Świat, w którym energię życiową dla jego mieszkańców władze Miasta rozprowadzają przewodami. Codziennie o północy podczas "godziny energii" obywatel – jeżeli zapracował – otrzymuje dawkę na następny dzień. Bohaterka powieści pracuje jako taki piksel w ogromnych "widowiskach energii". Wśród mieszkańców Miasta krąży legenda o Zakładzie, w którym każdy pławi się w energii i wszystkim żyje się jak w raju. Dziewczyna-piksel postanawia odszukać Zakład. Niestety, prawda okazuje się nieco inna… Fascynująca, pełna emocjonujących przygód powieść duetu pisarskiego Diaczenków. "Dzika energia" stała się w Rosji i na Ukrainie zaczynem projektu, w który zainwestowano już miliony dolarów. Projekt obejmuje teledyski, widowiska muzyczno taneczne, lansowanie nowej mody i komiksy. Diaczenkowie prowadzą rozmowy z filmowcami na Zachodzie. Rosja i Ukraina dały się porwać nurtowi dzikiej energii – czy w Polsce stanie się podobnie?

Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko

Dzika energia

Przełożył Andrzej Sawicki

CZĘŚĆ PIERWSZA

Pracuję jako piksel.

Codziennie, godzinę przed zachodem słońca, przechodzę przez wielką bramę u podnóża jedynego w mieście wzgórza. Przykładam identyfikator do czytnika. Idę do szatni otoczona strumieniem innych pracowników. Numer mojej szafki to 401/512 – i jest taki sam, jak numer mojego miejsca pracy ulokowanego pośrodku ekranu. Jestem dobrym i wykwalifikowanym pikselem.

W szafce znajduję swoją szatę, dobraną dokładnie według wzrostu – do pięt. Wdziewam ją na ciasno przylegający czarny trykot. Zaciągam z tyłu rzepy. Ściągacz powinien leżeć dokładnie na czwartym kręgu. Milimetr w prawo lub w lewo i światło padnie pod innym kątem, a to już usterka w pracy. Wlepiają za to karę.

Ubrawszy się, biorę z półki nauszniki i czarne okulary. Z szatni wychodzę boso i w ślad za innymi wchodzę na górę po schodach. Podejście jest długie i nieco nużące, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Stąd, ze schodów, rozciąga się doskonały widok na miasto.

Idąc podbieram rąbek szaty i uważam, żeby nie nadepnąć komuś na jego szatę. Miasto zostaje w dole – ciemne i najeżone kołkami wieżowców. O tej porze ludzie zwykle wychodzą na ulicę – oglądać widowisko energii. A ci, co mieszkają w niewysokich domkach przedmieść, niekiedy układają się na płaskich dachach, żeby wygodniej patrzeć w niebo.

Idę, dopóki nie dotrę do tabliczki „401" i wtedy skręcam w lewo. Przeciskam się wąskim przejściem, witając się po drodze z innymi pikselami. Ewa ma miejsce 513, a ja 512. Powiada, że jestem szczęściarą, bo trafił mi się szczęśliwy numer. Chętnie bym się z nią zamieniła, ale regulamin pracy surowo tego zabrania. Mogą za to wlepić taką karę, że wyciągniesz kopyta na wieki wieków.

Ewa zawsze przychodzi przede mną. Gdy dochodzę na miejsce ona już siedzi na swojej platformie i skrzyżowawszy nogi, zajada chrupiące chipsy. Gdy siadam obok, podaje mi torbę. Zawsze mnie częstuje, choćby zostało jej tylko kilka okruszków.

Obok nas na lewo i prawo rozciąga się płaska pochyłość na stoku wzgórza, która zapełnia się ludźmi. Wszędzie słychać szum jak w ulu. Do zachodu słońca zostaje piętnaście minut. Na południowym zachodzie nieboskłon jest najjaśniejszy. Nad naszymi głowami rozciąga się niska, srebrzysta i jednolita powłoka chmur.

W słuchawkach nauszników rozlega się odliczanie: pięćdziesiąt siedem… pięćdziesiąt sześć… Wstajemy, wkładamy okulary, sprawdzamy czy ściągacz jest na czwartym kręgu i odwracamy się twarzami ku południowemu zachodowi. Wiatr porusza ciężkimi połami naszych roboczych ubrań.

Platforma pod naszymi bosymi stopami ma powierzchnię jednocześnie szorstką i gładką. Odliczanie trwa nadal: piętnaście, czternaście… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… Start!

I pojawia się rytm.

Kiedy mnie pytają, na czym polega nasza praca, nie bardzo umiem ją opisać. Rytm może być prosty i wtedy oznacza tylko: „czerwony", „żółty", „niebieski" lub „biały". Na początku, podczas preludium, rytm zawsze jest prosty. Rozkładam ręce na boki i szata rozsuwa się na całą szerokość. Z przodu jest czerwona, z tyłu biała. Jeżeli podniesie się lewą rękę, odsłania się żółta zakładka, jeżeli podniosę prawą, odsłaniam niebieską. Widzicie, że wszystko jest bardzo proste – obracam się na swojej platformie i zmieniam barwę. A gdy w nausznikach zapada cisza, zarzucam poły na głowę. Od spodu szata jest czarna.

Próba gotowości przeszła z powodzeniem. Ponownie ustawiamy się twarzami ku południowemu zachodowi, gdzie coraz bardziej rozjaśnia się krawędź warstwy obłoków. Cały ekran zalewa czerwień, ale tego – oprócz dyżurnego administratora i kilku pracowników technicznych – nikt nie widzi.

W tejże chwili słońce opuszcza się niżej i nareszcie wyłania się zza obłoków, zawisając nad horyzontem poniżej warstwy chmur. Zbocze wzgórza i zebranych na nim pikseli zalewa jaskrawe światło. Otóż i one – dwadzieścia minut, podczas których widzimy słońce. Gdyby nie czarne okulary, z pewnością bym oślepła.

I gdy tylko słońce oświetla nasze wzgórze, widzę ekran. Na niebie! Jaskrawo oświetlony odbija się na obłokach i widać go z każdego miejsca w mieście. Nad ulicami wzbijają się radosne okrzyki i oklaski tak głośne, że nawet tu, na zboczu słychać ich huk.

Zaczyna się!

W nausznikach narasta rytm. Teraz jest bardziej skomplikowany, to nie zwykła zmiana barw, ale sekwencje, które pamiętam jak litery, alfabetu. Czer-nieb-czar-biel! Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół! Poły mojej szaty trzepoczą – zrywa się wiatr. Braknie już czasu, żeby spoglądać w górę; podskakuję na platformie i zlewam się z rytmem – sama się nim staję! Tam, w górze, pojawiają się obrazy; po ekranie płyną słowa: „Dynamiczne myszy – sto tysięcy kilometrów przebiegu!" „Uczciwa praca – dodatkowy pakiet". I coś tam jeszcze, nie nadążam z czytaniem. Te napisy też zresztą dostrzegam tylko dlatego, że często się pojawiają.

Przez dwadzieścia minut powtarzam barwne sekwencje, a ze mną Ewa i setki tysięcy pikseli na stadionie. Na ekranie – reklama, pokazy błaznów, biegnące dołem litery obwieszczają najnowsze wiadomości, a co pięć minut pojawia się ogromny napis: „Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!".

Jest mi wesoło. Platforma pod stopami nagrzewa się. Wokół trzepoczą różnokolorowe tkaniny. W pewnej chwili z pola mojego widzenia znika łopocząca szata Ewy. Odwracam zdziwiona głowę – nie, wszystko w porządku, Ewa robi swoje; mój błękit i jej żółć dają na ekranie soczystą zieleń…

A potem ekran znów zabarwia się czerwienią. Wszyscy zamieramy w bezruchu rozłożywszy ręce i odwróciwszy się twarzami ku południowemu zachodowi, a słońce powoli tonie za horyzontem. Ekran ciemnieje… ciemnieje i blaknie… aż wreszcie znika ostatni ruchomy, znajdujący się na szczycie wzgórza wiersz.

Koniec zmiany. Załamują się pode mną nogi, więc siadam na krawędzi mojej platformy i zdejmuję nauszniki. Obok siada Ewa, muska językiem spierzchnięte wargi.

Nie mamy się co spieszyć. Pierwsi odchodzą piksele znajdujący się na krawędziach ekranu.

* * *

– Zazdroszczę ci – mówi Ewa.

Wracamy z pracy. Dawno już się ściemniło, na skrzyżowaniu ulic dyżurny kręci pedałami dynamo, nad jego głową niezbyt jasno świeci lampa. Z mroku wyłaniają się odbijacze blasku; wzdłuż krawężników, na rogach domów i na szyldach kawiarenek.

Ewa ma świetlisty makijaż, jej twarzyczka płynie obok mnie niczym jasny miesiąc. Oczy zakrapia sobie „nocnym wzrokiem", który sprawia, że tęczówki lśnią jaskrawozielonym światłem – i dlatego doskonale widzę, że Ewa jest bardzo zmęczona i czegoś się obawia.

Sadowię się na trotuarze, a Ewa siada obok mnie. Natychmiast podjeżdża do nas automatyczny uliczny rozwoźnik i zrzuca dwie puszki z napojem energetyzującym. Napój tylko się tak nazywa – jedyna energia, jaka w nim jest zawarta, to ta w nazwie.

Rozwoźnik jedzie dalej: niski wózek na trzech gąsienicach z jednym czujnikiem podczerwieni i płaską szczeliną na kartę trasy. Piramida kartonowych pojemników niebezpiecznie przechyla się w prawo. Podczas gdy ja patrzę za rozwoźnikiem, Ewa otwiera swoją puszkę i pociąga solidny łyk.

– Stało się coś? – pytam.

Moja towarzyszka kręci przecząco głową.

Wiem, że Ewie ciężko się żyje. Z dnia na dzień ledwo dociąga do północy. Teraz jest dwudziesta druga czterdzieści pięć, najgorszy jej czas – i dlatego zamiast pójść do domu siedzę na trotuarze i piję z nią napój energetyzujący.

– Nigdy nie myślałaś o tym, żeby pójść do Zakładu? – pyta Ewa.

Napój zastyga mi w krtani. Zachłystuję się i kaszlę. Dyżurny wciąż kręci pedałami, dynamo przemienia jego pot, sapanie i znużenie w światło. Miga latarnia i migają odblaski na rękawach, twarzach i włosach przypadkowych przechodniów.

Łapię oddech. Po kim jak po kim, ale po Ewie podobnej zuchwałości bym się nie spodziewała.

– Uważaj, co mówisz – radzę jej. – Różni się tu wokół kręcą…

Ewa wciąga głowę w ramiona.

– A ty jednak wierzysz w Zakład – mówi cicho i nie jest to pytanie, a stwierdzenie. – Wierzysz, że istnieje i że to nie bajka. I że można go odnaleźć.

* * *

Znalazłszy się w domu przede wszystkim sadowię się na starym rowerze bez kół, z matowym monitorem na kierownicy. Kręcę pedałami i ekran się rozjaśnia. Wchodzę w sieć. Sprawdzam pocztę. Mam tylko jeden list – od Ignata. Zaprasza na imprezę zaraz po godzinie energii. Cóż, zobaczymy.

Potem wstrzymując oddech wchodzę na stronę „Raporty i statystyka". Wybieram swój obywatelski kod. Wszystko w porządku: jest pakiet na dzisiaj i zapas na jutro. Żyjemy.

Zbliża się godzina energii. Wiatr zdechł; wiatraczek za oknem ledwo się obraca. Dynamiczna mysz, którą Ewa podarowała mi na urodziny, przebiera niemrawo przednimi łapkami. A w instrukcji napisano, że dynamo-myszy śpią tylko przez dwie godziny na dobę, a w pozostałym czasie ładują akumulator!

Nie wiem, czym się dziś zająć. Te ostatnie minuty przed podłączeniem ciągną się tak nieznośnie! Trzęsie drgawka, zasycha w gardle, a niektórzy mają do tego zawroty głowy. A do głowy cisną się głupie myśli: po co to wszystko? Dlaczego ja? Dość już tego wszystkiego; skoczyć na łeb z dachu, czy co?

Zaciskam opaskę powyżej łokcia na lewej ręce. Od środka pokryta jest drobniutkimi igiełkami, które wpijają się w skórę, ale to wcale nie boli. Od opaski ciągnie się zakończony wtyczką pęk przewodów; wtykam ją w gniazdko na ścianie. Na miejskiej wieży zaczyna bić zegar: raz… dwa… trzy… Od tych uderzeń po skórze przebiega mi zimny dreszcz i zamykam oczy.

Dwanaście!

Opaska mocniej zaciska się na ręce. Spod igiełek wylewa się idąca ku sercu fala ciepła. Sięga do gardła. Przed oczami zapalają się złote, roztańczone iskry, które migają w ognistym tańcu: ach, jak dobrze jest żyć! Jakież to szczęście, że żyjemy!

Śpiewam na cały głos. Dynamo-mysz budzi się, wskakuje w swoje koło i zaczyna coraz szybciej przebierać łapkami. Nad klatką zapala się mała lampka.

Godzina energii!

Niepotrzebne mi światło – sama rozjarzam się wewnętrznym blaskiem. Płonie we mnie radość. Niepotrzebne mi ciepło – sama mogę ogrzać każdego, kogo zechcę! Potrafię śpiewać, tańczyć, rysować… na pewno potrafię. Mogę pisać wiersze i grać w kosza!

Ciągle się uśmiechając zdejmuję opaskę. Na ręce zostaje ślad – wzór czerwonych punkcików, który zniknie za godzinę lub dwie. Gdyby się dobrze przyjrzeć, to składa się on w jakieś litery, ale nie mam teraz ochoty na ich odczytywanie. Wesoło mi!

Jak to dobrze, że jestem. Jak to dobrze, że mam pracę. I nie byle jaką – za dwadzieścia minut uczestnictwa w widowisku dają mi pakiet na dziewięćdziesiąt osiem procent energii!

Skrzypią drzwi – nie zamykałam ich. Trzymając się ściany wchodzi Ewa. Jej twarz płonie czerwienią pod warstwą świetlistego makijażu.

Raz tylko spoglądam na tę twarz i natychmiast odechciewa mi się tańca.

– Wlepili mi karę – mówi Ewa drżącym głosem. – Na cały pakiet.

– Co takiego?!

– Nie mam żadnego zapasu – mówi Ewa i siada na podłodze.

* * *

– Jakże to tak? – zapytuje niepewnym głosem Ignat.

Jest naszym sąsiadem. Mieszka w tym samym bloku.

– Popełniła błąd na dzisiejszym pokazie – wyjaśniam ponuro. – Pomyliła się. Wlepili jej karę i nie wydali jej energopakietu. A ona nie ma zapasu.

Ewa leży na łóżku i patrzy w sufit. Chwilami drży, jakby trzęsły nią dreszcze. Dłonie ma zimne… jak lód? Umiera, czy co?

– Ignat – mówię stanowczym głosem. – Gdzie w mieście można zdobyć podładowanie?

– Nigdzie – odpowiada szybko i ucieka spojrzeniem w bok.

– Przecież wiesz… tylko podczas godziny energii.

– Nieprawda. Pamiętasz, Gruby z trzydziestego dziewiątego bloku opowiadał…

– I gdzie jest teraz ten Gruby? – rzuca ciche pytanie Ignat.

– Mogę jej dać swój zapas.

– Coś ty! – Ton głosu Ignata świadczy o jego bezbrzeżnym zdumieniu i niedowierzaniu.

Nie słucham go.

– … Mogę, ale to będzie dopiero jutro, rozumiesz? Dopiero jutro! W godzinie energii! Jeżeli ona nie zjawi się w pracy, to ją zwolnią! Co ja mówię – ona po prostu może nie dociągnąć!

Ewa patrzy w sufit. Fosforyzujący makijaż częściowo się już starł i moja przyjaciółka nienajlepiej teraz wygląda.

– Ignat! – mówię. – Bez tego podładowania ona nie przeżyje!

– Za nielegalny handel energią można stracić pakiet na cały tydzień – mówi szeptem Ignat. – To gwarantowana i paskudna śmierć.

Patrzę na Ewę. Ma zapadnięte oczy, „nocne spojrzenie" oświetla rozpalone powieki i zlepione rzęsy.

– Wybacz – mówi Ignat. – Ja naprawdę nie mam pojęcia… gdzie należy szukać tych dilerów. Słowo honoru.

* * *

Po godzinie energii wszystkich niesie na ulicę. Ludzie śmieją się i obejmują. Całują się, siedząc na trotuarach. Piją. A ja przechodzę – prawie biegnę – obok nich.

Zrywa się wiatr. Skrzydła wiatraczków na dachach zaczynają obracać się szybciej. W oknach pojawiają się światełka, jedno po drugim. Pogrążone w mroku miasto rozjaśnia się: oznakowanie dróg płonie teraz bielą i błękitem. Połyskują odbijacze na słupach. Biegnę, lawirując pomiędzy ludźmi.

Wejście do piwnicy wygląda jak nora. Nad wlotem zamazany nieco szyld: „Gry. GAMES". Zbiegam w dół po krętych schodkach. Na dole jest duszno, śmierdzi nikotyną i potem.

Ludzie tłoczą się wokół wielkiego stołu. Płyta jakby buczy pod łapkami ścigających się karaluchów.

– Poszedł! Siódmy poszedł!

– Podcina! To kiks!

– Nie kiks!

Kręcę głową. Człowiek, którego szukam, siedzi w kącie – rozsiadł się na jedynym krześle w pomieszczeniu. Zarzucił nogę na poręcz. Na podeszwie ciężkiego buciora fosforyzuje rysunek końskiej czaszki. Wokół siedzącego jest pusto.

– Łysy!

Otwiera nieco prawe oko.

– Czego?

Chwytam się za gardło. Wysuwam język, jakbym się dusiła. Łysy otwiera oboje oczu.

– Czego? – powtarza pytanie.

– Doładowanie… – mówię szeptem. – Teraz. Już!

– W takie sprawki się nie wdaję – odpowiada po chwili milczenia. – Ci dilerzy to szemrane towarzystwo.

– Też bym się nie wdawała. Ale bardzo potrzebuję. Do kogo mam pójść?

– Nie wiem – odpowiada obojętnie i zamyka oczy. – Nie powiem.

* * *

Ponownie wypadam na ulicę. Rozglądam się, tocząc wokół bezradnym wzrokiem. Ewa do świtu nie dociągnie. Patrzę na niebo: która godzina?

Ktoś klepie mnie w ramię:

– Szukasz kogoś?

Oglądam się. Dziewczyna jakby znajoma, tylko nie mogę sobie przypomnieć, jak ma na imię. Zielone włosy stoją dęba, niczym trawa na klombie. We włosach tańczą iskierki – oczywiście nieprawdziwe. Kosmetyka.

Patrzy na mnie i uśmiecha się.

– W godzinie energii nie należy biegać z zatroskaną miną. Co się stało?

Otwieram usta, żeby jej odpowiedzieć. Jeszcze sekunda – i powiem… Dziewczyna nieustannie się uśmiecha. I nagle pojmuję, że w żadnym wypadku nie należy się z niczym zdradzać. Złoży donos.

– Nic – odpowiadam grzecznie. – Spadaj!

Biegnę przez skrzyżowanie i myślę: ona ma rację. W tłumie ludzi, którzy tylko co odebrali swoje pakiety, biegnący człowiek natychmiast rzuca się w oczy…

Potykam się o automat z napojem energetyzującym i niemal się przewracam. Kartonowe pojemniki rozsypują się na boki. Skrzyżowanie przeszywa świst policyjnych gwizdków. Szlag by to trafił!

Daję nura w ciemny podjazd. Mówi się, że policjanci dostają premię za każdego winnego naruszenia przepisów, którego schwytają i doprowadzą na posterunek.

Cholera! Czy w tym cholernym podjeździe jest jakieś drugie wyjście?

Jest. Wybiegam na pasaż handlowy. Tuż przede mną witryna sklepu. Wewnątrz pływają fosforyzujące ryby, każda wielkości taboretu. Woda pełna jest zimnego sinawego blasku. Nie namyślając się zbyt długo pakuję się do środka.

Sprzedawcą jest chłopak mniej więcej w moim wieku. Na mój widok uśmiecha się szeroko:

– Co, trafiłaś?

Spoza witryny patrzę na podjazd. Policjanta nie widać. Nie chciało mu się mnie gonić. A może się zlitował: w końcu on też się podładował podczas godziny energii i teraz mu dobrze i wesoło, jak wszystkim.

Prawie wszystkim.

– Ty co? Odbiło ci, czy jak? Gębę stłukłaś swojemu chłopakowi?

Odwracam głowę i patrzę z ukosa na sprzedawcę. Uśmiech znika z jego twarzy.

– No, no… Czemuś ty… taka dzika?

Chłopak jest gruby i wygląda na chytrego. Blizna na szyi. Czarne ptasie oczy błyszczą podejrzanym blaskiem.

– Potrzebuję doładowania – odzywam się ni z tego, ni z owego.

– Czego?!

– Słyszałeś. Potrzebuję doładowania, natychmiast. Wiesz, gdzie mogę to znaleźć?

– Spływaj stąd – odpowiada nerwowo.

Odwracam się i idę ku drzwiom. Fosforyzujące ryby wywalają na mnie ogromne gały. Ujmuję w dłoń drewnianą gałkę…

– Poczekaj… – odzywa się chłopak za moimi plecami.

* * *

– Ewa! Wstawaj, natychmiast wstawaj! Znalazłam dla ciebie… – zniżam głos – miejsce, gdzie się możesz podładować! Chodź! Idziemy!

Trzęsę nią i szarpię, aż wreszcie Ewa otwiera oczy. W jej spojrzeniu jest absolutna obojętność. Jej już jest wszystko jedno: żyć, czy nie.

– Ewa, proszę cię! Wiem, dokąd pójść! Wstawaj!

Ignat przynosi ze wspólnej kuchni wodę w dzbanku – wodociągi pracują tylko przez jedną godzinę na dobę i wyłącznie do piątego piętra, ale my na szczęście jesteśmy na czwartym. Zimna woda zmywa z twarzy Ewy resztki makijażu i jakby przywraca jej świadomość.

– Chodźmy – namawiam.

Wzdycha jakby jeszcze chlipała.

– Jesteś człowiekiem, czy szmatą? – pytam wściekłym głosem. – Zamierzasz złożyć łapki i zdechnąć? Weź pod uwagę, że ze szmatami się nie przyjaźnię! Wycieram o nie buty!

Mruga oczami. Zagryza wargi. Kiwa głową. Uczciwie stara się wstać. Chwytam jej zimne dłonie i ciągnę, jakbym wyrywała ją z objęć błotnej jamy.

Wstaje.

– Pomożesz, Ignat? Pójdziesz z nami?

Patrzy ma mnie okrągłymi oczami. Gapi się chyba przez całą minutę. W końcu kręci przecząco głową.

– Nie mogę.

– Parszywy tchórz!

– Posłuchaj, ja mam ojca i matkę. Jak mnie przymkną za kombinacje z energią…

Nie tracę już czasu. Zapominam o propozycji.

Ewa wypija pojemnik gazowanej wody, a potem pomagam jej dobrnąć do łazienki. Pomagam zejść po schodach i wyjść na ulicę. Jej dłoń leży na moim ramieniu. Co komu do tego? Spacerujemy! Przyjaciółki nierozłączki!

– Daleko to? – pyta Ewa szeptem.

– Nie bardzo. Weźmiemy rykszę.

W naszej dzielnicy ryksze trafiają się rzadko: nie każdego stać na taki luksus. Ale jeden postój jest – przy skrzyżowaniu, dwie przecznice od naszego domu.

Ludzi na ulicy jest już jakby mniej. Nasyciwszy się przechadzką porozchodzili się po domach. My, piksele, mamy dobrze – możemy się wylegiwać do obiadu. A jak ktoś rano musi wstać do pracy?

Ewa z trudem przestawia nogi.

– Macie jakiś problem, dziewczyny? – woła dyżurny, nie przestając kręcić pedałami. Najwyraźniej się nudzi.

– Nie! – wołam w odpowiedzi. – Przyjaciółka się narąbała! To nic, dziś ma urodziny!

– A-a! – dyżurny mocniej naciska na pedały, światło nad jego głową rozjarza się nieco jaśniejszym blaskiem. – Przekażcie jej moje pozdrowienia!

Jeszcze tylko jedna przecznica.

– Ewo? – mówię. – Możesz iść szybciej?

Kręci przecząco głową. Patrzę w niebo: do świtu zostało jeszcze kilka godzin.

Dłoń Ewy ześlizguje się z mojego ramienia. Moja przyjaciółka powoli i płynnie osuwa się na asfalt. Oglądam się na dyżurnego; jego lampa płonie zbyt jasno. Pośrodku ulicy jesteśmy widoczne jak na dłoni. Zwinięty w rurkę papierek pali mi kieszeń.

Podjeżdża do nas uliczny rozwoźnik. Biorę pojemnik z energetyzującym napojem, otwieram i wylewam Ewie na głowę.

– Po co? – pyta szeptem.

– Żebyś się ruszyła, idiotko!

– Nie… po co… po co żyć?.

Z najwyższym trudem dławię w sobie chęć dania jej w twarz.

– Po to, żebyśmy obie mogły pójść do Zakładu!

Mówię pierwszą rzecz, która przychodzi mi do głowy, ale Ewa nagle się ożywia.

– Naprawdę?

– Oczywiście!

Podrywam ją na nogi – a przecież ona jest o połowę mojej wagi cięższa ode mnie.

– Pójdziemy razem – mówię monotonnie. – Wydostaniemy się z miasta… Pójdziemy przez góry. I pewnego ranka, wspiąwszy się na szczyt, zobaczymy Zakład. Tam jest pełno energii, Ewo. Można się w niej utopić. Od rana do nocy trwa tam godzina energii. Nikt tam nie skacze z dachu i nikt się nie wiesza na rajstopach… tam wszyscy są pełni chęci do życia i wszyscy żyją do woli. Rozumiesz? Tam jest pięknie. Zakład jest ogromny… do samego nieba.

Teraz idziemy już szybciej. Niemal niosę Ewę na swoich ramionach.

– A to nie jest bajka? – pyta Ewa uśmiechając się nikło.

– Nie – odpowiadam dokładając starań, żeby w moim głosie brzmiała sama pewność i przekonanie. – Jakże to mogłoby być bajką, skoro tylu ludzi w to wierzy?

Nareszcie koniec kwartału. Przez długą i straszną sekundę wydaje mi się, że na postoju nie ma żadnej rykszy… ale nie, jest jedna. Pusta. Powoli się odwraca do odjazdu.

– Poczekaj! – opuszczam Ewę na trotuar i biegnę do rykszy. – Poczekaj!

– Zjeżdżam do domu.

– Bardzo proszę! Zapłacę, ile zechcesz! No… proszę…

Rykszarz jest już starszym człowiekiem, ma ze czterdzieści lat. Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. – Dokąd?

Wymieniam adres. Waha się przez całą długą minutę.

– No dobra. Wsiadaj.

* * *

Jedziemy przez opustoszałe ulice. W mroku bezgłośnie obracają się śmigła wiatraków. Ryksza ma jedną latarnię na kierownicy, która rozbłyskuje jaśniej, kiedy rykszarz naciska pedały, i niemal gaśnie, gdy zwalnia na zakrętach.

Patrzę na kartkę. Fosforyzujący tusz nie świeci już tak żywo jak wtedy, w sklepie z rybami, gdy chłopak o ptasich oczach zapisał mi ten adres i hasło, biorąc w zamian kupę forsy. Do rana atrament ma zniknąć bez śladu.

Domy wokół są coraz wyższe. To kwartał wieżowców, prawie bezludny i ponury. We mgle majaczą ogromne kamienne kolumny – to wieże. Na lewo Złamana… niegdysiejszy wieżowiec, który załamał się niczym trzcinka na wysokości dwudziestego piętra, gdy miałam pięć lat.

Rykszarz coraz wolniej obraca pedałami. Rozgląda się na boki. Wreszcie stanowczo hamuje:

– Jesteśmy na miejscu!

Płacę za kurs i wysiadam. Pomagam Ewie w wydostaniu się na zewnątrz. Stoimy na maleńkim placyku – na lewo i na prawo mroczne wieżowce, pośrodku sterczy cokół jakiegoś pomnika. Pomnik dawno zburzono – zostały tylko kamienne nogi w kamiennych butach ze sznurówkami.

Ryksza odjeżdża. Teraz zostałyśmy już zupełnie same w tym opustoszałym miejscu.

– Może trochę tu posiedzę? – pyta Ewa.

– Nie. Jak już tu przyjechałyśmy, to nie odpuścimy. – Rozkładam papierek. Po raz pierwszy miga mi w głowie myśl, że chłopak mógł mnie oszukać. Ot tak, dla jaj. Jeżeli nie znajdziemy tu żadnych dilerów, a nadziejemy się na… Na różnych można się natknąć, jak się łazi nocą po opustoszałych dzielnicach.

– Tędy – mówię stanowczym głosem, żeby Ewa ani na chwilę nie zwątpiła w to, że wiem, co robę. Biorę ją – teraz już idzie prawie sama – pod rękę i idziemy przez plac w stronę wieżowca.

Skręcamy za róg. Zwalniam kroku. Wygląda na to, że trafiłyśmy… Sklep. Dawny modny sklep. Witryna zamknięta. Na drzwiach ukośna naklejka: „Przepraszamy, zamknięte".

I cyfrowy zamek.

Zupełnie nowy, programowany. A z wierzchu dla niepoznaki pomalowany szarą farbą. Kamuflaż udający staroć.

I dopiero wtedy ogarnia mnie strach. Okazuje się, że chłopak o ptasich oczach wcale nie kłamał. I jeżeli dotknę teraz tego zamka, zostanę wciągnięta w machinacje, które nazywają się nielegalnym handlem energią. W naszym mieście nie ma większej zbrodni. Człowiekowi pojmanemu na tym przez policję energetyczną można zrobić wszystko – można go bić, znęcać się nad nim, a nawet go zabić… Co prawda i tak umrze. Pozbawisz człowieka pakietu na tydzień – i po zawodach.

Ewa ciężko sapie mi za uchem. Ją też zdjął strach.

– Może wrócimy? – pyta cichutko. – Może jakoś dociągnę…

Wstrzymuję oddech i wciskam klawisze, wybierając skomplikowany, ośmiocyfrowy kod.

Przez długą minutę nic się nie dzieje. A potem nad drzwiami zapala się latarnia. Płonie przez trzydzieści sekund. Stoimy w bezruchu.

Światło gaśnie. Mija jeszcze jedna minuta i drzwi ze zgrzytem odjeżdżają w bok.

– Zachorowała wasza babcia – mówię szybko. – Prosiła, żeby przekazać jej pierożek i osełkę masła.

– Właź, Czerwony Kapturku – odpowiada niewidzialny w mroku mężczyzna.

* * *

W pomieszczeniu nie ma żadnych lamp. Jest tylko zwierciadlana bańka ze świetlikami. Denerwuje mnie to: nie widzimy twarzy tego, który nas wpuścił. A on ma noktowizor; doskonale nas widzi.

Ewa znajduje po omacku krzesło i siada. Przez trzy minuty wszyscy milczą: my z Ewą gapimy się w mrok, a mężczyzna się nam przygląda. Trzymam się w garści i udaję, że nic nie robi na mnie wrażenia.

W końcu gospodarz dochodzi do wniosku, że jesteśmy tymi dziewczynami, za które się podajemy – klientkami.

– Ile? – pyta bez wstępów.

– Sto energo – mówię szybko. – Albo choć osiemdziesiąt. W jednym pakiecie. Teraz, zaraz.

– Tysiączek. W gotówce.

Zapiera mi dech w piersiach – zabraknie nam forsy. We dwie razem mamy osiemset osiemdziesiąt dwie monety i ani kopiejki więcej. Na koncie – zero u mnie i to samo u Ewy.

Ewa zgrzyta zębami. Następuję jej na nogę.

– Siedemset – mówię spokojnie.

Mężczyzna milczy. W bańce unoszą się w górę i opadają świetliki. Chroboczą i brzęczą. Nieprzyjemny dźwięk.

– Dziewczyny, czy wy rozumiecie, dokąd przyszłyście? Albo płacicie i się doładujecie, albo w ogóle stąd nie wyjdziecie. Takie są zasady.

Ewa ciężko sapie. Mocniej naciskam jej stopę. Z pewnością ją boli, ale teraz musi milczeć!

– Jak nie wrócimy do rana – mówię obojętnie – naszej babci zrobi się bardzo smutno. I naśle tu drwali.

– Głuptasek. Do rana tu już nikogo nie będzie. Nawet wasze trupy znikną.

– Siedemset pięćdziesiąt.

– Ty dzika jesteś – mówi nieznajomy ze zdziwieniem w głosie. – Dziewięćset pięćdziesiąt. Koniec ustępstw. Macie forsę?

– Osiemset. – Opanowuję drżenie z coraz większym trudem.

– Dziewięćset.

– Osiemset osiemdziesiąt dwa. – Nie wytrzymuję i zamykam oczy. Przez całą minutę słychać tylko chrobot świetlików w bańce.

– Niech będzie – odzywa się wreszcie gospodarz. – Ujęłaś mnie swoją bezczelnością, mała.

Podchodzi do bańki ze świetlikami. Odkręca wieczko, wsadza do wnętrza rękę, nabiera garść owadów [tfu!] i wyrzuca do lufcika. Zakręca wieczko i stawia bańkę na swoim miejscu. Świetliki usiłują wzlecieć w górę i tłuką się o szklane ścianki.

– Iluż was tu przychodzi… – mówi jakby półgłosem do siebie. – Nie myślicie o oszczędnościach, żyjecie dniem dzisiejszym. I umieracie. Ty – zwraca się do mnie – ile byś pociągnęła bez doładowania?

– Nie wiem… – gorączkowo grzebię po kieszeniach, zbierając pieniądze. Brakuje jednej setki. Czy mogłam dać rykszarzowi stówę zamiast dychy?!

– Ja też nie wiem – mówi tamten z dziwną intonacją. – No, długo mam czekać? Dawaj forsę!

Podaję mu wszystko, co mam. Przelicza w jednej sekundzie – mimo kompletnych ciemności. Ma noktowizory.

– Dziecino, raczyłaś się pomylić – stwierdza bardzo uprzejmym głosem. – Mam siedemset siedemdziesiąt dwa.

Po raz dziesiąty przeszukuję kieszenie. Boczne, wewnętrzne i te na piersi…

W głębi pomieszczenia otwierają się jeszcze jedne drzwi. Wchodzi trzech drabów – ogromnych, pachnących skórą i potem, dzwoniących czymś metalicznych i miarowo posapujących. Wypukłe soczewki ich noktowizorów odbijają blask bańki ze świetlikami.

– Tobie co, na żarty się zebrało? – Teraz diler niemal syczy. W chwili, gdy rusza na mnie, znajduję palcami na dnie kieszeni spodni ciasno zwinięty jeszcze jeden banknot.

Diler natychmiast się uspokaja. Ponownie przelicza pieniądze i skinieniem głowy wydaje drabom polecenie:

– Pełny bak. W jednym pakiecie. Ten podniszczony. I uważać mi na tę dzikuskę!

W mroku błyskają zęby. Diler się uśmiecha.

– Idźcie z nimi, dziewczyny. Oni nie zrobią wam krzywdy.

* * *

Jeden idzie z przodu, a dwóch po bokach. Jakby nas konwojowali. Ewa chwyta mnie za ramię. Wychodzimy na podwórze zawalone śmieciami i rozmaitymi rupieciami. Podniósłszy głowę stwierdzam, że niebo zaczyna się rozjaśniać.

Pierwszy wychodzi na zewnątrz, nakazawszy nam odczekać chwilkę. Na ramię opada mi ciężka, gorąca łapa.

– Ej, ty, Czarna… Masz chłopaka?

– Mam – odpowiadam spokojnie. – Jest mistrzem kara-ju.

– Akurat! – drab parska śmiechem. Błyskają zęby i okulary.

Jego dłoń przesuwa się po moim tyłku. Odskakuję.

– Zostaw! – ostrzega jego kompan. – Szef ci jaja powyrywa.

– Oj, no… błagam cię. Szef się o niczym nie dowie.

W tej chwili powraca ten, który poszedł przodem. Kładzie na ziemi przed Ewą płaską dyplomatkę. Otwiera ją. Wyciąga opaskę. Ewa podciąga do góry lewy rękaw. Ma dreszcze.

Opaska zamyka się na ręce Ewy nieco powyżej łokcia.

W tej chwili nie myślę już o niczym, nawet o tym byku za moimi plecami. Patrzę na Ewę. Teczka cichutko brzęczy. Ewa głęboko wzdycha, napina mięśnie, ale na jej twarzy pojawia się uśmiech… No tak. Nareszcie. Udało się! Dopięłyśmy swego!

Podwórze zalewa fala jaskrawego światła, wydobywając z mroku porzucone puszki, kanistry, trzech drabów z teczką i mnie z Ewą.

– Nie ruszać się. Kontrola energetyczna!

Tracę władzę w nogach.

Draby wcale nie zamierzają się nie ruszać. Jednakowymi gestami wszyscy sięgają za pazuchy. Co oni tam mają? Porażacze? Samostrzały?

Ewa podskakuje i rzuca się w cień, wlokąc za sobą aktówkę. Ja biegnę za nią. Nie wiedzieć czemu wydaje mi się, że przede wszystkim powinnam zdjąć Ewie opaskę – a potem niech ktoś spróbuje udowodnić, że brałyśmy udział w nielegalnej transakcji… Być może po prostu przechodziłyśmy obok?

Ale tamci niczego nam nie muszą udowadniać. Podejrzani o kombinacje energetyczne nie podlegają zwykłemu prawu. A my zostałyśmy złapane na gorącym uczynku. Na gorącym uczynku!

Odwracam się i patrzę przez ramię…

I widzę.

Nie wiadomo dlaczego kontroler jest tylko jeden. Goryle rzucają się na niego ze wszystkich stron – nie mają niczego do stracenia. Jeden rozkręca nad głową ciężki łańcuch. Drugi ma samostrzał, a trzeci porażacz. Pojmuję, że powinnyśmy natychmiast uciekać – ale nie mogę ruszyć się z miejsca.

Mija z pewnością całe mgnienie oka.

Kontroler odbija się od ziemi. Prawą nogą kopie w pierś przeciwnika z samostrzałem. Goryl wali się na ziemię. Kontroler obraca się w powietrzu jak baletnica, i lewą stopą zahacza o szczękę drugiego napastnika. Ten pada na ziemię wypuszczając broń z ręki. Trzeci strzela z porażacza – widzę cieniutki, niebieskawo-biały łuk. W następnym ułamku sekundy naprzeciwko wylatuje nić jeszcze potężniejszego ładunku, tworząca fioletową pętlę. Sypią się iskry. W powietrzu rozchodzi się ostry zapach spalenizny.

Goryl bezgłośnie pada na ziemię i już się nie rusza. Ten, który dostał w szczękę też leży bez ruchu. Ale trzeci unosi samostrzał…

Wydaje mi się, że słyszę śpiew lecącej do celu cieniutkiej stalowej strzałki.

Kontroler strąca ją dłonią, czemu towarzyszy zgrzyt metalu o metal. W następnej sekundzie ponownie rozjarza się niebieski łuk. Słychać cichy trzask jakby rwanego płótna. Ciało ciężko wali się na ziemię. I zapada cisza.

Ewa targa mnie za rękę.

Rozjaśnia się niebo. Przekleństwo! Po ciemku miałybyśmy jakieś szanse. Biegniemy tak, jak nie biegałyśmy nigdy w życiu. Spod naszych nóg na wszystkie strony bryzgają ogryzki, odłamki szkła, puszki po konserwach; śmietnik ciągnie się bez końca. Miotamy się pomiędzy pustymi kanistrami, przebijamy się przez złomowisko pordzewiałych rur, musimy znaleźć wyjście, wyjście – a wyjścia nie ma; wszędzie tylko nowe góry śmieci, jakieś ogromne leżące na boku koło dynamo, kałuże pełne stęchłej wody, góry czarnych, popękanych opon…

– Pomóż mi!

Ewa nie od razu pojmuje, co chcę zrobić. Ja jednak nie czekając na nią z całej siły napieram na górę śmierdzącej gumy i w końcu Ewa rzuca się mi z pomocą. Raz… dwa… wytrzeszczam oczy… Trzy! Wieża z opon wali się na ziemię zamykając przejście pomiędzy dwoma ciężkimi blokami – akumulatorami, które zakończyły już swój pracowity żywot. On tędy nie przejdzie! Nie przejdzie!

Z drugiej strony gumowego wału bije niebieski łuk. Opony topią się i osiadają. Ku niebu wzbija się kłąb czarnego dymu…

Ponownie rzucamy się do ucieczki.

W prawo. W lewo. Powinnyśmy się rozdzielić, wtedy choć jedna miałaby szansę… Myślę o tym beznamiętnie, jakby to nie mój los ważył się teraz, jakby chodziło o kogoś innego. Co prawda wyboru i tak nie mamy – droga jest tylko jedna, nie ma na niej żadnych rozwidleń. W prawo. W lewo…

Ewa wydaje z siebie stłumiony okrzyk. Z rozpędu przebiegam jeszcze kilka kroków i odwracam głowę; Ewa leży na ziemi, a nad nią pochyla się czarna sylwetka kontrolera.

– Uciekaj! – woła Ewa ostatkiem sił.

Bardzo bym chciała okazać nieposłuszeństwo, ale nie mogę. Na wargach mam metaliczny posmak. Biegnę jak zagoniony zwierz… lecę… i nagle otwiera się przede mną wyjście!

Ostatnim wysiłkiem przeskakuję przez wyłom w betonowym ogrodzeniu, wypadam na ulicę…

I w tejże chwili ktoś chwyta mnie za włosy. Z tyłu.

* * *

Pomieszczenie, w którym pożegnałyśmy się z pieniędzmi jest puste. Na stole jak przedtem stoi słój ze świetlikami, które już nie świecą.

Kontroler zrzuca mnie i Ewę na podłogę. Właśnie tak – zrzuca: przedtem nas niósł. Ląduję na rękach i kolanach, Ewa pada na bok; niezgrabnie, jakby była z waty. Stuka głową o ścianę, ale nie przestaje się uśmiechać dziwnym, bezmyślnym grymasem ust.

Kontroler szybko rozgląda się dookoła. W opustoszałym pomieszczeniu nie ma nikogo i niczego; tylko jak przedtem chroboczą świetliki. W świetle poranka zielone iskierki stają się odrażającymi robalami. Wklęsłe zwierciadło wewnątrz bańki zniekształca ich odbicia i stają się jeszcze bardziej paskudne. Teraz to już małe potworki.

– Tamten oczywiście zwiał – mówi kontroler sam do siebie. I zwraca się no nas: – No, smarkule, doigrałyście się…

Milczymy.

Kontroler podnosi rękę Ewy w górę. Rękaw zsuwa się ku ramieniu; powyżej łokcia widać ślad po opasce.

– Ile zapłaciłyście? – pyta kontroler.

Ewa oddycha ciężko. Wymieniam sumę.

– Skąd miałyście takie pieniądze?

Dziwne pytanie. Oddałyśmy po prostu wszystko, co miałyśmy, do ostatniej kopiejki. Teraz będziemy jadły bezpłatny syntetyczny makaron, dopóki nie pozdychamy z niedostatku energii – Ewa jutro, a ja pojutrze.

Kontroler uparcie patrzy na Ewę, a potem przenosi wzrok na mnie.

Nie jest już młody. Lepiej byłoby rzec, że jest człowiekiem bez wieku. Twarz ma pooraną bruzdami, ale nie są to starcze zmarszczki; to miejsca styków płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich oczodołów jakby ze szczelin bunkra. Przypominam sobie, jak się rozprawił z trzema napastnikami. Oni wciąż tam pewnie leżą.

– Zapłaciłyście za świństwo bez wartości – mówi nieoczekiwanie łagodnym głosem. – Tania podróbka. To nie energia.

Patrzę na Ewę. Uśmiecha się.

– To nie energia - mówi kontroler z naciskiem. – To tani zamiennik. Dwa, trzy takie doładowania i cześć, żegnaj rozumie…

Ewa nadal się uśmiecha. Jakby wszystko, co się z nami dzieje, było żartem. Rodzajem gry. Patrzę na nią i ogarnia mnie strach. Potem przenoszę wzrok na kontrolera, który kiwa głową.

– Te dranie was trują za wasze ciężko zarobione pieniądze.

– Ale gdyby nie to, ona nie dociągnęłaby do rana! – wyrywa mi się sprzeciw.

Pancerne płyty jego twarzy przesuwają się odrobinę – kontroler marszczy brwi.

– Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich. Tak czy owak są braki. I dlatego… ustanowiono tak nieludzki system kar.

Zapada cisza. Ewa milczy. Ja milczę. Nie wiedzieć czemu, uciszają się nawet świetliki w bańce.

– Idź – odzywa się wreszcie kontroler. – Zabierz ją stąd… I żebym was tu więcej nie widział!

Patrzę na niego nie dowierzając własnym uszom.

– Idź! – powtarza głośniej. – Liczę do pięciu. Raz…

Podrywam się jak kolnięta szydłem. Ewa zostaje z tyłu, ale spóźnia się zaledwie o jedną sekundę. Zderzamy się w drzwiach, przeciskamy się, biegniemy ramię w ramię ciemnym korytarzem… I wypadamy na podwórze. Z prawej strony – ściana opustoszałego wieżowca. Z lewej – ogrodzenie śmietnika.

– Cztery… – mówi kontroler gdzieś z tyłu w pustym pomieszczeniu.

Słyszałam o takiej zabawie. Wypuszcza się ofiarę, a potem się ją goni – i zabija jakoby podczas ucieczki. Taka policyjna rozrywka…

Uciekamy. Przelatujemy przez plac. Wypadamy na ulicę, dajemy nura w sąsiednią bramę, przebiegamy przez nią i gnamy dalej. Spod nóg pryskają na boki szczury. Słyszymy za nami pogoń – ten kontroler biega tak, jakby w ogóle nie był człowiekiem…

Zaczynamy wpadać na ludzi. Jakiś stróż kręci pedałami śmieciarki: spod okrągłej szczotki wyfruwają papierki po cukierkach i puste puszki po napojach energetycznych. Patrzy na nas jak na wariatki, więc trochę zwalniamy.

Ten kontroler chyba nie zastrzeli nas przy świadkach?

A może zastrzeli?

W końcu nabieramy odwagi, żeby się obejrzeć.

Nikt nas nie goni. Dawno już przebrzmiało „pięć", a prześladowca wciąż się nie zjawia.

Padamy na skraj chodnika. Siadamy i łapiemy oddech. Podpełza ku nam rozwoźnik napojów, a za nim wózek z kanapkami. Bezmyślnie wsuwam w szczelinę kartę kredytową – zapala się jakby zawstydzone czerwone oczko. Zapomniałam: konto jest puste…

Ale napój dostajemy bezpłatnie. Wypijamy po dwie puszki.

– Jak się czujesz?

Ewa przez chwilę milczy, jakby sprawdzała swoje wrażenia.

– Dziwnie… Kręci mi się w głowie. Gorzko mi w ustach. Ale… chyba żyję. Jak myślisz, kłamał?

Może kłamał. Wzruszam ramionami.

– Wypuścił nas? – pyta ostrożnie Ewa.

– Tak jakby…

– I nie spisał nas?

– Nie.

– Tak się nie zdarza – mówi Ewa, pomyślawszy przez chwilę.

Wstaję z trudem. Bolą mnie wszystkie mięśnie i stawy.

– Posłuchaj, przyjaciółko… Jest ranek, a my żyjemy. Czego nam więcej trzeba? Chodźmy się wyspać, bo wieczorem trzeba iść do pracy.

Idę ulicą i kręcąc głową usiłuję się zorientować, gdzie jesteśmy. Ryksza już nie dla nas, trzeba będzie drałować „dwójką"…

Ewa dogania mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Wiesz…

– Co?

– Dziękuję – mówi cichutko.

* * *

Mija kilka dni. Codziennie wieczorem wchodząc w sieć i sprawdzając, czy jest pakiet, trzęsę się jak mysz na bębenku: dostanę godzinę energii? A może zamiast tego przeczytam zawiadomienie o ukaraniu?

Nic jednak się nie dzieje i powoli przestaję drżeć. Ostatecznie, gdyby ten kontroler zechciał poszukać, to znalazłby nas bez trudu.

Im głębiej się nad wszystkim zastanawiam, tym więcej znajduję w tym osobliwości. Na przykład nawet nie zapytał, jak trafiłyśmy do tego dilera, kto nam dał adres i hasło. Mówi się, że kontrolerzy mają swoje sposoby prowadzenia przesłuchania – po prostu nie można przed nimi niczego ukryć…

Pewnej nocy, zaraz po godzinie energii, idę do sklepu ze świecącymi rybami. Za kontuarem zamiast chłopaka o ptasich oczach tkwi pochmurna i niezbyt urodziwa pannica.

– Cześć – mówię beztrosko. – A gdzie ten… ten co tu pracował wcześniej, taki młody człowiek o czarnych oczach?

– Ja tu pracuję – mówi pannica ponurym głosem. – I nikt poza mną. A wolnych miejsc nie ma i nie będzie.

– Posłuchaj, ja tylko zwyczajnie chciałabym go odnaleźć.

– Nie ma tu takiego i nie było – powtarza uparcie. – Chcesz coś kupić, to kupuj. A nie – to spadaj. Łażą tu różni…

W innych okolicznościach byłabym jej wyjaśniła, że chamstwu należy przeciwstawiać siłę ducha i godność osobistą. Bardzo dokładnie bym jej to wyjaśniła, żeby zapamiętała na całe życie. Ale teraz nie mam ochoty wdawać się w jakiekolwiek spory. Odwracam się po prostu i wychodzę.

Na skrzyżowaniu ulic tańczy jakiś chłopiec z dziewczyną. Dobrze tańczy, wkłada w to całą duszę. Wokół stoją ludzie i klaszczą w dłonie – w tym rytmie nie ma niczego skomplikowanego, trudno wymyślić bardziej prosty. Zatrzymuję się obok i z braku lepszego zajęcia zaczynam wystukiwać synkopy.

Aresztowali łącznika? Czy sam się zwolnił, żeby nie kusić licha? Może już nie żyje?

Patrzę na otaczające mnie roześmiane twarze. Przypominam sobie słowa kontrolera: „Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich".

Przelotnie podchwytuję czyjeś uważne spojrzenie. Odwracam głowę: nikt na mnie nie patrzy, obserwator odwrócił wzrok. Ukrył się. W tej ciżbie już go nie odnajdę.

Może mi się tylko wydało?

Niech was wszystkich zaraza weźmie! Przecież nie będę się kryła przed byle spojrzeniem!

Po bruku dzwonią metaliczne podkówki. Nieświadomie wybijam sekwencje ze swojego programu: „Czer-nieb-czar-biel! Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół"! Potem i ten rytm przestaje mnie zadowalać. Komplikuję go i zmieniam, to stapiając się z rytmem tłumu, to wracając do swojego i wybijam własny niepowtarzalny rysunek. Tętni krew w skroniach, stukają obcasy. Sypią się iskry.

Tańczę wewnątrz kręgu. Pośrodku swojej własnej przestrzeni. Okazuje się, że mam swoich widzów, którzy teraz klaszczą, zachłystują się z zachwytu i coś krzyczą…

Z głębi pamięci wypływa coś niepojętego: śpiewaj, jakby cię nikt nie słyszał, tańcz, jakby cię nikt nie widział. Żyj tak, jakby na ziemi był raj…

Daję nura w tłum i uciekam.

* * *

Ewa dopada mnie w bramie domu.

– Gdzie cię nosi? U Długiego zbiera się taaakie towarzystwo!

Długi mieszka na sąsiedniej ulicy. Jego dom kiedyś był dziewięciopiętrowcem, ale potem coś tam trzasnęło w podziemnych trasach komunikacyjnych i dom tak jak stał, tak osiadł – byłe piąte piętro, na którym mieszkał Długi, stało się drugim podziemnym. Mówią jeszcze, że z tego domu jest wyjście na stare metro.

Przychodzimy z Ewą ostatnie i Długi zamyka za nami drzwi.

Pokój ma ogromny – kiedyś był prostokątny, a teraz przypomina romb. Całą ścianę pokrywają wiewiórcze koła – dynamiczne wiewiórki droższe są od myszy, ale dają więcej światła. Ma tych wiewiórek pięćdziesiąt, wszystkie rasowe i dorodne, prawie łyse, muskularne i z bardzo krótkimi ogonkami [ogon pogarsza właściwości dynamiczne i specjalnie wyhodowano taką odmianę]. Kiedy wszystkie wiewiórki biegną wewnątrz swoich kół, w pomieszczeniu robi się jasno jak za dnia.

Teraz wiewiórki śpią. Koła spoczywają w bezruchu. Pośrodku pomieszczenia pali się jedna jedyna świeczka. W ogóle zabrania się palenia otwartego ognia w zamkniętych pomieszczeniach, ale Długi to Długi – ma dość forsy, żeby łamać zasady.

W pokoju zebrało się dziesięć osób. Wszyscy siedzą kręgiem na podłodze. Długi wyciąga patyczek [prawdziwą drewnianą szczapkę] i wtyka ją w płomyk świecy. W powietrzu rozchodzi się miły zapach naturalnego dymu. Rozdymam nozdrza.

Patyczek jest cieniutki. Czerwony płomyk pożera suche włókna i pełznie ku palcom Długiego.

– Miałem ogień – mówi Długi monotonnym głosem. – Ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!

I przekazuje szczapkę siedzącej obok Ewie. Ewa ostrożnie bierze ją w palce.

– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!

I przekazuje drewienko mnie. Patrzę w płomyk jak zaczarowana i powtarzam:

– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!

Podaję pałeczkę dziewczynie z lewej, którą widzę po raz pierwszy w życiu. Dziewczyna ma ochrypły głos, jakby była przeziębiona:

– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!

Drewienko krąży dalej. Ktoś tam terkocze szybciutko, żeby pozbyć się szczapki, inny przeciwnie, chciałby zatrzymać ją dłużej. A płomyk wciąż pełznie w górę i zbliża się do palców. Coraz trudniej utrzymać szczapkę w ręce.

– Miałem ogień, ogień zgasnął – to znów Długi. Szybko powtarza drugą część i podtyka szczapkę Ewie.

– Miałam ogień, ogień zgasnął – Ewa mówi powoli, nie zwracając uwagi na to, że płomyk niemal dotyka jej palców. – Niechajby to piorun trzasnął!

Ona chce, żeby szczapka dopaliła się w jej palcach. Ale wyliczanka się skończyła, a zgodnie z regułami gry nie można zwlekać z przekazaniem ogieńka.

– Miałam ogień – zaczynam. – Ogień zgasnął. Łaaaa!

Przeklęty płomyk tak pali w palce, że wypuszczam szczapkę. Dmucham na palce. Wszyscy wybuchają śmiechem.

– Przegrałaś – mówi Długi.

No, to akurat wiem sama. Teraz, zgodnie z regułami gry, powinnam całować się ze wszystkimi siedzącymi w kręgu. Dziewczyny chichoczą. Chłopcy radośnie szczerzą kły: Długi, i Fikus z bloku „B" i nieznajomy osiłek o pełnych policzkach. I Ignat… a jego akurat nie spodziewałam się tu zobaczyć.

A wcześniej, kiedy graliśmy w „płomyczek", nigdy nie przegrywałam!

– No, zaczynamy – odzywa się Długi. – Kto pierwszy?

– Nikt – odpowiadam bez namysłu. – Nie mam zamiaru.

Długi unosi brwi.

– Znasz reguły?

– Znam!

Odszukuję na podłodze węgielek – szczapka jeszcze się żarzy, jeszcze jest gorąca. Wyciągam z włosów zapinkę i ujmują węgielek jakby kleszczami. Podnoszę ją do ust…

W ostatniej chwili pytam samą siebie: może dać sobie siana? Pocałuję się ze wszystkimi, niczego mi nie ubędzie…

Przyciskam do warg to, co zostało ze szczapki. Bardzo ważne jest, żeby nie jęknąć. Oblewa mnie pot, ból spina mi wszystkie mięśnie. Wypuszczam węgielek, który ponownie spada na podłogę.

Wszyscy milczą. Nawet dziewczęta ucichły. Ewa patrzy na mnie ze współczuciem. Ignat robi tak głupią i pełną rozczarowania minę, że chce mi się śmiać.

– Dzika jesteś – mówi Długi półgłosem. – No to co, gramy dalej?

Ale nikomu już nie chce się grać. Ewa proponuje, żebyśmy zajęli się opowiadaniem strasznych historii.

Długi gasi świecę. Teraz siedzimy w ciemności, co mnie cieszy, bo nikt nie zobaczy, jak na wardze rośnie mi pęcherz.

Odliczamy. Jako pierwsza opowiadaczka startuje dziewczyna z chrypką na lewo ode mnie.

Zaczyna umyślnie głuchym i ponurym głosem.

– Była raz sobie dziewczyna. W jej dzielnicy ginęli ludzie. To jeden przepadnie, to drugi… Ona jednak wcale się tym nie przejmowała. Raz po godzinie energii poznała chłopaka. Miał bardzo ładne oczy, ale twarz skrywał pod chustą. I nigdy tej chusty nie zdejmował… Pewnego razu poszli na spacer. I nagle chłopak proponuje: chodź, wejdziemy na szczyt wieżowca. Dziewczyna się zgodziła. Zaczęli piąć się po schodach i doszli do pięćdziesiątego piętra. Dziewczyna mówi: „Dalej już nie mogę". A chłopak ponagla – wyżej i wyżej! Doszli do setnego piętra i dziewczyna siadła na podeście. Dość, mówi, dalej już naprawdę nie dam rady. A chłopak: „To skocz w dół!" Ona: „Coś ty? Odbiło ci?" A on zdejmuje chustkę…

Któraś z dziewcząt pisnęła cicho.

– A gębę ma – ciągnie chrypula – wielką i okrągłą, a od środka czaszkę widać. I dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, co to za chłopak. Ale nie straciła głowy – skoczyła w szyb windy i chwyciła za przeciwwagę. Lina nie była zablokowana i przeciwwaga pojechała w dół, opuszczając dziewczynę do samej ziemi nietkniętą… To wcale nie jest bajka – zakończyła dziewczyna już normalnym głosem. – Mnie samej się to przydarzyło.

– Bujdy – wyrwało się komuś, chyba Ignatowi.

– W starych wieżowcach liny dawno już pogniły – mówi Długi.

– W niektórych pogniły. A w innych są stalowe.

Zapada cisza. Gdyby nie oddechy, można by pomyśleć, że pokój jest pusty.

– Życiojadów nie ma – mówi cicho Ewa. – Jakże człowiek może się karmić życiem samobójcy? Nieprzeżytym żywotem? Jak?

– A kto powiedział, że oni są ludźmi? – odparła ostrym tonem dziewczyna.

– W naszym bloku trzy osoby przepadły nie wiadomo gdzie – stwierdził z zadumą w głosie nieznany mi chłopak. – Trzy osoby w ciągu półrocza.

– Po prostu zabrakło im energii – chrząka lekceważąco Długi. – Od czasu do czasu komuś znajomemu wlepiają karę… albo traci pracę, a zapasu nie ma. Nie wiesz jak to jest? Ciężko gadać o takich sprawach.

– A mnie mówiono – odzywa się Ewa ledwo słyszalnym szeptem – że zaginieni ludzie wyruszają do Zakładu.

Zapada cisza. Potem słychać sapanie i jakąś szamotaninę. Trącam Ewę łokciem w bok.

– No tak, do Zakładu – powtarza uparcie ta wariatka. – Tam jest pełno energii dla wszystkich. Nikt się nie trzęsie nad swoim pakietem. Nie znają nawet takiego słowa – „pakiet". Po prostu energia jest wszędzie… jak wiatr. Albo jak woda, kiedy pracują wodociągi.

– Życiojada widziałam na własne oczy – mówi dziewczyna z chrypką. – A Zakład… wybacz, ale to brzmi jak opowieści o życiu pozagrobowym. Jest, czy nie – i tak nie można tego sprawdzić.

* * *

Na drugi dzień wargi już mnie tak nie bolą. Pęcherz pękł. Mogę rozmawiać.

Wyspawszy się jak należy, godzinę przed zachodem słońca podchodzę ku bramie wiodącej do podnóża wzniesienia. Z całego miasta napływają strumienie pikseli.

Przebierając się w szatni spostrzegam nagle, że w szafce mam dwie pary nauszników. Błąd techników – podłożyli nowe, a zapomnieli zabrać stare. Mimo woli rozglądam się ukradkiem wokół siebie: nikt nie widzi? Nikt. Wszyscy wdziewają szaty robocze.

Przekładam więc stare nauszniki – z półki wkładam je do buta. Jeżeli mnie przyłapią, powiem, że zrobiłam to bezwiednie. Ostatecznie nie opuściły szafki!

Wkładam nowe nauszniki i czarne okulary. Zamykam rzepy – z tyłu, na czwartym kręgu kręgosłupa.

I idę na swoje miejsce pracy.

Idę pod górę, dopóki nie dojdę do znaku „401" i skręcam w lewo. Przeciskam się wąskim przejściem. Ewa ma miejsce pięćset trzynaste, a ja pięćset dwunaste; Ewa zawsze przychodzi wcześniej…

Dziś jej miejsce jest puste. Zdumiewa mnie to do tego stopnia, że następuję na rąbek swojej szaty i niewiele brakowało, a bym się wykopyrtnęła.

Na miejscu pięćset trzynastym nikogo nie ma! Czyżby Ewa miała się spóźnić?

Siadam na swoim miejscu i krzyżuję nogi. Spokojnie, mówię sobie. Trzydzieści sekund spóźnienia o niczym nie świadczy. Kiedy ostatnio widziałam Ewę? Wczoraj. Dzisiejszy dzień przespałam, a gdy wychodziłam z domu, już jej w pokoju niebyło…

Czas biegnie. Kręcę głową, wpatrując się w twarze ostatnich pikseli, biegnących kłusem na miejsca. Ewy wśród nich nie widzę.

Na platformę numer 401/513 wskakuje jakiś nieznajomy chłopak, młodziutki i jasnowłosy. Zajmuje miejsce Ewy!

– Zgubiłeś się? – pytam ostro. Odpowiedź chłopaczka zaczyna się od szerokiego, od ucha do ucha, uśmiechu, czemu towarzyszy szybkie mruganie powiek.

– Cześć! Wyznaczyli mnie na to miejsce! Przenieśli mnie ze skrajnej linii, czujesz bluesa? Był konkurs i wygrałem! Jak myślisz, dam sobie radę?

Patrzę na niego jak na przybysza z Marsa. Jego słowa jakby do mnie nie docierały. – To miejsce…

– 401/513! – pokazuje mi nowiutki żeton, który przypiął do nadgarstka.

– Był konkurs? Kiedy?

– No dziś! Zaraz po południu!

Czyli Ewę przenieśli na brzeg. Albo w ogóle gdzieś w kąt. Na miejsce tego… chłystka. Za co?

Nie łamać się! Tego już się nie da naprawić. Najważniejsze, że będzie miała pakiet. Nocą, po godzinie energii siądziemy sobie w kuchni, naparzymy herbatki…

Nie kończę tej myśli, bo w nausznikach słyszę odliczanie. Zaczyna się pokaz.

* * *

Po pracy szybko zbieram się do domu, cały czas myśląc o Ewie. Jasnowłosy chłopczyna nieźle sobie poradził [szczerze mówiąc w duchu życzyłam mu klęski]. Ma na imię Nikołaj. Teraz będzie pracował obok mnie. A co z Ewą?

Wsuwam nogę w but – i natykam się na przeszkodę. Stare nauszniki. Zupełnie o nich zapomniałam.

Położyć je ponownie na półkę? Jeszcze nie jest za późno.

Ręce same podejmują akcję bez udziału rozumu. Raz – mocuję nauszniki na nodze tuż nad kolanem. Dwa – opuszczam szeroką nogawkę. I nie ma zbędnych nauszników.

Zamykam swoją szafkę. Serce mi wali. Po co ja to robię?

Powoli wychodzę z szatni. Jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić i odłożyć nauszniki na miejsce. Na schodach unosi mnie strumień ludzi – teraz już zawrócić będzie trudniej. Ale wciąż jeszcze jest to możliwe.

Przy wejściu stoją policjanci. Wyraźnie im się nudzi. Przy wejściu przechodzi się przez bramkę wykrywacza metalu. W drodze powrotnej już tak nie sprawdzają i całym tłumem przechodzimy obok bramki. A policjanci też stoją ot tak, na wszelki wypadek.

– Hej, mała!

To nie do mnie. Idę dalej, nawet nie odwracam głowy.

– Eh ty! Głucha jesteś, czy co?

Ktoś mnie chwyta za rękaw. Liczę do trzech i powoli się odwracam.

Policjant jest nieco poirytowany: dlaczego nie zawróciłam po pierwszym wezwaniu?

– Co jest? – pytam bardzo spokojnie i uprzejmie. Serce wali mi jak bęben, gdzieś w okolicach żołądka. Kiedyś nas uprzedzano o możliwości obszukania na chybił trafił. Niektórych czasem obmacywali – ale mnie nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Ale czemu właśnie dzisiaj?!

Teraz wszystko zależy od mojego spokoju i opanowania. Jeżeli gliniarz zauważy, że drżę i się pocę… będzie po mnie.

Przygląda mi się. Ja patrzę mu prosto w oczy.

– Przejdź przez bramkę – mówi. Kiwam głową: Ot, głupstwo. Dlaczego nie? Zawsze z największą przyjemnością.

Na sekundę zamieram przed słupkami. Nie mam pojęcia, czy nauszniki wzbudzą reakcję czujników. Robię krok…

Bramka piszczy! Wyje na cały korytarz: mamy złodzieja! Brać go!

Policjant mocno ujmuje mnie za rękę nad łokciem.

– Co masz?

– Bransoletka – mówię spokojnie.

Przypominam sobie gorączkowo; w drodze do pracy zawsze zdejmuję szeroką metalową bransoletkę z prawej ręki i kładę ją na tackę przed bramką. Przeszedłszy przez bramkę zabieram swoje i idę dalej.

– Zdejmij i przejdź jeszcze raz.

Zdejmuję metaliczną opaskę. Zamieram przed bramką jeszcze raz. Jeżeli i teraz zawyje…

Robię krok, jakbym rzucała się w przepaść. Bramka milczy. Wychodzę z niebezpiecznej strefy – bramka milczy! Policjant patrzy badawczo, ale nic nie mówi. Drżą mi kolana. Nauszniki powoli zaczynają zsuwać się po nodze w dół. Czuję, jak ześlizgują się na kolano, a potem na goleń…

– Mogę iść? – pytam nieco szybciej, niż powinnam.

Policjant milczy przez długą jak wieczność sekundę.

Przeklęte nauszniki leżą mi teraz na trzewiku, niedbale ukryte pod spodniami. Żeby tylko nie spadły!

– Idź – mówi policjant.

Odwracam się i szybko ruszam do wyjścia lekko powłócząc prawą nogą.

– Czekaj!

Odwracam się.

Policjant się uśmiecha. Co jest? Gra w kotka i myszkę, czy co?

– Zapomniałaś o bransolecie – mówi gliniarz.

Na jego dłoni leży moja metaliczna bransoleta.

* * *

Wróciwszy do domu padam na łóżko i przez kilka chwil o niczym nie myślę. Ależ ze mnie idiotka! Po kiego grzyba mi nowe kłopoty, jakby starych było mało? Niewiele brakowało, a by mnie capnęli… sprawa wisiała na włosku. I to wszystko z powodu głupich nauszników?

Odsapnąwszy chwilkę oglądam swoje trofeum. Badam je bardzo uważnie.

Same nauszniki – metaliczne membrany – niewiele mnie interesują. Nie jestem inżynierem, a zwykłym pikselem. Ale każdy piksel wie, że na wejściu do rytmicznego bloku naszych nauszników jest jakiś bardzo prosty sygnał. Blok natomiast przekształca go w rytm, który nas zmusza do szybkich i precyzyjnych zmian barwy. O niebiańskim ekranie mówi się, że jest pełen barw, że te barwy mają nieskończoną ilość odcieni i że obrazy zmieniają się jeden w drugi prawie niezauważalnie… No, zobaczyłabym nasz pokaz, gdyby każdy piksel zamiast rytmu otrzymywał tępe rozkazy: „Niebieski! Żółty! Biały!".

Opamiętawszy się, ukrywam nauszniki za kratą wentylatora. Muszę znaleźć Ewę. Teraz to najważniejsze.

Pokoik Ewy nie jest zamknięty, ale wewnątrz jest pusto. Wszystkie osobiste przedmioty leżą porozrzucane jak popadnie; niepodobne to do Ewy, która jest pedantką.

Idę do kuchni. Siedzi tam Ignat – sam jak palec. Chcąc nie chcąc muszę go zagadnąć.

– Nie widziałeś Ewy?

Patrzy na mnie z niepokojem w oczach.

– Ja myślałem, że ona jest z tobą… Od rana jej nie ma.

– I z pracy nie wróciła?

Ignat kreci głową. Przysiadam na brzeżku żelaznego taboretu.

– Nie było jej na swoim miejscu – mówię, sama nie wiem po co.

Ignat otwiera szeroko oczy:

– Tak?! A gdzie…

I milknie.

* * *

Zbliża się godzina energii. Ewy nie ma w pokoju. W zasadzie mogłaby się podłączyć z pakietem gdzieś w innym miejscu. Ale nie wierzę, żeby zechciała tak zrobić.

Jak zwykle przed godziną energii człowieka nachodzą posępne myśli. Popadasz w ponury nastrój i ogarnia cię strach. Myślisz, że życie niesie ci same nieszczęścia i nieprzyjemności.

Za kwadrans dwunasta przypominam sobie, że nie sprawdziłam poczty. Siadam na rowerowe siodełko, naciskam na pedały… zapala się monitor na kierownicy.

Jeden list. Od Ewy. Wytrzeszczam oczy i czytam: „Zakład istnieje. Istnieje naprawdę! Dziękuję ci za wszystko".

Koniec.

Ten list tak mnie wytrąca z równowagi, że nieomal zapominam o podłączeniu. Za dwie dwunasta zaciskam opaskę na lewej ręce i pstrykam przełącznikiem. I w tejże chwili przypominam sobie, że nie zdążyłam sprawdzić, czy dostałam pakiet! Może z jakiegoś powodu wlepili mi karę?

Miejski zegar na wieży zaczyna bić: raz… dwa… trzy…

Dwanaście!

Opaska promieniuje ciepłem, które płynie ku sercu. Do krtani. Przed oczami w jakimś urokliwym tańcu igrają mi złote iskry…

Uśmiecham się.

Wszystko w porządku. Żyjemy. Z Ewą też wszystko jest w porządku. Nawet lepiej, niż myślałam; Ewa znalazła drogę do Zakładu! Zawsze o tym marzyła! Bardzo się cieszę.

Mogę wszystko. Tańczyć, śpiewać…

Karmię dynamomysz specjalną karmą z puszki. Wkładam ją do koła. Mysz rusza biegiem. Koło zaczyna się obracać. Zapala się lampka nad stołem.

Zamykam drzwi, siadam przy stole i kładę przed sobą przyniesione z pracy nauszniki.

* * *

Po dwóch godzinach zaczynam pojmować, że muszę mieć bęben. Albo werbel. Coś takiego jest po prostu niezbędne. Chowam rozebrane nauszniki i stukam do drzwi pokoju Ignata.

Tak się ucieszył, że niewiele brakowało, aby mnie całował po rękach.

– To ty?! Właź! Herbaty się napijemy… albo lepiej, mam wino…

– Nie dzisiaj – odpowiadam. – Pożycz mi rolki. Bardzo mi są potrzebne.

Wyraźnie jest rozczarowany.

Rolki Ignata są jego skarbem. Oszczędza je, czyści, smaruje, sam rzadko z nich korzysta i nigdy nie pożycza innym. Rolki są bardzo stare – mogą się połamać, a remontu nie przetrwają.

– Po co ci one? – pyta Ignat, uciekając spojrzeniem w bok. Ale ja już wiem, że nie zdobędzie się na odmowę.

– Muszę gdzieś pojechać. Bardzo mi się spieszy, rozumiesz?

* * *

Jadę po trotuarze przeskakując przez kraty kanalizacji. Rolki to wspaniała rzecz, ale nigdy nie zdołam zaoszczędzić tyle, żeby je kupić. Szczególnie po tym, jak z Ewą wydałyśmy wszystkie pieniądze na nielegalny pakiet.

Znowu myślę o Ewie. Teraz, gdy od godziny energii minął już jakiś czas, jej list nie wydaje mi się tak jednoznaczny jak przedtem. „Zakład istnieje". Czy Ewa mogłaby odejść bez pożegnania, nie powiedziawszy ani słowa? Czy mogłaby wszystko porzucić? Nieładnie z jej strony. Po tym, jak wydobyłam ją z takich tarapatów…

Wracam myślami do kontrolera, który nas wypuścił. Być może zniknięcie Ewy jest z nim jakoś powiązane?

Wylatuję za zakręt. Dzieciaki na placyku bawią się w gambę – chwyciwszy jeden drugiego utworzyły pociąg. Prowadzący ostro skręca to w lewo, to w prawo, a wszyscy podążają za nim. Łańcuch wije się niby żmija i miota na wszystkie strony jadącymi na końcu. Gra toczy się zwykle do momentu, w którym jeden z zawodników przewróci się, rozrywając łańcuch.

Wyczekuję na odpowiedni moment i podczepiam się na końcu.

Kolejka pędzi z diabelską szybkością. Ledwo nadążam z przebieraniem nogami, żeby nie nadziać się na krawężnik. Utworzona z ludzkich ogniw na rolkach stonoga przelatuje przez plac i ostro skręca przed sklepową witryną. Zarzuca mną i uderzam ramieniem o witrynę, która odpowiada hukiem jak powierzchnia bębna, ale nie pęka. Gamba mknie dalej. Rozwoźnik kanapek wywija orła, bryzgają na boki palety z drinkiem. Jakiś dozorca pospiesznie usuwa się na bok. Z daleka słychać pisk i jęk syreny policyjnej.

Ktoś z przodu wali się na ziemię, a pozostali wpadają na niego. Udaje mi się w porę rozluźnić chwyt; siła bezwładności przenosi mnie z prawej strony kupy leżących i usiłujących się podnieść uczestników zabawy. Ktoś klnie sążniście, inny zwija się ze śmiechu. Policyjne gwizdki szybko się zbliżają. Macham ręką chłopakowi prowadzącemu, który tak jak ja zdołał utrzymać się na nogach. Odpowiada mi podobnym pozdrowieniem.

Z pełną szybkością wpadam w boczny i mroczny zaułek, na niezbyt równy asfalt. Łoskot rolek odbija się od nisko sklepionych łuków bram. Zakręt; jeszcze jeden i trafiam na pustą ulicę, na której słychać tylko łopot skrzydeł wiatraczków na dachach. Jest tu jedna oświetlona witryna. Zwalniam.

Cała witryna zastawiona jest bębnami. Są tu ogromne kotły koncertowe, zestawy perkusyjne i dziecięce bębenki. Tam-tamy. Tołumbasy. Skórę i tkaniny ponaciągano na najprzeróżniejsze ramy i korpusy. Bardzo lubię to miejsce, ale nie za często mogę tu przyjeżdżać – zbyt daleko od domu.

Drzwi są zamknięte. Bez wiary w powodzenie targam klamką. Która godzina? Już niedługo zaświta, nic dziwnego, że sklep jest zamknięty.

Z głębi, zza bębnów, za którymi mógłby się skryć człowiek, powoli wysuwa się czyjś cień. W panującym półmroku nie widzę twarzy.

Zgrzyt zamka. Drzwi się otwierają.

– Właź.

* * *

Właściciel tego sklepu nazywa się Rimus. Jest znacznie starszy od wszystkich moich znajomych – ma ponad czterdzieści lat. Zapala dla mnie wszystkie lampy i światła; budzi myszy, wiewiórki i trąca głębokie, ale wąskie akwarium, w którym pływa elektryczny węgorz. Rozglądam się, jakbym wszystko widziała po raz pierwszy.

Bębnów są tysiące. Każdy ma swój głos. Teraz wszystkie milczą. Wyciągam rękę i nieśmiało stukam palcami po szorstkiej i dziwnie ciepłej skórze. Wydobywam z bębna dźwięk: głęboki, niski i tajemniczy – buuummm!

– Wybacz, że cię obudziłam.

– Nieważne. Czekałem na ciebie.

Odwracam się w jego stronę mocno zdziwiona.

– Na mnie?

– Zapamiętałem cię, Dzikusko. Często tu przychodzisz popatrzeć na bębny.

– Nie tak znów często. – Teraz zmieszałam się naprawdę. – Mieszkam dość daleko stąd. I… i nie mam pieniędzy. Tylko na maleńki… najmniejszy bębenek.

Kiwa głową, jakby wszystko to już wiedział. Gestem wzywa mnie, żebym poszła za nim w głąb sklepu. Stoi tam dziwne urządzenie – coś na kształt prymitywnie pospawanej klatki ż żeliwnych rur wodociągowych. Wewnątrz klatki umocowano i porozwieszano bębny i bębenki – z pozoru mogłoby się wydawać, że porozmieszczano je zupełnie przypadkowo. W rzeczywistości poumieszczano je według pewnego systemu, choć nie umiem odgadnąć jakiego.

– Usiądź i opowiedz, czego ci potrzeba.

Siadam, chowając pod stołkiem nogi z rolkami i zaczynam wyjaśnienia. Potrzebny mi bębenek, a jeszcze lepiej – kilka bębenków, choć akurat na to za bardzo nie liczę. Muszę sama, według własnego pomysłu skonstruować perkusję. Niewielką. To będzie… no, mówiąc krótko, syntezator rytmów.

Rimus słucha bardzo uważnie. Kiwa głową. Długo się namyśla, potem wchodzi do tej klatki z bębnami. W dłoniach trzyma dwie drewniane pałeczki. Cichutko i monotonnie zaczyna wybijać rytm na wielkim bębnie. Mimo woli podchwytuję rytm i wystukuję go dłonią na kolanie.

Rimus rzuca mi przelotne spojrzenie – i nagle coś go jakby podrywa. Miota się wewnątrz klatki, a bębny ożywają - wszystkie jednocześnie. Słyszę łomot swojej krwi – i tętno Rimusa. Słyszę tętno całego miasta. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że nadeszła godzina energii i lada moment obleje mnie fala ciepła.

Rimus przerywa grę. Opuszcza ręce. Wydostaje się na zewnątrz pomiędzy dwiema rurami. Serce mi wali, jak po długim biegu.

– Powiedz mi… – Rimus zawiesza głos i dość długo mi się przygląda. – Mogłabyś przeżyć bez tych codziennych podładowań? Bez godziny energii? No, chociażby dobę?

Takiego pytania się nie spodziewałam. Brzmi nieprzyjemnie i groźnie. Wstaję. Na rolkach trudno przyjąć postawę bojową. Co on ma na myśli? Czyżby domyślił się, że ukradłam nauszniki i mogą mnie za to odłączyć?

– Ależ nie… – widać, że uraziłam go moim brakiem zrozumienia. – Nie zamierzam ci niczego odbierać. Nie chciałem cię też straszyć. Po prostu przypominasz mi… niektórych ludzi… Oni wyczuwają rytm, jak ty. I mają… swoją własną energię. Energię płynącą z serca, nie czerpią jej z gniazdka w ścianie. Rozumiesz?

– Potrzebny mi jest bębenek – mówię chłodno. – Wystarczy maleńki werbel. Z resztą poradzę sobie sama.

* * *

Rozmawiamy aż do świtu.

– Ludzie urodzeni na równinie nie są tacy jak ci, co urodzili się w górach. Żyją wedle innego rytmu, rozumiesz? Sam świat jest zorganizowany rytmicznie. Na równinach jest to płynna, przeciągła pieśń. A w górach, gwałtowne, ostre zmiany rytmu i przerwy. Szczyty i przepaście. W górach żyją prawdziwie dzicy ludzie.

Nigdy nie byłam w górach ani na równinie. Moim światem jest Miasto. Szare kwartały mieszkalnych bloków, ulice, place i porzucone wieże drapaczy chmur. I rejony przemysłowe, do których nie dostaniesz się bez przepustki.

– Wszyscy jesteśmy więźniami i władcami rytmu. Ranek, wieczór. Sen, jawa. Wdech, wydech. Nasze serce to urządzenie do wytwarzania rytmu. Nasz mózg poddaje się rytmowi i sam go jednocześnie tworzy… Nie nudzę cię?

– Nie! Co też…

Zaciera ręce, jakby mu zmarzły dłonie.

– Pamiętasz swoich rodziców? – pyta ni z tego, ni z owego.

Sięgam pamięcią wstecz. Nie najlepiej mi to wychodzi. Byli chyba jacyś ludzie… Chyba ich nawet kochałam…

– Umarli.

– Od czego?

– Ze starości – mówię niezbyt pewnym głosem. I milknę.

Rimus ciężko kręci głową.

– Przytułek… Nie dom, ale przytułek. Tyle że wychowawcy nikogo nie stawiają do kąta – od razu pozbawiają pakietu… woli i celu życia…

Nijak go nie rozumiem. Zresztą on wcale się nie spodziewa, że zrozumiem. Idzie gdzieś w kąt magazynu i po chwili wraca z maleńkim bębenkiem, który mogłabym nakryć obiema dłońmi.

Bębenek jest stary, co można stwierdzić na pierwszy rzut oka. Pokryty jest wytartą, gdzieniegdzie nawet pokrytą jakby warstwą soli, skórą. Jest na nim jakiś bardzo niewyraźny, fragmentaryczny rysunek.

Przyglądam się uważnie. Na bębenku narysowano wilka.

– To… stara rzecz?

– Owszem, stara rzecz – mówi jakby z naganą w głosie. – Nie za piękna. Ale ma swoją duszę. Pamięta prawdziwe rytmy… narodziny, walki, śmierci… Weź. Przyda ci się.

Uśmiecha się i nieuchwytnym dla oka ruchem wyciąga ze stalowego żebra korpusu bębenka trójgraniasty sztylet bez jednej choćby plamki rdzy. Mimo woli odskakuję.

– Przyda ci się na wszelki wypadek – Rimus ostrożnie chowa broń w przemyślnie ukrytej pochwie. – Zwróć uwagę na zawieszenie bębenka. To łańcuch.

Zawiesza mi ten łańcuch na ramieniu. Bardzo wygodnie i wcale nie ciężko.

* * *

Wracam do domu rano. Słaniam się ze zmęczenia, ale jestem bardzo szczęśliwa. Pod drzwiami naszego bloku czeka na mnie Ignat. Biedaczysko, nie może się doczekać.

– Całe są te twoje rolki, nie bój się!

Jakoś dziwnie reaguje na moje słowa. Ucieka wzrokiem w bok. Widać, że jest zmieszany.

– Co się stało?

– Wiesz… Ewa się znalazła.

– Naprawdę?!

– W kanale. Znaczy, w kolektorze kanalizacyjnym. Spuścili wodę i ją znaleźli… Znaczy to, co z niej zostało…

* * *

– Niejasna historia – mówi Długi.

W jego rombowatym pokoiku płoną wszystkie lampy. Wszystkie dynamomyszy biegają w swoich kołach. Siedzę na podłodze i płaczę. Gwiżdżę na to, że on widzi moje łzy.

– Zbyt mocno uwierzyła… że Zakład jest jednocześnie światem pozagrobowym! Popełniła samobójstwo! Skoczyła do kolektora… a mnie napisała…

Nie mogę mówić, zachłystuję się łzami.

– Nie sądzę, żeby ona popełniła samobójstwo – mówi Długi.

Zaskoczona patrzę na niego przez łzy.

– Ona kochała życie – mówi Długi. – Owszem, było jej trudno i brakowało jej energii. Ale rozumiała, czym jest życie… I żadną miarą nie cisnęłaby go w kolektor… jak do zlewu.

Pojmuję, że on ma rację. Rozpacz mnie ogłupiła. Zbyt łatwo uwierzyłam w samobójstwo przyjaciółki.

