (tak samo jak i każdej komórki mojego ciała, jak i wszystkiego na świecie!) w przestrzeni i w każdym momencie czasu — jest też faktem, udowodnionym zarówno doświadczeniem przeszłości, jak i całą wiedzą o świecie (bez niego w ogóle nie istniałaby określona wiedza). Czyli fakt ten obejmuje wszystko. A jednoznaczność owa jest właśnie gałązką lub pędem albo spiralnym powojem na» drzewie Turajewa«. Ale… co» ale«? Nie ma żadnego» ale«, wszystko jest logiczne i jasne. Emocje są zbędne”.

Borys nagle poczuł, że logicznie biorąc jest już martwy. Co tam martwy — nie istniał nigdy. Wszystko, co uważał za swoje życie, za swoją przeszłość i teraźniejszość, za swoje osiągnięcia — zostało z góry dane, podobnie jak „przyszłość”. Tyle tylko, że przyszłości nie zna, aczkolwiek… domyśla się. „Powiesiłbyś się lepiej na swoim» drzewie wiedzy Iogicznej «obok domu, profesorze — pomyślał ze złością — zamiast pisać takie rzeczy! Skoro i tak umarłeś. Dwóch pociągnąłeś za sobą. A teraz jeszcze i mnie…”

Myśli w panice błądziły po zakamarkach mózgu w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontrdowodu strach udający myśli. I nie znajdowały niczego.

On, Borys Czekan, dwudziestosiedmioletni doktorant, jest wpisany w przestrzeń czterowymiarową wraz ze wszystkimi swoimi przodkami — poczynając od małp i paleozaurów — jako chwiejący się (z powodu niebezpiecznych współoddziaływań), zmieniający objętość i formę hiperprzekrój, materialny toroid, który albo odgałęzia się, albo łączy z innymi podobnymi toroidami — trajektoriami — gałązkami. Od niego z kolei odgałęziają się (dokładniej, odgałęziały się od jego przodków, ponieważ on sam jest jeszcze kawalerem) pędy potomne. Owa trajektoria jego egzystencji meandruje po przestrzennej powierzchni dużego, wirującego cylindra o sferycznym hiperprzekroju — planecie, która z kolei obraca się wokół jeszcze większego gorejącego hipercylindra — Słońca. I wszystko to płynie w czterowymiarowym oceanie materii nie wiadomo dokąd.

„Nie płynie, w tym rzecz, że nie płynie! To byłoby jeszcze nic, każdy strumień — istota miałby możliwość w jakiś sposób pokierować sobą dla własnej korzyści, skręcić i umknąć… Wszystko się już zdarzyło i na tym polega przekleństwo idei Turajewa. Od paleozaura z plamami na uszach i kopytach — co było, to było — do pitekantropa oraz współczesnego niemal doktora nauk fizycznych — i dalej aż do końca wszechczasów. Ciało — Ja sądzi, iż wybiera swoją drogę życiową wśród innych istot, które są o sobie takiego samego mniemania… ale to wszystko jest na niby, iluzja. Droga jest już przebyta. Nie szkic, nie zarys — plan na papierze, lecz właśnie droga życiowa — od początku do końca! Droga twoja jest zakończona. W Bogu spokój! Bóg ci da go, ukochany F. Berlago!* To już nie jest Puszkin czy Ilf i Pietrow… Żart. Jakiż zły żart!..”

Borys przypomniał sobie, że tak właśnie brzmiał ostatni zapis Turajewa, i wewnętrznie zdrętwiał. Teraz on był Turajewem, który trzy noce temu szukał i nie znalazł wyjścia ze ślepego zaułka, do którego sam siebie wpędził myślą… nieboszczykiem Turajewem. Był teraz i Zagórskim, i Chwoszczem, przed którymi tak samo nocą, po przeczytaniu notatek profesora i rozmyślaniach logicznych otwarła się obezwładniająca duszę prawda, że ich życie to nie jest ich życie, ich jako osób mających zainteresowania, dążenia, sprawy, uczucia, ludzi łaknących szczęścia i wszystkiego, co stanowi treść życia — nie ma go i nie było. Nie było również martwego Zagórskiego i Chwoszcza. „Droga twoja jest zakończona…”

„Chwileczkę, ale dlaczego to z tej całej magmy, z bezosobowości wyróżnia się tak wyraźnie mgnienie Teraźniejszości? W niej są skoncentrowane niemal wszystkie nasze przeżycia… Tego Turajew za pomocą swojego» drzewa «nie wyjaśnił. Niedopracowanko. Tutaj… aha, tu pasowałby następujący model: życie to taśma magnetofonowa, na której już wszystko jest nagrane. Kiedy się ją odtwarza, ona»żyje«— żyje teraz, właśnie w tym miejscu, które przechodzi obok głowicy. To jest jej teraźniejszość, a tamto, co przewinęło się na lewą rolkę, jest» przeszłością«, to zaś, co na prawej —»przyszłością«. Taśma również może się uważać za samodzielną istotę (a może głowica?), która» wybiera «i» decyduje«, co dalej zabrzmi z głośników: słowa czy muzyka, a nawet jaka konkretnie… może uważać w samouwielbieniu, że melodie i ich piękne brzmienie ona sama» tworzy«, szumy zaś, zgrzyty, zniekształcenia są żywiołowe lub nawet, że są efektem czyichś intryg. A wszystko zostało nagrane na niej. Tak samo jak w nas, w naszym życiu? Mój Boże!”

Czekan usiadł, powiódł dłonią po twarzy. Okazuje się, że i on wniósł swój wkład do hipotezy Turajewa, chociaż starał się ją obalić. Ależ historia! „Czy pozostawić notatki po sobie?” Spróbował się roześmiać, lecz natychmiast zdławił w sobie niesamowicie brzmiący w ciemności pokoju niestosowny śmiech. Jeśli on rozmyśla o notatkach przedśmiertnych w stylu Turajewa, to już nie jest śmieszne. Oznacza to, że w głębi duszy już pogodził się z nieuchronnym zgonem.

I wydało się nagle Borysowi, że otaczający go mrok, podpowiedziawszy mu ostatni wniosek, teraz cierpliwie i chłodno czeka na koniec.

„O nie, poczekajcie! Ja nie jestem Zagórskim ani Chwoszczem, z pietyzmem chylącym głowę przed wielkim autorytetem! Po kiego diabła powinienem zgadzać się z tym idealnym światem geometrycznym, w który zostaliśmy wpisani w postaci linii — trajektorii w zastygłej materii?… Ach, ta wiara w formuły, ta cześć dla liczb, szkiełka i oka! (W zacietrzewieniu, z jakim Czekan kwestionował hipotezę, kryło się sporo histerycznego lęku). Z tych hipotez wynika, że sterczą ze mnie niby z jeża niewidoczne osie współrzędnych: na lewo — na prawo, do góry — na dół, do przodu — do tyłu i w przyszłość — z przeszłości. A co, jeśli oś przyszłości nie sterczy? Jeśli cała materia, całe istnienie narasta wraz ze mną w kierunku przyszłości? To bardzo proste!.. Chwileczkę: narasta. Oznacza to, że ma dokąd narastać. Czyli że przyszłość już istnieje — przyszłość materialna, jako że innych nie ma. Hm, tak…”

Znowu położył się, zarzucił ręce pod głowę.

„Ale jeśli świat nie jest czterowymiarowy? To przecież tylko my postrzegamy cztery wymiary, choć czwarty jest dla nas jak we mgle… Pięciowymiarowy! Wtedy to, co jest znieruchomiałe w naszych czterech, może swobodnie zmieniać się, rozwijać w piątym. Coś w tym jest! — Borys z ożywieniem oparł się na łokciu, lecz zaraz opadł. — Nic w tym nie ma. Wszystkie rozważania dotyczące pięcio—, sześcio— i w ogóle N—wymiarowego świata są dokładnie takie same jak i dla czterowymiarowego. I nawet dla trój— i dwuwymiarowego. Świat istnieje w pewnej ilości wymiarów — to znaczy że wszystko już w nim jest. Dokonało się. Świat istnieje i tym samym wszystko zostało powiedziane”.

Im bardziej zgłębiał Czekan hipotezę Turajewa (gdyż aby kwestionować, należy najpierw zrozumieć), tym bardziej grzązł w niej myślami, uczuciami i wyobraźnią. Jak mucha w smole. Jak łoś w bagnie, z każdym ruchem pogrążał się coraz głębiej. Wkrótce całkiem stracił siły, nie mógł więcej myśleć swobodnie, kategoriami wszechświata: w głowie pojawiał się to wizerunek czarnego, suchego, rozgałęzionego drzewa w szarej pustce, to znów obraz sieci z taśm magnetofonowych każda przesuwa się po swojej głowicy Teraźniejszości.,I po co dziś zawołałem tego Staszka? — pomyślał Borys z ospałym smutkiem. — E, bzdura: zawołałem Staszka! …Wszystko jest zapisane: moja materialna gałąź—trajektoria przetnie się dziś z trajektorią oznaczoną indeksem» S. Kołomyjec«, wymieni się z nią pewną informacją, a potem zacznie się nieodwracalny proces jej przyswojenia: wspomnienia, przemyślenia, kwestionowanie, uzupełnienia… Próbując obalić, tylko wzbogacił i rozwinął tę myśl — na swą zgubę. Czego ci jeszcze…”

Leżał czując, jak słabnące ciało stygnie, tężeje. Serce biło coraz wolniej. Oddech zamierał. Nie było więcej myśli; obudziło się w nim na moment uczucie litości do siebie samego, lecz i ono zaraz zostało wyparte:,I ta litość też jest zapisana…” Na suficie jak żółty miecz mignął odblask reflektorów samochodowych, za oknem zawarczał silnik. „I to jest zapisane: i samochód, i moje obserwacje jego świateł. I to, że o tym myślę, i nawet to, że myślę, że o tym myślę — i tak dalej, w kółko… Nie ma wyjścia. Rzeczywiście, jakiż to zły, bezmyślny żart — samooszustwo życia. Pora więc zdychać”. Ta ostatnia myśl była spokojna, zwyczajna, oczywista. „Twoja droga jest skończona. W Bogu spokój! Bóg ci da go, ukochany… Na nagrobku zresztą napiszą nie F. Berlaga, ale» B. Czekan «wraz z rokiem urodzenia i śmierci — lecz to też wszystko jedno”. Nie była to wesoła myśl…

Obecnie Borys znajdował się w tym przejściowym, między jawą a snem, stanie sennego zamroczenia, kiedy nasza aktywna „osobowość dzienna” stopniowo zanika, „nocna” zaś — osobowość śpiącej żywej istoty, przejawiająca się w snach — nie uformowała się jeszcze. Ten stan bezosobowości jest, jak wiadomo, najbardziej zbliżony do śmierci.

Staszek Kołomyjec biegł przez nocne miasto plącząc się w połach nie zapiętego płaszcza, szukał światełka taksówki. Było po drugiej w nocy, samochody nie jeździły, tramwaje i trolejbusy tym bardziej, więc to biegiem, to szybkim krokiem pokonywał przecznicę za przecznicą w kierunku miasteczka uniwersyteckiego.

…Wróciwszy do domu po spotkaniu z przyjacielem zamierzał się już położyć, lecz podniecony nie zakończoną sprawą przekartkował podręcznik kryminalistyki. I natknął się na rozdział Urazy psychiczne, wydrukowany petitem, jakim drukuje się fragmenty nieobowiązkowe do nauczenia się. Na uczelni i później Kołomyjec nieraz zamierzał go przeczytać, ale wciąż brakowało mu czasu. Ale teraz zainteresował się nim.

Autorzy rozdziału analizowali przypadki omdleń, napadów histerii i nawet pomieszania zmysłów wywołane nagłymi wiadomościami o nieszczęściach, które przytrafiły się bliskim poszkodowanego lub jego mieniu; rozważali też bardziej interesujące przypadki urazów lub chorób w wyniku sugestii: na przykład dotknięcie skóry wrażliwego człowieka końcem ołówka i uwaga, że jest to zapalony papieros, mogą spowodować, iż na tym miejscu pojawi się u niego ślad po oparzeniu. Autorzy nie pomijali też milczeniem i tych — na szczęście rzadkich — przypadków, kiedy efekt sugestii albo autosugestii doprowadzał do śmierci. („Proszę się tak nie martwić, proszę pani — powiedział młody lekarz starszej, nieufnej kobiecie, cierpiącej na dolegliwości wieńcowe — razem umrzemy, tego samego dnia”. Zdarzyło się tak, że właśnie ów lekarz miał ukrytą wadę serca i z powodu nagłego ataku zmarł podczas dyżuru. Tego dnia kobieta akurat przyszła po zwolnienie, lecz gdy tylko dowiedziała się o śmierci lekarza, umarła na miejscu.)

Badając te fakty autorzy zwracali uwagę na to, iż we wszystkich przypadkach poważne zmiany biologiczne zachodziły w organizmie na skutek informacji, to jest na skutek czegoś całkowicie niematerialnego i nie niosącego energii; istotne przy tym okazywało się przekonanie poszkodowanych o prawdziwości tych wiadomości.

„O, do licha, przecież to jest to! — pomyślał Kołomyjec. — Urazy psychiczne, trucizny psychiczne — to tylko różne nazwy tych samych zjawisk: chorobliwe oddziaływanie informacji na organizm człowieka. Rzecz w tym, że człowiek jest głęboko przekonany o prawdziwości tej informacji, wierzy w nią. Jeśli jest ona poważna… a cóż może być ważniejszego od ogólnych wyobrażeń o przestrzeni i czasie, o naszym życiu jako cząstce życia wszechświata! Idea Turajewa obejmuje to wszystko, jednoczy logicznie — a jednak jest fałszywa, błędna. Właśnie tak. Nie wiem, jak to wygląda z punktu widzenia logiki, lecz jeśli spojrzeć wprost — to nie mogą z powodu słusznej idei na temat życia i świata kończyć śmiercią ci, co ją rozumieją. Nie mogą i już!.. Nauka jest słuszną sprawą — być może nawet nader słuszną, przesadnie słuszną — słuszniejszą od życia: i ciało dla niej, dla nauki, to punkt materialny — chociaż ono w ogóle nie jest punktem! — i formy są ściśle matematyczne, i trajektorie… a w rzeczy samej nie całkiem są takimi, a bywa, że» wcale ich nie ma«. Gdzieś czytałem, że błędny jest nadmierny obiektywizm, przesadnie rozważny racjonalizm. Na pewno tak też jest: nauka, poznanie naukowe — to część życia; życie zaś nie jest częścią nauki!.. Hipoteza Turajewa obejmuje wszystko — lecz jest coś przygnębiającego w jej nadmiernej słuszności, w niepodważalnej logice. I tym ona, zapewne, tak dalece przeczy samej istocie życia, że… pogodzić jednej i drugiej organizm nie może? Nie mój, co prawda, i ludzi mi podobnych. Mój organizm potrafił, wytrzymał, dlatego że mnie ta teoria, prawdę mówiąc, wisi: obywałem się bez niej i dalej bez niej żyć będę. Ale dla nich…”

„Ale on chyba nic innego w życiu oprócz nauki nie miał: wszystkiego pozbawiał go» demon problemów«— powiedział mu wtedy o Turajewie Zagórski. Także Borys twierdził, że po odjęciu fizyki z osobowości Turajewa niewiele zostanie. I sam Zagórski też był taki, i Chwoszcz — problemy i idee fizyki były dla nich osobistymi problemami wypełniającymi życie. Właśnie dla takich, co wkładali w to duszę i serce, hipoteza Turajewa miała zapewne zabójczą siłę. Właśnie oni i… zaraz, a Borys?!”

I tu Staszkiem owładnęło nagle takie samo przeczucie jak wczoraj, kiedy oddawszy papiery Chwoszczowi opuszczał Instytut Problemów Teoretycznych. Ono właśnie wypchnęło go nocą na puste ulice.

„Ojej!.. — lamentował w myśli przechodząc przez Katahań po moście dla pieszych. — Czemu mnie po pijanemu podkusiło! Ustąpiłem pod jego naciskiem. Fizyk cynik, a jakże! To samochwał, czyżbym tego nie wiedział? Jak dobrze, gdy od oględzin żółtym kaftanem dusza jest zakryta!* — i temu podobne. Przewrażliwiony, ulegający nastrojom, przecież pamiętam, jak przeżywał złe stopnie, podpuszczania kolegów! I wyobraźnię ma rzeczywiście źle sterowaną. Najważniejsze zaś, że jest z tej samej szkoły teoretyków, którzy ustawicznie są zajęci takimi problemami… i starają się wszystko zgłębić konstrukcjami logicznymi, modelami i matematyką. Z dzisiejszej rozmowy wyraźnie wynikało, że Borys całą duszę wkłada w poszukiwanie prawd fizyki. Jak mogłem?”

Staszek sam nie wiedział dokładnie, po co biegnie i jak może pomóc Czekanowi. Po prostu chciał być z nim, przekonać się, że jest żyw i zdrów, lub chociaż obudzić, odwrócić uwagę, potrząsnąć za ramię: przestańże łamać sobie nad tym głowę!

Do miasteczka uniwersyteckiego przybiegł po trzeciej nad ranem. Wszystkie okna czteropiętrowego hotelu asystenckiego, w tym także okno Borysa na parterze, były ciemne; drzwi wejściowe były zamknięte. Staszek podchodząc do okna Czekana na minutę zawahał się: „Och, zeklnie mnie teraz straszliwie. A niech tam…” Postał pod otwartym lufcikiem starając się dosłyszeć chrapanie lub chociaż oddech śpiącego. Nic nie usłyszał. „Cicho oddycha? Albo przykrył się z głową?”

Kołomyjec niegłośno postukał palcami w szybę: puk! puk! puk—puk—puk! — był to stary, z czasów szkolnych, umówiony ich sygnał: dwa oddzielnie, trzy razem. Wsłuchał się — w pokoju nadal było cicho. Serce Staszka tak zakołatało, że teraz ledwie mógł usłyszeć swój oddech. Puk! Puk! Puk—puk—puk!!! — głośniej, silniej. I znowu nic.

Wówczas zabębnił pięścią po futrynie, już nie w umówiony sposób.

— Boria! Borys! — głos Kołomyjca stał się płaczliwy, pełen paniki. — Otwórz, Boria!

W pokoju na pierwszym piętrze zapaliło się światło, ktoś wychylił się przez okno, warknął sennie i chrypliwie:

— Czego hałasujesz? Pijanyś?

— Mieszka tu Czekan? Nie przekwaterowali go?

— Mieszka. Ale skoro nie odzywa się na twoje walenie, to widocznie nie ma go. Po co wszystkich budzić! — Okno zatrzasnęło się.

Staszek w niepewności stał pod oknem. Cała jego uwaga skupiła się teraz na niedopałku leżącym przy rynnie. Niedopałek był kusząco duży, świeży. Podniósł go, wyjął z kieszeni płaszcza zapałki, zapalił, zaciągnął się ze szlochem. „…A więc nie ma Borysa. — Ta myśl dręczyła go. — Tylko w jakim sensie nie ma?”

Wypaliwszy, stanął nogą na występie fundamentu, przytrzymał się za futrynę i wspominając przelotnie, że niedawno działał w podobnych okolicznościach, wspiął się na okno. Wsadził głowę przez lufcik, zaświecił zapałką. Migotliwy żółty płomyczek oświetlił radio, regały, stół, dwa krzesła, nie schowaną wymiętą pościel. W pokoju nie było nikogo.

Pachniało siarką.

…Autor żałuje, że musi opisywać całą historię od razu, a nie częściami, przerywając opowieść w najbardziej ekscytujących miejscach. Nie te czasy: wyniszczaj do końca, bo inaczej nikt nie weźmie tego na serio, nie pomogą ani obrazy, ani myśli… Nie to, co w dawnych wiekach. Na przykład, historia Tatiany i Oniegina — pamiętacie, napisała do niego list, on przyjechał do ich majątku, a ona przestraszyła się i uciekła do ogrodu, on też więc wyszedł na spacer. I…

Wychodzi wprost na jej spotkanie,
Jak groźny cień u zbiegu alej,
Eugeniusz z blaskiem w oczach, ona —
Jakby płomieniem oparzona,
Stanęła — ani kroku dalej…

A dalej czytelnikowi, niecierpliwie oczekującemu sceny wyznania, autor oznajmia:

Tu przerwę, drodzy przyjaciele:
Dalibóg, jak na jeden raz
Opowiedziałem aż za wiele,
I tchu zaczerpnąć wielki czas;
Na dłuższy spacer mam ochotę,
A resztę jakoś sklecę potem.

I owo „sklecę potem” ciągnęło się — i ze względu na twórcze skupienie autora, i z powodu słabego rozwoju przemysłu poligraficznego — przez cały rok.

Albo to — kiedy już Eugeniusz zaczął zalecać się do zamężnej Tatiany, wybrawszy odpowiedni moment przyjechał do niej do domu, żeby rozmówić się:

…Wtem zabrzęczały gdzieś ostrogi:
To mąż Tatiany drzwi otwiera,
I tu naszego bohatera
W chwili dla niego tak złowrogiej
Pozostawimy, czytelniku —
Na zawsze.*

W ogóle wkład Puszkina w rozwój powieści kryminalnej nie został jeszcze należycie oceniony, jakoś zostało to pominięte przez krytyków i literaturoznawców.

Oczywiście, nieźle byłoby za przykładem klasyka wodzić czytelnika rok, drugi za nos nie spiesząc się z zakończeniem tej historii — ale gdzie tam! Zapomni, pójdzie do kina. Tak więc nie ma rady: zaraz będzie chwytający za serce finał z udziałem bohaterskich pracowników milicji.

Rozdział czwarty

„Karaś lubi, żeby go dusić w śmietanie”. Wiedzą to wszyscy oprócz karasi. Nawet się ich nie pyta — nie tylko na okoliczność śmietany, lecz czy lubią one w ogóle być duszone.

Taka jest siła powszechnego przekonania.

 K. Prutkow-inżynier Myśl nr 12

W tym czasie Borys Czekan znajdował się w pobliżu, na bulwarze 250–lecia Akademii Nauk. Siedział na ławce pośród młodych, posadzonych dwa lata temu klonów, lip, wierzb, topoli — i walczył o swoje życie.

Wtedy w pokoju zasypiał z uczuciem skazańca, wiedząc, że się nie obudzi — gasł. Ale kiedy serce zaczęło wolniej bić i wpadać w arytmię zakłócającą przytomność, nie wiadomo skąd wychynęła złośliwa myśl: „Umrę… a potem okaże się, że wszystko jest nie tak: istnieje i życie, i jego sens, i co wtedy?” Prawdopodobnie uratowało go poczucie humoru, będące ponad logiką i powagą. Zebrał całą wolę, podniósł się z tapczanu: — Nie spać! Bronić się!

Nocne powietrze orzeźwiło go, dodało sił. Lecz mimo wszystko było źle. „Czyżby nawet to było zaprogramowane w moim biegu czasu: że będę się starał nie usnąć, wyjdę z domu? Przeznaczenie obejmuje wszystko… Ale dlaczego w tak skomplikowany sposób, jeśli wyrok jest oczywisty!”

W pobliżu akademika znajdował się kiosk, studenci i asystenci kupowali w nim papierosy i alkohol. Borys podszedł, zatrzymał się, sprzedawca wychodząc zasłonił papierem do pakowania półki, żeby nie kusić nocnych łazęgów — lecz on wiedział, co tam stoi. Na szybach kiosku znajdowały się czujniki sygnalizacji przeciwwłamaniowej. „Więc co? — rozważał Czekan. — Rozbić szybę cegłą, szybko wyżłopać butelkę wina i butelkę wódki — i zanim pojawi się milicja, będę już gotów. Noc w izbie wytrzeźwień albo w areszcie, nowe, odwracające uwagę wrażenia… tylko patrzeć, jak się prześpię i oprzytomnieję. I odejdę od fizyki? Przecież mnie z uczelni wywalą, jasna sprawa. Cóż, aby tylko ujść z życiem”.

Pod ścianą sąsiedniego bloku dostrzegł w świetle latarń kawałek cegły odpowiednich rozmiarów, ruszył ku niemu, lecz nagle wstrząsnął nim wstręt: „Czyżby to było wyjście? W odpowiedzi na argumenty najwznioślejszych myśli, aby zamienić się w chuligana, w pijane bydlę… i precz z problemami? Czy to jest lepsze od śmierci? Nie, niedoczekanie”.

Doszedł tak do końca bulwaru, siadł na ławce, zapalił. Dym z papierosa wił się, według Turajewa, zgodnie z przeznaczeniem, w słabym świetle lamp neonowych. Zgodnie z przeznaczeniem szeleściły wokół listowiem drzewa, owiewane znieruchomiałym w czwartym wymiarze wiaterkiem. Zgodnie z przeznaczeniem migotały gwiazdy.

„Jasna logicznie i niesprzeczna hipoteza: świat istnieje w czasie i przestrzeni. Nawet krócej: świat istnieje… przecież zachodzi jedna z dwóch możliwości: albo jest, albo go nie ma — tertium non datur. Lecz przecież istnieje?” Borys rozglądnął się: cztero— i ośmiopiętrowe budynki, asfalt na ulicy i chodnikach na bulwarze, trawniki, drzewa, słupy latarń, gwiazdy — wszystko znajdowało się na miejscu, istniało. Złocista pomarańcza księżyca powoli wytaczała się zza budynku krytego basenu. „A zatem skoro świat istnieje jako całość, to on jest. I to, co było, jest. I to, co istnieje, jest. I to, co będzie, jest. I to, co my wiemy o nim, i to, czego nie wiemy. Całość to jest całość, nie ma co zawracać sobie głowy… I to wszystko?”

Myśl ponownie zamierała i niknęła. Ciało stawało się ospałe. „Nie usnąć, nie usnąć — powtarzał sobie w myśli. — Lecz wcześniej czy później usnę z myślą o tym. Wiewiórka w bębnie wcześniej czy później straci siłę. Psychologiczny chwyt Hodży Nasreddina, który kazał garbusowi, żeby pod żadnym pozorem — jeśli pragnie wyzdrowieć — nie myślał o małpie z gołym zadkiem. I ten z całych sił starał się nie myśleć, nie wyobrażać sobie jej… Tak samo zapewne bronił się, usiłował przezwyciężyć tę myśl Stefan Chwoszcz, aż z powodu silnego napięcia pękły naczynia w mózgu”.

