Trzeci tom bestsellerowej trylogii o losach młodej wojowniczki Dubhe, która ma ocalić Wynurzony Świat od Gildii — sekty zabójców, oddających hołd tyranowi o imieniu Aster. Jej zadanie nie jest łatwe, gdyż ciąży nad nią klątwa, którą sekta chce wykorzystać do własnych celów. W czasie gdy Gildia za wszelką cenę chce dotrzeć do Sana, którego ciało ma posłużyć wskrzeszeniu tyrana, sojusznicy Dubhe trafiają na ślad Talizmanu Mocy — jedynej siły, która może pokrzyżować plany sekty. Po serii pasjonujących przygód dochodzi do ostatecznej rozgrywki między siłami dobra i zła. Dubhe, wbrew swojej woli, znajduje się ponownie w centrum wydarzeń, które naznaczą losy Wynurzonego Świata.

Licia Troisi

Nowe królestwo

Moim rodzicom

You could be my unintended
Choice to live my life extended.

Muse, Unintended

Z PRYWATNEGO PAMIĘTNIKA CZARODZIEJKI THEANY

Boję się. Przed chwilą skończyłam przygotowywać swoje rzeczy. Torba leży na łóżku. Spakowałam do niej te książki, które — jak myślę — mogą mi się przydać; a poza tym ampułki, flakoniki i wszystko, co jest konieczne do czarów. Cisza jest tak intensywna, że bolą mnie uszy.

Podjęłam dziwną decyzję. To do mnie niepodobne. Być może popełniłam błąd. Przecież jestem uczennicą Folwara, zawsze drugą po Lonerinie; jestem Theaną — dworską czarodziejką. Co ja robię razem z morderczynią, krążąc po Świecie Wynurzonym w misji, której celem jest zabicie króla Krainy Słońca?

Ona jest drobna. Ma krótko obcięte kasztanowe włosy i niezwykle ciemne oczy. Nie jest szczególnie piękna. Ma na imię Dubhe. Wiem, że należała do owej sekty, która w imieniu mojego boga, Thenaara, zabija, głosząc, iż taka jest jego woła. Z tego, co zrozumiałam, Gildia nałożyła na dziewczynę klątwę i przyciągnęła ją do siebie, posłużywszy się oszustwem. Chodzi o pieczęć, powodującą rozrastanie się najnikczemniejszych instynktów, jakie w niej zamieszkują, oraz wynoszącą na powierzchnię jej pragnienie krwi. Powiedzieli jej, że tylko oni mogą ją wyleczyć — tym właśnie kłamstwem ją zwiedli; tak naprawdę pieczęć może zostać przełamana jedynie przez czarodzieja, który ją nałożył. Los tej dziewczyny jest straszliwy, jednak mimo to nie czuję dla niej litości.

Chociaż staram się zrozumieć jej racje i jej ból, nie potrafię odnaleźć w sobie nawet odrobiny współczucia. I w dodatku nie mam z tego powodu poczucia winy. Być może jestem podłym człowiekiem. Może jestem złą osobą.

Prawda jest taka, że dzieli nas osoba jednego mężczyzny: Lonerina. Poznali się, kiedy Dubhe jeszcze była w Gildii. On przedostał się tam z misją dla Rady Wód. Otrzymaliśmy informacje, że król Krainy Słońca, Dohor, zawarł sekretny pakt z heretykami kultu. Zresztą nie było możliwe, aby udało mu się podbić prawie wszystkie krainy Świata Wynurzonego samodzielnie. Lonerin zgłosił się do roli szpiega: udało mu się przekonać Radę do powierzenia mu tej misji faktem, że pochodzi z Krainy Nocy i dobrze zna miejscowe zwyczaje. Poszedł tam, udając Postulanta, jednego z wielu desperatów, którzy przychodzą do świątyni Sekty Zabójców, aby ofiarować własne życie w zamian za jakąś łaskę otrzymaną od boga. Znam go tak dobrze, tego mojego Lonerina, że ściska mi się serce, kiedy pomyślę o prawdziwym powodzie, dla którego to zrobił. Tylko dwie osoby w Radzie Wód znają prawdę. Zrobił to dla swojej matki, która złożyła w świątyni ofiarę ze swojego życia, prosząc boga, aby uzdrowił jej syna z czerwonej febry. Od tamtego dnia myśl o zemście nigdy nie opuściła serca chłopaka. Wystarczy mi jedno spojrzenie w jego oczy, aby się o tym przekonać.

Lonerin i Dubhe poznali się tam, w Domu, podziemnej bazie Gildii. Zawarli umowę: ona przeprowadzi dla niego śledztwo, a on znajdzie sposób, aby uwolnić ją od pieczęci. Uciekli razem, kiedy odkryli, że heretycy zamierzają przywrócić do życia Astera-Tyrana, który czterdzieści lat temu prawie całkowicie podbił Świat Wynurzony. Gildia uważa go za mesjasza, jedyną osobę mogącą ustanowić ów świat krwi i śmierci, do którego sekta od zawsze dąży. Dusza Astera spoczywa teraz zawieszona pomiędzy światem umarłych a tym należącym do żywych, w sekretnym miejscu w czeluściach Domu, a sekta chce przelać ją w ciało najbardziej odpowiednie do jej przyjęcia: ciało Pół-Elfa, takiego jak on sam. Ostatnim zaś żyjącym na świecie Pół-Elfem jest syn Nihal i Sennara.

Coś się we mnie burzy, kiedy pomyślę o podróży Dubhe i Lonerina ze świątyni aż tutaj, o ich dwojgu razem, o ich dwojgu, kiedy wzajemnie się wspierając, wymykają się śmierci. To wtedy wszystko się zaczęło. Kiedy ponownie zobaczyliśmy się w Laodamei, spojrzenie Lonerina było już inne. Przed odjazdem pocałował mnie. Teraz natomiast patrzy tylko na nią.

Gdyby na tym się skończyło, być może nie zraniłoby mnie to aż tak bardzo. Gdyby Dubhe znikła po tej podróży, gdyby powróciła w ciemności, które ją wypluły, może udałoby mi się dojść do siebie. Niestety, jednak tak się nie stało.

Kiedy Lonerin poinformował Radę o swoich odkryciach, postanowiono skonsultować się z Sennarem-czarodziejem, który wraz z Pół-Elfem Nihal już raz pokonał Astera. Rada była przekonana, że tylko on może znaleźć sposób na odesłanie Astera z powrotem do świata zmarłych.

Lonerin od razu zgłosił się do tej misji. Świadomość, że ponownie naraża swoje życie na niebezpieczeństwo, sprawiła mi wielki ból. Widząc jego zdecydowanie, zrozumiałam, że właśnie na zawsze rozdziela nas otchłań. Dla mnie on jest wszystkim, ale ja najwyraźniej zawsze byłam dla niego wyłącznie koleżanką w nauce, nic więcej. Dziewczynką, która potrafi się poruszać tylko po komnatach królewskich pałaców.

Jeszcze gorsza była świadomość, że będzie mu towarzyszyć Dubhe, pragnąca zwrócić się do Sennara z pytaniem, czy zna sposób na uwolnienie jej od pieczęci. W tamtej chwili poczułam się przeraźliwie bezradna. Traciłam Lonerina na zawsze, a wszystko z powodu tej Dubhe.

I tak, kiedy Ido wyruszał na poszukiwanie syna Nihal i Sennara, znowu patrzyłam, jak Lonerin przechodzi przez te drzwi, aby może już nigdy nie powrócić.

Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ona ma w sobie więcej niż ja; dlaczego on poszedł za nią, a ja nie jestem w stanie go tutaj zatrzymać. Ale może te pytania nie mają sensu. Czyż w gruncie rzeczy to nie dlatego postanowiłam wyruszyć w drogę?

Nie wiem, co wydarzyło się między nimi w trakcie tej podróży. Przebyli Nieznane Krainy, widzieli mroczne i tajemnicze miejsca, udało im się umknąć pościgowi Zabójców, których Gildia wysłała ich tropem. Może właśnie to ich połączyło, a może to tylko ja się łudzę i w rzeczywistości było między nimi cos zupełnie innego. Jednak sposób, w jaki na siebie patrzą, jak się dotykają, i ta zażyłość między nimi — przerażają mnie. Jestem naiwną marzycielką i zawsze taka byłam. W dwa miesiące jej udało się to, czego ja nie dokonałam przez lata.

Ponownie zebrała się Rada. Ido powrócił z Sanem, wnukiem Nihal i Sennara. To on okazał się prawdziwym obiektem zainteresowania Gildii. Jest dziwnym chłopcem o niepokojącej mocy. Wyczułam to, kiedy po raz pierwszy go dotknęłam. Zdarzyło się to wtedy, kiedy ich uratowałam. Gnom został raniony zatrutym mieczem Learchosa, syna Dohora, po tym, jak udało mu się wydrzeć Sana jednemu z Zabójców Gildii — Shewie. To właśnie on porwał wnuka Sennara, zabiwszy jego rodziców i wyrwawszy go z jego świata. Kiedy udzielałam pomocy Idowi, po raz pierwszy użyłam moich kapłańskich mocy. Było to dziwne. Wreszcie poczułam się przydatna. Bałam się, trzęsły mi się ręce, ale sprawiło mi to przyjemność. Może to właśnie wtedy wszystko się zaczęło, kto wie...

W każdym razie teraz Ido zajmie się umieszczeniem Sana w bezpiecznym miejscu, a Lonerin znów wyruszy z misją, tym razem z Sennarem, aby odszukać talizman władzy, jedyny artefakt, który zgodnie z tym, co mówił stary czarodziej, może uwolnić ducha Astera. Jest to ten sam talizman, którego dawno temu użyła Nihal, aby pokonać Tyrana.

Tym razem jednak ja nie zostanę na miejscu i nie będę czekać z założonymi rękami. To właśnie ta decyzja przepełnia mnie strachem, przyprawia o drżenie moje dłonie i serce. Nie mogę już dłużej oczekiwać tutaj na jego powrót, muszę coś robić.

Postanowiłam wyruszyć razem z Dubhe. Sennar wyjaśnił jej, jak ma uwolnić się od pieczęci. Klątwa nie była przeznaczona dla niej, lecz dla Dohora. Była związana z pewnymi dokumentami, które ona sama ukradła z polecenia króla. Należy odnaleźć przynajmniej kawałek owych dokumentów i wykorzystać go do dość złożonego magicznego rytu, który jednak jestem w stanie wykonać. Potem ona zabije Dohora. I będzie wolna.

Mógłby zrobić to każdy inny czarodziej. Może mógłby to zrobić Lonerin, ale zrobię to ja.

Nie wiem, dlaczego. Teraz, kiedy jestem sama, nie potrafię już nawet dokładnie odtworzyć łańcucha myśli, który doprowadził mnie do tego, że zaproponowałam jej swoją pomoc.

Nie mam żadnego interesu w tym, aby się uratowała. Jej los jest mi obojętny. W głębi duszy może nawet jej nienawidzę.

Jestem też jednak zmęczona. Zawsze żyłam tutaj, w pałacu, i nigdy nie używałam mojej magii. Cały czas czekałam i tylko patrzyłam, jak Lonerin naraża swoje życie. Kochałam go i podziwiałam. Ale on mnie nie chciał. Najwyższa pora powiedzieć sobie: „Dość”. Zmienić się. Zrobić cos, co nie jest zgodne z moją naturą. Czuję, że muszę tego spróbować.

Wyruszę razem z Dubhe. Pomogę jej zabić człowieka. Użyję swoich czarów do czegoś niedopuszczalnego. Do czegoś, co do mnie nie pasuje.

Chciałabym mieć siłę, aby powstrzymać łzy. Pragnęłabym nie myśleć wciąż o Lonerinie, o sposobie, w jaki się ze mną niedawno pożegnał, o słowach, którymi prosił mnie, abym nie jechała, o tym pocałunku, tutaj, w czoło, który jeszcze mnie pali. On musi zniknąć, dla mnie ma już nie istnieć. To jego wina, że nic przez te wszystkie lata nie zrobiłam. To jego wina, że nie dorosłam, że nie znalazłam własnej drogi. Zapomnę o nim podczas podróży. Świadomość misji zatrze wszystko, co do niego czułam. I w końcu będę wolna.

Jutro muszę się wcześnie obudzić. Pałac królewski Krainy Słońca w Makracie jest oddalony stąd o wiele mil.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Learchos został przedstawiony ludowi. Jego ojciec podniósł go nad tłumem i natychmiast rozległ się donośny okrzyk entuzjazmu. Królowa, słysząc ten wybuch radości, przykryła sobie głowę poduszką.

Sądziłam, że pomijając wszystko inne, to dziecko pomoże przywrócić jej chęć do życia. Oczywiście, jest owocem gwałtu, ale w końcu jest to ciało z jej ciała. Myliłam się. Sulana odrzuca swojego syna. Nie chce go widzieć ani nawet karmić piersią.

Rozumiem, że rana po stracie pierwszego Learchosa jest nieuleczalna. To było takie urocze dziecko... Bogowie przeznaczyli mu los najgorszy z możliwych, śmierć na czerwoną febrę... Nie powinno się przeżywać własnych dzieci, nigdy.

Dziś wieczorem jednak nie potrafię nie myśleć o tym nowym dzieciątku. Zrodzone z rodziców, którzy się nienawidzą, odrzucone przez matkę. Jaką może mieć przyszłość?

Nowe cienie, coraz mroczniejsze, gęstnieją nad tym królestwem. Dohorze, bądź przeklęty. Niesiesz ze sobą śmierć, cokolwiek robisz.

Z prywatnego pamiętnika Sybilli, damy do towarzystwa królowej Sulany

1. Dubhe i Theana

Wioska była opustoszała. Drażniący zapach dymu chwytał za gardło i spowijał wszystko upiornym obłokiem. Po obu stronach drogi leżały zwęglone szczątki zwierząt.