– Czyli ktoś ją zabił!

Długi milczy.

– Ale kto?! I za co?! Co to ma wspólnego z Zakładem?

– Nie powiedziałaś mi – zaczyna Długi – co wam się przydarzyło tej nocy, kiedy szukałyście doładowania dla Ewy.

– A skąd o tym wiesz?

– Daj spokój – macha ręką. – Gdy jakiś sekret znają dwie osoby, zna i każda świnia w mieście.

Ponownie muszę mu przyznać rację. Zagryzam wargi.

– Nie bój się – mówi Długi. – Nie jestem twoim wrogiem.

Opowiadam mu, jak nadziałyśmy się na kontrolera. Jak starałyśmy się uciec, ale nie dałyśmy rady. I jak nas wypuścił.

Długi milczy.

– Kontrolerzy nigdy nie działają w pojedynkę – stwierdza wreszcie. – Nie widziałaś patrolu?

Teraz milczę ja. Ponownie muszę mu przyznać rację.

– Kontrolerzy nie maję też takiej broni. To, co opisałaś… To nie porażacz, to coś znacznie potężniejszego. Nie wiedziałem nawet o tym, że coś takiego w ogóle istnieje…

Milczę. Łzy na mojej twarzy zaczynają wysychać i ściągają mi skórę.

– I jeszcze… Kontrolerzy nigdy nikogo nie puszczają wolno – mówi Długi cicho. – Nigdy. Takie jest prawo.

Przypominam sobie wygląd tego, którego wzięłyśmy za kontrolera. Twarz jakby wykuta z żelaznych płyt. Patrzące z ciemnych, wąskich szczelin oczy…

– Więc kto to był?! – wyrywa mi się.

Długi kręci głową.

– Nie wiem. Ewa się dowiedziała… na krótko przed śmiercią. Na pewno się dowiedziała.

Te słowa podnoszą mi włosy na głowie.

– Ale…

– Uważaj na siebie – mówi Długi twardym głosem. – Może jesteś następna… a może i nie. Może w ogóle się mylę. Ale na wszelki wypadek częściej oglądaj się za siebie. I nie ufaj nieznajomym. Dobrze?

* * *

„Nie ufaj nieznajomym".

Teraz wszędzie mi się zwidują podejrzliwe, uważne spojrzenia. Rozglądam się na wszystkie strony tak, że boli mnie kark. Śledzą mnie, czy nie? A może śledzą, tylko ja tego nie zauważam?

Jasnowłosy Nikoła, mój sąsiad w pracy, ze wszystkich sił stara mi się przypodobać. A ja nie mam już sił, żeby patrzeć na jego szeroki uśmiech. Rzygać mi się chce na jego widok.

Dlatego, że myślę o Ewie, wyłącznie o niej. I przez wiele dni nie mogę myśleć o niczym innym.

Co noc, odebrawszy swoją porcję energii, biorę w ręce bębenek z wizerunkiem wilka. Zza kraty wentylacyjnej wyciągam rozebrany blok rytmu. Wyjmuję spod łóżka skrzynkę z instrumentami. Mam tylko dwie godziny, potem działanie doładowania słabnie, „światło w głowie" przygasa i zaczynam się czuć jak kompletna idiotka. W takich chwilach najważniejsze jest, żeby nie poddać się rozpaczy i nie rozwalić o ścianę tego, co już zrobiłam. A mam ochotę… wszystko wydaje się tak niezdarnie sklecone! Myślę wtedy, że nic z tego nie będzie, że nigdy mi się nie uda… I skąd w ogóle przyszło mi do głowy coś aż tak głupiego…

Zmuszam się wtedy, żeby wszystko starannie pochować: narzędzia pod łóżko, blok do skrytki za siatką wentylacyjną. A na drugi dzień, po godzinie energii, ponownie się biorę do pracy. Przez cały ten czas niemal nie wychodzę na ulicę, bo jestem zajęta. Zresztą, dość mam już nieustannego oglądania się za siebie, czekania na niewiadome nieszczęście, które nadejdzie nie wiedzieć kiedy i nie wiadomo z której strony. Pracuję jak robot na taśmie produkcyjnej.

I pewnego pięknego dnia osiągam to, co chciałam. Moja idea przybiera realne kształty.

Blok rytmiczny przymocowany jest do żebra bębenka. Do dolnej powierzchni przykleiłam cienką jak mydlana bańka membranę. Rytmiczny blok generuje drgania, a membrana rezonuje z denkiem bębenka. Wszystko jest takie proste, że dziwię się samej sobie: dlaczego od razu na to nie wpadłam?

Stukam dłonią w bębenek: raz, dwa, raz-dwa-trzy! Bębenek odpowiada natychmiast, bez pauzy i bez najmniejszego błędu powtarza rytmiczną sekwencję, od której noga sama zaczyna przytupywać w betonową posadzkę.

No proszę, zabaweczka jak się patrzy…

Na chwilkę zapominam nawet o Ewie i o tym, że mnie samej grozi podobne nieszczęście. Rozmawiam z bębenkiem, który bezbłędnie odgaduje moje najskrytsze myśli. Zawsze logicznie i nieprzewidywalnie.

Godzina energii dawno już minęła; zbliża się świt. Zarzucam sobie bębenek na ramię i wychodzę na ulicę. Bez rolek bardzo trudno jest dostać się do Rimusa. Puszczam się biegiem. Bębenek obija się o mój bok. W takt moim krokom zaczyna wtórować rytm – niegłośny, głuchy i jakby samoistny.

Ten rytm w jakiś dziwny sposób jednoczy się z moim tętnem i stukiem krwi w uszach. Biegnę coraz szybciej. Dozorca z maszyną do sprzątania na mój widok zjeżdża w bok. Woła coś za mną. Nie słyszę: w uszach gwiżdże mi wiatr, tętni krew i głośno bębni rytm małego werbla.

Prawie nie dotykam nogami ziemi!

Dyżurni odprowadzają mnie zdumionymi spojrzeniami. Do magazynu Rimusa wpadam jak kamień ciśnięty z procy. Policzki płoną mi od wiatru.

– Rimus! Rimus! Zobacz, co zrobiłam!

Siedzi nad wyglądającymi jak szkielet przedpotopowego potwora kręgami ogromnego bębna. Wstaje i wychodzi mi na spotkanie. Długo ogląda mój wynalazek, stuka w dekiel – a bęben dźwięcznie mu odpowiada. Co prawda nie aż tak wyraźnie, jak mnie.

– Zasiedziałaś się na dole – mówi wreszcie Rimus.

– Co?!

Oddaje mi bębenek. I długo patrzy mi w oczy.

– Posłuchaj uważnie tego, co ci powiem. Powinnaś szukać wyżej. Powinnaś wejść na samą górę. Idź do góry, Dzikusko! Tam właśnie znajdziesz to, co jest ci bardzo potrzebne do życia.

* * *

Czasami mi się wydaje, że Rimus jest bardzo mądry. A czasami myślę, że pośród tych jego bębnów zupełnie mu odbiło. Co to znaczy: „Idź do góry!". Przez całą godzinę wypytuję go na różne sposoby, on jednak nie chce o tym rozmawiać. Odnawia ogromny, stary bęben i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano.

Mocno poirytowana wychodzę na ulicę. Idąc do domu nieustannie myślę o tym, co mi powiedział.

W bramie natykam się na bardzo nieprzyjemnego typa: gotowa jestem się założyć, że dziś w nocy dostał lewe doładowanie. I z pewnością nie jest to pierwszy raz – ma na wargach jakiś idiotyczny, bezmyślny uśmieszek. A jego oczy się nie uśmiechają – zastygły w dwie bryłki szkła. Wydaje się, że niczego nie widzi – rozsunąwszy ogromne łapska idzie na mnie jak ślepy robot.

Usiłuję się wywinąć, ale drab jest bardzo zręczny. Chwyta mnie jakby żelaznymi palcami. Walę go kolanem w jaja, ale to na nic – nie czuje bólu.

– Dziewięć porcji – mamrocze niewyraźnie. – Dziewięć porcji… Jedna noc… Jeszcze wczoraj było osiem.

Jego dłoń wpiera mi się w pierś. Boleśnie. Wyrywam się w milczeniu, ale on jest silniejszy. I trzykrotnie cięższy.

– Rozumiesz, co to znaczy? Nie pojmujesz, jak to jest… zdechnąć, kiedy ci zabraknie dziewiątej porcji… Albo dziesiątej… Albo dwusetnej…

Wydaje się, że jest tak samo mechaniczny, jak rozwoźnik napojów. Wszystko ma oddzielne: twarz, oczy. Ruchy. Słowa. Mamrocze tak, jakby mi się skarżył. Ale jednocześnie przewraca mnie na asfalt i rwie na mnie sukienkę. Żebro bębenka wbija mi się w bok. Ostatkiem sił udaje mi się uwolnić jedna rękę i sięgam na oślep ku bębenkowi. Braknie mi paru, paru milimetrów…

– Dziewięć porcji… Ja chcę żyć, rozumiesz, ty?! Ja chcę żyć!

Z wąziutkiej, ukrytej w jednym z żeber bębenka pochewki wprost do mojej dłoni wysuwa się sztylet. Jak żądło. I kiedy mechaniczny człowiek, który dziś w nocy otrzymał dziewięć porcji fałszywej energii, nieco się ode mnie odsuwa, wbijam mu sztylet w biodro.

W pierwszej, pełnej przerażenia sekundzie wydaje mi się, że on i tego nie poczuje. Nieruchomieje, ale jego oczy się rozjaśniają. Jakby zobaczył mnie dopiero teraz. Obraca głowę, żeby zobaczyć, co go użądliło.

Cienkim strumieniem tryska na mnie cudza krew.

Napastnik wydaje ryk bólu. Chwytam bębenek i wyślizguję się spod niego niczym wąż. Łapie mnie za kostkę, ale ja wbijam mu sztylet w dłoń. Drab miota przekleństwo, puszcza…

I nagle nieruchomieje, klęcząc na trotuarze.

– Może to i lepiej – mówi bardzo spokojnie i wyraźnie. Kładzie się na bok i podkłada dłoń pod głowę, jak bardzo zmęczony człowiek, który szykuje się do snu.

Rzucam się do ucieczki. Po chwili wracam. On wciąż leży na boku, a pod nim zdążyła się już zebrać spora kałuża krwi – wygląda na to, że przypadkowo przecięłam mu jakąś arterię. Ale krew już nie leci… a człowiek nie oddycha.

Jest martwy.

Stoję nad nim z zakrwawionym sztyletem w dłoni. Nie chciałam! Był bydlakiem, zasługiwał na śmierć… Ale przecież te zadrapania mojego sztyleciku nie mogły śmiertelnie powalić takiego zdrowego byka!

Moje ubranie ocieka krwią. Trzeba wiać, dopóki nikt mnie tu nie zobaczył. Wszystko wskazuje na to, że to ja go zabiłam.

Co czuje człowiek, w którym zostało tak niewiele życia, że co noc musi się podładowywać nie raz, a dziewięciokrotnie? Skąd brał takie pieniądze? Z każdą nocą zostawało w nim coraz mniej życia. Im silniej czepiał się życia, tym mniej mu go zostawało…

W głębi bramy miga czyjś cień i rzucam się do ucieczki, przyciskając bębenek do piersi. Wciąż mam przed oczami martwą twarz zabitego przeze mnie człowieka.

* * *

„Idź do góry". Staje się to prawie moją obsesją. Włażę na dach naszego domu – dziewiąte piętro – i siedzę otoczona wiatrakami i matowymi bateriami słonecznymi. Kiedyś te baterie dawały mnóstwo światła i ciepła – słońce świeciło hojnie, po dwie, trzy godziny dziennie, a nie marne dwadzieścia minut jak teraz. Teraz baterie nikomu już nie są potrzebne, ale też nikomu nie chce się ich demontować. Siedzę na jednej z nich, jak na pokrytej pyłem lodowej tafli. Patrzę na miasto.

Wiatraki, wiatraczki… Ogromne płaty i mniejsze śmigiełka. Dachy są płaskie, wszystkie na jednym poziomie. Gdzieniegdzie poustawiano krzesła – ludzie lubią oglądać stamtąd pokazy energetyczne. Moje pokazy.

A dalej, prawie niewidoczne w ceglastej mgle, wieżowce, drapacze chmur… Ich wierzchołki toną w chmurach. Pierwsze piętra – do dwudziestego – są zamieszkane, ale wyżej nikt się nie osiedla. Ciężko wchodzić na takie wysokości. Dawniej, kiedy energii było pełno, wieżowce jarzyły się mnóstwem świateł. Wewnątrz nich i na zewnątrz kursowały windy. Ludzie bez żadnego wysiłku docierali na samą górę.

Idź do góry – powiedział Rimus. Wstaję i otrzepuję pył ze spodni.

* * *

Dzielnica wieżowców ma złą sławę. Nie tylko dlatego, że pośród rozwalin i ruin działają rozmaite podejrzane przedsiębiorstwa i firmy. Wieże powoli się rozpadają – dowolna z nich w każdej chwili może podzielić los Złamanej. Albo zleci ci na głowę samobójca, co też raczej do przyjemności nie należy.

Idę trzymając się ścian. Wieżowców jest tu od groma – kiedyś stawiano jeden za drugim. Ciekawe, gdzie też może być to, co „jest mi bardzo potrzebne do życia"?

Zadzieram głowę i patrzę w górę. Robi mi się niedobrze: ściana niknie gdzieś w warstwie obłoków. Ile potrzeba czasu, żeby dotrzeć na sam dach? I czy w ogóle jest tam jakiś dach – przecież z dołu widać tylko część wieżowca, reszta tonie w chmurach.

Poprawiam na ramieniu płaski łańcuch swojego bębenka. Idę wzdłuż ściany, pomazanej w rozmaite graffiti: są tu nieprzyzwoite słowa i zupełnie przyzwoite rysunki. Wielki czarny napis: „Sintety – głupolstwo i bydło!". Ciekawe, kim są sintety i za co ich tu wyzywają?

I nagle zatrzymuję się jak wryta. Obok jaskrawego, głupiego rysunku – roześmiana gęba z wydętymi czerwonymi wargami – dostrzegam coś znajomego.

Rysunek jest na poły zatarty, jak na moim bębenku. Ale można go rozpoznać.

Rysunek wilka.

* * *

Teraz już wiem, gdzie szukać. No, w każdym razie tak mi się wydaje.

Wieża ma tylko jedną bramę. Schody są bardzo brudne. Wszędzie wisi ciężki zapach – wygląda na to, że w szybie windy ktoś urządził sobie zsyp. Nie chciałabym tu mieszkać.

Z piątego piętra schodzi czterdziestopięcioletnia staruszka. Patrzy na mnie podejrzliwie. Pyta, do kogo idę.

– Do Oli – mówię nie mrugnąwszy okiem. – Tej z dziesiątego.

Staruszka przez chwilę nad czymś się zastanawia.

– Tam na dziesiątym mieszkają sami chuligani – powiada z naganą w głosie. – No dobra, idź…

Dziękuję za pozwolenie, myślę, uśmiechając się w duchu. Idę dalej. Bęben kołysze się u mojego boku i odzywa się cichutkim rytmem. Ten rytm: – ba-ba, bam!, ba-ba, bam! – dodaje mi sił.

Jednym tchem dostaję się na dwudzieste piętro. I zatrzymuję się zaskoczona; na szarej ścianie ktoś napisał kopciem: „Tu się kończą ludzkie siedziby. Jeżeli nie znalazłeś tego, kogo szukałeś, wracaj na dół". Napis wygląda na stary, ale niedawno ktoś go odnowił. Ciekawe, kto zadał sobie trud zamiany paliwa [świeczki, łuczywa?], na bezsensowny napis. A może ten napis ma jakiś swój sens?

Wchodzę piętro wyżej – i ponownie się zatrzymuję. Schody się kończą – zamiast nich zionie przepaść. Brak całego podestu. I co teraz?

Poręczy też nie ma. Z lewej i z prawej gładkie ściany. Gdybym umiała latać… ale nie umiem. Jak to radził nieznany życzliwy, wracać na dół?

Ale ja muszę wyżej!

Schodzę na najbliższe półpiętro. Jest tu okno bez ramy i szyb. Siadam na parapecie i ostrożnie wychylam się na zewnątrz.

Ale widok! Całe miasto jak na dłoni. Ciężko się tu oddycha – powietrze jest przesycone wilgocią, a wiatr ciska w twarz lepkie jak kisiel strzępy mgły. Uważnie rozglądam się wokół siebie.

No proszę. Żelazne schody. Stare, pokryte rdzą. Ciągną się przy ścianie w górę w odległości metra od mojego okna.

A tam, trzy piętra wyżej, jest jeszcze jedno okno.

Nic wielkiego, mówię sobie. Zwykłe schody przeciwpożarowe. Gdyby umieszczono je na dole, na asfalcie, skakałabym po nich jak elektryczna wiewióreczka. Na asfalcie czy pośród chmur – co za różnica?

Starając się nie mrużyć oczu wyłażę na parapet. Wiatr dmie mi w twarz. Dłonie robią się lepkie jak plaster. Zamykam oczy… Zmuszam się do ich otwarcia. Prostuję się na cały wzrost. Oto schody – jeden skok… Jeden krótki skok!

Wstrzymuję oddech i skaczę. Hurra! Stoję na schodach! Są szorstkie, zardzewiałe, ale zupełnie…

Spod stóp wyłamuje mi się cała zardzewiała płyta. Podeszwy się ześlizgują i zawisam na rękach. Wiatr targa moim bębenkiem.

Podciągam się, znajduję stopami oparcie. Zamieram w bezruchu, żeby złapać oddech.

Pode mną leży miasto. Nade mną jest to, czego potrzebuję. Muszę iść do góry.

* * *

Na pięćdziesiątym piętrze przysiadam na krótki odpoczynek. I po raz pierwszy myślę z niepokojem – jak wrócę na dół? Na godzinę przez zachodem słońca muszę być w przejściu – inaczej stracę robotę.

Nie ma co siedzieć! Idę wyżej.

Schody ciągną się i ciągną. Na zewnątrz obracają się śmigła wiatraków: to zakrywają prześwity okien, to je odsłaniają. Pomiędzy trzydziestym i czterdziestym piętrem są tak liczne, że niemal zahaczają o siebie śmigłami. Im wyżej jednak wchodzę, tym są rzadsze. Powyżej dziewięćdziesiątego piętra znikają w ogóle.

Wieża jest tu pusta – od dawna nikt tu już nie mieszka. Przynajmniej od kilku dziesięcioleci. Z rozbitych okiem dmie wiatr, bawiąc się pyłem i piaskiem na schodach. I zacierając ślady.

Bardzo to wygodne, myślę. Gdybym mogła się podładować tu, bezpośrednio na górze… I gdybym nie musiała chodzić codziennie do roboty… i gdyby w ogóle nie trzeba było jeść ani pić…

Wyjmując zza pazuchy manierkę pociągam zdrowy łyk. Ile pięter ma ten wieżowiec? Dwieście, trzysta – czy może tysiąc?

No tak: gdyby te wszystkie „gdyby" były prawdą, a nie idiotycznymi marzeniami, osiedliłabym się tu na górze ze swoim bębenkiem. Czasami tylko dla rozrywki schodziłabym na dół. A wiatr zacierałby moje ślady i policjanci by mnie nie…

Zza pleców dobiega mnie dziwny dźwięk. Odwracam się natychmiast i widzę, że na podeście pode mną stoi człowiek. Skąd on się tu wziął? Wleciał oknem, czy co?! Ma jakieś dwadzieścia kilka lat i ubrany jest tylko w czarne spodnie oraz mnóstwo rzemieni – cienkich, grubych, opinających jego pas, tors i ramiona. A pod rzemieniami ma tylko węzły mięśni i ścięgien. I blizny. Patrzy na mnie, uśmiecha się a ja bezwiednie się cofam, żeby uciec w górę.

W okno nade mną wlatuje – tak, właśnie wlatuje! – jeszcze jeden. Starszy i nie taki żylasty. W pierwszej chwili wydaje mi się, że na plecach ma skrzydła. Potem wypuszcza z dłoni węzłowatą linkę, która umyka przez okno jak czarny wężowy język.

Teraz stoję między nimi i nie mam dokąd uciec.

– Wysoko wlazłaś, sintetko – mówi ten, który zjawił się, jako pierwszy, pokryty rzemieniami i bliznami. – Skoczyłabyś z dwunastego. A może masz manię wielkości?

– Nie jestem sintetką – mówię.

Parska śmiechem.

– No tak, oczywiście. Jesteś maniaczką. Chcesz się rozmazać na asfalcie tak efektownie, żeby dozorcy przez cały tydzień zgarniali twoje flaki. Chodź, pomogę ci!

Macha ręką ku oknu, jakby mnie zapraszał. Cofam się o stopień w górę.

– Co ty tu robisz? – pyta drugi głuchym głosem.

Dobre pytanie. Szukam… sama nie wiem, czego. I nie wiem, po co. Ale jak im to objaśnić?!

– Zachciało ci się polatać – uśmiecha się żylasty.

– Nie.

– To po co tu przyszłaś?

– Muszę wejść na górę. – Patrzę na starszego oczami pełnymi nadziei. Wydaje mi się, że to on tu dowodzi. I jeszcze… wydaje mi się, że potrafiłby mnie zrozumieć. – Powiedziano mi, żebym szła na górę.

– To była pomyłka – stwierdził starszy po krótkim namyśle. – Tu, na górze, są tylko ptaki… i samobójcy. Aleks, wypuść ją.

Przy słowie „wypuść" zrodziła się we mnie nadzieja. Ale żyła tylko ułamek sekundy. Bardzo szybko zorientowałam się, jak zamierzają mnie wypuścić.

Muskularny Aleks dopada mnie jednym skokiem. Robi to tak szybko, że nie zdążam wyciągnąć sztyletu. Mój przeciwnik nie tylko jest silniejszy – potrafi lepiej walczyć. Bardzo szybko wykręca mi oba łokcie za plecy. A potem taszczy mnie w stronę okna.

– Poczekajcie!

Nikt mnie nie słucha. Bębenek zsuwa mi się z ramienia i toczy się w dół po schodach.

Aleks rzuca mnie plecami na parapet. Moja głowa zawisa nad przepaścią. Chwytam się życia łokciami, kolanami, obcasami, gotowa jestem wczepić się zębami w beton…

– Poczekaj – słyszę przez wiatr i łoskot tętna w uszach.

Spadam. Aleks chwyta mnie i wciąga ponownie na parapet. Dławię się oddechem.

– Daj no ją tu na chwilkę.

Siedzę na podeście. Wewnątrz. Na pokrytym pyłem półpiętrze. Przede mną, dwa stopnie wyżej, stoi starszy z moich zabójców.

– Skąd to masz? – podtyka mi pod nos bębenek z rysunkiem wilka.

– Dał mi… Rimus… – Trudno mi mówić. – Kazał… iść do góry…

Muskularny Aleks i jego starszy towarzysz wymieniają posępne spojrzenia.

– Staremu kompletnie odbiło – mówi ponuro Aleks. – Zwariował. To mi pachnie starczą demencją.

Starszy milczy. Milczę i ja. Targają mną dreszcze.

– Co ci jeszcze mówił? – pyta starszy, jakby miał prawo prowadzić przesłuchania.

– Nic. Po prostu… kazał mi iść na górę. A gdy zobaczyłam ten rysunek na ścianie…

Ponownie zapada cisza. Słychać tylko pojękiwanie wiatru, który przesypując pył zaciera nasze ślady na schodach.

– Jesteś sintetem? – pyta starszy.

– Nie wiem, co to takiego.

– Dostajesz swoją dozę, jak wszyscy? Poprzez gniazdko sieciowe? Podczas tak zwanej godziny energii?

Mówi takim tonem, jakby pytał o wstydliwą chorobę. Przełykam ślinę.

– Owszem. Jak wszyscy.

– Czyli jesteś sintetem – odzywa się Aleks. – Znaczy, jesteś podłączona do systemu. Dostaniesz swój pakiet – będziesz żyć. Nie dostaniesz – koniec, kropka. Jasne?

To akurat wiem od dawna.

– Miejsce sintetów jest na dole – mówi powoli starszy. – Nigdy więcej nie przychodź poza dwudzieste piętro. Bo jak nie, to wypadniesz z okna. Zrozumiałaś?

Co tu jest do rozumienia?

* * *

Niewiele brakowało, abym się spóźniła do przejścia. Staję na końcu długiej kolejki. Błyskawicznie wdziewam szatę, okulary i nauszniki. Gnam na swoje miejsce jako jedna z ostatnich. Nikoła gapi się na mnie, wytrzeszczając oczy:

– Myślałem, że się spóźnisz!

Nie mam nawet sił, żeby się wściec.

Okropnie się zmęczyłam. Przeciążyłam ramię. Przy gwałtownych ruchach bolą mnie mięśnie i stawy. Ale poczucie urazy i niezasłużonej krzywdy jest gorsze od bólu. Kimże oni w końcu są?! Kto dał im prawo, żeby z taką pogardą w głosie mówić: „Miejsce sintetów jest na dole?"

W nausznikach zaczyna się odliczanie. Podnoszę się z ogromnym trudem. Prostuję ramiona. W ostatniej chwili domyślam się, że trzeba sprawdzić zatrzask szaty – przesunął się o dobry centymetr w prawo! Ledwo zdążam ustawić go jak trzeba.

Sprawdzanie barw: Biała, czerwona, niebieska, żółta. Wykonuję ściśle wszystkie komendy. Ostatecznie jestem pikselem! Powinnam się skupić na robocie. Jestem pikselem! Drobnym punkcikiem na ogromnych ekranie. Jestem bardzo dobrym pikselem, o północy każdego dnia zwracają mi dziewięćdziesiąt osiem procent energii!

Jestem sintetem. I co z tego?

Zza chmur wyłania się słońce. Ekran odbija się na niskiej warstwie obłoków. Patrzy na mnie całe miasto. No, powiedzmy, że nie na mnie, niech tam – ale przecież jestem częścią ekranu, wielkiego, jaskrawego! Daję ludziom radość!

Rytm w nausznikach nie pozwala na najmniejszą chwilkę wytchnienia. Nie daje sił – przeciwnie, on je wysysa. Jeszcze jestem mu posłuszna, jeszcze tańczę… Ile minęło czasu? Pięć, siedem… może dziesięć minut? Co, tylko trzy?!

„Czer-nieb-czar-biel… Żół-czer-żół… Żół-czer-czer-żół…

„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!"

„Znoszona odzież nadaje się jeszcze na szmaty!".

„Czapki z podgrzewaniem – na energię wiatru!".

Jestem sintetem. Jestem sintetem. Jeżeli źle się spiszę w pracy, nie dadzą mi pakietu. „Wielu umiera… Energii nie wystarcza dla wszystkich". Kto to powiedział?!

Gubię rytm. Łapię jeszcze pełne zgrozy spojrzenie Nikoły. Zaraża mnie swoim strachem i potykam się znowu. I jeszcze raz.

Na wielkim ekranie z ogólnego obrazu wypada nagle maleńki punkcik. W samym środku. Chce mi się rzucić wszystko i bezsilnie paść na platformę. Ale trzymam się. Ostatnie minuty… „Dla was, mieszkańcy miasta!".

Padam dopiero wtedy, gdy znika słońce, a w nausznikach zapada cisza.

* * *

Okazuje się, że ukarali mnie tylko utratą jednego pakietu. I nie zwolnili, tylko przenieśli na krawędź, na miejsce 1001/005. W powiadomieniu napisano, że jestem bardzo cennym pracownikiem. Jeżeli na nowym miejscu pracy się postaram, to mój poprzedni status może zostać mi przywrócony.

No proszę, wszystko dobrze się skończyło. Mam zapas. A jutro się przygotuję, przyłożę się do pracy i dadzą mi energopakiet.

Ponownie wspominam tych z wieży, którzy potrafią latać. Którzy sintetów w ogóle nie uważają za ludzi. A kimże są oni sami? I kto wymyślił takie paskudne słowo: „sintet"?!

Siadam na pryczy. Układam sobie bębenek na kolanach. Cichutko zaczynam wystukiwać rytm; bębenek odzywa się raźnym głosem. To nie współczucie i w żadnym wypadku nie litość; to trzymana na uwięzi, sprężona siła.

Teraz myślę o Ewie i o tym, co się jej naprawdę przydarzyło. Była sintetem, jak ja. Ignat też jest sintetem. Jasnowłosy Nikoła jest sintetem. Nawet Długi – i on jest sintetem. Rimus…

Ci latacze znają się z Rimusem! Gdyby nie obawa, że się spóźnię, gdyby nie wszystko, co stało się potem, nie zapomniałabym o tak ważnym szczególe!

Bębenek mi przytakuje. Wydaje z siebie długi, dudniący huk – jak przed burzą.

* * *

Rimus ma klientów. Po raz pierwszy widzę, żeby ktoś kupował coś u niego. Tęga dama ostrzyżona na zero kupuje bębenek zabawkę dla małego chłopczyka. Dawno już nie widziałam dzieci – w naszej dzielnicy ich po prostu nie ma. Chłopak wygląda jak zwierzątko. Przyglądam mu się, ale nie decyduję się podejść bliżej.

W końcu wychodzi razem z matką i mogę wreszcie porozmawiać z Rimusem. Uważnie wysłuchuje wszystkiego, co mu opowiadam – urywanymi zdaniami, z urazą i zbita z tropu.

– Jak oni mogli mnie tak odprawić! Niewiele brakowało, a wyrzuciliby mnie przez okno!

– Nie uznali cię za swojaka – mówi Rimus ze strachem w głosie. – Ale dlaczego… Wydawało mi się, że jesteś taką samą dzikuską, jak oni.

– Co takiego?!

Rimus kiwa głową.

– Oni są dzikusami. Tak się o nich mówi i sami siebie też tak nazywają. I ty jesteś Dzika… Byłem pewien, że ty też.

– Ja…

– Ale oni nie uznali cię za swoją. Czyli… pomyliłem się. Wybacz mi.

Mogłabym przysiąc, że Rimus starzeje się w oczach. Trzęsie się. Życie ledwo, ledwo w nim się tli.

– Nie przeżywaj tego tak głęboko. – Robi mi się nieswojo. No proszę – człowiek dał mi bębenek, a ja mu robię przykrość…

– Dzika energia – on mnie wcale nie słucha – to jedyne paliwo dla ludzi. Jedyne prawdziwe paliwo. Te gnidy, dilerzy, nie mają go na składzie.

Zmieszana obracam w dłoniach swój bębenek. Wizerunek wilka przechyla się na bok.

– Nieszczęśliwe sintety żyją z tego, co im kapnie – ciągnie Rimus cichym głosem. – Oni nie potrafią podładować samych siebie. Ale dzikie serce rodzi dziką energię. Miałem nadzieję, że i z tobą jest tak samo.

– Jestem sintetem – mówię z goryczą. – Całe szczęście, że oni – ci twoi dzicy – w porę poznali twój bębenek.

– To nie jest mój bębenek – mówi roztargnionym głosem. – Jesteś sintetem… Jakież to smutne.

– Ale dlaczego?!

Kręci ponuro głową.

– Nie pytaj… Jeżeli jesteś sintetem, lepiej nie zawracaj tym sobie głowy. Idź… już niedługo godzina energii.

Wstaję z tam-tamu, na którym siedziałam do tej pory i powoli ruszam ku wyjściu. Nie oglądam się nawet za siebie. Nie żegnam się. Ujmuję w dłoń klamkę…

– Poczekaj!

Słowo dźwięczy jak głos bębna. Odwracam się.

– Posłuchaj – mówi Rimus. – A może to oni się pomylili? Oni, nie ja! Od tak dawna nie zgłaszali się u nich nowi dzicy, że zapomnieli, jak wyglądają nowicjusze!

– Drugi raz do nich nie pójdę.

Rimus zaciera dłonie.

– Posłuchaj… Jest tylko jeden sposób sprawdzenia, czy jesteś dzika, czy należysz do sintetów. I nie trzeba iść do nich, wystarczy…

Dziwnie jakoś błyszczą mu oczy.

Czeka, żebym zadała pytanie. No cóż, zadaję…

– Co to za sposób?

Odpowiada.

– Nie – mówię szybko. – Wiem, jak się od tego zdycha. Widziałam. Wolę na sobie nie próbować.

Rimus się garbi.

– No to żegnaj – mówi smętnie. – Wszystkiego najlepszego.

* * *

Do godziny energetycznej zostaje już niewiele czasu. Powinnam iść szybciej, ale wszystkie kłopoty i nieszczęścia tego dnia ciążą mi jak wór kamieni i ledwo powłóczę nogami.

Wspominam Ewę. Jakże było z nią źle, jak biedaczka cierpiała codziennie tuż przed godziną energii. Mówiła: „Zazdroszczę ci…". Czego tu zazdrościć? Ot, pałętam się tak samo, jak ona.

Potrząsam głową i zmuszam się do porzucenia głupich myśli. Wszystko w porządku. Zaraz dotrę do domu, podłączę się i natychmiast mi ulży. Będzie dobrze. Jutro pójdę do roboty, stanę na platformie 1001/005 i postaram się ze wszystkich sił. Przeniosą mnie na 1991/006. Za pół roku wrócę na środek ekranu. Najważniejsze, to zapomnieć o tym wszystkim. Nie łazić po opuszczonych wieżowcach. Nie myśleć o Ewie. Nie…

Z bramy po prawej stronie ktoś mi się uważnie przygląda. Szybko odwracam głowę. Dostrzegam tylko plecy – nieznajomy znika w mroku. Z tyłu na płaszczu na naszyty taśmą odblaskową jakiś znak… Chyba okrąg.

Bez namysłu rzucam się za nim w bramę. Nie wiadomo skąd wzięłam tyle siły. Do głowy mi nawet nie przychodzi, że tam, w mroku, on się może bez trudu ze mną rozprawić. Ale brama jest pusta. Nieznajomy przepadł jak kamień w wodzie.

Wracam na ulicę. Ludzi coraz mniej: wszyscy spieszą do domów, żeby zdążyć na rozpoczęcie godziny energii. Przyspieszam kroku. Niemal biegiem wpadam w swoją bramę i nogą otwieram drzwi wejściowe. Wkładam opaskę: cieniutkie igiełki wpijają mi się w ramię. Wtykam wtyczkę do gniazdka…

Na miejskiej wieży bije zegar. Dwanaście uderzeń. Mrużąc oczy czuję, jak opaska zaciska mi się wokół ramienia. Każda igiełką sączy się we mnie ciepło, radość i spokój…

Powoli zsuwam opaskę.

Na ręce nad łokciem zostaje czerwony odcisk, który zniknie za kilka godzin. Jeżeli ktoś natęży wzrok, dostrzeże we wzorze literki. A literki składają się w jedno słowo.

Na mojej ręce widać napis „S. I. N. T. "

* * *

Przez kilka następnych dni staram się prowadzić życie skromnego, spokojnego sinteta.

Chodzę do pracy. Odpoczywam. Po godzinie energii wychodzę na ulicę, piję napój energetyczny i weselę się ze wszystkimi. Za dobrą pracę przenoszą mnie na platformę 1001/997. O dwa mizerne kroki ku środkowi ekranu.

A gdy zasypiam nad ranem, śnią mi się koszmary. Wyrzucają mnie ze sto drugiego piętra, spadam i usiłuję wzlecieć w górę, ale nijak mi się nie udaje. Potok unoszącego się w górę powietrza łamie mi ręce i skrzydła…

Budzi mnie ból. Palce mam zdrętwiałe i zaciśnięte.

Długo leżę bez snu. Niebo się rozjaśnia. Przypominam sobie słowa Rimusa: „Pozornie, dla zamydlenia oczu, jest to zwykły nocny klub. Zgodnie z prawem, kluby otwierane są pięć minut po północy, ale najważniejsze dzieje się wcześniej… Oni nie czekają na godzinę energii. Nie podłączają się do sieci. Sami zdobywają energię. Nazywa się to Dzikim Rytuałem. Gdybyś była taka, jak oni, siła rytuału i tobie by się dostała".

A jak nie?!

Czy chcę być taka, jak ten pokryty bliznami Aleks? Albo jak jego starszy kompan, który z zimną krwią kazał mnie zabić?

A czy chcę być sintetem?

Za oknem budzi się miasto. Słychać tupot butów porannego patrolu. Miarowo szura miotła dozorcy i skrzypią pedały dyżurnego na skrzyżowaniu.

Powiedzmy, że przyjdę do tego klubu po północy. Zobaczę energetyczny rytuał… przypuśćmy, że jest piękny i stylowy. Ale nie dostanę ani kropli energii, bo jestem sintetem i sintetem przyjdzie mi umrzeć! Bardzo szybko to się stanie, mówiąc między nami… Przeoczę jedno podłączenie… nie dostanę swojego pakietu… i mogę nie dociągnąć do następnej godziny energii. Zabraknie mi sił!

Wyleguję się w pościeli do południa. Potem z trudem wstaję. Z trudem przełykam obiad. Zmuszam się do gimnastyki. No i minął dzień – pora do pracy.

W tłumie przed wejściem natykam się na jasnowłosego Nikołę. Bardzo się cieszy na mój widok. Niemal rwie się do całowania.

– Gdzieś ty przepadła?! Szukam cię i szukam… wszystkich pikseli o ciebie pytam…

– Wlepili mi karę.

– Tak, wiem… Posłuchaj, może dziś po pracy pójdziemy się gdzieś zabawić? Albo jeszcze lepiej, po godzinie energii? Jak ci się to widzi?

Ujmuje mnie pod rękę. Uśmiecha się. Patrzy w oczy. Od dawna jest we mnie zakochany, pewnie od tej chwili, w której warknęłam na niego z mojej platformy: „Ty co, zabłądziłeś?"

– Nikoła – mówię ni z tego, ni z owego. – A co ty byś dla mnie zrobił?

Traci rezon tylko na sekundę.

– Mógłbym przejść na rękach cały korytarz, do końca.

– Nie, nie o to mi chodzi. Powiedz… gdybym cię poprosiła… Oddałbyś mi swój pakiet energii?

– Moje słowa wywierają zdumiewający efekt; Nikoła robi taką minę, jakbym mu dała w pysk. Czerwieni się. Potem blednie. I cofa rękę, którą do tej pory mnie trzymał.

– Nie mam zapasu – mówi drewnianym głosem.

– A gdybyś miał?

Cofa się o krok i ucieka gdzieś wzrokiem.

– Nie ma „gdyby". Albo masz zapas, albo nie. A ja nie mam.

– A oddałbyś pakiet swojej matce? No, choć połowę? Choć dwadzieścia energo?

– Nie mam matki! Wyrosłem w domu dziecka!

– A… przyjacielowi?

– Nie rozumiem, o czym mówisz – mamrocze i po sekundzie daje nura w tłum, udawszy że zobaczył znajomego.

Patrzę za nim i milczę.

* * *

Po pracy robię porządki w moim pokoju. Wyrzucam ze skrytki przewody i plastykowe oprawki rozebranych nauszników, odnoszę instrumenty do schowka ogólnego. Myję podłogę. Sprzątam ze stołu. Starannie ścielę swoją pryczę. Wszystkie te czynności pomagają mi się skupić.

To będzie dziś. I najpewniej już tu nie wrócę.

Wychodzę z domu dziewięćdziesiąt minut przed północą. Klub, o którym mówił Rimus, znajduje się także w dzielnicy wieżowców, w Złamanej Baszcie. Runęła, gdy nie miałam jeszcze pięciu lat, ale dobrze pamiętam panikę, jaka wtedy wybuchła.

Tam, gdzie upadła wieża, do tej pory leżą jeszcze rumowiska gruzu. A gdzieniegdzie sterty szkła, cegieł i armatury. Wszystkiego rozebrać nie zdołano.

Resztki wieżowca sterczą jak złamany, spróchniały ząb. Zwalił się akurat na dwudziestym piętrze. Mówi się, że tam coś wybuchło.

W Złamanej Baszcie mieszkają ludzie. Kiepsko im się żyje: wody nie ma, okna pozatykano dyktą, wiatraki nie działają. A na górze, na dawnym dwudziestym piętrze jest nocny klub. Nazywa się oczywiście „Zerwany Dach".

Ponownie muszę się piąć po schodach. Niezbyt wysoko. Zabroniono mi wspinać się ponad dwudzieste piętro; zgódźmy się, że posłuchałam rady… Na schodach jest ciemno. Wyjmuję z kieszeni stareńką latarkę na dynamo i rozkręcam ją nad głową. Latarka rozbłyskuje nikłym światłem, widzę stopnie zawalone popękanymi schodami. Pośrodku ciągnie się w górę uprzątnięta i wydeptana ścieżka. Ktoś tędy chodzi… i chodzi często.

Na jedenastym piętrze wyprzedza mnie grupka nieznanych mi dziewcząt i chłopaków. Przyciskam się do ściany, żeby zrobić im przejście. Łypią na mnie niezbyt przyjaźnie. Mają dość wojownicze miny – sami są zbici z tropu, ale w grupie czują się raźniej.

Ich głosy i nerwowe śmieszki oddalają się w górę. Idę dalej. Po minucie wyprzedza mnie parka zakochanych. Idą i sprzeczają się w marszu. Dziewczyna szeptem rzuca chłopakowi w twarz: „Co, życie ci się znudziło, czy jak?!"

Mija kilka minut i słyszę, że zakochani złażą w dół. Przechodzą obok, nie patrząc na mnie. Stuk ich obcasów cichnie gdzieś w dole…

– Stój.

Z mroku wyłania się jakiś człowiek. Twarz ma zasłoniętą czarną chustą. W twarz uderza mnie światło latarki, z tych, które pracują na zasadzie ręcznego zgniatania sprężyny.

– Po co tu przyszłaś?

Przypominam sobie, co mi mówił Rimus.

– Po dziką energię.

– Jesteś sintetem. Wracaj na dół.

Jego dłoń rytmicznie wgniata dźwignię latarki, która rozbłyskuje w takt uderzeń mojego serca.

– Kim jesteś, żeby mnie przeganiać?

– Opamiętaj się, idiotko! Zaraz będzie godzina energii! Zdechniesz tu bez swojego pakietu!

Powtarza to, co przed pięcioma minutami mówiłam sama sobie. W brzuchu mam pustkę i chłód.

– Nie zdechnę.

Milczy, a potem kieruje światło latarki w bok.

– No, uważaj… Sama tego chciałaś…

Ustępuje mi z drogi. Idę dalej.

Do godziny energii zostało najwyżej dwadzieścia minut. Choćbym chciała, nie zdążę już z powrotem do mieszkania, nie podłączę się do sieci. No cóż, dokonałam wyboru…

Schody się kończą. Czuję wiatr. Rozglądam się dookoła: pode mną leży ciemne miasto. Ledwo widać zarysy ulic, gdzieniegdzie widać blask dynamolatarni, albo rozbłyski lustrzanych odbijaczy światła. Podnóże Złamanej Baszty tonie w mroku. Nad głową mam absolutnie czarne niebo.

Z zewnątrz wieżowiec otoczono balkonem – wątpliwe, czy był tu przed wybuchem, dodano go pewnie później. Jest ażurowy, ze spawanych rur kanalizacji wodnej i siatki. Nie ma żadnej balustrady. Cóż, ja też nie mam innego wyjścia; wchodzę na balkon i idę wzdłuż ściany.

Z prawej otchłań dwudziestu pięter. Z lewej ściana. Przymocowano do niej jakby szerokie bębny z żelaza i szkła – co jeden metr. Po raz pierwszy widzę coś takiego. Okna? Ozdoby? Mają potężne soczewki.

Dopiero po chwili dociera do mnie: to przecież reflektory! Dawne urządzenia do rozjaśniania mroku! Ileż to trzeba energii, żeby rozjarzyć takiego gruchota – no, choćby jednego! I jak wiele światła powinien dawać! Jasne jest jedno: właściciele klubu, kimkolwiek by byli, lubią puszczać gościom dym w oczy. Skąd oni wzięli tyle tego kopalnego złomu? Bez energii te reflektory są martwe… Mogliby jeszcze wciągnąć tu na dach szkielet dinozaura!

Te przeklęte reflektory bardzo mi przeszkadzają w marszu. Każdy trzeba bardzo uważnie obchodzić: nie mam ochoty poślizgnąć się na kratownicy, a balustrady brak! Wzdycham z ulgą, kiedy marsz się kończy i wchodzę do klubu.

Wygląd klubu „Zerwany Dach" odpowiada jego nazwie. Fragmenty ścian sterczą tu jak połamane zęby – w niektórych miejscach przymocowano do nich latarnie. Nie ma bramki przy wejściu. Nie ma nawet bramkarza. Wchodzi, kto chce; a raczej ten, kto się odważy.

Ja wchodzę.

Ależ tu jest pełno ludzi!

Podłoga betonowa, ale pośrodku drewniana. Krąg, narysowany białą farbą. Za nim – żelazna konstrukcja jak klatka. Coś takiego widziałam i to bardzo niedawno… No oczywiście! Taka sama klatka z bębenkami stoi w magazynie Rimusa!

W kręgu poukładano bębny – ogromne, sięgające mi do pasa, i mniejsze, z talerzami. Nigdy takich nie widziałam. Na każdym bębnie narysowano koło i jeszcze jakieś symbole. Usiłuję sobie przypomnieć, co by to mogło oznaczać.

Ktoś mi kiedyś opowiadał, że okrąg oznacza Słońce.

Odstępuję w bok, przepuszczając nowych gości. Schodzi się coraz więcej ludzi. Wszyscy toczą ciche rozmowy.

Z lewej jest stanowisko barmanów. Ktoś tam niegłośno rozmawia. Śmieje się. Podzwania szkłem. Potem w półmroku śmiga błyskawica – prawdziwa, rozgałęziona i niebieska. Na ułamek sekundy oświetla butelki na półkach, podwieszone denkami w górę szklany i pochylone nad barem twarze.

– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś niezbyt głośno.

– Cyklon – pada chrapliwa odpowiedź.

Na blacie pojawia się butelka z fosforyzującą cieczą, której powierzchnię burzą maleńkie bąbelki. Wytrzeszczam oczy. Robię krok w stronę baru – i w tej samej chwili czuję silny powiew wiatru. I słyszę stuk ciężkich butów o podłogę. Ten dźwięk już kiedyś słyszałam.

Odwracam się w samą porę, żeby zobaczyć lądowanie drugiego.

Gotowa jestem dać sobie uciąć rękę, że nie przechodzili wzdłuż ściany po balkonie. Spłynęli wprost z mrocznego nieba. Ci sami? W półmroku nie mogę im się dobrze przyjrzeć. Z tyłu mają jakieś ni to płaszcze, ni to złożone skrzydła. Pochyliwszy się nad krawędzią baszty coś tam robią, dzwoniąc metalem. Potem obaj się prostują…

Co oni mają na plecach?

Skrywszy się w ciemnym kącie patrzę, jak obaj wchodzą do klubu krokiem gospodarzy i właścicieli. Barmani coś tam dla nich przyrządzają. Spieszą się, bo do północy brakuje już tylko parę minut.

Potem obaj podskakują – i znikają gdzieś w górze. Gotowa jestem uwierzyć, że ulatują. I dopiero po sekundzie dostrzegam nad naszymi głowami drugi poziom, na którym porozwieszano krzesła. Tam wygodnie rozpierają się widzowie. Latający nieznajomi rozsiedli się pomiędzy nimi. Siedzą spowici płaszczami… A może to jednak skrzydła?

Rozglądam się ponownie. Co oni tu robią tuż przed wybiciem godziny energii? Widzę, że ktoś ma stracha. Ktoś czeka z wyzywającym wyrazem twarzy. Ktoś niespiesznie robi swoje… Na przykład barmani. Ponownie widzę w mroku przeskok błyskawicy.

W dole, na miejskiej wieży powoli zaczyna bić zegar. Buuu-m! Od tego dźwięku przenika mnie dreszcz; od wielu lat przywykłam czekać na tę godzinę przed gniazdkiem z wtyczką i opaską na ręce. I nagle głęboko i boleśnie pojmuję, jaka za mnie idiotka. Kretynka. Samobójczyni! Po co ja tu przylazłam?!

Buuu-m!… słychać donośny huk bębna.

Oglądam się za siebie. Pośrodku kręgu zebrał się tłum – tak gęsty, że nie ma szans, by się przezeń przecisnąć. W klatce siedzi perkusista. Bęben dudni w rytm uderzeń zegara miejskiego. Jakby z nim rozmawiał i się sprzeczał.

Z każdym uderzeniem napięcie rośnie. Niezbyt głośno, ostro ale coraz wyraźniej odzywają się pozostałe bębny. Każdy, kto teraz znajduje się w klubie i słyszy tę sprzeczkę, klaszcze w dłonie. Mocni i słabi. Setki nóg walą o posadzkę, tupot jest coraz głośniejszy…

I rodzi się rytm - w tej samej chwili, w której młot miejskiego zegara uderza po raz ostatni.

Buuu-m! Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe ukłucia spod opaski. Całe miasto – ale nie ja.

Na razie jestem widzem. Stoję, słucham i przyciskam do piersi swój bębenek z wizerunkiem wilka. Dźwięk i rytm poruszają mi włosy. Jednoczę się ze wszystkimi…

– My – to energia!

Bijący w bębny nie otwiera chyba ust, ale ja słyszę jego słowa.

– My – to energia!

Podłoga dudni od uderzeń dziesiątków nóg. Ręce w żelaznych rękawicach biją w stalowe membrany bębnów. Wyżej, na piętrze, zaczynają wyć megafony. Do ogólnej wrzawy włącza się ryk syreny, ale nie takiej, jaką mają policjanci. Od tego wycia robi się zimno w brzuchu.

– Chodź ze mną!

Nad barem wzlatuje snop iskier – widzę barmana – w dłoniach trzyma metaliczne szpile z kulkami na końcach i gra na swoim szkle. W butelkach skaczą niebieskie błyskawice, niby maleńkie rybki.

– My – to energia! My!

W mojej duszy toczy się walka.

Sintet straszliwie obawia się śmierci. Miota się w histerii. No, gdzie ta wasza energia? Gdzie?! To po prostu huk i łoskot, a nie energia! Żyjący we mnie piksel patrzy wokół z niedowierzaniem: ten rytm jest mu nieznany. Pozbawiony sensu. Nie wspierają go zmiany barw. A ja słucham i staram się pojąć… pochwycić… przecież coś w tym rytmie jest, coś bardzo prawdziwego i rzeczywistego! I jednocześnie…

Rytm przybiera na sile, jest coraz mocniejszy i bardziej wyraźny – a w mojej głowie jakby włączają się naraz wszystkie lampki. Opuszczam dłonie na swój bębenek. Nikt mnie w tym hałasie nie słyszy – ale przecież ja siebie słyszę! Czuję drgania membrany z rysunkiem wilka!

Grzmi podłoga. Rozkręcają się krzesła nad głowami – widzowie na górze gwiżdżą przeraźliwie i ryczą w tuby. Sama nie wiedząc po co i dlaczego przeciskam się naprzód, wskakuję na największy, najgłośniejszy bęben – i znajduję się w białym kręgu. Staję twarzą w twarz z perkusistą w klatce.

Patrzy mi w twarz. Nie rozumiem, czego w tym spojrzeniu jest więcej: zaskoczenia moją zuchwałością? Aprobaty? Wyzwania?

Wydaje mi się, że na sekundę wszystko ucichło. Że zastygłam w kompletnej ciszy.

Mgnienie oka – i nadlatuje wiatr. Wraca dźwięk.

– My – to energia! – eksplodują bębny.

„My – to energia!", dudni bęben pod moimi stopami. Tańczę, wybijając rytm stopami i jednocześnie prowadzę temat na maleńkim bębenku z wilkiem. Rytm zwolnił nieco, a teraz ponownie przybiera na sile, naciera niczym fala – ale teraz ja go prowadzę. Nadaję mu tempo i głośność. Perkusista wtóruje mi na swojej aparaturze.

– Dzika energia!

„Dzika! Dzika! Dzika!"

Po moim ciele rozpływa się ciepło. Przepełnia mnie rytm, odczuwam go każdym palcem, piersią, kolanem, tańczę całym swoim jestestwem. Moje ciało to ogień, każde uderzenie w bęben jest źródłem zawieruchy iskier. Tańczę.

W oczach perkusisty widzę zdumienie. Nie wiem, czy to szaleństwo, ale wydaje mi się, że jego bębny jeden za drugim zaczynają rozsiewać strumienie świateł. Rytm się wzmaga…

Widzę miasto z lotu ptaka. Niebo jest błękitne, a słońce stoi w zenicie. Widzę Złamaną Wieżę. Widzę i siebie – na tym bębnie. Ale nie nocą, a za jasnego dnia!

Widzę, jak pełzną, oplatając ściany, pędy winorośli. Wysokie góry… mroczne przepaście… Na najbardziej niedosiężnej wysokości Słońce grzęźnie w pędach i nie może wzbić się wyżej. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Sięgam rękami… Ujmuję Słońce w dłonie niczym złoty talerz, siejący blaski dysk…

Mrużę oślepione oczy. Cóż to?! Pojmałam Słońce?!

Wokół coś się dzieje. Rytm się splątał. Górne piętro się kołysze, na głowę wali mi się burza, ludzie skandują, krzyczą coś i łomoczą w poręcze krzeseł. Widzę każde ogniwo na łańcuchach nośnych, każdą zakładkę na ubraniach siedzących w górze ludzi, ich skrzydła… Oni naprawdę mają skrzydła! Wokół robi się tak jasno, jak nie bywa nawet za dnia… Co się dzieje?!

Ktoś mnie chwyta za rękę. Nieznajomy pachnie skórą, żelazem i potem. Oszołomiona otwieram oczy – to przecież perkusista!

Jest wstrząśnięty jeszcze bardziej niż ja. Ma rozszerzone źrenice. Oddycha szybko, jak zagonione zwierzę. Pokazuje coś gestami i ciągnie mnie za sobą. I nagle dociera do mnie, że on jest głuchoniemy!

Nie mam czasu na zdumienie.

Perkusista ciągnie mnie ku skrajowi placyku. Nad przepaść. Widzę wreszcie, co się stało i zapiera mi dech w piersiach.

Reflektory. Płoną, wszystkie jarzą się ostrym, białym blaskiem. Świecą jaśniej niż słońce, kiedy wieczorem przez dwadzieścia minut zalewa promieniami miejskie wzgórze. Gdyby prawdziwe Słońce wróciło zza horyzontu i padło na blat baru w „Zerwanym Dachu", nie zrobiłoby to na gościach klubu aż takiego wrażenia, jak ten popis mocy reflektorów.

Są w ekstazie. Są w szoku. Niektórzy śmieją się histerycznie. Inni milczą. I prawie wszyscy gapią się na mnie. Dlaczego?

Perkusista chwyta jakieś żelastwo, podobne do ogromnej, zardzewiałej kierownicy roweru. Ogląda się na mnie. Chce, żebym zrobiła to samo? Tych gratów jest wiele, umocowano je przy fragmentach ścian i są chyba jakoś powiązane z reflektorami…

Obraca kierownicę. Cztery reflektory zamocowane na jednym wysięgniku przechylają się w lewo i w prawo. Klękam, zerkam w dół i widzę, jak miotają się w mroku snopy światła reflektorów. I miotają się zaskoczeni niezwykłym widowiskiem maleńcy ludzie w dole. No tam, wyobrażam sobie, co tam się dzieje!

Razem sterujemy reflektorami. Ludzie z placu przychodzą nam z pomocą. Na bębnach znów ktoś gra; rytm ponownie nabiera tempa. Oczy łzawią od wiatru i powodzi światła i nikt nie może mi wytknąć, że płaczę ze szczęścia. Promienie reflektorów podporządkowują się rytmowi, przecinają się, zbierają w krąg i rozbiegają wzdłuż ulic. Zaglądają w cudze okna. Jednym świecą, innych oślepiają…

– Stać! Kontrola Energetyczna!

No i się doigraliśmy.

Po balkonie z armatury pełzną czarne figurki, zasłaniając reflektory swoimi korpusami. Ich pancerne kurtki dymią; reflektory rozgrzały się nie na żarty. Ale kontrolerzy wcale się tym nie przejmują: człowiek odziany w taki kombinezon może spać w ognisku.

Jest ich wielu, bardzo wielu. Perkusista usiłuje oślepić ich reflektorami, oni jednak mają na gębach polaryzacyjne okulary; widzą w ciemności, mogą też widzieć w jaskrawym świetle.

Nie boję się – przeciwnie, jest mi wesoło. Zabawa na medal! Oczywiście, nie dam się wziąć żywcem. Polecę w dół wolna jak ptak, ale zabiorę ze sobą, ilu tylko zdołam. Niech mnie spróbują pojmać!

Przy wejściu do klubu przetacza się zwarty kłąb ludzi. W ruch idą „tulipany" z butelek, łańcuchy i gazrurki. Kontrolerzy zaczynają walić sinymi błyskawicami paralizatorów. Rośnie sterta nieruchomych ciał. Reflektory wciąż jeszcze płoną, ale z każdą sekundą świecą słabiej. Śmierdzi spaloną izolacją. Ktoś tam wali się przez krawędź i leci w dół – nie można rozróżnić, czy to policjant, czy któryś z naszych.

Bij się aż do śmierci! Rozglądam się, szukając jakiejś broni!

I w tejże chwili ktoś mnie chwyta z tyłu. Zaciska mi usta dłonią w skórzanej rękawicy. Nie zdążyłam nawet westchnąć. Wloką mnie ku krawędzi! Znaczy – nie kara i nie więzienie… Drrrrranie! Więc tak się chcą mnie pozbyć!

Szarpię się ze wszystkich sił. Bezskutecznie. Człowiek, który mnie trzyma, zamiera na moment przy ścianie – na samej krawędzi. Nie wytrzymuję, zamykam oczy.

– Czas? – pyta czyjś zachrypnięty głos.

– Raz… dwa… Jazda!

Człowiek skacze w dół, nie wypuszczając mnie z rąk. Skacze razem ze mną!

Moje usta są wolne. Mogę oddychać i wrzeszczeć. Nie, nie mogę – wiatr zapiera mi dech w piersiach.

A potem jakaś przemożna siła wyrywa mnie z rak nieznajomego. Prawie… bo trzyma mnie jak matka niemowlę. Już nie spadamy. Płynnie znosi nas w bok – i w górę.

Lecimy?

Otwieram oczy. Niczego nie widzę. Moje źrenice tak przywykły do światła, że w ciemności są ślepe. Ale rzeczywiście niesie nas w górę. Słyszę nad głową trzepot tkaniny… a może to trzepot skrzydeł? Co się ze mną dzieje, kto mnie trzyma, dokąd mnie niesie?

– Ostrożnie – słyszę. – Składam się.

Trzask!

Trzepot skrzydeł nagle się urywa. Lot ponownie staje się upadkiem. Wrzeszczę ze strachu i wyrzucam przed siebie ręce.

W samą porę. Obie trafiają na twardą posadzkę, a ten, który mnie porwał, wali się na mnie z góry.

* * *

Ich twarze mogę zobaczyć dopiero wtedy, kiedy rozjaśnia się niebo. Dwóch znam: muskularny Aleks i jego starszy towarzysz, którego nazywają Maurycy-Stach [„Możesz mi mówić po prostu Maur" – mówi dobrodusznie]. Trzeciego widzę po raz pierwszy. Nazywają go Lifter. Wyjaśniają mi ze śmiechem, że jest najważniejszym człowiekiem Overgroundu.

Gdy się rozjaśnia, podnoszą mnie aż do gniazda. To na dwusetnym piętrze, ale nie trzeba wchodzić po schodach. Aleks zakłada mi uprząż – skomplikowany splot rzemieni obejmujący pas, biodra i ramiona.

– Nie uciska?

– Trochę tak…

– Przywykniesz…

Zmusza mnie, żebym stanęła na krawędzi parapetu [okno oczywiście jest wybite, a w dole zamiast miasta widać powłokę chmur]. Do specjalnej szekli mocuje linę z karabińczykiem. Drugi koniec tej liny, przepuszczonej przez specjalny system bloków, przyczepiono do przeciwwagi w szybie windy.

– Tylko się nie bój, dobrze?

– A czego tu się bać?

Nie wiem, jak z nimi rozmawiać. Przecież niewiele brakowało, a by mnie zabili. A teraz wyrwali mnie z łap policji energetycznej i nie mówiąc ani słowa przytaszczyli ponownie na swoją wieżę. Przy okazji, jak to zrobili? Naprawdę „na skrzydłach"! A zachowują się, jakby nic się nie stało.

– Przebieraj nogami i odpychaj się od ściany. Uważaj, żeby wiatr nie zniósł cię w bok. Wiatr jest twoim głównym wrogiem… no, gotowa? Lifter! Na trzy – puszczaj!

Raz. Dwa. Trzy. Szarpnięcie.

Lina ciągnie mnie w górę tak szybko, że piętra tylko migają mi przed oczami. Przebieraj nogami? Akurat! Ledwo nadążam z odpychaniem się od ściany, kiedy się do niej zbliżam. Wiatr znosi mnie w lewo – co i raz pojawia się przede mną okno zamiast ściany… Zaczepię o górną krawędź okna, lina targnie w górę i łeb mi urwie!

Powoli zwalniam. Zawisam na linie jak pajączek na końcu nici przed jakimiś drzwiami na balkon. Balkonu nie ma – drzwi otwierają się na pustkę. Na drzwiach wisi tabliczka „Gniazdo Przepiórki". I jeszcze jedna: „Witaj gościu – wytrzyj nogi!". I kołatka na łańcuszku. Niczego sobie młoteczek.

Nie mogę sięgnąć do kołatki. Stukam, jak mogę, butami. Mało to grzeczne, ale co mam robić?

Drzwi się otwierają. Na progu, wiodącym donikąd, stoi mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Zupełnie zwyczajna.

– Witaj – mówi jakby nigdy nic. – Jesteś dzika?

I podaje mi dłoń.

* * *

Mówią na nią Przepiórka. Jest żoną Maurycego-Stacha… znaczy Maura. W gnieździe żyje piętnaście, może osiemnaście ludzi. Policzyć trudno, bo „tych troje wiecznie gdzieś hula po dachach".

Przepiórka nigdy nie schodzi na dół. Po prostu żyje w gnieździe. Gotuje posiłki i naprawia rzemienne rynsztunki. Z miedzianych płytek i przewodów robi młoteczkami i dłutem piękne ozdoby. I jeszcze – ma dzieci.

Prawdziwe dzieci! Chłopczyka i dziewczynkę. Dziesięć i siedem lat. Kiedy Przepiórka widzi moje zmieszanie – i po części strach – na widok dzieci, parska głośnym śmiechem. Ale jej oczy wcale się nie śmieją.

– U nas na dole jest mało dzieci – mówię tonem usprawiedliwienia.

– Rozumiem – wzdycha Przepiórka. – A swoich rodziców pamiętasz?

– Nie za bardzo.

– To tak, jak wszyscy. Rodzice nikomu nie są potrzebni, nikomu też nie są potrzebne dzieci… I kto nas zastąpi za dwadzieścia lat? A za sto?

Chłopczyk i dziewczynka bawią się na wygniecionej kanapie, pokrytej siateczką z nici poprzewlekanych przez drewniane paciorki. Na cieniutkich sznureczkach kołyszą się druciane figurki laleczek.

– A co z nimi będzie, jak dorosną? – wyrywa mi się.

Przepiórka rzuca mi ostre spojrzenie:

– Zależy, jaką im zgotujemy przyszłość…

Pomagam jej w przygotowaniu obiadu. Wodę mają tu w ogromnym blaszanym zbiorniku. Jak im się udało podnieść na taką wysokość tyle wody?

– To wszystko Lifter… Skonstruował cały system. W innych gniazdach żyją skromniej.

– A są inne gniazda?

– Ty co, z okna spadłaś, czy jak? Oczywiście, że są! Z niektórymi się przyjaźnimy, z innymi nie utrzymujemy żadnych stosunków… a są i takie, które bijamy po pyskach… jak wetkną ryje, gdzie im nie wolno. Na przykład Krokodyle…

– Krokodyle?!

– Gniazdo Krokodyla. Tak mówią o sobie… sami tak mówią.

– A co to takiego ten krokodyl?

– Dokładnie nie wiadomo. Mówi się, że był kiedyś taki drapieżny ptak…

Swędzi mnie język i zadaję pytanie:

– A Lifter… jaki on system zrobił?

– O, z niego to mądrala co się zowie! W tym wieżowcu szyby wind są obszerne, wiele tu było tych wind… A liny stalowe, i do tej pory nie tknęła ich rdza. Lifter skonstruował system przeciwwag i balansów, szczęk hamulcowych i bloków, a co najważniejsze, podłączył przewody do wielkiego wiatraka na czterdziestym piętrze. Mamy teraz światło po nocach i winda chodzi. Co prawda na zewnątrz, nie za bardzo to wygodne, ale się przyzwyczailiśmy.

Kończymy nakrywać do stołu, gdy do gniazda wpadają Maur, Aleks, Lifter – i ku mojemu zachwytowi głuchoniemy perkusista z klubu „Zerwany Dach".

Nazywają go Loszka.

* * *

Górna część wieżowca jest prawie zupełnie zniszczona. Osiadły przegrody pomiędzy kondygnacjami. Rozpadły się ścianki działowe i została tylko konstrukcja nośna. W wielu miejscach nie przejdzie się bez liny, zabezpieczenia i karabińczyka. Mieszkańcy gniazda dawno już do tego przywykli; chodzą po napowietrznych drogach, pomiędzy rozciągniętymi linami jak ja po schodach.

Jest tu za to cicho i bezpiecznie. Przypadkowy przechodzień za nic nie wlezie tak wysoko bez windy. A przeciwko policjantom skonstruowano cały system pułapek. Kontrolerzy dwa razy już próbowali się tu wedrzeć – i odstępowali. Ponosili zbyt wielkie straty. Zapisali ofiary na konto nieszczęśliwych wypadków.

Dokuczliwi są tylko samobójcy. Nie wiadomo dlaczego liczni sinteci, którzy chcą ze sobą skończyć, wspinają się na wieżowce, włażą, jak mogą najwyżej – jakby chcieli jednak opóźnić moment rozstania się z życiem. Maur i Aleks nienawidzą samobójców jak zarazy i darzą ich głęboką pogardą.

– Mięczaki. Mamy tu system ostrzegawczy – zawsze wiemy, kiedy ktoś wlezie powyżej osiemdziesiątego. Zejdziesz na dół, weźmiesz takiego i zaczniesz go wypytywać, dlaczego żyć mu się odechciewa… Oczy latają mu na wszystkie strony… sił nie mam, powiada… dość mam wszystkiego… nudno mi i strasznie… skrajna dziecinada… Przekwitły histeryk… No, to masz gnido to, po coś tu przylazł. Nasze gniazdo zostaw w spokoju. A bo co?

Przepiórka układa dzieci do snu. W gnieździe panuje nienormalna cisza; za dnia jest tu gwarno i głośno. Zwłaszcza odkąd jej chłopak skonstruował sobie – wzorując się na moim – bębenek.

Siedzimy z Loszką i Aleksem przy stole. Loszka czyta Aleksowi z warg. Kiwa głową, potwierdzając słowa Aleksa. Jego palce nieustannie się poruszają: bezgłośnie wybija na stole jakiś rytm.

– Trzeba by klub odrestaurować – mówi Aleks. – Bo inaczej popadnę w depresję.

Muskularny, pokryty bliznami Aleks uwielbia czytać książki z dziedziny psychiatrii. Pod dachem wieżowca zgromadził całą bibliotekę.

– Godzina energii zaczyna się glinom o jedenastej trzydzieści. O dwunastej są już nabuzowani i gotowi do akcji. – Maur uśmiecha się drapieżnie. – No nic… Jeszcze zatańczą, jak im zagramy. Tak? – Patrzy na mnie. Jego oczy, zawsze zimne, rozświetlają się ciepłym blaskiem.

Dni po tej pamiętnej wieczornej zabawie były dla mnie ciężką próbą. Brakowało mi sił. Wydawało mi się, że umieram pozbawiona energii.

Maur, Aleks, Lifter, Loszka i Przepiórka całymi dniami przesiadywali ze mną. Ani przez sekundę nie byłam sama.

– Jesteś sintetem? – grzmiał Aleks, tocząc wokół strasznym wzrokiem nalanych krwią oczu. – A popatrz, co narobiłaś? To przecież twoja robota, twoje światło, rozpaliłaś wszystkich, rozumiesz? Jest w tobie więcej energii niż w nas wszystkich razem wziętych! Musisz tylko uwierzyć w siebie!

Ale najbardziej ze wszystkich pomógł mi podczas tych ciężkich dni głuchoniemy Loszka. Siadał naprzeciwko mnie i rozmawialiśmy, przekazując sobie bębenek: okazuje się, że rytmem można powiedzieć to, czego słowami się nie da.

Dowiedziałam się od niego, że nigdy wcześniej reflektory spod Dachu nie świeciły tak jasno. Owszem, czasami zapalały się nikłym blaskiem, kiedy energetyczny rytuał rozwijał się szczególnie udanie. Nikt się nie spodziewał, nikt nawet nie wiedział, że pordzewiałe żelastwo może rozgorzeć z taką intensywnością.

On, Loszka, od razu pojął, że ja mogę. Jak tylko wskoczyłam na bęben i spotkały się nasze spojrzenia. I zaczęliśmy rozmawiać. Jak teraz…

Loszka nie słyszy – absolutnie niczego. Ale znakomicie wyczuwa wibracje. Całym ciałem. Rytm wyczuwa całą powierzchnią skóry. I dlatego został perkusistą, mistrzem bębniarzy.

Spędzam z nim wiele godzin. Z nim jest lekko. Pojmuje i w lot chwyta rytm. Jest zdumiewająco interesującym rozmówcą.

Z Maurycym-Stachem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. W ogóle jest skomplikowanym człowiekiem i według mnie zbyt surowym. Ale mnie traktuje inaczej.

– Maur – zadaję mu raz pytanie – jeżeli człowiek wyrzeknie się godziny energii…

– Sintet…

– Niech ci będzie. Jeżeli sintet postanowiłby wyrzec się godziny energii i o dwunastej przyszedłby do klubu… znaczy, nie jest już sintetem?

– Są dwa warianty. Albo stanie się dzikim, albo trupem.

– To znaczy… nie wszyscy mogą się podładować od rytuału?!

Wzdycha ciężko.

– Dziewczyno, to nie jest takie proste. Rytuał sam z siebie nikomu nie daje energii. Pokazuje tylko, czy możesz sobie zabezpieczyć paliwo sam z siebie, czy nie. Jeżeli możesz – zostajesz dzikusem. Nie możesz… no, to jak los da. Niektórym udaje się dotrzeć do jakiegoś dilera. A innym nie.

– Ale te reflektory…

– Tak. Tamtego razu energia przelała się przez krawędź… dzięki tobie. Prawdziwa energia.

I Maur opowiada mi o energetycznym rytuale. Okazuje się, że nie bez powodu odbywa się dokładnie o północy. Słońce wtedy znajduje się w nadirze.

– Gdzie?

– W nadirze. To punkt na sferze nieba położony naprzeciwko zenitu. Pod nogami, znaczy. Widziałaś kiedyś Słońce w zenicie? W najwyższym punkcie nieba?

– Nie.

Maur wzdycha.

– Ja też nie. A mimo wszystko tam, za obłokami, ono wzbija się do zenitu. A w nocy opada do znajdującego się pod naszymi nogami nadiru, i ponownie zaczyna ruch w górę.

Wydaje mi się, że mój rozmówca bredzi. Ale mimo wszystko słucham bardzo uważnie.

– … i w takiej chwili wszystko jest możliwe. Wszystko. Niekiedy zrywa się wiatr, tak silny, że można się nalatać na kilka dni z góry… Tam w klubie – nie miałaś poczucia, że się kąpiesz w słońcu? W słonecznym blasku?

Bardzo trafnie opisuje moje wrażenia. Czyli z nim było tak samo. Mówię mu o tym, a on się uśmiecha:

– Dla mnie reflektory nigdy się nie zapaliły. Tylko dla ciebie. Taki nadmiar energii… Ale i to nie wystarczy. Trzeba umieć kierować energią. Trzeba ją gromadzić, przekazywać, zbierać. A my tego nie potrafimy. Tej siły, która z ciebie wtedy trysnęła, wystarczyłoby na podładowanie dwóm, może trzem ludziom. To jeszcze nie Zakład.

A mnie się wydało, że słońce z nieba zdejmuję!

– Zakład? Mówisz o Zakładzie?

Marszczy brwi.

– Nie, to tylko zwrot retoryczny… W rzeczywistości Zakład oczywiście istnieje. Ale my tam nigdy nie trafimy.

– A gdyby spróbować?

Milczy i rozmyśla przez długą chwilę.

– Wiesz co? – odzywa się wreszcie. – Ja bym tam swoje dzieci wysłał… do tego Zakładu. Mówi się, że tam obok jest osiedle… osiedle, w którym żyją szczęśliwi ludzie. Absolutnie szczęśliwi.

– Tak nie bywa.

– Nie bywa… – wzdycha w odpowiedzi.

– Nie trap się z powodu dzieci. Są podobne do ciebie. I do Przepiórki.

– Dziękuję. Wiem.

* * *

Po raz pierwszy od wielu lat patrzę na energetyczne widowisko z boku. To marzenie i jednocześnie koszmar każdego piksela. Jeżeli ci się śni, że patrzysz na spektakl z boku – to znaczy, że się spóźniłeś. I w konsekwencji – wylali cię.

Kto teraz pracuje na moim miejscu?

Wspominam Ewę. Nie mogę jej nie wspominać, kiedy na ekranie zapala się ten idiotyczny napis: „Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!".

Zwiesiwszy nogi na zewnątrz siedzę na okiennym parapecie. Pięćdziesiąte szóste piętro. Odbity na obłokach ekran widzę stąd niemal w całości. No, powiedzmy, że lewy dolny róg jest trochę zasłonięty ścianą sąsiedniego wieżowca.

Efekt jest wstrząsający. Nie mogę na ekranie rozróżnić punkcików pikseli. Ekran wydaje się jednolity i nasycony wszystkimi barwami… tęczy? Tak mi mówiono w dzieciństwie. Ale nie mam pojęcia, czym jest tęcza. Obrazki są ruchome – ludzie chodzą i rozmawiają, bezgłośnie poruszając ustami. Prawdziwi ludzie. Potem zastępują ich narysowani. Potem prawdziwi i narysowani mieszają się ze sobą. Zabawnie się popychają, walą jeden drugiego poduszkami, obrzucają się ciastkami… Nagle okropnie zachciewa mi się ciastek. Wydaje mi się, że całe wieki ich nie jadłam.

Pokazują światłowce, na których rośnie fosforyzująca wełna. Pokazują, jak się je strzyże. Pokazują odzież z takiej wełny. Fajne. To reklama.

Pokazują… Mrużę oczy. Tylko przez jedną sekundę pokazują ogromną zieloną przestrzeń porośniętą drzewami. Jedne są wyższe, inne niższe. Może to właśnie są góry?

„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Nie spostrzegłam się nawet, kiedy minęło dwadzieścia minut. Ekran powoli gaśnie – od góry ku dołowi. W dole długo jeszcze biegnie napis: „Policja energetyczna uprzedza: nielegalny zakup energii niebezpieczny jest dla waszego…"

Ekran gaśnie całkowicie.

Teraz wszyscy piksele, rozradowani i podnieceni, walą tłumnie do szatni. Mogłybyśmy teraz iść z Ewą tak razem z innymi.

Czy tego właśnie bym chciała?

Ewa umarła. Przypadkowo potknęła się podczas widowiska, a nie miała zapasowej porcji energii. Gdyby się nie potknęła, nie wlepiliby jej kary. Gdyby nie wlepili jej kary, nie poszłybyśmy szukać dilerów. Gdybyśmy ich nie znalazły…

Może wszystko potoczyłoby się innym torem?

A może nie…

* * *

Przez kilka dni utrzymuje się tak gęsta mgła, że ani z pięćdziesiątego, ani z dwusetnego piętra nic nie widać. Nie ma miasta, nie ma sąsiednich baszt. Nie ma nawet wiatru. Nikt nigdzie nie lata.

Lifter smaruje bloki. Przepiórka uczy dzieci czytania. Aleks i Maur siedzą spokojnie na parapecie, zwiesiwszy nogi na zewnątrz i trzymają w dłoniach megafony.

Z nudów rozmawiają z sąsiadami.

Megafony mocno zniekształcają dźwięk. Ale choć jest metaliczny i nieprzyjemnie brzmi, leci daleko i przebija się nawet przez mgłę. Przepuszczonej przez megafon ludzkiej mowy nie da się prawie zrozumieć. Dlatego tu, w Overgroundzie, na takie przypadki wypracowano specjalny język, składający się wyłącznie z samogłosek.

Aleks ni to mówi, ni to śpiewa. Wychodzi z tego jakby ptasi krzyk, który ulatuje we mgłę i po kilku sekundach słyszymy odpowiedź. Nic z niej nie rozumiem, ale Aleks i Maur pojmują doskonale. Maur mocno szarpie zwisający z rękojeści megafonu sznurek [co powoduje doładowanie maleńkiego akumulatorka] i krzyczy coś krótko i dźwięcznie. Gdy dolatuje do nas odpowiedź, obaj z Aleksem wybuchają takim śmiechem, że niemal spadają z parapetu, a ja stoję, czując się jak kompletna idiotka. Czemu mi niczego nie przekładają?

Wieże we mgle wyglądają jak dziwaczne budowle z parafiny. W kompletnej ciszy, pośród białej zorzy, słychać przekrzykujące się niby ptasie głosy.

Warto posłuchać.

* * *

Gdy wracają wiatry, Aleks uczy mnie sterować. Mam na sobie dziwaczną uprząż. Do pasa przyczepiono mi karabińczyk. Wiszę nad przepaścią, wiatr dmie jakby diabła powiesili, a mnie miota z boku na bok niby papierek.

Aleks coś krzyczy. Oczywiście niczego nie słyszę. Wszystkie instrukcje przekazał mi wcześniej: powinnam sterować lotem za pomocą skrzydeł, które wdziano mi na plecy jak płaszcz. Rozwinąć skrzydła jest bardzo trudno – brakuje mi siły, trzeba by mieć muskuły jak Aleks. Za to, kiedy już jakoś uda mi się rozwinąć skrzydła, wszystko staje się łatwiejsze, bo zaskakują zatrzaski podobne do tych w konstrukcji parasola. Skrzydła zbudowano ze stali, skóry i tkaniny.

Niezbyt zręczny nawrót – znosi mnie w prawo i prawie rozbijam się o ścianę. Pospiesznie wyrównuję lot. Aleks krzyczy i macha rękami. „Sintekut" – dolatuje do mnie. W ustach Aleksa to najgorsze przekleństwo: „sintekut" znaczy do niczego niezdatny.

Usiłuję zmienić kąt nachylenia skrzydeł, tak jak mi Aleks pokazywał. I nagle jakoś mi się udaje. Wzlatuję wyżej. Unoszę się jak latawiec na uwięzi. Jeszcze wyżej! Ponad Aleksa! Już nie krzyczy – stoi i patrzy na mnie, przyciskając dłonie do piersi.

Mam ochotę go zaskoczyć i zadziwić. Nachylam skrzydła pod bardziej ostrym kątem. I nagle się załamują. Nie wytrzymują naporu wiatru. Lecę w dół – nie pionowo, zawisam przecież na linie. Opisuję krąg jak ogromne wahadło i zbieram się w sobie, bo zaraz z całą siłą rąbnę w ścianę.

Przede mną jest okno.

Sama nie wiem, jak mi się to udało, ale przelatuję przez otwór lekko tylko uderzywszy się w łokieć. Miotam się na czworakach i piorunem odczepiam karabińczyk. Z otworu w suficie zeskakuje Aleks. Wytrzeszcza gały i patrzy na mnie, jak na ducha.

– Wszystko w porządku – uśmiecham się dzielnie. – No, załamały się. Bywa.

Odzyskuje oddech i ociera pot z czoła.

– Wlatywania przez okno jeszcze nie ćwiczyliśmy. Dwa dyżury poza kolejnością!

* * *

Dyżur – to oczywiście kara. Maurowi to dobrze: przez cały czas korzysta z urządzeń Liftera i prawie nie chodzi po schodach. A ja muszę liczyć każdy stopień!

Dyżurni pomagają zaopatrzeniowcom. Zaopatrzeniowcy to ci, którzy zdobywają żywność na dole. Część kupują. A część kradną z magazynów. To trudne i niebezpieczne, ale bardzo szanowane zajęcie, a mimo to zaopatrzeniowcy ciągle się zmieniają. Któż miałby ochotę na spędzanie połowy życia wśród sintetów?

W piwnicy każdego domu jest schowek. Tuż przed godziną energii, kiedy sintety czekają na podłączenie i nie myślą o niczym innym, dyżurni spuszczają się do schowka, pakują do worka konserwy, pakiety i racje żywnościowe, a potem taszczą wszystko na trzydzieste piętro. Tam już czeka Lifter, który posługując się swoim systemem przeciwwag przejmuje ładunek i odstawia go na górę, do gniazda.

Ale ten worek trzeba zanieść na trzydzieste piętro!

Waży mniej więcej tyle, co ja. Oddycham przez zaciśnięte zęby. Na dwudziestym piętrze, tam gdzie schody się urywają, pomaga mi Loszka: najpierw przeciąga na linie worek, a potem mnie. Chce wziąć worek na plecy, ale nie pozwalam. Przepędzam go. Skoro Aleks wlepił mi dyżur poza kolejnością, to trudno! Nie jestem gorsza od innych! Jeżeli on myśli, że poproszę o litość…

Pot zalewa mi oczy. Na dwudziestym piątym piętrze pojawia się przede mną jakaś przeszkoda. Przez minutę trykam w nią głową, jak ślepe kocię, aż wreszcie podnoszę wzrok.

Przede mną, wsparłszy się pod boki, stoi Aleks.

– Dobra, koniec dyżuru. Oddaj worek Loszce.

– Spadaj – chrypię. – Co, myślisz, że nie doniosę?

– Doniesiesz. Ale ja cię zabieram do sąsiadów, mają dziś pokazówkę. Pójdziesz ze mną?

* * *

W Overgroundzie często chodzi się w gości. Nikt nie przejmuje się tym, że wieżowce z gniazdami wcale nie stoją jeden przy drugim. No i latać z dachu na dach dzicy nie mogą, nie są przecież motylami.

Aleks dawno już mi obiecał, że jak będzie się wybierał w gości, weźmie mnie ze sobą. I wreszcie dziś zobaczę, jak to się robi. Mam na myśli podróż po niebie.

Kodeks gościnności w Overgroundzie jest prosty i nieskomplikowany. Jeżeli ktoś wybiera się do kogoś w gości, napina na dachu ogromny samostrzał i strzela żelaznym hakiem [nie wiadomo dlaczego nazywa się tu „zalogowaniem"]. Hak leci, ciągnąc za sobą cienką linkę. Doleciawszy do celu, zaczepia się o parapet, albo część armatury. Jeżeli gospodarze mają ochotę na odwiedziny, przywiązują do haka grubszą linę i zwalniają hak, żeby goście mogli ją przeciągnąć do siebie. Jeżeli nie, strącają hak na dół. Bez urazy.

Tym razem Aleks postanowił sterować skrzydłami sam. Mocno przyczepia mnie do swojego pasa. Wypuszcza nas Lifter; rozwija nieco linkę z zatrzaskiem i opuszcza jak ciężarek za okno. Aleks spuszcza się po lince kilka pięter w dół, rozpościera skrzydła i zaczyna się wznosić jak ciężki latawiec. Wiatr dziś jest czysty i mocny. Bez wiatru podróżować po niebie się nie da.

Wisimy na dwóch linkach. Jedna, naciągnięta jak struna, jest z naszego wieżowca. Druga, nieco luźniejsza – z sąsiedniego.

– Krrryzys… – warczy mi nad uchem Aleks. – Delirium tremens. Sintekut…

– Co?

– Nie mogę dosięgnąć karabińczyka. Przeszkadzasz mi.

– No… wybacz. To co, mam zeskoczyć?

