Elisabet Paladin była osobą zdecydowaną i nie ulegała ciągłym opowieściom matki o znakomitych rodzinach ani jej marzeniom o bogatym mężu dla córki. Bo tak naprawdę to żaden mężczyzna nie zdołał wzbudzić zainteresowania dziewczyny – dopóki nie spotkała Vemunda Tarka. Kiedy jednak Vemund przyszedł rozmawiać z jej rodzicami o małżeństwie, to nie dla siebie prosił o rękę Elisabet lecz dla swego młodszego brata.

Margit Sandemo

Dom Upiorów

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XVIII

ROZDZIAŁ I

– Och, Elisabet – wzdychała matka dziewczyny, podając jej stanowczym ruchem białą, upudrowaną perukę. – Fakt, że wolno ci w domu chodzić z gołą głową, to zupełnie inna sprawa. To wina ojca, który zbyt ulega twoim kaprysom. Teraz jednak mamy jechać do Christianii, będziemy bywać w lepszym towarzystwie. Tam nie możesz się tak pokazać. Z naturalnymi włosami, w dodatku nie upudrowanymi! Jak jakaś chłopka!

Elisabet Paladin potrząsnęła głową, a jej orzechowobrązowe loki rozbłysły w blasku słońca kolorem miedzi.

– Nie rozumiem, co jest złego w moich włosach? Nie znoszę tych wstrętnych peruk. Męczą mnie. A czy mama widziała te wszystkie głupie wyfiokowane gęsi w perukach? Drapią się dyskretnie w karki, aż im się te peruki przekrzywiają! Wszy się lęgną pod tym szczelnym paskudztwem.

Tora, matka Elisabet, spoglądała wstrząśnięta na swoją upartą córkę.

– W takim razie niech już będzie bez peruki. Masz dostatecznie gęste włosy, zwłaszcza kiedy się je upnie wysoko. Madam Sorensen przyjdzie tu i zrobi ci ładną fryzurę, ozdobi ją kwiatami, ptasimi piórami i może jeszcze czymś, a wszystko upudrujemy na biało. Też będzie dobrze.

– Nie! – wrzasnęła Elisabet. – Nie znoszę pudru, powiedziałam już!

– Cóż za głupstwa!

Matka sypnęła dziewczynie na głowę całą torebkę pudru i wszystko zniknęło w gęstej białej chmurze.

Elisabet zaniosła się kaszlem, z trudem łapiąc powietrze.

– Nie przesadzaj – powiedziała matka. Kiedy jednak zobaczyła, że oczy córki zrobiły się czerwone i pełne łez i że ona dławi się naprawdę, wpadła w popłoch. Zaczęła machać rękami, żeby rozproszyć chmurę pyłu, potem pobiegła po wodę, ręce jej się trzęsły ze zdenerwowania. Elisabet miała nos zatkany do tego stopnia, że przez dłuższy czas nie była w stanie mówić, co matka wykorzystała, by wygłosić zasadnicze przemówienie na temat, jak okropnie zachowuje się córka i jej ojciec.

– Twój ojciec nie wrócił jeszcze do domu, a powinniśmy przecież wyjeżdżać o czwartej! Co ja mam z wami począć! W taki dzień on tkwi nad rzeką razem z tym okropnym Vemundem Tarkiem i nadzoruje spławianie drewna. Czy wy nigdy nie myślicie o tym, że pochodzicie z arystokratycznego rodu? Jesteście Paladinami, to przecież margrabiowie, a ty pokazujesz się ludziom z nie upudrowanymi włosami, twój ojciec natomiast pomaga flisakom! Czy on naprawdę musi to robić? Czasami tak się za was wstydzę, że jestem bliska szaleństwa!

Sama pani Tora pochodziła z dobrej mieszczańskiej rodziny, ale uważała, że Ulf Paladin stanowił dla niej świetną partię. Była jedyną osobą, która wciąż mówiła o margrabiowskim tytule. Bardzo chciała, by mąż go używał, on zaś w żadnym razie się na to nie godził, zwłaszcza że w Norwegii wszelkie tytuły szlacheckie zostały zniesione. Tora była znakomitą gospodynią Elistrand, czułą i szczerą, cenioną w całej okolicy, ale zarówno Ulf, jak i Elisabet uważali, że niekiedy jest zbyt apodyktyczna.

Był rok 1770 i córka miała wkrótce skończyć dwadzieścia lat. Wszyscy wiedzieli, że pani Tora robi wszystko, by jak najszybciej wydać ją za mąż i że szuka dla niej jak najlepszego kawalera. Dlatego tak bardzo liczyła na tę podróż do Christianii, bo mieli się tam spotykać z najznakomitszymi osobistościami, a przynajmniej widywać takich ludzi.

Elisabet częściowo odzyskała zdolność mówienia.

– Gim jezd Vebudd Talg?

– Co ty bełkoczesz, dziewczyno?

Elisabet wytarła nos.

– Kim jest Vemund Tark?

– Dzikus, jeżeli chcesz znać maje zdanie. Rodzina Tarków ma wspaniałą posiadłość tuż za granicami Christianii, z dala od miejskiego szumu, otoczoną świetnie utrzymanym parkiem. Czarujący ludzie! Gdybym ja miała taki dom, nie chciałabym nawet przez minutę mieszkać gdzie indziej. Ale ich starszy syn, Vemund, upiera się, żeby mieszkać w byle jakiej chatce w należących do posiadłości lasach.

– Tark? Czy to nie do nich należą takie ogromne puszcze?

– Oni mają strasznie dużo wszystkiego, lasy, tartaki, składy drewna i nie wiem co jeszcze. My też moglibyśmy tyle mieć, moglibyśmy być naprawdę bardzo bogaci, gdyby twoja praprababka Liv nie była taka głupia i nie sprzedała tego przedsiębiorstwa handlu drewnem, które odziedziczyła po swoim pierwszym mężu. Wy, Ludzie Lodu, nigdy nie znaliście się na interesach. Spójrz tylko na swego ojca! Jemu wystarcza Elistrand. A przecież moglibyśmy mieć i Grastensholm, i Lipową Aleję, gdyby on nie uważał, że tamte majątki należą do dalekich krewnych w Szwecji, którzy nigdy tu nawet nie zaglądają.

Tęsknym wzrokiem popatrzyła przez okno w stronę znacznie bardziej okazałego Grastensholm.

– Przecież ciocia Ingrid nadal tam mieszka! – zaprotestowała Elisabet, której udało się tymczasem wepchnąć znienawidzoną perukę za skrzynkę na drzewo.

– Ta stara wiedźma – mruknęła Tora pogrążona w swoich myślach.

Była to prawda, Elisabet nie mogła zaprzeczyć.

– I jej syn, wuj Daniel, zamierza się tu osiedlić z rodziną, kiedy przestanie pracować.

– On się tu nigdy nie sprowadzi, zbyt dobrze powodzi mu się w Szwecji – powiedziała matka z uporem. – Grastensholm będzie świeciło pustkami, kiedy Ingrid nie stanie. Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie. Ona będzie się trzymać życia jak dziadek Ulfa, Ulvhedin.

Elisabet spłoszona popatrzyła w stronę starego dworu. Zdawało jej się, że już słyszy zawodzenie wiatru w pustych pokojach i ruinach wieżyczki. To by było okropne, to się nie może stać, wystarczy już tego, że jacyś obcy dzierżawią Lipową Aleję.

– Wuj Daniel sprowadzi się na pewno. A przynajmniej jego dzieci.

Tora prychnęła lekceważąco.

– Wy, z Ludzi Lodu, nigdy nie trzymaliście się ziemi! Dzięki niech będą Najwyższemu przynajmniej za to, że ty nie jesteś taka jak Ingrid albo Ulvhedin!

– Dotknięta? – uśmiechnęła się Elisabet. – To by mogło być interesujące!

– O, nie, wielkie dzięki! Na razie, Bogu chwała, wygląda na to, że wszystkie te okropieństwa się skończyły. Nie ma nikogo dotkniętego w pokoleniu twojego ojca i w twoim także nie.

– Zapomina mama, że w pokoleniu ojca jeden był. Ten, który miał na imię Mar, tylko my go nigdy nie widzieliśmy. A mała Shira należy przecież do wybranych.

– W to ja nie wierzę – ucięła Tora zdecydowanie. – W tę Syberię i Bóg wie co jeszcze!

– No, ale Shira przecież tu kiedyś przyjechała, gdy mój ojciec był jeszcze chłopcem – upierała się Elisabet. – I przyrodni brat Shiry, Orjan, jeździł później w odwiedziny do niej i Mara na Syberię. – Zamyśliła się. – Ale mama ma rację. W moim pokoleniu nikt nie został obciążony dziedzictwem. Ani ja, ani syn Orjana, ani żadne z dwojga dzieci Daniela. Nikt! Ojciec i ciocia Ingrid uważają, że to zasługa Shiry. Już samo to, że znalazła jasną wodę, wystarczyło, by ród został uwolniony od przekleństwa.

– Daj Boże, żeby tak było – mruknęła Tora. Zdążyła już zapomnieć, że nie wierzy w niesamowitą historię o tajemniczej wędrówce Shiry.

Chociaż często wykrzykiwała różne ochy i achy z powodu, że jej mała rodzina należy do Ludzi Lodu, to ubóstwiała ich, zarówno Ulfa, jak i Elisabet. Nie umiała tylko tego okazywać, bo różniła się od nich charakterem i została zupełnie inaczej wychowana.

Myśli Tory dotknęły obszaru budzącego lęk i wstyd. Oskarżała Ludzi Lodu, że nie trzymają się ziemi. Sama jednak żyła w ciągłym niepokoju, że wyjdzie na jaw, iż w swojej rodzinnej parafii pozwala się tytułować margrabiną. Gdyby mąż i córka się o tym dowiedzieli, umarłaby ze wstydu.

Elisabet drgnęła.

– Proszę spojrzeć, mamo! Stary Nils biegnie znad rzeki!

Tora natychmiast otworzyła okno.

– Co się stało, Nils?

Tamten stanął zdyszany. Minęło kilka sekund, nim zdołał łamiącym się głosem wyjaśnić:

– Mój syn wpadł do wody. Wydobyli… go, ale jest ciężko ranny. Czy panie mogłyby przyjść ze wszystkim, co potrzeba, żeby go opatrzyć? Tak kazał mi pan gospodarz powiedzieć.

– Już pędzę! – zawołała Elisabet. – Zaprzęgnij do wózka, to przywieziemy go do domu. Biorę lekarstwa i jadę konno!

– Ale weź damskie siodło, Elisabet! – upomniała ją matka. – I okryj czymś te twoje nie uczesane włosy. Tam są mężczyźni! Prostaccy, niewychowani flisacy, ale jednak!

– Jakie to ma znaczenie! – krzyknęła Elisabet od drzwi. – Tu chodzi o życie!

Większość otoczonych legendą leczniczych środków Ludzi Lodu znajdowała się u Ingrid w Grastensholm. Elistrand jednak miało także swój mały zbiór, który teraz Elisabet wzięła ze sobą.

Parobek zniknął w stajni, a dziewczyna pobiegła za nim. I już za moment Tora zobaczyła swoją córkę galopem opuszczającą dziedziniec.

Znowu otworzyła okno.

– Elisabet! – krzyczała wstrząśnięta. – Jak ty siedzisz? Po męsku! I z gołą głową! Elisabet! Elisa…

Zamilkła zrezygnowana. Córka była już daleko.

– Przyjęcie – żaliła się Tora sama przed sobą. – Nareszcie nadarzyła się możliwość znalezienia jej męża, może jakiegoś urzędnika, a może nawet pastora! I taką okazję mamy stracić przez jakiegoś nędznego flisaka! O, zgrozo!

Ojciec Elisabet, Ulf Paladin, syn Jona i wnuk Ulvhedina, spokojny i silny, o spękanych dłoniach i szerokiej, jowialnej twarzy, cały dzień spędził nad rzeką nadzorując spławianie partii drewna. Towarzyszył mu Vemund Tark, który to drewno od niego kupił, a którego bardziej interesowała praca na świeżym powietrzu niż siedzenie w biurze i zarabianie pieniędzy. Na rzece flisacy mocowali się z opornymi balami. Rzeka przepływająca obok parafii Grastensholm nie była wielka, ale spełniała swoje zadanie, żywiła rybaków, dzięki niej rozwijały się przedsiębiorstwa handlu drewnem i tartaki. Flisacy nawoływali się ponad migotliwą, rozpryskującą się wodą, ich rozmowy przyprawione były najwymyślniejszymi przekleństwami, ale znali swoje rzemiosło, przynajmniej większość z nich…

– Ten leń, syn Nilsa, jest okropnie bezmyślny – powiedział Ulf. – Gdzie się tylko pojawi, zaraz dochodzi do nieszczęścia.

Vemund skinął głową. Był to mężczyzna niezwykle przystojny, o szybkich, niecierpliwych ruchach. Miał szlachetny profil, a w oczach jakiś tajemniczy blask, jakby smutek czy nadmierną wrażliwość. Wargi zmysłowe i znamionujące siłę charakteru, włosy ciemnoblond, gęste i kręcone, skóra nosiła ślady przebywania na świeżym powietrzu, na słońcu i wietrze przy każdej pogodzie.

Siedzieli z Ulfem na kamienistym brzegu i nadzorowali pracę, susząc przy okazji w słońcu przemoczone ubrania i buty; oni także dostali swoją porcję wody na rzece.

– Byłem dosyć zdziwiony, kiedy wczoraj w biurze spotkałem twojego brata – powiedział Ulf swoim łagodnym głosem. – Jest zupełnie innym typem niż ty.

– Rzeczywiście – odparł Vemund w zamyśleniu. – Braciszek jest w bardzo trudnej sytuacji. Takie życie jak moje go przeraża, a wie, że nie odziedziczy ani dworu, ani przedsiębiorstwa. Wszystko to jest zapisane na mnie, zresztą zgodnie z prawem. Proponowałem, że odstąpię mu przynajmniej połowę, ale on nawet słyszeć o rym nie chce. Żadnej jałmużny! Taki ambitny jest mój Braciszek. Głupio ambitny!

Ulf posłał Vemundowi Tarkowi pełne zadumy spojrzenie.

– No tak, ty pewnie też masz swoje zasady. Na przykład nie chcesz mieszkać w Lekenes.

– To zupełnie inna sprawa – odparł Vemund krótko. – Ja nie pasuję do salonów.

– A mnie się zdaje, że pasowałbyś znakomicie – powiedział Ulf, przyglądając się arystokratycznemu profilowi tamtego. – W innym ubraniu, oczywiście, z upudrowanymi włosami. Czy twój brat nie ma imienia? Tylko Braciszek?

– Na chrzcie dano mu Arnold, ale tak właśnie ma na imię nasz ojciec, dlatego o bracie zawsze mówiło się Braciszek. Myślę, że wszyscy, jego nie wyłączając, zapomnieli, że ma też normalne imię.

Ulf uśmiechnął się.

– Tylko że teraz to już nie jest mały braciszek. Przystojny mężczyzna!

– Tak. Panny, zdaje się, też tak uważają. On ma już dwadzieścia trzy lata, jest dwa lata młodszy ode mnie, ale nic w życiu nie zrobił, siedzi w domu z rodzicami. Czasami myślę, że ratunkiem dla niego byłoby ożenić się z jakąś dziedziczką dworu albo przedsiębiorstwa i nareszcie za coś odpowiadać. Wiesz, on ma mnóstwo zalet, ale jest zupełnie bezwolny. Hej, nie ruszajcie tych bali! – zawołał Vemund Tark w stronę rzeki. – Bo się to wszystko pomiesza!

Flisacy uznali ostrzeżenie za rozsądne i przenieśli się w inne miejsce.

– My w domu mamy podobny kłopot – Ulf uśmiechnął się krzywo. – Mamy córkę jedynaczkę, ale jej w żadnym razie nie wolno wyjść za mąż za dziedzica dworu czy innego majątku. Wtedy dopiero byłoby zamieszanie! Bo to ona musi przejąć Elistrand, a prawdopodobnie jeszcze dwa inne dwory w tutejszej parafii.

– Między innymi samo Grastensholm? – zapytał domyślnie Vemund.

Ulf skinął głową.

– Tak więc wyjściem dla niej byłoby małżeństwo z jakimś młodym człowiekiem, który niczego nie dziedziczy.

– Rozumiem. Ale akurat takich możliwości chyba nie brakuje. Młodsi synowie… Czasami chciałbym być w takiej sytuacji. Móc samemu wybrać sobie zawód, decydować o swoim życiu. Pracować ciężko, ale być kimś. Nie tak jak teraz, kiedy jestem zobowiązany przejąć coś, co już od dawna jest zorganizowane, działa, i dwór, którego w gruncie rzeczy nie chcę.

Teraz Ulf Paladin rozumiał, dlaczego Vemund Tark najchętniej przebywa na otwartym powietrzu i pracuje fizycznie. Pragnienie, żeby czegoś dokonać…

– Ale nie ma chyba piękniejszego dworu niż Lekenes – wtrącił. – Takie dziedziczne dobra…

– To nie jest dziedziczne – uciął Vemund. – Kupili go pięć lat temu.

– Twoi rodzice? Ach, tak! Zawsze mi się zdawało, że mówisz jakby z odcieniem obcego dialektu. Skąd pochodzicie?

Vemund Tark zerwał się z miejsca.

– Och, proszę spojrzeć tam! – zawołał. – O, mój Boże!

– To Edwin, syn Nilsa – powiedział Ulf, który też już stanął na równe nogi. – Idziemy!

Pobiegli nad rzekę. Vemund bez wahania rzucił się do zimnej wody. Młody Edwin, który dostał się pomiędzy bale, został już przez towarzyszy uwolniony i teraz, nieprzytomny, dryfował z prądem w dół rzeki obok długich pni.

Stary Nils rozpaczał głośno.

– Spokojnie, Nils, zaraz Tark się nim zajmie – uspokajał go Ulf Paladin.

– Ale tyle krwi! Cała woda czerwona, och!

– Wszystko będzie dobrze! Biegnij teraz do domu i przynieś mi walizeczkę z lekarstwami. Poproś o nią moją żonę!

– Ale jeżeli on już…

– Nie umarł, zobacz, chwycił ratownika za ramię! Woda zapewne przywróciła mu świadomość. Pospiesz się, my tymczasem wydobędziemy go na brzeg.

Stary pobiegł jak mógł najszybciej.

Przemoczeni do suchej nitki mężczyźni wychodzili na brzeg kawałek dalej. Wszyscy biegli na miejsce wypadku, spławiane drewno pozostawili na jakiś czas własnemu losowi.

Młody zarozumialec Edwin, któremu się wydawało, że jest co najmniej tak dobrym flisakiem jak starsi i doświadczeni mężczyźni, wyglądał teraz naprawdę żałośnie. Krew buchała z długiej rany na udzie, a jedna ręka była chyba złamana.

– Jego ojciec zaraz przyniesie środki opatrunkowe – wyjaśnił Ulf. – Tymczasem musimy próbować zatamować krew. Coś ty tam robił, Edwin? Powiedziałem ci, że to nie jest zabawa dla nowicjuszy.

– Umieram! – zawodził Edwin nieustannie. – Umieram!

– Nie, nie umierasz. Ale boleć to cię trochę może. I jeszcze poboli przez jakiś czas.

Na szczęście dzień był ciepły i ubrania pomagających rannemu mężczyzn szybko schły. A z Edwinem nie było łatwo, wrzeszczał przez cały czas i nie pozwalał się dotknąć.

Vemund Tark spojrzał w stronę dworu.

– No, nareszcie! Jakaś służąca pędzi tu konno, jakby ją sam Szatan gonił.

Ulf rzucił pospieszne spojrzenie na ścieżkę.

– To nie służąca – oświadczył sucho. – To moja córka.

Vemund zmrużył oczy na widok zbliżającej się galopem. Gęste, nie upudrowane włosy falowały na wietrze, a ona dosiadała konia okrakiem, tak że spod powiewających spódnic widać było uda. Miałaby to być panna dziedziczka?

– Proszę wybaczyć – bąknął. – Pomyliłem się.

Ulf uśmiechnął się pod nosem.

– Elisabet robi, co chce, ku rozpaczy swojej matki. Ale to dobra i szlachetna dziewczyna. A jej moralność nie budzi najmniejszych wątpliwości.

– Jeździć konna w każdym razie potrafi – wycedził Vemund przez zęby. – I to bez siodła i uprzęży!

Elisabet zgrabnie zeskoczyła z konia i ostatni kawałek drogi do rannego przebiegła. Uklękła obok szarobladego Edwina i pospiesznie obejrzała jego rany.

– Wydaje nam się, że ma złamaną rękę – powiedział jej ojciec.

Elisabet obejrzała ostrożnie chorego.

– Nie – oświadczyła. – To tylko bark, zwichnął sobie staw. Chwileczkę… Czy ojciec mógłby tu potrzymać?

Jednym zdecydowanym ruchem nastawiła ramię. Edwin wrzasnął dziko i zemdlał.

O, rany boskie! miał ochotę krzyknąć Vemund Tark, ale się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział kobiety działającej tak stanowczo.

– Sporo pani umie, jak widzę – powiedział do Elisabet stłumionym głosem.

Ona nie miała czasu nawet na niego spojrzeć.

– Pradziadek Ulvhedin mnie nauczył. A potem ciotka Ingrid. To ja odziedziczę po niej święty skarb Ludzi Lodu, bo po niej nie ma już w rodzie dotkniętych ani wybranych.

Vemund spojrzał pytająco na Ulfa, ten jednak nie miał czasu na wyjaśnienia.

– Rozbierzcie go od pasa w dół – powiedziała Elisabet.

W gromadzie flisaków dał się słyszeć szmer zdziwienia. Żaden nie kwapił się, żeby wykonać polecenie.

– Może to nie jest odpowiednie dla damy… – zaczął Vemund Tark.

– Proszę nie mówić głupstw – parsknęła Elisabet niecierpliwie. – Co jest ważniejsze? Życie chłopca czy maja wstydliwość? Jeśli o mają cnotę chodzi, to w pełni za nią odpowiadam, zapewniam pana.

– Elisabet miała już do czynienia ze znacznie gorszymi przypadkami niż ten – powiedział Ulf tonem usprawiedliwienia, jednocześnie zdejmując spodnie Edwinowi. – Jej wielkim marzeniem jest zostać lekarzem, ale oczywiście nic z tego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że jest kobietą, a po drugie dlatego, że kiedyś będzie musiała odziedziczyć dwór. Tymczasem jednak nie ma nic do roboty i nudzi się, prawda, Elisabet?

– Chciałabym robić coś, co ma sens – powiedziała Elisabet, nie odrywając wzroku od długiej rany, którą starała się oczyścić. – Być dziedziczką dworu, prowadzonego przez tak pracowitych rodziców, w którym na dodatek jest tyle służby, to irytujące. Proszę tu potrzymać – zwróciła się do Vemunda. – Proszę zaciskać razem brzegi rany!

Posłuchał bez słowa.

Elisabet przyjrzała się z bliska jego rękom. Po prostu przyciągały wzrok – duże, silne, ogorzałe od słońca i wiatru, a przy tym smukłe i szczupłe, o wrażliwych palcach.

W końcu dała sobie chwilkę czasu, by spojrzeć na właściciela tych dłoni. Nie mogły należeć do zwykłego flisaka czy parobka, to stwierdziła od razu. A intensywnie niebieskie oczy, które badawczo jej się przyglądały, świadczyły o kulturze i wykształceniu. Usta okazały się niewiarygodnie pociągające.

Elisabet była po prostu zafascynowana pięknymi, męskimi rysami, całą szlachetną twarzą.

To nie mógł być nikt inny jak tylko ten słynny Vemund Tark, o którym mówiła matka.

Ale co się kryje w tych oczach? Jaka to straszna tajemnica drąży świadomość tego mężczyzny? Jakim sposobem gorycz zdążyła już wycisnąć aż tak wyraźne piętno na tej młodej twarzy?

Elisabet Paladin nie była ani dotkniętą, ani wybraną. Była zwykłą dziewczyną, choć nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że pochodziła z Ludzi Lodu. Najbardziej przypominała chyba Cecylię i Villemo, a może też Ingrid z czasów młodości. Elisabet jednak miała w sobie jakąś dziwną nieśmiałość, cechę, która tamtym trzem szczególnie nie ciążyła.

Zmieszała się teraz i zarumieniła pod uważnym spojrzeniem Vemunda Tarka i musiała spuścić wzrok. Odruchowo podciągnęła spodnie Edwina i okryła najbardziej tego wymagające części jego ciała.

– Muszę zaszyć ranę – powiedziała. – Zanim Edwin odzyska przytomność.

Współczesny lekarz pewnie by załamał ręce nad prymitywnymi poczynaniami chirurgicznymi Elisabet, a jeszcze bardziej nad jej stosunkiem do higieny, ale przyglądającym się mężczyznom imponowała w najwyższym stopniu. Niektórzy musieli odejść na bok, gdy igłą przebijała skórę.

Vemund nie powiedział nic, ale spojrzenie, które posłał Ulfowi Paladinowi, było dostatecznie wymowne.

Edwin ocknął się na skutek bólu spowodowanego szyciem i trzech ludzi musiało go trzymać, by Elisabet mogła dokończyć. Stary Nils płakał i prosił Boga o wybaczenie za to, że naruszają stworzone przez niego dzieło, uważał poza tym, że panienka jest potwornie nieczuła, po prostu brutalna.

W końcu Elisabet wstała i starannie wytrzepała spódnicę. Jęczącego Edwina flisacy ułożyli na wozie sprowadzonym przez Nilsa, Elisabet uśmiechnęła się i niepewnie pomachała wszystkim na pożegnanie. Nie skorzystała ze swojego nie osiodłanego konia, lecz zaczęła się wdrapywać na furkę obok Edwina. Vemund natychmiast podskoczył, żeby jej pomóc.

Elisabet nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, by nie dostrzegł, że się zawstydziła. Wierzchowiec, na którym tu przyjechała, poszedł za wozem.

Ulf przyglądał się temu wszystkiemu zdumiony. To była jakaś nieznana strona charakteru jego zazwyczaj pyskatej i śmiałej córki.

Vemund Tark stał obok niego.

– Jeśli można, to przyjdę za wami zaraz, jak tylko skończymy pracę.

– Oczywiście – odparł Ulf, ale jego myśli błądziły gdzie indziej.

Zgodnie ze swoim zwyczajem, Ulf poszedł wprost na piętro. Zapukał do drzwi i usłyszał słowa zaproszenia.

Jego dziadek Ulvhedin siedział wyprostowany na krześle i wyglądał przez okno. Rodzice Ulfa, Jon i Branja, już nie żyli, zmarła także babcia Elisa, lecz Ulvhedin żył, miał dziewięćdziesiąt sześć lat i czuł się dobrze.

– Jak tam spławianie drewna? – zapytał teraz, bo zawsze bardzo interesował się wszystkim we dworze.

– No, jakoś nam się udała – odpowiedział Ulf, zadowolony z dobrze wykonanej pracy.

– A co to za nieszczęście?

Ulf nie zdziwił się ani trochę, że dziadek wie.

– To Edwin, syn Nilsa. Elisabet poradziła sobie naprawdę dobrze.

Ulf opowiedział dokładnie, co się stało, patem usiadł na ławie i zapalił fajkę.

– Tak, to zdolna dziewczyna – przyznał Ulvhedin.

Ulf przemilczał swoje obserwacje, nie wspomniał o nowej, łagodnej, kobiecej Elisabet. Powiedział tylko:

– Jest w niej jakaś mieszanina jakby zwyczajnej dziewczyny z tym, co było dobre w dotkniętych.

– To prawda. Tak się cieszę, że daliście jej imię na pamiątkę mojej Elisy.

Wnuk westchnął głęboko i wstał.

– W każdym razie wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że mała Shira zdołała unieszkodliwić tę przeklętą marę, która przez tyle wieków niszczyła nasz ród. Tak dobrze jest wiedzieć, że nie urodzi się już żadne nieszczęsne, dotknięte dziecko. I że po moim pokoleniu żadne takie dziecko się nie urodziło.

Ulvhedin wyglądał przez okno.

– Smocze nasienie – rzeki z wolna.

– Co dziadek ma na myśli?

Ulvhedin zwrócił ku niemu swoją straszną, lecz kochaną twarz.

– Dan, ojciec Daniela, który wiedział tak wiele opowiadał mi kiedyś o pewnym bohaterze greckiego mitu, który zabił smoka i posiał jego zęby…

– Ach, tak! I potem z ziemi wyrośli uzbrojeni wojownicy?

– No właśnie! I tak też jest z przekleństwem Ludzi Lodu. Unicestwisz je, a nowe pokolenia dotkniętych wyrosną…

– Czy dziadek myśli, że wielki czyn Shiry to za mało?

Stary nie odpowiedział.

– Ale przecież Elisabet…

– Z Elisabet wszystko w porządku.

Ulf zmarszczył brwi.

– Orjan w Skanii ma syna, Arva, z którego jest bardzo dumny. To niezwykle miły chłopiec o błękitnych oczach. Daniel ma dwoje dzieci, syna Solve i córkę Ingelę. Znamy ich oboje! Ciemnookie, radosne dzieciaki, bez najmniejszego nawet śladu jakiegoś piekielnego obciążenia.

– To prawda. Żadnemu z tych czworga niczego nie brakuje. A mimo to, Ulf… Mimo to wiedz, że zęby smoka zostały posiane!

Ulf przyglądał się dziadkowi długo i uważnie, a w końcu westchnął leciutko i wyszedł z pokoju.

Martwił się o Ulvhedina. Stary człowiek miałby dużo lepiej i czułby się o wiele swobodniej w Grastensholm, u Ingrid, ale Tora nawet słyszeć o tym nie chciała. Uważała, że jej obowiązkiem jest opiekować się starym dziadkiem męża, zaraz by się rozniosło, gdyby tego nie robiła, a co by powiedzieli sąsiedzi?

Tak więc Tora zamęczała starego swoim nieustannym „ja wiem lepiej”, a jednocześnie skarżyła się, jaki to dla niej krzyż zajmowanie się dziadkiem.

Nic zatem dziwnego, że silny jeszcze Ulvhedin najwięcej czasu spędzał w swoim pokoju, żeby nikomu nie zawadzać.

Vemund Tark przyszedł, gdy już zaczynało zmierzchać, w na wpół przemoczonym ubraniu, tak jak stał nad rzeką.

Przywitał się uprzejmie z paniami. Tora przyjęła go z umiarkowanym zachwytem. Co prawda rodzina Tarków to czarujący ludzie, ale tego odludka Vemunda z trudem dałoby się zaliczyć do tej samej kategorii.

Elisabet przyglądała mu się z ukrywanym zainteresowaniem. Był to mężczyzna w jej typie. Kulturalny, przystojny, a jednocześnie otaczała go jakby atmosfera dzikich pustkowi.

Zastanawiali się wszyscy, jaki też interes go sprowadza. Wyjaśniło się szybko, bez niepotrzebnych wstępów.

– Pani Paladin… Ulfie. Od wielu tygodni poszukuję kobiety, która pomogłaby mi rozwiązać mój trudny, podwójny dylemat. Pewna moja… krewna wymaga stałej opieki. Nie można jej pozostawić samej. Niedawno umarła kobieta, która się nią zajmowała, i naprawdę nie wiem, co począć. A tymczasem panna Elisabet pragnie jakiegoś bardziej sensownego zajęcia niż nudne życie we dworze, a poza tym ma prawdziwy talent lekarski. A co się tyczy tej drugiej sprawy…

Elisabet wstrzymała dech. Do czego on, na Boga zmierza?

Vemund Tark mówił dalej:

– Wspomniałeś, Ulfie, że twoja córka powinna wyjść za mąż za kogoś, kto nie jest dziedzicem, za młodszego syna, który nie jest przywiązany do rodzinnego dworu, domu za kogoś, kto mógłby u jej boku żyć tutaj. Gdyby twoja córka przyjęła tę pracę u mojej… krewnej, dopóki nie znajdę kogoś innego, to miałaby czas poznać swojego przyszłego męża, w bardziej naturalny sposób, i może polubić go. Wygląda na to, że panna Elisabet jest silną i niezależną młodą osobą, która potrafi radzić sobie nawet w nieoczekiwanych sytuacjach.

Odetchnął głęboko, po czym dodał:

– Pani Paladin, mój przyjacielu, Ulfie… w imieniu mojego młodszego brata mam zaszczyt prosić o rękę waszej córki.

ROZDZIAŁ II

Wielka cisza zaległa w pokoju po zaskakującym oświadczeniu Vemunda Tarka. Słychać było tylko dźwięki dochodzące z zewnątrz; kokieteryjne i nie zawsze przyzwoite rozmowy służących z parobkami pracującymi w stajniach i oborach, żałosne muczenie cieląt, skrzypienie kół gdzieś na wiejskiej drodze.

Elisabet zdawała sobie sprawę z tego, że nie wolno jej protestować. Byłoby to obraźliwe dla tego, kto złożył taką propozycję, a poza tym zwyczaj nakazuje, by rodzice rozstrzygali sprawy małżeństwa. Już i przedtem przychodzili do niej konkurenci, oczywiście, ale matka Elisabet odprawiała ich jako nie dość poważnych kandydatów.

– No, muszę powiedzieć… – wykrztusił na koniec Ulf matowym głosem.

Pani Tora przez całe popołudnie obnosiła swoje oburzenie, że nie zdążą na pierwsze wieczorne spotkanie w Christianii, i nie chciała słuchać propozycji męża, że przecież mogą jechać jutro rano i zabrać wszystkich ze sobą. Pani Tora chciała czuć się obrażona i zlekceważona. Teraz zapomniała o całej Christianii.

Zwróciła się do córki z pałającymi oczyma.

– Elisabet – wyszeptała. – Pomyśl! Wejść do rodziny Tarków! Jednej z najbogatszych… najlepszych!

Teraz dziewczyna nie mogła już dłużej milczeć. Odwróciła się w stronę Vemunda i powiedziała czystym, chłodnym głosem:

– A co pański brat na to?

– Braciszek? Myślę, że będzie z tego bardzo zadowolony.

Pani jest właśnie taką kobietą, jakiej potrzebuje, a i on w przyszłości może być dla pani oparciem. Także pod względem materialnym. Chodzi mi o to, że w dzisiejszych czasach wy, właściciele dworów, ponosicie ogromne ciężary podatkowe. Nie będzie też z całą pewnością miał żadnych zastrzeżeń co do wyglądu swojej przyszłej małżonki.

– Wielkie dzięki! – syknęła Elisabet z irytacją. – Powiada pan, że będę miała dość czasu na to, by go poznać i polubić.

To naprawdę wspaniałomyślne z pańskiej strony. W takim razie on także będzie miał tyle samo czasu, by poznać mnie, prawda? Bo jego zdanie też się chyba będzie trochę liczyło?

– Elisabet! Nie tym tonem! – upomniała ją matka.

– To zrozumiałe – odparł Vemund Tark spokojnie.

Trudno było nie dostrzec urazy w głosie Elisabet.

– Bardzo chętnie podejmę się opieki nad pańską kuzynką. Wygląda to na rozsądne zajęcie dla mało przydatnej panny. Co prawda sami mamy w domu dziewięćdziesięciosześcioletniego dziadka Ulvhedina, ale on znakomicie sobie radzi. Mimo wszystko nie chciałabym być traktowana jak koń na sprzedaż. Poproszę rodziców, by zgodzili się na mój wyjazd do pańskiej kuzynki. Ale potem zobaczymy. Jeżeli między pańskim bratem a mną narodzi się sympatia, to możemy wrócić do kwestii małżeństwa. Na razie jednak nie odpowiemy ani tak, ani nie:

– Elisabet! – wykrzyknęła matka oburzona. – Młoda dziewczyna nie ma prawa stawiać warunków! Masz się ukłonić i podziękować, to wszystko!

Tymczasem Ulf zdołał się otrząsnąć z zaskoczenia.

– Uważam, że propozycja Elisabet jest rozsądna. Co ty na to, Vemundzie?

Młody człowiek skinął głową.

– To by chyba było niezłe rozwiązanie. Wyobrażałem sobie, że będzie to małżeństwo z rozsądku, jak to jest w zwyczaju. Ale powinienem był liczyć się z tym, że panna Elisabet jest taką indywidualistką, iż nie można jej ustawiać jak pionka na szachownicy.

Uśmiechał się sarkastycznie, ale już po chwili mówił całkiem poważnie:

– Państwo rozumieją, mam nadzieję, że moją krewną nie może się opiekować byle kto. Muszę bardzo uważać, by wybrać odpowiednią osobę. Tutaj niezbędny jest takt, inteligencja, wyrozumiałość, dyskrecja, a przede wszystkim umiejętność opiekowania się chorym człowiekiem. Kobieta, która się zajmowała mają kuzynką przez ostatnie lata, nie wszystkie te warunki spełniała, ale nie mogłem znaleźć nikogo lepszego. Ostatnio jednak była pod opieką kogoś całkiem nieodpowiedniego. Panno Elisabet, nigdy bym się nie odważył zaproponować pani pracy, którą mogłaby wykonywać pierwsza lepsza pielęgniarka. Przeciwnie, proponuję pani bardzo trudne zajęcie.

– Mam to więc traktować jako komplement?

– Oczywiście!

– Wobec tego dziękuję.

– Elisabet, jestem oburzona twoim zachowaniem – oświadczyła pani Tora. – Naprawdę byłam przekonana, że wychowałam cię dużo lepiej. Natychmiast idź do swego pokoju!

Elisabet szukała psychicznego wsparcia u ojca, ale on nie mógł sprzeciwić się żonie w obecności obcego człowieka. Był poza tym oszołomiony i zmartwiony, że jego jedyne dziecko ma opuścić dom.

Elisabet natomiast nie mogła powstrzymać protestów przeciwko takiemu traktowaniu.

– Obiecałam cioci Ingrid, że przyjdę do niej, jak tylko będę mogła. Czy mam złamać obietnicę?

– Oczywiście, że nie – odparła Tora zirytowana. – Ale wiesz, jak ja nie lubię tych twoich wizyt w Grastensholm. Ingrid uczy cię zbyt wielu rzeczy, których nie powinnaś umieć.

Vemund Tark sprawiał wrażenie zdumionego.

Ulf uśmiechał się krzywo.

– Nasza ciotka Ingrid bywa nazywana wiedźmą.

– I jest nią – powiedziała Tora gwałtownie. – A jak myślisz, kto inny rzucił urok na nasze krowy, żeby cieliły się przed czasem?

– To była zwyczajna zaraza – mruknął Ulf, ale najwyraźniej dyskutowali już na ten temat wiele razy, więc nie chciał się kłócić.

– Pożegnaj się teraz i podziękuj panu Tarkowi, Elisabet – rzekła Tora, jakby rozmawiała z ośmiolatką. – Podziękuj za wspaniałomyślną propozycję! I możesz iść. Omówimy twoją przyszłość sami.

Dziewczyna posłusznie zbliżyła się do Vemunda i podała mu rękę.

– Dziękuję – szepnęła i dygnęła jak dobrze wychowana panienka. Ta okropna nieśmiałość, która pojawiała się zawsze w najmniej oczekiwanej porze, nie pozwalała jej patrzeć na niego dłużej niż przez moment, ale nawet moment wystarczył, by dostrzegła znowu ten trudny do pojęcia wyraz w jego pociągającej twarzy. Natychmiast potem wybiegła z pokoju.

Ingrid przyglądała się z uwagą Elisabet, która opowiedziała jej wszystko jednym tchem. Ingrid miała siedemdziesiąt dwa lata i sama siebie nazywała wiedźmą.

I była nią, ale trzeba przyznać, była to wiedźma z klasą!

Trudno by się doszukać u niej haczykowatego nosa, garbu czy odpychającego wyglądu Baby Jagi z baśni. Ingrid była nadal piękna i z pewnością wciąż jeszcze mogła zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie; oczy pod siwiejącymi włosami pozostały płomiennie żółte, a przeciągły uśmiech wywoływał u patrzących dreszcz. Szeptano, oczywiście, to i owo, co się po nocach dzieje w Grastensholm. Ale dopiero w ostatnim czasie. Długie małżeństwo Ingrid pozostało nieposzlakowane.

– Jesteś pewna, że tego naprawdę chcesz? – zapytała Ingrid. – Wyjechać z domu, na niepewne?

– Oczywiście, że chcę, ciociu Ingrid – odparła Elisabet szczerze. – Czy myślisz…

– Nie mów do mnie ciociu – rzekła tamta z grymasem.

– Nie znam drugiego słowa, które by tak postarzało. Czuję się, jakbym miała sto lat! A ty jesteś już dorosła!

Elisabet uśmiechnęła się pod nosem.

– Czy myślisz, że to zabawne snuć się po domu z kąta w kąt bez żadnego zajęcia? Mama krzyczy na mnie, że się lenię, ale gdy tylko chcę w czymś pomóc, jest jeszcze gorzej. Dziedziczka dworu nie robi tego, dziedziczka dworu nie robi tamtego. Wielki mi dwór! Czy uważasz, że Elistrand jest dużym dworem?

– O ile dobrze rozumiem, to pomagasz nie w tym, co trzeba – roześmiała się Ingrid. – Ale wiem, co czujesz. Mimo wszystko jednak nie jestem pewna, czy postępujesz słusznie. Tak łatwo jest popełnić błąd, wierz mi.

Elisabet przyglądała jej się przez chwilę badawczo. Po czym zawołała spontanicznie:

– Ingrid, czy ty byś mi nie mogła powróżyć?

– Powróżyć? Ja? Przecież ja nie umiem wróżyć!

– Jestem pewna, że umiesz.

Oczy Ingrid pociemniały.

– Nie zawsze chciałabym widzieć rzeczy, które mają się stać.

A, więc potrafisz także widzieć, pomyślała Elisabet, ale nie chciała się naprzykrzać. Zmieniła temat.

– Wiesz, pewna sprawa leży mi na sercu. Dziadek Ulvhedin, on się tak nudzi. Czy on nie mógłby się tu sprowadzić? Chociaż na jakiś czas? On potrafi dbać o siebie, więc…

– Kochana Elisabet, ja niczego bardziej nie pragnę i wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, ale twoja droga mama, wiesz…

– No, tak, mama – westchnęła Elisabet.

Popatrzyły na siebie i wybuchnęły śmiechem. Ingrid położyła rękę na dłoni dziewczyny.

– Twoja mama jest wspaniałym człowiekiem, my wszyscy bardzo ją lubimy. Popatrz, co ona zrobiła z Elistrand! Wzorcowy dwór! Tylko po prostu ona trochę nie pasuje do Ludzi Lodu.

– Ale czy nie moglibyśmy powiedzieć, że ty źle się czujesz tutaj sama? Może to by ją przekonało?

Ingrid zamyśliła się.

– Masz rację, ja jestem tutaj sama.

– No właśnie, co zrobiłaś ze wszystkimi służącymi i parobkami?

– Zatrzymałam tylko tych, których absolutnie potrzebuję. Widzisz, trzeba oszczędzać na wszystkim.

– Ale jak sobie bez nich radzisz?

– Och, nie potrzebuję wiele służby, mam przecież swój ludek!

Elisabet drgnęła. Słyszała plotki o tym, co się nocami dzieje w Grastensholm, a teraz gdy szła przez hall, sama doznała wrażenia, jakby jakieś cienie umykały w popłochu, by ukryć się na czas. Uznała jednak, że to przywidzenie.

– Cóż, żyłam w naprawdę szczęśliwym małżeństwie – powiedziała Ingrid. – Ale wciąż musiałam się mieć na baczności, bo nie chciałam, by mąż poznał moje nadnaturalne zdolności. Kiedy zmarł parę lat temu, żałowałam go szczerze. Zarazem jednak, pod pewnym względem, poczułam się jak wypuszczona z więzienia.

– Możesz znowu posługiwać się swoją zdolnością czarowania? Bo masz taką zdolność, prawda?

– Oczywiście, że mam! Żeby więc nie przestraszyć moich najbardziej przesądnych służących, zwolniłam ich. Ze wspaniałymi referencjami, rzecz jasna. Zatrzymałam tylko troje, na których w pełni mogę polegać.

– I mówisz, że otrzymujecie pomoc? Nocami, ze strony nadprzyrodzonych istot? Ale mały ludek…? Te cienie, które widziałam idąc tutaj, niekoniecznie były takie małe.

– Cii! – roześmiała się Ingrid i położyła palec na wargach. – O takich rzeczach się nie mówi,

– Matka uważa, że to ty rzuciłaś czary na nasze krowy.

Starsza pani posmutniała.

– Nigdy bym się nie zwróciła przeciwko niewinnym zwierzętom! Nie mam też złych zamiarów w stosunku do twojej matki, Elisabet. Ona po prostu nie jest w stanie mnie zrozumieć.

– Och, dziadek miałby tu wspaniale! On także ukrywa swoje talenty.

– Tak, pomyśl, jak byśmy mogli się tutaj bawić, on i ja! – zawołała Ingrid. – Jakie wywary przyrządzać! Elisabet zaraz jutro rano porozmawiam jeszcze raz z twoimi rodzicami. Powiem im, że boję się samotności, i poproszę, żeby mi dali Ulvhedina do towarzystwa.

Pogrążyła się w czułych wspomnieniach.

– Stary Ulvhedin! O, jak nam dobrze bywało razem w czasach mojej młodości!

– Spróbuję przygotować matkę – obiecała Elisabet. – Opowiem jej, jak bezustannie krążysz samotna po dworze.

Ta myśl niezmiernie Ingrid ubawiła.

– Zrób to, Elisabet – prosiła. – I podkreśl, że zamierzam rozpowiedzieć po całej parafii, że to ja was zmusiłam, byście zrezygnowali z Ulvhedina. Tak że opinia twojej matki pozostanie nieposzlakowana.

– Och, ale się dziadek ucieszy! – zawołała Elisabet podskakując na krześle z przejęcia. – I ojciec także, bo on przecież widzi, jak dziadek cierpi. Po prostu szkoda, że akurat teraz wyjeżdżam. Byłoby ciekawie widzieć, co tu gotujecie oboje.

Ingrid spoważniała.

– Ja też żałuję, że wyjeżdżasz, Elisabet. Byłaś w rodzinie jak powiew świeżego powietrza. A ja cieszyłam się, że Solve albo Ingela będą mieć towarzystwo, kiedy któreś z nich osiedli się tu na stałe i przejmie Grastensholm i Lipową Aleję.

I ty myślisz, że któreś z nich to zrobi, westchnęła Elisabet w duchu. Czy to tylko takie marzenia?

– Z tego, co zrozumiałam – powiedziała głośno – to oni postanowili za moimi plecami, że wrócę tutaj wraz z przyszłym mężem. Z tym Braciszkiem Tarkiem. Rany boskie, jak można kogoś nazwać Braciszek?

– Zdarza się nawet, że na chrzcie dają dziecku takie imię, ludzie mają różne pomysły. Ale cieszy mnie, że masz tutaj wrócić. Jednak jest coś w twoim opisie tego całego Vemunda Tarka i jego rodziny, co wywołuje u mnie ściskanie w dołku. Wiesz, chyba jednak ci powróżę. Mażemy zajrzeć odrobinę w przyszłość.

– Och, tak! – wrzasnęła Elisabet zachwycona. – Z ręki czy z kart? A może z fusów?

– Coś ty! Takie hokus-pokus nie jest nam potrzebne.

– Masz może kryształową kulę?

– Na co mi to? Ale chciałabym mieć coś, co należy do tego Vemunda Tarka. Widziałabym wtedy wyraźniej.

Elisabet zastanowiła się.

– Nie, nie mam nic takiego.

– W takim razie daj mi swoją rękę.

Ingrid ujęła dłoń dziewczyny, nie po to, by odczytywać coś z układu linii, nie. Ona potrzebowała fizycznego i psychicznego kontaktu. Ledwie jednak zbliżyła się do Elisabet, odskoczyła.

– Nie, to nie wygląda dobrze – mruknęła. – Czy ty naprawdę musisz jechać?

– Dorośli sprawiają wrażenie, że są co do tego przekonani. I, oczywiście, ciekawa jestem tego Braciszka. Co widzisz?

– Widzę? Ja czuję. Czuję opór na myśl o tym wyjeździe. Tam jest coś chorobliwego. Coś okropnego!

– Uff, nieźle!

– Nie wolno ci dać się wykorzystać! Istnieje tam wielka, dominująca siła…

– Zaczekaj, ja jednak coś mam! Vemund Tark dał mi chusteczkę do nosa, żebym wytarła sobie ręce, kiedy opatrzyłam tego Edwina. Bałam się, że ją za bardzo pobrudzę błotem i krwią, więc powiedział, że nie chce jej z powrotem. Poczekaj, zaraz zobaczymy!

Szukała we wszystkich kieszeniach.

– Och, nie, w domu zmieniłam spódnicę. Albo… tak, zaczekaj, powinnam ją mieć w torebce!

Elisabet pobiegła do hallu i przyniosła torebkę.

– Tu! Tu jest chusteczka! Przepraszam, że taka upaprana!

– Nie szkodzi – odrzekła Ingrid.

Dotknęła chusteczki. Zamknęła ją w dłoni.

– Będzie trudniej, niż myślałam – wymamrotała. – Jest na niej krew Edwina. Widzę wszystkie miłosne przygody tego łajdaka. I widzę bardzo niepewną przyszłość tego parobka, wędrującego od dworu do dworu. Ale w dojrzałym wieku uspokoi się, jak sądzę. Urodzony został w grzechu, jak się okazuje. Ohoho! Chyba nie warto opowiadać o tym Nilsowi. Mamusia zbłądziła na grzeszne ścieżki, nie ma co. No, to chyba tyle o Edwinie, schodzę teraz głębiej…

Ingrid przymknęła oczy.

– Tak, to musi być Vemund Tark! Tutaj jest ta dominująca siła, o której mówiłam. Czy on jest przystojny?

– Och, tak! Dokładnie w moim typie, w twoim prawdopodobnie także.

Ingrid skinęła głową.

– Ale nie pozwól mu, by cię wykorzystał do własnych celów. Nie mogę dokładnie określić jego osobowości. To wilk samotnik. Nosi w sobie jakąś bezdenną rozpacz. Ale dlaczego? Wyczuwam coś nieprzyjemnego, lecz nie do tego stopnia, bym mogła to zrozumieć. Czy mogę jeszcze potrzymać twoją dłoń?

Elisabet wyciągnęła rękę.

– Opór – szepnęła Ingrid z zamkniętymi oczyma. – Dobrze się zastanów, moje dziecko! Nie popełnij błędu!

– Czy to jakieś niebezpieczeństwo?

– Nie, nie widzę niebezpieczeństwa. Widzę natomiast coś jakby fasadę. Jakiś mur czy jak to nazwać. Piękny mur, bardzo piękny. I czuję opór, który nie pozwala mi go przejrzeć. Tobie też nie.

– Mówisz zagadkami.

– A czymże innym jest nasza przyszłość? Jedną wielką zagadką.

Otworzyła swoje żółte oczy i przyglądała się Elisabet.

– To istnieje za tą fasadą. To odpychające! Oni się boją, że to się wymknie.

– Oni?

– Rodzina Tarków. Wszyscy. Vemund także, on też jest zamieszany. O, tak! Jest w tym ubabrany, zanurzony aż po pachy!

– A Braciszek?

Ingrid zmarszczyła brwi.

– Jego nie widzę. On w tym wszystkim jest jakby nieobecny, anonimowy. Jakby się ukrywał. Czy mogę jeszcze potrzymać chusteczkę?

Dostała ją natychmiast. Elisabet była całkowicie pochłonięta tym, co usłyszała.

– Przeklęty Edwin – mruknęła Ingrid. – Okropnie mi przeszkadzają te jego bezsensowne eskapady. Ale jest, znowu jest tamto! Coś, co widzę bardzo słabo, zamiast…

Drżąca Elisabet ostrożnie wypuściła powietrze z płuc, a potem znowu wstrzymała oddech, by nie przeszkadzać.

– Coś tu jest. Jakaś niewyjaśniona sprawa. Coś upiornego. Rozpacz większa niż ktokolwiek jest w stanie znieść. Tak, właśnie tak: większa niż ktokolwiek byłby w stanie znieść. Więcej nie jestem w stanie wydobyć z mroku, bardzo mi przykro! Powinna bym pewnie spłukać krew Edwina z chusteczki, ale wtedy znikną też sygnały pochodzące od Vemunda Tarka.

Napięcie opadło.

– Nic o żadnym brunecie wieczorową porą, który pragnie mnie uszczęśliwić?

– Co ty sobie myślisz? Że ja jestem wędrowną wróżbiarką, która przepowiada tylko to, co może sprawiać przyjemność?

– Nie, skądże! – roześmiała się Elisabet. – Przyznaję, że trochę mnie przestraszyłaś. Ale i wzbudziłaś ciekawość.

– Sama jestem ciekawa i zaniepokojona – uśmiechnęła się Ingrid. – Gdybym była tobą, to bym pojechała. Choćby tylko po to, żeby zobaczyć, co znajduje się za tym murem, za fasadą.

– I uważasz, że nic mi nie grozi, jeżeli pojadę?