Theana stała nieruchomo z oczami pełnymi łez, zakrywając sobie usta dłonią. Dubhe popatrzyła na nią z mieszaniną współczucia i litości. A przecież wiele lat wcześniej ona też tak samo reagowała na haniebne widoki wojny. To wtedy spotkała Mistrza. Wciąż jeszcze pamiętała jego plecy znikające za zasłoną z dymu i nadymający się płaszcz, kiedy mężczyzna przemieszczał się w nieruchomym powietrzu stojącym nad polem.

— Zatrzymywanie się tutaj nie jest rozsądne — powiedziała słabym głosem, instynktownie sięgając dłonią do boku, gdzie zazwyczaj trzymała sztylet.

A niech to.

Jej broni tam nie było; została zaszyta w ukrytej kieszeni pod spódnicą, którą na sobie miała, niedostępna dla jej palców.

Theana nie odpowiedziała, jakby urzeczona potwornością tej sceny. Towarzyszka wzięła ją szorstko za ramię i pociągnęła za sobą.

To był chory pomysł, żeby zatrzymać się w tej przygranicznej wiosce. Położona przy granicy między Krainą Morza a Krainą Słońca, znajdowała się zbyt blisko gorącego frontu walk między Dohorem a Radą Wód i Dubhe dobrze wiedziała, na co się narażały. Ślady wojny były wyraźne nawet w tak zagubionych miejscach jak to, czyniąc je niebezpiecznym dla dwóch kobiet ubranych tak jak one.

Jednak zapasy się kończyły, a ona nie znalazła w sobie siły, aby się przeciwstawić. Jej umysł był przyćmiony, a zmysły odrętwiałe.

Szły pomiędzy trupami, szukając najkrótszej drogi, która wyprowadziłaby je z tego piekła. Theana zaczęła szlochać, na co Dubhe zareagowała jeszcze mocniejszym ściśnięciem jej za ramię. Irytowała ją słabość czarodziejki, ten jej lękliwy sposób, w jaki okazywała, że jest kobietą.

Na kilka łokci przed murami okalającymi wioskę usłyszała metaliczny odgłos kroków, na który nie była przygotowana. Powinna zejść z drogi, znaleźć schronienie i wyciągnąć sztylet. Zrobiłaby to wszystko błyskawicznie, gdyby jej odruchy nie były takie powolne, nogi miękkie, a mięśnie odrętwiałe. Oparła się o ścianę jednego z domów, aby się nie potknąć, i dała znak Theanie, żeby była cicho.

Głosy stopniowo zaczęły się zbliżać, a odgłos mieczy uderzających o zbroję stał się wyraźniejszy. Żołnierze. Dubhe wstrzymała oddech, usiłując stać się niewidoczną.

— Kto tędy przeszedł? — spytał jeden z głosów.

— To chyba Malga i jego ludzie — odpowiedział ktoś inny.

— Chcesz mi powiedzieć, że pewnie i w tej wiosce niczego nie znajdziemy?

— Wszystko podpalili. Jeżeli był jakiś łup, to na pewno go zabrali.

Słyszała, jak przechodzą z drugiej strony muru, za którym się skryły. Theana drżała pod jej rękami. Dubhe po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, dlaczego ta dziewczyna z nią poszła, dlaczego nalegała, aby towarzyszyć jej podczas tak rozpaczliwej i okrutnej misji. Wkraść się na dwór najpotężniejszego panującego ich czasów i zabić go, aby uwolnić morderczynię od ciążącej nad nią klątwy: z pewnością nie było to zadanie pasujące do uczennicy czarodzieja z Rady Wód.

Żołnierze zaczęli kopniakami wyważać drzwi i szperać we wnętrzach tych niewielu domów, które się jeszcze ostały. Dubhe nie wiedziała, ilu ich jest, ale musiało ich być wielu, zbyt wielu, by była w stanie stawić im czoła własnymi siłami.

Poczekaj, aż przejdę. Nie ma innego wyjścia. Poczekaj...

Kiedy wyglądało na to, że dostatecznie się oddalili, zaczęła powoli przesuwać się przy ścianie i dała znak Theanie, aby robiła to samo, wolno i ostrożnie.

— Zobacz no, co my tu mamy!

Ich oczom ukazała się krzepka twarz uzbrojonego mężczyzny.

Wyciągnąć sztylet i stanąć do walki. Uderzyć pierwszego w gardło i schylić się, aby uniknąć ciosu tego drugiego, znajdującego się za nią. Rzucić nożami, a potem dać się ponieść, jak wielokrotnie robiła w walce, aby to pamięć ciała działała za nią, podczas gdy umysł całkowicie się opróżnia. Oto, co należało zrobić. Dłoń Dubhe instynktownie ruszyła do sztyletu, ale powoli, zbyt powoli. Dwa potężne ramiona pochwyciły ją od tyłu. Zobaczyła, jak drugi żołnierz podnosi w pasie krzyczącą rozpaczliwie Theanę. Widziała, jak dziewczyna wierzga nogami, a mężczyzna rechocze obrzydliwie.

Nie, nie!

Jej palce sięgnęły do miecza nieprzyjaciela, musnęły jego rękojeść, prawie udało jej się go dobyć.

— Nie ruszaj się, żmijo! — wykrzyknął trzymający ją mężczyzna, a jego cuchnący piwem oddech ogrzał jej twarz.

Dubhe próbowała się wyrwać, ale ciało jej nie słuchało. Cios w kark nadszedł prawie oczekiwany i wszystko wokół niej zgasło.

Wyruszyły konno trzy tygodnie wcześniej. Dubhe z przodu, Theana za nią. Przez pierwsze dni nie odezwały się ani słowem. Kiedy Dubhe decydowała, zatrzymywały się i jadły, unikając wzajemnie swojego wzroku. Wczesnym rankiem, kiedy Dubhe znikała w leśnej gęstwinie, aby ćwiczyć, Theana wstawała i pochylała się nad magicznymi księgami, poświęcając czas na naukę. Dostała je od Sennara i były w nich wszystkie formuły potrzebne do wypełnienia rytuału, który miał uwolnić jej towarzyszkę podróży od jarzma klątwy. Nawet kiedy biwakowały, cały czas w skupieniu, skrupulatnie i z oddaniem podkreślała na pergaminach najważniejsze fragmenty.

Im bardziej Dubhe jej się przyglądała, starając się ją zrozumieć, tym bardziej przekonywała się, że Theana jest tajemnicą, jak gdyby należała do innej rasy. W tym przypadku nie był to jednak zwykły dystans, jaki odczuwała do każdej istoty ludzkiej. Tu chodziło o coś innego.

Podczas ostatniego posiedzenia Rady Wód była pewna, że się na niej poznała. Theana była tylko młodą czarodziejką, która wzrastała pośród słodkiej bezczynności, pełna kobiecości i idealna u boku Lonerina. Potem jednak wbiła sobie do głowy, żeby towarzyszyć jej w tej podróży, i teraz Dubhe miała ją przed oczami, jak bez słowa skargi znosi pęcherze na stopach, jakie robiły jej się od długiego chodzenia. Co mogło popchnąć osobę taką jak ona, aby wyruszyć w świat z morderczynią, do której skądinąd żywiła głęboką urazę?

Chwilami, patrząc, jak przy ognisku Theana z przymkniętymi oczami recytuje w skupieniu swoje dziwne litanie, Dubhe wracała myślą do Lonerina. Ich podróż też zaczęła się pod znakiem milczenia. Ale oni mieli ze sobą coś wspólnego, coś, co popchnęło ich do zbliżenia się do siebie, aż za bardzo. Co natomiast mogło łączyć ją i tę dziewczynę?

Od kiedy Dubhe zostawiła w wiosce Huve list od Mistrza, w jej sercu otworzyła się otchłań, która sprawiała, że czuła się wypalona i samotna. Wspomnienie o nim przez zbyt długi czas wypełniało jej serce, stanowiąc jej jedyną więź z ludzkością. Teraz w tej pustce kiełkowało wspomnienie Lonerina, jego pocałunków i słów. Wspomnienie miejscami krępujące, ale nieskończenie słodkie. Być może z upływem lat żal zniknie, a wraz z nim i poczucie winy. Pozostanie tylko małe, odległe marzenie, które będzie dotrzymywało jej towarzystwa w chwilach samotności. Jeżeli bowiem cała ta historia czegoś ją nauczyła, to tego, że jej egzystencja miała być życiem w samotności. Nie było na świecie nikogo, kto mógłby dzielić z nią ciężar jej grzechów, a Lonerin nie należał do wyjątków. Może tylko Mistrz byłby w stanie, ale on wybrał inną drogę.

Dubhe była pewna, że jeżeli uda jej się przeżyć swoją klątwę, jej przyszłość będzie długim następstwem dni spędzonych na chowaniu się przed światem. Bo wielkie pytanie, które ciągnęła za sobą, od kiedy w wieku ośmiu lat podczas zabawy przez przypadek zabiła Gornara, jeszcze nie znalazło swojej odpowiedzi.

Już pierwszego wieczoru Dubhe zauważyła w swojej towarzyszce coś dziwnego. Theana miała szczególne zwyczaje, które chciała zachować w tajemnicy. Kładła się zawsze przed nią i owinąwszy się w płaszcz niczym w kokon, udawała, że śpi. Dubhe wiedziała doskonale, że symuluje, ale na początku nie chciała w to wnikać. Potem jednak pewnej nocy ciekawość przeważyła i dziewczyna postanowiła rozwiązać tę zagadkę. Zaczęła śledzić ją w ciemności. Nie miała zaufania do tej kobiety, pewnie dlatego, że ona też kochała Lonerina.

Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, zobaczyła, jak Theana wstaje, ukradkowo i cicho jak kotka. Miała w ruchach wrodzoną elegancję, której Dubhe niemal jej zazdrościła: z pewnością mężczyźni musieli uważać ją za bardzo zmysłową.

Theana zamotała sobie wokół szyi skórzany rzemyk z wisiorkiem, który następnie wzięła w dłonie. Zaintonowała cichą litanię i zaczęła kłaniać się do ziemi w regularnych odstępach. Słowa melodyjnie układały się w rytm jej ruchów niczym hipnotyczny taniec.

Dubhe poczuła, jak ogarnia ją wściekłość. Zacisnęła pod płaszczem pięści, a obraz Theany nałożył się na widok tłumu Zabójców poruszających się w jednym rytmie podczas ceremonii w czeluściach Domu. Jej nozdrza wypełniły się słodkawym zapachem krwi, która zalegała tam w środku, w basenach u stóp posągu Thenaara, i dziewczyna pomyślała o Rekli, o Strażniczce Trucizn, o jej rozpalonych nienawiścią oczach.

Theana modliła się, jak czynili to wielokrotnie widziani przez Dubhe kapłani, i ten gest wydał jej się bluźnierczy. Miała ochotę to przerwać i rzucić czarodziejce w twarz prawdę, którą poznała podczas lat spędzonych w samotności i której nauczył ją Mistrz za cenę własnego życia. Wiara prowadzi do szaleństwa, a w najlepszym razie jest tylko niepotrzebnym blichtrem wykorzystywanym przez ludzi, aby umknąć śmierci. Jednak ktoś, kto tak jak ona miał śmierć w sobie, mógł patrzeć rzeczywistości faktów prosto w oczy.

Powstrzymała się. Nie miało sensu ściąganie w ten sposób na siebie wrogości jedynej osoby, która mogła jej pomóc w uwolnieniu się od klątwy. Były z pewnością źle dobraną parą, ale najkorzystniej będzie dalej się ignorować, tak jak robiły do tej pory.

Pierwsze słowa, które wymieniły, były pośpieszne i szorstkie.

— Postaraj się szybko wszystkiego nauczyć. Wkrótce będziemy musiały pozbyć się naszych bagaży.

Był wieczór, obie siedziały przy ognisku. Theana, która już zaczęła szykować się do spania, popatrzyła na nią z osłupieniem.

— Dlaczego? — spytała zdziwionym tonem, który rozdrażnił Dubhe.

— Ponieważ musimy dostać się na dwór Dohora — wyjaśniła spokojnie. — To jedyny sposób, aby go zabić i jednocześnie odzyskać dokumenty, których potrzebujemy do przełamania mojej pieczęci.

Theana lekko zadrżała.

— Nie rozumiem... Dlaczego to oznacza, że mamy porzucić nasze bagaże?

Dubhe przykucnęła przy niej i popatrzyła jej w oczy.

— Czy myślisz, że możemy wkraść się na dwór ubrane w ten sposób? Mamy przedstawić się w bramie jako czarodziejka z Rady Wód i Zabójczyni z Gildii?

Theana zaczerwieniła się i opuściła wzrok.

— Muszę nauczyć się jeszcze wielu rzeczy... Rytuał jest złożony, a...

— Masz na to dwa dni, dopóki nie dotrzemy do Shilve. Tam kupię wszystko, co potrzebne, aby nas ucharakteryzować. W momencie wyruszenia z Shilve porzucimy nasze imiona i nasze rzeczy. Staniemy się dwiema całkowicie odmiennymi osobami i zapomnimy o tym, kim byłyśmy.

W odpowiedzi Theana wyciągnęła z torby książki, rozpaliła mały magiczny ogień i ponownie wzięła się do nauki.

O czym myślała? Była zdenerwowana, zmęczona? Żałowała, że podjęła tę podróż?

Dubhe z irytacją kontemplowała jej ustępliwe zachowanie, ale nic więcej nie powiedziała. Otuliła się płaszczem i położyła spać. Tej nocy nie słyszała modlitw dziewczyny.

Ubrania musiały być najskromniejsze, jakie tylko można było znaleźć. Potem trzeba było zdobyć kataplazm na twarz, aby zmodyfikować kolor skóry, a w końcu szczególny rodzaj trucizny, która miała postarzyć ich dłonie.

Dubhe zapuściła się w najnędzniejsze dzielnice, poruszając się tym swoim skradającym się, sprężystym krokiem. Pewnie wchodziła do interesujących ją sklepów, zaś Theana po prostu szła za nią.