Borysa znowu przeniknęło chłodne logiczne przerażenie. Znów, jak wtedy w pokoju, wydało mu się, że ktoś dostępny tylko myślom, niewidzialny, osaczył go ze wszystkich stron, zawisł nad nim i spokojnie czeka na koniec.

W oddali pojawiło się drgające światełko reflektora. „Motocykl. Dynamika, która w istocie rzeczy jest czterowymiarową statyką.»Nie ma ruchu«— powiedział raz brodaty mędrzec… Motocykliście to dobrze, nie wie, że nie ma ruchu. Ma rację Turajew: co jest warta nasza nauka, jeśli paradoks Zenona do tej pory nie został obalony! Wymyślono motocykle, samoloty, rakiety…»Przecież widzimy, jak one się poruszają, postrzegamy, czujemy!«Lecz jeśli oczy postrzegają jedno, a myśli i wyobraźnia zupełnie coś innego — to co jest prawdą? Oczami i uszami postrzegamy szczegóły. Myślą — uogólnienia. Uogólnienie jest sumowaniem się szczegółów, zrównywaniem. Okazuje się więc, że nawet uznanie ruchu za fakt niczego nie zmienia: wszystkie ruchy i działania, cała krzątanina życia zostaje sprowadzona do zera, do nicości. W ogólnym rozrachunku ruch nie istnieje”.

Czekan odchylił się na oparcie ławki, czując zimny pot na czole. Wyjścia nie było.

Motocykl przejechał obok, zawrócił na skrzyżowaniu, wjechał na bulwar i teraz zbliżał się do Borysa świecąc z bliska reflektorem. „Patrol milicyjny — pomyślał. — Masz ci los!..” Nerwy napięły się: w powietrzu znowu wyraźnie zapachniało przeznaczeniem Turajewa nie hipotetycznie, lecz praktycznie; Czekan przypomniał sobie nawet jego ilustrację,zasady najmniejszego działania” — ruchu strumienia w korycie na przygotowanym dla niego terenie. Nawet godzina nie upłynęła, jak zamierzał się włamać do kiosku, upić się i zostać zabranym na milicję; gdyby to uczynił, to akurat teraz powinien na sygnał alarmu przyjechać po niego patrol. Lecz nie zrobił tego… a patrol tuż — tuż.

„No cóż, można bez kiosku — rozważał Borys. — Zaraz im podpadnę, oni mnie do przyczepy i na komisariat. Tam nastąpi ustalenie tożsamości, protokół, noc w celi w wyszukanym towarzystwie… Rozerwę się, zapomnę o tym problemie i ominie mnie ów puchar. Konieczne jest przezwyciężenie pierwszego wrażenia. Bodajże taka jest rzeczywiście moja kolej losu — czy z kioskiem, czy bez — los sam uchyla przede mną furtkę”.

Wysłanników losu w mundurach było dwóch. Zgasili motor, zsiedli, podeszli. Rozmowę zaczęli zwyczajnie:

— Czemu tu siedzisz?

Czekan już otworzył usta, żeby odpowiedzieć tym samym tonem: „A wam co do tego? Jedźcie sobie!” — i wszystko poszłoby jak po maśle. Lecz powstrzymała go pogarda dla samego siebie: „Tchórzysz zatem? Przed niebezpiecznymi myślami jesteś gotów czmychnąć w dowolną dziurę. Być może to właśnie jest nagrane na mojej magnetofonowej» taśmie — życiu«: zawsze uchylać się, wić się w owadzim lęku sprzeczności i wielkich prawd? Więc lepiej od razu!..” Borys w zamyśleniu patrzył na rosłego sierżanta. Ten wyglądał na niezadowolonego: pół nocy już kręcą się po mieście — i nic godnego uwagi. Wyczuwało się oczywisty zamiar: chociaż tego zabierzemy…..Nie, dziękuję, chłopcy, lecz z waszą pomocą tego zadania nie rozwiążę. Myśli może przeciwstawić się tylko myśl!”

I zachował się wielce poprawnie. Wyjaśnił, że jest doktorantem, mieszka w hotelu asystenckim, cierpi na bezsenność, wyszedł porozmyślać na świeżym powietrzu. Pokazał legitymację. Kiedy sierżant zażądał, żeby chuchnął, chuchnął pokornie. Milicjanci zapuścili swój K–750 i odjechali.

Borys patrzył w ślad za nimi, czując, że przezwyciężył coś w sobie, i nie tylko w sobie. Przecież powinien trząść się teraz jako trzeci w przyczepie motocykla. W każdym z wariantów. Tędy biegł „nurt” zgodnie z „zasadą najmniejszego działania”, tam ciągnęła się taśma jego życia, tam — wszystko do tego prowadziło. A on — on jest tutaj! Przezwyciężył. Wybrał. Sam tak zadecydował. I do diabła z predestynacją!

Zerwał się, pobiegł w sportowym tempie tam i z powrotem po bulwarze, wrócił na tę samą ławkę czując przypływ energii myśli. „Tak, tak, oczywiście, logika, uogólnienia, tertium non datur… a właściwie dlaczego… non datur? I dlaczego, jeśli tak się już złożyło, uogólnienie jest zawsze dla nas bardziej prawdziwe niż różnorodny zbiór poszczególnych odczuć, z których się ono składa?

Jesteśmy istotami skończonymi w czasie i przestrzeni. Do tego niezbyt dużymi. Jesteśmy ograniczeni w przestrzeni i śmiertelni, to jest pewne. Strumyczki materii o metrowym przekroju w gigantycznym strumieniu czasu imienia Turajewa i Zagórskiego, Pan z nimi! Wokół jest nieskończenie złożony i różnorodny świat, który nieustannie pompuje w nas wrażenia. A my je odbieramy, zapamiętujemy, porównujemy i uogólniamy. Oto w czym cała rzecz: dlaczego uogólniamy, po co to nam? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?… A dlatego, że część jest mniejsza od całości. Całość — to cały dostrzegany świat, niewielka jego część — to my, od narodzin do śmierci. To zaś, czym ja postrzegam, rozmyślam i zapamiętuję, to mała część mojej istoty, innymi częściami — organami przemieszczam się, biorę przedmioty, trawię… pracy aż nadto. A więc natura uogólnienia — co jest najważniejsze w działalności rozumnej — polega na naszej skończoności. Nasz rozsądek — to produkt naszej ograniczoności i małości”.

Borys roześmiał się odrzuciwszy głowę ku gwiazdom. Miło było poczuć się wyzwolonym. Znów myślał z natężeniem, do kołatania w skroniach i potu na czole, lecz nie było więcej w myślach paniki, lęku. Po prostu nie chciał stracić wątku.

,A zatem tak się to dzieje. Jesteśmy zmuszeni uogólniać, innymi słowy zrównywać, sprowadzać złożoność do prostoty, najróżnorodniejszą rzeczywistość do uproszczonego modelu. Inaczej zaplatamy się. I kto zręczniej potrafi uogólniać, kto większy obszar świata ogarnie myślą, wyróżni cechę zasadniczą, ten jest mądrzejszy. Będzie miał większy autorytet i żyć będzie lepiej… Lecz pozostaje najistotniejsze, że właśnie w tym zaplątaliśmy się: zaczęliśmy brać dążenie naszego ograniczonego umysłu do uogólnienia—uproszczenia percepcji świata — za obiektywną prostotę świata. Nawet najbardziej tęgie umysły ludzkości mogły — zwłaszcza w czasach przed pojawieniem się komputerów — operować jedynie czymś dostatecznie prostym i określonym. Więc pragniemy, ogromnie pragniemy, żeby wszystko było określone i proste, żeby zgodnie z logiką Arystotelesa, gdzie tertium non datur… chociaż z doświadczenia wiemy, że bywa dane i trzecie, i siódme, i… — naste. Dążenie do prostoty uważamy za rzeczywistą prostotę świata: jeśli nie w postrzeganych przejawach, to przynajmniej w swoich zrębach świat powinien być prosty. Ma obowiązek być taki!

A tymczasem świat nie ma żadnych obowiązków wobec nas. Jaki jest, taki jest, i za to podziękujmy. To my winniśmy mu wdzięczność. Nie ma podstaw uważać, że jest urządzony prosto i rozsądnie, że w ogóle jest» urządzony«. Co więcej, nie wolno nawet kategorycznie twierdzić, że istnieje. Aczkolwiek fakt to niemiły dla naszego ograniczonego rozsądku, ale trzecie wyjście jest dane: świat istnieje i nie istnieje. Ciągle powstaje w teraźniejszości, znika w przeszłości, ponownie powstaje — niekiedy taki sam, niekiedy nieco zmieniony… a bywa, że i całkiem na bakier. Przecież pojęcie» istnienia«(a ono jak i wszystkie czasowniki: być, występować, istnieć — są wynikiem naszych potocznych doświadczeń i ograniczonego myślenia) odnosi się w istocie tylko do tego, co jest zastygłe i niezmienne, ponieważ każda zmiana stanowi zwrot w kierunku zniknięcia tego, co było, oraz powstania czegoś innego… Istnienie — to Stawanie się”. Ciało zdrętwiało od długiego siedzenia. Borys wstał, przeciągnął się, obejrzał — nagle zauważył, poczuł nie wiadomo w jaki sposób, że wokół niego trwa właśnie owo stawanie się, nieprzerwane stwarzanie świata przez życie. Rzeczywiście zbliżał się poranek po prawdziwie wiosennej nocy. Drzewa tylko udawały, że śpią, a naprawdę przebudziły się już po zimie i teraz pod ich korą płynęły soki, we wszystkich gałęziach i pędach — żeby rozwinąć się, rozkwitnąć, wydać nasiona, wyróść wyżej… żyć. „To jest przecież prawdziwe drzewo wiadomości — pomyślał Czekan — nie zaś suchy pniak. Ono zmienia się”. I lekki wiaterek, jak to teraz zrozumiał, tylko udaje ruch powietrza z powodu różnic temperatur, a w istocie również żyje, pieszczotliwie gładzi skórę, porusza włosy i młode listowie. Życie — logicznie nie wyjaśnione i nie wymagające uzasadnienia — było we wszystkim: i w wiaterku, i przemieszczaniu się soków w drzewach oraz krwi w żyłach Czekana, i w ruchu planet i gwiazd.

„Co tu mówić, dla teoretycznego myślenia niezbyt wygodny jest ów świat, który istnieje — nie istnieje, w którym nic nie jest ściśle zdeterminowane ani poprzedzającym, ani następującym stanem i nie wolno odrzucić ani przypadku, ani woli i decyzji człowieka, w świecie, w którym nie zawsze są stosowne, pytania» dlaczego «oraz logiczne reguły gry, w którym przeciwieństwa zawsze są w walce i rzadko w jedności… słowem, taki dialektyczny świat, że tylko się położyć i umrzeć!

Oni zmarli, ci trzej. I mnie o mało co za sobą nie pociągnęli, dlatego że póki walczyłem z logiką Turajewa takąż bronią logiczną, byłem kandydatem na nieboszczyka. Zmarli, ponieważ wierzyli w swój teoretycznie bez zarzutu, lecz mimo wszystko sztuczny — i dlatego martwy świat, bardziej niż w rzeczywistość. Byli różnymi ludźmi: fizyk poeta Turajew, subtelnie delektujący się myślą, który sam się zahipnotyzował, przyjaciel — wielbiciel Zagórski, popularyzator, nadający kształt ostateczny jego hipotezom, Stefan Chwoszcz, pominięty w swoim dążeniu do współpracy i wielbienia (któremu dopiero w ostatnim dniu jego życia udało się sięgnąć do» oryginału«). Lecz wspólne było to, że wszyscy trzej odbierali lub odrzucali nowe idee nie tylko rozumem, ale również zmysłami, sercem. Taka jest specyfika pracy naukowej: długo rozmyślając nad jakimś problemem przesiąka się nim. W psychologii zjawisko to nazywa się»powstawaniem dominanty«…”

Teraz, sam tego nie dostrzegając, Borys zamaszyście szedł środkiem pustej szosy w kierunku Katahani.

„O nie, oczywiście, że były też uboczne efekty. Dla Turajewa — to, że jest autorem nowej teorii, autora własne dzieło zawsze zachwyca. Był też moment, który zrodził w nim wiarę w przeznaczenie: to, że jest Turajewem II, Turajewem juniorem. Nie chciał być drugi, szukał swej drogi w życiu, pragnął się dostać do szkoły lotniczej… lecz tatuś przeszkodził i syn został dziedzicznym księciem w fizyce. U Zagórskiego — wiara w wizjonerską słuszność szefa plus wrażenie, jakie wywarła jego śmierć: przecież szybko pojął, dlaczego umarł Turajew, nie mógł nie zrozumieć. Na Chwoszcza oprócz pietyzmu podziałało wrażenie dwóch śmierci… Ja, biedny doktorant, w ogóle nie powinienem w tym sensie miotać się, lecz od razu zamówić trumnę! Lecz najważniejszego — hipotezy, że świat materialny całkowicie od początku jest zapisany w geometrycznej przestrzeni czterowymiarowej, nie mogli nie przyjąć. Świat powinien być prosty — i im prostsza jest idea jego budowy, tym genialniejsza. Więc od razu bezkrytycznie wchłonęli w siebie obraz świata matematycznego, w którym wszystko zdarzyło się, księga Istnienia została już napisana, przeczytana i zamknięta.

A dalej rozpoczęła się walka dwóch dominant: dotyczącej świata, odpowiadającej na wszystkie pytania i przenikającej psychikę hipotezy Turajewa (gdyby była cząstkowa, wtedy zapewne wszystko dobrze by się skończyło) i równie wszechogarniającego, przenikającego nas uczucia życia. Uczucia mrocznego, nierozumnego — ponieważ jest ono właściwe i robakom, i żuczkom — lecz nieskończenie bardziej mądrego od dowolnej logiki. Owe dominanty całkowicie przeczyły sobie nawzajem. Z odczuciem przeznaczenia żyć się nie da: albo pokonasz w sobie to uczucie — myśl, albo ono przytłoczy i wykończy ciebie… Zagórski i Chwoszcz zapewne także stawiali opór, kwestionowali, działając zwykłą bronią uczonego — lecz dlatego idea jeszcze bardziej wzmacniała się w nich: do takiego stadium, kiedy zaczęli każdy swój ruch, każde westchnienie i bicie serca pojmować jako coś danego z zewnątrz, coś obcego, martwego. I to był koniec!”

Czekan przypomniał sobie, jak on sam kilka godzin temu leżał w pokoju słabnąc stopniowo na duchu i ciek, jak lodowata logika hipotezy Turajewa wypierała życie z jego mózgu — wzdrygnął się, zadygotał z zimna. Podszedł już do rzeki i teraz z wysokiego brzegu widział, jak budzi się dzień: niebo na południowym wschodzie poczerwieniało, rozżarzyło się, szkarłatne z szaroniebieskim odcieniem chmury w tym miejscu, gdzie tuż — tuż powinno pojawić się słońce, stanęły na sztorc niby podrzucone ognistym wybuchem. Gwiazdy blakły w błękitniejącym niebie, jedynie Wenus lśniła na prawo od szkarłatnych obłoków, walcząc ze świtem. Miasto na tamtym brzegu, w dolinie, leżało spowite mgłą; wyłaniały się z niej górne piętra budynków, kominy fabryczne, z ulic wynurzały się obłe, jak wieloryby, dachy trolejbusów.

„I jakież to dziwne — myślał Czekan obserwując wschodzące za domami słońce — zaczyna człowiek poddawać życie analizie kontemplacyjnej i wszystko mu się nie podoba: to padół łez i smutku, to» pusty i głupi żart«, a w ogóle to nie życie, lecz martwota w czterech wymiarach, uschnięte drzewo. Ale przecież to jest życie. Niedoskonałe, dalekie od kontemplacyjnych ideałów… lecz jednak jest to wszystko, co posiadamy! Witaj, niedoskonałe Słońce w kosmatych protuberancjach! Bądź pozdrowiony, pyle, zdeptany nogami! Witajcie i wy, różowe zmarszczki na rzece! Bądź pozdrowione, Życie — falo stawania się, bądź pozdrowiony świecie istniejący — nie istniejący! Nadal się zmieniaj, nie szkodzi, przyzwyczajamy się już. Nie dasz się poznać ostatecznie — nic wielkiego, bo znaczy to, że będzie jeszcze dużo» kryzysów fizyki «i innych nauk; tak jest nawet bardziej interesująco, jak w serialu. Skostniała, zastygła wiedza jest niebezpieczniejsza od wszelkich kryzysów… Witajcie, liście na drzewach, witaj, wietrze, rzeko! Nie istnieje nikt, kto by na zawsze nakazał, jak trzeba wiać, szeleścić, płynąć… jak mam kroczyć. Dlatego że Życie to wolna wola, dążenie i wieczny ruch. I niech tak się stanie!” Po moście wlókł się na tę stronę pierwszy, klekocący tramwaj. Coraz wyżej wznoszące się słoneczko przygrzewało. Borys ze znużeniem przeciągnął się, ziewnął i pomaszerował do przystanku tramwajowego, zachciało mu się ogromnie spać, a bać się teraz nie miał czego.

— Jak to — koniec? — z rozczarowaniem wykrzyknie ten i ów czytelnik zmierzywszy wzrokiem resztę tekstu. A gdzie jest jeszcze jeden trup? Były obiecane cztery. Zwracać pieniądze!

…Doprawdy niektórzy czytelnicy (także widzowie) stali się jednak krwiożerczy aż do przesady. Przecież takich ludzi powaliłem — bez jednego wystrzału, nie dla jakichś tam banknotów czy brylantów, lecz w imię idei… i ciągle im mało? A myśli, a kolizje, a pejzaże, a wschód słońca, a… nie i nie, oni żądają zwłok.

No dobrze. Pięćdziesiąt trzy lata później doktor habilitowany nauk matematyczno—fizycznych, profesor emerytowany Borys Czekan łowiąc w zimie ryby przeziębił się, a wkrótce zaraził kokluszem i zmarł.

Jak powiadał najbardziej przenikliwy bohater tej opowieści Andrzej Mielnik: „Wszyscy zresztą umrzemy — znaczy się, tego!”

1973

Był sobie chłopczyk

Mane, thekel, fares

 Napis na plocie

I

W centrum Moskwy, gdzie ludzie spieszą się, żeby szybciej wydostać się z tłoku ulicznego, w długim i zawiłym przejściu pod Maneżem — z wyjściami na ulicę Gorkiego, na prospekt Marksa, na plac Rewolucji, do hotelu „National” i jeszcze dokądś tam, z wejściami do metra i z niezliczoną ilością znaków informacyjnych, w których nie tak łatwo się zorientować przyjezdnemu — tak więc w tym podziemnym królestwie stał w białawym świetle jarzeniówek sprzedawca, omijany przez strumień ludzi. Ten niemłody okazały mężczyzna o miłym, przenikliwym spojrzeniu spod czarnych brwi zachwalał donośnym głosem swój towar — książkę w szarozielonej oprawie.

— A oto nowa książka, bardzo ciekawa! Nazywa się Księga życia, jej autorem jest Nieznany! Chodzą słuchy, że zostanie zgłoszona do Nagrody Państwowej. Cena: rubel osiemdziesiąt kopiejek, dozwolona od lat szesnastu. Niezastąpiona lektura w pociągu, na lotnisku, w kolejce do urzędu, a także w domu. Pozostało zaledwie dwadzieścia egzemplarzy… Księga życia, bardzo interesująco i brawurowo napisana! Dotyczy aktualnych problemów życia, miłości, rodziny i pracy.

Przechodnie, którym szkoda czasu na chodzenie po księgarniach, zatrzymują się, słuchają, niektórzy kupują. Tym bardziej że pozostało dwadzieścia egzemplarzy: potem będzie się szukało na próżno.

Piotr Iwanowicz, kierownik pracowni pewnego instytutu naukowo — badawczego położonego około tysiąca kilometrów od stolicy, oddelegowany na dziesięć dni do ministerstwa, również kupił. Jeszcze wczoraj zakończył załatwianie spraw, zawczasu podbił delegację i oddał się skromnym uciechom pana w podróży służbowej: pochodził po sklepach, kupił mnóstwo drobiazgów, których główną zaletą było to, że będzie można później powiedzieć: „Kupiłem w Moskwie, w sklepie firmowym na Tagance…” — a teraz wybierał się na lotnisko.

Trudno określić, co właściwie skłoniło Piotra Iwanowicza do kupienia Księgi życia. Nie należał on do tych, którzy czytają (a tym bardziej kupują) książki. Możliwe, iż zawierzywszy reklamowym namowom sprzedawcy, kupił ją po prostu jako coś cennego, dlatego że na pierwszy rzut oka książka była rzeczywiście wartościowa: elegancka oprawa, wytłaczana jak skóra krokodyla, rzucające się w oczy czerwone litery tytułu biegnącego po przekątnej od dolnego lewego rogu, wysokiej jakości druk na kredowym papierze; słowem, było w wyglądzie książki coś solidnego, akademickiego, Piotr Iwanowicz zaś jako słabo znający się na współczesnej produkcji książek był przekonany, że byle czego tak nie wydadzą. A być może zadecydowało to, że delegacja udała się jak rzadko: i temat został zatwierdzony, i rozmawiał z wiceministrem (jak się wydaje, został przez niego zapamiętany, i to z dobrej strony zapamiętany). Dlatego też Piotr Iwanowicz był w pogodnym, dobrym nastroju. „Ach, jak szaleć, to szaleć!” — postanowił, odliczając sprzedawcy pieniądze. W ostateczności przyda się, jeśli zawiedzie pogoda i przyjdzie tkwić na Wnukowie.

Ale warunki atmosferyczne okazały się sprzyjające i o dziewiątej wieczór Piotr Iwanowicz już otwierał drzwi własnego mieszkania. Telegramu jak zwykle nie nadał (czynił tak ze względu na czujność małżeńską) i również nigdy nie mówił, na jak długo wyjeżdża: niech na niego czekają. Od razu przekonał się, że w domu wszystko jest w porządku. Swojski zapach gotowanych na galaretę wieprzowych nóżek, zapach ciepła domowego, rozsądnej oszczędności i nie gasnącego marzenia o samochodzie (owszem, było takie marzenie) witał go od progu. Żona kręciła się w kuchni, syn — piątoklasista Andriusza — odrabiał lekcje.

Kupionej w Moskwie książki nawet nie otworzył tego wieczoru. Zajrzał do niej dopiero następnego dnia, kiedy wykąpany, obsypany czułościami, zadbany, położył się po śniadaniu w swoim pokoju na kanapie z zamiarem całkowitego odprężenia się po stołecznym rwetesie, po delegacyjnych i służbowych kłopotach.

Był sobie chłopczyk — przeczytał Piotr Iwanowicz na pierwszej stronie. — Kiedy skończył trzy lata, rodzice podarowali mu trójkołowy rower, na którym jeździł po mieszkaniu z jednego pokoju przez przedpokój do drugiego i z powrotem. Pokoje wydawały mu się ogromnie duże i wysokie…

— Miły początek — stwierdził Piotr Iwanowicz — akurat dla odprężenia się. — Na chwilę przymknął powieki wspominając swój pierwszy rower z żółtym drewnianym siodełkiem i z żółtą kierownicą; on również jeździł na nim po mieszkaniu i nawet potrafił specjalnie się wywracać przejeżdżając przez próg… — Masz tobie, do tej pory pamiętam!

…Pokoje, w których mieszkał chłopczyk z mamą, tatą i dwiema starszymi siostrami, znajdowały się na wysokim parterze starego domu. Oprócz dwóch pokoi do mieszkania należał drewniany balkon zarośnięty od ziemi po dach dzikim winem. Inne mieszkania miały wyjście na podwórze, gdzie rosło kilka starych, już nie owocujących jabłoni, gdzie stały szopy i wspólna drewniana wygódka nad urwiskiem. Lecz na podwórze chłopczyka ze względu na jego wiek na wypuszczano…

„Tak, tak… prawie nie ma teraz takich podwórek, zniknęły. Pozostały chyba w miasteczkach, gdzie nie rozwinęło się jeszcze budownictwo. A szkoda, bo to był ich świat, własne terytorium dla dzieci — które, nawiasem mówiąc, nie najgorzej izolowało je przed zgubnym wpływem ulicy”.

…Chłopczyk bawił się — niekiedy z siostrami, ale częściej sam — na balkonie. Najbardziej lubił wypatrywać stamtąd, czy nie idzie ojciec. Kiedy ojciec — krępy mężczyzna w okularach — wracając z pracy pojawiał się w oddali na nie zbadanej i tajemniczej ulicy, chłopczyk podskakiwał przy balustradzie i dźwięcznie wolał:,Tatuś idzie! Tatuś idzie!”

A pewnego razu chłopczyk usłyszał od plotkujących pod balkonem kobiet słowo,lezie”, zapamiętał, zdecydował, że tak rzeczywiście lepiej brzmi, i zobaczywszy następnym razem ojca zawołał:,Tata lezie! Tata lezie!” — za co natychmiast dostał lanie od mamy…

— Co takiego? — Piotr Iwanowicz usiadł. Zrobiło mu się nieswojo.

Przecież to o nim! I jak wypatrywał ojca, i lanie, i starsze siostry… i ich balkon, i ojciec był właśnie taki. Cóż to — zbieg okoliczności? Niezbyt to prawdopodobne.

…Na podwórku, dokąd chłopczyka zaczęto wypuszczać następnego lata, bywali jego rówieśnicy: Koła, syn dozorczyni, i Wika, córka kierowcy, niejakiego Loni… (Faktycznie — stwierdził Piotr Iwanowicz czując bicie serca). Ten Lonia stanowił dla chłopczyka największy po ojcu autorytet. Przyjeżdżał na podwórko ciężarówką, pozwalał dzieciom włazić do szoferki i na pakę, a niekiedy w przystępie dobrego humoru zabierał je na przejażdżkę. Samochodów było wtedy mało i wszystko w nich wydawało się cudowne: uchwyty, dźwignie w szoferce i klakson, i warkot silnika, i zachwycający, z niczym nie dający się porównać zapach benzyny. Zapewne od lej pory umocnił się w chłopcu pociąg do wszelkich mechanizmów, maszyn, urządzeń.

W oficynie mieszkał także inwalida, sprzedawca Hawryłuk, ze skrzypiącą i stukającą nogą — protezą. Rówieśnika Kolę czasami biła jego matka dozorczyni: trzymając za rękę, goniła go wokół siebie i uderzała mocno skręconym ręcznikiem.