– Nie. Po prostu wyczep się, kiedy ci powiem. Tylko wtedy, gdy ci powiem! Ani sekundy wcześniej, czy później!

– A możesz policzyć do trzech?

– Jaja sobie robisz? Podliczam potoki, tu wszystko dzieje się nagle… Ot i teraz, przepuściliśmy moment… Gotowa?

Dotykam palcami karabińczyka.

– Gotowa.

Długo milczy. Wiatr bawi się nami i miota z jednej strony w drugą. Skrzydło wydaje niski buczący dźwięk. Obca wieża rysuje się we mgle jak ciemne widmo. Zaczyna mi się wydawać, że Aleks zasnął i o mnie zapomniał, kiedy nagle wydaje dziki okrzyk:

– Teraz!

Palce, które zdążyły mi już zdrętwieć, same wykonują polecenie. Zwalniam karabińczyk i zaczynamy spadać. Skrzydła trzeszczą. Tempo spadku nieco maleje. Ześlizgujemy się w dół, lecimy lotem koszącym… Jedyna lina, ciągnąca nas ku miejscu przeznaczenia, napina się niczym struna.

Ponownie lecimy jak latawiec. Powoli unosi nas ku sąsiedniej wieży. Nasze życie tkwi w dłoniach tego, który stoi przy szpuli i powoli, zwój za zwojem, nawija linę. Ni stąd, ni zowąd przypomina mi się opowiadanie Przepiórki, jak kiedyś pokłócili się dwaj mieszkający w różnych gniazdach bracia; jeden zaprosił drugiego w gości, podciągnął prawie do samego okna i przeciął linę. O wzbudzającym zaufanie człowieku, mówi się tu: „Powierzyłbym mu moją szpulę"…

– No, przyjechaliśmy – mówi kłótliwym tonem Aleks. Mógłby choć powiedzieć, że dolecieliśmy…

* * *

Z początku czuję się trochę nieswojo. Wygląda na to, że trafiliśmy z Aleksem na jakieś zgromadzenie: ludzi na tej baszcie zebrało się nie mniej, niż na placu po godzinie energii. Ale jacy to są ludzie!

Niektórzy mają na ubraniach pióra i skrzydła ptaków, których imieniem nazwali swoje gniazda. Inni w ogóle niczego na sobie nie mają oprócz uprzęży i skórzanych spodni. Uprzęż też mają rozmaitą: jedni specjalnie prostą i bez ozdób, inni ponaszywali sobie na rzemienie miedziane, srebrne i brązowe płytki, a karabińczyki powykuwali na kształt zębatych paszczy. Skrzydła też mają różne: widziałam na przykład jaskrawoczerwone z jedwabiu. Widziałam stalowe, mechaniczne… Skrzydła utkane z delikatnej siateczki. Skrzydła z wizerunkiem wyszczerzonego pyska. I zwykłe skórzane, jak u nietoperza…

Mężczyźni. Kobiety. Jedni z włosami do pasa, inni ogoleni na zero. Ale wszyscy poruszali się w szczególny sposób, lekko się kołysząc, jakby chodzili po cienkim gzymsie nad przepaścią.

I jeszcze ich oczy.

Nie trzeba było patrzeć na skrzydła, czy uprząż. Wystarczyło spojrzeć któremuś w oczy, żeby zrozumieć: masz honor z dzikusem. Każdy jest sam dla siebie energią. Żyją wśród chmur i na resztę świata patrzą z pogardą.

Wszyscy o mnie słyszeli, wszyscy wiedzą o tym, że rozpaliłam reflektory w „Zerwanym Dachu". Sami podchodzą i się przedstawiają. Mówią z szacunkiem, jak równi z równą. Jestem dzikuską pomiędzy dzikusami.

Potem zaczyna się pokazówka – taką niedbałą nazwą określają paradę mistrzostwa i zuchwałości, zawody podniebnych asów, dla których pionowe ściany i cienkie liny są naturalnym środowiskiem życiowym.

Dziesięciu chłopaków wspina się po zewnętrznej ścianie – obserwujemy ich, stojąc na podwieszonej platformie. Każdy ze wspinaczy ma w dłoniach dwa noże. Chłopcy znajdują szczeliny w starym betonie, wtykają w nie ostrza i podciągają się na rękach – na jednej ręce! – a potem ponownie szukają oparcia. Ten, który idzie na czele, już dwa razy prawie runął w przepaść.

Kilka metrów przed metą łamie mu się nóż. Wstrzymuję oddech. Chłopak zawisa na jednej ręce a drugą wyciąga nóż zapasowy, znajduje szczelinę, sprawdza pewność zaczepu… I podciąga się, po raz kolejny zawierzając swoje życie kruchej stali i niepewnej ścianie…

Stwierdziłam, że obgryzam paznokcie. Szybko rozglądam się na boki. Wszyscy patrzą na zawodników, jedni z powagą na twarzach, inni z nieco kpiącym uśmiechem, ale nikt nie przeżywa tego tak mocno, jak ja!

Zmuszam się do założenia rąk za plecy. Zmuszam się, żeby nie zamykać oczu – chcę zobaczyć wszystko do końca.

Mimo wszystko ten chłopak wygrywa. Dociera na dach jako pierwszy. Odzyskawszy oddech wchodzi na platformę. Uśmiecha się. Ma nie więcej niż szesnaście lat! Policzek przecina mu świeża blizna. A przy jego pasie brak karabińczyka od linki ubezpieczenia.

– Aleks! Czemu on nie skorzystał z zabezpieczenia? A jakby spadł?

– Głupstwo! On jest dzikusem! Dzikus żyje z miłością – i umiera bez strachu.

Milknę. Boję się palnąć jeszcze jakieś głupstwo.

Chłopak zwycięzca podchodzi do mnie. Ściskam mu pokrytą odciskami rękę. Jego dłoń jest bardzo ciepła.

– To ty urządziłaś iluminację w „Zerwanym Dachu"? – patrzy na mnie z zachwytem. – Jak będziesz rozpalać jeszcze raz, wezwij mnie, dobrze?

Obiecuję, że go uprzedzę.

* * *

A potem każdy, kto chce, popisuje się swoimi umiejętnościami. Aleks też pokazuje co nieco – on tak mistrzowsko włada prądami powietrza, że przestajesz zwracać uwagę na liny. Wydaje ci się, że leci – swobodnie żegluje w powietrzu, unosząc się na prawdziwych, nie mechanicznych skrzydłach.

Kibicuję Aleksowi ze wszystkich sił, drę się do utraty tchu. I postanawiam w duchu, że będę ćwiczyła codziennie, w każdej wolnej chwili, ale muszę się nauczyć latać nie gorzej od niego. A może i lepiej. I następnym razem, kiedy przylecimy na pokazówkę, też będę miała się czym popisać…

Nad moją głową ciężko łopoczą skórzane skrzydła – mimo woli przysiadam. Zawody trwają: na linach i bez, w plecionce lin, które dzicy powyciągali ze starych szybów wind i wyciągów. Jakaś dziewczyna, ogolona na zero, lata z wyjcem – niewielkim śmigiełkiem, które poruszane wiatrem wydaje niski, groźnie brzmiący dźwięk. Dziewczynę nazywają Karlson. Może tak ma na imię?

Na koniec pojawiają się gospodarze i organizatorzy pokazówki. Demonstrują „Wieczny Silnik" – taką szczególną sztuczkę. Żeby ją obejrzeć, wszyscy spuszczają się na setne piętro, gdzie w ścianę wmontowano ogromny wiatrak z trójkątnymi płatami. Patrzymy, wychylając się z okien [czego jak czego, ale okien w tym wieżowcu nie brakowało].

Udział w pokazie biorą wszyscy mieszkańcy gniazda, a jest ich wielu. Kolejno wyskakują z okna, chwytają za łopatki śmigła i swoim ciężarem zmuszają je do obrotu. Przejechawszy się na łopatce zeskakują z niej, zawisają na linie, a potem podciągają się i dają nura w położone o pięć pięter niżej okno. Biegiem wracają na górę, żeby znów wyskoczyć i pojechać w dół na łopatce. Karuzela kręci się tak szybko, że zaczyna mnie ćmić w oczach. Jak to się dzieje, że żaden z nich nie zapłacze się w linę drugiego śmiałka?

Ale okazuje się, że główna część widowiska jest jeszcze przed nami.

Łopatki obracają się oraz szybciej. Mechanizm, który tak długo chłonął energię, zaczyna ją oddawać. Zrywa się wiatr, jakby zadął gigantyczny wentylator. I wtedy dwoje młodych ludzi, ująwszy się za ręce, zeskakuje z siedemdziesiątego piętra i zawisa w strumieniu powietrza na wprost wiatraka.

Utrzymująca zakochanych linka jest tak cienka, że jej nie widzę. Po prostu patrzę, szeroko otwarłszy usta, jak tych dwoje lata, to obejmując się, to się odpychając, jak się rozwiewają ich włosy, jak się całują, zawisając pomiędzy niebem i ziemią, splótłszy skrzydła na sprężystej poduszce powietrznej; jacy są dzicy – i jak okazują sobie czułość.

Zapominam o wietrze i strachu. Patrzę, jak darzą się pieszczotami i nagle robi mi się duszno – chciałoby się poluzować rzemienną uprząż na piersi.

– Szkoda, że nie ma tu Liftera – mówi Aleks, ale ja go prawie nie słyszę. – Jak urządzimy pokazówkę w naszym gnieździe, trzeba go będzie poprosić… niech też coś zademonstruje. Wiesz… te przeciwwagi w szybach wind… można je wykorzystać na różny sposób…

Numer już się zakończył. Aleks mówi i mówi, a ja patrzę w niebo i uśmiecham się bez powodu.

Potem siedzimy, zwiesiwszy nogi nad przepaścią i odpoczywamy; nadstawiwszy uszu słucham rozmowy. O tym, że jakiemuś Rudemu zrobiło się za ciasno w rodzicielskim gnieździe i przetarł szlak na południowy zachód, bardzo skomplikowaną trasę pośród powietrznych prądów. „Zechciej zauważyć, dwieście metrów swobodnego lotu!". Na drugim końcu tej trudnej trasy natrafił na szczyt niezamieszkanego wieżowca. „Uwije tam sobie nowe gniazdo?" – „A jakże! Wiesz, ile dziewcząt się wokół niego już kręci?".

W tym momencie rozmówcy łypią ku mnie oczami i dalszą część rozmowy prowadzą szeptem. Aleks uśmiecha się znacząco. Z niewiadomego powodu czuję skrępowanie; coś jest w ich wzroku, jakby jakieś iskierki… W dole, wśród sintetów, nigdy nikt tak na mnie nie patrzył.

Po kilku godzinach goście się rozlatują. Aleks długo bada wzrokiem obłoki, a potem stwierdza, że w drugą stroną skrzydła nas nie poniosą. Trzeba będzie pojechać wahadłowo, zawisłszy na karetce.

Odprowadza nas ten sam chłopak, który wygrał zawody we wspinaczce. Ma dziwne imię: „Chwytaj". Jest bystry i trzyma się lin jak pajączek.

– No to cześć, Dzika! – woła puszczając linę. – Do zobaczenia, Aleks!

Nie odpowiadam, bo zaczynamy spadać. Kiedy spadasz na uwięzi, nie za wiele da się powiedzieć… Ale my spadamy nie pionowo, ale po łuku.

Zgrzyta karetka – dwa bloki połączone ze sobą skomplikowanym systemem sprężyn. Nasze życie zawisa teraz na dwóch linach: naszej [przy kołowrocie jest Lifter] i obcej [kołowrót nawija Chwytaj]. Mniej więcej na wysokości setnego piętra mijamy punkt równowagi – dwie liny jednakowej długości są tak samo naciągnięte. Potem – jak gigantyczne wahadło – niesie nas dalej, w górę, ku domowi.

Aleks klnie, tak na wszelki wypadek. Rzemienie wpijają mi się w żebra. Niewygodnie mi. Naprawdę mam już dość tego, że wobec Aleksa jestem tylko ciężarem. Muszę się nauczyć latać sama…

Zawisamy w najwyższym punkcie, kilka metrów na lewo od napisu: „Serdecznie witamy!". Jednocześnie chwytamy za wystające ze ścian pręty zbrojeniowe. Uczciwie mówiąc, trzęsą mi się ręce.

– No, przyjechaliśmy! – sapie Aleks. – Ejże, jest tam kto? Przynieście jakieś szmatki!

* * *

W domu czeka nas niespodzianka. Za stołem w pokoju Przepiórki siedzi Rimus.

Rzucam mu się na szyję. Sama się nie spodziewałam, że jego widok tak mnie uraduje; nie widziałam Rimusa od czasu, kiedy mi opowiedział o klubie „Zerwany Dach". A potem powiedział bezbarwnym głosem: „No to żegnaj… Wszystkiego najlepszego".

– Rimus! Witaj!

– Witaj, Dzika. – Poklepuje mnie po plecach. – Co, latasz od czasu do czasu?

Mam mu mnóstwo do powiedzenia. Ale brak na to czasu: okazuje się, że Rimus pokonał tę niebezpieczną drogę na górę, żeby przynieść wiadomości Maurowi.

I mnie.

Maur jest ponury jak nieszczęście. Nigdy go takim nie widziałam. Ma bardzo groźną minę: gdybym go teraz spotkała w bramie, bez namysłu rzuciłabym się do ucieczki.

– Szukają cię, Dzika. Zawzięli się na ciebie – mówi przez zęby.

– Kto mnie szuka? – pytam beztrosko. Człowiek, który potrafi latać, nie będzie się bał jakiejś tam energetycznej policji.

– Kum borsuka – odpowiada Rimus. – Nie kontrolerzy. Inni.

– Jacy inni? Pojęcia nie mam…

– Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia – gasi mnie Maur. – Opowiedz jeszcze raz, jak to było z tą twoją przyjaciółką, która potem zginęła.

Opowiadałam im już o Ewie. Teraz opowiadam jeszcze raz, starając się nie zaniedbać żadnego szczegółu. Dokładnie opisuję kontrolera, który nas wtedy wypuścił. Próbuję nawet nakreślić na ścianie jego portret – twarz jakby zestawioną z pancernych płyt. Oczy patrzące z głębokich niczym strzelnice szczelin. Wydrapany rysunek jest według mnie dość podobny.

Rimus długo się weń wpatruje.

– Nie – mówi w końcu. – Nigdy takiego nie widziałem… a jakbym zobaczył, tobym zapamiętał. Takich twarzy się nie zapomina.

– Ale on nie jest kontrolerem?

– Nie. Należy raczej do tych, którzy cię szukają.

– To czemu mnie wtedy wypuścił?

Rimus wzrusza ramionami.

– Uważam, że tamci się domyślili, iż jesteś generatorem. Z początku pomylili cię z tą drugą dziewczyną… A raczej wzięli ją za ciebie…

– Kim są ci… „generatorzy"?.

– To ludzie, którzy mogą generować energię. Nie tylko dla siebie, ale i dla… – Nie dokończywszy zdania Maur zwrócił się do Rimusa. – Jak myślisz, czy oni wiedzą, gdzie ona teraz jest?

– Pojęcia nie mam. Ale mój sklep jest na okrągło inwigilowany.

– Czyli przyprowadziłeś ich do naszego wieżowca?! – wybucha Aleks.

Rimus z zimną krwią marszczy brwi.

– No, no, chłopczyku… Nie ucz starego lisa, jak zgubić ogon…

Zapada cisza. Każdy o czymś rozmyśla. Ja kręcę głową i usiłuję pojąć, co ich tak zaniepokoiło. Tu, na wieży, nikt mnie nie dosięgnie!

Głośno mówię to, co myślę.

– Może i masz rację – mruczy Aleks z namysłem w głosie.

– Ale może mi objaśnicie, co to za jedni? Jeżeli to nie kontrolerzy i nie policja… Życiojady, czy jak?

Wydaje mi się, że to przedni żart. Ale oprócz mnie, nikt się nie śmieje.

– Na mnie już czas – mówi Rimus. – Bo nie zdążę na godzinę energii.

Maur i Aleks odprowadzają go do windy. A raczej do przeciwwagi, którą Lifter opuszcza daleko w dół, na czterdzieste piętro. Patrzę za nim i nijak nie mogę zrozumieć: Rimus jest sintetem, czy co? Dlaczego w takim razie Maur i Aleks darzą go takim szacunkiem?

Maur wraca. Przechodząc mimo kładzie mi na ramieniu ciężką dłoń.

– Żebyś mi nogą nie stąpnęła poza gniazdo. Jasne?

* * *

W gnieździe codziennie jest jakaś robota. Są kilometry lin, które trzeba oczyszczać, rozplątywać i nawijać na szpule kołowrotków. Sprężyny i bloki, które trzeba smarować i oliwić. Skrzydła, które trzeba łatać i naprawiać. A jeszcze treningi: z Aleksem lub bez niego, ale teraz trenuję codziennie.

Moje marzenia, związane z własnym programem na pokazówce, rozwiewają się niczym mgła na wietrze. Nic mi nie wychodzi. Dokładniej mówiąc, nie umiem ustalić powodzenia czy sukcesu. Jednego dnia mi się wydaje: dobra jestem, nauczyłam się. A następnego dnia wiatr się trochę zmienia – i znów się miotam w powietrzu, jak wór waty. Przepiórka współczuje i powiada, żebym się nie załamywała. Aleks klnie i nazywa mnie niezgułą. Dni lecą jeden za drugim, podobne do siebie, jak pordzewiałe pręty zbrojeniowe. I pojawia się nieproszone uczucie, że niczego ciekawego i prawdziwego nie powinnam się już od życia spodziewać.

Dopiero wieczorami, kiedy biorę w dłonie swój bębenek, wracają mi siły i optymizm. Perkusista Loszka gra na niewielkim zestawie, który mu zrobił Rimus. We dwójkę urządzamy małe widowisko energetyczne; wszyscy – nawet Maur – klaszczą rytmicznie. I wiatr za ścianami wtóruje temu rytmowi. Lampka na suficie też miga w tym rytmie; zasilana jest podmuchami wiatru. Jest tak jaskrawa, że nocami trzeba ją wyłączać.

Obok nas sadowią się dzieciaki Przepiórki. Dziewczynka klaszcze głośniej niż inni. Chłopczykowi błyszczą oczy; w takich chwilach bardzo jest podobny do Maura.

A potem przychodzi nieszczęście.

* * *

Widywał oczywiście, jak wielokrotnie robią to starsi. Ale nie wziął pod uwagę, że skrzydła, karabińczyki i cały system zabezpieczeń są obliczone na osobę dorosłą. Na mocne ręce i spory ciężar.

Obserwował moje ćwiczenia i postanowił poćwiczyć sam. I popełnił błąd. Rąbnął o ścianę. Dorosłego takie uderzenie by zabiło. On był leciutki – złamał sobie tylko rękę i nogę.

Nie krzyczał. Leżał pozieleniały z bólu, aż w końcu zemdlał bez jednego jęku, kiedy lekarz gniazda – nazywali go Sława – składał kości otwartego złamania. Przepiórka też nie płakała, jak przystoi kobiecie dzikusów. Ale jej oczy… Strach było w nie spojrzeć.

Lekarz wziął rękę chłopaka w łubki. I kazał czekać. Powiedział, że niczego więcej zrobić nie może.

Chłopiec leżał cichutko i bez jęku. Całe gniazdo było przesycone jego bólem. Wydaje mi się, że nawet pogwizdujący na zewnątrz wiatr czuł ten ból.

– Przepiórko – mówię. – Trzeba mu dać jakiś środek przeciwbólowy. I coś na obniżenie gorączki. I coś jeszcze… żeby nie rozwinęło się zapalenie.

– A skąd ty wiesz? Lekarzem jesteś?

W rzeczy samej… U nas w bloku nie ma lekarza, przychodzimy do apteki, opisujemy, co nam dolega i odbieramy lekarstwa. Rok temu jeden chłopak też złamał nogę…

– A ty co? Nie masz żadnych lekarstw?

– Dzicy nie potrzebują leków – odpowiada Przepiórka z godnością. – Sami się leczymy. Siłą własnej woli.

* * *

Siadam obok chłopczyka i wygrywam mu rozmaite rytmy. Gram o dalekim wietrze, o wysokich górach i cichej wodzie. Malec zasypia. Ale po kilku minutach się budzi. Nie może wytrwać we śnie. Jego naprawdę bardzo boli.

W gnieździe panuje cisza. Maur jest na górze, gdzieś na dachu. Aleks z samego rana gdzieś poleciał. Lifter coś tam kombinuje z tymi swoimi przeciwwagami. Dziewczynka siedzi przy posłaniu brata jak malutki posążek.

Przepiórka poi synka wodą z łyżeczki. Mówi, nieprzerwanie mówi o tym, że wszystko będzie dobrze, że nie należy poddawać się strachowi, że tylko męstwo może nas uratować, a strach…

Cichutko, tak żeby nikt nie usłyszał, wychodzę na schody.

Będę biegła co sił w nogach. Gdyby poprosić Liftera, żeby mnie spuścił na dół… Ale nie można, nie wolno dopuścić do tego, żeby oni się dowiedzieli, co zamierzam zrobić. Nikt nie powinien wiedzieć.

Pospiesznie biegnę na dół. Przeskakuję przez stopnie. Ustanawiam chyba rekord – nikt nigdy nie spuścił się tak szybko z dwusetnego piętra…

Między pięćdziesiątym i trzydziestym piątym piętrem porozkładano ostrzegacze; nastąpisz, powiedzmy, na stopień i poślesz sygnał do gniazda. Ale ja zdążyłam już poznać te pułapki, sama pomagałam Lifterowi w przeglądzie czy remoncie każdej z nich. Dlatego schodzę bez zbędnego szumu.

Na dwudziestym drugim zatrzymuję się przed przerwą. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy pytanie: a jak ja wyglądam? Czy sintety nie powariują na widok biegnącej ulicami dziewczyny z rzemienną uprzężą na zwykłym ubraniu?

Szybko rozpinam pas. Starannie składam rzemienie i ukrywam je pod stertą budowlanego śmiecia. Nikt ich tu nie znajdzie; wrócę szybciutko. Całość operacji zajmie mi może kwadrans.

W pierwszej chwili chcę też zostawić bębenek – będzie mi przeszkadzał w biegu. Ale potem postanawiam wziąć go ze sobą. Przyzwyczaiłam się do niego – a poza tym on mi przynosi szczęście.

Niżej na schodach natykam się na staruszkę. Kiwa ręką, jak znajomej. Może się już gdzieś widziałyśmy?

Przed przekroczeniem progu zatrzymuję się na sekundę. Oto on, świat sintetów. Byłam jego częścią, nie tak znów dawno temu…

Robię krok.

Ale numer! Zapomniałam, jak się chodzi po twardym gruncie! Zapomniałam, że można biec nie patrząc wciąż pod nogi… i jakie to zdumiewające uczucie – pewne oparcie pod stopami!

Biegnę – po pierwsze dlatego, że się spieszę. Po drugie – na wieżowcu sobie nie pobiegasz… Polecieć, owszem, proszę bardzo. Ale biegać… to też pięknie!

Przechodnie gapią się na mnie, ale bez przesadnego zdziwienia. Ot, dziewczyna ma dobry humor, energię i chce jej się pobiegać.

Skręciwszy za róg widzę aptekę. Wchodzę. Staram się ukryć zdenerwowanie.

– Macie środki przeciwbólowe? Obniżające gorączkę? Witaminy dla dzieci? Antybiotyki?

Wypalam to wszystko jednym tchem.

Aptekarka – sympatyczna kobieta o pyzatej twarzy, patrzy na mnie z przestrachem.

– Macie w rodzinie chorą osobę?

– Tak, dziecko!

– Takie leki wydaje się tylko za okazaniem karty obywatelskiej. Masz ją przy sobie?

Jak to dobrze, że jej nie wyrzuciłam! Leży w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjmuję ją i podaję aptekarce.

– Dostanie pani resztę – trzaska gałkami liczydeł. – Przeciwbólowe… przeciwgorączkowe… wszystko razem…

Za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się.

W drzwiach stoi dwóch ludzi. Patrzą na mnie taksująco. Jeszcze jeden niespiesznie wychodzi z zaplecza. Aptekarka robi taką minę, jakby się prędzej śmierci spodziewała, niż tego typa w aptecznym magazynku.

Wybacz mi, dobra kobieto…

Z miejsca skaczę w witrynę. Bokiem z półobrotu. Mimo wszystko przydały się długie godziny ćwiczeń ze skrzydłami.

Paczki lekarstw lecą na wszystkie strony. Dźwięczy pękające szkło. Może nawet się pokaleczę. Zobaczy się potem.

Na przeciwległej stronie ulicy stoi czekająca na klientów rowerowa ryksza. Rykszarz ma swoją wielką godzinę. Wyrzucam go z siodełka. Chwytam kierownicę i naciskam na pedały. Ruszam przed siebie ścigana dzikim piskiem policyjnego gwizdka.

* * *

Rower ma dobrą przekładnię i całkiem wygodne pedały – przeszkadza tylko ławeczka dla pasażerów: podskakuje po bruku i utrudnia nabranie prędkości. Niestety, nie ma czasu na to, żeby ją odczepić.

Gnam przed siebie, unosząc się nad siodełkiem. Napotkani ludzie pospiesznie pryskają na boki. Z bocznej ulicy wyjeżdża policyjny wóz obłożony nitowaną blachą. Ostro skręcam… Za ostro. Ryksza traci równowagę i wali się na bok. Zrywam się na nogi…

I wtedy mnie biorą.

* * *

Siedzę na posterunku przywiązana do żelaznego krzesła. Bębenek – jedyny należący do mnie przedmiot osobisty – leży na stole. Za stołem siedzi dwóch ludzi – jeden – solidny i tęgi policaj, a drugi… diabli wiedzą, kim jest ten drugi. Na oko bardzo sympatyczny młody człowiek. Gdybym go spotkała na ulicy, z przyjemnością bym sobie z nim porozmawiała…

A teraz wzbudza we mnie większy strach, niż ten energopolicaj.

„Nie kontrolerzy. Inni".

„Jacy inni?".

„Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia".

To oni mnie szukali. Tropili. I udało im się.

– Naruszenie porządku publicznego – dudni policaj – to tylko powód formalny! Przeczytaliśmy jej kartę, nigdzie nie pracuje już prawie od miesiąca. Zechciejcie mi powiedzieć, gdzie ona zdobywa pakiety? Czym się żywi? To już nie jest zwykłe chuligaństwo! To pachnie nielegalnymi transakcjami energetycznymi – i to na wielką skalę!

Czarujący nieznajomy spogląda na mnie przelotnie i pisze coś na kartce papieru. Pokazuje to policjantowi.

– A co mnie obchodzi… – zaczyna policaj z rozdrażnieniem w głosie. Nagle się zamyka. Czyta uważnie, a potem patrzy na rozmówce, jakby dopiero teraz zobaczył go naprawdę.

– Tak – mówi nieznajomy cichym i łagodnym głosem. – Takie, widzicie, sprawy… Zamknijcie dochodzenie – zabierzemy ją do siebie.

Policjant zwleka i grzebie za czymś w szufladzie stołu, wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia i długo przerzuca się z kimś przekleństwami przez interkom. Czaruś bierze ze stołu mój bębenek. Ogląda go. Potem patrzy na mnie – mierzy mnie wzrokiem, jakby zdejmował miarę na trumnę. Szkoda, że ręce mam przywiązane do podłokietników.

– Nie bój się – mówi do mnie szeptem. – Wszystko w porządku. Pojedziesz do Zakładu.

* * *

– Komu powinnaś zanieść te lekarstwa. Wymień adres – poślę kuriera.

– Akurat! Kurierzy tam nie docierają!

– Zrozum, dzika, nie mogę pozwolić, żebyś łaziła tam sama. Zwyczajnie cię zabiją. Policja cię dopadnie i zostaniesz zabita podczas próby ucieczki. Wiesz, jak się wściekli, kiedy cię zabrałem? Przecież za każdego zatrzymanego dostają premię energetyczną.

To akurat słyszałam już wcześniej.

– Ale tam jest dziecko. Bardzo chore.

– Jest samo?

– Nie, ale…

– Matka jest przy nim? Ojciec?

– Tak, ale…

– To czemu myślisz, że jesteś mądrzejsza od innych? Wcale tak nie myślę. Zapędził mnie w kozi róg.

Na imię ma Stefan.

– Mów mi po prostu Stef. Albo Łowca.

– Dlaczego Łowca?

– Wyławiam dobrych ludzi z policyjnych sieci. Kto mnie zna, wie, co to znaczy… Nie zimno ci?

– Nie, co też…

Stefan [albo Łowca] ma własny welomobil z kierowcą. Nigdy w życiu nawet nie rozmawiałam z ludźmi posiadającymi welomobil.

– Czy jestem wolna?

– Oczywiście. Zechciej tylko wziąć pod uwagę, że policja wciąż ma cię na oku. Trzymaj się mnie. Nie odchodź nawet na dwa kroki. Jutro rano ruszamy w drogę.

Nie wierzę własnym uszom.

– Do Zakładu? Nie żartujesz?

– A skądże! Pojedziesz z kilkoma jeszcze młodzikami, których ostatnio wyłowiłem. Zabierzecie się w zamkniętym wagonie. Nie wyglądajcie przez okna, dopóki nie wydostaniecie się poza granice miasta. A w górach naprawdę trzeba uważać: żyją tam ludożercy, którzy strzelają zatrutymi strzałami. Podróż będzie trwała cały dzień. Nasze wagony jadą z ogromną szybkością.

– Nasze? Stefan… a kim wy jesteście?

Mój wybawca śmieje się cichutko.

– Zobaczysz. Wszystkiego się dowiesz na miejscu.

* * *

Nocujemy w maleńkim pokoiku z piętrowymi łóżkami. Jedną dziewczynę znam: była na balandze w „Zerwanym Dachu", zanim klub ostatecznie diabli wzięli. Innych – pięciu chłopaków i czterech dziewczyn – nigdy nie widziałam. Wszyscy są radośnie podnieceni i nie mogąc zasnąć, długo wiercą się na swoich pryczach.

Noc spędzam pogrążona na poły we śnie, na poły w jakimś dziwacznym koszmarze. Śni mi się, że na sąsiedniej pryczy leży Ewa. Uśmiecha się do mnie i mówi: „A widzisz? Mówiłam, jedziemy do Zakładu!".

Śni mi się też ten chłopczyk, syn Przepiórki. Lepiej mu? A może mu się pogorszyło? Może któryś z zaopatrzeniowców domyśli się, że trzeba mu kupić lekarstwa?

Albo choćby ukraść…

Śni mi się moja uprząż ukryta na dwudziestym drugim piętrze pod rumowiskiem gruzu. Wyszłam na pół godziny… I wygląda na to, że nigdy już nie wrócę.

Nie wiem, czego we mnie jest więcej: nadziei, strachu czy tęsknoty… Tęsknoty za Overgroundem… strachu przed niewiadomym… i radosnej nadziei spełnienia w Zakładzie.

A może jeszcze wrócę? Przyjdę po Przepiórkę, Aleksa i Maurycego-Stacha, żeby zabrać ich wszystkich do Zakładu?

Z tą radosną myślą zasypiam, przyciskając do piersi swój bębenek. I od razu – nie minęła chyba minuta – mnie budzą.

Czas ruszać w drogę.

* * *

Długo wiozą nas welomobilem. Potem przesiadamy się do wagonu – bez kół, za to z ogromnymi blokami na dachu. Bloki osadzone są na stalowej linie grubej jak męskie ramię. Dzikim w Overgroundzie takie liny nawet się nie śniły.

Wydają nam porcje żywnościowe – każdy dostaje wielkie kartonowe pudło i dużą puszkę energodrinka. Każdy też dostaje karimatę.

– Powodzenia! – Łowca ściska nam dłonie. – Pamiętajcie, podróż trwa dobę. Postarajcie się nie zmęczyć i nie pokłóćcie się. Odpoczywajcie. Odprężcie się. Pojedzie z wami Grigorij. – Kiwa na tęgiego mężczyznę, który z obojętnym wyrazem twarzy stoi obok.

Ten Grigorij nie podoba mi się od pierwszego spojrzenia. Kogoś mi przypomina – i nie jest to miłe wspomnienie.

– Powodzenia! – mówi Stefan.

Wsiadamy do wagonu. Wewnątrz nie ma mebli, tylko poręcze przy ścianach. Z przodu jest kabina oddzielona kratą – i tam zajmuje miejsce Grigorij. Z tyłu jest ścianka z dykty, oddzielająca toaletę – to znaczy zwykły otwór w podłodze.

Rozsiadamy się na zwiniętych matach. Słychać, jak skrzypią bloki na dachu… Jaka to energia wprawia ten wagon w ruch?

Przez kilka metrów wagon wlecze się dnem po ziemi, a potem unosi się w powietrze. Wstaję, trzymając się poręczy i przez mętne szkło widzę, jak ziemia oddala się w dół. Coraz bardziej oddala się całe miasto… Jakbym znów leciała z Aleksem… Żegnajcie wszyscy. Piksele, Długi, Ignat… Żegnaj, Rimus… Żegnaj, martwa Ewo… Żegnajcie, dzicy… Żegnajcie i wy, sintety…

Biorę w dłonie swój bębenek. Moi towarzysze słuchają, siedząc wokół mnie na podłodze.

– Jak ci się to udaje? – pyta cicho dziewczyna, z którą kiedyś spotkałyśmy się w „Zerwanym Dachu".

* * *

Grigorij siedzi w swojej kabinie, jakbyśmy go w ogóle nie obchodzili. Niekiedy wyłazi na dach [wagon wtedy mocno się kolebie], smaruje bloki, coś tam sprawdza i złazi na dół. Jemy obiad, a potem kolację.

Mniej więcej o jedenastej wieczorem Grigorij ponownie wyłazi na dach i blok, który przedtem tylko skrzypiał, zaczyna postukiwać. Tuk. Tuk. Tuk-tuk… Dźwięk jest niezbyt natrętny i nawet niezbyt głośny, ale moi towarzysze dość szybko zasypiają.

Sama nie śpię tylko dlatego, że w dłoniach trzymam bębenek. Czuję jego rytm nawet wtedy, gdy milczy.

Przestępując przez śpiących podchodzę do okna. W dole widzę góry. Właściwie to ich nie widzę – odgaduję tylko, że tam są. Na niektórych zboczach i wierzchołkach płoną jakieś ogniki.

Ogniska? Czyżby tam byli ci ludożercy, o których mówił Stefan?

Grigorij wierci się w swojej kabinie. W fosforyzującym świetle bijącym z tablicy rozdzielczej widzę, jak zaciska sobie opaskę na ramieniu.

Dociera do mnie, że teraz jest godzina energii! Czyli Grigorij jest sintetem? A wszyscy, którzy śpią wokół mnie są dzikimi?

Grigorij wydaje z siebie głębokie westchnienie. Podładował się. Dobrze mu… Patrzę w dół, na dalekie, ciemne góry…

Grigorij znowu się wierci. Zgrzyta zębami. Coś tam mamrocze… sypie pod nosem przekleństwami. Nie wierzę swoim oczom – ponownie zaciska opaskę na ramieniu!

Druga porcja?!

Nie widzi mnie. Podładowawszy się po raz drugi przez długą chwilę stoi nieruchomo. Odpręża się. Potem znów stęka przez zaciśnięte zęby.

Trzecie podładowanie.

Rozumiem doskonale, że nie ładuje się z sieci. Ma w kabinie aktówkę podobną do tej, z której podładowali nieszczęsną Ewę. Fałszywa energia? A może Stefan Łowca i jego nieznani towarzysze zdołali załatwić dla Grigorija prawdziwą?

Prawdziwa, tylko dzika – poprawiam się. Ale Grigorij nie przypomina mi dzikiego – nic a nic!

Kiedy ładuje się po raz szósty, przypominam sobie nagle, do kogo jest podobny! Do tego chłopaka, którego dziabnęłam sztyletem w bramie. „Rozumiesz, co to znaczy? Nie pojmujesz, jak to jest… zdechnąć, kiedy ci zabraknie dziewiątej porcji… Albo dziesiątej… Albo dwusetnej…"

Tamten człowiek nie umarł od utraty krwi. On się po prostu wyłączył. Jak mechanizm.

Chyba za głośno wzdycham. Grigorij odwraca się nagle i patrzy na mnie.

– Nie śpisz? – pyta z osobliwym uśmieszkiem na twarzy.

– Nie.

– To błąd. Jak tak możesz… bez podładowania?

– Jestem dzika. Żyję swoim rytmem.

– Jak mówisz?

– Swoją energią. Dziką.

– Czyli… to prawda – mówi z odrazą. – Niepotrzebne ci podładowanie.

– Nie.

Wyszczerza w mroku zęby. Straszny, żałosny grymas.

– A ja potrzebuję sześciu porcji. Jutro będę potrzebował siedmiu. Mają mnie na haku… Wiesz, jak to jest… zdychać, gdy ci zabraknie szóstej porcji?

Słowo w słowo powtarza to, co mówił nieznajomy z bramy.

– Nie – mówię szczerze. – Ale z początku ja też się ładowałam. A potem przestałam. To proste, trzeba tylko…

– Proste? – Jego oczy świecą chyba w mroku. – Jesteś mutantem. Wyrodkiem. Wszyscy jesteście mutantami. Błędami natury. I za to pójdziecie na karmę dla Zakładu! Zakład lubi takich, jak wy. Jesteście drwami dla jego pieca. Jego paliwem. Jest paliwo dla ludzi… i jest paliwo dla Zakładu.

– Kłamiesz – mówię twardo.

Ponownie szczerzy zęby.

– Jutro się dowiesz: kłamię czy nie? Jutro wszyscy wylądujecie w piecu. Albo w tym, co tam jest zamiast pieca… Wiozę cały wagon karmy. Będzie zadowolony… Żarłoczny jest, ten wasz Zakład… Ale nie pożera takich, jak ja. Tylko takich, jak ty.

– Grigorij… – mówię drżącym głosem.

– Od czterdziestu lat jestem Grigorijem! Myślisz, że imałbym się tej roboty, gdyby nie dawali mi sześciu porcji w jedną noc?! Ty… dzika energio żyjesz swoim rytmem… ale jutro przyjdzie na ciebie kryska… A ja może pociągnę jeszcze tydzień… I kto z nas jest bardziej cwany?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, odchodzi w głąb swojej kabiny.

W mrok.

CZĘŚĆ DRUGA

Wagon leci nad ciemnymi górami. Poskrzypują bloki na dachu. Okna zamknięte żelazną siatką. Nie ma dokąd uciekać.

Moi towarzysze niedoli śpią. Usiłuję ich obudzić – ale nic z tego nie wychodzi. Uśpiło ich rytmiczne postukiwanie bloków. Gdyby nie mój bębenek, nośnik innego rytmu, też bym teraz leżała jak martwa wespół z nimi.

Ale co z tego, że nie śpię?

Drzwi zaryglowano z zewnątrz. Siatki na oknach nie da się rozerwać ani rozciąć. Będąca wylotem prymitywnej toalety dziura w podłodze jest za ciasna, żeby przez nią przeleźć. A zresztą, gdyby nawet udało mi się zeskoczyć, to co dalej? W dole mrok, nie widać żadnych światełek. Wyje wiatr. My znajdujemy się wysoko. Lepiej już byłoby skoczyć z wieżowca.

Męstwa zostało mi już bardzo niewiele. Ot, tyle, co na dnie szklanki. Chce mi się wyć i walić pięściami o podłogę. Zamiast tego siadam na swojej macie, obejmuję kolana rękami i zaczynam się zastanawiać nad całą sytuacją.

Oszukali mnie jak maleńką dziewczynkę. Nabrali mnie. Gdybym była choć odrobinę bardziej krytyczna, znalazłabym sprzeczności w tym, co mówił Stefan. Łowca… To dlatego jest Łowcą. Łowi takie jak ja „generatory". Przynętą jest słowo: „Zakład". Powiedział: „Pojedziesz do Zakładu" i przestałam myśleć. Przestałam wątpić. No i teraz jadę… do Zakładu.

A może Grigorij zełgał? Powiedział taką podłość, żeby się na mnie za coś zemścić? Za to, że niepotrzebne mi podładowania? Za to, że należę do wybrańców?

Ponownie przypominam sobie rozmowy z Łowcą… każde słowo i każde jego spojrzenie. I pojmuję: Grigorij mówił prawdę. Łowca zresztą też… tylko że nie całą. Zaproszono mnie na uroczysty obiad, tylko mi nie powiedziano, że nie będę gościem, ale potrawą!

Najgorsze nie są słowa Grigorija czy zdrada Stefana. Zawsze wyobrażałam sobie Zakład jako coś dobrego. W najgorszym, najbardziej koszmarnym śnie nie mogłabym sobie wyobrazić, że paliwem dla niego są ludzie!

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej beznadziejną wydaje mi się moja sytuacja. Szukam wyjścia. Jeszcze raz: drzwi zamknięto z drugiej strony. Na oknach żelazna, mocowana tęgimi nitami siatka. Dziura w podłodze jest za ciasna… Zresztą dmie z niej lodowaty niemal wiatr. Z każdą chwilą robi się zimniej. Czarne okna robią się sine, pojawiają się na nich dziwne, ale prawdziwie piękne wzory. Co się dzieje?

Moi towarzysze niedoli śpią zbici w ciasną gromadkę. Niektóre dziewczyny mają na twarzach nocny makijaż. Staram się nie patrzeć na ich okropne, rozmigotane twarze.

Robi się tak zimno, że podnoszę z podłogi swoją karimatę i otulam się nią niby kocem. Nie pomaga: zaczynają mną trząść dreszcze. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno!

Grigorij tłucze się w swojej kabinie. Mimo postukiwania bloków słyszę, jak posapuje. Potem mętne okienko kabiny na sekundę rozjaśnia jakiś blask. Czuję zapach dymu i zaraz robi się cieplej.

Ma w kabinie piecyk! Prawdziwy piecyk, w którym pali się węglem lub drewnem! Czyli tu zawsze jest tak zimno. Żeby paliwo dla Zakładu nie pozamarzało, trzeba je ocieplać.

Nigdy w życiu nie grzałam się przy prawdziwym piecu. Ale Przepiórka opowiadała kiedyś, jak dwoje młodych dzikich roznieciło pewnego razu w pomieszczeniu ognisko, zasnęli w jego cieple i już się nie obudzili: nie wiedzieli, że ogniowi towarzyszy dym, a dym musi mieć ujście, inaczej cię zabije. Zatchniesz się i udusisz.

Od pieca Grigorija coraz mocniej ciągnie dymem. Gdyby nie otwór w podłodze, wszyscy byśmy się podusili – i nikt nie dojechałby do Zakładu…

– Grigorij – odzywam się, nie domyślawszy się wszystkiego do końca. – A co z tobą będzie, jak przywieziesz do Zakładu jedenaście trupów?

– Jeszcze nie śpisz? – pyta przez zęby. – Lepiej pośpij.

– Komu będzie lepiej? – uśmiecham się kpiąco, choć on tego nie widzi. – Posłuchaj… Zaraz zatkam materacem tę dziurę w podłodze. Wagon napełni się dymem. Wszyscy się poduszą we śnie. Co powiedzą twoi szefowie? Jak myślisz, dadzą ci podładowanie na następną noc? Dostaniesz choć jedną, mizerną porcję?

W odpowiedzi słyszę sążniste przekleństwo.

– A jak zgasisz piec, wszyscy zamarzną we śnie. – Szczękam zębami, ale już nie z zimna, tylko z podniecenia. – Im i tak będzie lepiej. Ale winę zwalą na ciebie. I w sumie jesteś winien: kto ci kazał kłapać jadaczką? Po co powiedziałeś mi prawdę?

– Żartowałem – mówi z nienawiścią w głosie. – Po prostu zazdrość mnie wzięła. Wy będziecie żyć i niczego wam nie zabraknie… A ja będę gonić wagony tam i z powrotem…

Na sekundę nawet mu uwierzyłam. Dlatego, że bardzo chciałam uwierzyć.

– Śpij – mówi Grigorij łagodnie. – Śpij… rano sama się przekonasz, jak bardzo się wam udało… po co psuć sobie życie w przeddzień takiego szczęścia?

Nie widzę jego twarzy, ale słyszę oddech. Łże. Udało mi się go nastraszyć i teraz jest gotów wyskoczyć ze skóry, byle tylko naprawić swój błąd.

– Nie… – śmieję się cichutko. – Teraz już mnie nie nabierzesz. Koniec rozmowy – zatykam dziurę materacem.

– Sama też zdechniesz! – wyrywa mu się.

– I co z tego? Nie lepiej tak, niż iść za życia do pieca w Zakładzie? Czy w to, co on tam ma zamiast pieca?

– Posłuchaj… – w jego głosie dźwięczy taka nienawiść, że przenika mnie mrozem. – Jak tylko ruszysz się z miejsca, to ja cię… żywcem na kawałeczki pokroję.

W nikłym blasku padającym z pieca widzę w jego dłoni długie, wąskie ostrze.

– Powolutku…

Śmiechem pokrywam zalewającą mnie falę strachu.

– Jak to zrobisz? Ty jesteś tam, a ja tutaj. Jak chcesz mnie pokroić, bałwanie?

Jego urywany oddech zagłusza stukot bloków na dachu, szum wiatru i trzask ognia w piecyku. Wstaję i zdejmuję materac z ramion.

– No to idę, Grigor. Szkoda, że tak wyszło…

Waha się tylko kilka sekund. Potem raczej się domyślam, niż widzę… ale idzie ku drzwiom kabiny.

Przyciskam się do ściany obok drzwi zewnętrznych. W prawej dłoni trzymam sztylet, w lewej bębenek na łańcuszku. Słyszę, jak otwierają się drzwi kabiny. Ogień w piecyku rozjarza się jaśniej. Widzę zarysy wagonu i śpiących na podłodze ludzi. Mija chyba wieczność…

Skrzypi zasuwa. Powoli, powolutku otwierają się drzwi. Z zewnątrz wdziera się zimny wiatr, razem z nim wlatuje garść lodowatego pyłu. Czekam na Grigorija… kiedy wejdzie, walnę go z góry bębenkiem w łeb i…

Nie wchodzi. Zamiast tego zza drzwi wysuwa się jego łapa, która chwyta mnie za gardło. Za późno pojęłam, że ma noktowizor. Widzi w ciemnościach – a ja nie!

Zimne, twarde paluchy zwierają się na mojej szyi. Tracąc niemal świadomość tnę na oślep sztyletem po bezlitosnej łapie. Sztylet – podarunek Rimusa – po raz drugi ratuje mi życie; palce Grigorija na ułamek sekundy zwalniają uścisk i udaje mi się wyrwać.

– Kurrrrrwa! – syczy Grigorij.

Jest już wewnątrz wagonu. Widzę go niezbyt wyraźnie. W prawej dłoni trzyma nóż. Lewa ocieka krwią. W okrągłych, wypukłych soczewkach noktowizora odbijają się krwawe ogniki.

– Nie zabiję cię… Jutro musisz być żywa. Bez oczu, bez uszu – ale żywa.

Za jego plecami są uchylone drzwi. Zanurkowawszy pod uniesionym nożem rzucam się na wroga, celując głową w brzuch. Ale Grigorij uchyla się z gibkością, jakiej się nie spodziewałam po ciężkim i niemłodym już sintecie. Świst noża tuż przy mojej twarzy. Wywijam się, uderzam plecami o drzwi, odskakuję i spadam. W ostatniej chwili udaje mi się chwycić za wąskie, żelazne schodki, po których wchodziliśmy do wagonu.

Wiszę na rękach nad czarną przepaścią. Wyjący ponuro wiatr przenika mnie do szpiku kości. Z góry patrzy na mnie Grigorij. Czerwone okulary sprawiają, że jego twarz wygląda jak zjawa z nocnego koszmaru.

– Jak mówiłaś? Że żyjesz swoim rytmem? – pyta z kpiną w głosie. – I co, długo się nażyłaś?

Wiatr miota mną jak wstążeczką. I nagle przypomina mi się Aleks, który mnie uczył łowić wiatr i nigdy się go nie bać. „Dzikus żyje z miłością i umiera bez strachu".

Gotowa jestem otworzyć palce. Ale Grigorij mocno chwyta mnie za nadgarstki i wciąga na schodki.

– Jak cię nie dowiozę – mruczy wściekle – to mi nie dadzą szóstej porcji. Nie mówiąc już o siódmej…

Schodki są długie, wąskie i ciągną się wzdłuż ściany wagonu aż do drzwi. Drzwi są lekko uchylone.

Przytulam się do Grigorija, jakbym go chciała pocałować i z całej siły gryzę go w podbródek. Odrażająca, szorstka szczecina. Słonawy smak krwi.

Ryczy wściekle i odpycha mnie od siebie. Cudem utrzymawszy się na schodkach zmierzam ku drzwiom kabiny, przesuwając się wzdłuż ściany. Grigorij usiłuje sięgnąć mnie nożem – i mija mnie tylko o kilka centymetrów. Nóż rozdziera mi kurtkę pod rękawem.

– Stój! Zabiję!

Nie myślę się zatrzymywać. Wpadam do kabiny i zatrzaskuję za sobą drzwi. Jest tu ciepło, spod drzwi piecyka wydobywa się czerwonawa poświata… ale nie ma wewnętrznego skobla na drzwiach! Tylko mizerny haczyk, żadnego rygla!

Kręte schodki wiodą na górę. W suficie jest luk. Nie myśląc o niczym, prócz tego, żeby uciec przed prześladowcą z nożem, włażę na górę. Napieram ramieniem na luk…

Drań łapie mnie za kostkę. Kopię, wyrywam się, przełażę przez luk, wytaczam się na dach wagonu – i w tej chwili zza chmur wyłania się księżyc.

W mieście widziałam księżyc tylko raz czy dwa razy w życiu. Takiego jak teraz – ogromnego, żółtego jak szalone oko – nie widziałam nigdy.

Dach wagonu jest płaski. W odległości metra nad nim ciągnie się lina gruba jak męska ręka. Postukują toczące się po linie bloki. Z komina nad piecykiem walą kłęby dymu. A w dole, jak okiem sięgnąć, czarne i białe góry, porośnięte takimi drzewami, jakich nigdy jeszcze nie widziałam.

Odczołguję się od luku. Po sekundzie znów się otwiera; widzę wielką gębę Grigorija, błyszczący czerwienią podbródek i dwa ciemne talerzyki nocnych okularów.

Nie mam broni. Sztylet dawno temu poleciał w dół. Tylko bębenek jakimś cudem trzyma się na moim ramieniu.

Bębenek z łańcuchem.

Grigorij idzie ku mnie, miękko stąpając po dachu wagonu. Cofam się. Między nami płynie połyskująca metalicznie lina. I poskrzypują bloki.

– Nawet cię nie dotknę… – mówi szeptem Grigorij. – Nie ruszę cię. Potrzebna mi jesteś żywa… do jutra.

Obracają się bloki – ogromne żelazne koliska. Toczą się po linie. Zakład jest coraz bliżej. Skąd te koła mają tyle energii? Jaka siła je wlecze ku Zakładowi?

– Nie można niczego zmienić – mówi Grigorij. – Muszę dostać siódmą dozę. A ty – nigdzie nie uciekniesz. Jesteś skazana.

– Można zrobić tak, żeby koła zakręciły się w drugą stronę? – pytam, zerknąwszy szybko na bloki. – Można zawrócić?

– Farszu nie da się zawrócić. – Na twarz Grigorija wypełza krzywy uśmieszek. – Ci, co śpią, też są już trupami. Ale koniecznie muszą dożyć do jutra. Ty też. Złaź na dół.

– Zaraz – mówię.

Zdejmuję z ramienia bębenek. I zanim Grigorij się domyśla, co zamierzam zrobić – opuszczam łańcuch w wąski prześwit pomiędzy dwoma blokami.

Zgrzyta. Sypią się iskry. Blok na sekundę się zatrzymuje – a wagon zwalnia. Dach ostro przechyla się w bok. Ześlizguję się w dół…

I lecę w pustkę…

* * *

W locie przypominam sobie słowa Aleksa. Rozkładam ręce, starając się pojmać wiatr, ale brak mi punktu oparcia – wiatr mnie nie podtrzymuje. Mrużę oczy i czekam na zderzenie z ziemią.

I ziemia się ze mną zderza. Tracę świadomość.

Przychodzę do siebie na dnie głębokiej i ciemnej rozpadliny. Z góry spływa światło księżyca – przed dziurę, z grubsza przypominającą kształtem człowieka z rozrzuconymi na boki ramionami.

Żyję. Bolą mnie kolana, stopy i dzwoni mi w głowie. Kręgosłup mam cały – mogę poruszać rękami i nogami. Biały pył, w masie którego wybiłam dziurę, sypie mi się za kołnierz i chrzęści przy każdym moim ruchu.

I ze wszystkich stron czuję zimno.

Leżę w śniegu.

W mieście śniegu nie uświadczysz – tylko deszcz i błoto. Przepiórka opowiadała, że jeszcze jej matka, stojąc na szczycie wieżowca, schwytała kiedyś w dłoń śnieżynkę – być może ostatnią z tych, które spadły na nasze miasto. Gdyby miasto zawaliło zamarzniętą wodą, jak byśmy wyżyli?! Żeby stopić najmniejszą choćby zaspę, nie wystarczyłyby setki dynamo-myszy…

Usiłuję wydostać się na górę, ku księżycowi. Śnieg osypuje mi się na głowę. Przestaję widzieć światło – biała masa wali mi się na ramiona i dławi oddech. Wpadam w panikę.

Walczę ze śniegiem. Kotłuję się w kompletnych ciemnościach. Ze zgrozą uświadamiam sobie, że nie wydostaję się stąd – przeciwnie, osuwam się coraz głębiej. Zmuszam się do spokoju. Masa śniegu nie wszędzie jest jednakowo nieustępliwa: trafiają się w nim miejsca twardsze, są też bardziej podatne. Trzeba się wspinać jak po drabinie.

I w tej samej chwili moje palce natykają się na twardą jak beton zimną przeszkodę. Co to jest?!

Na dotyk przypomina pokryty grubymi bruzdami słup. Szczeliny są głębokie, można się w nie wczepiać palcami… co prawda palce mi zdrewniały i prawie niczego nie czuję. W mieście wspięłabym się po takim słupie niczym wiewiórka, a tu muszę niemal zębami rozginać palce i każdemu kolejno wydawać rozkaz: trzymaj! Trzymaj się!

Znajduję oparcie dla nóg. Podciągam się. Przytulam się do tego zimnego, pomarszczonego słupa i nagle pojmuję, że jest żywy. Ta świadomość tak mnie poraża, iż osuwam się z pół metra w dół.

To drzewo!

Wewnątrz, pod tą pokrytą węzłami korą, ma żyły i nerwy. I żyje w tym śniegu, nie poddaje się… To czemu ja miałabym się poddawać?

Przytulam się do pnia jak do przyjaciela. Niemal od razu znajduję gałąź. Grubą, bardzo dogodną do wspinaczki. Podciągam się, stawiam na niej kolano, potem drugie… potem…

Moja głowa przełamuje zbitą pokrywę tającego i ponownie zamarzającego śniegu – wysuwa się na zewnątrz. Widzę księżyc, długie cienie i ciemne niebo z gwiazdami. A nad sobą, wprost nad moją głową, widzę ogromne jak wieżowiec drzewo z tysiącem miękkich, pokrytych śniegiem łap.

To wspaniałe i bardzo piękne.

Wokół nie ma żywej duszy. W świetle księżyca błyszczy nietknięty śnieg. Ale nie wiadomo dlaczego, nie czuję się samotna. I nie czuję się też skazana na śmierć.

Nie widzę stąd liny – niebo jest zbyt ciemne. Nasłuchuję. Cisza, nawet wiatru nie słychać. Może nigdy w życiu nie słyszałam jeszcze takiej ciszy.

Siadam na śniegu plecami do pnia. Zamykam oczy… Jak dobrze!

Pokonałam Grigorija. Przeżyłam. Nie wiem, czy dadzą mu jutro siódmą dozę – ale ja żyję. Patrzę na księżyc. I na gwiazdy. W mieście nigdy nie widzi się tylu gwiazd naraz – nawet ze szczytu najwyższego drapacza chmur…

Im dłużej patrzę, tym więcej gwiazd widzę. Są różnokolorowe: niebieskawe, pomarańczowe, czerwonawe… Może to nasz niebiański ekran, a gwiazdy też są pikselami? Zbierają się w szatni, wdziewają szaty i wychodzą na czarne niebo – czekają na początek wszechświatowego widowiska energii…

Jakież jaskrawe jest niebo.

Poryw wiatru kołysze ciężką łapą drzewa. Buch… z łapy spada śnieg. Uśmiecham się…

Wargi mnie nie słuchają. Są bardzo wielkie i obce, jakby z gumy.

Przecież ja zamarzam na śmierć!

A niech tam…

Wstawaj! – krzyczę bezgłośnie sama do siebie. Ale ciało nie słucha. I tak jest mu dobrze. Ciepło mu i spokojnie, a każdy ruch sprawia ból…

Co za różnica, pyta zdrowy rozsądek. Jesteś w górach, gdzie nikt nie mieszka. Tylko śnieg i chłód. Nie da się tu wyżyć. Co lepsze: szarpać się i męczyć pokonując ból, czy spokojnie zasnąć teraz patrząc na barwne gwiazdy?

Przytulam się plecami do drzewa, jakby szukając u niego odpowiedzi. Ale drzewo milczy. Samo zasnęło martwym snem. Albo zamarzło.

Przypominam sobie Ewę, jak gasła bez podładowania. Tak umierają sintety: z braku woli do życia. Przecież do tego, żeby żyć, trzeba nieustannie dokładać starań. A żeby umrzeć, wystarczy się poddać i zamknąć oczy…

Ta myśl budzi we mnie… nie, nie strach. Odrazę i sprzeciw. Co powiedzieliby Aleks, Maur, Przepiórka i Loszka? Co by powiedział maleńki synek Przepiórki, gdyby się dowiedział, że umarłam bez oporu, jak sintet?!

Zbieram wszystkie swoje siły. Zginam i rozginam zesztywniałe palce. Z bólu do oczu napływają mi łzy. Pochylam się ku przodowi, podnoszę na czworaki. Nie próbuję stanąć prosto, żeby znów nie paść w śnieg. I szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy wystarczyłoby mi na to sił.

Idę jak zwierzę, na czworakach. Pełznę na brzuchu. Ponownie podnoszę się na czworaki. Dokąd mam iść, w górę stoku, czy w dół? Na górze nie czeka mnie nic dobrego, oprócz wiatru. A w dole może będzie cieplej. Idę, idę… idę dopóki moje oczy nie natrafiają na zdeptany, przeorany śnieg: wróciłam na swoje ślady! Chodzę w koło!

Skręcam w drugą stronę. Idę – pełznę – wzdłuż stoku, zapominając już dokąd i po co lezę, kiedy wiatr przynosi mi nagle odległy głos uderzenia bębna.

Buum!

Bezmyślnie zawracam w kierunku, z którego dobiega dźwięk.

Bum! Bum-bum! Dziwny rytm. Bęben to cichnie, to odzywa się ponownie. Jego głos, początkowo cichy, rozlega się coraz mocniej i pewniej…

Bum! – huczy mi wprost nad głową.

Zatrzymuję się i prostuję. Patrzę w górę.

Nade mną schyla się gałąź drzewa. A na samym jej końcu, zaczepiony łańcuchem, wisi mój stary bębenek – dar od Rimusa.

* * *

Jak widać nie zdołałam łańcuchem bębenka zatrzymać bloków na dachu wagonu. Łańcuch się wyślizgnął i bębenek spadł – przede mną albo po mnie – może zresztą spadaliśmy razem. Stalowy łańcuszek wygląda tak, jakby go pogryzł ktoś o stalowych szczękach. Ale sam bębenek ocalał. W świetle księżyca widzę wyraźnie rysunek wilka na denku.

Przykładam do denka zmarzniętą dłoń. I sama nie wiedząc po co, zaczynam wybijać rytm.

Najpierw dźwięczy cicho, cichutko. Dostraja się do rytmu serca. A może to moje serce usłyszawszy bębenek zaczyna bić bardziej ochoczo?

Czuję, jak rodzi się we mnie ciepło. Każde uderzenie sprawia, że jest go coraz więcej. Arteriami i kapilarami ciepło rwie na zewnątrz – ku twarzy. Do nóg i rąk. Oblewa mi skórę.

Bęben grzmi coraz głośniej i nie da się już pojąć, czy to ja gram na nim, czy on gra we mnie. Rozgrzewają mi się policzki. Wargi stają się cieplejsze. Zginam i rozginam palce rąk i nóg – czuję każdy z nich. Śnieg na włosach zaczyna się topić. Czuję, jak po karku i plecach spływają mi zimne strużki wody, które parują mi na skórze. Z mojej odzieży zaczyna bić para…

Woda spływa po kurtce i unosi się w postaci mgły. Wysychają mi spodnie. Podsychają buty. Membrana bębenka robi się gorąca, moje dłonie są czerwone jak szata piksela oglądana z przodu. Gorąco mi! Mogę się poruszać!

Wokół mnie taje śnieg. Robi się w nim lej, osiadam głębiej i na wszelki wypadek przestaję grać. Wolałabym nie wpaść w głąb – tym razem mogłabym dotrzeć do poziomu gruntu!

Ostatnie uderzenie dźwięczy jeszcze w powietrzu, kiedy z góry, zza przygniecionego i śpiącego pod śniegiem lasu, dolatuje długi, przeciągły i tęskny dźwięk.

Nigdy wcześniej go nie słyszałam. Ale żyje we mnie pamięć przodków: włosy natychmiast stają mi dęba, a po skórze przebiega zimny dreszcz.

Uciekać!

* * *

Zachowałam dość rozumu, żeby sporządzić sobie śniegołazy z wiotkich gałązek. Tak czy inaczej iść jest ciężko – z każdym krokiem zapadam się po kostki.

Po jakimś czasie staje się jasne, że wilki trafiły na mój ślad. Za każdym razem wycie rozlega się bliżej. Biegnę, niekiedy zapadam się po kolana, wydobywam się i biegnę dalej.

Pośrodku dość rozległej polany rośnie samotna, wyniosła sosna. Dobiegłszy do niej oglądam się i widzę, jak po stoku lecą, nie dotykając prawie łapami ziemi, szare cienie.

Zarzuciwszy bębenek na plecy wspinam się po pniu. Docieram do pierwszego konaru, grubego i sękatego. Gałąź lekko się kołysze. Na ziemię spadają płaty śniegu – z głuchym chrzęstem wybijają dziury w zaspach.

Po trzech minutach wilki są już pode mną. Patrzą w górę. Nie szczerzą zębów, nie warczą? Nie błyskają ślepiami jak w starych bajkach. W sumie pod drzewem kręcą się trzy ogromne bestie.

Jeden unosi pysk w górę i wyje. Ten dźwięk łamie wolę, człowiek ma ochotę rozluźnić palce i pokornie jak bezwładny worek runąć w dół.

Trzymam się.

Skądś z dołu rozlega się odzew. Dźwięk jest nieoczekiwanie niski – nie wydobywa się chyba ze zwierzęcej gardzieli, ale z jakiegoś urządzenia mechanicznego. Przypominam sobie nagle o Zakładzie. Jak daleko się znajduje i w której stronie go szukać?

Dwa wilki zostają pod drzewem na straży. Trzeci znika.

Mróz ponownie zaczyna mi się dobierać do kości. Chwytam bębenek wygodniej i nagle pojmuję, że nie pamiętam rytmu. Nie wiem, czy zdołam ogrzać się ponownie.

Wilki siedzą w dole i milczą. Z niewiadomego powodu jestem przekonana, że czekają na wysłannika. I że nie wróży mi to niczego dobrego.

Zaczynam wystukiwać rytm. To nie jest próba rozgrzewki. To groźba – skierowana do tych, co widzą we mnie zdobycz. Bębenek dźwięczy gwałtownie i złowrogo. Wilki się jeżą i zaczynają szczerzyć kły; widząc, że rytm skutkuje, gram jeszcze ostrzej i groźniej. Rodzi się we mnie nadzieja; przestraszą się, odstąpią i pójdą precz…

W tejże chwili wraca trzeci wilk. Widzę go przez gałęzie. Biegnie z opuszczoną głową, a razem z nim…

Bębenek wysuwa mi się z rąk i zawisa na łańcuchu. Palce wrastają mi w pień…

Obok wilka posłańca kroczy istota z grubsza tylko przypominająca wilka. Wilcze futro, wilczy chód, wilczy ogon i nieproporcjonalnie wielka głowa. Idzie niespiesznie, stąpa ciężko, a ja nie mogę oderwać wzroku od jego szarego, wydłużonego pyska. Zatrzymuje się pod drzewem – wprost pode mną. I podnosi oczy.

Ma całkiem ludzkie spojrzenie. I jednocześnie nieludzkie. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Czekam, co powie, on jednak milczy. Mimo wszystko to wilk.

Mija minuta.

Potem Głowacz odwraca łeb i patrzy na wilki. Odchodzą, znikają błyskawicznie. Były – i nagle ich nie ma. Tylko księżyc oświetla wilcze ślady na śniegu.

Głowacz zajmie się mną sam?!

Odwraca się ciężko, całym ciałem. I odchodzi – ale robi to tak, żebym go widziała. Oddaliwszy się od drzewa ze dwadzieścia kroków zatrzymuje się, odwraca głowę i patrzy na mnie przez bark.

Nie da się tego nie zrozumieć. Wzywa, żebym szła za nim.

* * *

Gdyby Głowacz spróbował podejść do mnie, z pewnością przywaliłabym mu w łeb bębenkiem albo zrobiłabym coś równie głupiego. On jednak wcale nie chce do mnie się zbliżać – idzie powoli przodem w odległości dziesięciu kroków. Jeżeli przewracam się na śniegu, on się zatrzymuje. Odwraca się i patrzy na mnie. W jego oczach nie widać zniecierpliwienia: po prostu czeka aż wstanę i dopiero wtedy rusza dalej.

A ja za nim.

Nie mam pojęcia, dokąd mnie wiedzie. Może na śmierć. Na pożywienie swoim wilczętom – o ile ma jakieś wilczęta…

Wchodzimy do lasu. Potem wychodzimy z lasu. Księżyc powoli się opuszcza za szczyt najbliższej góry. Czuję zapach dymu. W pierwszej chwili nieprzyjemnie przypomina mi piecyk Grigorija, ale po sekundzie pojmuję, że zapach jest inny. Podobny jest raczej do woni drewnianej szczapki, którą dla zabawy zapalał Długi.

Gdzieś tu palą drewnem!

Głowacz idzie po ścieżce wydeptanej przez czyjeś nogi. Po kilku minutach widzę coś, co niewątpliwie jest siedzibą człowieka.

Trudno to nazwać domem. Ma tylko parter – i to dość niski. Nad pokrytym śniegiem dachem unosi się smuga dymu.

Zatrzymuję się.

Powoli otwierają się drzwi. Robi się bardzo jasno; widzę wysoką kobietę z długimi, sięgającymi niemal ziemi włosami. W ręku trzyma pałkę, na końcu której płonie żywy ogień. Jest tak jasny, że mimowolnie mrużę oczy.

Głowaczowi ogień nie jest straszny. Stoi i patrzy na kobietę, jakby na coś czekał.

I nagle stwierdzam, że kobieta stoi tuż obok mnie. Ma zdecydowane, szybkie ruchy, choć nie jest już młoda – w jej włosach widzę białe nici. W oczach ma ostre, żółte gwiazdeczki. Oczywiście nie jest sintetem. I nigdy nim nie była.

Podnosi swój ogień bliżej…

I nagle jej twarz krzywi się w grymasie gniewu.

– Kogoś ty nam przywiódł? – syczy, zwracając się do wilka. – Kogoś ty tu przywiódł?!

Patrzy na mnie, jakbym była zabójczynią jej dzieci. W jej oczach są nienawiść, gniew – a na samym dnie czai się strach.

* * *

Ranek witam w drewnianej, zbitej z wielkich bierwion szopie z wielkim piecem. Leżę w cieple, przykryta skórami. Moje dłonie i nogi związane są rzemieniami. Nie mogę powiedzieć, że mnie to cieszy.

Skrzypią drzwi. Potem skrzypią drugie. Wchodzi młody chłopak [w przejściu musi się schylić, żeby nie stuknąć głową o belkę]. Jasnowłosy. Bez brody. Stawia na stole kociołek, z którego bucha para. Obok kładzie piętkę chleba. Nie od razu się domyślam, że to chleb. Odgaduję raczej po zapachu.

Ależ dawno już nie jadłam!

Przez pewien czas obserwujemy się wzajemnie. W jego oczach nie ma nienawiści. Dobre i to. Myślałam już, że z jakiegoś powodu wszyscy mieszkańcy tej dziwnej leśnej osady są przeciwko mnie.

Chłopak lekko się uśmiecha.

– Ty naprawdę spadłaś z nieba?

W nocy kilkakrotnie opowiadałam swoją historię. Kobiecie z ogniem w rękach, i innym kobietom, które zbiegły się na jej krzyk. Mężczyznom też. Usiłowałam ich przekonać, że nic do nich nie mam i nie życzę im źle.

Tego chłopaka tam nie było.

– Nie z nieba – mówię z westchnieniem. – Jestem z Miasta. Wieźli mnie do Zakładu. Uciekłam.

Uśmiecha się, jakbym powiedziała coś zabawnego. Pomaga mi usiąść. Rozwiązuje rzemienie na moich rękach. Ręce mi zdrętwiały.

– Jedz – podsuwa mi kociołek. Podaje mi drewnianą łyżkę. Biorę ją w dłoń i długo oglądam – jest grubsza i bardziej prymitywna od naszych. Na pociemniałym od tłuszczu drewnie widać słoje.

Spuszczam z pryczy związane nogi.

Jedzenie jest bardzo smaczne. Nigdy czegoś takiego nie jadłam. Nie da się go porównać ani z płytkami witamin, ani tym bardziej z darmowym makaronem. Chleb jest ciepły i bardzo miękki.

– Co to jest?

– Kasza z owczym serem i borowikami.

Drżą mi nozdrza. Zapach jest zabójczy.

– Jedz – mówi chłopak. – Masz jeszcze bryndzę. A tu miód i mleko.

Wypijam łyk. Z pewnością mogłoby mi się tu spodobać, chętnie bym została na resztę życia…

– Nie mam dokąd pójść – mówię do chłopaka. – Może zamieszkam wśród was?

Przestaje się uśmiechać i przecząco kręci głową.

– Przyniesiesz nam nieszczęście. Przez ciebie zginie wielu ludzi.

– Dlaczego?! Skąd o tym wiesz?

– Ja nie wiem, ale Wilcza Matka widzi. Powiada, że na czole masz wypisane nieszczęście trzech rodów. Zginą młodzi. Wiesz… ja bym chciał, żebyś została, ale Wilcza Matka zawsze wie z góry, co będzie.

Jedzenie nagle traci smak. Ta kobieta, która wyszła do mnie w nocy, jest po prostu stuknięta. A oni jej wierzą. Dlaczego?

– Nie da się wiedzieć z góry, co będzie – mówię. – A zresztą… ja nie chcę nikogo skrzywdzić! Jakie nieszczęście mogę wam przynieść?! Sama jedna, wam wszystkim?!

Mój rozmówca ucieka wzrokiem w bok. Kręci ponuro głową.

– Czyli muszę odejść? – pytam, tracąc nadzieję.

– Będziesz musiała umrzeć – wzdycha chłopak. I zobaczywszy moją reakcję, natychmiast dodaje uspokajająco: – Nie, to nie będzie zabójstwo! Pojedynek. Żebyś po śmierci mogła spokojnie polować w Leśnej Krainie.

* * *

– To nie miasto, tylko wilcze osiedle. Nie ma tu policji, kontrolerów ani godziny energii. Wieżowców też nie ma. Za to jest tu zima, wiosna, lato i jesień.

W osadzie żyją trzy wilcze rody – sami tak siebie nazywają. Każdy ród żyje oddzielnie, ale studnię mają wspólną. I wszystkim rządzi Wilcza Matka.

Ludzie-wilki przypominają mi dzikich – i jednocześnie są inni. Jasny – tak nazywają lnianowłosego – długo odpowiada na moje pytania. Dowiaduję się, że Miasto znajduje się na południowym wschodzie, ale dotrzeć tam nie można; skały są zbyt urwiste, przepaści za głębokie, a góry za wysokie. Na północny zachód od Osady jest straszne miejsce, dokąd nie można chodzić – a jeżeli będę o nie pytać, Jasny nie odpowie, a po prostu wstanie i wyjdzie. Poddaję się i pytam o inne sprawy.

Góry nie mają początku ani końca. Pełno w nich zwierząt i ptaków, a w rzekach i jeziorach są ryby. Mówią, że w dalekich lasach żyją inne plemiona – ich członkowie dawniej wyprawiali się na ziemie trzech rodów, żeby polować i porywać kobiety. Wtedy trzy rody z nimi wojowały; ale od kilku lat tamci się nie pojawiają. Pewnie wywędrowali gdzieś dalej.

Chcę pytać jeszcze, ale wtedy zjawia się Wilcza Matka we własnej osobie. Jasny wychodzi.

Wilcza Matka sadowi się naprzeciwko mnie. Ma czarne oczy – tak ciemne, że źrenice gubią się w tęczówkach. Te oczy patrzą bardzo uważnie i natarczywie. Trzeba sporej odwagi, żeby wytrzymać ich spojrzenie.

– Nie życzę ci śmierci – mówi Wilcza Matka ochrypłym, głuchym głosem. – Ale muszę bronić moich dzieci.

– Przede mną?

– Bracia-wilki powinni byli zostawić cię w górach. Głowacz popełnił błąd. Jest już stary. I za bardzo ufny. Zaślepia go dobroć. On nie widzi.

Zadziwiające, ale nazywa niezwykłego wilka imieniem, które ja mu nadałam na własny użytek. Głowacz.

– To twoje? – Wilcza Matka bierze w dłonie mój bębenek. – Skąd go masz?

– Dostałam od przyjaciela.

Moja rozmówczyni kręci głową.

– Zasługujesz na godną przeciwniczkę. Wyślę przeciwko tobie najlepszą dziewczynę z tych, które tej zimy mają otrzymać imię. To będzie niełatwa, ale sławna śmierć.

* * *

Pomyśleć tylko – minęły ledwie trzy noce od chwili, w której opuściłam gniazdo Przepiórki! Wyrwałam się z łap energetycznej policji, uciekłam z zamkniętego wagonu, pokonałam Grigorija, spadłam z ogromnej wysokości i przeżyłam, nie zamarzłam w lesie i nie pożarły mnie wilki… I po co to wszystko? Żeby nieznani mi, choć dość sympatyczni ludzie zabili mnie z nie wiedzieć jakiego powodu?

Zasypiam przepełniona poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości losu. Nic mi się nie śni. Kiedy otwieram oczy, w izdebce jest już ciemno. Słychać tylko wycie wiatru w kominie. Nikło świecą resztki żaru w piecu. I pali się knot wetknięty w grudkę tłuszczu pływającą w glinianej misce.

Naprzeciwko mnie siedzi Jasny. Ogień odbija się w jego szeroko otwartych oczach.

– Daj popić – proszę. Głos mam ochrypły i głuchy, prawie taki sam, jak Wilcza Matka.

Przynosi mi czarkę wody. Woda jest zimna, aż łamie w zębach, i bardzo smaczna. Jak wszystko tutaj.

– Jutro pojedynek – mówi Jasny. – Uprosiłem Wilczą Matkę, żeby dała ci odpocząć… Posłuchaj, ty już się pewnie wyspałaś… Może opowiesz mi coś o Mieście? Jak wy tam żyjecie?

Słucha bardzo uważnie. W jego oczach widzę, że nie wierzy nawet w połowę tego, co mówię. Nie rozumie, po co sintetom doładowania. Nie rozumie, co robią piksele i czym jest widowisko energii. Nie wierzy, że dom może mieć dwieście pięter. Czasami zasypuje mnie pytaniami – próbuje zrozumieć, a ja zaczynam się irytować: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– Jak oni latają? – pyta o dzikich. – Zamieniają się w ptaki?

– Nie. Robią sobie skrzydła, mocują do pasa linkę…

– A po co? Nie potrafią się przemieniać?

– Że co? – Teraz to ja nie rozumiem.

Macha niecierpliwie ręką.

– No dobra… A powiedz mi: ilu mężów u was może trzymać żona?

Patrzę na niego z głupim wyrazem twarzy. Jasny wzdycha i patrzy na mnie ze współczuciem w oczach: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– U nas jak jest jeden mąż, to i żona jest jedna… – odpowiadam niezbyt składnie.

– A z tobą jak jest?

Wzruszam ramionami.

– Nie mam męża. Jeszcze nie.

Podchodzi do mnie. Opada na kolana. I nic nie mówiąc, całuje mnie w usta. Czegoś takiego się nie spodziewałam, więc cofam się gwałtownie.

– Jeżeli jutro ją zwyciężysz, Wilcza Matka zostawi cię przy życiu – mówi Jasny z powagą. – Takie jest prawo.

* * *

Ranek jest słoneczny. Cały czas muszę mrużyć oczy: szkoda, że nie mam ze sobą ciemnych okularów. Słońce świeci. Śnieg oślepia. Z oczu toczą mi się łzy; zebrani wokół ludzie-wilki, którzy przyszli obejrzeć pojedynek, myślą, że płaczę. Niech tam, wszystko mi jedno, co myślą.

Na miejsce pojedynku trafiam pod konwojem dwu rosłych, pleczystych i milczących mężczyzn. Na sekundę wytrzeszczam oczy tak, jak tylko mogę: to ogromna, szklana soczewka!

Dopiero wstąpiwszy na szkło stwierdzam, że to lód. Zamarznięte, doskonale okrągłe i przejrzyste jezioro. Rozległe jak niewielki placyk. Bardzo głębokie. Spod lodu gapi się na mnie rybiszon: wielki jak moje ramię i wyłupiastooki. A niżej, pod rybiszonem widzę szarawe wstęgi wodorostów i szczyty skałek. W szczelinie, głęboko na dnie, bieleje wilczy szkielet.

Lód sprężynuje pod nogami i lekko poskrzypuje. Jest bardzo cienki. Za cienki jak na takie chłody.

Podnoszę wzrok i po raz pierwszy patrzę na przeciwniczkę.

Jest trochę młodsza ode mnie. Powiedziałabym, że bardzo młoda. I niemal goła, mimo chłodu. Patrzy na mnie badawczo, a w jej spojrzeniu nie ma krzty litości.

Wokół jeziora kręgiem ustawili się ludzie-wilki w szarych, białych lub burych kurtkach i portkach ze skór. Drugi krąg widzów stanowi ośnieżony las. A trzecim są góry. Wszyscy patrzą na mnie i na moją przeciwniczkę. Wszyscy na coś czekają.

Pojawia się podobna do niedźwiedzicy w swojej ciemnoburej futrzanej szacie Wilcza Matka. Jej jak przedtem rozpuszczone włosy sięgają niemal śniegu. Wstępuje na lód, a ja czuję, jak drga jego przejrzysta tafla.

– Dziś otrzymasz imię – zwraca się do mojej przeciwniczki. – Ale nie myśl, że to będzie łatwa walka.

Podaje jej broń. Mrużę oczy: widzę białe, osadzone na długim drewnianym drzewcu jajo o rozmiarach niemowlęcej głowy, poutykane gęsto kolcami. Z głębi pamięci wypływa słowo: „buława". To co, będziemy się bić nie na pięści, ani nawet nie na noże – mamy się łomotać takimi pałami?

Jest kamienna, czy szklana? Wyobrażam sobie, jak taka biała buława trafia w łeb i rozbija go, sama się przy tym rozlatując na kawałki. Widzę, jak na wszystkie strony lecą krwawe odłamki i strzępy mózgu…

Nie bez trudu odpędzam tę wizję od siebie. Wycieram oczy grzbietem dłoni – żeby te przeklęte łzy nie mąciły mi wzroku.

– Trzymaj – Wilcza Matka daje mi taką samą buławę. Biorę ją w dłonie; białe kolczaste jajo połyskuje w słońcu i nagle pojmuję, że to lód. Buławę wycięto z lodu.

– Broń życia, jak tylko potrafisz. – Wilcza Matka patrzy przenikliwie, na dnie jej oczu tańczą żółte gwiazdeczki. – Tylko silne kobiety rodzą wilków. Bierz.

Kurczowo zaciskam buławę w prawej ręce. A w lewą wsuwają mi stalowe ostrze na długiej, niewygodnej drewnianej rękojeści. Gdy kombinuję, co to takiego, moja przeciwniczka otrzymawszy taki sam oręż z rąk Matki, zręcznie składa go na pół. To składany nóż! A raczej, biorąc pod uwagę jego rozmiary, składany miecz. Po co mi to? Co mam z nim robić?

Wygląda na to, że dowiem się tego w ciągu najbliższych kilku minut. Wilcza Matka mierzy kolejno wzrokiem mnie i moją przeciwniczkę.

Podnosi ręce.

– Walczycie, dopóki jedna z was nie zginie – ochryple i głucho mówi Wilcza Matka. – Zaczynajcie.

* * *

Moja przeciwniczka stoi jakieś pięć kroków ode mnie. Ma na sobie krótki futrzany bezrękawnik i jeszcze krótszą spódniczkę z tego samego futra. I ciężkie buty z miękkimi cholewami. Jej ciało błyszczy, natarte tłuszczem. Rozdyma nozdrza. Płoną jej oczy. Łapię się na myśli, że wcale nie chcę jej zabijać. Mam ochotę odwrócić się i z całych sił wrzasnąć do tych ludzi: po co to wszystko, z jakiej racji?! Dlaczego muszę brać udział w waszych głupich gierkach? Nie zamierzam być mięsem ani zabójczynią!

Otwieram już usta, żeby przemówić do przeciwniczki i nagle zauważam, jak zwężają się jej źrenice. Nie myśląc już o niczym odskakuję w bok i w tej chwili w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy znajdowała się moja głowa, świszczy lodowa, poutykana kolcami buława.

Widzowie reagują radosnym pomrukiem. Nie rozumiem, co ich tak cieszy.

– Nie myśl, że to będzie łatwa walka – powtarza za moimi plecami Wilcza Matka. – Nie licz na szybkie zwycięstwo, Bezimienna.

Przeciwniczka łypie oczami i rzuca sobie pod nogi składany miecz. Ostrze wcina się w lód. Dziewczyna wskakuje na grubą rękojeść, odpycha się jedną nogą – a ja ledwo nadążam z uskokiem w bok.

Pięknie wygląda ślizgając się po cienkim lodzie. Balansuje i rozpędza się. Niemal leci w powietrzu, zostawiając za sobą białą, długą bruzdę. Widzowie okrzykami wyrażają swoje uznanie i dodają jej otuchy. Moja rywalka pięknie i ostro zawraca, a spod ostrza sypią się roziskrzone lodowe drzazgi.

Teraz leci prosto na mnie. Stalowe ostrze miecza z sykiem rozcina lód. Lodowa buława wiruje w jej rękach i nie sposób przewidzieć, z której strony uderzy.

Czemuż ja stoję?! Nieruchoma pośrodku lodowego kręgu jestem skazana na klęskę!

Usiłuję wskoczyć na mój składany miecz, ale tracę równowagę i prawie padam. Nigdy w życiu nie miałam okazji do ślizgania się po lodzie. Pomogłyby mi wysokość i wiatr, ale tu nie masz ani jednej, ani drugiego. Odrzucam bezużyteczny miecz i podnoszę buławę. Moja przeciwniczka lawiruje na swoim ostrzu i leci na mnie. Patrzę w jej oczy. I pojmuję: ona nie zamierza się zatrzymać.

Uskakuję w bok, ona jednak zdumiewająco łatwo zmienia kierunek i znów pędzi na mnie. Jest szybsza. Jest u siebie.

Czuję jakby zimny powiew na karku. Dziwne uczucie. I bardzo nieprzyjemne. To przeczucie śmierci.

Przeciwniczka nadlatuje niczym lodowy wicher. Buława mija mi głowę o milimetry, ostry kolec zahacza moją skórę, na skroni nabrzmiewa mi gorąca kropla. Nie czuję bólu. Przeciwniczka przelatuje obok i zawraca, wyrzucając w górę fontannę lodowatych bryzgów. Jest rozdrażniona: trzeci atak powinien był skończyć sprawę.