Również i tym razem towarzyszka nic jej nie wyjaśniła. Była oszczędna w słowach i odpychająca. Młoda czarodziejka coraz częściej zastanawiała się, jak Lonerin mógł z nią podróżować. Czy dla niego też była taka zimna? A w takim razie co sprawiło, że się zakochał? Może jednak teraz zachowywała się w ten sposób tylko dlatego, że koniec końców były kimś w rodzaju rywalek w miłości.

W milczeniu patrzyła, jak dziewczyna prosi o potrzebne jej artykuły i w sklepiku z truciznami precyzyjnie wymienia nazwy roślin i różnych kataplazmów.

W tej jej zimnej fachowości było coś straszliwego, a zarazem fascynującego. Ilu ludzi zabiła, wykorzystując swoją wiedzę?

Kiedy tylko wyszły ze sklepu, Dubhe odciągnęła ją na bok.

— Musisz przygotować mi miksturę, która sprawi, że odrosną mi włosy. — Swoje włosy musiała bowiem poświęcić podczas jednego z rytuałów w Gildii. — Powiedz mi, czego potrzebujesz.

Theana przełknęła ślinę. Nie była obeznana z tego rodzaju czarami.

— Nie wiem, nigdy tego nie robiłam... Dubhe zachowała twarde spojrzenie.

— To zastanów się szybko, nie mamy czasu do stracenia.

Charakteryzacji dokonały nocą. Były już bliskie swojego celu i musiały zachować ostrożność. Do tego momentu poruszały się po lasach i ścieżkach, właśnie dlatego, aby uniknąć spotkania z idącymi na rozpoznanie patrolami czy grupami najemników. Teraz jednak musiały wyjść na otwartą przestrzeń i nie mogły pozwolić, aby ktoś je rozpoznał.

Włożyły nowe ubrania i Dubhe spaliła swoje stare odzienie w ognisku. Theana natomiast wahała się. Jej tunika miała dla niej ogromną wartość. Dziewczyna nie była pierwszą lepszą czarodziejką i nikt w Świecie Wynurzonym nie nosił podobnych szat. Była to tunika dawnych kapłanów Thenaara, strój, który podarował jej ojciec.

— No, dalej — powiedziała Dubhe, przypatrując się jej. Theana ścisnęła tkaninę w palcach.

— Czy nie ma innego sposobu?

Spojrzenie Dubhe było lodowate.

— Nasza przemiana musi być doskonała. Pozostawienie ubrań w lesie jest równe pozostawieniu śladu.

— Ta szata wiele dla mnie znaczy... — zaoponowała Theana ledwo słyszalnym głosem.

— Przykro mi — rzuciła tylko Dubhe nieubłaganie. Jej oświetlona płomieniami twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

Theana rozebrała się powoli, patrząc na nią wyzywająco. Powstrzymała łzy, które podchodziły jej do oczu na myśl o tym, że jej szata zostanie strawiona przez płomienie.

Tak jak ogień Gildii spalił prawdziwy kult Thenaara — pomyślała, cytując zdanie wypowiedziane przez swojego ojca. Rozkoszowała się ostatnim szelestem tkaniny na skórze.

To nie ona rzuciła ją w płomienie, tylko Dubhe. Theana, starając się złagodzić upokorzenie płynące z tego gestu, skoncentrowała myśli na swoim powrocie do Rady i na innej podobnej szacie, którą miała w swoim pokoju, w domu mistrza Folwara.

Włożyła nowe ubranie, kryjąc się przed badawczym spojrzeniem Dubhe. Otarła ostatnią łzę, która jej się wymknęła, i była gotowa.

Dołączyła do Dubhe, która siedząc na ziemi zajmowała się kupionymi wcześniej ziołami. Pewnymi siebie ruchami jedne z nich rozsmarowywała sobie na twarzy, a inne na grzbiecie dłoni. Jej włosy były natomiast owinięte czymś w rodzaju kompresu wydzielającego nikły zapach mchu. Kiedy zobaczyła, że czarodziejka nadeszła, wręczyła jej parę buteleczek.

— Trzymaj, ty też musisz to zrobić.

Zawsze te suche rozkazy, zupełnie, jak gdyby była jej podwładną. Theana nie usiadła i nie wzięła do ręki buteleczek.

— Do czego to służy?

— Masz zbyt gładkie dłonie, nie jesteś wiarygodna jako wieśniaczka. Twoja skóra też nie jest spalona słońcem. To pomoże ci się trochę zestarzeć. Ta druga jest do włosów, aby zmienić ich kolor.

Theana popatrzyła na ampułki. Już jej się zdarzało maskować swój wygląd. Istniały mikstury, które to umożliwiały. Zawsze jednak trwało to krótko i wykonywała to wyłącznie w ramach ćwiczeń. Zresztą nie były to praktyki, jakich nauczył jej ojciec, lecz zwykłe czary, które poznała podczas nauki u Folwara. Teraz natomiast było inaczej. Teraz chodziło o zachowanie przez długi czas wyglądu, który nie był jej. To napełniało ją lękiem.

Kątem oka zobaczyła, jak Dubhe dalej wciera w skórę specyfiki. Poczuła się przeraźliwie samotna i wyciągnęła palce po buteleczki.

— Tę do rąk potrzymaj przez kilka minut, a tę do twarzy przez całą noc. Sprawi, że przybędzie ci kilka zmarszczek. Efekt potrwa miesiąc, a potem będziemy musiały postarać się o następne. Zostaw na całą noc również tę do włosów.

Theana popatrzyła na substancje, które wkrótce miała rozsmarować na własnej skórze. Były to zioła, które dobrze znała, zioła, które tylko botanik potrafił dozować we właściwy sposób.

— W mojej torbie znajdziesz składniki, o jakie prosiłaś. Przygotuj miksturę, której potrzebuję — dorzuciła Dubhe.

Theana zerknęła przelotnie na torbę. Wzięła wszystko i odeszła na bok. Chociaż w tym lesie były tylko we dwie, potrzebowała być sama. Te gesty wyznaczą moment ostatecznego zerwania pomiędzy Theaną, która kochała Lonerina i która wzdychała do niego, studiując magię w murach Rady, a nową Theaną, kobietą akcji i poszukującą samej siebie, kobietą, która pomoże swojej nieprzyjaciółce zabić człowieka.

Westchnęła. Gwiazdy zimno połyskiwały nad jej głową. Potem zdecydowanie zanurzyła dwa palce w pierwszej buteleczce.

Następnego poranka obydwie były odmienione. Dubhe miała falujące blond włosy, które zebrała w miękki warkocz. Słodycz jej spojrzenia, łagodząca otchłań jej czarnych oczu, usta ułożone we wstydliwy uśmiech i sposób, w jaki trzymała dłonie złożone na podołku sprawiały, że zdawała się zupełnie inną osobą.

Jeżeli chodzi o Theanę, jej własny wygląd wprawił ją w zdumienie. Miała pokryte odciskami dłonie, a jej czoło porysowane było drobnymi zmarszczkami, takimi, jakie często widywała u wieśniaczek strudzonych pracą w polu oraz wyczekiwaniem na swych mężczyzn, którzy wyruszyli na wojnę. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak bardzo przypomina swojego ojca. Zawsze jej tak mówiono, ale ona nigdy w to nie wierzyła. Na początku było jej przykro, ponieważ uważała go za włóczykija oddanego zapomnianemu kultowi, pogardzanego przez wszystkich, nawet przez własną córkę. Potem, na krótko przed jego śmiercią, kiedy zaczęła go podziwiać, wmówiła sobie, że nie jest go godna. Mimo to teraz, kiedy zioła ją postarzyły, w każdym kąciku własnego oblicza dostrzegała wyraz twarzy ojca.

Idę jego ścieżką — powiedziała sobie ze szczyptą strachu. Ale nie było czasu. Dubhe stanęła za nią, trzymając w ręku sztylet. Chwyciła ją za włosy.

— Co robisz? — spytała Theana, odsuwając się.

— Muszę ci je obciąć.

— Nie wystarczy, że zmieniły kolor?

— Nie, są zbyt lśniące i zadbane, w ogóle nie wyglądają na włosy wieśniaczki.

Theana poczuła, że ogarnia ją złość. Nie chciała się poddać jeszcze i tej ostatniej zniewadze.

— Nie ma takiej potrzeby — odparła, odwracając się przodem do Dubhe. Ścisnęła w dłoniach loki, aby je chronić, i z bólem poczuła pod palcami ich miękkość.

Dubhe nie wyglądała na złą. Była tylko znudzona, a to było chyba jeszcze gorsze.

— Nie idziemy na zabawę. Jeżeli nas odkryją, czeka nas śmierć, rozumiesz? Przebranie jest naszą jedyną ochroną i musi być doskonałe. Jesteś czarodziejką z Rady, jesteś rozpoznawalna.

— Jestem uczennicą członka Rady, kto miałby znać moją twarz? Większość nie zna nawet mojego imienia. — Theana jeszcze mocniej ścisnęła włosy.

Dubhe westchnęła. Opuściła sztylet, a jej oczy wypełniły się udręką.

— Dlaczego ze mną poszłaś? Nie wiedziałaś, że będzie trzeba zapłacić jakąś cenę? Nie interesuje cię mój ratunek — rozumiem to. Być może mnie nienawidzisz, to też rozumiem. Ale w takim razie dlaczego?

Theana przygryzła wargi. Palce powoli rozluźniły zacisk na lokach, napięcie ramion opadło. Uciekła przed wzrokiem Dubhe. Te oczy były topielą, otchłanią, z której nie sposób się było wydostać. Lonerin też w końcu został w nią wciągnięty.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Tak.

Theana odwróciła się powoli, odsłaniając przed Dubhe kark.

— No to zrób to.

Kiedy tylko włosy czarodziejki opadły na ziemię, Dubhe stanęła przed nią i zgromadziła swoją broń w mały stosik. Z jakiegoś dziwnego powodu czuła, że musi jej coś udowodnić. Były tam noże do rzucania, strzały, łuk, no i oczywiście płaszcz, ten sam, który kupiła za pierwsze pieniądze, jakie Mistrz dał jej za usługi. Jednym słowem, było tam całe jej życie.

— Nie wezmę ich ze sobą — powiedziała, patrząc Theanie w oczy. Wydawało jej się, że dostrzegła w nich błysk zrozumienia, szybki i ulotny.

Tylko jednej rzeczy nie była w stanie zostawić za sobą: sztyletu. Powiedziała sobie, że jakaś broń jest jej potrzebna i że przecież nikt go nie zauważy, jeżeli schowa go w kieszeni pod spódnicą. Prawda była taka, że nie potrafiła się z nim rozstać. Od kiedy Mistrz jej go dał, była to jedyna rzecz, która trzymała ją przy życiu.

— A tego nie zostawiasz?

Nie było w tym pytaniu urazy. Brzmiała w nim czysta ciekawość, ale Dubhe poczuła się przyłapana na gorącym uczynku.

— Lepiej będzie, jeżeli weźmiemy ze sobą coś do obrony — odpowiedziała.

I była to prawda: musiały zabezpieczyć się na możliwość niespodziewanych wydarzeń. Jej zmysły były jeszcze otępiałe po tym, jak kilka wieczorów wcześniej czarodziejka wykonała na niej ryt, a Theana z całą pewnością nie była w stanie walczyć.

Potem wyruszyły w milczeniu.

Bestia znowu pojawiła się wkrótce po tym, jak rozpoczęły swoją podróż.

Theana z ostrożności wzięła ze sobą spory zapas eliksiru przygotowanego przez Lonerina, doskonale wiedząc, że podczas ekspedycji na pewno staną w obliczu nawrotów. Dubhe co siedem dni musiała brać trochę eliksiru, aby uspokoić drapiącą ją pod mostkiem Bestię. Jednak powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Już w drugim tygodniu eliksir nie wywarł na jej ciele tego samego efektu. Czuła się źle, ale za nic na świecie nie chciała powiedzieć tego Theanie. Gdyby był tu Lonerin, na pewno natychmiast zorientowałby się w jej stanie. Chwyciłby ją za ramię, zbadał ją, a jego oczy wypełniłyby się tamtą nieznośną litością, która ostatecznie była prawdziwym powodem, dla którego postanowiła go zostawić.

Theana natomiast zdawała się żyć we własnym świecie. Były dwiema obcymi sobie osobami, które złączył przypadek. Dlatego Dubhe postanowiła zacisnąć zęby i udawać obojętność. Nie miała do czarodziejki zaufania, ale w końcu musiała skapitulować. Objawy się pogłębiały. Czuła, jak furia Bestii narasta jej w piersi, zaczęły trząść jej się ręce, a sny były wypełnione masakrami i krwią. Wówczas zdecydowała się przemówić.

— Mamy problem. — Własny głos wydał jej się ochrypły, nierozpoznawalny. Theana, siedząca razem z nią przy ognisku, musiała to zauważyć, bo spojrzała na nią dziwnie. Przez krótką chwilę Dubhe zatęskniła do nadmiernej troski Lonerina.

W kilku szybkich słowach wyjaśniła jej sytuację. Wstydziła się. Po raz pierwszy pokazywała jej własną słabość i czuła się tak, jak gdyby musiała opowiedzieć wstydliwą tajemnicę nieznajomemu.

Theana rozejrzała się wokół, zagubiona, a Dubhe miała wyraźne wrażenie, że dziewczyna nie wie, co robić.

— Gdybym miała tu moje rzeczy... — wymruczała czarodziejka. Następnie podniosła się. — Poczekaj tu na mnie — dodała, po czym znikła w gęstwinie pobliskiego lasu.

Wróciła z jakimiś ziołami i kilkoma gałązkami, które dłonią obdzierała z liści.

— Odkryj ramię — nakazała.

Dubhe posłuchała. Czuła się naga i bezbronna, jak zawsze, kiedy ktoś ją badał.

Theana długo patrzyła na symbol, przesuwając po nim palcami i cicho mrucząc jakąś monotonną melodię. Potem przeżuła zebrane zioła i rozsmarowała jej na ramieniu. Miała przymknięte oczy i lekko kołysała głową, poruszając gałązką nad pieczęcią.

— Uzależniasz się od eliksiru — powiedziała wreszcie, delikatnie oczyszczając ją palcami z zielonkawej papki.