Teraz Piotr Iwanowicz wyraźnie widział podwórko porośnięte zieloną trawą, w której można było znaleźć smaczne, niedojrzałe nasionka, widział plotkujące sąsiadki i Kolę, który mknie po orbicie wokół rozgniewanej matki, wrzeszcząc i zakrywając rączką pupę — a on i Wika stoją z boku. Żal im jest Koli i rozumieją, że mama ma rację, i cieszą się, że to nie oni obrywają.

…Mieszkała także w oficynie, w dobudówce, Lina Moisiejewna oraz jej siostra — dwie stare panny mówiące po francusku. Chłopiec miał prawie pięć łat, kiedy zmarła siostra Liny Moisiejewny. Była to pierwsza śmierć, którą zapamiętał. Nie można powiedzieć, żeby wywarła na chłopcu wielkie wrażenie, lecz rozmowy dzieci i dorosłych, ich prawdziwa lub na pokaz żałoba, przygotowania do pogrzebu — to wszystko wzbudziło w nim ciekawość. Zachciało mu się udowodnić, że potrafi się smucić nie gorzej od innych. I kiedy kondukt pogrzebowy wyruszył z ich domu w górę ulicy, nie szedł w nim, lecz obok tłumu, popłakiwał bez łez, zawodził i nie zapominał śledzić, jakie to czyni wrażenie na publiczności. Wrażenie było nie całkiem takie, jakiego się spodziewał: dzieci spoglądały na niego ze zdziwieniem, dorośli zaś z potępieniem. Ale ta cecha: wywierać wrażenie, starać się (nawet z ujmą dla własnej godności), żeby przypodobać się innym w każdych okolicznościach, pracować pod publiczkę — wykluwszy się w bezgrzesznych latach, utrwaliła się w chłopcu na całe życie. I wiele z tego, czego dokonał (jak również tego, czego nie zdecydował się uczynić), było jej następstwem…

Piotr Iwanowicz westchnął, zmarszczył czoło, znów westchnął. Nie było wątpliwości, czytał książkę o sobie. „Cóż to znaczy?!” — w panice zapytywał samego siebie. A oczy biegły po linijkach tekstu, wpatrywały się w niego jak w nieodwracalne niebezpieczeństwo.

…Tego roku chłopczyk poszedł do przedszkola w domu ojicerskim Armii Czerwonej, dlatego że jego ojciec akurat był dowódcą w jednej z jednostek. Do tego przedszkola chodził niedługo. Jesienią, w mglisty poranek przyszli do nich dwaj mężczyźni. Kiedy chłopiec obudził się i ubrał (ubierał się już sam i nawet potrafił zawiązać sznurówki na kokardkę), nie rozumiał, dlaczego mama cicho płakała, dlaczego z takim przygnębieniem szykował się do drogi ojciec, dlaczego chowały się po kątach siostry — z żeby uspokoić samego siebie, zapytał:,Do pracy idziesz, tatusiu?” „Do pracy” — ojciec podniósł chłopca i pocałował go, czego nigdy nie robił, kiedy szedł do pracy.

Do przedszkola tego dnia nie poszedł. Na podwórku starsze dzieci wyjaśniły chłopcu, że jego ojca „zabrali”. Nie rozumiał, czy to dobrze, czy źle — zrozumiał jedynie, że to coś niezwykłego, o czym się mówi półgłosem. Był dumny: innych tatusiów nie zabrali, a mojego — zabrali! I kiedy następnego dnia mama w kolejce zaczęła rozmawiać ze znajomą, chłopiec przerywając rozmowę wypalił z przechwałką:,A tatę wczoraj zabrali!” — za co natychmiast dostał od mamy klapsa.

W domu siostry wyjaśniły chłopcu, że tatę „wsadzą do więzienia”, lecz i to były dla niego nic nie znaczące słowa. Był przekonany o tym, że z tatusiem, dużym, silnym, mądrym człowiekiem, który go nigdy nie bił, kupił mu rower i zabawki, podrzucał go do góry, opowiadał bajki i historie z czasów wojny….z jego tatusiem nic złego stać się nie może. I kiedy po miesiącu zezwolono na widzenie i chłopiec z parapetu, na którym go postawiono, zobaczył ojca — wychudłego, zarośniętego, zagubionego — za taką kratą, za jaką pewnego razu widział zwierzęta w objazdowym zoo, świat jego wyobrażeń runął, a on zaniósł się płaczem.

Trudno opisać, co się działo teraz w duszy Piotra Iwanowicza. Przypominało mu się wyraźnie, jak to było; pojawiło się uczucie dumy, że oto ma w ręku książkę nie o kimś innym, lecz właśnie o nim. Było też bezgraniczne zdziwienie, kto to wszystko ujawnił — nie on przecież, bo nikomu nie opowiadał takich szczegółów o sobie! I po co to wszystko?! Czuł niezadowolenie z oceny, jaką autor zdążył mu już wystawić z błahego powodu, z zachowania się na pogrzebie — oceny, przyjmijmy, nie całkiem błędnej, ale, wybaczcie, co innego, kiedy sam siebie tak oceniam, a co innego — kiedy ktoś postronny, przy czym nie w rozmowie w cztery oczy, lecz w książce, którą wszyscy mogą przeczytać! „Dlaczego właśnie o mnie?” Jednocześnie wydawało mu się to naturalne, że właśnie o nim.

Z niczym chyba nie można porównać owych złożonych i gwałtownych uczuć, których doświadcza człowiek, czytając słowo drukowane o sobie samym — zwłaszcza jeśli nie jest do tego przyzwyczajony i nie on zadbał o publikację. Teraz zaś w rękach Piotra Iwanowicza, nerwowo przerzucającego kartki, znajdowało się coś więcej niż zwyczajna książka — był tego pewien.

W sąsiednim pokoju słychać było głosy chłopców. To Andriusza wrócił ze szkoły, jak zwykle, z kolegami. „Mamo, będę na podwórku!” — „Ale nie odchodź za daleko, niedługo będzie obiad”. Głosy ucichły, trzasnęły drzwi. Piotr Iwanowicz wszystko to słyszał i nie słyszał, przebywał w innym czasie.

…Z mieszkania wysiedlono ich do oficyny, do niewielkiej izby. Mama pracowała w tkalni, siostry chodziły do szkoły. Chłopca zostawiano u sąsiadek, które nie miały dla niego czasu.

Kiedy miał sześć lat, speszyła go bardzo rówieśnica Wika. Zaproponowała zabawę w tatę i mamę,naprawdę” — z on zgodził się. Lecz oboje, oczywiście, nie wiedzieli w ogóle, jak się w to bawić. Szczegółowe omówienie powstałej kwestii do niczego nie doprowadziło i na tym się zabawa skończyła.

Rodzice w tamtych czasach (jak zresztą i obecnie) nadzwyczajnie zdziwiliby się i przerazili, kiedy dowiedzieliby się, jak dużo takich rozmów toczy się między dziećmi wokół tej tajemnicy dorosłych…

— No wiecie! — Piotr Iwanowicz był zaszokowany.

…Ojciec wyszedł po dwóch latach, przywrócono mu dawne stanowisko, lecz wkrótce został przeniesiony do rezerwy. Podjął pracę zaopatrzeniowca. Latem zabierał czasami chłopca ze sobą w podróże po okolicy — i były to najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Jechało się na wozie, który ciągnęło wspaniałe zwierzę, koń — można było go z fasonem popędzić batem, przejechać się na nim wierzchem. Pola, stawy, lasy, rzeczki, sady jabłoniowe, kaczki, obsypani mąką ludzie w młynach, basztany, zboża na polach skrywające człowieka (pewnego razu nawet zabłądził w nich). I co najważniejsze: tatuś, najlepszy człowiek na świecie. Kiedyś w drodze zostali prawie bez jedzenia; ojciec nauczył chłopca gotować „więzienną” polewkę: do garnuszka z wodą podrobić chleba, dodać oleju, posolić… nie było niczego smaczniejszego od tej polewki!

Tam, na głuchej wsi, zastała ich w lecie następnego roku wojna. „Kijów bombardowano, doniesiono nam…” Mama — akurat przyjechała ich odwiedzić — rozpłakała się, bo pomyliła Kijów z Charkowem, gdzie u krewnych gościła starsza córka.

Wojna. Chłopiec traktorzysta zawrócił maszynę na jednej gąsienicy, odcisnął w błocie wachlarz, na pełnym gazie ruszył przed siebie, w wyobraźni chłopczyka — prosto na front. Za traktorem, płacząc i załamując ręce, biegła rozczochrana staruszka.

Wojna. Wrócili do miasta drogami zapełnionymi uciekinierami. Następnego dnia ojciec przyszedł w mundurze oficerskim, w furażerce, z naganem w kaburze i nawet z menażką przy pasie. Menażkę podarował chłopcu. Polecił matce przygotować się do ewakuacji i natychmiast odjechał, żeby objąć dowództwo batalionu.

Wojna. Przekreślone zostało nalepionymi na krzyż białymi paskami papieru na szybach pokojowe istnienie. Pierwsze bombardowania, które przeczekiwano w piwniczce na podwórzu, gdzie przedtem trzymano ziemniaki i kapustę. Paniczna wyprzedaż za bezcen rzeczy, których nikt nie kupował.

Chłopiec biegał oglądać pierwsze ruiny, zbierał odłamki. Nie miał nic przeciwko wojnie: nareszcie zaczęło się to, o czym czytał w książkach i oglądał w filmach, o czym śpiewano pieśni.

Ojciec zjawił się ponownie po dwóch tygodniach. Wymizerowany, zmęczony. Wsadził ich do hałaśliwego, przepełnionego eszelonu i odjechał — tym razem na zawsze…

W dużym pokoju rozległy się głosy, tym razem kobiece: żona i jej znajoma Maria Michajłowna wkładały całą nie wykorzystaną w życiu rodzinnym energie w rozważanie jakiegoś ważnego zagadnienia. Nie mogąc się porozumieć, zawołały Piotra Iwanowicza, ich życzliwego i ironicznego arbitra. Nie odezwał się. „Odpoczywa — powiedziała żona. — Był w ważnej delegacji w Moskwie, w ministerstwie”. Kobiety ściszyły głosy.

A Piotr Iwanowicz czytał — widział — wspominał:

…Jak przyjechali do obcego miasta, do niepozornego domku na peryferiach, należącego do dalekich krewnych, jak zaczęły się awantury z powodu nędzy, ciasnoty, nieładu. Przypomniał sobie dalekiego kuzyna, Kostię — ucznia zawodówki, który wykrzykiwał:,Zwalili się nam na głowę!” i tłukł chłopca.

…Jak ciągle dręczyło go uczucie głodu, a potem już nawet nie dręczyło, ponieważ stało się czymś zwyczajnym — przez całą wojnę i w pierwszych latach po niej.

…Jak sąsiedzi dostali list z wiadomością, że ich ojciec jest ranny, i jak ich córka płakała, a oni, chłopcy, śmiali się z niej, ponieważ nie było o co płakać, skoro ojciec wróci, chociaż bez ręki. I on także śmiał się z niej, i zazdrościł — dlatego że jego rodzina już dostała zawiadomienie o śmierci ojca.

…Jak wyglądało z leżących na wzniesieniu peryferii śródmieście podczas nocnych nalotów: jego ulice oświetlone zrzucanymi na spadochronach przez bombowce niemieckie rakietami „żyrandolami”, w rozmaitych miejscach rozbłyskują wybuchy, czerwienią się pożary, walą z pobliskiego lotniska zenitówki.

…Jak Niemcy podeszli do tego miasta i trzeba było jeszcze raz, wspólnie z niegościnnymi krewnymi, wyruszyć w wagonach towarowych dalej, na wschód.

— O! — usłyszał. Drgnął, podniósł głowę: obok stała żona. — Myślałam, że usnąłeś, a ty czytasz. Taka ciekawa książka? Z Moskwy przywiozłeś? Daj, spojrzę.

— Nie, nie! — Piotr Iwanowicz ledwie się powstrzymał, żeby nie schować książki za siebie. — Później. Czego chcesz?

— Och, aleś ty jest — wydatne usta żony zadrżały z urazy. — Czego, czego… Pora na obiad, ot co.

— Zjedzcie sami, ja nie chcę.

— To coś nowego! — Żona odwróciła się i wyszła, głośno zamykając drzwi.

…W zabajkalskiej wsi, dokąd wygnała ich wojna, wśród niewysokich, lecz zwinnych chłopców panowały okrutne obyczaje.,Ty, Witek, boisz się go?” — „Nie… A ty?” —,Ja?! Tego wyskrobka!” Spór rozstrzygała bójka. Nie było równych: albo się ty boisz, albo ciebie się boją. Nigdy chłopcu nie zdarzyło się tak często się bić, „szarpać” jak w tamtych latach. Zresztą mimo złego odżywiania był dość mocny i rosły — w bójkach dawał sobie radę. Nawet zaczął odczuwać junackie zadowolenie z tych bijatyk.

Był wśród nich Boria, także ewakuowany, czarnowłosy i czarnooki chłopiec o ruchliwej jak u małpy twarzy. Chłopcy szczególnie go nie lubili, po lekcjach napadali gromadą:,Ej, wyskrobku!” — z Boria musiał uciekać wymachując teczką albo bronić się. Wybierał to ostatnie, według niepisanego prawa bić się można było tylko jeden na jednego. W „szarpaninie” też był nie najgorszy, ale jego pozycja w chłopięcej hierarchii w,boisz się — nie boisz się” nie była jeszcze określona — aby to ustalić, trzeba było walczyć z każdym…

Dochodząc do tego miejsca Piotr Iwanowicz z bólu wykrzywił twarz: nie trzeba wspominać, po co? Przecież zapomniał o tym.

…Nasz chłopiec nie miał nic przeciw Borii, ale starając się nie odróżniać od grona kolegów, także czepiał się go, drażnił. Jakoś tak w zimie zetknięto ich ze sobą: „Boisz się go?” itd. Chłopiec zamachnął się na Borię teczką z książkami, ten uchylając się pośliznął się, upadł.

— Ach, ty… — z nasz chłopak zaklął cienkim głosem, niepewnie i starannie wymawiając brzydkie słowa. Wokół rozległy się chichoty.

Chłopak czekał, aż Boria wstanie (nie bije się leżącego), i zobaczył jego oczy. Była w nich i zaciętość, i osamotnienie, i bolesna prośba: nie trzeba! Widać było, że nie ma ochoty wstawać ze śniegu i dalej walczyć. Chłopiec na mgnienie zawahał się: on też nie chciał się bić, czuł się samotnie i podle wśród oczekujących okrutnego widowiska rówieśników, lecz nie pozwolił sobie na sentymenty: mogli powiedzieć, że się boi, a oprócz tego rozumiał, że jest silniejszy i zwycięży. Bijatyka trwała, chłopak rozbił nos Borii, ten rozpłakał się. Chłopcu długo jeszcze było żal Borii, było mu wstyd, chciał spełnić dobry uczynek. Ale nic dobrego nie zrobił dla niego, na odwrót, traktował go, jak przystoi zwycięzcy, surowo i pogardliwie. A Boria patrzył na chłopca z wyrzutem, dlatego że wszystko zrozumiał, tylko nie potrafił tego powiedzieć, jak nie potrafiłby wyrazić słowami swych przeżyć również chłopiec.

Wydaje się, że był to pierwszy przypadek, kiedy chłopiec stanął przed wyborem: postąpić zgodnie z sumieniem, ze swymi odczuciami — albo tak samo jak inni…

II

Piotr Iwanowicz czytał książkę przez całą sobotę, niespokojnie przespał noc, potem czytał przez pół niedzieli. Zmizerniał przez ten czas, niemal bez przerwy palił, nawet zapomniał się ogolić. Żona wypytywała, co się z nim dzieje i czy aby nie zachorował; Piotr Iwanowicz zbywał ją niczym.

I im bardziej zbliżał się do końca książki, tym częściej w jego myślach pojawiało się pytanie: jak żyć dalej?

Nie, książka nie ukazywała jakichś szczególnie ciemnych stron jego życia, nie naruszała proporcji między jego dodatnimi a ujemnymi cechami, nie demaskowała jego poważnych przewinień (przecież nic nie było do demaskowania). Wszystko w niej po prostu zostało przedstawione tak, jak było. Ciekawe (Piotr Iwanowicz dopiero potem, retrospektywnie, zwrócił uwagę na tę osobliwość), że książka opowiadała o nim prawie bez uogólnień i bez jakichkolwiek uściślających szczegółów — mówiła tylko o tym, co i tak sam pamiętał. Na przykład nie pamiętał imienia tej dawno zmarłej siostry Liny Moisiejewny — chociaż na pewno miała jakieś imię — i w książce też jej imienia nie było. Jednocześnie książka nie stanowiła drobiazgowego protokołu poczynań, ale mówiła o rzeczach ważnych, przeprowadzała porównania, wyciągała wnioski, lecz znowu na podstawie tego, co i tak wiedział i pamiętał.

W księdze było wszystko. I jak tam, za Bajkałem, razem z przyjacielem Walerym uciekł z obozu pionierskiego, jak szli ponad trzydzieści kilometrów leśnymi ścieżkami do stanicy — po prostu dla romantyki, lecz i trochę z wyrachowania: uciekli ostatniego dnia, dlatego że romantyka romantyką, a obozowego wiktu lekceważyć nie należało. Jak wrócił z matką i siostrami do swojego zniszczonego miasta, głodował, a czasem nawet kradł na targu: tu ściągnął nieco makuchów, tam kartofle, gdzie indziej kawałek chleba ze straganu, jak chodził na trzecią zmianę do na wpół zrujnowanej szkoły i jak cała klasa podnosiła wrzask, kiedy w czasie lekcji gasło światło…

Piotr Iwanowicz kartkował książkę. Wszystko tam zostało opisane: jak po wojnie stopniowo stabilizowało się życie, jak chłopiec rósł, pustoszył z kolegami cudze ogrody, przyjaźnił się, zakochiwał, uczył się tańczyć „krok do przodu, dwa kroki w bok” — tango, jak cierpiał z powodu kiepskiego ubrania, młodzieńczych kompleksów i braku doświadczeń erotycznych, jak skończył szkołę, pojechał na studia do Charkowa na politechnikę, jak zaliczał rok po roku, wyróżniał się w pracy społecznej, jak „stracił cnotę”, jak ukończył studia i przeniósł się tutaj do pracy, jak się ożenił i jak dokonał pierwszego wynalazku, jak się zabawiał na delegacjach, jak osiągał kolejne szczeble drabiny służbowej, z kim się przyjaźnił i kogo nienawidził, kim pogardzał i kogo się bał… Słowem, jak z chłopczyka na trójkołowym rowerze stał się tym, kim jest: Piotrem Iwanowiczem, wyróżniającym się w instytucie specjalistą, umiarkowanym domatorem, przeciętnym inżynierem i kierownikiem, silnym — zdaniem innych oraz w swoim mniemaniu — i mądrym człowiekiem.

I teraz ten silny (według innych i według samego siebie) człowiek siedział oszołomiony, kierując wzrok ku oknu, za którym zapadał fioletowy zmierzch, i rozważał, co ma począć. Utopić się? Powiesić? Zaskarżyć do sądu? Czy też pospiesznie spakować walizkę i uciekać tam, gdzie nie ma ani krewnych, ani znajomych?

Najbardziej przytłaczające było to, że jego życie wraz ze wszelkimi sprawami, poczynaniami, motywami działań, ze wszystkimi dążeniami, wyrachowaniem, tajemnicami — jego prywatne życie, które nikogo nie powinno obchodzić — teraz stanie się własnością wszystkich. „Chwileczkę — spróbował uspokoić sumienie Piotr Iwanowicz — przecież nie ma w książce mojego imienia i nazwiska. I miasto, w którym się urodziłem, nie zostało podane, i także to, gdzie mieszkam… Ach, to właśnie jest najfatalniejsze, że tego nie ma. Gdyby było — zaskarżyłbym autora, zażądałbym dowodów, których nikt dostarczyć nie potrafi. Jakież w takiej sprawie mogą być dowody oprócz mojej pamięci! A tak — trzeba by najpierw samemu udowodnić, że chodzi właśnie o mnie, czyli jeszcze bardziej obnażać się i kompromitować. Lecz z drugiej strony, jeśli książka trafi do moich znajomych — rozpoznają. Bardzo szybko powiążą to, co im o mnie wiadomo (co sam opowiadałem), z tym, co napisane… i będą wyszydzać, poszturchiwać się, mrugać do siebie: patrzcie, to on… jak nagi! Do diabła!”

Piotr Iwanowicz potarł pulsujące skronie, przeszedł się po pokoju. „Więc dowiedzą się… a czego właściwie się dowiedzą? Co ja takiego zrobiłem? To że na studiach występowałem przeciwko Kosti Kostinowi? Tenże Kostia» zgrzeszył«wtedy z koleżanką z roku i wymigiwał się od małżeństwa, a ja na zebraniu komsomolskim zażądałem, żeby go za to wylać… Przecież tego nawet specjalnie nie ukrywam, było, minęło. Niejeden raz w przypływie pijackiej szczerości opowiadałem przyjaciołom i znajomym: oto jakim byłem niezłomnym i prostolinijnym durniem, aż nie do wiary! Ale i czasy były takie… Albo o tym, jak po aktywnym udziale w kampanii na rzecz tego, żeby wszyscy absolwenci wyjeżdżali zgodnie z nakazem pracy, sam dwukrotnie losowałem skierowanie, by trafić tutaj, do nowego instytutu? Przecież tego też nie ukrywałem. I miałem podstawy, inaczej nie skierowano by mnie tu. O rozmaitych sprawach i gierkach w instytucie? Wszyscy w miarę własnych możliwości tkwimy w nich — i wszyscy o wszystkich wiemy. O miłostkach, zwłaszcza w delegacjach? Między nami mężczyznami nie ma na ten temat tajemnic, lecz całkowite zrozumienie. Któż jest bez winy! Ech… wszystko to jest tak, ale nie tak”.

Nigdy nie był naiwnym prostolinijnym durniem. A o koleżance z roku wiedział od samego Kosti, współczuł mu i zazdrościł. Kiedy rzecz się wydała, odsunął się od niego — i wcale nie dlatego, że nagle zmienił zdanie. A kiedy Kostia prosił, żeby on, działacz na wydziale, przyszedł mu jakoś z pomocą, poręczył za niego, poparł, dlatego że w trakcie owej nagonki wyrzucano go z uczelni — on, Piotr Iwanowicz, nie poręczył i nie pomógł. Siebie i innych przekonał, że wszystko jest w porządku, człowiek dostał, na co zasłużył, i tylko w podświadomości osiadła przykra i nie wyrażona słowami myśl, iż rzecz nie w tym.

A książka akurat wyrażała słowami to, co nagromadziło się gdzieś w podświadomości, co odczuwał, co brał pod uwagę, lecz nie uświadamiał sobie. Słowami! — i to było najbardziej nieprzyjemne. Wynikało z nich, że i przekonania, i zasady, i przyzwoitość, których przestrzegał Piotr Iwanowicz — przestrzegał jak reguł gry i zmieniał odpowiednio taktykę, kiedy zmieniały się reguły. Cel był prosty: wyróżniać się i lepiej żyć, lepiej żyć i wyróżniać się. Dlatego należało płynąć z prądem, nie po prostu płynąć, ale płynąć roztropnie, z inicjatywą, żeby prąd nie tylko unosił, lecz wynosił do przodu. Po to więc trzeba było, podporządkowując się instynktowi biologicznemu, unikać słabych lub nawet dobijać tych — oczywiście, że nie dosłownie, ale w ramach reguł gry. A wszystkie wyższe uczucia, jakie pojawiają się przeszkadzając w grze — zepchnąć do podświadomości, spychać je tam, aby uciec przed bezpośrednim sensem tych słów.

A teraz właściwe słowa były pod ręką. Były w zgodzie z uczuciem irytacji, niezręczności, niezadowolenia z siebie samego, wewnętrznego zmęczenia i zaniepokojenia, które gromadziło się w nim latami — słowa te były w takiej zgodzie, że o innym traktowaniu siebie, swojego głęboko ukrywanego przedtem „ja” nie mogło być nawet mowy. „Stoję teraz sam przed sobą nagi” — z przygnębieniem pomyślał Piotr lwanowicz.

Ale dlaczego właściwie o nim? Za co? Przecież i inni nie są lepsi, wszyscy zapewne mają coś na sumieniu, każdy coś ukrywa, każdy grzeszy. Za cóż właśnie jego, nie wiadomo jak, ktoś wybrał na królika doświadczalnego? Jak to zostało przeprowadzone, jak dostali się do jego pamięci? Telepatia, czy co? Przecież nie to jest nawet straszne, że jest nagi, ale — nagi wśród przyzwoicie ubranych. „To przecież… co to za słowo, podobne do przekleństwa? — aha, ekshibicjonizm! Niech autor sam siebie obnaża, jeśli ma na to ochotę. Dlaczego właśnie mnie? Też sobie znalazł złoczyńcę? No, dążę do tego, żeby lepiej żyć. A wszystko dlatego, że źle mi się wiodło. Ale innych nie wypieram, nie ograbiam. I robię swoje”.

Zmarszczył czoło wspomniawszy, że i do jego pracy przyłożono w książce inną miarę. To, co Piotr lwanowicz uważał za najbardziej ważne w swoim życiu, co wywyższało go we własnych oczach i w oczach bliskich: publikacje naukowe i wynalazki, stanowisko kierownicze, jak również to, że jest solidnym mężczyzną, ma syna następcę — potraktowano tak, jakby to nie on sam osiągnął, lecz z nim to zrobiono. Ma zdolności, znakomitą pamięć, chęć do pracy, ma gdzie i nad czym prowadzić badania — a zatem ma wyniki. Zostały one osiągnięte dzięki tej skłonności Piotra Iwanowicza do wyróżniania się: żeby znajomi mówili o nim, że „ma głowę” i „potrafi”, żeby on sam tak o sobie myślał, żeby szybciej prześcignąć Iwana Pietrowicza, który jest zbyt wysokiego o sobie mniemania itd. Męskie zalety zaś i potomka — ma od natury.