– Nie, chyba nie grozi. Po prostu musisz mieć oczy i uszy otwarte. Zwłaszcza jeżeli chodzi o tego Vemunda, który będzie chciał wykorzystać cię do swoich celów. Zupełnie nie wiem, czego on szuka. O co mu chodzi? Pojawia się młody, przystojny kawaler, spotyka czarującą pannę i oświadcza się, ale w imieniu młodszego brata! Już to sama budzi zdumienie!

– Dzięki za czarującą pannę – roześmiała się Elisabet. – Jeżeli mam być szczera, to rzeczywiście poczułam się trochę zawiedziona. A potem mnie to rozgniewało. I gdybym żywiła do niego choćby najmniejszą słabość ze względu na tę jego wspaniałą powierzchowność, to zgasłaby raz na zawsze po tym, co powiedział.

– Znakomicie! – podsumowała sprawę Ingrid. – Pamiętaj jednak, co powtarzałam już wiele razy, jeżeli chodzi o tę tajemniczą rodzinę: nie wolno ci zrobić fałszywego kroku! To nieskończenie ważne. Bądź wyjątkowo ostrożna wybierając ludzi, którym możesz zaufać! Wierz mi, jest tyle fałszu i obłudy wokół nich, że trudno to sobie wyobrazić.

Elisabet obiecała, że będzie ostrożna. Przyglądała się swojej ciotce i nadziwić się nie mogła, jaką Ingrid ma piękną cerę. Ani jednej zmarszczki. Jedynym świadectwem wieku był wyraz znużenia i życiowego doświadczenia w oczach. Rzecz jasna nie miała twarzy dwudziestolatki. Wiek bowiem jest czymś bardzo dziwnym; żeby nie wiem jak młodo człowiek wyglądał, zawsze istnieje coś, co świadczy o wieku, coś trudnego do określenia, na pierwszy rzut oka niewidocznego, ale jest.

– Ingrid, co ty myślisz o takim małżeństwie z rozsądku?

– Różnie myślę. Mój syn, Daniel, który uwielbia statystykę, twierdzi, iż małżeństwa z rozsądku bywają zaskakująco szczęśliwe. On sam tak się właśnie ożenił i układa im się bardzo dobrze. Moje małżeństwo z początku oparte było na wspólnocie zainteresowań, a przerodziło się w szczerą i wierną miłość. Ale dlaczego pytasz? Boisz się wyjść za mąż za kogoś, kogo nigdy nie widziałaś?

– Wiem, że to zwyczajna sprawa takie małżeństwo, ale rzeczywiście trochę się boję. Ja potrafię się pewnie dostosować, ale pomyśl, ca będzie, jeżeli on mnie nie polubi?

– Polubi cię – odparła Ingrid krótko.

– Dziękuję – uśmiechnęła się Elisabet. – To bardzo dobra partia, jeżeli dobrze rozumiem, a on także będzie miał korzyści z tego, że odziedziczymy Elistrand. Ale pomyśl, jeśli on już jest gorąco zakochany w jakiejś innej dziewczynie? Jak głupio będę się wtedy czuła?

– Niczego takiego z twojej dłoni nie wyczytałam. Nie chciałabym być zbytnią optymistką, ale jedno mogę powiedzieć z całą pewnością: jeżeli zdołasz zwalczyć trudności w pierwszym okresie, kiedy wszystko może przybrać naprawdę zły obrót… Jeżeli to pokonasz, to widzę przed tobą piękne i szczęśliwe małżeństwo.

Elisabet wybuchnęła krótkim, nerwowym śmiechem.

– No, wiesz! I w takiej sytuacji siedzisz tu i straszysz mnie?

– Jeszcze nie doszłaś do celu – ostrzegła Ingrid. – Widzę przed tobą mnóstwo, mnóstwo nieprzyjemności, żeby wyrazić to delikatnie.

Elisabet westchnęła. I żałowała, że poprosiła o wróżbę, i cieszyła się z tego.

– Ingrid – rzekła z wahaniem. – Chciałam porozmawiać o czym innym… Ty wiesz, że Ludzie Lodu mają swoje legendy.

– Oczywiście!

– Jedna z rzadziej wspominanych mówi o tym, że kiedyś urodzi się ktoś obdarzany taką ponadnaturalną silą, jakiej świat jeszcze nie widział. Ale taki ktoś chyba już się urodził? Na przykład Ulvhedin? Albo Shira, Villemo czy Dominik. A może ty sama? Właściwie dlaczego by nie? Sol też nie była głupia, jeżeli chodzi o magiczne sztuki.

Ingrid odchyliła się do tyłu z uśmiechem.

– Och, wszyscy, których wymieniłaś, to płotki. Nie, ten człowiek jeszcze się nie urodził.

– Ale ojciec powiada, że przekleństwo zostało unicestwione.

– Ulvhedin mówi co innego. Ja także.

Elisabet przez chwilę milczała.

– Nie chcę o tym myśleć. Tak było spokojnie przez ostatnie lata, od czasu kiedy Shira dokonała swojego wielkiego czynu. Myślałam, że ona zdołała złamać moc Tengela Złego.

– Uczyniła to w połowie. Zdobyła dla nas środek, który może unicestwić jego siłę.

– Tak. Czy to ten, który się jeszcze nie narodził, dopełni zadania?

– Nic o tym nie wiem. Może to w ogóle jest niemożliwe? Jeżeli wcześniej Tengel Zły się obudzi, to i my, i cały świat będzie w niebezpieczeństwie.

– Och, czas nagli, czas nagli – martwiła się Elisabet.

– Czy ktoś z nas nie mógłby pojechać do Doliny Ludzi Lodu i poszukać?

– Nie! – odparła Ingrid ostro. – Skoro nawet Ulvhedin niczego nie znalazł, to jak my moglibyśmy się na to ważyć?

– Ów nie narodzony… Czy wiesz coś o nim? To chłopiec czy dziewczynka?

– Zdaje mi się, że wiem, jak to będzie, ale nie chcę nic mówić, żeby nie narażać na szwank mojej reputacji wróżki. I to teraz, kiedy dopiero ca udało mi się ci tak zaimponować. Ale jest tam coś dziwnego…

– Co takiego?

– Coś, co nie jest zgodne z tradycją Ludzi Lodu. Mam wrażenie, że ta osoba otoczona jest gromadą rodzeństwa, ośmioro, może nawet dziesięcioro dzieci!

– Och, nie, to nie może być nikt z Ludzi Lodu! U nas natura zawsze była niesłychanie oszczędna, jeżeli chodzi o potomstwo. Przecież rekord to troje dzieci, prawda? Trzech synów Arego i Mety?

– Owszem. Dlatego nie rozumiem tej sprawy. A mimo to wygląda to na swój sposób logicznie…

Elisabet już nie słuchała.

– Tak, ja też nie zamierzam sprowadzać na świat wielu dzieci z tym Braciszkiem Tarkiem! Szczerze mówiąc, to nie mam ochoty nawet na jedno. Wcale nie chcę chodzić z nim do łóżka.

– Będziesz musiała – oświadczyła Ingrid z powagą. – Zresztą, to wcale nie takie straszne, jak myślisz.

– E, tam – skrzywiła się Elisabet jak dziecko.

ROZDZIAŁ III

Już następnego dnia Ulvhedin przeprowadził się do Grastensholm. Siedział na stosie swojego dobytku, jeszcze bardziej wyprostowany niż zwykle, z błyskiem w oczach, którego od dawna u niego nie widzieli.

– Powodzenia, dziadku! – wołała Elisabet, machając mu ręką na pożegnanie.

Stary uśmiechał się.

– I tobie życzę powodzenia, Elisabet! Dbaj o siebie! I dziękuję ci – rzekł tajemniczo.

Dziadek Ulvhedin zawsze wiedział tak wiele.

– Tylko pamiętaj, dziecko, że poza bezpiecznymi granicami parafii Grastensholm świat pełen jest wilków. Dwunogich wilków, które pożerają młode dziewczęta na śniadanie.

– Wiem, wiem. Będę uważać. Szybko się zorientują, że takie śniadanie może być ciężko strawne!

Ulvhedin roześmiał się.

– Mogę się tego domyślać. Nie przez przypadek jesteś moją prawnuczką.

– Bardzo mi się to nie podoba, że dziadek przeprowadza się do Ingrid – narzekała Tora, która też wyszła pożegnać Ulvhedina. – Wy dwoje, sami, w takim wielkim domu. To po prostu nie uchodzi!

– No, wiesz! Przecież nie jesteśmy młodzi! Poza tym to nikogo nie powinno obchodzić, co my robimy, a czego nie. A wszystkich ciekawskich pozamieniamy w małe diabełki.

Stary znowu zaczynał swoje. Tora odwróciła się na pięcie i poszła sobie. Przez wiele lat robiła, co mogła, ale teraz umywa ręce.

Wkrótce przyjechał piękny powóz i zabrał Elisabet. Na początek wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wiedziała przecież nic o tym, co ją czeka w przyszłości.

Napomnienia matki towarzyszyły jej jeszcze długo.

– Nie zaprzepaść swojej szansy, Elisabet, nie bądź taka uparta. Pamiętaj, że nie musisz swojego męża lubić od samego początku. On może mieć wiele zalet, których na pierwszy rzut oka nie widać. A ja wiem, że jest czarujący. Pod żadnym względem niepodobny do tego gbura, swojego brata. Rób, co możesz, dla tej chorej krewnej, to wywrze dobre wrażenie na rodzicach twojego przyszłego męża. Pozdrów ich ode mnie bardzo serdecznie i powiedz, że zapraszamy ich do Elistrand, kiedy tylko zechcą. Nasz dom nie jest, oczywiście, ani taki duży, ani piękny, ale…

I tak dalej, i tak dalej…

Dziewczyna westchnęła z ulgą, ale i z żalem. Po raz ostatni spojrzała na swoje ukochane Elistrand, zastanawiając się, jaka też będzie jej najbliższa przyszłość. Ojciec był już nad rzeką, przy flisakach, pożegnała się z nim rano. Matka stała samotnie na dziedzińcu, zdawała się coraz mniejsza, zatroskana machała ręką za oddalającym się powozem. Elisabet poczuła dla niej wielką czułość. Matka zawsze była dobra i troskliwa, po prostu nie zdawała sobie sprawy, że czasem staje się męcząca, ona chciała dobrze.

Elisabet zrobiło się przykro, że ją opuszcza.

Rodzice upierali się, żeby jej towarzyszyć, ona jednak wiedziała, ile akurat teraz mają pracy, a poza tym czy to nie ona jest najbardziej samodzielną osobą w rodzinie? Tę podróż traktowała jak przygodę.

Teraz, gdy Elistrand zniknęło za wzgórzami, zaczęła żałować, że jest sama. Dobrze byłoby mieć ich przy sobie. Ale co tam! Ingrid nigdy by nie prosiła o pomoc w takiej sytuacji. A Ingrid była idolem i wzorem dla Elisabet.

Tylko że mama nie mogła się o tym dowiedzieć!

Jechali w stronę Christianii. Był piękny, dość chłodny dzień, powóz miał miękkie siedzenia, co okazało się bardzo potrzebne, bo po ubiegłotygodniowych deszczach droga była pełna dziur i wystających kamieni.

Vemund Tark wyjechał jej konno na spotkanie. Do-znała ukłucia w sercu, kiedy ponownie uświadomiła sobie, jaki on naprawdę jest przystojny. Podobnie jak ona nie zachwycał się specjalnie perukami i pudrowanymi fryzurami. Miał włosy związane na karku aksamitną wstążką i ubrany był znacznie bardziej elegancko niż w czasie ich ostatniego spotkania. Wyglądał na szlachcica. Sprawiał jednak przy tym wrażenie młodzieńca bardzo niezależnego i to właśnie ta kombinacja pociągała Elisabet najbardziej.

Na koniu wydawał się przystojniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Teraz puścił wierzchowca wolno za ekwipażem, a sam przesiadł się do powozu, który nagle wydał się Elisabet mały i ciasny.

– Proszę mi wybaczyć, że nie mogłem przyjechać po panią do Elistrand – powiedział. – Ale czas mi nie pozwolił.

– Nic nie szkodzi – bąknęła Elisabet, która w jego obecności czuła się onieśmielona. – Mama prosiła, bym natychmiast wyjaśniła, że noszę takie niemodne i bezwstydnie nie upudrowane włosy dlatego, bo źle reaguję na puder. Zaczynam się od tego krztusić. Mama boi się, żeby ludzie nie traktowali mnie jak kobiety lekkich obyczajów.

– Chyba nie ma takiego niebezpieczeństwa – odparł sucho. – Poza tym zdaje mi się, że nikt nie tonie w większych chmurach pudru niż właśnie kobiety lekkich obyczajów. Ale jeśli o fryzurach mowa, to jesteśmy zgodni, ja też źle znoszę tę okropną modę.

– No właśnie, sto lat temu chodzenie z gołą głową nie było niczym nagannym. Ale mam ze sobą perukę na wszelki wypadek. Ta znaczy, gdybym musiała kiedyś być wyjątkowo elegancka.

– Dziękuję, że zechciała pani przyjechać – powiedział Vemund. – Sprawa zaczyna być pilna. Wyjechałem pani na spotkanie, żeby wyjaśnić nieco dokładniej, na czym będą polegały pani obowiązki przy mojej krewnej.

– To znakomicie. Bo na razie poruszam się po omacku.

– Rozumiem. Czy mógłbym mówić pani po imieniu?

– Oczywiście, bardzo proszę – bąknęła, zirytowana nieśmiałością, jaką ten mężczyzna w niej wywoływał.

– Dziękuję. A jeżeli chodzi o Braciszka, to będziesz go od czasu do czasu spotykać u mnie. Po raz pierwszy jutro wieczorem. Zapowiedział się z wizytą i mam nadzieję, że ty także przyjdziesz.

To nie było zaproszenie, to polecenie. „Ale nie pozwól mu, by cię wykorzystywał do własnych celów, Elisabet!” Och, rzeczywiście powinna mieć się na baczności!

Vemund Tark mówił dalej:

– On z pewnością zaprosi cię do domu, do Lekenes…

– Czy on wie…?

– Rozmawiałem z nim wczoraj. Zgodnie z twoim życzeniem nie wspomniałem mu jeszcze, że prosiłem w jego imieniu o twoją rękę. Powiedziałem tylko, że spotkałem pewną młodą pannę, która przeprowadza się do Christianii i którą on z pewnością polubi. Jest, oczywiście, bardzo ciekawy. Nie powiedziałem mu natomiast, że będziesz się opiekowała Karin.

– A więc twoja krewna ma na imię Karin?

– Tak. I teraz muszę ci wyjaśnić pewne sprawy. Musimy być bardzo ostrożni…

Elisabet spoglądała w dół, na jego kolana w ciemnych, śliwkowego koloru aksamitnych spodniach. Pod materiałem rysowały się silne, muskularne uda. Jedno kolano było wyraźnie bardziej kościste niż drugie, jakby się w nie kiedyś mocno uderzył. No, z jego zamiłowaniem do ciężkiej pracy na polu i w lesie mogło mu się to i owo przytrafić.

To kalano i napięte, muskularne uda czyniły go jakoś bardzo ludzkim, żywym i niezwykle bliskim. Szybko odwróciła wzrok.

Powiedziała domyślnie:

– O ile dobrze zrozumiałam, to twoja kuzynka chora jest nie tyle na ciele, co raczej na duszy?

– Wiedziałem, że jesteś inteligentna – mruknął. – I właśnie dlatego wybrałem ciebie. Tak, a także dlatego, że jesteś córką mojego przyjaciela Ulfa. Z charakteru bardzo jesteś do niego podobna, a on należy do tych niewielu ludzi na świecie, którym ufam.

– To bardzo ładne, co mówisz o moim ojcu, którego tak bardzo kocham – stwierdziła Elisabet wzruszona.

– To było ładnie powiedziane także o tobie, ale tego chyba nie dosłyszałaś – mruknął.

– Owszem, dosłyszałam – uśmiechnęła się łagodnie, rozbawiona. – Ale mam chyba prawo okazać trochę fałszywej skromności. Mów dalej!

– Jest tak, jak powiedziałaś. Karin cierpi z powodu duchowej choroby, która sprawia, że żyje w swoim własnym świecie.

– Ale, jeżeli dobrze rozumiem, jest całkowicie nieszkodliwa?

– Oczywiście! To mała, słodka istota. Ale najważniejsze jest jedno: Ona musi pozostać w tym swoim świecie marzeń. Przywrócić jej zdolność rozumienia to tak, jakby wydać na nią wyrok śmierci.

– Rozumiem. Ona uciekła do innego świata. Uciekła przed prawdą?

– Tak, właśnie tak. Dlatego tak wiele rzeczy może ją zranić. Bywam u niej od czasu do czasu, ale bardzo rzadko. Ona nie wie, kim jestem, i nie powinna tego wiedzieć. Nazywa mnie „swoim miłym chłopcem”.

– Czy to jest starsza pani?

– Ma czterdzieści pięć lat. Wie, że mam na imię Vemund, ale nic więcej.

– Tego nie rozumiem.

Vemund mówił z trudem.

– Wiesz, to, co się z nią stało, to moja wina.

– Co?!

– Tak, tak właśnie jest. Z mojego powodu musi tak strasznie cierpieć. Co prawda ja ani nie chciałem, ani nie mogłem wpływać na to, co się stało, ale staram się teraz jej to wynagrodzić najlepiej jak potrafię. Przedtem była zamknięta w okropnym miejscu, w domu wariatów, zabrałem ją stamtąd i urządziłem dla niej dom. A teraz posłuchaj, to jest niesłychanie ważne: Ona wie, to znaczy gdyby odzyskała zdolność pojmowania, że to ktoś nazwiskiem Tark zniszczył jej życie. Nie wie jednak, że to byłem ja, i nie wie, że nazywam się Tark. Cokolwiek więc zrobisz, Elisabet, nigdy nie wolno ci wymienić nazwiska Tark w jej obecności. To twój podstawowy i najważniejszy obowiązek!

Elisabet była oszołomiona. Skinęła tylko głową.

– Obiecuję ci to.

Vemund sprawiał wrażenie spokojniejszego.

– Z tego też powodu nikt poza mną nie wie, że ja się Karin opiekuję. Nikt w Lekenes, nawet mój brat, i nie powinnaś tam nigdy o niej wspominać. Powiedz tylko, że jesteś damą do towarzystwa pewnej starszej pani w Christianii. Gdyby oni się dowiedzieli czegokolwiek, natychmiast zaczęliby się wtrącać, bo Karin jest przecież także ich krewną, i wszystko by popsuli.

– Czy Karin nazywa się Tark?

– Nie, ona się nazywa Ulriksby.

Elisabet roześmiała się.

– Czy wiesz, że kiedy pierwszy raz o niej wspomniałeś, to zrobiłeś małą pauzę przed słowem „krewna”? Dlatego odniosłam wrażenie, że to twoja kochanka.

– Boże broń! – mruknął odwracając twarz.

Powóz toczył się dalej do Christianii. W obitym pluszem wnętrzu panował dość intymny nastrój, lecz Elisabet miała świadomość dystansu, jaki ich dzielił.

Po chwili Vemund zwrócił się do niej niemal ze złością:

– Braciszek uważa, że ja mam utrzymankę. I niech trwa w tym przekonaniu.

Elisabet westchnęła.

– Domyślam się, że nie powinnam Karin Ulriksby wspominać o rodzinie z Lekenes?

– W żadnym wypadku! To by była katastrofa, ponieważ oni wszyscy noszą nazwisko Tark. Ja nie mam odwagi wspomnieć nawet ich imion, bo nie wiem, na ile dobrze ich znała, zanim… stała się taka.

– To znaczy, że ona przeżyła szok?

– Tak. A następstwa okazały się nieodwracalne.

– I to była twoja wina?

– Ja byłem przyczyną, tak.

– Ale ty nie wyglądasz na kogoś, kto chodzi po świecie i sprawia, że ludzie doznają szoku – rzekła nieoczekiwanie przyjaźnie.

– To było najzupełniej niechcący, zapewniam cię! Ale oto mamy Lekenes.

Elisabet włożyła rękawiczki.

– Nie, my tu nie wysiadamy. Ja tu w ogóle nigdy nie bywam – powiedział Vemund.

Elisabet ponownie zdjęła rękawiczki.

– Rozumiem. Słyszałam, że mieszkasz sam.

– Tak.

Niczego więcej się nie dowiedziała.

Przed ich oczami przesuwał się majestatyczny dwór. Prawdziwa wielkopańska siedziba, najwspanialsza, jaką Elisabet kiedykolwiek widziała. Wszystkie linie architektoniczne, wszystkie drzewa i krzewy, wszystkie żwirowane alejki utrzymane były we francuskim stylu z czasów Króla Słońce, Ludwika XIV.

Dawno już zboczyli z głównej drogi, prowadzącej do Christianii, i znajdowali się teraz wysoko na skłonie wzgórza z widokiem na miasto. Powóz przejechał przez szeroką bramę, ale nie skierował się aleją w stronę dworu. Wkrótce minęli park i duże, dobrze utrzymane zabudowania gospodarskie, po czym wąską dróżką przez pole i łąkę pojechali w stronę lasu.

– A więc to wszystko będzie kiedyś twoje?

– Niestety, tak. Miałem nadzieję, że odziedziczy to Braciszek, ale nic z tego! Cóż, będę musiał to zorganizować w inny sposób. Teraz wszystko będzie dobrze, ożeni się z tobą…

– Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz. Może on nie zechce?

– Zechce – odparł Vemund spokojnie.

– A dlaczego ty nie chciałeś majątku?

– To nie w moim stylu. Nie chcę niczego za darmo.

– A, więc to tak? Ty chcesz walczyć? Rozumiem cię, bo także bym chciała.

– Czy ty wiesz, skąd się to wszystko wzięło? – zawołał gwałtownie, wskazując ręką posiadłość. – To powstało z harówki komorników, z ciężkiej pracy chłopów, którzy nie otrzymywali za to nawet drobnej części należnej im zapłaty. Wprawdzie to nie rodzina Tarków zbudowała Lekenes, ale kontynuujemy działalność tamtych. Ja sam staram się tworzyć pracującym u mnie znośne warunki, ale czy myślisz, że przyczynia mi to popularności? Inni właściciele są na mnie wściekli.

– Wiesz co? – powiedziała Elisabet, przyglądając mu się z lekko przekrzywioną głową. – Chyba zaczynam cię lubić!

Omal nie wybuchnął złością.

– Nie powinnaś tego robić – powiedział stanowczo. – Chcę pozostać gburem, który trzyma ludzi na dystans. Zrozumiałaś?

Odparła chłodno:

– Nie powiedziałam, że zaczynam cię kochać. Niech mnie Bóg broni przed czymś takim! Powiedziałam tylko, że odkryłam w tobie coś tak rzadkiego, jak bratnia dusza. Możesz sobie być gburowaty, jak tylko chcesz. Mnie to nie obchodzi.

Spoglądał na nią, jakby chciał odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd wziął tę niezwykłą dziewczynę, ale zaraz odwrócił się z pogardliwym parsknięciem.

– Vemund – powiedziała Elisabet z pochyloną głową. – Czy mogę o coś zapytać?

– Co takiego?

– Nigdy nie mówisz o swoich rodzicach, mówisz natomiast o rodzicach Braciszka. A poza tym zawsze wspominasz o nich jakoś tak za pomocą omówień.

– Czasami bywasz zanadto inteligentna – syknął.

Znajdowali się w bardzo pięknym lesie, ciągnącym się wzdłuż długiego łańcucha wzgórz. Wkrótce wyjechali spomiędzy drzew i wtedy roztoczył się przed nimi widok na całą Christianię z wieżami kościołów i twierdzą Akershus. Tuż obok, na skraju lasu, stał nieduży dom.

W porównaniu z Lekenes była to budowla niepozorna. Ale to właśnie tutaj mieszkał Vemund Tark.

– Myślę, że czujesz się tu dobrze – powiedziała Elisabet, rozejrzawszy się wokół.

– Tak, rzeczywiście. I mam tutaj spokój. A teraz zabiorę tylko kilka rzeczy i odstawię konia do stajni; zaraz ruszymy dalej, do domu Karin.

Wszystko to jest dosyć skomplikowane, pomyślała Elisabet. Jak ja się rozeznam w tych tajemnicach. W końcu nic by się nie stało, gdyby zaprosił mnie do środka.

Spojrzała na swoją piękną podróżną suknię. Moda na peruki specjalnie jej nie zachwycała, ale suknie i kostiumy były w tych czasach piękne, z tymi dopasowanymi w talii gorsetami, głębokimi dekoltami i szerokimi, szeleszczącymi spódnicami. Wszystko było takie wdzięczne, takie kobiece, można było stosować orgie barw, piękne materiały i delikatne koronki. Oczywiście, jej włosy nie były uczesane stylowo, ale tym się akurat nie przejmowała.

Mieszkańcy Lekenes są „czarującymi ludźmi”, powiedziała matka Tora. Elisabet miała nadzieję, że tak jest naprawdę. Ale Vemunda matka do czarujących ludzi nie zaliczyła.

Nie, trudno by go było nazwać czarującym.

Właśnie w tej chwili Vemund otworzył drzwiczki powozu i przyglądał się, w jakim stanie Elisabet dojechała.

Ona nie miała siły dyskutować z nim na temat zasad dobrego zachowania, wysiadła więc z największą gracją, na jaką teraz było ją stać. Żadna pomocna dłoń się do niej nie wyciągnęła, ale że była bardzo ciekawa jego domu, więc bez słowa poszła za nim.

W salonie stała jakaś starsza kobieta o chudej, kamiennej twarzy, z rękami wspartymi na brzuchu. Ukłoniła się Elisabet bez zainteresowania.

Vemund wyjaśnił:

– To jest pani Akerstrom, która prowadzi dla mnie dom. Mieszka w mieście, a do mnie przychodzi na kilka godzin dziennie. Poza tym gotuje i sprząta u mojej kuzynki Karin, więc o te sprawy nie musisz się martwić. Twoim zadaniem będzie zajmować się Karin o każdej porze dnia i nocy, być jej towarzyszką i pomocnicą, a przede wszystkim opiekunką. Zrozumiałaś?

– Tak.

– Panią Akerstrom cenię bardzo wysoko. Jest ona najbardziej godną zaufania osobą, jaką znam. Nigdy słowem nie wspomina o tym, co się dzieje w domu Karin, ale też nie chce mieć z Karin osobiście do czynienia. Pani Akerstrom jest kobietą głęboko religijną i nie lubi żadnej przesady ani próżnego gadania.

– Rozumiem – odparła Elisabet i zwróciła się do gospodyni. – Obiecuję, że nie będę pani wchodzić w drogę. Moim pragnieniem jest, żebyśmy mogły obie dobrze pracować przez ten czas, jaki tutaj spędzę. Bo, o ile dobrze zrozumiałam, to pan Tark zatrudnił mnie tylko na pewien czas, dopóki nie znajdzie kogoś odpowiedniego na stałe.

Tamci oboje skinęli głowami.

Jeżeli Elisabet sądziła, że obejrzy dom Vemunda, to się myliła. Nie zobaczyła niczego poza tym jednym pokojem, a i tu nie widziała zbyt wiele. Dobrze utrzymany pracowitymi rękami pani Akerstrom, umeblowany rzeczami zgarniętymi najprawdopodobniej ze strychu w Lekenes. Bezosobowy, konwencjonalny, typowy dla mężczyzny, który lubi życie poza domem i nie przejmuje się tym, jak wygląda jego mieszkanie.

Nieoczekiwanie myśl ta wywołała u Elisabet coś jakby współczucie. Vemund Tark naprawdę nie był człowiekiem, który skłaniał do takich wzruszeń.

– W porządku! Najlepiej będzie, jeżeli wyruszymy natychmiast – powiedział krótko. – Nie mam czasu na gadanie.

Dzięki za troskliwość, pomyślała Elisabet ze złością i poszła za nim.

Wkrótce powóz toczył się dalej. Droga wiodła w dół, ku miastu. Zatrzymali się na jednej z najbliższych ulic.

– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział Vemund. – Tutaj cię zostawię…

– Jak to? Nie wejdziesz ze mną? – zawołała bliska paniki.

– Bardzo bym nie chciał – odparł z surowym wyrazem twarzy. – Kobieta, która tymczasem zajmuje się Karin, powie ci, co masz robić. Gdybyś miała jakieś kłopoty, to mnie odnajdziesz. A w każdym razie przyjdź do mnie jutro wieczorem.

– O której? – zdążyła zapytać, zanim wsiadł do powozu.

Odwrócił się wyraźnie zirytowany.

– Nie wiem. Powiedzmy, o siódmej. Przyślę wam panią Akerstrom, żeby Karin nie była sama.

Zatrzasnął drzwiczki powozu i odjechał.

Elisabet zastała na ciasnej uliczce, a z sąsiedniej bramy gapiły się na nią jakieś dzieci.

Spojrzała w górę na budynek, który przez jakiś czas miał być jej domem. Był to nieduży, ale ładny piętrowy dom z gustowną dekoracją nad drzwiami. Elisabet westchnęła, zdecydowanie ujęła swój kuferek, który woźnica wystawił z powozu, i zapukała.

Nikt nie odpowiadał.

Po kilku jeszcze bezskutecznych próbach, obserwowana z coraz większym zainteresowaniem przez dzieci, ujęła ostrożnie klamkę.

Drzwi natychmiast ustąpiły i Elisabet weszła do ślicznego małego hallu, utrzymanego w jasnych, wesołych barwach.

– Dzień dobry! – zawołała niezbyt głośno.

W dalszym ciągu żadnej odpowiedzi. W końcu jednak usłyszała, że ktoś porusza się w pokoju obok, i podeszła ostrożnie.

Stała tam jakaś kobieta, odwrócona tyłem do drzwi, i czyściła srebro. Elisabet zakaszlała. Żadnej reakcji. Zbliżyła się więc, tak by tamta mogła ją zobaczyć.

Kobieta drgnęła i z trzaskiem upuściła na stół przedmiot, który trzymała w ręce.

– Dzień dobry – dygnęła Elisabet.

– A, jesteś nareszcie – powiedziała kobieta głosem charakterystycznym dla ludzi głuchych. – To dobrze, będę w końcu mogła sobie pójść z tego domu wariatów. No, mam nadzieję, że wiesz, w co się wdałaś? Ja bym już nie została ani chwili dłużej z tą… wariatką!

ROZDZIAŁ IV

Najpierw Elisabet została wprowadzona do pokoju przeznaczonego dla niej, umeblowanego prosto, ale z gustem. Ściany miały kolor niebieski, co by sprawiało wrażenie chłodu, gdyby nie białe tiulowe firanki i kapa na łóżku w różany wzorek. Toaletka z trójskrzydłowym lustrem została pomalowana w piękne słodkie kolory; Elisabet zastanawiała się, kto to zrobił.

Następnie mogła obejrzeć kuchnię, w której sama w razie konieczności miała przyrządzać posiłki dla siebie i swojej podopiecznej. Potem wraz z przewodniczką przeszły przez salon i jadalnię, w końcu skierowały się na piętro.

– Na górze mieszka ona – szepnęła kobieta. – To kompletna wariatka. Jak to dobrze, że mogę się stąd wyrwać!

Nie brzmiało to zbyt obiecująco.

Na piętrze powietrze było ciężkie od zapachu perfum. Zapukały do drzwi i wysoki głos kobiecy odpowiedział:

– Proszę!

Weszły do maleńkiego saloniku, z którego widać było damską sypialnię.

Przy toaletce pełnej słoiczków, buteleczek i pięknych szkatułek siedziała kobieta. Niedużego wzrostu, ubrana w bardzo wytworny, ale staromodny poranny strój, prawdopodobnie pochodzący z czasów jej młodości. Było w niej coś, co sprawiło, że serce Elisabet skurczyło się ze współczucia. Może to te kokieteryjne wstążeczki w siwiejących włosach, chyba jednak przede wszystkim wyraz twarzy. Jakaś spłoszona życzliwość, młodzieńcze wyczekiwanie, pustka i kompletny brak jakiegokolwiek kontaktu z realnym światem.

– To jest ta nowa panna, proszę pani – zawołała kobieta swoim wysokim, bezbarwnym głosem, jakby sądziła, że inni słyszą jeszcze gorzej niż ona. – W takim razie ja się wynoszę!

Och, nie, pomyślała Elisabet, ale drzwi za tamtą już się zatrzasnęły. Została sama ze swoją podopieczną.

Siedząca przed lustrem przyglądała jej się, marszcząc brwi w wyrazie zaciekawienia. Teatralna karykatura kobiety…

Elisabet dygnęła.

– Nazywam się Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, cieszę się, że będę mogła być pani pomocą, panno Karin.

Karin rozluźniła się.

– Ach! – zawołała uśmiechając się życzliwie. – Jak to miło z twojej strony, Elisabet! Tak, ten kochany chłopak, Vemund, mówił mi, że przyjdziesz. Jak to dobrze! Ta stara była okropna! Ty jesteś w moim wieku, pewnie się zaprzyjaźnimy, a ponieważ nie jesteś taka ładna jak ja, nie muszę się obawiać rywalizacji.

Chichotała, ale nie brzmiało to złośliwie. Było to po prostu naiwne, szczere wyznanie; Elisabet nie mogła go źle zrozumieć. Panna Karin musiała być kiedyś bardzo ładna, taka drobna, krucha i miła, w jej zniszczonych rysach nadal widoczne były ślady dawnej urody.

– Czy mogłabyś mi upiąć włosy? Wciąż mi opadają – zarządziła dama i ponownie odwróciła się w stronę lustra.

Z wielką ulgą Elisabet stwierdziła, że nigdzie tu nie ma tego znienawidzonego białego pudru. Nie, te jakieś trzydzieści lat temu mody na puder jeszcze nie było. Kobieta nie zwróciła też uwagi na gołą głowę Elisabet. Współczesne kobiety na ogół to zauważały.

Poczuła nieskończoną wdzięczność.

– Ma pani bardzo piękne włosy, panno Karin. Piękny jasny blond.

Nie dodała, że srebrzyste smugi czynią włosy jeszcze bardziej jasnymi.

– Tak uważasz? – zagruchała panna Karin. – Tak, muszę być piękna, skoro on ma przyjść wieczorem. A obiecał, że przyjdzie.

Elisabet o mało nie powiedziała: Vemund Tark, ale powstrzymała się w porę.

– Młody pan Vemund? – zapytała.

– Och, nie, nie on! – roześmiała się Karin kokieteryjnie. – Chociaż Vemund jest dla mnie bardzo miły. To on kupił dla mnie ten dom, bo przedtem mieszkałam w okropnych warunkach. Musiałam dzielić pokój z mnóstwem strasznych ludzi, nie wolno mi było używać moich osobistych rzeczy, nie było tam nawet łazienki, powtarzałam im codziennie, że nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania i że mam wpływowych przyjaciół, więc jeżeli ci okropni ludzie nie dadzą mi porządnego mieszkania, to dopiero zobaczą. No i tak się właśnie stało, bo wkrótce zjawił się młody Vemund i zabrał mnie stamtąd, i miał bardzo surowy wyraz twarzy, a oni kłaniali mu się i nadskakiwali, ale Vemund przywiózł mnie tutaj. Nie, ja nie myślę, że on poważnie jest we mnie zakochany, bo to przecież nie wypada. Nie, coś takiego nie uchodzi! Och, a cóż to? Robi mi się jakiś pryszcz na brodzie?

– Nie, proszę mi pozwolić… Chyba nie, w każdym razie a nic nie widzę.

– To chyba jeden z tych podstępnych, które długo chowają się pod skórą. Tak, tak, nam, kobietom, zdarzają się takie rzeczy w młodości!

Elisabet zachowała obojętny wyraz twarzy.

– No, zawsze możemy w tym miejscu położyć maleńki pieprzyk. To nawet bardzo ładnie wygląda. Czy ma pani takie rzeczy?

Panna Karin poszukała w swoich szkatułkach.

– O, tutaj!

Elisabet wyjęła malusieńkie atłasowe serduszko i, zgodnie ze wskazówkami Karin, przykleiła je nisko na policzku.

– No popatrz, jak ładnie – powiedziała Karin. – Pięknie! Och, ileż ty jesteś mądrzejsza od tej głupiej baby! I od tamtej, co była przedtem. Nigdy nie wiedziała, o co mi chodzi, kiedy robiła mi makijaż. Niekulturalne, i jedna, i druga.

Elisabet otrzymała polecenie od głuchej opiekunki, że Karin nie wolno wychodzić z domu. Ale to straszna szkoda. Karin cerę miała bladą i zwiotczałą, a pogoda taka piękna. No, ale cóż, nie mogła łamać zakazów już pierwszego dnia.

Właściwie nie mogła uwierzyć, że stan Karin jest groźny. Nie pojmowała, na jakim świecie żyje, to prawda, ale była stuprocentową kobietą swego czasu. Nieustannie zajęta swoim wyglądem, nic poza tym jej nie interesowało. Kokieteryjna, nienaturalna, myśląca tylko o tym, by wyglądać młodo – to nic nadzwyczajnego u kobiety z wyższych sfer z początków osiemnastego wieku. Panowała wtedy moda na francuską lekkomyślność, choć może Karin rzeczywiście trochę za bardzo podkreślała swoją młodość. Była to jednak miła i sympatyczna osoba, wielu tak zwanych normalnych ludzi zachowywało się dużo bardziej głupio niż ona.

Aż do wieczora, dopóki chora nie musiała położyć się spać, Elisabet nie dostrzegała w jej zachowaniu nic naprawdę szalonego.

Kiedy Karin leżała już w swoim wspaniałym łożu zasłanym batystem i koronkami, wyglądała na bezgranicznie rozczarowaną i opuszczoną.

– Nie przyszedł – szeptała. – Nie rozumiem. Przecież powiedział, że przyjdzie! Tak pięknie się ubrałam. Prawda, że byłam dziś wieczorem wyjątkowo piękna?

– Tak, to prawda. Ale jutro przyjdzie na pewno – pocieszała ją Elisabet, domyślała się bowiem, że dalej niż do jutra myśli chorej nie są w stanie wybiegać.

Przez moment zdawało się, że w oczach nieszczęsnej kobiety rozbłyska świadomość prawdy, ale po chwili uspokoiła się.

– Myślisz, że przyjdzie? No, tak, przecież coś mogło go zatrzymać! Niełatwo jest znaleźć konwalie o tej porze roku! A on mi obiecał, że przyniesie konwalie. Czy ty też uważasz, że to kwiaty najbardziej odpowiednie do ślubnego bukietu? Są takie wdzięczne, prawdziwy symbol niewinności.

– Tak, rzeczywiście się nadają – potwierdziła Elisabet oszołomiona. – Ale, panno Karin, nie powiedziała mi pani, na kogo pani czeka.

– Nie powiedziałam? To znaczy, że ty o niczym nie wiesz? Nikt ci nie powiedział o najważniejszym? Czekam na narzeczonego, oczywiście! Jest taki przystojny, możesz mi wierzyć! Za kilka dni ma być nasz ślub.

– Rozumiem.

Teraz zaczynała się domyślać, na czym polega tragedia. Narzeczony. Czy on umarł? I ani serce, ani tym bardziej rozsądek Karin nie były w stanie tego znieść.

„Rozpacz większa niż ktokolwiek byłby w stanie znieść…”

Ingrid miała rację. To tutaj kryje się ta rozpacz! Ingrid nazwała to nie wyjaśnioną sprawą. No tak, przecież nie mogła się domyślać istnienia Karin Ulriksby.

Trudna do zniesienia rozpacz. Karin nie przyjmuje więc do wiadomości, że jej ukochanego nie ma. Codziennie ufnie na niego czeka, ubiera się pięknie, stara się być młoda i ładna. I każdego wieczoru doznaje rozczarowania. Czeka na swojego narzeczonego, który nigdy nie przyjdzie. Który pewnie już zamienił się w proch pod ziemią…

To dla niego tak się stroi.

Elisabet powiedziała dobranoc, poprosiła, by panna Karin wołała, gdyby czegoś potrzebowała. Elisabet przyjdzie natychmiast!

Kiedy nareszcie sama znalazła się w łóżku – w obcym łóżku, w obcym domu – długo leżała pogrążona w myślach.

To błąd Vemunda miał sprawić, że Karin dotknęło nieszczęście…

W takim razie nie była chora od zbyt dawna. Co Vemund mógł zrobić? Nasuwało się najprostsze podejrzenie: Zamordował jej narzeczonego?

Mimo woli, powiedział Vemund. To oczywiste. Ale wstręt Karin da nazwiska Tark nie jest przez to mniejszy. To znaczy nie byłby, gdyby to nazwisko usłyszała.

Jej zmysły nie powinny zostać obudzone. Bo wtedy wróci pamięć. Przypomni sobie, że narzeczonego już nie ma. I że to ktoś nazwiskiem Tark go zabił, zabił jej szczęście.

To wystarczające tłumaczenie.

Wrażliwa, trochę już podstarzała kobieta mogła na taką tragedię zareagować właśnie tak, schronić się w świecie fantazji.

Elisabet nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Większość normalnych kobiet potrafiłaby przeżyć takie nieszczęście. Ale Karin Ulriksby była niezwykle wrażliwą istotą. Czekała chyba na kandydata do małżeństwa dość długo. A gdy się w końcu jakiś pojawił… Straciła go w tak bezlitosny sposób.

Vemund okazał wielką troskliwość, skoro tak się nią zajął. Karin Ulriksby nie była stworzona do życia w okrutnym domu dla psychicznie chorych, w domu wariatów jak się to brutalnie nazywa.

Sumienie Vemunda musiało być czarne jak noc.

To zresztą dziwne, że Karin, jego kuzynka przecież, nie wiedziała, jak on się nazywa. Musiała chyba zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje jakiś Tark o imieniu Vemund, to znowu nie takie pospolite nazwisko! Ale pewnie i to ma jakieś wyjaśnienie.

– Elisabet! – rozległo się wołanie.

Włożyła szlafrok i pośpieszyła na górę.

– Powinnaś drzwi od twego pokoju zostawić otwarte. Żebyś słyszała, gdyby on pukał. Bo wiesz, on mógł wpaść po drodze w ręce rozbójników albo koło od powozu mogło się popsuć, może być wiele przyczyn.

– Ja sypiam bardzo czujnie, panno Karin.

Chora wyglądała na uspokojoną.

– Tak się cieszę, że jesteś ze mną, Elisabet. Jesteś bardzo miłą osobą.

– Na pewno będzie nam dobrze razem, panno Karin – zapewniła Elisabet i poprawiła chorej kołdrę.

Serce jej krwawiło, gdy patrzyła na tę kobietę, której twarz i włosy nosiły już ślady upływu czasu. Rysy zaczynały się rozmazywać, pojawiały się podstępne zmarszczki. Organizm też zapewne nie był już taki jak dawniej. Pewnego dnia będzie musiała pojąć prawdę. Że jest stara i że życie mija. W końcu będzie też musiała zrozumieć to, co wszyscy widzą: Że przestała być czarującą panną młodą.

I co się wtedy stanie?

Elisabet dobrze znała stary przepis: Nieszczęśliwą miłość uleczyć może tylko inna miłość.

Ale w przypadku Karin? Było pewnie na to za późno, a zresztą może ona już na zawsze pogrążyła się w świecie marzeń?

– Paladin z Ludzi Lodu – rzekła Karin, kiedy Elisabet poprawiała jej poduszkę. – To brzmi bardzo arystokratycznie! Chyba nie jesteś szlachcianką?

– Kiedyś mój ród należał do arystokracji – uśmiechnęła się Elisabet. – Ale to było dawno temu! Szlachta teraz upadła, jak pani wie. I pod względem pozycji społecznej, i pod względem materialnym.

– Tak, to prawda – westchnęła Karin z ulgą i jakby uspokojona. Byłoby chyba kłopotliwe mieć osobę z arystokracji jako damę do towarzystwa, ona powinna tu być najwyżej postawiona, dobra panna Karin. – Skąd pochodzi twój ród? Paladin, to chyba nie jest norweskie nazwisko?

– Nie, rzeczywiście nie jest. Pochodzimy ze Schwarzburga, mój przodek był tam księciem. Później ród miał tytuł margrabiowski. Jeden z moich przodków osiedlił się w Danii i tam spotkał moją praprababkę pochodzącą z Ludzi Lodu. Tu, w Norwegii, nie mamy żadnego tytułu. No, to może pani teraz spać spokojnie, panno Karin, będę uważać, czy ktoś nie stuka.

Panna Karin ponownie ułożyła się do snu, przejęta tym, że jej dama do towarzystwa pochodzi z książęcego domu. Następnego dnia jednak zapomniała o wszystkim wobec straszliwie trudnego dylematu, czy włożyć błękitną suknię, czy raczej różową.

Elisabet i panna Karin szybko doszły do porozumienia. Wprawdzie Elisabet nudziła się porządnie, spędzając dzień na rozmowach, grach i pielęgnowaniu urody swojej chlebodawczyni, nieustannie jednak kołatała jej w głowie jedna myśl: Jak zdołam pomóc temu biednemu stworzeniu, nie raniąc go jeszcze głębiej?

Bo Elisabet bardzo chciała pomóc.

W jakiś sposób udało jej się wmówić chorej, że dziś wieczorem absolutnie nie powinna oczekiwać narzeczonego. Karin, uspokojona, położyła się więc wcześniej i Elisabet miała czas, żeby przygotować się do wyjścia.

Ze swoich okien widziała dom Vemunda na skraju lasu. Nie widziała natomiast Lekenes, bo łańcuch wzgórz w tym miejscu przesłaniał widok. W ciągu dnia zrobiła zresztą mały rekonesans, poszła załatwić jakąś sprawę dla Karin kilka ulic od domu. To, co zobaczyła, napełniło ją lękiem. Ulica, przy której mieszkały, była niebrzydka, zabudowana małymi, dobrze utrzymanymi domami. Ale zaraz za rogiem zaczynała się prawdziwa nędza. Domy zbudowane z tego, co inni wyrzucili, z kawałków drewna, nadgniłych desek, oblepianej gliną wiklinowej plecionki, a nawet starych szmat i Bóg wie czego jeszcze. W oczach mijających ją ludzi dostrzegała agresję, załatwiła więc swoją sprawę tak szybko, jak mogła.

Nigdy bym nie chciała osiedlić się w mieście, myślała wstrząśnięta. Chcę wrócić do domu, do moich wspaniałych, zielonych krajobrazów wokół Elistrand! Jak najszybciej zabrać stąd tego mojego przyszłego męża.

Jeśli w ogóle będę go chciała. Bo przecież jakieś prawo wyboru chyba zachowałam? Prawo, żeby powiedzieć „nie”! W takim przypadku jednak wszyscy będą na mnie źli. Młoda dziewczyna nie pozwala sobie na takie skandaliczne zachowanie, jak podawanie w wątpliwość sądów dorosłych.

Elisabet ubrała się możliwie jak najładniej, by Vemund nie musiał się wstydzić wobec swego brata. Z ironicznym uśmieszkiem stała przez dłuższą chwilę przed lustrem, co najmniej tak sama próżna i zajęta sobą jak nieszczęsna panna Karin.

Przyszła pani Akerstrom, by zastąpić ją przy chorej. Karin była już wtedy w łóżku.

– Mam nadzieję, że zachowywała się spokojnie – powiedziała pani Akerstrom głosem, który przypominał dźwięk źle naostrzonej piły do drewna.

– Ja uważam, że ona zawsze zachowuje się spokojnie – odparła Elisabet. – Jeżeli tylko może zajmować się swoim.

Milczenie pani Akerstrom zdradzało wielką podejrzliwość wobec chorej.

– Wrócę jak najszybciej – obiecała dziewczyna i wyszła.

Idąc pod górę myślała, jak bardzo lubi swoją podopieczną. Czy to tylko współczucie, czy też odczuwała swego rodzaju pokrewieństwo z duszą ukrywającą się za zasłoną własnych iluzji?

A może Karin naprawdę była taka pusta i próżna, taka zajęta sobą, jak to na zewnątrz wyglądało?

Elisabet nie mogła w to uwierzyć. Ale nic na pewno nie wiadomo. Powinna była dowiedzieć się czegoś więcej o Karin, jak doszło do katastrofy, która ją tak zraniła.

Jedyny człowiek, który coś o tym wiedział, pod żadnym pozorem niczego jej nie powie.

Droga pod górę była okropnie długa.

No, nareszcie dotarła! Zanim weszła do środka, pozwoliła płucom odetchnąć i uspokoić się.

Przyszła trochę za wcześnie, widać za bardzo się spieszyła. Większość kobiet posiada wrodzoną skłonność do „robienia entree”, nie chcą siedzieć na kanapie i znudzone witać tych, którzy przychodzą później.

Vemund Tark jednak zdawał się nie przywiązywać znaczenia do takich drobiazgów. Powitał ją trochę zdenerwowany, przyjrzał się jej strojowi i odetchnął z ulgą.

– Znakomicie – oświadczył krótko. – Nie wiem tylko, co Braciszek powie o tych naturalnych włosach. Nieco bardziej niż ja zwraca uwagę na konwenanse i w ogóle.

– Niech sobie mówi, co chce – ucięła Elisabet. – Nie jestem cielę na wystawie.

– O nie, na pewno nie jesteś – mruknął Vemund odwracając twarz. – A jak ci idzie z Karin?

– Mam wrażenie, że zostałyśmy przyjaciółkami – odparła. – Tak jak powiedziałeś, jest to przemiła istota. Ale powinnam chyba wiedzieć więcej o tym, co jej się przytrafiło. Żebym nie popełniła jakiejś gafy.

– Nie, nie możesz wiedzieć więcej! W żadnym razie! Wystarczy, żebyś nie wymieniała nazwiska Tark.

– Ale pomyśl, jeżeli przypadkiem poruszę jakiś drażliwy temat? Nieumyślnie?

– Nie ma takiego niebezpieczeństwa. Coś takiego, co ona przeżyła, zdarza się nieczęsto. I Bogu niech będą za to dzięki!

Paskudny uparciuch! Czy on nie widzi, że Elisabet o mało nie pęknie z ciekawości? Jak można opiekować się taką pacjentką, jeżeli nie wie się o niej dosłownie nic?

– Czy to twoja bliska krewna?

– Za dużo pytasz. O Boże, kiedyż ten Braciszek nareszcie przyjdzie?

Czy to naprawdę takie trudne być sam na sam z Elisabet? Poczuła się dotknięta. Syknęła więc ponownie, choć jednocześnie była na siebie zła z powodu swojej agresji.

– Skoro tak się boisz, żeby nie usłyszała nazwiska Tark, to po co, na Boga, ją tutaj sprowadziłeś? Mieszkając tak blisko tej rodziny z pewnością któregoś dnia usłyszy wasze nazwisko.

– A co miałem zrobić? – parsknął w odpowiedzi. – Nie mogłem przecież zostawić jej samej tam, w tym strasznym domu wariatów! Muszę się, oczywiście, troszczyć o to, żeby jej niczego nie brakowało, a jednocześnie muszę sam tu mieszkać. Dlatego właśnie przeprowadziłem się do tego domu, żeby być w pobliżu. A poza tym to naprawdę mało prawdopodobne, że ona natknie się kiedyś na moją rodzinę albo kogoś, kto ich zna. Ich noga nigdy nie postanie w takiej okolicy. Chociaż sama Karin mieszka w bardzo ładnym domu, to tuż obok zaczyna się dzielnica nędzy.

– Widziałam już – powiedziała Elisabet krótko. – Doznałam szoku, przecież ja jestem przyzwyczajona do czystych wiejskich krajobrazów.

Skinął głową bez słowa i znowu spojrzał w okno, w stronę Lekenes.

Elisabet zapamiętała dwa wyrażenia, którymi się posłużył. „Tam, w tym strasznym domu wariatów”. Jeszcze raz zastanowiła się, gdzie leży owo „tam”. To miejsce, z którego pochodzi rodzina Tarków.

Drugi szczegół, na który zwróciła uwagę, to to, że musiał się przeprowadzić do tego domu w lesie, by lepiej opiekować się Karin. To zrozumiałe, ale Elisabet była pewna, że to nie jest jedyny powód. Musiało istnieć coś jeszcze, o czym nie chciał mówić.

„Mur, mur oporu”.

– No, nareszcie! – zawołał z ogromną ulgą. – Nareszcie ten łazik, mój brat, przyszedł.

Elisabet poczuła, że niemal drży z napięcia. W końcu przecież niecodziennie spotyka się obcego człowieka, z którym prawdopodobnie będzie się dzieliło resztę życia.

Vemund wyszedł z pokoju, by powitać brata.

Pierwsze, co sobie uświadomiła, to to, że podoba jej się głos Braciszka. Miękki, przyjazny, ze skłonnością do śmiechu.

W końcu gość wszedł do pokoju.