Nie było to dla Dubhe nic nowego. Zdarzyło jej się to już kiedyś w Gildii. Również eliksir, który dawała jej Rekla, z upływem czasu działał coraz słabiej, a kiedy udało jej się uciec, przeszła na ten przygotowany przez Lonerina.

— Myślałam, że eliksir Lonerina rozwiązał ten problem...

Theana pokręciła głową.

— To jest pieczęć. Każdy eliksir może działać tylko do pewnego momentu. Ciało się przyzwyczaja, a ponieważ żadna mikstura nie jest w stanie naprawdę naruszyć klątwy, zawsze tak będzie.

Dubhe spojrzała w ziemię. Była już śmiertelnie zmęczona tą całą historią. Pomyślała o Dohorze, o tym, jak wielkie było teraz jej pragnienie, aby dostać go w swoje ręce i zabić.

— Ja jednak mogę ci pomóc.

Dubhe gwałtownie podniosła głowę.

— Praktykuję sztuki magiczne już zapomniane w Świecie Wynurzonym. Sądzę, że mogę czasowo unieszkodliwić twoją pieczęć inaczej niż za pomocą eliksiru.

Dubhe była zdumiona. Odkąd wyruszyły, była przekonana, że Theana przyda jej się tylko do wykonania ostatecznego rytu, który uwolni ją od klątwy. Nie wydawała jej się wcale kobietą czynu, ani nawet nie sprawiała wrażenia szczególnie potężnej czarodziejki.

— Potrafię zablokować moce magiczne, trucizny, a nawet niektóre niezbyt poważne choroby.

— I możesz zrobić to też z moją pieczęcią?

Theana przytaknęła. Teraz, kiedy mówiła o czarach, wyglądała na zdecydowaną.

— Ponadto pozwoliłoby to ukryć moc twojej klątwy przed czarodziejami. W tej chwili każdy czarodziej może wyczuć twoją obecność dzięki magicznej aurze, która cię otacza.

— A dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?

W głosie Dubhe musiała dać się słyszeć sarkastyczna nutka, bo Theana od razu przyjęła postawę obronną.

— Jest pewna cena, jaką trzeba za to zapłacić. Przy pierwszych razach czary te przytępią twoje zmysły.

— Co to oznacza?

— Będziesz oszołomiona, zagubiona. Twoje mięśnie nie będą reagowały tak jak zwykle. To dość potężne czary; twoje ciało będzie osłabione i przez kilka dni będziesz się źle czuła. Stopniowo się przyzwyczaisz, ale dopiero po kilku zabiegach poczujesz się lepiej.

Dubhe westchnęła.

— Jeżeli będę dalej brała eliksir, jak długo wytrzymam?

— Będziesz musiała coraz bardziej skracać odstępy między kolejnymi dawkami mikstury; z tego, co mówisz, już teraz powinnaś brać ją przynajmniej co pięć dni, jeżeli nie częściej, a sytuacja szybko będzie się pogarszać.

— A jeżeli użyjemy twojej magii?

— Rytuał trzeba powtarzać co piętnaście dni, ale być może będę mogła te odstępy wydłużyć.

Dubhe zastanawiała się przez kilka sekund.

— No dobrze, w takim razie działaj — powiedziała wreszcie. Ostatecznie nie spodziewała się napotkania nieprzyjaciół. Powodzenie jej misji tym razem zależało nie tyle od jej zdolności do walki, ile od umiejętności kamuflażu. A słabość fizyczna bardzo do tego pasowała.

— Pokaż mi ramię.

Dubhe odkryła je, żeby pokazać symbol. Kolory były bardziej żywe niż zwykle, ciepło, jakim emanował rysunek, było wyczuwalne, a skóra wokół zaczerwieniona. Czuła, jak Bestia powoli pożera jej umysł: była to codzienna tortura, której znoszenie już ją zmęczyło.

Theana wzięła tę samą gałązkę, której użyła do sprawdzenia stanu klątwy. Zanurzyła ją w zamierającym żarze tak, aby przyczernić jej końcówkę, a następnie palcem sprawdziła jej temperaturę.

— To trochę potrwa i będzie bolało — ostrzegła.

Dubhe pozwoliła sobie na ironiczny uśmieszek. Co ona mogła wiedzieć o bólu? Osoba, która nigdy nie była ranna ani nie niosła ze sobą tak straszliwej klątwy.

Theana zbliżyła się z nieubłaganym spojrzeniem. Dubhe zaczęła się zastanawiać, czy czarodziejka nie odczuwa jakiegoś cienia satysfakcji, że musi zadać jej to cierpienie.

— Zamknij oczy i postaraj się skoncentrować na sobie. Klątwa zawładnie tobą na kilka chwil, ale będziesz sparaliżowana i nie będziesz mogła się poruszyć. Nie będzie to przyjemne.

Jej spojrzenie było niesamowicie wymowne i Dubhe poczuła pewne zdumienie. Potem zamknęła oczy i przygotowała się na najgorsze.

Theana wyrecytowała powolną litanię, podobną do owych modlitw, jakie wypowiadała w środku nocy, kiedy była pewna, że nikt na nią nie patrzy. Potem instynktownie napięła mięśnie ramienia.

Po kilku minutach przyłożyła rylec do skóry i zaczęła szkicować na ciele Dubhe znaki, małe, gęste i niezrozumiałe runy, które odznaczały się na jej ramieniu czernią sadzy.

Działała szybko, z zamkniętymi oczami, podążając za wyobrażonymi liniami światła, które dzięki magii odbijały się na wewnętrznej stronie jej zaciśniętych powiek. Tak było, kiedy stosowała swoją sztukę. Ciała jawiły jej się jako plątanina świetlistych linii, przenoszących prądy energetyczne i płyny ustrojowe. To było tak, jak gdyby podnosiła skórę świata i odkrywała jego sekrety. Tego nauczył ją ojciec, taka była moc, jakiej Thenaar udzielał swoim prawdziwym kapłanom.

Dubhe ciekawie uchyliła jedno oko. Nic nie słyszała poza tą kantyleną, która powoli wprawiała ją w odrętwienie. Jej ramię było pokryte symbolami, a Theana dalej je rysowała. Przy każdym znaku Dubhe czuła, jak jej własne ciało słabnie, a Bestia porusza się, jakby zirytowana. Poczuła, jak mięśnie powoli ustępują, do tego stopnia, że musiała się położyć. Aby jej to ułatwić, Theana towarzyszyła jej ruchem ciała, ale nawet na moment nie puściła jej ramienia.

Następnie oderwała drewniany rylec i zaczerpnęła głęboki oddech. Dubhe leżała na ziemi, a jej ciało było całkowicie bezwładne. Nie była przyzwyczajona do utraty kontroli, więc ten nowy stan ją niepokoił. Jej pierś zaczęła podnosić się i opadać szybciej.

— Prawie skończyłam — mruknęła Theana, ale jej głos był odległy.

Dubhe była otępiała. Poczuła, jak czarodziejka znowu przesuwa zaostrzoną gałązką po już nakreślonych liniach, przy każdej mrucząc jakieś słowo w nieznanym jej języku. Bestia natomiast znała go doskonale.

Po każdym z tych wezwań czuła, jak ostrzy pazury, gotowa do ataku. Wszechogarniające pragnienie śmierci wezbrało i Dubhe siłą przeciwstawiła mu obrazy rzezi, których wskutek pieczęci do tej chwili dokonała: zabicie żołnierzy w lesie, za pierwszym razem, kiedy pojawiły się objawy klątwy; a potem Rekla, złowrogi odgłos jej łamiącej się szyi; śmierć Filii. Wszystko nadaremno. Zgroza tych wspomnień znikała, ustępując miejsca zapachowi krwi, który czuła przy tych wszystkich okazjach: zachęcającej woni, wypełniającej jej nozdrza nową euforią.

Wtedy jej umysł eksplodował, a jej uszy wypełnił ogłuszający ryk Bestii. Ciałem wstrząsały drżenia i drgawki i przez chwilę wydawało się, że jej członki przeobrażają się w kończyny potwora. Dubhe poczuła czyste, atawistyczne przerażenie. Doskonale wiedziała, że z tej otchłani nie może być już ucieczki, wiedziała, że jest zgubiona, że wystarczy tylko jedno ukąszenie, a jej świadomość zniknie. Chociaż od dawna żyła z klątwą, dopiero w tej chwili pojęła, jaki koniec ją czeka, koniec przygotowany dla niej przez Dohora i Yeshola.

Theana stała niewzruszona na swoim miejscu i nie przeraziło jej to ciało, miotające się w szponach dzikiej woli, nie wywarło na niej wrażenia nawet jej przeobrażenie.

Czy to właśnie kochałeś, Lonerinie? Tę Bestię, tę mroczną klątwę? Ale od razu zawstydziła się tej niskiej myśli. Musiała zachować koncentrację: było to potężne zaklęcie i w każdej chwili sytuacja mogła wymknąć jej się z rąk. Zamknęła oczy i wypowiedziała ostatnie słowo, aby zakończyć rytuał. Runy, które wcześniej nakreśliła, nagle znikły z ramienia, a symbol pieczęci gwałtownie pobladł.

Dubhe poczuła, jak Bestia znika, jakby wessana przez głębię umysłu, a ona znowu odzyskiwała panowanie nad ciałem, ciężkim i obolałym. Z wysiłkiem zaczerpnęła powietrza i przewróciła się na bok, kaszląc. Znowu była sobą.

Theana siedziała nieruchomo, też utrudzona. Patrzyła, jak Dubhe próbuje usiąść. Zastanawiała się, dlaczego postanowiła jej pomóc, szukała owej determinacji, która ją popchnęła aż tutaj, ale nie udało jej się tamtego wszystkiego odnaleźć. Otarła ręką pot z czoła i poszła przygotowywać sobie posłanie na noc.

Dubhe nigdy nie spodziewała się, że ten rytuał może ją do tego stopnia osłabić. To nie tylko ciało źle działało, ale i umysł. o ile do tego momentu to ona prowadziła misję, narzucając czas i sposób podróży, teraz była tak słaba i zagubiona, że musiała całkowicie powierzyć się Theanie.

— Nie powiedziałaś mi, że osłabienie będzie dotyczyło również moich możliwości umysłowych — wytknęła jej ze złością.

Theana spojrzała na nią wzrokiem pełnym poczucia winy.

— Efekty rytuału są inne dla każdej osoby, zależy to też od pieczęci...

Dubhe nie potrzebowała tych żałosnych wymówek. Martwiło ją, że nie ma pełni władzy nad swoim umysłem.

I słusznie, bo kiedy Theana chciała zatrzymać się w tamtej przygranicznej wiosce, nie potrafiła jej się przeciwstawić. W innych okolicznościach postanowiłaby inaczej. Dobrze wiedziała, że dwie kobiety nigdy nie powinny znaleźć się w dopiero co splądrowanym miejscu. Najemnicy tylko na to czekali. A jednak brakowało jej jasności, żeby wykazać inicjatywę, tak samo jak wtedy, kiedy żołnierz zaskoczył ją za murem i pochwycił.

2. Wojsko Dohora

Dubhe usłyszała ostry dźwięk krzyżującej się broni, jakieś śmiechy i wrzaski.

Bolała ją głowa, ale nie był to tylko rezultat otrzymanego ciosu. Wciąż jeszcze była zdezorientowana i dopiero po jakimś czasie zrozumiała, gdzie się znajduje i co się stało.

Jej policzek był przyciśnięty do wilgotnej słomy, a przed sobą widziała parę stóp związanych sznurem.

Potrząsnęła głową, starając się rozjaśnić myśli. Dobrze pamiętała powód swojego otępienia. Symbol na ramieniu pulsował powoli, prawie zamierając.

Do diabła...

— Dobrze się czujesz?

Za tym głosem, piskliwym i zaniepokojonym, prawie od razu pojawiła się w jej polu widzenia jakaś twarz. Nie od razu ją rozpoznała. Była to Theana, ucharakteryzowana przez zabiegi, jakim poddały się kilka wieczorów wcześniej. To wspomnienie pociągnęło za sobą inne, powoli, niczym paciorki w naszyjniku.

Dubhe potaknęła zmęczona.

— Pomóż mi się podnieść.

Theana podpełzła do niej i obiema rękami chwyciła ją za ramię. Dopiero wtedy Dubhe zorientowała się, że obie mają dłonie związane za plecami.

Z trudem udało jej się usiąść. Theana, naprzeciw niej, była blada i potargana. Wpatrywała się w nią, jak gdyby czegoś oczekiwała. Dubhe rozejrzała się wokół. Znajdowały się na wozie o pokrytym słomą dnie i ścianach wykonanych z metalowych prętów. W środku były tylko one dwie oraz nieokreślona liczba piętrzących się w rogu beczek i skrzyń.

Spróbowała obrócić głowę, walcząc z mdłościami chwytającymi ją za żołądek. Wokoło sami żołnierze. Powoli obraz sytuacji w jej umyśle stawał się coraz jaśniejszy.

— Strasznie długo byłaś nieprzytomna, a ja próbowałam się opierać, ale niewiele mogłam zrobić; potem ja też zemdlałam, a kiedy się obudziłam, okazało się, że jestem tutaj, w środku, związana. Na wszystkie sposoby starałam się uwolnić ręce i nawet się skaleczyłam...

Theana mówiła szybko, była zalękniona i z obawą rzucała spojrzenia we wszystkich kierunkach.

— Cicho — nakazała jej Dubhe.

Znajdowały się w samym centrum obozowiska. Było tam około dziesięciu białych namiotów w dość kiepskim stanie oraz większa kwatera, niezbyt odległa od wozu, na którym je więziono. Niektórzy żołnierze krążyli po obozie, inni zaś siedzieli bezczynnie przed swoimi namiotami. Dubhe przyjrzała się symbolom i nie musiała nawet niczego szukać w swojej uszkodzonej pamięci. Były to oddziały Dohora.

— Kiedy to się stało? — spytała.

— Wczoraj po południu.