A sprawki — drobne, nawet nie sprawki, nic takiego, nie ma o czym mówić — pozostają zaledwie przykrym śmieciem w pamięci: replika na jakiejś naradzie, milczenie wtedy, kiedy należało powiedzieć prawdę, o której tylko on wiedział i mógł ją wyjawić, drobne złośliwości, pomysł, który zarzucił (bywało: z zapałem i w natchnieniu rozmyślał o nim pół roku, potem spostrzegł się, że może mu to zająć pół życia, więc wyrzucał go z głowy i zajmował się tym, co samo szło mu w ręce) — wszystko w Księdze życia było rozpatrywane szczegółowo. I okazywało się według niej, że te „drobiazgi” stanowią o owych znikomych, na ułamek stopnia, odchyleniach, z których powodu z dobrze strzelającej broni nie trafiamy do celu.

…Z biegiem lat dołeczki na policzkach chłopca zmieniły się w ostre zmarszczki. Nadal jeszcze uważa się za przystojnego, chociaż pełen zdecydowania, energiczny wyraz twarzy miewa tylko wtedy, kiedy przegląda się w lustrze. Zaś znajomi widzą przed sobą mieszczucha — półinteligenta: krótki, lekko zadarty nos, wydatne, źle ogolone i z tego powodu wyglądające jak brudne policzki, gderliwie wydęte usta, prostokątne okulary i proste ciemne i niezbyt schludne włosy… — zatruwając duszę wspominał Piotr Iwanowicz obraźliwe linijki tekstu.

Niemal zawsze mówił i postępował z rozmysłem, ponieważ trudno mu było uwierzyć w czyjąś szczerość. Nawet o dziewczynie, która naprawdę go pokochała, myślał, że chce tylko złapać męża… Piotr Iwanowicz zacisnął szczęki. Tak było, było! Przestraszył się wtedy, dlatego że mogłaby się im przytrafić aż nazbyt prawdziwa miłość, nie taka jak u wszystkich. Miała na imię Wala i działo się to… E, było, minęło!

Dla dodania ważności upodobał sobie fotografie pozowane: na tle statku,Ukraina”, na tle Głównego Grzbietu Kaukaskiego, na tle synchronoskopu impulsowego…

— Jak to tam dalej było? — Piotr Iwanowicz przekartkował książkę, znalazł: …on — i Teatr Wielki, on — i Ermitaż, on z żoną — i Piotr Pierwszy z koniem… — Zaraz, zaraz!

Nie było wcześniej tych słów,on z żoną — i Piotr Pierwszy z koniem”! Czyżby zapomniał? Ale nie, nie było, nie mógł takiego ciętego porównania przegapić albo zapomnieć. A tu ono jest. I rzeczywiście, ma w albumie rodzinnym taką fotografię, pstryknął go z Lusią „dyżurny” fotograf w Leningradzie na tle Jeźdźca Miedzianego. Piotr Iwanowicz akurat teraz, kartkując książkę, przypomniał sobie o zeszłorocznej podróży, i masz…

— Czy ja przypadkiem nie tracę zmysłów? — odłożył Księgę życia. — Ech, nie w tym rzecz, nie o to chodzi. Okazuje się, że po prostu starałem się, żeby wydać się sobie i innym silniejszy, niż jestem, mądrzejszy, lepszy i szczęśliwszy — i nieźle mi się to udało. A postępowałem całkiem zwyczajnie, pod naciskiem okoliczności przystosowywałem się, a nie opierałem. Brałem to, co się ze mną działo, za wynik mojej aktywności. „Rozwijałem naukę”… — nie ja ją, lecz ona mnie rozwijała, a ja tylko wybierałem łatwiejsze metody wywyższenia się nad innych, pozostając słabym, drobiazgowym i nawet niezbyt przyzwoitym człowiekiem. Byłem i pozostałem słabym dzieckiem, które jak wszystkie dzieci, chce być silne lub przynajmniej za takie uchodzić…

Piotr Iwanowicz wziął w zamyśleniu książkę, otworzył ją na ostatnich stronach, przeczytał dopiero co przemyślane przez siebie słowa, których przedtem w tekście nie było — i nawet nie zdziwiło go to.

„Dlaczego tak się stało, że wstyd mi teraz czytać o sobie? No, lata dziecięce — dobra, przeważa życie instynktowne. Lecz później byłem przecież świadomym człowiekiem. Wiedziałem, co i jak. Dlaczego to mnie, jak dziecku, trzeba było o tym powiedzieć, wyrazić słowami: co jest dobre, a co złe, co można, czego nie wolno? A jeśli nie zostało powiedziane coś wyraźnie, to tego nie ma, można nie brać pod uwagę. A to istnieje… Mógłbym przecież żyć inaczej, żeby nie było się czego wstydzić, ukrywać: czytajcie, ludzie! Lecz kto wiedział, że pojawi się taka książka? O, w tym właśnie rzecz: wtedy bym ze skóry wychodził… — Piotr Iwanowicz uśmiechnął się niewesoło. — A jak mam teraz żyć? Do diabła, i to akurat teraz!..”

Ogarnęła go silna irytacja. Właśnie teraz, kiedy wydawało mu się, że nawiązał dobre stosunki z wiceministrem i kiedy przy pierwszej roszadzie stanowisk w instytucie ma zapewniony awans na kierownika zakładu! A tu masz… I nie przypomniało się Piotrowi Iwanowiczowi, że jego życie zawsze wypełniało gorączkowe „akurat teraz”: akurat teraz, kiedy trzeba wywalczyć korzystne skierowanie, akurat teraz, kiedy zbliża się termin oddania pracy, akurat teraz, kiedy ma otrzymać mieszkanie, akurat teraz, kiedy trzeba pracować nad rozprawą… i wiecznie był.spieniony z powodu życiowego wyścigu. „A—ku—rat—te—raz, a—ku—rat—te—raz” wystukiwał po niewidocznych torach wagon jego życia, tworząc iluzję, że sens ma tylko ruch, i im jest szybszy, tym więcej w nim sensu.

III

Następnego dnia Piotr Iwanowicz pojechał do pracy pełen takich niespokojnych myśli. Chociaż zjawił się — jak wypada komuś, kto wrócił z delegacji — solidnie spóźniony, żaden przyrząd w jego laboratorium nie był włączony, cały zaś personel inżynieryjno—techniczny palił papierosy obok digestorium i z okazji zbliżającego się Nowego Roku omawiał kwestię pędzenia bimbru.

— Jakie tam wężownice, to wszystko jest przestarzałe, nadaje się do karykatury w „Krokodylu”! — mocnym głosem wyjaśniał asystent Syczow. — Wiecie, jak technika poszła do przodu? Bierzemy rondel, miskę, trzy kilo cukru, dwie paczki drożdży, stawiamy na gaz… Dzień dobry, Piotrze Iwanowiczu! Witamy po powrocie.

Świadomość, że z jego pojawieniem się pracownicy pierzchli na swoje stanowiska pracy, przywróciła Piotrowi Iwanowiczowi na pewien czas szacunek do siebie samego. Raźno zabrał się do załatwiania spraw: sporządził i oddał sprawozdanie z podróży służbowej, wypełnił blankiet delegacji i odniósł do księgowości, wpadł do głównego inżyniera, żeby opowiedzieć o podróży. Główny przywitał go serdecznie. „Tak — pomyślał Piotr Iwanowicz a co to będzie, jak się dowie?” Potem wrócił do pracowni, zaprosił do siebie kierowników i dowiedział się, co podczas jego nieobecności zostało zrobione. Zrobiono niewiele, wszyscy podawali wielce uzasadnione powody, usprawiedliwiali się. Piotr Iwanowicz chciał ich skarcić, lecz znów pomyślał: „A co będzie, jak się dowiedzą? A przecież dowiedzą się…” — i odprawił ich.

…I miał ten zatroskany, zakłopotany i lekko przestraszony wygląd, który jest typowy dla kierowników niepewnych, czy mają prawo do tego stanowiska — przypomniał sobie stosowne miejsce z przeklętej książki i posmutniał. Uczucie niesprawiedliwości znów owładnęło nim. „Ale dlaczego o mnie? Za co?…”

Na biurku zadzwonił telefon.

— Słucham.

— Piotr Iwanowicz? Powitać! Mówi Kolesnikow.

— A, witaj! — Piotr Iwanowicz zaniepokoił się.

— Słyszałem, Iwanyczu, że są ci potrzebni laboranci. Pragnę ci polecić pewną dziewczynę. Pracowała u mnie na podstawie umowy, ale skończyliśmy robotę, oddaliśmy — i nie mam dla niej zajęcia. A panienka jest pracowita, pojętna, nie zawiedziesz się. Kształci się na studiach wieczorowych.

— Uhu… No, niech przyjdzie. Porozmawiamy. Jeśli będzie nam odpowiadała, to dlaczego miałbym nie wziąć! — powiedział Piotr Iwanowicz dobrze wiedząc, że nie weźmie.

— W porządku. Zaraz ją przyślę.

Piotr Iwanowicz odłożył słuchawkę, nerwowo zabębnił palcami po szkle. — To ci dopiero…

…Trzy miesiące temu Wasia Kolesnikow, młody chłopak, nowy kierownik pracowni badawczej, dość głośno wystąpił na otwartym zebraniu partyjnym z krytyką zwyczaju wymuszonych współautorstw. W instytucie o tym dawno mówiono, wszyscy oburzali się, opowiadali, jakie to kłopoty mają ci, którzy uchylają się od dopisywania przełożonych jako współautorów swoich artykułów lub patentów: brak awansu, przesunięcie na koniec kolejki do mieszkania, mało nowych zleceń itd.

Lecz były to zastarzałe, zwykle, nieistotne protesty. Pracownicy po cichu oburzali się, ale uważali się za zbyt słabych i miernych: dotychczas tak postępowali wszyscy i wszyscy milczeli, więc wydawało się to normalne. Natomiast, kiedy wystąpił Wasia Kolesnikow — a wystąpił odważnie, podając fakty mówiące o niczym nie usprawiedliwionych wspólautorstwach dyrektora, jego zastępcy do spraw nauki, głównego inżyniera — dzięki czemu wzniósł się moralnie ponad nich, to bardzo wiele osób poczuło prawdziwe i ostre jak nóż oburzenie… zwrócone przeciwko niemu. Jak to, wywyższa się, jest od nich bardziej pryncypialny?!

I Wasię zaczęto, obrabiać”. Skryte oburzenie Piotra Iwanowicza również zwróciło się przeciwko Wasi. Wystąpił z natchnioną mową, którą przekonał siebie oraz innych, że wszystko jest nie tak: chociaż kierujący pracami towarzysze nie tkwią przy przyrządach, nie uczestniczą bezpośrednio w opracowywaniu tematów, do których są włączani jako współautorzy, to jednak pomagają swoim doświadczeniem, pomysłami, radami, organizacją pracy, zaopatrzeniem, udziałem w dyskusji nad nie rozwiązanymi problemami… słowem, wszystko jest w porządku. Po nim jeszcze kilka osób wystąpiło w tym samym duchu. Wasia podpadł.

Naszemu obecnie dorosłemu chłopcu jak zwykle udało się przekonać samego siebie, że miał rację. Jednak w głębi duszy czuł, że zrobił świństwo, i przez wszystkie te miesiące czekał z napięciem, kiedy Kolesnikow także podłoży mu świnię. Ten zaś ciągle nie podkładał i nie podkładał. Nawet na odwrót: zaproponował współdziałanie obu pracowni w opracowaniu obiecującego problemu, które nasz chłopiec czujnie odrzucił…

Przyszła dziewczyna, zaproszona przez Piotra Iwanowicza usiadła na krawędzi krzesła obok biurka. Była śliczna i nie była to zaleta pożądana: mogłyby zacząć się plotki. Na którym jest roku? Na drugim… Dopiero… Całym swym wyglądem Piotr Iwanowicz demonstrował, że to wyraźnie za mało, żeby pracować u niego w laboratorium. A jaką ma specjalizację? Elektronika? I to też było wyraźnie..nie to”. My tu mamy, wie pani, wysokie napięcie. Do pół miliona woltów.

Rozmowa trwała trzy minuty. Dziewczyna przeprosiła i poszła do działu kadr odebrać papiery. Tak, wszystko jak należy… — pomyślał ze złością Piotr Iwanowicz. — Kto wie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże… 1 nagle przed nim znowu pojawiły się ufne i pełne szacunku oczy tej dziewczyny. Przecież ona mu uwierzyła! Uwierzyła, iż rzeczywiście troszczy się o interesy badań i że właśnie dlatego nie może jej przyjąć. W oczach dziewczyny wyglądał na naukowego półboga sprawiedliwego, wszystko rozumiejącego, uczciwego… Łajdak!

Fala wstrętu do samego siebie wyrzuciła go zza biurka, wyniosła na korytarz i skierowała na parter. Laborantka Wasi Kolesnikowa otwierała drzwi działu kadr.

— Proszę pani! — krzyknął Piotr Iwanowicz. Proszę zaczekać. Proszę o podanie. Tak… — Od ręki, na parapecie, napisał odpowiednie słowa. — Proszę pójść po przeniesienie. Do mnie… Na etat. — Dziewczyna patrzyła na niego z uśmiechem pełnym zdziwienia. — I niech pani nie myśli, że nowy kierownik ma fioła. Rzecz w tym, że mam z Kolesnikowem… — Piotr Iwanowicz przerwał, machnął ręką. — E, nic, on nie jest akurat temu winien. To tak.. — Popatrzył na podanie. — To tak, pani Wału. Proszę działać.

Laborantka poszła do działu kadr. Piotr Iwanowicz zapalił i wrócił do pracowni.,Tak, zaplątałem się.. Trzeba zadzwonić do Kolesnikowa, że przyjąłem jego Walę, niech chociaż będzie o mnie lepszego mniemania. E, to wszystko nie to! Co pomyślą o mnie, o moim nowym postępku? Co powiedzą o nim ci, którzy niczego nie powiedzą i nic nie pomyślą, ponieważ są zajęci sobą podobnie jak ja? Ile sił tracę na rozwiązanie tego» problemu«! Przecież nie w tym rzecz… A więc, ona także ma na imię Wala i także jest ładna.

Lecz i Wala nie ta, i ja też nie ten”.

IV

…Nagle jedna myśl uderzyła go jak batem: żona!!! Mówiła, że ma dziś wolne, a książka została w domu! Wczoraj i przedwczoraj była ciekawa, co go tak pochłonęło, i zapewne teraz czyta tę przeklętą donosicielską Księgę życia!

Piotrowi Iwanowiczowi zrobiło się na chwilę tak niedobrze, że aż oparł się o ścianę. „Jak mogłem być tak nieostrożny, nie zabrałem z sobą? Co teraz robić?… Szybciej! Może jeszcze nie jest za późno”.

Wpadł do pracowni, złapał płaszcz i czapkę, ubrał się w biegu, wyskoczył z instytutu, pomknął na postój taksówek. „Jeśli dopiero zaczęła czytać — zastanawiał się w myśli, złoszcząc się na kierowcę, który ostrożnie prowadził samochód po oblodzonej jezdni — to odbiorę. Wyrwę z rąk. Lepszy taki skandal niż… A jeśli już przeczytała całą? Albo chociażby większą część? Wtedy koniec…”

Piotr Iwanowicz gorączkowo przypominał sobie, co było w książce o jego trwającym jeszcze po ślubie związku z Walą, o innych kobietach i wielu przelotnych przygodach: z Nadią i Szura w Moskwie, ze studentką Galą w Astrachaniu, z dwiema mężatkami (jedna z nich była znajomą Lusi) już tutaj… I rzecz nawet nie w tych grzeszkach — dowie się, że dopuścił się ich nie z powodu porywu serca i nie dlatego, że odczuwał naglącą potrzebę, ale po to, żeby przechwalać się przed samym sobą i innymi, żeby potem niedbale mówić w męskim towarzystwie: a wiecie, miałem… Dowie się, ile nerwów kosztowała go taka pospieszna rozpusta. Wtedy — koniec. Zerwanie. Pogarda do końca życia. Tego się nie wybacza.

,A więc rozwód? Tak od razu, nagle? Z tego powodu, że diabli mnie podkusili kupić w Moskwie tę książkę?…” Piotr Iwanowicz poczuł przypływ okrutnej złości na autora, który ukrył się pod pseudonimem Nieznany, na sprzedawcę, na wszystkich, którzy wpadli na ten diabelski pomysł i zepsuli sprawnie działającą maszynę jego życia. „No, niech mi tylko wpadną w ręce!..”

Wszedł do mieszkania z zamierającym sercem i nikłą nadzieją: być może, nic się jeszcze nie stało, żona zapomniała o książce z Moskwy, zajmuje się domem? Lecz z pokoju słychać było pochlipywanie. „A jednak. Źle…” Piotr Iwanowicz poczuł chęć, żeby zawrócić i wyjść.

Kot Leniuch siedział na szafce do butów, patrzył na Piotra Iwanowicza: po wyrazie oczu kota poznał, że ten widzi swego pana na wylot i że jemu, Leniuchowi, także jest on wstrętny. — Ciągle się wymiguję — pomyślał Piotr Iwanowicz brzydząc się samego siebie. — Skoro potrafiłem tak żyć, to powinienem umieć za to odpowiedzieć. Inni nie mają nic z tym wspólnego, sam jestem autorem swego życia. Cóż… zamiast oszukiwać siebie jeszcze przez długie lata, lepiej rozmówić się i już! — Wszedł do pokoju.

Syn na szczęście nie wrócił jeszcze ze szkoły. Żona siedziała w podomce na kanapie, na kolanach — książka, w ręku drżał papieros. „Całkiem źle” — pomyślał Piotr Iwanowicz. Oczy Ludmiły poczerwieniały, obrzękły, nos spuchł — była teraz tak niepociągająca, że Piotr Iwanowicz nie poczuł nawet litości.

Nie decydując się, żeby cokolwiek powiedzieć, zdjął płaszcz, zmienił buty na domowe pantofle, usiadł przy stole. Kilka minut upłynęło w uciążliwym milczeniu.

— Mimo wszystko nie rozumiem — usłyszał wreszcie wilgotny, wibrujący głos żony — jakże to tak? Co to wszystko znaczy? I skąd nagle to wszystko? Dlaczego? Bardzo to miło z twojej strony, nic dodać, nic ująć. Mógłbyś przynajmniej porozmawiać ze mną… mógłbyś uprzedzić! Ale nie tak — kamieniem po głowie. Jak to się wszystko stało! Jak mamy teraz żyć?! I… jak mogłeś? O—o–o… — zaszlochała, opierając się o wałek kanapy.

Piotr Iwanowicz zapalił, milczał. Chciał podejść, pogłaskać drgające plecy żony, lecz nie mógł się zdecydować. „Może uda mi się jakoś wytłumaczyć? — rozważał. — Ale co powiedzieć, co wymyślić? Co ja jej powiem! W tym dowcip, że teraz jest wszystko jasne, najjaśniejsze, zostały wypowiedziane słowa, których sensu nie zmieni się innymi słowami”.

— No, uspokój się, dość — przemówił wreszcie. Co teraz zrobisz? Naprawdę nie chciałem.

— Czego — nie chciałeś? Czego?! — poderwała się Ludmiła Siergiejewna. — Nie chciałeś zbędnych wyjaśnień, dlatego ułożyłeś to i podsunąłeś mi tę… to?! Schwyciła książkę, potrząsnęła nią, odrzuciła. — Jeśli nie zamierzasz żyć ze mną, to można się było obejść bez tego… bez zbierania informacji, bez kłopotów z drukarnią… „Interesująca zmiana tematu — z oszołomieniem zauważył Piotr Iwanowicz. — Któż to zbierał informacje, zabiegał o druk, przecież nie ja?” — I po co wszystko na jedną kupę zwalać: i to, że trułam się zapałkami w latach szkolnych i że ojciec mnie nie kochał… i mama nie za bardzo, i jak mnie schwytano, kiedy sprzedawałam złoty pierścionek. Co tobie do tego? Po co się w tym grzebać?

Dopiero teraz Piotr Iwanowicz zaczął rozumieć, że żona wcale nie napada na niego — lecz broni się.

— A jeśli chcesz się rozwieść, to wystarczyło powiedzieć — i wszystko, i proszę, i koniec! Nie było potrzeby zbierać… „demaskującego materiału!” — Roześmiała się nerwowo i ze złością. — Ale Andriuszki i tak ci nie oddam. Jeśli zamierzasz wykorzystać… o Innokientiewie, to… po pierwsze nic takiego między nami nie było, a po drugie… po drugie… wszystko jedno, nie oddam! I już! — Znowu zapłakała.

— Poczekaj, Lusia, o czym ty mówisz? — wymamrotał Piotr Iwanowicz. — Jakieś zapałki, tata z mamą, Innokientiew… niczego takiego tam nie ma!

— Jak to nie ma? Jak to nie ma! — Schwyciła książkę, przekartkowała ją i przeczytała z przesadnie dramatyczną intonacją: Była średnią córką i rodzice niezbyt ją kochali. Matka kochała syna i ojca, ojciec — syna i młodszą córkę oraz pewną kobietę na boku… Nie cenili jej nauczyciele — była przeciętna. Nie miała powodzenia u chłopców, potem — u mężczyzn. Stopniowo dojrzewała w niej uraza: przecież nie jest gorsza od innych, po prostu wszystkim się udaje, tylko jej — nie… Kiedy skończyła szesnaście lat, próbowała się otruć zapałkami: po prostu z nudy oraz marzycielstwa. Ale nie udało się, jedynie zepsuła sobie na cały rok żołądek… — Zatrzasnęła książkę. — Ach, jakie to wszystko zajmujące i szalenie interesujące! Jakie to ważne było dla ciebie, żeby dowiedzieć się o tym! I o tym, że wyszłam za mąż za tego, który chciał mnie wziąć — za ciebie… Masz, dowiedziałeś się. Zadowolonyś, co? Ech, jaki ty jednak jesteś… — I żona odrzuciła książkę.

— Poczekaj, Lusiu — Piotr Iwanowicz coraz bardziej panował nad sobą. — W swoim bezwzględnym dążeniu, żeby winić za wszystko mnie, wyraźnie przeciągnęłaś strunę.

Co ty masz z tym wspólnego? Przecież książka… książka jest nie o tobie. O, popatrz — podniósł książkę, otworzył na pierwszej stronie — tu jest napisane: Był sobie chłopczyk

— Jaki chłopczyk, skąd znowu chłopczyk! Tam jest napisane: Była sobie dziewczynka

* * *

Już wcześniej, nim Piotr Iwanowicz ostatecznie zrozumiał, co i jak, poczuł nie dającą się wyrazić ogromną, jak szczęście, ulgę. Człowieka osądzono i skazano, zaraz go stracą: ogłoszono wyrok, czynione są ostatnie przygotowania; z nudów pali papierosa lekarz, gotowy zaświadczyć, że skazaniec pożegnał się już z życiem — kiedy nagle: „Cóż to, bracia, zwariowaliście! To przecież nasz Piotr Iwanowicz, wspaniały facet! Rozwiążcie go. Taak”.

„A więc to tak1 Okazuje się, co to za sztuka! No, no. Masz ci los! A ja — dureń…”

Usiadł na kanapie obok żony, objął ją mocno, przyciągnął do siebie. Ludmiła Siergiejewna próbowała się uwolnić, lecz nie na tyle energicznie, żeby rzeczywiście się uwolnić.

— Uspokójże się. No, dlaczego wpadłaś w panikę, głupiutka? „Rozwodzić się…”, „Jak mogłeś”! To bzdury, że ja jestem winien. Trzeba się najpierw zorientować.

— Co to za książka, możesz mi wyjaśnić?

— Mogę. Ku naszemu obopólnemu zadowoleniu. Rozumiesz, ta książka… to właściwie nie jest żadna książka. Jest to… no, rodzaj urządzenia. Pobudza w naszej podświadomości pamięć, tak iż staje się ona na tyle wyraźna i zdolna do uogólnień, że każdy człowiek czyta książkę o sobie samym… Przecież nie przeczytałaś w tej „książce” nic takiego, czego byś sama nie pamiętała, prawda?

— Ta—ak…

— Widzisz! Inaczej być nie może. I ja również przeczytałem jedynie to, co pamiętałem. I każdy człowiek „przeczyta” w niej to, co wie i pamięta — czyli wszystko o sobie i co nieco (właśnie to, co i tak wiedział) o innych. I nic więcej! — Z zadowoleniem zakończył Piotr Iwanowicz.

— A więc to ta—ak… — przeciągle powiedziała żona. I już z zupełnie innym zainteresowaniem oglądała książkę. — Popatrz, co to wymyślili! Jak się to dzieje?

— N—no… cybernetyka, telepatia — coś w tym rodzaju. Widocznie pierwszą próbną partię rzucono na rynek.

— To znaczy, że i ty przeczytałeś… o sobie? — Żona ostrożnie spojrzała na niego.

— Tak.

— Biedny mój. Tobie pewnie też się dostało? — Pogłaskała go po włosach.

— Nie szkodzi… — z roztargnieniem powiedział Piotr Iwanowicz, myśląc o czymś innym. „Truła się zapałkami, a to dopiero! Boże, jakimi to ludźmi jesteśmy, i dlaczego jesteśmy tacy pokrętni — wykrętni. To, że spotkała sąsiadkę w sklepie i jak była ubrana, i dokąd zamierza pojechać na wczasy w lecie — tego zawsze dowiem się od niej. Ale że się truła i dlaczego się truła, tego bym się chyba nigdy nie dowiedział…” — Nie szkodzi — powtórzył. Życie jest skomplikowane. Wszystkich i każdego z osobna — skomplikowane. Różnie to bywa. I nie ma po co się w tym grzebać.

A jednak nazwisko „Innokientiew” nie dawało spokoju Piotrowi Iwanowiczowi. „Jaki Innokientiew, co to za Innokientiew? — rozmyślał kładąc się spać. — I co między nimi było? Kiedy? A przecież było coś poważnego, skoro nawet przeraziła się, że mogę ten fakt wykorzystać i spróbować zabrać Andriuszkę… Ech, niepotrzebnie jej wszystko ze strachu opowiedziałem. Trzeba było udać, że wiem o wszystkim, i wyciągnąć powoli z niej resztę. Wtedy wiedziałbym o niej wszystko, a ona o mnie — nic! Ale pokpiłem sprawę… — Z niezadowoleniem spojrzał z ukosa na biblioteczkę. — A wszystko dlatego, że ta diabelska książczyna doprowadziła mnie do zupełnego rozstroju. Właściwie to nawet nie ona. Po prostu owo urządzenie coś we mnie obudziło — jakieś zmysłowe wyobrażenia o doskonałości, prawdzie, sprawiedliwości. Tkwią one w każdym człowieku. Są najsurowszym naszym sędzią; sędzią, który wszystko zapamiętuje, uwzględnia każdą, niechby nawet nie wypowiedzianą, nie zrozumianą, lecz tylko odczuwaną niedoskonałość, nieprawdę, fałsz… Ostateczny sędzia!”