Opuszczam buławę. Trzeszczy lód pod nogami. Lawiruję, odchylając się to w lewo, to w prawo, a na mnie leci śmierć – młoda, radosna, pełna wewnętrznego rytmu…

Sekundy się rozciągają. I zamierają w ogóle. Łowię jej rytm, jakby była dłonią, a ja membraną bębenka.

Rytm nie jest prosty. Ruchy ostrza, spod którego na zakrętach pryskają lodowe skry. Ruchy buławy. Stoję wrośnięta w lód i tylko lekko się kołyszę. Dokładnie wiem, gdzie moja przeciwniczka znajdzie się w następnym ułamku sekundy. I oczywiście wiem, z której strony uderzy.

Nie spieszę się.

Kiedy podjeżdża bliżej, zmienia nieznacznie kierunek, żeby nie zderzyć się ze mną i uderza buławą; a ja odchylam się o ułamek milimetra, chwytam nadgarstek w żelaznej bransolecie i szarpię w kierunku ciosu, przedłużając jej ruch.

Bezimienna pada na lód. Składany miecz jedzie dalej własnym pędem. Moja przeciwniczka uwalnia się jednym szarpnięciem i natychmiast podrywa się na nogi. Zebrani wokół jeziora widzowie krzyczą i pohukują. W oczach dziewczyny widzę tylko mrok i nienawiść. Teraz nie chce mnie już ot tak zabić. Teraz chce mnie rozmazać po lodzie.

W jej ręce wiruje buława. Nie zdążyła – albo nie zechciała – zmienić rytmu, dlatego chwytam ją ponownie: robię unik, łapię za rękę i przedłużam ruch po łuku. Traci równowagę: mogłabym ją rąbnąć buławą w kark. Ale tego nie robię.

Bezimienna odskakuje. Ponownie przyjmuje bojową postawę. Wokół nas coś się zmieniło: nie od razu pojęłam, że okrzyki zastąpiła grobowa cisza. Ludzie-wilki milczą. Słychać, jak dmie tuż nad ziemią śnieżna kurzawa.

Przeciwniczka zaczyna mnie wreszcie traktować poważnie. Mocno zaciska wargi. Ledwo dotykając lodu ciężkimi podeszwami, tworzy nowy rytm – urywany, nieprzewidywalny… wilczy.

Czuję, jak drga lód. Cała powierzchnia jeziora przekształca się w membranę. Tylko z pozoru jest jednorodna. Ma swoją linię napięcia, są w niej miejsca słabsze i mocniejsze i lekko się wygina: lód jest zbyt cienki, jak na takie mrozy.

Moja przeciwniczka postępuje krok do przodu, a ja nagle pojmuję – nie rozumem, a raczej sercem i kręgosłupem – co ona chce zrobić.

Robię to samo, ale o ułamek sekundy wcześniej. Dołączywszy do jej rytmu uderzam stopą w ledwo widoczne pęknięcie lodu. Szczelina błyskawicznie, niby żmija, wywija się spod podeszwy mojego buta – i pełznąc ku Bezimiennej rozwiera się coraz szerzej. Aż…

Dziewczyna bez słowa zapada się pod wodę.

Na brzegu cisza, aż dzwoni w uszach.

Czas jakby zatrzymał się w miejscu, jakby zamarzł. Widzę, jak moja rywalka wyrywa się i szamoce cała pokryta białymi jak cukier kryształkami. Chwyta za krawędź cienkiego lodu, ten jednak kruszy się pod naciskiem jej dłoni i załamuje, nie dając oparcia. Pęknięcia suną ku moim stopom – cofam się. Dziewczyna patrzy na mnie – w jej oczach jest gniew i uraza. Jakbym obiecała wziąć ją na pokazówkę, ale oszukałam ją i poszłam bez niej.

Usiłuje się zaczepić – tym razem sięga buławą. Ale lód jest bardzo gładki. Kolce zgrzytają, nie zostawiając nawet zadrapania.

Czerwień, która płonęła na twarzy mojej przeciwniczki podczas pojedynku, ustępuje białości, a potem Bezimienna sinieje. Ludzie-wilki milczą. Nikt z nich nie rusza się z miejsca: pojedynek trwa…

Bezimienna usiłuje wydostać się na lód, napierając plecami. Jej futrzana odzież nasiąknęła wodą. Ciężkie buciory opiły się wody i ciągną ją w dół – tam, gdzie na wieczność czai się wilczy szkielet.

Moje buty też zalewa woda.

Cofam się jeszcze. Potem kładę się na brzuchu i rozciągnąwszy się jak pająk na szkle, pełznę ku przerębli, wysuwając przed siebie buławę.

Nasze buławy zaczepiają o siebie. Pociągnąwszy za drzewce czuję, jakie są ciężkie. Jakby tam, na drugim końcu, buławę trzymała sama śmierć.

Odczołguję się wstecz – lód zalany jest wodą. Jest strasznie, niewyobrażalnie śliski. Wczepiam się weń pazurami, kolanami, czubkami butów. Powoli, centymetr po centymetrze ślizgam się w tył i wyciągam tę dziewczynę z lodowatej wody. A wokół cisza: widzowie jakby sami pozamarzali. Pojedynek trwa dalej.

W końcu Bezimienna wstaje na czworaki, ciska buławę precz i pełznie już sama – ku brzegowi. Przesuwa się obok mnie, nie obdarzywszy mnie nawet spojrzeniem. We włosach ma lód. Ciężko robi bokami. Pokryta jest siną, gęsią skórką.

Wstaję. Mnie też jest zimno. Mam przemoczoną odzież.

Obejmuję wzrokiem ludzi-wilków.

Patrzą na mnie ze strachem. Jakby nie wierzyli własnym oczom. Jakbym miała dwie głowy, a oni dopiero teraz to spostrzegli.

Potem przed gromadę wychodzi Wilcza Matka. Ma ciemną, prawie czarną twarz, a jej oczy płoną żółcią. Natknąwszy się wzrokiem na to spojrzenie, czuję strach.

– Zadrwiłaś sobie z nas – mówi stara zgrzytliwym, strasznym głosem. – Zapłacisz za to głową.

* * *

Jasny przynosi mi kociołek z kaszą i milcząc patrzy, jak jem.

– Posłuchaj – wycieram wargi. – Objaśnij mi chociaż…

Kręci głową i krzywi się, jakby poczuł nagły ból.

– Dlaczego to zrobiłaś? Uczciwie pokonałaś wroga. Byłabyś teraz wilczycą i mogłabyś sobie wybierać z trzech rodów, kogo byś chciała za męża…

– A czemu teraz nie mogę?

– Ponieważ złamałaś prawo! Zhańbiłaś wszystkie trzy rody! Wyraźnie ci powiedziano: bijcie się, dopóki jedna z was nie zginie! Po coś wytaszczyła Bezimienną?

– Bo ona jest człowiekiem! – warczę. – Nie zrobiła mi niczego złego!

Oprócz tego, że chciała mnie zabić i prawie jej się to udało – dodaję ponuro w myślach.

– Taka jest tradycja… – Jasny wzdycha. – To odwieczne prawo! Nasze kobiety nie mogą wyjść za mąż, dopóki nie zabiją wroga… albo przynajmniej dopóki nie poddadzą się próbie.

– A czy ja jestem wrogiem?

Macha ręką z rozdrażnieniem.

– Ty sama sobie jesteś wrogiem. Gdybyś uczciwie zwyciężyła w pojedynku, sama Wilcza Matka nie mogłaby się sprzeciwić tradycji. Stałabyś się jedną z nas. A teraz Wilcza Matka wezwała z gór Łowczynię i jutro zabije cię Łowczyni. Wszyscy będą na to patrzeć.

Zaciskam zęby. Ta Wilcza Matka coraz mniej mi się podoba.

– Kim jest ta Łowczyni?

– Zobaczysz.

– I co, kolejny pojedynek?

– A jakże inaczej można oczyścić plamę na honorze trzech rodów?

Wzruszam ramionami. Niewiele jest w życiu rzeczy, na które mam mniejszą ochotę, niż na splamienie czyjegoś honoru.

– Ale walczyłaś… – mówi Jasny zupełnie innym tonem. – Jak ci się to udało? Bezimienna to najlepsza uczennica Wilczej Matki. Była.

– A co, zabito ją?!

– Nie… tylko teraz już nie wyjdzie za nikogo za mąż i nigdy nie urodzi dziecka. Imię też jej się nie należy. W pamięci wszystkich trzech rodów pozostanie Bezimienną i każdemu, kto na nią spojrzy, przypomni się ta chwila hańby.

Łapię się za głowę. Jeżeli zwyczaje i postępki dzikich wydały mi się nawet dziwnymi, ale sympatycznymi – to obyczaje i prawa ludzi-wilków są dla mnie absolutnie nie do przyjęcia.

– Czemu wy wszyscy dajecie taki posłuch Wilczej Matce?

Jasny ogląda się ku drzwiom.

– Bo matka jest głową rodu. A Wilcza Matka jest głową wszystkich rodów. Tylko matka może sądzić swoje dzieci. Uczyć je, wynagradzać i karać. Ona decyduje, kto jest wart życia, a kto nie…

– Matka nie może być tak okrutna!

– A gdzie tu okrucieństwo? Zdobycie imienia jest próbą, która nie wszystkim się udaje. Gdyby każdy, kto się urodzi, otrzymywał imię, osłabiłoby to trzy rody, które by wymarły po kilku pokoleniach.

– U was przeżywają tylko najsilniejsi, tak? A co z najmądrzejszymi? Najbardziej dobrymi? I na koniec najpiękniejszymi?

– Nic nie rozumiesz! Otrzymać imię, to nie znaczy być najsilniejszym! Otrzymać imię to udowodnić gotowość śmierci za wszystkie trzy rody. Umrzeć, a nie zdać się na łaskę wroga!

– Czyli Bezimienna powinna dumnie pójść na dno?

– Tak. Odeszłaby jako pokonana, ale nie pohańbiona.

Chwytam się za głowę. Logika w jego słowach jest, ale choćbym nie wiedzieć jak się starała, nie umiem się z nią pogodzić.

– Wilcza Matka już od dziesięciu lat opiekuje się trzema rodami – mówi Jasny nieco ciszej. – W tym czasie urodziło się wiele zdrowych i pięknych dzieci. Myśliwi rzadziej giną w lesie: ona prawie zawsze wie z góry, co będzie. Potrafi leczyć śmiertelne rany. Wie, kogo skierować do jakiej roboty. I jest… matką mojej matki.

– Jest twoją babką? – dziwię się.

Jasny marszczy brwi. Widać nie zna takiego słowa.

– Posłuchaj – odzywam się po chwili namysłu. – A ty… ty sam jak zdobyłeś swoje imię? Jakiego wroga zabiłeś?

– Mężczyźni nie muszą zabijać wrogów – odpowiada z godnością. – Mężczyźni dokonują wyczynów na polowaniu.

– I ty…

– Zabiłem odyńca.

– A co to takiego?

– Dzik z wielkimi kłami.

– I jak go zabiłeś?

– Bez broni – odpowiada unosząc wysoko głowę. – Gołymi rękami.

– Jak?!

– Udusiłem go – stwierdza Jasny skromnie.

I wystawia przed siebie dłonie. Mocne dłonie z długimi, pięknymi palcami.

– No, to chwat z ciebie – mamroczę. Zostało mi tylko kilka godzin życia, ale nie mogę nie podziwiać Jasnego i nie zachwycać się jego odwagą.

* * *

Nazajutrz nie ma słońca. To bardzo dobrze: mogę patrzeć nie mrużąc oczu i nie łzawiąc spod powiek.

Osiedle ludzi-wilków zasnuwa się mgłą po same dachy. Nie widać gór. Przypominam sobie nasze spacery po szczytach wieżowców – wtedy też była mgła i widoczność ograniczała się do długości wyciągniętej ręki.

Prowadzą mnie wyżej i wyżej wydeptaną w śniegu ścieżką. Mgła się przerzedza. Rozglądam się – wyszliśmy ponad warstwę mgły, leżącej w dole nieruchomo, jak cicha woda, z której sterczą łyse i pokryte lasami wierzchołki gór.

Podchodzimy do urwiska. Stoi już tam Wilcza Matka – mroczna niczym burzowa chmura. Rozsypane na plecach włosy gdzieniegdzie jej się splątały.

– Przegrałaś swój pojedynek – mówi, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w bok.

– Dlaczego? Wygrałam!

– Przegrałaś. – Jej oczy matowieją, żółte iskierki gasną na ich dnie. – Nie jesteś godna pojedynku, dlatego po prostu zostaniesz zabita – jak bydlę. Wstąp na most i przepadnij w zapomnieniu.

Patrzę tam, gdzie wskazuje jej czarny palec. Obok urwiska wznosi się skała – maleńka wysepka pośród mgły. Na szczyt skały wiedzie linowy mostek, tak kruchy i niestały, że aż straszno patrzeć. Widać zresztą, że długo nie przetrwa – wiatr igra urwaną gdzieś pośrodku linką. Za mostem, na skale, widać niezbyt wyraźną ludzką sylwetkę.

– To Łowczyni? – pytam.

Wilcza Matka kiwa głową.

– Czemu tak bardzo chcecie mnie zabić? – pytam po sekundowej pauzie.

Matowe oczy Wilczej Matki na chwilę ożywają.

– Dlatego, że masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów – odpowiada powoli. I podniósłszy twarz ku niebu, dodaje ni z tego ni z owego: – A jutro będzie wielki śnieg.

* * *

Spodziewałam się nie byle czego, ale kiedy Łowczyni podniosła się z kamienia i obróciła ku mnie twarz, mimo woli się cofnęłam i nieomal spadłam w przepaść.

Jest ode mnie o trzy głowy wyższa, w barach na połowę mojego wzrostu. Czarne włosy związała w gruby warkocz. Oczy ma okrągłe, bez brwi czy rzęs. Choćby nie wiedzieć jak długo się w nie wpatrywać, nie zobaczy się w nich myśli, ani litości.

Złamany nos rozpycha twarz, nozdrza wyglądają jak dwie czarne dziury. Kiedy Łowczyni niczym szczerzący kły wilk uniosła górną wargę, zauważam liczne braki w uzębieniu, te zęby, co jej zostały, są czarne.

Jej ręce sięgają niemal kolan. W prawej trzyma topór. Patrzy na mnie, i jej spojrzenie mrozi mi serce. Łowczyni robi krok ku przodowi – zamierza mnie zabić jak prosię.

W ostatniej sekundzie odzyskuję władzę w nogach i rzucam się wstecz.

Kamienisty wierzchołek nie jest bardziej rozległy niż podest schodów: daleko się nie ucieknie. Z czterech stron otaczają go przepaście. Wokół kołysze się mgła, z której wyłaniają się nieforemne białe sylwetki, niczym posągi. Odwracam się. Łowczyni podnosi topór, a ja znów czuję na karku lodowate tchnienie śmierci.

Odskakuję wstecz. Ośnieżony kamień pod moimi stopami kolebie się niebezpiecznie i spadam. Usiłuję się zatrzymać, ale ześlizguję się na brzuchu coraz niżej. Nogi tracą oparcie. W ostatniej chwili chwytam za krawędź skały i zawisam na rękach.

Łowczyni stoi nade mną. Patrzy z góry na dół. Przypominam sobie, jak Grigorij wytaszczył mnie na schodnię wagonu…

A potem przypominam sobie tego chłopaka, który na pokazówce w Overgroundzie zwyciężył w wyścigach po przewieszonej ścianie. Jak on się nazywał?

Chwytaj.

Przylegając do niemal pionowej ściany, przesuwając się od jednego punktu oparcia do drugiego, usiłuję obejść skałę dookoła. Czepiam się głazów i korzeni… Pod palcami chrzęszczą mi grudki lodu. Łowczyni idzie za mną – chwilami widzę nad sobą jej buty, na głowę spadają mi płaty śniegu. Słyszę jej oddech – przez wiatr i chrzęst śniegu…

I uprzedzam uderzenie.

Tam, gdzie przed ułamkiem sekundy była moja prawa dłoń, spada topór. Bryzgają okruchy kamienia. Następne mgnienie oka – i topór uderza w miejsce, opuszczone przez lewą dłoń. Spadam jeszcze raz i po kilku metrach lotu udaje mi się chwycić gałązkę mizernej sosenki, która nie wiedzieć jak wczepiła się w skalną szczelinę.

Sosenka trzeszczy. Miotam się nad przepaścią i niespodziewanie dla samej siebie, nabieram otuchy.

Teraz wszystkie elementy sytuacji są po mojej stronie: wysokość i wiatr, który z każdą sekundą przybiera na sile. I sprzyja mi nawet ta sosna, która nie rok i nie dwa walczyła o przetrwanie. Podciągam się, sięgam do pnia [teraz sterczy ze skały prawie poziomo] i dość wygodnie siadam okrakiem.

Łowczyni patrzy na mnie z kamiennego szczytu. W jej okrągłych oczach nie widać rozdrażnienia, urazy czy wściekłości. Przywykła do zabijania na zimno. Zwierzyna ma prawo do stawiania oporu. Łowczyni nie staje do pojedynku, czy próby sił. Ona po prostu zabija.

Widzę, jak mierzy wzrokiem odległość do wrastającego w skalną szczelinę korzenia sosny. Kładzie się na brzuchu i trzymając za wystający kamień zwiesza się w dół. Bije toporem w sosnę – i jednym uderzeniem przecina pień niemal na pół.

Ale zanim sosna złamie się z trzaskiem, ja wskakuję na trzonek topora nogami i przebiegam po nim jak po wąziutkim gzymsie. Krok, drugi, trzeci… Pomaga mi wiatr. Z rozpędu wskakuję na głowę Łowczyni, która wciąż jeszcze schyla się nad urwiskiem, i wypadam na kamienny wierzchołek. W tej że samej chwili sosna leci w przepaść.

Łowczyni podrywa się i wstaje. W jej oczach po raz pierwszy pojawiają się iskry gniewu – zwierzyna, która ośmiela się deptać po jej głowie, przestaje być zwierzyną, a staje się wrogiem.

Niemal żałuję tego, co zrobiłam.

Łowczyni idzie na mnie, a w jej ruchach brak rytmu. W ogóle. Wywija toporem – jakby był przedłużeniem jej ramienia. Porusza się szybciej, niż mogłabym się spodziewać po jakimkolwiek człowieku. To nie kobieta – to maszyna do zabijania; prawdziwie przerażająca.

Odwracam się i wbiegam na linowy most.

Łowczyni dopada mnie jednym rzutem w połowie mostu. Topór gwiżdże w powietrzu. Nie usiłuję umknąć spod ciosu. Bez namysłu, polegając wyłącznie na intuicji, przedłużam uderzenie jednym ruchem i skaczę z mostu.

Spadamy.

Łowczyni z rozpędu rzuca się za mną – i poniewczasie pojmuje swój błąd. Na ułamek sekundy obie zawisamy w powietrzu – ona i ja. Ale ona jest cięższa. I nigdy nie żyła w Overgroundzie.

Poły mojej kurtki nadymają się niczym skrzydła. Na ułamek sekundy podtrzymuje mnie wiatr. To wystarczy, żebym doleciała i oburącz chwyciła koniec liny zwisającej z mostu.

A Łowczyni wywija w powietrzu kozła i leci ze swoim toporem w dół. Na jej twarzy widać zdumienie. W minutę później słyszę głuchy chrzęst, z jakim uderza o kamienie jej wielkie ciało.

* * *

Wychodzę na spotkanie Wilczej Matce. Patrzy na mnie i widzę, że jej twarz starzeje się w moich oczach.

– Dość – mówię, nie poznając swojego głosu. – Dwa razy próbowałaś mnie zabić i dwa razy ci się nie udało. Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale więcej już nie dam się wciągnąć w żadną z twoich gier. Odchodzę!

Odwracam się i idę – w góry.

Nie udaje mi się daleko odejść. Doganiają mnie dwaj mężczyźni, przewracają mnie w śnieg i wykręcają mi ręce za plecy.

* * *

Następnego dnia nic się nie dzieje, bo z samego rana zaczyna sypać śniegiem i to takim, że nic a nic spoza niego nie widać. Leżę pod skórą, bolą mnie wszystkie siniaki i zadrapania i cały czas myślę o słowach Wilczej Matki: „…masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów. A jutro będzie wielki śnieg".

Przychodzi Jasny i przynosi mi jedzenie. Siada na ławie. Milczy.

– Idź precz – mówię. – Nie chcę na ciebie patrzeć.

– Dlaczego? – dziwi się.

– Dlatego, że wy wszyscy, mężczyźni-wilki jesteście zwyczajnymi babami. Dwa razy nieomal mnie zabito – za nic i bez powodu! A ty mi tylko kaszę przynosisz i wzdychasz.

– Patrzy na mnie tak długo i z takim wyrzutem w oczach, że odwracam spojrzenie.

– Wilcza Matka zamknęła się w swoim domu i nikogo nie wpuszcza – mówi w końcu. – Rozmyśla o twoim losie. I o losie trzech rodów.

– Jeśli jest taka mądra, to czemu nie przewidziała, że pokonam Bezimienną i Łowczynię?

– Dlatego, że przyszłość nigdy się nie odsłania całkowicie. Pokazuje się po kawałeczkach… To, że zwyciężyłaś Łowczynię jest znakiem. Nikt w trzech rodach nie mógł jej pokonać – żaden mężczyzna i żadna kobieta. Jest w tobie szczególna siła. Albo masz niezwykłe szczęście.

– Gdybym miała szczęście, tobym teraz tu nie siedziała. Zostałabym w mieście, wśród przyjaciół…

Milknę. Po raz pierwszy myślę o tym, co by było, gdybym na zawsze została w Overgroundzie. Nieba wystarczy dla wszystkich… ale ja nie umiem żyć wśród obłoków. Całe życie przyszłoby mi spędzić na szczytach starych wieżowców, wśród zawalonych przejść i pozrywanych dachów. W obcych gniazdach. Może uwiłabym swoje i prowadziłabym dzieci na pięćdziesiąte piętro – żeby popatrzyły na widowisko energii…

I najbardziej jaskrawe barwy odsłaniałyby się im na ekranie złożonym z żywych pikseli. W ich życiu nie byłoby – i nie mogłoby być – niczego jaśniejszego.

– O czym myślisz? – pyta Jasny.

– Nie masz we mnie żadnej osobliwej siły – odpowiadam powoli. – Chciałam po prostu trafić do Zakładu. Tylko nie w charakterze paliwa.

Jasny mruga oczami. Wczoraj i przedwczoraj usiłowałam się dowiedzieć, co on wie o Zakładzie. Ale za każdym razem, jak tylko zaczynałam o to pytać, zamykał się, a jego oczy robiły się nieprzeniknione.

A teraz patrzy na mnie uważnie, i pojmuję, że zaraz zacznie mówić. Nareszcie.

– Powiedz mi – zaczyna Jasny – jak można samemu starać się… trafić w to Miejsce? Po co?

– U nas w mieście istnieje legenda, że Zakład to raj, w którym mieszkają szczęśliwi ludzie.

– Mieszkają? Szczęśliwi?!

I Jasny mówi mi całą prawdę, którą tak chciałam usłyszeć – a której tak bardzo się bałam.

W Zakładzie w ogóle nie ma ludzi. Są tam tylko żelazne automaty. A kieruje nimi potwór, którego nikt nigdy nie widział. Nazywają go Sercem Zakładu – to potężne i całkowicie bezlitosne serce.

– Serce – to część Zakładu? A może to inna istota?

– Skąd mam wiedzieć? – Jasny zaciska palce w pięści. – To Miejsce… Nie można mu się przyjrzeć, przez cały czas snują się tam dymy i opary… I dobrze! Raz zerknąłem… – Jasny zwiera zęby, żeby opanować nagłe drżenie warg. – To miejsce jest nieludzkie. Otaczają je przeklęte ziemie, takie, wiesz… gdzie giną ludzie i zwierzęta. Poszedłeś – i przepadasz… Straszne miejsce. Tam wiedzie Niebiańska Nić…

– Szlak kolejki linowej.

– No tak. Ale stamtąd nikt nie wraca. Nigdy.

– Poczekaj? A ty skąd to wiesz?

Jasny kręci ponuro głową.

– Czasami za mało mu tych, których przywozi Niebiańska Nić. Wtedy wysyła swoje potwory w góry. Czasami są drewniane lub kamienne, niekiedy mają ludzki wygląd, ale są bez oczu. Napadają na tych, co żyją z dala od osady: chwytają pastuchów, drwali… Łapią ich i wloką w Miejsce. Jedyną, która do tej pory zdołała się wyrwać, była Łowczyni.

Przez kilka minut myślę o tym, co usłyszałam. Przeklęta Wilcza Matka! Takie rzeczy się tu wyrabiają, a ona chce mnie zabić! Gdybym porozmawiała z Łowczynią, może bym usłyszała coś bardzo ważnego…

A teraz już nigdy z nią nie porozmawiam…

Śnieg sypie i sypie. Jasny przynosi z podwórza drwa. To obsypane śniegiem kawałki prawdziwego drewna. Jasny wrzuca je do ognia. Drwa dymią i syczą.

Jakże daleko zostało Miasto, myślę. Tu, wśród tych ośnieżonych gór, trudno sobie wyobrazić, że istnieją ludzie, którzy co noc zakładają opaski na ramię. Gdyby wszystkich mieszkańców Miasta, co do jednego, wypuścić w te góry, co by się z nimi stało?

Poumieraliby. Z głodu… lub padliby ofiarą wilków. Ale przede wszystkim – z braku chęci do życia.

Otwieram usta, żeby zapytać Jasnego, czy zgodziłby się na życie w mieście. Ale w tej samej chwili drzwi się uchylają i do izdebki wpada powiew zimnego powietrza.

Do pokoiku wchodzi, pochyliwszy się w drzwiach, stary człowiek o wielkiej głowie. Ma nos jak haczyk, siwą – albo obsypaną śniegiem – brodę i jasnoniebieskie oczy.

Zamieram w bezruchu: gdzieś już go widziałam. Tylko nie umiem sobie przypomnieć. Czyżby w mieście?!

– Chodźmy – zwraca się do mnie nie patrząc na Jasnego. – Musimy się rozmówić.

* * *

Stary człowiek wiedzie mnie z dala od osady, poprzez wiatrołom. Śnieg wali, zasypuje ścieżki – wciąż zapadam się po kolana. A stary idzie po wierzchołkach zasp – jego szerokie, obwiązane skórami stopy nie zostawiają prawie śladów.

Przed nami odsłania się wąskie wejście do nory wygrzebanej w śniegu. Stary nawet się nie ogląda, tylko daje nura w głąb – jest pewien, że pójdę za nim. Cóż, nie pozostaje mi nic innego – zginam się i włażę w śnieżny tunel.

Nigdy bym się nie domyśliła, że jest to wejście do siedziby człowieka. Tunel robi się coraz bardziej mroczny. Potem gdzieś z przodu zapala się ogieniek. Po sekundzie do zapachu ziemi, mrozu i śniegu dołącza zupełnie niespodziewanie zapach suchej trawy.

W mieście jest bardzo mało trawy. Gdzieniegdzie ze szczeliny w asfalcie lub na dachu niezbyt wysokiego domu wysunie się kępka zielonych łodyżek. W dzieciństwie rozcieraliśmy zielone źdźbła w palcach i wąchaliśmy. Czasami je żuliśmy. Czasami suszyliśmy i wkładaliśmy pod szkło.

– Właź.

Otwierają się drzwi. Strząsam śnieg z włosów i z ramion, tupię nogami i zrzucam ciężkie białe płaty. Wchodzę.

To ziemianka. Bardzo przytulna, choć niewielka. Podłoga wysłana jest suchą trawą. Ze ścian i sufitu zwisają kępy wonnych ziół. Nigdy w życiu nie widziałam tyle trawy.

– Siadaj.

Sadowię się na podłodze. Stary siada naprzeciwko, krzyżując nogi. W ziemiance nie ma pieca ani komina, a mimo wszystko jest ciepło. I zupełnie się nie czuje wilgoci.

Pomiędzy nami stoi kaganek z płonącym knotem. Nie wiedzieć czemu jestem przekonana, że ten płomyk jest dla mnie. Stary na pewno widzi w ciemnościach – niepotrzebny mu noktowizor.

– Zdarzało ci się widzieć przyszłość?

Otwieram usta. I zaraz zamykam. Pytanie kompletnie mnie zaskoczyło.

– Nie… chyba nie.

Stary kiwa głową.

– Jesteś młoda. I najpewniej umrzesz młodo. Wilczej Matki nic nie powstrzyma – zbyt okrutną przyszłość niesiesz trzem rodom.

– Nie niosę żadnej…

– Zamilcz. – Stary lekko się uśmiecha. – Wilcza Matka widzi tylko jedną drogę. A ja widzę rozwidlenie. Umrzesz. Albo zgubisz trzy rody. Albo je uratujesz. Założysz czwarty ród – najbardziej żywotny i najpotężniejszy. I wtedy nasze dzieci nie będą się musiały bać Zakładu.

– A one się boją…

– Zamilcz. – Śnieg na jego brodzie taje i widzę, że wcale nie jest aż tak bardzo siwa – jest czarna z nitkami srebra. – Zima boi się wiosny. Topi się lód, rozrywa żyły i tkanki. Pęcznieją i rozrastają się pączki – to ból… to poród… Stare, które nie – zdążyło przeżyć swojego, przeciwstawia się młodemu, co jeszcze nie zdążyło nabrać sił… Wstań.

Mija jedno uderzenie mojego serca. Wstaję.

Wstaje i stary. Zająwszy miejsce naprzeciw mnie, przymyka ogromne oczyska i zaczyna powoli kołysać się w przód i w tył. Jakby wielki ciężar – potok roztopionej lawy – to wycieka i niemal dotyka ziemi, to wciąga się wstecz i skupia w jeden punkt. Nie potrafię nawet zrozumieć, co się dzieje, nie mogę tego pojąć, ale podświadomie powtarzam jego ruchy. Kołyszemy się w milczeniu, jak dwa drzewa pod naporem jednego wiatru.

Potem on podrzuca dłoń do twarzy, jakby ocierał ją z niewidocznej pajęczyny. Gest wcale nie zawiera w sobie groźby, ale ja odskakuję i wpadam ramieniem na ścianę ziemianki. Chrzęści sucha trawa. Skądś z góry sypią się na mnie drobne, lekkie ziarenka.

– Tak – stary kiwa głową z satysfakcją. – Jest o czym pomyśleć. Jest się czego bać. Byłaś sintetem?

On wie, kim są sintety! I tak lekko o tym mówi…

Stary się uśmiecha, jakby moje zdumienie go bawiło.

– Ja też byłem sintetem. I byłem od ciebie starszy, kiedy trafiłem w te góry… Wtedy żyły tu tylko dwa rody. A nad wszystkimi panowała Wilcza Matka.

– Was też chcieli zabić? A jak trafiliście w te góry? Też was wysłali do Zakładu? Wiedzieliście wtedy, czym on jest? I jak przestaliście być sintetem? Był wtedy Overground? I rytuał energii?

– Tak wiele pytań… – stary unosi górną wargę, odsłaniając białe, zupełnie nie starcze zęby. – I tak mało odpowiedzi… Opowiem ci wszystko, co będę mógł. O ile zdołasz przeżyć jutrzejszy dzień… Dzikusko.

* * *

Zapadł już prawie zmrok. Ścieżki zaniosło śniegiem. Nad osadą wzbijają się dymy. Nikt mnie nie odprowadza – stary został w swojej ziemiance. Konwojenci gdzieś poprzepadali. Jestem sama jedna na skraju lasu… Mogłabym pewnie uciec…

I gdzie się podzieję sama w zimowym lesie?

Idę, gdzie mnie oczy poniosą. A nogi niepojętym sposobem znów mnie zanoszą do chatki, w której czeka Jasny.

I nagle sobie przypominam, gdzie widziałam starucha o wielkiej głowie. Ciarki przebiegają mi po skórze. I jakby na potwierdzenie moich domysłów w lesie rozlega się wycie – długie i tęskne. Jeden głos, drugi, trzeci…

Otwieram drzwi niezbyt szeroko, żeby z izby nie uleciało ciepło. Nurkuję do środka, w sieni otrzepuję ubranie ze śniegu i chuchając w palce przestępuję próg, wkraczając w obszar ciepłej duchoty.

Na stole płonie kaganek. Widzę siedzącego przy piecu Jasnego i dziwię się, jaki ma osobliwy wyraz twarzy. A potem wpadam na pomysł, że powinnam się odwrócić.

Na mojej ławeczce siedzi Wilcza Matka. Na jej twarzy tańczą odblaski ognia. Włosy zwisają jej na plecy niczym gruby, połyskliwy płaszcz.

– Witajcie – mówię, ponieważ ani Jasny, ani Wilcza Matka nie mają zamiaru przerywać milczenia.

– Ażebyś zdechła – mówi Wilcza Matka takim tonem, jakim zwykle ludzie wymieniają pozdrowienia. – No i co ci powiedział Głowacz?

– On widzi dwie drogi. Wcale nie musi być tak, że stanę się przyczyną zguby trzech rodów. Może, przeciwnie, przyniosą wam szczęście… Jest takie… rozwidlenie. Nowa przyszłość.

– Urodziłam mu dwanaścioro dzieci – mówi powoli Wilcza Matka. – Dwu rozdarł niedźwiedź. Dwu zabrał Zakład. Jedną zabiłaś ty!

– Nie wiedziałam – mamroczę wstrząśnięta, ale Wilcza Matka mnie nie słucha.

– Jakkolwiek by tam było, wszystkich ludzi z trzech rodów uważam za swoje dzieci. Kogo zabijesz jutro? Które z nich? Jakimi ofiarami zapłacimy za tę chimerę, którą mężczyźni – rzuca pogardliwe spojrzenie na Jasnego – nazywają nową przyszłością? To ja odpowiadam za trzy rody… Ja, nie on. Mężczyzna przewodzący plemieniu, to wojna i śmierć, pogoń za lepszym po trupach dobrego… Trzy rody nie potrzebują nowej przyszłości. Wystarczy im stara. I dlatego umrzesz.

Odwraca się i wychodzi, nie mówiąc już więcej ani słowa.

* * *

W nocy śni mi się miasto. Śni mi się, że szukam doładowania, ale nie dla Ewy, tylko dla Głowacza. A on idzie za mną krok w krok i drwiąco się śmieje. Doładowanie? Dla mnie?! Zwariowałaś!

We śnie rozumiem, że wszystko idzie nie tak, ale nic nie mogę na to poradzić. Sen mnie porywa jak mętna rzeka i w końcu wynosi mnie na pustkowie w rejonie wieżowców – wokół tłoczą się żelazne posągi wilków zwiezione chyba z jakiegoś muzeum. Albo z wystawy szurniętego rzeźbiarza. Niektóre wilki mają po pięć, sześć nóg i wyszczerzone kły… I ogromne, prawie krowie wymiona. Dojne wilczyce? Co za idiotyzm!

Pośrodku pustkowia stoi człowiek, na widok którego ze wszystkich sił staram się ocknąć. To energetyczny kontroler – a raczej ten, który się podawał za kontrolera. Czarne widmo. Zwiastun nieszczęścia. Jego twarz pokrywają bruzdy, ale nie są to zmarszczki starości. To styki płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich szczelin, podobnych do strzelnic w bunkrze.

– Wielu nie dożywa do jutra - mówi niezbyt głośno i surowo. – Dla wszystkich nie wystarczy energii.

Żelazne płyty tworzące jego twarz zaczynają się poruszać. Rozstępują się policzki. Opada podbródek i odsłania się czarny tunel paszczy. Dławię się krzykiem.

Budzę się.

Jaka noc, taki sen… Jakkolwiek by się ułożyły moje losy, do Miasta już nie wrócę.

* * *

Na drugi dzień przychodzą po mnie strażnicy i prowadzą mnie… na stracenie? Czy ponownie na miejsce walki?

Zbliżając się do miejsca przeznaczenia już z daleka słyszę wrzawę tłumu i zapach dymu.

W ogromnej jamie o płaskim dnie rozniecono ognisko. Albo wiele ognisk; widzę całe pole ognia, nad którym – na wysokości mniej więcej połowy metra – rozciągnięto na półprzejrzystą siatkę o bardzo drobnych oczkach. Czyżby chcieli mnie przypiec jak na ruszcie?

Nad siatką drżą przejrzyste nitki rozgrzanego powietrza. Z tej mgiełki wychodzi Wilcza Matka – a ja nie od razu ją poznaję.

Zrzuciła skóry, które przedtem zawsze okrywały ją do pięt. Jest znacznie bardziej urodziwa, niż mi się wydawało. Białą, sięgającą kolan koszulę przewiązała w talii szerokim pasem. Jej bose stopy pewnie wstępują na siatkę nad ogniem. Władczyni wychodzi na środek ognistego kręgu i obrzuca hardym spojrzeniem wszystkie trzy rody, zebrane wokół ognia.

Jej długie włosy, zebrane wokół głowy, wyglądają jak ciężki hełm.

– Dziś ja występuję do boju – odzywa się ochrypłym, głuchym głosem. – Za naszą przyszłość.

I odwraca się ku mnie.

Jest bez broni i boso. Jest ode mnie znacznie starsza. A jednak gdy na nią patrzę, ciarki przebiegają mi po skórze. Natychmiast pojmuję, że ta przeciwniczka jest znacznie bardziej groźna od Łowczyni, nie mówiąc już o Bezimiennej.

Strażnicy pomagają mi zdjąć z nóg buty i skarpetki. Wstępuję na siatkę z zamarłym sercem – spodziewam się oparzenia. Ale siatka jest ledwo ciepła, choć w dole, tuż pode mną, tańczą języki ognia. Nigdy w życiu nie widziałam tak rozległego ogniska! Dlaczego nas nie pali? To jakieś czary!

I jeszcze jedno – ta siatka jest bardzo sprężysta. Jak membrana.

Pomiędzy zebranymi nie dostrzegam Jasnego ani Głowacza, ale to wcale nie znaczy, że ich nie ma. Tłum jest gęsty, a ja nie mam czasu na rozglądanie się dookoła… Być może po raz ostatni w życiu patrzę na ludzkie twarze.

Wilcza Matka wzdycha głęboko i patrzy mi w oczy. Bez nienawiści. Bez gniewu. Na ułamek sekundy jej wzrok upodabnia się do spojrzenia Łowczyni.

Potem ledwo zauważalnie kolebie się ku przodowi. Potem w tył. Naprzód, w tył… Jak ogromny metronom. Widzę niemal, jak zebrana w strumień energia – moc? wola? – sprężyście przecieka naprzód, ku samej siatce, a potem się cofa, z każdym wahnięciem silniejsza, mocniejsza i bardziej niebezpieczna.

A potem wyczuwam Rytm.

To się dzieje bez udziału mojej woli. Siatkowa membrana pod moimi stopami drży i każdy płomyk poddaje się temu rytmowi. Serce Wilczej Matki bije równo jak bęben. To wyprzedzając rytm, to nieco się opóźniając, wyprowadza rytmiczny szkic krwi w żyłach i arteriach. Nad tym wszystkim dźwięczy rytm bojowy – bardzo skomplikowany i wstrząsająco piękny. Wydaje się, że Wilcza Matka każdym swoim ruchem śpiewa pieśń.

Przesuwa rękę w powietrzu – i widzę że mknie ku mnie biały, zębaty krąg podobny do piły tarczowej, która zerwała się z jarzma. Pochylam się i to coś przelatuje nad moją głową – światło? dźwięk? Nie czekając ani chwili Wilcza Matka przysiada, obraca się wokół osi i śle nowe uderzenie, nisko nad siatką, które ma uciąć mi nogi.

Podskakuję tak wysoko, jak nigdy w życiu nie skakałam. A gdy ponownie dotykam stopami membrany, rytm się zmienia.

Nowe uderzenie – na poziomie pasa. I kolejne skierowane w oczy. I jeszcze jedno – po nogach. Wilcza Matka z jednakową swobodą istnieje na trzech poziomach, jakby rozmazuje się w przestrzeni, jest jednocześnie wszędzie i nigdzie. Możliwe jest każde uderzenie z każdego poziomu i kierunku; to chwytam jej rytm, to go tracę. Chwyciwszy, z łatwością uchylam się spod ciosu. Zgubiwszy go zaczynam się miotać. Dostaję uderzenie w ucho. Huk i ból, tracę niemal przytomność, ale w tej chwili rytm jakby lituje się nade mną i z bezładnego znów staje się przewidywalny. W tej chwili rozumiem Wilczą Matkę lepiej niż jakąkolwiek inną istotę na świecie. Zrastam się z nią i jednoczę. Jestem prawie nią samą i dlatego wiem dokładnie, że właśnie teraz, za ułamek sekundy, czeka mnie straszne uderzenie w tętnicę szyjną…

Patrzącym z boku może się wydawać, że obie tańczymy. Tak zresztą właśnie jest: Wilcza Matka słucha tylko wewnętrznego rytmu. Ja muszę też go słuchać, bo od tego zależy moje życie. Sprężysta siatka dudni pod naszymi stopami, wplatając w rytm swoje synkopy. Tańczymy na ogromnym bębnie – nad ogniem.

Pot zalewa mi oczy. Każda żyłka drży we mnie z napięcia. Najtrudniej jest zmusić się do rozluźnienia i odprężenia. Przecież rytm to kolejność następstwa wysiłku i odpoczynku, napięcia i rozluźnienia nerwów. Udaje mi się pomyśleć o Głowaczu: przecież to on, świadomie czy nie, nastroił mnie tak, jak trzeba. Pokazał mi – specjalnie? – czego powinnam się spodziewać i na co mam się nastawić w tej walce…

Wilcza Matka wciąż przyspiesza i komplikuje rytm. Usiłując mu sprostać popadam w dziwny stan: niby śpię i jednocześnie czuwam.

Bose nogi Wilczej Matki wybijają na membranie wściekły, okrutny wzór. I nagle po raz pierwszy w życiu pojmuję, co znaczy prawdopodobieństwo i rozwidlenie…

Wilcza Matka kołysząc się w rytmie idzie na mnie, a ja widzę jej drogę – wcześniej. Być może, iż odskoczy i zaatakuje z prawej. Ale możliwe jest też, że przypadnie do drżącej siatki i uderzy od dołu. Widzę te dwie możliwości – za ułamek sekundy jedna z nich się ziści, a ja nie wiem, z której strony mam się spodziewać ciosu!

Wilcza Matka podskakuje i obraca się w powietrzu. W chwili, w której dotyka membrany, siatką wstrząsa silne drganie; wykorzystuję to drgnięcie, odbijam się i w locie wykonuję przewrót przez głowę.

Ląduję na stopach, ale nie udaje mi się utrzymać równowagi i padam na kolana. Co teraz?! Czekać, aż ona się zmęczy? Przecież nie mogę uderzać w odpowiedzi, nie wiem, jak mam to robić! Mogę tańczyć i wykonywać uniki – ale przecież nie w nieskończoność!

Wilcza Matka ponownie mi się rozmywa, jakby puszczała przyszłość po dwu drogach. Prawdopodobnie jej kolejne uderzenie złamie mi przegrodę nosową. Ale równie prawdopodobne jest, że złamie mi biodro. Trzeciej, zbawiennej dla mnie możliwości, nie widzę, choćbym nie wiedzieć jak jej szukała…

I wtedy w ostatecznej rozpaczy zdaję się całkowicie na rytm.

Nie myślę. Prawie przestaję istnieć. Jestem wszędzie – i nigdzie. Moje ciało to zbiór nieskończenie licznych możliwości, mój duch to następstwo uderzeń i przerw, cienia i światła, dobrej i złej doli… Śpiewam chyba tę samą pieśń, co Wilcza Matka. A później… zaczynam chyba swoją. Nasze dwa rytmy zderzają się…

Jesteśmy dwiema rzekami płynącymi jednym korytem. Ona jest potężną rzeką, a ja to mały strumyczek; ale z każdą chwilą nabieram sił, z każdą sekundą staję się mocniejsza. Mija wieczność – i obie się zrównujemy. Przechodzi jeszcze jedna wieczność – i zaczynam przyciągać ku sobie masy burzliwej siły, Wilcza Matka mizernieje z każdą sekundą. Niknie w oczach…

Wszystko się kończy w jednym ułamku sekundy.

Jestem znów sobą. Mam ciało i twarz. Oddech – płuca mi płoną, wargi kompletnie mam wyschnięte, serce bije tak, że zaraz chyba rozsadzi mi żebra i zatrzepocze na sprężystej siatce. A przede mną…

U moich nóg leży Wilcza Matka. Na plecach. Patrzy w niebo. Na jej białej koszuli nie widać krwi. Ani na twarzy, ani na ciele nie ma śladu po uderzeniu. Jestem pewna, że nawet jej nie dotknęłam.

Jej pierś wznosi się i opada. Coraz rzadziej. Coraz spokojniej. Wilcza Matka robi się jakby… cieńsza? Bardziej płaska? Upodabnia się do topniejącej zaspy śnieżnej.

– Zwyciężyłaś – mówi bezdźwięcznie. – Łanio…

Zamyka oczy. Gasną tańczące na ich dnie żółte iskierki.

* * *

Natychmiast czuję, jak palą przez siatkę gasnące płomienie. Rozglądam się dookoła – wszystkie trzy rody stoją wokół jamy – mężczyźni, kobiety, dzieci. Jej dzieci. A ona leży u moich stóp, wyschnięta i nieruchoma. Z jej białej koszuli i rozrzuconych wokół głowy włosów unosi się para.

– Nie chciałam… Ona sama… Nie chciałam, słowo honoru!

Nie mogę już wytrzymać na tej siatce. Nie mogąc się pohamować biegnę na krawędź i zeskakuję w śnieg – poparzone pięty ogarnia rozkoszny chłodek.

– Wilcza Matka umarła – odzywa się znajomy głos za moimi plecami. Odwracam się i widzę Głowacza.

– To teraz mnie wypuścicie?

Brak odpowiedzi. Patrzy na mnie jak wszyscy – z osobliwym wyrazem twarzy.

Ciało Wilczej Matki zaczyna dziwnie podrygiwać nad ogniem. Bije odeń coraz gęstsza para. Płomień pod siatką gorzeje coraz bardziej intensywnie, choć nikt go nie rozdmuchuje, ani nie podrzuca drew.

– Zabierzcie ją stamtąd! Zabierzcie ją!

Wskakuję na siatkę – ale pali mnie tak, że na bosaka nie da się wytrzymać. Obce dłonie chwytają mnie za pas i ramiona – odciągają wstecz. Ludzie stoją w milczeniu i patrzą. Biała koszula Wilczej Matki powleka się czernią. Przez bure szczeliny wydobywają się płomienie.

Zapłonęła cała jednocześnie, jakby ją ktoś oblał olejem. Słup ognia i dymu – i ciało rozpada się na popiół, który podchwytuje i krętym lejem unosi w niebo wiatr. Siatka nad ogniem zaczyna trzeszczeć i topić się całymi płatami. Po chwili na miejscu pojedynku jest tylko niezbyt głęboka, rozległa jama, na dnie której dogorywa żar niedawnego ognistego piekła.

* * *

– Co ona ci powiedziała? – pyta Głowacz.

Siedzę na trawach w jego ziemiance. W izbie jest zupełnie ciemno. Tym razem Głowacz nie traktuje mnie ulgowo i nie zapala żadnego światła.

– Powiedziała: „zwyciężyłaś".

– Czy coś jeszcze?

– „Łanio"… – przypominam sobie.

– Łania… – powtarza szeptem Głowacz. – No cóż… Umarła, jak żyła.

– Co to znaczy?

Głowacz uśmiecha się w mroku.

– Wiem już, że lubisz zadawać pytania.

– Kochaliście ją? – pytam ostro.

Przestaje się uśmiechać.

– Tak.

– Więc dlaczego jej nie opłakujecie?

– Potem, Łanio, później. Dziś w nocy pójdę do lasu i pożegnam moją żonę… Wilczą Matkę… nad ciałem sarny. Albo jelenia. I wtedy cały las usłyszy mój płacz.

Milczę przez chwilę. Potem do mnie dochodzi:

– Jak wyście mnie nazwali?!

– Tym imieniem, które ona ci nadała. To przecież jej Prawo – nadawać imiona. A kobieta, która zabiła wroga i otrzymała imię, ma prawo wyjść za mąż – za kogo zechce.

– Poczekajcie – mówię i potrząsam głową. – Zaraz…

– Czy kiedykolwiek widywałaś przyszłość?

Przypominam sobie swoje widzenia nad ogniem.

– Tak – odpowiadam wyschniętymi wargami.

– Widziałaś ją martwą?

– Nie. Najpierw widziałam martwą samą siebie… A potem… potem coś się stało…

– Przełamałaś los – mówi Głowacz uroczyście. – Sama zrobiłaś w swoim życiu rozwidlenie. Pytanie tylko – czy przyniesiesz trzem rodom szczęście, czy klęskę?

– Chcę tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju!

Głowacz znów się cicho śmieje:

– Nie, Łanio… Teraz cię w spokoju nie zostawią. Nadejście wiosny… i przybycie lata. Polowania, rany, choroby… porody, wesela, nowe imiona…

– O czym wy mówicie?!

– Czyżbyś nie pojęła, co się stało?

– Pokonałam Wilczą Matkę. I ona umarła. A potem ognisko ją… – jąkam się – spaliło.

– To nie było zwykłe ognisko. I nie była to zwykła siatka. Nie był to też normalny pojedynek… Miejsce, na którym walczyłyście, nazywa się Ognistym Kręgiem. Na Krąg wychodzą tylko równi sobie przeciwnicy. Krąg pomaga im bić się na granicach swoich możliwości… ale zwycięża ten, który zdoła sięgnąć poza te granice. Wyjść poza krawędź, poza własne ramy. Kiedy jednemu się to udaje, drugi słabnie i umiera. A jego siła dostaje się zwycięzcy.

Milczę.

– Wilcza Matka zginęła i nic z niej nie pozostało. Tylko powłoczka. Spłonęła jak suchy mech… Przez dziesięć lat opiekowała się trzema rodami. Wielu z naszych wilków to jej dzieci i wnuki. Pamiętam ją w młodości – nie było nikogo, kto byłby bardziej czuły i mocny od niej.

– I kto teraz będzie… Wilczą Matką? – W gardle mam jakby kłębek waty.

– Co, nie wiesz? – Głowacz naprawdę się dziwi. – Oczywiście ty, Łanio.

* * *

Nazywam się Łania. Teraz mi się wydaje, że przedtem przez całe życie byłam Łanią. To imię przylgnęło do mnie jak moja własna skóra.

Głowacz i Jasny pokazują mi osadę – trzy zakątki dla trzech rodów. Topiące się w słońcu zaspy. W przybudówkach kłębi się masa zwierząt, co najpierw mnie nieco peszy – są to głównie owce. Są też świnie i kury. Wiosną wypuszcza się je na zieloną trawę, mówi Jasny. Wiosna jeszcze daleko, wkrótce trzeba ją będzie wzywać. I to dobrze wzywać, bo śniegu w tym roku nawaliło po same dachy domostw.

Ludzie wychodzą mi na spotkanie. Niekiedy zapraszają mnie do swoich domów. Zawsze przyjmuję zaproszenia – przecież to moja rodzina, moja nowa rodzina… Nie umiem jeszcze powiedzieć: moje dzieci. A przecież powoli muszę się do tego przyzwyczajać.

Prawie w każdym domu jest mnóstwo dzieciaków; siedzą cichutko na pryczach, albo na piecu. Gapią się na mnie wielkimi ślepiami. Dorośli przeciwnie, uciekają spojrzeniami w bok. Staram się zachowywać naturalnie, ale właściwie to nie mam pojęcia, jak być Wilczą Matką. Jak to możliwe? Jestem dla nich obca, i oni są dla mnie obcy…

– Kiedy będzie Wiosna, Wilcza Matko? – pyta maleńka dziewczynka, wysunąwszy pyszczek zza pieca. Ma kasztanowe włoski i jasnoniebieskie jak Głowacz, oczka. – Długo trzeba jeszcze czekać?

– Niedługo – odpowiadam, nie zdążywszy nawet pomyśleć. I zaraz potem raczej odczuwam, niż słyszę, westchnienie ulgi, które rozległo się w izbie.

– Mówiłem im przecież – oznajmia Jasny, kiedy wyszliśmy na ulicę. – Oni mi nie wierzyli… Znaczy, wierzyli, ale… Przecież z prawa jesteś Wilczą Matką! Wiesz, jak wzywać wiosnę!

– Co takiego?!

Głowacz trąca mnie w ramię i milknę.

We wszystkich domach i chatach, do których wchodzimy, jest wizerunek wilka. Wyrzeźbiony w drewnie, wypalony na desce, namalowany na piecu.

– Głowaczu – mówię, gdy po raz kolejnych wychodzimy na ulicę. – Ten mój bębenek… na nim też jest wilk.

– Wiem – kiwa głową. – Ten bębenek uratował ci życie.

– Podarował mi go w Mieście pewien człowiek o imieniu Rimus. Nie wiesz, czy bywał w górach?

– Niełatwo powiedzieć. – Głowacz potrząsa głową jak wilk i z jego brody na wszystkie strony sypie się śnieg. – Niezbyt wielu miastowych tu przychodzi… A żeby któryś z nich wrócił do Miasta… o nikim takim nie słyszałem.

– A z Zakładu?

– Z Zakładu nie wraca nikt – odpowiada twardo. Myśliwi wybierają się do lasu. Jest ich pięciu – za szerokie pasy pozatykali noże i topory. Odziani w skóry sami przypominają dzikie zwierzęta, zwłaszcza wtedy, gdy natknąwszy się na osmalony pień po kolei przezeń przeskakują. Pień sterczy spod śniegu – ogromny ogarek, niby ta szczapka, którą kiedyś całowałam. Mężczyźni biegną, odbiwszy się od udeptanego śniegu lecą ponad pniem i wywinąwszy w powietrzu kozła zręcznie lądują na ugiętych nogach.

– Co oni wyprawiają?

– Popisują się – Głowacz kpiąco mruży oczy. – Bawią się. Dokazują.

Jasny biegnie ku myśliwym i coś im mówi, pokazując las i mnie.

– Co on mówił o wiośnie? – pytam półgłosem.

– Jeżeli nie wiesz, jak wezwać wiosnę – mruczy Głowacz kątem ust – to nikomu się do tego nie przyznawaj. Nawet Jasnemu, czy mnie. Masz jeszcze trochę czasu… Ale zapamiętaj: jeżeli Wilcza Matka ze swoimi dziećmi nie wezwie wiosny, ta nigdy nie przyjdzie.

Pod poły mojej futrzanej kurtki wdziera się lodowaty podmuch wiatru.

* * *

Po słowach Głowacza mam ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie. Nocuję sama w domostwie Wilczej Matki i przez całą noc aż po świt zastanawiam się, co robić.

Wiosna powinna chyba przychodzić sama, bez pomocy postronnych. Z drugiej strony, co ja o tym wiem? W mieście nigdy nie było zimy ani wiosny. Może kiedyś tak, ale nie za mojej pamięci. Czy Głowacz żartował? Nie wygląda mi na żartownisia…

Nie mam pojęcia, jak przyzywać wiosnę. I nie wolno mi nikomu o tym powiedzieć. Nieźle, prawda?

Głowacz mówi, że przeszła na mnie siła Wilczej Matki. Ale ja nie czuje w sobie żadnej dodatkowej mocy! Chociaż… może sprawdzić?

Odrzuciwszy skórę, wstaję z pryczy. Przy wlewającym się przez okienko świetle gwiazd i śniegu, przy blasku węgielków z pieca zaczynam przysiadać na prawej nodze, rozłożywszy ręce na boki i wysunąwszy przed siebie wyprostowaną lewą.

Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. Przysiadam zaciskając zęby. Teraz we mnie powinna wezbrać siła Wilczej Matki. Przecież była bardzo silna. Teraz… lada moment…

Mięsnie odmawiają mi posłuszeństwa. Padam na zimną, drewnianą podłogę. Nogę ściska mi skurcz. Rozcieram ją, a potem obróciwszy się na brzuch, wpieram dłonie w podłogę. Zaczynam robić pompki. Nie daję sobie nawet sekundy przerwy. Pracuję jak mechanizm… i czekam. Wsłuchuję się w siebie. Gdzie energia Wilczej Matki?

Nic z tego, zrobiwszy trzydzieści osiem pompek przerywam i siadam na ławce.

Może nie chodzi o siłę fizyczną? Może to siła ducha? Może potrafię utrzymać w dłoni rozżarzony węgielek?

Nie zostawiając sobie czasu na wahania, otwieram drzwiczki piecyka i pogrzebaczem wygarniam z kupki żaru czerwony węgielek. Ciągnie się za nim niteczka dymu. Biorę go w dłoń. I natychmiast rzucam na podłogę. Ból jest okropny, żadna siła ducha mu nie sprosta.

Na dłoni rośnie mi pęcherz. Węgielek dymi na podłodze, gaszę go pogrzebaczem. Jeszcze tylko pożaru mi brakowało!

Wsadzam dłoń do dzbana z lodowatą wodą. Wstrzymuję oddech. Gdzie moc Wilczej Matki? Może to po prostu tradycja, wierzenia? Myśliwi przeskakują przez pień rażony gromem wierząc, że stają się wilkami, że będą mieli szczęście na łowach…

A Głowacz?

W lesie, gdzie zbieraliśmy z Jasnym chrust, zobaczyłam pień z wetkniętym weń nożem – rękojeścią w dół. A wokół mnóstwo wilczych śladów. Jasny nawet nie chciał bliżej podejść – powiedział, że to miejsce Głowacza…

Wyciągam dłoń z dzbana i patrzę, jak skapują z niej krople. Obok na stole leży bębenek, i krople spadają na jego membranę.

Owinąwszy dłoń skrawkiem skóry siadam za stołem i zaczynam leciutko postukiwać po sprężystym denku z rysunkiem wilka. Wybijam rytmem tę noc i miniony dzień, swój strach i wątpliwości. Stukam, a blok rytmu wydobyty z nauszników piksela odpowiada, przekształcając mój rytm raz tak, raz siak. Ale po raz pierwszy w życiu zrodzone przez generator rytmy mnie nie zadowalają. Wydają się niedokładne, łyse, pozbawione energii…

No, nic dziwnego. Przecież ten bębenek ze swoim blokiem rytmu bywał już w takich opałach…

Odwracam bębenek dnem do góry. Otóż i ona, cieniutka membrana elektromagnetyczna. To do niej przekazywane są drgania bloku rytmicznego, to ona rodzi dźwięk, rezonując z powierzchnią.

Urządzenie, które kiedyś wydawało mi się samą doskonałością, teraz wygląda sztucznie i nienaturalnie, jak piąta noga u wilka.

Wzdycham. Biorę ze stołu szeroki nóż. Podebrawszy ostrzem krawędź membrany uwalniam bębenek od skonstruowanej przeze mnie samą przystawki z blokiem rytmu. I rzucam resztki swojego technicznego osiągnięcia na dogorywające węgle.

* * *

Rankiem w domu robi się tak zimno, że zamarza woda w dzbanie. W piecu – wystygłe popioły. W wychodku na podłodze chrzęści lód. Wracam do domu i daję nura pod skóry – dygoczę tak, że ząb nie trafia na ząb.

Wchodzi Jasny, a razem z nim pojawiają się w drzwiach naręcze drewna i obłok pary.

– Mróz chwycił – mówi, a w jego słowach dźwięczy jakieś ukryte znaczenie. – Kiedy pójdziesz w góry?

Chcę zapytać, po co, ale w porę gryzę się w język. Instynkt mi podpowiada, że Wilcza Matka by wiedziała, po co trzeba iść w góry. Czyli ja też powinnam wiedzieć.

– Może dziś? – pytam. Jasny się chmurzy: nie podoba mu się niepewność dźwięcząca w moich słowach. Rozumiem: Wilcza Matka w tak ważnej sprawie nie powinna mieć cienia wątpliwości.

Ale nie mam pojęcia, co to za sprawa. I nikt nie zamierza mi niczego podpowiedzieć.

– Dziś – mówię twardo, a nawet ostro. Wyraz twarzy Jasnego mówi mi, że trafiłam w sedno.

– Może pójdę z tobą?

Patrzy na mnie z nadzieją w oczach. Kiwam głową. Uradowany zrzuca drwa na podłogę, rozpala wesoło piec, a ja leżę, naciągnąwszy pod brodę szorstką skórę i myślę: dokąd my w końcu się wybieramy?

* * *

Mróz rzeczywiście jest ostry. Mam na sobie kompletny zimowy strój wilczej kobiety: spodnie z barwionej wełny tkanej w drobne kręgi: czerwony, czarny, szary i biały. Na lnianej koszuli druga, wełniana. Krótka futrzana sukienka. Podbita króliczym futrem baranica przewiązana czerwonym pasem. Na rękawach plecione rzemienie i miedziane ozdoby z wizerunkiem wilczego pyska. Futrzana czapa uszyta w kształcie zwierzęcej głowy. Buty wywrócone futrem do środka, a na butach śniegołazy – sprytnie przymocowane i rzeźbione od spodu okrągłe deszczułki. Takie same ma Jasny. Idziemy, zostawiając na śniegu ogromne, wilcze ślady.

Mróz szczypie w policzki i ścina lodem wargi. Na futrzanym kołnierzu osiadają igły szronu. Mój jasnowłosy towarzysz wygląda na siwego starca.

Najpierw prowadzi on: jedyne, co muszę robić, to nie zostawać w tyle. Potem ustępuje mi pierwszeństwa, co oznacza, że teraz ja powinnam wybierać drogę.

Staram się robić to bez namysłu. Idę, gdzie mnie oczy poniosą – i wkrótce stajemy nad rzeczką. Rzeczka jest bystra, kamienista i płynie krętym, górskim korytem. Przelotnie ją już widziałam: dziarsko przedzierała się przez lodowe narośle na kamieniach. A dziś zamarzła – lód jest nierówny, chropowaty i niezasypany śniegiem. W dół wiedzie oblodzona ścieżka.

– Mam tu skrytkę z lodoślizgami – mówi Jasny.

– Dawaj – odpowiadam, nie odwracając głowy. W takich dniach jak dzisiejszy, nie zdarza się nic przypadkowego.

Lodoślizgi to składane miecze, zdatne do tego, żeby można się było na nich ślizgać po lodzie. Po zwycięstwie nad Bezimienną raz czy dwa usiłowałam utrzymać się choć przez chwilę na czymś takim – i nic mi nie wychodziło. Jasny mówi, że do tego potrzebne są pęd i szybkość…

Pod korzeniami drzewa z dziuplą Jasny ukrył dwa lodoślizgi. Jeden jest większy, z prostą klingą. Drugi, mniejszy, lżejszy i z wygiętym ostrzem. Gdyby go otworzyć, mógłby ujść za szablę. A złożony tak, żeby ostrze do połowy ukryło się w rękojeści, nadaje się do ślizgu po lodzie.

Dotykam palcem ostrza. Jest długie prawie na metr i nieco wystaje z rękojeści mającej dwa uchwyty na buty. Uchwyty zrobiono tak, że stopa wsuwa się w nie prawie sama. A ostrze okazuje się ruchome – skręca się pod różnymi kątami i nawet lekko się wygina. Dlatego właśnie Bezimienna pochylając się nie tylko zdołała na nim ustać, ale i mogła się rozpędzać.

– Ciężko na nich jeździć – mówię sama do siebie.

– Tak – odpowiada spokojnie Jasny. – Ale popatrz…

Błyszczą mu oczy. Zrzuca z nóg śniegołazy. Nim zdążę cokolwiek powiedzieć, wskakuje na lód i szczęka uchwytami.

Lód nie dźwięczy – zgrzyta. Jasny z rozłożonymi rękami-skrzydłami wygląda jak jeden z dzikusów. Mknąc po wstędze zamarzniętej rzeki, lawirując pomiędzy kamieniami i zaspami pędzi coraz niżej i niżej, a dojechawszy do niewielkiego zagłębienia jeziorka, zawraca ze zgrzytem w fontannie lodowych bryzgów, zeskakuje z lodoślizgu i patrzy w górę – na mnie.

Krzyżujemy spojrzenia.

Jestem od ciebie silniejszy i lepszy, mówi wzrok Jasnego. Możesz sobie być Wilczą Matką, ale ja potrafię coś takiego, czego ty się nigdy nie nauczysz. Jestem mężczyzną. Gwiżdżę na śmierć i ból! Patrz, jaki chwat ze mnie!

Uśmiecha się i macha ręką.

– Poczekaj! Zaraz wejdę tam do ciebie!

W takie dni nie dzieje się nic przypadkowego. Zagryzając wargi zdejmuję śniegołazy. Przechodzę na zasypany śniegiem brzeg. Siadam na utwardzonej zaspie, wstawiam stopy w uchwyty i zaciągam rzemienie. Nabieram tchu i wskakuję na lodoślizg.

Zamarznięta wstęga rzeki rzuca mi się na spotkanie. Ujrzawszy tuż przed sobą ogromny, wystający spod lodu kamień, instynktownie rzucam się w bok – stopy same zmieniają kąt nacisku na podkładkę, ostrze się nieco wygina i odpływam w prawo, prawie wlatując na pokryty śniegiem brzeg.

Uginam kolana. Wszystkimi siłami usiłuję utrzymać środek ciężkości z przodu, na koniuszku ostrza. W twarz dmie mi lodowaty wiatr. Jego muśnięcie mnie uspokaja – przypominam sobie loty w Overgroundzie.

Przelatuję obok zamarłego w bezruchu Jasnego. Nie mogłabym się zatrzymać, nawet gdybym chciała. Wstęga rzeki się rozszerza, wije się to w lewo, to wprawo, lodoślizg podskakuje na zamarzniętych falach, a ja lecę i z każdą sekundą czuję, że coraz lepiej panuję nad ruchem.

Skręcam w prawo. W lewo. Przeskakuję przez lodowy występ. Rzeka nawet zamarznięta nie zgubiła swojego rytmu – ważne jest każde jej wygięcie. Każdy kamień jest na swoim miejscu. Mogę zjeżdżać z zawiązanymi oczami. Co prawda, wtedy nie zobaczę śniegu, sosen, ani białosinych zarysów gór i doliny, która rozwiera się w dole!

Zaczynam głośno śpiewać i w tej samej chwili dogania mnie Jasny.

Przez kilka sekund ślizgamy się bok w bok. Moglibyśmy się wziąć za ręce. Potem on mnie wyprzedza i zaczyna kreślić kręgi na lodzie, to się rozpędzając, to hamując, przecinając mi drogę i zjeżdżając na bok na sekundę przed zderzeniem.

Mocniej uginam kolana i przyciskam łokcie do boków. Chcę go wyprzedzić – i wyprzedzę. Trzeba tylko znaleźć najkrótszą drogę pomiędzy kamieniami… od zakrętu do zakrętu… po cięciwie, ścinając łuki… naprzód, przed siebie!

Jasny przestaje się popisywać i rusza za mną. Nie dopuści, żebym go wyprzedziła. Jest silny i doświadczony, szybko mnie dogania i wyjeżdża przede mnie, a potem nie pozwala się wyprzedzić ani z lewej, ani z prawej. Spod jego ostrza lodowe bryzgi lecą mi prosto w twarz.

Przymykam oczy. Wprost na naszej drodze jest wielki płaski głaz. Jasny powinien objechać go z prawej. Tak, rzeczka w tym miejscu robi ostry zakręt, żeby ominąć przeszkodę.

Raz… dwa… trzy… Cztery. Zaraz Jasny skręci w bok.

I skręca. Po łuku, w ślad za biegiem rzeczki. A ja zbieram siły, odbijam się od lodu i przelatuję nad ośnieżonym kamieniem. Szybkość jest niezwykła. Pojęłam to dopiero teraz, znalazłszy się w powietrzu. Lecę jak kamień puszczony z procy, ostrze ślizgu zgrzyta po zaśnieżonej czapie głazu…

Złożywszy się jak sprężyna ponownie ląduję na lodzie. O kilka kroków przed Jasnym.

Mój rywal krzyczy – ni to ze strachu, ni to ze złości. Płynnie przechylając się na boki nabiera rozpędu na prostym odcinku rzeczki… I nagle rzeczka się kończy. Lecę w powietrzu.

Nie pojmuję, co się stało. Jeszcze lecę – rzeka znajduje się daleko w dole. Za daleko. Jest znacznie szersza i jej koryto usiane jest ostrymi kamieniami…

Wodospad! Urwisko!

Przelatuję nad rumowiskiem skalnych odłamków, niezdarnie macham w powietrzu rękami i nogami i w końcu ląduję w bardzo głębokiej i twardej zaspie.

* * *

W zaspie jest nadspodziewanie ciepło. I pachnie… osobliwie i ostro. Sprawdzam, czy nie skręciłam karku… nie, kości i ścięgna mam całe. Sięgam dłonią w dół, usiłując namacać w śniegu ślizgi…

I natykam się na futro. Miękkie, ciepłe i zupełnie suche.

Podnoszę głowę…

W odległości wyciągniętej ręki widzę bury pysk. Maleńkie oczka, w pierwszej chwili mętne od snu, nagle połyskują gniewem i wrogością. Widziałam takie zwierzęta – w dzieciństwie, na obrazkach… i widziałam pluszowe podobizny tych zwierzaków.

Niedźwiedź!

Otwiera się paszcza. Widzę oślinione, żółtawe zębiska. Do rozdrażnionego, niskiego ryku nagle dołącza ni to pochlipywanie, ni to fukanie znacznie mniejszych istotek. Niedźwiadki… i to dwa! Okazuje się, że trafiłam na niedźwiedzicę!

Padam. Odpełzam na czworakach. Gawra jest przestronna. Bardzo wygodna, czysta, dobra gawra, należałoby podziękować gospodyni! Dziękuję za gościnę, już sobie idę!

Niedźwiedzica ryczy i pożera mnie wzrokiem. Żywej mnie ona stąd nie wypuści.

Nagle znajduję ślizg – a właściwie na niego siadam. Usiłuję otworzyć ostrze – palce odmawiają mi posłuszeństwa, a żelazne zatrzaski pewnie skuł lód. Niedźwiedzica robi krok w moją stronę. W końcu udaje mi się uwolnić ostrze z rękojeści. Lodoślizg przekształca się w krzywą szablę. Wystawiam ją przed siebie. Niedźwiedzica widzi ostrze – i ryczy już tak, że pękają mi prawie bębenki.

– Łanio! – Z góry spada grubo pleciony sznur. Chwytam ślizg w zęby i oburącz wczepiam się w linę. Jasny ciągnie ze swojej strony, kiedy niedźwiedzica chwyta mnie za but.

– Precz!

Rwę w górę resztkami sił. But zostaje w niedźwiedziej paszczy – razem w solidnym kęsem mojej skóry. Wyskakuję na śnieg, przechwytuję ślizg i tak jak stoję, z jedną stopą obutą, a drugą bosą i zakrwawioną, rzucam się do ucieczki. Za mną pędzi Jasny – obok rzeczki, obok zamarzniętego wodospadu, z którego skoczyłam – i w biegu drze się jak opętany:

– Ona nie zostawi małych! Nie będzie nas goniła!

Zdaje nam się, że za nami chrzęści śnieg. Pędzimy coraz szybciej i szybciej, aż w końcu tracimy siły i bezładnie padamy w śnieg pośrodku połoniny.

Cisza. Nikt nas nie goni.

Zaciskam zęby. No, pospacerowaliśmy sobie. Poślizgaliśmy się. I kto mi teraz powie: po cośmy tu w ogóle przyłazili?!

Obok mnie przeklina Jasny. Mamrocze coś, sapie… i nagle zupełne wyraźnie, radośnie i szczęśliwie mówi:

– Oto i znak! Oto twoja odpowiedź!

Siadam i podążam spojrzeniem za jego wzrokiem. Przed nami kołysze się naga gałązka jakiegoś krzaka; tam, gdzie padła kropla mojej krwi trzasnęła zmarzlina i do połowy już wychylił się spod niej zielony liść. Otwieram usta ze zdumienia. Jasny wyciąga drżącą dłoń, zrywa gałązkę i liczy pąki.

– … trzy, cztery… siedem! Siedem dni – a na ósmy Przełom, na toni Błyskawic!

Kiwam głową z ważną miną, jakbym wszystko zrozumiała.

* * *

Święto na toni Błyskawic zaczyna się o świcie. Dzień jest jasny i słoneczny; dobrze, że moje oczy przywykły już do blasku słońca i śniegu. Na pagórku przy osadzie zebrały się wszystkie trzy rody. Z daleka widzę pstry tłum, słyszę głosy i śmiechy. Nad głowami ludzi łopoczą cztery wielkie chorągwie: na jednej wyhaftowano lisa, na drugiej niedźwiedzia, na trzeciej jakieś rogate zwierzę podobne do jelenia. Z czwartej chorągwi szczerzy się wilcza morda. Podchodzę bliżej i wszyscy zwracają się ku mnie…

Nie mają twarzy! Niespodziewany widok sprawił, że niemal się potknęłam. Członkowie wszystkich trzech rodów, od starców po dzieci, powkładali na ten dzień zwierzęce maski. Patrzą na mnie pyski dzików, lisów, wilków i niedźwiedzi. Spod rozwartych paszcz wyglądają wesołe oczy. Wstydzę się swojego strachu.

Wszyscy cieszą się na wielkie wydarzenie. Prawie każdy ma w dłoniach bęben, tamburyn czy mniejsze albo większe dzwonki. Pod nogami dorosłych pałętają się dzieci z kołatkami, grzechotkami i wiaderkami – wszystkim, czym można narobić hałasu.

Udeptany śnieg pokryty jest dywanami. Zniesiono je pewnie z całej osady. Dywany są barwne, pstrokate i pasiaste – wchodzę na nie i idę, dopóki nie znajdę się w samym środku kręgu.

Trzepoczą na wietrze chorągwie z wyhaftowanymi wizerunkami zwierząt.

Podczas minionego tygodnia zdążyłam się dowiedzieć, że Przełom to dzień, w którym należy zaklinać wiosnę. Trzeba się odwołać do energii ziemi i słońca, podziemnych wód i południowych wiatrów. Trzeba wprawić w ruch ogromne masy powietrza, suchego i wilgotnego. Trzeba, żeby się zeszły i zderzyły chmury, aż w miejscu ich styku rozpęta się burza. Trzeba, żeby uderzył grom. Trzeba, żeby ptaki i zwierzęta wyczuły w wietrze ciepło i wilgoć, a w pniach drzew żeby drgnęły soki. Wszystko to trzeba zrobić i muszę to zrobić ja – w przeciwnym razie zima trwać będzie w nieskończoność.

Stoję pośrodku kręgu – który to już raz podczas minionych dwóch tygodni? Teraz obok mnie nie masz przeciwniczki. Tylko ja, Wilcza Matka, jedyna osoba bez maski w tym królestwie zwierząt. W głowie mam pustkę. Ani jednej myśli.

Tłum cichnie. Wszyscy patrzą na mnie – poprzez rozcięcia masek i rozwarte zwierzęce paszcze. Wszyscy czekają. I moje ręce same układają się na bębnie – tym, który podarował mi Rimus, z wizerunkiem wilka. Nie ma już w nim bloku ani generatora rytmów. To zwyczajny bębenek.

Ale na uderzenia moich palców odpowiada niespodziewanie mocno. Ta-ta-tam! Ta-ta-tam! Rodzi się rytm.

Za plecami zgromadzonych unoszą się ku niebu ogromne trombity. Wiem, że każdą z nich wyżłobiono z drzewa, w które uderzył piorun. Wszystko, czego dotknęła błyskawica jest nasycone szczególną mocą; nadal wybijam rytm na moim bębenku, a trombity jednocześnie wydają z siebie przenikliwy, chwytający za serce ryk.

To nie jest wilcze wycie. To nie śpiew. To głos trombity, zrodzony w trzewiach rażonego błyskawicą pnia. Ten dźwięk unosi włosy na głowie.

– Prze-łom! – wykrzykuje ktoś.

– Prze-łom! – podchwytują liczne głosy. – Przybądź, gromie! Przybywaj, błyskawico! Przybywaj, wiosno!

I rytm mojego bębenka podchwytują dziesiątki innych.

– Grom! – huczą bębny.

– Deszcz! – zachłystują się tamburyny. Wysoki mężczyzna w niedźwiedziej masce, cały obwieszony dzwoneczkami, tańczy wokół mnie i brzęk jego dzwonków wplata się w rytm pieśni.

– Nad szczytami gromu blask, przed nieszczęściem chroni nas! Prze-łom! Prze-łom!

Przysadzista kobieta z głową odyńca przyłącza się do tańca, waląc drewnianą buławą w bęben większy od niej samej.

Chłopiec bębni pałką w płat skóry.

– Prze-łom!

Ja też tańczę, nie przestając wybijać rytmu. Wokół rozpętuje się straszliwy grzechot żelaza, drewna i naciągniętej skóry; wydawałoby się, że powinien zagłuszyć wszystko inne, ale głos mojego bębenka wciąż jest wyraźnie słyszalny.

– Nie będzie biedy! – trzeszczą grzechotki pełne suchego grochu. – Nie będzie biedy!

– Idzie burza! – ryczą bębny. – Idzie burza!

Dźwięki bębnów cichną. Ludzie wokół mnie odrzucają bębny i tamburyny, stają w okrąg i jeden drugiemu kładzie ręce na ramionach.

– Prawy twój policzek – dzień!

– Lewy twój policzek – noc!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

– Nocy, mroku twój, precz! Mroku, precz!

I zaczynają się obracać. Coraz szybciej i szybciej. Za ich plecami grzmią trombity. A ja stoję pośrodku kręgu.

Każdym nerwem czuję, jak narasta napięcie. Jakbym teraz, właśnie teraz, powinna była coś zrobić. Teraz, kiedy otacza mnie pierścień ich woli, mocy i energii…

Zamykam oczy, ale nadal widzę krąg tancerzy. W mroku pod zamkniętymi powiekami to krąg ognia. Jakby wokół mnie zwarła się wirująca słoneczna korona. Tańczą języki płomieni… Zapiera mi dech w piersiach, sylwetki tancerzy zlewają się w jednolity krąg, coś powinno się wydarzyć, natychmiast, bo jeżeli nie, to mnie rozerwie od środka!

Zamiast mnie rozrywa się krąg. Ludzie lecą w różne strony i padają jeden na drugiego. Ze śmiechem podrywają się, obejmują i stukają maskami. Rozsypują się po całym pagórku i nadal tańczą, jakby nigdy nic… parami… grupkami… w pojedynkę… Zostaję sama pośrodku kręgu zdeptanych dywanów. Strasznie kręci mi się w głowie.

Idę – wydaje mi się, że w kierunku osady, a w rzeczy samej coraz bardziej zanurzam się w lesie. Jest mi źle. Mdli mnie. Przytulam się do pnia sosny i mocno go obejmuję…

I sosna mnie obejmuje swoimi krzepkimi, żywicznymi rękami.

Podnoszę głowę. To nie sosna. To człowiek w masce niedźwiedzia. Zdejmuje maskę; Jasny z potarganymi płowymi włosami. W oczach ma dziwny wyraz, jakiego dotąd w nich nie widziałam.

Chcę powiedzieć, że nic mi nie wyszło. To zły sen, nieszczęście, wszystko poszło tak źle, jak nigdy jeszcze. On jednak nie daje mi powiedzieć ani słowa – zamyka mi usta swoimi wargami.

Wokół nas tańczy las w rytualnym tańcu. Drzewa położyły sobie ręce-gałęzie na ramionach.

W śnieg leci futro Jasnego i moja gruba kurtka. Pokrywają zamarzniętą ziemię. A na pościeli z tych skór Jasny układa mnie. W jego dotyku jest siła i tkliwość. Dzwoni mi w uszach, jakby dzieci z dzwoneczkami rozbiegły się po całym lesie.

Jestem ziemią pokrytą lodem i śniegiem. Są we mnie zlodowaciałe korzenie drzew. Są we mnie zamarznięte źródła. Jestem zamarzniętą na kamień ziemią…

Ale pod dotykiem dłoni i warg Jasnego zaczynam się rozgrzewać. Nabrzmiewają mi ciepłem policzki. Moje wargi stają się ciepłe… gorące… Czuję każdy włosek na mojej skórze, każde ścięgno, każdą komórkę… każde źdźbło trawy i każdy strumyczek… Zaczyna topnieć śnieg na moich włosach. Czuję, jak po karku i szyi spływają mi zimne strumyki. Jak po słonecznych stokach zaczynają spływać potoki, osiadają zaspy, powoli nabrzmiewają krople na końcach lodowych sopli. We mnie, w najtajniejszym wnętrzu, rodzi się ogień, zbiera się w większe płomyki, nabiera sił, krzepnie…

I rwie się na zewnątrz…

Wszystko, co było lodem, rozgrzewa się i kipi. Wszystko, co było śniegiem, przeistacza się w parę. Jestem gorącą, gorącą ziemią… żyzną i szczodrą, zapłodnioną przez grom huczący w moich uszach. Jasny krzyczy – i ja krzyczę na cały świat. Na moją pierś napiera słodki, ciepły ciężar a piersi dotykają delikatne, jak nosy wilcząt, czyjeś słabe palce…

Wiatr pachnie ciepłem i wilgocią.

Kiedy wstajemy i Jasny podnosi skóry z ziemi – nie ma już pod nimi śniegu. Tam, gdzie przedtem leżeliśmy, jest rozległy płat czarnej ziemi. I jeden po drugim rozkwitają na niej bielutkie przebiśniegi.

* * *

I staje się wiosna.

Potoki wypełniają się wodą i toczą w doliny kamienie. Wyprawy w góry grożą niebezpieczeństwem – co i rusz osuwają się tam mniejsze i większe lawiny. Na słonecznych stokach rosną coraz większe płaty wolnej od śniegu ziemi, które szybko się pokrywają delikatną niczym puch młodziutką trawą. Zwierzęta w zagrodach niespokojnie ryczą, stękają, beczą i pokwikują – rwą się na pastwiska.

Niebo zmienia się z każdą chwilą. Szczyty gór to osnuwają się cieniem spod obłoków, to znów zalewa je słoneczny blask. Spełza z nich śnieg – ogromnymi szarymi płatami. Gałęzie jodeł i świerków opuszczają się niemal do ziemi, zrzucają śnieżne brzemię i ponownie się prostując sypią na wszystkie strony zimnymi, mokrymi bryzgami.

Wyrostki z dzieciarnią łażą po lasach, waląc w bębenki i kręcąc nad głowami kołatkami budzą wszystko ze snu. Tam, gdzie przechodzą, opada pokrywa śniegu i zaczynają nabrzmiewać pąki.

Młodzi mężczyźni tańczą na połoninie Arkan, a Jasny tańczy razem z nimi.

Pośrodku układają stos chrustu. Potem stają w kręgu i kładą jeden drugiemu na ramionach ręce z toporkami. I zaczynają się przesuwać – najpierw powoli, a potem coraz szybciej, aż zrywa się wiatr. Cała ich siła, cała niespożyta energia nagromadzona podczas zimy rozkręca się ze straszną prędkością, jak nić ze szpuli, ale zostaje w zamkniętej kręgiem przestrzeni. Krąg jest symbolem Słońca. Kiedy wydaje mi się, że tancerze popadną w szaleństwo albo się poprzewracają, chrust pośrodku kręgu unosi się w górę, jakby porwał go huragan, i rozbłyskuje ogniem.

Płonie ognisko. Krąg się rozpada, ale tancerze nie padają bezsilnie: przeciwnie, każdy z nich tryska energią. Rozpadłszy się na pary rzucają się jeden na drugiego z toporami – bez gniewu czy złości, ale zupełnie serio. Stal uderza o stal, sypią się skry.

Walczą do pierwszej krwi. Jasny wychodzi zwycięsko ze wszystkich walk. Wraca do mnie, rozgrzany i bez śladu zmęczenia. Wydaje mi się, że widzę błękitne błyskawice tańczące w jego włosach, niby głośno trzeszczące żmijki.

Odchodzimy w głąb lasu. I długo, długo, w nieskończoność przedłuża się nasza wiosna.