Dubhe spojrzała w niebo. Popołudnie. Musiała nieźle oberwać. Spróbowała poruszyć ramionami w poszukiwaniu sztyletu, ale zorientowała się, że uniemożliwiają jej to więzy. Pomacała swoje mięśnie. Jeszcze nie odzyskała w pełni sił, ale teraz mogła wystarczyć zwinność. Przyciągnąwszy kolana do piersi, wykonała jeden płynny ruch ramionami i udało jej się przesunąć dłonie pod nogami. Już miała ręce z przodu.

Theana była zdumiona.

— Jak to zrobiłaś?

— Trening — ucięła krótko Dubhe. — U jednego z Gildii zresztą — dodała cicho, rozglądając się wokół. Po raz kolejny musiała podziękować Shervie, Strażnikowi Gildii, który nauczył ją czynić ciało giętkim i elastycznym.

Jej dłoń błyskawicznie powędrowała do kieszeni. Sztylet jeszcze tam był.

— Przeszukali nas? — spytała.

Theana potrząsnęła głową.

— Nie wiem, ja też byłam nieprzytomna, już ci mówiłam... — Jej głos był zdyszany, widać było, że musi być przerażona.

I rzeczywiście, Dubhe nagle zobaczyła ją o włos od swojej twarzy.

— Musimy uciekać — wymruczała czarodziejka, patrząc na nią wielkimi od strachu oczami.

— Uspokój się, nie jest powiedziane, że to najmądrzejsza rzecz, jaką możemy zrobić.

— Żartujesz? A misja?

Dubhe błyskawicznie zakryła jej usta dłonią.

— Cicho! — skarciła ją. — Nasza misja już się zaczęła, więc nie pozwól, żeby wymknęło ci się cokolwiek na temat tego, kim jesteśmy i co robimy. — Jej głos zniżył się do szeptu. — Ja i ty jesteśmy wieśniaczkami, nazywamy się Sanne i Lea, i mieszkałyśmy w tamtej wiosce, jasne? Udało nam się wyjść cało z poprzedniego najazdu, bo ukryłyśmy się w stajni i wyszłyśmy, kiedy wydawało nam się, że wszystko już jest skończone. Zgoda?

Theana kiwnęła głową.

W tej chwili drzwi wozu otworzyły się.

— Ej, wy, wychodzić, szybko!

Byli to dwaj żołnierze: jeden młodszy i chudy, drugi starszy i bardziej umięśniony. Wystarczył dźwięk głosu tego starszego i Theana zaczęła trząść się jak osika. Dubhe nie próbowała jej pocieszać: jej strach pasował do ich roli. Dlatego kiedy żołnierz, który otworzył drzwi, chwycił ją za ramię, udała równie przerażoną. Dobrze zagrała. Czuła się słabo. Zachwiała się, wpadając w ramiona mężczyzny.

— Próbowałyście uciec, prawda? — powiedział, rzucając spojrzenie na dłonie Dubhe. Ona nie odpowiedziała, starając się przybrać najbardziej żałosny wyraz twarzy, jak tylko mogła. Nie pomyślała o tym, to wszystko stało się zbyt szybko. Ten rodzaj błędów do niej nie pasował. Przestraszona zerknęła na swoją towarzyszkę.

Żołnierz stanął między nimi, po czym zbliżył się do Dubhe. Dobył miecza i wolną dłonią ścisnął ją za policzki, aż zabolało.

— Spróbuj jeszcze raz, a będziesz martwa — wycedził, patrząc jej w oczy złym wzrokiem. Ostrze miecza muskało jej cienką szyję i Dubhe wiedziała, że mężczyzna nie żartuje.

Na widok tej sceny Theana krzyknęła, a drugi żołnierz, który ją trzymał, gwałtownie nią potrząsnął.

— Bądź grzeczna! — rzucił, jakby poskramiał zwierzę. — Inaczej zmienimy zdanie.

Następnie mężczyźni wymienili spojrzenia i poprowadzili je wyboistą drogą przebiegającą przez niskie, dość gęste zarośla. Dubhe skorzystała z tego, aby się rozejrzeć. Krajobraz od razu wydał jej się znajomy. Powietrze nie miało już charakterystycznej woni, którą było przesycone do tej pory: przenikliwy zapach jodu i soli, typowy dla Krainy Morza, ustąpił prostemu aromatowi trawy i mchu. Nie było nic szczególnego w lasku, przez który je prowadzili, a jednak Dubhe od razu poznała, gdzie są. Była to Kraina Słońca, jej kraina. Znajdowały się niedaleko od granicy i kierowały się tam, gdzie królował Dohor. Dziwna była ta myśl, ale tu była w domu.

Ich krótki spacer skończył się blisko strumienia. Dubhe poczuła ucisk w sercu. Znała go i nie potrafiła ukryć swojego poruszenia.

Mężczyźni zmusili je do uklęknięcia na brzegu. Dubhe słyszała, jak Theana szczęka zębami. Popatrzyła na nią: płakała. Nie mogła mieć jej tego za złe.

— Obmyjcie sobie twarze i napijcie się. W takim stanie nikt was nie kupi.

Dubhe pośpieszyła, aby wykonać polecenie, ale żołnierz chwycił ją za włosy i odwrócił jej twarz ku sobie:

— Tylko żadnych numerów, jasne?

Uśmiechał się z okrucieństwem, a ona pozwoliła sobie na uronienie łzy. Mężczyzna lekko zwolnił uścisk, ale zmusił ją do zanurzenia głowy w wodzie.

Chłód strumienia i łagodny nurt, który pieścił jej skórę, dobrze na nią podziałały. Zawsze tak było, kiedy zanurzała się w wodzie — to jej stary rytuał, który wypełniała za każdym razem po wykonaniu jakiegoś zadania. Teraz pomógł jej rozjaśnić umysł. Było tak, jak gdyby mgła ciążąca nad jej głową, od kiedy Theana dokonała rytu, powoli się rozwiewała. Nawet jej ciało odnalazło nieco dawnego wigoru.

Napiła się, ile mogła. Miała wysuszone gardło. Wykorzystała też sytuację, aby obmyć kark, tam, gdzie czuła piekące rozcięcie.

Potem żołnierz siłą wyciągnął jej głowę ze strumienia.

— Wystarczy, idziemy! — zaordynował, popychając ją dalej.

Theana zobaczyła, jak oddalają się od brzegu potoku. Dlaczego je rozdzielali? Jeżeli zabiorą Dubhe, ona będzie skończona.

— Nie! — wrzasnęła, odwracając się do towarzyszki. — Nie rozdzielajcie nas!

Dubhe wiedziała, że czarodziejka za chwilę zawoła ją jej prawdziwym imieniem. Była zbyt wstrząśnięta, aby pamiętać o oszustwie, jakie wymyśliły. Dlatego ona też krzyknęła, wyrywając się, aby lepiej odegrać scenkę.

— Lea, Lea!

Tak jak przewidziała, zaraz poczuła między łopatkami precyzyjny cios, który uciął jej oddech. Upadając na ziemię, w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć przed siebie dłonie, aby nie uderzyć twarzą w dywan z suchych liści.

— Przestańcie się drzeć! Nie mamy zamiaru was rozdzielać — krzyknął żołnierz, który z nią był.

Dubhe podniosła lekko głowę. Ból odczuwała w każdej części ciała, ale starała się zachować przytomność umysłu. Popatrzyła na Theanę i w tym jednym pośpiesznym spojrzeniu starała się przekazać jej to wszystko, o czym myślała. Nigdy nie zostawi jej samej. Ich bezpieczeństwo było pierwszym, najważniejszym fundamentem tej misji.

Wydawało się, że Theana się uspokaja i przestaje stawiać opór.

— No już — powiedział starszy żołnierz do towarzysza, podnosząc Dubhe. — Zabierz też swoją. To dwie marudy i nie mam ochoty słuchać ich gdakania przez całą drogę.

Ten drugi prychnął i brutalnie popchnął przed siebie Theanę. Dubhe zmusiła się, aby stawiać krok za krokiem, nie szczędząc szlochów i lamentów.

— O co tyle hałasu, co? Na szczęście za parę dni się was pozbędziemy i to już nie będzie nasz problem — powiedział żołnierz.

— Gdzie nas prowadzicie?

Mężczyzna zachichotał.

— Tam, gdzie wreszcie będziemy mogli was wymienić na mnóstwo pięknych złotych monet: na targ niewolników w Selvie.

W misce znajdowała się wodnista ciecz, w której pływały dwa kawałki czarnego, suchego chleba. Theana nadaremnie błagała, aby rozwiązano jej ręce: w zamian uzyskała tylko wybuch śmiechu całej trupy.

— No już, jedz — powiedział do niej jeden z żołnierzy.

Miska stała przed nią, ale Theana odmówiła czołgania się po ziemi i jedzenia jak zwierzę w chlewie. Poczuła, jak napływają jej do oczu łzy upokorzenia, a Dubhe w milczeniu przyglądała się scenie. To ona pierwsza zaczęła posuwać się na czworakach, aby dotrzeć do miski. Pochyliła się i zanurzywszy twarz w zupie, zaczęła jeść.

— Widzę, że szybko się uczymy! — skomentował żołnierz wśród kolejnych salw śmiechu towarzyszy. Theana poszła za jej przykładem, z niedowierzaniem i przerażeniem.

Kiedy oddział już dość się nacieszył, obie zaprowadzono z powrotem do ich celi, na wóz. Słońce już zaszło i ciemność z chwili na chwilę stawała się coraz gęstsza. Ręce i nogi obu kobiet jednym żelaznym łańcuchem przykuto do krat wielką kłódką, dłonie cały czas miały za plecami.

— Słodkich snów! — rzucił drwiąco starszy z żołnierzy.

Potem drzwi się zamknęły i znowu zostały same.

Nie zamieniły ani słowa. Obie wiedziały, że nie śpią, ale przez długi czas nie rozmawiały. Dubhe myślała tylko o miejscu, gdzie się kierowali. Targ niewolników. Selva.

Była to jej rodzinna wioska, gdzie wszystko się zaczęło. Wiedziała, że jej matka już w Selvie nie mieszka: widziała ją w Makracie, teraz prowadziła tam sklep z tkaninami razem z mężczyzną, który nie był ojcem Dubhe. Ale pozostawało jeszcze wiele innych osób, które znała: jej najlepsza przyjaciółka Pat, potem Mathon, jej pierwsza miłość, i rodzice Gornara. Żadne z nich nie będzie mogło jej rozpoznać, nie tylko dlatego, że była zamaskowana, ale również dlatego, że minęło prawie dziesięć lat, od kiedy opuściła wioskę. Z tamtej żywiołowej Dubhe, bawiącej się z dziećmi w okolicznych lasach, nic już nie zostało. Owa wina wciąż jednak była wyryta na jej skórze. Przecież Selva ją odrzuciła.

Nie mogła zasnąć. W pewnym momencie usłyszała, jak Theana pełznie po słomie i kłania się czołem ku ziemi. Modliła się jak zawsze, a jej słowom towarzyszyły lekkie, ledwo słyszalne jęki.

Dubhe słuchała, starając się zrozumieć znaczenie tej litanii. Wystarczyło jedno słowo z wielu, a rzuciła się naprzód: Thenaar. Wyszeptane z oddaniem, pełne nadziei i wiary. Jej zmysły stały się uważne. Theana wzywała Thenaara.

W jednej chwili znalazła się na niej, znowu przenosząc ramiona w przód, przełożywszy je pod kolanami. Tylko jeden ruch wystarczył, by unieruchomić głowę dziewczyny przy kracie i ścisnąć jej gardło łańcuchem. Theana wydała zduszony jęk.

— Co powiedziałaś? — głos Dubhe był przesycony nienawiścią.

Theana miała przerażone oczy i na próżno otwierała usta, starając się złapać powietrze. Dubhe rozluźniła uścisk, tylko na tyle, aby dziewczyna mogła oddychać.

— Przed chwilą, kiedy się modliłaś, wypowiedziałaś pewne imię. Powiedziałaś: „Thenaar”.

Wydawało się, że zdumienie ustąpiło z oczu Theany, ale nie strach.

— Puść mnie.

— Nie, dopóki mi nie wyjaśnisz.

Dubhe miała tysiąc wątpliwości. Czy Theana mogła być szpiegiem Gildii? Czy to dlatego postanowiła podjąć z nią misję, żeby doprowadzić ją z powrotem do Domu? Czy była zdrajczynią?

— To jest mój bóg — powiedziała czarodziejka z czymś w rodzaju dumy.

Dubhe zacisnęła jej łańcuch na szyi, odcinając jej oddech.

— Zdrajczyni! — syknęła i ścisnęła jeszcze mocniej. Theana miała wytrzeszczone oczy i ledwo zdołała potrząsnąć głową. Coś bełkotała, a jej wargi stawały się fioletowe.

Wspomnienia z jej pobytu w sekcie, zgroza tego, co wyrządziła jej Gildia, mieszały się w umyśle Dubhe, zaślepiając ją. A jednak powoli rozluźniła uchwyt. Było to niedorzeczne, żeby szpieg Gildii zdradził się w tak głupi sposób. Theana nie mogła nie wiedzieć, że ona nie śpi. Dlaczego więc miałaby wypowiadać imię Thenaara, podejmując takie ryzyko?

— Tylko bądź przekonująca — szepnęła groźnie.

Theana zaczęła kaszleć i upadła twarzą w słomę, ale Dubhe ją podniosła.

— Thenaar to pradawne bóstwo elfickie, Shevraar.

— To wiem.

Młoda czarodziejka sapała przez chwilę, zanim znów przemówiła.

— Jego imię z czasem uległo zniekształceniu, podobnie stało się z kultem. Stopniowo dawna wiara w Shevraara zatraciła swoje główne cechy, a niektórzy heretycy przekształcili ją w krwiożerczy kult. Zabijają, aby czcić boga, widząc w nim tylko jego część mroczną i destrukcyjną i zapominając, że Thenaar to również bóg, który tworzy i który kocha.

— Nie obchodzi mnie teoria. Wyjaśnij mi, kim jesteś i czego chcesz.