O ile Vemund miał niektóre rysy bardzo ładne, co czyniło go męskim i przystojnym, to jego młodszy brat był po prostu urodziwy! Byli mniej więcej tego samego wzrostu, ale Braciszek sprawiał wrażenie wyższego, bardziej eleganckiego, pewnie ze względu na sposób, w jaki się poruszał. Wyprostowany, dumny, prawdziwy szlachcic. Vemund miał wzrok chłodny, pełen rezerwy, niebieskie oczy Braciszka natomiast były ciepłe, przepełnione miłością do wszystkich żywych istot na ziemi. Śmiał się do Elisabet szczerze, podszedł do niej i ucałował jej rękę. Był ubrany absolutnie w zgodzie z najnowszą modą, upudrowane włosy upięte były wysoko, koszula wykończona koronkami, kamizelka ze złotej lamy i aksamitna kurtka. Spodnie do kolan, białe pończochy, buty ze sprzączkami… Elisabet spojrzała ukradkiem na Vemunda; wolałaby, żeby Braciszek ubrany był mniej elegancko. Nie miała jednak czasu na rozmyślania, bowiem gdy młodzieniec pochylił się do jej ręki, upudrowana peruka znalazła się tuż przy twarzy Elisabet, a tego jej nos nie był w stanie znieść. Zaczęła rozpaczliwie wciągać powietrze, a potem kichnęła tak potężnie, że obaj bracia podskoczyli.

Kiedy największe zamieszanie minęło i Elisabet z czerwonymi oczyma, zdyszana i pociągająca nosem, opadła na kanapę, Vemund powiedział cierpko:

– Tak, mówiłaś, że nie znosisz pudru, teraz w to wierzę. Zapamiętaj to sobie, Braciszku! I chyba wybaczysz Elisabet, że nosi naturalną fryzurę?

– Ależ, moi drodzy! – zawołał Braciszek z wesołymi ognikami w oczach. – Takiej gwałtownej reakcji ze strony kobiety jeszcze nie widziałem! Nie mam innego wyjścia, jak tylko uznać to za pochlebne dla mnie, że zrobiłem tak potężne wrażenie.

Elisabet była zrozpaczona. Nie takie wrażenie chciała na nim wywrzeć. Ale on przez cały czas był nią zajęty. Na to przynajmniej wyglądało.

– Kochany Vemundzie, gdzie ty znalazłeś ten piękny kwiat?

– Kwiat? – syknął Vemund przez zęby. – Poczekaj, wkrótce odkryjesz kolce! Elisabet jest córką mego przyjaciela, Ulfa Paladina z Ludzi Lodu, o którym ci wczoraj opowiadałem. To nie byle kto, ani z uwagi na pochodzenie, ani na charakter.

– Tak, mówiłeś, że panna Elisabet pracuje w Christianii jako dama do towarzystwa. U twojej… przyjaciółki?

Elisabet spojrzała na Vemunda, on jednak odparł niewzruszony:

– Tak, u mojej przyjaciółki.

Z jakiegoś powodu ta odpowiedź wydała się Braciszkowi niewystarczająca.

– A więc nie mam możliwości odwiedzenia panny Elisabet bez twojego pozwolenia? – zapytał.

– Nie, nie masz. W każdym razie nie w domu mojej przyjaciółki. Poza tym jednak możesz się z nią spotykać, kiedy oboje zechcecie. Najlepiej, żebyś ją zaprosił do domu, do Lekenes. Elisabet jest w Christianii dość samotna, wiesz.

– Och, to wspaniale! – zawołał Braciszek.

Co za idiotyczne imię dla takiego przystojnego młodzieńca, pomyślała Elisabet. On zaś mówił dalej:

– A dlaczego nie mielibyśmy pojechać do Lekenes już dzisiaj wieczorem? Mam tylko oddać te próbki drewna z jakimiś paskudnymi korytarzami po owadach w środku i już, a wiem, że rodzice siedzą w domu w nastroju bogobojnej nudy. Panno Elisabet, czy zechciałaby pani nas odwiedzić? Nie spodziewałem się takiego miłego spotkania i przyszedłem tutaj piechotą, ale gdyby pani zechciała podjąć ten trud i pójść ze mną, to z największą radością odwiozę panią potem do domu powozem.

W przeciwieństwie do Vemunda Braciszek był najwyraźniej przyzwyczajony do rozmów z damami. Elisabet doszła już do siebie po przygodzie z pudrem i spoglądała teraz pytająco na Vemunda. On sprawiał wrażenie zadowolonego z takiego obrotu sprawy.

– Zastąpię panią Akerstrom, żeby mogła wrócić do domu – mruknął do Elisabet.

Co bracia zdążyli ustalić? A może Vemund przewidział to pospieszne zaproszenie? Czy takie są zwyczaje, by panna z dobrego domu była tak od razu zapraszana do domu kawalera? Elisabet po prostu nie wiedziała, czy zachowuje się właściwie, miała jednak ochotę zobaczyć od środka to piękne Lekenes.

– Wystarczy, że potem przywieziesz Elisabet tutaj, do mojego domu – powiedział Vemund cierpko. – Ona mieszka niedaleko stąd.

– To chyba zrozumiałe, że odwiozę pannę Elisabet do jej domu – zaoponował Braciszek.

– Przywieziesz ją tutaj i nie będziesz robił problemów!

Braciszek przyjął polecenie do wiadomości. Elisabet zauważyła jego podziw i oddanie dla starszego brata i wzruszyło ją to.

Wędrując wąską dróżką u boku Braciszka Tarka w ten piękny wieczór późnego lata, stwierdziła, że w jej myślach panuje chaos. Najwięcej zainteresowania budziła w niej panna Karin, za którą była odpowiedzialna i którą zdążyła polubić. Chciała wiedzieć o niej więcej, lepiej rozumieć jej sytuację.

Braciszka znała zbyt krótko, by mieć jakiekolwiek zdanie na jego temat. Ale był to mężczyzna niezwykle pociągający. Nie mogłaby temu zaprzeczyć. Poza tym sprawiał wrażenie łagodnego i przyjaznego. Zdecydowanie można mieć gorszego męża!

Całe życie…?

Cóż, dlaczego nie? Skoro tylko on ją zaakceptuje? Ale nie może jej zdradzać, z tym Elisabet nigdy by się nie pogodziła.

Nie, teraz wybiega za daleko w przyszłość. To wszystko wie przecież tylko Vemund, który wybrał ją na żonę dla Braciszka. O tym, czego on sam by sobie życzył, nie wiedziała jeszcze nic. Ani o jego rodzinie. Co oni powiedzą?

– Wygląda na to, że pomiędzy tobą a twoją matką panują bardzo serdeczne stosunki – powiedziała, kiedy szli pod wielkimi, ciemnymi teraz dębami, których konary i liście pokryła już rosa.

– I tak było zawsze – powiedział Braciszek. – Vemund też był wspaniałym bratem. Szkoda, że nas opuścił w taki sposób, pusto jest w domu bez niego.

– Tak, a właściwie dlaczego on to zrobił? – zapytała Elisabet, zanim zdążyła pożałować swojej niestosownej ciekawości.

Ale Braciszek odpowiedział spokojnie, niczego nie podejrzewając:

– On uważa, że nie ma prawa dłużej mieszkać w domu rodziców. Twierdzi, że nie jest tego godzien, bo popełnił coś niewybaczalnego.

Elisabet skinęła głową. Ona także to słyszała. Przestępstwo wobec panny Karin, cokolwiek to oznacza.

– Wiesz, Elisabet. Wolno mi chyba zwracać się do ciebie po imieniu? Wiesz, my mamy takich wspaniałych rodziców. Matka po prostu nie ma sobie równych, a ojciec to sama dobroć! Domyślam się, że Vemund nie może znieść, iż zawiódł ich jakimś swoim nieodpowiedzialnym postępkiem. Wobec tego dobrowolnie wybrał samotność. Vemund jest zupełnie innym typem niż my wszyscy. Bardziej szorstki, jakby nieogładzony. Ale chociaż nigdy tego nie daje po sobie poznać, uważam, że jest bardzo wrażliwy.

– Ja też tak uważam – rzekła Elisabet w zamyśleniu.

Weszli właśnie do tego wspaniałego parku Lekenes, który widziała z powozu. Teraz jednak wyobrażała sobie, że wędrują przez zaczarowany las. Panowała taka cisza, że ich głosy odbijały się głucho od potężnych drzew. Dęby powykrzywiane ze starości stały w tym zmierzchu późnego lata jakieś nierzeczywiste, pnie miały grube, sękate i groteskowo rozpostarte konary. Pod drzewami rosła wypielęgnowana trawa, pokryta teraz wieczorną rosą, i Elisabet była przekonana, że wiosną pełno tu zawilców i sasanek.

Zdumiewające, że to ona idzie tu, obok tego nieprawdopodobnie przystojnego młodego człowieka, w tym otoczeniu! Ona, która jeszcze tydzień temu snuła się po wiejskim domu i konała z nudów! Ile się już wydarzyło od tamtej pory! A jak się rozgniewała, kiedy Vemund Tark przyszedł prosić o jej rękę w imieniu swego brata!

Teraz już się nie złościła. Była beznadziejnie onieśmielona towarzystwem tego pięknego młodzieńca, który nie wiedział jeszcze, że ona została wybrana na jego narzeczoną.

Nieoczekiwany poryw wiatru szarpnął koronami drzew i sprawił, że powietrze się ochłodziło.

– Nie marzniesz? – zapytał Braciszek troskliwie. – Za chwilę będziemy na miejscu.

– Jak dawno Vemund wyprowadził się z domu? – zapytała Elisabet.

– Jakieś dwa albo trzy lata temu, o ile dobrze pamiętam – odparł Braciszek prostodusznie.

– To chyba normalne, że dorośli synowie wyprowadzają się z domu?

– Ale nie on. To przecież on ma odziedziczyć całe Lekenes, więc jeśli ktoś miałby się wyprowadzać, to raczej my, rodzice i ja! Ale on się zmienił po podróży do naszego starego domu właśnie przed trzema laty. Coś musiało się tam wtedy stać. Miało to związek z jakimś przestępstwem. Potem nie chciał, żeby jego noga postała w Lekenes. Mówił, że nie jest godzien. Najgorsze, że on w ogóle nie chce widzieć rodziców. Ojciec wycofał się z kierowania przedsiębiorstwem i teraz Vemund jest odpowiedzialny za wszystko. Ale on nie chce. On tego nienawidzi. Skutek jest taki, że to ja muszę być łącznikiem pomiędzy nim i ojcem we wszystkich sprawach, które dotyczą przedsiębiorstwa. To okropnie kłopotliwe!

Elisabet przysłuchiwała się temu z ogromnym zainteresowaniem. Ten ufny młody człowiek opowiadał z własnej woli o wszystkim, o co Vernunda nie wolno było nawet zapytać.

– A gdzie mieszkaliście przedtem, zanim rodzina kupiła Lekenes?

– Mieliśmy majątek niedaleko Holmestrand.

Braciszek zaczął z entuzjazmem opowiadać o ich starym domu koło Holmestrand, ale Elisabet już go nie słuchała.

To musiało być właśnie tam. Tam kuzynka Vemunda, Karin, została zamknięta w okropnym domu dla psychicznie chorych. On ją tam odnalazł i sprowadził tutaj w tajemnicy przed resztą rodziny. To on popełnił tak wielkie przestępstwo wobec Karin, że rozum jej się od tego pomieszał. Ale kiedy to wszystko miało miejsce? Kiedy pojechał znowu do Holmestrand z ostatnią wizytą? Co się tam wtedy stało? W takim razie musiał tam spędzić sporo czasu, bo według tego, co powiedziała Karin, przebywała w tym domu wariatów dość długo.

Ale Elisabet nie miała odwagi pytać więcej o Holmestrand, za nic też nie odważyłaby się wspomnieć o Karin. Jeszcze nie teraz! Chyba jednak mogłaby spróbować dowiedzieć się czegoś na własną rękę. Bo Elisabet była ciekawa z natury, a zagadka Karin – i Vemunda – interesowała ją ponad wszelkie wyobrażenie. Jeśli ma pomóc Karin wrócić do zdrowia, musi wiedzieć!

Drgnęła na dźwięk głosu Braciszka:

– No proszę, oto Lekenes! Czy widziałaś kiedy równie doskonałego?

ROZDZIAŁ V

– Mamo! Ojcze! Nie śpicie jeszcze? – wołał Braciszek wbiegając do imponującego hallu.

– Tutaj jesteśmy, Braciszku – odparł bardzo miły kobiecy głos.

– Chodź! – zaprosił Elisabet. – Rodzice są w małym saloniku. Na pewno siedzą przy oknie i rozkoszują się wieczorem. Mama to uwielbia.

Trochę niepewna szła za nim przez pokoje, w porównaniu z którymi Elistrand, ba, nawet samo Grastensholm wyglądało jak dom komornika. Mijali grupy kanap pokryte złoto-białą tkaniną, z haftowanymi oparciami, marmurowe rokokowe stoliki na wygiętych nóżkach i zwaliste komody. Ściany pocięte na prostokątne płaszczyzny, oddzielone od siebie obramowaniami ze złoconych kwiatów. W lustrach odbijały się wyszukane malowidła i ciężkie kotary…

Braciszek oznajmiał głośno ich nadejście:

– Przyszła ze mną najnowsza znajoma moja i Vemunda, Elisabet, córka Ulfa Paladina.

Dwoje ludzi wstało z kanapki pod oknem w bardzo pięknym salonie. Chociaż dzienne światło jeszcze nie zgasło, w pokoju paliło się już mnóstwo świec w srebrnych kandelabrach, Elisabet widziała więc wyraźnie swoich przyszłych teściów.

Pani wyszła jej naprzeciw z wyciągniętą ręką.

– Elisabet Paladin z Ludzi Lodu! Witaj w naszym skromnym domu! Miałam przyjemność spotkać kiedyś twoją matkę, margrabinę…

Margrabinę? Elizabet wprost nie wierzyła własnym uszom. Nikt już się tak nie nazywa. A już najmniej matka…

Ukryła uśmiech, w którym zawierała się zarówno irytacja, jak i rozbawienie, i dygnęła przed matką obu braci. Pani Tark była, zgodnie z określeniem matki Elisabet, Tory, kobietą zachwycającą. Nie młoda, nie, była chyba starsza, niż na to wyglądała, lecz obdarzona takim wdziękiem, że Elisabet poczuła się przy niej niczym słoń. Matka Braciszka była osobą dość wysoką, o lekko wystających kościach policzkowych i pięknej twarzy. Oczy promieniały godnością i chęcią życia, plecy miała dumnie wyprostowane. Dłoń, którą podała Elisabet, była koścista, szczupła i sucha, uśmiech, z jakim przyglądała się gościowi, życzliwy. Pani domu, która znakomicie czuła się w swojej roli, kobieta światowa i po prostu czarująca istota. Połączenie siły i delikatności. Elisabet poczuła się okropnie mała.

Ojciec braci był przy tej wspaniałej kobiecie prawie niewidoczny. Wysunął się zza jej pleców, ujął rękę Elisabet i ucałował z prawdziwą elegancją, na co ona mimo woli się cofnęła.

– Bądź ostrożny, ojcze – roześmiał się Braciszek. – Elisabet źle znosi zapach pudru, dostaje od tego okropnego kataru!

Pan Tark wyprostował się natychmiast; w jego oczach rozbłysła życzliwość.

– Czy to prawda?

– Niestety, tak – odparła Elisabet zawstydzona. – I dla tego noszę włosy niezbyt modnie uczesane.

– Moim zdaniem to czarujące! – zawołała pani Tark. – Kiedy ma się takie włosy, jak ty, to po cóż je chować?

Czy nie było sarkazmu w tych słowach? Nie, Elisabet nigdy by w to nie uwierzyła.

Uśmiechnęła się do ojca Braciszka. Teraz pojmowała, dlaczego obaj bracia wyglądają tak znakomicie. Nie tylko ich matka była pięknością, ojciec także należał do najprzystojniejszych mężczyzn, jakich widziała. Było coś łagodnego i delikatnego w tej jeszcze młodej twarzy, obaj synowie bardzo byli do niego podobni. Elisabet nie byłaby kobietą, gdyby nie zauważyła, że pani Tark jest starsza od swego męża. Trudno powiedzieć, ile starsza, bo ukrywała to starannie, a on miał głębokie zmarszczki na czole, jakby ze zmartwienia, prawdopodobnie ze względu na pracę w tym dużym przedsiębiorstwie. Dziwne zachowanie Vemunda też pewnie robiło swoje. Pan Tark ubrany był podobnie jak Braciszek. Zgodnie z modą miał upudrowane na biało włosy, koronkowy żabot pod szyją i białe pończochy. Elisabet nie znosiła tej mody, którą uważała za śmieszną i mało męską. Wolałaby, żeby Braciszek ubierał się jak Vemund. No nic, po ślubie Elisabet postara się wyeliminować największe dziwactwa. Nic nie mogła na to poradzić. W miarę jak lepiej poznawała tę rodzinę, myśl o małżeństwie z Braciszkiem wydawała jej się coraz bardziej pociągająca.

No i ten dom! Dla tego domu zgodziłaby się chyba wyjść za mąż niemal za kogokolwiek.

Ale tylko niemal. Elisabet mogłaby wyjść za mąż jedynie za mężczyznę, którego będzie akceptować i lubić. To podstawowy warunek. Ale kochać? To słowo nie mówiło jej zbyt wiele. To ułoży się później. A Braciszka już zdążyła bardzo polubić.

Ponadto wyglądało na to, że jego rodzice nie będą mieli nic przeciwko niej. A może oślepia ich ten margrabiowski tytuł? Co za okropne pomysły przychodzą matce do głowy! Dostanie jej się za to!

Elisabet została zaproszona na kolację i wszyscy rozmawiali z nią bardzo uprzejmie. Zauważyła, oczywiście, że starają się ją wypytywać o chlebodawczynię, tę panią, u której jest damą do towarzystwa. Elisabet podejrzewała, że oni sądzą, iż chodzi tu o utrzymankę Vemunda. Z uporem jednak powtarzała, że to starsza osoba, która niechętnie widuje innych ludzi, nie chce, by Elisabet opowiadała o niej komukolwiek, i nie życzy sobie, by wymieniała jej nazwisko.

Muszę jednak wymyślić dla niej jakieś nazwisko, postanowiła Elisabet. Trzeba zapytać o to Vemunda, dalej tak być nie może.

Im dłużej trwało spotkanie z rodziną Tarków, tym bardziej Elisabet ich lubiła. Przystojny ojciec sprawiał wrażenie, że gotów byłby zdmuchiwać pył z ziemi, po której stąpa pani Emilia.

Często delikatnie, z wielkim szacunkiem pieścił jej dłoń, a ona rzucała mu pieszczotliwe, czułe spojrzenia; wiecznie zakochana para. Było dość oczywiste, kto z tych dwojga jest silniejszy, ale to nie miało znaczenia, skoro pani Emilia zachowywała się tak łagodnie i z takim wdziękiem.

Niebywale piękna para, obdarzona dwoma takimi przystojnymi synami!

Ale pojawiały się rysy na rodzinnej idylli. Vemund zakłócił harmonię. Wyglądało na to, że rodzice przeżyli ciężko jego odejście, zwłaszcza ojciec. Za każdym razem, kiedy w związku z przedsiębiorstwem padało imię Vemunda, na pięknej twarzy pana Arnolda pojawiała się zmarszczka.

A Elisabet przechodziła sama siebie. Była taka dowcipna i taka uprzejma, że jej rodzice nie wierzyliby własnym oczom. Po prostu atmosfera, środowisko i ten piękny dom nie zachęcały do zbyt swobodnego zachowania.

Musiała zrobić bardzo dobre wrażenie, bo niezwykle serdecznie zaproszono ją znowu, po czym Braciszek odwiózł ją do domu Vemunda. Było ciemno, kiedy jechali przez park, a potem przez las, i Elisabet znowu doznawała tego uczucia nierzeczywistości. Nastrój był jak wyjęty z baśni – z przytłumionym stukotem końskich kopyt, z lasem ledwo widocznym w tajemniczym mroku i z tym pięknym młodym mężczyzną obok. Braciszek zachowywał się wobec niej z największym uszanowaniem, ale silnie odczuwała jego bliskość. Słyszała ten łagodny, przyjazny głos, który opowiadał o balach, na których Braciszek bywał, i o ludziach, których Elisabet powinna spotkać. Karin nie wspomniał jednak nigdy i Elisabet nie odważyła się zapytać, jakie pokrewieństwo ich łączy.

Obok domu Vemunda wysadził ją z powozu.

– Czy na pewno możesz sama iść dalej? – zapytał z troską.

– Och, tak, to niedaleko. Dziękuję za przemiły wieczór.

– To my powinniśmy dziękować – uśmiechnął się. – Już dawno nie mieliśmy tak miłej wizyty. Jesteś taka naturalna, Elisabet. Taka bezpośrednia i niekonwencjonalna!

No, nie ma co! A ona myślała, że zachowuje się zgodnie z wszelkimi konwenansami!

Braciszek strzelił z bicza na pożegnanie i powóz odjechał. Elisabet samotnie ruszyła w stronę miasta.

W domu Karin czekał na nią Vemund.

– No, nareszcie jesteś – powitał ją cierpko. – już myślałem, że masz zamiar tam zamieszkać.

W jakimś sensie przyjemnie było usłyszeć jego ostry głos po całej tamtej etykiecie i słodkich słówkach.

– Zostałam zaproszona na kolację – oświadczyła zdyszana i usiadła obok niego. Powoli rozwiązywała wstążkę od kapelusza. – No, a co tutaj?

– Spała przez cały czas. Chcesz coś zjeść?

– Dziękuję, tylko coś do picia – powiedziała, żeby zatrzymać Vemunda jeszcze na chwilę. – Może i ty wypijesz szklaneczkę piwa?

– Już to zrobiłem. Właściwie chyba za dużo piję, ale to przynosi zapomnienie na pewien czas. No, i jak ci poszło?

Elisabet ożywiła się.

– Vemund, jaki wspaniały dom! I jakich masz fantastycznych rodziców! Twój brat jest po prostu nadzwyczajny!

– W tej właśnie kolejności?

– No, niekoniecznie – powiedziała rumieniąc się. – Podobało mi się wszystko, co widziałam. Wydaje mi się, że ja też się im podobałam. Zachowywałam się bardzo poprawnie – dodała pospiesznie.

– Chciałbym to widzieć – roześmiał się jakoś nieszczerze.

– Och, jak oni wszyscy mi się podobają! Twój ojciec, Vemundzie, jest wspaniały. Takiego męża chciałabym mieć.

– No wiesz, zajeździłabyś go na śmierć. Ty potrzebujesz kogoś, kto by nad tobą dominował.

– I to dlatego wybrałeś dla mnie Braciszka? – zapytała cicho i z powagą. – On jest dokładnie tak samo łagodny jak twój ojciec.

– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją Vemund. – Braciszek jest wymagający. Oczekuje od kobiety bardzo dużo. Wiesz, jego ideałem jest matka, a niełatwo jest dorównać takiemu wzorowi.

Elisabet oparła łokcie o stół, pochyliła się w przód i powiedziała impulsywnie:

– Tak, ale ona pamięta o swojej pozycji. Jest urodzonym autorytetem, prawda? Taka silna, a popatrz, jak umie się podporządkować swojemu mężowi, jaka jest wobec niego uległa i miła, jaka oddana! Ja też chcę być taka.

Sceptyczne parsknięcie Vemunda podziałało na nią trzeźwiąco. Elisabet zaczerwieniła się i zapytała niezbyt taktownie:

– Ale czy nie jest ona… trochę starsza od męża?

– Trochę? Nie uwierzysz, ale ona ma sześćdziesiąt trzy lata. Osiemnaście lat starsza od ojca. Była już wdową, kiedy się spotkali.

– To dość naturalne, że mężczyźni żenią się z trochę od siebie starszymi wdowami, prawda? To zdarza się wszędzie. Często jest to małżeństwo dla zysku, bo wdowy bywają bogate.

– Nie w tym przypadku. Ten przeklęty majątek pochodzi od rodziny Tarków, został dla nich wypracowany przez biednych ludzi!

– Uważaj, żeby cię nie pochłonęły rewolucyjne idee walki o sprawy klas niższych! Ale masz rację, nigdy bym nie przypuszczała, że twoja matka ma aż tyle lat. Rzeczywiście, czas nie ma na nią wpływu!

Vemund siedział odwrócony do niej profilem i wyglądał przez okno. Znowu uderzył ją ten wyraz życiowego doświadczenia i rezygnacji, widoczny w jego twarzy. To nie znane jej przestępstwo wobec Karin odebrało mu widocznie wszelką wolę istnienia. Z dzielnicy biedy dochodziły do nich jakieś stłumione hałasy, krzyki kobiet rozgniewanych na swoich zataczających się mężów, ale na najbliższej ulicy panowała cisza. Może dzięki temu, że na rogu znajdował się posterunek policji i oddzielał od siebie te dwa światy. Elisabet zastanawiała się, czy to nie Vemund postarał się o takie ulokowanie stróży porządku, kiedy miał zamiar umieścić tutaj Karin.

Znowu zwrócił się ku niej, jego oczy lśniły w mdłym blasku świecy, wyglądał jak wspaniałe drapieżne zwierzę. Elisabet stwierdzała jednak, że taki piękny jak Braciszek nie jest. O ile tamten był niczym obraz, to Vemund wyglądał jak szkic, według którego zostało wykonane dzieło sztuki.

– A zatem mój brat ci się podoba? – zapytał.

– O tak, to naprawdę miły młody człowiek. Piękny jak zaczarowany książę z bajki, chociaż wygląd odgrywa mniejszą rolę.

– Zaczarowani książęta rzadko bywają piękni. Na ogół występują jako bestie albo jako żaby.

– No tak, wobec tego on wygląda jak odczarowany zaczarowany książę – powiedziała śmiejąc się wesoło. – W dzieciństwie najbardziej lubiłam baśń o zaczarowanym księciu. Kiedy byłam bardzo młoda, marzyłam, żeby spotkać takiego potwora, pokochać go i odczarować za pomocą pocałunku.

Przyglądał jej się jakoś osobliwie. Jakby nie dowierzał temu dziecinnemu zachwytowi i jakby coś chciał sobie potwierdzić… Nie umiała do końca odczytać, co się kryje w jego wzroku.

– Sądzisz, że mogłabyś wyjść za niego za mąż?

– Za księcia?

– Za Braciszka, oczywiście!

Zawahała się jedynie na sekundę, ale on to zauważył.

– Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu – powiedziała wolno, jakby słowa nie bardzo chciały przejść jej przez gardło.

Vemund znowu odwrócił się do okna.

– Znakomicie – oświadczył. – Chciałbym, żebyś go stąd zabrała. Żeby spokojnie osiedlił się w Elistrand i żebyście razem budowali swoje życie. To jest teraz moje jedyne pragnienie.

Elisabet nie bardzo wiedziała, co mówić. Czuła się jakoś nieszczególnie. Jakby wydana. Wykorzystana.

Nie pozwól mu się wykorzystać, przestrzegała Ingrid.

Czy nie to właśnie się teraz dzieje? A może jednak nie?

Dlaczego odczuwała taką bolesną pustkę w piersi? Jakby ssanie, coś, czego się doznaje, kiedy człowiek musi stanąć sam przed dużym zgromadzeniem, wszystkie spojrzenia skierowane są na niego i nikt, ale to nikt nie chce mu pomóc…

Vemund wstał i przerwał jej rozmyślania.

– Jesteś chyba bardzo zmęczona. Powinienem iść do domu.

– Nie, ja…

Wyrwało jej się to całkiem spontanicznie, natychmiast spłonęła rumieńcem i umilkła spłoszona.

Vemund spojrzał na nią pytająco. Jakby myśl o samotnym powrocie do domu w lesie sprawiała mu przykrość.

Elisabet wstała także.

– Nie, to nic. Och, musi już być bardzo późno, a ja trzymam cię tutaj, chociaż jutro znowu wcześnie wstaniesz do pracy. – Mówiła gorączkowo, jakby chciała zagłuszyć błaganie, które cisnęło jej się na usta: Żeby został. – Dziękuję ci, że chciałeś posiedzieć przy Karin – zakończyła cicho. – Przeżyłam niezapomniany wieczór.

Mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „Tego się właśnie obawiałem”, ale przecież niczego takiego nie mógł był powiedzieć.

– Czy wobec tego pozwolisz, że jutro porozmawiam z Braciszkiem? Powiem mu, że prosiłem w jego imieniu o twoją rękę i że twoi rodzice nie mają nic przeciwko temu.

Elisabet drgnęła.

– Nie ma chyba pośpiechu – bąknęła.

Vemund podszedł do niej i powiedział nieoczekiwanie stanowczo:

– Owszem, trzeba się spieszyć! Ja długo już tego nie zniosę i… – Przerwał i powtórzył poprzednie pytanie: – Mogę mu to powiedzieć?

Niechętnie wyraziła zgodę.

– Oczywiście, zawsze możesz mu to powiedzieć. Tylko bądź ostrożny. Obserwuj, jak on reaguje. I nie mów mu, że rodzice się zgodzili ani że ja też jestem chętna. W ten sposób zapędzisz go w ślepą uliczkę, będzie musiał się zgodzić z samej tylko uprzejmości. Chciałabym najpierw wiedzieć, co on sam o tym sądzi.

– Jesteś najbardziej upartą… – zaczął Vemund i przerwał. – No dobrze, będzie, jak chcesz. Ale jeśli będzie zachwycony?

– W takim razie powiedz mu, co chcesz. Jestem za bardzo zmęczona. Już niczego dziś nie wymyślę.

– Tak, oczywiście, rozumiem – powiedział łagodnie. – Dbaj o Karin. I o siebie też. Dobranoc!

Kiedy poszedł, w domu zrobiło się pusto. Elisabet postanowiła iść na górę, żeby zajrzeć do Karin, ale chora spała mocno. Zostawiła uchylone drzwi, by słyszeć ewentualne wołanie, i położyła się do łóżka.

Hałasy na zewnątrz ucichły. Elisabet leżała w swoim pięknym pokoju, w mroku mogła się zaledwie domyślać ścian i sufitu, i eleganckiego lustra. Myśli kłębiły jej się w głowie, nie umiała opanować wzburzenia.

I nagle powzięła postanowienie: Najszybciej jak to możliwe powinna się wybrać do Holmestrand. Musi wiedzieć coś więcej o tym okropnym przestępstwie Vemunda wobec Karin.

Przeniknął ją zimny dreszcz. To krew Ludzi Lodu, która we mnie płynie, pomyślała. Nie jestem dotknięta, nie należę też do wybranych, jestem zwyczajną dziewczyną. Teraz jednak poznałam namiastkę tego, co mogą odczuwać tacy jak Ingrid czy Ulvhedin.

To było ostrzeżenie! Nie mieszaj się w sprawy, które cię nie dotyczą, Elisabet! Pozwól Vemundowi zachować swoje tajemnice!

Ale jak w takim razie zdołam pomóc tej delikatnej, dobrej pannie Karin?

Następnego dnia zrobiła coś, czego nie miała prawa robić.

Zaraz jak tylko znalazła się w tym domu, uświadomiła sobie, że znajdzie tu wyjątkowo wiele okazji do wykorzystania dla swoich medycznych umiejętności. Panna Karin cierpiała na niezliczone dolegliwości, należała do osób wrażliwych, a przez tyle lat pielęgnowano ją byle jak. Po prostu nie było dolegliwości, która by jej nie dręczyła. Pierwsze, czym Elisabet musiała się zająć, były stopy. Chora ledwie mogła na nich stać, takie były opuchnięte i zaniedbane. A kiedy panna Karin odkryła, jakim cennym nabytkiem jest dla niej Elisabet, zgłaszała swoje cierpienia jedno po drugim. Elisabet przywiozła z domu spory zapas środków leczniczych i pomagała nieszczęsnej kobiecie jak umiała. Powoli ujawniały się jednak coraz poważniejsze sprawy. Panna Karin znajdowała się naprawdę w opłakanym stanie! Szczęśliwa, że ma przy sobie „lekarza” kobietę, zaczęła się skarżyć także na dyskretne kobiece choroby. Elisabet wyrosła jednak w surowym klimacie, nauki pobierała u Ingrid i Ulvhedina, więc się nie rumieniła, lecz robiła, co się dało, i zapisywała chorej rozmaite lekarstwa (miała je oczywiście przy sobie, ale panna Karin życzyła sobie, żeby wszystko odbywało się zgodnie z zasadami sztuki).

I dlatego właśnie Elisabet zdecydowała się postąpić wbrew woli Vemunda. Oświadczyła mianowicie pannie Karin, że pogoda jest znakomita, wobec czego powinny wyjść na mały spacer!

– Na dwór? – zapytała jej podopieczna i aż usta otworzyła ze zdumienia. – Ależ ja nie wychodziłam na dwór od czasu, kiedy wyjechałam z Bode.

Bode! Tę nazwę Elisabet powinna zapamiętać!

– No więc najwyższy czas, żeby wyjść. Wie pani, organizm źle się czuje w ciągłym zamknięciu. Cała maszyneria zaczyna działać nie tak jak trzeba i człowiek zaczyna chorować, właśnie tak jak pani.

– O, tak. Ja jestem strasznie chora – westchnęła Karin żałośnie, pełna współczucia dla siebie samej.

– Ale chce pani być zdrowa, prawda? A zatem spróbujemy zrobić nieduży spacerek. Na początek tylko kilka kroków w dół ulicy.

– A moje nogi?

– Trzeba je poćwiczyć. Z początku będzie to oczywiście trochę boleć, ale szybko przestanie.

– Ale co się stanie z moją piękną białą cerą? To szkodliwe dla cery wychodzić na wiatr i deszcz albo na zbyt ostre słońce.

– Jest różnica między ładną białą cerą a cerą bladą, chorobliwą – rzekła Elisabet i trzeba z uznaniem przyznać, że zdołała zachować cierpliwość. – Odrobina świeżego powietrza sprawi, że cera pani stanie się zdrowa i młoda, ale trzeba wychodzić codziennie. Chodźmy!

– A jeżeli on przyjdzie, kiedy nas nie będzie? I zastanie drzwi zamknięte? Może już nigdy nie zechce wrócić? Muszę tu być…

– Nie odejdziemy daleko, przez cały czas będziemy widziały dom.

– No, dobrze – zgodziła się Karin bezradnie. – Skoro uważasz, że mogę…

– A czy nie pomogłam już pani na te powrastane paznokcie? I nie czuje się pani lepiej na żołądek? Niech mi pani wierzy, panno Karin, ja się na tym znam i wiem, co mówię. Przeszłam przez dobrą szkołę!

Panna Karin posłusznie skinęła głową. Żeby ona wiedziała, u kogo się uczyłam, pomyślała Elisabet. Moimi mistrzami byli najprawdziwsza wiedźma i potwór, który potrafi przywoływać na ziemię upiory. Ale o tym lepiej pewnie tutaj nie rozpowiadać.

Kiedy ostrożnie zeszły ze schodów, Karin mrużyła oczy porażone słonecznym światłem.

– Och, nie! – zawołała piskliwie. – Moje oczy! Oślepnę!

– Tylko na chwileczkę – uspokajała ją Elisabet. – Pójdziemy wolniutko w tamtą stronę.

Elisabet uważała, żeby się nie zbliżać do dzielnicy nędzy. Zrobiły kilka kroków. Karin ostrożnie stawiała obolałe nogi i kurczowo trzymała się ramienia swojej damy do towarzystwa. Na początek zbyt była zajęta wymijaniem sterczących na chodniku kamieni, by zwracać uwagę na otoczenie.

Elisabet była wstrząśnięta widokiem swojej chlebodawczyni w pełnym świetle dnia. Jej stan był naprawdę opłakany – to staromodne ubranie, te rzadkie, zwisające żałośnie włosy, ta szarobiała twarz, która wyglądała teraz dwadzieścia lat starzej. Miała wrażenie, że prowadzi jakiegoś tragicznego upiora, wychudłego tak, że aż przezroczystego.

Co takiego Vemund zrobił tej kobiecie? I co robi teraz?

On na pewno chciał dobrze, ale przecież nikt nie wygląda dobrze, jeżeli żyje w zamknięciu, nawet gdyby klatka była pozłacana.

– Jak się nazywa pani narzeczony, panno Karin? – zapytała ostrożnie.

– Bubi – odparła Karin ożywiona. – To z niemieckiego, znaczy po prostu „mały chłopiec”.

Elisabet wiedziała, co to znaczy, ale milczała.

Karin szła teraz chętnie. Wciąż posuwała się naprzód w ślimaczym tempie, ale jakby zapomniała o bolących nogach.

– Wiesz, Elisabet, on jest ode mnie trochę młodszy, ale niedużo. Naprawdę niedużo! Jest taki chłopięcy i słodki, a jaki zakochany! Na pewno go polubisz, on przyjdzie dziś wieczorem, musi tylko znaleźć konwalie do mojego ślubnego bukietu. Wszyscy go kochają i wszyscy mi go zazdroszczą. Ale on powiada, że to jemu powinni zazdrościć. Czy to nie ładnie z jego strony? Och, jaka jestem zmęczona…

– Dobrze, wobec tego zawrócimy, wystarczy na dzisiaj. I musimy widzieć dom. Była pani bardzo dzielna, panno Karin.

Karin przystanęła i chusteczką wycierała oczy.

– Ale tu jest naprawdę ładnie – stwierdziła zaskoczona. – No, nie tak ładnie jak w domu mojego dzieciństwa w Bode i właściwie to nie wiem, dlaczego tutaj mam czekać na Bubiego, a nie tam, ale z pewnością Vemund wie. W każdym razie tutaj jest o wiele lepiej niż w tym okropnym majątku, w którym przez jakiś czas mieszkałam. Wiesz, tam zamykali drzwi i musiałam być w jednym pokoju z mnóstwem krzyczących ludzi, a zamiast pościeli były tylko śmierdzące sienniki. To zupełnie niepojęte, jak można mieszkać w takim dworze, chodzi mi o to, co to za właściciel, który pozwala, by jego dom przemienił się w taki barłóg. To był naprawdę straszny okres, płakałam po całych dniach, a jednocześnie byłam rada, że Bubi nie widzi mojego upadku, on by się okropnie gniewał na właściciela. Vemund też się gniewał, on tam przyjechał przypadkowo i natychmiast spostrzegł, że ja nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania, i zaraz mnie stamtąd zabrał. Bogu dzięki, że moja rodzina o niczym nie wie!

– To pani nie znała przedtem pana Vemunda?

– Nie, zupełnie nie, ale on kiedyś powiedział, że ja jestem lepsza niż ci wstrętni ludzie, których tamci wpuścili do mojego pokoju. Vemund zachowywał się wobec mnie bardzo przyjaźnie, ale powinien się tak zachowywać, bo ja jestem przecież z bardzo dobrej rodziny, a on wygląda na dosyć nieokrzesanego, jeśli mam być szczera. Ale… mimo wszystko, bardzo uprzejmy.

– Długo pani mieszkała w tym okropnym dworze, panno Karin?

– Nie, jakieś kilka tygodni albo coś koło tego, ale to wystarczy!

Tylko parę tygodni? Elisabet pozwoliła sobie wątpić. Wyglądało na to, że Karin zupełnie straciła rachubę czasu, więc na pewno nie chodziło tu o tygodnie. Już raczej o miesiące. A może o lata? Lata spędzone w domu dla psychicznie chorych…

Spotkały jakiegoś młodego mężczyznę; sądząc po ubraniu, musiał to być rzemieślnik. Panna Karin natychmiast się wyprostowała, ale spuściła oczy z nieśmiałym uśmiechem.

– Nie należy zachęcać takich plebejuszy – szepnęła do Elisabet. – Ale czy zauważyłaś, jak mi się przyglądał?

Nic dziwnego, pomyślała Elisabet zgnębiona. Niecodziennie człowiek spotyka na ulicy żywego ducha!

Jakim sposobem zdoła kiedykolwiek uczynić znowu człowieka z tego rozsypującego się wraka?

I czy to właściwie ma jakiś sens?

Owszem, ma! Każdy człowiek posiada swoją wartość. A ten drobny pajączek, jakim stała się Karin, wycierpiał znacznie więcej niż inni. Zasługiwała na trochę lepszą przyszłość.

Jeśli w ogóle istniała jakaś przyszłość. A jeśli Elisabet otworzy jedynie przed nią czarną otchłań?

– Och, zobacz – szepnęła Karin. – Czy to nie lipa, tam przed nami? Tak bym chciała jej dotknąć. Tak dawno temu… Nie, wydaje mi się, że to było dawna temu, ale to przecież było wczoraj. Mogę?

Elisabet zdawała sobie sprawę, Ze Karin o własnych siłach już do drzewa nie dojdzie, zwłaszcza że rosło po drugiej stronie ulicy. Poprosiła więc chorą, by zaczekała, a sama pobiegła i przyniosła jej gałązkę z kilkoma liśćmi.

Karin gładziła chropowatą zieleń, a w jej oczach pojawił się wyraz bezgranicznego smutku, jakby na moment błysnęło jakieś delikatne wspomnienie, ale natychmiast zgasła. Przez ten moment Elisabet przeraziła się, że Karin uświadomi sobie swoją sytuację, zrozumie, co straciła, te lata, które przepłynęły obok bez śladu.

Ale gdy Karin znowu na nią popatrzyła, jej spojrzenie było tak samo puste jak zwykle.

Elisabet poczuła ucisk w gardle. Odruchowo wyciągnęła rękę i pogładziła przywiędły policzek.

– Jaka pani jest śliczna, panno Karin. Naprawdę z pani piękny i dobry człowiek!

To się mogło skończyć źle. Pokojówka czy nawet dama do towarzystwa nie pozwala sobie na coś takiego. Ale panna Karin była złakniona życzliwości. Chwyciła rękę Elisabet i przytrzymała.

– Nie możesz mnie opuścić, Elisabet – powiedziała drżącymi wargami. – Nie wiem, co to jest, ale bardzo się czegoś boję! Zdaje mi się, jakby mnie otaczały cienie, jakby czaiły się we wszystkich kątach. Najbardziej przerażające upiory kryją się w ciemnościach.

– Proszę się nie bać, panno Karin – powiedziała Elisabet głęboko wzruszona. – Ja im nie pozwolę się do pani zbliżyć. Pan Vemund i ja zatroszczymy się, żeby żadne upiory nie miały do pani przystępu.

Mogła sobie tak mówić, bo akurat wtedy nie wiedziała jeszcze, jaką walkę z upiorami wszyscy troje: Karin, Vemund i ona sama, będą musieli stoczyć.

ROZDZIAŁ VI

W biurze przedsiębiorstwa w Christianii Vemund Tark odbywał poważną rozmowę ze swoim młodszym bratem. Biuro było bardzo eleganckie, z meblami obitymi skórą i pięknymi dekoracjami na ścianach. Vemund zawsze czuł się w nim źle. Tęsknił do lasów, ale jego wytworny brat pasował jak ulał do wspaniałego wnętrza.

Teraz Braciszek przyglądał się Vemundowi z niedowierzaniem.

– Ależ ja nie jestem jeszcze dojrzały do małżeństwa.

Vemund wydął wargi.

– Masz dwadzieścia trzy lata. Powinieneś być dorosły.

– A ty sam? Ty masz dwadzieścia pięć lat.

– Mną się nie zajmuj. Teraz mówimy o tobie.

– Ale ja chciałbym sam wybrać sobie żonę.

– Nie wygląda na to, żebyś się z tym bardzo spieszył. Masz coś przeciwko Elisabet Paladin z Ludzi Lodu?

– Nie, niech Bóg broni! Jest ładna i pełna wdzięku, tylko zachowuje się trochę nieodpowiednio. Ale przecież spotkałem ją tylko raz. Daj mi trochę czasu, Vernundzie!

– Nie ma czasu do stracenia.

Braciszek zastanawiał się.

– Elistrand, powiadasz? Czy to duża posiadłość?

– Nie taka duża jak Lekenes, ale pięknie położona i dobrze utrzymana.

– I są szanse, że kiedyś mógłbym objąć samo Grastensholm? I jeszcze jeden dwór, jak mówiłeś, że się nazywa?

– Lipowa Aleja. To nieduży dwór, ale dobry.

– Połączyłbym wszystkie razem… Tylko szkoda tych wszystkich panien i młodych kobiet, którym będę musiał odmówić! A może nie będę musiał. To przecież nic zdrożnego, że mężczyzna robi sobie małe eskapady także po ślubie, prawda?

– Przestrzegałbym cię przed czymś takim, jeżeli zamierzasz się ożenić z Elisabet Paladin – powiedział Vemund dziwnie oschle, jakby go w piersiach coś bolało.

– Ale co na to mama i ojciec?

– Chłopcze, na Boga, ile ty właściwie masz lat? Oczywiście, twoja matka będzie protestować, ona uważa, że ciebie powinno się nadal chronić przed całym złem świata, a już zwłaszcza przed drapieżnymi kobietami, które chciałyby ukraść jej biednego, małego baranka. Czy ty nie rozumiesz, że musisz się od niej uwolnić, dopóki jeszcze jesteś w stanie to zrobić? Pewnego dnia będzie za późno. A wtedy już na zawsze zostaniesz omotany jak pajęczyną mamusiną troskliwością i czułością.

– Czy to dlatego ty sam zerwałeś z domem? – zapytał Braciszek z ponurym spojrzeniem.

– Nie, nie dlatego. Ja miałem inne powody – odparł Vemund niecierpliwie.

– Ty nigdy nie rozumiałeś mamy – powiedział Braciszek, zraniony w imieniu swojej ubóstwianej rodzicielki. – Czy możesz wyobrazić sobie coś bardziej doskonałego niż ona? I oczekujesz, że ja z podziękowaniem wezmę tę dziką Elisabet Paladin? Ale zresztą – mówił dalej w zamyśleniu Braciszek, spoglądając przed siebie rozmarzonym wzrokiem. – Coś mi mówi, że ona może się bardzo łatwo zapalać w łóżku. To byłoby dosyć zabawne, móc poskromić taką dziką kotkę…

– Och, milcz! – przerwał mu Vemund ostro i odwrócił się.

– No dobrze – powiedział Braciszek. – Obiecuję, że porozmawiam z mamą i ojcem jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeżeli oni wyrażą zgodę, przyjrzę się bliżej tej kandydatce na narzeczoną, którą w swojej troskliwości mi wybrałeś. Ale co my, na Boga, zrobimy z jej włosami? Przecież nie może stale tak się pokazywać ludziom! Przez jakiś czas mogłoby to być nawet pikantne, ale w końcu ludzie pomyślą, że ożeniłem się ze służącą! Tak, mama też uważa, że ona jest miła, ale dziwna…

Braciszek nie dosłyszał, że Vemund wysyczał przez zęby długie przekleństwo. Starszy brat odwrócił się do niego plecami…

Po rozmowie Vemund poszedł do innego biura w tym samym budynku. Na jego widok zza wytwornego biurka podniósł się mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat.

– O, czyż to nie mój drogi Vemund? Taki rzadki gość w moim biurze! Kochany kuzynie, twoja droga mama się martwi, że zapracowujesz się na śmierć, ty, który mógłbyś żyć w luksusie! Ale interesami się nie przejmuj, prowadzę je jak umiem najlepiej!

Krewny Vemunda, Mandrup Svendsen, był równie urodziwym człowiekiem jak jego kuzynka i jej dwaj synowie, ale w tym przypadku cała uroda po prostu ginęła w ogromnych ilościach tłuszczu. Mandrup sprawiał wrażenie nabitego niczym gruba kiełbasa, twarz pod komiczną peruką była czerwona i błyszcząca. Ale w młodości musiał wyglądać jak Adonis, wciąż jeszcze nikt nie mógł w to wątpić.

– No i jak, ci z Drammen zapłacili? – zapytał Vemund.

Palce Mandrupa Svendsena poruszały się nerwowo i bez celu po złotej brokatowej kamizelce, z trudem dopinającej się na jego sterczącym brzuchu. Mandrup unikał spojrzenia Vemunda.

– Ech, no tak, w końcu otrzymaliśmy trochę pieniędzy, ale zdecydowanie za mało. Wciąż narzekają na ciężkie czasy, a ja nie mam serca mocniej naciskać.

– Hm – mruknął tylko Vemund.

Nie po raz pierwszy Mandrup odpowiadał w ten sposób. Vemund nie chciał go o nic podejrzewać, ale rzucało się w oczy, że zawsze biedny krewny matki miał ostatnio nadmiar pieniędzy! Sam Vemund nie bardzo radził sobie z rachunkami, ale byłoby chyba interesujące polecić zbadanie spraw fachowcowi. Tyle tylko że przedsiębiorstwa Tarków miały niemal nieograniczone zasoby, z których można było czerpać, a że Vemund nie lubił kłótni, starał się wierzyć, że wszystko jest w porządku. Było mu to zresztą obojętne.

Jedyne, co miało dla niego znaczenie, to wszechogarniający smutek z powodu tego, co uczynił Karin Ulriksby. A także troska o przyszłość Braciszka. Przedsiębiorstwa, ze wszystkimi swoimi podejrzanymi metodami wysysania z ludzi pieniędzy, niech żyją sobie swoim własnym życiem!

Minęło kilka dni, zanim Braciszek zdobył się na to, by porozmawiać z rodzicami o swoim ewentualnym małżeństwie. W tym czasie Elisabet i panna Karin odbywały codzienne spacery po lepszych ulicach w pobliżu swego domu. Każdego dnia szły kawałek dalej. Karin poprawiła się, Elisabet dbała o zdrowe pożywienie, pilnowała, żeby posiłki chorej nie składały się wyłącznie ze słodyczy i kawy. Trzeba było pannie Karin wyrwać ząb, a kilka innych spotka pewnie ten sam los, ale należało zaczekać, aż pacjentka zapomni o bólu podczas pierwszego zabiegu. Wkrótce na policzkach Karin pojawiły się rumieńce, jej kroki stały się szybsze. Chodziła wyprostowana i pod każdym względem czuła się lepiej.

Rozpadało się i trzeba było na jakiś czas zaprzestać spacerów. Lało i lało, w końcu ulica przed domem przypominała błotnistą, burą rzekę. Z biednej dzielnicy docierały krzyki i coraz gwałtowniejsze kłótnie. Elisabet nie była w stanie wyobrazić sobie, jak ci ludzie żyją w swoich nędznych chatkach przy takiej pogodzie.

Vemund odwiedził je dwa czy trzy razy, zobaczył, że obie panie mają się dobrze, załatał dziurę w dachu, przyniósł drewno na opał, bo w domu panował chłód. Za każdym razem zostawał do późnego wieczora i zjadał kolację w towarzystwie Elisabet. To były niezwykle przyjemne chwile, kiedy siedzieli przy stłumionym świetle i rozmawiali półgłosem o wszystkim, co myślą i co ich interesuje w życiu. Ku wielkiemu zdumieniu Vernunda za ostatnim razem Karin została z nimi. Prawie nie poznał tej istoty.

– Och, panno Karin! – zawołał zachwycony. – Jak pięknie pani wygląda!

Karin uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Naprawdę tak sądzisz? Czy nie za bardzo ogorzałam na twarzy?

– Wprost przeciwnie! Ma pani śliczne rumieńce na policzkach i blask w oczach. To tak bardzo ożywia pani twarz, że wprost nie można się na panią napatrzeć!

– No, no, Vemund, jesteś naprawdę uroczym chłopcem – zachichotała i z szelmowskim spojrzeniem wymierzyła mu klapsa w dłoń. Coś, co mogłaby jedynie zrobić czternastolatka, żeby się nie wydawało śmieszne. Ale nie osoba czterdziestopięcioletnia…

Elisabet przestraszyła się, że Karin może uznać jego komplement za nietaktowny, odczytać to tak, że przedtem nie było w niej nic godnego oglądania, ale ona przyjęła wszystko z zachwytem. Naprawdę była bardzo spragniona komplementów.

Vemund przesłał Elisabet pełne uznania spojrzenie. „Niezła robota”, zdawały się mówić jego oczy. Ona uśmiechnęła się ukradkiem na znak, że dziękuje.

Karin z ożywieniem i przejęciem opowiadała, że jej ukochany przesłał przez Elisabet wiadomość, iż jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł przyjść. Musiał wyjechać do Niemiec w interesach. Ale obiecał wrócić na tyle wcześnie, by zdążyć na ślub, tak że Karin nie ma się czym niepokoić.

Tym razem Vernund nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. „Nie składaj jej pustych obietnic”, mówiły jego oczy. „Nie pobudzaj jej szaleństwa!”

Elisabet wiedziała jednak więcej. W chwili największej rozpaczy Karin wyznała jej mianowicie, że tamte kobiety, które się przedtem nią zajmowały, bezdusznie próbowały pozbawić ją iluzji. „Niech pani sobie nie wmawia głupstw – mówiły brutalnie. – Ten facet nigdy więcej się nie pojawi!” Z tego powodu Karin mogła leżeć godzinami i szlochać rozpaczliwie, co przecież nie było dla niej najzdrowsze. „Dlaczego one tak mówiły, Elisabet? Dlaczego były dla mnie takie okrutne? Nie zrobiłam im przecież nic złego!”

Potem jednak gotowa była zapomnieć, że w ogóle istniały jakieś kobiety. Znowu z egzaltacją mówiła, że Bubi przyjdzie i zapuka do drzwi i że ostatnio był tu nie dalej niż wczoraj. Pożegnał ją pocałunkiem w policzek, a poszedł tylko dlatego, że musiał znaleźć konwalie do jej ślubnej wiązanki.