Las wokół popada w szaleństwo. Tańczą obejmujące się niedźwiedzie. Tańczą dzięcioły. Kochają się wiewiórki. Cały las się kotłuje i śmieje różnymi głosami. W południe pszczoła obejmuje miłośnie pierwiosnek. O północy nad naszymi głowami trzepoczą skrzydła: w mroku nie da się rozróżnić, kto z kim się kocha, ale słychać, że kochanie jest gorące i czułe. Zmęczona śmieję się bez przyczyny, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Nigdy mi tak nie było. Nigdy w życiu nie byłam tak…

Szczęśliwa?

Właśnie.

Wieczorami płoną ogniska na stokach, słychać głos skrzypiec. Dziewczyny tańczą, kusząc chłopaków – ich twarze to lód, a ciała to ogień. Beznamiętne twarze płyną nad ziemią, oświetlone blaskami ognia, ostre, precyzyjne ruchy, dumne zwroty głów, piersi drżą w tańcu – a mężczyźni tracą głowy…

Zawiązują mi oczy. Powinnam w tańcu rozpoznać Jasnego. Chłopcy zbliżają się korowodem, tańczą ze mną kolejno – słyszę jak ziemia drży pod ich nogami. Łowię na policzkach gorące tchnienie. Niczego nie widząc poddaję się rytmowi, czuję, jak rękawy partnerów przelotnie dotykają moich…

I nagle jakby grom przeskoczył – pomiędzy mną, a tym, co tańczy przede mną! Zrywam chustę z oczu – oto on, Jasny. Nie słyszę skrzypiec, śmiechu, aprobującego ryku tłumu – biorę go za rękę i odprowadzam w bok, dalej od blasku ognisk, w leśny mrok. A może to on mnie uwodzi?

Kochamy się na trawie i na rozścielonych skórach. Miotamy się po wolnej od śniegu ziemi, nadzy jak zwierzęta, pełni radosnej żądzy. Ani jeden sintet nie zaznał w życiu czegoś podobnego. Kocham Jasnego tak, jak rozrywa się lód. Kocham swojego mężczyznę jak wybucha ogień. Jak wstaje ranek, jak nadciąga huragan, kocham go wiatrem, ogniem i nie pojmuję, gdzie się kończy moja dusza, a gdzie zaczyna się niebo.

– Jedna i ta sama gwiazda. Patrz na nią i wiedz, że patrzę na nią i ja…

Ranek witamy na zboczu góry. Siedzimy objęci ramionami pod jedną skórą. Mgła się rozchodzi. Z sąsiedniej góry dolatuje dziwny dźwięk – jakby trombita śpiewała ludzkim głosem.

– Co to jest?

– Pohukują…

Na twarzy Jasnego zakwita uśmiech. Wyciąga zza pasa fujarkę i odpowiada. Jej głos płynie, splata się z głosem gór, a ja wspominam szczyty wieżowców i ptasie głosy, którymi prowadzili rozmowy moi przyjaciele dzikusy…

Na chwilę ogarnia mnie smutek…

* * *

Pewnej nocy widzę wagonik kolejki linowej. Liny zobaczyć się nie da – gubi się na tle nieba. Wagonik płynie, zakrywając kolejne gwiazdy i nikło świeci czerwienią. Za nim ciągnie się cieniutkie pasmo dymu.

Wagon znika za górą na północnym zachodzie, a ja długo patrzę za nim w ślad.

* * *

– Co chcesz wiedzieć, Łanio? – pyta Głowacz.

Siedzimy na pniu zwalonego drzewa przed wejściem do jego nory ziemianki. Milczę przez minutę, a potem pytam wcale nie o to, o co zapytać zamierzałam.

– Dlaczego tak szybko o niej zapomniano? Dlaczego ty, który ją kochałeś, ojciec jej dzieci, zapomniałeś i nie wspominasz? Ja przecież, chcę tego czy nie, jestem jej morderczynią…

Mój rozmówca się uśmiecha.

– Czy teraźniejsza wiosna wspomina minione lato? Wszystko, co żyje, umiera, żeby użyźnić glebę i dać życie nowym pokoleniom… Takie jest życie, Łanio. Świt jest zabójcą nocy, ale czy ktoś go o to obwinia?

Tym razem ja popadam w bardzo długie milczenie. On mówi prawdę. Ale trudno mi się z tą prawdą pogodzić.

– Opowiedz mi o Zakładzie – odzywam się wreszcie. – Powinieneś wiedzieć więcej niż inni.

– Dlaczego? – pociera dłonią brodę. – Dlaczego biedny stary wilk miałby wiedzieć więcej od Wilczej Matki?

– Ponieważ wiesz, że ja… Czemu nie miałbyś mi tego po prostu opowiedzieć? Bez tych twoich uników?

Uśmiecha się.

– Wiem nie tak znów wiele… A większość stanowią domysły. Słucham gadek i plotek. Splatam je i zastanawiam się nad każdą z nich… A która jest prawdziwa…

– Opowiadaj.

Zakrywa powiekami wielkie, okrągłe oczyska.

– Pytaj.

– Czy Zakład można zniszczyć? – ciskam w niego dręczącym mnie od dawna pytaniem.

– Można – odpowiada, nie otwierając oczu i podstawiając twarz promieniom słońca. – Kiedyś już go zniszczono. Przed wieloma laty…

– Kto go zniszczył?

– Nie wiem, mogę tylko snuć domysły. Ten Zakład zawsze wytwarzał energię. Ale dawniej czerpał ją z żywiołów. Do tej pory jeszcze zachowały się tam iglice odgromników… co prawda teraz są poprzekrzywiane i osmalone. A dawniej, myślę, połyskiwały jak błyskawica… zdejmowały z nieba niebiańskie ładunki energii. Błyskawice… wiatr… deszcz… siły ziemi… siły wody… Wszystko to Zakład brał i przetwarzał. Nie wiem, kim byli jego budowniczowie i na co przeznaczali tę energię… kolosalne, niewyobrażalnie wielkie ilości energii. Aż wreszcie zaczęło jej brakować. I przestawili Zakład na pełną moc – pobierali jej zbyt wiele. Więc Zakład zaczął wysysać z żywiołów – wszystko, co było w jego zasięgu. Nie zostawił górom kropli deszczu… ani jednego powiewu wiatru… tak myślę. I wtedy żywioły… nie wiem, Łanio, ale myślę, że się zbuntowały. Niczym innym nie da się wyjaśnić tego, że Zakład – pomyśl tylko, taki ogrom! – został prawie kompletnie zniszczony… a właściwie inaczej: został zmieniony. Przeistoczył się.

Głowacz zawiesza głos. Patrzy na słońce nie zamykając oczu. Nawet nie mruży powiek.

– Przeistoczył się? – pytam cicho.

– Tak. Pojawiły się inne… istoty. Chyba nawet nie były ludźmi. Dlatego, że rozwiązanie, które zaproponowały Zakładowi, było całkowicie pozbawione człowieczeństwa, nieludzkie. Zakład zaczął brać energię od ludzi. Odbiera ją tym, którzy kochają życie. Którzy są silni i lubią żyć. Wykorzystuje ich jak drwa do pieca… i turbiny Zakładu ruszyły ponownie. O ile oczywiście ma swoje turbiny. Wybudowali kolejkę. Widziałaś, jakie tam są potężne bloki? Myślę, że cała energia Zakładu idzie na to, aby ta kolejka wciąż pracowała. Żeby w porę dostarczała surowiec. To nieprzerwany cykl. Zakład przygotowuje paliwo, które nie pozwala mu się zatrzymać… i tak bez końca.

Głowacz mówi miarowo, spokojnie, jakby powtarzał to, co wszyscy od dawna już wiedzą. Zasycha mi w gardle.

– W Mieście – wydobywam z siebie słowa na siłę – opracowano cały system. W zmowie z policją energetyczną… Specjalna służba wyłapuje ludzi, którzy nie potrzebują doładowania. Którzy… sami niosą innym energię. I odsyła się ich do Zakładu.

– Oczywiście.

– Posłuchaj – wstrzymuję oddech. – Kiedy mówiłeś o nowej przyszłości dla trzech rodów… o rozwidleniu… Co miałeś na myśli?

– Przyszłość nigdy nie odsłania się całkowicie – odpowiada Głowacz z żalem w głosie. – Wilcza Matka widziała, jak prowadzisz młodzież na Zakład, żeby go zniszczyć. Przegrywacie bitwę. Wszyscy giniecie. Słudzy Zakładu przychodzą do osady i za karę zabierają pozostałych mężczyzn, kobiety i dzieci – każde z nich ma tyle energii, że staje się łakomą zdobyczą dla pieców Zakładu… Oto, co ona widziała. Dlatego tak bardzo pragnęła twojej zguby.

– A ty? – pytam ochryple. – Co ty widziałeś?

Głowacz się uśmiecha.

– A ja zobaczyłem inną możliwość. Prowadzisz naszą młodzież na Zakład… i go niszczysz. Zatrzymujesz go na zawsze.

– To możliwe?!

Głowacz wzrusza ramionami.

– Przyszłość igra niekiedy z nami jak kot z myszą. Niczego nie mogę rzec na pewno. Ty jesteś teraz Wilczą Matką. Do ciebie należy decyzja.

* * *

Jestem Wilczą Matką. I coś robię nie tak. W oczach Jasnego narasta napięcie. A ja nie wiem, jak przebiegle zadać pytanie, jak wyjaśnić, gdzie popełniam błąd.

– Młodszy Świerka upolował jelenia – mówi Jasny jakby mimochodem. – A starszy syn Bednarza upolował rysia. Dawno mu już pora…

– Tak? – pytam podkreślając głosem moje zdziwienie. Jakbym doskonale wiedziała o tym, o czym powiadamia mnie Jasny. Pamiętam o tej „porze". Jakaż to pora?

– Ale syn Świerka upolował dorodnego jelenia! Przed trzema dniami – widziałaś, jak go przytaszczył do osady! Rogi wlokły się po ziemi! Ma szesnaście lat i sam – sam! – upolował takiego zwierza! Czy nie jest godzien imienia?

Ledwo się powstrzymuję od tego, żeby się nie palnąć dłonią w czoło. No jakże!

– A ty uważasz, że jest godzien? – pytam surowo.

Jasny przycicha.

– A nie? Jeżeli ona uważała, że jest godzien…

– Urywa zdanie w połowie. Uciekam wzrokiem w bok: nie pierwszy to już raz Jasny wspomina przy mnie poprzednią Wilczą Matkę. Te jego napomknienia zawsze zbijają mnie z tropu i psują mi humor: irytuję się i czuję, że nie staję na wysokości zadania. Czuję się winna.

– Znaczy… syn Świerka… – nadal patrzę w bok. – I kto jeszcze, oprócz syna Bednarza?

– Nikt – odpowiada zimno Jasny. – Tej wiosny tylko dwóch.

* * *

Na obrzęd nadawania imienia – inicjacji – zbierają się jak zwykle wszystkie trzy rody. Syn Świerka – piękny, pucułowaty chłopak – występuje naprzód ani trochę niezmieszany.

– Wymyśliłaś już, jakie mu nadać imię? – pyta Jasny.

– Ja?!

– No pewnie! Ty, a któżby inny! Ty jesteś Wilczą Matką…

– No pewnie – odpowiadam jak echo. – Dam mu imię – ale przecież nie teraz.

– No pewnie! Po obrzędzie.

W oczach Jasnego widać zniecierpliwienie. Wszyscy gapią się na mnie, jakby na coś czekali.

– Zaczynajcie – mówię, po to tylko, żeby coś powiedzieć. I – na szczęście! – trafiam w sedno. Teraz już nie muszę niczego robić – tylko patrzeć.

Na chłopaka jednocześnie rzuca się trzech rosłych mężczyzn. Opiera się wściekle, błyskając zębami. Przewracają go na ziemię i tłuką niemiłosiernie, dogadując dobrodusznie:

– Wilk! Wilk!

– Wilk! – jednym głosem odpowiadają trzy rody.

Przed tłum występuje uśmiechnięty Głowacz i wtyka w ziemię znany mi już nóż – ostrzem w górę. Chłopak robi krótki rozbieg, skacze – i robi obrót w powietrzu nad nożem, obejmując dłońmi kolana. Ląduje i natychmiast staje prosto.

– Wilk!

Pozdrawiają go. Klepią po ramionach. Na głowę wkładają mu wieniec z gałęzi, a z tyłu do pasa przyczepiają wilczy ogon. Chłopak opada na kolana. Rycząc i błyskając zębami idzie ku mnie wilczym krokiem.

– Imię – mówi półgłosem stojący za mną Głowacz.

Tak się zagapiłam patrząc na inicjację, że zapomniałam wymyślić mu imię!

– Rrrrrr! – Chłopak błyska oczami. Wszedł w rolę – teraz jest wilkiem; z trudem tłumię chęć, żeby się cofnąć. W tłumie cichną rozmowy i śmiechy – wszyscy patrzą na mnie; nikt nie chce stracić chwili, w której nazwę człowieka-wilka jego imieniem, prawdziwym, z którym przyjdzie mu iść przez życie…

– Chwytaj – mówię i zdumiewam samą siebie. A potem powtarzam głośniej, żeby usłyszeli wszyscy: – Chwytaj! Nazywasz się Chwytaj!

Chłopiec otwiera oczy szerzej. Zapomina, że jest wilkiem. Uśmiecha się i pojmuję, że imię przypadło mu do gustu. A trzy rody drą się radośnie, klaszczą i tupią nogami tak, że ziemia drży.

Chwytaj wstaje. Obejmują go ze wszystkich stron: ojciec, matka, jakieś dziewczyny, starsi chłopcy i zupełne jeszcze dzieciaki. Potem ogólny gwar cichnie; przed gromadę występuje drugi, starszy nieco chłopak. Ma żółtawą, wyniszczoną twarz i długie ręce. Kogoś mi przypomina; przez cały czas, kiedy chłopca tłuką, wzbijając kłęby pyłu, kiedy go turlają po ziemi, kiedy Głowacz wtyka w ziemię nóż, i chłopak skacze, a wszyscy wokół drą się: „Wilk! Wilk!", usiłuję sobie przypomnieć, do kogo on jest podobny.

Podchodzi do mnie na czworakach, rycząc jak wilk i patrzy na mnie z dołu. Wieniec zjechał mu na prawe ucho. Patrzę na niego i niespodziewanie dla samej siebie wypalam:

– Rimus!

Wszystko nagle trafia na swoje miejsca.

* * *

Nowe wilki – Chwytaj i Rimus – świętują nadanie imion w kręgu rówieśników. Chwytaj jest z rodu Niedźwiedzia, a Rimus z rodu Odyńca, a i w rodzie Rogacza mają druhów – przyjaciele i krewni schodzą się z całej osady.

Cichutko odchodzę od stołu. Ludzie-wilki śpiewają bojowe pieśni, tańczą i mocują się. A ja pustymi uliczkami osiedla idę ku mojemu domowi – mojemu zbyt pustemu domowi.

Obok studni widzę znieruchomiały cień. Człowiek, który jak ja nie ma dziś ochoty na świętowanie. Robię krok w jego stronę…

Poświata gwiazd pada na bladą, pociągłą twarz. Bezimienna mocno schudła od czasu naszej bitki. Nienajlepiej wygląda. Ma złe, mętne oczy.

– Zaczekaj – mówię, ona jednak już się oddala, niosąc w każdej ręce ciężkie wiadro. Znika za rogiem.

Pojmuję z goryczą: oto jeszcze jedna z moich pomyłek. Trzeba było dać jej imię, jak chłopcom, właśnie dzisiaj! Byłoby to wbrew prawu trzech rodów – ale za to sprawiedliwe!

Stoję pośrodku osady. Patrzę w głąb studni i widzę, jak w ciemnej, zimnej wodzie przeglądają się gwiazdy.

Gwiazdy?!

Szybko podnoszę głowę. Tam, na strach budzącej wysokości, pełznie po niebie nikłe światełko wagonika linowej kolejki.

* * *

Następnego dnia proszę Jasnego, żeby mnie wziął do kręgu – chcę zatańczyć Arkan. Jasny jest zaskoczony. Usiłuje mi wytłumaczyć, że nie jest to najlepszy pomysł. W końcu jednak się poddaje. Staję pomiędzy Jasnym i Nosaczem – krępym mężczyzną liczącym sobie gdzieś tak ze trzydzieści lat. Kładę im dłonie na ramionach. Ich ciężkie toporki przygniatają mnie do ziemi.

Wcale nie jestem pewna, czy zdołam wytrzymać Arkan. Ale podejmuję decyzję: niech to będzie próba. Niechaj dzisiejszy dzień rozstrzygnie, czy wystarczy mi sił na zrobienie tego, o czym nawet strach pomyśleć.

Zaczyna się ruch. Zawiązuje się rytm. Widzę kupę chrustu pośrodku kręgu i twarze tańczących naprzeciwko mężczyzn; rozpływają się, rozmazują i nie mogę rozpoznać żadnego z nich. Rytm nieustannie przyspiesza, ledwo nadążam przebierać nogami i wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa odrzuca ją, ale krąg nie pozwala jej na ucieczkę. Bolą mnie wszystkie mięśnie, ścięgna pod kolanami lada moment się pozrywają. Zamykam oczy, ale wciąż widzę…

Cząsteczki materii niosące energię. Okruszki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, tłoczą się pod strasznym ciśnieniem i rodzą nowe istnienie. W czarnej pustce, gdzie nie ma pojęć góry i dołu, pojawia się pulsujący kłębek – ściska się, zmniejsza, rozgrzewa coraz bardziej – to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata na moment przed wielkim wybuchem…

Bardzo długi moment…

Opadam w głąb samej siebie – w mrok. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedostępnym szczycie – Słońce; zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się unieść w niebo. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Natężam wszystkie siły… Mam Słońce w dłoniach – to złoty, olśniewający blaskiem dysk…

Mrużę oślepione oczy. Cóż to? Schwytałam Słońce?!

Odlatuję wstecz i padam na plecy. Na pierwszą wiosenną trawę. A tuż przede mną – przed moją twarzą – gorzeje wysoki ogień. Wokół dźwięczy stal, mężczyźni walczą, ścinają się i śmieją, ocierając pierwszą krew. Moje dzieci… mężczyźni… wojownicy…

– To znak – mówię. – To zapowiedź…

Z drugiej strony ogniska siedzi Głowacz. Ponad ogniem rzuca mi pytające spojrzenie.

* * *

Leżę, ukrywszy się w kępie kosodrzewiny, na szczycie góry. Patrzę na daleki Zakład.

Jest osnuty mgiełką. Nie jest to zwykła, naturalna mgiełka: nad Zakładem wisi warstwa żółtawego dymu. Zakrywa przed moim wzrokiem wszystko, czego człowiek nie powinien widzieć. Wystarczy jednak i tego, co widzę: jeżą mi się włosy na karku i mam ochotę zawyć jak wilk.

Zakład jest ogromny.

Otaczające go góry pokryte są młodniakiem. W tym kataklizmie, o którym opowiadał Głowacz, stary las spłonął do korzenia. Na jego zgliszczach wyrósł nowy – rudawy. Jakby pokryty rdzą.

Podstawy Zakładu zalano betonem, wyglądającym jak jednolita powłoka z szarego sukna. Grobowiec. Sarkofag. Nad betonowym wałem bezładnie sterczą pokryte rdzą iglice i jakieś konstrukcje. Nie mogę im się dokładnie przyjrzeć – wszystko osnuwa mgiełka. W tej powłoce z paskudnej mgły znika nić kolejki linowej.

Zamykam oczy. Gdzie teraz jest Grigorij? Co się stało z chłopcami i dziewczynami, dzielącymi ze mną wagonik? Co będzie z nami wszystkimi?

Jeśli długo przyglądać się Zakładowi, człowiek traci wolę. Dobrze, że w porę sobie o tym przypominam. Zsuwam się z pagórka i bezgłośnie znikam w lesie.

* * *

– Widziałaś? – pyta Głowacz.

Ciężko opuszczam głowę.

– Nie poszło ci w smak – uśmiecha się Głowacz. – Poczułaś strach.

– Owszem – potwierdziłam. – Powiedz mi…

– Co?

– Czy jest siła zdolna… zdolna to wszystko zniszczyć? Pokonać?

– Jest – zęby Głowacza połyskują w wiosennym słońcu. – To ta sama siła, która zniszczyła go poprzednio. Moc ziemi i powietrza, wody i niebiańskiego ognia. Moc żywiołów, Łanio.

Przez kilka minut myślę o tym, co powiedział.

– Zakład zniszczy ten, który zdoła zmusić żywioły do tego, żeby mu służyły?

Głowacz się uśmiecha, unosząc górną wargę.

– Możesz to zrobić? – pytam z nadzieją w głosie.

– Ja? – dziwi się Głowacz. – Czy to ja wezwałem wiosnę? Czy to ja roztopiłem lód na szczytach? Ja przypędziłem ciepłe wiatry? Czy to wszystko jest moim dziełem?

Milczę.

– Zakład prawie nie ma słabych punktów – mówi Głowacz jakby głośno rozmyślając. – Ale jeżeli jednocześnie uderzyć czterema błyskawicami w ocalałe cztery iglice… to piąta błyskawica może przedrzeć się do wnętrza i zamknąć obwód. I wtedy na jakiś czas zamknie się główny obwód ochronny. Włączy się dodatkowy… Ale ten jest niestabilny. I jeżeli w tej samej chwili przerwie się linie komunikacyjne… przełamie osłony wichrem, rozniesie powietrzną trąbą… z góry zaleje się ulewą… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że jest ono miękkie i można je przebić stalą.

– Skąd ty to wszystko wiesz? Byłeś w Zakładzie?

Stary kręci głową.

– Stamtąd się nie wraca. Nikomu jeszcze się to nie udało.

* * *

Przez całą noc śnią mi się koszmary. A rankiem zrywa się wichura.

Nie można wyjść z domu. Wiatr gnie drzewa do samej ziemi. Bydło miota się z przestrachem po zagrodach: gdzieniegdzie wichura zrywa dachy. Kobiety i mężczyźni pospiesznie, w strugach ulewnego deszczu, wzmacniają dachy. A mnie ogarnia zgroza. Czuję, że nadciąga wielkie nieszczęście. Nie wiem jeszcze jakie, ale sama myśl o nim podnosi mi włosy na głowie.

W południe wiatr nieco się uspokaja. Wychodzę, narzuciwszy na głowę rogoże i brodząc w kałużach idę na główny plac osady, gdzie wisi dzwon alarmowy – gładka rura z metalowym językiem wewnątrz.

Uderzam w dzwon – po raz pierwszy od chwili, w której zostałam Wilczą Matką. Dźwięk jest ponury i straszny. W całej osadzie otwierają się drzwi. Ryczą oseski, płaczą dzieci. Ludzie zbiegają się ze wszystkich stron i patrzą na mnie ze strachem w oczach. Deszcz siecze po ich twarzach, ramionach i byle czym poprzykrywanych głowach.

– Nadchodzi – mówię ochrypłym głosem. – Jest już blisko!

Słychać tylko deszcz. Nawet maleńkie dzieci nie płaczą – oniemiały ze zgrozy.

– Pójdziemy na niego – mówię rwącym się głosem. – Wszyscy, co do jednego!

Z tłumu wyskakuje Jasny. Chwyta mnie za rękę. Jego dotyk jakby mnie budzi: rwie otulinę koszmaru. Pojmuje, że nie wszystko jeszcze stracone. Pójdziemy na niego… i być może go pokonamy.

* * *

Zatrzymujemy się na szczycie góry. Idę pierwsza, dlatego nikt nie widzi mojej twarzy… I dobrze. Bo właśnie w tej chwili po raz pierwszy mogę zobaczyć, jak on wygląda.

Kolosalny słup czarnej powietrznej trąby. Jej jedyna noga pełznie po ziemi, porywając drzewa, kamienie i wyrywając z gruntu pnie stuletnich sosen. Cielsko ma sprężyste i ciemne, niczym skręcona w sznur nasmołowana tkanina. Głową sięga do nieba. Pośród zwieńczających koszmarny łeb chmur nieustannie migają kolczaste błyskawice.

Powietrzny wir niespiesznie – ale mimo to bardzo szybko – idzie na nas. Na osadę.

Nikt się nie odzywa. Słowa nie są potrzebne. Zaciskam prawą dłoń na palcach Jasnego. Mężczyźni i najbardziej krzepkie kobiety z osady ustawiają się w łańcuch. W tej chwili widzę przyszłość tak wyraźnie, jak nigdy przedtem.

Jest możliwe, że któreś z nas popełni błąd. Albo piekielny wir okaże się silniejszy. Wtedy – widzę – jedno za drugim porwie nas wiatr i wciągnie w gibkie, czarne cielsko powietrznej trąby. To, czy będziemy się trzymać za ręce, czy nie, jest bez znaczenia. Uniesie nas na straszną wysokość i rzuci w dół. Runiemy na ziemię łamiąc kręgosłupy i przebijając sobie piersi białymi sztyletami żeber.

Ale jest też możliwe… Nie. Nikt nie wie, co się stanie za kilka minut. Przyszłość nigdy nie odsłania się w całości.

Ludzki łańcuch rozciąga się na szczycie pagórka, obchodząc strasznego gościa z lewej i z prawej strony. Prowadzę ludzi na jednym końcu – drugi otwiera Głowacz. Nasze ręce powinny się zetknąć, zanim kogoś porwie wicher. Zanim ktoś się przestraszy i puści dłoń sąsiada. Zanim łańcuch się rozpadnie…

Widzę Głowacza o dziesięć kroków ode mnie, potem już o pięć kroków. Jeży mu się broda, gorzeją jego niebieskie oczy. Wyciąga do mnie twardą dłoń, ciężką i sękatą jak wilcza łapa.

Zaciskam palce na jego dłoni. Pierścień się zamknął – ogromny pierścień z ludzkich ogniw. Pośrodku pierścienia wiruje piekielna czarna trąba. Wiruje w lewo – przeciwnie do ruchu słońca. Przeciwko obrotom wskazówek zegara. Trzymający się za ręce ludzie przez chwilkę stoją nieruchomo, a potem ruszają w przeciwną stronę. Tak jak Słońce. Tak jak krążą wskazówki zegara.

Byle się nie cofnąć. Byle nie upaść. Puścić dłoń sąsiada znaczy teraz zginąć samemu i ściągnąć śmierć na innych. Łapa Głowacza ściska moją dłoń aż do chrzęstu kości. Ale nie czuję bólu. Czarny ryj trąby wsysa w siebie kamienie i wodę ze strumienia, stąpamy po niemal wyschniętym korycie. Trąba wyje – monotonnie i nisko, od tego dźwięku krew się ścina w żyłach…

Z każdym krokiem jest coraz trudniej się poruszać. Jakbyś szedł przez wodę. Ale to dobry znak: wszystko robimy, jak trzeba. Pojmaliśmy go, uwięziliśmy w kręgu i teraz musimy jego nieposkromionej sile przeciwstawić swoją. Rozwinąć sprężynę i odkręcić wir w drugą stronę. Osłabić. Pokonać…

– Prze-łom! – charczy Głowacz.

– Prze-łom! Prze-łom! – podejmują głosy w łańcuchu.

– Prawy twój policzek – dzień!

– Lewy twój policzek – noc!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

– Nocy, mroku twój, precz! Mroku, precz!

– Prze-łom! Prze-łom!

Teraz nie idziemy – z każdym krokiem pokonując opór powietrza – lecz biegniemy. Gnamy, nie bojąc się upadku. Nasza wspólna moc spływa do kręgu – i staje do walki z czarnym wirem.

– Prze-łom!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

Wycie huraganu przechodzi w coraz wyższy kwik. Jego cielsko się wyciąga, potem nagle osiada i pęcznieje… pęcznieje…

Za naszymi plecami walą się na ziemię kamienie z nieba. Leją się strumienie wody. Wir osiada, gubiąc wszystko, co zdążył porwać.

– Prze-łom! – grzmi Głowacz.

Ogromna masa ziemi i wody wali się na nas i zbija nas z nóg.

* * *

Odzyskuje przytomność na stosie wiatrołomu. Zimno. Mokro. Ktoś tam kogoś woła, ktoś inny je czy przez zaciśnięte zęby. Z trudem podnoszę głowę.

Tam, gdzie szalał czarny ryj trąby, jest teraz jama w ziemi pełna powywracanych kamieni. Młode i stare drzewa leżą jedno na drugim, korzeniami do góry. Któregoś z naszych przygniotło, inny złamał nogę, ale wszyscy żyją. Wir zniknął. Zwyciężyliśmy.

– Wilcza Matko! Pomóż!

Z gałęzi wiatrołomu robimy nosze i włóki, żeby przetransportować rannych do osady. Poszkodowanych jest wielu…

Nie potrafię zamawiać kości, żeby się zrastały. Nie umiem zaciągać ran. Z pomocą przychodzą mi staruchy znachorki z ich zaklęciami i ziołami. Mamrocząc coś pod nosami mieszają wywary w kociołkach, a ja kładę dłonie na spoconych czołach i zamawiam ból tak jak umiem.

Na twarzach rannych pojawiają się uśmiechy.

* * *

Owce wypływają strumieniem z osady i ciągną drogą w góry, na pastwiska. Krowy porykują nieufnie, po raz pierwszy w tym roku porzucając obory.

Góry pokrywają się zielenią. Zima minęła. Wszystkie nieszczęścia zostały za nami.

Razem z owcami wychodzą mężczyźni. Urządziwszy się na zwykłym miejscu rozpalają ognisko, trąc o siebie dwa suche drewienka. Czysty ogień. Czysta, dzika energia. Pierwsza iskra pada na suche próchno. Przeskakując z gałązki na gałązkę wyrastają pierwsze płomyki…

Dziewczęta splatają wianki. Dzieci śpiewają i wywodzą korowody. Śpiewając puszczają z biegiem strumienia kęsy kory z pędzelkami futrzanych nitek albo z zapalonymi świeczkami.

– Mój strumieniu, płyń daleko, ponieś wiosnę modra rzeko!

– Słońce, słońce, spójrz w okienko! Rzuć promyki na nasz dom! Ześlij szczęście ciepłą ręką, unieś precz nieszczęścia grom!

Pieśni dźwięczą od ranka do późnego wieczora. Nawet po nocach ktoś śpiewa.

Słowik?

Młodzi grają w gambę – biegają po łące wężem, chwytając się za talie, prowadzący ostro zmienia kierunek, a jeżeli ktoś nie zdoławszy utrzymać uchwytu pada, dostaje wnyki długą, wierzbową witką.

Chłopcy puszczają wiosenne latawce – jak ogoniaste węże. Czerwone, żółte, zielone – każdy z wymalowanym na nim wizerunkiem Słońca. Węże unoszą się na niebie niby słoneczny klucz.

Wieczorami płoną ogniska. Skaczą przez nie dziewczęta i chłopcy, pohukując i popiskując, wziąwszy się za ręce parami lub w korowodzie, jeden za drugim…

A ja całymi dniami brodzę po lesie i skaczę z kamienia na kamień. Siedzę nad rzeką i patrzę, jak w nieskończonym, pstrym korowodzie płyną kęsy kory z pędzelkami i świeczkami. Słucham ptaków. I usiłuję sobie odpowiedzieć na pytanie: czego… no, czego mi w końcu brakuje?

W każdą noc nad górami przepływa wagonik kolejki linowej. Teraz jest prawie nieoświetlony; raczej się domyślam, gdzie jest, niż go widzę.

I gdziekolwiek bym była, czuję na sobie wzrok zaczajonego za górami Zakładu.

* * *

Pewnego dnia w górach dopada mnie burza. Przemakam do nitki. Błyskawice nieustannie miotają się po niebie, huk gromów jest niemal ogłuszający. Jeden piorun uderza tuż obok – na chwilę tracę wzrok. A nieco później, gdy burza się oddala, podchodzę obejrzeć miejsce trafienia.

Młoda sosna rozszczepiona jest na dwie połowy. Z czarnej szczeliny wciąż jeszcze sączy się dym. Wyciągam zza pasa topór i biorę się do roboty.

– Gromowina – mówi Głowacz, kiedy mu przynoszę osmalone, ostro pachnące żywicą drewno. – Będzie z niej dobra trombita. Zanieś Jaśkowi, on jest w tym mistrzem.

– Trombita zrodzona z burzy… może burzę przywołać?

Głowacz patrzy na mnie badawczo.

– Tak… Ale nawet nie myśl o tym, żeby próbować. Żywioły poddają się woli człowieka tylko wtedy, gdy jest to sprawą życia i śmierci.

– A bęben? – dotykam dłonią swojego bębenka, który zwisa mi z szyi. – On też? Potrafi przywołać grom?

– Im głośniejszy – uśmiecha się Głowacz – tym lepszy. Im więcej się zbierze na ziemi młodych, silnych i pełnych energii ludzi, tym szybciej niebo usłyszy ten grom… Przecież wezwanie burzy i wichru, to nie to samo, co przywołanie psa. Trzeba tego bardzo chcieć, Łanio… Dobrze to sobie przemyślałaś?

* * *

Dzwon bije groźnie i przeciągle. Ludzie wybiegają z domów – jak który stał.

– Idę na Zakład – mówię, gdy wokół mnie zbierają się trzy rody. – Wszyscy chodźcie ze mną. Wszyscy, którzy tańczą Arkan. Młodzi, silni. Idę na Zakład… a kto pójdzie ze mną?

Cisza. Patrzę na Jasnego – stoi pośrodku tłumu wprost przede mną. On jednak milczy i ucieka wzrokiem w bok.

– Kto ze mą?!

Cisza. Słyszę jak bije moje serce. Czyżby nikt? Czyżbym się pomyliła?

– Ja… – słyszę za plecami cichy głos. Odwracam się.

Pucołowaty Chwytaj, któremu sama nadałam imię, jeden z najlepszych tancerzy Arkanu. Wystąpił przed gromadę z niepewnym uśmiechem na twarzy. Wszystkie trzy rody gapią się teraz na niego.

– Ja – odzywa się już głośniej ktoś z drugiej grupki. Występuje młody Rimus, kościsty, wiecznie nastroszony chłopak o długich rękach. – Ja idę.

Omiatam tłum wzrokiem.

– Nie możesz… – rozlega się ostry, kobiecy głos i przed tłum wychodzi Bezimienna. – Niech będzie, że nie mam prawa zarzucania czegokolwiek Wilczej Matce. Ale i ty nie masz prawa do prowadzenia młodych na śmierć! Jeżeli tak bardzo chce ci się umierać, idź sama!

Tłum reaguje pomrukiem. Robi mi się ciemno przed oczami.

– Mało to istnień oddaliśmy Zakładowi? – pytam, nie patrząc na nikogo szczególnego. – Mało mężczyzn i kobiet, młodych i silnych, zginęło ot tak, bez walki i bez sensu? Ileż to razy w górach zjawiali się słudzy Zakładu?

– A ty byś chciała, żeby przyszli teraz? - Bezimienna patrzy mi prosto w oczy. – Nie możesz się doczekać na złe wieści z gór? Wtedy zgodnie z prawem wezwiesz nas do walki w ścianach Zakładu – tylko ze względu na twoją pychę! Nie za nas!

Trafia w sedno. Przez kilka ostatnich nocy, wstydząc się swoich reakcji, czekałam na złe nowiny. Chcę, żeby Zakład znów kogoś porwał, bo wtedy miałabym prawo poderwać młodych do bitwy.

Bezimienna widzi, że dobrze odgadła.

– Popatrzcie na nią – grzmi zajadle. – To ma być Wilcza Matka? To Wilcza Śmierć!

– Zamilcz! – huczy głos Głowacza. – Każdy z nas sam wybiera swój los. Ty już swój wybrałaś, Bezimienna, która na wieki Bezimienną pozostaniesz! A ja – staje obok mnie – idę z Łanią. I zrobię wszystko, żeby odniosła zwycięstwo.

Nad tłumem zalega cisza. Chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety patrzą jedni na drugich.

– Wezwiemy burzę – mówię stanowczo. – Wiem, jak to zrobić. Weźmiemy ze sobą najbardziej gromkie trombity i najgłośniejsze bębny. Ja poruszę chmury… I na zawsze zniszczymy Zakład.

W ciszy, jaka zapada po moich słowach, słyszę jak uderza moje serce… Cztery… pięć… sześć…

– Pójdę za tobą – mówi Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia.

– I ja – odzywa się Nosacz.

– I ja – mówi Świerk. Obok niego stają jego trzej synowie.

– I ja – dodaje Bednarz.

Wokół mnie stają ludzie, młodsi i starsi, kobiety i mężczyźni. Szukam wzrokiem Jasnego. Z pewnością gdzieś tu jest. W ogólnym gwarze z pewnością przegapiłam chwilę, w której i on też zgodził się pójść za mną…

– Wyjdziemy jutro ze świtem – mówię wreszcie. I wciągając nosem powietrze dodaję. – Będzie wietrzny dzień.

* * *

Moja trombita leży na pstrym, wełnianym kocu. Jaś zrobił ją z drewna naznaczonego gromem – tego, które sama znalazłam w lesie. Wodzę po niej dłonią. Drewno wydaje się ciepłe…

Obok leży mój bębenek z na poły zatartym wizerunkiem wilka, ten sam, który wielokrotnie mi już ratował życie. Podarek Rimusa zawsze przynosił mi szczęście – niechże teraz przyniesie mi zwycięstwo.

– Nie zawiedźcie mnie – mówię do trombity i bębenka. – Jak dzikiemu służą skrzydła, tak wy posłużycie mnie. Jak korzenie służą drzewom, tak wy mnie posłużycie.

Chcę jeszcze coś powiedzieć, ale nie znajduję słów. Głęboko wzdycham i kładę się na pryczę, do której zdążyłam się już przyzwyczaić. I myślę o Jasnym. Chciałabym, żeby przyszedł właśnie teraz. Przecież wie, jak ważną dla mnie jest ta noc. Nie zdążyliśmy porozmawiać na placu. A tak bardzo mi trzeba, żeby wziął mnie teraz za rękę i powiedział: wszystko będzie dobrze…

Cisza. Zasypiam. Muszę zebrać siły – jutro przecież będzie najważniejszy dzień w moim życiu.

Budzi mnie jakby jakiś dźwięk w mroku. Za oknem niebo dopiero zaczyna szarzeć. W domu jest pusto. Palenisko ciemne i zionie odeń chłodem. Słychać tylko poświstywanie wiatru w kominie. Przez chwilkę mi się wydaje, że słyszę głos Wilczej Matki – że to ona tak jęczy i się skarży. Od tych dźwięków robi mi się nieswojo.

– Nie – mówię głośno. – Nie zastraszysz mnie i nie zatrzymasz. Mam dość sił, żeby zrobić to, na co ty nigdy się nie odważyłaś – nawet dla swoich dzieci!

Dla swoich dzieci – odpowiada echem wiatr w kominie. W moich uszach dźwięczy histeryczny wrzask Bezimiennej: „…tylko ze względu na twoją pychę! Nie za nas!".

Dość. Trzęsę głową, odpędzając zbędne myśli i dźwięki. Wstaję i na bosaka idę przez całą izbę – do leżącej na stole trombity. I do swojego bębenka. W półmroku wyciągam dłoń, żeby pogładzić ciepłe drewno Gromowiny…

Trombita rozpada się pod moimi palcami. Rozsypuje się w próchno. Sięgam po bębenek – osiada jak topniejąca zaspa i rozpływa się po stole w gęstą, lepką kałużę.

Budzę się i siadam na pryczy. Oddycham głęboko – pierś mam jakby ściśniętą obręczą. Kłuje mnie w boku.

– Jaka noc, taki sen – mamroczę przez zęby.

Noc odchodzi. W izbie szarzeje świtem. Moja trombita i bębenek leżą na stole – tam gdzie je wczoraj zostawiłam. Wstaję i idę przez całą izbę. Zatrzymuję się nad stołem, wyciągam rękę, dotykam ciepłego drewna…

Trombita rozpada się na dwie części – na dwie długie rynienki. W rozprutej membranie bębenka zionie jakby wielka paszcza. Wizerunek wilka przestał istnieć – zamiast niego są zgniecione strzępy.

To znowu sen? To jawa. Stoję nad potrzaskanymi fragmentami muzyki, nad grobem swoich nadziei…

Znak od losu? Ostrzeżenie od Wilczej Matki? Zła wróżba?

Nie wiem, ile mija czasu. Nogi martwieją mi na zimnej podłodze. Potem za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się. Na progu stoi Jasny.

– Co ci jest? – pyta ze strachem w głosie.

Na zewnątrz już się rozświetliło. Półmrok w izbie rozmył się już na tyle, że widzę jego oczy. I kiedy w nie zaglądam, nagle wszystko staje się zrozumiałe. W pierwszej chwili ponownie chcę się przebudzić, odrzucić od siebie to zrozumienie.

– Co ci jest? – powtarza Jasny. I uśmiecha się kącikiem ust, jakby dodawał mi otuchy. Takie ma miękkie, kochane wargi…

– Nic ci z tego nie przyjdzie – mówię, przeskakując od razu przez cały łańcuch pytań i odpowiedzi. – Zniszczyłeś moją trombitę, mój bębenek i naszą miłość. A ja mimo wszystko poprowadzę ludzi na Zakład. Jeszcze dziś.

Nigdy w życiu nie widziałam, żeby czyjaś twarz mogła się powlec taką bladością. Jakby mu ktoś wyłączył wszystkie kolory na twarzy: pogasły czerwone i żółte reflektory, a został tylko sinawy, martwy odcień.

– I nie próbuj mi kłamać – mówię. – Zaraz mi powiesz, że zrobiłeś to ze względu na mnie… a ja ci powiem, żeś tchórz i zdrajca.

Opuścił głowę.

– Ja to… zrobiłem dla ciebie! Żeby ochronić twoje życie!

Kręcę przecząco głową:

– Nie. Ty się za bardzo boisz Zakładu. Ty się boisz nawet samej jego nazwy: mówisz nań: „Miejsce". Ale nie chcesz się przyznać do swojego tchórzostwa.

– Nie jestem tchórzem! Gołymi rękami zabiłem odyńca!

– Gdybyś nie był tchórzem, poszedłbyś ze mną. Albo byś mi wyjaśnił, dlaczego nie idziesz. Ale i jedno, i drugie za bardzo cię przeraża.

Cofa się jeszcze o krok i opiera plecami o zamknięte drzwi.

– Twoja duma i pycha rozum ci odebrały! Oto nieszczęście, jakiego się po tobie spodziewała Wilcza Matka!

– To ja jestem Wilczą Matką – mówię głucho. – Koniec rozmowy. Idź precz.

* * *

Oblewam się lodowatą wodą z cebrzyka. Liczę do stu. Przeganiam wszelkie zbędne myśli. Gotuję się do wielkiej bitwy.

Długo stoję pośrodku izby. Kołyszę się i czuję, jak siła przelewa się naprzód, niemal dotykając podłogi niewidzialnym kłębkiem, a potem przepływa wstecz i mój kark robi się ciężki. Naprzód… w tył… z coraz większą amplitudą. Kłębek jest coraz bardziej sprężysty i zwarty. Jestem dziś bardzo silna. Może mam w sobie więcej siły, niż w całym poprzednim życiu.

Na skraju osady czeka na mnie moja armia. Ludzi jest mniej, niż się spodziewałam – mniej niż wczoraj, pod dzwonem, gdy godzili się pójść ze mną. To skutek długiej, bezsennej nocy – jednych wybłagały żony, innych matki. Patrzę na zebranych. Prawie wszyscy są młodzi. Wszyscy są silni. Wszyscy kochają życie. Każdy z nich tańczy Arkan lepiej ode mnie.

Pojmuję, że tak być powinno. Ci, co zrezygnowali, byliby tylko balastem w marszu. Albo jeszcze gorzej – wstrzymywaliby go. Zupełnie słusznie – niech niezdecydowani zostaną w osadzie. Stojący nieco na uboczu Głowacz potakuje, jakby odczytując moje myśli.

– Gdzie twój bębenek? – pyta Chwytaj.

– Jest za mały – odpowiadam, starając się nie patrzeć na Głowacza.

– Weź mój! Oprócz bębna mam jeszcze grzechotnicę!

I Chwytaj pokazuje mi długą, drewnianą rurę, w której przesypuje się suchy groch. Dobra grzechotnica to najlepszy wabik na deszcz.

– Dzięki, Chwytaj – mówię i biorę jego nowiutki, wielki i dźwięczny bęben.

Wschodzi słońce – czerwone, otulone puchem obłoków. Będzie wietrzny dzień – tak jak przewidziałam. Od południa nadciąga masa ciepłego powietrza, na północy stoi ściana chłodnego frontu, a kiedy się zetkną…

– Idziemy – mówię.

I wychodzimy, spokojnie, bez hałasów, jakbyśmy wyruszali do zwykłej, codziennej roboty. Schodzimy ze wzgórza i idziemy wzdłuż rzeczki. Nie oglądamy się, ale wiemy, że cała osada odprowadza nas spojrzeniami.

* * *

Ku południowi zbierają się chmury. Czuję, jak nadpełzają ze wszystkich stron. Staram się oddychać równo i miarowo: burzowe fronty powinny się zetrzeć nad Zakładem. Jeszcze kilka godzin drogi – i zobaczymy stoki porośnięte rudawym lasem, betonowy sarkofag i pokryte sadzą odgromniki nad chmurą żółtawego dymu.

Dobrze, że wszyscy moi towarzysze widzieli już Zakład z daleka. Wcześniej czy później przychodził tu każdy z młodych myśliwych – to straszne miejsce ciągnęło ich niczym magnes. Każdy samotnie pokonywał ten strach – pierwsze spojrzenie na potwora. I dlatego, gdy teraz zatrzymujemy się na szczycie pagórka, nic szczególnego się nie dzieje. No, może czyjeś serce zamarło na ułamek sekundy. Ktoś tam głośniej sapnął przez zaciśnięte zęby. I nic poza tym: twarze pozostały beznamiętne; niektórzy się nawet uśmiechają.

– Jeżeli błyskawice uderzą trzy razy, a nie czterokrotnie – mamrocze Głowacz – albo jeżeli nie uderzą jednocześnie, a w odstępach choćby ułamka sekundy… Cztery iglice ściągną je na siebie. A nam jest potrzebna piąta – która porazi środek, samo serce. Weź pod uwagę, że kontur ochronny wyłączy się nie na długo… Wejść i wyrąbać Serce trzeba będzie w ciągu dziesięciu minut… No, może w ciągu piętnastu. Gdy na zewnątrz będzie szalał huragan i ulewa, ty Łanio powinnaś przedostać się do środka.

– Przejdę – odpowiadam pokonując niespodziewany dreszcz.

Chwytaj patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami – jak na jakieś dziwo.

– Trzymaj się – mówię mu i uśmiecham się niepewnie. – Zrobimy to tak: teraz, wszyscy razem…

Nadlatuje wiatr. Rozwiewa mi włosy. Kołysze wierzchołkami drzew.

– Pójdziemy na Zakład jednocześnie wzywając burzę – kończę. – Ulewę, wicher, huragan… Tam. Na niego.

Moja armia szykuje bębny, trombity, tamburyny i dzwonki, a ja nagle wspominam Jasnego. Jest mi potrzebny – teraz i tutaj. Jest mi potrzebny!

Odwracam się mimo woli. Wpatruję się w zbocze przeciwległej góry. I niemal widzę, jak biegnie – tutaj, ku nam. Żeby być razem z nami. W dłoniach trzyma starą myśliwską kołatkę… Jeżeli przybędzie, klnę się na Wilka, że nigdy mu tamtego nie wypomnę! Niechby tylko przyszedł!

Szumi wiatr. Kołyszą się wierzchołki drzew. Moja armia wpatruje się we mnie i nie może zrozumieć, na co ja czekam.

Zbocze, z którego zeszliśmy, jest puste.

– Łanio… – odzywa się Głowacz cichym głosem.

Pojmuję, że Jasny nie przyjdzie. I że burza, z pomocą której pokonamy Zakład, podeszła już tak blisko, iż można usłyszeć jej zapach.

Wygodniej mocuję wielki bęben Chwytają. Wyjmuję zza pasa obciągnięte na końcu skórą pałeczki. Unoszę je nad deklem i na chwilkę zamieram w bezruchu…

Pałeczki opadają na membranę, jakby kierowane własną wolą.

Tammm. Tammm. Buuummm. Bum-buuummm!

Zaczęło się.

Mój rytm podchwytują dziesiątki bębnów. Huczą grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Nad tym wszystkim wzbijają się w górę głosy trombit. Głosy gór, lasu, potoków i chmur. Głosy żywych drzew, wybranych przez błyskawice.

Chmury spełzają z całego nieba. Idą powolne, ociężałe, brzemienne życiem i śmiercią. Ryczy mój bęben: chmury powoli rozpływają się w krąg.

Zmuszę je, żeby zatańczyły Arkan!

Ryczą trombity. Głowacz mówi coś szybko. Młody Rimus podskakuje w tanecznym rytmie, a Chwytaj zrywa się z miejsca i rusza w tan, rozsypując grzechotnicą dźwięki deszczu. Chmury jakby włączają drugą prędkość i skręcają się w wir.

Jest.

Nie przerywając wybijania rytmu ruszam zboczem w dół, a moja armia – moi ludzie, moje dzieci – idzie za mną.

– Deszczu! Deszczu! Do nas! Do nas! Bij! Bij! Gromie! Gromie!

Niebo warczy, przelewa się po nim grzmot – i nagle uderza grom. Huk poraża uszy, ale błyskawicy nie widać. Daleko.

– Głośniej! – krzyczę. – Głośniej. Mocniej!

Zakład jest coraz bliżej. Coraz wyżej wznosi się ściana popękanego betonu. Żółtawy dym pachnie ostro i niemiło. Zarysy osmalonych konstrukcji straszą swoim wyglądem, lepiej nie patrzeć. Opuszczam wzrok na wrota – pokryte rdzą, krzywo przechylone, pomazane bohomazami białej i czerwonej farby. Trzeba mi będzie tam wejść. Na razie o tym nie myślę.

– Gromie! Bij! Gromie! Bij!

Nad naszymi głowami wiszą chmury, ciężkie… za ciężkie. Mam chęć potrząsnąć nimi: jesteśmy już prawie pod murami Zakładu! Dalejże, błyskawice! Nie śpijcie, obudźcie się!

Od Zakładu dzieli nas kilkaset kroków, nie więcej. Prawie doszliśmy. Niebo w napięciu czeka na ostatni sygnał: zaraz uderzą gromy i wszystko będzie dobrze…

W następnej sekundzie zaczynam tracić słuch.

Nie pojmuję, co się dzieje. Potrząsam głową. Dźwięki na sekundę odzyskują dawną siłę, a potem ponownie słabną, jakby ktoś mi zatykał uszy.

I pojawia się strach.

Obok Zakładu człowieka opuszcza wola. Wiedziałam o tym. Ale nie miałam pojęcia, że Zakład – nieruchomy potwór – potrafi gasić rytmy. Biję w bęben: dźwięki toną, jak w wacie, a ja stopniowo tracę słuch.

Zasycha mi w krtani, trombity milkną jedna po drugiej. Tracimy władzę w rękach – słyszę, jak cichnie warkot bębnów. Zakład zwalił się na nas i jak gdyby kolosalnym kneblem pozatykał nam usta.

– Dalej! – drę się co sił w krtani. – Gromie! Bij! Nie poddawaj się! Chwytaj! Graj!

Mój głos z trudem przebija się przez watę ciszy. Sama siebie słyszę, jakbym mówiła spod ziemi, z mogiły. I przypominam sobie słowa Jasnego: przeklęte ziemie… Giną tu ludzie i zwierzęta.

– Gromie! – słyszę jak przez mgłę głos Głowacza. – Do nas!

Błysk. Pojedyncza błyskawica uderza w piorunochron. Czarny, pokryty rdzą i sadzą, pochłania ją chciwie i bez reszty.

– Jeszcze! Jeszcze! Grzmij! Dalejże!

Słowa Głowacza brzmią coraz ciszej. Pod koniec widzę tylko, jak otwiera usta z takim wysiłkiem, że na czole występują mu sine żyły…

Wiatr bezdźwięcznie podnosi pył i drzazgi. Wokół krążą maleńkie powietrzne wiry – zbyt słabe, żeby poderwać z ziemi choćby kurczaka. A ponad ścianami unosi się cisza – głucha, martwa. Czuję jeszcze, jak wibruje powietrze, wstrząsane przez ruch membran bębnów, ale te drgania są z każdą chwilę coraz słabsze. Bezdźwięcznie ryczą trombity. Walczy jeszcze Chwytaj, ale jego grzechotnica milczy. Tańczy Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia, jego ruchy są coraz wolniejsze i mniej pewne – jak u pijanego. Głowacz wyrywa się naprzód i nagle zaczyna tańczyć płynny i straszny taniec wilka, taniec dzikiego zwierza, taniec wyzwanie…

Chmury zwalniają. Wiatr przecieka mi między palcami. Jest jeszcze szansa! Oto ona, burza! Całkiem blisko! Mogę jeszcze sięgnąć, zetknąć dwa fronty, wydusić z nich choćby kilka błyskawic pod rząd! Mogę…

Moje serce – czuję! – bije coraz wolniej. Ciemnieje mi w oczach. Chmury zatrzymują się, jakby rozważały, co dalej.

Walczyć! Jeszcze…

Ale nieogarniona cisza Zakładu gasi nie tylko dźwięki. Zanikają rytmy: rytm krwi, rytm mózgu i wszystkie rytmy, jakimi żyje każda istota. Unieruchomiona przemienia się w kamień, w trupa.

Biję w bęben nie słysząc dźwięku, sama staję się bębnem, pod tymi strasznymi ścianami jestem jedynym źródłem rytmu życia:

– Gromie! Gromie! Do nas! Do nas!

I w tej chwili wrota, ciężkie, pokryte rdzą wrota rozjeżdżają się na boki. Ze środka wali żółty dym. W głębi, na poły skryte w jego kłębach, poruszają się ni to ludzie, ni to jakieś mechanizmy.

Głowacz krzyczy coś bezgłośnie i rzuca się naprzód. Żółty dym natychmiast go pochłania i już nie widzę, co się tam dzieje przed wrotami.

Patrzę na niebo. Chmury się rozchodzą! Chmury mnie zdradziły! Żywioły sobie ze mnie zadrwiły! Nikt nie przybył z pomocą!

Gęsty dym wali z wrót, jak strugi pary pod ciśnieniem. Jego macki snują się w różnych kierunkach, otaczając i osnuwając moją ogłuszoną, osłabioną i pozbawioną woli armię. Niczego nie słyszę – jakbym się postarzała o setki lat i ogłuchła ze starości. W kłębach gęstego, żółtego dymu widzę jeszcze, jak wali się na ziemię Chwytaj, jak pada i nieruchomieje Rimus, a nad nim, niczym dziwaczny posąg, zatrzymuje się słup żółtego oparu.

To ostatnia rzecz, jaką widzę.

Mrok. Nawet serce się zatrzymało.

CZĘŚĆ TRZECIA

Odzyskuję przytomność, gdy jakiś wielki kruk zaczyna dziobać mnie w dłoń. Odrzucam przeklęte ptaszysko. Kruk odlatuje, ale niezbyt daleko. Ciężko wskakuje na kamień.

Ręka mnie boli i krwawi. Unoszę się na kolana.

Kruki! Zleciały się pewnie ze wszystkich okolicznych gór. Niektóre krążą po jasnym niebie. Inne siedzą na kamieniach i ciemnych bryłach, porozrzucanych pomiędzy nimi.

Wstaję. Niebo jest błękitne. Słońce nad górami chyli się ku zachodowi. Źle widzę, wszystko jest jakby osnute mgiełką.

W odległości dziesięciu kroków ode mnie leży Chwytaj, który nie przeżył nawet swojej szesnastej wiosny. Wiatr bawi się futrem na jego krótkiej kurtce bez rękawów. Obok, wyrzuciwszy przed siebie spracowane dłonie, leży Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia. Młody Rimus leży twarzą ku ziemi i kruk dziobie go w kark. A dalej, na rumowisku kamiennych odprysków, leży ktoś jeszcze, a i na stoku góry, z której zeszliśmy, łażą kruki pomiędzy trupami.

Z Zakładu nikt nie wraca, jak powiadał Głowacz.

Głowacz?!

Potykając się idę od ciała do ciała. Zaglądam w twarze. Poznaję. Spod martwych młodych twarzy coraz jaśniej przebija Wilcza Matka: widzę żółte iskry na dnie jej oczu i słyszę jej ochrypły, głuchy głos. „Przyniesiesz nieszczęście trzem rodom…"

Przyniosłam im nieszczęście. Ja i tylko ja winna jestem ich śmierci. Wilcza Matka miała rację, a Głowacz się pomylił.

Ale Głowacz nie leży nigdzie pośród martwych. Ożywa we mnie iskierka nadziei.

Odpędzam kruki, one jednak wcale się mnie nie boją. Kraczą. Słyszę ich głosy i uświadamiam sobie, że moja głuchota minęła. Martwa cisza, która wygubiła mój oddziałek, odstąpiła.

Podnoszę z ziemi trombitę. Odpędzam nią jak pałką przeklęte ptaszyska, a potem unoszę wylot ku niebu i nabrawszy w piersi tchu, zaczynam grać.

Trombita wydaje z siebie donośny ryk. Kruki zeskakują z ciał i rozbiegają się na wszystkie strony. Niektóre wzbijają się w powietrze. Nad górami rozlega się pogrzebowy płacz. Jeżeli usłyszy go ktoś z trzech rodów, zrozumie, co się stało i zaniesie wieść do osady.

Opuszczam trombitę. Czekam: może odezwie się ktoś, kto pozostał przy życiu? Cisza. Czuję tylko, że w plecy wbija mi się ciężkie, jakby ssące spojrzenie.

Natychmiast się odwracam.

I widzę, że wrota Zakładu nie zamknęły się całkowicie. Między żelazną płytą i betonową ścianą została ciemna szczelina. I mnie wzywa. Ciągnie ku sobie.

Podchodzę bliżej i pojmuję, czemu skrzydło drzwi się nie zamknęło. Pomiędzy nim a ścianą leży ciało Głowacza. Stary szczerzy zęby – jak wilk. Zmierzwioną brodę pokrywają skrzepy krwi.

Siadam obok. Kładę dłoń na zimnym czole. Język mi martwieje: nie mogę wydusić z siebie zarzutu. Nie mogę rzec: przecież to ty skrzesałeś we mnie tę nadzieję. Tyś widział rozwidlenie i dwie drogi w przyszłości… Ale przyszłość nigdy nie odsłania się w całości. I kogóż winić za to, że prawdziwą okazała się wizja Wilczej Matki?

Ze środka przez czarną szczelinę wieje ciepłe powietrze. Pachnie żelazem i rozgrzaną izolacją.

– Zostanę z wami – mówię głośno. – Nie mogę teraz wrócić. Nie mogę im spojrzeć w oczy. Powiedz mi, po co ocalałam?

Głowacz nie odpowiada. Wspominam jego słowa: „… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie, że można je przebić stalą".

Przecież on trzyma dla mnie drzwi!

Nawet po śmierci mi pomaga i wskazuje drogę. No oczywiście, właśnie po to zostałam przy życiu. Oto dlaczego umarł Głowacz, przytrzymując otwarte drzwi. Oto powód, dla którego zginęli młodzi z trzech rodów – najlepsi, najbardziej weseli i najodważniejsi…

Zdejmuję z pasa Głowacza jego świetny, szeroki nóż. Dziękuję mu w myślach.

Rozglądam się. Kruki znów się zleciały na ucztę. Powinnam pochować poległych…

Ale Głowacz trzyma drzwi. A szczelina – widzę to teraz zupełnie wyraźnie – zmniejsza się z każdą sekundą.

Zacisnąwszy zęby, prosząc w myślach towarzyszy o przebaczenie, ponownie odwracam się ku Zakładowi. Z mrocznego wnętrza wieje ciepłem i nagle pojmuję, że tam nie wejdę. Nie wejdę do Zakładu. Z własnej woli nie wejdę.

Cofam się o kilka kroków. Ponownie się rozglądam. Powinnam ich pogrzebać, a potem wrócić do osady i patrząc ich matkom w oczy powiedzieć…

Nie!

Idę ku wrotom. Tak delikatnie, jak tylko się da, odciągam z przejścia ciało Głowacza. I nie dając sobie czasu na zastanowienie, wciskam się do środka, w mrok.

* * *

Wewnątrz nie jest ciemno. Nie wiadomo skąd sączy się czerwonawa poświata. Oglądam się na drzwi: zamykają się. Jakby kruk machnął skrzydłem: trzask – i szczeliny nie masz. Moi martwi przyjaciele z Głowaczem – wszyscy zostali na zewnątrz.

Pokonując strach szczerzę zęby jak wilk. Gdzieś tutaj, w tym dusznym półmroku, bije serca Zakładu. Powinnam je znaleźć i przebić. Wtedy śmierć moich towarzyszy nie będzie daremna.

Wystawiwszy nóż przed siebie idę tam, skąd ciągnie ciepłem.

Wiatr dmie coraz mocniej. Powietrze jest bardzo suche, zaczynają mi łzawić oczy. Teraz słyszę – odczuwam całą skórą – wibracje ścian i sufitu. Włosy stają mi dęba – to pierwotny strach przed trzęsieniem ziemi.

Liczę kroki. Doliczam do trzystu siedemdziesięciu dwóch i dostrzegam w półmroku źródło wiatru. To wentylator z łopatkami wielkości człowieka. Pracuje widocznie na połowie mocy. W przerwach pomiędzy łopatkami przepływają strzępy żółtawego dymu, które wiatr niesie ku mnie, ale rozpływają się, nie dotarłszy do mojej twarzy.

Cofam się. Potem podchodzę bliżej. Za wentylatorem widać jeszcze jeden korytarz, do połowy zasnuty żółtą mgiełką.

Łopatki tną powietrze. Nie są podobne do wiatracznych łopatek w mieście – są piękniejsze i bardziej wymyślne. I pracują bardziej rytmicznie – wiatr w mieście to dmie silniej, to słabiej, a ten dmie z jednakową, stałą mocą.

Możliwe, że przy próbie przedarcia się na drugą stronę zostanę przecięta na pół. Ale możliwe, że…

Rytm jest prosty. Trzeba go tylko podchwycić. Raz, dwa, trzy, cztery…

W takich chwilach ważne jest, żeby nie myśleć, tylko wsłuchać się w rytm. Odbijam się mocno od betonowej posadzki i skaczę. Na mgnienie oka staję się częścią wielkiego koła, jedną z łopatek. Wkręcam się w ciasną przestrzeń pomiędzy dwiema śmierciami, czuję, jak wentylator tnie kosmyk moich włosów… Wlatuję w mgłę. Padam na podłogę – tu już nie ma betonu. Jest stalowa siatka. Wpija się w moje dłonie i boleśnie wrzyna się w kolana. Podrywam się…

Moja głowa unosi się nad mgłą. Widzę tylko kołyszącą się i falującą powierzchnię żółci, a nad nią zardzewiałe sklepienie pokryte wapiennymi naciekami. Korytarz kończy się po dziesięciu krokach, i nie ma bocznych przejść ani zakrętów.

Ślepy zaułek?

Nabrawszy w płuca powietrza ponownie daję nura w żółtą mgłę. Kładąc się na brzuchu usiłuję zobaczyć, co jest w dole, pod siatką. Widzę jakiś ruch i żółtawe światło. Zbitki mgły przepływają niczym fale i niemal w całkowitej ciszy zwijają się w kłęby.

Szkoda, że nie zostałam na zewnątrz, ze swoimi. Tam tylko trupy i kruki, ale to w końcu nie takie straszne…

Wystukuję rytm – na siatce, ostrzem noża. Dźwięk jest głuchy i nieprzyjemny, ale rytm mi przypomina, kim jestem i po co tu przyszłam. We mgle przesuwam się ku przodowi i macam na oślep po ścianach. Siatki nie da się przerwać – każdy pręt ma grubość mojego palca i są posplatane jak nici dobrej tkaniny. Trzeba szukać innego przejścia…

I znajduję wąski komin wiodący pionowo w dół. Z komina walą kłęby żółtego dymu. Jakoś nauczyłam się nim oddychać, choć wysycha mi krtań i do oczu napływają łzy.

Odrywam od koszuli drewniany guzik i rzucam w dół. Słyszę dźwięczne uderzenie, jakby guzik padł na membranę bębna.

Strasznie mi się nie chce włazić w tę rurę. Siedzę oślepiona w tej mgle, trzymam się kraty podłogi i wspominam widowisko energii. Wspominam, jak lataliśmy z Aleksem… jak z Jasnym przyzywaliśmy wiosnę. Ogarnia mnie taka gorycz, że zaczynam płakać. Zatykam nóż za pas i spuściwszy najpierw nogi zeskakuję do rury – muszę rozeprzeć łokcie na boki i wczepiać się w pordzewiałe ściany łokciami, kolanami i stopami, ale zaraz rura się zwęża i zsuwam się prawie bez wysiłku.

A potem utykam w jednym miejscu. Nie mogę złazić w dół, ani podejść w górę. Nie mogę nawet jak należy wypełnić płuc powietrzem, choćby pełnym tego żółtego świństwa. Przez długą, straszną minutę czuję się jak człowiek, którego za życia zagrzebano w grobie.

W ustach mam posmak żelaza. Na wargach krew. Pot spływa mi po plecach, po skroniach, po czole i zalewa mi oczy. Będę tu umierać długą i straszną śmiercią, sama jedna w tych ciemnościach…

Nigdy – ani przed obliczem kontrolera energii, ani na dachach wieżowców, ani podczas pojedynków – nie musiałam zebrać w sobie tyle męstwa, ile teraz trzeba mi było, żeby przestać się miotać w panice. Żeby się po prostu rozluźnić, odetchnąć i pomyśleć, co dalej.

Do góry nie można, znaczy trzeba w dół. Muszę znaleźć sposób, żeby się przecisnąć przez tę przeklętą rurę. Przecież nie może się ciągnąć bez końca! Nie może być nawet za bardzo długa – słyszałam jak upadł guzik, gdzieś niedaleko!

I nagle przeszywa mnie druga myśl – a co, jak tam nie ma wyjścia? Co będzie, jeżeli ta rura zamknięta jest jakimś włazem?

Ponownie ogarnia mnie panika. Zaczynam się dusić, na wargi występuje mi piana. Może właśnie tak, zapędziwszy człowieka do rury, Zakład odbiera mu energię i siłę życia – wszystko, bez reszty?!

Dzika energia…

Przypominam sobie, jak tańczyliśmy Arkan. Jak sam z siebie zapalał się chrust. Jaka byłam silna. Jaka szczęśliwa. Jaka pewna siebie… I co, mam teraz oddać to wszystko, kropla po kropli? Zakładowi?!

Opróżniam płuca z powietrza. Zebrawszy się w sobie, wyciągam się w nitkę rury. I powolutku, cichutko, obracając się wokół osi, zaczynam się zsuwać w dół.

Z braku tlenu ciemnieje mi w oczach. Zatrzymuję się. Wciągam powietrze – odrobinę, na ile pozwalają mi zgniecione płuca. Czekam chwilkę, aż zniknie mi czerń sprzed oczu. Robię ponowny wydech i wciskam się dalej, obracając wokół osi jak wiertło.

Poruszam się bardzo powoli, ale się poruszam. Teraz już na pewno nie dam rady wspiąć się do góry, ale o tym akurat staram się nie myśleć. Co tam w końcu zostało? Rura się zaraz skończy i zeskoczę…

I rzeczywiście, kończy się nagle i lecę w dół. Skręcam sobie kostkę, na szczęście niezbyt boleśnie. Ścięgna i kości są całe.

Wokół mnie snują się kłęby żółtego dymu podświetlone czerwienią. Nic nie widać. Idę, wyciągnąwszy ręce przed siebie – i wpadam na ścianę. Idę wzdłuż ściany i natykam się na drzwi.

Ten, kto bardzo chce znaleźć wyjście, zwykle je znajduje. Zza drzwi pachnie powietrzem – prawdziwy, czystym i pełnym wilgoci. Stoję i ocieram łzy grzbietem dłoni. Oddycham głęboko, biorę nóż w dłoń i ruszam przed siebie.

* * *

Nie wiem, czemu to zawdzięczam, szczęściu czy wyczuciu, ale pobłąkawszy się trochę po niskich, mrocznych korytarzach pełnych żelaznych złącz i przejść, znajduję w końcu źródło światła. Światło jest sztuczne i białe – takie, jakie rozjaśniało pokój Długiego, gdy uruchamiał wszystkie swoje wiewióry naraz. Tyle że światło, które teraz przecina z boku mój korytarz, jest znacznie silniejsze i bardziej jaskrawe.

Muszę odczekać chwilę, aż wzrok przywyknie do blasku. Potem przylegam plecami do ściany – i cichutko, bezgłośnie, przesuwam się ku przodowi.

Jak wygląda Serce Zakładu? Czyżby potrzebne mu było światło?

Wyobrażam sobie ogromny, skórzany, pulsujący miarowo wór, który przez wszystkie korytarze Zakładu przepędza powietrze i żółtawy dym. A może to ogromne wiewiórcze koło, które kręci się samo z siebie? Albo jakiś mechaniczny potwór? „Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie…" – mówił Głowacz.

Nie czuję strachu. Dziwię się – tam, w tych napełnionym dymem korytarzach, w po trzykroć przeklętej rurze, gotowa byłam umrzeć z przerażenia. A teraz, gdy przeczucie mi podpowiada, że cel jest o dwa kroki ode mnie…

Nie czuję strachu.

Zatrzymuję się przed zwykłymi, uchylonymi drzwiami. Światło pada właśnie zza nich. Coś tam się porusza – słyszę stuknięcia, szelesty, jakieś poskrzypywania… Jest tam. Serce Zakładu. A ja stoję tutaj, z nożem w ręce.

Bezgłośnie ruszam przed siebie. Widzę wysoko sklepione pomieszczenie. Może światła, ogromny pulpit z migotliwymi ekranami, a między mną i pulpitem stoi zwrócony do mnie plecami – człowiek.

Tym lepiej. Mrużę oczy. Być może, za sekundę mój nóż przetnie mu tętnicę na szyi…

Skaczę z miejsca, bez trudu pokonując te dzielące nas pięć kroków i wbijam nóż w jego szyję. A raczej wydaje mi się, że wbijam. Bo ów człowiek obraca się błyskawicznie i chwyta mój nadgarstek zimnymi, twardymi palcami.

Widzę jego twarz.

Nie jest młoda, ani stara. Nie ma wieku i wydaje się, że wykuto ją z żelaznych płyt. Widać tylko ich czarne styki. Oczy patrzące ze szczelin. Maleńkie, zimne oczy. Ich spojrzenie sprawia, że nieruchomieję.

– Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy – mówi obojętnie.

Te słowa wyrywają mnie z oszołomienia, szarpię się raz i drugi. On chwyta mój lewy nadgarstek, a prawy ściska tak, że zmartwiałe palce puszczają nóż. Przydeptuje ostrze stopą i odrzuca mnie jak szmatę.

Odlatuję ku ścianie. Uderzam w nią tyłem głowy i zsuwam się w dół. Przypominam sobie, jak mój przeciwnik w ciągu kilku sekund załatwił trzech ludzi – zaprawionych w bójkach goryli dilera nielegalnej energii…

Ale ja teraz jestem znacznie silniejsza, niż wtedy!

Wstaję. Łowczyni była ode mnie znacznie większa i silniejsza, miała broń, której mi nie dano – a przecież ją pokonałam!

Czekam, aż mój wróg sam mnie zaatakuje. On jednak nie zamierza wcale się na mnie rzucać. Stoi jakby był z żelaza i patrzy na mnie, jak na dokuczliwego owada. Cóż, jak nie, to nie, zaatakuję ja… Zaczynam zwodniczym ruchem… możliwe, że zechce mnie dopaść, podejmę nóż z podłogi i…

Bez trudu odczytuje moje zamiary. Chwyta mnie za gardło – szybko, precyzyjnie jak automat. Może mnie udusić. Może mi skręcić kark. Jak przedtem, nie czuję strachu, ale świadomość, że wszystko, przez co przeszłam, okazuje się daremne, sprawia, że dławi mnie bezsilna furia.

Ponownie odrzuca mnie pod ścianę. Nie boi się mnie; stoi i patrzy na mnie z góry. Leżę oparta barkiem o ścianę.

– Kim jesteś? – pytam, usiłując zwieść jego uwagę. Czekam na odpowiednią chwilę, żeby spróbować jeszcze raz.

– Jestem Sercem Zakładu – odpowiada, a jego oczy w szczelinach pod czołem ciemnieją jeszcze bardziej. – Jestem jego panem i Zarządcą.

– Łżesz – mówię. Oblewa mnie zimny pot.

– Nie. Przecież mnie szukałaś, prawda? No cóż… znalazłaś.

Milczę. Nie mam nic do powiedzenia. Głowacz pomylił się ponownie. Serce Zakładu wcale nie jest miękkie, ani podatne… nie da się go tak po prostu przebić nożem.

– Przegrałaś – mówi mój pogromca.

Ma rację, przegrałam.

* * *

Wcale mnie nie wiąże, ani nie skuwa kajdankami. Zwyczajnie mnie zamyka w maleńkim, nisko sklepionym pomieszczeniu. Nad drzwiami jest nikło świecąca czerwienią szczelina, jakby złowrogie wąskie okienko. Żelazne ściany, żelazna podłoga. Siadam w kącie i obejmuję kolana ramionami.

Wszystko na darmo. Poległe wilki. Głowacz, który swoim ciałem nie dopuścił do zamknięcia drzwi. Przerażenie, jakie dręczyło mnie w tej przeklętej żelaznej rurze. Wszystko było daremne.

Siedzę bez ruchu godzinę, a potem dwie. Pragnienie skleja mi wargi. Ile mi zostało? Ile długich minut przejdzie, zanim wreszcie umrę?

Bezgłośnie otwierają się drzwi. Na progu stoi Zarządca – widzę tylko jego sylwetkę. Chciałoby się uciec wzrokiem w bok – ale powinnam patrzeć w oczy swojej śmierci.

– Pij. – Stawia przede mną karafkę z wodą. Takie karafki widywałam dawniej w mieście – w drogich kawiarniach.

Siedzę w bezruchu.

– Ty co, chcesz umrzeć z pragnienia?

Milczę.

– Wielka szkoda – mówi. – Zamierzałem ci akurat pokazać coś… związanego z Zakładem. I z miastem. Na pewno by cię to zainteresowało, ale skoro postanowiłaś umrzeć…

Odwraca się ku drzwiom.

– Co takiego? – pytam zeschniętymi, popękanymi wargami.

– Wypij – głową wskazuje wodę.

Po pierwszym łyku już się nie mogę powstrzymać – choćby mi dawano wszystkie skarby świata. Wypijam wszystko do dna, zlizuję ostatnią kroplę i dopiero wtedy się orientuję, że nie jest to zwyczajna woda. Czegoś tam domieszano… napój ma słonawy posmak. Trucizna? Tym lepiej. Patrzę na pana Zakładu czekając, co teraz powie.

– To woda mineralna, ze szczeliny w głębi ziemi, podtrzymuje siły – wyciąga do mnie rękę. – Chodźmy.

Wstaję bez jego pomocy. Mocno kręci mi się w głowie. Opieram się o ścianę, żeby nie stracić równowagi.

– Chodź za mną – mówi Zarządca.

Ma na sobie czarną kurtkę z fosforyzującym wzorem na plecach. Wzór świeci zielonkawo i dobrze go widać nawet w kompletnych ciemnościach. Nie odrywam oczu od splotu zielonkawych linii i im dłużej nań patrzę, tym bardziej przejaśnia mi się w głowie. Zarządca idzie przede mną, podstawiając mi bezbronne plecy. Idąc wyciągam czarny rzemień ściągający kołnierz mojej koszuli. Jest bardzo mocny, spleciono go z kilku cienkich pasm podwójnej skóry. A Zarządca ma odsłoniętą szyję…

Oburącz bez wysiłku przechwytuje moje nadgarstki – jakby tylko czekał na mój atak. Jakby widział przyszłość i znał moje zamiary.

– Jak się nie przestaniesz na mnie rzucać, to ci niczego nie pokażę – mówi zwykłym, beznamiętnym głosem. Rzuca mnie na podłogę, nawet się nie odwracając. Idzie dalej. Wstaję i choć czuję okropne poniżenie, biegnę za nim, by nie zostać z tyłu.

Powoli robi się coraz jaśniej. Powietrze jest duszne i wilgotne: w żółtawych oparach trudno nawet dostrzec własne dłonie. Mój przewodnik się zatrzymuje.

– Widzisz drabinę?

Widzę. Żelazna, niemal pionowa drabina. Brudna, pokryta sadzą i wżerami rdzy. Pośrodku każdego szczebla jest jaśniejsza plama, jakby wypolerowana licznymi dotknięciami.

– Właź, dopóki ci wystarczy sił – mówi mój przewodnik. – Jak się zmęczysz, zatrzymaj się i odetchnij. Ja poczekam.

Chrząkam z pogardą. Ujmuję zimny, żelazny szczebel, podciągam się, stawiam nogę…

Wspinam się.

Miarowy ruch przywraca mi otuchę. Nie siedzę w miejscu – idę naprzód. Jeżeli jest ruch, to znaczy, że coś się zmienia. Jeżeli coś się zmienia, to znaczy, że jest nadzieja. A poza tym to podejście przypomina mi, jak po raz pierwszy wspinałam się na wieżowiec, żeby spotkać się tam z Maurem i Aleksem…

Z początku nie liczę szczebli. Potem zaczynam liczyć. Potem daję temu spokój. Chyłkiem rozglądam się dookoła. Ponownie jestem wewnątrz jakiejś rury – tym razem szerokiej, o ścianach z ciasno ułożonych cegieł. To prawie piękne.

Zwalniam.

– Zmęczyłaś się? – pyta z dołu Zarządca. Wspina się tuż za mną. Jego głos odbija się od ceglanych ścian i powtarza kilkakrotnie: „Zmęczyłaśsię?… czyłaś się?… yłaśsię?

– Nie! – odpowiadam szybko. A echo za mną: „Nie!… nie!… nie!

Wspinam się dalej. Robi się coraz jaśniej. Unoszę głowę i widzę niebo – blade, jak o poranku. Prawdziwe niebo.

Mimo woli przyspieszam, choć palce już mi się zupełnie zmęczyły chwytaniem kolejnych szczebli. Tracę dech – żółtawy dym robi jednak swoje. Ale nade mną jest niebo – niebo!

Krawędź ceglastej ściany opuszcza się coraz niżej. Na razie przez mgłę, ale widzę horyzont. Na horyzoncie – dalekie góry. Promienie słońca przedzierają się przez poranną mgłę, muskają moją twarz… Mrużę oczy wstrzymując łzy. Od słońca te łzy, czy od czegoś innego?

Ledwo już przebierając rękami i nogami uparcie włażę na górę. Mgła rzednie. Moje płuca wreszcie wchłaniają czyste powietrze – poranne, świeże, przesycone zapachem lasu. Widzę podniebny szlak – grubą linę, ciągnącą się skądś z dołu, od ściany Zakładu, ku słupowi na szczycie góry. Ku podporze… no jasne, na czymś ta lina musi się wspierać… Teraz się domyślam, czym są te przeklęte miejsca w górach, o których opowiada się wśród Wilków tyle bajek. Przepadają tam ludzie i zwierzęta – nie zbliżają się do nich myśliwi, nawet pod grozą śmierci… Ten strach chroni tajemnicę słupów lepiej, niż jakikolwiek inny stróż.

Myśląc o słupach wspinam się coraz wyżej i zaczynam pojmować, co to za drabina. Jesteśmy na jednym z gigantycznych odgromników. Żelazna szpila kołysze się nad obłokami żółtawej mgły. Patrzę w dół i czuję zawrót głowy. Pode mną leży Zakład – fragmenty dachu gdzieniegdzie porośnięte niskimi krzewami. Czarne gardła krótkich, grubych rur. Wystające części niewiadomych żelaznych mechanizmów – i dymy… mgła… jakby nad Zakładem krążyły wciąż dusze tych, co oddali mu swoje życie i energię.

A nad tym wszystkim – tuż przede mną – niewzruszona twarz, jakby wykuta z żelaznych płyt. Zarządca patrzy na mnie uważnym, badawczym spojrzeniem.

Ręce odmawiają mi posłuszeństwa. Palce się nie rozginają. Stoję, przyciskając policzek do żelaznego szczebla.

– Zmęczona? – pyta Zarządca. Słyszę jego głos jakby z daleka. – Jeszcze trochę. Tam jest platforma…

Podnoszę głowę i widzę żelazną platformę niemal na samym krańcu odgromnika. To tam powinna była ugodzić błyskawica. Rozglądam się wokół siebie – z mgły sterczą jeszcze trzy odgromniki, jeden bardzo wysoki, i dwa inne, niższe i nadtopione jak świece.

Zaczynam ponownie powolutku się wspinać. Ręce mam już bardzo zmęczone. Kolana nie chcą się zginać. W końcu chwytam za krawędź żelaznego luku i wydostaję się nie niezbyt obszerną platformę bez żadnej bariery wokół niej.

Ależ wysokość! Odgromnik lekko się kołysze. Boję się wstać, więc siedzę, uchwyciwszy się dłońmi podłogi. Wszędzie wokół góry; napowietrzna linowa droga jest ledwo widoczna. Z żadnego wieżowca nigdy nie widziałam tyle przestrzeni, takiego ogromnego, wspaniałego obszaru ziemi.

Zarządca wyłazi z luku i siada obok.

– Patrz tam – mówi przekrzykując wiatr i pokazuje coś w oddali.

Patrzę kierunku wskazywanym przez jego długi palec obciągnięty czarną skórą rękawicy. Mrużę oczy, bo patrzę pod słońce. Osłaniam oczy daszkiem dłoni… i widzę w oddali dziwaczne zarysy. To nie góry, ani odległy las.

– To Miasto – mówi Zarządca. – A teraz spójrz tam.

Jego palec opuszcza się odrobinę niżej. Z początku nie rozumiem, co on mi chce pokazać. Kolejkę linową? Nie, ona jest nieco na boku…

A potem dostrzegam cieniutkie nitki ciągnące się na słupach od Zakładu, przez góry ku miastu. Wiele tych nici – pęki, sznury. Całe sploty. Wszystkie ciągną się tak, że omijają lasy oswojone przez ludzi-wilków. Wszystkie – z punktu widzenia trzech rodów – przebiegają po ziemiach przeklętych, za Zakładem.

Usiłuję przypomnieć sobie, co mi przypominają te nici, ale nie mogę. Od samego patrzenia na nie robi mi się nieswojo i strasznie.

– Co to jest?

– Przewody – odpowiada Zarządca przysuwając wargi do mojego samego ucha. – To energia dla mieszczuchów. Dla wszystkich sintetów. Kiedy wkładałaś opaskę, podłączałaś się przez całą sieć transformatorów, przekaźników i tablic rozdzielczych – do tych przewodów. Otrzymywałaś niezbędną ci do życia porcję energii produkowanej przez Zakład. Chęci do życia, radości… Teraz też – codziennie o północy – setki tysięcy ludzi wkładają opaski, żeby otrzymać swój pakiet. Żeby przeżyć. Pamiętasz godzinę energii?

Jego oczy są tuż przy moich. Patrzę w nie jak w dwie otchłanie. Ale przecież Głowacz mówił… Zakład sam wykorzystuje energię, którą produkuje…

– Nie wierzę ci – mówię.

Kiwa głową ze zrozumieniem.

– To reakcja obronna. Nie chcesz w to uwierzyć. Ale to prawda. Jeżeli Zakład nie będzie zabierać z miasta tych nielicznych szczęśliwców, generatorów żyjących własną siłą, własnym rytmem… jeżeli nie będzie wysysał z nich żywej energii… przestanie działać. I nigdy już nie będzie godziny energii… dla nikogo. Przypomnij sobie swoją przyjaciółkę. Jak ona miała na imię?

– Ewa… – odpowiadam samymi wargami.

– Wszyscy umrą tak jak ona. Zostanie tylko kilkuset ludzi – z całego miasta!