Theana wytrzeszczyła oczy, pojmując pomyłkę.

— Myślisz, że jestem jedną z nich? Myślisz, że poszłam z tobą, żeby cię sprzedać, bo ja też wyznaję tę niedorzeczną herezję? — Nagle stała się poważna, prawie rozzłoszczona. — Jesteś taka sama jak ci, którzy zabili mojego ojca — powiedziała przez zęby.

Dubhe nie rozumiała.

— O czym ty mówisz?

— Oczywiście, ty nic nie wiesz o magii, więc nie zorientowałaś się, że moje praktyki nie są takie, jak wszystkie inne. Ja jestem kapłanką prawdziwego Thenaara. Mój ojciec należał do zakonu i był ostatnim, który pozostał i celebrował jego kult. Gildia uważała go za przeszkodę, pozostałość przeszłości, którą należało wyplenić, i dlatego zawsze go prześladowała. On głosił miłość, wielkość Thenaara, jego postać boga tworzenia, boga przemiany, a przede wszystkim otwarcie deklarował, że kult Gildii to herezja, zboczenie, straszliwe niezrozumienie prawdziwej wiary.

Dubhe słuchała, ale tak naprawdę nie potrafiła tego pojąć.

— To mocą Thenaara zablokowałam twoją pieczęć. Stosuję magię wymieszaną z kapłańskimi rytuałami mojego boga: nauczył mnie tego mój ojciec.

— Chcesz mi powiedzieć, że kult Thenaara to nie tylko ten, który wyznaje Gildia?

Theana potrząsnęła głową.

— Ich wyznanie to wypaczenie prawdziwej wiary. Zresztą sama wiesz, że Nihal była Poświęconą Shevraarowi i to ona ocaliła ten świat.

Dubhe oparła się plecami o kraty. Wszystko wydawało jej się niedorzeczne. Ludzie zabijali się między sobą, aby narzucić innym własną interpretację woli jakiegoś boga.

— To nie zmienia faktu, że każdej nocy ty modlisz się do Thenaara przed moimi oczami... oczami osoby, która została zniszczona przez Gildię — dodała wreszcie.

— Dobrze powiedziałaś, to była Gildia. Thenaar nie ma z Sektą Zabójców nic wspólnego. Wiara w Thenaara to coś innego.

Dubhe popatrzyła na nią sarkastycznie.

— Czyli jesteś tutaj, aby wszystko naprawić, tak? Aby udowodnić prawdziwość tej twojej wiary w przeciwieństwie do przekonań Gildii?

Theana nie mogła zrozumieć, do czego dziewczyna zmierza.

— Ja... nie wiem. Po prostu wykorzystuję to, czego nauczył mnie mój ojciec.

— Tja... — Dubhe popatrzyła w górę i zachichotała.

— Dlaczego się śmiejesz?

— To śmieszne, nie? Że muszę podróżować z kolejną fanatyczką tego bzdurnego boga.

Theana wyglądała na obrażoną.

— Ja nie jestem fanatyczką. Nie przyrównuj mnie do kogoś, kto przekształcił autentyczną i czystą wiarę w kult śmierci.

— Ale kiedy się modlisz, jesteś jak oni — rzuciła Dubhe bezlitośnie. — Powtarzacie tę głupią litanię tak długo, aż nawet dla was traci już ona sens.

Theana wbiła w nią lodowate spojrzenie.

— Moja modlitwa nie jest taka, jak tych z Gildii. Ty, która ich widziałaś, powinnaś zrozumieć to lepiej niż ktokolwiek inny.

Dubhe popatrzyła poza klatkę, w głęboką i ciemną noc.

— Prawda jest taka, że twoja wiara doprowadziła mnie tutaj i umieściła w mojej piersi Bestię, której potworność przekracza nawet twoją wyobraźnię. Wiara w najgorszym razie prowadzi właśnie do tego, do śmierci, a w najlepszym jest tylko czystym pocieszeniem dla ludzi słabych.

— To oblicze, które widziałaś ty, w Domu — odparła Theana. — Istnieje wiara, która nie ma nic wspólnego ze śmiercią, ale wiele z życiem. Prowadziła mojego ojca i mnie przez lata wygnania, i dała mi te dłonie, którymi zapieczętowałam twoją klątwę.

Dubhe udała, że nie słyszy.

— Wiem tylko tyle, że kapłani rozprawiają o tym, jakoby znaleźli znaczenie, sens świata. Ja jednak widziałam jedynie umierające osoby. Życie, takie jakie znam, to wyłącznie chaos.

Theana wytrzymała jej spojrzenie, ale nie zbuntowała się ani nie wydawała się oburzona.

— To dlatego, że jeszcze nie znalazłaś swojej drogi.

Dubhe poczuła, jak niewyraźna irytacja podnosi się jej z trzewi.

— Bo ty znalazłaś?

Theana przełknęła ślinę.

— Nie, ale wiem, że jest.

Na jej słowa opadła gęsta cisza. Dubhe spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Miriady drobnych chłodnych światełek noc po nocy asystowały nieporuszone upływowi życia na ziemi. Jak gdyby nic brzydkiego nie mogło naruszyć ich wspaniałości.

— Kiedy uciekniemy? — spytała nagle Theana.

— Nie zrobimy tego. Idziemy w sam środek Krainy Słońca, to właściwy kierunek, a za trzy dni będziemy w Selvie i tam odejdziemy swoją drogą. To chyba nie szkodzi, jeżeli do tego momentu będziemy podróżować wozem, a nie piechotą.

— No tak, ale...

— Nic nam się nie stanie — dodała pewnie Dubhe. — Odzyskuję siły. Nie pozwolę, żeby spotkało cię coś złego.

Theana opuściła wzrok, zmartwiona i niepewna.

— Dziękuję za wcześniej — powiedziała szczerze. — Zrozumiałam, co zrobiłaś, i przy strumieniu, i potem, i... — Spojrzała w dół, najwyraźniej nie mogąc kontynuować.

Dubhe poczuła, że jest równie niezdolna do odpowiedzi: zaskoczyła ją ta wyraźna deklaracja słabości.

— Nie zrobiłam tego tylko dla ciebie.

— Ale przeze mnie cię uderzono.

Dubhe nie potrafiła temu zaprzeczyć.

— To się już więcej nie powtórzy — dodała Theana. — Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

Dubhe spojrzała w ziemię. Nie sądziła, żeby sytuacja między nimi mogła się zmienić, ale doceniała ten poryw szczerości.

— Nie myśl o tym i śpij — ucięła krótko. — Lepiej będzie, jak odpoczniemy. — Następnie ułożyła się, jak się dało, w słomie i rozprostowała się. Po chwili usłyszała, jak Theana robi to samo.

3. Ku otchłani

Ido i San posuwali się naprzód powoli. Albo przynajmniej tak się Sanowi wydawało, od kiedy zagłębili się w Świat Zanurzony. Ich podróż rozpoczęła się pod jak najlepszymi auspicjami. Myśl o zobaczeniu takiego legendarnego miejsca, jak Świat Zanurzony, podniecenie perspektywą nowej przygody u boku owej żywej legendy, jaką był Ido — to wszystko złożyło się na to, że San był nader podekscytowany. Zmęczony nudnym życiem, jakie prowadził przez krótki okres spędzony przy Radzie Wód, gdzie bezustannie przebywał pod okiem jednego z żołnierzy, chłopiec wyruszył przekonany, że kieruje się ku czemuś wielkiemu i wspaniałemu. Tego właśnie mu było trzeba, bo odpoczynek, zatrzymanie się, oznaczały konieczność rozliczenia się z rozterką, jaką czuł w piersi.

Pragnął to wszystko zagłuszyć, o niczym nie myśleć. W ciągu ostatnich miesięcy wiele się wydarzyło i jego życie zostało wywrócone do góry nogami. Najpierw wtargnięcie Gildii do jego domu, morderstwo rodziców; potem porwanie i uratowanie przez Ida; a następnie odkrycie olbrzymich mocy, których istnienia w sobie nigdy nie podejrzewał. Było tak, jak gdyby w tej samej chwili, kiedy Sherva i jego towarzysz wyważyli drzwi do jego domu, rzeczywistość została zawieszona i wszystko nabrało niepewnej konsystencji snu albo raczej koszmaru.

Gildia szukała go, aby wykorzystać jego ciało jako coś w rodzaju pojemnika dla duszy Astera, a gdyby ten plan został zrealizowany, oznaczałoby to nowe piekło, takie jak to, któremu musiała stawić czoła jego babcia Nihal, czterdzieści lat wcześniej. Również magia, której potężny, przepływający przez siebie nurt nagle poczuł, była niepokojącym odkryciem. Czuł się samotny jak nigdy w życiu.

Ido był w tym wszystkim jedyną stałą. Był bezpieczeństwem i wybawieniem, był tym, który wie, jedynym, który mógł wskazać mu drogę. Patrzył na jego wyprostowane mimo starości plecy. Chciałby pewnego dnia być taki jak on. Wokół była ciemność i chaos, ale z Idem, na smoku, który prowadził ich do Świata Zanurzonego, było światło.

Kiedy San wdrapał się na smoka, otworzył szeroko usta. Zobaczył piękno rozciągającego się pod nimi krajobrazu, poczuł wiatr zaczesujący mu włosy do tyłu i mrożący mu policzki, kolory i zapachy nadchodzącej wiosny.

Jednak to jego pragnienie nowości i przygód zostało całkowicie zaspokojone dopiero wtedy, kiedy w zasięgu ich wzroku pojawił się ocean. Chłopiec nigdy nie widział morza. Z rodzicami ani razu nie oddalił się od bezpiecznego ciepła Krainy Wiatru, ograniczając się do czytania o najdłuższych rzekach i o bezmiarach wody, które nigdy się nie kończyły. Teraz wszystko to miał przed sobą, a ocean był szeroki i niezmierzony, zmienny.

Pierwszego poranka, kiedy zobaczył go na linii horyzontu, był tylko połyskującym pasmem na skraju nieba. W południe stał się już ciemnoszarą taflą, nad którą nadciągały czarne chmury nabrzmiałe deszczem. Wieczorem, kiedy przed ich oczami pojawiły się Ukryte Rafy, przekształcił się w paletę nieskończonej ilości odcieni błękitu.

Ido kazał smokowi osiąść na szczycie skały. Wiał dość silny wiatr, a zapach soli był bardzo intensywny. Jednak największe wrażenie robił huk fal.

San rzucił się w dół ze smoka z takim zapałem, że Ido złapał go za kołnierz.

— Spokojnie, spokojnie! — Uśmiechnął się, widząc jego niecierpliwą twarz. Wskazał mu znajdujące się niedaleko urwisko. — Wiesz, jak wysokie są te skały?

San spojrzał tam, gdzie ściana kończyła się nagle, i potrząsnął głową.

— Prawie tysiąc łokci — powiedział Ido. Chłopiec poczuł, jak zasycha mu w gardle. — Dlatego też, jeżeli chcesz się rozejrzeć, to proszę, ale musisz bardzo uważać — szepnął mu gnom, zanim go puścił.

Chłopak ostrożnie zbliżył się do krawędzi. Dochodzący z dołu huk był ogłuszający, pełniejszy i głośniejszy nawet niż odgłos wodospadu w Laodamei, nad którym wybudowano pałac królewski, a który w swoim czasie już wywarł na nim wielkie wrażenie.

Kiedy dotarł do brzegu, zaledwie rzucił okiem na niebo i na morze, a już poczuł bolesne ukłucie. Zaczął się zastanawiać, czy tam, za tym wszystkim, coś jeszcze jest i czy ktoś kiedykolwiek przebył ten bezmiar. A może błękitowi nie było końca, może niebo i morze dalej przeglądały się jedno w drugim na wieki, nigdy się nie łącząc. Było to coś zbyt wielkiego, aby można było nawet o tym pomyśleć, to była nieskończoność. Czuł, jak go przygniata.

Potem nabrał odwagi, aby spojrzeć w dół, mniej niż szerokość dłoni od jego stóp. Pod nim, w odległości, która wydawała mu się niemożliwa do wypełnienia, rozbijały się fale, rozpryskując wysoko. Morze z błękitu najpierw stawało się prawie czarne, a potem przekształcało się w białą pianę. Woda wdrapywała się po skale ku górze, zupełnie jak gdyby była zwierzęciem, które stara się wydostać z otchłani i nią zawładnąć.

— Robi wrażenie, co?

To Ido, patrzył w dół tak samo jak on.

San wbił w niego wzrok, przekonany, że myśli o tym samym. Był pewien, że ta pustka ma znaczenie również dla gnoma.

Ja i on jesteśmy tacy sami, bo obaj jesteśmy samotni.

San spędził bezsenną noc. On i Ido znaleźli gościnę u pewnego rybaka, żyjącego w domu na krawędzi skał. Był to milczący mężczyzna o ciemnej i suchej, jakby wyprawionej skórze i pełnych odcisków dłoniach osoby, która każdego dnia wyciąga sieci.

San często słyszał opowieści o gościnności mieszkańców Krainy Morza i zawsze wyobrażał ich sobie jako rudych i dobrodusznych. A jednak Sennar takim się nie okazał i również ten rybak miał wszystkie cechy, z wyjątkiem gościnności.

Poczęstował ich ciepłą zupą, po czym pożegnał się z nimi i ukrył w swoich pokojach.

San spał w łóżku, a Ido na ziemi, na słomianym sienniku. Chłopiec słyszał, jak gnom lekko pochrapuje. Ale to coś innego przykuwało jego uwagę — huk fal, niepowstrzymany. Był to hałas, który w absolutnej ciszy domu stawał się niemal ogłuszający. Pomyślał, że gdyby uczucia miały dźwięki, to jego cierpienie byłoby takie jak ten grzmot, i równie ogłuszające.

Niebieski smok oddalił się w przejrzystym porannym powietrzu razem z jeźdźcem, który im do tej chwili towarzyszył.

— I co teraz? — spytał San, owijając się płaszczem. Było zimno, a przede wszystkim wiał silny wiatr.