Czyli to straszne, co pozbawiło Karin zdrowych zmysłów, a przynajmniej przesłoniło rzeczywistość gęstą zasłoną, musiało się stać po ich ostatnim spotkaniu. Bubi zniknął, został zamordowany, prawdopodobnie w barbarzyński sposób, zgadywała Elisabet. A Karin nie była w stanie przyjąć tego do wiadomości. Rozpaczliwie uczepiła się marzenia.

– Tak, on zawsze zajmował się interesami, nic więc dziwnego, że Niemcy także chcą z nim handlować – mówiła Karin zadowolona.

Czuła się spokojniejsza teraz, kiedy wiedziała, że dzisiejszego wieczora nie powinna na niego czekać. Ze wzroku zniknął wyraz nieustannego napięcia. Bubi miał poważne powody, musiał wyjechać.

Elisabet zastanawiała się niekiedy, ile Karin naprawdę pojmuje, oddzielona od świata zasłoną marzeń.

Następnego dnia po tym miłym wieczorze, który spędzili we troje, rozpętało się piekło.

Elisabet szczotkowała właśnie rzadziutkie włosy Karin w jej sypialni na piętrze, gdy na odległych od ich domu ulicach rozległy się rozpaczliwe krzyki wzywające pomocy. Obie podeszły do okien i zobaczyły policjanta, który biegł i dął w trąbkę na trwogę.

Elisabet otworzyła okno.

– Co się stało? – zawołała.

Policjant, który wiedział, że w tym domu mieszkają ludzie z wyższej sfery, uczynił jej honor i w biegu krzyknął:

– Rzeka podmyła brzeg i zniosła te nędzne chałupy razem z ludźmi, którzy w nich mieszkali, panienko. Jest wielu rannych, muszę pędzić co sił w nogach po doktora i po inną pomoc.

– Ja się znam na leczeniu – powiedziała Elisabet. – Natychmiast tam idę.

Policjant zatrzymał się stropiony.

– Panienka nie może iść, to wszystko wygląda okropnie…

– Gadanie! Idę.

Dopiero gdy zamykała okno, pomyślała o Karin. Przecież nie może jej zostawić, nawet mowy nie ma!

Karin patrzyła na nią dygocząc.

– Chcesz iść, Elisabet? Ale co ja zrobię, kto się mną zaopiekuje? Zabraniam ci…

– Ludzie potrzebują pomocy, panno Karin. Oni mogą umrzeć. Ale nie chcę pani zostawiać samej. Proszę, niech pani wkłada pelerynę i kapelusz i idzie ze mną! W każdej chwili będę się mogła panią zająć.

– Mam tam iść? – zawołała Karin i cofnęła się pod ścianę z grymasem niechęci. – Ale tam mieszkają tylko plebejusze i w ogóle hołota!

– To także są ludzie! – ucięła Elisabet. – I cierpią dokładnie tak samo jak pani, panno Karin.

– Ja przecież nie czuję ich bólu – powiedziała Karin z niesmakiem.

– Ja też nie, ale mogę go sobie wyobrazić.

Podczas gdy Elisabet zbierała potrzebne rzeczy w swoim pokoju, Karin stała na schodach i nie przestawała protestować.

Elisabet, gotowa do wyjścia, zeszła do hallu.

– No, i jak będzie?

– Jesteś bardzo uparta, Elisabet. Ja nie lubię, żeby mną ktoś komenderował!

– Ja nie komenderuję. Pytam po prostu, czy chce pani pomóc, wypełnić swój obywatelski obowiązek. Tam potrzebny jest każdy, kto mógłby pomóc.

– Czy zrobiłabym dobry uczynek?

– Bardzo dobry. Pan Bubi byłby bardzo dumny, gdyby o tym wiedział.

– Musisz mu opowiedzieć o mojej odwadze. Ale co będzie, jeżeli on uzna, że zeszłam zbyt nisko?

– Pan Bubi sam by biegł pomagać, nie sądzi pani?

Pan Bubi! Rany boskie, co za cudaczne połączenie!

– Na pewno! – oświadczyła Karin po chwili namysłu. – Włożę tę czarną jedwabną pelerynę z kapturem, żeby mnie nikt nie mógł poznać. Miałam ją na sobie tylko raz, na balu w Bode. I oczywiście rękawiczki. Czy uważasz, że powinnam położyć trochę różu na wargi?

Elisabet przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, ale panowała nad sobą.

– Nie, panno Karin. Nie należy chyba za bardzo odróżniać się od tłumu. To by mogło prowokować.

– Ale ja tam, rzecz jasna, nic nie będę robić. Będę tylko w pobliżu, żebyś mogła się mną zająć, gdybym potrzebowała pomocy.

Och, idź do diabła, pomyślała Elisabet bez krzty szacunku, ale w końcu obie były gotowe do wyjścia.

Mężczyźni, których skrzyknął policjant, biegli już ulicą. Jęki znad rzeki raniły uszy. „Pomocy! Moje dzieci toną!” – wołała jakaś kobieta. Elisabet chwyciła pannę Karin za kościstą rękę i pociągnęła za sobą.

Nad rzeką panowało zamieszanie nie do opisania. Nie było już ulic, przejść ani baraków, wszystko zdawało się jednym błotnistym kłębowiskiem. Elisabet słyszała żałosne piski spod zwalonej ściany i podniosła ją z pomocą jakiegoś mężczyzny. Wyciągnęli stamtąd niedużego szczeniaka, którego natychmiast chwyciło stojące obok dziecko i poniosło w stronę miasta. Mężczyźni wskakiwali do wody, by ratować tych, którzy walczyli o życie wśród resztek baraków, do niedawna służących im za mieszkania. Inni próbowali opanować chaos panujący na lądzie.

– Och, nie! – zawodziła Karin. – Ja nie mogę tam iść!

Cierpliwość Elisabet się wyczerpała.

– To wracaj do domu, ty wstrętna wystrojona lalko! – syknęła przez zęby. – Czy ty nic nie widzisz tymi swoimi cielęcymi oczyma? Czy nie możesz na chwilę przestać się zajmować sobą i swoim żałosnym wyglądem? Spróbuj, na Boga, zastanowić się przez moment, co odczuwają ci ludzie tutaj, bez domów, w deszczu, w zimnie, którzy nie mają się gdzie podziać! Popatrz na te dzieci! Leżą tam zakrwawione i wzywają rodziców i rodzeństwo, które zginęło. Serce się kraje, kiedy człowiek na to patrzy, a ty stoisz tu i płaczesz, bo ci się buty ubłociły!

Panna Karin stała jak porażona, nie wiedząc co począć. Wargi jej drżały, ale wyprostowała się dumnie.

– Nigdy tak do mnie nie mówiłaś, Elisabet – powiedziała oskarżycielsko. – A ja myślałam, że ty jesteś miła! Nie masz prawa już się mną zajmować, nie chcę więcej słyszeć takich wymyślań ani w ogóle takich słów. Jesteś zwolniona!

– Jeśli mam być szczera, to gwiżdżę na to – powiedziała Elisabet i odwróciła się od niej. – Wracaj do domu i przeglądaj się w lustrze, skoro niczego innego nie potrafisz!

Była tak wściekła, że nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Vemund Tark może robić, co mu się podoba.

Elisabet stanęła teraz wobec wyboru, a wybrać mogła tylko jedno: ratować tych nieszczęśników.

Karin stała bez słowa, a Elisabet tymczasem pomagała wydostać się z błota dwóm małym dziewczynkom. Ogarnęła je, jak mogła; i wyprowadziła na wyżej położone miejsce. Zaopiekowała się tam nimi jakaś kobieta.

Teraz Elisabet mogła się zająć rannymi.

Widziała, że kilkoro poszkodowanych zostało ułożonych na pewnym gruncie. Leżeli tam w ulewnym deszczu, lecz nikt nie miał dla nich czasu. Ludzie z domów, którym nic nie groziło, tłoczyli się obok i wykrzykiwali jakieś bezsensowne polecenia, ale sami nie byli w stanie nic robić.

Elisabet zawołała, że mają być cicho, a sama, uklęknąwszy, zaczęła opatrywać potrzebujących. Karin stała i co parę minut piskliwie wołała, że nikt się nią nie przejmuje, ale Elisabet nie miała już dla niej czasu.

Przyglądający im się ludzie umilkli, a kiedy zobaczyli, że ta młoda panna o miedzianorudych włosach zna się na rzeczy, podeszli bliżej i zaczęli udzielać jej dobrych rad. Elisabet zabrała z domu Karin kilka starych prześcieradeł i poleciła jakiejś wyglądającej dość sensownie kobiecie drzeć je na pasy. Znad rzeki przynoszono kolejnych rannych i z ufnością powierzano ich Elisabet, która miała naprawdę pełne ręce roboty.

Przywołała Karin, poleciła jej rozpakować środki medyczne i podawać, co będzie potrzebne. Oczy Karin nie były już jednak tak sprawne jak dawniej, miała trudności z odczytywaniem napisów na szkatułkach. Musiał to robić ktoś inny, ale tymczasem Karin zdążyła na chwilę zapomnieć o sobie i zaczęła się interesować otoczeniem.

Na najgorsze rany nie chciała patrzeć, zajęła się natomiast jakimś płaczącym dzieckiem i starała się je pocieszyć, nieśmiała i jakby skrępowana. Może bardziej przerażała małego, niż pocieszała, ale jakkolwiek było, Karin chciała pomagać. I już samo to było niezwykle cenne.

Elisabet nie miała nawet czasu, żeby na nią spojrzeć. Dostrzegła natomiast, że przybyła jej fachowa pomoc. Nad rzeką pojawił się lekarz i ze zdumieniem przyglądał się jej zabiegom.

– Aha – mruknął z odcieniem pretensji. – Wytworna panienka robi mi konkurencję? I, jak widzę, zajmuje się tym nie po raz pierwszy w życiu!

– Nie, nie pierwszy. A poza tym pobierałam nauki u dwojga specjalistów – odpowiedziała Elisabet nie odrywając oczu od kobiety, którą opatrywała. Nieszczęsna miała paskudną ranę na ramieniu, Elisabet kończyła już opatrunek i właśnie przewiązywała ranę bandażem zrobionym z prześcieradła.

Lekarz natychmiast zabrał się do pracy obok, co ona przyjęła z ulgą. Zbyt wielu poszkodowanych czekało, wielu mogło umrzeć nie doczekawszy się lekarza.

W końcu pozwoliła sobie popatrzeć na doktora. Był to szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki, ogorzały i najwyraźniej pozbawiony iluzji, ale świetny fachowiec. Nie ulegało wątpliwości, że Elisabet go zadziwiła.

– Rzeczywiście zna się panienka na rzeczy – mruknął zakładając szwy na czyjś rozerwany jakimś ostrym przedmiotem policzek. – Czy mogę zapytać o nazwisko?

– Jestem Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

Lekarz cicho gwizdnął.

– Z Ludzi Lodu? A, to teraz lepiej rozumiem! To uzdrowiciele, którzy potrafią więcej, niż dawać na przeczyszczenie. Czy pani jest jedną z tych… wie pani?

– Nie, nie jestem – odparła z uśmiechem. – Ale uczyłam się u dwojga właśnie takich.

– Ja słyszałem o Ulvhedinie. To był podobno niepospolity lekarz.

– To dziadek mojego ojca. I jeszcze żyje. Moją nauczycielką była też kuzynka ojca, Ingrid Lind z Ludzi Lodu.

– Wiedźma z Grastensholm, o tak, od niej to i ja chętnie bym się paru rzeczy nauczył!

– Więc pan wie, że nazywają ją wiedźmą? – zapytała Elisabet zatroskana. – Bardzo by ją to zmartwiło!

– W naszym zawodzie żywimy największy respekt dla nazwiska Ludzi Lodu. Z naszej strony oni nie mają czego się obawiać, zwłaszcza że zawsze współpracowali z lekarzami i nigdy nie wkraczali na nasz teren.

– Chyba że dzisiejszego dnia – powiedziała Elisabet.

– To coś zupełnie wyjątkowego. O, to naprawdę piekielny spektakl! Czy wszyscy muszą do siebie krzyczeć? Czy może mi pani pomóc i przytrzymać tutaj? Muszę jakoś pozszywać tę ranę.

Elisabet skończyła ze swoim pacjentem, wytarła ręce i wstała z błota, w którym klęczała. Usiadła okrakiem na rannym, przycisnęła kolanami jego ręce do ziemi i żelaznym uściskiem chwyciła głowę.

Ranny patrzył na nią przestraszony.

– Do diabła, to baba! – jęknął.

– Tak by można powiedzieć – syknął doktor przez zaciśnięte zęby.

Elisabet przyjęła obie te wypowiedzi jako komplementy, którymi też w istocie były.

Jak można pracować w takim chaosie, myślała, kiedy już skończyła pomagać doktorowi, a teraz szukała jakiegoś bardziej suchego miejsca dla kolejnych rannych. Deszcz zacinał w dalszym ciągu, włosy lepiły jej się do twarzy, bo przez cały czas pracowała z pochyloną głową. Wszystko było na wylot przemoczone i ubabrane w glinie, a krzyki rannych coraz trudniejsze do zniesienia. Otaczał ich gęsty tłum gapiów.

Najdziwniejsza ze wszystkiego była jednak panna Karin, która wciąż stała z założonymi rękami. Że też nie uciekła stąd już dawno, nie mogła się nadziwić Elisabet.

– Potrzebujemy więcej bandaży – powiedział doktor, ocierając z twarzy deszcz przemieszany z potem.

– Panno Karin! – zawołała Elisabet.

Wykwintna dama ostrożnie podeszła bliżej. Dumna, w dalszym ciągu głęboko urażona, ale prawdopodobnie zbyt oszołomiona, by sama wrócić do domu.

– Panno Karin, proszę mi wybaczyć te brzydkie słowa, straciłam panowanie nad sobą i nie wiedziałam, co mówię. Jeśli pani sobie tak życzy, to skończę służbę u pani, ale czy teraz mogłaby nam pani pomóc? Tylko pani może ulżyć tym nieszczęśnikom.

Tamta surowo kiwała głową.

– Tym razem mogę jeszcze okazać łaskę. Zostaniesz tylko zdegradowana. Będziesz pokojówką, a nie damą do towarzystwa.

– Niech tak będzie. Panno Karin, czy zechciałaby pani być tak dobra i przynieść z domu trochę tych pożółkłych prześcieradeł, które leżą w bieliźniarce, i ofiarować je na bandaże?

– Z bieliźniarki? – jęknęła panna Karin. – Przecież to moja wyprawa! I nic tam nie zżółkło! Jakim sposobem mogłoby do tego dojść? Ostatni monogram wyhaftowałam przecież w ubiegłym tygodniu!

O Boże, przestraszyła się Elisabet. Znowu popełniłam nieostrożność!

Wyprawa panny Karin nie była ruszana od lat!

– Tak, oczywiście, proszę mi wybaczyć – rzekła pospiesznie. – Ale gdyby pani wiedziała o jakiejś zniszczonej bieliźnie pościelowej w domu…

– Przecież ja nie mogę sama iść do domu, chyba to rozumiesz! To nie wypada, a poza tym ci młodzi chłopcy, którzy ciągle włóczą się koło mojego domu, będą mnie zaczepiać.

Elisabet rozejrzała się i znalazła w tłumie kobietę budzącą zaufanie.

– Czy mogłabyś towarzyszyć pannie Karin do domu i zaczekać na zewnątrz, dopóki nie znajdzie jakichś starych prześcieradeł? Tylko pilnuj jej dobrze! Panna Karin jest bardzo wrażliwa i potrzebuje opieki.

Kobieta skinęła głową, a Karin po kilku nieśmiałych protestach pozwoliła się poprowadzić.

Doktor patrzył na Elisabet pytająco. Ona właśnie uspokajała rozkrzyczane dziecko, któremu jakiś ostry przedmiot rozerwał powiekę. Rana wyglądała na groźniejszą, niż w istocie była.

Próbowała wyjaśniać ponad głową dziecka:

– Panna Karin przeżyła wielki szok, w wyniku czego pomieszały jej się zmysły. To w gruncie rzeczy niezwykle miła osoba, tylko zatraciła poczucie czasu i wszelkich proporcji.

– Słyszałem, jak pani ją beształa, przyszedłem akurat wtedy. Zdumiało mnie, że sobie nie poszła.

– Ona ma niestety tylko mnie – wyjaśniła Elisabet krótko. – Pominąwszy pewnego młodego pana, który się o nią troszczy, ale on rzadko do niej przychodzi. Jest nieznośna z tym swoim zapatrzeniem w siebie, ale ja myślę, że to tylko taki pancerz, za którym się ukrywa.

– Bardzo możliwe. Pozwoli mi pani kiedyś ją zbadać? Mam na myśli jej psychikę.

– Tak, dziękuję. Będę panu za to wdzięczna. Żeby pan tylko nie chciał jej zamknąć w domu wariatów. Już spędziła w takim miejscu sporo czasu i była to dla niej prawdziwa tragedia. Ten młody człowiek, który mnie u niej zatrudnił, powiada, że lepiej nie ożywiać jej pamięci. Twierdzi, że to by ją zabiło.

– A co jej się stało?

Elisabet wzruszyła ramionami.

– Bóg wie. Ale, panie doktorze, czy nie ma nikogo, kto by się zajął tymi bezdomnymi? Oni po prostu krążą bez celu i rozpaczają, ale co to da?

– To już nie nasza sprawa.

– Możliwe, ale przecież trzeba znaleźć jakieś miejsce pod dachem, gdzie możnaby ich umieścić.

– Gdzie?

Przyglądała się otaczającej ją nędzy. Małym ubogim chatynkom, które wciąż jeszcze stanowiły mieszkania ludzi…

– Nie, to nie było rozsądne pytanie.

Karin Ulriksby wróciła i z dumą wręczyła Elisabet trzy używane prześcieradła. Doktor podziękował gorąco i bardzo ją chwalił. Karin promieniała.

Jaki to rozsądny człowiek, pomyślała Elisabet, szczęśliwa, że nie musi sama brać za wszystko odpowiedzialności. Ale jeśli chodzi o Karin, to trudno być mądrym. Zwymyślałam ją, że nic nie jest warta, a ona wróciła! Naprawdę nie rozumiem!

Nagle ponad głową Elisabet rozległ się wściekły głos:

– Co ty tutaj wyprawiasz?

Podniosła wzrok. Przed nią, niczym byk gotujący się do ataku, stał Vemund Tark.

– Z czym mianowicie? – zapytała Elisabet wojowniczo.

– Przyprowadziłaś Karin tutaj?

– Panna Karin jest dla nas nieocenioną pomocą – oświadczył doktor krótko.

Dzięki, pomyślała Elisabet.

Sama Karin promieniała niczym słońce. Stała w otoczeniu dzieci, które chciały dotknąć jej pięknego stroju, i dumna pokazywała im swoją suknię.

Vemund posłał doktorowi nieprzyjazne spojrzenie i mówił dalej przez zaciśnięte zęby:

– Przecież ona nie powinna się pokazywać między ludźmi. Pomyśl, co by było, gdyby spotkała kogoś znajomego. Albo kogoś, kto by ją poznał.

Elisabet zbyt była zajęta pracą, by się zastanawiać nad słowami.

– Nie stój tu i nie zawracaj głowy byle czym, lepiej byś się zabrał do roboty. Taki silny chłop!

Vemund zmełł w ustach przekleństwo, ale musiał przyznać jej rację. Wtedy Karin go zobaczyła i podbiegła, brodząc po błocie.

– Och, nareszcie ktoś, z kim można porozmawiać – zaszczebiotała. – Elisabet jest taka zajęta. A poza tym była dla mnie naprawdę niemiła. Zachowała się bardzo nieuprzejmie, dałam jej reprymendę, ale zasłużyła sobie. Już jej jednak wybaczyłam. Vemundzie, ja też pomogłam! I ten czarujący doktor powiedział, że jestem bardzo zręczna.

– To znakomicie – mruknął Vemund nieobecny duchem. Zapytał Elisabet, w czym mógłby jej pomóc, ale ona odesłała go do cięższej pracy. Tam przyda się bardziej, uznała.

Skinął głową.

– Tylko uważaj na Karin – upomniał.

– Uważam – zapewniła Elisabet. – Pracujemy razem.

Nieoczekiwanie wtrąciła się Karin.

– Tak, właśnie – oświadczyła. – Pracujemy tu wszyscy troje, Elisabet, doktor i ja.

Vemund i Elisabet wymienili spojrzenia. To była zupełnie nowa Karin, nie wiedzieli, co o tym myśleć.

Vemund poszedł. Elisabet od czasu do czasu podnosiła głowę i widziała go na brzegu rzeki, gdzie wraz z przedstawicielami władz starał się zaprowadzić jakiś porządek na pobojowisku.

Czuła się bezpieczna, kiedy był w pobliżu.

Elisabet zaczynała być zmęczona. Nie wiedziała, ile ran zdążyła opatrzyć. Przybyli ratownicy i zamieszanie zaczynało się uładzać. Powoli dawało się to wszystko opanować.

Pozostawała teraz ogromna praca organizacyjna, trzeba było gdzieś umieścić bezdomnych, nakarmić ich. Elisabet nie była w stanie pojąć, jak można tego dokonać.

Rannych, którym udzielono pomocy, oddawano pod opiekę krewnych albo sąsiadów, dzieci lokowano u bogatszych rodzin, które chciały się nimi zająć. Najczarniej rysowała się przyszłość tych, którzy stracili domy.

O ile można było się zorientować, nikt w katastrofie nie zginął.

Zewsząd słychać było płacz dzieci.

Doktor przeniósł się do innej grupy poszkodowanych, zebranych niżej nad rzeką. To byli ci, którzy wpadli do wody i zostali wydobyci na ląd. Elisabet opatrzyła swoich ostatnich rannych, poprosiła policjantów, żeby znaleźli dla nich jakieś schronienie, i zamierzała pójść do domu. A wtedy wydarzyło się coś, co stało się punktem zwrotnym dla wszystkich w jakikolwiek sposób związanych z zagadką Karin.

Do Elisabet podeszły trzy małe dziewczynki. Zatrzymały się w pewnej odległości, było jednak oczywiste, że mają jej do powiedzenia coś bardzo ważnego.

ROZDZIAŁ VII

Były to trzy małe, blade, chudziutkie dziewczynki.

– No, o co chodzi? – zapytała Elisabet przyjaźnie.

– Mama będzie miała dziecko – szepnęła najstarsza o przestraszonych oczach.

– Teraz?

– Tak. Możesz przyjść?

Elisabet rozejrzała się. Taka była zmęczona pracą i tym deszczem. Westchnęła ciężko.

– No dobrze. Gdzie jest mama?

Cieniutkie głosiki pisnęły zdyszane:

– W domu. Tam dalej.

W nie naruszonej części dzielnicy nędzy…

– Panno Karin – zwróciła się do swojej podopiecznej, która szukała schronienia przed deszczem pod dachem. – Czy nie zechciałaby pani pójść ze mną? Będę potrzebować pani pomocy.

– Ten dzień został postawiony na głowie – narzekała Karin. – Nie mogę się w tym wszystkim połapać.

Ale poszła za Elisabet. Już tak wysoko nie podnosiła nóg w błocie. Na cóż by się to zresztą zdało? Spódnicę już i tak miała powalaną gliną niemal do pasa. A jak wyglądała Elisabet, lepiej nie mówić! Szarożółtobrązowa od stóp do głów.

Szły za dziewczynkami przez skupisko nędznych baraczków, w stronę chaty ze starym blatem stołu spełniającym funkcję drzwi. Elisabet weszła do środka, reszta podążyła za nią.

Przyszła dosłownie w ostatniej chwili, do rozwiązania pozostały minuty.

Kobieta leżała na posłaniu zarzuconym najrozmaitszymi szmatami. Przy niej w tym wilgotnym, zapleśniałym i zimnym pomieszczeniu siedziały kolejne trzy dziewczynki, jeszcze mniejsze i chudsze niż tamte.

Elisabet wysłała je wszystkie na dwór albo do sąsiadów, zatrzymała tylko najstarszą, która wyglądała na jakieś dziewięć lat, ale doświadczenie miała jak dwudziestolatka.

– Czy można by tu zapalić jakieś światło? – zapytała Elisabet.

– Ale my nie mamy światła – wyszeptała dziewczynka przerażona. – A ogień na palenisku wygasł.

Elisabet poleciła jej pożyczyć gdzieś żaru. W drzwiach zaczęły się pokazywać głowy ciekawskich sąsiadek. Elisabet zapytała ostro, czy chciałyby pomóc. Zniknęły natychmiast w najwyższym pośpiechu.

Nie wróżyło to nic dobrego…

W końcu mogła się zająć matką dziewczynek.

Była to kompletnie wyczerpana kobieta, przedwcześnie postarzała, pozbawiona jakichkolwiek złudzeń co do swego losu.

Chwyciła Elisabet za ramię i z rozpaczą w oczach błagała:

– Proszę pani, niech pani będzie tak dobra, to musi być chłopiec, to musi być chłopiec! Musi!

– Już chyba za późno, żeby mieć na to wpływ – odparła Elisabet sucho. – To zależało od nasienia twojego męża, a nie od ciebie.

Kobieta sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przerażonej.

– Mój mąż… Mój mąż… Jeżeli to znowu będzie dziewczynka, to on zabije i ją, i mnie. I znajdzie sobie inną kobietę.

Więc to męża bały się sąsiadki! Zimny strach przeniknął Elisabet.

– Ale to nie twoja wina – powtarzała z uporem. – A poza tym, czego brakuje dziewczynkom? Dajemy sobie nieźle radę w życiu, prawda? I świat ma z nas pożytek. I z ciebie, i ze mnie, i z panny Karin…

Karin, porażona nędzą tego „domu”, kiwała głową z nerwowym uśmiechem. Najchętniej wróciłaby do siebie, ale sama nie odważyłaby się wyjść na spotkanie temu strasznemu światu. Niecierpliwie czekała, aż Elisabet będzie gotowa.

Dziewczynka wróciła z żarem do paleniska i z tranową lampką. Teraz mogły lepiej się zająć rodzącą.

– Gdzie jest twój mąż? – zapytała Elisabet w spokojniejszym momencie.

– On zaraz wróci… w każdej chwili… O, Najświętszy Ojcze, bądź miłościw dla mnie tym razem! Ja już nie zniosę więcej bicia!

Elisabet widziała ślady razów. Czuła się zupełnie bezradna z żalu i ze złości.

Dziecko przyszło na świat bez przeszkód, matka była tak wycieńczona, że ledwie zdołała wydać z siebie jęk. Elisabet bała się, jak ta udręczona kobieta zniesie poród, ale wszystko potoczyło się gładko.

Malutka, drobna dziewczynka…

– O, nie! – wybuchnęła szlochem matka. – Nie, nie, nie zniosę już więcej! Boże, chcę umrzeć! Ale co się wtedy stanie z dziećmi?

– Poczekaj jeszcze – szepnęła Elisabet. – To jeszcze nie koniec! To są bliźnięta! Tak się zdarza w późniejszym wieku, jak u ciebie… Często na koniec rodzą się bliźnięta!

– Jeszcze gorzej! To jeszcze gorzej – szeptała położnica z płaczem. – Mój mąż zabije oboje. On uważa, że bliźnięta to diabelska sprawka.

Elisabet nie miała czasu odpowiadać.

– Panno Karin, niech pani weźmie tę maleńką dziewczynkę, szybko! Niech ją pani wykąpie, tutaj, w tej wodzie! Tylko niech jej pani nie upuści! Ja nie mam czasu…

Karin odskoczyła w tył.

– Mam to wziąć? Przecież się ubrudzę!

– Proszę ją wziąć, bo jak nie, to umrze z zimna! Niech ją pani wykąpie i zawinie w… No właśnie, w co zawinąć dziecko?

– Mama przygotowała prześcieradło – powiedziała dziewczynka i wyciągnęła zużyty gałgan, który z prześcieradłem miał niewiele wspólnego. – Ale tylko dla jednego.

Panna Karin z największą niechęcią wzięła małą, żałosną kruszynę. Trzymała dziecko jak najdalej od siebie i opuściła ostrożnie do drewnianej balijki. Zanim Elisabet zdążyła przyjąć następne dziecko, zobaczyła, że malutka dziewczynka zacisnęła rączkę wokół palca panny Karin, jakby to była ostatnia deska ratunku w tym strasznym świecie.

– Och, ona mnie trzyma… i to mocno! – powiedziała Karin zdumiona.

– Ja zaraz uwolnię pani palec – ofiarowała się starsza siostra.

– Nie, nie, ona mnie potrzebuje! – zdyszany głos Karin mieszał się z jękami rodzącej. – No, no, maleństwo, nic ci nie grozi. Tylko troszkę wody, woda jest przyjemna i odpowiednio ciepła…

O Boże, pomyślała Elisabet. To całkiem nowe tony! Po czym ujęła w dłonie główkę i pomogła przyjść na świat drugiemu dziecku.

– Chłopiec! – zawołała triumfalnie. – Chłopiec!

– To nie może być prawda – szeptała udręczona matka.

– Ale to jest prawda – zapewniła Elisabet. Czuła się osobiście odpowiedzialna za to wszystko. – Chłopiec jest duży i zdrowy. Wygląda na to, że zabrał, co mógł, swojej siostrze-bliźniaczce.

Niepewna radość w oczach matki zgasła.

– Bliźnięta, mój Boże! O, nie! Ta, które urodziło się ostatnie, jest spłodzone przez diabla i musi zostać natychmiast zabite, mówi mój mąż.

– Nonsens! To największe głupstwo, jakie słyszałam. To są dzieci twoje i twojego męża. Diabeł! Czy my żyjemy w średniowieczu?

– Ale on go zabije! Bliźnięta są owocem grzechu!

– Zabije własnego syna?

– Nnie – powiedziała matka z wahaniem. – Ale dziewczynkę… Chociaż chłopiec urodził się jako drugi, a dziecko urodzone jako ostatnie absolutnie musi umrzeć…

Jedna ze starszych dziewczynek przybiegła z nowiną:

– Na rzece widziano łódź ojca!

Matka krzyknęła głośno ze strachu.

Karin krzyknęła także:

– Nie wolno mu zabić tej małej! Nie wolno!

Elisabet działała błyskawicznie. Zapytała kobietę:

– Czy mogłabyś oddać dziewczynkę? Gdybyś wiedziała, że będzie się wychowywać w dobrym domu? Obiecuję ci, że taki dom dla niej znajdę.

Biedaczka patrzyła na nią oszołomiona.

Elisabet wyjaśniała dokładniej:

– Udamy, że żadna dziewczyna się nie urodziła. Że masz tylko jedno dziecko. Synka. On przecież nie zamorduje syna? I może ciebie też nie będzie więcej bił?

– Gdyby tylko było można… – szepnęła kobieta. – Ale co z małą?

– Ją musisz oddać. Ale daję ci sławo honoru, że będzie jej dobrze.

Matka, dławiona płaczem, kiwała głową na znak, że się zgadza.

– Tak, tak będzie najlepiej. To chyba jedyne wyjście. Tylko nie pozwólcie mi na nią spojrzeć!

Czas naglił. Elisabet działała pospiesznie.

– Szybko! Panno Karin! Niech pani weźmie ze sobą dziewczynkę i biegnie do domu! Proszę ją tam położyć na moim łóżku i zadbać, żeby nie marzła. Ja przyjdę najszybciej jak się da!

Nie wahając się ani chwili panna Karin wzięła zawiniątko z dzieckiem, ukryła je pod peleryną i wyszła.

Wygląda, jakby się zupełnie wyzbyła lęku przed światem, pomyślała Elisabet zdumiona.

– Dziewczynki – zwróciła się surowo do dzieci. – Musicie wiedzieć, że było tylko jedno dziecko, chłopiec, pamiętajcie o tym! Nie chcecie chyba, żeby mama umarła?

Najmłodsza zaczęła szlochać.

– Ja nic nie powiem – zapewniała starsza.

Mała jednak wykrztusiła:

– Ja powiedziałam Torunn.

– To teraz jej powiesz, że tamto zmyśliłaś – nakazała Elisabet.

Na nic więcej nie była czasu, bo przed domem rozległ się wściekły ryk. Mała dziewczynka krzyknęła ze strachu i z bólu, a i do izby wtoczył się mężczyzna. Nie był zbyt wysoki, ale barczysty i gruby niczym beka. Teraz stało się jasne, kto w tym domu pochłania całe jedzenie.

– Co ja tu, do jasnej cholery, słyszę? – ryknął chłop. – Bliźnięta? Toś ty się z diabłem zabawiała, ty przeklęte straszydło!

Elisabet przesłoniła sobą położnicę.

– Bliźnięta? Kto ci to powiedział? Masz syna, a więcej dzieci tu nie widzę.

Ogłupiały chłop stanął i gapił się na nią z rozdziawioną gębą.

– Co?

– Słyszałeś, co powiedziałam – odparła Elisabet spokojnie. – Tam leży twój synek. Gratuluję!

Chłop jeszcze szerzej otworzył usta. Z trudem wymawiał słowa:

– Syn? Ale Torunn mówiła…

– Torunn nie zrozumiała – wtrąciła się najstarsza z dziewczynek. – Ella powiedziała, że teraz jest jeszcze chłopiec, to znaczy, że w dodatku do nas będzie jeszcze chłopiec.

Bystra mała, pomyślała Elisabet. Ale pewnie przyzwyczajona być podporą matki.

– Hm – mruknął ojciec niepewnie. – Hm. Chłopak, co? – I nagle ryknął miechem: – Chłopak? Mogę go zobaczyć? Przecież on tu leży zupełnie goły!

– Nie zdążyłam go jeszcze owinąć – powiedziała Elisabet. – Ale on jest zdrowy, nic mu nie będzie. Musiałam się najpierw zająć twoją żoną, jest bardzo wyczerpana porodem.

Za plecami ojca dała znak dziewczynkom, żeby przyniosły jakieś powijaki dla dziecka. One jednak stały jak porażone. Jedyne powijaki dostała nowo narodzona dziewczynka.

Elisabet rozglądała się w panice. Teraz wszystko się wyda! Wzrok jej padł na dzieżę do wyrabiania ciasta przykrytą jakimś strzępem płóciennej ścierki. Chwyciła ją, strzepnęła mąkę i owinęła dziecko, tak fachowo jak umiała przy swoim niewielkim doświadczeniu. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że chłop nie poczuje kwaśnego zapachu ciasta.

– No – powiedziała zadowolona i uniosła zawiniątko z kwilącym dzieckiem. – Naprawdę duży i piękny chłopak! I jeśli mogę być szczera, to chcę ci powiedzieć, że masz też piękne córki, wszystkie jak jedna. Znasz się na rzeczy, jak widzę. I żonę też masz zdolną.

Chłop prychnął, ale wyglądał na zadowolonego.

– Piękny, nie? – wychrypiał. – Cholernie piękny chłopak!

Kątem oka Elisabet dostrzegła, że najstarsza z dziewczynek okryła dzieżę jakimś połatanym ręcznikiem. Współpraca była nienaganna.

– Dziękuję za wszelką pomoc – szepnęła matka do Elisabet. – Ale jak my się wypłacimy?

W końcu chłop zwrócił uwagę na Elisabet.

– A to ca za mamzela? – zapytał ze złością. – Skąd się to babsko tu wzięło?

– Dziewczynki powiedziały, że ona jest doktorką – wykrztusiła przerażona położnica. – Pracowała nad rzeką razem z doktorem Hansenem. Prosiłam, żeby dziewczynki ją przyprowadziły.

– Doktorka? Ona? Ta baba? Nie rozśmieszajcie mnie!

– Rzeczywiście nie mogę być prawdziwym lekarzem, bo jestem kobietą – powiedziała Elisabet, a w duchu pragnęła mieć teraz magiczne zdolności Ludzi Lodu i dać tej świni odpowiednią nauczkę. Zasłużył sobie na to, żeby go potraktować dokładnie tak, jak on traktował swoją żonę i córki, ale to by jeszcze pogorszyło ich sytuację. Wobec tego Elisabet stłumiła złość i powiedziała spokojnie: – Ale nauczyłam się prawie wszystkiego, co lekarz powinien umieć, i z prawdziwą radością pomogłam twojej dobrej żonie.

– Co to za dziwaczne gadanie? – skrzywił się chłop. – I mamzela umie wszystko, co może umieć prawdziwy doktor? To znaczy, że ona jest wiedźmą!

– Nie, niestety, nie jestem – odcięła się Elisabet. – Odwróciła się do leżącej w łóżku kobiety: – A żadnej zapłaty i tak bym nie mogła wziąć, bo wtedy ściągnęłabym sobie na głowę wszystkich doktorów, że bezprawnie odbieram im chleb. Więc niech wam się dobrze powodzi i niech chłopczyk chowa się zdrowo! Przyjdę za kilka dni zobaczyć, jak sobie radzicie. Do widzenia.

Te ostatnie słowa przeznaczone były dla matki. Zawoalowana informacja, że dowie się, co się dzieje z jej córeczką.

Kobieta skinęła głową na znak, że rozumie. Jej zmęczone oczy rozbłysły na chwilę wewnętrznym ciepłem i wdzięcznością.

Elisabet wyszła pospiesznie, zanim zdążyli zapytać, gdzie mieszka.

Akcja ratunkowa nad rzeką została już niemal zakończona, bezdomni ludzie zniknęli. Zostały już tylko załogi rzecznych łodzi i trochę gapiów, tych, którzy zawsze wygłaszają bardzo mądre komentarze, kiedy jest po wszystkim.

Podszedł do niej Vemund Tark.

– Gdzie ty się podziewałaś?

Zabrzmiało to niemal tak, jakby za nią tęsknił. Nie do pomyślenia!

Wyjaśniła mu, co się stało, i zakończyła:

– Muszę się teraz spieszyć do domu, żeby zająć się panną Karin i małą. Przypuszczam, że obie są tak samo wystraszone.

Vemund patrzył na nią ponuro.

– Idę z tobą. Tutaj już i tak nie mam nic do roboty.

– W drodze powiedział: – Rozumiem, że nie mogłaś postąpić inaczej; ale to było śmiertelnie niebezpieczne, wysyłać Karin razem z noworodkiem. Nikt nie wie, co mogło jej przyjść do głowy. Biedne dziecko!

Instynktownie przyspieszyli kroku.

– Poleciłam jej położyć dziecko w moim łóżku – powiedziała Elisabet z poczuciem winy.

– Ale przecież nie możesz mieć dziecka przy sobie!

– Oczywiście, że nie! Na pewno niedługo znajdę dla niego jakiś dom. W najgorszym razie odwiozę małą do Elistrand. Tam zawsze mają otwarte serca i dość miejsca dla tych, których społeczeństwo odrzuca.

Vemund sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale dał sobie spokój.

– Myślisz o Karin Ulriksby – powiedziała Elisabet głośno. – Ja też o tym pomyślałam. Ona także potrzebuje normalnego domu. Masz dobre intencje, Vemundzie; ale ona nie może tu mieszkać sama już na zawsze. To jest sytuacja nie do utrzymania.

Vemund drgnął, gdy wymieniła jego imię. Nie lubi tego? A może była za bardzo poufała? zastanawiała się speszona. Więcej tego nie zrobię.

On jednak powiedział tylko:

– Jesteś bardzo dobra dla Karin, ale nie miałem zamiaru obciążać cię dłużej niż przez kilka tygodni.

– Zobaczymy – powiedziała ostrzej, niż by chciała. – Na razie niech będzie tak, jak jest.

W domu natychmiast pobiegła do swojego pokoju i otworzyła drzwi, pełna najgorszych przeczuć. Pokój był pusty.

W kilku susach pokonali schody na górę. A jeśli w domu nie ma nikogo? Jeżeli Karin zabłądziła i krąży po okolicy z nowo narodzonym dzieckiem? Może położyła je gdzieś i zapomniała o nim?

Już na korytarzu usłyszeli cicho nuconą kołysankę: Cieniutki głosik Karin ciągnął przejmujące glissando.

Zapukali i weszli do środka.

– Ciii! – szepnęła Karin i położyła palec na ustach. – Ona teraz śpi.

Pośrodku wielkiego, wytwornego łoża leżała malutka dziewczynka otulona w stosy koronek i riuszek, w których Elisabet rozpoznała nocną koszulę Karin. Ona sama siedziała na krawędzi łóżka osłaniając ręką główkę dziecka. Zawiązała nawet piękną kokardę na kosmyku złożonym z jakichś siedmiu czy ośmiu włosków.

– Ona myśli, że to lalka – bąknął Vemund wzruszony.

– Nie – zaprotestowała Elisabet, lepiej znająca się na kobiecej psychice. – Zapewniam cię, że nie.

Panie, jak się okazało, nie były w domu same. Towarzyszył im doktor Hansen. Wyszedł naprzeciw przybyłym.

– Spotkałem pannę Karin, kiedy biegła do domu, i uznałem, że najlepiej będzie ją odprowadzić – wyjaśnił przyciszonym głosem. – Chciałem jej pomóc zająć się dzieckiem.

– Dziękuję, to wspaniale – szepnęła Elisabet. – Czy wszystko w porządku?

– O, tak. Zaraz się postaram o mamkę dla dziecka. Znam jedną, która by mogła zaraz przyjść i mieszkać tu przez jakiś czas, jeśli państwo nie mają nic przeciwko temu.

– Ale dziecko nie może tutaj zostać! – wybuchnął Vemund.

Lekarz popatrzył na niego surowo.

– Ja bym odradzał teraz je zabierać – rzekł, z naciskiem wymawiając poszczególne słowa.

– Ale Elisabet nie poradzi sobie z opieką nad nimi dwiema – szepnął Vemund.

– Gdybym dostała mamkę do pomocy, to dlaczego nie? – wtrąciła pospiesznie. Domyślała się, do czego to może doprowadzić, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Vemund przewidywał wszystko co najgorsze, choć i z tym należało się, oczywiście, liczyć.

Karin szepnęła z łóżka, na którym wciąż siedziała:

– Doktorze Hansen, pan spotkał już tych dwoje wcześniej, prawda? To mój opiekun i przyjaciel, pan Vemund, i moja dama do towarzystwa, Elisabet.

Doktor ukłonił się.

– Aha, więc znowu jestem damą do towarzystwa? – powiedziała Elisabet cierpko. – Nie zostałam zdegradowana do pokojówki?

– Pokojówki? – zawołała Karin ze zdumieniem unosząc brwi; jej głos był niepokojąco wysoki, ale zaraz znowu opadł. – Nigdy nie byłaś moją pokojówką. Cóż to znowu za głupstwa?

Czy ona gra, czy naprawdę tak myśli? Elisabet i Vemund wymienili pytające spojrzenia.

Karin jednak sprawiała wrażenie najzupełniej szczerej.

Mój Boże, jak łatwo ona zapomina, pomyślała Elisabet z troską. A może pamięta tylko rzeczy przyjemne? Może jej świadomość po prostu przestała przyjmować przykrości?

Oczy Vemunda powiedziały Elisabet, że on czyta w jej myślach; zastanawiał się nad tym samym co ona.

Psychika Karin była dla nich zagadką. W każdym razie dla Elisabet. Vemund wiedział, oczywiście, więcej.

– Ja tylko żartowałam, panno Karin – mruknęła, a jej łaskawa pani skinęła głową z pełnym wyrzutu wyrazem twarzy i znowu skoncentrowała się na dziecku.

– Idę sprowadzić mamkę – powiedział doktor. – Ona przygotuje też kołyskę i ubranka dla dziecka. Pani sprawia wrażenie dosyć zmęczonej, panno Paladin z Ludzi Lodu, i wygląda na to, że potrzebuje pani kąpieli. Proszę mi pozwolić zająć się pozostałymi sprawami!

Vemund rozejrzał się wokół siebie.

– Mnie by się też przydała porządna kąpiel – uśmiechnął się kwaśno. – O Boże, Elisabet, jak my wyglądamy?

– Ale dusze mamy piękne, a to najważniejsze.

– Mów za siebie – mruknął.

Spoglądali niepewni na Karin, zastanawiali się, czy można ją tak zostawić samą, ale ona była całkowicie pochłonięta dzieckiem. Nie, w żadnym razie nie mogli jej maleństwa odebrać, to jedno było pewne.

Nie bardzo wiedząc, co począć, zeszli ze schodów. Zostawili jednak drzwi otwarte, by słyszeć wszelkie odgłosy. Doktor Hansen pospieszył po mamkę.

– On ma rację – powiedział Vemund. – Ty jesteś osobą, która ma w sobie niezwykłą siłę, która podoła wszystkiemu. Ale nie zapominaj, że ty też możesz być zmęczona i wyczerpana. Idź i połóż się! Zaczyna się robić późno!

– Najpierw jednak kąpiel. Ale czy mogę tak po prostu zostawić to wszystko?

– Ja tu posiedzę, dopóki tamci nie przyjdą. Doktor z mamką.

Elisabet zamyślona zapytała:

– Ona była chyba bardzo rozpieszczona?

– Karin? Powiedziałbym raczej: izolowana. Nie wiedziała nic o zewnętrznym świecie. Żyła w przekonaniu, że wszystko kręci się wokół niej. Biedaczka! Rzeczywistość okazała się dla niej bezlitosna.

Elisabet poczuła teraz, że jest śmiertelnie zmęczona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

– Tak się cieszę, że przyszedłeś – wyrwało jej się.

– Tak, ja… Och! Przecież dlatego do ciebie przyszedłem, że miałem interes, ale nie zastałem ani ciebie, ani Karin. Słyszałem zgiełk dochodzący od strony rzeki i…

– Jaki interes?

– Braciszek rozmawiał z rodzicami. O małżeństwie z tobą. Zapraszają cię do Lekenes jutro wieczorem, żeby z tobą o tym pomówić.

O ile przedtem Elisabet była zmęczona, to teraz zmęczenie ją po prostu przytłoczyło. Zapomniała o Braciszku na całe popołudnie.

– Ach, tak – bąknęła bezbarwnie. – No dobrze, teraz naleję sobie do balii wody i wezmę kąpiel. Poproś mamkę, żeby zamknęła drzwi za tobą i doktorem, kiedy wyjdziecie.

– Dobrze, tak zrobię. Ale wiesz, akurat teraz niewiele zostało z tej twojej duchowej siły, pyskata Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

– Masz rację, moja siła duchowa przeniosła się gdzie indziej – przyznała. – Akurat teraz odczuwam nieprzepartą ochotę, żeby oprzeć się o czyjąś szeroką pierś w poszukiwaniu pociechy. A najlepiej tam zasnąć.

– Ech… – westchnął Vemund Tark.

– No nie! – krzyknęła. – Skoro oddałeś mnie swojemu bratu, to nie możesz potem przychodzić tu i mieć pretensję o to, że chcę wykorzystywać ramiona innych mężczyzn w charakterze poduszki!

Pobiegła i zatrzasnęła za sobą kuchenne drzwi.

On został pośrodku pokoju, przyciskając lekko drżące dłonie do płonących policzków.

Zareagowała chyba zbyt gwałtownie, ale przecież była tak zmęczona udzielaniem pomocy tam nad rzeką i rodzącej, a teraz jeszcze odpowiedzialnością za Karin. Nie mówiąc już o niepokoju w związku z jutrzejszym wieczorem.

Braciszek Tark… Kto to, na Boga, jest? Jak on wygląda? O czym ona ma z nim rozmawiać?

Nie pamiętała nic.

ROZDZIAŁ VIII

Następnego ranka musiało minąć trochę czasu, zanim Elisabet wróciła do rzeczywistości. Człowiek budzi się zawsze z uczuciem, które pozostało mu od wczoraj, przyjemnym albo nieprzyjemnym. Elisabet odczuwała i jedno, i drugie. Dręczyło ją coś nieprzyjemnego, a z przygnębieniem mieszało się coś rozkosznego i pociągającego.

Otworzyła oczy. Skądś dochodził do niej jakiś dźwięk, do którego nie była przyzwyczajona.

Płacz noworodka!

Skoczyła na równe nogi, w pośpiechu narzuciła ubranie.

Biegła po schodach, pełna wyrzutów sumienia i lęku. Jak mogła to nieszczęsne maleństwo zostawić same z panną Karin?

W drzwiach przystanęła.

Jakaś obca kobieta, nie najmłodsza już, pokazywała Karin, jak należy przewijać małą. Mamka! No, oczywiście! Teraz Elisabet przypomniała sobie wszystko i odetchnęła z ulgą.

Kiedy weszła do środka, obie spojrzały na nią.

– Elisabet, chodź i zobacz! – zawołała Karin przejęta. – Ja przewijam małą Sofię Magdalenę. I spała rozkosznie przez całą noc, moje małe złotko. Teraz się trochę złości, bo jest głodna, ale pani Vagen zaraz wszystko urządzi. Czyż ona nie jest słodka?

– Tak, to naprawdę wspaniałe dziecko – powiedziała Elisabet. Zauważyła przy tym, że ton niepewności w głosie Karin niemal zniknął, zastąpiony zdecydowaniem. – Więc zamierza pani dać jej na imię Sofia Magdalena?

Nieoczekiwanie pompatyczne imię dla dziecka z dzielnicy nędzy.

– Tak ma na imię Jej Wysokość, królowa – wyjaśniła Karin z godnością.

Królowa? Elisabet pociemniało w oczach. Monarchia duńsko-norweska miała już trzy królowe po Sofii Magdalenie!

Zagadka panny Karin stawała się coraz trudniejsza do rozwikłania.

– A teraz musimy iść do miasta i kupić wyprawkę dla Sofi Magdaleny – oznajmiła Karin energicznie. – Elisabet, ty pójdziesz ze mną, bo pani Vagen karmi małą. A ja nie chcę na to patrzeć, bo zaczynam być zazdrosna. Musimy mieć najpiękniejsze beciki i maść do jej wrażliwej skóry i…

– Doktor Hansen przyjdzie przed godziną drugą – przypomniała pani Vagen.

– Tak, wrócimy do domu o tej porze – zapewniła Karin. – Muszę z nim porozmawiać o pielęgnowaniu dziecka. Cóż to za sympatyczny mężczyzna! Nadzwyczajny!

Ponieważ Karin zachowywała się teraz bardziej normalnie i jakby więcej pojmowała z rzeczywistości, Elisabet skorzystała z okazji, żeby zapytać:

– Panno Karin, ja… zostałam zaproszona do przyjaciół na dzisiejszy wieczór. Myśli pani, że mogłabym pójść na trochę?

– Oczywiście, że możesz, kochanie – powiedziała Karin, próbując jednocześnie włożyć rączkę dziecka w rękawek koszulki. – Pani Vagen jest przecież z nami, a może i doktor Hansen będzie miał ochotę do nas przyjść?

– Czy mam zostawić drzwi otwarte jak zawsze?

Karin spojrzała na nią.

– Otwarte drzwi? Czyś ty oszalała? Przecież tu mogą przyjść jakieś łobuzy. A pan Vemund ma swój klucz, więc naprawdę nie ma powodu. Naprawdę, żadnego powodu!

Wiesz, Elisabet, że teraz musimy chronić naszą małą Sofię Magdalenę.

To były zupełnie nowe tony! Elisabet nie wiedziała, jak je sobie tłumaczyć. Czy jako krok naprzód, czy może pogorszenie stanu chorej?

W żadnym razie Karin nie wymieniała już tego jak na dorosłego człowieka śmiesznego imienia.

Imienia mężczyzny, którego już nie ma.

Po raz pierwszy Karin odważyła się rozglądać na ulicach pełnych sklepów, sklepików i straganów, opatrzonych szyldami, wabiących wszelkiego rodzaju towarami. Na pieniądzach w ogóle się nie znała, więc Elisabet, która dostała pewną sumę od Vemunda na pokrycie potrzeb swej podopiecznej, a także miała kilka własnych szylingów, ciągle musiała powstrzymywać jej szalone zapędy. Zgadzała się, że dziecko powinno mieć wszystko w najlepszym gatunku, ale protestowała przeciwko kupowaniu tego całymi tuzinami. Karin narzekała, jakie się wszystko porobiło drogie; jeszcze jeden dowód na to, jak dawno temu poruszała się ostatni raz wśród ludzi. Elisabet wciąż coś się nie zgadzało.

jakim sposobem Vemund, który miał dopiero dwadzieścia pięć lat, mógł tak okrutnie zranić Karin? Zamordować jej narzeczonego? Nie, to musiało się stać dużo wcześniej. Innego wyjaśnienia nie znajdowała.

Chociaż wyprawa na zakupy bardzo Karin zmęczyła, to, z drugiej strony, zrobiła jej dobrze. Ożywione i rozgadane wracały do domu, obładowane pakunkami. Vemund Tark nie byłby pewnie zadowolony, że wyszły do miasta bez męskiego towarzystwa, ale kogo miały poprosić?

Karin ledwo się dowlokła do domu, ale jej pierwsze pytanie brzmiało:

– Jak się miewa Sofia Magdalena?

To Elisabet uznała za postęp.