– Nie wierzę ci.

– Ja też nie wierzyłem.

Patrzę na te cieniutkie nici ciągnące się od Zakładu ku miastu. Prawie widzę, jak pełznie nimi czyjaś wypreparowana miłość, zakonserwowana nadzieja, chęć do życia… żeby trafić do wspólnego kotła, zmieszać się i rozbić na maleńkie porcje, które o dwunastej w nocy pojawiają się w mieszkaniach nieszczęsnych sintetów.

Przymykam oczy i nieznacznie przesuwam się ku krawędzi platformy. Przeklęty Zarządca ponownie mnie uprzedza – dopada mnie i przygniata do żelaznej podłogi.

– To najprostsze wyjście – skoczyć w dół… – mówi cicho.

– No… puszczaj! Co ci do tego?!

– Nawet o tym nie myśl! Nie pozwolę!

– Aaaa! Zrozumiałam… chcesz mnie też do tego pieca! Żeby energia nie przepadła. Ale spóźniłeś się. Nie chcę już żyć. Stałam się sintetem.

– Nie, ty chcesz żyć… – szepcze mój wróg. – Jest w tobie prawdziwa dzika, żywiołowa energia. Ta, która chce żyć, nawet kiedy życie staje się nie do zniesienia. Jeżeli mnie posłuchasz, zrozumiesz, o czym mówię.

– Nie chcę!

Odgromnik huczy i się kołysze. Rzucam się jak opętana – chcę już tylko skoczyć z krawędzi i polecieć ostatni raz… Ale mój przeciwnik jest ogromnie silny i ciężki. Wgniata mnie w żelazne kraty podłogi.

– Posłuchaj, żadne z nas nie może niczego zmienić. Chcesz ich wszystkich zostawić bez energii?! Wszystkich? Zabić wszystkich za jednym zamachem?

– Niczego nie chcę! Chcę umrzeć!

– Nie, chcesz żyć!

– Po co?

– Dla samego życia. Dlatego, że poddać się śmierci bez walki, jak sintet – to hańba!

– Co ty wiesz o hańbie?!

– Wszystko! – tym razem jego krzyk niemal mnie ogłusza. – Wszystko wiem, smarkulo! Wiem to, o czym ty nawet pojęcia nie masz!

Nadal mnie przygniata. Brak mi tchu.

– Wiesz, że dzikich jest coraz mniej? Wiesz, że miastu zaczyna brakować energii? Wiesz, czym jest konieczność codziennego wyboru, kto ma jeszcze pożyć kilka dni, a kto ma zdechnąć? Nauczyłaś się pięknie umierać i prowadzić innych na piękną śmierć?! No to skacz! Zakończ swoje nikczemne życie tak samo godnie, jak żyłaś!

I nagle mnie puszcza. Leżę na krawędzi żelaznej platformy. Wokół mnie – niebo i żółtawe kłęby mgły otaczającej Zakład. Jeden ruch – i znajdę się w połowie drogi ku śmierci.

Nie boję się umrzeć w walce. Nie boję się umrzeć osłaniając przyjaciela. Gwiżdżę na śmierć. Co mi tam… Ale po tych jego słowach…

Zawsze wiedziałam, że z dachu skaczą, albo się wieszają tylko sintety. Prawdziwy dziki nigdy nie wyrzeknie się życia jak zepsutej zabawki, ot tak, z rozpaczy. Co robić?

Mija długi czas. Słońce wzbija się wyżej. Jest takie spokojne, jakby nic się nie stało. Nikt nie przywiódł przyjaciół na bezsensowną śmierć. Nie ma podniebnej drogi ani trakcji przewodów, wiążących Zakład z miastem. Jest tylko Słońce – czysta, dzika energia.

– Złaźmy na dół – mówi Zarządca głuchym głosem.

– Zejście jest długie…

* * *

W korytarzu, pełnym żółtego dymu, natykamy się na procesję potworów. Na przedzie jedzie skryty na poły we mgle ogromny pojemnik na gąsienicach. Za nim człapie na trzech składanych i ugiętych łapach coś w rodzaju kroczącego dźwigu – platforma, i zakończony trzema hakami wysięgnik. Procesja wyłazi spod łukowatego przejścia po lewej i znika w korytarzu po prawej. Skrzyp, zgrzyty i ciężkie kroki szybko cichną w oddali.

– Co to było? – pytam szeptem.

– Słudzy Zakładu. Oddział grabarzy.

Natychmiast pojmuję, dokąd idą te potwory i co będą tam robić.

Chciałabym położyć się na ziemi i przestać istnieć. Zarządca bierze mnie za łokieć i ciągnie dalej – prawie siłą. Odzyskuję świadomość w głębokim krześle, skórzanym i zimnym.

Podsuwa pod moje usta szklaną karafkę z tą słonawą wodą. Nie wytrzymuję i zaczynam pić. Zachłystuję się. Kaszlę.

– Dlaczego ich pozabijałeś?!

– Zabił ich obronny system Zakładu.

– Nie mogłeś go wyłączyć?

Oczekuję kłamstwa, on jednak nie zamierza się do niego zniżać.

– Mogłem. Ale nie wyłączyłem.

Przypominam sobie morderczą ciszę, która unicestwiła mój plan i wytraciła moją armię; on zaś jakby się domyśla, co mi chodzi po głowie.

– W chwili niebezpieczeństwa – mówi mój dręczyciel – Zakład wytwarza antyrytm – fala dźwiękowa nakłada się na falę powrotną. Monotonna rytmika przeciwbieżna – na wyjściu otrzymujesz ciszę, zero. Zatrzymuje się serce, zamierają wszelkie procesy w tkankach i komórkach… żywa istota przestaje być żywą. I automaty przystępują do grzebania.

– Dlaczego?! – wyrywa mi się.

– Bo z Zakładu nikt nie wraca. Takie jest prawo. Im dalej od tego miejsca będą się trzymały miejscowe plemiona, tym więcej z nich pozostanie przy życiu.

– Morderca! – usiłuję wstać, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa, – Mnie też? Do pieca?

– W Zakładzie nie ma żadnego pieca.

– A co jest?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Jego twarz robi się niepodobna do żelaznej maski.

Wciskam się z rezygnacją w oparcie krzesła.

– Pozwólcie i mnie… pogrzebać moich przyjaciół. Chcę być z nimi.

– Nie. Ty nigdy nie wyjdziesz poza granice Zakładu. Wiesz to, czego nikt inny wiedzieć nie może.

I odchodzi, zasuwając za sobą żelazną sztabę rygla.

* * *

Mija kilka kolejnych, nieznośnie długich dni. A może tygodni. Moja cela nie ma okien ani zegara. Jest tylko skórzane krzesło z bardzo wygodnym, rozkładanym oparciem. I jeszcze ubikacja – zamknięta kratą rura w podłodze.

W kącie od czasu do czasu otwiera się okienko, z którego wysuwa się niczym jęzor taśma transportera. Taśma przywozi mi kubki z wodą i miski z parującą cieczą – ni to kasza, ni to zupa. Nie mogę jeść. Tylko piję – i zasypiam na nowo.

Okienko transportera jest bardzo wąskie. Nie da się w niego wcisnąć nawet głowy. Drzwi są stalowe. Nie mam dokąd uciec. Raz za razem ostukuję ściany, macam stalowe szwy i nity, usiłując znaleźć ukryte wyjście. Ściany pancerne – można w nie walić młotem – one nawet się nie zegna. A jednak po raz setny i tysięczny szukam szczeliny, nie znajduję – i zasypiam, zwijając się w kłębek na skórzanym krześle.

Śni mi się Chwytaj – wspina się po pionowej ścianie drapacza chmur. Śni mi się Aleks tańczący Arkan. Śni mi się Jasny – ale wtedy staram się wyrwać z objęć takiego snu. Śni mi się Ewa – płacze i błaga o możliwość doładowania. A ja nie mogę jej pomóc. Potem Ewa przemienia się w Bezimienną, która mówi z nienawistną radością: „Mówiłam! Zgubiłaś wszystkich przez swoją pychę!".

Stopniowo moje sny zlewają się z jawą. We śnie biorę kubek wody z okienka podajnika. Na jawie – lecę ponad Overgroundem obok Przepiórki. Zasypiam w locie i już się nie budzę. We śnie macam zakładki na ścianach – może się poluzowały? Może jedna nagle się uchyli, otwierając wyjście?

Drzwi się otwierają. Przeciskam się czarnym, wciąż coraz węższym korytarzem. Grzęznę wreszcie i nieruchomieję – nie mogę się wyrwać, choćbym nie wiedzieć jak się szarpała. Wzywam na pomoc Jasnego – on jednak przechodzi obok i nie reaguje nawet jednym spojrzeniem. Postanowił się ożenić z Bezimienną, która spodziewa się teraz jego dziecka…

Budzi mnie stukanie moich zębów o brzeżek szklanki z wodą. Leżę prawie na krześle. Krzesło to samo, ale pomieszczenie inne. Całą ścianę zajmuje pulpit z ekranami. Serce Zakładu siedzi obok – jedną dłonią podtrzymuje mój kark, drugą podaje mi szklankę z jakimś płynem.

A na ekranie za jego plecami trwa energetyczne widowisko. Poznaję zabawkę. Potem barwna fala – niebiesko-pomarańczowa, od rogów ku środkowi. „Widowisko energetyczne – dla was, kochani mieszkańcy miasta! Za uczciwą pracę – dodatkowy pakiet!"

Ekran jest płaski, podobny do tego, jaki miałam ustawiony w domu w mieście, na kierownicy roweru bez kół. Ale tu nie trzeba kręcić pedałami – ekran działa sam z siebie, widzę ruchome obrazki: dwaj klowni – niebieski i fioletowy – okładają się dmuchanymi pałami.

No, teraz to już na pewno śpię. Choć dziwne jest, że słonawa woda jest równie chłodna i smaczna, jak na jawie.

– Łanio – mówi Zarządca. – Ocknij się. No… zbudź się!

Nazywa mnie imieniem, jakie nadała mi Wilcza Matka. Kręcę głową, chcąc odegnać sen, on jednak uparcie trzyma mnie w objęciach. No, można powiedzieć, że nie jest to najgorsze, co mogło mi się przyśnić.

Na ekranie nadal coś się dzieje. Leci reklama elektrycznych wiewiórek, lista wolnych miejsc pracy w kombinacie utylizacji i recyklingu śmieci; wiem że robota tam ciężka, a pakiet niewielki – sześćdziesiąt energo. Znów zajawka i ruchomy obraz: chłopak i dziewczyna jadą na rolkach przez ciemne ulice, chłopak kręci nad głową trzymaną za ogon ogromną, świecącą rybą… Migają odbłyśniki na ścianach domów, na szyldach, miga tablica z nazwą ulicy…

– Chcę do domu – mówię głośno. Wszystko mi jedno, że to sen.

– A gdzie jest twój dom? Gdzie?

Patrzę na ekran. Wrotkarze podjeżdżają bliżej, chłopak podnosi rybiszona na wyciągniętych rękach. Na błyszczącym boku ryby ciemniejsze łuski układają się w napis: „Energetyczny konkurs «Wolna myśl». Bonusowa energia – moneta życia!"

– Skąd znasz moje imię?

– Majaczyłaś.

– Majaczyłam? A teraz nie…

– Nie, teraz odzyskałaś przytomność. Patrzysz na widowisko energii. Zostało jedenaście minut.

Unoszę się nieco na łokciach. Rozglądam się wokół siebie; widzę pomieszczenie, w którym po raz pierwszy natknęłam się na Zarządcę i przegrałam walkę. Widzę ekrany – czarno-białe albo zielonkawe i ten jedyny kolorowy, na którym teraz widać napis składający się z wielkich liter: „Oszczędzajcie automaty handlowe! Nie pozwalajcie wandalom na ich niszczenie!".

– Co jest na tym ekranie?

Podchodzi do pulpitu i dotyka panelu. Obraz się powiększa, widzę tylko kilka liter, potem fragment litery D, wreszcie barwne punkty… Jeden punkt – czerwony – na cały ekran. I wszystko się powtarza w odwrotnej kolejności – obraz jakby odjeżdżał w głąb ekranu. Wizerunek też się zmienia – teraz pokazują reklamę energooszczędnych wiatraków.

– To piksele?!

– Tak. Tyle że tu, na tym ekranie, są po prostu punktami. A tam, w mieście – to ludzie.

Wstrzymuję oddech.

Daleko, daleko ma zboczu góry tysiące ludzi tańczą rytmicznie, poddając się rytmowi, który słyszą w nausznikach. Szczyt wzgórza zalewa potok słonecznego blasku, obraz odbija się na obłokach i inni mieszkańcy miasta też widzą to, co teraz widzę ja… Szeleszczą szerokie poły szat. Bose pięty stukają o wyziębione, nieco szorstkie platformy. Tak wyraziście sobie to przedstawiam, że sama na chwilkę staję się dawnym pikselem – pojedynczym punkcikiem, przewodnikiem rytmu, przetwornikiem dźwięku i ruchu w barwę.

Zarządca dotyka klawiatury. Czerwień na obrazku nabiera głębi i intensywności, a zieleń blaknie. Zmiany z początku prawie nie widać – ale jest.

– Czyli to ty nimi kierujesz – mówię drewnianym głosem.

Moje słowa brzmią idiotycznie. Miasto jest bardzo odległe. Wzgórze zalewa się słonecznym blaskiem. Oblepiający je ludzie piksele robią po prostu swoje, zarabiając na kolejny pakiet energetyczny… Jak może nimi kierować z Zakładu ten straszny i dziwny człowiek?

A jednak wiem z całą pewnością, że mam rację.

– Owszem – kiwa głową mój pogromca. – Uruchamiam program. W trakcie widowiska mogę co nieco poprawić, jak teraz. Albo po prostu zmienić program w trakcie przekazu. Ale sygnał na wszystkie bloki rytmiczne idzie stąd. Z tego pomieszczenia.

Na chwilkę zamykam oczy. A gdy je otwieram, ekran zalewa czerwień. Koniec widowiska.

– Chcesz coś zjeść? – pyta Zarządca.

I nagle pojmuję, że jestem głodna jak wilk.

* * *

Mój gospodarz ma piec, jak ludzie-wilki, tyle że nie gliniany, a żelazny, i pali w nim nie drewnem, ale jakimiś czarnymi, podługowatymi, regularnymi bryłkami, podobnymi do sprasowanego węgla. Odgrzewa mi zupę, w której pływają kawałeczki mięsnej konserwy. Łykam łapczywie, nieomal się parząc i nie czując smaku, a Zarządca siedzi naprzeciwko i wpatruje się we mnie bez słowa.

– Myślałem, że popełniłem błąd – zaczyna, gdy wyławiam łyżką ostatnie krople z dna. – Prawie umarłaś… Pomyślałem sobie, że zupełnie już nie zostało w tobie nic z dzikiej energii. Ale jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na cały tydzień. Albo i więcej.

– A twojej? – patrzę mu w oczy, ale widzę tylko ciemne szczeliny.

– No, mojej mniej więcej na tyle samo – odpowiada wcale nieskrępowany. – Gdybym mógł swoją energią uratować dziesiątki tysięcy ludzi, to sam bym chyba skoczył na membranę rozkładcza. Ale Zakład pożre ciebie, mnie i zażąda więcej. A miasto nie ma żadnych zapasów… tak to się mówi w żargonie sintetów?

– Nie ma zapasów – powtarzam i znów wspominam Ewę. I natychmiast wracam do rzeczywistości. – Co to jest rozkładacz?

– Ty nazwałabyś to miejsce piecem. Chcesz zobaczyć?

– Nie.

– Ono wcale nie jest straszne, to miejsce. Zwykły okrągły placyk… membrana… bardzo sprężysta batuta. Pod spodem są czujniki i transformatory, a z wierzchu wyciąg. To wszystko.

Przełykam ślinę.

– I jak… jak się to odbywa?

– Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory… a dalej już przewodami do miasta. Do stacji przeznaczenia.

Milczę, usiłując sobie wyobrazić to, o czym on mówi. Wspominam siatkę nad ogniskiem i Wilczą Matkę, leżącą u moich stóp. Wiatr, rozwiewający jej popioły…

– Ognisty Krąg – wymawiam z trudem. – Ludzie-wilki mają…

Z trudem dobierając słowa opowiadam mu o pojedynku z Wilczą Matką.

Kiwa głową.

– Owszem, górale wykorzystują technikę Zakładu, choć sami nie zdają sobie z tego sprawy. Wygląda na to, że ten Ognisty Krąg przekazuje zwycięzcy energię pokonanego. No, co najmniej sporą jej część. A zakładowy rozkładacz energię każdego, kto na niego trafi, przekazuje Zakładowi.

– A może to Zakład wykorzystuje technologię opracowaną przez górali? Ludzi-wilków?

Kręci głową.

– Wątpię. Ale pewien nie jestem. Po prostu nie wiem.

– Ty nie wiesz?

– Co się tak dziwisz? Myślisz, że to ja zbudowałem Zakład? Przecież ja przyszedłem tutaj tak samo jak ty… chciałem coś zmienić!

Uchyla żelazne drzwiczki piecyka i podrzuca nowy czarny kęs na tlące się jeszcze węgle. Płomień wydobywa z półmroku jego ciężką, jakby skutą z pancernych płyt twarz. Na dnie szczelin oczodołów rozbłyskują iskierki – blask ognia odbija się w źrenicach głęboko osadzonych oczu.

– I udało się? – pytam.

– Nie. – Przymyka żelazne drzwiczki. – Umarła.

– Kto?

Sięga na półkę po butelkę z wodą i zębami otwiera kapsel. Wyciera czoło grzbietem dłoni.

– Moja żona.

– Miałeś żonę?!

Milczy. Patrzy w mrok.

– Ale Zakład jest wam posłuszny? – pytam, żeby cokolwiek powiedzieć.

– Tak. Jestem jego Sercem. Myślisz, że to metafora, piękne słowa i nic więcej? Nie. Stałem się częścią Zakładu. Zrosłem się z nim. Czasami, rzadko zresztą, pozwalam sobie na wycieczki do miasta. Niedługie.

– Tak – mamroczę. – Przecież ja ciebie widziałam… i zrozumiałam, że nie jesteś kontrolerem. Potem. Powiedziano mi…

– Owszem. Po prostu przechadzam się po ulicach. Czasami zabijam dilerów. Jeżeli któregoś przyłapię. Ale przeważnie patrzę tylko na ludzi. Obserwuję. Muszę widzieć, jak żyją, szczególnie po godzinie energii. Rozumiesz?

– Nie. Mówisz o dilerach, jak o… karaluchach.

Uderza pięścią w stół, aż podskakują szklanki.

– Energii nie wystarcza dla wszystkich. Już to mówiłem. Z każdym rokiem jest jej coraz mniej. Też to już mówiłem. A oni robią forsę na ludzkim życiu. Nie przeżytym do końca. Słyszałaś o życiojadach?

– To bajki…

– Wcale nie! Oczywiście nie są potworami o paszczach otwierających się aż do podłogi. Wyławiają samobójców na wysokich piętrach, na moment przed skokiem. Wysysają z nieszczęsnego sinteta, który postanowił umrzeć, mizerne resztki energii – ostatnie krople. Potem zrzucają martwe ciało w dół. Albo wrzucają do kolektora nieczystości. A z energii – o ile tak to można nazwać – z tego, co wyssali, robią fałszywe ładowarki. I sprzedają je sintetom, których dla jakichś tam powodów pozbawiono kolejnej porcji. Energopolicja ściąga dolę z każdej transakcji!

Mówi jak człowiek, który od lat nie otwierał ust do nikogo – głosem rwącym się i ochrypłym, ale słowa, które nagromadził podczas długiego milczenia i tak wyrywają się na zewnątrz.

– A ci, którzy dostają po kilka ładunków za noc… – mamroczę.

– Ci to inna sprawa. Najczęściej dostają prawdziwą energię. Na przykład za jakiegoś ukaranego biedaczynę. Ale gdy człowiek otrzyma więcej energii, niż mu jej potrzeba, zaczyna umierać. Po kilku miesiącach nie nasyci się całą energią, jaką produkuje Zakład.

Przypominam sobie człowieka, który umarł na moich oczach w bramie. I Grigorija.

– Przecież to ty im płacisz… – nie poznaję swojego głosu.

– Sam im płacisz dodatkowymi porcjami, żeby ci służyli.

– Tak. Inaczej się nie da. Stacja transformatorowa… to zwykła podstacja energetyczna, która rozdziela energię na całe miasto. Wokół niej gromadzą się najwyżsi rangą funkcjonariusze policji energetycznej. Są zwykłymi sintetami. Potrzebują na każdą noc ponad sto energo. To samo dotyczy ich żon, krewnych przyjaciół… Ich doradców i popleczników. Pojmujesz. Sintetów przyłapanych na nielegalnych kombinacjach z energią pozbawia się pakietu, skazując delikwenta na powolną śmierć. A dilera puszcza się wolno. Ludzi od brudnej roboty, którzy – na przykład – prowadzą wagoniki kolejki linowej – przyzwyczaja się do multiporcji; to znaczy kilku porcji podczas jednej nocy. Szybko się przy tej pracy zmieniają. Tak naprawdę niczego nawet się nie dowiadują – umierają, a na ich miejsce bierze się drugich – i tak bez końca.

– Wiesz o tym wszystkim – i niczego nie próbujesz zmienić?!

Śmieje się, choć się nie uśmiecha. Nie rozchyla nawet warg. Nieprzyjemny widok.

– Ja chcę tylko, żeby centralna rozdzielnia pracowała normalnie. Żeby do domów sintetów szła energia. Straty są nieuniknione. Opór linii przesyłowych powoduje większe straty, niż całe to stado energetycznych hien i szakali. Tyle, że gdy zachodzę do miasta i przyłapuję jakiegoś dilera na gorącym uczynku, to go zabijam. I zabijam wszystkich, którzy brali w tym udział.

– Ale nas nie zabiłeś.

– Zrobiło mi się was żal. Od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na taki luksus, żeby się nad kimś zlitować.

– A tych, których tu przywożą wagonikami, to ci nie żal?!

– Wtedy mogłem sobie pozwolić na to, żeby zmienić twój los. Ich losu zmienić się nie da. Co za różnica, żałuję kogoś, czy nie? – Urywa na chwilę i z trudem odzyskuje oddech. – Zapytasz, czemu pozwalam żyć tej całej bandzie, co narosła wokół stacji transformatorowej? Nie chodzi nawet o to, że gdy przepędzę albo unicestwię tych drani, pojawią się nowi… nie w tym rzecz! Sęk w tym, że najważniejszej zasady nie mogę zmienić ani ja, ani nikt inny. Zakład potrzebuje żywej energii i musi regularnie pożerać młodych i silnych. W świecie, w którym coś takiego jest możliwe, nie ma sensu troszczyć się o sprawiedliwość, albo o cokolwiek w tym guście.

Ściany drgają. Nie jest to dźwięk i nie zwykła wibracja. Mój rozmówca podnosi głowę: w Zakładzie wydarzyło się coś nowego.

– Co to jest?

– Przyjechała zmiana – mówi rzeczowo i włącza boczny ekran.

– Nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale widzę tylko zwykły grafik na ekranie – dziesięć zielonych słupków, jedne wyższe, inne niższe, a z boku skala z podziałką. Po prawej dysk podzielony na segmenty; trzy czwarte to zieleń, jedna piąta jest żółta i wreszcie wąski cienki pas ciemnej szarzyzny. Po ekranie… przebiegają pasma zakłóceń.

– No tak – mówi Zarządca, patrząc na ekran. – Sama widzisz – zielone pole to dzika energia, żółte to zwykła syntetyczna. Do pełnego doładowania brak pięciu procentów, ale to nic; bywało, że brakowało dziesięciu.

– Co to jest? – powtarzam, mimowolnie kuląc się na swoim krześle.

– Paliwo dla Zakładu – odpowiada sucho Zarządca.

– To ludzie?!

– Ty co, ślepa jesteś? To grafik. Dziesięć jednostek o ogólnej pojemności…

– To ludzie!

Kładzie mi dłoń na ramieniu. Ściska – czuję ból, ale wolę się nie ruszać. Jest w nim coś… obezwładniającego. Pozbawiającego odwagi.

– Ja wiem, że to ludzie – mówi szeptem. – Jak sądzisz, po co jeżdżę do miasta po godzinie energii? Patrzę na nich. Na szczęśliwych sintetów. I mówię sobie: ot masz odpowiedź na pytanie, po co to wszystko! Zapisuję ich radość na taśmie, przywożę do Zakładu i montuję program dla widowiska energii. Przeglądam te taśmy raz po raz i mówię sobie: oto cel tego wszystkiego! Zrozumiałaś?

– Jesteś bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – mówię szeptem. Zęby mi dzwonią tak, że trudno mi to wymówić.

– Ja?

Zapada cisza. Słyszę, jak wibrują ściany. Gdzieś niedaleko zsypuje się piasek.

– Co z nimi… teraz się robi?

– Teraz przewoźnik zwala ich na taśmę transportera. Oni są senni i ogłuszeni. Nie pojmują, co się dzieje.

– Przewoźnik?

– Człowiek, który ich tu przywozi. Po sześciu minutach Zakład uruchamia wsteczny bieg kolejki i wagonik odjeżdża z powrotem ku miastu.

– Razem z przewoźnikiem?

– Owszem. Jeżeli odbiór przeszedł pomyślnie, przewoźnik znajduje w wagoniku dodatkowe pakiety.

– A jeżeli nie? Jeżeli w drodze… kogoś zagubiono? Nareszcie puszcza moje ramię.

– Wtedy przewoźnik nie dostaje nic.

No tak, Grigorij nie na darmo tak o mnie walczył. Do ostatniej chwili.

– A ludzie?

– Zmiana? Teraz jadą na transporterze. Za trzy minuty wylądują na rozkładaczu.

Zaciskam dłonie na podłokietnikach.

– I nic się nie da zmienić?

Siada obok mnie i obejmuje moje ramiona.

– Nic. Nic się nie da zmienić. Pamiętaj o dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy…

– A niechby te wszystkie sintety wyzdychały! – Krzyczę ogarnięta nagłą furią. – Trupojady! Niechby się podławili tą cudzą energią…

– A ty sama? Twoja przyjaciółka? A wszyscy twoi znajomi, przyjaciele… rodzice?

Milczymy. Drżą ściany. Dopala się ogień w piecyku.

– Moja żona też była sintetem – mówi szeptem mój gospodarz. – Nigdy w życiu nie zrobiła nikomu nic złego. Nie można jej winić za to, że nie chciała żyć. Uczciwie się starała. Dla mnie. Dla naszego dziecka, które miało przyjść na świat…

– Masz… dziecko?

Ścianami Zakładu wstrząsają nieustanne dreszcze. Drobne, prawie niezauważalne. Wydaje mi się, że widzę ten transporter, jakby drgający z łakomstwa, obrzydliwy jęzor.

– Nie zdążyłem – mówi Zarządca. – Zdobyłem dla niej dodatkowy pakiet, ale za późno. Nie mam dziecka.

Wibracja narasta. Rytm jest urywany, kurczowy, jakby Zakład odczuwał nadchodzące konwulsje. Usiłuję coś powiedzieć, ale nie znajduję odpowiednich słów. Chciałabym się obudzić z tego koszmaru.

– Teraz transporter zwala ich na membranę – mówi Zarządca. – Słyszysz… ściany już tak nie dygoczą. – Przytula mnie nagle do siebie. Zapiera mi dech w piersiach. – Sintety nie płodzą dzieci. Prawie. Dawniej w mieście żyły miliony ludzi, teraz jest ich znacznie mniej. Niedługo nie będzie już nikogo nadającego się do… przeróbki na energię. Wtedy Zakład stanie tak czy tak, i sintety powymierają. Rozumiesz? Nie stanie się to jutro, ani pojutrze. Jest jeszcze czas. I ostatecznie każdy z nas kiedyś umrze, ale czy to powód, żeby skakać z wieży głową w dół?!

Wydaje mi się, że majaczy. Jego ręka coraz mocniej obejmuje moje ramiona. Przez cały ogromny Zakład niesie się ni to westchnienie, ni to konwulsja.

– Zaczęło się – mówi Zarządca. – Ruszył rozkładacz.

W głębinach Zakładu rodzi się nowy rytm. Moje zęby zaczynają dzwonić, jakby ogarnął mnie wielki mróz. Mocniej zaciskam szczęki. Trzęsie mnie. Mój pogromca wyczuwa te dreszcze, usiłuję się wyrwać, on jednak nie puszcza. Nieruchomieję.

– Niekiedy trwa to godzinę – mówi. – Wszystko zależy… Ale dziś pójdzie szybko. Sama zobaczysz.

W głębi Zakładu coś pęka z głuchym stukiem. Czuję, jak po każdym korytarzu i każdym szybie przeciąga wiatr. Muska moje policzki, poświstuje w szczelinach, gwiżdże ponuro poprzez kraty i w rurach. Porywa i niesie ze sobą strzępy żółtawego dymu. Jaśniej bucha ogień w piecyku. Z podłogi unosi się pył, tańczą nad nią maleńkie wiry.

Potem ogień w piecu przygasa. Przeciąg słabnie i zanika.

– Już po wszystkim – mówi Zarządca, puszczając moje ramiona.

* * *

Siedzę na szczycie odgromnika. Patrzę na dalekie góry. Pode mną kołysze się metaliczna platforma. Wspięłam się tu o świcie, a teraz słońce znika za horyzontem.

Lato. W górach dojrzewają jagody. Nigdy ich nie widziałam, znam je tylko z opowiadań Jasnego… Wciąż jeszcze nie mogę o nim nie myśleć. Ale wspominam go coraz rzadziej.

Po zachodzie słońca spuszczam się na dół. Okazuje się, że na dole czeka na mnie Zarządca. Smaruje tłuszczem zawiasy i przeguby odrażającej mechanicznej stonogi.

– Coś ty tam robiła?

– A bo co?

– Za każdym razem, jak tam włazisz, boję się, że już nie wrócisz – mówi Zarządca z powagą. – Że skoczysz.

– Jestem dzika – zmuszam się do uśmiechu. – Dzicy gardzą samobójcami.

Popycha stonogę i ta, chrzęszcząc stawami, rusza w głąb bocznego korytarza.

– Co to za stwór?

– Czyściciel. – Zarządca wyciera dłonie szmatką. – Chcesz, to ci pokażę coś, co cię rozweseli?

– Akurat… – sceptycznie marszczę brwi.

– No, w najgorszym przypadku cię zainteresuje. To co, idziemy?

* * *

Ponownie idzie przodem. Migocze zielonkawy wzór na jego kurtce. Wiem już, że to sensory – prawie jakby miał oczy na plecach.

Przyprowadza mnie do piwnicy. Jak inaczej jeszcze można nazwać podziemne pomieszczenie?

Otwierają się przed nami ciężkie żelazne drzwi – prawie tak wielkie jak te, przez które weszłam. Zarządca zapala latarnię, a ja otwieram gębę ze zdziwienia: przede mną otwiera się podziemny korytarz! Szeroki tunel wiedzie w głąb, na posadzce połyskują szyny, a na nich stoi wparta w ziemię żelaznymi buforami platforma na czterech kołach. Słychać szemranie wody – pod żelazobetonową konstrukcją, pod szynami płynie strumień.

– Nie potknij się – ostrzega Zarządca.

Podchodzę bliżej. Na platformie jest ogromny przezroczysty bęben postawiony bokiem jak wiewiórcze koło. Na błyszczących bokach coś miga. Zatrzymuję się.

– To drezyna na kulkowych mięczakach – mówi Zarządca.

– Na czym, proszę?

– To zdumiewające stworzenia. Lepsze od każdego mechanizmu. Spójrz tylko!

Przenosi latarnię bliżej. Przezroczysty bęben w jednej trzeciej pełen jest oleistej, gęstej cieczy. Do ścian to tu, to tam, poprzylepiały się wielkie, szare nagie ślimaki. Każdy ma na podeszwie narośle w postaci błyszczących niczym rtęć kulek.

– Potrafią rozwinąć ogromną szybkość – mówi mój gospodarz. – Parzą się tylko na lądzie. Tu, w kole, są same samce. A tu – otwiera pojemnik z boku – samice…

Zaglądam do pojemnika. Ciemno, niczego nie widać.

– Wyglądają tak samo, są tylko większe i różowe – mówi Zarządca.

– Po co to wszystko?

– A po to, że jeżeli samice wrzuci się do bębna z samcami, wszystkie natychmiast rzucą się w poszukiwaniu suchego miejsca. Koło jest tak skonstruowane, że wydostać się z wody mogą tylko z jednej strony – do przodu. Są bardzo ciężkie, a poruszają się szybko… i koło zaczyna się obracać. W tunelu drezyna rozwija ogromną szybkość. Nie ma w nim prawie zakrętów czy podejść. Szyny są gładkie. W drodze powrotnej masz już drugie, nowe pokolenie tych ślimaków – najważniejsze, żeby zaraz po przybyciu na miejsce spuścić wodę. I w porę porozdzielać samców i samice.

– A dokąd wiedzie ten tunel? – pytam z namysłem.

– Mój rozmówca zamyka pojemnik. Szczęka żelazna klapa.

– Po co ci to wiedzieć?

– Do Miasta – odpowiadam sama sobie. – Tak się tam dostajesz. Przecież nie w wagoniku.

– Chodźmy – odpowiada sucho Zarządca. – Pora spać.

* * *

Zakład żyje swoim rytmem, tak samo niezmiennym, jak zmiany nocy i dni. Zaczynam go odczuwać równie wyraźnie, jak sintet odczuwa dobę – okres pomiędzy dwiema kolejnymi godzinami energii. Czuję ten rytm, gdziekolwiek bym była. To takie buczenie, którego nie złowisz uchem, ale czujesz je skórą. Ruch mechanizmów, syk pary. Napięcie wciąż rośnie, dopóki na rampę odbiorczą nie przybędzie kolejna zmiana.

Zaczynam chyba rozumieć Zarządcę. Nienawidzę go – ale rozumiem. Żeby tu nie zwariować, trzeba widzieć zmienników nie jako ludzi, ale jako słupki na grafiku. Pełznie transporter, zrzuca jednostki paliwa na membranę; w tych chwilach zawsze stoimy z Zarządcą obok siebie. To nie jest przypadek. Obojgu nam trzeba mieć wtedy obok siebie żywego człowieka – jakiegokolwiek, ale żywego.

Zarządca mówi niewiele – zadaje raczej pytania. Nie mam ochoty na spowiedź, ale on zawsze jakoś potrafi rozwiązać mi język. Opowiadam o Ewie i o tym, jak pracowałam w charakterze piksela. O tym, jak graliśmy w ogarek, jakie słuchy krążą po mieście o życiojadach. O tym, jak raz zaszłam do sklepu muzycznego…

W ostatniej chwili gryzę się w język. Jeżeli opowiem o miłośniku bębenków Rimusie – nawet nie wymieniając jego imienia – to zechce go odszukać albo napuści na niego swoje gończe psy. Rimus to nić, po której można trafić do dzikich. A dzicy byliby wspaniałym paliwem dla Zakładu. Aleks, Maur, Lifter, głuchoniemy Loszka, Przepiórka z dwojgiem swoich dzieci…

Wyobrażam sobie ich na transporterze. Słupki na grafiku, nie ludzie. Jeżeli do Zakładu przywiozą choćby Przepiórkę, czy starego Rimusa, albo Jasnego, nie dowiem się o tym – drgną tylko ściany, zawieje wiatr… muśnie włosy na karku… i tyle.

– Co z tobą? – pyta Zarządca.

Z trudem otwieram zaciśnięte pięści.

– Nic – odpowiadam, jakby nic się nie stało. – Słyszałam… jeden człowiek mi mówił, że dawniej Zakład pobierał energię żywiołów. A potem żywioły się zbuntowały i Zakład się przeistoczył… Czy to prawda?

– Nie wiem.

– Jeżeli to prawda… Czy on nie mógłby przeistoczyć się jeszcze raz?

W odpowiedzi Zarządca obojętnie wzrusza tylko ramionami.

* * *

Śni mi się, że wszyscy oni żyją.

Śni mi się, że pośrodku połoniny wzniesiono stos pod ognisko ze zrąbanych do korzenia świerków – wysoki do nieba. Ogień płonie jak Słońce. Trzy rody tańczą Arkan całą osadą – położywszy dłonie na ramionach przyjaciół.

Widzę ich sylwetki na tle ognia. Mężczyźni tańczą ustawieni w krąg mocno chwyciwszy się dłońmi z toporami, a na ich barkach stoją kobiety, obejmując jedna drugą ramionami, a jeszcze wyżej wyrostki, dziewczynki i chłopaczkowie, których ciemnowłose główki niemal sięgają wierzchołków drzew.

Chcę, żeby ten sen trwał wiecznie. On jednak się urywa.

* * *

Korytarze Zakładu oświetlone są nierównomiernie. W niektórych króluje mrok. W innych ze szczelin wydobywa się czerwona poświata. Jeszcze w innych świeci sufit – nikłym, niebieskawym blaskiem. Gęsta mgła zalega niczym woda, sięgając kolan albo do pasa. Bywają i takie korytarze, które całe są zasnute mgłą – do tych staram się nie zaglądać.

Gospodarz właściwie nie ogranicza mojej wolności. Mogę łazić, gdzie chcę. Tylko dokąd miałabym łazić? Jasne, że z Zakładu się nie wyrwę. Próbowałam wiele razy; korytarze są kręte, w niektórych można się natknąć niespodziewanie na wyłaniające się z mgły odrażające mechanizmy lub jakieś urządzenia. Jedne stoją nieruchomo, podniósłszy żelazne manipulatory na wysokość moich oczu. Inne coś robią – bez sensu i pożytku, gdyby mnie kto zapytał. Pucują do połysku betonową posadzkę. Oczyszczają ściany. Filtrują powietrze, wsysając jedną rurą żółtawą mgłę i wypuszczając ją drugą, taką samą, tylko rozgrzaną. Darzę te żelazne stwory nienawiścią i obrzydzeniem…

Brakuje mi mojego bębenka. Brak mi rytmu. Niekiedy zachodzę do odległych korytarzy – obszernych i niemal nieoświetlonych – i tańczę. Śpiewam bez słów i wsłuchuję się w swoje ciało. Spod podeszew rozbryzgują się drobne kałuże, wzbija się mgiełka. Tańczę i na krótko staję się sobą – Łanią. Dziką. Silną. Spokojną. Tańczę w ciszy i mroku.

Tańczę tak chyba przez kilka godzin bez odpoczynku. Padam niemal na twarz ze zmęczenia i pragnienia – ale czuję się znacznie lepiej. Przestaję się bać spotkań z Zarządcą twarzą w twarz.

Zarządca siedzi u siebie w pomieszczeniu rozrządu. Mon – tuje najbliższe energetyczne widowisko. To jego jedyne zajęcie, które lubię obserwować. Siadam w kącie, na czarnym krześle, przyciągam kolana do brody i obejmuję je ramionami. Mój gospodarz udaje, że mnie nie dostrzega.

„Widowisko energii, dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Litery mienią się czerwienią, zielenią i żółcią, tylko tło pozostaje białe. Wyobrażam sobie, jak piksele na krawędzi zamierają, odwróciwszy się ku słońcu białymi grzbietami i tylko niecierpliwie postukują bosymi stopami o kamienne płyty platformy – wybijają rytm. A środkowe – te, którym zawsze się dostaje najciekawsza i najtrudniejsza praca, tańczą, połyskując połami szat, i zmieniają, zmieniają, zmieniają barwy…

Patrzę jak dłonie Zarządcy – sprawne, niemal czarne, z długimi, haczykowatymi palcami – wystukują słowa na klawiaturze. Na ekranie pojawia się napis: „Dziecko – to twoja przyszłość! Musisz mieć dziecko!".

– To coś nowego – wyrywa mi się.

Zarządca marszczy brwi.

– Bez sensu. Strata czasu… Ale pomyślałem…

Ponownie kładzie dłonie na klawiaturze. Napis się zmienia. „Dziecko – to oznaka społecznej pozycji. To prestiż! Musisz mieć dziecko!".

– Zakładowi brak paliwa – mówię. – Trzeba hodować nowe dzieci. Na karmę dla Zakładu.

Nie reaguje na moją prowokację żadnym gestem czy słowem.

– Powiedz, czy ci… kontrolerzy, łowcy, energopolicjanci – wiedzą o tobie? Kim jesteś, co robisz, jak i gdzie żyjesz? Co możesz i czego nie możesz? Czy o tobie w ogóle ktoś wie?

– Piksel nie może dostrzec obrazu – mamrocze pod nosem mój rozmówca. – Tym ludziom z SINT-u dostępne są tylko fragmenty informacji, jedni wiedzą więcej, inni mniej – ale całej prawdy nie zna nikt.

– Co to jest SINT? – pytam, marszcząc brwi. Przypominam sobie opaskę do ładowania energią, przypominam sobie jej ucisk nad łokciem. Przypominam sobie, jak na skórze pojawia się wzór z liter… znikający po kilku godzinach. S. I. N. T.

– Stacja Impulsowej Niekomercyjnej Transformacji – mówi Zarządca manipulując dźwigienkami na pulpicie. – Niezbyt szczęśliwie dobrana nazwa… Ale tak jakoś wyszło, historycznie.

– Niekomercyjnej?

– Za pieniądze można kupić tylko fałszywą energię. Na prawdziwą można tylko zapracować. Jako piksel, robotnik, policjant, dyżurny, agent do specjalnych poruczeń… Zapracować. Nie kupić. Będziesz obserwować dzisiejsze widowisko?

Milczę.

– Mam coś dla ciebie.

Odchodzi na bok i otwiera podłużną niszę w ścianie. W pierwszej chwili wydaje mi się, że wyjmuje z niej trombitę. Nieruchomieję – i z trudem tłumię westchnienie rozczarowania.

To nie trombita. Dziwny, skórzasty materiał złożony w harmonijkę, jak składany wachlarz. Zarządca go rozkłada; po ciemnym polu rozbiegają się jaskrawozielone błyski.

– Sensory – mówi mój rozmówca. – Jak na mojej kurtce. To ekran sensorowy.

Ekran jest bardzo duży: nawet tylko na poły rozłożony przegradza niemal sterownię. Materiał przypomina w czymś żywą tkankę – przecinają go żyłki i drobniutkie naczyńka, jak wewnętrzną powierzchnię powieki. Dotykam go. Wydaje się delikatny i nietrwały, ale w rzeczy samej jest bardzo mocny.

– Przydatna rzecz – mówi Zarządca. – Możesz patrzeć na widowisko bez wychodzenia z pokoju. Możesz go nastroić jako zwierciadło. A możesz po prostu postawić jako parawan chroniący przed przeciągami.

– Dziękuję – rzucam obojętnie.

* * *

Znalazłszy się w swoim pokoju usiłuję nastroić ekran, ale jest chyba niesprawny. Udaje mi się znaleźć tylko trzy kanały – zwierciadlany [przeraża mnie widok wychudzonej, bladej twarzy w krzywym zwierciadle i dopiero po chwili pojmuję, że to ja sama], kanał widowiska energii [działa tylko w ciągu dwudziestu minut na dzień] i jeszcze jeden, odtwarzający wizerunek układu sensorów na kurtce Zarządcy. Wychodzi: gapię mu się na plecy, codziennie, co godzinę – i mimo wszystko nie wiem, czym on się zajmuje. Sensory przygasają, gdy on siedzi albo stoi, a migoczą nieco jaśniej, gdy się porusza. To wszystko.

Złożywszy ekran stawiam go w rogu pokoju. Sama wychodzę na środek, zamykam oczy i zaczynam tańczyć, przyspieszając nieustannie tempo ruchów.

Ponownie – któryż to już raz? – zmęczenie i przygnębienie oklejające mnie niczym lepka kora pękają i opadają, wypuszczając mnie ze swoich uścisków. Wraca mi odwaga. Znaczy – wróci mi i powodzenie…

Czuję się jak odgromnik. Żywy, tańczący odgromnik. Czekam na błyskawicę, przyciągam ją… i trrrach!

Błyskawica – myśl bezgłośna i niewidzialna – razi mnie tak, że niemal padam na ziemię. Widzę drogę do wolności. Taką prostą i oczywistą, że chce mi się płakać.

Która godzina? Na zewnątrz jest pochmurnie, czy słonecznie? Ile zostało do zachodu słońca? Potrzebuję, żeby najpierw było jasno, ale potem żeby szybko ściemniało…

Pochwyciwszy pod pachę ogromny, niemal nieważki ekran, puszczam się biegiem po korytarzach. Co i raz dopada mnie strach: wydaje mi się, że Zarządca umie czytać moje myśli na odległość. Dlatego gdy zza zakrętu wyłania się jego wysoka postać, nie czuję niemal zdziwienia. Tylko serce mi zamiera – raz stuka, i już.

– Dokąd się wybierasz? – pyta mój ciemiężyciel ze zwykłą obojętnością w głosie.

– Wypróbować ekran. – Pierwsza wymówka, która mi przychodzi do głowy.

– Biegając z nim po korytarzach?

– Chciałam…

– Idź do centralki.

– Ale ja…

– Marsz!

Nie znajduję w sobie sił na sprzeciw.

Może jutro, podpowiada mi moja nadzieja. Nie ma się co spieszyć. Nie trzeba ściągać na siebie jego uwagi, może wyczuć pismo nosem. Jest przenikliwy… już się w nim zrodziło podejrzenie.

Odwracam się i tonąc po kolana w tej żółtej mgle idę do rozdzielni-centralki. Może już ma mnie dość? Uznał mnie za zbyt kłopotliwą zabawkę? Może postanowił wysłać mnie na membranę… akurat dzisiaj?

W centralce jest pusto. Migają ślepe ekrany. Jeden płonie czerwienią. Straciłam rachubę czasu – zaraz powinno się rozpocząć widowisko. Oglądam się ku drzwiom. Zarządca został z tyłu. A może wcale nie zamierzał za mną gonić? Może zadowoli się tym, że będę siedziała w centralce jak w domowym areszcie? Stawiam zwinięty ekran pod ścianą. Podchodzę do pulpitu. Widzę klawiaturę i na poły starte zielonkawe litery na białych klawiszach.

Nie mam pojęcia, jakim sposobem przekazuje się na ekran program widowiska. Ale teraz, na kilka sekund otwiera się przede mną przyszłość…

Możliwe, że…

Nie trafiam palcami w niektóre klawisze, napis wychodzi więc nieco koślawy…

ZAKŁAD ISTNIEJE POŻERA ENERGIĘ LUDZI NIE WIERZCIE KONTROLEROM ENERGII I ŁOWCOM SZUKAJCIE SINT TO JA ŁANIA

Naciskam wielki klawisz z napisem „Enter". Nie wierzę niemal, że to możliwe, ale moje koślawe słowa wyświetlają się na ekranie. Natychmiast po tradycyjnym powitaniu: „Widowisko energii… "

W korytarzu słychać kroki.

Pojmuję, że już po mnie. Ostatecznie i na zawsze.

Rzucam się do ucieczki, chwytając ekran jak swoją ostatnią nadzieję.

Znikam za zakrętem w tej samej chwili, w której z drugiej strony – zaledwie dwadzieścia kroków ode mnie – pojawia się Zarządca.

* * *

Pędzę, jak nigdy dotąd nie biegłam. Zarządca potrzebuje paru minut na odkrycie mojej działalności artystycznej. A potem pogna za mną.

Słyszę jego kroki. W każdej sekundzie spodziewam się, że chwyci mnie za włosy.

Teraz trzeba skręcić. Drugi korytarz na lewo. A może trzeci? Zatrzymuję się. Tracę czas. Jeden z tych korytarzy to ślepy zaułek, a ja nie widzę przyszłości. Nie wiem, gdzie mam skręcić.

Kroki Zarządcy dźwięczą coraz bliżej. Na złamanie karku skaczę w pierwszy korytarz, na jaki się natykam. Przede mną kłębi się gęsta mgła.

Ślepy zaułek?

Automat-stonoga! Przeskakuję przez niego i daję nura w pierwszy korytarz z prawej. Teraz już wiem, gdzie jestem. Jeszcze sto kroków i będzie wylot ceglanego komina!

U podnóża żelaznej drabiny tracę jeszcze kilka sekund, żeby wsunąć zwinięty ekran za pas na grzbiecie. Mój prześladowca wypada zza zakrętu, kiedy stawiam stopę na pierwszym żelaznym szczeblu.

– Stój! Psiakrew!

Jeżeli ma pistolet, lub cokolwiek, co strzela, już po mnie. Zwinięty ekran mocno mi przeszkadza, obija się o plecy; żebyż choć się nie wysunął! Żeby nie spadł!

Wspinam się po żelaznej drabinie, na szczeblach zostają pewnie strzępy mojej skóry z dłoni. Niczego nie czuję. Gram w berka ze śmiercią. W górę!

Drabina się trzęsie. Mój prześladowca wspina się za mną. Albo nie ma pistoletu, albo chce mnie rozerwać gołymi dłońmi. Uwzględniając, że ma ode mnie znacznie więcej sił…

A… to się jeszcze zobaczy!

Dłonie robią mi się lepkie. Nie czuję bólu. Choćby nie wiem co, muszę się dostać na żelazną platformę. Wtedy będę miała szansę.

– Stój! Zabiję!

Prawie czuję jego dłonie na swoich kostkach. Przyspieszam. Kołysanie odgromnika, szczęk żelaznych szczebli, i mój własny ochrypły oddech rodzą rytm, łapię go i przymierzam się do niego, on zaś mnie podejmuje i niesie niby bystra woda.

– Idiotka!

Chyba się zmęczył. Nie za bardzo, ale się zmęczył. Nie zmniejszam szybkości. Teraz! Jeszcze odrobinę!

Otóż i on, żelazny luk. Podciągam się ostatni raz – i wypadam na żelazną platformę na ogromnej wysokości.

Słońce chyli się ku zachodowi. Leżące wokół góry wyglądają jak zęby ogromnej korony – zielony łańcuch, za nim błękitny, a daleko w głębi złocisto-dymny. Wiatr niesie zapach trawy i igliwia. Zamieram w bezruchu, jak odgromnik czekający na uderzenie błyskawicy…

– Stój, dziewczyno!

Widzę jego twarz w otworze luku. Jego oczy po raz pierwszy wychynęły ze szczelin i mogę zobaczyć ich barwę. Są jasnozielone.

Jednym rzutem wynosi swoje wielkie, potężne ciało na krawędź platformy. Cofam się. Dzielą nas dwa kroki, nie więcej.

– Stój – mówi on. – Posłuchaj, nic strasznego się nie stało. Popełniłaś głupstwo. Tylko tyle. Nie będę cię karał. Nie będę nawet…

Jednocześnie robi krok ku mnie – a ja cofając się, wyrywam zza pasa zwinięty ekran.

– Zatrzymaj się!!

Jego palce chwytają powietrze milimetr od mojej piersi. A ja już padam w tył. Lecę, a wiatr śpiewa mi w uszach.

– Łaniooo!!!

Wiatr mną miota, jakbym była pustą torebką po kanapce. Przewijam się raz, drugi, tracę orientację i mylę górę z dołem, ciemnieje mi w oczach… I na krawędzi świadomości rozwijam ekran.

Rrraz! Natychmiast przestaję lecieć w dół jak kamień. Potem ponownie nabieram szybkości. Widzę jak z trudem, pokonując opór powietrza rozchylają się zakładki i błony, jak nagle połyskują zielenią sensory, jak napina się każda żyłka i niteczka mojego skrzydła…

Poruszając rękami wyczuwam nośne żebra mojego skrzydła i łowię wiatr. To jedyne, co może mnie uratować. Wiszę na rozwiniętym skrzydle, wczepiam się dłońmi w szorstkie błonki i wciąż jeszcze spadam w dół…

A potem ostry poryw wiatru, niby podstawiona dłoń, przemienia upadek w lot ślizgowy.

Unoszę się w powietrzu jak ptak. Widzę świat z góry. Widzę góry, lasy i rzeki. Przez niezbyt szczelną powłokę chmur tu i ówdzie przebijają się promienie słońca – niczym świetlisty wachlarz rozpostartych palców. Nad głową barwne niebo, w dole kolorowa ziemia, migoczący zielonkawo ekran tuż nade mną – jakby skrzydełko ważki… Lecę…

Poryw wiatru unosi mnie w bok. Wprost na mojej drodze, w odległości niemal wyciągniętej ręki, wyrasta przede mną betonowy mur.

Ostro zmieniam kąt przechyłu skrzydła…

Podrzuca mnie w górę i przenosi nad ścianą – zgrzytają po betonie podeszwy moich trzewików. I znów spadam – tylko teraz jest pode mną rudawy, mizerny las…

Upadek ponownie przechodzi w ślizg. Teraz lecę prawie poziomo. Ułamek sekundy…

I wpadam na jakiś iglasty krzew.

Bardzo kłujący.

* * *

Skóra ma moich dłoniach jest porozdzierana do żywego mięsa. Twarz mam podrapaną, boli mnie głowa, na czole mam guza wielkiego jak jajo. Ale żyję. Jestem wolna!

Zakład jest gdzieś obok. Blisko. W kilka sekund po moim upadku wokół zalega cisza. Zwalnia moje serce. Ta cisza rodzi panikę i strach.

Biegnę całą sobą rwąc tę okropną watę głuchoty i po chwili zaczynam słyszeć chrzęst igliwia i gałęzi pod stopami. Własne serce. Ochrypły oddech. Wyszłam ze strefy antyrytmu. Oglądam się za siebie z tryumfem na twarzy.

Tylko po to, żeby zobaczyć przez gałęzie mizernego lasku, jak żelazna paszcza wrót – nie mogę patrzeć na nią bez dreszczu grozy – otwiera się, wypuszczając na poły ukryte w żółtawym dymie mechanizmy.

Zarządca śledził mój lot. Chce się upewnić, czy żyję. Automaty mają mu przynieść mojego trupa. Albo żywą, ale pozbawioną przytomności. Albo zauważą ruch, schwytają mnie, obezwładnią i przytaszczą z powrotem.

Pokonując ból wspinam się na najwyższe drzewo. I siedzę wysoko, przytulając się do pnia, otoczona kłującymi gałązkami.

Automaty są coraz bliżej. Rozstawiają się w półokrąg. Co chwila wyrzucają przed siebie swoje gibkie macki z sensorami. Jeden strąca ptaka w locie. Sypią się pióra, niby czarny śnieg.

Muszę się stać częścią pnia. Stopić się z nim w jedność. Ostygnąć, oddać drzewu całe ciepło… Drzewo, drzewo, uratuj mnie!

Jeden z automatów – kroczące urządzenie na trzech nogach z trzema szponiastymi manipulatorami – ogląda sąsiednie drzewo. Macki wyciągają się na dziesięć metrów w górę i przetrząsają gałąź za gałęzią. Lecą na ziemię szyszki. Przeszukawszy obiekt mechanizm kieruje się ku sąsiedniemu drzewu, temu, na którym siedzę ja.

Mam ochotę zawyć i rzucić się w dół. Spróbować ucieczki. Choćby spróbować! Ale siedzę – i dopiero teraz przypominam sobie, że tam, na dolnych gałęziach, została moja krew. Krew z poranionych dłoni.

I automat ją znajduje.

Jego sensory rozbłyskują wściekle zielonym ogniem. Wysuwa się antena – przekazuje sygnał Zarządcy? Macki – dwie – obejmują pień z obu stron. Powoli, niespiesznie, przesuwają się coraz wyżej. Przeszukują gałąź za gałęzią.

Przytulam się całym ciałem do pnia. – Jestem drzewem. Jestem jego częścią. W moich żyłach płynie żywica. Jestem nieruchoma. Zamieram…

Macka dotyka podeszwy mojego buta. Całą siłą woli wstrzymuję się od drgnięcia z odrazy.

Macka przesuwa się wyżej. Muska spodnie. Pełznie po pniu, obmacuje korę, dotyka mojej piersi.

Przestaję oddychać.

Przede mną pojawia się druga macka. Przez chwilę marudzi, a potem muska moją twarz.

Nie ruszam się. Jestem drzewem. Drzewu wszystko jedno, kto go dotyka. Z drzewem igra wiatr, po jego gałęziach łażą ptaki, dzięcioł dłubie w korze…

Macki spływają w dół z nieco gniewnym brzęczeniem. Momentalnie wciągają się w korpus mechanizmu. Kołysząc się na trzech nogach automat idzie ku następnemu drzewu.

* * *

Siedzę na gałęzi przez całą noc. Słyszę, jak automaty przeszukują las. Cały czas czekam, aż wrócą. Czekam, aż pojawi się Zarządca; poszukiwania ciągną się bez końca, przy świetle i po ciemku. W końcu automaty cofają się do Zakładu.

Boję się, że zostawiły wartownika, który zaczeka, aż zlezę z drzewa i wtedy mnie złapie. Dlatego siedzę na gałęzi do rana.

Rankiem las budzi się do życia. Rudy, jakby zardzewiały las. Drzewo, które dało mi schronienie, okrywa się rosą. Chciwie oblizuję każdą igiełkę. Potem zsuwam się w dół – ręce i nogi tak mi zdrętwiały, że niemal spadam.

Rosa – na moim ubraniu, twarzy, dłoniach… Rosa zmywa krew z mojej twarzy i rąk. Myję się rosą i ożywam. Jakby nie było tej strasznej nocy. Jakbyśmy po prostu przechadzali się po lesie z Jasnym…

A przecież Jasny został w osadzie trzech rodów! I może na mnie czeka? Może, jeżeli wrócę i opowiem wszystkim prawdę, on mi przebaczy?

Nie decyduję się na wyjście na otwartą przestrzeń. Kryjąc się za pniami podchodzę bliżej, widzę wzgórki rdzawej gliny i pozwalane na nie poszarpane bębny, połamane trombity, pogięte tamburyny. Cmentarz moich przyjaciół. Cmentarz naszych nadziei.

Rosa wysycha. Wstaje słońce. Do osady – pół dnia drogi. Jak mnie tam powitają? Co zobaczę, kiedy wrócę?

Siadam na trawie. Okropnie chce mi się jeść. I bardzo chciałabym odpocząć. Pragnę spokoju. Normalnego ludzkiego życia. Ognia w piecu. Rozmów. Widoku męskich i kobiecych twarzy. I dzieci; ogromnie mi brak tych natrętnych, wiecznie się kręcących pod nogami hałaśliwych dzieciaków, których pełno jest w całej osadzie!

A jeżeli automaty trafiły i tam?

Zarządca niczego mi nie mówił, choć wielokrotnie go o to pytałam. Te słupki na ekranie, ta wibracja ścian, ten wiatr w korytarzach Zakładu… Może wszystkie trzy rody trafiły już tam? Dzieci też?

Pojmuję, że to niemożliwe. Za każdym razem przed pochłonięciem, przyjeżdżał wagonik z Miasta.

Z Miasta.

Co pomyśleli ludzie przeczytawszy na ekranie moją wiadomość? Błąd programu, awaria, przekłamanie na stykach? Przecież nie można winić pikseli – wszyscy działali zgodnie z poleceniami słyszanymi w nausznikach.

„Szukajcie SINT…” Mogłam poradzić im coś mądrzejszego. „Nie wierzcie kontrolerom, łowcom…” A skąd niby mają wiedzieć, kto jest łowcą, a kto nie?

Muszę się dostać do miasta. Nie do osady – lecz do miasta. Dlaczego ta prosta myśl nie objawiła mi się wcześniej? Trzeba uprzedzić dzikich. Uratować tych, których się jeszcze da…

Powinnam im powiedzieć, jak jest naprawdę. Oni przecież nic nie wiedzą! Może dojdą do wniosku – oni, nie ja! – że Zakład trzeba unicestwić za wszelką cenę. Zbierzemy wtedy ogromny tłum, przyjdziemy pod ściany Zakładu i… zwyciężymy?

Wstaję – i zatrzymuję się, wtulona w żywiczny pień. Do osady będzie pół dnia drogi. A do miasta? Jak się dostanę do miasta? Przecież dzielą mnie od niego nieprzebyte góry…

Strasznie chce mi się spać.

Idę przed siebie i patrzę pod nogi. Znajduję trochę jagód i grzyby, które mi kiedyś pokazywał Jasny. Jem wszystko, jak leci i na surowo. Natychmiast zaczyna mnie mdlić. Żebym się tylko nie otruła…

Słyszę strumień. Podchodzę bliżej. Strumień jest spory, szerszy od tego, na którym kiedyś ścigaliśmy się z Jasnym po lodzie… Znów te przeklęte wspomnienia!

Kładę się na brzuchu i piję jak zwierzę. Stękam z zadowoleniem. Potem zamykam oczy.

Wszystkie moje nieszczęścia biorą się z tego, że chcę za wiele. Nie dość mi tego, co jest. Chciałam czegoś więcej – i polazłam na wieżowiec, do dzikich. Chciałam czegoś więcej – i poszłam zaatakować Zakład. A przecież miałam wszystko – miłość i…

Do wody wpadają łzy.

Strumieniem płynie na poły zanurzony w wodzie ułamany fragment pnia z jedną jedyną gałęzią. Sama nie wiedząc dlaczego, chwytam za koniec gałęzi i przyciągam drewno do brzegu.

Kawałek pnia. Dokąd płynie?

Puszczam gałąź. Drewno płynie dalej, niespiesznie, majestatycznie i za zakrętem niknie mi z oczu.

Dokąd zmierza ta rzeczułka?

Z jakiegoś powodu myśląc o tym odczuwam podniecenie. Muszę przypomnieć sobie coś bardzo ważnego. Siedzę prawie przy samym Zakładzie, choć powinnam jak najszybciej się stąd zmywać – może się włączyć antyrytm, automaty mogą ruszyć na jeszcze jedno przeszukanie okolicy… a drugi raz nie da się ich oszukać!

Czemu nie gnam gdzie oczy poniosą, w góry?

Szmer strumienia. Przypominam sobie, gdzie ostatnio słyszałam taki szmer. W tunelu, gdzie stoi drezyna napędzana przez te ślimaki!

A podziemny korytarz wiedzie wprost do Miasta…

Skradam się przygięta i przemykam wzdłuż brzegu, jakbym się przymierzała, jak to jest być rzeką. Zakład jest coraz bliżej. Korony rudawych sosen, pod którymi można wszystko ukryć, są coraz rzadsze. A Zarządca ma w swojej centralce ekrany do obserwacji terenu.

Potem widzę drewno, które ugrzęzło na zakręcie i natychmiast się domyślam, co powinnam zrobić.

Woda jest lodowata. Ale w nie takiej już pływałam. Tak jak stoję, w ubraniu włażę do strumienia, który zdążył już stać się niewielką rzeczką i kładę się na pniu, obejmując go ramionami. Pień obraca się wokół podłużnej osi i zanurza mnie w wodzie.

Wydostaję się na powierzchnię burząc muł na dnie. Znajduję na brzegu pustą wewnątrz, giętką łodyżkę. Przecinam ją zębami i robię z niej rurkę. Ponownie kładę się na wodzie, obejmuję pień i oddycham przez rurkę.

Pniak przez chwilę się namyśla, ale w końcu wolno rusza z prądem. Płynie – a ja pod nim. Główny nurt rzeczki jest dostatecznie głęboki, żeby nie wlec mnie po dnie.

Drewno wypływa na otwartą przestrzeń. Przez błonkę wody widzę zbliżające się mury Zakładu. Mam nadzieję, że na małym ekranie nie da się zobaczyć moich wczepionych w drewno dłoni… Pokryte są mułem, czarne i mają barwę mokrej kory… i są kurczowo zaciśnięte. Zimno. Ledwo wytrzymuję.

Rzeka wpływa do specjalnie zrobionej dla niej rury. Robi się ciemno. Rozluźniam chwyt, puszczam pień i wstaję.

Woda sięga mi do pasa. Jest lodowato zimna. Uwolnione od mojego ciężaru drewno płynie dalej i grzęźnie na stalowej kracie.

No przecież! Ślizgając się po lepkim dnie rury podchodzę bliżej. Krata jest stara i w kilku miejscach przeżarła ją rdza. Nie widzę, co jest za nią – wodę zmącił muł i piach, które sama poderwałam z dna. Ale kratę można wyłamać, trzeba ją wyłamać – ona, krata, zamyka mi drogę do miasta!

Chwytam jeden z prętów, zapierając się jednocześnie nogami o drugi. Raz, dwa… trzyyyy!

Pręt lekko się wygina. Ale za to cała krata zrywa się nagle z zawiasów i pada na mnie, wgniatając mnie w wodę. Krztuszę się i parskam.

Pień powoli i majestatycznie płynie naprzód. Trzymam się go i płynę dalej. Nie mam pojęcia, co mnie czeka dalej – oprócz drezyny i kulkowych ślimaków.

Widzę nad głową szyny. Konstrukcja z żelazobetonu. Chwytam i podciągam się resztkami sił. Jeszcze centymetr… Wysuwam nad szyny głowę, potem ramiona, a potem sama walę się na nie niczym wielka ryba.

Wszystko.

W tunelu panuje półmrok. Drezyna stoi, gdzie stała. Poziom cieczy w szklanym kole jest nieco niższy niż za mojej poprzedniej wizyty. Samce kulkowych ślimaków, podługowate szare cienie, drzemią przyssane do matowego szkła.

Zostawiając za sobą kałuże podbiegam do zbiornika na ścianie. Podnoszę wieko. Wygląda że i damy są na miejscu. Trzeba by tylko dolać nieco cieczy do koła.

Tuż obok, w skrzynce bez zamka, znajduję wiszący na sznurku czerpak. Nabieram cieczy ze zbiornika dla samic. Ciecz jest ciężka, bardzo ciężka. Polewam nią ślimaki w kole – natychmiast się ożywiają. Tym samym czerpakiem usiłuję łowić samice, te jednak ześlizgują się z krawędzi i spadają z powrotem do swojego zbiornika.

Szukam w skrzyni jakiegoś bardziej poręcznego czerpaka i znajduję noktowizor z jednym pękniętym szkiełkiem. Dar losu. Wygląda na to, że szczęście znów mi sprzyja. Straciwszy cierpliwość zaczynam łowić samice dłonią. Okazuje się, że wcale nie są niemiłe w dotyku i bardzo piękne – duże i różowe. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak się je wpuszcza do zbiornika z samcami. Po kolei, czy wszystkie naraz?

Przechodzę do koła. Liczę samce. Jest ich z pół setki. Samic powinno być więcej – czy mniej?

Zasycha mi w gardle. Nie mogąc wytrzymać nabieram dłonią wody ze strumienia i piję. Ponownie wyławiam samice, liczę je i układam wprost na platformie drezyny. Próbują się rozłazić. Łapię je jedną za drugą i wrzucam do koła.

Ciężka ciecz zaczyna się kotłować i na jej powierzchni pojawiają się bąble – jakby wrzała. Niemal pionowo wypływa na powierzchnię samiec, a za nim różowa samica. W następnej sekundzie wszystkie ślimaki cała masą napierają na ścianę koła. Nakrywa je fala cieczy, one znów wspinają się wyżej i ponownie nakrywa je fala. Koło się obraca.

Ale platforma stoi w miejscu.

Biorę się w garść. Wkładam noktowizory i uważnie oglądam drezynę. No jasne, żeby koło sprzęgło się z systemem napędu, trzeba je opuścić. Oto odpowiednia dźwignia.

Dźwignia się nie poddaje. Łamię paznokcie. Koło ze ślimakami obraca się coraz szybciej, grzechocze coraz głośniej, w każdej chwili może się tu pojawić Zarządca… Uch! Dźwignia szczęka z wysiłkiem. Koło opuszcza się niżej, sprzęgają się zębate tarcze, napina się łańcuch… Drezyna rusza z miejsca.

Przez kilka chwil stoję i patrzę, jak oddala się nasyp. Jak żelazne wrota Zakładu odpływają w dal. Grzmot kół odbija się od glinianych ścian tunelu. Ślimaki jak oszalałe rwą po śliskiej ścianie. Błyszczą rtęciowe kulki na ich podeszwach. Koło się obraca, ślimaki znów nikną pod wodą, ponownie wyłażą na suche miejsce… a drezyna mknie coraz szybciej.

Kiedy światło w tunelu gaśnie ostatecznie, po raz pierwszy spoglądam przed siebie. W noktowizorze wszystko jest bure i czerwonawe. Widzę ściany tunelu i ginące gdzieś w przedzie szyny.

Im dłużej patrzę naprzód, tym bardziej ulegam złudzeniu, że połknął mnie ogromny wąż. A ja ślizgam się jego przewodem pokarmowym. Wyrastające gdzieniegdzie ze ścian korzenie wyglądają jak żebra. Odwracam się. Siadam na wytartej skórzanej poduszce, plecami do kierunku ruchu. Zdejmuję okulary.

Pachnie wilgocią i pleśnią. Mam mokre ubranie i teraz marznę. Obejmuję ramiona rękami. No proszę. Wszystko się udało, teraz tylko jeszcze troszeczkę…

Ślimaki pomykają po szklanych ścianach, błyskają kulkami na podeszwach, pragną przedłużyć rodzaj. A ja mknę przez mrok podziemnego korytarza. Co mnie czeka w mieście?

I tak usiłując zachować resztki ciepła zapadam w płytką drzemkę. Budzi mnie szczęki szarpnięcie. Kurczowo chwytam za poręcz.

Drezyna gdzieś skręciła.

Co tam szczęknęło pod kołami. Była tam jakaś strzałka, rozwidlenie dróg, czy tylko mi się wydało? Może po prostu na szyny spadł jakiś kamień?

Rozjazd.

Widzę rozwidlenie, mówił Głowacz. Kto był mądrzejszy, on z tymi swoimi prawdopodobieństwami, czy Wilcza Matka, zawsze widząca przed sobą jeden cel i jedną jedyną drogę? Głowacz jest martwy. Ale i Wilcza Matka też już nie żyje. Kto mi teraz powie, co robić?

Zasypiam. Jestem koszmarnie zmęczona – podczas nocy spędzonej na gałęzi nie zmrużyłam oka. Trzęsą mną dreszcze i wszystko mnie boli.

Drezyna jedzie i jedzie. Jak długo tak jeszcze? Wagonik kolejki linowej pełznie prawie całą dobę. Ale on jedzie nie po prostej i porusza się wolniej.

Śpię, trzymając się poręczy. Śni mi się jakaś młoda kobieta. Prowadzi mnie za rękę. Jestem malutka. Byłam wtedy dzieckiem; niedobrze, że pamiętam te czasy dość mętnie. Same urywki. I oczywiście nigdy mi się nie śnią rodzice.

Chcę zobaczyć twarz tej kobiety. Jest za wysoko. Przez cały czas coś odciąga jej uwagę: odwraca się ode mnie oglądając witryny, lub natyka się na znajomego i długo z nim rozmawia, a ja wspinając się na palce usiłuję zajrzeć jej w twarz. W końcu tracę cierpliwość i tupię nóżką: mamo, spójrz na mnie!

Drezyną znów coś wstrząsa, budzę się i chwytam za poręcz. Jeszcze jeden rozjazd? Czy może to część snu? Ślimaki tak się rozpędziły, że wiatr gwiżdże mi w uszach a kurtka niemal wyschła…

W przedzie pojawia się jakieś światło. Podrywam się na nogi: Ileż w końcu przespałam?!

Drezyna zwalnia i podjeżdża do ziemnego nasypu. Wpada na bufory, zbijając mnie prawie z nóg. Szczęka dźwignia i szklane koło unosi się w górę – ślimaki wciąż jeszcze gnają przed siebie, ale część napędowa już się odłączyła.

Zeskakuję z drezyny. Widzę otwarte wrota. Widzę człowieka z latarką w ręce. Kto to jest? Kto mnie tu wita?

– Najeździłaś się? – pyta znajomy głos.

Zarządca świeci mi w twarz latarką.

– Łanio, czy ty mnie uważasz za idiotę? Myślałaś, że pokazałem ci to miejsce po to, żebyś mogła bez trudu uciec? Tam jest labirynt! Pułapka dla durniów!

Uderzam go w twarz. Usiłuję uderzyć. On z łatwością blokuje mój cios i odrzuca mnie, nieomal łamiąc mi rękę. Z ledwością utrzymuję się na nogach.

– Mało ci ludzi, których już zakopano pod ścianami? Przywiedziesz tu innych?

Na ułamek sekundy przed oczami robi mi się bardzo jasno. Odlatuję wstecz i uderzam tyłem głowy o ścianę. Ciepła krew z nosa zalewa mi wargi i podbródek. Dopiero wtedy orientuję się, że on mnie uderzył.

Osuwam się po ścianie. Padam na ziemię. Pokonałam Wilczą Matkę, ale on jest dla mnie za silny. I jego moc jest innego rodzaju.

Idzie ku mnie. Widzę, jak miękko stąpają po pomieszanym z gliną żwirze jego buty. Chcę zamknąć oczy, ale zmuszam się, żeby patrzeć.

Pochyla się. Bierze mnie za kołnierz. Podciąga wyżej… i nagle bierze mnie na ręce.

Żelazne drzwi zamykają się za jego plecami. Ponownie trafiam do Zakładu. Ponownie czuję odrażający zapach żółtej mgły. Ponownie słyszę nienawistny rytm – dudnienie i huk na granicy słyszalności.

Zarządca niesie mnie bez słowa. Niesie tak ostrożnie i delikatnie, jakbym była jego największym skarbem.

* * *

Pojąc mnie słonawą wodą opowiada, jak w młodości ścigał się w tunelach pneumatycznych. Okazuje się, że przed wieloma laty był w mieście system transportu pneumatycznego: wewnątrz wąskich naziemnych i podziemnych tunelów przemieszczano ładunki za pomocą powietrza pod ciśnieniem. Zuchwali chłopcy i niemniej zuchwałe dziewczęta latali po tych tunelach na samodzielnie wykonanych skrzydłach i powietrznych deskach ślizgowych – jak zrozumiałam, właśnie tam, w tych pneumatycznych tunelach zrodziła się sztuka lotu, którą później opanowali dzicy mieszkańcy wieżowców.

A Zarządca, który jeszcze wtedy nie był Sercem Zakładu, latał razem z nimi.

Było to niebezpieczne, znacznie bardziej niebezpieczne, niż dzisiejsze loty dzikich. Pneumonauci – a było wśród nich wiele dziewcząt – często ulegali kontuzjom, a nawet ginęli, pękały im bębenki i broczyli krwią z nosów. A jednak się ścigali – latali w wąskich tunelach, na ułamek sekundy wyprzedzając kupę lecących za nimi worków czy paczek, zawsze z wiatrem w zawody, zawsze starając się wygrać za wszelką cenę – a zwycięzcą zostawał ten, który docierał do mety pierwszy bez skaleczeń czy złamań.

Zarządca opowiadał mi wszystko ze szczegółami: jak robiono skrzydła, jak wygładzano ślizgowe deski, jak to wszystko razem działało – a ja doskonale wiedziałam, że nie kłamie. On rzeczywiście tam był i przeżył. I latał najpewniej jako jeden z pierwszych.

Leżę i słucham. Nie zadaję żadnych pytań. Nie mogę mówić: mam silną gorączkę, głowa ciąży mi jakby była odlana z ołowiu, z oczu płyną mi łzy – wcale nie dlatego, że płaczę. Po prostu łzawią mi oczy. Wszystkie moje rany i zadrapania się zaogniły – on smaruje je jakąś maścią. Poi mnie i karmi łyżeczką. Nosi mnie na rękach do wygódki. Nie mam sił na sprzeciwy. I co bym zresztą bez niego zrobiła?

– Ekran w zasadzie nie powinien był wytrzymać. Po prostu złapałaś odpowiedni wiatr. To bardzo trudne i rzadkie.

Zaraz zapyta, kto mnie tego nauczył. Nie powiem, nawet gdyby mnie wziął na męki.

Ale on o nic nie pyta. Opowiada, wciąż tym samym beznamiętnym głosem, że najtrudniejszy był nie start, a finisz. I długo opowiada mi o dziewczynie, która tak uporczywie usiłowała go zawsze wyprzedzić, że niekiedy podejmowała szaleńcze ryzyko.

– Zginęła? – pytam ochrypłym głosem.

– Nie, coś ty! Potem… wyszła za mąż. Urodziła chyba dziecko, dziewczynkę.

Milknie.

Jego dłoń spoczywa na moim czole. Nie mogę jej zrzucić. Jej dotyk koi ból.

– Pamiętasz swoich rodziców?

Mniej więcej o to samo pytał mnie kiedyś Rimus. Stary Rimus, ze sklepu z instrumentami perkusyjnymi.

– Pamiętasz?

– Mgliście…

– Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna… została potem twoją matką. Jesteś do niej podobna.

– Naprawdę?

– No… tak. Od razu to zauważyłem, kiedy zobaczyłem cię na tamtym śmietniku… obok tych dilerów. Nienawidzę tych bydlaków!

– A twoja żona… – ciężko mi mówić. – Ona… nie ścigała się w pneumotunelach?

– Nie, była typową sintetką… Cichą. Nieśmiałą. Ta dziewczyna z tunelu była jak trawa, która przebija się przez asfalt. A moja żona była jak kwiatek na otwartej przestrzeni.

Milczę.

Obejmuje mnie. Przytula do siebie. Słyszę jego serce.

– Wiesz… kiedy się ścigasz w tunelach pneumo, bardzo ważne jest, jaką o sobie śpiewasz pieśń. W końcu nie wszystko zależy tylko od szybkości reakcji, czy umiejętności. Bywało, że i doskonale wyćwiczonych rozmazywało o ściany jak pierogi – razem z ich reakcjami. Ale ważny był wybór pieśni. Wierzysz mi?

Myślę. Głowacz śpiewał o sobie, gdy polował albo walczył. I Wilcza Matka chyba też.

– A ja miałem bardzo prostą piosenkę – mówi Zarządca. – Taką, która nigdy mnie nie zawiodła.

Wcale mi się nie spieszy, żeby uwolnić się z jego rąk. Może dlatego, że zupełnie już osłabłam. A może po prostu nie chcę.

Zarządca zaczyna ni to śpiewać, ni to recytować przeciągle i melodyjnie:

– Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” I tak dalej… – Urywa, trochę wstydliwie.

Piosenka dziwna i trochę śmieszna. Nigdy wcześniej jej nie słyszałam, ale z miejsca zapada mi w pamięć: „…nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” Łapię się na tym, że powtarzam słowa samymi wargami.

Zarządca lekko rozluźnia uścisk rąk. Patrzy na mnie z góry.

– Nie zostawiaj mnie, Łanio – mówi bardzo cicho. – Jesteś ostatnią radością w moim długim, niedobrym życiu. Nie uciekaj ode mnie. Bardzo cię proszę.

* * *

Śni mi się, że lecę w sprężystym potoku powietrza wzdłuż mrocznego tunelu. Na ścianach płoną jaskrawo żółte lampy, które szybko zlewają się w ruchu i przeistaczają w dwie jasne smugi z prawej i lewej strony. Na wirażach deska-skrzydło zgrzyta o ściany, wyrywając z nich snopy iskier. Przypomina to trochę mój wyścig z Jasnym po zamarzniętym strumieniu, ale jest znacznie bardziej niebezpieczne.

Wiem, że wyprzedzam rywala o kilka setnych sekundy; dyszy mi w kark, a gdy przelatujemy obok kolejnej lampy, widzę na ścianie jego cień.

– Nie dogonisz mnie!

Wiem, kim on jest. Ale nie pozwolę mu się jeszcze raz pojmać. Niech sobie śpiewa tę swoją piosenkę do zachrypnięcia.

– Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…

Chwytam strumień powietrza, próbuję stać się jego częścią i dotrzeć do mety najkrótszą drogą. Niekiedy strumień podrzuca mnie pod sklepienie, niekiedy opuszcza do samej betonowej posadzki, ale gdy dotknę jednego lub drugiego, natychmiast stracę szybkość. Lecę oszalała lotem, miganiem świateł, wolna i swobodna…

I nie wyrobiwszy się na zakręcie, uderzam w ścianę.

Budzę się oblana zimnym potem. Wokół mnie jest beton, żelazo i zamknięte drzwi.

Jestem w więzieniu.

* * *

Wagonik kolejki linowej przybliża się do wejścia na transporter. Widzę jego dach – daleko w dole.

Wagonik wjeżdża do tunelu. Mam sześć minut, zanim przewoźnik wyprowadzi zmianę i zanim automaty odbiorcze porównają zielone słupki z innymi, wysłanymi z SINT-u przy załadunku. Załadowano tylu to a tylu ludzi – wyładowano tyle to a tyle jednostek paliwa o ogólnej pojemności takiej to a takiej, zabezpieczającej tyle to a tyle procentów obciążenia rozkładacza. Jeżeli cyfry się zgodzą, przewoźnik odjedzie z powrotem, pieszcząc przenośny akumulator, w który załadują mu kilka porcji. Jeżeli nie – odjedzie bez akumulatora. Tak czy owak, zostanie mi pięć minut do powrotnej odprawy wagonika.

Rzucam w dół linę. Leci rozwijając się w locie i na koniec zwisa, sięgając niemal wylotu tunelu. Bardzo długo obliczałam jej długość – nie mogę dopuścić do tego, żeby zobaczył ją przewoźnik wagonika. Zostały cztery minuty. Ostrożnie spuszczam się z wąskiego parapetu, na którym przesiedziałam kilka godzin, i przebierając rękami odpycham się nogami od ściany, zaczynając zejście.

Udało mi się prawie całkowicie odzyskać siły po chorobie. Prawie. Sekundy biegną, a ja opuszczam się metr za metrem coraz niżej. Powiązałam na linie supły i według nich oceniam odległość. Staram się oddychać jak najciszej, ale serce wali mi w piersi niczym młot.

Dotarłszy do ostatniego, największego węzła, zatrzymuję się. Wiszę na odchylonej od pionu ścianie Zakładu, wprost nad wejściem. Metr pode mną nikło połyskuje lina nośna wagonika. Buczy generator – zasadniczo pracuje niemal bezgłośnie, ja jednak podczas wielu spędzonych w Zakładzie dni nauczyłam się odróżniać jego głos pośród wielu innych. Do odjazdu wagonika pozostały pojedyncze sekundy, zmiana zaraz zejdzie na taśmę ostatniego transportera…

Słyszę cichy dziewczęcy głosik:

– A teraz dokąd?

– Na taśmę – mówi miękki, prawie pieszczotliwy głos, to oczywiście przewoźnik. – Tam jest ruchoma droga, sama zawiezie was dokąd trzeba.

– A dokąd trzeba?

– Sama zobaczysz! Ja po prostu muszę wracać, tu wszystko jest wyliczone w czasie, sama rozumiesz…

Jego ostatnie słowa zlewają się ze stukiem drzwi kabiny. Pot leje mi się po plecach. Darujcie, chłopcy i dziewczęta, dziś niczego nie mogę dla was zrobić! Wybaczcie mi!

Lina drga. Z tunelu wylania się dach wagonika. Zamarudziwszy tracę bezcenną sekundę i już wyjeżdża karetka – jeżeli zeskoczę teraz, nawinie mnie na blok. Jedyne co mi zostaje, to odczekanie kolejnej sekundy i wtedy…

Rusza transporter. Ścianami Zakładu wstrząsa ledwo odczuwalna wibracja – rozkładacz szykuje się do rozruchu. Kiedy karetka wyjeżdża spode mnie, rozluźniam chwyt i miękko zeskakuje na dach kilka centymetrów od liny nośnej.

Jakkolwiek staram się tego uniknąć, rzuca mną do tyłu. Wagon lekko się zakołysał. Czy przewoźnik mógł tego nie zauważyć? Zaraz wrzaśnie: „Maszyna stop! Sprawdźcie, co z dachem!".

Blok skrzypi. Padam na dach wprost pod liną – twarzą w dół, nogami w stronę zakładu. W kabinie przewoźnik z pewnością patrzy pytająco w dach. Czy przyjdzie mu do głowy, żeby podnieść luk i sprawdzić?

Skrzyp się urywa. Karetka wchodzi w rytm roboczy: bloki toczą się po linie jak przewrócone koła po przewróconych szynach. Wagon lekko się kołysze. Przewoźnik milczy. Leżę i usiłuję stać się płaską jak chusta. Zakład z każdą chwilą odpływa w dal.