Lecz były to spokojne, akademickie rozważania. O najważniejszej rzeczy Piotr Iwanowicz teraz wiedział…

W kilka dni później na Księgę życia natrafił Andriuszka; szukał czegoś w biblioteczce.

— O, tej nie mieliśmy! Tato, przywiozłeś ją z Moskwy? Mogę poczytać?

W pierwszym odruchu Piotr Iwanowicz chciał mu odebrać niebezpieczną „książkę”. Dozwolona od lat szesnastu…

Lecz zaraz rozmyślił się, uważnie popatrzył na syna: stał przed nim chłopiec o szczupłej twarzy i nieszczerym spojrzeniu. „Co ja o nim wiem? Co on wie o sobie? Ale… zaraz, zaraz!” Piotr Iwanowicz przebiegł w pamięci: co w jego Księdze życia było o rodzicach? Nic godnego potępienia — w każdym razie w wieku Andriuszki; wtedy wszystko, co dotyczyło matki, ojca, a następnie ojczyma, przyjmował jako właściwe.

— Cóż, poczytaj. — Spojrzał na syna i powtórzył dwuznacznie: — Poczytaj sobie, poczytaj.

Wczesnym rankiem Piotr Iwanowicz poszedł do pracy.

Z synem spotkał się dopiero wieczorem. Andriuszka siedział w pokoju z nogami na kanapie, z ukosa spoglądał to na książkę leżącą obok, to na ojca. Oczy miał czerwone, wyraz twarzy nieszczęśliwy i zaszczuty. „Tak stwierdził Piotr Iwanowicz — i jemu nieźle się dostało”.

— No, synu — rzekł, siadając na drugim końcu kanapy i kierując na Andriuszę przenikliwe spojrzenie — przeczytałeś?

— P—p–przeczytałem.

— M—ta—ak — powiedział przeciągle Piotr Iwanowicz w pełnej napięcia atmosferze. „Co się dzieje z tym Andriuszką?” — Cóż ty tak, co? Jak mogłeś do tego dopuścić?

— Tato, ale ja… tylko jeden raz! — ze skruchą powiedział i pociągnął nosem mały grzesznik. — Nie chciałem, a Lowka i Saszka zaczęli się wyśmiewać… i ja… — i rozumiejąc, że już nie uda mu się nigdy i z niczego usprawiedliwić, zamilkł, spuścił głowę.

Cóż on takiego narobił? Palił? Popił z rówieśnikami? Albo, nie daj Boże, ukradł coś? — zastanawiał się Piotr Iwanowicz, rozpalając się sprawiedliwym ojcowskim gniewem. — Ręce szelmie pourywam!

Przez krótką chwilę zrobiło mu się żal chłopca. Przecież to, co dla niego, Piotra Iwanowicza, już dawno przebrzmiało i co wspomina z wyrozumiałością, to dla Andriuszki jest treścią życia — z jego komplikacjami i odpowiedzialnością, z obawą, żeby nie okazać się maminsynkiem i tchórzem, a może również z chłopięcym zadurzeniem, z walką uczuć i brakiem wiedzy, jak postąpić… Lecz te subtelne rozważania zostały natychmiast wyparte przez uczucie wyższości nad synem, którego ubiera, karmi, wychowuje i który, niech to diabli porwą, powinien zachowywać się jak należy!

— No więc, synu — poważnie powiedział Piotr Iwanowicz, akcentując każde słowo ruchem wskazującego palca — żeby mi się to więcej nie powtórzyło!

1969

Algorytm sukcesu

Ludzie utalentowani piszą rozmaicie, miernoty — jednakowo i nawet tym samym charakterem pisma.

I. Ilf, Notatniki

1. Dwie rozmowy z dyrektorem

25 marca do gabinetu dyrektora Instytutu Techniki Obliczeniowej, profesora Pantielejewa, członka Akademii Nauk, zdecydowanym krokiem weszło dwóch inżynierów z zakładu maszyn obliczeniowych: szczupły rudowłosy Wołodia Kajmienow i krzepki, o idealnie okrągłej twarzy Sergiusz Małyszew.

— Walentynie Gieorgijewiczu, prosimy, żeby wziął pan na przechowanie ten pakiet — powiedział Kajmienow przenikliwie patrząc na profesora zielonymi oczami.

Pantielejew podrzucił w ręku niewielką kopertę, na której dużymi literami była napisana data: „25 marca 19.. roku” — i nic poza tym.

— Zalakowane! — spojrzał uważnie profesor. — Numer trzydzieści cztery — jak numer drzwi sali maszyn… I cóż tu jest?

Inżynierowie zawahali się. Kajmienow spojrzał na Małyszewa. Ten obojętnie wzruszył szerokimi ramionami, że niby tyś to wymyślił, to się wykręcaj.

— Są tam pewne papiery… które… panie profesorze! Później wszystko wyjaśnimy. Co więcej, pan sam rozpieczętuje ten pakiet i zaznajomi się z jego zawartością.

— No cóż — uśmiechnął się profesor wyjmując z kieszeni klucz od sejfu. — Niech sobie poleży. Ja również lubię tajemnice.

Druga rozmowa między dyrektorem instytutu a Kajmienowem odbyła się dziesięć dni później, czwartego kwietnia. Tym razem Kajmienowa odnalazła i doprowadziła do gabinetu sekretarka Zoja. Pantielejew z wściekłością przemierzał gabinet.

— Proszę posłuchać, Włodzimierzu… e—e… Michajłowiczu, co pan nagadał w czasie seminarium międzyinstytutowego? Myślę o pana komunikacie „Organizacja pracy badacza”. Najpierw należy pracę wykonać, a potem, proszę wybaczyć, bić w dzwony.

— W komunikacie został tylko postawiony problem, i nic więcej.

— Opowiedziano mi, jak został „postawiony”: jakoby algorytm „organizatora elektronicznego” prawie zadomowił się w naszym instytucie! Nie chcę pana zmartwić, lecz takie postępowanie będę zmuszony rozpatrywać bez taryfy ulgowej ze względu na pana młodość, niedoświadczenie życiowe i tak dalej. Została panu powierzona poważna praca, ryzykowna jak każdy eksperyment społeczny. Przedwczesna, słabo udokumentowana wynikami reklama skompromitowała już niejedną ideę naukową…

Kajmienow otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale dyrektor nie dał mu dojść do słowa.

— I jeszcze te spóźnienia. Proszę — profesor wziął ze stołu kartę pracy Kajmienowa: na takich kartach zegar kontrolny odbijał czas przyjścia i wyjścia pracowników — cztery czerwone cyfry w ciągu ostatnich dwóch miesięcy! Nieźle jak na człowieka, który bierze się do organizowania pracy naukowców, prawda że nieźle!?

— Tak, ale…

— A pana stosunki z kierownikiem zakładu! Mało tego, że profesor Teofan Miezozojski po ostatniej konferencji, na której miał pan przyjemność wypowiedzieć się na temat jego referatu, patrzy na mnie, za przeproszeniem, wilkiem, to jeszcze pan pozwolił sobie w obecności współpracowników podać w wątpliwość celowość pozostawania Pawła Nikołajewicza nie tylko na stanowisku mojego zastępcy, lecz w ogóle w naszym instytucie! Czy nie sądzi pan, że do rozwiązywania problemów istnieje rada naukowa, administracja i wreszcie pana pokorny sługa! Paweł Nikołajewicz Szyszkin jest doktorem, kierownikiem waszego zakładu. Przed panem natomiast, chociaż niewątpliwie zdolnym młodzieńcem, wszystko to, proszę wybaczyć, dopiero w przyszłości…

— Tak jest! — powiedział Kajmienow. — Szyszkin! Wiadomo! Panie profesorze, proszę otworzyć kopertę, którą wręczyliśmy panu z Małyszewem.

— Kopertę?! Ach, tak… Lecz co ma do rzeczy ta wasza zapieczętowana tajemnica? Zresztą, jak sobie pan życzy!

Drzwi sejfu otwarły się z łoskotem. Dyrektor złamał pieczęć na pakiecie. Wypadła z niego sterta pokrytych cyframi taśm i złożona wpół kartka.

— Panie profesorze, proszę przeczytać punkt pierwszy.

Pantielejew zmienił okulary. W tych szkłach w okrągłej czarnej oprawie od razu stał się podobny do przedrewolucyjnego inteligenta.

— „W dniach od drugiego do szóstego kwietnia P. Szyszkin za… za—ka—pu—je — profesor skrzywił się — …Kajmienowa i doniesie Walentynowi Gieorgijewiczowi o następujących rzeczach: 1) o jego spóźnieniach do pracy; 2) o jego wyzywającym zachowaniu się; 3) o wątpliwej opinii o jego aktywności społecznej…” — Ciekawe!

Dyrektor spojrzał z ukosa na datę w terminarzu na swoim stole, po czym na datę na kopercie.

— Ciekawe. „Punkt drugi. Mniej więcej w tym samym czasie… (Kajmienow zrobił ruch, jakby chciał wyrwać profesorowi kartkę, ale subordynacja zwyciężyła i opuścił rękę.) P. Szyszkin będzie przekonywał Walentyna Gieorgijewicza, żeby nie dołączać do algorytmu organizatora elektronicznego funkcji rozdziału mieszkań, premii i awansów. Jeśli zajmowanie się tym jest dla dyrektora uciążliwe, to on, Szyszkin, zgadza się przyjąć na siebie wymienione zadania. Motywy: 1) umiejętne zastosowanie funkcji polepsza sterowność systemu (instytutu) i 2) Kajmienow jest człowiekiem bez społecznego i administracyjnego doświadczenia i może nieprawidłowo zaprogramować komputer”.

Panie kolego! — Pantielejew podniósł oczy na inżyniera i głośno westchnął. — Rozmowa odbyła się przy drzwiach zamkniętych!.. Hm! Nie ma mowy o podsłuchu, daty nie te… oprócz tego motyw numer jeden nie został wypowiedziany. Paweł Nikołajewicz przedstawił drugi wymieniony przez pana motyw i jeszcze…

— Co? — Kajmienow zrozumiał, że nie wolno tracić głowy.

— …podkreślał, że może to być poczytane za próbę zastąpienia czynnika społecznego przez maszynę.

— I co pan mu odpowiedział? — nalegał Kajmienow.

— Wspomniałem, że nie jest to zwykła społeczność, lecz naukowców: jeśli Kajmienow nie podoła programowaniu, zawsze będzie można go poprawić. W końcu jest to zaledwie eksperyment… Niech no pan posłucha! — opamiętał się profesor. — To nie pan powinien mi zadawać pytania, ale ja panu. Coście tam wymyślili?

— Niewielkie zajęcie w godzinach nadliczbowych… w ramach pracy społecznej… — Kajmienow zaczął bokiem posuwać się ku drzwiom: nie wytrzymując wzroku Pantielejewa położył rękę na piersi. — Panie profesorze, jedyne, co mogę panu powiedzieć teraz: nie opóźni to prac nad „organizatorem elektronicznym”. Naprawdę… Walentynie Gieorgijewiczu, a o mojej opinii było?

— Było! — gniewnie odparł dyrektor. — I jeszcze: jeśli macie zamiar także w przyszłości przekazywać mi podobne pakiety, nie używajcie w nich, proszę, czasownika „kapować”!

Małyszew czekał na korytarzu. Zobaczywszy spotniałą jak po kąpieli twarz Kajmienowa zapytał współczująco:

— Postawił ci?

— Tak, w stłuczonym kieliszku… Na szczęście w porę poprosiłem go, żeby otworzył pakiet. Daj zapalić.

— No i?…

— Zgadzać się nawet zgadza, ale my wielu rzeczy jeszcze nie uwzględniamy. Szyszkin działa zręczniej…

2. Narodziny Sz–2

Rozmowy te poprzedziła scena w gabinecie dyrektora, w której wyniku powstał projekt algorytmu,organizatora elektronicznego”.

Pewnego razu w styczniu Pantielejew zaprosił do swojego gabinetu inżynierów jprogramistów. Spotkanie było wyznaczone na 10.00 i, rozumie się, nie spóźnił się nikt.

Do 10.25 Pantielejew burzliwie rozmawiał przez telefon z dyrektorem „Metkolzbytu”. Sądząc po drganiach membrany rozmówca kategorycznie żądał przepuszczenia poza wszelką kolejnością zadań komputerowych centrali i groził kontrolą społeczną.

O 10.26 przybył przedstawiciel Rady Ekonomicznej Republiki, żeby uzgodnić system obliczeń planowych. Koordynacja ciągnęła się do jedenastej i była urozmaicana rozmowami telefonicznymi z dyrekcją „Naftogazu”, komitetem obwodowym związku zawodowego budowniczych maszyn, trzema zarządami, Państwową Inspekcją Samochodową, redakcją jednego naukowego i jednego popularnonaukowego czasopisma i jeszcze z dwoma osobami w nie cierpiących zwłoki sprawach prywatnych.

O 11.00 z okrzykiem: „Walentynie Gieorgijewiczu, Komitet Planowania depcze nam po piętach!” — wbiegł kierownik działu kadr, żeby uzgodnić wykaz etatów na nadchodzący rok.

O 11.30 posłusznie siedzący na krzesłach programiści zaczęli po cichu narzekać. Pantielejew zakończył rozmowę z kierownikiem kadr, zamknął za nim drzwi, wyłączył znowu dzwoniący telefon i zwrócił się do inżynierów:

— Co, nie podoba się? Nawiasem mówiąc mnie również… Więc zapragnąłem, żebyście się przyjrzeli, jak to wykwalifikowany matematyk zamienia się w zakutego biurokratę i niedołęgę. Tak, właśnie tak. Przesunąłem o cztery punkty planu rozwiązanie zadań dla owego „Metkol…” „Zbytkol…”

— …metylu.

— O właśnie, dziękuję. A cóż można zrobić. Kontroli społecznej udowodniłbym bez wątpienia, że doniosłość zadań owej centrali jest nieproporcjonalna do uporu jej dyrektora, ale ileż by poszło na to czasu i sił! Z przedstawicielem Rady Ekonomicznej uzgadniałem byle jak, dla porządku, i wykaz etatów opracowaliśmy pośpiesznie, dlatego że Komitet Planowania rzeczywiście depcze nam po piętach. Potem trzeba będzie jeździć i żebrać o niezbędne etaty… Słowem, czas z tym skończyć! — Pantielejew zdecydowanie potrząsnął srebrzystą czupryną. Szewc bez butów chodzi. A więc zadanie numer jeden: sprawne planowanie prac zleconych. Zlecenia wpływają bez przerwy — jedne są ważne, inne nie. Śmieszne byłoby ustawianie ich w kolejce jak w sklepie. Mam taki pomysł: dyrektor albo rada naukowa ocenia według przyjętej skali liczbowej stopień ważności każdej pracy. Wprowadzamy do komputera tę skalę oraz dane o możliwościach wykonania zadania: obciążenie komputerów, pracowni, czym jest zajęty każdy ze specjalistów, kto jest na urlopie, w delegacji, kto ma zwolnienie lekarskie. Komputer opracowuje optymalny harmonogram realizacji zleceń, terminy, ilość i jakość specjalistów zatrudnionych przy opracowywaniu każdego tematu, czas maszyny, zlecenie dla pracowni, dla działu zaopatrzenia — wszystko.

Podobny schemat można zastosować dla badań perspektywicznych, które sami prowadzimy. Wcale nie trzeba czekać do grudnia, żeby rozwinąć otrzymany na początku roku wynik sondażowy, albo na odwrót, przerwać pracę, której bezsens został wykazany w drugim kwartale. Tutaj dyrekcja i rada naukowa także określi skalę ważności wyników. Zadanie komputera: operatywnie planować przegrupowywanie sił i środków pomiędzy prace przebiegające pomyślnie i niepomyślnie.

I wreszcie proszę się zastanowić: czy nie można by zastosować komputera do rozwiązywania rozmaitych problemów wewnętrznych. O, na przykład przyznawanie mieszkań. Wiadomo, że ilość przyznawanych nam przez radę miejską mieszkań zawsze jest znacznie mniejsza od liczby potrzebujących. Znane są również dobrze przemyślane uchwały i instrukcje, które określają, komu i w jaki sposób należy przyznać mieszkanie. Nasze związki zawodowe mają wystarczające dane o potrzebach pracowników. A jednak, jak wiadomo, podczas każdego przydziału nie obchodzi się bez pokrzywdzonych, pominiętych, bez sporów, popsutych stosunków… Tymczasem problem, według mnie, nie jest bardziej złożony niż, powiedzmy, komputerowe projektowanie fabryk. A przecież my je projektujemy!

Warto pomyśleć i nad automatyzacją awansów. Wszyscy wystarczająco dobrze znamy się nawzajem i oprócz tego jesteśmy matematykami. Dlatego wydaje mi się, że możemy wyrazić nie tylko w ostrożnych słowach, lecz i w liczbach naukową i zawodową przydatność każdego, jego zasługi, doświadczenie, możemy przekształcić w schematy logiczne jego zainteresowania i pomysły… Oczywiście — profesor podniósł palec — decydujące słowo we wszystkich przypadkach będzie miała administracja i czynnik społeczny! Ale nasz instytut to wielki i skomplikowany system. Komputer pomoże nam optymalnie rozwijać go.

A więc ogłaszam wewnętrzny konkurs na najlepszy pomysł algorytmu „organizatora elektronicznego”! — uroczyście podsumował Walentyn Gieorgijewicz. — Termin konkursu — tydzień. Myślcie, przygotowujcie propozycje.

W następny poniedziałek omówimy i zadecydujemy, komu to powierzyć.

— A czy pan się nie obawia, panie profesorze — chytrze zapytał Kajmienow — że komputerowi zostaną przekazane pana czynności dyrektora i pewnego pięknego dnia…

…”elektroniczny dyrektor” będzie intrygował przeciwko prawdziwemu? — dokończył jego myśl Pantielejew. — Nie. Mądry człowiek (a ja, za waszym pozwoleniem, uważam się za takiego) nie musi się obawiać maszyn. Zauważcie, że jedyny sposób, żeby mieć przewagę nad maszynami — to wykorzystywanie ich. Co też właśnie będziemy czynić! To wszystko! Spotykamy się za tydzień. — I profesor włączył telefon, który natychmiast, jak gdyby tylko czekał na tę chwilę, zadzwonił.

— Nie, mimo wszystko on jest marzycielem — westchnął Małyszew, kiedy razem z Kajmienowem wyszedł z gabinetu. — Matematycy, oni wszyscy są marzycielami. Na papierze wszystko jest proste.

— Marzyciel — wesoło zgodził się Kajmienow; jego oczy błyszczały. — A teraz jest pora marzycieli, czyżbyś tego nie zauważył?

W tydzień później Kajmienow przedstawił plan pracy nad algorytmem „organizatora elektronicznego” i plan ten został przyjęty. W celu dopracowania algorytmu przydzieli łono Kajmienowowi niedawno nabyty komputer M–117.

A potem wydarzyło się coś niezwyczajnego. Właściwie incydent: Wołodia Kajmienow nazwał kierownika zakładu, Pawła Szyszkina… durniem.

Za ogromnymi oknami sali komputerów gęstniał liliowy zmierzch. Nad sześcioma szarymi procesorami „Mołni–5” (najstarszej maszyny cyfrowej w instytucie, jeszcze lampowej) szumiały dmuchawy układu klimatyzacyjnego. Na pulpicie maszyny, przy którym pracował Sergiusz Małyszew, zapalały się i gasły szeregi neonowych żaróweczek. Z prawej strony drukarka nerwowo wystukiwała cyfry.

Kajmienow siedział tyłem do kolegi, obok drugiej, niedawno ustawionej w sali maszyny M–117. Ta wyglądała o wiele mniej efektownie niż „Mołnia” — zaledwie jeden procesor i niewielki pulpit wielkości szafki nocnej. Ale M–117 potrafiła wiele.

Małyszew założył między rolki urządzenia wejściowego „Mołni” taśmę perforowaną z nowym programem, wprowadził ją dla sczytania, potem zapisał w dzienniku numer i nazwę zadania.

— „Zestawienie optymalnego rozkładu przewozów barwników organicznych na Południowych i Południowo—Zachodnich Liniach Kolejowych” — nachylając się za jego plecami przeczytał Kajmienow (akurat wstał, żeby się rozruszać) i zaklął. — Ten Szyszkin, ten Pawełek! znalazł sobie żłób do końca życia. Optymalna trasa przewozów mleka pasteryzowanego, optymalny rozkład dowozu chleba, optymalny harmonogram przewozów nowalijek. I wreszcie niesłychany wzlot myśli: optymalny rozkład przewozów barwników… Poczekaj, a dlaczego właśnie barwników organicznych, dlaczego nie szkatułek z Palecha? Aha, to jasne: współbrzmi z epoką Wielkiej Chemii.

— A widzisz! — Sergiusz uniósł brwi, odchylił nieco głowę do tyłu i znacząco ściągnął wargi. Jednak rozszerza to możliwości zastosowania komputerów.

— Tak, tak, rozumie się. Dziwna rzecz, nauka! Gdyby to było w fabryce, dawno by się połapali, że człowiek wykonuje jeden i ten sam element, tylko o różnych wymiarach. A tu… Rozszerza możliwości zastosowania!

— Słuchaj, odczep się — odburknął Sergiusz tracąc opanowanie. — Mówiłem Szyszkinowi, że czas już wymyślić uniwersalny algorytm dotyczący przewozów towarów na wszelkich trasach.

— I co on na to?

— Powiedział, że te szczegółowe zadania są ponad wszystko i przede wszystkim. Kraj czeka!

— A ty co?

— Poprosiłem o pozwolenie na zajęcie się ułożeniem uniwersalnego algorytmu w wolnym czasie.

— A on?

— Lepiej byłoby, gdybym nie mówił o wolnym czasie. Natychmiast mi wręczył jeszcze dwie teczki z zadaniami szczegółowymi o załadunku — wyładunku, dowozach — przewozach. Jest tam nawet o szarym mydle.

— A ty co?

— Słuchaj, odczep się ode mnie po dobroci! — rozjuszył się w końcu Małyszew. — Tobie to dobrze, pracujesz na polecenie dyrektora.

Na pulpicie „Mołni” zamrugały neonówki górnego rzędu: maszyna skontrolowała serię podprogramów, czekała na dalsze instrukcje operatora. Sergiusz rutynowo pstryknął przełącznikami, wprowadził rozkaz obliczeń kontrolnych. Kajmienow wrócił do swojego komputera, wyłączył zasilanie; na dziś koniec. Zdjął fartuch, powiesił go w szafce, schował do biurka papiery.

— Sierioża, długo jeszcze?

— Jeszcze ze dwadzieścia minut.

— Pośpiesz się, podrzucę cię motorem.

Kajmienow przespacerował się po sali. Kiedy zbliżył się do okna, przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Wrócił do pulpitu „Mołni”, poczekał, aż Małyszew skończy bawić się pokrętłami i klawiszami, i odezwał się:

— A propos możliwości komputerów: dlaczego nikt nie pomyślał o tym, żeby zastosować cybernetykę do zorganizowania prywatnego życia człowieka, co?[9]* Współczesne życie jest skomplikowane, mnóstwo spraw, zamiarów, problemów, zachowań, wydarzeń. Jak podzielić czas, żeby zostało go i na randkę z dziewczyną, na teatr, na wypoczynek? Kiedy spotkać się z odpowiednim człowiekiem?

Jak uniknąć spotkania z nieodpowiednim? Jak nie spóźniać się do pracy, jak podzielić pieniądze, żeby wystarczyło do wypłaty? Jak układać stosunki z rodziną, żeby łatwiej się żyło? Jak i gdzie odpoczywać? Jakie pomysły warto urzeczywistniać, a jakich nie? I w jakiej kolejności? Jak uzyskać informację? Jak najlepiej urządzić się w tym mieście, ustroju? A może nie warto się urządzać, splunąć i wyjechać…

— Do Rio de Janeiro? — parsknął Małyszew przeglądając taśmę z cyframi rozwiązań podanych przez komputer.

— Nie, po co! Nad Ocean Spokojny, nad Dniepr, na Syberię. Żyjemy empirycznie, rozumiesz? A życie biegnie coraz gwałtowniej: radio, telefon, samoloty… Z naszego miasta do Moskwy dolatujesz tak szybko, że nie zdążysz przemyśleć, po co lecisz. I tak ze wszystkim: powolny mózg człowieka nie może uświadomić sobie i zestawić wszystkich danych, wybrać najlepszego z tysięcy wariantów. A przecież ten wariant to twoje życie, człowieku!

W głosie Wołodi brzmiała zaduma:

— Drogi, które wybieramy… Do diabła, nie wybieramy, żyjemy, jak się da, łapiemy się za to, co bliżej, na co wzrok natrafi. A potem zżera nas niezadowolenie. Zauważyłeś przecież: w książkach i w filmach, dobrych oczywiście życie jest zawsze pokazane jakoś tak bardziej interesująco, barwniej, logiczniej, niż wygląda ono w rzeczywistości. Chociaż ludzie zajmują się tym samym: kochają, pracują, nienawidzą, przyjaźnią się, tworzą — ale wszystko wychodzi im jakoś zręczniej, doskonalej!

— Zauważyłem — przytaknął Sergiusz.

— A wiesz, dlaczego? Pisarz ma czas przemyśleć czyny i sprawy bohaterów, książkę, w której są przedstawione wydarzenia jednego dnia, pisze, być może, cały rok. Film, który oglądamy przez półtorej godziny, tworzy się w ciągu wielu miesięcy. A my nie mamy tyle czasu na zastanawianie się! Żyć trzeba codziennie, ledwie nadążysz się obracać. Przedzieramy się przez gęstwinę nie cierpiących zwłoki życiowych drobiazgów i niekiedy nie wystarcza nam ani czasu, ani sił na najważniejsze: na twórczość, wyczyny, prawdziwą miłość, prawdziwą przyjaźń. Pozostaje osad i czujemy się nie całkiem nieszczęśliwi, ale jakoś nie bardzo szczęśliwi… A jeśliby przekazać komputerom tę szarą życiową krzątaninę — Kajmienow pstryknął palcami — można by zorganizować wspaniałe życie! Kiedy głowa człowieka nie będzie zajęta drobiazgami, to każdy swój dzień będzie mógł przeżyć interesująco, nawet znakomicie lepiej, niż to opisują w książkach!