Vemund przyszedł wieczorem i zabrał ją odpowiednio wcześnie. Przemawiał ostrzejszym i bardziej surowym tonem niż zwykle i chociaż nic po nim nie było widać, Elisabet odniosła wrażenie, że pił.

W powozie nie mówił wiele, ale ona też nie odczuwała potrzeby rozmowy. Siedziała z rękami na kolanach i uparcie wpatrywała się w krajobraz.

Vemund zatrzymał powóz w parku prawie pod samym domem.

– Rozluźnij się! – powiedział ostro. – Jesteś napięta niczym stalowa taśma. W porządku! Ostatni kawałek drogi możesz przejść.

– A ty nie idziesz?

Czy na pewno nie zauważył tonu, jakim to powiedziała?

– Bardzo dobrze wiesz, że nie mogę tam iść.

Elisabet skuliła się.

– Wiem, oczywiście.

– Będziesz musiała sama wrócić, bo nie wiem, jak długo oni będą cię trzymać. Ale mimo wszystko chciałbym mieć sprawozdanie. Zresztą Braciszek cię pewnie odwiezie. Do mojego domu, nie dalej, pamiętaj!

Roześmiała się.

– Vemund, czy ja naprawdę muszę to wszystko zrobić? – zapytała cicho.

– Tylko nie zaczynaj stwarzać trudności! Ja chcę, żeby Braciszek wyprowadził się z tego domu i sam za siebie odpowiadał. A także za ciebie i za Elistrand. Ty nic na tym nie tracisz.

– Materialnie może nie. Czy mam przyjść do ciebie wieczorem?

– Tak, oczywiście! Muszę wiedzieć wszystko. Nawet jeśli będzie późno.

Poczuła się jakoś raźniej. Jednak nie była pozostawiona własnemu losowi.

Elisabet nie słyszała, czy powóz zawrócił, gdy szła ku domowi. Ale nie potrzebowała się odwracać, by wiedzieć…

Otworzyła jej pokojówka i nie było już odwrotu, wszystko się zaczęło – okropnie nerwowo, jeżeli chodzi o Elisabet. Braciszek powitał ją w hallu i pomógł jej zdjąć okrycie, a ona potknęła się i upuściła rękawiczki. Miała nadzieję, że jej szmaragdowozielona suknia jest odpowiednia na taką okazję. Nastała już jesień i bardziej pastelowych kolorów należało unikać. Z drugiej jednak strony nie powinna wyglądać, jakby szła na pogrzeb.

Chociaż, któż to wie, na co szła? Może na pogrzeb swojej wolności?

Braciszek był sympatyczniejszy i przystojniejszy, niż go zapamiętała. Czasami miała wrażenie, że jego zachowanie wynika ze słabości, ale był przecież jeszcze taki młody. I przystojny, że aż dech zapierało. Wyglądał dużo, dużo lepiej niż Vemund.

Cóż, Elisabet powinna być zadowolona…

„Ci piękni ludzie”, jak nazywała mieszkańców Lekenes, przyjęli ją niezwykle życzliwie. Pan i pani Tark ubrali się na tę okazję niebywale wytwornie; był też obecny jakiś tęgi pan, którego jej przedstawiono jako Mandrupa Svendsena, kuzyna pani Tark. Także i on musiał kiedyś mieć niezwykle piękne rysy, teraz można było się ich tylko domyślać pod ciemnoczerwoną, świecącą się skórą twarzy.

Wspaniała kolacja powoli mijała, Elisabet z łatwością uczestniczyła w konwencjonalnej rozmowie. „O, dziękuję, moja mama ma się znakomicie, nie, nie czytałam jej książki, ale chętnie to zrobię, oczywiście, moja pracodawczyni jest niezwykle sympatyczną damą, nie ma zbyt wielkich wymagań, tak, rzeczywiście pogoda zrobiła się okropna…

Przez cały czas czuła, że jest oceniana, że ją ukradkiem obserwują i taksują. Pani Emilia Tark, dokładnie tak czarująca, jak matka Elisabet ją określiła, uśmiechała się słodko i przyjaźnie, wypowiadała akurat te słowa, które należało, ale ani na chwilę nie spuszczała z niej oka. Pod całą tą życzliwością informowała wyraźnie: „noli me tangere”, „nie dotykaj mnie”. Braciszek wielbił ją bezgranicznie.

Elisabet chciałaby kiedyś być taka jak pani Emilia Tark. Tak samo zrównoważona, równie układna i równie piękna. Ale to oczywiście beznadziejne marzenia.

Jej mąż także zachowywał się jak światowiec, lecz Elisabet dostrzegała spojrzenia, jakie posyłał żonie, oczekując jej akceptacji za każdym razem, kiedy zabierał głos.

To Emilia posiadała wrodzoną pewność siebie. Arnold był jak nuworysz, który potyka się w tym świecie etykiety.

Mandrup Svendsen był również niepewny, choć w inny sposób. Hałaśliwy, rozgadany, wybuchający śmiechem. Elisabet domyślała się, że jego miało tu nie być dzisiejszego wieczora, że przyszedł nieoczekiwanie, ubrany niedostatecznie wytwornie, choć i tak elegancko, a oni nie mogli go nie zaprosić, by został na kolacji.

Pani Emilia chwilami wyglądała na udręczoną, kiedy kuzyn przerywał albo zachowywał się zbyt głośno w nieodpowiednich momentach.

Była to, ogólnie biorąc, dość męcząca kolacja.

Potem wszyscy przeszli do małego saloniku. Elisabet i pani Tark podano jakiś lepki, słodki napój, dość mocny, panowie natomiast pili bardziej męskie trunki. Mandrup Svendsen opróżniał swoją szklaneczkę jednym haustem, a dyskretny sługa natychmiast znowu napełniał naczynie.

Pani Tark, matka braci, posłała swemu mężowi ponaglające spojrzenie, po którym on zaczął mówić:

– No więc, droga Elisabet, wiesz chyba, dlaczego poprosiliśmy cię, byś dzisiaj do nas przyszła. Nasz ukochany syn chciałby prosić cię o rękę. A wczoraj jego brat, Vemund, powiadomił go, że już w imieniu Braciszka prosił twoich rodziców… i że oni nie okazali niechęci.

Elisabet pochyliła głowę i przestała szarpać swoją chusteczkę. Dłonie oparła na kolanach, ręce wyprostowała aż do bólu. To okropne skrępowanie, którego nigdy się chyba nie wyzbędzie, zaciskało jej gardło tak, że nie była w stanie odpowiedzieć. Czuła na sobie ciepłe spojrzenie Braciszka. Podczas kolacji starał się dawać do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko małżeństwu z nią, ale Elisabet nie była pewna stałości jego uczuć. Czy można na nim polegać? Czy pozyska jego miłość na tyle, że zechce z nią zostać do końca życia? Czy tak jak inni mężczyźni będzie szukał kochanek?

Elisabet nie należała do kobiet, które byłyby w stanie patrzeć przez palce na niewierność męża. Zdecydowanie nie!

Skupiała się teraz na tym, co mówi ojciec Braciszka. Ale on nie był zbyt silną osobowością. Jego słowa nie miały żadnej mocy przekonywania. Były to tylko słowa.

– Musimy starannie zaplanować to małżeństwo, żeby wszystko mogło się dobrze ułożyć – mówił pan Tark. – Pomiędzy umawiającymi się rodzinami powinna być określona równowaga, to z pewnością rozumiesz. Jak wiesz, nie jesteśmy ludźmi biednymi…

Mandrup Svendsen wyprostował swoje przypominające kiełbaski palce i pociągnął solidnie ze szklaneczki. Elisabet zauważyła, że posłał jej pospieszne, niechętne spojrzenie i zatrzymał je na niej przez chwilę. Czy to był lęk? Strach? Czy tylko chciał ją ocenić?

Tark mówił dalej:

– Wiemy też, że twój ojciec, Ulf Paladin z Ludzi Lodu, jest właścicielem dobrze utrzymanego Elistrand, a jego pozostały majątek też jest nie do pogardzenia.

Ach, tak! A skąd wy to wszystko wiecie? pomyślała Elisabet gniewnie.

Pani Tark, zdaje się, zauważyła jej niechęć i pospieszyła z pomocą:

– Moje dziecko, nie chcielibyśmy, oczywiście, męczyć cię takimi rozważaniami. Mój mąż odwiedzi twojego ojca i wtedy szczegółowo omówią waszą przyszłość. Przedtem jednak trzeba ustalić kilka spraw.

Uśmiechnęła się przepraszająco, jakby chciała powiedzieć, że nie zgadza się z mężczyznami co do sposobu omawiania przyszłości, i ponownie oddała głos mężowi.

Arnold Tark powiedział ostrożnie:

– Z tego co wiemy, w przyszłości masz odziedziczyć także Grastensholm i Lipową Aleję.

– To nie jest wcale takie pewne – powiedziała Elisabet spiesznie. – Oba dwory należą do innej gałęzi rodu, do Lindów z Ludzi Lodu.

– No, ale oni mieszkają przecież w Szwecji – wtrącił Braciszek, spojrzawszy przedtem na matkę, jakby prosił o pozwolenie. – Tam mają zamek myśliwski w Morby.

– Teraz już nie mają – odparła Elisabet. Zaczynała ją irytować ta ich szczegółowa wiedza. – Hrabia Goran Oxenstiema przeprowadził się do Skenas w Vingaker i mój kuzyn, Daniel, jako jego adiutant przeniósł się tam także z rodziną.

Nowe spojrzenie na matkę, a potem pytanie:

– Ale mają tam własny majątek?

– Tak, kupili dwór w pobliżu Skenas.

Pani Tark odezwała się znowu, a wszyscy natychmiast skupili się na tym, co mówi. Prawdziwym autorytetem była tutaj ona.

– Droga Elisabet, wybacz nam naszą ciekawość – zaczęła delikatnie. – Dowiedzieliśmy się jednak, że Daniel Lind z Ludzi Lodu, twój kuzyn, na dobre osiedlił się w Szwecji.

Pospieszny, z macierzyńską czułością wymierzony klaps w ramię Braciszka, który rozpromienił się w odpowiedzi na ten dowód uwagi.

– Kto to powiedział? – wyrwało się Elisabet. Była naprawdę zła i z trudem nad sobą panowała.

– Twoja matka, kochanie.

– Mama buduje zamki na lodzie. Daniel ma dwoje dzieci, syna Solve i córkę Ingelę. Można przypuszczać, że jedno z nich zechce zamieszkać w Grastensholm i Lipowej Alei.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Pani Emilia uśmiechnęła się ciepło i uspokajająco do syna.

Mandrup Svendsen pochylił się ku Elisabet i rzekł:

– Ale ty jesteś także dziedziczką Gabrielshus w Danii.

– Och, nie, na Boga! – roześmiała się Elisabet nerwowo. – Przecież ten majątek jest własnością korony duńskiej od czasów mojego prapradziadka Tristana!

Tamten wyprostował się znowu.

– Jesteś tego pewna? Ty jesteś główną spadkobierczynią, wiesz o tym? Możesz odkupić majątek od korony za niewielką sumę. Masz prawo pierwokupu.

Psie uwielbienie, jakie Braciszek okazywał swojej matce, zaczynało Elisabet denerwować. Nie uniknie się tutaj problemu teściowej! I to nie dlatego, że pani Tark będzie sprawiać kłopoty, przyczyną będzie Braciszek! Nie ma co!

– Ale na co mi Gabrielshus? Ja go nie chcę. A poza tym wcale nie jestem jedyną spadkobierczynią. W Skanii mieszka potomstwo siostry Tristana, Leny. Jest tam mój rówieśnik Arv, syn Orjana Gripa.

– W porządku, o tym wszystkim porozmawiamy z twoim ojcem – oświadczyła lekkim tonem pani Tark. – Męczycie Elisabet, czy tego nie widzicie? Ona jest naszym gościem i to powinien być miły wieczór.

– Tak, naturalnie – uśmiechnął się jej małżonek przepraszająco. – Ale chyba rozumiesz, kochanie, że Elistrand to dwór o mniejszym znaczeniu. Lipowa Aleja także. A ty nosisz przecież tytuł, jesteś margrabianką, a to wymaga oprawy.

W Elisabet się gotowało, ale, co trzeba zapisać jej na plus, zdołała zachować pozory.

– Pozwólcie mnie wyjaśnić kwestię Gabrielshus – zaproponował Mandrup. – Moglibyśmy zaraz wykupić majątek za niewielką sumę, skoro ty jesteś główną dziedziczką. A jeśli chodzi o Grastensholm i Lipową Aleję, to możesz przeprowadzić proces przeciwko twoim szwedzkim krewnym.

Nigdy w życiu, myślała Elisabet, ale tym razem udało jej się zachować pełne urazy milczenie.

Pani Tark zauważyła to. Bo Elisabet wcale nie była taka nieprzenikniona.

– Och, dajcie spokój – powiedziała pani Emilia przyjaźnie. – Jakie znaczenie mają pieniądze? Jestem pewna, że Elisabet jest odpowiednią żoną dla Braciszka. Mam chyba rację?

Mąż przytakiwał jej z niepewnym uśmiechem. Braciszek zaś naprawdę patrzył na Elisabet rozkochanym wzrokiem. Za pozwoleniem matki, oczywiście…

W spojrzeniu Mandrupa Svendsena jednak można było wyczytać zdecydowanie. I łapczywość. Można zająć wszystkie te dwory! To był prawdziwy przedsiębiorca. Tak Elisabet już wiedziała, że wielkie przedsiębiorstwo Vemunda prowadzi właśnie Mandrup.

I nagle zrozumiała, dlaczego Vemund nie pasuje do tego towarzystwa. Był on zupełnie innym typem niż pozostali członkowie rodziny. Był jednym z Tarków, temu nie można było zaprzeczyć, a jednak…

Elisabet wpadła w pełen przekory humor. A może powinna wypuścić kota z worka i zapytać: Kim jest Karin Ulriksby?

Nie, tego nie może zrobić. Obiecała Vemundowi, że będzie milczeć.

A zresztą może to pytanie wcale by nie wywołało żadnego skandalu. Może ci ludzie nie znają Karin? Może to tylko problem Vemunda?

Z ulgą przyjęła do wiadomości, gdy w chwilę potem pani Tark dała znak, że „audiencja” skończona. Elisabet wstała i bardzo uprzejmie podziękowała za wieczór. Żadne oficjalne zaręczyny nie zostały zawarte, ale od tej chwili mogła się uważać za przyrzeczoną Braciszkowi Tarkowi. Wszyscy zapraszali ją bardzo serdecznie najszybciej, jak będzie to możliwe.

Ukradkiem obserwowała swego ewentualnego przyszłego męża i czuła się dość niepewnie. To prawda, że był młodzieńcem pod każdym względem sympatycznym, to prawda, że przyjemnie było na niego patrzeć, ale…

Gdybyż tylko nie była taka niepewna!

Chciał odwieźć ją do domu, ale już sama myśl o tym wzbudziła w niej panikę. Cała ta rodzina stała jej kością w gardle. Nie, dzięki, musi zostać sama.

Ze skromnie spuszczonym wzrokiem szepnęła, że jest już późno i ona powinna myśleć o swojej reputacji.

Rodzina zaakceptowała to łaskawie. Została szczególnie gorąco pożegnana przez panią Tark, jedyną wyrozumiałą osobę w tym gronie. Elisabet, oczywiście, bała się trochę tej władczej damy. Nigdy nie lubiła czuć się mało warta. A tutaj, mimo całej życzliwości pani Emilii, tak właśnie się czuła.

– Na pewno zostaniemy przyjaciółkami, Elisabet – powiedziała przyszła teściowa i zapewne mówiła to z przekonaniem.

Elisabet jednak była w złym nastroju i przyjęła to jako groźbę.

Muszę bardziej na siebie uważać, pomyślała, pełna zastrzeżeń do samej siebie. Pomachała wytwornej rodzinie, żegnającej ją na schodach pięknego domu, i zdołała nawet przywołać na wargi blady uśmiech. Oni machali jej także przyjaźnie, niezwykle przyjaźnie.

Nareszcie powóz odjechał.

Wyskoczyła przed domem Vemunda i odesłała powóz do Lekenes. Było jej obojętne, co pomyśli stangret.

Wyprostowała się i oddychała głęboko. Co ma teraz powiedzieć Vemundowi? Czy powinna kłamać i oświadczyć, że wszystko układa się jak najlepiej? Czy opowiedzieć, jak było?

Drzwi zastała otwarte. Mój Boże, pomyślała, czy on się nie boi włamywaczy?

Zapukała z ociąganiem. W domu panowała martwa cisza.

Weszła powoli.

– Vemund?

Nikt nie odpowiadał. Poszła dalej, do pokoju, w którym już kiedyś była. W lichtarzu dopalała się świeca. Otwarte drzwi prowadziły do sąsiedniego pokoju i tam także paliła się świeca.

Vemund Tark leżał na łóżku w dosyć niewygodnej pozycji. Spał zasłaniając ręką oczy. Elisabet podeszła bliżej, niepewna, czy powinna go zbudzić, czy raczej dać mu spokój.

Ale przecież nalegał, żeby przyszła…

Kiedy zobaczyła karafkę i szklaneczkę na nocnym stoliku, obie prawie puste, i kiedy poczuła zapach alkoholu, cofnęła się pospiesznie.

Ale nie dość szybko. Ręka Vemunda wyciągnęła się błyskawicznie i chwyciła ją za nadgarstek. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa.

– No, i jak poszło? – spytał ochryple.

Elisabet skrzywiła się.

– Ty piłeś!

– Wyobraź sobie, że wiem o tym! Oczywiście, że piłem, do diabla! A jak inaczej zniósłbym to wszystko? No?

– Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Zostałam zaakceptowana. Pod jednym tylko warunkiem.

– Pod jakim warunkiem?

– A, to nie ma znaczenia.

Uścisk wokół nadgarstka przybrał na sile.

– Pod jakim warunkiem?

– Oni by woleli, żebym posiadała także Grastensholm i Lipową Aleję – jęknęła żałośnie. – A na dodatek Gabrielshus.

– Przeklęci krwiopijcy! To, oczywiście, Mandrup, prawda?

– Ja… Ja odniosłam wrażenie, że to ich wspólny pogląd. Ale on był najbardziej zainteresowany, to prawda. A twoja matka we wszystkim się z nimi zgadzała, chociaż uważała, że są za bardzo natarczywi.

Vemund znowu zasłonił oczy ręką.

– Och, taki jestem zmęczony! Nie zniosę tego dłużej!

Elisabet stała przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała:

– Vemund, czy ja naprawdę muszę wyjść za Braciszka?

– Musisz! – zawołał i pociągnął ją tak, że usiadła na łóżku. – Jesteś jedyną osobą, która może go uratować! Mój brat ma wiele zalet, a ja jestem za niego odpowiedzialny. On musi zamieszkać w Elistrand, troszczyć się sam o siebie, o dom i rodzinę. I, Elisabet, wy dwoje moglibyście wziąć do siebie Karin… Wiem, że proszę cię o tak wiele, ale jestem w rozpaczy, wierz mi!

– Karin – powiedziała Elisabet z zastanowieniem. – Nikt nie wie, jak się teraz potoczy jej życie, kiedy znalazła się w nim ta mała dziewczynka. Karin się zmienia z dnia na dzień. Ale, rzecz jasna, to nie jest wykluczone, że moglibyśmy wziąć ją do Elistrand. My tam jesteśmy przyzwyczajeni do opieki nad poszkodowanymi istotami. Zawsze kogoś takiego mieliśmy.

– O Boże, żeby to się tylko udało! – szepnął śmiertelnie zmęczony. – Wtedy wszystkie zmartwienia by się skończyły. Wszystko by się ułożyło.

– A ty, Vemund? Co z tobą?

– Ja? – zapytał z zamkniętymi oczyma. – Ja bym wtedy mógł nareszcie umrzeć.

Elisabet zesztywniała.

– Co ty wygadujesz?

– Mam do spełnienia tylko dwa zadania: Zatroszczyć się o przyzwoite życie dla Braciszka i dla Karin. Niczego więcej nie chcę. I już nie potrafię dłużej żyć z tym wstydem.

– A twoje przedsiębiorstwo?

– Niech je diabeł porwie!

Serce łomotało jej głośno.

– Ale ty nie możesz umrzeć! Ja nie chcę!

– Głupstwa! To, co ty myślisz, nie ma najmniejszego znaczenia!

Płacz dławił ją w gardle, a poza tym była wściekła.

– Zdaje mi się, że jesteś niekonsekwentny. Dlaczego tak koniecznie chcesz mnie wydać za Braciszka? Skoro i tak zamierzasz odebrać sobie życie, co zresztą uważam za największe tchórzostwo, o jakim słyszałam, to Braciszek może sobie spokojnie odziedziczyć przedsiębiorstwo, Lekenes i cały majątek. Dlaczego musisz mnie w to mieszać?

– Iskry się z ciebie sypią – mruknął. – Ale głos masz płaczliwy i zdaje mi się, że wciąż pociągasz nosem. Nie zaczniesz się chyba nad sobą użalać? To do ciebie niepodobne. – Vemund usiadł na łóżku. – Ja chcę odesłać stąd Braciszka. Czy to jeszcze nie dotarło do twojej ciasnej główki? A przedsiębiorstwo… Niech się z nim dzieje, co chce. Lekenes także. Ten ohydny dom upiorów! I nie chodzi mi o upiory krążące swobodnie po świecie, raczej o wypełniającą ten dom zgniliznę!

– Fu! Śmierdzi od ciebie wódką! – parsknęła Elisabet i cofnęła się tam, gdzie siedziała przedtem. – Zachowuj się jak mężczyzna i nie użalaj się nad sobą!

– O Boże, ty przecież niczego nie rozumiesz! Ja nie mogę żyć z tym, co wiem, czy to tak trudno pojąć? I czy sądzisz, że teraz jest mi lżej? Teraz, kiedy wiem, że masz wyjść za mąż za mojego brata?

Elisabet otarła kilka zdradzieckich łez i wrzasnęła:

– Ale przecież wcale nie chcę wycho… – Przerwała i spytała mało inteligentnie: – Co masz na myśli?

– Ja… Nie, zapomnij o tym, Elisabet! Jestem pijany i mówię rzeczy, których nie powinienem.

Nieświadomie zacisnął dłoń na jej ramieniu. Jego twarz była tak blisko, że Elisabet wyraźnie widziała kolor jego oczu. Mieniący się błękit, ale białka były mocno przekrwione.

– Vemund – zaczęła, a broda jej drżała. – Ręka mnie boli, nie ściskaj tak, i okropnie śmierdzisz wódką, ale ja nie chcę, żebyś umierał, naprawdę świat nie będzie wesoły bez ciebie. A poza tym ja nie chcę wychodzić za mąż za Braciszka.

Ja też nie chcę, żebyś wychodziła – mruknął niewyraźnie. Objął ją mocno i Elisabet mogła położyć głowę na jego ramieniu, ale twarz odwróciła. Wszystko ma swoje granice! – Zostań ze mną, Elisabet – szepnął jej do ucha.

Jej ręce spoczywały na jego ramionach. Teraz wszystko wydawało się cudowne, palcami gładziła ubranie, pod którym wyczuwała silne mięśnie.

– To nie ja prosiłam, żeby mnie wydać za Braciszka.

Zamiast odpowiedzi usłyszała rozpaczliwy szloch.

– Boże, ja przecież nie chcę umierać!

– To dlaczego musisz?

– Powinnaś zrozumieć, że nie mogę żyć z tym dławiącym wstydem.

– A jeśli Karin wyzdrowieje? Wtedy może się okazać, że poświęciłeś się na próżno!

– Nie wyobrażaj sobie rzeczy niemożliwych. Ktoś tak głęboko zraniony nigdy nie wyzdrowieje.

Elisabet próbowała podnieść głowę i spojrzeć na niego, ale odór alkoholu był zbyt silny, więc ponownie oparła głowę na jego piersi.

– Vemund, ja naprawdę nie rozumiem, co ciebie tak dręczy. Co się stało? Domyślam się, że Karin miała narzeczonego i miała wyjść za niego za mąż…

Vemund stał się czujny.

– Aha, więc to odkryłaś?

– Nie mogłam nie odkryć, głuptasie. I domyślam się, że ty tego narzeczonego zamordowałeś. W wyniku tragicznej pomyłki.

Teraz on podniósł jej głowę tak, że musiała na niego patrzeć.

– Co ty mówisz?

– Tak. Nietrudno było do tego dojść.

– No wiesz! Ty chyba nie masz dobrze w głowie, ja przecież nikogo nie zamordowałem! Narzeczony Karin żyje i ma się znakomicie.

ROZDZIAŁ IX

Minęło parę dobrych chwil, nim Elisabet odzyskała zdolność mówienia. Tymczasem zdążyła się dokładnie przyjrzeć twarzy Vemunda i przestraszyła się nie na żarty, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo czuje się z nim związana.

Jego twarz była teraz otwarta, pozbawiona jakiejkolwiek maski, naga, można powiedzieć. Oczy szkliły się łzami, w których jednak nie znajdowała niczego niemęskiego, usta wykrzywiała gorycz. Vemund był tak pociągający, że zakręciło jej się w głowie, jak zahipnotyzowana zapragnęła nagle scałować wszystkie jego zmartwienia.

Musiała podjąć wielki wysiłek, żeby się opanować.

– Co ty mówisz? – wykrztusiła. – Jej Bubi żyje?

– I to także wiesz? Wiesz, jak go nazywają? – zapytał ze złością.

– Wiem, ale wobec tego dlaczego on nie przychodzi do niej? Cóż to za grubianin, który pozwala tak cierpieć tej biednej kobiecie? Czy ty może uczyniłeś go kaleką?

– Nie, nic podobnego. On się ma znakomicie, bezwstydnie dobrze.

Elisabet rozgniewała się. Zaczęła nim potrząsać z wściekłością.

– W takim razie co takiego ty zrobiłeś Karin?

– Ciebie to nie powinno obchodzić – oświadczył, wciąż mocno obejmując jej ramiona.

– Owszem, obchodzi mnie! Karin mnie obchodzi i ty mnie obchodzisz!

– Nie krzycz! Uspokój się!

– Ale ja chcę wiedzieć! Mam dosyć tych nie dokończonych opowieści. Zmuszasz mnie do małżeństwa z twoim bratem. Chciałabym wiedzieć, co on ma z tym wspólnego?

– Prawie tyle samo co ja. Ale on o niczym nie wie. I nigdy się nie dowie. On musi stąd wyjechać.

– A ty musisz umrzeć?

– Nigdy mniej niż dzisiaj wieczorem nie pragnąłem takiego rozwiązania! Ale jutro wróci obrzydzenie i niechęć. Elisabet, jestem pijany, powiedziałem za dużo, i w ogóle ty wiesz za dużo. Zapomnij o wszystkim, to tylko takie pijackie bredzenie.

– Myślisz zdumiewająco trzeźwo.

– Nie. I zabierz rękę z moich włosów. Czy tobie się zdaje, że ja jestem z kamienia?

– O co ci chodzi?

– Nie bądź niemądra! Wypiłem za dużo i czuję, że lada moment przestanę za siebie odpowiadać. A bardzo tego nie chcę. Ze względu na ciebie.

– Za co masz odpowiadać?

– Elisabet – szepnął błagalnie. – Wstań!

– Ech, wyrażasz się tak zagadkowo! Co ja znowu zrobiłam?

Wtedy przyciągnął ją do siebie gwałtownie i zaczął całować jej usta. Brutalnie i łapczywie. W pierwszej chwili, zdumiona, znieruchomiała niczym słup soli, potem jednak jej ciało ogarnęła fala trudnego do zniesienia gorąca, ale gdy ręką sięgnął dekoltu i zamierzał odszukać jej piersi, krzyknęła i zaczęła się wyrywać. Vemund oparł się na łokciu i podciągnął ją pod siebie, ręką gładził jej brzuch. Elisabet wrzeszczała i walczyła niczym dzika kotka. Vemund zdołał jednak opanować fatalne następstwa alkoholu i odsunął się od niej. Elisabet zerwała się na równe nogi, a on wciąż leżał na łóżku i wciąż trzymał ją za rękę.

– Elisabet – bąkał. – Wybacz mi! Ta przeklęta wódka! Wszystko się miesza, nigdy nie powinienem dotknąć… Wybacz mi, najdroższa przyjaciółko, nie zasłużyłaś sobie na to. Nie miałem zamiaru cię zgwałcić, sam nie wiem, co mi się stało, nie byłem sobą!

– Pójdę już, Vemundzie – powiedziała cicho, drżąc na całym ciele.

– Och, tak mi przykro, że to się w ten sposób skończyło.

– Zapomnijmy o tym.

– Tak – powiedział z goryczą. – Zapomnijmy.

– Porozmawiamy, kiedy wytrzeźwiejesz. Och, Vemundzie, tylko sobie czegoś nie zrób! Potrzebuję cię.

Roześmiał się smutno.

– Potrzebujesz! Jesteś słodka, Elisabet. Przyjdę do was jutro. Jeśli zdołam utrzymać się na nogach.

Elisabet zdawało się, że w jego zmęczonym głosie pojawiło się coś jakby nutka radości. Jakby zaświtała mu jakaś nadzieja…

Wychodząc pogasiła wszystkie światła i zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Jesienna noc była chłodna, lecz Elisabet tego nie zauważała. Ciało jej płonęło, policzki paliły. Jak szalona biegła ścieżką w dół pod roziskrzonym gwiazdami niebem.

– Dzięki ci, dobry Boże! – szeptała wznosząc głowę ku gwiazdom. – Dzięki ci za alkohol! Gdyby nie to, nie wiem, czy miałabym siłę mu się przeciwstawić. Ale, z drugiej strony, gdyby nie był pijany, nigdy by się na mnie nie rzucił. W takim razie dziękuję ci jeszcze raz – szepnęła.

Mój Boże, co się dzieje z moim ciałem? zastanawiała się przestraszona, idąc już wolniej pomiędzy drzewami. Domyślała się, że oto po raz pierwszy miała okazję się przekonać, iż jest jedną z gorącokrwistych kobiet Ludzi Lodu, tych, które nie potrafią ukryć tęsknoty za ukochanym mężczyzną.

Jak długo żyłam w uśpieniu, myślała. Przespałam wiele, wiele zim, wiosen i lat…

Nagle przypomniała jej się stara piosenka o kobiecie, która tęskni. Pory roku mijają, a ona wciąż tęskni…

Słońce smutku wypali ziemię, Mróz w lód przemieni nocy łzy. Księżyc roziskrzy śniegowy puch, W końcu wiosna wróci, ale nie ty.

Wkrótce jednak Elisabet zrozumiała, że to nie jest czas na sentymentalne nastroje. Pożądanie, które Vemund w niej wzbudził, wciąż jej nie opuszczało. Przystanęła i oparła się o drzewo, jęknęła żałośnie, a potem zaczęła cicho przeklinać tego zapijaczonego prostaka.

– On był wstrętny – przekonywała sama siebie. – Odpychający diabeł, ordynarny drań, męt! Odważył się dotykać mnie swoimi brudnymi paluchami, chuchać mi w twarz odorem wódki, całować mnie, jakbym była…

Zaczęła oddychać ciężko. Całować mnie? Ten pocałunek! Znowu przeniknął ją gorący, słodki dreszcz, znowu widziała jego szklące się łzami oczy, jego szczerą twarz, jego rozpacz…

Ręce…

Elisabet odwróciła się gwałtownie do drzewa, przytuliła się do niego całym ciałem, przyciskała się do pnia czując, że dręczące napięcie wzrasta. Mocno zaciskała uda i tuliła się do drzewa, nie znajdując ukojenia dla swojej udręki. Znowu widziała przed sobą Vemunda, czuła opasujące ją ramiona, jego ciało przy swoim…

Dłużej nie była w stanie o nim myśleć, bo świat wokół niej zawirował, nic już nie widziała, wszystko stało się tak rozkosznie słodkie, że miała wrażenie, iż mogłaby umrzeć!

Kiedy się potem ocknęła, siedziała oparta o drzewo na zimnym zboczu, na które opadła, kiedy nogi nie chciały jej już utrzymać. Boże, co ja zrobiłam, pomyślała wstrząśnięta. Słyszałam oczywiście o gorących kobietach z Ludzi Lodu, ale żebym ja…

Podniosła się z poczuciem winy. Drżącymi rękami otrzepała spódnicę. O Boże, jakże mi wstyd, o Boże, Boże!

Napięcie ustąpiło. Odetchnęła głęboko.

Właściwie to było rozkoszne. I chyba nikt nie widział!

Znowu ruszyła przed siebie.

Jedno w każdym razie teraz wiem: Chcę mieć Vemunda. I nikogo innego! Nie chcę żadnego Braciszka, żeby nie wiem jaki był piękny. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, jesteśmy sobie nawzajem obcy. Natomiast Vemund i ja…

Powietrze iskrzy, kiedy on wchodzi!

Muszę pomóc Vemundowi. On nie może umrzeć, on jest mój i zrobię wszystko, żeby go zdobyć. W tym celu muszę go uwolnić od tej obsesji śmierci. A to dotyczy także Karin. Muszę wiedzieć, dlaczego on chce umierać, co się wtedy stało. Jego pytać nie mogę, on mi nigdy nie odpowie, sama rozmowa o tym kosztuje go zbyt wiele. Karin też nie mogę pytać, nie należy budzić jej wspomnień. Teraz, kiedy może myśleć o czym innym, nie tylko o tym tajemniczym Bubim, nie powinnam jej przeszkadzać.

Ci z Lekenes?

Podstępne, przebiegłe pytania. Braciszek. Czy on w ogóle coś wie? A pozostali?

Nie, obiecałam Vemundowi, że nikomu nie wspomnę o Karin. A jeżeli chcę go zdobyć, muszę być przede wszystkim lojalna i godna zaufania.

Nie, nie mogę nikogo pytać. Nie tutaj…

Holmestrand? Bode?

Tak.

Elisabet podjęła decyzję. Musi rozwiązać zagadkę Karin i Vemunda. Nie tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość. Teraz ma to zasadnicze znaczenie – ze względu na Vemunda i ze względu na jej miłość.

Nagle poczuła się niebywale silna. To była siła zakochanej kobiety z Ludzi Lodu. Siła, która mogła zrywać mosty i przenosić góry. Teraz Elisabet była jedną z nich.

Vemund, jak obiecał, przyszedł następnego dnia. Nie był to najbardziej rześki człowiek na świecie, po oczach było widać, że cierpi na potworny ból głowy, drżały mu ręce. Ale przyszedł!

Elisabet była w tym czasie na górze, w pokoju Karin, która działała bardzo energicznie w imieniu małej Sofii Magdaleny. Głos Karin rozlegał się po całym domu; pochłaniały ją przygotowania do chrztu, a poza tym co najmniej dwadzieścia razy na godzinę pytała panią Vagen, czy mała dostaje dość pokarmu. Pani Vagen jednak była kobietą cierpliwą, zdążyła też już poznać historię Karin – Elisabet opowiedziała jej tyle, ile sama wiedziała.

Doktor Hansen odwiedził je rano i zostawił wskazówki co do dalszej pielęgnacji dziecka. To bardzo miło z jego strony, stwierdziła Elisabet, szczerze mówiąc nie musiał tego robić.

Karin zapomniała o wszystkich swoich dolegliwościach do tego stopnia, że Elisabet musiała jej przypominać, iż należy wziąć lekarstwo, bo choroby były jednak dosyć poważne, choć Karin niewątpliwie zdrowiała. Obecność Sofii Magdaleny działała cuda! Sprawiła, że chory, udręczony i trwający w letargu organizm ocknął się do życia.

Sama Elisabet znajdowała się w bardzo trudnym stanie ducha. Nieustannie podchodziła do okna, by zobaczyć, czy nikt nie nadchodzi, raz ogarniała ją promienna nadzieja, to znowu gorzkie rozczarowanie, oczekiwała gościa, to pragnęła, by nikt nigdy nie przyszedł, pełna wyrzutów sumienia. To bladła, to rumieńce barwiły jej twarz, odpowiadała bez sensu na pytania, co sprawiało, że przyglądano jej się podejrzliwie.

No i nareszcie Vemund przyszedł. Rzucił Elisabet pospieszne spojrzenie i natychmiast odwrócił wzrok, bąknął pod nosem coś, co prawdopodobnie miało oznaczać powitanie, i zaczął rozmawiać z Karin i panią Vagen.

Elisabet zauważyła jednak, że ukradkiem wciąż jej się przygląda. Ona sama mówiła zbyt głośno i zbyt dużo, co wprawiało ją w złość.

Vemund ocknął się tego ranka z okropnym kacem. Ledwo mógł podnieść obolałą głowę znad poduszki. Słyszał jednak, że pani Akerstrom hałasuje w kuchni, i zmusił się, żeby wstać.

Jak cierń pod czaszką tkwiła mu uporczywa myśl: zrobiłem coś niedozwolonego. Ale co? A jednocześnie, w środku całego bólu, obrzydzenia i mdłości, tliło się jakieś rozkoszne uczucie. Czekało go coś pięknego. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, co. Jego umysł spowijała ciemna mgła.

O, cóż za piekielny ból!

Jego umęczone oczy zatrzymały się na nocnym stoliku. Karafka. Po południu była pełna… Kołatało mu w głowie jakieś wspomnienie w związku z łóżkiem, coś, co powinien był pamiętać. Głęboko wciągnął powietrze.

Elisabet!

Dobry Boże, cóż on zrobił? Jej usta przy jego… On chyba nie…?

Nie. Bogu dzięki, nie zrobił nic takiego!

Ale mało brakowało.

Musiał być chyba szalony!

Podświadomie odsunął od siebie karafkę i kieliszek. Nigdy więcej! Mógł przecież wszystko zniszczyć! Nigdy więcej, to przynajmniej winien jest Elisabet. Nie zasłużyła sobie na takie prostackie traktowanie.

Ostrożnie zwlókł się z łóżka.

– Pani Akerstrom! Czy może mi pani przygotować balię z lodowatą wodą?

Po godzinie na tyle doszedł do siebie, że był w stanie wyjść do miasta. Tak obiecał Elisabet, a nie dotrzymać obietnicy danej jej… Nie, to nie do pomyślenia!

Świeże powietrze dobrze mu zrobiło. Najgorsze miał już za sobą i teraz przepełniało go dziwnie podniosłe uczucie oczekiwania. Każdy jego nerw przepojony był radością, siłą i świadomością własnej męskości.

Dotychczas Vemund nie miał czasu myśleć o sobie jako o mężczyźnie, w każdym razie tak było od najwcześniejszej młodości. Wszystkie jego tęsknoty i pragnienia w ostatnich latach kierowały się ku śmierci. Teraz odczuwał przy sobie obecność delikatnej kobiety, czuł, że on także posiada płeć.

Delikatna kobieta… Elisabet Paladin z Ludzi Lodu nie brakowało temperamentu. Ale widział ją też zmęczoną i słabą. Po katastrofie nad rzeką. Wzruszyło go to bardziej, niż by chciał przyznać. Widział jej dobroć wobec innych ludzi i podziwiał jej duchową siłę. To kobieta warta jego brata, kobieta warta kochania.

Nigdy jednak nie odczuwał większego wzruszenia, niż wówczas gdy trzymał ją w ramionach, a ona prosiła, by nie zmuszał jej do małżeństwa z Braciszkiem.

A on? Jak on ją potraktował, jak odpowiedział na jej zaufanie? Rzucił się na nią jak dzikie, drapieżne zwierzę, dał się ponieść wszystkim chęciom, które wzniecała w nim bliskość jej delikatnego ciała.

Zachował się jak świnia! Jak pijana świnia!

W takim to nastroju znalazł się przed domem, który kupił dla Karin. Zawstydzony i pełen wyrzutów sumienia, w żałosnym samopoczuciu wszedł do środka, zatrzymał się na chwilę niepewnie w hallu, po czym ruszył na górę.

Już na schodach oprzytomniał. Głos Karin… Ile w nim było życia! Karin mówiła jak kobieta z krwi i kości, a nie jak kukła. Zachowywała się przesadnie, co u niej było normalne, ale w zupełnie inny sposób. Zniknął gdzieś ów paniczny lęk przed światem.

Vemund wszedł do pokoju.

Była tam także Elisabet. Ogarnęła go fala gorąca i musiał odwrócić wzrok. Nie, nie czuł się na siłach patrzeć w jej jasne, spłoszone oczy.

I Karin! Ile życia było w tej starzejącej się kobiecie! Słowa płynęły nieustannie z jej ust.

– Vemund, jak dobrze, że przyszedłeś, naprawdę tylko ciebie nam tu brakowało! Doktor Hansen, ten przemiły człowiek, powiada, że w niedzielę będziesz mógł do nas przyjść, a ja włożę tę moją kremową suknię, wiesz, i sama będę trzymać małą do chrztu, ale ty i Elisabet musicie być matką, to znaczy rodzicami chrzestnymi, doktor Hansen też obiecał przyjść, to on załatwił wszystko z pastorem, a pani Vagen i pani Akerstrom…

Pierwsze, co dotarło do świadomości Vemunda, to było imię Elisabet wymienione razem z jego imieniem, że mają być rodzicami chrzestnymi. Doznał ukłucia w sercu, pojawiło się jakieś dotychczas nieznane uczucie przynależności do kogoś. Potem uświadomił sobie, jak niewielki jest świat Karin.

Wymieniła wszystkich, których zna! To on wzniósł wokół niej ten mur.

Ale to było niezbędne.

A teraz wyglądało na to, że Karin jest na najlepszej drodze, by się wyrwać ze swojego więzienia.

Wszyscy zwrócili uwagę na to samo: pośród osób, które Karin wymieniła w związku z chrzcinami Sofii Magdaleny, nie było Bubiego.

I nikt nie zamierzał tego imienia wspominać!

Dziecko zaś spało spokojnie i wszystko wskazywało na to, że jest mu bardzo dobrze w tej atmosferze czułości, jaką starali się stworzyć. Nawet Vemund zauważył, że to bardzo ładne dziecko.

Nie chciał się teraz zastanawiać nad przyszłością małej. Pochłaniały go inne sprawy.

Nareszcie odważył się spojrzeć w oczy Elisabet. Jego wzrok wyrażał żal. Lęk. Prośbę o przebaczenie. Pragnienie więzi. I tęsknotę.

Wszystko to chciał zawrzeć w jednym jedynym spojrzeniu.

Niepewny uśmiech Elisabet był wystarczającą odpowiedzią. Vemund odwrócił się szybko. Nie na tyle jednak, by nie zdążyła dostrzec w jego twarzy błysku szczęścia.

Karin nie przestawała mówić:

– Musimy naturalnie zorganizować małe przyjęcie w domu. Z pastorem. Elisabet, myślisz, że dostaniemy jedwabną różową wstążkę do przewiązania włosków Sofii Magdaleny?

– Tak, zaraz wyjdę do miasta i kupię. Ale, panno Karin, nie sądzi pani, że lepiej będzie przybrać wstążką kapę, którą ją okryjemy w drodze do kościoła? A czy my w ogóle mamy taką kapę?

Na dźwięk tego „my” Karin rozbłysła niczym słońce. Wszyscy tak się przejmowali jej maleńką Sofią Magdaleną!

– Pani Vagen ma się postarać. Nie będzie to, oczywiście, nic szczególnie wytwornego, ale nie mamy czasu na szycie nowej. Vemundzie, musisz poprosić panią Akerstrom, żeby upiekła nam tego wspaniałego ciasta, wiesz. Pastor i doktor Hansen powinni go spróbować.

– Natychmiast wydam polecenie – powiedział Vemund z powagą. – Elisabet, czy mogłabyś ze mną pójść? Chciałbym przy okazji porozmawiać z tobą o sprawach dotyczących prowadzenia domu…

Zeszła za nim po schodach, patrzyła na jego szerokie barki i włosy układające się w loki na karku i zadrżała od niedozwolonych myśli. Na górze wciąż nie milkł pełen przejęcia szczebiot Karin. Elisabet była taka uradowana z jej powodu. Uradowana i zmartwiona zarazem.

W hallu na dole Vemund odwrócił się do niej.

– Jak długo masz zamiar ciągnąć tę komedię?

Serce jej załomotało.

– Jaką komedię?

– Z dzieckiem! Trzeba je stąd zabrać, dopóki nie będzie za późno!

– Czyś ty oszalał?

– To ja powinienem zadać takie pytanie. Chyba rozumiesz, że Karin nie może się opiekować dzieckiem, to przecież sprawa… kryminalna!

Elisabet rzuciła za siebie spłoszone spojrzenie, po czym otworzyła drzwi do swojego pokoju, wciągnęła za sobą Vemunda i cicho drzwi zamknęła.

– Uważaj trochę na to, co mówisz, ona może cię usłyszeć.

– Ale wy nie możecie trzymać tutaj dziecka!

Elisabet z trudem panowała nad sobą. Chwyciła Vemunda za ręce i przycisnęła go do ściany.

– Zabrać jej teraz dziecko to tak, jakby żywcem wyrwać jej serce! Rozum jej się od tego pomiesza już na zawsze. Ile ta biedaczka musi jeszcze utracić, żebyś był zadowolony?

– Ale czy ty nie widzisz, że ona wraca do życia? A jeżeli sobie przypomni, co się wtedy stało…

– Vemund, ja nie wiem, co się stało z tym jej Bubim, skazujesz mnie na to, bym błądziła po omacku, ale czy ty nie pojmujesz, co się może stać teraz?

– Owszem, pojmuję, że wróci jej pamięć. To będzie niczym cios prosto w twarz.

– Nie! Ona przywiązuje się do dziecka tak bardzo, że ten przeklęty Bubi znaczy dla niej coraz mniej. Tamto nieznośne wspomnienie o nim zaczyna jej być obojętne.

Zamyślił się nad tym, co powiedziała. Elisabet pospieszyła z nowymi zapewnieniami:

– Od czasu kiedy ma dziecko, nie wspomniała o nim ani razu.

– Ale Karin nie może się zajmować dzieckiem! To najbardziej egoistyczna istota, jaką znam. Nie, to będzie bardzo źle dla dziecka. Ona naprawdę nie może!

– Ona się bardzo stara, Vemundzie! Życie by oddała za to maleństwo. Nie, ja wiem, co chciałeś powiedzieć, że to tylko przejściowy kaprys, ale przecież nie możesz tego wiedzieć! Może dziewczynka jest akurat tym, za czym nieszczęsna Karin przez całe życie tęskniła? Tęskniła za kimś, kto by jej potrzebował. A przecież my jej pomożemy, będziemy ją wspierać na wszystkie sposoby. Ty i ja, doktor Hansen i pani Vagen, i pani Akerstrom. Czy nie słyszysz, ilu ona ma dobrych pomocników? Mała Sofia Magdalena nigdy nie będzie cierpiała niedostatku i nie wmawiaj mi, że Karin może zrobić dziecku coś złego! Nigdy w życiu! I nigdy też nie uwierzę, że mogłaby się małą znudzić jak zabawką. Gdybyś ty widział jej oczy, kiedy patrzy na małą!

– Och, Elisabet, jaka ty jesteś naiwna! Może rzeczywiście wszystko ułoży się dobrze, ale jak myślisz, co się stanie, jeżeli Karin odzyska pamięć i będzie musiała znowu poradzić sobie z niepojętą grozą tamtego wspomnienia? Załóżmy, że teraz ona zapomina o Bubim, ale przecież kiedyś kochała go tak samo szczerze i mocno, jak teraz kocha dziecko, i będzie musiała sobie to przypomnieć, Elisabet! Tamte wydarzenia w dniu… To było coś tak okropnego, że robię się chory na samą myśl o tym! Ona nie może znowu tego przeżywać!

– Byłeś wtedy przy tym?

Zadrżał na całym ciele.

– Tak – powiedział, a w jego głosie brzmiała gorycz. – To właśnie ja tam byłem. I nigdy sobie tego nie wybaczę.

No to powiedz mi, co się wtedy stało, pomyślała. Wiedziała jednak, że on nie zechce o tym rozmawiać.

Vemund mówił dalej:

– Teraz bardziej niż kiedykolwiek zależy mi na tym, żeby Karin stąd wyjechała. I ona, i Braciszek. Żebyście wszyscy troje wyjechali do Elistrand, do tego bezpiecznego, błogosławionego miejsca, przepełnionego ciepłem i dobrocią.

– Moja matka nie zawsze jest taka zgodna, jak myślisz, Vemundzie, ale masz rację. Serce ma ona ze złota i nigdy nie należy wątpić w jej dobroć, jeśli chodzi o pomoc potrzebującym i nieszczęśliwym. Może nie zawsze była taka dobra dla mojego pradziadka, Ulvhedina, ale też i on do nieszczęśliwych nie należy. Czasami wstępuje w niego prawdziwy diabeł…

Vemund uśmiechnął się.

– Ty i twój ojciec jesteście najwspanialszymi ludźmi, jakich znam. Mam do was bezgraniczne zaufanie.

– Dziękuję. A ty, Vemundzie? Jak ten nowy stan Karin wpływa na twoją decyzję?

Oparł się o ścianę i zamknął oczy. Objął ją ramieniem i przytulił. Elisabet przystała na to bardzo chętnie.

– To nie może wpływać na nic – szepnął cicho. – Moje przestępstwo i moja udręka… Tego nic nie zmieni.

– Więc nie chcesz żyć?

– Nie chcę? Oddałbym wszystko za to, by móc mieć ciebie. Ale ja nie potrafię żyć, Elisabet. Nie potrafię żyć z tą świadomością.

Zrozpaczona oparła głowę na jego piersi.

– I dlatego sprzedajesz mnie swojemu bratu?

Nie odpowiedział. Po prostu nie wiedział, co odpowiedzieć. Elisabet czuła jednak, że z trudem przełyka ślinę.

Stali tak w milczeniu. Ona, zrozpaczona, przytuliła się do niego, on gładził dłonią jej orzechowobrązowe włosy.

Ale czuły nastrój trwał tylko przez moment.

– Elisabet! – rozległo się wołanie Karin. – Idziesz po wstążkę?

Elisabet otworzyła drzwi do hallu.

– Tak, panno Karin, zaraz idę.

Vemund przytulił ją znowu.

– Słyszę, że zabierasz ją na przechadzki, i to nawet codziennie – powiedział. – Musisz z tym skończyć.

Pomyśl, że mogłybyście kogoś spotkać.

– Na przykład Bubiego? – zapytała przewrotnie.

– Nie bądź niemądra. Byle kto może obudzić wspomnienia.

I tak zrobię, co uważam za słuszne, pomyślała Elisabet. Vemund jest wspaniałym mężczyzną, ale chyba nie zawsze najmądrzejszym człowiekiem. Nawet zakochana kobieta ma tyle rozsądku, by zdać sobie z tego sprawę!

– To prawda, Vemundzie. Poza tym będę musiała pojechać na krótko do domu, to ważna sprawa.

Vemund wahał się, najwyraźniej nie chciał jej puścić.

– Ile czasu ci to zajmie?

No właśnie, ile czasu potrzeba, żeby dojechać do Holmestrand, zebrać wiadomości o Bode i wrócić?

– Jakieś trzy dni, jak sądzę. Pani Vagen mieszka u nas. Gdybym wyjechała jutro rano, to zdążę wrócić na chrzciny w niedzielę.

Vemund skinął głową.

– Dobrze, powiem o tym wszystkim także i Karin, żebyś nie miała z nią kłopotów. Ale co powiedzą na to w Lekenes?

Och, nie przejmuj się nimi, pomyślała niezbyt uprzejmie.

– Nie umawialiśmy się konkretnie na kolejną wizytę. Ale, Vemundzie! Bądź tutaj, kiedy wrócę!

Zrozumiał jej ukrytą prośbę, że nie może sobie nic zrobić.

– Zastaniesz mnie, Elisabet. Moje zadanie nie będzie wypełnione, dopóki Karin i Braciszek nie zamieszkają bezpiecznie w Elistrand.

– Nie masz prawa tak mówić – rzekła zgnębiona.

Jeszcze raz przytulił do piersi jej głowę.

– Czy widziałaś lustro? – zapytał z troską, a jego głos wibrował w jej głowie. – Karin przeniosła lustro. Z oświetlonego miejsca do ciemniejszego kąta.

– Tak, lustro budziło niepokój – powiedziała Elisabet. – Nie podobało jej się to, co tam widziała. Nie chciała widzieć tego, czego się domyślała: że młoda dziewczyna zniknęła na zawsze. Woli mieć lustro w ciemniejszym miejscu, żeby nie wszystko było tak wyraźnie widoczne.

– Tak właśnie myślałem. Ona wraca do życia, Elisabet. Ona się budzi! Tak strasznie się tego boję!

ROZDZIAŁ X

Elisabet musiała iść dosyć daleko w poszukiwaniu różowej jedwabnej wstążki. Dopiero gdy doszła do dużych ulic centrum, znalazła sklepy handlujące tego rodzaju towarem.

Kupiła wstążkę, zapłaciła pieniędzmi, które dostała od Vemunda, i wyszła na ulicę. A wtedy z daleka dobiegło ją wołanie:

– Elisabet!

Odwróciła się. Na jej spotkanie biegł Braciszek.