Podczas ostatnich dni naruszyłam ustaloną z Zarządcą tradycję wspólnego odbioru zmiany. On wie, że teraz, gdy przyjeżdża wagonik z miasta, kryję się w mrocznych korytarzach i zaszywam gdzieś w mroku. Niech mnie teraz poszuka: w zwykłych skrytkach, w podziemnym tunelu, na platformie odgromnika. A ja tymczasem będę już daleko…

Odwracam lekko głowę.

W górach już jesień. Widzę sine, zielone, różowawe łańcuchy. Widzę ten ogromny świat takim, jakim go widzą najbardziej śmiałe z ptaków.

Widzę sznury przewodów na prawo od podniebnego szlaku kolejki, po których płynie do miasta energia. Na prawo i na lewo od linii ciągną się czerwono-żółte zbocza porośnięte krzakami. Bardzo, bardzo długo zasiedziałam się w Zakładzie…

Ale wyrwałam się na wolność!

Słońce opada ku zachodowi. Jeszcze jest ciepło. Dach wagonika jest prawie gorący – był w drodze cały dzień, nieźle się nagrzał, a podczas sześciominutowego przestoju w tunelu nie zdążył się ochłodzić. Od karetki ciągnie zapach smaru. A z dołu unosi się woń gór, lasu, liści i igliwia.

Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju i ciszy jak góry wokół? Wszystko na świecie jest energią. Spalane drwa oddają energię Słońca, którą jako drzewa gromadziły przez całe życie. Ludzie żyją grzejąc się przy ogniu, żywią się świeżą dziczyzną albo bezpłatnym makaronem, ale energię czerpią z zupełnie innych, niekiedy bardzo dziwacznych źródeł; tak mniej więcej mówił Zarządca. Nawet nie zapytałam, jak ma na imię. Przecież z pewnością jakieś ma. Nie powiedział, a ja się nie domyśliłam, żeby zapytać…

Słyszę, jak przewoźnik łazi po kabinie. Ciepły dach wagonika szybko się ochładza, ale mimo wszystko wciąż się czuję, jakbym leżała na patelni. A on w każdej chwili może podnieść luk i mnie zobaczyć.

Oglądam się na Zakład: w świetle zachodzącego słońca widzę tylko jego zarysy, straszne zarysy betonowego sarkofagu. Pora przedostać się nieco niżej.

Szykowałam się do ucieczki od wielu dni i nocy. Obserwowałam wagoniki. Wiem, że są tylko dwa i kursują kolejno. Kiedyś załadowano mnie do jednego z nich. Drugi – właśnie ten – różni się od tamtego jedynie tym, że pod dnem ma wielkie żelazne uchwyty.

I na nich właśnie oparłam swoje rachuby.

Oczywiście niełatwo będzie przetrwać całą drogę siedząc na żelaznym uchwycie pod wagonikiem. Ale trafiały mi się już i noclegi na drzewach – czyżbym nie mogła wytrzymać doby na żelaznej rurze? Teraz nie zima, a prawie lato – choć noce jeszcze bywają chłodne. Mam ze sobą rzemienie i karabińczyki – mogę się i przywiązać i nawet pospać. A najważniejsze, że tam, na dole, nikt mnie nie znajdzie. Nawet jeżeli przewoźnik zacznie specjalnie przeszukiwać wagon, pod dno nie uda mu się zajrzeć, komu zresztą przyszłoby to do głowy?

Wyobrażam sobie, jak przewoźnik usiłuje wcisnąć łeb w otwór sraczyka – tylko w ten sposób mógłby obejrzeć spód. Uśmiecham się. Niechby tak utknął, głową w tej dziurze. Niechby tak przejechał całą drogę…

Wagon mija pierwszy wspornik. Zaczyna się kołysać, co akurat teraz mi odpowiada – podnoszę się na czworaki i wstrzymawszy oddech przekradam się ku tylnej ścianie wagonika: nie ma w niej okna, a raczej jest, ale zamazane farbą. I jest na niej żelazna siatka. Okropnie zgrzyta, gdy na niej zawisam. Zamieram w bezruchu. Na szczęście skrzypią także i bloki, zaciskając zęby zsuwam się jeszcze niżej, znajduję oparcie dla stóp – wiem, że powinno być tu coś w rodzaju stopnia… O, jest… Oddycham głęboko. Teraz zostało już niewiele, drobiazg: trzeba chwycić za ten stopień rękami. Zawisnąć nad przepaścią. I ostrożnie przedostać się na pierwszą poręcz.

Wiszę jak na drążku. Pode mną zbocze – zielonkawe sosny, wysokie… znaczy minęliśmy rudy las wokół Zakładu. Widzę każdy wierzchołek. Jeśli spojrzę uważniej, mogę zobaczyć wiewiórkę na szczycie, i sójkę, i…

A poręczy nie ma.

Przetarłabym oczy, gdybym miała wolne ręce. Nie ma poręczy! Żeby obejrzeć wagon od dołu, musiałam włazić w brudne, zasnute tym obrzydliwym dymem tunele, wyłamywać resztki popękanego betonu ze starych otworów w żelaznym rusztowaniu, przeciskać się przez wąskie szczeliny – po to, żeby spojrzeć od dołu na ten przeklęty wagonik…

Poręcze były. Z pewnością je wyłamało, gdy wagonik niezbyt szczęśliwie wylądował na stacji przeznaczenia w SINT-cie. Z pierwszej zostały pieńki nitów. A druga tak się wygięła, że można się na niej tylko powiesić. Ale to i tak nie ma znaczenia – bez pierwszej i tak się do niej nie dostanę…

Niewiele brakowało, a rozluźniłabym uchwyt. Płoną mi dłonie – ledwo na nich zdążyła narosnąć nowiutka, delikatna skóra.

Wspornik został daleko w tyle. Co teraz?

Biorę się w garść – w przenośni i dosłownie. Ponownie się podciągam. Umieszczam na stopniu kolano. Chwytam dolną krawędź metalowej siatki. Na dachu jest oczywiście wygodniej…

Może przewoźnik tu nie zajrzy? Może się teraz doładuje, z pół godzinki pocieszy się życiem i palnie się spać?

Ściemnia się.

W półmroku ponownie wciągam się na dach i układam jak najdalej od luku. Nad górami unosi się mgła. Raz czy dwa widzę w dole jakiś ogieniek. Może siedzą przy nim pastuchy, warzą wieczorną kaszę? A może tańczą Arkan…

W miarowe poskrzypywanie karetki wplata się ostry dźwięk. I niemal natychmiast słyszę przestraszony głos przewoźnika:

– Tak?

Odpowiedź jest zniekształcona przez zakłócenia. Ale mimo to poznaję głos. I mocniej wciskam się w dach.

– Nie – stwierdza przewoźnik nieco zachrypniętym głosem. – Tu nikogo nie ma. Znaczy, oczywiście popatrzę… Ale przecież ich odebrano zgodnie ze spisem!

Ponownie słucha głosu z odbiornika.

– Tak – mówi już mocno ochryple. – Oczywiście. Zaraz sprawdzę na dachu…

Odpełzam wstecz. Chwytam żelazną siatkę – skrzypi i grzechocze, ale nie zwracam na to uwagi. Spuszczam się w dół i zwisam na rękach… To wszystko, co mogę zrobić. Jest noc, a ja wiszę pomiędzy niebem i ziemią. Jeżeli przewoźnik nie wytęży wzroku, to może mnie nie zauważy.

W uszach wyje mi wiatr. Przez ten jęk słyszę, jak otwiera się klapa luku. Potem pojawia się światło – promień kieszonkowej latarki.

– Tu nikogo nie ma – mówi przewoźnik do mikrofonu. – Powtarzam, na dachu nikogo nie ma.

Zatrzymuje się wprost nade mną. I najwyraźniej dla spokoju sumienia opuszcza promień w dół. Snop światła oświetla mnie i tnie po oczach. Widzę niebieski krąg z białą spiralą w centrum – poblask w na poły oślepionych oczach. Twarzy przewoźnika nie widzę. I bez tego wiem, że widzi mnie jak na dłoni.

No co, rozluźnić palce?!

– Nikogo tu nie ma – powtarza przewoźnik po długiej jak wieczność pauzie. – Pusto.

CZĘŚĆ CZWARTA

Do Miasta przybywamy rankiem następnego dnia. Nad molochem unosi się mgła – nie żółta, jak nad Zakładem, ale zwyczajna, szarobura, smog, jaki często zawisa nad miastem. Nie bardzo go lubię, ale dziś jest moim sprzymierzeńcem. Wybrawszy odpowiedni moment zeskakuję na dach jakiegoś budynku – wagonik opuścił się tak nisko, że spadam z wysokości trzech, może pięciu metrów.

Ląduję względnie miękko. Siedzę i czekam, aż mi przejdzie ból w odbitych stopach. I myślę w szalonym tempie, co dalej.

Nie dowiedziałam się, jak nazywał się przewoźnik i kim był. Przez całą drogę leżałam na dachu, on zaś siedział w kabinie i milczał. I tylko – gdy już niemal byliśmy nad miastem – leciutko stuknął w dach, jakby dając mi znać, że pora się zmywać.

Wstaję. Wciągam głęboko w płuca wilgotną mgłę. Jestem w Mieście. Jestem w domu…

* * *

Pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę, jest duża liczba patroli na ulicach. Energopolicaje chodzą po dwu, a nawet czterech, w pełnym rynsztunku bojowym, od czasu do czasu zatrzymując niektórych przechodniów i żądając kodu obywatelskiego. A mój dawno został anulowany – w żadnym razie nie mogę im podpaść. Idę, rozglądam się na wszystkie strony jakby nigdy nic, ale na widok patrolu natychmiast daję nura w boczną uliczkę albo bramę. Droga do rejonu wieżowców, i tak daleka, zajmuje mi cały dzień.

Wieżowce wznoszą się ponad miastem, ich wierzchołki toną we mgle. Na ich widok zaczynam się denerwować. Wszystko, co stało się podczas minionej doby nie chce mi się pomieścić w głowie. Wczoraj o tej porze wisiałam na ścianie Zakładu czekając na odjazd wagonika, a dziś – już niedługo – zobaczę swoich. Dzikich. Aleksa, Maura. Przepiórkę. Loszkę. Wszystkich.

Dopiero teraz zaczynam pojmować, jak bardzo jestem zmęczona. Przysiadam na krawędzi trotuaru. Natychmiast podjeżdża do mnie uliczny rozwoźnik i wkłada mi w dłoń karton z napojem energetyzującym. Pociągam spory łyk; rozwoźnik jedzie dalej: niski powozik na trzech gąsienicach, jeden na poły ślepy sensor i szczelina na kartę z marszrutą. Piramidka kartonowych pojemników z napojem niebezpiecznie przechyla się na bok.

Wokół snują się przechodnie. Zwykli ludzie. Co chwila napominam samą siebie – mam ochotę chciwie wpatrywać się w ich twarze, pytać o coś, zwrócić na siebie ich uwagę. Stęskniłam się za nimi. Rozpiera mnie wprost wiedza, która im przyniosłam. Która, być może, zmieni ich życie. Choć raczej wątpliwe, czy ich uszczęśliwi…

Rzucam karton drinka w okrągły wylot paszczy pojemnika na śmieci. Nadlatuje wiatr, porywa lekki kartonik i wlecze wzdłuż chodnika.

– Naruszenie porządku publicznego!

Ledwo się wstrzymuję, żeby nie drgnąć. Czwórka policjantów – w hełmach, z tarczami i uzbrojeni jak do walki z tłumem. Jeden ma mnóstwo naszywek na rękawie – najpewniej jest sierżantem lub innym ważniakiem.

– Czemu rzucasz śmieci obok pojemnika?

– To wiatr – mówię. – Zaraz podniosę.

Pochylam się, żeby podnieść karton, on jednak przydeptuje go stopą.

– Czemu nie w pracy?

– Pracuję jako piksel – mówię pierwsze, co mi przychodzi do głowy. – Jeszcze nie czas.

– Jako piksel – unosi brwi. – Podaj kod obywatelski.

– Zaraz… – mamroczę. Udaję, że sięgam za pazuchę i zanurkowawszy pod jego łokciem rzucam się do szaleńczej ucieczki.

– Stój!

Poczuwszy grzbietem niebezpieczeństwo ostro rzucam się w lewo. Obok mojego prawego ramienia przelatuje… nie mogę się nawet zorientować, co to było. Podmuch wiatru? Wystrzał z porażacza? Jak oni mogą strzelać do spokojnych obywateli?!

Drogę zagradza mi riksza. Przeskakuję przez powóz i rzucam się za róg w prawo. W lewo. Ponownie w lewo. Z prawej kusi ciemny wylot bramy.

Podnoszę głowę. Gładka ściana bez okien, w szczelinach tu i ówdzie rosną mech i bladozielona trawa.

Policjanci zjawiają się po dwudziestu sekundach. Oczywiście natychmiast rzucają się do bramy. Łoskot buciorów cichnie.

Cichutko złażę ze ściany i co sił w nogach gnam w przeciwległą stronę.

* * *

Na schodach wieżowca hula wiatr. Zasypuje ślady drobnym piaskiem. Po minięciu trzydziestego piątego piętra umyślnie znajduję wszystkie czujki i zrywam co do jednej. Niech wyjdą mi na spotkanie. Ale się zdziwią!

Nikt jednak nie nadchodzi.

Wspinam się coraz szybciej. Zaczynam łapać zadyszkę. Mimo wszystko ta cholerna choroba nielicho mnie podcięła… wydostaję się na sto pierwsze. Stąd już można by bez trudu wjechać do Gniazda z pomocą Liftera.

Zaglądam w wylot szybu windy. Ciągnie stamtąd chłodem i smrodami nieczystości.

Robi mi się straszno.

– Maur!

Echo podchwytuje okrzyk i zaczyna go przerzucać z piętra na piętro.

– Aleks! Przepiórka!

– Kogo wołasz? – pyta łagodnie nieznany mi głos.

Natychmiast się odwracam.

Na schodach, zamykając drogę w dół, stoi człowiek w nieco dziwacznym, czarnym garniturze. Dolną część twarzy ma spowitą w chustę. W rękach trzyma maleńką, płaską walizeczkę.

– Po co wlazłaś tak wysoko? – Jego oczy uśmiechają się. – Co, życie ci zbrzydło? Chcesz skoczyć z wieży?

Patrzę na niego i milczę. Życiojad. Według legendy – drań żywiący się niedokończonymi życiami samobójców. W rzeczy samej, pomagier dilerów, wyciskający resztki energii sintetów, którzy postanowili skończyć ze sobą.

Patrzy na mnie bardzo uważnie. Jego oczy przestają się uśmiechać. Najwyraźniej poprzednie ofiary zachowywały się inaczej. A w każdym razie – inaczej patrzyły.

– Znam pewnego człowieka – mówię. – Takich jak ty rozgniata o ściany. Jak karaluchy.

– Może mi go przedstawisz? – w jego głosie słychać pełną nienawiści drwinę.

– Nie – mówię z żalem. – On jest teraz daleko stąd. Ale mogę cię pozdrowić w jego imieniu.

– Spróbuj – mówi drań. – Maleńki dzielny ptaszek zaleciał tak wysoko, że…

Stoję o kilka stopni wyżej. On się nie rusza i nie spodziewa się ataku. A ja… przypominam sobie tych kilka lekcji, które swego czasu wpoił mi Głowacz.

Podskakuję i z całej siły uderzam go nogami w pysk. Niespodziewane uderzenie rzuca go na plecy. Ląduję mu na piersi i zrywam chustę z gęby.

Ma zwykłe usta. Żadnej dziury, przez którą zgodnie z legendami powinnam zobaczyć jego czaszkę od środka. Ale wargi mu zakrwawiłam. Zrzuca mnie z siebie. Odlatuję w bok i natychmiast podrywam się na nogi.

Krążymy po podeście. Ma rwący się, nieprzewidywalny i bardzo nieprzyjemny rytm. Obraca się tak, że za moimi plecami otwiera się okienny prześwit.

– Straciłem przez ciebie porcję – mamrocze życiojad. – Trzeba będzie cię wypieprzyć… tak jak stoisz…

I rzuca się, żeby mnie wypchnąć przez okno. Przechwytuję jego ruch, przedłużam zaczętą trajektorię i przerzucam czarne ciało przez niski parapet. Z rykiem wściekłości usiłuje chwycić powietrze. W ułamek sekundy później niknie we mgle.

* * *

Powyżej setnego piętra natykam się na śmieci ze spustoszonego gniazda: potłuczone naczynia, skrawki odzieży… Połamane meble.

Wewnętrzne wejście do gniazda Przepiórki – luk – otwarty na oścież.

Wchodzę.

Wszystkie okna porozbijano. Ślady pogromu zaniosło już kurzem. Pordzewiałe szpule, zetlałe liny, połamane skrzydła. Wygnieciona kanapa leży przewrócona na boku. Blaszana bańka też leży na boku. Stoczono tu bitwę – i to zaciekłą…

Stoję pośrodku tego wszystkiego z opuszczonymi rękami. Myślę tylko o jednym: nie powiedziałam przecież jemu ani słowa. Ani słowa o dzikich, nic o wieżowcach!

I mimo wszystko wiem z całą pewnością, że to wszystko przeze mnie. Wszystko przez rozbłysk reflektorów w „Zerwanym Dachu". Albo przez ten mój skok z daszku wagonika w śnieg. Albo przez nasz atak na Zakład…

Czyżby ich wszystkich wyprawiono do „przeróbki"?!

Przez kilka długich chwil stoję w drzwiach na nieistniejący już balkon. Tych samych, z napisem „Serdecznie witamy!" W dole – ledwo widoczne we mgle Miasto. Naprzeciwko drugi wieżowiec, na jego dachu jest sąsiednie gniazdo. Nawet poprzez mgłę widać czarne plamy kopciu i sadzy wokół każdego z okien: tam, wewnątrz, z pewnością wszystko spłonęło do cna.

W tej chwili jestem bliska śmierci, jak nigdy przedtem. Nie chcę żyć. Postanawiam skoczyć…

Dziwna sprawa, ratuje mnie wspomnienie o Zarządcy. „Człowiek dzikiej energii nigdy nie skończy ze sobą z rozpaczy…”

Nie rzucę swojego życia ot tak, na wiatr. Doskonale wiem, do czego mi ono potrzebne.

* * *

Godzinę energii przeczekuję za szyldem niewielkiej kafejki.

Z początku ulice pustoszeją. Promień latarki ostatniego rowerzysty spływa po szyldzie i sprawia, że świeci na biało. Słyszę sapanie tego człowieka – spieszy mu się, jest spóźniony, prawie zrozpaczony…

Robi się ciemno i cicho na pięć długich minut. A potem zaczyna bić miejski zegar. Odgłosy jego uderzeń grzęzną we mgle: bummmm… bum… Smętny, ale chwytliwy rytm.

Potem na kilka sekund zapada cisza.

Nagle nad szyldem, wprost nad moją głową, otwiera się okno i silny męski głos zaczyna basem pieśń. Śpiewa wspaniale. Z uczuciem. W głosie dźwięczy radość życia – tej radości wystarczy mu na kilka godzin. A życia – mizernego i szarego jak portki strażaka – do następnej północy. Ale teraz żyje i oddycha pełną piersią.

Na ulice wylęgają ludzie. Wszyscy są w doskonałych nastrojach. Wszyscy się kochają. Przejeżdżają wrotkarze. Wielu ludzi ma świecące, połyskliwe włosy, prawie wszystkie dziewczyny mają świetlisty makijaż, a chłopcy płonące ogniście tatuaże na nagich ramionach. Migają odbłyśniki na ubraniach. Chłopcy i dziewczęta całują się. Płoną im oczy, ale nie ze szczęścia – to fosforyzujące krople o nazwie „Spojrzenie Nocy"…

Siedzę za szyldem i myślę: może tym ludziom właśnie dostała się cząstka głuchoniemego Loszki? Albo maleńkiego syna Przepiórki? Malec miał w sobie mnóstwo dzikiej energii… chęci życia, męstwa… na całe życie. Na całe życie, którego nie dano mu przeżyć…

Ocieram łzy grzbietem dłoni. W rzeczy samej, kto mi powiedział, że wysłano ich do Zakładu? Może zdołam ich jakoś odbić?

Biorę się w garść i budzę w sobie nadzieję. Co prawda rozum mi podpowiada, że gniazdo Przepiórki zostało rozgromione kilka miesięcy temu. Może jeszcze wtedy, gdy byłam Wilczą Matką trzech rodów i kochałam Jasnego…

* * *

Witryna sklepu Rimusa jest zastawiona manekinami w różnokolorowych ubraniach. Zwalniam kroku. Może to inna ulica?

Nie, adres jest ten sam. Poznaję nawet klamkę na drzwiach.

Wewnątrz jest duszno, pachnie kurzem i kosmetykami. Zza szeregu manekinów wysuwa się jakaś trzydziestoletnia mniej więcej kobieta; na mój widok z jej warg spełza zawodowy uśmiech.

– Droga pani, pomyliła pani sklepy. Niczego tu pani nie kupi.

– Bo niczego nie potrzebuję. – Jestem zbyt zmęczona, żeby poczuć urazę. – Szukam poprzedniego właściciela sklepu. Nazywał się Rimus. Handlował bębnami i instrumentami perkusyjnymi.

– Bębnami? – babsko udaje zdziwienie, choć doskonale wie, o czym mowa. – Sekundeczkę…

Ponownie znika za plecami manekinów. Rozglądam się dookoła. Wszystko zostało, jak za Rimusa, nawet półki są te same. Tylko teraz leżą na nich bele kolorowych materiałów. A tam, gdzie stała perkusja, tłoczą się manekiny… stoją ramię przy ramieniu. W ich plastykowych uśmiechach czai się coś złowrogiego.

– Jak się pani nazywa? – pyta niewidzialna za plecami manekinów sprzedawczyni.

– Ja? Łania? – odpowiadam machinalnie. – Szukam Rimusa…

I dopiero teraz, usłyszawszy swoje imię i imię mojego przyjaciela pojmuję, skąd wionie niebezpieczeństwem. Kobieta wynurza się zza manekinów z uśmiechem na ustach, ale ja już na nią nie patrzę – rzucam się ku drzwiom.

Za późno.

Wszystko powtarza się jak w strasznym śnie. Jak wtedy, w aptece, gdy kupowałam lekarstwo dla syna Przepiórki. W drzwiach stoi dwóch. Patrzą mi prosto w oczy. Jeszcze jeden, niespiesznie odtrącając manekiny, wychodzi z bocznej kanciapy.

Zamykam oczy. Nie czuję na karku tchnienia śmierci – rozkazano im wziąć mnie żywą. No, zobaczymy…

Dwaj przy drzwiach dopiero zaczynają ruch, ich rytmy są zwolnione. Ten, co wyszedł zza manekinów nie idzie krokiem wojownika, ale jak myśliwy. Jego prymitywny rytm trochę wzbogacają gładkie, puste wewnątrz manekiny; padając popychają się wzajemnie i wychodzi z tego przyjazny, przeciągły grzechot.

Przypadam do podłogi i obracam się wokół swojej osi jak bąk, podcinając nogi temu, który stał za moimi plecami. Jeden ze stojących w drzwiach podnosi rękę z porażaczem – zbyt wolno. Porażacz leci w kąt. Rozlega się wycie sprzedawczyni – właśnie wycie: wszystko, czego jest świadkiem jest dla niej czymś dzikim i koszmarnym, jakbym nagle przeistoczyła się w szalejący pośrodku jej sklepu huragan.

Pozbawiony broni policjant ślizga się na jakiejś szmatce i pada na ziemię. Obok niego wali się manekin. Odlatuje gdzieś kędzierzawa, uśmiechnięta wrednie głowa – pięknie się toczy podskakując, w tym ruchu jest rytm i styl.

Trzeci przeciwnik jak przedtem stoi w drzwiach. Czekam, żeby się na mnie rzucił, on jednak nie rusza się z miejsca. Mija sekunda. Mam jeszcze czas, ale już bardzo niewiele… Wysuwa wargi, jakby się ze mną drażnił, chcąc mi przesłać pocałunek. I z tych jego warg – a raczej z zaciśniętej pomiędzy nimi rurki – wylatuje maleńka strzałka, która wbija mi się w policzek.

Paralizator.

Natychmiast uginają się pode mną kolana, choć jeszcze stoję; krusząc szkło rzucam się w okno wystawy. Nogi jeszcze mnie niosą… ale słabną z każdą sekundą… w chmurze szklanych rozbryzgów wypadam na ulicę, skręcam za róg…

I padam.

* * *

Podnosi mnie nie troszcząc się o kompanów i pakuje do policyjnego pojazdu. Sam siada na pedałach. Wciska je z całej siły i targa sznurek syreny; nad ulicami po których jedziemy niesie się dzikie wycie. Ludzie szybko usuwają się z drogi. Jedzie policja… wiezie ważną zdobycz!

Doskonale wiem, co się ze mną dzieje. Tyle że niemal nie czuję swojego ciała. Mogę zginać i rozginać palce, ale to wszystko. Policzek ugodzony strzałką jest zimny i twardy jak lód. Odmrożony. Leżę na plecach i widzę tylko górne piętra domów. Mgła gęstnieje. I dlatego nie mogę się zorientować, po jakich ulicach mnie wiozą.

Syrena cichnie.

Godzina energii się kończy, ludzie znikają już z ulic. Nie słyszę już śmiechu, głosów ani tupotu kroków po asfalcie. Wkrótce nadejdzie ranek. Słyszę krótki, suchy zgrzyt: policjant wciska pedał hamulca. Jesteśmy na miejscu?

Wstaje z siodełka i pochyla się nade mną. Jego twarz kryje się pod kaskiem – widzę tylko błysk oczu w przeziernikach.

– Ty jesteś Łania?

Mogę tylko opuścić powieki na znak potwierdzenia.

– Co było na bębenku, który ci podarował Rimus?

Milczę. Trzepoczę tylko powiekami.

– Możesz już mówić – cedzi przez zęby mój pogromca. – No dalej, przypomnij sobie, co było na bębenku! A może nie wiesz?

Zaciskam lekko wargi. Ruszam językiem. Nie bardzo mogę mówić… wychodzi mi jakieś beczenie…

– … ilk.

– Co?

– W… ilk – w końcu zdołałam to jakoś wykrztusić.

Widzę, że oczy policjanta otwierają się szerzej. Powoli podnosi osłonę. Ma około dwudziestu pięciu lat. Do czoła przylgnął mu kosmyk czarnych włosów.

– Jak się nazywał ten, co cię… załadował? – pyta szeptem.

Nie od razu pojmuję, o kim on mówi.

– Ste… Stefan. Łowca.

– Niemożliwe… – odpowiada policjant z niemal zabobonnym lękiem. – Niemożliwe… Czyli to prawda!

W jego oczach błyszczą łzy. A może tylko mi się tak wydaje.

* * *

Teraz jedziemy jeszcze szybciej, ale już bez syreny. Niebo zaczyna się przejaśniać. Wciąż jeszcze leżę na bagażniku i powoli wraca mi już możliwość ruchów, choć nadal jestem słaba jak kocię. Policjant naciska na pedały, wjeżdża w niski pasaż [kiedyś była tu dzielnica handlowa, ale teraz witryny pozabijane są dyktą] i skręciwszy w wąski zaułek, zatrzymuje rykszę.

– Złaź.

Podnoszę się z trudem. Mam zdrętwiałą szyję – żeby się rozejrzeć, muszę obracać się całym ciałem. Widzę szare ściany, wzdłuż chodnika zbryzgane błotem pasy odbłyśników, na asfalcie krata ścieku kanalizacji.

– A teraz gdzie? – pytam, ledwo poruszając ogromnym niczym gąbka językiem.

Nie odpowiada. Ujmuje kratę ścieku [na dłoniach ma rękawice] i podnosi jednym szarpnięciem. Otwiera się droga w dół – widzę żelazne uchwyty na ścianach pionowego betonowego włazu.

– Tam – mówi policjant łapiąc oddech. – Pospiesz się. Powinienem już wracać!

Zaglądam do studni. Wionie stamtąd wilgocią. Niezbyt przyjazne miejsce.

– A niby czemu miałabym ci wierzyć?

– Bo dla ciebie ryzykuję swoją skórą.

Dziwna sprawa, ale te słowa brzmią bardziej przekonująco, niż półgodzinne szczegółowe wyjaśnienia. Zsuwam się do luku. Policjant – kim on właściwie jest? – zasuwa kratę na miejsce. Widzę go od dołu, przez kraty.

– Kieruj się w dół, dopóki nie trafisz na kolektor. Tam się zatrzymaj i poczekaj. Nie ruszaj się z miejsca, jasne? Po prostu zatrzymaj się i poczekaj. Tam jest niebezpiecznie.

Wzdycham.

– Zatrzymaj się i poczekaj – powtarza po raz trzeci. – No to lecę…

Słyszę skrzyp odjeżdżającego policyjnego welomobilu. Potem cichutko unoszę kratę. To wcale nie takie trudne. Mogłabym teraz wydostać się na górę, na ulicę…

I co dalej? Rimusa gdzieś wcięło. Gniazda opustoszały. Do kogo miałabym się zwrócić o pomoc? Przecież nie do Ignata, mojego byłego sąsiada!

A wokół kręci się pełno policjantów…

Przez chwilę jeszcze się namyślam. Potem powoli, krok za krokiem zaczynam się spuszczać w dół.

Jestem wciąż jeszcze osłabiona, ale zejście nie wymaga wielkiego trudu. Po żelaznej drabinie wiodącej na szczyt odgromnika, obecne zejście pod ziemię jest wysiłkiem niewartym uwagi.

Moje dłonie i nogi pracują jak zwykle. Nikłe światło przebijające się przez kratę nie może niczego rozjaśnić – tu w dole jest niemal pełen mrok. Ale i nie ma na co patrzeć. Wilgotne ściany. Stuk podeszew i moje sapanie wracają ku mnie jako echo. Wychodzi natrętny, powtarzający się rytm.

Przypominam sobie jak Zarządca Zakładu wspinał się za mną po żelaznych szczeblach. „Jak się zmęczysz, odpocznij, ja poczekam". Ostatnio coś za często go wspominam…

W końcu trafiam na dno studni – szczeble się kończą. Rozglądam się dookoła. Nos i uszy mówią mi więcej, niż oczy: wokół pusta przestrzeń. Z lewej ciągnie chłodem i zgnilizną. Z prawej ciepłem i pleśnią. Gdzie jestem? Na co mam czekać?

Ewę znaleziono w kolektorze? Jak tam trafiła?

Mam ochotę natychmiast wspiąć się na górę i wyjść na powierzchnię, ale zwlekam. Jeżeli tu właśnie kryją się Życiojady, to tym lepiej. Wystawię im rachunek i za Ewę. Niech przychodzą…

Potem w korytarzu z lewej błyska światło. Bliżej. Jeszcze bliżej. Idący ku mnie człowiek stara się stąpać bezgłośnie, ale słyszę go i tak wyraźnie. Zatrzymuje się w odległości dziesięciu kroków ode mnie. Promień jego latarki omiata mnie z góry na dół. Latarka słabiutka, nie taka, jaką miał przewoźnik. Zwykła latarka ekspander.

– I co? – pytam z rozdrażnieniem. Jeżeli to Życiojad, czeka go wielka niespodzianka. I równie wielkie rozczarowanie.

Trzymający latarkę człowiek milczy. Nie mogę dojrzeć jego twarzy.

– No? – powtarzam, robiąc krok ku przodowi. W lewej ręce ma latarkę, w prawej jakąś broń; nie widzę, co to jest. Niedobrze…

– To ty? – pyta ledwo słyszalnym głosem, ale echo podchwytuje zapytanie i zaczyna się z nim bawić po swojemu – od ściany do ściany…

– Owszem, ja.

– A to ja – odpowiada on i oświetla sobie twarz.

* * *

Przeżyli.

Podczas gdy wzmocniony oddział policji wspinał się z trzydziestego na sto pięćdziesiąte piętro, wszyscy mieszkańcy gniazda Przepiórki zdążyli się przenieść na sąsiedni wieżowiec. Rejon wież otoczono tak, żeby nikt nie zdołał się uratować, ale przebiegły Maur zdołał znaleźć zejście do piwnic, a stamtąd przedostali się do kanałów.

– A sąsiadów wzięli – opowiadała blada, wychudzona Przepiórka. – Chełpili się, że pozrzucają policjantów ze swojego wieżowca. Kilku rzeczywiście zrzucili, ale potem ich gniazdo po prostu podpalono… Widzieliśmy, jak się rozlatywali: na popalonych skrzydłach i popękanych linach. Tych, co zostali przy życiu, zabrała policja.

Oblizuję wyschnięte wargi.

Żebra mnie bolą od braterskich uścisków. Obok Przepiórki siedzą jej dzieci – sporo podrosły. Chłopak wyzdrowiał, ale lekko utyka. Jest i Aleks [siedzi na pedałach dynamolampy], Lifter, Loszka-perkusista, i jeszcze niektórzy z dawnych znajomych. Wszyscy patrzą na mnie, jak na cudo.

– I co, żyjecie tak pod ziemią?

Wszyscy milczą.

– Widzisz – odpowiada niechętnie Maur – po tej historii… podczas widowiska, kiedy na ekranie nie wiadomo skąd pojawił się napis…

– Zakład istnieje – deklamuje Przepiórka zamknąwszy oczy. – Pożera energię ludzi. Nie wierzcie kontrolerom energii i łowcom. Szukajcie SINT. To ja, Łania…

– To ja – powtarzam. – Ale… nie mówcie, że nie wiadomo skąd. Nadawałam ze sterowni Zarządcy Zakładu. To on reżyseruje widowiska energii. To on decyduje, co mają oglądać sintety…

W ciasnym podziemnym pomieszczeniu panuje cisza. Słychać szmer wody płynącej w kanałach ściekowych. Aleks przestaje kręcić pedałami i lampa powoli przygasa.

– Schizofrenia – odzywa się z mroku Aleks.

I wtedy zaczynam swoją opowieść. Opowiadam wszystko szczegółowo i po kolei – zaczynając od chwili, w której zeszłam z wieżowca po lekarstwa dla syna Przepiórki.

W miarę jak rozwija się moja opowieść, Aleks napiera na pedały – najpierw lekko, a potem coraz mocniej. Lampa rozjaśnia się tak, że widzę zmarszczkę na czole Przepiórki. Widzę wstrząśnięte oczy chłopca i dziewczynki. Widzę siwiznę na skroniach Aleksa i czarne od smaru paznokcie Liftera. Widzę wapienne nacieki na suficie i nakreślone węglem szkice na przeciwległej ścianie…

Opowiadam o ludziach-wilkach, o osadzie trzech rodów, o Wilczej Matce i Głowaczu. Nie mówię tylko o Jasnym. Opowiadam o pojedynku z Wilczą Matką i o tym, jak umierając nadała mi imię…

– Łania?! – odzywają się jednocześnie liczne głosy.

– Co? – pytam.

– Opowiadaj – ponagla mnie Maur ochrypłym głosem.

Opowiadam o tańcu na Toni Błyskawic, o nadejściu wiosny, o obrzędzie nadawania imion, o rozwidleniu w przyszłości i swojej decyzji. Wszyscy słuchają. Aleks napiera na pedały. Kiedy dochodzę do ataku na Zakład, lampka rozpala się do białości, potem nagle pęka i rozsypuje się deszczem szklanych odłamków.

Nikt się nie odzywa.

– Poczekaj… – rozlega się w mroku ponury głos Aleksa. – Wstawię nową żarówkę. Bo Loszka niczego nie usłyszy.

W kompletnym mroku wymienia żarówkę. Teraz na pedałach siada Lifter. Ten kręci oszczędnie – tylko na tyle, żeby głuchoniemy Loszka widział moje wargi.

Opowiadam jak zginęli moi towarzysze. Mówię, jak dostałam się do Zakładu, ale nie zdołałam zatrzymać jego Serca. I jak Zarządca opowiedział mi prawdę: Zakład żywi się energią ludzi, żeby ją akumulować i przekazywać przewodami do miasta, do SINT-u.

Wszyscy milczą.

– Co to jest SINT? – pyta Maur po długiej pauzie.

Wyjaśniam. Patrzą jedni na drugich.

– Wiesz co? – odzywa się Maur. – Gdyby powiedział mi to ktoś inny, nie ty, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo.

Wzdycham i podejmuję opowieść. Mówię o pierwszej próbie ucieczki. I o tym, jak udało mi się uciec za drugim razem: po prostu dlatego, że nie wydał mnie przewoźnik. Pewnie zrobiło mu się mnie żal.

– Żal, mówisz? – pyta złym głosem Aleks.

– Nie wszyscy są łajdakami – mówię. – Oni… są uzależnieni od energii. Otrzymują kilka porcji na jedną noc, ale wciąż potrzebują więcej i więcej…

– Widziałem już takich – odzywa się Lifter.

Ponownie zapada cisza.

– Szukałam was – mówię szeptem. – Myślałam już, że wszyscy już poszliście na karmę dla Zakładu. Byłam u Rimusa, a u niego…

Wymienili spojrzenia.

Aleks przestępuje przez siodełko i podchodzi do mnie. Świeci mi w twarz latarką. Zagląda mi w oczy. Odciąga powiekę. Odpowiadam mu zdziwionym spojrzeniem.

– Myślisz, że zwariowałam?

– Nie należy wykluczać takiej możliwości. Twoja opowieść jest logiczna… ale jak udowodnisz, że byłaś w górach? Że trafiłaś do Zakładu? Że Łania to ty? I że ty jesteś tą mityczną Łanią?

Nie wiedzieć czemu robi mi się wesoło.

– Chcesz, to cię nauczę tańczyć Arkan?

– A możesz? – pyta szybko Maur.

* * *

Ta piwnica w pewnym stopniu przypomina „Zerwany Dach": stanowisko barmanów, wgłębienie z klatką dla perkusji, pośrodku okrągłe beczki bębnów. Nie da się tylko tańczyć: można uderzyć głową w sufit, niedawno pokryty białą farbą, ale już pokryty rudymi naciekami.

Do piwnicy można wejść z ulicy. Szyld mały, ale z charakterem: „Dys-Krecja: u Kreta Krętacza" Tu bawią się sintery po godzinie energii. Jest to zupełnie legalny lokal, w którym jak najbardziej przestrzega się prawa.

Gospodarz nazywa się Dys. Ksywa – Krętacz Kret. Jego widok budzi we mnie zdziwienie; jest bardzo chudy, blady i niemal ślepy. Mruży oczy i co chwila zdejmuje czarne okulary, żeby przetrzeć załzawione oczy.

– Co z nim jest? – pytam Aleksa, gdy Dys wychodzi, żeby sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte.

– To kret – odpowiada Aleks cichutko.

– Co?

– Zrozum… żyjemy w tym podziemiu tylko dlatego, że krety nam pozwolili. To ich tereny. Choć sami żyją znacznie głębiej.

– Krety?!

– Jesteś Łanią i nie wiesz, kim są krety? – pyta Dys, który jakoś niepostrzeżenie znalazł się obok nas. Chodzi dziwacznym krokiem, niezdarnie i nawet trochę śmiesznie, ale przemieszcza się z błyskawiczną szybkością.

– Jestem Łanią – odpowiadam – bo tak mnie nazwano. Co właściwie w tym cię dziwi?

Aleks i Dys wymieniają szybkie spojrzenia.

– Potem pogadamy – podejmuje decyzję Dys. – Znaczy… chciałabyś dziś się wytańczyć za wszystkie czasy?

– Owszem – odpowiadam. – Za wszystkie czasy…

* * *

Zewnętrzne drzwi klubu są zamknięte jak przedtem. Dys wpuszcza tylko tych, co stukają w dość szczególny sposób. Tę krótką rytmiczną frazę głuchoniemy Loszka przełożyłby jako: „swój, bezpiecznie, bardzo potrzebne". Przychodzą różni ludzie – tak różni, że zupełnie nie pojmuję, wedle jakich kryteriów Dys ich wpuszcza.

Przychodzą sintety – zawsze parami. Jedno przyprowadza drugie – dziewczyna chłopca, albo chłopiec dziewczynę. Wprowadzający stara się wyglądać na pewnego siebie i spokojnego. Osoba wprowadzana bardzo się denerwuje i nie umie tego ukryć.

Przychodzą dzicy – udający sintetów. Od razu ich poznaję – po zachowaniu i po spojrzeniach.

Przychodzą też jacyś zupełnie dziwni osobnicy z rozbieganymi oczkami. Ja osobiście pogoniłabym ich od progu – wystarczy jednego spojrzenia, żeby poznać, że to multipakieciarze, jedną porcją takiego nie zadowolisz!

Z luku podnosi się jeszcze jeden potok gości. Przychodzą nasi dzicy – nawet Przepiórka z dziećmi. I pojawia się kilku ludzi podobnych do Dysa – chudych, bladych, mimo półmroku noszących nieprzeniknione ciemne okulary.

Czyżby oni właśnie byli Kretami?

Podziemna sala powoli się wypełnia. W półmroku dźwięczą szklanki – barmani robią swoje i cicho rozmawiają z klientami. Przeskakuje błyskawica – blada i sztuczna.

– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś.

– Cyklon.

– Aleks – odzywam się szeptem. – Wydaje mi się, że to wszystko już było. Powtarza się… rozumiesz…

– já vu – kiwa głową. – Zwykła rzecz. Nie zwracaj na to uwagi.

W tejże chwili zewnętrzne drzwi otwierają się ponownie i wchodzi dwu ludzi. Patrzę uważnie…

Jeden – to ten mój policjant. Z trudem go poznaję, bo jest ubrany jak zwyczajny sintet. Wodzi wzrokiem po sali – już chcę go wskazać Aleksowi, ale w tej chwili towarzysz policjanta odwraca się ku mnie twarzą…

Rimus!

Biegnę przez całą salę odprowadzana zdumionymi spojrzeniami obecnych. Nie zwracając na nikogo uwagi rzucam się Rimusowi na szyję. A on mocno mnie obejmuje.

Widać, że ogromnie się cieszy. Ale bynajmniej wcale nie jest zdziwiony.

* * *

Do północy zostaje jeszcze trochę czasu. W klatce dla perkusisty siedzi Loszka, który cichutko próbuje wszystkie bębenki i talerze. Barmani pracują na cały gwizdek – w wysokich szklankach wirują, skrzą się i perlą dzikie koktajle. Siedzę na podłodze pod ścianą – obok Rimusa i jego towarzysza, Maksyma.

Szybko i szeptem opowiadam im wszystko, co już słyszeli dzicy. Rimus lekko się uśmiecha. Maksym słucha z mocno zaciśniętymi wargami.

– Czyli to byłaś ty… – mówi Rimus marzycielsko. – Wiesz, ja nigdy nie oglądam widowiska. A tamtego dnia coś mi kazało spojrzeć na niebo. I zobaczyłem.

– Rimus, ona przecież niczego nie rozumie – wtrąca Maksym. – Ona nie ma pojęcia, co tu się wydarzyło, zanim ją… i w ogóle przez nią.

Obaj patrzą na mnie. Robi mi się nieswojo.

– No, mówcie!

– We wszystkich pododdziałach policji ogłoszono alarm – mówi Maksym. – Po tym, jak pokazałaś się w tamtym sklepie. Od chwili, kiedy na ekranie pojawiła się ta twoja wiadomość, pełną parą rozwija się operacja „Łania".

Milczę.

– Były sklep Rimusa z dnia na dzień przekształcono w pułapkę – ciągnie Maksym. – Dyżurowałem tam całymi dobami. Wiesz, wciąż śniłem jeden i ten sam koszmarny sen: przychodzę rano na służbę, a tam mi mówią, że już cię pojmano – w tym właśnie sklepie Rimusa…

– Dlaczego? – pojmuję, że pytanie jest głupie, ale nie mogę go nie zadać.

Maks i Rimus wymieniają spojrzenia.

– Maksym jest moim przyjacielem – mówi powoli Rimus. – To ja go przekonałem, że ta Łania, o której wszyscy mówią, gdy w pobliżu nie widać policjantów, jest realną osobą, nie bajką ani czyimś wymysłem. I że trzeba jej pomóc.

– Jak to: „wszyscy mówią"?!

Znów wymieniają spojrzenia. Maksym zaciska wargi tak, że zmieniają się w wąską linię.

– Słuchajcie – zaczynam się denerwować. – Powinnam wszystkim opowiedzieć… Tu nikt nie ma pojęcia, czym jest SINT!

– Coś niecoś się wie… – mówi smętnie Maksym.

– No tak: kontrolerzy, wyżsi funkcjonariusze energetycznej policji…

– Już wkrótce północ – ucina Rimus. – Maks, na ciebie pora…

Maks wstaje.

– Ty co, sintetem jesteś?! – oczom nie wierzę, uszom nie słyszę.

– Powinienem wykorzystać swój przydział służbowy – odpowiada sucho mój wybawca. – Wszystkie są na ścisłym rozrachunku. Jestem przecież energopolicajem.

– A… – zacinam się na chwilkę. – A jak ci się udało wykręcić… po tym, jak mnie wypuściłeś.

– Zdegradowano mnie – odpowiedź jest tak samo sucha i beznamiętna, jak poprzednia.

O nic więcej nie chcę go już pytać. Maksym wychodzi, podając przy wyjściu rękę Dysowi.

Oboje z Rimusem milczymy przez długą chwilę.

– On podjął ogromne ryzyko – mówi cicho Rimus. – Jego ojciec jest pracownikiem SINT-u.

* * *

Zaczyna bić miejski zegar. Jego głos z trudem dociera tutaj pod ziemię, ale w klubie zapada taka cisza, że wyraźnie słychać każde uderzenie.

Buuummm – bije zegar. Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe igiełki opasek.

Sintety stoją ciasną grupką, przyciskając ramię do ramienia. Musi im być strasznie. Niektórzy przeżyją tę noc i jakoś dadzą sobie radę. Inni są skazani. Wiedzieli o tym, kiedy tu szli, wiedzieli, że ryzykują życiem, ale jednak podjęli próbę życia własnym rytmem. Bez opaski.

Czuję dla nich ogromny szacunek. Chciałabym im jakoś pomóc.

Bummmm… bije zegar. Bummmm…

Pałeczka Loszki zaczyna swój rytm – na przekór zegarowi. Odtrąca odwieczny porządek. Odrzuca opaski, wyrzeka się Zakładu z membraną rozkładacza, bije na przekór temu policyjnemu reżimowi pakietów i kar. I wszyscy obecni w klubie – no, prawie wszyscy – podchwytują ten rytm. Klaszczą w dłonie. Tupią w podłogę. Loszka gra i cały oddaje się rytmowi. Wiem, że on go nie słyszy – czuje go całym ciałem. Niezbyt głośno, ostro ale coraz bardziej natarczywie odzywają się pozostałe bębny: „My – to energia! Jesteśmy energią! My – to…"

Ale ja widzę, że to nie jest energia. To tylko rytm, budzący w człowieku wewnętrzne rezerwy. Ale trzeba je mieć.

Sintety nadal stoją w kącie trzymając się za ręce. Doskonale wiem, którzy z nich dożyją do świtu, a którzy nie. Ot, ta blada dziewczyna z jasnymi warkoczykami nie dożyje. Ten przystojny chłopak z cieniem wąsów nad górną wargą nie dożyje i nadaremno go tu przyprowadziła przyjaciółka, daremne są jej nadzieje, jutro będzie się czuła jak morderczyni…

Loszka miota się w klatce. Robi, co może. Ci z sintetów, którzy mają więcej sił, zaczynają mu pomagać, wybijając rytm i zmuszając własne serce do samodzielnej pracy, budzą w sobie wolę i miłość życia – tylko swoją, i tylko w sobie…

– My – to energia! Chodź ze mną!

Pójdą. Ale nie wszyscy dojdą. To zresztą dobrze. Dobór naturalny. Dla pasożytów, które pożerają czyjąś chęć życia, nie ma miejsca na ziemi – i tak właściwie nie żyją, a egzystują… Zatrzymać Zakład! Niech przeżyją najsilniejsi! – łomoczą bębny. A może tylko tak mi się wydaje?

Potrząsam głową, usiłując uwolnić się od obcego rytmu. Wychodzę naprzód – ludzie sami się przede mną rozstępują. Kładę dłonie na ramionach dziewczynie z warkoczykami i pięknemu chłopakowi, który ledwo już się trzyma na nogach. Wzrokiem polecam – rozkazuję! – Rimusowi, Maurowi i Aleksowi, żeby zrobili to samo. I oto w niskiej piwnicy z naciekami na suficie tworzy się krąg: stoimy, położywszy sobie dłonie na ramionach.

– Graj, Loszka! – rozkazuję i głuchoniemy muzykant czyta słowa z moich warg. Na chwilę zapada cisza…

I zaczyna się ruch. Zamykam krąg. Zadaję rytm. Niemal od razu podejmuje go Loszka. Gdy uderza w bębny, przez chwilę mogłoby się wydawać, że ma nie dwie ręce, a co najmniej osiem.

Twarze tancerzy naprzeciwko mnie rozpływają się i już po chwili nie da się rozróżnić, kto jest sintetem, a kto dzikim. Rytm wciąż przyspiesza i komplikuje się, prowadzę, nie oszczędzając tych, którzy wstąpili ze mną w krąg i mi zaufali. Ktoś tam się potyka… Trzymać się! Jeżeli choć jeden upadnie – to wszystko na nic!

Nie jesteś sintetem. Jesteś Dzikim.

Wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa unosi ją w tył, ale zamknięty krąg nie puszcza, nie pozwala jej ulecieć. Bolą mięśnie, a ścięgna pod kolanami niemal już pękają. Zamykam oczy – ale mimo wszystko widzę…

Cząsteczki materii, niosące energię. Drobinki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, stapiają się pod strasznym ciśnieniem i tworzą nowe istnienie.

Jeżeli jesteś z nami, jesteś Dziki!

W czarnej pustce bez dna i pułapu pojawia się pulsujący kłębek – ściska się zmniejszając coraz bardziej, rozgrzewa się coraz mocniej; to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata tuż przed Wielkim Wybuchem…

Jedno, długie mgnienie…

Obracam się wewnątrz samej siebie ku ciemności. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedosiężnej wysokości – słońce zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się poderwać. Trzeba mu pomóc… uwolnić je…

Uwolnij się! Uwolnij! Bądź wolny i dobry niczym Słońce!

Ciągnę ze wszystkich sił. Słońce mam w dłoniach, złocisty talerzyk, lśniący ogniście dysk…

Pojmałam Słońce!

Krąg się rozpada. Odlatuję wstecz i uderzam plecami o wielki bęben. Na ciemieniu natychmiast wzbiera mi potężny guz. Na sekundę w piwnicy zapada cisza, słychać tylko ochrypłe dyszenie Loszki, który rzucił pałeczki na betonową podłogę. Chwyta ustami powietrze i patrzy na mnie. Jasne, pełne szczęścia spojrzenie dobrych oczu.

Ktoś tam wodzi dłońmi po podłodze, usiłując wstać, ktoś inny pomaga sąsiadowi, wyciągając do niego rękę…

– Mamo! – szepcze cichutko dziewczyna z warkoczami. – Żyję! Ja…

I zaczyna płakać… i tańczyć.

Ciszę rozrywają nagłe dźwięki. Wszyscy się śmieją, płaczą, coś wykrzykują, śpiewają, walą w bębny, rzucają się do szalonego tańca, ich rytmy zlewają się w jeden i rozpadają ponownie, splatają się i stykają, żeby znów się rozejść. Przez cały ten rumor przebija się czyjś przenikliwy głos; dziewczyna ni to śpiewa, ni to się modli:

Choć raz zdołam skoczyć

Może w przepaść, a może i w niebo

Skoczę…

Spod bijących o podłogę obcasów lecą skry. W piwnicy robi się bardzo gorąco: ktoś mnie ujmuje za ramię drżącą, rozgrzaną dłonią. Odwracam głowę. To Dys, kret.

– Ty jesteś Łania – mówi niemal z zabobonnym strachem.

Jego przyjaciele, też krety, ustawiają się po jego bokach.

– Czego pragniesz? – odzywa się jeden z nich. – W czym ci możemy pomóc?

A drugi dodaje:

– Możemy cię ukryć w najgłębszym kanale. Nikt cię tam nie znajdzie.

– Nie zamierzam się ukrywać – mówię, a po chwili dodaję, zorientowawszy się, co powiedziałam: – Dziękuję. Ale na razie nie ma potrzeby.

Dys w milczeniu otwiera zewnętrzne drzwi. Po kilku minutach wesołym, gwarnym tłumem wchodzą sintety, którzy dopiero co otrzymali swoje porcje i zatrzymują się, porażeni nieznanym im tańcem.

– Właźcie! – krzyczy jeden z barmanów od baru. – Wystarczy dla wszystkich! – rzuca komuś zamkniętą puszką z koktajlem.

Rimus bierze mnie za rękę i wyprowadza na środek sali.

– To Łania – mówi prawie szeptem. Dziwna rzecz: pośród śmiechu i krzyków, pośród tupotu wielu stóp, jego słowa słychać jak uderzenie gromu.

Wszyscy – i ci, co tańczyli razem ze mną i ci, co przyszli przed chwilą, zamierają w bezruchu i gapią się na mnie, pootwierawszy gęby.

Potem nowo przybyli zaczynają wymieniać szepty: „Czy to naprawdę? To niemożliwe! A mówiłam… To niemożliwe!"

– Jestem Łania – mówię nieco kłótliwie. – I co dalej?

* * *

Mijają dwa dni. Siedzimy z Aleksem na parapecie okna na pięćdziesiątym szóstym piętrze, zwiesiwszy nogi na zewnątrz. Poranna mgła zdążyła się już rozejść i bardzo dobrze widzimy niebo nad wzgórzem. Czekamy na rozpoczęcie godziny energii.

Aleks ma na sobie ubranie zwykłego mieszkańca piwnic. Jego mięśnie prężą się na ramionach jak przedtem, blizny jak przedtem wyzywająco zdobią jego skórę, ale twarz mu się postarzała, a oczy posmutniały.

– Dlaczego nie wracamy do gniazda? – pytam. – Przecież policja…

– I tak się cudem uratowaliśmy – odpowiada głuchym głosem. – Policja nauczyła się zastawiać doskonałe pułapki. Zobacz, co się stało z naszymi sąsiadami…

Przez chwilę patrzymy na osmalony sąsiedni wieżowiec.

– Obiecałeś, że mi opowiesz o kretach.

– Oni też są dzikimi… – zaczyna niechętnie. – Tylko, że nie latają. Jeszcze ich rodzice znaleźli porzucone podziemne pomieszczenia i tam się poprzenosili. Mają podziemne rzeki, pracujące turbiny… jest światło i ciepło, choć nie za wiele… Ale słońca tam nie ma. I musisz wciąż się schylać. Widziałaś, jacy są zgarbieni.

– Tobie się takie życie nie podoba – mówię.

– Łanio… – wzdycha Aleks. – Ja… pamiętasz, jak razem lataliśmy na pokazówkę? – W jego głosie brzmi gorycz.

– Jeszcze polatamy – odpowiadam twardo. – Będziemy żyć pod słońcem tak, jak zechcemy. Trzeba zbierać sintetów, tych, którym za karę obcięto porcje, tych, którzy ledwo dociągają do godziny energii… Trzeba ich skupiać wokół nas… I uczyć żyć.

– Powiedz mi… – widać, że Aleks się waha. – Oni… Ty ich na zawsze? Zostaną dzikimi? Ty ich przerabiasz?

Kręcę przecząco głową.

– Ja im tylko pomagam wyżyć. A potem będą mogli – o ile się postarają – znaleźć Dziką Energię w sobie. Jeżeli się nie ulękną. Jeżeli bardzo tego zapragną… To trudne, ale możliwe. Zbierzemy bardzo wielu ludzi… zbierzemy ich, uzbroimy i pójdziemy na Zakład. I zatrzymamy go.

– Powiedz… – Aleks patrzy na nisko wiszące chmury. – A gdyby po prostu wstrzymać podaż surowca? Zająć SINT… To dałoby się zrobić. Zatrzymać ładunki? Przecież Zakład bez surowca musiałby stanąć?

– Musisz zrozumieć – odpowiadam nagle ochrypłym głosem – że jeżeli Zakład nie dostanie surowca z Miasta, wyśle – swoje automaty do osady trzech rodów. I jeszcze długo będzie pracował, zabijając górali – wszystkich, których zdoła wyłapać. I będą przysyłać nam… naszym sintetom – energię.

Przełykam ślinę. Aleks milczy.

– A potem – odzywam się jeszcze ciszej – pojmujesz… Zająć SINT jest znacznie trudniej, niż Zakład. Po prostu dlatego, że SINT potrafi przekupić. Obiecują człowiekowi… jego żonie i dzieciom, porządną, gwarantowaną codzienną porcję energii. I ten człowiek nie będzie się zastanawiał, skąd się wzięła ta porcja. Weźmie, bo pomyśli: „Jak nie wezmę ja, to weźmie kto inny". I będzie z tego żyć. I jeszcze… zrozum – zająć SINT, to tak jakby wziąć udział w podziale. W podziale energii, którą odebrano żywym ludziom. Góralom… – niewiele brakowało, a powiedziałabym: „Jasnemu", ale w porę ugryzłam się w język. – Choćbyśmy nawet nie wzięli w tym udziału, to znajdą się tacy, którzy się nie zawahają! Dla pieniędzy albo dla ludzi, których kochają… Rozumiesz? Musimy zatrzymać Zakład. Jak nie będzie Zakładu, SINT się rozpadnie sam z siebie. Ale przede wszystkim…

Aleks chce coś powiedzieć, ale w tej chwili zaczyna się widowisko. Rozbłyskuje ekran – czerwienią, bielą i jaskrawą zielenią. Płyną po nim litery – moi bracia i siostry piksele starają się aż miło.

Patrzymy z Aleksem, jak na ekranie jeden po drugim zmieniają się obrazy. Zabawni ludzie z długimi jak marchewki głowami biegają jeden za drugim po ulicach narysowanego miasta. Mimo woli się uśmiecham. To naprawdę wesołe. To zabawne. Ktoś to wymyślił i narysował – czyżby sam Zarządca? Trudno uwierzyć…

Pojawia się przerywnik. Potem reklama wodnej pompy. Odwracam głowę, żeby coś powiedzieć Aleksowi i widzę, że nagle zmienia się wyraz jego twarzy. Patrzy na ekran…

Odwracam się – w samą porę, żeby zobaczyć znikający już napis, czarne litery na czerwonym tle: „ŁANIO, WSPOMNIJ WILCZĄ MATKĘ. OSZCZĘDŹ ICH".

* * *

Dni mijają za dniami, a ja prawie nie śpię. Kluby, rozmaite sale, jakieś hale – ludzie zbierają się skrycie, przed rozpoczęciem godziny energii. Każde spotkanie zaczyna się od strachu i niedowierzania.

– Ty jesteś Łania? – pytają z drwiną lub niewiarą. – Udowodnij!

Niewiele jest rzeczy, na które mam mniejszą ochotę, niż na udowadnianie czegokolwiek. Po prostu z nimi tańczę – dla nich.

Niektórzy podchwytują rytm prawie natychmiast. Innym udaje się to dopiero po wielu próbach. Trafia mi się kilku ludzi, którzy absolutnie są pozbawieni poczucia rytmu, nie potrafią powtórzyć – wyklaskać – najprostszego wzoru czy taktu. Są rozregulowani, nie słyszą własnego serca, przypominają studnie – ale ich także muszę uratować.

Dziwna sprawa, ale ta nieustanna codzienna praca wcale mnie nie osłabia. Przeciwnie – im bardziej się staram, tym więcej sił znajduję w sobie. Ludzie za moimi plecami wymieniają znaczące spojrzenia.

Ale kiedy zasypiam, widzę wciąż ten sam straszny sen. Wychodzę z klubu, skręcam za róg, a tam czeka na mnie Zarządca Zakładu. Usiłuję uciec – i nie mogę. Nogi grzęzną mi w asfalcie. Obrzydliwe uczucie – jakby stopy się przy-kleiły…

„Wspomnij Wilczą Matkę. Oszczędź ich".

A czy oszczędzam siebie samą?

* * *

– Rimus… Gdzie są twoje bębny?

– Rozdałem – odpowiada spokojnie. – Sintetom.

– Nie szkoda było?

– A co miałem robić, jak mi zamknięto sklep?

– Siedzimy w najdalszym rogu podziemnego klubu. Usiedliśmy tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał. I – co ważne – jest stąd wyjście do kretów. Na wszelki wypadek.

Ostatnio weszło mi to w zwyczaj – zawsze sprawdzam, gdzie jest drugie wyjście. A najlepiej, gdy jest i trzecie. Całą miejską policję rzucono do pojmania „Łani". Coraz trudniej znaleźć nam jakiś klub na spotkanie z sintetami, coraz większe jest ryzyko, że ktoś się połasi na obiecaną przez władzę znaczną nagrodę energetyczną i mnie wyda. I coraz częściej czuję się nieswojo – mogę ściągnąć szpiclów do tej nory, w której żyją teraz uciekinierzy z gniazda Przepiórki.

– Nie jest ci łatwo – mówi Rimus.

– Mam wrażenie, że usiłuję wykopać podziemny tunel łyżeczką do herbaty.

– Twój rytm nie jest łyżeczką do herbaty. Twoje imię jest obecnie głośniejsze, niż moje wszystkie bębny razem wzięte.

Uśmiecham się. Rimus kładzie na blaszanym talerzyku przede mną kawałek witaminizowanego torciku – dwa cieniutkie i płaskie plasterki o smaku jagód. Tort chrzęści w zębach.

– Rimus… – mówię. – Pamiętasz, była kiedyś taka zabawa… wyścigi w pneumotunelach?

– Owszem – uśmiecha się. – To były piękne czasy. Sam się ścigałem jako chłopak, złamałem nogę… a bo co?

– To prawda, że ścigający się pneumonauci śpiewali piosenki? O sobie? Zadając rytm?

Patrzy na mnie uważnie i nagle się spręża wewnętrznie:

– Łanio… czy to jest ważne?

– Powinieneś go znać – mówię.

– Kogo?

– Tam był… – szukam odpowiednich słów – jeden człowiek… wśród tych, co się ścigali. Kiedy leciał, zawsze śpiewał o sobie tak: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat…”

– A jak się nazywał?

– Nie wiem.

– Rimus patrzy na mnie, przez chwilę odchylając się z krzesłem.

– To prawda, każdy śpiewał coś o sobie. Ci, co nie śpiewali, albo śpiewali fałszywie, szybko się rozbijali. Ja zresztą też nogę złamałem, bo zmieniłem swoją piosenkę… zbyt wolną… miałem taki… kaprys. Łanio – pieśń była jak talizman. Nigdy nie mówiliśmy, co który śpiewa.

– Była tam jeszcze dziewczyna – mówię. – Podobna do mnie.

– Skąd wiesz? – pyta Rimus prawie szeptem.

– On mi powiedział.

– Jaki on, do licha?

– Powiedz lepiej, czy znasz tę kobietę?

Kręci przecząco głową.

– Wszyscy się… porozchodziliśmy. Ona potem urodziła dziecko. A jeszcze później – tak słyszałem – umarła…

– Hej, przyjaciele – zza kotary wysuwa się twarz właściciela klubu. – Zamykam. Idźcie już. Jeżeli można, niech każde wyjdzie innym wyjściem.

Wstaję natychmiast. Rimus nie rusza się z miejsca i patrzy na mnie z pytaniem w oczach.

– Potem ci wszystko wyjaśnię – obiecuję solennie. – Muszę coś przemyśleć.

* * *

„Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…”

Wychodzę z klubu. Rozglądam się dookoła: ulica jest pusta. Na betonowej ścianie miga smętnie reklama: „Obywatele! Dla was! Jutro! Święto Energii! Niezapomniana godzina! Przyjdź i świętuj z nami Dwudziestą Piątą Rocznicę…” Jaką rocznicę, nie da się zobaczyć – w tym miejscu ścianę ozdobił ktoś pięknym pawiem.

Dziś w nocy w mieście będzie szczególnie gwarno. Do każdej porcji zostaną dodane dwa, trzy energo. Sintety wyjdą na ulice, gdzie będą czekały na nich taniutkie rozrywki, i będą się radować jak dzieci, nie myśląc o dniu jutrzejszym.

Zamyśliwszy się, skręcam za róg. I nagle tuż przede mną wyrasta jakiś drab w czarnym płaszczu, który butnie stoi na szeroko rozstawionych nogach. Cofam się spostrzegłszy najpierw policyjne naszywki i dopiero po chwili spoglądam na twarz i poznaję Maksyma.

– Odbiło ci? Mogłam cię…

– Szybko!

Ma taki wyraz twarzy, że podporządkowuję się bez żadnych pytań. Chwyta mnie za łokieć i gdzieś ciągnie. Nie zdążywszy nawet mrugnąć okiem, ląduję w bagażniku policyjnej maszyny obok dwu grubych i solidnie natłuszczonych łańcuchów rowerowych. Z daleka słyszę gwizdy, tupot wielu nóg i urywane rozkazy: „Wszyscy stać! Niech nikt się nie rusza…”. Raduję się w duchu, że Rimus wyszedł przez podziemia.

Leżę cicho jak trusia. Po piętnastu minutach słyszę nad głową stuk butów, skrzyp dna, kaszel i przekleństwa. Do maszyny wsiadają policjanci.

– Znów nam zwiała – sapie ktoś przeziębionym głosem. – Suka!

– Ktoś jej pomaga…

– O ile w ogóle ona istnieje – dodaje trzeci głos.

– Istnieje – rzuca Maks. – Możecie mi wierzyć.

– A… – w głosie pierwszego słychać śmiech. – Ty przez nią naszywki straciłeś…

– Sam byś spróbował! – odcina się Maks.

Ktoś siada do pedałów. Łańcuchy napinają się tuż przy mojej twarzy, koła zaczynają się obracać… maszyna jedzie nie wiadomo dokąd.

Mija niemal godzina, zanim policjanci się rozchodzą i wszystko cichnie. Po upływie następnych trzydziestu minut zjawia się Maks i wyjmuje mnie z bagażnika. Ręce i nogi mi zdrętwiały. Wyobrażam sobie, jak się denerwują Aleks, Maur i Przepiórka. Robi mi się nieswojo.

Jesteśmy w garażu. W półmroku widzę rzędy policyjnych welomobilów.

– Posłuchaj – mówi Maks szeptem. – Mam do ciebie… osobliwą prośbę.

– Jaką?

Milczy przez długą chwilę, nie mogąc się zdecydować. Po raz pierwszy widzę go takim… niepewnym.

– Uratowałem ci życie. Dwa razy.

Nie podoba mi się ten wstęp.

– O co ci chodzi, Maksym?

– Nie mogłabyś pomoc mojemu ojcu i matce? I jeszcze… paru osobom? Oni też są sintetami.

– Pomóc?

– Łanio, wszyscy w mieście wiedzą, że wytwarzasz dziką energię. I przekazujesz ją ludziom. Którzy po tym… przestają być sintetami. O ile, oczywiście, sami się postarają.

– Chcesz, żebym dziką energią podładowała pracowników SINT-u? Tych, którzy codziennie wysyłają do Zakładu ludzi, jako paliwo?!

– Przecież nie wszyscy się tym zajmują. Główne zadanie SINT-u to rozdział energii, rozumiesz? Żeby każdy dostał swoją porcję na czas!

– Rozdział porcji – mówię powoli. – Nigdy nie uwierzę, że twój ojciec… na jakim stanowisku on tam pracuje?

– Jest głównym inżynierem.

Nie uwierzę, żeby główny inżynier skarżył się na za małą porcję.

– Oni tam wciąż skaczą sobie do gardeł – mówi Maksym cicho. – Wiesz, na co umarł poprzedni dyrektor SINT-u? Na brak energii! Przenieśli go na inne stanowisko i natychmiast mu wlepili karę za rzekome braki w postępach robót. No i umarł.

– Twojego ojca też chcą przenieść?

Długa chwila milczenia.

– Na razie nie, ale to już chyba niedługo potrwa. Stanowisko głównego inżyniera zawsze budziło… zawiść.

– I jak ty to sobie wyobrażasz, Maks? – pytam ostro. – Mam się pojawić w siedzibie SINT-u i powiedzieć: Cześć! Jestem Łania?!

– Posłuchaj – ściska moją dłoń. – Przecież ja mogę ci się przydać! Pokażę ci SINT. Transformatory, stację rozdzielczą… słowo daję, że cię poprowadzę. Pokażę ci wszystko, co zdołam.

Patrzę na niego uważnie, usiłując odgadnąć, czy to pułapka, czy nie.

– Nie wydam cię, przysięgam na ojca – mówi Maks i nagle czuję zazdrość. On ma chociaż ojca… – To jak będzie, Łanio? – Patrzy mi w twarz prawie błagalnie.

– A jak to załatwimy? – Wciąż jeszcze się namyślam.

– Wiem jak. Dziś w SINT-cie… Widzisz, oni także obchodzą Święto Energii. Co prawda na swój sposób.

* * *

Nigdy w życiu nie widziałam tyle światła. No, może latem, w jasny dzień na szczycie odgromnika.

Wchodzę do ogromnej sali wsparta na ramieniu Maksa. Maks ma na sobie paradny mundur energopolicaja – czerń i srebro. Ja włożyłam suknię, którą przyniósł mi pół godziny wcześniej. Suknia leży całkiem nieźle. Włosy upięłam w ciasny krąg wokół głowy. Twarz na poły ukryłam pod ciemnymi okularami – jak wyjaśnił mi Maks, to ostatni krzyk mody. Damy, żyjące w takim blasku, obowiązkowo muszą chronić oczy.

Obok mnie przechodzi mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, wysoka i szczupła, od stóp po czubek głowy obwieszona lampkami. Migają ogniki na barwnym naszyjniku, brosze i spinki we włosach sypią całe pęki iskier, ogon sukni ciągnie za sobą łańcuch ogni, lampki w obcasach podświetlają smukłe nogi natarte – dla pełni obrazu – odblaskowym pudrem. Za całym tym przepychem ciągnie się sznur przewodów, a czterej służący dźwigają akumulator.

– To żona naczelnego dyrektora – mamrocze Maks.

Salę oświetla milion ogników. Posadzka i sufit są prawie zwierciadlane i mimo okularów dość szybko zaczyna mnie ćmić w oczach. Rozmaici ludzie pozdrawiają Maksa, on odpowiada uprzejmie i wszystkim przedstawia mnie jako swoją przyjaciółkę. W tłumie snują się kelnerzy z tacami. Maks bierze dwa drinki i jeden podaje mnie. Upijam nieco – to zwykły napój energetyzowany, może tylko odrobinę słodszy niż gdzie indziej.

– Teraz będzie koncert – mówi Maks.

Dopijam szklankę do dna, a mimo to czuję, że mam sucho w krtani.

– Kim są ci wszyscy ludzie?

– No, różnie… Są tu inżynierowie. Pracownicy administracji. I łowcy.

– Łowcy?!

Wpatruję się uważnie w twarze obecnych. W paradnych frakach i smokingach mężczyźni są do siebie podobni, wyróżniają się tylko policjanci w czarno-srebrnych mundurach. Niejeden z gości ma lampki na rękawach czy klapach fraków, ale akumulatory zręcznie poukrywali pod ubraniami. Kobiety mają gorzej – jakieś dwie damulki poplotkowawszy przyjaźnie nie mogą teraz rozdzielić splątanych przewodów. Sytuacja niezręczna, sypią się wzajemne pretensje, dwa zespoły tragarzy kręcą się wokół, usiłując rozdzielić pięknotki…

Przypominam sobie ciemne ulice miasta, odbłyśniki, latarki ekspandery i napędzane z dynama latarnie ryksz.

– Wiem, o czym myślisz – mówi Maks.

– Nie wiesz! – odpowiadam ostro. – Pomogę ci – ale tylko ze względu na ciebie, Maks! Dla twojego ojca palcem bym nie ruszyła!

Na podwyższoną platformę w rogu sali wchodzi dziesięcioro kobiet i mężczyzn, jedni mają w dłoniach skrzypce, inni gitary, ktoś tam trzyma tamburyn, a jeszcze inny ma werbel. Patrzę ciekawie: perkusista trzykrotnie uderza pałeczką i zaczyna się muzyka – tak samo martwa i bez wyrazu, jak bezpłatny makaron.

– Poczekaj! – mówi Maks. – Muszę porozmawiać z ojcem. Zaraz was sobie przedstawię.

I znika w skrzącym się od lampek tłumie. Zostaję sama – z pustą szklanką w dłoni i martwym rytmem, który grzęźnie mi w uszach.

Mam wielką ochotę na to, żeby wskoczyć na podwyższenie i odebrać temu dupkowi instrument. Wstrzymuję się ostatkiem sił, obracam w palcach szklankę i wystukuję rytm paznokciami na szkle. Stojący w pobliżu goście zaczynają mi się przyglądać z rosnącym szybko zainteresowaniem.

Idiotka! Nie powinnam zwracać na siebie uwagi – Maks mówił mi to przynajmniej sto razy!

– Pozwoli pani? – mężczyzna z jaskrawym gwiazdozbiorem na ramionach odbiera mi szklankę, stawia ją na tacy przechodzącego obok kelnera, bierze z niej drugą i wyciąga w moją stronę. – Miła pani, widzę panią po raz pierwszy, jest pani przyjaciółką Maksyma?

Mamroczę coś pod nosem. Piję łapczywie. Mężczyzna nie spuszcza ze mnie spojrzenia maleńkich, pożądliwych oczu.

– Podoba się pani?

Mówi o muzyce. Kręcę głową, nie mam sił na udawanie.

– Możemy zaprosić inny zespół – mówi mój rozmówca. Ma miękki, zwodniczo przyjazny głos i bardzo władcze maniery. Spostrzegłszy kogoś w tłumie, macha ręką:

– Stefan! Podejdź no tutaj!

Odwracam głowę.

Nigdy nie zapomnę Stefana-Łowcy i nie pomylę go z nikim, choćby nie wiedzieć w co się przebrał. Teraz pyszni się ciemnofioletowym garniturem, na którego klapach płonie całe morze odznak i odznaczeń. Liczę: może Łowca dostaje po orderze za każde dziesięć ofiar? A może za każde sto?

Mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Ale nogi jakby mi się przykleiły do lśniącej podłogi. Tak bywa we śnie. Przykładam krawędź szklanki do ust – i zachłystując się drinkiem, zaczynam kaszlać.

Mężczyzna, który pierwszy mnie zaczepił, łagodnie klepie mnie po plecach:

– No, no… niechże pani pozna Stefana, mojego zastępcę. A to przyjaciółka naszego Maksa, miła… jak pani ma na imię?

Stefan patrzy mi w twarz. Wiem, że ciemne okulary ukrywają połowę moich rysów, ale wiem też, że tacy jak on mają wprost zawodową pamięć do twarzy.

Kaszlę.

– Czy mu już gdzieś się nie spotkaliśmy? – pyta Stefan.

Kręcę głową. Nadal kaszlę, choć teraz już umyślnie. Na siłę.

Wszyscy jeszcze patrzą na mnie. Stefan pochyla się ku mojemu rozmówcy i coś mu szepcze do ucha. Mężczyźnie z lampkami na rękawach wyciąga się gęba – i już w następnej chwili zdziwienie zastępuje uśmieszek zadowolenia.

– Zuch! – mówi przymilnie. – Brawo, Łowco. – I ponownie spogląda na mnie.

Zamiast broni mam w ręku tylko pustą szklankę. No cóż, dobre i to. Czekam na to, co powie Pan Błyszczący.

Nie zauważa tego, że stoję jak ściśnięta sprężyna.

– Dobre nowiny. Bardzo dobre nowiny, łaskawa pani…

Nie wiem, co robić. Co mu powiedział Łowca? Moje imię, czy…

W tej samej chwili z tłumu wyłania się Maks. Na pozór jest spokojny, tylko blady – i płoną mu policzki. Wciągam powietrze w płuca – coś się musiało stać. Coś innego…

Maks znajduje w sobie dość sił, żeby wymienić uprzejme pozdrowienia z moim rozmówcą i Stefanem. Potem ujmuje mnie pod rękę i prowadzi przez tłum – obok dam z akumulatorami. Obok sceny z muzykantami. Ku wyjściu na korytarz. Przez cały czas czekam, aż dogoni nas okrzyk: „Stać! To Łania!" Ale nikt nie woła. Przy drzwiach nie wytrzymuję i spoglądam za siebie: mój niedawny rozmówca stoi obok Stefana i obaj o czymś rozmawiają, nie patrząc w moją stronę…

Czyżby wszystko się rozeszło po kościach?

Zatrzymujemy się z Maksem przy oknie zasłoniętym ciężką portierą. Tu już nie jest tak jasno. Mam ochotę zdjąć ciemne okulary, ale w porę się wstrzymuję.

– Wzięli twoich dzikich – mówi cicho Maks. – Tylko co… czterdzieści minut temu. Śledzili ich spod klubu… i wzięli wszystkich… Nawet Przepiórkę z dziećmi.

Chwytam się portiery.

– Maura? Loszkę? Aleksa? Liftera? I…

– Wszystkich… – Maks z trudem łyka ślinę. – Co więcej, kopią już i pode mną. Wiesz, z kim rozmawiałaś? To główny koordynator załadunków…

W środku – w piersi? w głowie? – rodzi się we mnie cieniutki dźwięk. Jak jęk komara nocą w lesie. Jest coraz silniejszy, teraz już wyje jak wiatr w rurze… jak wilk w głębi lasu… przecina go rytm. Niespieszny, wstrzymywany, nawet jakby zimny. Moje palce same zaczynają bębnić po parapecie. Więc to o tym powiadomił Łowca swojego szefa…

– Jeszcze dziś wysyłają ich do Zakładu – szepcze Maks. – Wydano już rozkaz załadunku

– Maks – mówię bardzo niskim, spokojnym i dziwnie pewnym siebie głosem. – Zakład ich nie dostanie. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy!

* * *

Od tej chwili wszystko, co się dzieje ze mną i we mnie, poddane jest ostremu i surowemu rytmowi.

Święto trwa dalej. Cieniutko zawodzą skrzypce. Gwar głosów się nasila. Minuta, dwie – i Łowca przypomni sobie, gdzie mnie widział, po Maksa przyjdą uzbrojeni koledzy i nie uratuje go nawet ojciec główny inżynier.

Idiotyczna suknia wieczorowa zaczyna mi przeszkadzać. Idę ku wyjściu wysoko podniósłszy głowę i na nikogo nie patrząc. Czuję, jak napięte są mięśnie ręki Maksa pod rękawem paradnego munduru.

– Już wychodzicie? – pyta przyjaźnie portier przy wielkich, szczelnie zamkniętych drzwiach. Uśmiecha się, ale mnie się wydaje, że w jego słowach kryje się jakieś znaczenie.

– Owszem – mówię zimno. – Proszę otworzyć.

– Okażcie przepustki.

Łatwiej tu było wejść, niż wyjść. Maksym podaje mu dwa liliowe kartoniki z pieczęciami. Odźwierny ogląda je uważnie; za jego plecami na niewielkiej kanapce siedzi dwu policajów w pełnym umundurowaniu, z porażaczami w otwartych kaburach. Mój wewnętrzny rytm mnie ponagla: szybciej, szybciej!

Odźwierny bardzo wolno podnosi głowę. Bardzo wolniutko wyciąga rękę i zwraca Maksowi przepustki:

– Szkoda, że wychodzicie tak wcześnie…

W tej samej chwili rozlega się pisk stojącego na stoliku obok przenośnego komunikatora. Odźwierny podnosi słuchawki do uszu i mikrofon do warg:

– Warta. Melduję się…

Maksowi puszczają nerwy:

– Spieszy nam się! – mówi ostro. Siedzący na kanapce policaje odwracają zdziwieni głowy.

– Rozumiem – mówi odźwierny. Odkłada nauszniki i mikrofon, a potem w milczeniu zaczyna otwierać zamki szyfrowe – jeden, drugi…

Drzwi w końcu się uchylają, ale jednocześnie ponownie rozlega się pisk komunikatora.

– Warta – mówi odźwierny.

Wychodzimy na wysoki ganek. Z prawej i z lewej płoną potężne reflektory. W żadnym wypadku nie należy teraz biec.

– Chwileczkę! – woła za nami odźwierny. – Chwileczkę!

Oboje podrywamy się jednocześnie i biegniemy po schodkach w dół: byle skręcić za róg, a tam już jest mrok…

Na dachu gmachu SINT-u zapala się potężny reflektor. Z tyłu słychać trzask policyjnych porażaczy: w końcu to tylko kilkadziesiąt kroków.

– Trzymajcie ją! To Łania!

Maks odwraca się w biegu ku mnie. W dłoni trzyma policyjny porażacz.

– Uciekaj. Zatrzymam ich!

Wlatując w wąski zaułek zalany ostrym światłem reflektora słyszę za sobą odgłosy zawziętej strzelaniny.

* * *

Znów jestem sama. Znów zdana tylko na własne siły, i działam na własne ryzyko. Święto Energii się skończyło. Miasto opustoszało. Na rogu stoi weloryksza – rykszarz usiłuje zrozumieć, skąd wzięło się to światło i dziwaczne dźwięki. Niezbyt skoro idzie mu myślenie, ale w końcu podejmuje decyzję, że najlepiej będzie się stąd wynieść. Zbijam go z siodełka, zanim położy stopy na pedałach.

Mój wewnętrzny rytm wreszcie wyrywa się na zewnątrz. Pojazd jest dobry; wielkie koła, a łożyska kręcą się bez jednego zgrzytu. Na wariackiej szybkości przejeżdżam trzy kwartały, potem hamuję tak, że dym idzie spod opon – i tracę kilka drogocennych minut na to, żeby ukryć maszynę jak należy w cieniu bramy.

Sama chwytam za krawędź nisko zwisającego balkonu, podciągam się i zaczynam wędrówkę w górę, z balkonu na okno, z okna na występ muru, stamtąd na kolejny balkon i tak do samego dachu. Zeskoczywszy na pokrytą papą płaszczyznę przyginam się nisko i gnam przed siebie, co sił w nogach.

Biegnie mi się lekko i łatwo. Wewnętrzny rytm zazębia się harmonijnie z zewnętrznym. Mam czas pomyśleć.

Nic jeszcze nie jest gotowe. Nie zdążyłam zorganizować sintetów, nie zdążyłam niczego z nikim omówić. Nie zapytałam żadnego, czy gotów jest zaryzykować życiem, czy w razie potrzeby gotów będzie umrzeć, żeby zatrzymać Zakład… I cóż by mi zresztą odpowiedzieli?

Biegnąc, uśmiecham się ponuro. Legenda o wszechmocnej, potężnej Łani, która daje siłę i energię to jedno. A ta nocna ucieczka po dachach, świadomość, że wcale nie jestem wszechmogąca i jego przesłanie: „Łanio, pamiętaj o Wilczej Matce. Oszczędź ich" – to drugie.

Potykam się i wyciągam jak długa na dachu. Cholerna suknia wieczorowa, gdybym miała na sobie spodnie, nie podrapałabym sobie kolan…

Wstaję i rozglądam się. Z tyłu, w dole na skrzyżowaniu błyskają reflektory. Rozbiegają się w prawo i w lewo. Biorą mnie w pierścień. Policja ma nowe doświadczenia: udało im się przecież pozdejmować dzikich z wieżowców…

Biegnę znowu. Wszystkie domy przy tej ulicy stoją ciasno jeden przy drugim, więc bez trudu przeskakuję z dachu na dach. Aż nagle otwiera się przede mną ulica – szeroka przepaść, nad którą ani przeskoczyć, ani przelecieć się nie da. Rozglądam się dookoła. Policaje będą tu za pięć minut, a tym razem nie da się przesiedzieć obławy na dachu.

Do frontowej ściany budynku przymocowano drabinę. W ciągu kilku sekund schodzę na dół. Wagon do Zakładu będzie wyprawiony rankiem, jutro – a właściwie już dzisiaj – za kilka godzin. A mnie chyba osaczyli jak zwierzę…

Zeskakuję na ziemię. Rozglądam się, w odległości kilku kroków, na środku ulicy, widzę kratę wylotu kanału ściekowego.