Sergiusz popatrzył z dołu na pałające zielonym ogniem oczy przyjaciela.

— Ideowiec z ciebie, Wołodia, tylko że te twoje idee są jakieś takie… narwane. Powiedz, ile kosztuje godzina czasu maszynowego, na przykład mojej „Mołni”?

— Około trzystu rubli.

— Trzysta czterdzieści. Średnio skomplikowane zadanie rozwiązuje w ciągu ośmiu—dziesięciu minut. Któż zechce płacić pięćdziesiąt rubelków, żeby wyjaśnić, dlaczego brakuje mu dziesiątki do wypłaty?

— To przecież tylko teraz jest tak — gorączkowo machnął ręką Kajmienow — póki wszystko nie stanie na nogi. Aluminium kiedyś kosztowało więcej niż złoto, a teraz robią z niego garnki. Rozwinie się mikroelektronika, zorganizuje się seryjną produkcję — i za dziesięć lat komputery będą miały rozmiary i cenę radioodbiorników[10]*. Do tego czasu wypadałoby już mieć ogólnodostępne programy, żeby cybernetyka weszła w życie, stała się powszechna i dostępna dla każdego. Mądrze przeżyć każdy dzień — powtórzył z przejęciem. — Nie, o tym trzeba myśleć teraz…

Rozległ się stukot drukarki wyrzucającej z metalowej paszczy papierową taśmę z kolumnami cyfr. Sergiusz zaczekał, aż drukarka skończy, oberwał taśmę i zaczął wpisywać liczby do dziennika. Kajmienow pogwizdując przechadzał się po sali.

W tej samej chwili na górze otworzyły się drzwi, pojawił się Paweł Szyszkin. W jego postaci wszystko było proste: proste ciemne włosy, prosty nos, prostokątny energiczny podbródek, proste plecy i proste spojrzenie spod prostych jak czarne pręciki brwi. Po co zjawił się tutaj po godzinach urzędowania: czy tak sobie, czy po to, by wydać polecenie i popchnąć naukę do przodu — pozostało nie wyjaśnione.

Szyszkin zszedł do sali, obrzucił życzliwym spojrzeniem skupionego nad pulpitem Małyszewa i zauważył stojącego bezczynnie Wołodię.

Nastąpił dialog, aż iskry leciały:

— A pan, dlaczego nie pracuje i przebywa tutaj?

— Ja? Ja pracuję… Myślę.

— Pan myśli?! — Szyszkin wyprostował się obrażony. — Proszę, żeby pan myślał nie w miejscu pracy.

Kajmienow zatrzymał się, pochylił głowę i był podobny do kozła gotowego bóść. Jakiś czas przyglądał się Szyszkinowi jak rzeczy wymagającej namysłu. Potem w oczach Wołodi zabłysły iskierki i zadał pytanie jak najżyczliwszym tonem:

— Proszę posłuchać, Pawle Nikołajewiczu, czy nikt panu nie mówił, że jest pan durniem?

— Nnie, nie mów… — z zaskoczenia energiczna twarz Szyszkina na mgnienie oka jakby zmiękła, lecz natychmiast nabiegła liliową krwią. — Co—o–o—o? Pan tak mówi do mnie? Pan — do mnie? — Uderzył się dłonią po górnej kieszonce marynarki.

Kajmienow nie miał już nic do stracenia. Oczy zwęziły mu się.

— Jeśli pan chce wydobyć prawdziwy dźwięk, proszę się bić nie w piersi, lecz w czoło… Miernota!

Małyszew, chociaż był wystraszony takim obrotem sprawy, zauważył jednak, że na twarzy Szyszkina odbił się nie gniew, lecz strach. Kierownik łapał powietrze ustami.

— Przecież ja panu… Ja pana… Nagana… zwol… w dwadzieścia cztery godziny. Wwwww…

Paweł Nikołajewicz rzucił się ku schodom, z wściekłością szarpnął drzwi nie w tę stronę, wypadł z sali. Wyrwane drzwi słabo zahuśtały się na zawiasach i znieruchomiały.

— No, dałeś popalić! — Małyszew podniósł oczy na przyjaciela, uderzył się po kolanie. — I kto cię ciągnął za język? Zrobiłeś sobie wroga, gratuluję.

— Przecież on jest durniem. Jak ja tego wcześniej nie pojąłem?

— Ale wiesz… — podniesione brwi, ruch głowy i warg. — Co to znaczy „dureń”? Jest to pojęcie względne… Notabene, ja nie uważam Szyszkina za durnia, bez głowy nie utrzymałby się na takim stanowisku. Oprócz tego ma wyższe wykształcenie, stopień naukowy.

— Nie udawaj! — Kajmienow rozzłościł się, jego prawe ucho poczerwieniało. — Nie jest to żadne pojęcie względne, lecz jak najbardziej absolutne. Wyższe wykształcenie, też coś! Jeśli zaczniemy durnia uczyć, to nie stanie się mędrcem — po prostu będzie więcej wiedział… Oczywiście nie jest to klasyczny kretyn, tych łatwo odróżnić. Dureń, miernota, przeciętność — nie w nazwie rzecz. Jest określony typ ludzi, którzy każdą sprawę spaprają…

Znowu zaterkotała drukarka, ale Małyszew nie zareagował na nią, odwrócił się do Wołodi.

— Załóżmy, że jest durniem, miernotą, ale przecież coś osiągnął! To znaczy, może. Należy się z tym liczyć, a nie wojować… jak ten dziwak z wiatrakami.

Kajmienow nawet nie zauważył szpilki. Siadł, oparł łokcie na kolanach, a pięści o policzki.

— To właśnie jest najbardziej interesujące. Osiągają. Jak? Dlaczego? Nie wiadomo. Przecież jest oczywiste, co to za człowiek… Ot, powiedzmy, profesor: powinien przejrzeć tego Szyszkina na wylot — że ani talentu, ani rozumu, ani przyzwoitości. I przepędzić. A on na odwrót: spoufala się, wywyższa go nawet.

Profesor to utalentowany matematyk — wzruszył ramionami Małyszew — ale kiepski specjalista od doboru zastępców. Prócz tego Szyszkin chętnie bierze na siebie kłopotliwe sprawy: etaty, zapewnienie tematów, drażliwe konflikty wewnętrzne. Profesor jest ponad to wszystko i nie lubi w te sprawy wnikać.

— Jakoś tak nienaukowo rozważasz pokręcił głową Kajmienow — przyziemnie. W rzeczy samej: wysyłamy ludzi w kosmos, opanujemy wnet syntezę termonuklearną, a wobec pospolitej głupoty i podłości często okazujemy się bardziej bezsilni niż ślepe kocięta. Dlaczego tu brak podejścia naukowego? Czyżby to zadanie było od innych trudniejsze? Może po prostu nikt się do tego nie brał?

— Więc się weź — burknął Małyszew.

Kajmienow zapalił papierosa, zaczął głośno rozmyślać.

— A przecież, jeśli się zastanowić… w jaki sposób osiąga sukcesy Szyszkin i podobni do niego? Po pierwsze… po pierwsze, mają oni określony cel: pomyślność za wszelką cenę. Nie zawracają sobie głowy poszukiwaniami sensu życia, analizą swoich i cudzych przeżyć, rozmyślaniami nad ogólnoludzkimi problemami i w ogóle zbędną grą umysłu… po co! Logika jest tu uproszczona. Po drugie, ich postępowanie jest w znacznym stopniu przewidywalne. Zwróć się do tegoż Szyszkina z najbardziej nieskomplikowaną sprawą — można z góry orzec, iż nigdy jej od razu nie załatwi: albo odmówi, albo coś pokręci, albo „odłoży problem”, a wszystko po to, żeby udowodnić swoją ważność i niezbędność. Prawda?

— Prawda! — potwierdził Sergiusz, z zadowoleniem zamykając głośno dziennik. Podniósł się, zrobił kilka energicznych ruchów, żeby rozprostować zdrętwiałe od długiego siedzenia ciało. — Mogę jeszcze przepowiedzieć, że teraz urządzi ci wesołe życie.

— To bardzo prawdopodobne — ożywił się Kajmienow. — W tym właśnie rzecz, rozumiesz? Tacy jak on mają określone algorytmy postępowania! „Ja tobie — ty mnie”, „nie my to ustanowiliśmy i nie my będziemy odwoływać”, „oko za oko, ząb za ząb”, „mądry pod górę nie pójdzie, mądry górę obejdzie”, „dziel i rządź”, „każdy za siebie…” Posłuchaj, przecież te formuły mają ścisłą strukturę logiczną! Można je wyrazić symbolami logiki matematycznej i schematami cybernetycznymi. Popatrz:,ja tobie — ty mnie” — typowy schemat z dodatnim sprzężeniem zwrotnym. „Oko za oko” to schemat z ujemnym sprzężeniem. „Spiesz się powoli” — linia opóźniająca. „Mądry pod górę nie pójdzie” — typowy schemat „nie — albo”, uniwersalny element logiczny na tranzystorze i dwóch diodach. A „dziel i rządź” — to w ogóle zasada rozbicia złożonej informacji na elementarne symbole dwójkowe, które łatwo przetwarzać! Posłuchaj, Sieriożka — Kajmienow zerwał się na równe nogi — może opracujemy model Szyszkina?

— Uważaj, żeby to on ciebie nie wymodelował — chłodno odparł Małyszew.

Podszedł do tablicy rozdzielczej, przekręcił dwa przełączniki. Neonówki na pulpicie „Mołni” zgasły, przestały zawodzić dmuchawy. W sali zapanowała niezwykła cisza. Sergiusz zdjął fartuch, włożył płaszcz i beret, podał Kajmienowowi skórzaną kurtkę.

— Ubieraj się, wychodzimy… Ładną masz kurtkę. Ile zapłaciłeś?

Wołodia postawił kurtkę na podłodze. Utrzymała się w tej pozycji jak dzwon.

— Posłuchaj, ty — powiedział powoli — specjalisto od przewozów mydła toaletowego. Poważnie ci proponuję: opracujmy na M–117 model postępowania Szyszkina. Teraz możemy to zrobić, bo drugiej takiej sposobności nie będzie.

— Wiesz co, ja chyba pojadę trolejbusem. — Sergiusz skierował się ku schodom. — Z tobą, i do tego w pustej sali, nawet rozmawiać jest strasznie, a co dopiero jechać motocyklem — sługa uniżony.

— Jak widzę, zupełnie otępiałeś od prac załadunkowo—wyładunkowych! Zrzucaj paltocik, siadaj — będę cię dokształcał… Słyszałeś o danych z Instytutu Mózgu?

— Powiedzmy, że słyszałem — ze znudzeniem powiedział Małyszew. — „Z kilku miliardów komórek nerwowych kory mózgowej jest wykorzystywane, nawet u utalentowanego człowieka, zaledwie kilkadziesiąt milionów, a u przeciętnego kilka milionów lub nawet kilkaset tysięcy…” — i tak dalej. I co z tego? Mimo wszystko jest to znacznie więcej niż tranzystorów w twojej M–117. A tranzystor to jeszcze nie jest komórka nerwowa.

— Słusznie. Teraz słuchaj dalej. Ten milion komórek Szyszkina przetwarza całą informację, którą otrzymuje za pośrednictwem zmysłów w surowej, że tak powiem, postaci.

Do komputera natomiast wprowadzamy nie surowe dane, nie opracowane, ale półprodukt: informację zakodowaną w systemie dwójkowym oraz struktury logiczne. To znaczy, uwalniamy komputerowy mózg Szyszkina od tej trudnej pracy — kodowania. Dalej. Będziemy programowali nie całe jego zachowanie, lecz tylko w pracy, od dziewiątej do piątej. Tym samym od razu odetniemy sprawy rodzinne, zdrowotne, wspomnienia z dzieciństwa — ogromny kawał informacji. Natomiast informacja o sprawach służbowych jest w znacznym stopniu podporządkowana nie emocjom, lecz prawom logiki — to profesor Pantielejew uzasadnił teoretycznie. W dodatku i tę informację obierzemy z łupiny szczegółów: jaki miałem wyraz twarzy, kiedy tak miło sobie z nim rozmawiałem, jakiego koloru są oczy sekretarki Zoi — zostawimy samo sedno. Dwadzieścia osiem tysięcy komórek operacyjnych M–117 w zupełności to wytrzyma, a pojemność jej pamięci jest ogromna.

— Załóżmy, że tak — zgodził się Sergiusz. — A skąd weźmiemy niezbędną informację o sprawach służbowych? I w dodatku trzeba ją jeszcze zakodować.

— Przecież ona jest już tam, w szafie — niedbale wskazał głową Kajmienow. — I już jest przygotowana do wprowadzenia do pamięci maszyny…

— Gdzie?! — podniósł się Małyszew.

— Sześć teczek. Czyżbyś zapomniał, że szykuję algorytm „organizatora elektronicznego”? Zdejmijże paletko, ugotujesz się… Przecież ci to właśnie wyjaśniam, że drugiej takiej okazji nie będzie. Po pierwsze, mamy w ręku pełną informację o strukturze instytutu, o pracownikach, mamy gotowe schematy wzajemnych powiązań z innymi organizacjami, instrukcje na każdą okoliczność — od nadawania stopni naukowych do przyznawania mieszkań. Po drugie, sami jesteśmy wprowadzeni w sprawę, dysponujemy nie pisaną informacją dla pamięci operacyjnej. Po trzecie, istnieje konflikt między Szyszkinem a mną, sytuacja dramatyczna, w której, jak wiadomo, wszystkie cechy człowieka przejawiają się najjaskrawiej. I po czwarte, mamy do dyspozycji komputer…

— Czy na pewno mamy? — zwątpił Małyszew. — On jest przecież służbowy.

— W tym właśnie rzecz, że obecnie mam prawo, a nawet obowiązek, zanim stworzę model „organizatora elektronicznego”, opracować dla komputera zadania tej samej klasy. Jest to ujęte w planie, rozumiesz?

— Hm… — Sergiusz zaczął rozpinać guziki płaszcza. — Pokaż no teczki.

Kajmienow włożył rękę do kieszeni, wstał.

— Oto klucz, tam szafa. A ja tymczasem wyskoczę do sklepu, kupię coś do jedzenia.

— Nie zapomnij o papierosach — wymamrotał Sergiusz otwierając szafę.

Wołodia rzeczywiście starał się aż miło. Informacje o pracach naukowych, dane z kwestury, działu kadr, rady zakładowej, wymagania stawiane opracowaniom, organizacyjna i naukowa struktura instytutu, wzajemne powiązania organizacji społecznych, dane planu tematycznego, uchwały regulujące pracę instytutu — wszystko to było rozpisane w skali ocen porównawczych i wykreślone w postaci schematów logicznych.

— „Skala wartości stanowisk — czytał Małyszew. — Dyrektor — 900, zastępca — 450, kierownik zakładu — 360, kierownik pracowni — 300… — tak, dalej… inżynier specjalista — 160, inżynier — 130…” — Poznaję cię, listo płac! „Skala wartości stopni i tytułów naukowych” — no, też jasne; „Skala bodźców administracyjnych: awans — 1000, premie — od 700 do 200, pochwała na piśmie — 50… brak uwag o pracowniku — zero…” — Sergiusz uśmiechnął się. — Cóż, matematycznie jest to poprawne: jeśli skala obejmuje dodatnie i ujemne wielkości, to powinno być i zero. „Nagana na piśmie — minus 50, nagana z pozbawieniem premii od minus 100 do minus 600… Zwolnienie — minus 1500…” Tu Wołodia uprościł sobie, przecież zwalnia się z różnych powodów. Zresztą na początek wystarczy.

Wziął kartkę z drugiej teczki. „Schemat zależności administracyjnej”. Dyrektor i zastępca zostali umieszczeni w kwadracikach, od dyrektora biegły linie do kółeczek, w które zostali wpisani szefowie zakładów i pracowni, od nich — rozgałęzienia do kierowników tematów, a od tych — do wykonawców. Od zastępcy dyrektora, Szyszkina, rozgałęzienia prowadziły do kierowanego przez niego zakładu maszyn obliczeniowych, do działu kadr, do zaopatrzeniowców, warsztatów. Słusznie. „Schemat wewnętrznych zależności naukowych”: dyrektor — rada naukowa — zakłady — grupy tematyczne — wykonawcy…

Wrócił Kajmienow, wyjął z kieszeni kurtki kiełbasę, bułki, papierosy, dwie butelki kefiru.

— Posłuchaj, co to za przerywane linie? — zapytał Małyszew.

— Gdzie?

— No tu: od wykonawców do kierowników zakładów, do rady naukowej.

— Sprzężenie zwrotne. Przecież wykonawcy także mają swoje pomysły, projekty. Oddolna inicjatywa, że tak powiem.

— Wyrzuć to, nie wprowadzaj w błąd komputera. Szyszkin popierający inicjatywę oddolną to najlepszy dowcip.

— To przecież nie dla Szyszkina było pisane. A w ogóle, co o tym myślisz? — Wołodia z nadzieją popatrzył na przyjaciela.

— M—m… wszystko w porządku, w każdym razie prawdopodobne. Tylko dla naszych celów należy to uprościć. Nie ma po co wprowadzać do pamięci maszyny wszystkich zakładów, pracowników i wszystkich tematów. W konflikcie uczestniczycie wy dwaj. Zresztą nie obejdzie się też bez profesora Pantielejewa — więc trzej. No i ja, jako mimowolny świadek. To znaczy cztery postacie — cztery zasadnicze kody komputerowe.

Sergiusz wziął kartkę, napisał:

001[11]* — P. N. Szyszkin.

010 — W. G. Pantielejew.

011 — W. M. Kajmienow.

100 — S. A. Małyszew.

— W tych czterech adresach umieszczamy całą informację, dobra? Jeśli będzie ona pomyślna dla danego adresu — liczba ze znakiem „plus”. Jeśli nie — „minus”.

— Słusznie, towarzyszu 100! Weź się do upraszczania schematów, a ja tymczasem zaprogramuję algorytmy Szyszkina… Więc „dziel i rządź”. Hm… to odnosi się do innych, to jest, w tym wypadku — do trzech głównych adresów. Przekazywanie rozkazów i informacji odbywa się tylko przez adres 001, czyli przez Szyszkina… „Oko za oko” — program wzajemnego odejmowania. Jako pierwsza zeruje się mniejsza liczba…

— Stop! — Małyszew położył ołówek. — Nie wydaje ci się, że rzucasz potwarz na Szyszkina?

Kajmienow podniósł na niego zamglone oczy.

— O czym mówisz?

— O algorytmach, które obmyśliłeś. Jakie masz dowody, że on się kieruje tym „dziel i rządź”, „oko za oko”…?

— Jego mózgu naturalnie nie badałem, ale, jak sądzę, jest to oczywiste.

— W matematyce nie istnieją oczywiste fakty — upierał się Sergiusz. Nie powinniśmy narzucać modelowi recepty zachowania się. Bardzo możliwe, że algorytmy Sz–2 nie są tak proste, jak przysłowia i powiedzonka.

— Oj, słusznie — z zachwytem wyszeptał Kajmienow. — Nie trzeba algorytmów, do diabła z algorytmami! Posyłamy maszynie informację o sytuacji, stawiamy cel i niech sobie radzi jak może: szuka optymalnego wariantu zachowania. I my będziemy mieli mniej pracy. — Podarł kartkę. — Sierioża, jesteś genialny!

Pomarańczowe, migotliwe światło lampek na pulpicie układało się w wymyślne figury. Elektronowy promień na ekranie kontrolnym albo rysował spokojną zieloną linię poziomą, albo kreślił łamaną. Głucho potrzaskiwały kontaktory silników magnetycznych bębna pamięci. W plastykowym sześcianie M–117 zamieszkało teraz jakieś aktywne stworzenie elektroniczne. Szybko i bezszelestnie włączało i wyłączało tranzystory, kierowało wiązki elektronów przez diody, wyrzucało impulsy pola magnetycznego w pierścieniach ferrytowych. Po przewodach — nerwach miotały się, wzmacniając bądź wzajemnie wytłumiając, sygnały elektryczne.

Kajmienow i Małyszew palili nerwowo obok maszyny. Po kilkudziesięciu minutach migotanie lampek na pulpicie uspokoiło się.

— Tak… — Wolodia zgasił niedopałek. — Można zadawać pytania. Najpierw zapytajmy 010 o coś niewinnego. No… jak się odnosisz do dyrektora instytutu, szanowny Sz–2?

Przerzucił trzy przełączniki na pulpicie: dwa na prawo, jeden na lewo. Natychmiast rozległ się urywany stukot drukarki; z prostokątnej gardzieli wysuwał się biały język papierowej taśmy. Inżynierowie pochylili się nad nim.

— Adres 2, podadres „organizatora elektronicznego” — Małyszew tłumaczył zapis cyfrowy. — Symbole odejmowania, jakieś numery… Daj no twoje tablice, bez nich nie połapię się. Tak, tak. Aha, zamierza odjąć „organizatorowi elektronicznemu” funkcje 14, 21 i 35…

— Przyznawanie premii, awanse i przyznawanie mieszkań — sprawdził na liście Wołodia.

— …i chce to wziąć na siebie. Nie w ciemię bity! Ehe! W następnych wierszach w wyniku przejęcia tych funkcji Szyszkin uzyskał dodatkowe proste sprzężenia w schematach administracyjnych i społecznych. I nawet jakieś zwrotne…

— Cóż, to również jest zrozumiałe. — Kajmienow znowu położył palce na przełącznikach.

— Zapytaj o szczegółowe zadania przewozowe — szybko powiedział Sergiusz. — Niech odpowie jak na spowiedzi: dlaczego tak polubił te zadania? Dlaczego lekceważy ogólne rozwiązania?

— Wprowadzam.

M–117 odbębniła nowy kawałek taśmy. Kajmienow przebiegł po nim wzrokiem.

— Adres 4, podadres „przewozy”. Poczekaj… on ma inną ocenę wagi tych zadań… — Sergiusz zawisł nad Wolodią dysząc mu niemal w ucho. — Aha, jest! Szczegółowe zadania — każde z nich to nowy artykuł. Ogólne zadanie — tylko jeden temat… Wszystko jasne: ilość prac naukowych to najbardziej żelazne kryterium w nauce. Popatrz. Szyszkin, a rozumie to.

— Ni cholery nie rozumie — ze złością powiedział Sergiusz.

— No dobrze — Kajmienow odwrócił się od pulpitu. — A teraz zapytamy o siebie. Jakie są zamiary Sz–2 względem mnie po dzisiejszym incydencie?

Tym razem stuk czcionek drukarki okazał się nad podziw monotonny. Małyszew oderwał taśmę, rzucił okiem.

— Co takiego? Same zera. Nawet twojego adresu nie ma… — Podniósł wzrok na przyjaciela. — Słuchaj, Wołodia, przecież on ciebie, no… zabił.

3. Zabójca zmienia program

Kajmienow popatrzył na taśmę, potem na komputer lśniący w świetle lamp, skrzywił się.

— Fe, jak grubiańsko! Nie… to na pewno przypadkowy błąd. Sprawdzimy pamięć operacyjną… — Nacisnął kilka klawiszy na pulpicie.

Ani jedna lampka nie mignęła. Wołodia zaklął, nacisnął kilka białych klawiszy.

— O rany, informacja o mnie istnieje tylko w pamięci stałej, nad którą maszyna nie ma władzy. Nekrolog, ładna sprawa!

Zaczął przemierzać salę. Małyszew obserwował go.

— W ogóle to Szyszkin jest silnym chłopem. I jeśli przydybie cię gdzieś w bramie z cegłą, to problem 011 zostanie ostatecznie rozwiązany.

Kajmienow z roztargnieniem popatrzył na niego.

— Poczekaj, wydaje mi się, że rozumiem. Należy wprowadzić skalę niebezpieczeństw. Oczywiście! Nastraszyliśmy biedną maszynę do utraty przytomności. Przecież nie zamierzam pozbawić Szyszkina życia, ręki, nogi, nawet zdrowia. — Podszedł do stołu, zaczął wypisywać na kartce: życie — 10 000, duży uszczerbek na zdrowiu, uszkodzenie członków, że tak powiem… ile?

— Pięć tysięcy — podpowiedział Sergiusz.

— Ciężkie choroby — 3000, lekkie choroby — 1000. Cóż to jest, pytam się, w porównaniu z tym jakaś tam setka punktów z powodu kłopotów w pracy. Czy warto z jej powodu likwidować mnie?

Kajmienow usiadł za pulpitem, położył przed sobą kartkę.

— No — o, spróbujmy teraz — powiedział, kiedy rozsiane światełka neonówek zamarły wskazując, że komputer przetrawił nową porcję informacji.

Przerzucił dźwigienki przełączników na 011. Terkot drukarki zabrzmiał w ciszy sali jak seria z karabinu maszynowego: taśma była usiana wierszami zer.

Wołodia z niezadowoleniem popatrzył na maszynę.

— No i co ty na to powiesz? Niczego sobie wariant optymalny.

Małyszew siadł, wyprostował nogi.

— Kiedy będziesz spisywał testament, zapisz mi motocykl i kurtkę. Będę jeździł i dobrze cię wspominał.

— Sierioża, żarty żartami, lecz pierwsze dwa rozwiązania były zupełnie prawdopodobne… I jeszcze jedno: dlaczego on nie wykończył dyrektora instytutu? Przecież jego pozycja też nie jest miła Szyszkinowi.

— Cóż, dla Pantielejewa skali zabraknie.

Obraz kierownika, który w przekrzywionym krawacie energicznie poruszając ramionami dusi Kajmienowa, pojawił się przed oczyma Sergiusza. Skrzywił się.

— Nie! Taki głupi to on nie jest.

Wołodia nagle stanął jak słup pośrodku sali.

— Tak jest. Boże, ależ z nas idioci!

— Dlaczego koniecznie „z nas”?

— A z kogóż jeszcze? Wszystko wprowadziliśmy: schematy, struktury, skale, instrukcje… Kodeksu karnego nie wprowadziliśmy, zrozumiałeś? Która godzina? Wpół do jedenastej! Tak… Tylko jeden człowiek może mnie uratować o tej późnej i strasznej godzinie.

Kajmienow wykręcił numer telefonu.