– Sama chodzisz po mieście? – zapytał jakby z naganą. – Czy może mieszkasz gdzieś w pobliżu?

– Nie, skąd. Wyszłam po prostu załatwić pewną sprawę dla mojej pracodawczyni. A ty?

– Ja towarzyszę mamie w przejażdżce po mieście. Teraz mama kupuje materiał. Chodź, przywitasz się z nią!

Elisabet zawahała się, naprawdę nie miała ochoty na to spotkanie.

– Właściwie to nie mam czasu…

– Tylko na chwileczkę. Mama byłaby niezadowolona, gdyby się z tobą nie przywitała.

Odwrotnie: Mama by uważała, że to bardzo nieuprzejme z mojej strony, że nie pobiegłam się z nią witać, pomyślała Elisabet. On się boi, że mogłabym zrobić złe wrażenie. Jakie to słodkie z jego strony! A może aż tak jest przywiązany do mamusi?

Gdy szli razem ulicą, Braciszek mówił nerwowo:

– Chyba powinnaś wkładać perukę, kiedy wychodzisz do miasta, Elisabet. Mama może sobie pomyśleć, że ty…

Zrobił ręką ruch, jakby szukał odpowiednich słów.

Elisabet wzięła swój piękny jedwabny szal, który miała na ramionach, i owinęła nim głowę. Braciszek odetchnął z ulgą.

Vemund nie przejmowałby się takimi drobiazgami, pomyślała buntowniczo. Podeszli do powozu, kiedy pani Tark podawała stangretowi swoje zakupy.

– Mamo, proszę zobaczyć, kogo spotkałem! – zawołał Braciszek z entuzjazmem. – Oto Elisabet we własnej osobie!

Uśmiech pani Tark był powściągliwy, lecz przyjazny. Elisabet odniosła wrażenie, że dumę syna uważa za przesadzoną.

Ona chce go mieć dla siebie, stwierdziła. Pragnie jego podziwu. Czy to dlatego akceptuje mnie bez protestów? Bo jestem wiejską dziewczyną, która w żadnym razie nie będzie z nią rywalizować o uczucia Braciszka? Tak, bo przecież musi go kiedyś z kimś ożenić, nie jest głupia, żeby sobie z tego nie zdawać sprawy. Ale chce synowej, która by jej nie dorównywała.

Na razie widziała tylko tę łagodniejszą, nieśmiałą stronę mojej osobowości. Z pewnością przeczuwa moją siłę woli, ale tylko w niewielkim stopniu. Widzi we mnie zaledwie dosyć sympatyczną wiejską dziewczynę, która nawet włosów nie potrafi porządnie uczesać, która się nie szminkuje i praktycznie ubiera. Nic więcej nie widzi. Ach, Emilio Tark, ciebie wabi mój szlachecki tytuł, myślisz, że jestem taka jak moja matka… Ale ty nie znasz kobiet z Ludzi Lodu! Drażnij je, to poznasz ich siłę!

Nie szukaj sobie wrogów wśród Ludzi Lodu, Emilio Tark! To cię może drogo kosztować!

Chyba jednak Elisabet niepotrzebnie się tak irytowała, natychmiast też tego pożałowała. Kto był dla niej najbardziej uprzejmy przez cały czas, jak nie pani z Lekenes? Nie powinna o tym zapominać!

To tylko Braciszek jest taki maminsynek!

– Kochana Elisabet – powiedziała pani Tark. – Wracasz do domu? Z radością cię odwieziemy!

– O, to bardzo miło z państwa strony, ale mam jeszcze coś do załatwienia…

Emilia Tark spojrzała na nią łagodnie i potrząsnęła głową.

– Taka jesteś tajemnicza, jeżeli chodzi o twoją chlebodawczynię, moje dziecko! Kim ona jest? Gdzie mieszka?

– Muszą mi państwo wybaczyć, ale pierwszym zobowiązaniem, jakie podjęłam, kiedy przyszłam do tego domu, była dyskrecja. I choć bardzo bym chciała akurat państwu powiedzieć, kim jest moja pani, to przecież państwo sami musieliby to uznać za sprzeniewierzenie się jej. I może straciłabym państwa zaufanie na przyszłość?

– Jesteś równie mądra jak urodziwa, Elisabet – roześmiał się Braciszek, czym zasłużył na karcące spojrzenie matki. Pochwały należały się jej! – Ale jedną rzecz możesz nam chyba zdradzić – upierał się dalej. – To jest przyjaciółka Vemunda, prawda? Jego utrzymanka.

Elisabet zareagowała zbyt szczerze i chyba nierozsądnie.

– Nie, nic podobnego! Vemund nie ma żadnej utrzymanki! To jest pewna starsza, bardzo miła i niezwykle życzliwa osoba, którą bardzo szanuję.

Pani Tark wymownie uniosła brwi, widząc jej ożywienie i rumieniec na policzkach.

– Przepraszam, że się uniosłam – powiedziała Elisabet krótko. – Nie chciałam, żeby Braciszek źle myślał o Vemundzie.

– Nie przejmuj się, utrzymanki miewają wszyscy mężczyźni – powiedział lekko.

Ta odpowiedź sprawiła Elisabet przykrość i jeszcze bardziej umocniła ją w przekonaniu, że nie wyjdzie za Braciszka. To Vemund jest tym, którego by chciała, ów nieznośny uparciuch, który zamierza oddać ją temu lekkoduchowi, swojemu bratu.

Pani Tark oparła rękę o drzwiczki powozu.

– Ach, mój ukochany starszy syn… Widujesz go czasami, Elisabet?

– Od czasu do czasu.

– My nie widujemy go nigdy. Boli mnie to bardziej, niż jestem w stanie wyrazić!

– Tak – westchnął Braciszek. – Czy pamiętasz, mamo, jak obaj siadywaliśmy u twych stóp i słuchaliśmy twoich mądrych słów?

– Oczywiście, pamiętam – rzekła matka z czułością. – Vemund był taki delikatny, taki wrażliwy. To był naprawdę najlepszy syn…

Ale Vemund potrafił wyrwać się z tłumu twoich wielbicieli, pomyślała znowu buntowniczo Elisabet. A teraz masz zamiar zębami i pazurami walczyć o to, by zachować ubóstwiającego cię Braciszka? Gdyby mnie on tylko cokolwiek obchodził, stanęłabym do walki, Emilio Tark. Ale nic mi do tego. Możesz go sobie zatrzymać!

Braciszek powiedział:

– Wuj Mandrup pojedzie za kilka tygodni do Danii. Żeby bliżej zbadać sprawę Gabrielshus.

– Nie! Nie rozumiem, dlaczego – syknęła Elisabet. – Ja nie chcę tego majątku!

Przyszła teściowa pogroziła jej palcem.

– Nie lekceważ swojej hrabiowskiej krwi, Elisabet, a dokładniej mówiąc, margrabiowskiej!

Chcąc jeszcze bardziej podrażnić tych dwoje, Elisabet oświadczyła agresywnie:

– No, istnieją jeszcze bliższe, a nawet wyższe tytuły, jeżeli już mam błyszczeć. Matka mojej babki, Branji, miała na imię Marina i była córką księcia Riesenstein. Poza tym mój przodek Alexander Paladin był nie tylko margrabią. Dom Schwarzburg, z którego pochodzą Paladinowie, to dom książęcy!

Podziałało! Tych dwoje z Lekenes patrzyło na nią bez słowa. Sklepikarze! pomyślała Elisabet wciąż w wojowniczym nastroju. Dorobkiewicze! Padają plackiem przed nic nie wartym tytułem!

Skorzystała z okazji, by pożegnać ich z uprzejmym uśmiechem, i poszła sobie.

Po drodze jednak zastanawiała się, co Vemund na to powie. Może nie warto nawet wspominać o tym spotkaniu?

Och, Vemund! Tęskniła do jego rozsądku, do jego silnych, bezpiecznych ramion.

Mowy nie ma, żeby taki mężczyzna miał umierać! Przecież on należy do niej! Nie chce nikogo innego!

Tej nocy obudziły Elisabet pełne lęku nawoływania panny Karin:

– Elisabet, czy możesz tu na chwilę przyjść?

Narzuciła na siebie szlafrok i natychmiast poszła. Karin leżała na wznak w swoim łóżku i wpatrywała się w sufit. Kiedy Elisabet zapaliła światło, zobaczyła, że z oczu Karin płyną łzy.

– Tak się boję, Elisabet – szeptała biedaczka, szukając jej ręki.

Elisabet usiadła na łóżku i głaskała ją uspokajająco.

– Co się stało, panno Karin?

Mogły rozmawiać spokojnie. Dziecko spędzało noce na dole, w pokoju pani Vagen.

Ręka Karin zacisnęła się na dłoni Elisabet jakby w poszukiwaniu zrozumienia.

– Myśli kłębią mi się w głowie, Elisabet. Nie wiem już ani kim jestem, ani gdzie się znajduję, czas i przestrzeń, wszystko mi się miesza.

– Czy odczuwała to pani już kiedyś dawniej?

– Nie, nigdy! Zdaje mi się, jakby coś strasznego i groźnego gdzieś się tu na mnie czaiło. A ja nie mogę się przed tym bronić. Nie chcę być sama.

– Panno Karin, proszę mnie teraz posłuchać! Ta okropna ciemność… wie pani, była pani bardzo chora, bardzo długo. To teraz daje o sobie znać w pani myślach. Złe wspomnienia z czasu choroby. Teraz się poprawia, jest pani na najlepszej drodze do wyzdrowienia, ale to bardzo trudny proces. Musi pani być silna.

– Tak – szepnęła Karin jakby w rozmarzeniu. – Ja spałam. Długo, bardzo długo. Dzisiaj w lustrze widziałam obcą twarz…

Przeniknął ją gwałtowny dreszcz.

Elisabet starała się mówić uspokajająco, ale była rozpaczliwie niepewna. Poza tym marzły jej nogi: Ukradkiem wsunęła stopy w ranne pantofle Karin. Pomogło.

– Musimy patrzeć w przyszłość, panno Karin. Nie oglądać się do tyłu! Spoczywa na nas teraz wielka odpowiedzialność. Odpowiedzialność za małą Sofię Magdalenę. Ona jest pani przyszłością i to jest najważniejsze.

– Tak – potwierdziła chora z ulgą. – Ona znaczy dla mnie tak wiele.

Ale, niestety, naruszyła tę bezpieczną osłonę, jaką mimo wszystko była utrata pamięci, pomyślała Elisabet.

Karin była ożywiona.

– Mam tyle planów…

– To wspaniale!

– Przede wszystkim musimy mieć większy dom. Na wsi. Miasto nie jest odpowiednie dla małych dzieci.

– Dom mojego dzieciństwa, Elistrand, stoi otworem dla was obu.

– Jesteś bardzo miła, Elisabet. Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami. Prawdziwymi przyjaciółkami. Pochodzisz przecież z bardzo dobrego domu. Mów mi Karin, bądź tak dobra.

– Dziękuję, bardzo chętnie.

Elisabet uznała, że czas najwyższy na to. Nigdy nie należała do osób łatwo się podporządkowujących, które umiałyby mówić: „Tak, panno Karin” i „Nie, panno Karin” i żeby nie brzmiało to fałszywie.

W głosie Karin znowu pojawił się lęk.

– Ale te cienie! One tu są, nie umiem się przed nimi ukryć!

– Nigdy nie musisz być sama, Karin. Ktoś zawsze z tobą jest.

Myśli jej się mąciły.

– Wydaje mi się, że jest ktoś, kogo powinnam sobie przypomnieć. Ale nie umiem!

Bubi…

– Zapomnij o tym, Karin! Patrz tylko w przyszłość!

– Ale ciągle mi to wspomnienie umyka, to okropne! Gdybym tylko wiedziała…

– W ciągu dnia przecież o tym nie myślisz?

– Nie, wtedy mam tyle zajęć z Sofią Magdaleną.

Błogosławione maleństwo.

– Czy chciałabyś jakiś proszek na sen? Mam coś takiego.

– Dziękuje, to by było znakomicie. Tak się dzisiaj boję, jak nigdy przedtem. Wciąż jakby czekam, że ktoś zapuka do drzwi.

– Nikt nie zapuka. Posiedzę tu, dopóki nie zaśniesz. A jutro wieczorem przyjdzie Vemund. Będziesz się przy nim czuła bezpieczna? Ja muszę na kilka dni pojechać do domu, ale Vemund będzie z tobą.

– Tak, Vemund jest taki silny. Będzie dobrze. Ale czy to całkiem comme il faut?

– Pani Vagen jest tu przez cały czas.

– A poza tym może doktor Hansen jutro przyjdzie? – W głosie Karin wyraźnie słychać było radość. – Tak, doktor Hansen. Wiesz, on powiedział, że wyglądam dużo lepiej.

– Naprawdę wyglądasz lepiej, Karin! Wyglądasz jak młoda dziewczyna.

Powinna sobie język odgryźć! Co za katastrofalna replika! Karin myśli przecież, że wciąż jest młoda.

Ale wszystko poszło dobrze. Karin powtarzała, jakby wsłuchana w swoje zmącone myśli:

– Ja nie rozumiem. Ja naprawdę nic nie rozumiem! Ile ja właściwie mam lat?

Elisabet była dostatecznie bezczelna, żeby odpowiedzieć:

– Ja nie wiem. Musisz o to zapytać Vemunda.

– Vemund? Ten miły człowiek? Skąd on się wziął? Elisabet, moja głowa! Ona jest kompletnie pusta i jakaś taka wielka. Nic do siebie nie pasuje.

– To sprawa choroby, Karin. To wszystko samo przejdzie, kiedy poczujesz się lepiej.

(Boże, odpuść!)

– Tak myślisz? To okropne, kiedy się niczego nie pamięta!

– Rozumiem cię. Byłoby najlepiej, gdybyś mogła wszystko zacząć od początku, od teraz. Rozpocząć nowe życie i nie myśleć o tym, co było przedtem. Życie dla małej pozbawionej rodziców Sofi Magdaleny. Która w tobie znalazła taką dobrą, czułą matkę.

– Naprawdę tak myślisz? Tak, w przeciwnym razie byłaby skazana na śmierć, prawda? To pamiętam… Tego okropnego człowieka, który chciał ją zamordować. My uratowałyśmy jej życie, prawda?

– Ty uratowałaś jej życie. Ja nie miałam czasu się nią zajmować.

– Sofia Magdalena – szepnęła Karin uszczęśliwiona.

Elisabet przyniosła jej proszek na sen.

– I pamiętam jeszcze, że ty na mnie nakrzyczałaś – powiedziała Karin i oparła się wygodnie na poduszkach.

A, więc Karin pamięta to, co się teraz dzieje! Wszystko jakby się odwróciło w jej głowie. Żeby tylko teraz nie przypomniała sobie katastrofy, do której doszło dawno temu, wszystko jedno, co to było. A może to by było dla niej lepiej? Gdyby pamiętała? Nie, zdaniem Vemunda to wspomnienie by ją zabiło.

Karin leżała bezradna.

– Myślę, że zasłużyłam sobie na tę reprymendę. Chociaż wtedy byłam okropnie zła na ciebie, teraz mam nieprzyjemne uczucie, że byłam zanadto zajęta sobą.

– To też jest skutek choroby, Karin. Możesz o tym zapomnieć. W ostatnich dniach zupełnie się sobą nie zajmowałaś. Nie myśl o niczym innym oprócz Sofii Magdaleny.

Przypominająca szpony ręka znowu zacisnęła się na jej ramieniu.

– Czy myślisz, że będę mogła ją mieć przy sobie?

– Dlaczego nie? Nigdzie nie będzie jej lepiej niż u ciebie.

– Ale jeżeli ktoś przyjdzie i mi ją zabierze? Ja bym wtedy umarła!

Elisabet wiedziała, że to prawda. Takiego rozczarowania Karin by nie zniosła.

– Ja nie pozwolę. Nie wpuszczę nikogo przez próg! Ty nawet nie wiesz, jaka ja mogę być silna. Ale teraz powinnaś spać. Zgaszę światło i posiedzę tu obok w fotelu.

– Tak – szepnęła Karin. – Pomiędzy mną a cieniami nieznanego.

Elisabet wstała i poklepała ją po ramieniu. Było takie chudziutkie, sterczało pod koszulą, mimo że w ostatnim czasie Karin wyraźnie przytyła.

– Wiesz, takiej zdrowej jak dzisiaj jeszcze nigdy cię nie widziałam.

– To zasługa Sofii Magdaleny.

– Tak – zgodziła się Elisabet.

Do czego to jednak doprowadzi, jeżeli powrócą dawne lęki? Do nowego załamania? A wtedy będzie ono już ostateczne.

Kochana mała Sofio Magdaleno! Wspieraj swoją przybraną matkę! Pozwól jej dostrzec, co w jej życiu jest najważniejsze! Przekonaj ją, że to jej i twoja przyszłość, a nie wspomnienia o czymś ponurym, co przeminęło wiele, wiele lat temu.

Dyliżans na południe odchodził niemożliwie wcześnie rano. Elisabet poprosiła panią Akerstrom, żeby przekazała Vemundowi list.

Napisała do niego:

Drogi Przyjacielu!

Czy mógłbyś dwie noce spędzić w domu Karin? Ona boi się jakichś „cieni”, niewątpliwie są to jakieś niewyraźne wspomnienia, z którymi nie może sobie poradzić. Możesz mieszkać w moim pokoju, przyda się tam trochę męskiej atmosfery – gdybyś tylko zechciał nie pozostawiać wszędzie pustych butelek po alkoholu. Tego bym sobie, jeśli wolno, nie życzyła!

Wrócę, jak tylko będę mogła najszybciej.

Twoja przyjaciółka Elisabet

Czy to „Drogi Przyjacielu” nie brzmi zbyt intymnie? Uznała, że nie. Początkowo zresztą chciała napisać „Najdroższy Przyjacielu”, ale to wydało jej się niezbyt mądre. Chyba nie powinna ujawniać, ile żywi do niego czułości.

Kiedy Elisabet szła nad rzeką, zobaczyła, że ponury ojciec Sofii Magdaleny wypływa na połów. Najszybciej zatem jak mogła pobiegła do nędznej chałupki, by przekazać krótką informację matce, która już wstała po porodzie.

– Czy u was wszystko w porządku? – zapytała.

– Tak, ułożyło się nieźle. To znaczy dziewczynki nic go nie obchodzą, ale z chłopca jest nadzwyczaj dumny.

– Dziękujmy Bogu i za to – powiedziała Elisabet cierpko. – Znajdę wkrótce także coś na pociechę dziewczynkom. A o tę najmniejszą nie musisz się martwić! Trafiła do domu pełnego miłości. Niczego jej w życiu nie zabraknie. Dostała też mamkę.

– Dzięki, dzięki, droga pani. Ale ja nie chcę wiedzieć, gdzie ona jest. Żeby mnie nie kusiło ją zobaczyć i potem tęsknić.

– Rozumiem. Życzę ci pociechy z tamtych dzieci!

Elisabet pobiegła pustymi ulicami do dyliżansu i zdążyła dosłownie w ostatniej chwili.

Podróż pełna była kurzu, trzęsło przez całą drogę i wlokła się to wszystko strasznie długo. Skoro jej jednak nie było stać na wierzchowego konia, musiała się uzbroić w cierpliwość.

Niestety, siedziała naprzeciwko jakiegoś jegomościa, który uważał się widocznie za wielkiego uwodziciela. Przez cały czas uprawiał z nią tak zwany kolanowy flirt, uśmiechał się przy tym bezczelnie, bardzo pewny siebie. Elisabet była coraz bardziej wściekła, w dyliżansie panował tłok, nie mogła się nigdzie przesiąść. Gdziekolwiek by przesunęła kolana, on natychmiast przesuwał tam swoje.

W końcu straciła panowanie i wymierzyła mu takiego kopniaka w goleń, że aż jęknął.

Gdy wreszcie natręt wysiadł w Bragernes, odetchnęła z ulgą. Pozostali pasażerowie roześmiali się i zapanowała bardzo miła atmosfera.

Późnym wieczorem dotarli do małej osady handlowej Holmestrand. Elisabet poszła do najbliższej gospody i natychmiast zaczęła wypytywać właścicielkę. Nie wiedziała zbyt wiele, o co więc miała pytać? Przede wszystkim o majątek Tarków.

– Tark? Słyszałam to nazwisko, ale… Proszę zaczekać, zaraz zapytam.

Zniknęła w kuchni. Trochę trwało, zanim wróciła.

– No tak! Oni tu już nie mieszkają.

– Ja wiem. Muszę tylko odwiedzić majątek, który kiedyś do nich należał.

– To jest trochę dalej, za miasteczkiem, moja dziewczyna kuchenna narysowała, jak tam dojść. Czarujący ludzie, powiada dziewczyna.

A tak, coś takiego Elisabet już słyszała!

Następnego dnia wcześnie rano wyruszyła w drogę, kierując się mapką, którą dostała w gospodzie. Odnalazła dwór, ale ani nie tak duży, ani nie tak piękny jak Lekenes.

To tutaj dorastał Vemund, pomyślała wzruszana. Ciekawa jestem, czy się wdrapywał na to wysokie drzewo? A Braciszek stał pewnie pod drzewem i wrzeszczał, bo jemu nie pozwalano na takie wspinaczki?

Obecni mieszkańcy nie umieli jej zbyt wiele powiedzieć o Tarkach, sprowadzili się tu niedawno. Lepsze wyniki dała wizyta u najbliższych sąsiadów majątku.

– Och, cóż to za czarujący ludzie! (No, jeszcze raz i zacznę krzyczeć, pomyślała Elisabet.) Jacy wytworni i kulturalni – wzdychała mieszkająca tu kobieta. – Pani Tark była najwspanialsza z nich wszystkich. Jak królowa, jak bogini!

– I mieli dwóch synów?

– Tak, dwóch, śliczne dzieci, zwłaszcza młodszy. Istny cherubinek! Starszy chętniej chodził swoimi drogami.

Elisabet próbowała zgadywać dalej.

– I była też panna Karin Ulriksby?

– Karin Ulriksby? Nie, nigdy nie słyszałam.

– Ale majątek nazywa się Bode?

– Bode? Nie, skąd?

Gospodyni wymieniła jakąś nazwę, która Elisabet nie mówiła nic.

– Rozumiem. A proszę mi wybaczyć jeszcze jedno dziwne pytanie. Gdzie tutaj w okolicy jest dom dla psychicznie chorych?

– Tutaj? O niczym takim nie wiem. Tutaj nie.

Tak więc Elisabet nie posunęła się zbyt daleko w swoich poszukiwaniach. Może w ogóle szła fałszywym tropem?

Nie, przecież Vemund tutaj mieszkał.

– Chwileczkę – powiedziała kobieta. – Bode? Czy to nie w okolicy Horten? Tak, to na pewno tam! I teraz sobie przypominam, że tam się posyła wariatów. Tam jest taki dom.

– Naprawdę? Ale Horten… Co to jest? Osada handlowa?

– Nie, to tylko przystań promowa. Chociaż dosyć duża. I panienko, wie pani, Tarkowie tutaj długo nie mieszkali. Oni przyjechali… niech się zastanowię… Tak, z okolic Horten. Tak, tak!

Pojawiła się nadzieja.

– Pamiętacie, kiedy oni się tutaj sprowadzili?

– O, nie, to było tak dawno… Niech pomyślę, tak, mój syn miał wtedy z dziesięć lat, a teraz ma po trzydziestce.

To nie mogła być prawda. Ale Elisabet postanowiła pójść tropem, na który trafiła.

Od sąsiadów dawnego majątku Tarków pożyczyła konia i pognała do Horten.

Nie było to tak daleko, jak się obawiała. Już po południu tego samego dnia dotarła na miejsce, do grupy zabudowań wokół promowej przystani nad fiordem.

Tam wypytywała tak długo, dopóki nie natrafiła na starego człowieka, który mógł jej opowiedzieć o Bode. Za szklaneczkę wódki gotów był jej powiedzieć wszystko, co wie.

Elisabet przeliczyła dyskretnie swoją niebogatą podróżną kasę i podała mu monetę. Stary podziękował skinieniem głowy.

– Ale Bade już nie istnieje. Spaliło się wiele lat temu. Doszczętnie.

Nadzieja przygasła w sercu Elisabet.

– Naprawdę?

– Tak, jakaś wariatka podłożyła ogień. Okropna historia!

I to było wszystko, co stary wiedział. Ale Elisabet dowiedziała się przynajmniej, gdzie się Bode znajdowało. Kawałek od Horten; pojechała tam, żeby zobaczyć.

Tam jednak napotkała nieoczekiwany opór. W samotnym gospodarstwie, które kiedyś sąsiadowało z Bode, gospodyni na dźwięk nazwiska Tarków po prostu splunęła.

– Tfu! Tfu! Co to była za cholerna hołota! Tarkowie i Svendsen! O nich rozmawiać nie będę! Ja jestem kobieta bogobojna, powiem panience!

– Tak, rozumiem, ale chciałabym wiedzieć coś więcej. Tu chodzi o życie człowieka. Może mi pani powiedzieć, czy była tu jakaś panna Karin Ulriksby?

– Ulriksby? Niech mi pani nawet nie wspomina tego nazwiska, bo będę pluć! Ale Karin… To chyba była ona? Ta nieszczęsna dziewczyna! O Panie Boże, toż to ona! To ona spaliła ten cały barłóg i słusznie zrobiła, powiem pani! Ja też bym tak postąpiła. Ale oni ją zamknęli. W domu wariatów!

– Tak? A gdzie to jest?

– Dom wariatów? Po tamtej stronie. Dosyć daleko stąd. Ale muszę panience powiedzieć, że ja nie wiem, co się stało. Słyszałam tylko, co ludzie gadają, mnie niech panienka nie miesza. I zresztą nie chcę już więcej rozmawiać o tych okropnościach. Panienka powinna się trzymać z daleka i nie grzebać się w czymś takim.

Elisabet nie dawała za wygraną. Gospodyni nie zaprosiła jej do środka, stały każda po swojej stronie uchylonych do połowy drzwi.

– Jak powiedziałam, ja nie pytam z ciekawości. Tutaj chodzi o życie i o duszę człowieka. Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, co się wtedy stało? Czy nie ma żadnych świadków z wyjątkiem chłopców?

– Chłopców? Jakich chłopców?

– No więc chłopca. Tego starszego.

– Ja nie wiem nic o żadnych chłopcach. Ale jeden świadek był, ale to religijna kobieta. Poszła do klasztoru.

– Do klasztoru? Przecież w Norwegii nie ma już klasztorów.

– No, do takiej służby. Miłosiernej służby w kościele, wie panienka. To była ta Niemka, panna Spitze. Ona wyjechała do Christianii i stała się bardzo pobożna. Pomaga proboszczowi. A teraz będzie już koniec z tym gadaniem. Bode przepadło i wszelkie diabelstwo razem z nim. Do widzenia!

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem przed nosem Elisabet.

Zrobiła niewielką przejażdżkę po polach Bode. Była wstrząśnięta opłakanym stanem, w jakim znajdował się majątek. Potem wróciła do przystani. Zastanawiała się… W Holmestrand Tarkowie mieli jak najlepszą opinię.

„Czarujący ludzie”. Tu, w Bode, uważano ich za ponure bestie.

To tutaj wydarzyło się nieszczęście. Wyprowadzili się stąd po skandalu, czy co to było, i osiedlili się w Holmestrand. Prawdopodobnie jednak uważali, że to niebezpiecznie mieszkać tak blisko tego fatalnego Bode, wobec czego przenieśli się dalej, do Christianii. Pieniędzy, jak się zdaje, mieli dość, skoro mogli sobie pozwolić na kupno wspaniałego Lekenes.

Ale pewnie było tak, jak Vemund powiedział: stali się bogaci kosztem chłopów i komorników.

Elisabet nie do końca rozumiała sprawę chłopców. Znajdowali się oni w Holmestrand i w Lekenes, ale w Bode ich nie było.

A jeżeli ci Tarkowie, którzy mieszkają w Lekenes, to nie ci sami, którzy mieszkali w Bode? Może oni zajęli miejsce tamtych? Może nawet zamordowali prawdziwych Tarków i przywłaszczyli sobie ich nazwisko? Tark i Svendsen… Ale Karin Ulriksby była ta sama. To na nią spadło całe cierpienie. I na Vemunda, który zrozumiał…

Elisabet owładnęła pewna idea. A gdyby tak odszukać pannę Spitze i skonfrontować ją z rodziną z Lekenes? I gdyby panna Spitze powiedziała, że to nie są prawdziwi Tarkowie, to by było wiadomo, kto zamordował Tarków z Bode.

Utwierdzona w przekonaniu, że jej zadaniem jest uwolnić Karin i Vemunda od winy, jechała do przystani Horten. Zapadał już zmierzch. Nie było czasu na odwiedziny w domu dla psychicznie chorych, jeśli miała zdążyć na dyliżans do Christianii następnego ranka. Musiała szybko wracać do Holmestrand.

Bardzo późnym wieczorem dotarła do chłopskiej zagrody, w której wynajęła konia. Oddała go, przepraszając, że wraca dopiero teraz.

W ciągu ostatnich dni niewiele miała czasu na posiłki. Właściciel gospody w Holmestrand okazał się jednak bardzo wyrozumiały i nakrył pięknie stół dla spóźnionego gościa. Elisabet z największym uznaniem odniosła się do jego potraw. Następnego ranka, w trzecim dniu podróży, mogła wsiąść do dyliżansu, by wrócić do Christianii.

Tym razem wymarzła po drodze. Jechały z nią dwie młode damy, tak uszminkowane i upudrowane, że Elisabet nie mogła siedzieć z nimi w ciasnym powozie. Przesiadła się więc do stangreta i dotarła do domu na wpół zamarznięta, z czerwonym nosem i załzawionymi oczami.

– Urodziłam się nie w tym stuleciu, co trzeba – wzdychała siedząc na koźle. – Ten puder to przekleństwo mojego życia.

– Moja sympatia jest po stronie panienki – odpowiedział stangret.

Późnym wieczorem wysiadła na rynku w Christianii, przemarznięta, z bolesnym przeświadczeniem, że coś przegapiła. Po prostu zadawała niewłaściwe pytania podczas tego swojego prywatnego śledztwa.

ROZDZIAŁ XI

Christiania była zimnym i niegościnnym miastem dla kogoś, kto wracał do domu zmęczony, głodny i zziębnięty po długiej podróży na koźle. Marznąca mgła stała nad ciemną wodą Pipervika, powietrze było wilgotne, słabe światło latarń na ulicach z trudem rozpraszało mrok. Ciepło jasnego domu w Elistrand wydawało się teraz Elisabet rozkosznym marzeniem.

Elisabet szła powoli, potykając się, tak była zmęczona. Nie jest też wcale zabawne dla młodej dziewczyny chodzić po mieście późno wieczorem, ale na szczęście przy tym dotkliwym jesiennym chłodzie ludzi na ulicach było niewiele.

Mimo wszystko odetchnęła z ulgą, kiedy zatrzymał się przy niej powóz doktora Hansena. Doktor wracał z wizyty u chorego i proponował, że ją odwiezie. Elisabet przyjęła pomoc bez skrupułów, chociaż miała już niedaleko.

Wyglądało zresztą na to, że doktor więcej niż chętnie będzie jej towarzyszył do domu.

– Tak, panna Karin bardzo mnie interesuje – przyznawał. – Zarówno jako pacjent, jak i człowiek. Sposób, w jaki bez chwili wahania zajęła się dzieckiem, świadczy o tym, że pod maską egoistycznego zapatrzenia w siebie kryje się dobre serce.

– Owo zapatrzenie w siebie chyba już minęło?

– Tak, tak – potwierdził. – Ona bardzo za panią tęskniła, panno Paladin. Stała się pani dla niej niezastąpiona pod wieloma względami.

– Naprawdę? – Elisabet zarumieniła się z radości. – A czy w domu wszystko w porządku?

– O, tak. Wzywano mnie wczoraj, bo mała miała sapkę i biedna Karin bardzo się denerwowała. Udało mi się ją uspokoić, a potem zabrałem ją na krótką przejażdżkę powozem.

– To bardzo uprzejme z pańskiej strony. Na pewno dobrze jej to zrobiło.

– Dla mnie to także jest bardzo interesujące, móc obserwować stan panny Karin – wyjaśnił doktor. – Jeśli chodzi o jej stan psychiczny, jest dużo zdrowsza niż wtedy, kiedy widziałem ją po raz pierwszy. Zabrałem ją na przejażdżkę poza miasto, na wzgórza. Wiejskie powietrze podziałało cudownie. A poza tym niesłychanie jej się spodobała pewna piękna posiadłość, obok której przejeżdżaliśmy, Lekenes. Chce znowu pojechać w tamte okolice.

Elisabet zastanawiała się.

Najpierw chciała zawołać: „Nie, na Boga, niech jej pan tam nie wozi! Vemund nie chce, żeby ona spotkała kogoś stamtąd. Oni nazywają się Tark, rozumie pan. Jak pan wie, nie można przy niej wymieniać tego nazwiska. Nie można wspominać, że i Vemund tak się nazywa. Bo to on spowodował jej psychiczne załamanie, chociaż nie chce powiedzieć, jak do tego doszło. Ale nazwisko Tark może obudzić w niej jakieś straszne wspomnienia. Więc należy ją trzymać z dala od Lekenes”. Ale niczego nie powiedziała. Najpierw musi zapytać Vemunda. Może on nie chce, żeby mieszać innych w ich sprawy.

– Czy nikt jej nie widział?

– Myślę, że nie. Wysiedliśmy wprawdzie z powozu, ale nie zbliżaliśmy się do domu.

– Ktoś jednak mógł was widzieć z okien?

– Prawdopodobnie, ale… Dlaczego pani pyta?

– Nic ważnego. Przestraszyłam się, że ludzie stamtąd mogliby nawiązać z nią kontakt. Ona sama pochodzi przecież ze środowiska ziemiańskiego. To by mogło rozjątrzyć dawne rany. W każdym razie Vemund tak twierdzi, a ja nie mam powodu wątpić w jego słowa.

Doktor Hansen zastanawiał się przez chwilę.

– Kiedy wracaliśmy do miasta, wydarzyło się coś dziwnego. Jechał za nami jakiś powóz. Wydawało się, że nas wyprzedzi, ale tego nie zrobił.

– Jak długo za wami jechał?

– Nie wiem, bo przestałem się nim przejmować. Ale chciałbym nieco bliżej poznać tajemnicę panny Karin. Wiedzieć więcej o tym, co spowodowało jej chorobę.

– Ja także – mruknęła Elisabet. – Ja także.

– Proszę mi natychmiast dać znać, gdybym mógł się na coś przydać.

– Już może pan coś dla mnie zrobić! – zawołała szczerze. – Pan spotyka tak wiele ludzi… Czy nie zna pan niejakiej panny Spitze? Chciałabym ją poznać, to dla mnie niesłychanie ważne.

Siwiejąca kozia bródka doktora wyglądała w świetle latarni jak wycięta z papieru.

– Panna Spitze… Nie mógłbym powiedzieć, że…

Elisabet wyjaśniła:

– To Niemka. Pracuje na rzecz biednych w jakiejś parafii w Christianii. Praca charytatywna i tak dalej.

– Tak, oczywiście, że wiem, a kogo chodzi! Spotkałem ją.

Elisabet próbowała poruszać palcami nóg, ale były zmarznięte na kość. Podziękowała, dzwoniąc zębami, gdy doktor przekazał jej adres kościoła i parafii, gdzie pracowała panna Spitze.

Tymczasem dojechali do domu i rozmowa się urwała.

– Wejdzie pan ze mną? – zachęcała Elisabet, bo miała przeczucie, że tego właśnie doktor życzyłby sobie najbardziej.

Przez moment wahał się, by zachować pozory, ale zaraz potem ruszył za nią.

Chyba jeszcze nigdy Elisabet nie znalazła się w takim miłym otoczeniu! Była potwornie zmarznięta, głodna i zmęczona, a tu już w hallu uderzył ją zapach świeżego chleba. Pani Vagen i pani Akerstrom nakrywały właśnie do kolacji, stół w jadalni oświetlony był łagodnym blaskiem świec. Karin zeszła po schodach, żeby ich powitać, i – najważniejsze ze wszystkiego – Vemund był tam także!

Na próżno starała się ukryć uśmiech szczęścia! Był to zresztą raczej grymas zmarzniętej twarzy, ale nikt nie mógłby go sobie fałszywie tłumaczyć.

– Jak długo cię nie było! – powiedział Vernund gwałtownie. – Gdzieś ty się podziewała?

– Jak to dobrze, że jesteś – szczebiotała Karin. – Vemund bardzo się o ciebie niepokoił… – Paplała dalej, nie przejmując się ponurymi spojrzeniami Vemunda. – Właśnie mieliśmy przy kolacji odbyt naradę w sprawie chrztu. Nasze sympatyczne panie napiekły już ciasta, czy to nie miło z ich strony? Doktorze Hansen, jak się cieszę, że pan przyszedł!

Elisabet stała bez słowa i rozkoszowała się domową atmosferą.

– A z małą wszystko dobrze? – zapytała, kiedy Vemund pomagał jej zdjąć okrycie. Zauważyła, że ukradkiem pogładził ją po ramieniu i że to wcale nie był przypadek.

– Tak. Oddycha już lżej, moje maleństwo – pospieszyła z odpowiedzią Karin. – Położyliśmy jej kompres na piersi, a poza tym dbamy, żeby w pokoju było ciepło; palimy w kaflowym piecu. Wszystko zgodnie z uprzejmymi wskazówkami doktora Hansena.

– Jesteś sina z zimna – powiedział Vemund do Elisabet surowym tonem. – Jak to się stało, że aż tak zmarzłaś?

Elisabet opowiedziała o upudrowanych damach w powozie, o mało się nie wygadała, że był to dyliżans z Holmestrand, ale na szczęście w porę ugryzła się w język.

Vemund rozcierał jej ręce. Gdy inni byli zajęci w jadalni, powiedział cicho:

– Wczoraj widziałem się w biurze z Braciszkiem. Jego matka życzy sobie, byś przyszła do Lekenes w sobotę wieczorem. Odbędzie się tam doroczne przyjęcie dla wytwornego towarzystwa. Chcą cię przedstawić jako margrabiankę, potomkinię książęcego rodu i Bóg wie co jeszcze.

– Nie, to kompletne szaleństwo! Przecież ja nie jestem żadną księżniczką!

Oboje wybuchnęli śmiechem na myśl o poczciwym, mocno stąpającym po ziemi gospodarzu, Ulfie Paladinie z Ludzi Lodu, który miałby być tytułowany księciem.

– Tak się cieszę, że wróciłaś – powiedział Vemund spontanicznie.

– Dziękuję – odparła tak łagodnie, jak tylko umiała. – I ja się ucieszyłam, widząc cię tutaj.

Vemund, który stał za nią, dotknął jej włosów policzkiem i trwał w tej pozycji przez długą, cudownie długą chwilę.

– Czy ja muszę tam iść w sobotę?

– Tak, myślę, że powinnaś.

– Czy naprawdę muszę wypełnić to zadanie do końca? Muszę wyjść za mąż za mężczyznę, którego nie chcę? Przeżyć z nim całe życie?

– Wydawało mi się, że lubisz Braciszka – powiedział zraniony w imieniu brata, do którego był tak bardzo przywiązany.

– Wolę jego brata – ucięła Elisabet i poszła do jadalni.

On ruszył za nią i zdążył szepnąć jej do ucha:

– Starszy brat jest nie do zdobycia. Przez żadną kobietę. On zamierza zabrać swoje zmartwienia i zniknąć.

– Nie! – syknęła Elisabet przez zaciśnięte zęby i wbiła paznokcie w jego dłoń.

– No, wszystko gotowe! – zawołała Karin. – Proszę, siadajmy!

Posiłek od samego początku przebiegał w znakomitej atmosferze. Wspaniały nastrój, uszczęśliwiona Karin, uprzejmi panowie. Elisabet posadzono przy piecu, tak że czuła rozkoszne ciepło w całym ciele aż po koniuszki przemarzniętych palców, które na początku nie były w stanie utrzymać świeżo upieczonego chleba. Pani Vagen i pani Akerstrom także zostały zaproszone do stołu i choć pani Akerstrom robiła na początku niezadowolone miny, to i ona czuła się tu znakomicie jak wszyscy.

Pani Vagen siedziała przy otwartych drzwiach do swego pokoju, gdzie spała Sofia Magdalena.

Prawdziwa idylla, wszyscy czuli się tu nadzwyczajnie.

Ale nie trwało to długo.

Najpierw dziecko zaczęło popłakiwać, z początku cichutko, wkrótce jednak płacz przerodził się w krzyk. Któraś z pań poszła je uspokoić, ale wszyscy byli zaniepokojeni, bo mała nie miała zwyczaju budzić się o tej porze. Przeniesiono kołyskę do jadalni i kołysano tak, że doświadczony marynarz dostałby zawrotu głowy.

Ale pomogło. Dziewczynka uspokoiła się i można było kontynuować kolację, teraz przy akompaniamencie cichego skrzypienia kołyski.

Po chwili zebrani stwierdzili, że Karin nie jest już taka radosna. Pociągała nosem, ukradkiem wycierała łzy i nic nie mówiła. Pochylała swoją chudą, teraz mocno zaczerwienioną twarz.

Elisabet zapytała przyjaźnie, co się stało.

– Och, taka jestem głupia – pisnęła Karin. – Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa!

Łzy popłynęły niepowstrzymanym strumieniem.

– Z radości także można płakać – pocieszał ją doktor Hansen.

– Tak, ale… to nie dlatego. Najgorsze jest to, że ja nic nie rozumiem. Co się stało z moim życiem? Co ja z nim zrobiłam? Byłam młoda i piękna, a teraz spójrzcie! Co to za stara wiedźma ukazuje mi się w lustrze?

Zewsząd posypały się energiczne protesty. Zapewniali ją, że nie może być mowy o żadnej wiedźmie, że Karin jest naprawdę piękną i niezwykle miłą damą.

Elisabet, której od czasu do czasu zdarzały się rzeczywiście inteligentne odezwania, powiedziała:

– Bardzo wiele kobiet mówi dokładnie to samo, co ty, Karin: „Co się stało z moim życiem? Co ja z nim zrobiłam?” I to mimo że żyły przez cały czas świadomie i miały wszelkie możliwości, by uczynić swoją egzystencję wartościową. Ty zaś masz wiele na swoje usprawiedliwienie. Ty byłaś poważnie chora, wiesz o tym, prawda? Cieszymy się teraz, bo wracasz do zdrowia!

Vemund zadrżał. Najbardziej bał się tego, że Karin mogłaby wrócić do zdrowia.

– Ale ja się tak zestarzałam – skarżyła się Karin.

Vemund opanował się i próbował pomagać.

– Czterdzieści pięć lat. Połowa życia przed tobą. Razem z Sofią Magdaleną.

– I z nami – dodała Elisabet. – My na zawsze zostaniemy twoimi przyjaciółmi i będziemy cię wspierać, gdybyś nas potrzebowała.

Wszyscy podzielali jej zdanie. Nawet pani Akerstrom, która dotychczas traktowała Karin dosyć chłodno, wyglądała na zdecydowaną jej pomagać, gdyby zaszła potrzeba.

– Ale ja się tak boję!

Doktor Hansen ujął jej niemal przezroczystą dłoń i pogładził uspokajająco jak lekarz.

– Wszyscy jesteście tacy mili! Tacy przyjaźni – szlochała. – A mimo to czuję się taka bezradna, taka… samotna! To głupio z mojej strony, ale nic nie mogę na to poradzić.

– Nie możemy mieć do ciebie o to pretensji – powiedziała Elisabet. – Takie poczucie samotności może tkwić w człowieku nawet wówczas, gdy ma wokół siebie wielu przyjaciół. Ale potrafimy też zrozumieć, jak to jest, kiedy człowiek nie czuje gruntu pod stopami.

– Tak, właśnie tak się czuję – powiedziała Karin pociągając nosem i wycierając oczy koronkową chusteczką, równie delikatną i równie przezroczystą jak ona sama. – I wydaje mi się, że jest ktoś czy coś, co powinnam pamiętać. Ale ja nie chcę sobie tego przypomnieć.

– Teraz powinnaś myśleć tylko o Sofii Magdalenie – powiedział Vemund. – I o nas. O swoim nowym życiu. Dawne życie powinniśmy ukryć pod korcem.

Karin słuchała i jej twarz wypogadzała się powoli. Ale Elisabet nie bardzo się podobało porównanie. Sprawy chowane pospiesznie pod korcem mają dziwną skłonność do nieoczekiwanego ujawniania się.

Nagle pani Vagen krzyknęła:

– Widziałam kogoś za oknem!

Mężczyźni oraz Elisabet, która nigdy nie nauczyła się zachowywać jak mała słaba, kobietka, skoczyli na równe nogi.

Ciężkie zasłony były od dawna zaciągnięte, ale zostawiono między nimi wąską szparę. Pani Vagen zaciągnęła je teraz szczelnie, chwyciła kołyskę i pobiegła na piętro, a pozostałe panie za nią.

Doktor, Vemund i Elisabet byli już w ogródku.

Na dworze ciemności panowały choć oko wykol, a za domami z tej strony ciągnęły się ogrody; słyszeli, że ktoś biegnie, że chce się przedostać przez ogrodzenie i klnie siarczyście. Vemund wyprzedził doktora i Elisabet. Już mu się wydawało, że zdoła pochwycić intruza, który mimo wszystko miał nad nim sporą przewagę.

Tamten uciekał jednak pod osłoną ciemności. Nagle zaległa zupełna cisza.

Vemund zawrócił.

– Albo znalazł jakąś dziurę w płocie i uciekł, albo przyczaił się gdzieś pod drzewem. Nic nie mogę zrobić w tych ciemnościach.

– Ja wracam, żeby uspokoić panie – oświadczył doktor Hansen.

– Tak, niech pan idzie! Elisabet, zobacz! Znalazłem to na jakiejś pochylonej gałęzi. Słyszałem trzask dartej tkaniny. Ty też nie możesz zostawać na dworze, to niebezpieczne! Chyba rozumiesz, że nie chciałbym, żeby ci się coś stało!

– Oczywiście – odparła ze złością. – Musisz mnie w całości przekazać swojemu bratu.

– Nie to miałem na myśli. I bardzo dobrze o tym wiesz – syknął, odprowadzając ją do domu. – Ale skoro tak chcesz to określić, to, oczywiście, niech i tak będzie. O to też mi chodzi.

Stali w hallu i przyglądali się szmacie, którą znalazł Vemund. Był to kawałek złotej lamy.

– Gdzie ja widziałam niedawno taki materiał? – zastanawiała się Elisabet.

– Ja ci mogę powiedzieć – rzekł Vemund. – To jest wytworna kamizelka mojego kuzyna, Mandrupa Svendsena.

– Tak! Masz rację! Co on tu robił?

– Ważniejsze jest co innego: Jak on odnalazł ten dom?

Wtedy Elisabet powtórzyła mu, co powiedział doktor Hansen. O spacerze z panną Karin aż do Lekenes. I o powozie, który jechał za nimi aż do miasta.

Vemund zbladł.

– W żadnym razie nie wolno dopuścić do tego, żeby Karin tam poszła! To nasza wina, bo nie pilnowaliśmy jej, nie powiedzieliśmy wyraźnie, że tam nie wolno! Ale skoro wysiedli z powozu tam, gdzie mówi doktor, to niemożliwe, żeby ich ktoś zobaczył z domu. I jak ktoś mógłby Karin rozpoznać po tylu latach, i to z takiej odległości? Możliwe, że Mandrup Svendsen obserwował powóz doktora, by stwierdzić, kto to zatrzymał się przed bramą, ale nic pewnego nie wiemy. Myślę jednak, że wieczorem śledził mnie. O istnieniu Karin on nie ma pojęcia.

– Ciebie? A to dlaczego? – zapytała Elisabet gwałtownie.

Vemund spojrzał na nią znad gałganka, a jej serce zaczęło mocniej uderzać. Wyłącznie pod wpływem świadomości, że on na nią patrzy!

Ależ ja jestem głupia, pomyślała. Czy to tak człowiek się zachowuje, kiedy jest zakochany?

Vemund wyjaśniał. Wyglądało na to, że nie zwrócił uwagi na jej bezkrytyczny zachwyt.

– Tak, ponieważ bardzo by chciał trafić na coś skandalicznego, co by rzucało cień na moją moralność. On teraz walczy o życie.

– Co to znaczy?

– Podczas twojej nieobecności przejrzałem księgi przedsiębiorstwa. I nie chciałbym teraz mówić, co tam znalazłem. Zbyt obojętnie traktowałem dotychczas to, co się tam dzieje. Dzisiaj jednak doniosłem o jego praktykach władzom.

– I on teraz szuka jakichś pikantnych szczegółów, na przykład o twojej utrzymance? By zakwestionować twoją wiarygodność?

– Prawdopodobnie.

– A przynajmniej… Vemund, on chyba nie zamierza zrobić nic bardziej drastycznego?

Słyszał lęk w jej głosie.

– Chodzi ci o to, czy nie przyjdzie z jakimś bardziej kłopotliwym towarzystwem? Możliwe, że będzie chciał czegoś takiego spróbować. Ale ja się nie dam, dopóki Karin i Braciszek nie będą bezpieczni.

Elisabet rzuciła się na niego z pięściami i zaczęła go tłuc po piersiach.

– Nie masz prawa tak mówić! Już ci powiedziałam! Czy naprawdę moje uczucia nie mają dla ciebie żadnego znaczenia? Tylko tych dwoje cię obchodzi?

Vemund chwycił ją za ręce. Był bardzo poważny, oczy miał smutne. Pełne tęsknoty.

Nic jednak nie zdążył powiedzieć, bo zawołano ich z góry. Pobiegli do zdenerwowanych kobiet, które doktor Hansen starał się uspokajać.

– Pani Vagen – zapytał Vemund. – Czy widziała pani tego mężczyznę?

– Widziałam tylko parę wytrzeszczonych oczu. I dużą, okrągłą twarz.

– Ilu z nas przy stole on mógł widzieć?

– Szpara była dosyć wąska – powiedziała z wahaniem. – Pewnie nie widział nikogo oprócz mnie. No i może panią Akerstrom.

Doktor Hansen kiwał głową.

– To się zgadza. Panna Karin i pan Vemund siedzieli tyłem do okna. Panna Elisabet i ja na końcach stołu.

– A czy mógł słyszeć nasze głosy? – zapytała Elisabet.

– Nie, ten dom ma solidne ściany i podwójne okna – odparł Vemund.

– Ale ja się teraz nie odważę iść do domu – powiedziała pani Akerstrom.

Postanowiono, że doktor Hansen ją odwiezie. Vemund miał zostać z resztą pań na noc. Pani Vagen pościeliła mu na kanapie w salonie. Wszyscy mogli czuć się bezpiecznie.

Elisabet zabroniła Vemundowi wracać do domu w lesie. Ze względu na jego dobro. Jej troskliwość wzruszyła go.

Cudownie było wiedzieć, że Vemund jest tuż obok, w salonie. Elisabet nie mogła z tego powodu zasnąć. Gdyby nie to, że w domu byli jeszcze inni, poszłaby do niego i usiadła na brzegu łóżka.

Wyłącznie po to, by porozmawiać, naturalnie!

Vemund czuł się znacznie gorzej. Rzucał się na zbyt krótkiej kanapie i żałował, że nie ma przy sobie odrobiny alkoholu. Nie pił jednak od chwili, gdy Elisabet widziała go kompletnie pijanym, i uroczyście postanowił nigdy więcej tego nie robić. Koniec z tym przyzwyczajeniem! Zmartwień nie utopi się w wódce, są równie dojmujące rano, jak były wieczorem, tyle że na dodatek człowiek czuje się nędznie.

Żeby go tylko ta jego mara nie dręczyła tak strasznie dzisiejszej nocy!

Co ja mam robić? powtarzał nieustannie, wpatrując się w ciemny sufit. Przecież jeszcze niedawno dobrze wiedziałem, jak postępować. Miałem zapewnić Braciszkowi i Karin spokojne życie, a potem skończyć z własnym. Uwolnić się od tej obrzydliwości, która mnie dławi. Ale teraz…

Przewracał się udręczony z boku na bok i jęczał cicho.

Braciszek… Elisabet jest odpowiednią żoną dla Braciszka. On potrzebuje silnej i zdecydowanej kobiety u swego boku. To dla niego niezbędne. Musi stąd wyjechać. Elisabet zrobi z niego człowieka, jakiego ja nigdy nie zdołałem uczynić, silnego, dominującego nad innymi mężczyznę.

Braciszek… którym się opiekowałem, kiedy byliśmy mali, pomagałem mu dbać o siebie, kryłem jego bezmyślne postępki. Byliśmy zgranymi braćmi, on i ja. Ileż to razy szliśmy obok siebie, ja trzymałem go za rękę, on wciąż mówił i zadawał tyle pytań. Zawsze musiałem ponosić konsekwencje, kiedy on zawinił. Ja próbowałem przemienić tego potwornie rozpieszczonego chłopca w silną, pewną siebie osobowość.