— A teraz będzie najlepsze — odpowiedział Ido enigmatycznie i popatrzył na morze. — Przypłyną po nas. A my wyjdziemy im naprzeciw.

Zaczęli schodzić w dół skalnej ściany, po tak wąskiej i stromej dróżce, że z wysoka była całkowicie niewidoczna. Były to jakby schodki, kręta ścieżka wykuta w skale, schodząca zboczem aż do najniżej położonych skałek. W końcu wbijała się klinem w coś w rodzaju niewielkiej redy, o rozmiarach wystarczających, aby mogła tam wpłynąć średnich rozmiarów łódź.

Po przybyciu na otwarty placyk musieli jeszcze długo czekać. Wiatr smagał ich płaszcze, a słońce opisywało swój zwykły krąg nad wodami. Potem wreszcie zobaczyli, jak nadpływają.

Sam czytał o nich co nieco w Kronikach Świata Wynurzonego: biali ludzie żyjący pod morzem, wybrańcy, którzy zmęczeni wojną porzucili Świat Wynurzony i pod morską powierzchnią stworzyli swoją utopię.

Widzieć ich na żywo było równie emocjonujące, co dziwne. W większości byli szczupli, o śnieżnobiałej cerze i jasnych oczach, unieruchomionych w lodowatym spojrzeniu. Wszyscy mieli długie, lśniące białe włosy i wydawali się duchami o tak powolnych i eleganckich ruchach, jak gdyby wciąż znajdowali się pod wodą.

Statek, z którego właśnie wysiadali, sprawiał to samo wrażenie: zwinny, o obszernych niebieskawych żaglach i zaostrzonym dziobie; zupełnie jak gdyby mógł latać nad morzem.

Kiedy do nich dotarli, uklęknęli przed Idem, zaś do Sana skierowali pełen szacunku znak powitania.

— Król Tiro pozdrawia was; przysłała nas tu hrabina — powiedział ten, który wyglądał na przywódcę.

Ido ograniczył się do przywitania ich krótkim skinieniem głowy.

— Ile czasu zajmie nam podróż? — zapytał, wchodząc na pokład.

— Dwa tygodnie rejsu, a potem kolejne trzy, aby dotrzeć do hrabstwa.

Przez pierwsze dni San czuł podniecenie na myśl o przepłynięciu morza. Wiele czasu spędzał na mostku, wpatrując się w zmiany światła. Każda godzina miała swój kolor i w zależności od wysokości słońca nad horyzontem wydawało się, że i woda zmienia swój wygląd. Nocą obserwował gwiazdy. W takich chwilach jego nastrój stawał się kontemplacyjny, a rana spowodowana śmiercią rodziców znowu się odzywała. Wówczas odrywał się od nadburcia i schodził do kabiny.

— Opowiedz mi coś o mojej babci — powtarzał gnomowi, a on prawie zawsze spełniał jego prośby, przytaczając mu rozmaite anegdoty i legendy. Chociaż chłopiec znał je na pamięć, słuchanie tych historii z ust osoby, która je przeżyła, dawało zupełnie inny efekt. Ból stopniowo znikał i wszystko zdawało się odsuwać gdzieś indziej. Dlatego dobrze było przebywać z gnomem. On rozumiał.

W połowie podróży jednak twarz Sana spochmurniała. Denerwowało go przymusowe przebywanie w tej ciasnej i ograniczonej przestrzeni. Nie mógł tam, na górze, uciec przed samym sobą; zawsze pojawiała się nuda, ciągnąc za sobą swój orszak duchów.

To wtedy zaczął bawić się magią. Było to głównie przywoływanie świetlnych błyskawic i małych ogni. Coś, na co — gdyby jego ojciec jeszcze żył — nigdy by sobie nie pozwolił. Teraz natomiast dobro i zło, rzeczy słuszne i te niewłaściwe, wydawały się przemieszane. Przecież aż dwa razy, podczas poprzedniej podróży z Idem, dzięki swoim zdolnościom uratował obydwóm życie. Dlaczego zatem nie poćwiczyć? Dla takiego chłopca jak on dysponowanie podobnymi mocami było niesamowitą zabawą. Ostatecznie udało mu się nawet powalić smoka. Ale by pokazywać swoje moce publicznie, o tym nie było mowy. Wstydził się, a chociaż wiedział, że Ido doskonale orientuje się w kwestii jego rozrywek, wolał czekać, aż on pójdzie gdzie indziej albo będzie odpoczywał.

— W Świecie Zanurzonym istnieje magia, wiesz? Dokładnie tak, jak u nas — powiedział mu pewnego dnia gnom, paląc fajkę i spokojnie rozkoszując się każdym pociągnięciem.

San okazał obojętność.

— Mógłbyś trenować na poważnie, kiedy tam będziemy.

Jedyną odpowiedzią było długie milczenie.

— Czy zastanawiałeś się nad moją propozycją, aby zostać czarodziejem?

— Trochę — odpowiedział chłopiec, wzruszając ramionami.

— Nie chcę cię ponaglać, ale jestem pewien, że bawiłbyś się lepiej niż przy tych zwykłych sztuczkach dla początkujących, jakim oddajesz się przed zaśnięciem — dorzucił gnom, mrugając porozumiewawczo.

No tak, San nie mylił się. Ido znał go naprawdę bardzo dobrze.

Pod koniec drugiego tygodnia wreszcie dotarli na wyspę. Nie było na niej nawet jednego domu, tylko dość dziwne drzewa i niesamowicie kolorowe kwiaty, jakich San nigdy wcześniej nie widział.

— Sennar dostał się do Świata Zanurzonego przez Wir. To tylko jedno z wejść, i to należące do najbardziej niebezpiecznych, dlatego, z wyjątkiem przypadków skrajnej konieczności, nigdy go nie używamy. Stworzyliśmy je jako pierwsze, kiedy nie planowaliśmy, że kiedykolwiek będziemy musieli wracać do Świata na Górze. Potem zbudowaliśmy ich więcej, bezpieczniejszych. To jest właśnie jedno z nich — wyjaśnił im przewodnik. Jak na mieszkańca Zalenii był nawet zbyt ciężki; brzuchaty, w średnim wieku, wydawało się, że z cech swojej rasy ma tylko nadzwyczaj jasne oczy i śnieżnobiałe włosy. Na imię miał Fania.

San czuł się dziwnie, słuchając, jak wspominają jego dziadka i ową daleką przygodę, która dla niego nosiła znamiona mitu. Misję Sennara znał na pamięć: Aires, piratka, która na statku swojego ojca towarzyszyła mu przez dobrą połowę podróży, burza, potwór, a wreszcie Wir. Nigdy nie przypuszczał, że przebędzie tę drogę.

Był zawiedziony, kiedy zrozumiał, że chodziło o tunel. Wyglądało na to, że zagłębia się pod ziemię z jednej strony wyspy.

— Tędy? — spytał niepewnie.

— Idźcie przodem — odpowiedzieli eskortujący ich mężczyźni.

— Na dole znajdziemy konie do dalszej podróży.

Przez jakiś czas schodzili w głąb ziemi, ale potem, nagle, skalne ściany chodnika przeszły w szklane mury tunelu.

— Witajcie w Świecie Zanurzonym — powiedział przewodnik.

San rozejrzał się dookoła. Znajdowali się pod morzem, nie było możliwości pomyłki. Jakieś dziesięć łokci pod jego stopami — skały i wodorosty. Dookoła absolutny i głęboki granat, z którego od czasu do czasu wyłaniały się ryby o najprzeróżniejszych kształtach. W górze, w oddali, odbicie słońca.

Otworzył szeroko usta. Nigdy nie sądził, że Świat Zanurzony może być tak fantastycznym miejscem.

Wydawało się, że czas się rozszerza. Tunel doprowadził ich do wielkiej bańki — jednej z wielu, z jakich składał się ten świat. Za pierwszym razem San był pod wrażeniem: w tej olbrzymiej szklanej konstrukcji zamknięta była cała wioska wraz z domami, polami uprawnymi oraz przypominającymi upiory mieszkańcami. Z pierwszej bańki trafili do drugiej, a po niej do następnych. Podróż stała się monotonnym przeplataniem się miejsc wyglądających mniej lub bardziej identycznie.

Całe terytorium podzielone było na hrabstwa, a kiedy ich grupa przekraczała granice, przynajmniej jeden dzień tracili na oczekiwaniu, aż strażnik otrzyma pozwolenia, niezbędne, aby mogli przejść. Wydawało się, że tam na dole mają jakąś obsesję na punkcie bezpieczeństwa, zwłaszcza wobec takich, którzy tak jak oni pochodzili ze Świata Wynurzonego.

Spojrzenia ludzi były pełne podejrzliwości wobec Mieszkańców z Góry, jak nazywały ich osoby, które widziały ich przejście. San czuł się pod nadzorem i szpiegowany, zawstydzony przytulał się więc do pleców Ida.

Zaczął odczuwać pewien niepokój. Doskonale rozumiał wagę tej podróży. Ukrycie się przed Gildią było konieczne, bo gdyby go znaleźli, dla niego oznaczałoby to koniec. Ale jednocześnie, czyniąc tak, unikał starcia ze swoimi nieprzyjaciółmi, a co więcej, wymykał się mordercom swoich rodziców. Czy było to właściwe, aby tamci bez przeszkód chodzili po ziemiach na górze, podczas gdy on chował się pod morzem? Czy właściwe było, że kiedy Rada Wód była zajęta, na wszystkie sposoby starając się pokonać Gildię, on nie mógł zrobić nic innego, tylko być przyklejonym do Ida?

Po okresie, który wydawał mu się wiecznością, wreszcie dotarli do celu.

— To jest miejsce, które gościło twojego dziadka, kiedy wyszedł z Wiru. — Ido podniósł palec, wskazując coś nad ich głowami. San uniósł wzrok. Bańka, w której się znajdowali, tak jak wszystkie, przez które do tej pory przechodzili, była połączona ze światem zewnętrznym przez olbrzymią szklaną rurę. Na jej najwyższym końcu można było dostrzec coś burzliwego i niewyobrażalnego.

Chłopiec otworzył usta.

— To jest Wir?

Ido przytaknął z uśmiechem zadowolenia.

— Właśnie tak.

— Czyli tu panuje hrabia Varen — zauważył San z pewnym entuzjazmem.

— Panował — poprawił go Ido. — Wiesz, nie wszyscy mają takiego pecha jak my, gnomy, aby żyć ponad sto lat. Nie sądzę, żeby jeszcze można go było spotkać...

San pomyślał o Kronikach Świata Wynurzonego, które tyle razy czytał. Pomyślał o podróży swojego dziadka, o strachu i podnieceniu, jakie z pewnością odczuwał, znajdując się tu, na dole, i prawie ze zdumieniem pomyślał o starcu, którego spotkał w Laodamei. Nie potrafił nałożyć na tę surową i zmęczoną upływem lat postać obrazu przedsiębiorczego i odważnego młodzieńca, który wybrał się w tak ryzykowną podróż.

Pałac hrabiny ukazał się przed ich oczami majestatyczny, a jednocześnie prosty i powściągliwy. Była to zwykła prostopadłościenna konstrukcja, a jej bryłę przerywały liczne okna. Przed wejściem stało tylko dwóch strażników.

W środku był równie zasadniczy i jasny: jego śnieżnobiałe ściany wszędzie odbijały oślepiające światło otoczenia. Prawie od razu towarzyszący im strażnicy padli na kolana.

— Powstańcie — rzekła postać, kiedy tylko znalazła się dość blisko.

Była to kobieta ubrana w długą tunikę odsłaniającą ramiona. Musiała mieć przynajmniej jakieś pięćdziesiąt lat, o czym świadczyły liczne zmarszczki wokół oczu, ale jej twarz zachowała prawie dziecinne rysy, które nadawały jej dość szczególny wygląd: było w niej coś niewinnego i naiwnego, choć z wyrazu twarzy przebijała także stanowczość i ponadprzeciętna siła ducha. San od razu poczuł onieśmielenie.

Ona też miała oczy w kolorze najjaśniejszego błękitu, ale tym, co czyniło ją kimś szczególnym, było uczesanie. Jej włosy nie były całkiem białe, lecz poprzerywane szarymi pasmami, niektórymi jaśniejszymi, innymi ciemniejszymi.

Ido uklęknął.

Kobieta położyła dłoń na jego ramieniu, gestem nakazując mu powstanie.

— Proszę was, naprawdę... nie ma powodu.

Potem zaczęła przyglądać się Sanowi i to z taką natarczywością, że chłopiec znowu zmuszony był opuścić wzrok.

— Witaj w Zalenii, Sanie — powiedziała słodkim głosem, kontrastującym z jej wyglądem. — Mam nadzieję, że twój pobyt tutaj będzie bardziej udany niż twojego dziadka.

San ośmielił się podnieść oczy.

— Przedstawiam ci panią hrabstwa Sakana, hrabinę Ondine — rzekł Ido.

Sana odprowadzono, aby mógł zwiedzić ogrody pałacowe. Wydawał się niepewny i zdezorientowany, ale to normalne po tym wszystkim, co przeszedł. Ondine nie odrywała od niego wzroku. Studiowała jego rysy, zupełnie jak gdyby czegoś szukała.

Ido siedział u jej boku i spokojnie palił. Rozumiał, co ta kobieta czuje. Zbyt wiele razy musiał już rozliczać się z własną przeszłością.

— Wydaje ci się, że jest do niego podobny?

Postanowili odłożyć na bok formalności i od razu przejść na ty. Zresztą natychmiast wyczuli coś, co ich połączyło i wytworzyło między nimi rodzaj braterskiej zażyłości, dziwnej jak na dwie osoby, które nigdy się nie widziały, ale wiele jedna o drugiej czytały.

Ondine wzdrygnęła się.

— Tak. Sposób, w jaki się porusza, budowa ciała...