Krata jest ciężka. Nie mam jej czym podważyć. Wczepiam się w nią palcami, paznokciami, w końcu udaje mi się ją unieść o kilka milimetrów. Jeszcze trochę…

Wzdłuż ulicy płynie światło latarki. Policaje pędzą na welomobilu – prosto na mnie. Środkiem ulicy. Stękając z wysiłku odsuwam nieco kratę – wejście do studzienki upodabnia się do miesiąca w pierwszej kwadrze – i daję nura w dół. Światła policyjnego welomobilu są o kilka kroków ode mnie…

Po kilku sekundach koło najeżdża na otwór i słyszę głośny łoskot awarii.

* * *

Przedzieram się wzdłuż betonowego chodnika. Słyszę bulgotanie wody. Za mną gnają światła latarek – prześladowcy depczą mi po piętach. A czas upływa, sekunda za sekundą… Bezcenny czas!

Żelazne rury. Pęki starych przewodów, dawno nikomu niepotrzebnych. Przedzieram się gdzieniegdzie na czworakach, w innych miejscach wyprostowana, przełażę przez pozrywane kable. Brak mi noktowizorów. Poruszam się prawie na oślep, usiłując wymacać przejście wyciągniętą ręką.

Ktoś mnie chwyta za nadgarstek.

Nie umiem powstrzymać krzyku. Echo skacze od ściany do ściany, policaje słyszą mój krzyk i kierują w moją stronę światła latarek.

– Cicho! – słyszę nad uchem ochrypły głos. – Za mną.

* * *

Tego człowieka już widziałam. To jeden z kretów, którzy mi proponowali pomoc u Dysa. Teraz bez słowa podaje mi noktowizory.

Porusza się jak woda, bez najmniejszego wysiłku przeciskając się przez rozmaite szczeliny. Ja za nim – nieco wolniej, ale mimo wszystko przełażę przez wąską szczelinę pomiędzy dwoma blokami betonu. Przypomina mi się rura, w której ugrzęzłam na Zakładzie. Aleks nazwałby to klaustrofobią…

Wspomnienie o Aleksie działa na mnie jak smagnięcie batem.

Policja zostaje daleko z tyłu. Kret dociera do przełomu w betonowej obudowie i zeskakuje w dół. A ja za nim.

Tu można już się swobodnie wyprostować. Jesteśmy w ogromnym, dawno porzuconym i ciemnym korytarzu. Być może jest to jeden z tunelów pneumo, o których mówił jeszcze Zarządca Zakładu.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – pyta kret. Tutaj, w mroku, jego oczy są szeroko otwarte. I nie ma okularów.

Ciężko dyszę. Z podrapanego policzka kapie mi krew. Z mojej wieczorowej sukni zostały tylko strzępy.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – powtórnie pyta kret. – Pamiętasz, mówiliśmy ci: zrobimy wszystko, o co poprosisz?

– Bardzo proszę – mówię błagalnie – dajcie mi się w coś przebrać.

* * *

Całe miasto jest pod ziemią podszyte tunelami. Wzdłuż nich ciągną się rury, przeważnie puste i martwe. Siedzę przy jednej z takich rur, w dłoniach mam dwa stare klucze do śrub. Gram na rurze.

Rura drży i wibruje. Wibracja przechodzi na moje ręce. Nikt nigdy nie miał takiego instrumentu. Wybijam rytm, który rurami przenosi się w dal. Przenika w otwory, przez które nigdy nie przecisnąłby się człowiek. W głąb i wszerz. W niektórych miejscach z rur osypują się łuski rdzy. Gdzieś tam słychać szelest piasku, gdzieś kapie woda. Gram.

W podziemnej sali, gdzie przyprowadził mnie kret, powoli zbierają się ludzie. Niektórych już widziałam wcześniej. Innych widzę po raz pierwszy. Wszyscy znają moje imię.

– Łania przyszła do nas po pomoc – mówi Dys, właściciel „Dys-Krecji". – Mów, Łanio.

– Muszę odbić swoich przyjaciół – stwierdzam. – Są w SINT-cie.

– Gdzie?

– Tam, skąd odprawia się paliwo dla Zakładu… Tam jest pełno policji. Wszyscy miejscy kontrolerzy. Nie wiem, co robić!

Patrzą jedni na drugich i wymieniają spojrzenia. Też nie wiedzą, co robić, ale wtedy przy wejściu rozpętuje się jakaś zawierucha. Rozpychając kretów na boki przedziera się ku mnie człowiek w rozerwanej na ramieniu koszuli.

– Rimus! – nie wierzę własnym oczom. – Ocalałeś? Nie zabrali cię!

Obejmuje mnie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ogarnia mnie spokój.

* * *

Do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Sintety śpią jak martwi, zmęczeni pełnym fałszu Świętem Energii.

Ja i Rimus wspinamy się na Złamaną Wieżę. To ten drapacz chmur, który zawalił się przed wieloma laty tak, że została tylko konstrukcja. To miejsce, w którym po raz pierwszy poczułam się dziką. Gdzie kiedyś był rozgromiony przez policję klub „Zerwany Dach".

Reflektory porozbijano co do jednego, a wiatr porwał odłamki. Podwyższenie dla perkusji rozebrano, bar przewrócono, a zamiast ław wiszą pozrywane łańcuchy. Ale pośrodku podium stoi ogromny bęben. Górna membrana zasypana jest pyłem i drobnymi śmieciami.

– Pamiętasz, mówiłem ci, że rozdałem swoje bębny sintetom? Bębny, tamburyny i werble, wszystko, co dudniło, bębniło i warczało, rozdałem co do jednej sztuki.

Milczę.

– Spróbuj – podaje mi dwie pałeczki. – Jak tobie się nie uda, to nie uda się już nikomu.

Dotykam membrany drewnianą pałeczką. Bęben odpowiada.

– Rimus… – odzywam się. – Ale po co? W czym oni nam pomogą?

– Wal – mówi Rimus.

Wstrzymuję oddech – i uderzam ze wszystkich sił.

W górę wzbija się chmura pyłu. Podskakują ziarenka piasku. Bryzgają okruchy śmieci i zetlałe strzępy papieru. Unoszą się kropelki wody, które zawisają w powietrzu i nie mogą opaść, podbijane nowymi drganiami. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Uderzam równomiernie, powoli nasycając się spokojną pewnością siebie bębna, który niejedno już widział i niejedno jeszcze prze-ży-je…

Rimus kładzie mi dłoń na ramieniu. Zamieram w bezruchu, a bęben wciąż jeszcze dudni – i poprzez jego głos słyszę odpowiedzi innych bębnów!

Pierwszy odzywa się gdzieś zupełnie blisko – na którymś z dachów pięciopiętrowców. Przenikliwy, dźwięczny i wysoki – jak głos dzielnego, zuchwałego chłopca. Zaraz potem wtórują mu jakiś bas i trzeci, nieco przygłuszony, a rytm – mój rytm – leci od jednego do drugiego, jak odbicie. Jak odblask ognia. Jak rozkaz!

Przez cale miasto. Na południe, na południowy zachód, na zachód i na północ. Bębny przekazują sobie głosy, jakby rozmawiając i podając jeden drugiemu rytm – mój rytm.

– To moje bębny – Rimus uśmiecha się w półmroku. – Wiedziałem, że się jeszcze nam przydadzą.

* * *

Sintety wychodzą na ulice, jak po godzinie energii. Brak im tylko euforii: twarze mają blade, napięte, nigdzie prawie nie widać uśmiechów. Wpatrując się dokładniej, poznaję dziewczynę z warkoczami, i drugą, ciemnowłosą; poznaję młodych sintetów, którzy bardzo niedawno zrezygnowali z opasek. Niektórzy na jeden dzień, inni na zawsze. Pośród znajomych twarzy są i nieznajome: znieruchomiałe w wyrazie napięcia i nieufności.

– Bierzcie ze sobą wszystkie żelastwo, które może bębnić i grzechotać – mówię. – W górach tak się przyzywa grom. A nam potrzebna jest burza. Dziś. Tu i teraz.

Patrzą jeden na drugiego. Nie pojmują, po co to wszystko. Wielu z nich w ogóle nie wie, co to takiego ta burza.

– Trzeba odwrócić uwagę policjantów – wyjaśnia Rimus. – Trzeba wzniecić zamieszki. Żeby nie wiedzieli, dokąd biec, co robić i gdzie wiać, a my tymczasem…

– Rimusie… – odzywam się. – Dziękuję. Ale do SINT-u pójdę sama.

* * *

Kłócimy się. Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na wieki. On chce iść ze mną, czas ucieka, a ja nie mogę, nie mogę mu wyjaśnić, że to moja i tylko moja sprawa.

Rimus potrząsa pięściami. Podchwytuję jego pełen temperamentu gest i przedłużając jego ruch przerzucam go przez siebie, usiłując nie uderzyć nim za mocno o asfalt.

Podnosi się bez słowa. I długo milczy.

– Dobra – odzywa się wreszcie przez zęby. – No to tak… Narobię takiego zamieszania, że SINT zupełnie opustoszeje.

* * *

Zaczyna świtać. Zostaje mi godzina, nie więcej. W mieście panuje cisza przedświtu.

I nagle ta cisza jakby wybucha.

Przyszli. Jest ich więcej, niż można się było spodziewać. Niosą ze sobą żelazne bańki i pokrywki, arkusze blachy i łańcuchy, końcówki węży i fragmenty rur. Pośrodku kolumny jedzie Rimus na welomobilu, a cały wóz obwieszony jest mniejszymi i większymi dzwonkami i dzwonami. Rimus kręci pedałami, ja idę obok, walę w bębny, a wokół nas rozpętuje się chaos godny końca świata.

Wyją syreny napędzane przez dynama. Grzechoczą pełne kamieni puszki. Łomoczą beczki, brzęczą łańcuchy, żelazne pręty tłuką we fragmenty krat – i oto w cały ten piekielny hałas wkrada się rytm.

„Idziemy" mówi ten rytm. Czuję, że po skórze przebiegają mi ciarki.

– I-dzie-my!

– Żyć swoim rytmem! – krzyczy Rimus w ustnik głośnika.

– Żyć swo-im ryt-mem! Żyć swo-im rytm-mem! – podchwytują idący obok ludzie.

Drżą ściany domów. Lecą w dół popękane szyby, przeciążone rytmem. Miasto miota się pomiędzy entuzjazmem a paniką. Za oknami migają twarze. Podskakują szklanki na parapetach. Spadając w dół rozbijają się i dodają głębi i smaku naszej muzyce. Wybijam synkopy na tamburynach, wplatając się w ogólny rytm swoim własnym wzorem. Pięknie wychodzi, choć słyszę to pewnie tylko ja sama.

– Dalej! Naprzód! Naprzód ku szczytom!

– Nie jestem sintetem! – krzyczy w megafon dziewczyna, która na chwilkę wspina się na stopień welomobilu.

Rimus otwiera szeroko usta, żeby oszczędzić błony bębenkowe w uszach.

– Nie jes-tem sin-te-tem! – wykrzykuję wespół ze wszystkimi, jak przysięgę.

Rimus chce coś jeszcze powiedzieć, ale w megafonie wysiada napięcie. Rimus na chwilę puszcza kierownicę i lewą dłonią targa sznur, rozkręcając dynamo. Megafon ponownie się ładuje.

– Dzika energia! – krzyczy Rimus.- Hej ho! Hej ho! Jeżeli idziesz z nami, jesteś dziki!

– Hej ho! – powtarzają wszyscy. – Jesteś dziki!

Ten okrzyk podchwytuje niebo nad naszymi głowami. Trwożnie i radośnie wyją syreny megafonów. Z prawej i z lewej, z dachów niewysokich domów, sfruwają do nas na skrzydłach i spływają po linach, zawisając nad głowami tłumu, ocaleni dzicy.

Dojadło już im życie po piwnicach, udawanie sintetów, ukrywanie się i strach. Powyciągali ze skrytek swoje skrzydła, megafony, latarnie – krzycząc i nawołując się w ptasim języku przyłączają się do naszego marszu: idą po dachach, po pochyłych ścianach, wystukują rytm na kratach balkonów, na skrzydłach wiatraków, walą w szkło i blachę…

Wydaję mi się, że widzę strugi światła bijące z wylotów ryczących głośników. I jednocześnie czuję, jak drga ziemia i kamienie bruku zaczynają podskakiwać w swoich gniazdach. Budzi się we mnie groza przodków: trzęsienie ziemi! Ale w tej samej chwili widzę, jak odsuwa się pokrywa włazu kanalizacyjnego i spod ziemi wyłazi kret – chudy, kościsty, w ciemnych okularach i z ogromnym nastawnym kluczem w sękatej dłoni.

Nie słyszę, co krzyczy. Jak Loszka czytam z ruchu warg: jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami!

Nasz pochód trwa: ulicą idzie z hukiem i łomotem kolumna zbuntowanych sintetów, po dachach i ścianach suną dzicy, a podziemnymi korytarzami, wstrząsając ziemią, przedzierają się krety.

Biję w tamburyny jednocząc się z rytmem i rozpływając się z nim – i nagle pojmuję, że nasz marsz z ulicznej ruchawki przeistacza się w coś większego. Rytm, który zrodziło serce tłumu, podjął własne życie. I nie my wiedziemy rytm – to on nas prowadzi. To potężny, wesoły i bezlitosny przywódca. My tworzymy rytmy, a rytmy tworzą nas; ludzka rzeka płynie ulicą, pod ulicą i nad nią, z każdym krokiem przybiera na sile, wchłaniając w siebie potoki i strumyki z sąsiednich uliczek i zaułków, tworzy nową, sprężystą energię, zapalając nią słabych, zrozpaczonych i tych, których przestraszone twarze bieleją za oknami.

Ponownie czuję się pikselem. Na krótką chwilę.

Rimus podaje mi megafon.

– Uwolnij się! – krzyczę. – Bądź wolny. Bądź wolny i dobry jak Słońce!

– Wolny! Jak Słońce! – podchwytuje tłum. – Hej-ho! He-ja-ho!

– Możesz! Dasz radę! Energia jest w tobie!

– Energia jest w tobie!

Ulica się kończy, rytm zalewa teraz plac, niebo nad placem i fasady otaczających go domów. Tłum idzie, a rytm przetacza się nad naszymi głowami jak ciężki, obity kutą stalą taran.

Naprzeciwko naszego wypełza, niezdarnie tocząc się korytem ulicy, drugi taran. Policaje – opancerzeni, z tarczami i pałkami, tłuką metalem o metal i plastykiem o plastyk. Obcy rytm, butny i potężny, zderza się z rytmem naszej kolumny.

Rrraz!

Mam chęć przysiąść i zakryć uszy dłońmi. Na ułamek sekundy ogarnia mnie strach, że teraz ze zderzenia dwu rytmów zrodzi się mordercza, watowa cisza.

Nie. To moje uszy, porażone grzmotem zderzenia na ułamek sekundy odmówiły mi posłuszeństwa. A rytmy zwarły się ostro, usiłując zdławić i zagłuszyć jeden drugiego.

– Wolny! Jak Słońce!

– Poddaj się!

– Energia jest w tobie!

– Pod-daj się!

Nasz rytm jest żywy i gibki, w tym jego siła. Rytm kolumny policyjnej się nie zmienia, jest stały i monotonny – i w tym jego siła. Widzę, jak obie kolumny zamierają: pierwsze szeregi dzieli odległość dziesięciu kroków. Jedni wybijają rytm na żelaznych bańkach i miedzianych naczyniach, drudzy biją w żelazne i plastykowe tarcze. Mogłoby się zdawać, że straszne starcie dźwięków wywołuje drganie bruku…

Nie, to nie złudzenie. Krety walą od dołu w kraty kanalizacji i luki podskakują. Kamienie tańczą. Dzicy, którzy pozajmowali wszystkie dachy wokół placu tańczą na blaszanych rynnach i każdy ich skok odzywa się echem gromu. Widzę jak sintety na czele kolumny ustawiają bębny na ziemi i naśladując dzikich, wskakują na nie nogami. Grzmią, usiłując zdławić policjantów swoją energią, podporządkować ich swojemu rytmowi…

Rimus odwraca się do mnie.

– Ruszaj! – czytam z jego warg. – Rób swoje, a my tu zrobimy swoje!

Ma rację.

Z trudem wydostaję się z grzmiącego tłumu. Skręcam w sąsiednią ulicę i biegnę wzdłuż żelaznego ogrodzenia. W prawo. W lewo. Jeszcze raz w lewo. Pod łukiem bramy i dalej. Utarczka na placu się przedłuża – nie trzeba jej widzieć, przetacza się nad dachami głośniej od burzy. Instynktownie otwieram usta: muszę chronić bębenki.

Skręcam w niepozorny zaułek. Stop. To tutaj. Te właśnie drzwi pokazał mi Maksym. To wiecznie zamknięta żelazna brama.

Zwykle stoi przed nimi wzmocniona warta. Teraz na posterunku tkwi dwóch, nieco przestraszonych funkcjonariuszy. Ścierające się na placu rytmy dochodzą tu fragmentami i przerażają jak ryk nadciągającego tsunami. Wartownicy się denerwują: jeden przytupuje nieświadomie, powtarzając rytm policyjnej kolumny, drugi nieświadomie zgina i rozgina palce w rękawicy i co chwila pyta natarczywie swojego kompana:

– Co się tam dzieje? Czy ty coś z tego rozumiesz?

Obaj mają ciężkie porażacze przerzucone przez ramię. Nie jest to broń policyjna. Ciężka artyleria.

Podchodzę, wcale się nie kryjąc. Jeden z nich wytrzeszcza na mój widok oczy. Drugi szykuje porażacz:

– Kto idzie?

– Łania! – odpowiadam.

– Łania?!

Obaj są niewolnikami rytmu marszowego. Ja poruszam się w rytmie podstępnego tańca. Każdy z nich jest ode mnie większy i niemal dwakroć cięższy. Ale ja wcale nie chcę się z nimi bić; mam dostosować się do nich i wykorzystać ich siłę przeciwko nim…

Porażacz bije jaskrawobiałym łukiem. Nurkuję pod nim i tańczę, pociągając za sobą, aż znajduję się pomiędzy policjantami. Zarządca Zakładu obaliłby obu policjantów w jednym wyskoku, ale ja nie mam jego siły ani wagi, dlatego podstawiam jednego pod porażacz drugiego.

Obaj prawie nadążają z reakcją. Prawie. Jeden się uchyla, drugi cofa palec ze spustu, ale wystrzał już padł, a ładunek jest za silny. Ugodziwszy nawet mimochodem – ogłusza.

Uderzam w porażacz drugiego od dołu. Wystrzał trafia w bielejące już niebo. Kontynuując swój taniec, przypadam do ziemi i podcinam mu nogi w ciężkich buciorach.

Cudem utrzymuje się na nogach. Prześladując mnie niczym natrętną osę, obraca się całym ciałem. Przedłużając jego ruch błyskawicznie odsuwam w bok lufę porażacza – i w końcu osiągam swój cel. Przeciwnik wali się na ziemię.

Skacze nań z góry i wpieram leżącemu lufę porażacza w podbródek.

– Nie zależy mi na twojej śmierci – szepczę mu w ucho. – Pokaż mi tylko drogę.

– Dokąd? – chrypi pokonany. Czytam jak Loszka z warg: z placu niesie się straszliwy hałas, który zagłusza wszystko inne.

– Do stacji załadunkowej.

– Nie wiem, o czym mówisz – charczy.

Kłamie.

* * *

Trzymam w dłoniach dwa potężne, gotowe do strzału porażacze. Mój jeniec prowadzi mnie po pustych zakamarkach SINT-u. Napotkanym policjantom każe rzucać broń i kłaść się na ziemię. Dziwne, ale się nie opierają: widać ryk i huk dobiegające z placu wywierają na nich należyte wrażenie.

Natykam się na przestraszonych muzykantów, tych samych, którzy na Święcie Energii zabawiali oficjeli martwą muzyką. Wszyscy stłoczyli się w kącie i nawet nie myślą o stawianiu oporu. Każę chłopcu z bębnem iść za mną. Tchórzy straszliwie, ale nie ma zamiaru dyskutować z lufą porażacza.

I nagle poznaję to miejsce. To właśnie tutaj Stefan przyprowadził nas ogłupiałych i stąd mieliśmy ruszyć w szczęśliwą przyszłość. Do Zakładu. Na ścianie wisi jeszcze reklamowy plakat: „Agencja ZAGÓRZE: – Prawdziwe szczęście już jutro! Dobra praca za górami po dziesięć energo na tydzień!". Jest tu i jaskrawy, ciepły obrazek: objęci mocno dziewczyna i chłopak wstępują na stopień wagonika kolejki linowej…

Przestawiam dźwignię bezpiecznika porażacza na minimum i strzelam w plecy pojmanemu wartownikowi. Traci świadomość i pada bez jednego nawet stęknięcia. Chłopak z bębnem kwili jak zając.

Odbieram mu instrument i mówię, żeby spływał, póki się nie rozmyśliłam. Chłopak znika jak rosa w upalny dzień.

Dalej idę bardzo cicho. Wsłuchuję się we wszystkie dźwięki. Tak jak myślałam, rytm-taran na placu ściągnął na siebie wszystkie siły policyjne. Może wstrzymano nawet odprawę paliwa? Albo przeciwnie, postanowili wyprawić je wcześniej?

Przyspieszam kroku. Tak czy owak wszyscy tutaj są uzależnieni od nieprzerwanej pracy Zakładu. Nieodprawione w porę paliwo oznacza utratę stanowiska, a może i głowy…

Słyszę głosy i przylegam do ściany. W prześwicie drzwi widzę jakieś cienie: jeden z głosów należy do Stefana-Łowcy.

– Nie obudzą się aż do jutrzejszego ranka. Po prostu uważaj, żeby się nie podusili własnymi wyziewami… A przed rozładunkiem połącz się z nim i wyjaśnij mu, jaką tu mamy sytuację.

– Gwarantujecie mi moje pakiety? – drżącym głosikiem pyta jakaś kobieta. – Na jutro będę potrzebowała pięciu…

– Gwarancje można znaleźć jedynie na cmentarzu – mówi Stefan i słyszę w jego głosie śmiech. – To bardzo cenny ładunek, nadzwyczaj cenny, o podwyższonej pojemności energetycznej. Jeżeli dobrze się sprawisz, możesz liczyć nawet na sześć.

– Dam sobie radę!

– Nie sądzę – mówię, stając w przejściu.

Przed sobą mam stację załadunkową. Doskonale ją pamiętam. Tu wydawano nam porcje żywności na drogę i materace. Wagonik kolejki – ten sam, którym odjechałam ja – stoi gotów do drogi. W drzwiach kabiny stoją Stefan i szczupła kobieta przewoźnik w szarym, znoszonym ubraniu.

Dzieli nas tylko kilka kroków. Bezpieczniki obu porażaczy mam ustawione na maksymalną moc. Nawet gdybym chciała, nie mogę chybić. I Stefan doskonale o tym wie.

– Witaj, Łanio – mówi spokojnie, lekko tylko przymrużywszy oczy. – Wiedziałem, że przyjdziesz.

I w tej samej chwili czuję zimne tchnienie na karku. Tchnienie śmierci.

Nie myśl, nie przeczucie i nawet nie intuicja – instynkt dzikiego zwierzęcia każe mi rzucić się w bok i straszliwy cios, który powinien był mi rozłupać czaszkę, przelatuje obok. Mimo wszystko padam, niemal tracąc przytomność.

– Zwinne ścierwo – mówi Stefan. – Dobij ją.

Przewijam się w bok i kolba porażacza wzbija iskry w miejscu, gdzie dopiero co leżała moja głowa. Przewijam się jeszcze raz: mój przeciwnik nawet nie zadaje sobie trudu, żeby zmienić rytm.

– Maszyna start! – ryczy Stefan i słyszę zgrzyt karetki na dachu wagonu. – Załatw ją wreszcie!

Ponownie czuję chłód na karku. Robię zwodniczy ruch i sięgam po jeden z porażaczy – Stefan usiłuje nadepnąć mi na dłoń, ale zdołałam go oszukać. Podrywam z ziemi drugi i strzelam w górę, niemal na oślep.

I jednocześnie strzela mój zabójca.

Nigdy chyba jeszcze nikt nie robił takiego doświadczenia: dwa porażacze strzelają jeden drugiemu jednocześnie w lufę. Białe ładunki spotykają się w powietrzu. Grzmot eksplozji. Mojego przeciwnika odrzuca daleko wstecz – uderza o ścianę. Uderzeniowa fala zwala też z nóg Stefana. Mnie obsypuje gorącymi iskierkami i wlecze po betonie – ale nie tracę ani świadomości, ani rytmu.

Wagon już odjeżdża od platformy; przewijam się jeszcze raz i wstaję. Podrywam z ziemi porzucony bęben i przeskakuję na stopień.

Przewoźniczka gapi się na mnie przerażonym wzrokiem. Trzęsą jej się wargi.

– Wyłaź – mówię. – Bo zastrzelę.

W ostatniej chwili zeskakuje na platformę. Moi wrogowie poruszają się ciężko – obaj odzyskują przytomność. Wagon odjeżdża, platforma niknie we mgle. Stoję z podniesionym porażaczem, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze miał ochotę mnie ostrzelać.

Widzę jeszcze, jak Stefan ciężko wstaje z ziemi. I drwiącym gestem macha mi ręką…

* * *

Są tu wszyscy. Leżą pozawijani w materace, jak w kokony. Wszyscy mają żółte twarze. Zaczynam czuć przerażenie.

– Aleks, obudź się!

Żadnej reakcji. Oczy wywrócone białkami do góry.

– Maur! Maurycy-Stachu!

Śpi. Śpią także Przepiórka, chłopczyk i dziewczynka. Śpi Loszka. Odchyliwszy w tył wielką, okrągłą głowę. Śpi Lifter.

Przełażę do kabiny, ale tam oczywiście nie ma żadnych dźwigni pozwalających na jakąkolwiek możliwość sterowania wagonem. Przez luk w dachu wyłażę na górę. Miasto pełznie wstecz. Nad dachami przetacza się grzmot. Widzę niemal, jak zbrojna rytmem kolumna zderza się wreszcie czołowo z uzbrojonymi w tarcze i pałki policjantami.

Obok mnie płynie stalowa lina. Obracają się koła karetki. Żeby tylko żadnego nie zabili – myślę, patrząc na oddalające się miasto. Żeby dziś w nocy nikomu nie wlepiono kary. „Oszczędź ich" – powiedział Zarządca Zakładu. Czy on, silnik będący sercem ogromnej fabryki-rzeźni, ma prawo mówić o litości?!

Muszę wierzyć w Rimusa. Muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.

Wagonik płynie oblepiony mgłą niczym watą. Płynie ku Zakładowi. Ta myśl wystarczy, żeby mnie zemdliło ze strachu. Wzięcie się w garść wymaga ode mnie ogromnego wysiłku woli. Ciężko zeskakuję w głąb luku.

Wszystko się powtarza. Dèjá vu, jak powiedziałby Aleks. Jestem w wagonie niosącym mnie do Zakładu, wokół mnie leżą odurzeni ludzie, a ja nie wiem jak ich – i siebie! – ratować.

Siedzę, skrzyżowawszy nogi, przy głowie Aleksa. Kładę przed sobą bębenek. Jest prymitywny, nowiutki, wcale niepodobny do tego z wizerunkiem wilka… ale zabrałam go ze sobą nie bez powodu. Mogłabym wziąć drugi porażacz, a wzięłam bębenek!

Zaczynam stukać dłońmi. Nie myśląc, tylko słuchając.

Poderwałam ludzi i powiodłam ich do buntu przeciwko władzy tylko po to, żeby uratować przyjaciół. Ale ich nie uratowałam, a sama trafiłam do tej samej pułapki… Co z Maksymem, byłym policjantem? Ukarzą go, czy zabiją? A jego ojca? A co będzie z dziesiątkami i setkami sintetów, których być może za dnia i nie połapią, ale w nocy surowo ukarzą. Przecież mają na nich sposób – na każdego. Wystarczy nie wydać mu porcji. Człowiek jakby nigdy nic zagląda do sieci, patrzy na listę rozdziałów, a naprzeciwko jego nazwiska obwieszczenie o tygodniowym wstrzymaniu racji!

Nie poddawać się rozpaczy, mówi mój bęben. Nie tracić męstwa. Nie rezygnować!

Bęben mówi? Czy to ja rozmawiam sama ze sobą?

On wcale nie jest taki prymitywny, ten mój bębenek. Pod moimi palcami dźwięczy czysto i głęboko. Wspominam taniec na toni Błyskawicy i święto wiosny. Wspominam Jasnego. Wspominam wiosenny świt w górach. Krzyk koguta i pieśń słowika…

A gdy zaczynam wspominać święto nadawania imion – leżący obok mnie Aleks porusza się i otwiera oczy.

* * *

Najciężej ze wszystkich budzi się Loszka. On przecież niczego nie słyszy. Trzeba przyłożyć bębenek do jego policzka – żeby odczuwał wibracje przez skórę.

W końcu i Loszka odzyskuje przytomność. Przez całą następną godzinę siedzimy trzymając się za ręce, niczego nie robiąc i o niczym nie mówiąc. Dziwna rzecz, ale jesteśmy szczęśliwi.

Potem oszołomienie opada. W kabinie przewoźnika znajdujemy racje żywnościowe na dwie doby i, co najważniejsze, manierkę z wodą. Przede wszystkim dajemy się napić dzieciom.

W dole, jak przedtem, wszystko zaciągnięte gęstą mgłą. Rozkładamy się wygodnie na materacach i rozmawiamy – spokojnie i z satysfakcją, jak niegdyś w gnieździe Przepiórki.

– Wzięli nas jak ostatnich idiotów – irytuje się Maur. Ta myśl doskwiera mu widać najbardziej. – Jak ślepe i bezradne ko…

– Daj spokój – mówi łagodnie Przepiórka. – Kiedyś w końcu trzeba rzecz rozstrzygnąć. Co, zamierzałeś resztę życia spędzić pod ziemią?

– No, ale ileż tej reszty zostało? – mruczy Lifter. – Dzień, dwa…

Loszka bawi się moim bębenkiem. Uśmiecha się.

– I co teraz – pyta wreszcie Aleks. I sam sobie odpowiada.

– Ano nic. Przebijemy się waląc z porażacza. Nic innego mi nie przychodzi na myśl.

Kręcę głową.

– Nie da rady. Wagon trafia na transporter w tunelu. Nie ma dokąd wiać. Słudzy Zakładu potrafią walczyć z ludźmi – a są ich tam setki…

– A ten twój… Zarządca? Serce Zakładu?

– On nigdy nie ogląda… paliwa – mówię cicho. – Dla niego to ładunek. Tak mu łatwiej.

Maur parska gniewnie. Przepiórka wzdycha. Wagon toczy się po linie, z lekka tylko kołysząc się na wietrze. Mamy południe. Do gór jeszcze daleko. Dzieci Przepiórki patrzą w okno – matowe, z wtopioną w nie siatką. Mogłoby się wydawać, że cieszą się samym światłem dnia.

– Gdybyśmy mogli zeskoczyć – mówię – ucieklibyśmy na ziemie trzech rodów. Ale wtedy po prostu mi się udało, a teraz przecież nie zima… Lifter, czy ty mi chcesz coś powiedzieć?

Lifter uśmiecha się chytrze i rozpina kurtkę. Od wewnętrznej strony ma przymocowany gruby motek najbardziej wytrzymałego szpagatu dzikich.

* * *

W nocy siedzimy na dachu, sycąc oczy pięknem gór. Mgła już się rozwiała. Niebo usiane gwiazdami. W dole pod nami przepływają ledwo widoczne górskie grzbiety, gdzieniegdzie perłowo połyskują tafle jezior. Zapach lasu istotnie dociera aż tutaj i nie może go stłamsić nawet woń towotu, którym wysmarowano bloki.

– Jestem szczęśliwa – mówi cicho Przepiórka.

Maur obejmuje jej ramiona.

Niespodziewanie Aleks przytula mnie do siebie.

– Dziękuję, Łanio – szepcze mi w ucho.

– Ale za co? Przecież ja…

– Nic nie mów. Milcz. Jeszcze zobaczymy, kto kogo…

* * *

Nie wiem, jak mi się to udało, ale prawie przegapiłam moment wysiadki. Albo wagonik płynie tym razem szybciej, albo zmyliła mnie różnica pomiędzy długą, zimową nocą i krótszą, jesienną. Kiedy wagon nagle podryguje na znajomym już wsporniku, podrywam się jednak, patrzę przed siebie… i pojmuję, że światełka, które brałam za nisko wiszące nad górami gwiazdy w rzeczywistości są reflektorami Zakładu.

– Na dół! – krzyczę. – Szybko!

Lifter przywiązuje cienką linkę do poręczy. Wyciągam z zewnętrznej kieszeni kurtki noktowizory, dar od kretów. Pod nami las. Niewysoki, rdzawy, ale mimo wszystko las, nie pole. Mocno to utrudnia zeskok, ale otwarta, bezpieczniejsza przestrzeń jest zbyt blisko Zakładu.

– Aleks – mówię. – Jazda, ty pierwszy, weź porażacz.

Nie sprzeciwia się. Przywykł chyba do tego, że to ja wydaję rozkazy. Zwisa na linie i ześlizguje się w mrok. Patrzę za nim. Aleks znika we mgle, a lina się rozluźnia.

– Jazda – mówię przez zęby. – Jeden za drugim.

Maur bierze córeczkę na ramię. Chłopak oznajmia, że zjedzie sam. Chcę go ofuknąć, krzyknąć, że nie czas na wyłamywanie się z ustalonego porządku i popisywanie samodzielnością, ale natykam się na jego spojrzenie.

I ustępuję.

– Jeżeli matka ci pozwoli – mówię drewnianym głosem.

– Pozwalam – odpowiada głucho Przepiórka. – Postaraj się nie rozbić o gałąź. Jedź…

I chłopak zsuwa się zręcznie, jak prawdziwy dziki, dopóki nie znika w koronach. Potem zjeżdża Loszka.

– Ja na końcu – mówi Lifter.

Kręcę przecząco głową. Światła Zakładu są już całkiem blisko.

– Łanio! – rzuca z naganą.

– Zjeżdżaj!

Przez kilka sekund patrzy mi w oczy. Potem chwyta linę. Zostaję z wagoniku sama.

Widać już wylot tunelu odbiorczego. Co powie Zarządca, jeżeli zamiast jednostek energii tym razem dostanie mu się tylko puste opakowanie?

Wspominam, jak pomachał mi na koniec ręką Stefan-Łowca. Uśmiecham się krzywo i chwyciwszy linkę daję nura w mrok.

* * *

Nie od razu znajdujemy jedni drugich. Kiedy wreszcie zbieramy się w gromadkę, słońce jest już dość wysoko na niebie. Wszyscy są podrapani, Aleks ma podbite oko, Loszka siniaka na policzku, ale nikt poważnie nie ucierpiał. Syn Przepiórki uśmiecha się szeroko, a jej córeczka wodzi wokół szeroko otwartymi oczami.

– A ja myślałem – przyznaje Maur – że jak opowiadałaś o tych górach, to troszeczkę koloryzowałaś…

Rudawy las się kończy. Wokół nas roztacza się piękno nie do opisania: zieleń świerków miesza się z czerwienią i żółcią krzaków i innych drzew; gdzieniegdzie przetyka to wszystko purpura klonów, dołem ściele się cytrynowo-pomarańczowy dywan traw, a nad wszystkim króluje błękit nieba. Takiego błękitu nigdy nie zobaczy się w mieście.

Nie mamy czasu na podziwianie tych wszystkich cudów. Zakład jest blisko. Czuję go, tak jak inni odczuwają cień na policzku. Wionie od niego grozą i śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Mętnie poznaję znajome miejsca. Spieszno mi odprowadzić dzikich jak najdalej od Zakładu.

– Czemu się wciąż tak oglądasz? – pyta Maur.

Wydaje mi się, że słyszę zgrzyt żelaznych sług Zakładu, którzy depczą nam po piętach. Ale o tym Maurowi nie mówię.

* * *

Dzicy nie przywykli do chodzenia po górach. Gubię drogę i popełniając błąd zataczam wielki łuk. Dzieci i dorośli tracą siły – to chyba jeszcze skutki działania nasennego środka policyjnych lekarzy.

Trzeba zatrzymać się na odpoczynek.

Nie ma czym rozpalić ognia. W zasadzie nie mamy też niczego do jedzenia – oprócz resztek sucharów z racji przewodniczki i paczki darmowego makaronu, który ktoś znalazł w kieszeni. Jest za to woda – obok płynie strumyk. Wszyscy są tak zmęczeni wędrówką, że nikt nic nie mówi.

Co mam robić? Doskonale rozumiem, że jedyny ratunek dzicy mogą znaleźć w osadzie trzech rodów – o ile jeszcze ona istnieje. I o ile nas tam przyjmą. Wkrótce się ochłodzi i spadnie śnieg; to nie lato, kiedy w lesie można żyć w lekkim szałasie. Nie mówiąc już o tym, że w pobliżu Zakładu nikt nie może być bezpieczny.

Wziąwszy porażacz, wybieram się na rekonesans. Natykam się na wysokie drzewo na skraju lasu i wspinam się na wierzchołek, a stamtąd patrzę na Zakład: zasnuwa go żółta mgła. Widać tylko betonowy sarkofag, z którego sterczą osmalone szpile odgromników, ale nie wiadomo, co się tam dzieje wewnątrz.

Myślę o Zarządcy. Widzę go niemal, jak siedzi w centralce albo wędruje po ciemnych korytarzach, wdziawszy na oczy noktowizory. Czy czuje, że jestem tak niedaleko?

Wrota Zakładu są zamknięte. Jaki jest zapas energii w akumulatorach? Powinien przecież być jakiś zapas na wypadek, gdyby nie dotarła zmiana albo gdyby okazała się nieprzydatna…

Złażę z drzewa. Siadam, przylgnąwszy plecami do pnia. Muszę pobyć sama. Muszę pomyśleć.

„Oszczędź ich, Łanio".

Znaczy co, wychodzi na to, że nikogo nie oszczędzam? Wciągnęłam w niebezpieczną sytuację dzikich, przeze mnie zginęli moi przyjaciele z trzech rodów, a jeszcze nie wiadomo co się stało w mieście… Biegam niczym wiewiórka w kole, ale za wiele we mnie energii, i dlatego podłączone do koła lampki przepalają się, zamiast świecić. Przepalają się, przepalają…

Zakładu nie można zatrzymać, bo zginą ludzie. Nie wolno też pozwolić, żeby pracował jak dawniej, bo giną już teraz. Nie można, nie można, nie można!

Zamykam oczy. Wyobrażam sobie membranę rozkładacza w postaci Ognistego Kręgu, na którym pokonałam kiedyś Wilczą Matkę. Po głowie chodzi mi coś bardzo ważnego, związanego z Zakładem. Coś, o czym wiem od dawna, ale o tym nie myślałam, zapomniałam, bo wtedy do niczego mi nie było przydatne. Coś, co powiedział Zarządca… A może Głowacz?

„Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory…”

Mimo woli przejmuje mnie dreszcz.

„Ale ty jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na tydzień. A może i na dłużej…”

Dziękuję, postoję. Chciałam sobie przypomnieć coś innego. Rozmowa z Głowaczem… żywioły się zbuntowały… Zakład się przeistoczył… Odgromniki się nadtopiły…

Wyobrażam sobie bunt żywiołów. Jak błyskawice bez przerwy biją w odgromniki. Nie szczędząc samych siebie. Nie szczędząc nikogo…

Prosta myśl uderza we mnie jak błyskawica.

Wstaję, starając się nie myśleć o niczym więcej. Zarzucam porażacz na plecy i pogwizdując z udawaną uciechą wracam na miejsce, gdzie pozostali porozkładali się na noc.

* * *

Dzicy siedzą i zwróciwszy ku sobie głowy nad czymś się naradzają. Dzieci śpią, poprzykrywane czyimiś kurtkami.

– To co, idziemy? – pytam wesoło, jakby nigdy nic.

– No, no… wytrzymała jesteś – odzywa się Lifter z szacunkiem w głosie. – Masz w sobie tyle energii, że mogłabyś sprostać Zakładowi…

Uśmiech zamiera mi na wargach. Lifter nie mógł, nie może wiedzieć, o czym myślałam. Sam nie rozumie, co powiedział.

Aleks jednak spostrzega zmianę na mojej twarzy.

– Co z tobą?

– Ząb mnie rozbolał – mówię i siadam obok niego. – Żarty żartami, ale trzeba iść. Niedługo zacznie zmierzchać.

– Myśmy tu mówili… – Maur zmarzł porządnie, ma sine wargi. – Jak widać, do miasta wrócić już nie możemy. A te trzy rody? Nie wiadomo, jak nas przyjmą, prawda?

– Założymy czwarty ród i tyle… – mówi Przepiórka.

Mimo woli przypominam sobie proroctwo Głowacza: „Założysz czwarty ród…”

– A co z Zakładem? – pyta nagle Aleks. – Nie dostaną nas?

Przepiórka rzuca szybkie spojrzenie na dzieci. Milczę.

– Co ci jest? – Aleks przysuwa się do mnie bliżej. – Co widziałaś? Stało się coś?

– Nic… – urywam. – Tylko… Krótko mówiąc, widzę drogę, wiem co zrobić… ale się boję. Nie mogę, boję się!

Patrzą na mnie tak, jakbym nagle spadła pomiędzy nich wprost z jasnego nieba.

– Uspokój się – mówi pojednawczo Przepiórka.

– Nie rozśmieszaj mnie, bo mam zajady – prycha Lifter. – Ty się niczego nie boisz. Widziałem.

– Ty się niczego nie boisz – powtarza echem Aleks. – Uratowałaś nam życie. I nie tylko nam. Przeszłaś przez ogień i wodę. Nie znam nikogo, kto byłby od ciebie silniejszy! Masz w sobie więcej dzikiej energii, niż jest jej w całym tym lesie!

Znowu. Chwytam się za głowę.

– Łanio? – cicho pyta Maur.

Wtedy opowiadam im o swoim planie. Przytaczam słowa Głowacza i Zarządcy Zakładu.

Patrzą na mnie, jakby niczego nie pojmowali. Dziewczynka cichutko posapuje przez sen. Przepiórka dotyka dłonią jej czoła.

– Wtedy, poprzednim razem, żywioły się zbuntowały – mówię. – Dały zbyt wiele energii na raz. Więc… trzeba rzucić na rozkładacz jednocześnie bardzo wiele. Może się nią zachłyśnie. I Zakład… nie zatrzyma się, ale się przeistoczy. Zmieni się coś tam, gdzie niczego zmieniać nie można. Ale żeby tak się stało, moi drodzy, to ja powinnam wejść na rozkładacz. Sama.

Słońce chyli się ku zachodowi. Nad naszymi głowami sennie grucha jakiś gołąb. Moi przyjaciele milczą i patrzą na mnie.

– To wszystko – mówię bardzo cicho. – Wygląda na to, że inaczej się nie da. Wszyscy musimy pójść tą drogą – i ja i inni…

– Ale sintekut! – warczy nagle Lifter, tak że chłopczyk nagle się budzi.

– To nie sintekut – mówi głucho Maur. – Jesteś pewna, że to zadziała?

– Przełykam ślinę. I kręcę głową.

– Nie. Ale… wydaje mi się, że powinno.

– To pójdę z tobą – ostro, ze złością w głosie mówi Maur.

Przepiórką targa dreszcz, jakby ktoś tknął ją rozżarzonym żelazem.

Zamykam oczy. W mroku, który się przed nimi rozciągnął, słyszę głos Aleksa:

– Jak to ma zadziałać, to ja też pójdę. Od wielu lat jestem dziki, i jak mi kto powie, że we mnie jest za mało energii, gardło mu przegryzę.

– Posłuchajcie – mówi cicho Przepiórka. – To szaleństwo… I jak wy… jak my wejdziemy do Zakładu?

– Ty nie pójdziesz. Zostaniesz z dziećmi.

– My też pójdziemy – odzywa się chłopczyk.

Zwijam dłoń w figę i podsuwam mu pod nos.

– Ktoś musi zostać, rozumiesz? Musi zostać choć kilku dzikich!

– Ale jak wejdziemy do Zakładu? – pyta nerwowo Lifter. – Nie uda się! Sama mówiłaś…

– Ja wiem, jak wejść – odpowiadam. W duszy mam pustkę, lekkość i zdumiewający spokój. – Wiem.

* * *

Wchodzimy do osady już o zmroku. Moi towarzysze kręcą głowami w rozterce, ale ja idę prosto na główny plac i uderzam w dzwon – prawem Wilczej Matki. Ostatecznie nikt nie odebrał mi tego tytułu.

Trzaskają drzwi i zasuwy. Ludzie – mężczyźni i kobiety – wymieniają głośne szepty. Robi mi się lżej na sercu, gdy widzę, że ocaleli: bracia, siostry, rodzice i dzieci tych, których powiodłam na Zakład. Zbiegają się na dźwięk dzwonu, na zew przebiegającej przez osadę nowiny. Nie podchodzą bliżej – zamierają w bezruchu i patrzą na mnie jak na widmo.

– Za moimi plecami ustawili się moi przyjaciele. Ogromny, muskularny Aleks niedbale trzyma porażacz – lufą ku ziemi. Przepiórka mruży oczy i mierzy uważnymi spojrzeniami gromadę ludzi-wilków. Maur stoi na prawo ode mnie, Loszka z lewej, a Lifter osłania tyły.

Jest już niemal zupełnie ciemno.

– Rozpalcie ogień – mówię władczo.

Przynoszą pochodnie. W ich blasku widzę Jasnego i na chwilę zamiera mi serce. Stoi w głębi tłumu, a jego dłoń ujmuje z boku… tak, nie mylę się. To Bezimienna i widać, że jest w zaawansowanej ciąży.

Tym lepiej, myślę. Jeszcze jedna zerwana nić. Kolejny krok ku wolności.

– Przyszliśmy z Miasta – mówię głucho. – Jutro zatrzymamy Zakład. Właściwie nie zatrzymamy, a… – Nie wiem, jak to objaśnić, dlatego urywam w połowie zdania.

– Skąd się tu wzięłaś? – pyta ostro Bezimienna. – Miałaś sumienie, żeby wrócić z tamtego świata? Gdzie nasi bracia, Wilcza Macocho?!

– Wasi bracia zginęli – mówię i ponownie zawieszam głos.

Tłum odpowiada pomrukiem.

Maur robi krok ku przodowi – chudy, bezlitosny drapieżnik.

– Nie potrzebujemy waszej aprobaty – mówi, a jego głos natychmiast ucina wszczęte w tłumie spory. – Potrzebujemy od was tylko… tych… jak je tam… Trombitów. Bębnów. Werbli. Wszystkiego, czym można przywołać deszcz i burzę.

Zapada cisza. Słychać, jak szumi las na stokach odległych gór.

Przepiórka mocniej obejmuje ramionka dzieci.

– I coś do zjedzenia… – odzywa się cicho dziewczynka.

* * *

Rozpalamy ognisko nieco z boku od osady, przy porzuconej chacie Głowacza. Nie ważę się wejść do środka.

– Powinnaś zostać – mówię po raz setny, zwracając się do Przepiórki. Co prawda, ona dawno już się na to zgodziła: myśl o tym, żeby zostawić dzieci same w osadzie wrogo nastawionych ludzi-wilków doprowadza ją do szaleństwa.

Z osady przybiegają pękające z ciekawości podrostki: ledwo ich poznaję, tak powyrastali. Przynoszą bębny, tamburyny i trombity. Mało. Od czasu, jak mistrz Jaś nie wrócił z Zakładu, trombity robi jego starucha, ona jest jednak prawie ślepa i niewiele może pracować.

Przed kilku tygodniami mechaniczni słudzy Zakładu rozgromili pastwisko w górach – pojmali pastuchów, trzech chłopaków z rodu Rogacza – i uprowadzili ze sobą. Ale w osadzie potworów nie widziano.

Po nieudanym marszu na Zakład trzy rody długo nie mogły przyjść do siebie. Po górach przetaczał się żałobny płacz trombity. Nie ma Wilczej Matki – zachwiały się i runęły prawa ustanowione przez praojców. Wbrew prawu Bezimienna wzięła sobie męża – i to nie byle jakiego, ale Jasnego. Spodziewają się dziecka.

Lato było urodzajne, łowy też przynosiły obfitą zdobycz. Gdyby nie to, nie wiadomo, co by się stało z trzema rodami. A tak – jakoś sobie żyją. W każdym rodzie jest przywódca, a razem schodzą się chyba tylko na weselach. Ale i tych jest niewiele – najlepsza młodzież zginęła w wyprawie na Zakład.

– Wilcza Matko, ponownie chcesz iść na Zakład? – pyta z zachwytem w oczach czarniawy chłopaczek o błękitnych oczach Głowacza. – Nie straszno ci?

Ledwo wstrzymuję się od tego, żeby drgnąć na dźwięk tytułu, jakim się do mnie zwraca: Wilcza Matko… Wilcza Macocho…

– Pójdę. Tym razem nam się uda, zobaczysz.

Kiwa głową. On i jego przyjaciele bardzo chcieliby wypytać przybyszów o życie w Mieście, ale nie wiedzą, jak wszcząć rozmowę i boją się podejść bliżej…

W końcu wyrostki odchodzą z ociąganiem. Lifter chyba po raz pierwszy w życiu grzeje dłonie przy prawdziwym ogniu – na twarzy ma nikły uśmiech niedowierzania. Maur i Aleks śpią. Przepiórka siedzi przy głowie męża – jakoś niezręcznie mi spojrzeć jej w oczy. Kładę się na plecach i patrzę w gwiazdy.

Oszczędź ich, mówił Zarządca.

Ale przecież gdyby nie oni… sama bym się nie zdecydowała. I cokolwiek bym mówiła chłopakowi wilczkowi, czuję strach. Nie wiem nawet, czego boję się bardziej – śmierci, czy porażki?

Tam, na membranie, jest tylko taniec… To przecież nie boli?

* * *

Nad ranem ziemia okrywa się szronem. Trawa, jeszcze wczoraj zielona, od razu żółknie. Żółte liście, wczoraj jeszcze upiększające las, leżą dziś pod nogami jak cytrynowy dywan. Niebo jest jasne i przejrzyste. Późna jesień. W taki dzień czekać na burzę, to co najmniej szaleństwo.

– Może… później? – pyta cicho Przepiórka.

Nie patrząc na nią kręcę przecząco głową.

Aleks sprawdza porażacz.

– Ile zostało? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Myślisz, że się na tym znam? Coś tam zostało… powinien mieć jakiś zapas. Z pewnością coś jest.

Więcej już o tym nie mówimy.

Zjadamy pospiesznie śniadanie. Przepiórka obejmuje Maura-Stacha. Dziewczynka nie pojmuje, co się dzieje. Chłopczyk ma kamienną twarz. Przypominam sobie, jak znosił ból, kiedy złamał nogę.

Kładę mu dłoń na ramieniu.

– Posłuchaj… Ty przecież rozumiesz, prawda? – wskazuję mu wzrokiem Przepiórkę.

– Owszem – mówi nieco sztywno. – Pozbądź się obaw.

– Wychodzimy. Na ramieniu mam bęben, Lifter niesie dwie trombity. Aleks ma porażacz i wielki, płaski bęben. Maur idzie z tyłu i nie odrywa wzroku od traw pod nogami.

Na skraju osady zatrzymuje nas gromada ludzi.

Wyrośnięci już bracia i synowie tych, których wygubiłam. Kilka młodszych kobiet. Wszystkiego dwudziestu ludzi. Sporo. Szybko oglądam się na Aleksa: dobrze byłoby obejść się bez strzelaniny.

Przed gromadę wychodzi młodzieniec, który jeszcze niedawno był wyrostkiem, rosły i dobrze zbudowany. Bardzo jest podobny do Łowczyni. To podobieństwo mnie zaskakuje.

– Wilcza Matko – odzywa się młodzik ochrypłym głosem. – Jeżeli idziesz na Zakład, weź ze sobą i nas. Nikt w całej osadzie nie tańczy Arkanu tak jak my.

Maur nareszcie odrywa oczy od ziemi. Aleks opuszcza lufę porażacza.

– Dobra – mówię po chwili milczenia. – Mam nadzieję, że wzięliście ze sobą… cokolwiek, co grzmi lub bębni?

* * *

Odszedłszy nieco od osady, odwracam się. To miejsce stało się mi bliskie. To mój dom. Szkoda, że tak wyszło.

Na skraju osady stoi jakiś mężczyzna i patrzy za nami. Jasny?

Chyba mi się przywidziało.

* * *

Kiedy wchodzimy na szczyt pagórka przed Zakładem, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wiatr zrywa ostatnie liście sprawiając, że las staje się przejrzysty, otwarty na promienie słońca. Jasne słońce razi dzikich w oczy zachodzące łzami. Moje też łzawią, choć nie tak mocno.

Wilczęta, które widzą Zakład po raz pierwszy, czują się nieswojo. Ja patrzę na niego spokojnie i z determinacją: betonowy sarkofag. Z lewej i prawej rudy las. Wokół niego kłębi się żółta mgła, moje nozdrza się lekko rozdymają – przypominam sobie jej zapach. Odgromniki. Resztki pordzewiałych żelaznych konstrukcji.

Usiłuję choćby tylko uchylić rąbek zasłony kryjącej przyszłość. Niestety, niczego nie widzę. Kaszlę i przeczyszczam gardło.

– Słuchajcie. Wszyscy idziemy na Zakład i przywołujemy burzę. Tam, pod ścianą, nakryje nas antyrytmem. Przestaniemy siebie słyszeć. To jest jak koszmar, jak pustka. Nie poddawajcie się, krzyczcie i hałasujcie, waląc we wszystko co macie, żeby zagłuszyć tę ciszę! A potem… otworzą się drzwi. Z pewnością wyjdą automaty. Aleks, spróbuj je porozwalać porażaczem, dobrze? Pozostali… musimy się wedrzeć do środka. Za mną i do drzwi. Wyprowadzę was na membranę rozkładacza. Ale jeżeli się nie przebijemy, to wszystko na nic, znów nic z tego nie będzie, jasne?!

– Nie krzycz – mówi Aleks. Dopiero wtedy orientuję się, że ryczę na całe gardło.

– Przepraszam – oblizuję wargi. – No…

Chwytam wygodniej mój bęben. Wyjmuję zza pasa pałeczki. Unoszę je nad denkiem i zamieram na ułamek sekundy.

Tam-m… Tam-m… Bum-m… Bum-m…

Zaczęło się.

Mój rytm podejmują inne bębny. Grzmią grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Ryczą trombity. Schodzimy ze wzgórza. Staram się nie patrzeć na porośnięte trawą wzgórki pod ścianą. Patrzę na wrota. Tylko na nie.

Oba skrzydła są szczelnie zamknięte.

On tam jest, za tymi skrzydłami. Siedzi w sterowni. Albo spaceruje po korytarzach. Albo oliwi stawy i przeguby żelaznych automatów – sług i zabójców Zakładu. Serce Zakładu, pospawane z pancernych płyt. Nie mogę o nim myśleć.

– Gr-romie! – huczy mój bęben. – Gr-romie, do nas!

Słońce świeci z całą mocą, widzę swój cień na pożółkłej trawie, ale co mi tam! Idę na Zakład. Wróciłam, ale nie jako pobita. Nie na kaźń! Wróciłam!

I pałeczki w moich dłoniach same z siebie zmieniają rytm.

– Idę! – ryczy teraz bęben. – Idę! Przy-bywam!

Zakład się zbliża, zawisa nad nami ciemnym masywem, ale ja na niego nie patrzę. Czekam w napięciu, kiedy zwali się na nas cisza.

I ona nadchodzi.

Przedtem mi się wydawało, że jestem na nią gotowa. Teraz rozumiem, że nie. Na to nie można się przygotować. To jest jak nadejście śmierci. Nie słyszę swojego głosu, głosów przyjaciół, ani wiatru, ani oddechu. Wiem, że każdy mój wysiłek, każdy dźwięk wraca ku mnie wywrócony na nice. Moja wola wraca brakiem jakiejkolwiek woli tysięcy sintetów i na wyjściu otrzymujemy zero, nic. Moja miłość wraca nienawiścią Stefana-Łowcy, nienawiścią mnóstwa ludzi, których pozbawiłam wygodnego, spokojnego życia. Jakbym szła ku swojemu zwierciadlanemu odbiciu, zaraz się z nim zetknę i zniknę, jakby mnie nigdy nie było.

Pojmuję, że wszystkie wysiłki są daremne. Choćbyś nie wiadomo jak się szarpał, nie wiadomo jak zaciekle walczył, z naprzeciwka wystąpią fale wsteczne, które powywracają do góry nogami sprawy, zamiary i stanie się cisza. Zero absolutne.

Ostatnie siły tracę na to, żeby się odwrócić. Jeżeli teraz ich przepędzę, być może któryś z nich zdoła wrócić?

Dzicy walą w bębny, wrzeszczą i hałasują – w kompletnej ciszy. Młode wilki nie ustępują ani na krok, łomoczą, potrząsają kołatkami, biją żelazem o żelazo i miedzią o miedź. A za ich plecami, za plecami mojej ogarniętej desperacją maleńkiej armii…

Mam ochotę przetrzeć oczy.

Wychodzą z lasu. Niczym kłęby mgły podnoszą się znad rzeki. Jest ich wielu. Nie pojmuję, co się dnieje, dopóki nie spostrzegam Ewy. Macha mi ręką. Dogania ją Głowacz. Kieruje ku mnie spojrzenie swoich spokojnych, błękitnych oczu. Obok idzie Wilcza Matka w podkasanej białej koszuli z rozpuszczonymi kruczymi włosami. Patrzy ponuro. W jej oczach migają żółte gwiazdeczki. Idzie chudy, posępny przewoźnik – ten, który przechował mnie w wagoniku kolejki linowej i nie wydał Zarządcy.

Poznaję w tłumie młodego Chwytaja i Rimusa, którym nadałam imiona. Widzę Jasia, mistrza trombit. Synów Świerka. Wszystkich, którzy zginęli za Zakład i wszystkich, którzy padli jego ofiarą. Tysiące tysięcy. Idą ku mnie i patrzą mi w oczy – jedni ponuro, inni spokojnie, a jeszcze inni z bólem. Żywi jeszcze walczą, jeszcze usiłują rozerwać watę przeklętej ciszy – a martwi wyglądają zza ich pleców, jakby czekali, żebym sobie przypomniała, kim jestem i dla kogo tu przyszłam.

Nie zdołałem – mówi każde spojrzenie. Walczyłem, jak mogłem i dopóki mogłem, w miarę swoich sił, ale nie dałem rady; ty jednak zdołasz to zrobić. Ty dasz radę! Musisz! Dla tych, którzy są martwi, dla tych, którzy jeszcze żyją… i dla tych, co jeszcze się nie narodzili – nie poddawaj się!

I wtedy ponownie zwracam się ku wrotom.

Pałeczki jednocześnie opadają na membranę. Żadnego dźwięku. Poddając się wewnętrznemu rytmowi, który unosi mnie i porywa, wyrzucam ręce w górę…

Pomiędzy zaciśniętymi w moich palcach pałeczkami przeskakuje oślepiająco biały łuk błyskawicy.

Babach!

Władczy i ostry dźwięk przerywa watową ciszę. Stoję oniemiała i patrzę w niebo. W oczach mam poblask błyskawicy, ale wyżej, na niebie widzę nieprzerwaną szaroliliową mgłę, chmury nadciągają z czterech stron świata, skręcają się w leje i w twarz zaczynają mnie razić krople deszczu.

– Deszcz!

Słyszę swój głos. Opuszczam głowę i widzę podskakujące na membranie bębna krople. Każda jest okrągła, na cieniutkiej nóżce i otoczona przejrzystym wiankiem. I wyraźnie słyszę każdą z nich.

– Bum! – uderzają pałeczki, krople podskakują jak jedna i ponownie opadają, odpowiadając synkopami: bum-bum-bum!

– Babach! – grzmi grom. Widzę, jak wyciągają się gałązki błyskawic – i uderzają w wyciągnięte ku niebu trombity.

Chcę krzyczeć!

Obaj wilczy bracia, krewniacy mistrza Jasia, żyją. Z trombit w ich dłoniach unoszą się smużki dymu. Bracia unoszą trombity ku niebu i w górę wzbija się dźwięk nie ustępujący mocą gromowi, który przetacza się nad wzgórzami.

Ponownie spoglądam w górę. Deszcz mnie oślepia. Zamykam oczy i mimo to widzę niebo – jakby było skrzydłem nad moją głową. Albo ekranem, z którym zeskoczyłam ze szczytu odgromnika. Podnoszę ręce…

I przyciągam niebo ku sobie.

Czuję każdą błyskawicę. Wiatr to mój oddech. Grzmot, to głos mojego bębna.

Chwytam wiatr. Przechylam nieco niebo… Tylko troszeczkę…

Ogłusza mnie straszliwy niebiański huk. Zebrawszy się w sobie godzę błyskawicą w pokryty rdzą odgromnik, i w jeszcze jeden… i w jeszcze jeden… a potem jednocześnie w dwa… i jeszcze, i jeszcze…

Antyrytm nagle zamiera.

Błyski gromów zlewają się w jedną, przeciągłą, jaskrawą i nieskończoną zorzę. Huczą niebiańskie grzechotnice przesypujące kamienie i suchy groch. I jakby im wtórując, wewnątrz Zakładu coś wybucha. Wysoko ponad jego dach wzbijają się snopy iskier. Drżą i trzeszczą betonowe ściany. A deszcz leje niemiłosiernie, gasząc pożar; po zboczach wzgórza spływają nie strumyki, ale potoki wody, podmywające korzenie drzew i przewracające kamienie…

Niebo wyślizguje się z moich rąk i odzyskuje wolność. Ono nie potrafi ścierpieć niczyjej władzy nad sobą – niczyjej…

Pachnie świeżością. Lekki, ostry zapach. Przyjemnie jest oddychać. I słyszę wiatr.

Wrota Zakładu stoją szeroko rozwarte. Żółty dym uniósł wiatr i zmył deszcz. Przed wrotami leżą porozrzucane automaty – słudzy Zakładu. Martwe i nieruchome. Z jednego na drugi przeskakują mizerne błyskawice – resztki ładunków.

Dopiero wtedy opuszczam ręce.

Przemokłam do ostatniej nitki. Moje włosy spływają wodą. Na denku bębna zebrała się spora kałuża. Odwracam się…

Za mną stoją ramię w ramię dzicy i młodzież z trzech rodów. Wszyscy patrzą na mnie. Ale choć wpatruję się uważnie w zbocza wzgórza za ich plecami, nikogo tam nie widzę. Mgła się rozwiała. Nie wiem, czego w moim sercu więcej: radości, czy poczucia straty.

Przenoszę wzrok na twarze żywych. I od razu pojmuję: oni niczego nie widzieli. Wszystko, czego byli świadkami, to moje nagłe przeistoczenie i błyskawice w moich dłoniach. Wspominam słowa Głowacza: przełamałaś los. Zwycięża ten, który zdoła dokonać niemożliwego.

– Wilcza Matko… – z przesadnym przestrachem odzywa się chłopak podobny do Łowczyni. – Ty władasz gromami!

Aleks oblizuje i bez tego mokre wargi. Maur z Lifterem wymieniają spojrzenia. Loszka wytrzeszcza oczy jak zdumione i zachwycone dziecko. A ja się uśmiecham.

– To wszystko? – cienkim głosikiem pyta młodziutka, może szesnastoletnia dziewczyna podlotek. – Zakład… spłonął? Rozleciał się?

Chciałabym w to wierzyć. Ale ja wiem, że tak nie jest.

– Naprzód – mówię. – Wszystko dopiero się zaczyna.

* * *

Okrągła sala. Wydaje mi się, że już tu byłam. Albo widziałam to miejsce we śnie.

Do sali prowadzą dwa, leżące naprzeciwko jeden drugiego tunele. Pierwszy to transporter, którym przywożone są ofiary na rozkładacz. Drugi to wąski korytarz zawalony śmieciami i rupieciami; cudem go odnalazłam pośród dusznych labiryntów zasnutych żółtą mgłą. Ale odnalazłam.

Prawie całą salę zajmuje srebrzysta membrana – unosi się nad betonową posadzką. Jest cienka i pozornie bardzo delikatna, jakby ją utkano z pajęczych nici. Miejsce wcale nie wygląda strasznie. Ci, których przywożono tu kolejką wstępowali na nią bezpiecznie, rozmawiając spokojnie i może nawet z uśmiechami na twarzach…

Z dołu, spod siatki, przebija się matowa, biała poświata.

– Witaj, Łanio.

Zarządca! Nie spostrzegłam, że tu jest! Stoi tak nieruchomo, że można by go w półmroku wziąć za mechaniczny detal, bezduszną część Zakładu.

Bojowy rytm, który mnie tu przywiódł, zamiera na ułamek sekundy. Aleks reaguje błyskawicznie: Lufa porażacza mierzy już w Zarządcę.

– Nie strzelaj – mówię.

Zarządca się uśmiecha. Pancerne płyty jego twarzy ledwo zmieniają położenie.

– Dlaczego? Przecież mnie nie posłuchałaś. Dopięłaś swego…

Dzieli nas migotliwy krąg membrany. Zarządca stoi plecami do pustego wagonika w tunelu. Tak, jak do tej pory stały jego tysięczne ofiary. Przyszedł tu… właściwie po co?

– Lepiej go wykończyć, Łanio – mówi Aleks.

Wiem i rozumiem, że ma rację. Ale ja potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno, ostatnie pytanie.

– Po coś tu przyszedł? – pytam Zarządcę. – Nie pragnę twojej krwi.

– Lepiej go zastrzelić! – ponagla Aleks.

Zarządca patrzy na mnie – innych jakby nie widzi.

– Czemu nie możesz żyć spokojnie jak inni, Łanio? Czemu nie chcesz żyć jak wszyscy? Dlaczego nie zostałaś w Mieście, ani w górach? Miałaś wszystko: miłość, przyjaciół, władzę!

Trzeba się spieszyć, droga jest każda sekunda, a ja zwlekam. Sama nie wiem, dlaczego. Straszno mi? Waham się? Gram na zwłokę?

– Dlaczego nie zostałaś ze mną? – pyta ledwo słyszalnie Zarządca. – Dałbym ci wszystko, czego byś tylko mogła zapragnąć. Wszystko.

Moi towarzysze zaczynają wymieniać szepty. Ucieka czas… i siły… słabnie determinacja… szybciej!

Ale ja nie mogę mu nie odpowiedzieć.

– Sam mówiłeś, że rozmowy o sprawiedliwości nie mają sensu. Żeby ktoś wyżył, codziennie trzeba kogoś zabijać. Mówiłeś, że tak już został urządzony ten świat. Więc tak: ja nie chcę żyć w takim świecie. Zmienię go… albo umrę, usiłując go zmienić. To wszystko.

Aleks coś mówi. Nie słyszę jego słów. Widzę tylko oczy Zarządcy. Po raz drugi w życiu widzę jakiej są barwy – jasnozielone.

– Bardzo jesteś podobna do swojej matki – mówi głucho i w tej chwili podejmuję ostateczną decyzję.

Przede mną jak zalana księżycową poświatą powierzchnia leśnego jeziora skrzy się pajęczyna rozkładacza. Zrzucam ciężkie mokre buty – jakbym rzeczywiście szykowała się do kąpieli.

Bose podeszwy dotykają betonu. Podchodzę bliżej.

Powierzchnia membrany lekko drży. Migoczą na niej iskierki, jak na oszronionym szkle. Przejmuje mnie żal nad sobą. Zatrzymuję się na samej krawędzi rozkładacza.

– Nie waż się! – krzyczy Zarządca. W jego głosie dźwięczy znacznie większy strach, niż przed chwilą.

Przełykam ślinę. Moim zadaniem jest rzucenie na membranę zbyt wielkiej ilości energii naraz. Żeby rozkładacz się nią udławił. Zarządca mówił, że im więcej energii jest w człowieku, tym więcej mija czasu do chwili, w której rozpadnie się ostatecznie.

– Łanio!!!

Wkraczam na pajęczynę.

Okazuje się, że jest bardzo szorstka i sztywna, niemal nie ugina się pod naciskiem moich stóp. Od miejsca, gdzie stoję, po białej migotliwej powierzchni rozbiegają się jaskrawo zielone fale – jakby spod gęstego śniegu wydobywała się letnia trawa. Po sekundzie membrana jest jednolicie zielona. Chcę zrobić jeszcze jeden krok…

I nie mogę. Moje stopy przylgnęły do pajęczyny. Jestem jak mucha na taśmie lepu, a membrana zaczyna drgać i jej rytm przenika mnie do szpiku kości.

Oto czym jest obcy rytm.

Targam się usiłując oderwać stopy i uciec. Membrana nie puszcza. Starając się uwolnić, ogarnięta paniką popadam w rezonans, targam się i poddaję jej rytmowi, co podobne jest do konwulsji. Oto co czuły ofiary Zakładu…

Ale ja nie jestem ofiarą.

– Nie jes-tem! – wykrzykuję budując własny, choćby prymitywny rytm. – Nie jes-tem o-fia-rą!

Mój rytm na sekundę wyrywa mnie spod władzy membrany.

– Dzi-ka! Dzi-ka! Dzi-ka e-ner-gia!

Udaje mi się oderwać jedną stopę – po zielonej powierzchni rozkładacza rozchodzą się czerwone fale. Na poły oślepiona bólem i strachem usiłuję odnaleźć po omacku swój rytm, który mógłby przełamać straszny rytm membrany i nie przychodzi mi do głowy nic lepszego, niż stary, dawno już zapomniany taniec piksela na widowisku energii.

– Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół!

W sukurs przychodzi mi pamięć odruchów. Pamięć mięśni. Rytm piksela zmienia się w taniec na bębnach, w rytm Przełomu i Arkanu, w rytm ulicznego pochodu. Spod moich nóg kręgami rozchodzą się fale czerwieni, jak fale wywołane przez wrzucony do jeziora kamień.

– Żyć swo-im ryt-mem!

Nie widzę niczego dookoła. Nie widzę Zarządcy. Nie widzę swoich przyjaciół. Przed oczami mam zieleń membrany i czerwone fale, które z każdą sekundą robią się coraz bardziej jaskrawe. Utrzymać rytm! U-trzy-mać!

Membrana mocno się wygina. Tuż przede mną ląduje na niej Loszka. Odwraca się ku mnie. Rozkłada ręce; nie od razu pojmuję, co on robi. A on gra na perkusji – wyimaginowanej perkusji.

Miota się nie odrywając pięt od membrany i młóci powietrze wyimaginowanymi pałeczkami. Nie rozlega się żaden dźwięk, Loszka jest przecież głuchoniemy. On sam jest rytmem.

Czerwone pasy płoną coraz bardziej intensywną barwą. Na twarzach Aleksa i Maura leży krwawa poświata, kiedy w ślad za Loszką wchodzą na membranę. Za nimi skacze Lifter. Razem tańczymy w takt niesłyszalnej muzyki Loszki.

Przełamać obcy rytm! Utrzymać swój! Zwyciężymy, gdy syte, zielone światło zamieni się w czerwień!

Zakład przenika drżenie.

On żyje – od najmniejszej cegiełki w ścianie do każdego włókna rozkładacza. Drży każda rura, każda sprężyna i każda żyłka w grubych przewodach. Zakład – ciężka tusza, która zagnieździła się w sercu gór, fabryka życia i śmierci, transformator talentu w przeciętność – jest ciężki i mocny. W jego odgromniki waliły tysięczne błyskawice, ale i te osmalone i pordzewiałe żelazne szpile wciąż kłują niebo. Tysiące młodych, krzepkich ludzi walczyły z rozkładaczem, on jednak ich przemagał i pożerał, przekształcając dziką energię w syntetyczną.

Więc czy ty jesteś lepsza, Łanio?

Nie wiem, skąd przyszła ta myśl.

Czerwone fale na rozkładaczu topnieją, pochłania je syta, niemożliwie jaskrawa zieleń. Pełna moc, pochłaniacz pracuje, generator się ładuje, proces przebiega bez zakłóceń…

Nogi przylgnęły – nie można zrobić kroku. Membrana drży, fale tego drgania przepływają przez moje ciało i czuję, że zaczynam się rozpadać od środka.

Zbyt wiele sobie uroiłam? Przeceniłam się?

Wokół, jak w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach tańczą Aleks i Maur, wali w niewidzialne bębny Loszka, ale w twarzy ma rozpacz. „Oszczędź ich…” A ja nie oszczędziłam! Czerwonawe pęknięcia na membranie zaciągają się, przeciążenie spada…

Z ciemnego tunelu wciąż tak samo wolno, jakby pokonywali opór wody, wychodzą jeden za drugim młode wilczęta z długonogim synem Łowczyni na czele. I rzucają się – jak w bezdenną topiel – na membranę.

Spod ich nóg rozbiegają się czerwone pęknięcia. Wilczęta są młode. Każdy z nich ma w sobie energię – na całe długie życie.

Mam ochotę zawołać: co wy robicie?! Ale brak mi głosu. W milczeniu patrzę na walkę wilcząt. Ich pięty przyklejają się do membrany, determinację zastępuje w nich niepewność, potem strach…

– W czym jesteś lepsza, Łanio? – szepczą stare ściany. Przeceniłaś swoje siły, potwierdza krata na suficie. Tam, za tą kratą, jest potężny wyciąg – popioły uniesie pierwszy poryw ssawy.

Ona chciała zmienić świat – chichocze membrana. Lada moment upadnę.

Loszka stoi na kolanach, trzęsie się jak galareta, w takt rozkładacza. Niektórzy z wilcząt już leżą… prosiłam, rozkazywałam, żeby zostali na zewnątrz!

Uginają mi się nogi. Roz-pa-daj-się! Roz-pa-daj-się! Walę się na membranę, dotykam ją kolanami, dłońmi, biodrem; siła obcego rytmu przenika mnie jak woda przez przerwy w tamie. Poblaski czerwieni na zielonej powierzchni topią się i zamieniają w gęstą zieleń…

– Wstań.

Podnoszę głowę. Zarządca Zakładu. Tuż obok. Na membranie.

– Wstań!

Jego ręka chwyta mój nadgarstek. Jednym szarpnięciem podnosi mnie na nogi. Jego też miota w obcym rytmie. On też walczy i opiera się. Spod naszych nóg rozpływają się po membranie czerwone fale. Pięknie to wygląda, przecinają się i tworzą siatkę.

Pochyla się ku mnie. Jego twarz krzywi się z wysiłku – i po raz pierwszy, od chwili gdy go ujrzałam w tamtym zaułku, traci swą sztywność, ożywia się.

– Jesteś na membranie! – krzyczę.

– Tak. – Teraz już się prawie uśmiecha. – Ja… przytłumię jej rytm… żebyście się rozruszali! Dalej! Żywo!

Zielone pole membrany różowieje. Mogę się poruszać niemal swobodnie. Wyciągam ręce do Maura i Aleksa, ci podrywają Liftera i chłopców, po chwili stoimy już na membranie w krąg, wziąwszy się za ręce… nie. Kładziemy dłonie jeden drugiemu na ramionach.

Pośrodku kręgu stoi Zarządca. Ma zamknięte oczy i nie tańczy – kołysze się dziwacznie, ale jego rytm ściera się z rytmem membrany, zieleń blednie i zaciąga się różem…

Nasze stopy z trudem odrywają się od pajęczej powierzchni. Potem jest coraz lżej. Lżej. Lżej. Nasz rytm – wielokrotnie pomnożony rytmem przyjaciół – narasta i narasta, zagłuszając rytm rozkładacza. Ar-kan! Ar-kan! Od-wróć bie-dę! Od-wróć bie-dę!

I nagle świat barwi się czerwienią.

Tańczymy na purpurowej membranie, rozkładacz jest wielokrotnie przeciążony, ale i krąg lada moment się rozerwie. Rytm membrany nie słabnie – narasta, ściera się ze słabnącym rytmem Arkanu, przejmuje mnie do najgłębszych otchłani jaźni, kołysze mną, rozbija, roz-pa-dam się!

Od śmierci dzieli mnie jedno mgnienie oka. Ułamek sekundy… zaraz mnie, i wszystkich pozostałych uniesie wiatr chmurą popiołu.

Unieruchomiony pośrodku kręgu Zarządca chwyta moje spojrzenie. Widzę, jak poruszają się jego wargi: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…”

Wiem, że nie mogę go słyszeć. A jednak go słyszę.

„Raz-dwa-trzy…”

Jego postać nagle niknie jakby rozerwana wybuchem. Rozpada się na miliony cząsteczek.

Wyje pompa nad naszymi głowami, unosząc to, co jeszcze przed sekundą było człowiekiem.

I jednocześnie pęka membrana. Mięknie, rozrywa się i z pajęczyny przemienia się w matowe, szare jak zetlała szmata strzępy.

Zapada cisza.

* * *

W tej ciszy wyciągam przed siebie ręce.

Ujmuję Słońce, oswobodzone z więzów. I ono wschodzi, zalewając mnie ciepłem – od środka.

* * *

Tysiące razy będę wspominać ten dzień.

Tysiące razy będę go widziała w snach.

Ale wszystkiego… z tego co się stało potem, i tak nie zrozumiem.

* * *

– Szczęśliwej drogi – mówię. – Uważajcie i nie przegapcie strzałki, trzeba ją przekręcić w prawo. W przeciwnym razie znów tu wrócicie.

Syn Przepiórki wykrzywia się do swojego odbicia w szklanym kole. Jego siostra siedzi już na drezynie, na kolanach matki. Dzicy siedzą dość niewygodnie – na drezynie jest dość ciasno.

– Łanio – odzywa się Maur i kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie bądź głupia. Jedź z nami.

– Już ci mówiłam – nakrywam jego dłoń swoją ręką. – Muszę zostać. To konieczne.

– Czemu nie chcesz jechać? – pyta chłopczyk.

– Na pewno przyjadę. Ale później.

Potem już nikt mnie nie próbuje namawiać. Wyjaśniam Lifterowi, jak się trzeba obchodzić z kulkowymi ślimakami. Loszka przerzuca samice do samców. Aleks dolewa ciężkiej cieczy do szklanego koła. Lifter unosi dźwignię, drezyna rusza z miejsca i po minucie znika w czarnym wylocie tunelu. Zostaję sama.

Szemrze woda pod szynami. Czysty strumyk, w którym kiedyś się kąpałam nie z własnej woli.

Ciężkie drzwi. Ciemny korytarz. Idę, wsłuchując się w odgłos swoich kroków. Wchodzę po schodkach. Słyszę uspokajające dudnienie i czuję miarową wibrację ścian.

Zakład pracuje jak dawniej. W centralce migają ekrany. Trwa przeładunek energii. Czyjej?

W ciemnym tunelu stoi pusty wagon kolejki linowej. Żelazna lina zwisa luźno – kolejka już nie pracuje. Nikt nie może wyjaśnić, co stało się z Zakładem i w co się przeistoczył.

Nikt, oprócz jednego człowieka.

Wychodzę z centralki. Długo błądzę korytarzami, aż wreszcie skręcam w ten jedyny tunel, który wiedzie ku membranie.

Tam, gdzie kiedyś był rozkładacz, teraz jest szara plama, jakby kupka popiołu. W samym środku leży kawał granitu – kęs kamienia, który niegdyś był lawą. Kilka tygodni temu, kiedy kamień leżał jeszcze na stoku wzgórza, ugodziła weń błyskawica. I rozbiła go na dwie części.

Przysiadam obok.

– Co ty mówiłeś o sercu?

Milczenie. Dotyk granitu chłodzi policzek.

„Serce – to generator dzikiej energii. Najbardziej dzikiej na świecie… wiesz, jak to jest – być Sercem Zakładu?"

– Teraz wiem – odpowiadam szeptem.

„Dzięki ci, Łanio"

– I tobie dzięki. Wybacz

EPILOG

W moim sercu jest tyle energii, że wystarczy dla wszystkich. Codziennie o północy rozlewam się po przewodach, cząsteczkami przybywam do każdego domu, żeby ogrzewać i dodawać ducha. Żeby dać wolę życia – choćby na jedną dobę.

Tam, w Mieście, żyją sintety. Dobrze im się żyje – bez strachu i kar. Wierzą w dzień jutrzejszy. Zapomniawszy o własnym rytmie całkowicie jednoczą się ze swoimi gniazdkami. Niekiedy mi się wydaje, że energia w sieci jest ich własną energią.

Codziennie o północy jestem szczęśliwa. Przecież Zakład się przerodził, kolejka linowa zatrzymała się na zawsze i teraz mojej miłości do życia wystarczy dla wszystkich. Im więcej oddaję, tym silniejsza się staję – i tym radośniej mi na duszy.

Pracuję jako Serce Zakładu.

Ale wiem, że główna bitwa jeszcze przede mną.

POSŁOWIA

OD MARINY I SIERGIEJA

Rusłana to zdumiewająco utalentowany człowiek. Nie jest przypadkiem, że stała się pierwowzorem bohaterki naszej powieści. Cieszy nas to, że staliśmy się przyjaciółmi, cieszy nas to, że po raz pierwszy w życiu żyjemy muzyką, pieśniami i przyszłą rytm-operą. Nasza dziesięcioletnia córeczka Staska przepada za Rusłaną i teraz pragnie do końca życia zajmować się muzyką.

OD RUSŁANY

Rytm powieści „ŁANIA" wszedł w rezonans z moim własnym rytmem. To moja filozofia i mój styl życia. W książce autorzy zawarli to, czym żyję ja sama i wielu ludzi z mojego pokolenia.

Utwór Mariny i Siergieja – to powieść-rytm. Autorzy jakby odgadli to, do czego od dawna się przygotowywałam. Ta książka, to nie tyle historia przyszłości, co filozofia teraźniejszości. To tylko domysł, przeczucie. Zawsze istnieje rozwidlenie, rozdroże. Droga zależy od naszych własnych wyborów.

Badając przeszłość i myśląc o przyszłości, przesączając książkę przez siebie, wyobrażam sobie niekiedy, że jestem Łanią, bohaterką tej powieści. I teraz chciałabym zwrócić się do czytelnika w swoim i jej imieniu. Niełatwa to sprawa, ale spróbuję.

OD ŁANI

Przyzwyczailiśmy się do myślenia, że energetyczny kryzys nastąpi wtedy, gdy zabraknie ropy naftowej i gazu, gdy w kopalniach wyczerpie się węgiel i kiedy skończą się surowcowe zasoby planety. Mówimy „kryzys energetyczny", kiedy jest ciemno i zimno.

Ale jeżeli człowiekowi zabraknie chęci do życia, jeżeli straci kompletnie siłę ducha, a zostanie mu tylko nuda i niechęć do jakichkolwiek działań, jeżeli je tylko syntetyczną żywność i słucha tylko syntetycznej muzyki, jeżeli żywione przez niego uczucia też zalatują syntetyką – to kim się stał i jaką ma przyszłość?

Jeżeli człowiek jest tak słaby, że mu zimno i ciemno nawet w słoneczny dzień, jeżeli nie kocha nikogo, oprócz siebie samego, a i ta miłość jest nietrwała jak marcowy śnieg – czy nie jest to najgorszy, najbardziej straszny ze wszystkich energetycznych kryzysów?

I może nastanie kiedyś dzień, w którym obezwładnieni chandrą i pozbawieni celu w życiu ludzie będą dostawać energię przewodami – jak przesyłki pocztowe?

I może ostaną się ci, którzy zachowają i będą sobie przekazywać wolę i chęć życia – Dziką Energię? Energię wiatru, słońca, gór – i prawdziwej miłości. Tak, na pewno przeżyją. I będą nazywani Dzikimi.

Dzika energia – to energia tworzenia i kreatywności. Nie znosi sztucznych stymulatorów, narkotyków, czy rozmaitych „szałów mody". Nie jest dla słabych. Ale jeżeli w twojej duszy jest choćby odrobina Dzikiej Energii – możesz zostać Dzikim.

Im więcej oddasz swojej siły innym, tym silniejszym się staniesz, bo generatorem Dzikiej Energii jest twoje serce. A ono nigdy się nie zatrzyma.

Nastanie dzień wielkiej bitwy o ten generator. Już nastał.

Staję do walki.

Stań i ty.

Twoja Łania.

Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko

***