Często bywaliśmy rozpieszczani. I równie często porzucani.

Braciszek, który płakał, bo nie zabrano go na wycieczkę łodzią. Braciszek, który kłamał w szkole. Braciszek, który uwodził służące, kiedy jeszcze był dzieckiem. Wszystko trzeba było potem ukryć i załatwić.

Teraz muszę mu pomóc jeszcze raz. Pomóc mu cało wyjść z największego dramatu naszego życia. I on nie może o tym wiedzieć.

O Boże, co ja mam zrobić? Jeszcze kilka dni temu śmierć wydawała mi się najlepszym wyjściem. Starałem się zaręczyć Braciszka… O, nie! Nie wytrzymam tego!

Chcę dla niego tylko dobra! Ale on nie może mi odebrać tego jednego, co kiedykolwiek chciałem mieć! Przecież ja nie chcę umierać! Nie teraz! Ale muszę! Bo nie będę mógł nigdy wydrzeć z siebie myśli o tym, co się stało z mojej winy.

A jeśli Karin wyzdrowieje?

Wtedy rozpęta się prawdziwe piekło!

Vemund zeskoczył z posłania i szybkim krokiem poszedł do drzwi pokoju Elisabet. Niech chociaż raz w życiu dostanę to, czego pragnę najbardziej, pomyślał. Ona jest jak moja bliźniacza siostra, tacy jesteśmy do siebie podobni charakterami. Jeden jedyny raz, a potem mogę umrzeć!

Zatrzymał się z ręką na klamce.

Nie, takiego bólu nie mogę im sprawić, tym dwojgu, których kocham najbardziej! Muszę się trzymać z boku. Muszę odejść. Ze względu na nich i ze względu na siebie samego.

Ale mam jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Chodzi o Mandrupa i jego nikczemne manipulacje z kasą przedsiębiorstwa. Zawiadomiłem już władze. Jeszcze nie mogę zniknąć.

Szwindle kuzyna posłużyły mu za wymówkę, żeby jeszcze trochę zostać przy Elisabet. Patrzeć na nią. Słyszeć jej głos, czuć jej zapach. Tęsknić za nią.

Następnego ranka Elisabet uparła się, że będzie towarzyszyć Vemundowi do jego domu. Żeby mieć pewność, że żadne opryszki nie czają się gdzieś w zaroślach, jak powiedziała.

Vemund szedł obok niej, milczący, pogrążony w rozpaczy. Nie był w stanie nawet na nią spojrzeć, tak bardzo jej pragnął. Z każdą minutą tęsknota narastała, stawała się coraz bardziej paląca.

Dobry Boże, jak to się skończy? myślał.

Już z daleka zobaczyli, że przed domem ktoś czeka.

– Braciszek – powiedział Vemund.

– Ech! – wymknęło się Elisabet, a Vemund spojrzał na nią karcąco.

Niech on sobie kocha swojego brata, jak chce, pomyślała ze złością. Ale o sobie będę decydować sama.

– Vemund, co to znaczy? – usłyszeli głos Braciszka. – Chyba nie spędziłeś nocy w domu mojej przyszłej żony? Bo w takim razie…

– Nie gadaj głupstw – uciął Vemund. – Czego chcesz ode mnie?

Nie chciał, by jego głos brzmiał szorstko.

Ale Braciszek nie tracił humoru.

– Gdybym mógł pożyczyć własną narzeczoną, to nasza droga mama chętnie zamieniłaby z Elisabet kilka słów na temat sobotniego przyjęcia. Szykujemy bal kostiumowy w stylu dworskim.

– Z maskami? – zapytał Vemund. – To może być niebezpieczne!

– Nie, masek mama nie chce. Od tego czasu kiedy razem z gośćmi zakradli się złodzieje, mama nie organizuje maskarad. Ale chciałaby, żeby Elisabet miała jakiś wyjątkowo piękny kostium. Pójdziesz ze mną? – zwrócił się do niej.

Elisabet poczuła się niepewnie, szukała wsparcia u Vemunda, ale on pogrążył się znowu w tym ponurym nastroju, z którym obnosił się od wczesnego rana. Przez całą drogę nie wydobyła z niego ani jednego rozsądnego słowa. Zatem westchnęła ledwo dosłyszalnie i skinęła Braciszkowi głową. Pójdzie, ale żadnego idiotycznego kostiumu na siebie nie włoży, pomyślała. Tym razem pani Tark połamie sobie pazury w starciu z inną silną osobowością. Z Elisabet Paladin z Ludzi Lodu!

Po drodze przez zagajnik, przez las i park rozmawiali z Braciszkiem o sprawach, które Elisabet chętnie by dokładniej zbadała.

– Ach, ten Vemund – westchnął Braciszek. – Jak on się ostatnio zmienił! Pamiętam go jako wspaniałego, najlepszego starszego brata, do którego zawsze mogłem przyjść z każdym zmartwieniem. Mieliśmy niezwykłe dzieciństwo, wierz mi. Ubóstwialiśmy matkę, jakby ją nam samo niebo zesłało. Ojciec też był zawsze bardzo wyrozumiały i poświęcał nam wiele czasu. I nagle Vemund się odmienił. Wyprowadził się z domu. Biedna mama niczego nie pojmuje, jest taka nieszczęśliwa, powiadam ci. To takie niesprawiedliwe ze strony Vemunda, że wyprowadził się ni stąd, ni zowąd, bez słowa wyjaśnienia, chociaż wie, ile mama musiała w życiu wycierpieć…

– Ach, tak? – powiedziała Elisabet obserwująca go czujnie.

– Jej pierwsze małżeństwo, wiesz.

– Nie, nie wiem. Vemund nic mi nie mówił.

– Nie mówił? Powinien był to zrobić. O tym, przez jakie piekło mama przeszła ze swoim pierwszym mężem. O ile dobrze rozumiem, był to człowiek chory psychicznie. Takie sprawy są dziedziczne, wiesz…

Serce Elisabet zaczęło bić mocniej.

– Dziedziczne? Co chcesz przez to powiedzieć?

– No, ich jedyne dziecko pewnego dnia kompletnie się załamało. Podpaliło dwór, w którym mieszkali. Ale w tym czasie pierwszy mąż mamy już nie żył.

Elisabet poczuła, że ma sucho w ustach, język lepi się jej do podniebienia.

– Powiedz mi… jak się nazywała twoja matka… z pierwszego małżeństwa, mam na myśli?

– Ulriksby. Dlaczego pytasz?

Elisabet zatrzymała się. Wzruszyła jedynie ramionami. Nie była w stanie odpowiedzieć.

Żeby Braciszek niczego nie zauważył, znowu ruszyła przed siebie. On mówił dalej, teraz o zbliżającym się balu, a Elisabet kiwała głową i bąkała coś niewyraźnie.

A więc to był powód tej wielkiej troski Vemunda o Karin!

Karin jest przyrodnią siostrą młodych Tarków!

ROZDZIAŁ XII

Tego dnia Elisabet miała jednak przeżyć więcej niespodzianek.

Pani Tark przyjęła ich z wylewną serdecznością. Braciszek ucałował rękę matki z tym samym przeklętym psim oddaniem co zawsze, ona zaś przyjmowała to z łaskawością. Potem poprosiła Elisabet, by jej towarzyszyła na górę.

– Braciszek mówił ci chyba, że urządzamy bal kostiumowy? – zapytała kładąc Elisabet poufale rękę na ramieniu, gdy wchodziły po szerokich schodach. – Zastanawiałam się, jak powinniśmy zaprezentować ciebie. Przyjdzie mnóstwo prominentnych osób z najlepszych kręgów Christianii, jest więc bardzo ważne, byś zrobiła jak najlepsze wrażenie.

Elisabet starała się uwolnić od tej wymuszonej poufałości. Mieć tak blisko siebie twarz Emilii Tark i jej okropnie upudrowane włosy, to była prawdziwa męka. Z całych sil powstrzymywała się, żeby nie kichnąć.

Pani Tark zawsze trafnie odgadywała jej nastroje. Cofnęła rękę i mówiła dalej:

– Ty jesteś przecież osobą książęcego pochodzenia, kochana Elisabet, wobec tego musimy ubrać cię odpowiednio. Myślę, że powinno to być coś w wielkim stylu. Imponujące, jeśli mnie dobrze rozumiesz. I znalazłam wspaniały kostium, który na pewno będzie znakomicie na ciebie pasował. Czy nie uważasz, że walkiria to by było właśnie to?

Przeszły przez duży hall na piętrze i Elisabet została zaproszona do buduaru pani Tark, równie eleganckiego i stylowego jak wszystko w tym domu. Zapach pudru był męczący i jak zawsze Elisabet czuła kręcenie w nosie.

Przyjazny szczebiot nie ustawał:

– Uważam, że przy takim kostiumie mogłabyś też zachować swoje ciemne włosy.

– A w jaki kostium pani się ubierze, pani Emilio? – zapytała Elisabet z nadzieją, że irytacja w jej głosie nie będzie zbyt wyraźna.

– W kostium pasterki, moje dziecko. Dosyć pospolicie.

O, tak! Ona będzie pełna wdzięku, urodziwa, kobieca, a Elisabet ma się pokazywać jako ciężka, niezdarna, muskularna walkiria!

Jakby nigdy nic Elisabet zapytała słodziutkim głosem:

– A kim będzie Braciszek?

– Pasterzem. On ma taki wspaniały płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. I pasterską laskę. Wygląda w tym naprawdę uroczo.

Przeklęta diablico, pomyślała Elisabet. Tym razem przesadziłaś. Ty pajęczyco, udająca wzór macierzyńskich cnót. Chciałabyś syna zachować dla siebie, a ja jak cielę będę stać w ciężkiej kolczudze i z tarczą? O, nie, niedoczekanie twoje!

Możesz sobie wziąć tego swojego synusia, tego lizusa i pocałujcie mnie oboje w…, miotała w myśli przekleństwa, od których jej matka na pewno by zemdlała. Ja pragnę mieć twojego drugiego syna, tego zagubionego, który już nie chce siedzieć u twoich stóp i wychwalać swojej najwspanialszej mamusi!

Tego, który ma dość serca, by się zająć twoją nieszczęsną córką, którą ty odrzuciłaś i udajesz, że jej nigdy nie było!

Elisabet była tak wzburzona, że płacz dławił ją w gardle. Od teraz będzie niezłomnie stała po stronie Vemunda i Karin. Jakim trzeba być podłym, żeby udawać, że nieszczęśliwa córka nie istnieje? Czyż miejsce matki nie jest przede wszystkim przy chorym dziecku? Czy to nie ona powinna starać się przeprowadzić je przez chorobę? Jak można umieścić córkę w domu wariatów i żyć dalej jakby nic się nie stało?

Nieszczęśliwa, powiedział Braciszek. Biedna mama, jej córka odziedziczyła umysłową chorobę po ojcu i spaliła dom tej wrażliwej mamusi!

Odziedziczyła? Czy Karin naprawdę ma jakieś dziedziczne obciążenia? Zgodnie z tym, co mówi Vemund, chyba nie. Zgodnie z tym, co mówi Vemund, załamanie nerwowe Karin było skutkiem szoku. A Vemundowi Elisabet wierzyła. Bezgranicznie!

Powróciła do czarującej pani Tark.

– Ja już pomyślałam o kostiumie dla siebie – oświadczyła swobodnie. – Mam sukienkę, która po niewielkich przeróbkach będzie mogła mi posłużyć jako kostium Tytanii, królowej elfów.

W oczach pani Tark pojawiły się skry. Nie była przyzwyczajona do sprzeciwu.

– Moje drogie dziecko, na ostatnim balu ja byłam elfem. Nie możemy tego powtarzać. A nikt nie był walkirią poprzednim razem.

I teraz też nikt nie będzie!

– Pani Tark, ja chyba nie jestem typem, nadającym się na walkirię. Przy moich szybkich ruchach i prostym zachowaniu będę wyglądać jak mężczyzna. Ja powinnam mieć delikatniejszą oprawę, w przeciwnym razie wszystko będzie źle.

Słodziutki uśmiech.

– Kochane, drogie dziecko, nauczę cię, jak poprawić maniery. Braciszek jest bardzo czuły na tym punkcie. Chyba za bardzo rozpieszczony przez matkę, tak mi się zdaje.

Przepraszający, ale wyrażający zadowolenie z siebie śmiech.

Potem ciągnęła dalej:

– Braciszek uwielbia łagodną kobiecość. Ale postaramy się obie, żeby to u ciebie znalazł…

Stała z bezradnie opuszczonymi rękami.

– Jeżeli chcesz być elfem, droga Elisabet, to musisz upudrować włosy.

– Moim zdaniem to zbędne. Mam ze sobą białą perukę, do której nie używa się pudru. Nie żebym dobrze znosiła perukę, ale przez jeden wieczór jakoś wytrzymam.

Pani Tark nadal odnosiła się sceptycznie do pomysłu Elisabet. Spróbowała znowu:

– Ale elf jest… eteryczny, moja droga! A ty chyba nie bardzo…

Nie dokończyła zdania.

– Wobec tego wystąpię w zwyczajnej wizytowej sukni – zdecydowała Elisabet. – Kostiumu walkirii nie włożę w żadnym razie.

Emilia Tark roześmiała się dźwięcznie.

– No to niech już będzie ta królowa elfów. Ale co ty poczniesz z tą swoją ogorzałą cerą? I z tymi rumieńcami? Tu by się naprawdę przydał puder.

– Mowy nie ma – oświadczyła Elisabet, która bardzo dobrze wyczuwała niezadowolenie tamtej. – Żadnego pudru! Nigdy nie słyszałam o elfie, który z trudem łapie oddech.

– Ty masz rzeczywiście poczucie humoru, Elisabet – roześmiała się Emilia Tark i z każdym słowem, które wymawiała, oddalała się coraz bardziej od nieznośnej Elisabet. – Ale poczekaj tu chwilę, to znajdę wspaniałe dodatki do stroju Tytanii. Welon pełen migotliwych gwiazd…

Wyszła z buduaru i zeszła po schodach. Elisabet nie chciała zostać sama w jej prywatnym pokoju, więc i ona przeszła do hallu.

Emilia Tark zabawiła na dole przez jakiś czas. I nagle Elisabet usłyszała jej głos dobiegający z dalszych pomieszczeń:

– Bubi, Bubi, mój drogi, chodź tu na chwilę! Czy nie widziałeś gdzieś kuferka z moimi maskaradowymi kostiumami?

Elisabet zamarła.

Bubi?

Bubi tutaj, w Lekenes?

Jakiś głos odpowiedział:

– Co ty mówisz, Emilio?

Kroki na dole. Męskie kroki wychodzące z hallu.

Elisabet podeszła do poręczy schodów. Miała stąd widok na cały hall.

Widziała go z góry, jak idzie w stronę, skąd dobiegał głos Emilii. Był trochę łysy, widocznie zdjął perukę. Z góry wyglądał jak beczka.

Po czym zniknął.

Elisabet głęboko wciągnęła powietrze. Nietrudno go było poznać. Gruby korpus, ciemnoczerwona skóra.

Bubi to Mandrup Svendsen!

Ale co się takiego strasznego wtedy wydarzyło? Kiedy Vemund zranił Karin tak, że o mało nie umarła? Bubi, który nigdy nie przyszedł… Spalony majątek.

I kiedy to się stało?

Nadeszła sobota, dzień balu. I jakby diabeł siedział gdzieś pod sceną i pociągał za sznurki, wszystko skupiło się tego dnia w Lekenes.

Zaczęło się od doktora Hansena, który przypadkiem, wracając z wizyty u chorego, zderzył się z panną Spitze. Już miał ją wyminąć na ulicy, kiedy przypomniał sobie prośbę Elisabet.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział uprzejmie. – Ale czy to nie mademoiselle Spitze?

Przestrach, który w pierwszej chwili odmalował się na twarzy nieznajomej, zniknął. Ten pan nie miał chyba żadnych ukrytych zamiarów.

– Owszem – odparła powściągliwie.

Doktor Hansen przyjrzał się drobnej, podobnej do ptaka kobiecie, która musiała być chyba w jego wieku. Przedstawił się i niemal jednym tchem powiedział:

– Pewna młoda dama, którą znam, pragnie nawiązać z panią kontakt.

W głosie tamtej znowu pojawiła się rezerwa.

– Ach, tak?

– I zdaje się, że to dla niej dosyć ważne. Ona się nazywa Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

Panna Spitze sprawiała wrażenie zdezorientowanej.

– Nie mogę powiedzieć, żebym znała to nazwisko…

– Nie, nie sądzę.

– Czy ona jest chora? Czy ma może jakieś zmartwienia?

– Nie, chyba nie. Ja nie wiem, o co tu chodzi, ale zdaje się, że to pilne. Jeśli można, to dałbym pani jej adres, wtedy sama się pani przekona.

Panna Spitze kiwała głową. Przypominała dzięcioła, który znalazł coś interesującego w pniu drzewa.

– Jestem wolna dziś po południu, to się tam przejdę. Zawsze jestem gotowa pomagać, kiedy ktoś potrzebuje miłosierdzia.

Doktor Hansen podziękował serdecznie i dał jej adres. Potem się pożegnali.

Doktor Hansen był lekarzem niezbyt lubianym przez kolegów. Ich zdaniem był zbyt ludzki w stosunku do pacjentów. Lekarz powinien znać swoje miejsce, swoją wysoką pozycję w społeczeństwie. Powinien rozmawiać z ludźmi z godnością i niezrozumiale i tylko czasem poklepywać ich łaskawie, dodając im w ten sposób otuchy. Doktor Hansen zaś był zanadto jowialny i zbyt wiele okazywał ludziom zainteresowania. Pewnie dlatego pacjenci go ubóstwiali. To okropne.

Ale krytyka ze strony kolegów nie martwiła dobrego doktora. Teraz znowu podał rękę przyjacielowi w potrzebie. Panienka Elisabet będzie chyba zadowolona. Ma temperament ta dziewczyna!

I co to za sympatyczny dom! A jaka interesująca pacjentka! Znajdzie chyba jakiś powód, by także pójść tam po południu. Nie był już od kilku dni. Karin Ulriksby potrzebuje pewnie jego rady…

Elisabet nie widziała Vemunda od chwili, gdy Braciszek zabrał ją sprzed jego domu na skraju lasu. Przedwczoraj… Czy to naprawdę tylko dwa dni? Miała wrażenie, że co najmniej dwa tygodnie.

Pani Akerstrom, którą Elisabet bez skrupułów wypytała, wyjaśniła, że Vemund spędził te dwa dni w swoim biurze w Christianii. Przeglądał księgi, powiedziała.

Czy musi się tym zajmować akurat teraz?

Elisabet była w okropnym humorze. Poirytowana, nie miała pojęcia, co robić. Wiedziała, że Tarkowie zamierzają dziś wieczorem ogłosić jej zaręczyny z Braciszkiem w obecności tych wszystkich wspaniałych gości. Margrabianka Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, księżniczka krwi.

A zabierajcie się tam, gdzie pieprz rośnie!

Musi porozmawiać z Braciszkiem i jego rodzicami, zanim rozpocznie się bal. Musi im powiedzieć, że się rozmyśliła, że nie chce. Że tak naprawdę to chce Vemunda. Im to chyba wszystko jedno, który z synów ożeni się z tak zwaną książęcą córką – rany boskie, co za tytuł! – ale Vemundowi to nie wszystko jedno! Dlatego powinna przede wszystkim porozmawiać z nim.

Powiadomić, że odstępuje od umowy. Jemu nie musi mówić, że to za niego chciałaby wyjść za mąż, to już niech raczej on prosi o jej rękę. Przynajmniej tyle jest jej winien.

Istniało jednak ryzyko, że on nie poprosi. Że wybierze pistolet, sznur czy co tam jeszcze.

Przeklęty uparciuch!

Z niesmakiem przyglądała się swojemu maskaradowemu kostiumowi, który leżał zwinięty na łóżku. Przebierać się! Akurat teraz, kiedy znajduje się w stanie takiego wzburzenia!

Wyrzutów sumienia wobec Braciszka nie miała. Niewątpliwie podobała mu się przez jakiś czas, ale jemu jest naprawdę obojętne, z kim się ożeni. I tak nadal będzie się zakochiwał w młodych paniach i prawdopodobnie będzie nawiązywał z nimi bliższe stosunki, żonaty czy nie. Na tyle poznała już Braciszka, by wiedzieć, że on nie będzie się przejmował małżeńską wiernością.

Elisabet zaś nie mogłaby żyć ze świadomością, że jej mąż trwoni gdzieś uczucia należne rodzinie.

Musi z nim zerwać! Teraz, dzisiaj. Im szybciej, tym lepiej!

Tak, bo przecież jedzie na tym samym wozie co on! Jej sytuacja jest nawet jeszcze gorsza. Ona przecież weszłaby do tego małżeństwa z miłością do własnego szwagra.

To nie leżało w zwyczajach Elisabet. To by była zdrada, od początku do końca.

Karin zawołała ją ze swego pokoju na piętrze, zatem Elisabet zmusiła się, by myśleć o czym innym.

W całym tym zamieszaniu, w tym uczuciowym napięciu ani ona, ani Vemund nie zdążyli powiedzieć drogiemu doktorowi Hansenowi, który zresztą nie pokazywał się już jakiś czas, że Karin w żadnym razie nie powinna się zbliżać do Lekenes.

Nie wiedzieli, że ona z największą niecierpliwością oczekuje, by się tam wybrać, i że zamierza prosić doktora, by ją tam zawiózł. Tak chciała jeszcze raz zobaczyć tę baśniową posiadłość! Może nawet odwiedzić ludzi, którzy mieszkają w tym pięknym domu, z którego dotychczas widziała tylko fasadę. Karin tak strasznie chciała się dowiedzieć, jak jest za tą wspaniałą fasadą.

Ach…

Emilia Tark zadowolona przejrzała się w lustrze, jeszcze bardziej przypudrowała włosy i zwróciła się ku swemu mężowi.

– Naprawdę uważam, że Vemund powinien się dzisiaj pokazać. Dostał przecież zaproszenie. Do ciebie też się nie odzywał?

Piękny Arnold Tark starał się ułożyć koronkowy żabot. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.

– Vemund spędził wiele dni w biurze. W towarzystwie kilku urzędników podatkowych czy kogoś takiego.

Ręce mu drżały i nie mógł sobie poradzić z tym żabotem.

– To naprawdę nieznośne ze strony Vemunda – oświadczyła pani Tark z niechęcią. – Żeby tak dręczyć Mandrupa! Jakby mój kuzyn dopuścił się oszustwa!

– Sprawy mają się chyba znacznie gorzej, kochana Emilio!

– Co to znaczy, gorzej? – zapytała ostro.

– My też nie jesteśmy bez winy, i Vemund, i ja. Zanadto popuściliśmy Mandrupowi cugli.

– Nonsens! A jeżeli popełnił jakiś drobny błąd w rachunkach, to się to szybko naprawi. Nie powinieneś był jeszcze przekazywać zarządzania Vemundowi. Jego tu przecież w ogóle nie ma. Włóczy się po lasach i nad rzekami. Od dawna mówię, że to nie uchodzi. Biedny Mandrup, tak harował w biurze dla Vemunda!

– No, harówka to może nie najbardziej odpowiednie słowo – mruknął Arnold Tark, ale nie odważył się wypowiedzieć tego na tyle głośno, by żona usłyszała.

Emilia narzekała.

– Ja naprawdę nie rozumiem, co się dzieje z Vemundem. Zawsze był takim kochanym i uległym chłopcem. Czy myślisz, że ja go zaniedbywałam na korzyść Braciszka, kiedy byli mali?

Arnold nie odważył się odpowiedzieć. Uważał, że obaj synowie byli zaniedbywani. Ich matka była z nimi niemal zawsze, ale miłości, której potrzebowali, brakło. Ona miała tylko wymagania. By chłopcy ją uwielbiali, byli jej we wszystkim podporządkowani.

A może jest teraz niesprawiedliwy wobec żony? On który tak rzadko wtedy bywał w domu, zajęty interesami. I nie ma najmniejszej wątpliwości, że Braciszek uwielbia swoją matkę. Musiała mu zatem coś z siebie dać! Braciszek uważa, że matka go kocha.

Ale Vemund?

Co się w tym chłopcu dzieje przez ostatnie lata? Dlaczego opuścił rodzicielski dom? Braciszek twierdzi, że Vemund popełnił tak straszne przestępstwo, że nie jest w stanie spojrzeć rodzicom w oczy.

Ale on przecież wie, że ojciec wybaczyłby mu wszystko! I matka także! Ona tak lubiła się chwalić swoimi synami. Czy on nie rozumie, jaki ból jej sprawia? Nie mogła już teraz opowiadać innym o swoich synach z taką dumą…

Arnold poczuł niesmak. Nie chciał się już dłużej nad tym zastanawiać. Prościej było myśleć o tym, co Vemund robi teraz. O kontroli finansów przedsiębiorstwa, którą podjął.

Arnold zadrżał.

Przede wszystkim dlatego, że naprawdę nie wiedział, jak ma powiadomić Emilię o tym, co się stało. Najpierw niech się odbędzie ten bal. Nie chciał psuć jej radości.

Całe życie Arnolda upływało na chronieniu ukochanej Emili. Najpierw z miłości, potem z przyzwyczajenia. A teraz ze strachu.

Weszła pokojówka.

– Przyszedł pan Mandrup Svendsen – zaanonsowała.

– O, Mandrup! – ucieszyła się Emilia. – Niech tu wejdzie!

Ognistoczerwone oblicze Mandrupa Svendsena było dzisiaj jeszcze ciemniejsze niż zwykle. Skóra błyszczała od potu, a oczy wskazywały wyraźnie, że pił tęgo przez cały dzień. Ale okazji wzięcia udziału w balu nigdy by nie przepuścił niezależnie od tego, jak przykre były sprawy w biurze przedsiębiorstwa. Już wszystko dokładnie zaplanował.

Powóz, zamówiony na jutro rano, zawiezie go do portu. Stamtąd kutrem do Danii, a potem do Niemiec. Tam miał odłożone trochę gotówki…

Ale tutaj na balu był bezpieczny. Znacznie bezpieczniejszy niż we własnym domu.

– Emilio, chodzi o to, że nie mogę już używać mojego kostiumu Robin Hooda, tak okropnie się skurczył – oświadczył Mandrup. – Nie masz jakiejś rzymskiej togi, w którą mógłbym się owinąć? Do tego wieniec laurowy i para sandałów. Czy nie mógłbym się przebrać za Cezara?

– Raczej już za Nerona – mruknął Arnold Tark.

– Tak, zaraz coś dla ciebie znajdę, mój drogi – powiedziała Emilia i wstała.

W drzwiach znowu stanęła pokojówka.

– Panna Elisabet Paladin przyszła, proszę pani.

– No, nareszcie! Czas najwyższy! I Marto! Od tej chwili należy ją tytułować hrabianką. Właściwie powinniśmy się do niej zwracać per margrabianko, ale w tym domu zachowujemy się bezpretensjonalnie.

Arnold już wyszedł, by powitać Elisabet, którą lubił i dla której żywił respekt. Miał złe przeczucia co do tego, jak ułożą się stosunki pomiędzy Emilią a nią. Jego przyszła synowa obdarzona jest chyba znaczną siłą woli. A coś takiego Emilia będzie się starała złamać.

O Boże, jaka ta Elisabet zdecydowana, pomyślał widząc ją wchodzącą po schodach. To nie zwiastuje niczego dobrego!

Stoły w jadalni zostały pięknie nakryte, wszystko było gotowe. Służba wykonała nadzwyczajną pracę, wszyscy harowali jak niewolnicy pod rozkazami anielsko łagodnej pani Emilii.

Powozy zaczynały nadjeżdżać, jedni prominentni goście za drugimi pojawiali się w pałacu. Zaproszenia na bal kostiumowy w Lekenes nikt nie odrzuca.

Ku przerażeniu Mandrupa Svendsena zaprosili także komisarza policji. Ile ten człowiek wie? Nie, chyba jeszcze wieść o skandalu z przedsiębiorstwem Tarków nie dotarła do jego uszu. A drobnych funkcjonariuszy tutaj nikt by nie zapraszał. Może się z pewnością czuć bezpiecznie. Może… Toga oblepiała spocone ciało.

W domu pod miastem Karin miała wizytę. Doktor Hansen zapytywał, czy nie miałaby ochoty na małą przejażdżkę przy tej pięknej pogodzie? Oczywiście, jak najchętniej. Natychmiast pobiegła, żeby się przebrać. Może mogliby zwiedzić ten piękny majątek?

Doktor zawahał się na moment, ale w końcu przystał na propozycję. O ile się nie myli, to zna jedną z tamtejszych kucharek, która przyszła kiedyś do niego po poradę. Dzięki temu panna Karin będzie chyba mogła wejść do domu, w każdym razie do jego części. Tym sposobem nie muszą się spotykać z właścicielami, którzy zdaniem Elisabet i Vemunda mogliby zadawać niepotrzebne pytania. Wygląda to zresztą na przesadną ostrożność ze strony Vemunda.

Doktor nie miał przecież pojęcia, jakie niebezpieczne jest Lekenes.

Zachwycona Karin klasnęła w dłonie, wydała pani Vagen polecenia co do Sofii Magdaleny, ucałowała ukochane maleństwo i poszli.

Najpierw zrobili niewielką przejażdżkę po okolicy.

Tymczasem do domu przyszła panna Spitze.

Otworzyła pani Vagen. Nie, panny Paladin nie ma w tej chwili w domu. „O, mój Boże, mówiono mi, że to pilne! A przez resztę tygodnia będę zajęta…” No, skoro to takie pilne, to… Ja wiem, gdzie ona poszła…

Czy panna Spitze mogłaby dostać adres?

Tak więc panna Spitze dostała adres do Lekenes. Nie znała jednak nazwiska mieszkających tam ludzi.

A chyba powinna była co wiedzieć.

Może zresztą nie? Może lepiej, że stało się to, co się stało?

Długo po jej wizycie do domu Karin przyszedł Vemund. Zmęczony i wyczerpany po wielu dniach sprawdzania ksiąg rachunkowych w towarzystwie policjantów.

Zastał jedynie panią Vagen.

– A gdzie jest Elisabet?

Vemund nie widział jej od dwóch dni, cieszył się, że zaraz ją spotka.

– Panna Elisabet jest na balu w Lekenes.

– Ach, rzeczywiście. Ten przeklęty bal. A panna Karin?

– Doktor Hansen zabrał ją na przejażdżkę powozem.

– O, to będzie dla niej wielka przyjemność. A co z małą? Wyszła z tego przeziębienia? Przecież jutro chrzest!

– Dziecko jest zupełnie zdrowe, panie Vemundzie. Śpi teraz, czy chciałby pan…?

– Nie, nie będę jej przeszkadzał. Czy doktor Hansen powiedział może, dokąd zamierza jechać?

– Słyszałam, jak rozmawiali, że pojadą odwiedzić jakąś starą pacjentkę w tym pięknym majątku. To się nazywa Lekenes, prawda?

Vemundowi zrobiło się zimno i gorąco jednocześnie.

– Co? Ale czy ja nie powiedziałem…

Nie, nie powiedział. I Elisabet najwyraźniej także nie. Pani Vagen była niewinna w tej całej katastrofie. Doktor Hansen także. Nawet Elisabet nie wiedziała, dlaczego Karin nie wolno się pokazywać koło tego domu, cała wina spada na niego! On zapomniał powiedzieć doktorowi Hansenowi, żeby nigdy więcej tam z Karin nie jeździł.

Jęknął cicho.

– Pani Vagen, muszę jak najszybciej tam pójść! Bóg mi świadkiem, jak niechętnie odwiedzam ten dom, ale muszę.

Czy oni dawno wyjechali?

– No, już dość dawno. Zresztą potem była tu jeszcze jakaś pani i pytała o pannę Elisabet. Okropnie jej się spieszyło, więc posłałam ją do Lekenes.

– Jakaś pani pytała o Elisabeth? Czy to była jej matka?

– Nie, skąd! Taka drobniutka jak wróbelek. I mówiła jakoś z cudzoziemska. Mówiła, jak się nazywa… żebym to pamiętała…Panna Spitze?

Vemund zrobił się biały niczym kreda.

– Co pani mówi?

– Czy ja zrobiłam coś złego?

– Nie, to nie pani. Ale wydaje mi się, że dzisiaj wszystkie diabły opuściły piekielne otchłanie! Niech Bóg ma w swojej opiece Karin Ulriksby!

Potem wypadł z domu, by zdążyć do Lekenes, zanim nie będzie za późno. Biegł do domu, w którym nie był od blisko trzech lat.

ROZDZIAŁ XIII

Była to niezwykle wytworna kolacja. Pod każdym względem.

Do stołu zasiedli najznakomitsi obywatele miasta, śmiali się i rozmawiali coraz głośniej, w miarę jak szlachetne wina rozgrzewały im krew. Bogaci kupcy flirtowali z damami i pannami w fantastycznych kostiumach. Wszyscy komplementowali panią domu, która odpowiadała łaskawymi uśmiechami.

Pani Emilia była jednak wściekła. I to nie tylko dlatego, że na sali znajdowało się zbyt wiele wdzięcznych pasterek. Wszystko tego dnia przybierało zły obrót.

Najpierw to głupie gadanie, że jej kuzyn Mandrup naruszył kasę przedsiębiorstwa.

A nawet jeśli, to co z tego? Dom Tarków to zniesie. Tarkowie posiadają niezmierzone bogactwa. Mogą zafundować Mandrupowi trochę przyjemności w tym życiu. Taki był zawsze wierny.

Emilia Tark świadomie nie pomyślała: „taki był zawsze wierny wobec mnie”, chociaż o to właśnie jej chodziło.

A potem ta uparta, niemożliwa Elisabet Paladin z Ludzi Lodu. Po co chłopcy chcą ją wprowadzić do rodziny? Byłoby oczywiście fantastyczne móc przedstawić dziś wieczorem margrabiankę, spokrewnioną z książęcym domem, jako przyszłą synową, ale nic z tego! Pani Emilia już od jakiegoś czasu się zastanawiała nad tą sprawą. Dziewczyna nie okazywała najmniejszej uległości, nie miała wcale szacunku dla przyszłych teściów, za to w każdej sprawie prezentowała upór i własną wolę, a teraz po prostu zniweczyła wszystkie ich plany.

Ośmieliła się odrzucić Braciszka! Ona, takie zero w porównaniu z panią Emilią Tark, odrzuca ten klejnot, ten skarb, jakim jest jej ukochany syn!

Inne młode kobiety padłyby na kolana i dziękowały Emilii za takie niepojęte szczęście, jak małżeństwo z Braciszkiem. A to byle co mówi nie!

Odrzuca syna Emilii!

Co prawda chce wyjść za jej drugiego syna, ale Vemund zrobił się taki niemożliwy, że Emilia machnęła na niego ręką.

I niech mu będzie jak najlepiej!

Rzuciła czułe spojrzenie w stronę Braciszka. On uosabiał wszystko, czego oczekiwała od wzorowego syna: Był jej oddany, chętny do współpracy, wychodzący naprzeciw jej życzeniom, łatwy do kierowania, uległy i miły, a ponadto był wiernym wielbicielem swojej matki!

Burmistrz uniósł kielich i uśmiechając się do niej, zawołał:

– Zdrowie najpiękniejszej kobiety balu!

Odpowiedziała mu uśmiechem, ale myślami była gdzie indziej.

Vemund naruszył ich niezwykłą rodzinną idyllę.

Zresztą nie było też żadnej umowy między nim a tą impertynencką dziewczyną. Ona sama jest taka bezczelna, żeby oświadczyć, iż chce tylko jego. Nie pytając go w ogóle o zdanie. „Jeśli nie dostanę Vemunda, to żadne małżeństwo nic mnie nie obchodzi”, powiedziała.

Co za bezwstydna dziewucha!

A teraz siedzi tam obok Braciszka, ale on na szczęście zupełnie ją ignoruje. Bardzo dobrze, mój synu!

Ona zaś sprawia wrażenie, że pochłania ją ożywiona rozmowa z profesorem. Rozmawiali przez całą kolację.

Czy to tak wypada, żeby młoda dziewczyna, zaproszona na przyjęcie…? Powinna okazać dobre wychowanie i wdzięczność…

O, zgrozo! Emilia Tark nie zdążyła przedstawić margrabianki spokrewnionej z książęcym domem jako swojej przyszłej synowej! A Mandrup planował podróż do Danii, żeby w imieniu Elisabet odkupić Gabrielshus! Teraz pewnie nic z tej podróży nie będzie. Arnold powiedział, że to Gabrielshus mogłoby im być potrzebne…

Dziwne. Rodzina Tarków nigdy niczego nie potrzebowała. Ale zamek w Danii to nie byłoby takie głupie!

Rozmyślania przerwał kamerdyner, który podszedł dyskretnie i szepnął jej coś do ucha.

– Kto przyszedł? Ktoś, kto chce rozmawiać z margrabianką Paladin? Ale teraz nie można. Jak ona się nazywa?

– Panna Spitze, łaskawa pani.

Emilia miała po jednej stronie swego męża, a przed sobą Mandrupa. Obaj podnieśli głowy i wpatrywali się w nią. Ona wpatrywała się w nich.

Przez moment wydawało się, jakby ta trójka stanowiła wyspę na wzburzonym morzu. Wyspę ciszy pokrywającej panikę.

Potem Arnold powiedział:

– Rozmawiać z Elisabet? O czym?

– Może o czymś obojętnym – mruknął Mandrup.

– Ale ona nie może tutaj wejść!

Emilia odetchnęła.

– Arnold, Mandrup! Prędko! Do piwnicy!

Wyszli bardzo szybko, lecz spokojnie, i zniknęli w hallu, Emilia tymczasem wstała na znak, że ta część uroczystości dobiegła końca. Uczyniła ruch ręką w kierunku przeciwnym do tego, w którym zniknęli panowie.

– Może przejdziemy teraz do salonu?

Ale Elisabet nie spuszczała z nich oczu. Siedziała tak blisko, że ponad szumem rozmów usłyszała, że ktoś jej szuka. I nie tak trudno było się zorientować, że usta kamerdynera układają się w charakterystyczne słowa: Panna Spitze.

Dobry Boże! Ona tutaj? myślała Elisabet, gdy co najmniej sto krzeseł przesuwało się po podłodze. Wszyscy kierowali się do salonu, a ona usiłowała przedrzeć się do hallu, ale ściana ludzi pchała ją w odwrotnym kierunku.

I nagle… W niewielkim prześwicie między tłoczącymi się ludźmi zobaczyła coś, w co nie mogła uwierzyć. W hallu cesarz rzymski i pewien bardzo elegancki kapitan piratów ciągnęli za sobą opierającą się kobietę. Walczyła zaciekle, bliska utraty zmysłów ze zdumienia i przerażenia, rozpaczliwie starając się uwolnić od ręki zaciskającej jej usta.

To nie mogła być prawda. Choć Elisabet wiedziała, że Arnold Tark jest przebrany za pirata, to…

Tłum spychał ją do drzwi salonu, ale Elisabet wściekła się teraz naprawdę i jak kozioł parła w stronę hallu.

Gdy jednak w końcu się tam znalazła, hall był pusty, wszyscy zebrali się w salonie.

Dokąd oni poszli?

Niepewnie ruszyła w stronę, gdzie widziała ich po raz ostatni. Pod łukowatym sklepieniem zobaczyła drzwi ukryte pod ciemną boazerią. To mogły być drzwi do piwnicy.

Drgnęła, gdy delikatna ręka spoczęła jej na ramieniu. Ciężki zapach perfum mieszał się z zapachem pudru, który otoczył ją niczym obłok.

– Elisabet, dziecko drogie – powiedział słodziutki głosik. – Czekamy na ciebie, chodź!

Dominująca osobowość Emilii Tark na chwilę sparaliżowała jej wolę, w następnym momencie Elizabet znalazła się znowu w tłumie. Nawet nie zdążyła otworzyć ust, żeby zaprotestować. A zresztą co miałaby powiedzieć: „Mąż i kuzyn pani uprowadzili pannę Spitze?” Kto by jej uwierzył? Tutaj, we własnym domu, pani Tark panowała niepodzielnie.

Jeden bardzo wysoko postawiony pan, chociaż Elisabet nie wiedziała, kto to jest, poprosił o ciszę i wygłosił zaimprowizowaną mowę pochwalną na cześć państwa Tark, a zwłaszcza pani Emilii, która w oczach wszystkich zebranych jest symbolem Kobiety i Matki i wszelkich możliwych cnót. Wspaniała gospodyni, ozdoba stanu kupieckiego i całej Christianii.

Emilia Tark słuchała, prześlicznie skrępowana.

Arnold i Mandrup wrócili, bezgłośnie zajęli swoje miejsca obok Emilii, jakby zawsze tam byli.

Elisabet stała jak na szpilkach. Co robić? Do kogo zwrócić się o pomoc dla panny Spitze? Do Braciszka? Ten stał jak cielę i wchłaniał zachwyty kierowane pod adresem matki. Nie, on nie! Słyszała, że na przyjęciu był komisarz policji, nie wiedziała jednak, który to. Musi kogoś zapytać. Ale czy on zechce wysłuchać? Czy jej uwierzy? Wątpliwe!

Pomoc trzeba jednak koniecznie znaleźć!

Mowa dobiegła końca, szum głosów znowu się wzmógł. Nagle zobaczyła, że jakiś pan zabiera oboje Tarków i Mandrupa do innego pokoju. Zamknęli za sobą drzwi.

Odważyła się zapytać kogoś stojącego najbliżej:

– Kim jest ten mężczyzna, który właśnie wyszedł w towarzystwie państwa Tarków?

– A, ten? To komisarz policji.

No, to wie przynajmniej tyle! Ale teraz nie mogła pójść za nimi. Weszli przecież do prywatnego pokoju, a ona nie miała poważnego powodu, żeby się tam wedrzeć.

Zniknięcie panny Spitze nie było tutaj dostatecznie poważnym powodem!

Zdesperowana, już poważnie zastanawiała się nad tym, czy nie wykrzyczeć wszystkiego głośno wobec tego tłumu. Ale natychmiast przyszło jej do głowy, że przecież teraz może swobodnie poszukać uprowadzonej na własną rękę.

Ledwo zdążyła to pomyśleć, gdy drzwi do pokoju ponownie się otworzyły i pani Tark podeszła do niej zdecydowanym krokiem. Widocznie obie myślały to samo! Ręka Emilii zacisnęła się na nadgarstku Elisabet z siłą, która ostro kontrastowała ze słodkim uśmiechem na twarzy gospodyni.

– Moja kochana Elisabet, ty należysz prawie do rodziny – powiedział aksamitny głos i Elisabet została niemal wciągnięta do pokoju obok.

Nie była tam pożądana. Świadczyły o tym dobitnie pełne rezerwy miny Tarka i Svendsena, nie mówiąc już o gwałtownie stygnącym uśmiechu pani Tark. Komisarz był nieco bardziej neutralny, ale i on zastanawiał się, co ta młoda panna tu robi.

Czy powiedzieć mu teraz? „Oni muszą na mnie uważać, wie pan, bo wiem więcej, niżby sobie życzyli?

Ale nie miała na to czasu! Pani Emilia, która zdawała się czytać w jej myślach, natychmiast zabrała głos i zwróciła się do komisarza:

– O czym to chciał pan z nami rozmawiać?

Panna Karin i doktor Hansen dość długo krążyli po okolicy, nie zauważając upływu czasu, tak dobrze czuli się razem.

Doktor przyglądał się Karin ukradkiem. Nie ulegało wątpliwości, że w ostatnich czasach po prostu rozkwitła. Wyglądała znacznie młodziej niż wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Wciąż ubierała się bardzo starannie, ale już nie w tym wyszukanym dziewczęcym stylu. W oczach pojawił się normalny blask i rozmawiała też prawie normalnie.

Prawie…

Bo lęk, zdumienie i niepewność wciąż się pojawiały.

Doktor Hansen nie miał odwagi przedzierać się przez tę blokadę jej pamięci. Zagadka Karin była zbyt trudna, a ona sama zbyt była na tym punkcie wrażliwa. Gdyby tylko potrafił lepiej współpracować z Vemundem i Elisabet, wszystko stałoby się łatwiejsze. Vemund jednak zamyka się jak ostryga, kiedy chodzi o Karin, a Elisabet ma zdecydowanie niepełne wiadomości, tego był pewien. Tylko że ona walczy przede wszystkim o Vemunda Tarka. Dla niej Karin jest na drugim planie.

– Och, zaczyna już zmierzchać! – zawołała Karin.

Zmierzchać? Jest już prawie całkiem ciemno.

– Powinniśmy chyba zrezygnować dzisiaj z wizyty w majątku – powiedział doktor.

– Ale jesteśmy już bardzo blisko, prawda? Moglibyśmy chociaż popatrzeć – poprosiła Karin.

Doktor Hansen ustąpił. Kilka minut później zatrzymali się przed bramą Lekenes.

– Tu się odbywa przyjęcie – stwierdził doktor.

– Tak. O, tyle pojazdów! I światła we wszystkich oknach! Cóż za fantastyczny widok! Na pewno jest tam mnóstwo gości!

Oszołomiona Karin zmarszczyła brwi.

Ona sobie coś przypomina, myślał doktor Hansen. Niejasno pamięta swoje dawne życie w…Bode? Tak to chyba nazywała, kiedy jeszcze o tym mówiła? Teraz już od dawna o tym nie wspomina.

Zdumiewająca przemiana psychiczna! Przedtem żyła tylko przyszłością – oczekiwaniem chwili, kiedy jej narzeczony przyjdzie z konwaliami. A potem w jej życiu pojawiła się mała Sofia Magdalena, za którą Karin czuje się odpowiedzialna, ma kogoś, komu jest potrzebna, i wspomnienia o tym jakimś Bubim zniknęły.

Inne sprawy ją interesują. Może i moja skromna osoba też odegrała pewną rolę w poprawie jej stanu? A także życzliwość Elisabet i wszystkich innych. Karin żyje teraz w niezwykle serdecznym otoczeniu, jej egzystencja zyskała nowy wymiar.

Bolesne wspomnienia kryją się jednak nadal w głębi duszy i uwierają. Wspomnienia o tym, co się stało z jej Bubim. Elisabet powiada, że Karin pamięta teraz zupełnie inne sprawy, które przedtem nie były istotne.

Doktor został wyrwany z zamyślenia, bo Karin wysiadła z powozu.

– Czy nie zamierza pan odwiedzić dawnej pacjentki?

– To chyba nie jest najodpowiedniejszy moment. Chociaż to jest służąca, więc możemy chyba wejść od strony kuchni.

Karin zachichotała.

– Nigdy przedtem nie wchodziłam nigdzie kuchennymi drzwiami. Chodźmy, naprawdę jestem w nadzwyczajnym humorze!

Nie bez oporów wysiadł za Karin z powozu i poprowadził ją wokół domu. Zakładali, że wejście kuchenne jest od tyłu, i nie pomylili się. Trochę zaskoczeni widokiem policjanta przed drzwiami zostali wpuszczeni do środka.

W kuchni panował akurat nieco spokojniejszy nastrój, bo kolacja w jadalni już się skończyła. Wielu ze służby pozwoliło więc sobie na chwilę odpoczynku, teraz oni posilali się resztkami z pańskiego stołu, zanim trzeba będzie się zabrać do sprzątania.

Doktor Hansen odnalazł swoją pacjentkę i zamienił z nią kilka słów. Karin została sama przy drzwiach do kredensowego pokoju. Stała tam i wodziła palcem po grawerowanej srebrnej tacy. Miała wrażenie, że poznaje tę tacę, że już kiedyś wyczuwała pod palcami linie jej wzoru. Kiedyś dawno, dawno temu…

To niejasne wspomnienie wprawiało ją w dziwne oszołomienie. Kuchnia zniknęła, z oddali dochodził szum głosów…

Nikt nie zauważył, że Karin, jakby półprzytomna, weszła do pokoju kredensowego, a stamtąd do pustej już jadalni. W tym domu nigdy nie była, to wiedziała na pewno, ale wszystko tu budziło w niej wspomnienia. Wspomnienia, które paliły w piersi jak wielka, otwarta rana.

Słyszała głosy, mnóstwo głosów i nieświadomie posuwała się w tamtym kierunku.

Elisabet nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Wszyscy z pozostałej czwórki, pan i pani Tark, Mandrup i komisarz policji, stali pośrodku pokoju niczym posągi i spoglądali na siebie nawzajem. Pani Emilia poza tym nie spuszczała oczu z Elisabet, nie miała wątpliwości, że dziewczyna nie zrezygnuje z poszukiwania panny Spitze.

Co się tu właściwie dzieje? zastanawiała się Elisabet.

Komisarz nie robił ceregieli.

– Przykro mi, że musiałem w ten sposób przerwać przyjęcie, ale doszło do moich uszu, że obecny tu pan Mandrup Svendsen zamierza jutro rano opuścić kraj.

Mandrup drgnął gwałtownie i rozejrzał się wokół, jakby szukał możliwości ucieczki, ale zrezygnował.

– Jutro, Mandrup? – zapytała pani Tark ze szczerym zdziwieniem. – Przecież miałeś jechać dopiero w przyszłym tygodniu, żeby zbadać sprawę Gabrielshus!

– Dostałem miejsce na statku na jutro – odparł opryskliwie. – Dowiedziałem się o tym niedawno i nie miałem czasu was zawiadomić. – Ale co ta sprawa pana obchodzi, panie komisarzu?

Pot spływał strumieniami po twarzy Mandrupa. Arnold Tark był blady i udręczony.

Komisarz odpowiedział:

– Syn państwa, Vemund Tark, zwrócił się do władz o sprawdzenie ksiąg rachunkowych rodzinnego przedsiębiorstwa. Okazało się, że pan Svendsen dopuścił się grubych nadużyć. Jego przestępstwa są tak poważne, że będą państwo musieli spojrzeć prawdzie w oczy i przyjąć do wiadomości, że przedsiębiorstwo Tarków już nie istnieje.

Emilia przyglądała mu się z niedowierzaniem.

– Cóż to za głupstwa! – zaśmiała się krótko.

– Obawiam się, że to prawda, droga Emilio – powiedział jej mąż. – Od dłuższego czasu próbowałem ci zwrócić uwagę na nadużycia twojego kuzyna, ale nie chciałaś słuchać.

– To dlaczego nie podjąłeś żadnych kroków? – syknęła. – Zawsze pozwalałeś Vemundowi robić, co chciał. Vemund był zawsze twoim pupilem. Obaj jesteście tacy sami, nie potraficie myśleć o przyszłości! A teraz on napada na mojego krewnego, na Mandrupa, który tyle poświęcił dla przedsiębiorstwa! On zawsze pracował, kiedy twój syn bawił się we flisaka lub robotnika. Mandrup, powiedz, że to wszystko tylko złośliwe plotki!

– Naturalnie, Emilio! To tylko Vemund robi krzyk. Prawdopodobnie z zawiści.

Emilia działała szybko.

– Panie komisarzu, to możliwe, że mój kuzyn popełnił kilka głupstw. Ale nie stało się nic strasznego. Naprawdę nic strasznego. Nasz syn żeni się z obecną tu Elisabet margrabianką Paladin, która jest dziedziczką trzech dworów tutaj w Norwegii i fantastycznego zamku Gabrielshus w Danii.

– To nieprawda! – zawołała Elisabet. – Ja nie chcę wychodzić za Braciszka. A poza tym tutaj jedna kobieta zniknę…

– Wcale nie powiedziałam, że masz wychodzić za Braciszka. – Emilia Tark starała się ją zagłuszyć, mówiła głosem łagodnym, ale tak silnym, że słowa Elisabet całkowicie ginęły. – Moja droga, ja mam na myśli Vemunda, naszego starszego syna.

Melodyjny głos lekko chrypiał i pani Emilia wbiła w Elisabet wzrok tresera dzikich zwierząt.

Tu jednak napotkała zdecydowany opór.

– Wątpię w to – powiedziała Elisabet. – A w każdym razie powinniście zapomnieć o Gabrielshus.

– O tym porozmawiamy później – ucięła Emilia. – Jak poważna jest sytuacja? Czy niewielka pożyczka bankowa…

– Sytuacja jest katastrofalna – odparł jej mąż zdławionym głosem. – Właśnie dzisiaj dowiedziałem się, że straciliśmy wszystko. Lekenes także.

Nareszcie pewność siebie pani Emilii została zachwiana.

– Mandrup! – jęknęła.

– Tto się dda urratować, Emilio! – wyjąkał. – Nie popadajmy w panikę. Ja mam trochę środków w gotówce. To tylko chwilowe załamanie wpływów. Ludzie są niewypłacalni, trzeba długo czekać. Dajcie mi tylko trochę czasu!

Zapukano do drzwi i wszedł kamerdyner.

– Goście pytają o państwa. Pan gubernator chce wręczyć odznaczenie.

– Dobrze, chodźmy do nich – zdecydował komisarz. – Nie będziemy już o tych sprawach rozmawiać dziś wieczorem. Mam nadzieję, że problemy ekonomiczne jakoś się ułożą. Ale panu radzę się nie oddalać, panie Svendsen. Moi ludzie strzegą wszystkich bram.