— Klaudia? Wiesz co, maleńka, zajdź do Michała Nikołajewicza, weź od niego kodeks karny, złap taksówkę i pędź tutaj… Pod portiernię instytutu. Co to znaczy „późno”!.. Michał wszystko ma… Maleńka, no po co to,po co”? Tu planuje się zabójstwo z premedytacją, więc chcemy temu zapobiec… To wszystko, czekam! O! weź jeszcze od niego kodeks pracy. Koniecznie!

Odłożywszy słuchawkę zwycięsko popatrzył na maszynę.

— Niech wie, że i zwolnić mnie nie tak łatwo.

…Wyszli z instytutu o wpół do pierwszej. Klaudia, żona Wołodi, czekała siedząc na motocyklu lśniącym samotnie w blasku księżyca — zabrakło jej pieniędzy na powrót taksówką. Kajmienow zapuścił motor, pożegnał się z Małyszewem i pomknął z żoną w ciemność pachnącą wiosną.

Sergiusz skierował się na przystanek. Miasto leżało w dole. Rzędy lamp jarzeniowych tworzyły świecące linie niebieskich punktów. Błyski pantografów tramwajów i trolejbusów oświetlały niby flesze niskie chmury. Półksiężyc wyglądał ukradkiem spoza chmur. Chłodno lśnił wypolerowany oponami asfalt.

Z okazji wiosny na sześciobocznym jak ołówek słupie betonowym przy przystanku pojawił się wielki blaszany plakat:

UWAGA MIESZKAŃCY!

Zakładanie działek w zasięgu reaktora jest ZABRONIONE. Istniejące działki będą zaorane.

Dyrekcja Instytutu Jądrowego

— Atomowy wiek! — uśmiechnął się Sergiusz wskakując do podjeżdżającego trolejbusu.

4. Rozmowa — test

Po obiedzie profesor Pantielejew jeździł na wykłady do instytutu fizyki technicznej, a do jego gabinetu wprowadzał się Szyszkin. Właśnie o tej porze przyszedł do niego Sergiusz Małyszew.

Stanąwszy na progu gabinetu Sergiusz zdziwił się: jak tu się wszystko zmieniło! Jedwabne zasłony w oknach były częściowo zasunięte i wydawało się, że zaledwie przecedzają przedwieczorne skupione wyobcowanie. Przedmioty, których w obecności dyrektora instytutu po prostu nie dostrzegało się, teraz pchały się w oczy, przygniatały swoją ważnością. Wąski dywanik o barwie generalskich lampasów biegł w głąb ku stołom na wysoki połysk, ustawionym w kształcie symbolu lądowiska — litery T. Agregat telefoniczny z perłowej masy plastycznej (wewnętrzny, miejski, międzymiastowy) solidnie lśnił i był gotów wydać z siebie odpowiedzialne dzwonienie. Niewielka brązowa tablica, z której do czysta zostały starte ślady kredy, zupełnie zlała się ze ścianą. Wygląd gabinetu jakby sugerował, że nie jest to miejsce po prostu do siedzenia i do pracy — ale do podejmowania działań.

Paweł Nikołajewicz nadzwyczaj dokładnie pasował do otoczenia. Siedział na lewo od telefonów, rozpostarłszy ramiona czytał dokumenty; na jego obliczu zastygł wyraz twarzy nr 2.

…Według instytutowych złośliwców Szyszkin dysponował czterema wyrazami twarzy, które rankiem przymierzał razem z krawatem i następnie nosił przez cały czas pracy z przerwą na obiad od pierwszej do drugiej:

wyraz nr 1 (do rozmów z wyżej postawionymi naukowo i administracyjnie osobami, podczas towarzyszenia wysokim komisjom i delegacjom zagranicznym, a także korespondentom poważnych gazet): uprzejmość, uwaga, gotowość zgadzania się na wszystko, popierania, gotowość śmiechu z trafnego oczywiście żartu;

wyraz nr 2 (do rozmowy z podwładnymi): spojrzenie nieco powyżej i poza rozmówcę, widzące coś, co szeregowemu pracownikowi jest niedostępne; posępne zatroskanie sprawami nieporównanie bardziej ważnymi niż ta, którą trzeba omawiać; rytmiczne pochylanie głowy oznaczające, że wszystko, o czym się mówi, jest jemu, Szyszkinowi, doskonale znane;

wyraz nr 3 (podczas seminariów, rad naukowych, konferencji): wyrozumiała życzliwość, znudzone zrozumienie tego, co mówi prelegent, i tego, co jeszcze zamierza powiedzieć; zmęczenie, acz zadowolenie z ogromu tego, czego się samemu dokonało;

wyraz nr 4 (podczas posiedzeń w radzie zakładowej, na egzekutywie, w prezydium i w czasie przemówień): znieruchomiała ideowość w spojrzeniu, posępne zdecydowanie i zatroskanie problemami oraz sprawami kolektywu.

„Ale wystrój” — pomyślał Sergiusz stąpając po malinowym dywanie. Przybliżywszy się spojrzał na skoroszyt, który kartkował Szyszkin, i poczuł czysto naukowe zadowolenie: „Akta osobowe Włodzimierza Kajmienowa”.

Zastępca dyrektora nachmurzył się na widok świadka wczorajszego skandalu, szybko odsunął skoroszyt. Sergiusz ani mrugnął. Ma kilka spraw do Pawła Nikołajewicza — jako do uczonego, kierownika i społecznika, ponieważ jest on, jeśli się można tak wyrazić, jeden w trzech osobach. (Jeden w trzech osobach Szyszkin rozprostował i tak już wyprostowane ramiona). Czy nie uważa Paweł Nikolajewicz, że wyniki ich obliczeń optymalnego harmonogramu przewozów barwników organicznych już można opublikować w postaci artykułu dwóch autorów? Właściwie artykuł już istnieje w brudnopisie. Oto on właśnie. Trzeba tylko coś tam przedyskutować i uściślić.

Twarz Szyszkina przyjęła przejściowy wyraz między nr 1 a nr 2: pochylenie głowy i nieznaczny uśmiech świadczyły, że jest gotów i przedyskutować, i uściślić.

W ciągu dwudziestu minut obaj demonstrowali gorące zainteresowanie problemem przewozów barwników.

— Tutaj należy wstawić akapit o znaczeniu optymalizacji przewozów — zauważył szef.

— Tak, tak, oczywiście — zgadzał się Małyszew — tego nie uwzględniłem.

— A to trzeba wyjaśnić ostrożniej. Zamiast „opracowano” — „wskazano na możliwość”. Naukowa ostrożność, to wie pan…

— Tak, owszem.

— A tu trzeba uwypuklić rolę profesora Pantielejewa, podkreślić jego pomysły…

— I odwołać się do monografii?

— Koniecznie. O—bo—wiąz—ko—wo!

Wreszcie Szyszkin nie wytrzymał:

— A ten… jak mu tam? Nawet potarł czoło, żeby przypomnieć sobie niewiele znaczące nazwisko Wołodi, chociaż Sergiusz mógł przysiąc, że płonie ono w pamięci Szyszkina jak lampa neonowa. — Ten… — Paweł Nikołajewicz przysunął skoroszyt. — Kajmienow… Jak się posuwa jego praca nad algorytmem „organizatora elektronicznego”?

Małyszew postanowił wykonać unik.

— Kajmienow? Zazwyczaj pracujemy na różnych zmianach, dokładnie nie wiem.

— Tak, tak… Artykulik proszę odpowiednio dopracować… i wyślemy go do czasopisma „Przemysł Chemiczny”.

— Ależ, Pawle Nikołajewiczu, to czasopismo ma przecież inny profil, nie cybernetyczny! — nie wytrzymał Małyszew.

Szyszkin popatrzył na niego jasnym spojrzeniem.

— Ale zajmują się chemią. Wielką chemią. I my dajemy: chemia plus cybernetyka…

— Plus transport?

— Tak. Chwileczkę, pan, wydaje się, poddał mi myśl. Można też posłać do czasopisma „Kolejnictwo”. To będziemy trzymali w zapasie.

Szyszkin zamyślił się z zafrasowaniem chmurząc czoło.

— A ten… Kajmienow… Pan go dobrze zna?

— Tak… jak by to powiedzieć? O tyle, o ile… — Sergiusz zaniepokoił się: zaczął się drugi cykl rozbudowy algorytmu „ja tobie — ty mnie”. — Studiowaliśmy razem.

— Czy i wtedy wyróżniał się takimi… e—e–e… wybrykami?

— Takimi właściwie nie, ale…

Szyszkinowi wystarczyło owo „ale”.

— O, tak, tak, skrajnie niezdyscyplinowany, zbyt wielkiego mniemania o sobie. I opinii z uczelni nie ma najlepszej bynajmniej: „Wobec kolegów na studiach nietaktowny, w pracy społecznej mało się udzielał…” Znamy liberalizm takich opinii: wcale się nie udzielał i dopuszczał się uchybień, mimo to napiszą wymijająco, żeby nie popsuć kariery. I tak to jest… U nas też już niejednokrotnie wyróżnił się… („Teraz będzie o spóźnieniach — pomyślał Małyszew. No — raz, dwa…”) A dyscyplina pracy?! Cztery spóźnienia od początku roku!

,On daleko mieszka” — o mało co nie powiedział Sergiusz, lecz w porę powstrzymał się: od algorytmu odstępować nie wolno.

— I wreszcie wczoraj — rozpalał się Szyszkin. — Dziś naubliża mnie, jutro samemu dyrektorowi, pojutrze… — pohamował się, nie decydując się powiedzieć, kogo Kajmienow nazwie durniem pojutrze. — I takiemu człowiekowi powierzono najbardziej odpowiedzialne zadanie! Co?!

Sergiusz zrozumiał, że właśnie teraz nadszedł właściwy moment na wprowadzenie do rozmowy zasady „spiesz się powoli”, linii opóźniającej. Przyjął wymijająco — tajemniczy wyraz twarzy.

Szyszkin po chwili milczenia spojrzał na niego z drapieżną łagodnością.

— A jaką pan ma jeszcze do mnie sprawę, Sergiuszu… e—e… Aleksiejewiczu?

— Myślę, Pawle Nikołajewiczu, że trzeba by już zająć się ogólnym problemem optymalizacji harmonogramu przewozów. Przecież szczegółowe zadania to problemy jednodniówki… — zastępca dyrektora przyjął wyraz twarzy nr 2, lecz Sergiusza nie zbiło to z tropu. — Obecnie na węzłowych stacjach, w dużych bazach przeładunkowych już stosuje się maszyny obliczeniowe. Niedługo będą one wszędzie. Można opracować dla nich programy standardowe odpowiednio dla dowolnych ładunków oraz programy koordynacji pracy wszystkich komputerów w kraju. Oczywiście jest to bardziej skomplikowane niż obliczenie optymalnych przewozów mleka, żeby się nie skwasiło, lecz za to jakie znaczenie naukowe będzie miał taki algorytm! A jakie ekonomiczne! Przyspieszone zostaną przewozy, nie będzie przestojów, towar się nie popsuje, milionowe oszczędności…

Sergiusz aż rozentuzjazmował się przedstawiając Szyszkinowi dopracowany plan ułożenia uogólnionego algorytmu przewozów. Zastępca dyrektora rytmicznie kiwał głową.

„Czyżby nie zbeształ?” Małyszew podniósł głowę, spojrzał kierownikowi zakładu w oczy i zauważył w nich nie poddający się klasyfikacji naukowej błysk. Ale zastępca dyrektora od razu przyjął wyraz twarzy zgodnie ze wzorem nr 2.

Ciekawe, oczywiście, ciekawe… Ale trzeba to jeszcze należycie przemyśleć… trzeba należycie przemyśleć, tak… — ciągnął. Gruntownie, tak… (Sergiusz przypomniał sobie, że wczoraj wieczorem M–117 dokładnie tak samo wielokrotnie przepuszczała tę informację przez linie opóźniające, zanim ją przetrawiła w układach logicznych). Żeby wszystko było uzasadnione… przemyślane, tak. Jeszcze wrócimy do tego problemu.

„Nie przetrawił, przeszło do pamięci biernej”. Sergiusz wstał, pożegnał się. Po tej rozmowie kontrolnej on i Wołodia wręczyli dyrektorowi instytutu pierwszy pakiet.

Wieczorem tegoż dnia Kajmienow i Sergiusz wprowadzili do M–117 dodatkową informację do modelu Sz–2. Jego postępowanie zostało wyliczone na dwa tygodnie naprzód. Kombinacje liczb i rozkazów przewidywały:

1) Szyszkin zobowiąże Kajmienowa do znacznego skrócenia terminu opracowania algorytmu..organizatora elektronicznego”.

2) Odmówi przyjęcia do pracy w zespole Wołodi inżyniera Własiuka, którego sobie Kajmienow upatrzył.

3) Ogłosi jako swój pomysł Małyszewa o uogólnionym algorytmie przewozów ładunków.

— Fi, jakie to banalne! — z rozczarowaniem wykrzyknął Kajmienow pakując do koperty taśmy z cyfrowymi przepowiedniami komputerowymi oraz kartę ich deszyfracji. — Żadnej w nich iskry bożej, żadnych tajemnic dworu madryckiego. Tylko jeden raz wychynęła nikczemność, a i to z powodu naszego niedopatrzenia.

Pierwsze dwa przewidywania spełniły się w ciągu tygodnia. Jakoś tak po obiedzie Kajmienow wbiegł do sali maszyn i wymachując papierami zawołał do Sergiusza:

— Jest! Patrz: „Odmówić ze względu na nieodpowiednią specjalność. P. Szyszkin. 10 kwietnia 19.. roku”. Wszystko zgodnie z wyliczeniami.

Małyszew wziął podanie, przebiegł wzrokiem: „Proszę przyjąć mnie do pracy w zakładzie techniki obliczeniowej na stanowisko…”

— Czyżby kandydat rzeczywiście nie odpowiadał naszym wymogom?

— Formalnie — tak. Ma w dyplomie napisane „inżynier radiotechnik”. Lecz na takiej samej podstawie można odmówić dwóm trzecim specjalistów instytutu. Przecież uczyliśmy się w czasach, kiedy cybernetykę uważano za pseudonaukę. Ja również jestem inżynierem o tej specjalności, ty — elektrykiem… A w istocie radiotechnik Własiuk w fabryce w N—sku kierował brygadą napraw maszyn obliczeniowych. Pojmujesz?

— Czy to jest wartościowy chłop?

— Jasne, że wartościowy, ma pomysły, wprowadził kilka wynalazków w fabryce.

Wołodia posmutniał, schował podanie do kieszeni.

— Może należałoby porozmawiać z dyrektorem instytutu?

— Coś ty?! — ze zdziwieniem spojrzał na niego Kajmienow. — W ten sposób wszystko zepsujemy. Nic nie poradzisz, nauka wymaga ofiar.

— Sam decyduj, ty wiesz lepiej…

Następnego dnia w pracowni pojawił się Szyszkin.

Obszedł miejsca pracy inżynierów, skarcił specjalistkę od obliczeń, Lideczkę Czajnik, za niestaranne zapisy w dzienniku, potem podszedł do Kajmienowa. Sergiusz nie wytrzymał i także się zbliżył, zaczął szperać w poradnikach w szafie bibliotecznej.

— No, jak się mają sprawy z „elektronicznym… he—he… dyrektorem”, Włodzimierzu… e—e… Michajłowiczu?

— Nie mam w planie „dyrektora elektronicznego”,

Pawle Nikołajewiczu, natomiast „elektronicznego zastępcę dyrektora” chyba już wkrótce będzie można programować — dziarsko odparł Wołodia.

— Aha… hm… — Szyszkin nieco spochmurniał, lecz kontynuował rozmowę. — Cóż, bardzo dobrze, że wszystko jest w porządku, że wyprzedza pan harmonogram. To znaczy, że przed pierwszym maja będzie można uruchomić „organizatora elektronicznego”?

— Przed pierwszym maja? — Wołodia z zainteresowaniem popatrzył na swojego kierownika. Według planu pierwsza próba jest przewidziana na koniec maja! Nie mam jeszcze wielu danych.

— Ależ pan sam powiedział, że może programować… tego… zastępcę dyrektora. Cóż to pan — raz tak, raz siak? Na seminariach tak się pan rozwodzi nad swoim „organizatorem elektronicznym”, że wszystkim się wydaje, jakoby komputer już zastępował administrację i organizacje społeczne, a w istocie ucieka pan w krzaki?… Trzeba do maja wykonać.

Na wzmiankę o seminarium prawe ucho Wołodi spąsowiało i zaczęło się zlewać z czupryną.

— A zatem na pierwszego maja?

— Tak, na Święto Pracy! — z dostojeństwem odpowiedział Sźyszkin, przyjmując wyraz twarzy nr 4.

— Żeby efektownie zameldować? I mówi pan to po tym, jak odmówił przyjęcia do pracy Własiuka?! — Kajmienow dramatycznym gestem podsunął Szyszkinowi kartkę papieru i wieczne pióro. — Proszę, chcę to mieć na piśmie. Żeby potem nie zwalali na mnie, jeśli nie dotrzymam terminu.

Szyszkin jakby zawahał się patrząc na kartkę Ale wycofać się nie mógł: siadł za stołem.

— Jeszcze jeden punkt dla nas — radośnie rzekł Wołodia, kiedy Szyszkin opuścił salę. — „Prowadzący temat W. Kajmienow. Ponieważ opracowywanie algorytmu» organizatora elektronicznego «przebiega pomyślnie, uważam, że pracę należy ukończyć we wcześniejszym terminie. Proponuję przygotować dla komputera programy eksperymentalne i dokonać próbnego włączenia przed 1 maja br. Kierownik zakładu dr inż. P. Szyszkin”, podpis, data… Rachunek jest prosty: jeśli się skróci czas opracowania, to albo będzie ono wykonane w mniejszym zakresie, albo w ogóle nie wyjdzie. W takim skomplikowanym zadaniu jak elektroniczny model całego instytutu nie jest to wykluczone. Zrozumiałeś, jak to działa?

— Tak, z grubsza powiedział Małyszew. — Ale przecież nie dasz rady do maja.

— Z „organizatorem elektronicznym” pewnie nie, lecz z „elektronicznym zastępcą”… kto wie! Albo ja z nim, albo on ze mną.

5. Sergiusz programuje sukces

W następny poniedziałek na seminarium w gabinecie Pantielejewa spełniła się i trzecia przepowiednia modelu. Dyskutowano nad planami prac na drugie półrocze. Dyrektor zwymyślał kierownika pracowni automatów elektronicznych za błahość koncepcji: „Takimi robótkami mogą się zajmować w warsztatach, a pan pracuje wśród naukowców!”

Po mętnych usprawiedliwieniach kierownika wstał Szyszki n.

— W naszym zakładzie — powiedział poważnie — w drugim półroczu postawimy następujące zadanie: „Opracowanie uogólnionych programów dla przewozów towarów z zastosowaniem kompleksu maszyn na stacjach węzłowych i w bazach hurtowych”… — I dalej, niezbyt odbiegając od sformułowanych przez Małyszewa tydzień temu idei, rozwinął plan pracy.

Wysłuchano go z uwagą, Pantielejew zaś błysnąwszy okularami powiedział:

— O, to ważna rzecz! Komu pan zamierza powierzyć pracę, Pawle Nikołajewiczu?

— Sądzę, że powierzymy ją… — Szyszkin zwrócił głowę w stronę Małyszewa — Sergiuszowi… e—e… Aleksiejewiczowi. Zdobył już wystarczające doświadczenie w rozwiązywaniu zadań szczegółowych i poradzi sobie z tym. Kolega Małyszew powinien się rozwijać. No, a jeśli nie podoła, pomożemy.

Sergiusz, chociaż przewidział podobny obrót sprawy, nie oczekiwał, że go obedrą ze skóry tak łatwo i bezczelnie. Patrzył oszołomiony na siedzących: wokół były życzliwe oczy, spokojne mądre twarze, okulary, fryzury, łysiny… Było zupełnie oczywiste, że doktor Szyszkin, kierownik zakładu, to autor tej daleko idącej idei naukowej, a on, inżynier Małyszew — tylko wykonawca, który ma się dopiero rozwijać. Tak być powinno. Dziwne, gdyby było inaczej. I co teraz? Jeśli — jak ta żaba z opowiadania Garszyna — krzyknie: „To przecież ja!’”, to wpadnie do kałuży.

Sergiusz bezradnie spojrzał na Kajnnenowa. Ten siedział milcząc, tylko wbił w Szyszkina uporczywe spojrzenie.

A Pantielejew lekko ochrypłym basem grzecznie dziękuje Szyszkinowi i innym dyskutantom i prosi, żeby nie zwlekać z opracowaniem planów.

Seminarium zakończyło się.

Kajmienow i Małyszew pozostali w gabinecie. Pantielejew, który od razu zabrał się do oszacowania jakichś obliczeń na tablicy, popatrzył na nich pytająco i niecierpliwie.

— Walentynie Gieorgijewiczu — powiedział Kajmienow obawiam się, że wydam się panu nudny, ale proszę otworzyć nasz pakiet numer cztery.

— A, ta wasza tajemnica! — Profesor uśmiechnął się, odłożył kredę, wyjął z sejfu pakiet, podał go Wołodi. — Proszę.

Kajmienow złamał pieczęć, wyjął z koperty kartkę.

— Proszę przeczytać.

—,10–15 kwietnia P. Szyszkin zreferuje koncepcję opracowania uogólnionego algorytmu optymalizacji przewozów wszystkich towarów…” i tak dalej. — Dyrektor położył kartkę, popatrzył na programistów. — Wszystko w porządku, idea jest cenna. Więc co?

— Jak to co? — Z oszołomieniem powtórzył Kajmienow. — Czy pan zwrócił uwagę na datę?

— Zwróciłem. Wasza kartka została napisana szóstego kwietnia, dzisiaj jest piętnasty. Też prawda. To oczywiste, że człowiek ma najpierw ideę pomysłu, a potem go wypowiada. Dziwne byłoby, gdyby działo się na odwrót.

— Rzecz w tym, że wymyślił to i podpowiedział Szyszkinowi Sergiusz Małyszew — wypalił Kajmienow.

— To tak? — Pantielejew z zainteresowaniem popatrzył na Małyszewa. Ten milczał spuściwszy głowę. — Hm… kierownik Szyszkin, pan i kolega Małyszew pracujecie razem, czyż nie tak? To naturalne, że wymieniacie poglądy, formułujecie problemy, wypowiadacie pomysły. Bywa, że pomysł przychodzi do głowy od razu kilku badaczom, bywa, że unosi się w powietrzu… Po cóż z tego robić dramat? — Profesor zaczął się złościć i z narastającym zniecierpliwieniem popatrywał na tablicę. — I jeszcze, Włodzimierzu Michajłowiczu, jeśli pan wiedział, że nie Szyszkin, ale… kolega Małyszew jest autorem tego pomysłu, to dlaczego nie powiedział pan o tym na seminarium? Dlaczego pan uznał za bardziej wygodne… jak to się pan sam wyraża? — „kapować” mi o tym konfidencjonalnie?

Kajmienow spojrzał na niego z zakłopotaniem: takiego ciosu się nie spodziewał.

— Proszę wybaczyć, panie profesorze — nie wytrzymał Sergiusz. — Nie chcieliśmy… Osobiście nie zgłaszam żadnych pretensji do kierownika zakładu. Chodźmy, Wołodia!

— Chwileczkę — zatrzymał inżynierów Pantielejew. — Posłuchajcie. Wydaje mi się, że wymyśliliście jakąś grę… przypuszczalnie posługując się cybernetyką. Nie uważam się za uprawnionego do wtrącania się, ponieważ rozumiem, że mogą wam przychodzić do głowy pomysły poza planem tematycznym instytutu. Cóż, każdy badacz ma prawo do własnych poszukiwań. Lecz jeśli wybraliście mnie… hm… na pośrednika lub, dokładniej mówiąc, „skrzynkę pocztową” waszej gry, to chciałbym mieć nadzieję, że nie sprowadza się ona do intryg. Nie ma niczego wstrętniejszego niż intrygi. Nic tak nie pustoszy mózgu jak intrygi… — I profesor jeszcze pięć minut mówił na ten temat.

Kiedy Małyszew i Kajmienow wychodzili z gabinetu, ich policzki płonęły z poniżenia.

— Nie trać ducha, Sieriożka Wołodia położył mu rękę na ramieniu. — Mimo wszystko policzymy się z nim w dosłownym tego słowa znaczeniu. Chodź, posiedzimy dziś wieczorem nad tym, co?

Małyszew szarpnął ramieniem, żeby zrzucić rękę kolegi, lecz nic nie zdążył powiedzieć: naprzeciw nich szedł po schodach Szyszkin.

,…Dość poszukiwań, wystarczy mi dobre samopoczucie! Oto, jak się wszystko obróciło! Szyszkina nie weźmiesz gołą matematyką… I Kajmienow także — dobry mi przyjaciel!

Widocznie wszystko pozostanie po staremu, nie ma co bawić się w ciuciubabkę z maszyną…”

Małyszew siedział sam w sali przy pulpicie „Mołni”; powietrze z dmuchawy poruszało mu włosy.

…Pociągi mkną po lśniących szynach, ryczą ciężarówki na zakrętach, statki płyną po rzekach i morzach. Wiozą ładunki: pszenicę, węgiel, obrabiarki, rudę, tkaniny, zabawki, jabłka — wszystko, czego potrzebują ludzie. Na stacjach rozrządowych i w bazach przeładunkowych komputery przekładają zwrotnice, sterują automatycznymi ładowarkami, wyświetlają na tablicach rozdzielczych schematy najlepszych tras: bez zatorów i przestojów. Z czasem zostanie zautomatyzowany transport: kierowcy, maszyniści, dyspozytorzy i konduktorzy przejdą do innej pracy. Maszyny matematyczne staną się sercem systemu krążenia kraju. I będzie to nie jego sukces, nawet jeśli on tego dokona. „Pod kierunkiem dra nauk technicznych Pawła Szyszkina w Instytucie Techniki Obliczeniowej stworzono algorytm… opraco…” — zachłystując się zaczną pisać gazety. A o wykonawcach kto pisze? Sergiusz wyobraził sobie monumentalno—zarozumiałą twarz Szyszkina na kolumnie gazety i zrobiło mu się nie do zniesienia przykro.