Po tym ostrzeżeniu pozwolił im wyjść. Emilia Tark musiała się na chwilę zatrzymać i kilkakrotnie wciągnąć głęboko powietrze, by odzyskać zwykłą godność w ruchach i niewzruszony wyraz twarzy.

Elisabet podbiegła do komisarza.

– Czy mogę z panem chwilę poroz…

– To może zaczekać, Elisabet – przerwała Emilia Tark i chwyciła ją mocno za ramię. Zdecydowanie poprowadziła dziewczynę jak najdalej od tego wysokiego funkcjonariusza policji, do dużego salonu, gdzie czekali wszyscy goście.

Znajdowało się tam coś w rodzaju sceny, jakieś dwie stopy wyższej niż reszta podłogi. Gubernator wszedł na owo podwyższenie i zaprosił do siebie pana i panią Tark.

Jak ona może się zdobyć na ten nieśmiały uśmiech po takim wstrząsie? zastanawiała się Elisabet. Ale mnie przez cały czas nie spuszcza z oczu, wciąż mnie pilnuje.

Podziw Braciszka dla matki był bezgraniczny. Po raz pierwszy Elisabet było go żal. On się nawet niczego nie domyśla! Niczego się nie domyśla, to prawda. Ale przecież nie jest naiwny! To niepoprawny uwodziciel. Przykłady tego widziała nawet dzisiejszego wieczora.

Tylko jaka kobieta o zdrowych zmysłach podjęłaby walkę z taką teściową? W sercu Braciszka najważniejsze miejsce zawsze zajmować będzie matka, co do tego nie mogło być wątpliwości.

Emilia bez zarzutu nosiła swoją maskę. Niczego nie można było po niej poznać. Arnold Tark natomiast jakby się skulił, nieoczekiwanie stał się starszym człowiekiem. Twarz miał ściągniętą, malował się na niej wyraz goryczy, piękne słowa gubernatora nie miały dla niego żadnego znaczenia.

No właśnie, Vemund mówił, że majątek pochodzi ze strony Tarków, nie od rodziny pani Emilii. A teraz jej kuzyn zaprzepaścił wszystko.

Emilia uśmiechała się promiennie na widok odznaczenia, które gubernator trzymał w ręce.

I wtedy…

Pani Emilia popatrzyła w górę, ponad pełną podziwu publicznością, i jej oczy zaczęły się powoli rozszerzać ze zgrozy.

Spojrzenia wszystkich zwróciły się w tamtą stronę.

Nikt nie słuchał gubernatora.

Przez salon szła spłoszona, chudziutka kobieta ubrana jak do wyjścia. Rozbieganymi oczyma przyglądała się wszystkim wspaniałościom.

Karin Ulriksby.

Arnold Tark jęknął:

– O Boże, nie!

Mandrup Svendsen głęboko wciągnął powietrze.

– Nie, czy piekło się dzisiaj otworzyło? Nie, mnie tu nie ma. Mnie tu nie ma, znikam!

I wtedy pani Emilia zaczęła krzyczeć. Jakby zobaczyła ducha. Wydawała z siebie przeciągłe, okropne krzyki starej kobiety. Elisabet przypomniała sobie, że tak, stoi tam przecież osoba sześćdziesięciotrzyletnia! Nigdy się o tym nie myślało, ale teraz każdy rok był widoczny na jej twarzy.

Wszystko się wokół Emilii Tark załamało. Cały ten dzień był jak zaczarowany. Ostatnie wydarzenie stało się kroplą, która przepełniła czarę.

Ciekawe, na kogo będzie próbowała zrzucić winę? zastanawiała się Elisabet. Czy znowu na Vemunda? Może. Albo na mnie? Nie, ona nie zna związku pomiędzy mną a Karin. Chyba że się teraz domyśli, kto jest moim pracodawcą.

Mandrup Svendsen próbował uspokoić zebranych, machał rękami i wołał:

– Spokojnie, spokojnie, to tylko taki kłopotliwy gość… Nieproszony gość.

W końcu udało się Elisabet wyrwać z tłumu otaczających ją ludzi i podbiegła do Karin.

– Nie powinnaś była tu przychodzić…

– Elisabet, ty tutaj…?

I wtedy przyszedł Vemund. Dopadł do nich nieprzytomny ze zdenerwowania.

– Dobry Boże! – krzyczał, zagłuszany wyciem pani Emilii. – Elisabet, natychmiast zabierz stąd Karin!

Karin jednak tymczasem zobaczyła ludzi stojących na podium.

Gubernator zdążył zejść na dół i zmieszał się z tłumem, Mandrup Svednsem próbował sprowadzić z podium Arnolda Tarka. Ten jednak stał jak sparaliżowany i wpatrywał się w Karin. Rozhisteryzowana Emilia starała się ukryć za jego plecami, ale bez rezultatu, bo on padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Pani Emilia schowała się wobec tego za grubym Mandrupem.

– Bubi? – szeptała Karin zdumiona, jakby odzyskiwała pamięć.

– Chodź z nami – prosił Vemund, ale odsunęła go na bok.

Jeden Mandrup starał się jakoś opanować sytuację.

– Moi Państwo! – wołał do zebranych. – Muszę państwa prosić o opuszczenie domu w spokoju. Pojawiła się tu osoba chora psychicznie, człowiek śmiertelnie niebezpieczny. Bądźcie tak dobrzy i wyjdźcie z salonu. Panie komisarzu, czy może ją pan stąd zabrać?

Wśród gości zaczęły się rozlegać okrzyki przerażenia. Niektórzy ze strachu usłuchali polecenia i wychodzili, reszta jednak została na miejscu.

– Vemund, panna Spitze została zamknięta gdzieś w tym domu – zdążyła mu powiedzieć Elisabet.

– Musimy ją odnaleźć – odparł. Na nic więcej nie było już czasu. Vemund przywołał komisarza, który się właśnie do nich zbliżał. – Ona już zobaczyła tych tam na podium. Najlepiej teraz zostawić sprawy własnemu biegowi. To nie ona jest tu największą winowajczynią, powinien pan wiedzieć.

Braciszek stał oszołomiony i przyglądał się niepojętemu spektaklowi, jaki rozgrywał się przed jego oczyma. Nie rozumiał niczego, ale też nie rzucił się na podium, by pomóc swojej ubóstwianej matce.

Krzyk Karin wydobywał się z jakiejś zamkniętej dotychczas głębi jej duszy.

– Bubi! Bubi, nie, nie, nie!

Krzyczała i krzyczała w rozrywającej serce, straszliwej rozpaczy. Elisabet zobaczyła, że oczy Vemunda napełniają się łzami, i uświadomiła sobie, że to właśnie tego tak się bał. Teraz Karin do reszty straci zmysły albo odbierze sobie życie.

– Karin! – zawołała Elisabet bezradnie. – Pomyśl o małej Sofii Magdalenie!

Ale Karin nie słuchała. Nie przestając krzyczeć wbiegła na podwyższenie. Emilia zasłoniła się rękami. Nim Karin ich dopadła, Mandrup zdołał pociągnąć oboje kuzynów za sobą do drzwi.

– Zajmij się Karin! – zawołała Elisabet do Vemunda i pobiegła za tamtymi. Zderzyła się z doktorem Hansenem, który pędził na ratunek Karin.

Teraz jest w dobrych rękach, pomyślała Elisabet, goniąc uciekinierów. Kiedy drzwi się za nią zatrzaskiwały, przycięły ten śmieszny welon w gwiazdy, który rozdarł się z trzaskiem. Nie zastanawiając się nad szkodą ani nad tym, co jedna dziewczyna może zdziałać przeciwko trojgu zdesperowanym ludziom, biegła dalej.

Emilia Tark nie może się wymknąć, to była jej jedyna myśl. Ta dama naprawdę ściągnęła na siebie święty gniew Elisabet.

Tamci biegli schodami na górę, a ona za nimi. Wpadli do sypialni pani Emilii i zanim zdążyli zamknąć drzwi na klucz, Elisabet wdarła się za nimi.

– Bydlaki, co wyście zrobili tej nieszczęsnej Karin? – krzyczała. – To pan, Mandrupie Svendsen, jest jej…

Chciała powiedzieć: „jej Bubim”, ale nie zdążyła. Bo pani Emilia złapała duży pojemnik z pudrem i w następnym momencie Elisabet utonęła w gęstej chmurze nieznośnego, dławiącego pyłu; tamta wiedziała, że to dla Elisabet śmiertelnie niebezpieczne.

Na w pół uduszona, krztusząca się dziewczyna słyszała jeszcze głos Emilii niby daleki szum:

– Szybko, Mandrup! W to samo miejsce!

Elisabet została uniesiona w górę. Walczyła jak szalona o odrobinę powietrza, ale po chwili straciła przytomność.

Na dole w salonie kamerdyner zdołał wyprowadzić większość gości. Usunął też służbę, która tłoczyła się przy drzwiach.

Vemund i doktor Hansen bez powodzenia starali się uspokoić Karin. Przeżyła wstrząs, nie wiedziała, gdzie jest, nie była w stanie się opanować, rzucała się na wszystkie strony i krzyczała, że zaraz spali Bode, to siedlisko grzechu.

Doktor Hansen zdołał zapytać Vemunda:

– Co się tam wtedy stało?

– To nigdy nie przejdzie mi przez usta. To zbyt wielki wstyd.

– Ale my powinniśmy wiedzieć!

– Nie! – Vemund uciął wszelką dyskusję. – Czy nie ma pan jakiegoś środka, żeby ją uspokoić?

– Przy sobie nie mam.

– A czy alkohol by nie pomógł?

Skinął na kamerdynera i po chwili dostali dużą szklankę koniaku. Zmusili rozhisteryzowaną Karin do wypicia.

Podszedł do nich przerażony Braciszek.

– Kto to Test?

– Twoja siostra – odpowiedział Vemund krótko.

– Moja siostra? Ta starucha? Nie wygłupiaj się – skrzywił się Braciszek z niesmakiem.

– Och, zamknij się! – zawołał udręczany Vemund. Nie miał czasu na bezsensowne rozmowy. – Gdzie jest Elisabet?

– Pobiegła za gospodarzami – wyjaśnił doktor Hansen.

– Nie, ale…

Vemund rozejrzał się i zobaczył komisarza, który obserwował ich z bliska, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Rozdzierające krzyki Karin zaczęły powoli przechodzić w chrypliwe zawodzenie.

– Doktorze Hansen, pan się nią zaopiekuje, prawda? Komisarzu, chodźmy, to pilne!

Pobiegli szybko za ludźmi, którzy powoli opuszczali salon. Po drodze komisarz powiedział:

– Panna Paladin próbowała kilkakrotnie coś mi powiedzieć, ale pani Tark zawsze jej przerywała. Coś o jakiejś kobiecie, która zniknęła.

– Panna Spitze, tak. Tym zajmiemy się później. Teraz chodzi o Elisabet. I o pozostałych.

– Na zewnątrz nie wyjdą, bo moi podwładni pilnują wszystkich drzwi.

Rozmawiali przeszukując pokoje na parterze.

– Ale tyle ludzi wychodziło jednocześnie – powiedział Vemund.

– Tak, ma pan rację. Naprawdę to mieli pilnować tylko Mandrupa Svendsena. A jego łatwo rozpoznać.

Znaleźli się na górze. Vemund wszedł do sypialni Emilii. Podejrzewał, że tam właśnie może być kryjówka. W pokoju wisiała chmura pyłu. Komisarz zaczął machać ręką, żeby ją choć trochę rozproszyć. Kaszlał.

– Ten puder to moje przekleństwo!

Vemunda przeniknął strach: Puder?

Coś się mieniło na podłodze. To ten welon, który Elisabet miała przy swoim płaszczu królowej elfów. Musiała być w tym pokoju.

Ale teraz pokój był pusty.

– O, mój Boże, oni ją uprowadzili – szepnął. – Zastosowali najbardziej skuteczny środek, żeby ją oszołomić: ten przeklęty puder!

ROZDZIAŁ XIV

Elisabet słyszała o zmorach, tych ponurych zjawach, które siadają śpiącemu człowiekowi na piersi i dławią go. Teraz ocknęła się z uczuciem przerażenia, że zaraz się udusi. To mogła spowodować tylko zmora.

Dysząc ciężko starała się wprowadzić do płuc trochę powietrza, ale gardło i nos miała kompletnie zatkane, oczy ją piekły, łzy płynęły strumieniami, co chwila zanosiła się suchym, gwałtownym kaszlem…

To już nie było piekło. To była rozpaczliwa walka o przeżycie.

Gdzieś w pobliżu rozległ się głos:

– Ach, mein lieber Gott, was soll ich tun?

Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Ale ten głos kobiecy był niewątpliwie przyjazny.

Świadomość tego, co się stało, dotarła do Elisabet.

– Puder – wykrztusiła i dostała nowego ataku kaszlu. – Oni obsypali mnie pudrem. A wiedzieli, że ja tego nie znoszę.

Panna Spitze, bo to przecież musiała być ona, przeszła na norweski:

– Co za potworni ludzie! Oni są źli, źli, zawsze o tym wiedziałam! Miałam nadzieję, że ich już więcej nie spotkam.

Mówiła, próbując jednocześnie oczyścić włosy i ubranie Elisabet z pudru. Ale w rezultacie nowe tumany pyłu wzbijały się w powietrze, a biedna dziewczyna znowu zaczynała się dusić.

– Nie ma rady, musimy to usunąć – powiedziała panna Spitze. – A potem przeniesiemy się w inne miejsce.

Pomysł wydawał się rozsądny, ale akurat w tym momencie Elisabet bała się, że umrze. Głos panny Spitze dochodził do niej z bardzo daleka i był urywany, płucami Elisabet wstrząsały kolejne ataki kaszlu.

Poczuła, że panna Spitze ciągnie ją po kamiennej podłodze, starała się jej to ułatwić, czołgała się jak najdalej od niebezpiecznego pudru. Wkrótce mogła już oddychać bez takiego wysiłku.

– Znajdujemy się w podziemiach – wyjaśniła panna Spitze. – Odciągnęłam panią w głąb i zamknęłam drzwi do tamtego pomieszczenia. Trudniej nas tu będzie znaleźć, jeżeli ktoś się w ogóle przejmuje naszym losem, ale ze względu na panią było to niezbędne.

– Dziękuję bardzo. Uratowała mi pani życie – wykrztusiła Elisabet. – Wprawdzie wciąż jeszcze mnie dusi, ale nie jest to już takie nieznośne. Pani jest panną Spitze, prawda? A ja nazywam się Elisabet Paladin z Ludzi Lodu i bardzo mi przykro, że wciągnęłam panią w to wszystko.

– To o tym chciała pani ze mną rozmawiać? – zapytała Niemka cicho. – O tych okropnych ludziach?

– Tak. Vemund Tark i ja chcieliśmy pomóc Karin Ulriksby. Ja starałam się, żeby odzyskała pamięć. Ale wszystko się jeszcze pogorszyło.

Znowu przez chwilę ciężko łapała powietrze, a potem opowiedziała pannie Spitze, co się stało i co wiedziała o przeszłości.

– Ale jeżeli mam jej naprawdę pomóc, to muszę wiedzieć wszystko. A Vemund nie chce o tym rozmawiać.

– To nietrudno zrozumieć – powiedziała panna Spitze. – Ja sama nie bardzo mogę o tym mówić. A ja byłam jedynym świadkiem, trzeba pani wiedzieć. Kiedyś, blisko trzy lata temu, spotkałam przypadkowo Vemunda. Widział, że gwałtownie zareagowałam na jego nazwisko, i nie ustąpił, dopóki mu nie opowiedziałam całej historii. Zrobiłam to, bo wiedziałam, że on nie ma pojęcia o losie Karin Ulriksby. Owszem, on i młodszy brat orientowali się, że ich matka była już wcześniej mężatką i że mieli starszą siostrę, ale ona zwariowała i podpaliła dom w Bode. Nie wolno było o tym wspominać w domu. A moje serce zawsze krwawiło z powodu tej nieszczęsnej dziewczyny, chciałam wiedzieć, co się z nią stało, i dlatego powiedziałam Vemundowi o wszystkim. To wspaniały chłopiec, przeżył to bardzo głęboko.

– Tak, on rzeczywiście jest wspaniały – potwierdziła Elisabet z czułością w głosie. – Ale jest w tym coś, czego nie rozumiem. On twierdzi mianowicie z uporem, że ponosi całą winę za straszny los Karin.

– Ach, on jest po prostu nadwrażliwy! Ale w jakimś sensie ma rację…

– Uważam, że i mnie będzie pani musiała opowiedzieć całą historię. Jestem w to zamieszana, zaprzyjaźniłam się z Karin, wie pani, i chciałabym uczynić jej życie ludzkim, a poza tym zamierzam wyjść za mąż za Vemunda, jeżeli tylko zdołam go nakłonić, by porzucił tę swoją idee fixe, że musi za wszystko zapłacić życiem. Ponieważ nie może żyć ze świadomością, że Karin zachorowała z jego powodu.

Panna Spitze westchnęła.

– Rozumiem, że będę musiała wyjaśniać od początku Chociaż to wszystko jest takie wstrętne, że robię się chora na samą myśl. Ale pani jest kobietą i, o ile dobrze rozumiem, bardzo dzielną osobą. Opowiem pani ze wszystkimi szczegółami, o których Vemundowi nawet nie wspomniałam. Żeby pani lepiej zrozumiała reakcję nieszczęsnej Karin.

Elisabet kiwała głową, choć panna Spitze nie mogła tego widzieć.

– Ja zdołałam się domyślić tego i owego – powiedziała.

– Proszę mi opowiedzieć, do czego pani doszła.

– Uważam, że ludzie, którzy tu mieszkają, to nie są prawdziwi Tarkowie. Wydaje mi się, że Karin była świadkiem, jak oni wymordowali prawdziwych Tarków, bo byli to ludzie zamożni. Arnold i Emilia oraz Mandrup Svendsen podszywają się pod nich, bo w rzeczywistości nazywają się zupełnie inaczej. I wiem jeszcze, że Mandrup jest tym Bubim, z którym Karin była zaręczona. Ale jakoś nie mogę tego wszystkiego powiązać w całość, brakuje mi kilku fragmentów w tej układance.

– Ach, panno Elisabet, myli się pani pod każdym względem! Te potwory są prawdziwymi Tarkami, a Mandrup Svendsen także jest tym, za kogo się podaje.

Elisabet była zaskoczona.

– No, to nie ma wyjścia. Musi mi pani opowiedzieć!

– Tak – zgodziła się panna Spitze, biorąc głęboki oddech. – Czasu, jak myślę, mamy pod dostatkiem. Długo waliłam w drzwi, ale nikt mnie nie słyszał. Albo nie chciał słyszeć.

I zaczęła swoją opowieść:

– Mein Gott, jak ja nie cierpię rozmów na ten temat! No, dobrze. Panienka Karin była osobą bardzo samotną. Gorąco kochała swoje Bode, które było siedzibą rodziny Ulriksby. Jej ojciec zmarł, a wkrótce potem pojawił się konkurent do ręki Karin; nazywano go Bubi. Był to przystojny młody mężczyzna o znakomitej przyszłości. Odbyły się zaręczyny, a Karin była ekstatycznie zakochana. Nareszcie ta samotna dziewczyna znalazła przyjaciela! Wszystko widziała w różowych kolorach i w tamtym czasie mówiła wyłącznie o Bubim i sprawach go dotyczących. Ja byłam wtedy czymś w rodzaju jej guwernantki.

– A matka, pani Emilia, była dla niej dobra?

– Pani Emilia dla nikogo nie była nigdy dobrą matką. Okazywała dzieciom zawsze tylko przesadną, przesłodzoną życzliwość. Karin ją uwielbiała niczym bóstwo. Jak inni z otoczenia Emilii żebrała o odrobinę jej czułości, odrobinę zainteresowania. Z Emilią zawsze tak było. Zimna, niedostępna, ale z promiennym uśmiechem, na który wszyscy za wszelką cenę starali się zasłużyć.

– Tak – potwierdziła Elisabet. – To jest suka.

– Obie, Emilia i Karin, mieszkały w Bode, z liczną służbą, oczywiście, i wizyty Bubiego były dla Karin jedyną rozrywką. Wyczekiwała ich z niemal przerażającą intensywnością. Była taka młoda, tak zupełnie nic nie wiedziała o życiu, o mężczyznach ani o ich miłości. Wierzyła w całkowicie romantyczne małżeństwo. Słyszała coś o związkach, łączących małżonków, ale o miłości fizycznej w ogóle nie miała pojęcia. Pamiętam, jak kiedyś zapytała mnie z rozszerzonymi z przerażenia oczyma, czy to prawda, że małżonkowie muszą spać w jednym łóżku, żeby mieć dzieci. Ja nie byłam akurat najbardziej odpowiednią osobą do wyjaśniania jej tajemnic życia, bo sama byłam bardzo niedoświadczona, ale do matki iść z tym nie mogła. Pani Emilia nie rozmawiała o „takich sprawach”.

– Czy panna Karin była wtedy ładna?

– To była najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałam. Ale muszę skorygować jedną sprawę… Bode to był majątek należący do rodziny Emilii, dostała go w posagu, kiedy wyszła za ojca Karin. Kiedyś należało do jej dziadka. Miał on dwóch synów. Jeden miał na imię Svend. To dlatego Mandrup nazywa się Svendsen.

– Więc Bode było również domem Mandrupa?

– Nie, ono należało do starszego brata, ojca Emilii.

– Ale Mandrup przyjeżdżał tam często w odwiedziny – skonstatowała Elisabet.

– Tak rzeczywiście było. No więc zbliżał się ślub Karin. Jaka ona była egzaltowana! Bubi musiał wyjechać…

– Po konwalie do ślubnego bukietu? – roześmiała się Elisabet.

– Może tak jej powiedzieli, nie pamiętam już. Miało go nie być przez dłuższy czas. I oto nadszedł taki wieczór… – Pannie Spitze trudno było mówić. – Karin i ja dyskutowałyśmy o czymś, nie wiem już o czym. „Chodź, zapytamy mamę, powiedziała Karin. Mama wie wszystko”. Pobiegłyśmy do sypialni pani Emilii, Karin była taka przejęta, że wpadła do środka bez pukania. Tego widoku nie zapomnę do końca życia.

Panna Spitze musiała chwilę odpocząć, zanim była w stanie mówić dalej. Słychać było tylko ciężki oddech Elisabet. Kaszel już niemal całkiem ustał.

– Pani Emilia… przyjmowała u siebie kochanka. Była całkiem naga, a on miał na sobie tylko krótką koszulę.

Może sobie pani wyobrazić reakcję Karin, kiedy zobaczyła białe uda ukochanej, wyniosłej matki i mężczyznę, leżącego pomiędzy nimi. Twarzą był zwrócony w naszą stronę, ale zerwał się natychmiast, kiedy nas dostrzegł, tak że Karin nie mogła poznać, kto to. Łoże miało baldachim, stojąc mężczyzna mógł ukryć pod nim twarz, poza tym w pokoju paliła się tylko jedna świeca. Ale koszulę miał ów mężczyzna zbyt krótką. Wszystko zaś, co Karin do tej pory wiedziała o męskim ciele, pochodziło stąd, że w kościele widywała nagie cherubinki. To, co teraz zobaczyła, nie miało oczywiście z cherubinkami nic wspólnego. Najwyraźniej wkroczyłyśmy w krytycznym momencie, bowiem pani Emilia leżała nadal, wstrząsana gwałtownymi spazmami. Och, to wszystko było takie odpychające, takie intymne, że złapałam Karin i wyciągnęłam ją z pokoju. Musiałam wyjść z nią na dwór, targały nią okropne wymioty.

– Uff – bąknęła Elisabet. – Biedna dziewczyna!

– Tak, ale to jeszcze nie koniec! Po tym wydarzeniu konsekwentnie unikała swojej matki, a nie sądzę, by pani Emilia miała ochotę ją widywać. W domu panował okropny nastrój. „Żeby już Bubi jak najszybciej wrócił, powtarzała wciąż Karin. On mnie zabierze z tego domu!” No i w końcu Bubi wrócił! Karin nie było akurat w domu, a gdy przyszła ze spaceru, to ja jej powiedziałam, że przyjechał i że czeka w salonie. Rozpromieniła się niczym słońce, biedna mała dziewczynka, po tych dniach przygnębienia, kiedy nie mogła rozmawiać, nie mogła się śmiać, chodziła po domu z martwą twarzą, jak obca. Teraz jej ukochany, szlachetny Bubi zabierze ją daleko od tego potwora, którym okazała się jej własna matka. I będą żyli razem, w pięknym małżeństwie, nigdy nawet się nie dotkną w ten obrzydliwy sposób, będą spacerować po różanym ogrodzie, mówić sobie czułe słówka i co najwyżej całować się całkiem niewinnie.

Panna Spitze znowu musiała zrobić przerwę.

– Pani Emilia także była w salonie. To powstrzymało Karin w progu. Pani Emilia podeszła do niej z wyrazem oczu, którego nigdy przedtem u niej nie zauważyłam, choć widywałam wiele odmian jej złej twarzy. Teraz dostrzegałam w jej oczach triumf, panno Elisabet, choć słowa, które wypowiadała, miały zawierać przeprosiny. Bubi stał w głębi pokoju, przypominał psa, który spodziewa się, że zostanie zbesztany, bo chodził po deszczu i jest mokry. „Moje drogie dziecko”, powiedziała pani Emilia i uniosła ręce niczym bogini słońca. W głosie słychać było współczucie, ale oczy! O, jakie to były złe oczy! „Moje drogie dziecko, to, co powiem, musisz przyjąć ze spokojem! Bubi i ja uznaliśmy, że powinnaś mieć jeszcze kilka lat na zabawę. Najlepiej dla ciebie będzie, jeżeli my, Bubi i ja, się pobierzemy. Lubimy się oboje w taki sposób, którego ty nie rozumiesz, bo jesteś jeszcze na to za młoda…”

– Proszę mi powiedzieć – jęknęła Elisabet wstrząśnięta. – Wydaje mi się, że Bubi jest młodszy od Karin?

– Tak, to prawda! Tak, byłam z Karin także i wtedy, więc słyszałam wszystko, co zostało powiedziane. „I mam ci jeszcze coś bardzo miłego do zakomunikowania, Karin”, mówiła dalej pani Emilia. „Będziesz miała małego braciszka lub siostrzyczkę! Czy to nie wspaniałe?”

– Vemund! – podskoczyła Elisabet. – Tym dzieckiem był Vemund! Dlatego czuje się winny!

– No właśnie! Pani Emilia podeszła do Bubiego i wsparła się na jego ramieniu. Wyglądali jak piękna para upozowana do portretu! Ale biedna Karin wcale nie poczuła się uszczęśliwiona tymi nowinami! Nigdy tego nie zapomnę, panno Elisabet! Nie zapomnę jej oddechu, który przypominał oddech pani sprzed pół godziny. Jakby się dusiła. I tego przeciągłego, strasznego krzyku. Rzuciła się na matkę i chciała wydrapać jej oczy… Tak, bo Karin musiała sobie uświadomić to, co ja: obraz tej pary w łóżku! Przybiegła służba i odciągnęła Karin, ale ona się wyrwała. W chwilę potem Bode stanęło w płomieniach. A kiedy odnaleziono Karin, było jasne, że postradała zmysły. Została zamknięta, ale jakby tego nie zauważała, mówiła wciąż, że Bubi zaraz przyjedzie, że zdąży na ślub. Widocznie jej pamięć zatrzymała się na chwilę przed tym, zanim ich spotkała.

– A Bubi? To nie był Mandrup?

– Nie, skąd! To był oczywiście Arnold Tark! Bogaty narzeczony Karin, którego zapragnęła Emilia. Co on sam miał do powiedzenia na ten temat, nie wiem, ale był zapewne zafascynowany Emilią jak większość ludzi. Zauroczony, zahipnotyzowany! Myślę, że żałował tego wielokrotnie.

Elisabet zaczęła się zastanawiać. Słyszała, że Emilia woła Bubiego. Zobaczyła Mandrupa. „Co mówisz, Emilio?” Nie, oczywiście, że nie musiał to być Bubi. Przypomniała sobie zmęczoną twarz Arnolda Tarka.

– I ja myślę, że żałował – powiedziała. – Och, Vemund, Vemund, nieszczęsny chłopcze, co my z tobą zrobimy?

Istniała tylko jedna odpowiedź: Trzeba zrobić wszystko, żeby Karin wyzdrowiała i żeby była szczęśliwa, bo tylko wtedy Vemund może się uwolnić od przeświadczenia, że stał się przyczyną jej tragedii.

Ale co się dzisiaj działo z Karin? Jak się to wszystko tam, na górze, skończyło? Czy nikt nie przyjdzie, żeby je uwolnić? A może wszyscy opuścili dom i została tylko rodzina Tarków? Wtedy mogłoby być niewesoło, i z nią, i z panną Spitze!

Mandrup Svendsen został schwytany, kiedy zamierzał bocznym wyjściem opuścić dom. Policjanci zatrzymali go i tak oto nastąpił koniec jego świetności. Będzie się musiał na długo pożegnać z wolnością.

Pani Emilia jednak była bardziej przebiegła. Wiedziała, że drzwi są strzeżone, więc nie podejmowałaby podobnego ryzyka. Zresztą ona i Arnold Tark nie mieli się czego obawiać ze strony policji. Ją niepokoił skandal, to, że stracili dobrą opinię, dlatego miotała się w panice.

– Schowajmy się, Bubi! W tym schowku, który odkryliśmy za twoją garderobą. Nigdy nas tam nie znajdą, a kiedy się wszystko uspokoi, wymkniemy się i uciekniemy do Danii! Chodź!

Z przyzwyczajenia Arnold poszedł za nią. Biegli do jego pokoju.

– Ale te dwie w podziemiach – powiedział po drodze. – Nikt nie wie, że one tam są.

– No to co? – syknęła Emilia. – One obie jeszcze mogą nam narobić kłopotów. Lepiej będzie, jeśli się ich pozbędziemy raz na zawsze.

Byli już w jego sypialni.

– Proszę, weź swój pistolet! Jest nabity, może się przydać! Zresztą nie, weź oba. Na wypadek, gdyby nas znaleźli, wiesz!

Arnold Tark wziął oba pistolety, ale się wahał.

– Nie, Emilio, ja się z tobą zgadzam, że powinniśmy się ukryć, ale najpierw je wypuszczę.

– Czyś ty oszalał? Tamci zaraz nas tu znajdą!

– Trudno, mów sobie, co chcesz. Ja idę.

Zawrócił i zbiegł po schodach. Jego twarz, która od momentu pojawienia się Karin była szara i udręczona, teraz wyglądała po prostu jak martwa. Jakby nagle opadły mu z oczu klapki, które nosił przez tyle lat. Widział teraz Emilię taką, jaką zawsze w głębi duszy wiedział, że jest, ale nie chciał się do tego przyznać. Widział też wyraźnie samego siebie i to było jeszcze trudniejsze do zniesienia.

Słyszał za sobą na schodach jej kroki.

– Arnold – syczała. – Natychmiast wracaj!

Ale on był głuchy na jej kategoryczne nakazy. Łzy spływały mu po twarzy w nieutulonym płaczu. Wszystko skończone, wszystko! Ale stać go jeszcze na jeden przyzwoity postępek: wypuści te dwie kobiety!

Z daleka dochodził do niego rozpaczliwy krzyk Karin. Brzmiał teraz jakoś bardziej matowo. I kroki mężczyzn w sąsiednim pokoju, którzy szukali… Vemund, który odwrócił się od swoich rodziców. Dobry Boże, jak to boli! Więc to dlatego? Bo poznał prawdę o Karin?

Karin… Przez wiele lat udawała się Arnoldowi Tarkowi tłumić wspomnienie o niej. Jej imienia nie wymieniono nigdy. Kiedyś, kiedy chłopcy byli mali, postanowił opowiedzieć im o szalonej przyrodniej siostrze, która podpaliła dom. Emilia była na niego wściekła z tego powodu, przez długie tygodnie karała go lodowatym chłodem i milczeniem. To było okropne! Jakby został zepchnięty w głęboką ciemność. Ale w głębi jego duszy ta myśl tkwiła zawsze i boleśnie uwierała: Czy nie powinni odwiedzić Karin? A przynajmniej dowiedzieć się, jaki jest jej stan? Czy w ogóle jeszcze żyje? Emilia jednak zabraniała. Nazywała go zdrajcą, który chce ściągnąć nieszczęście, a przecież tacy byli szczęśliwi! Mieli takich wspaniałych synów, których można było pokazywać światu. Karin nie można było pokazywać!

Vemund to zrobił. Odnalazł Karin. Vemund to dobry chłopiec. Zerwanie z nim sprawiło ojcu wielki ból.

Znalazł się w piwnicy. Emilia biegła za nim niczym furia. Przy schodach paliła się mała lampka. Zobaczył wściekłą twarz żony. Uczepiła się go mocno i wysyczała:

– Natychmiast wracaj i żadnych więcej głupstw! Co chcesz zrobić z tymi dwiema? One sprowadzą na nas nieszczęście. Elisabet nigdy nie znosiłam, a ta druga głupia… Arnold, Arnold, co ty chcesz zrobić?

Arnold nigdy nie umiał się złościć. To była jego słabość. Teraz łzy płynęły mu z oczu, gdy odwrócił się i wykrztusił:

– Jesteś stara! Zniszczyłaś mi życie!

Huk wystrzału dudnił pod sklepieniem, niósł się coraz dalej i dalej, odbijał echem od grubych murów. Arnold patrzył na skuloną postać u swoich stóp, odłożył pistolet, by otworzyć piwnicę, w której siedziały zamknięte obie kobiety. Przekręcił tylko klucz i bez sława uchylił drzwi. Elisabet i panna Spitze oszołomione wyszły na zewnątrz, bąkając jakieś podziękowania.

Elisabet spostrzegła martwe ciało na schodach i przystanęła.

– Potwór – szepnęła. – Pajęczyca zakończyła życie.

– Dlaczego nikt tak jej nie nazwał dwadzieścia pięć lat temu? – szlochał Arnold. – Może by mi to otworzyło oczy. Tak, zastrzeliłem ją. Ją, którą kochałem do utraty zmysłów.

Zaczął wchodzić po schodach na górę, a one szły za nim wstrząśnięte. Zostały na parterze, a on skierował się dalej, na piętro. Chciały zobaczyć, co z Karin, porozmawiać z innymi.

Arnold przez nikogo nie zatrzymywany poszedł do swego pokoju. Słyszał głosy biegających po domu ludzi, ale jego to już nie dotyczyło. Jak mechaniczna lalka wziął świecę i pistolet, a potem wszedł do garderoby. Przez chwilę patrzył na te wszystkie piękne i kosztowne ubrania, które Emilia dla niego wybrała.

Potem przytknął zapaloną świecę do jedwabnego fraka. Zajął się natychmiast, a po chwili wszystkie ubrania stały w ogniu. W tym czasie Arnold Tark, ukochany Bubi Karin, przeszedł już do tajnego pokoju obok. Przyłożył pistolet do skroni i pociągnął za spust.

Jedyne, co można było zrobić, to starać się uratować jak najwięcej z płonącego domu. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, Lekenes było skazane. Zgłosiło się jednak tak wielu ochotników, że większość rzeczy z parteru udało się wynieść.

Vemund i Elisabet spotkali raz Braciszka na dziedzińcu pośród największego rozgardiaszu.

– Ja wiem, kto to na nas sprowadził! – zawołał Braciszek z rozpaczą. – To ta wiedźma, która była tu w ubiegłym tygodniu.

– Co za wiedźma? – zapytał Vemund.

– Ta o żółtych oczach. Chciała rozmawiać z mamą, ale mamy nie było. Wtedy ona weszła do pokoju mamy i coś stamtąd zabrała. Ojciec poszedł za nią, ale ona wzięła tylko kilka włosów z grzebienia mamy. To zła, zła kobieta!

Elisabet nie powiedziała nic, ale mogła się domyślić, kto tutaj przychodził…

Vemund uciął jednak ostro:

– Nie próbuj przerzucać winy na jakąś obcą kobietę, nieważne, czy to wiedźma, czy nie! Ich zabiło zło tkwiące w nich samych!

– Ale ojciec zastrzelił mamę! Moją ukochaną mamę!

– Kiedyś poznasz prawdę, Braciszku – westchnął Vemund. – Kiedyś, kiedy będę w stanie ci o tym opowiedzieć. Pomogę ci znaleźć odpowiednie miejsce w społeczeństwie, ale potem będziesz musiał radzić sobie sam! Będzie to trudne, ale może zdołasz stać się mężczyzną.

A potem znowu zabrał się do wynoszenia ostatnich rzeczy, które dało się jeszcze uratować z pięknego Lekenes.

Ingrid i Ulvhedin w Grastensholm śmiali się serdecznie ze swojej sztuczki. Przyglądali się zwęglonym resztkom kukiełki, którą zrobili. Kiedyś kukiełka przypominała Emilię Tark, a w środku zostały zaszyte włosy tamtej. Najpierw kukiełkę „zamordowali”, a potem spalili.

– Uważasz, że dostatecznie pomogliśmy Elisabet? – zapytał Ulvhedin. – Naszymi zaklęciami, żeby całe dawne zło zebrało się w Lekenes i żeby pewnego dnia się ujawniło?

Ingrid była bardziej sceptyczna.

– Na pewno oddaliliśmy złego ducha. Ale co do reszty… Zdobyć miłość musi Elisabet sama. Wyczytałam w jej dłoni, że będzie musiała zaciekle walczyć o swoje szczęście. Ale teraz, kiedy, że tak powiem, usunęliśmy najgorsze przeszkody z jej drogi, wszystko powinno być chyba dobrze. Nie sądzisz, mój stary kompanie i mistrzu czarownic?

– Owszem, Ingrid – śmiał się Ulvhedin.

Poszli więc przygotować sobie kolację, taką jak lubią. Bo teraz przed nikim już nie musieli się kryć, dwoje dość niebezpiecznych dla otoczenia, przebiegłych starców.

Chrzest małej Sofii Magdaleny trzeba było odłożyć. Karin bowiem nie byłaby w stanie w nim uczestniczyć, nikt poza tym nie umiałby się cieszyć.

Pogrzeb odbył się w krótkim czasie. Obaj synowie byli obecni, Elisabet także, ze względu na Vemunda, ale Karin, rzecz jasna, nie mogła pójść. Doktor Hansen czuwał przy niej dzień i noc.

Braciszek w kościele ledwie trzymał się na nogach.

Jaka niebezpieczna jest wiara w idole, myślała Elisabet. Jakie groźne są silne osobowości, ideały, wielcy mężczyźni i potężne kobiety. Powinno się ich podziwiać na odległość, ale nigdy nie wiązać z nimi życia. Żeby potem nie patrzeć, jak się kurczą i przemieniają w zwyczajnych śmiertelników. Traci się wtedy wiarę we wszystko, co piękne i wzniosłe na tym świecie. Wielu ludzi odczuwa jednak potrzebę podziwiania i brania przykładu z ideałów, daje im to szczęście i siłę, a to nie jest do pogardzenia.

Braciszek był tak rozżalony na wszystkich po śmierci matki, że panna Spitze musiała po raz trzeci opowiedzieć tę okropną historię, choć nieco ogładzoną w szczegółach. Po tym Braciszek zniknął na cały dzień. Vemund i Elisabet nie wiedzieli, co przeżył najboleśniej: Utratę wiary w niepokalaną szlachetność matki, czy też, tak jak oni, uważał, że można by jeszcze zrozumieć wzajemne uczucie rodziców, które zniszczyło szczęście Karin, ale nie to, co zrobili potem… Udawali, że Karin w ogóle nie istnieje. Tego ani Vemund, ani Elisabet nie mogli im wybaczyć.

Karin pogrążyła się w apatii. Nie była w stanie o niczym rozmawiać, nie interesowała się też Sofią Magdaleną. Często jednak szukała ręki doktora Hansena i zamykała ją w swojej i to dawało wszystkim odrobinę nadziei.

Najgorzej było jednak z Vemundem. Elisabet nie umiała już nawiązać z nim kontaktu. Czuła, wiedziała o tym, że nie porzucił zamiaru odebrania sobie życia, i to doprowadzało ją do rozpaczy. Kochała go bowiem teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Następnego dnia po pogrzebie Elisabet poszła do domu Vemunda, ale go nie zastała. Pani Akerstrom powiedziała, że widziała, jak szedł w górę skrajem lasu.

Elisabet niepewnie ruszyła za nim. Może jest na nią zły? Nie mogła jednak zostawić go samego na odludziu, pogrążonego w ponurych myślach, wiedziała, że niedaleko stąd znajduje się duży skalny występ.

I rzeczywiście, Vemund siedział na wysokiej skalnej półce. Elisabet kaszlnęła dyskretnie, żeby go nie przestraszyć. Vemund ledwie na nią spojrzał, kiedy usiadła obok, ale wziął jej rękę i uścisnął, jakby szukał pomocy.

Długo siedzieli bez słowa.

– Wszystko poszło źle, Elisabet – powiedział. – Karin znowu się pogorszyło. Braciszek nie znalazł we mnie oparcia. Jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. A ja już nie mam sił na dalszą walkę.

Elisabet stłumiła wstyd i zapytała:

– I, oczywiście, nie ma dla ciebie żadnego znaczenia, że ja tak bardzo jestem do ciebie przywiązana?

Uścisk dłoni stał się jeszcze mocniejszy, ale Vemund nadal na nią nie patrzył.

– Kiedy usłyszałem wystrzały oraz krzyki, że się pali, a nie mogłem cię odnaleźć, myślałem, że umrę, Elisabet. Byłbym jednak nędznikiem, gdybym wykorzystywał twoją słabość do mnie.

To nie jest słabość, pomyślała Elisabet. To miłość, nawet nie wiesz jak wielka. Ale nie odważę się powiedzieć tego głośno.

– No, a wobec tego twoje własne uczucia? Co z nimi? Pominąwszy to, że nie chciałeś mojej śmierci, co oczywiście bardzo pięknie o tobie świadczy. Co ty właściwie do mnie czujesz?

– Przecież wiesz.

Typowo męska odpowiedź! Kobiety powinny wiedzieć. Domyślać się odpowiedzi. Są zostawiane same sobie z własną niepewnością.

Myślała głośno:

– Czy więc nie istnieje na tym świecie nic pięknego?

Wtedy nareszcie się do niej odwrócił. Spojrzenie miał łagodne.

– Owszem, istnieje. Ty, Elisabet, i twoje myśli. Naprawdę czyste i szlachetne.

Ale jego oczy wciąż pozostawały bezdennie smutne. I Elisabet miała świadomość, że widział przed sobą już tylko jedną drogę.

– Obiecaj mi jedno, Vemundzie! Tylko to jedno! Czekaj tu, dopóki nie wrócę! To nie potrwa długo. Wytrzymasz tyle. Potem, kiedy już będziesz martwy, będziesz miał bardzo dużo czasu, będziesz sobie mógł leżeć i leżeć, więc teraz możesz mi chyba ofiarować tę chwilę, co?

Przyglądał jej się pytająco.

– Obiecuję.

Żeby to wszystko choć trochę złagodzić, pochyliła się i leciutko musnęła wargami jego policzek. Potem pobiegła co tchu na dół, do domu Karin.

– Jak ona się czuje? – zapytała doktora Hansena zdyszana.

– Bez zmian. Żadnego zainteresowania dla niczego. Jest na najlepszej drodze do tego, by zamknąć się znowu we własnym świecie.

Elisabet dała mu znak ręką, żeby przeszedł w drugi koniec pokoju. Zrobił, jak prosiła. Elisabet przez chwilę starała się skupić, a potem usiadła na łóżku przy Karin.

– Karin, to ja, Elisabet, twoja przyjaciółka, pamiętasz mnie?

Mina Karin wskazywała, że życzy sobie, by zostawiono ją w spokoju.

– Posłuchaj mnie – nastawała Elisabet uparcie. – Teraz już wiesz, kim jest Vemund, prawda? To twój przyrodni brat. On nie chce żyć, ponieważ uważa, że to on uczynił cię nieszczęśliwą. To on był tym dzieckiem, którego wtedy oczekiwała twoja matka. I on nie może tego znieść. Od trzech lat robi dla ciebie, co może, wiesz o tym. I chciał też zapewnić przyszłość waszemu najmłodszemu bratu.

Kąciki ust Karin zaczęły drgać, ale oczy wciąż pozostawały martwe.

– Vemund nie jest w stanie żyć ze świadomością, kim jest, a teraz, kiedy tobie się pogorszyło, wszystko wydaje mu się całkiem beznadziejne. Chce odebrać sobie życie, skoro nie może już nic więcej dla ciebie zrobić. Ale ja go kocham, Karin! Żebyś wiedziała, jakiego ty masz wspaniałego brata. On jest moją pierwszą i największą miłością, ale nie mogę nic dla niego zrobić. On mnie nie słucha. Pomóż mi, Karin! Tylko ty możesz go teraz uratować od śmierci, a mnie od rozpaczy do końca moich dni!

Nareszcie Karin zwróciła na nią oczy, ale nie powiedziała nic.

– Zastanawiasz się, co powinnaś zrobić? – zapytała Elisabet. – Błagam cię, chodź ze mną teraz, prosiłam go, by czekał na mnie w lesie. Chciałabym, żebyś ty mu powiedziała, że nie wolno mu umierać…

Z oczu Elisabet popłynęły łzy.

– Jeśli on umrze, ja tego nie przeżyję, Karin. Proszę cię, zastanów się, Karin. Czy chcesz przez resztę życia karmić się wspomnieniami o narzeczonym, który nie był ciebie godzien, o matce, która cię zdradziła? Czy chcesz żyć teraźniejszością pośród ludzi, którzy cię kochają i pragną dla ciebie dobra? Takich jak Vemund, ja, pani Akerstrom, pani Vagen, doktor Hansen! A mała Sofia Magdalena! Ona ciebie potrzebuje! Zostanie po raz drugi sierotą, jeżeli ty się znowu zamkniesz w swoim świecie wspomnień.

– Ja także ciebie potrzebuję, Karin – powiedział doktor Hansen z drugiego końca pokoju.

Karin odwróciła głowę i popatrzyła na niego. Potem znowu spojrzała na Elisabet.

– Karin, ty wiesz, co to znaczy stracić ukochanego człowieka – szepnęła Elisabet, ocierając łzy. – Tylko ty możesz uratować swojego brata. Poprzez to, że sama będziesz chciała żyć! Przekonaj go, że Popełnia błąd, wybierając śmierć!

Karin nie odpowiadała.

Elisabet mówiła dalej:

– Sofia Magdalena wciąż jest nie ochrzczona. Czekamy, aż ty, jej matka, będziesz mogła przy tym być. Ona ciebie potrzebuje. Nikt lepiej niż ty sama nie wie, co to znaczy utracić miłość własnej matki.

Kobieta na łóżku znowu spojrzała na doktora Hansena.

– Jak się czuje Sofia Magdalena?

Pani Vagen, która czekała w pokoju obok, natychmiast wzięła dziecko i podeszła z nim do łóżka.

– Jak ona się rozgląda! Jakby rozumiała – powiedziała Karin i wyciągnęła palec w stronę rączki dziecka. – Moja dziecinka, moja dziecinka! Czy możecie mi pomóc się ubrać? Doktorze Hansen, proszę… proszę poczekać w sąsiednim pokoju. Chciałabym, żeby pan pojechał z nami do lasu!

Kiedy Vemund zobaczył nadchodzącą Karin, pospiesznie wstał.

– Karin! Ty chodzisz?

Elisabet i doktor czekali wśród drzew, w odpowiedniej odległości, by spieszyć z pomocą w razie potrzeby.

– Co ja słyszę? – rzekła Karin, kładąc mu ręce na ramionach. – Czy ty wiesz, jak to jest, kiedy się na zawsze traci swoją młodzieńczą miłość? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie tę pustkę, jaka człowieka ogarnia?

– Bardzo dobrze rozumiem, ca czujesz, Karin – odpowiedział ciepłym głosem.

– Ja teraz nie mówię o sobie. Przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że jest mnóstwo spraw, dla których powinnam żyć, że mam wiele pożytecznych rzeczy do zrobienia na świecie. Nie mam czasu być obciążeniem dla innych, na leżenie w szpitalu czy u kogoś w domu. Ja chcę żyć! Ale teraz mówię o Elisabet!

Vemund zesztywniał.

– O Elisabet?

– Tak. Jesteś na najlepszej drodze do tego, by skazać ją na tę samą pustkę, z powodu której ja cierpiałam przez tyle lat. Czy chcesz, żeby utraciła słońce swego życia, przyszłość, nadzieje, marzenia?

– Chcesz powiedzieć…?

– Ja nie wierzę, Vemundzie, że ty ją kochasz.

– Ja? Ależ ona jest jedyną osobą, której pragnę! Ale czy myślisz, że mogę ją mieć, ja, który zraniłem cię tak boleśnie? Jak będę mógł żyć z niesmakiem na wspomnienie, w jak odpychający sposób zostałem poczęty?

– Vemundzie, Vemundzie, mój dzielny, mały braciszku! Czy to już nie najwyższy czas, byśmy pogrzebali te stare wspomnienia? Co my z tego mamy? Nic. Ty, mój najdroższy przyjacielu, stworzyłeś mi możliwość normalnego życia! Czyż miałabym z niej nie skorzystać? Czy tamtych dwoje ludzi naprawdę zasługuje, byśmy się na zawsze pogrążyli w rozpaczy? Człowiek nie ma obowiązku kochania swoich rodziców, to nie są moje słowa. Doktor Hansen mi to wytłumaczył po drodze tutaj. Zapomnijmy więc o nich, Vemundzie! Spróbujmy doprowadzić do tego, by Braciszek też o nich zapomniał.

Wtedy Vemund objął ją mocno i nie robił nic, by powstrzymać łzy. Po chwili Elisabet i doktor Hansen podeszli do nich.

– No, Vemund – powiedziała Elisabet i nagle znowu ogarnęła ją jej dawna nieśmiałość. – No i co, nadal chcesz uciekać?

Uśmiechnął się do niej.

– Nie, Elisabet! Zamierzałem właśnie zapytać, czy nie przydałby ci się w Elistrand biedny jak mysz kościelna, sentymentalny flisak.

– Zastanowię się nad tym – obiecała łaskawie.

Sofia Magdalena została ochrzczona z przepychem, niezwykle uroczyście. Elisabet zaprosiła całą rodzinę, także dwoje starych trolli z Grastensholm. Po wszystkim odbyło się przyjęcie w domu Karin.

Vemund został na chwilę sam na sam z Elisabet w kuchni. Przyciągnął ją wtedy do siebie i przytulił czule. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że w życiu małżeńskim czekają ich kłopoty. Długo nie zapomną tej sceny, której świadkami były Karin i panna Spitze. To wspomnienie miało na długo odebrać Vemundowi i Elisabet wiele z urody miłosnego aktu. Z czasem jednak pamięć o tym powinna zblednąć, Elisabet i Vemund będą mieli do wspominania własne miłosne uniesienia.

Do kuchni przyszła Ingrid z Ulvhedinem.

– Kochana Elisabet – powiedziała Ingrid z promiennym uśmiechem. – Lepiej wybrać nie mogłaś. Pamiętasz, jak cię ostrzegałam?

– Wybór nie był taki trudny.

Oboje starsi państwo wyglądali na niebywale zadowolonych.

– Ingrid – rzekła Elisabet karcącym tonem. – Ty byłaś w Lekenes. Tak, powiedziałam Vemundowi, że to ty.

Stara piękna czarownica zrobiła niewinną minę. Nie bardzo jej się to udawało.

Vemund uśmiechał się smutno.

– Sam się przez jakiś czas zastanawiałem, czy to jakiś diabeł nie pociągał za sznurki, że się tego dnia wszyscy, którzy mieli cokolwiek z tą sprawą wspólnego, zebrali w Lekenes. Nie wiedziałem, jak bliski jestem prawdy!

Dwa „diabły” z przeklętego rodu Ludzi Lodu uśmiechały się do siebie wzruszone. Przyjęli słowa Vemunda jako komplement!

– Bardzośmy się dobrze bawili, kiedy przygotowywaliśmy napój – powiedziała Ingrid. – A wszystkie kło…

– Chyba już dość o tym – przerwał Ulvhedin surowo, choć nie mogło być wątpliwości, że on także bawił się znakomicie.

– Naprawdę, to bardzo dobrze, że nie będzie już w rodzinie więcej takich jak wy – oświadczyła Elisabet. Ulvhedin spoważniał

– A jednak zęby smoka… smocze nasienie już zostało posiane – powiedział cicho.

– Zamilcz, ty stary, przesądny dziadu! – skarciła go Ingrid. – Syn Orjana w Skanii jest wzorem wszelkich cnót. Moje wnuki, Solve i Ingela, przyjadą tu na lato. Sami zobaczycie, oboje są tak układni i grzeczni, że wprost słów brak. Same wzory cnót w pokoleniu Elisabet!

– No, skoro tak myślisz… – mruknął Ulvhedin, ale słyszał go tylko Vemund.

Margit Sandemo

***