…O tej samej godzinie doktor Szyszkin szedł pospiesznie między cichymi domami i drzewami skąpanymi w szarozielonym księżycowym świetle. Pozostał do późna w instytucie, żeby nie spotkać się z Małyszewem i Kajmienowem, i teraz złorzeczył sobie. Wtedy, na seminarium, Małyszew patrzył na niego ciężkim wzrokiem, a ten bandyta Kajmienow znaczącym ruchem warg rzucił jakieś bezdźwięczne słowo. Szyszkin przekonywał samego siebie, że nie zrozumiał tego słowa, lecz w głębi duszy czuł zwątpienie i przygnębienie. I potem na schodach: „My się z nim policzymy… posiedźmy dziś…” Co oni zamierzają?!

W zaułku rozległy się kroki. Omal nie zaczął biec. Księżyc skakał za nim nad dachami.

Dawno, jeszcze na uczelni, Szyszkin zorientował się, że nauka to takie zajęcie, dzięki któremu każdy zna się tylko na tym, nad czym sam siedzi. Szybko opanował nieskomplikowany algorytm uzyskiwania stopni naukowych: artykuły napisane przez jego magistrantów, skompilowana z ich prac rozprawa, egzamin doktorski zdany przed dobrymi znajomymi, „dwadzieścia minut wstydu” na obronie… Znalazłszy się w instytucie Pantielejewa Szyszkin wyczuł wręcz ten zakres czynności i obowiązków, których wypełnianie umożliwia zaliczenie do grona solidnych pracowników i odnoszenie sukcesów.

A mimo wszystko nigdy nie mógł się pozbyć strachu. Każdy nowy pomysł, nowy człowiek, nowe sprawy wywoływały zaniepokojenie. Lękał się wszystkiego, co niezrozumiałe — i bał się, żeby inni nie zauważyli, iż czegoś nie rozumie. Kiedy dyrektor instytutu z przejęciem opowiadał mu o swoich nowych zamiarach, czasami nagle drętwiał z przerażenia: a co, jeśli ten przerwie rozmowę, gniewnie krzyknie: „Posłuchaj pan, co pan tak przytakuje? Ja pana nabieram, plotę głupstwa!..” Obawiał się wysuwania pomysłów: a nuż okażą się nie takie? Bał się też nie występować z nimi: a nuż zauważą, że jest miernotą. Był zmęczony tymi obawami, tak jak inni się męczą pracą nad siły.

Obecnie zaś Szyszkina straszyły nieprzeniknione szare cienie kiosków i domów, wilgotne, jakieś takie cmentarne zapachy z bram. „Oni niczego mi nie udowodnią, prawo jest po mojej stronie — gorąco przekonywał samego siebie przez cały dzień. — Ale jeśli naprawdę gdzieś się zaczają… Są we dwóch, młodzi i silni, źli. Zwłaszcza Kajmienow, ten do wszystkiego jest zdolny…”

Do domu pozostało kilka przecznic. Ulica była cicha i wyludniona. „Czyżby chcieli mnie pobić?!” — myślał obchodząc cienie. Sama myśl o tym, że jego — inteligentnego, jeszcze niestarego i podobającego się kobietom — mogą bić, była poniżająca i straszna.

Sergiusz Małyszew stał w oknie, patrzył na księżyc. „Cóż, widocznie jeśli się sam o siebie nie zatroszczysz — to nikt się o to nie postara. Badania oczywiście mimo wszystko będę” kontynuował: praca to praca.

Ale i o sobie zapominać nie można, inaczej przez całe życie będę terminatorem u Szyszkina… A co, jeśli?… Niech to diabli wezmą, że ja się od razu nie domyśliłem! Chodzę koło komputera, różne załadunki — wyładunki liczę na chwałę szefa, Wołodi pomagam programować — a dla siebie?!”

Małyszew był inżynierem — nowy pomysł techniczny od razu przywrócił mu jasność myśli i dobry humor. „Kto powiedział, że na komputerze można modelować tylko Sz–2? Dlaczego by nie zaprogramować dążenia i celów Małyszewa? Ma–2 — też brzmi!” Włączył M–117, znalazł na biurku Kajmienowa materiały, według których kodowali informację, siadł przy swoim biurku. „A zatem: uzupełnienie sytuacji: zgadzam się być wykonawcą u Szyszkina, nie będę umniejszał jego zasług, ale chcę… czego chcę? Po pierwsze: doktoratu. Po drugie: mieszkania… A co!”

Spojrzał z ukosa na grę pomarańczowych światełek na pulpicie maszyny. „Dla ciebie, pani, została stworzona ta przepiękna sala z klimatyzacją — trzeba pomyśleć o sobie”.

Maszyna nabrała doświadczenia i nie odtwarzała teraz wszystkich wariantów jak przedtem: taśma z rozwiązaniem wyskoczyła po minucie. Małyszew przebiegł wzrokiem cyfry zgrupowane wokół adresów 01, 03 i 04, uśmiechnął się lekko.

— Cóż, to było do przewidzenia…

Szyszkin wchodził po oświetlonych schodach swojego domu, z każdym stopniem uspokajając się. „Ot i po wszystkim, dlaczego się denerwowałem? Przecież są inteligentnymi ludźmi…”

Otworzył drzwi, wszedł do przytulnego przedpokoju. Mieszkanie było nowe, trzypokojowe, ze ścian jeszcze nie wywietrzały zapachy materiałów budowlanych. W ciemności było trochę niesamowicie (Szyszkin rzadko przesiadywał do późna w instytucie, a teraz jeszcze żona wyjechała do Rygi po meble), lecz były to swoje, domowe strachy. Wszedł do pokoju, zaczął po omacku szukać kontaktu: oczy, nienawykłe do ciemności, niczego nie rozróżniały.

Nagle coś przeciągle zaskrzypiało i z prawej strony, z ciemności, do Szyszkina zaczęła powoli przysuwać się przerażająca szarozielona gęba — wykrzywiona grymasem, z czarnymi oczodołami, ciemną przepaską na podbródku. „To jest to!”

Kto? Co? A—a–a—a! — zakrzyczał histerycznie i nie panując nad sobą, wyrzucił do przodu rękę i nogę.

Rozległ się odgłos sypiących się odłamków lustra. Drzwi szafy ubraniowej raptownie odleciały do tyłu i zatrzasnęły się…

Szyszkin pełzał po parkiecie zbierając odłamki. A przez okno, jakby nigdy nic, zaglądała okrągła szydercza twarz księżyca.

Sergiusz Małyszew także późno wrócił do siebie, do akademika. Trzej współmieszkańcy spali. Wypalił papierosa wydmuchując dym przez lufcik, w wilgotną ciemność; nie chciało mu się spać. Podszedł do regałów z książkami wszystkich czterech mieszkańców, wyciągnął rękę po zielony tom Kuprina — i opuścił ją. Skryte upodlenie ludzkiej duszy jest straszniejsze od wszystkich tortur i barykad na świecie — pamięć cicho podsunęła zdanie z dawno czytanego opowiadania Kuprina. Popatrzył na półki z niezdecydowaniem. Pomarańczowe tomiki Ufa i Piętrowa, białe obwoluty dzieł Maksyma Gorkiego (— Co uczynię dla ludzi?! Zawołał Danko…), okładki granatowych tomów Marka Twaina. Čapek, Tołstoj, Majakowski, Jesienin, Puszkin (I nigdy losu nie zazdrościć łotrom lub głupcom — w ich nieprawym wywyższeniu*), Jack London, Remarque… Za kolorowymi obwolutami przyczaiły się, jak niebezpieczeństwo, myśli, gniew i miłość wielu ludzi, ich smutek i radość, zmartwienia i uśmiechy, ich siła i delikatność, postępki przekonywające swym jaskrawym brakiem rozwagi — samo życie tysiąckrotnie wzmocnione sztuką. Otwórz dowolną książkę — a zbije cię z tropu, sprowadzi z wytyczonej drogi zawierucha duchowa.

Małyszewowi wydawało się, że to nie on, lecz książki mu się przyglądają — uważnie i surowo. „Nie, teraz muszę być maszyną!»Co uczynię dla ludzi?!«Gdzie tam, w naszych czasach Danko zostałby ukarany mandatem za naruszenie przepisów przeciwpożarowych w lesie — i tyle!..” Zaciągnął zasłonki na regałach, rozścielił łóżko, zgasił światło.

6. Potwierdzenie algorytmu

Następnego dnia Sergiusz zdecydowanie wkroczył do gabinetu Szyszkina. Kierownik zakładu obrzucił go chłodnym i zaniepokojonym spojrzeniem; nieco zmizerniał po wczorajszym.

Małyszew wygodnie rozsiadł się w skórzanym fotelu dla interesantów.

— To jakże będzie z moim mieszkaniem. Pawle Nikołajewiczu? Chciałbym też zbierać materiały do rozprawy. Co pan o tym sądzi?

Szyszkin zorientował się niezwykle szybko, w ciągu dziesięciu sekund.

— Przecież w sprawie mieszkania trzeba się zwrócić do Kajmienowa, Sergiuszu… e—e… Aleksiejewiczu — odezwał się z zaaferowaniem. — On teraz potrafi zaprogramować w „organizatorze elektronicznym” wszystko, i sobie, i panu.

— Obawiam się, że to będzie ponad jego siły — znacząco powiedział Sergiusz.

— Tak, tak, tak, ja też tak uważam — twarz Szyszkina zaczęła przyjmować wyraz nr 2. — I dyrektorowi to tłumaczyłem… A co się tyczy doktoratu — popieramy, najwyższy czas. Z chęcią zostanę pana promotorem…

W ciągu piętnastu minut rozmowy algorytmy „ja tobie…” przeplatały się z algorytmami „oko za oko”, splatały z liniami opóźniającymi i sprzężeniami zwrotnymi, urozmaicały się schematami „nie — albo”… Paweł Nikołajewicz odprowadził Małyszewa do samych drzwi.

Następnego dnia Sergiuszowi wypadła praca na „Mołni” na drugiej zmianie: z powodu zbliżającego się święta Szyszkin maksymalnie obciążył komputer. Kiedy Małyszew wszedł do sali, Wołodia podbiegł do niego z obliczeniami.

— Posłuchaj, wprowadzałeś do M–117 dodatkowe cele i zmianę sytuacji?

— Wprowadzałem.

— Masz więc rozwiązanie: jeśli ty wystąpisz przeciwko adresowi 03, to znaczy przeciwko mnie, w każdym punkcie, to Sz–2 decyduje się zapewnić ci naukową przyszłość i mieszkanie. Sieriożka, to jest rozwiązanie kompleksowe, trzeba je sprawdzić!

— Już sprawdziłem.

— No i jak?

— Wszystko w porządku.

— Znakomicie! — Kajmienow zakręcił się w miejscu. — Posłuchaj, wkrótce będziemy mogli przepowiedzieć zachowanie Szyszkina we wszystkich szczegółach!

Małyszew obserwował go z uśmieszkiem.

— Przepowiedzieć ci jeszcze jeden szczegół? Za dwa dni odbędzie się ogólne zebranie, na którym Szyszkin zetrze adres 03, to znaczy ciebie, w proch. Będzie miał referat o dyscyplinie i o stanie prac.

— Ach tak? Hm… — uśmiech na twarzy Kajmienowa zgasł. — Posłuchaj, a co by było, gdyby opracować na M–117 referat Szyszkina? To byłby pakiet z dynamitem, co? Zresztą… nie da rady, zbyt skomplikowane. No dobrze, wystarczy i tego, co jest. Musimy teraz obaj bardzo dobrze przemyśleć, jak to podać.

— Nie obaj — pokręcił głową Małyszew. — Mam tego dość. Wychodzę z gry.

Dopiero teraz Wołodia zaczął coś niecoś rozumieć. Zbladł.

— Sierioża, co ty, poważnie?

— Tak.

— Iz Szyszkinem rozmawiałeś… poważnie? Posłuchaj, i na zebraniu opowiesz… o tym incydencie?

— No… przecież tak było!

— I to w zamian za mieszkanie i możliwość zdobycia stopnia?

— Właśnie!.. Rozważmy matematycznie. Co ci grozi: nagana z pozbawieniem premii, w najgorszym razie — zwolnienie. Od pięciuset do półtora tysiąca umownych jednostek według twojej skali. Mieszkanie i stopień są warte znacznie więcej.

Zamilkli. Pod osłonami klimatyzatorów huczała sztuczna zawieja. Silnik dmuchawy zawodził jak elektryczny bies. Ich drogi rozchodziły się.

Wołodia zapalił papierosa, spojrzał spode łba na Małyszewa.

— Niedługo wytrzymałeś.

Sergiusz wybuchnął:

— To ty niedługo wytrzymałeś. Stać cię było tylko na to, żeby w podnieceniu chlapnąć „dureń” do Szyszkina. I sam teraz żałujesz… A poza tym? Nie poszedłeś ani do Pantielejewa, ani do komitetu walczyć o tego chłopaka, którego Szyszkin utrącił. Uczepiłeś się jego „odmówić” — i koniec. Kiedy kierownik narzucił ci zbyt krótki termin, również nie narobiłeś szumu, zabezpieczyłeś się papierkiem zdejmującym z ciebie odpowiedzialność! A na seminarium… przecież profesor miał rację: jeśliś wiedział, to dlaczego milczałeś?

— Słuchaj, przecież byliśmy w trakcie eksperymentu! Zepsulibyśmy wszystko.

— Eksperyment! Obawiam się, że to nie jest ten przypadek, kiedy maszyny potrafią zastąpić ludzi. Wyłożymy więc nasze koperty, a dalej? Dyrektor raz jeszcze powie: „no i co?”

Wołodia siadł, zgarbił się i zmarkotniał.

— Ech, dlaczego wszystko wychodzi mi jakoś nie tak! Niby wymyślisz prawidłowo i starasz się jak najlepiej… — Wzruszył z zakłopotaniem ramionami.

— Dać ci dobrą radę? — protekcjonalnie powiedział Małyszew. — Wprowadź do komputera, jak na spowiedzi, swój cel, przelicz optymalny wariant. Może ci się jeszcze uda wykorzystać swoje atuty…

— Ciebie, jak widzę, już rozpiera chęć darmowego dawania dobrych rad? — Kajmienow ostro spojrzał na Sergiusza. — Zaprogramować swój cel… Zbyt wiele przyszłoby mi zamieniać na liczby binarne, Sieriożka: że kocham naukę — właśnie ją, samo poznanie, a nie związane z tym zajęciem dobra! — i chcę, żeby dzięki niej ludzie żyli lepiej, ciekawiej, uczciwiej… Że umiem i lubię coś wymyślać… że nie chcę tracić szacunku dla siebie samego ustępując takim jak Szyszkin… i że jest mi teraz przykro z twojego powodu. Obawiam się, że nie dobiorę dla tego wszystkiego ani schematów logicznych, ani programów.

Wstał, zdjął fartuch. Wkładając kurtkę odwrócił się do Sergiusza:

— Wiesz, dlaczego udało się nam względnie łatwo zaprogramować Szyszkina? Dlatego, że on nie żyje, ale prześlizguje się. Wymodelowanie zaś w komputerze życia człowieka jest niemożliwe!

— Ale przecież sam niedawno mówiłeś, że trzeba zastosować cybernetykę do zorganizowania życia osobistego!

— Ni cholery nie zrozumiałeś z tego, co mówiłem… I czy chcesz jedno maleńkie przewidywanie w zamian za twoje? Szyszkin nie powie na zebraniu o tym przypadku… no wiesz, jak go durniem nazwałem. I tobie nie pozwoli. Właśnie dlatego, że jest durniem. To jest jego słabe miejsce… Jeśli nie wierzysz, sprawdź na komputerze. Bądź zdrów.

Kajmienow poszedł. Sergiusz jeszcze długo chodził po sali. Za kratkami procesorów „Mołni” ciepło tliły się czworoboki lamp elektronicznych, na pulpicie przyzywająco migotały szeregi neonówek, a on ciągle chodził, rozmyślał, palił, uśmiechał się do swoich myśli. Potem potrząsnął głową, położył na stole materiały, usiadł do pracy.

Wyszedł z instytutu po północy.

W kilku jeszcze oknach na pierwszym piętrze budynku instytutu świeciło się niezwykle długo tego wieczoru: w gabinecie Pantielejewa Paweł Szyszkin pisał referat. Jego twarz była poważna.

Jak opiszę zebranie? Sił wystarczy mi jeszcze, żeby opowiedzieć, jak w zapełnionej sali konferencyjnej jednostajny gwar przechodzi w ciszę, jak przewodniczący rady zakładowej otwiera zebranie i oddaje głos Pawłowi Szyszkinowi występującemu z referatem: „Podniesienie dyscypliny i wydajności pracy oraz nasze zadania”, jak na twarzach siedzących widać pogodzenie się z losem.

Ale kiedy Szyszkin wstępuje na mównicę umieszczoną pod hasłem:,W nauce nie ma prostych dróg…”, kiedy twarz jego według wzoru nr 4 wyraża i zatroskanie, i zdecydowanie, i oddanie nauce oraz wszystkim wyższym instancjom, i smutek po świetlanej pamięci bohaterach poległych w bitwach, w których jemu, Szyszkinowi, nie dane było uczestniczyć, i zadowolenie z tego, że ofiary te nie były poniesione nadaremnie… Kiedy dźwięcznym głosem wypowiada: „Towarzysze! W ciągu minionego od początku roku czasu nasz kolektyw…”

…Nie, nie potrafię. Bezsilna jest przeklęta proza!

Właściwie referat jak referat. Było w nim o zwiększeniu roli cybernetyki w świetle ostatnich postanowień i konieczności włączenia się do walki o wykonanie tych postanowień. Skończyć z brakami. Podnieść dyscyplinę. Nazwisko Kajmienowa zostało wspomniane w referacie trzykrotnie: w związku z incydentem na konferencji, gdzie wypowiedział się o profesorze Miezozojskim, w związku z częstymi spóźnieniami i wreszcie w sensie ogólnym: „Kajmienowowie”.

Wołodia siedział gdzieś w pierwszych rzędach, twarz miał wyniosłą i zakłopotaną. W sali od czasu do czasu słychać było rozmowy, między rzędami wędrowały jakieś kartki. W prezydium profesor Pantielejew przeglądał papiery i jakby rytmicznie przytakiwał referującemu; nagle zdjął okulary i popatrzył na Szyszkina ciężkim wzrokiem, potem znów zagłębił się w papierach. Sergiusz Małyszew kilkakrotnie wyjmował paczkę papierosów, spoglądał z ukosa na drzwi: miał wielką chęć zapalić.

Prelegenta nagrodzono słabymi oklaskami. Potem na podium wszedł wiecznie uśmiechający się doktor Alper—Sidorow, wzburzył resztki włosów wokół łysiny.

— Oczywiście, nowe phądy należy powitać z uznaniem — zaczął Alper—Sidorow — i inicjatywę doktoha Szyszkina hównież, że zdecydował się hozpowszechnić tekst hefehatu przed zebhaniem. Oszczędza to czas, phacownicy mogą przemyśleć swoje wystąpienia i tak dalej… Ale, widocznie, tym hazem zaszło przykhe niepohozumienie, Pawle Nikołajewiczu, przecież jeśli hefehat został hozpowszechniony, to po co, pytam się, wygłaszać go?

— Jaki referat? — popatrzył na niego oszołomiony Szyszkin. — Niczego nie rozpowszechniałem!

— No, jak to nie hozpowszechniał pan? — Alper—Sidorow uśmiechnął się miękko, wyciągnął z kieszeni fartucha kilka złożonych kartek. — Oto jego maszynopis. Mowa jest o zwiększeniu dyscypliny w świetle zadań hozwoju cybehnetyki i o Włodzimierzu Kajmienowie… nawet i w liczbie mnogiej „Kajmienowowie”, i takie inne. I o nowym wzlocie twóhczej aktywności, o niebywałym zapale do phacy… wszystko jest.

Twarz Szyszkina powoli przybrała buraczkowo—szaroniebieską barwę. W sali zapadła przejmująca cisza.

— Mogę, za zgodą tu obecnych, wyjaśnić sytuację — podniósł się dyrektor. Rzecz w tym, że tekst, który teraz pokazał doktor Alper—Sidorow, został ułożony bez wiedzy mego zastępcy i niezależnie od niego… na niedawno nabytej maszynie elektronicznej dyskretnego działania M–117. — W sali podniósł się i zaraz ucichł szum. — Mam tutaj — Pantielejew potrząsnął plikiem papierów — dane o niezwykłym amatorskim eksperymencie, który przeprowadzili inżynierowie zakładu maszyn obliczeniowych, Kajmienow i Małyszew: tabele kodowania informacji, programy, dane wyjściowe komputera, rozszyfrowanie tych danych… W ciągu miesiąca posługując się maszyną M–117 przepowiadali oni zachowanie się doktora Szyszkina. Za państwa pozwoleniem, jako człowiek wbrew swej woli wybrany przez eksperymentatorów do roli znacznika czasu, zaznajomię tu obecnych z wynikami doświadczenia. Mogę to tym łatwiej uczynić, że Paweł Nikołajewicz jest moim zastępcą i znakomita część jego obowiązków jest mi znana.

Kiedy profesor Pantielejew czytał i komentował treść pakietów, sala to zamierała, to wybuchała śmiechem. Kajmienowa i Małyszewa klepano po plecach, poszturchiwano: „Aleście go urządzili! Ależ numer odstawiliście!”

— Nieco o tym, jak eksperyment został przeprowadzony — kontynuował profesor. — Jak wiadomo (co ustalił jeszcze profesor Walter Ross Ashby), rozumne zachowanie się jest określone przez trzy główne czynniki: orientowanie się w sytuacji, cel i możliwości jego osiągnięcia. Informacje dla komputera o sytuacji w instytucie koledzy czerpali głównie z danych obiektywnych, przygotowanych przez Włodzimierza Kajmienowa do ułożenia algorytmu „organizatora elektronicznego”. Dane te są znane i dość łatwe do obróbki cyfrowej. Ograniczone możliwości maszyny narzuciły oczywiście i inne wymagania: obiekt modelowania nie jest zdolny do podejmowania twórczych rozwiązań. I wreszcie wprowadzili do komputera program celu: powodzenie i osobisty sukces… Cel — oto co jest najważniejsze — profesor podniósł rękę. — Ów cel określił zachowanie się modelu elektronicznego… ale nie tylko modelu.

Pantielejew poszukał wzrokiem Kajmienowa, uśmiechnął się do niego.

— Pan mi opowiadał, Włodzimierzu Michajłowiczu, że wprowadzaliście do maszyny prawidłowo ustalone skale, przemyślane instrukcje — i mimo to model dawał wyłącznie praktyczne rozwiązania. Powiem wam więcej: gdybyście wprowadzili do maszyny M–117 utwory wielkich myślicieli wszechczasów, muzykę Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego — to cel i w tym wypadku podporządkowałby sobie wszystko. Wszystko zostałoby uruchomione do osiągnięcia sukcesu! Jest to straszny cel, koledzy! On niszczy w człowieku wszystkie porywy serca, wszystko zamienia w śmiecie: jeśli szlachetność — to z rozmysłem, żeby zauważono i deceniono; jeśli miłość, to z uprzednio obmyślonymi zamiarami; jeśli wierność — to nie obowiązkom, ale wyższym instancjom… a jeśli taki człowiek nie dokonuje nikczemnych i przestępczych czynów, to nie ze wstrętu do podłości, lecz z obawy, żeby nie wpaść! Jestem niezmiernie zmartwiony, że… nader obraźliwe przypuszczenia eksperymentatorów co do osobistych celów i możliwości doktora Szyszkina zostały całkowicie doświadczalnie potwierdzone.

Oczy Pantielejewa, a za nim oczy wszystkich zwróciły się ku temu miejscu, gdzie siedział Szyszkin. Lecz jego nie było już na sali…

Po zebraniu Małyszew i Kajmienow skierowali się do sali maszyn: dziś przyszło im pracować na nocnej zmianie. Na korytarzu Wołodia kilka razy trzepnął Sergiusza po plecach.

— No dobrze, wystarczy — rzekł ten basem. — To i ja mogę.

— Wystraszyłeś mnie, ty diable! A mimo wszystko, co będzie z algorytmem sukcesu? Spasowałeś?

— Widzisz… — Sergiusz uniósł brwi, odchylił głowę, znacząco wydął wargi — należy jednak najpierw umówić się, co rozumiemy pod słowem „sukces”.

Otworzyli drzwi, weszli do pogrążonej w ciemności sali maszyn. Księżycowe światło wlewało się przez okna, odbijało od krawędzi procesorów i pulpitów, rozpraszało na ścianach — wydawało się, że sala jest pogrążona w zielonej, przezroczystej wodzie. Malyszew przekręcił wyłączniki na tablicy: rozbłysły rzędy lamp jarzeniowych na suficie, zaszumiały dmuchawy. Inżynierowie włożyli fartuchy.

— Aha — przypomniał sobie Wołodia — pokaż, jak zaprogramowałeś referat Szyszkina? Jak ci się to udało? Byłem całkowicie przekonany, że M—l 17 nie sprosta takiemu zadaniu.

Sergiusz przerzucał dźwigienki przełączników na pulpicie „Mołni”.

— Będę teraz musiał długo usprawiedliwiać się przed dyrektorem — uśmiechnął się. — Wprowadziłem w błąd staruszka… Widzisz, miałeś rację, dla M–117 było to niewykonalne zadanie. Po prostu usiadłem i napisałem ten referat. W dwa wieczory.

Kajmienow osunął się na krzesło. Jego usta ułożyły się w kształcie litery O.

— Rozentuzjazmowaliśmy się zbytnio modelem elektronicznym — ciągnął Mały szew. A przecież sam zdołałeś zauważyć, że jego rozwiązania są zadziwiająco banalne. I te algorytmy, które przepowiadałeś:,ja tobie — ty mnie”, „mądry pod górę nie pójdzie, mądry górę obejdzie…”, „oko za oko”… Szyszkin je rzeczywiście stosuje. Wszystko to racja. Jednym słowem, żeby zdemaskować takich jak Szyszkin, nie trzeba koniecznie używać cybernetyki. Można i bez niej.

Wołodia długo milczał. Jego oczy pociemniały, zwęziły się.

— Więc po jakiego diabła?!.. — powiedział.

1964

* Włodzimierz Majakowski, Kem
* U
* Aleksander Puszkin.
* Aleksander Puszkin.
* I. Ilf, E. Pietrow
* Włodzimierz Majakowski,
* Aleksander Puszkin,
* Obecnie istnieją już kom
* To
* Liczby binarne: 001 = 1, 010 == 2, 011 = 3, 100 = 4 (
* Aleksander Puszkin. Wieś,