Poprzednią godzinę spędzili, rozmawiając o przeszłości i o Sennarze. Ondine, jeszcze zanim zapytała o szczegóły sytuacji Świata Wynurzonego, chciała dowiedzieć się wszystkiego o czarodzieju. Gnom wyczuł, jakie są prawdziwe uczucia tej kobiety; on też doskonale wiedział, że pamięć przeżywa właśnie w małych rzeczach, w tych ulotnych i codziennych drobiazgach, które czynią z każdego prawdziwego człowieka. Nie dał się prosić i opowiedział jej wszystko jeszcze raz.

— Ty pewnie widzisz w nim Nihal — powiedziała w pewnym momencie Ondine.

Ido przytaknął, wyciągając fajkę z ust.

— Przypomina ją nawet charakterem. Dla mnie to tak, jak gdybym znowu ją widział. Mają te same oczy.

Ondine westchnęła. Jej spojrzenie było nieskończenie smutne.

— Każdy szuka w nim tego, co stracił, prawda? To cena, jakiej wymagają wspomnienia i żal.

Ido mocno się zaciągnął. Ondine była od niego o wiele młodsza i nie miała możliwości widzieć, jak własny świat rozpada się człowiekowi przed oczami. A jednak dzielili ze sobą tę samą rozdzierającą tęsknotę za tym, co było, a co nigdy nie wróci. To właśnie ich połączyło, tam, na owej ławeczce, na której właśnie siedzieli.

— Powiedziałeś mu, że się tu wybierasz?

Ido kiwnął głową.

— A on? — wyszeptała Ondine.

Gnom zamknął na moment oczy. Rozmawiali o tym z Sennarem, kiedy żegnali się przed odjazdem. Z jakiegoś dziwnego powodu przy tej okazji pomyślał, że już się nie zobaczą.

„Powiedz jej, że nigdy jej nie zapomniałem. A przede wszystkim powiedz, że nie było dnia, w którym nie odczuwałbym silnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co jej zrobiłem. Powiedz jej, że dla mnie zawsze pozostała dziewczyną stojącą na brzegu drogi, tej drogi, której podjęcia odmówiłem wiele lat temu. W mojej pamięci jest piękna jak wówczas, w moich wspomnieniach wciąż na mnie czeka. Może ja też nigdy jej nie porzuciłem, nie wiem. Ale powiedz jej, że bez niej nigdy nie dotarłbym do końca tamtej podróży, że zawdzięczam jej życie i o wiele więcej. Powiedz jej wreszcie, że starałem się dochować obietnicy, ale życie okazało się silniejsze i nie dałem rady”. To powiedział mu Sennar.

Ido zaciągnął się, zatrzymał w ustach dym i delektował się nim przez chwilę. Potem wydmuchał szybko znikający obłok.

— Pamięta o obietnicy, jaką ci złożył, że będzie szczęśliwy z Nihal. Starał się, ale życie okazało się silniejsze. — Oczy Ondine wypełniły się łzami. — Wcale o tobie nie zapomniał. Nawet teraz wraca myślą do tego, co się tamtego dnia wydarzyło.

Łzy zaczęły spływać jej po policzkach, ale bez szlochu. Oddychała ze spokojem, nieporuszona, z oczami utkwionymi w Sanie. Kobieta silna, zahartowana przez wiele lat milczącego bólu. Ido pomyślał o wielu podobnych do niej kobietach, które poznał: o Sulanie w dniu jej ślubu i o jej ciele w trumnie, w dniu pogrzebu. Pomyślał o dostojnym spokoju Soany, o jej powściągliwości i sile. I coś zabolało go w głębi duszy.

Ileż samotności musiało być w dniach tej kobiety! Jak trudne miała życie!

— Nie udało mi się — odezwała się, przerywając ciszę jego myśli. — Próbowałam, naprawdę próbowałam, ale istnieją spotkania, które zmieniają twoje życie, a poznanie go było jednym z nich. Starałam się o nim zapomnieć, kiedy podjęłam służbę w pałacu u hrabiego, w pracy, a potem w objęciach innych. Jednak zawsze czegoś brakowało. Może to ja niczego nie zrozumiałam, jak głupia nigdy nie chciałam zrezygnować i zapomnieć.

Palcem osuszyła łzę w kąciku oka.

— A potem była adopcja i zostałam córką Varena. Polityka wciągnęła mnie bez reszty: sprawy państwowe, walka, aby zmienić stan rzeczy, aby również Nowi, tacy jak ja, byli akceptowani i aby nie traktowano ich już jak sług, jak ludzi z marginesu. Może to też był tylko sposób, żeby zapomnieć, żeby gdzie indziej przelać niepokój, który spalał mnie od środka i nie dawał mi wytchnienia.

Ido popatrzył w ziemię. Ileż razy po śmierci Soany starał się zagłuszyć swój ból w walce. On też próbował uciekać przed nieuniknionym, szukając jakiegoś ujścia dla bólu, który nie znajdował innej drogi.

— A teraz nagle jestem hrabiną i sama nie wiem, jak to się stało. Jestem pierwszą Nową, która to osiągnęła: to nadzwyczajne zwycięstwo i wiele osób mi zazdrości. Powinnam czuć się dumna za każdym razem, kiedy widzę jakiegoś Nowego, który zajmuje jakieś stanowisko, pełni gdzieś władzę, czy też normalnie żyje własnym życiem. A jednak to wszystko, czego przez te lata dokonałam, wydaje się nie mieć żadnego znaczenia.

Jaki sens ma ta moja walka? Jaki sens ma jeszcze to, co robię? Upór, żeby walczyć, mimo iż moje ramię jest coraz słabsze, a oko coraz bardziej zamglone? — Ida gnębiły kiedyś takie same myśli i mógł teraz wyobrazić sobie jej wewnętrzne wrzenie.

Ondine uśmiechnęła się.

— Wybacz mi, zanudzam cię zbędnymi przemowami. Nawet nie wiem, dlaczego moje losy miałyby cię interesować. — Miała czerwone oczy i patrzyła na niego przez łzy.

Ido znów pociągnął z fajki. Odwieczny smak tytoniu uspokajał go.

— Ja natomiast rozumiem cię aż nazbyt dobrze. Kiedy osoby takie jak ja i ty, które już przeszły daleką drogę, podejmują się zejścia prowadzącego do końca, to oczywiste, że myślą o takich rzeczach. Jednak ja uważam, że nic z tego, co robimy, nie jest nadaremne, nawet jeśli kosztowało wiele bólu. Choćbyśmy nie wiem jak się miotali, nikt nie może uniknąć żalu, ale należy też obiektywnie patrzeć na osiągnięte sukcesy, nie sądzisz?

Ondine znów się uśmiechnęła, przesuwając po policzkach grzbietem dłoni. Wydawała się w jakiś sposób podniesiona na duchu. Ido pomyślał, że mimo młodości strawionej w samotności jest piękna. Ze swojej słabości uczyniła siłę.

— Mój ordynans wskaże wam później pokoje, które kazałam dla was przygotować.

— Och, dziękuję — rzekł Ido.

Wstała.

— Chłopiec wydaje się bardzo uzdolniony magicznie — dorzucił gnom, chwytając ją za nadgarstek, zanim zdążyła odejść.

— W końcu to wnuk Sennara...

— Sądzisz, że jest tu w pałacu ktoś, kto mógłby go uczyć? Wiesz, zorientowałem się, że jest dość niespokojny i wciąż jeszcze bardzo wstrząśnięty śmiercią swoich rodziców. Przydałoby się czymś go zająć.

— W moim hrabstwie mieszka wielu dobrych czarodziejów. Jestem pewna, że znajdę kogoś odpowiedniego — odpowiedziała hrabina, uśmiechając się oczami.

Ido odwzajemnił uśmiech.

— Jesteś naprawdę wyjątkową gospodynią.

Ondine lekko się zarumieniła.

— A ty pochlebcą — rzuciła, oddalając się lekkim krokiem.

Ido patrzył na jej zdecydowany chód. Prawdopodobnie do tej pory nigdy nie pozwoliła sobie na taką chwilę szczerości jak ta, którą podarowała jemu. I rozumiał, jaka była ona cenna. Czuł w głębi serca porywające współczucie dla tej samotnej kobiety, która tyle w swoim życiu zrobiła, a jej obraz nałożył się na postać Soany. Zrozumiał, że jest już stary i zmęczony.

Już chyba pora odejść. Jednak ciężar tej myśli natychmiast go przytłoczył.

Popatrzył w kierunku Sana. Jego protegowany zasnął pod drzewem.

Tego dnia zapach krwi był bardzo intensywny. Złożono wielką ofiarę i w Domu unosił się duch euforii. Najwyższy Strażnik, Yeshol, dobrze go znał. Była to radość z zabójstwa. Coś, co Zabójcy odczuwali przede wszystkim w młodości, kiedy zabijanie przepełniało ich jeszcze szalonym poczuciem wszechmocy. Potem lata mijały, aż w końcu takich zapaleńców pozostawało niewielu. Rekla jednak była jedną z nich. Ona znajdowała przyjemność we krwi, a sens swojego życia tylko w Thenaarze.

Yeshol nigdy nie przestanie jej opłakiwać. Nigdy nie czuł się przywiązany do żadnego z Zabójców: byli dla niego tylko narzędziami, których bóg używał wedle własnej woli. Tylko Thenaar był ważny. A jednak kochał Reklę tak, jak brat może kochać siostrę. Widział, jak przybyła do Domu jako chuda i przestraszona dziewczynka, widział, jak staje się kobietą pewną siebie i własnych umiejętności, widział, jak wzrasta w wierze. Była kimś więcej, niż tylko podwładną. Była tu, w środku, jedyną osobą, z którą łączyła go jakaś więź.

Yeshol wiedział, że nie żyje. Rekla nie przysłała więcej żadnego raportu ze swojej misji, nawet za pośrednictwem magii. Minęły już tygodnie od czasu ostatniej wiadomości, a nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. On zawsze rozumiał, kiedy ktoś z jego ludzi schodził do królestwa Thenaara. Bestia musiała ją zabić.

To dla uczczenia jej śmierci zarządził tę hekatombę. U stóp posągu Thenaara zmasakrowali olbrzymią większość Postulantów przebywających w Domu. Była to krwawa jatka, straszliwa orgia. Jednego po drugim wleczono ich pomiędzy nogi Thenaara, tam, gdzie wybrani Zabójcy zagłębiali ostrza w ich sercach. Zgaszone oczy ofiar tworzyły wspaniały kontrast z rozpalonym wzrokiem ich oprawców. Okrzyki radości, wykrzykiwane modlitwy, śmiechy i śpiewy.

I Yeshol, stojący wyprostowany z boku posągu boga, niewzruszony, lecz zadowolony. Wszyscy stracili głowę, wszyscy z wyjątkiem niego. Wśród ogólnej euforii on jeden pozostał przytomny. Nawet przez chwilę nie zapomniał o misji i o trudnych czasach, jakie nadeszły.

Jego ludzie donieśli mu, że chłopiec, w którym miał zagościć duch Astera, przybył do Laodamei, a potem zniknął i nie wiedziano, dokąd się udał.

Wtedy Sherva przeprowadził dla niego śledztwo, Sherva, który odniósł porażkę i pozwolił temu smarkaczowi uciec sobie sprzed nosa. Jednak nawet i upadli mogli jeszcze wyśpiewywać chwałę Thenaara. Zatem Sherva wszystko odkrył. Wiedział, gdzie Ido prowadzi chłopczyka. Ale czasu było niewiele, a kroki do podjęcia ryzykowne.

Kiedy rzeź się skończyła, Yeshol wezwał czwórkę swoich ludzi, którzy weszli i uklękli przed jego biurkiem. Ich skóra wydzielała cierpką woń, którą przesiąknięta była sala.

— Mam dla was misję najwyższej wagi. Nie bierzemy pod uwagę niepowodzenia.

Cala czwórka podniosła na chwilę wzrok.

— Pójdziecie do Świata Zanurzonego i przyprowadzicie mi stamtąd Sana.

— To tam się znajduje, w Zalenii? — spytał jeden z nich.

Yeshol przytaknął sucho.

— Jest razem z Idem. Zróbcie z nim, co chcecie, jest wasz. Ale chłopca macie przyprowadzić tu za wszelką cenę.

Zabójcy opuścili głowy. Ślepe i absolutne posłuszeństwo. Dokładnie to, czego oczekiwał od nich Yeshol.

— Idźcie — powiedział wreszcie i odwrócił się do posągu Thenaara. Cała czwórka podniosła się i bezszelestnie przeszła przez drzwi. Yeshol zamknął oczy. Po raz pierwszy od wielu lat liczył się z porażką. I bał się. Bestia zaczynała wymykać się im spod kontroli, do tego stopnia, że zabiła Reklę, a i Sana trudniej było złapać niż sądzili. A jeżeli im się nie uda? Trzeba było przygotować plan awaryjny i nawet już się do tego zabrał. Kilka nocy wcześniej spotkał się z Dohorem, aby o tym porozmawiać.

— Potrzebuję więcej książek.

— A ja więcej zabójstw — odpowiedział król z uśmieszkiem.

— To się nazywa zbieżność interesów — skwitował Yeshol, pochylając głowę.

— Powiedz mi, co ci jest potrzebne.

Holograficzne teksty Astera, pradawne elfickie tomy utracone podczas zniszczenia Enawaru, prastarego miasta położonego w Wielkiej Krainie, które Aster, Tyran, kazał zniszczyć w pierwszym akcie swojego krwawego panowania. Tylko Dohor mógł mieć dostęp do tych relikwii: do niego bowiem należała Twierdza, którą wznosił nad dawnymi fundamentami miasta. W zamian za tę usługę Yeshol rozpuścił swoich Zabójców, a wręcz pozwolił Dohorowi uczestniczyć w niektórych rytach, jakie odbywały się w świątyni. Obserwując go przy tych okazjach, powiedział sobie nawet, że gdyby ten człowiek był mniej pragmatyczny i ambitny, byłby wspaniałym wiernym. Szkoda, że był całkowicie poświęcony własnej osobie i pragnieniu władzy.

4. Handlarz ludzkim towarem

Dubhe obudziła się, kiedy słońce stało już wysoko. Wiosna była coraz bliższa, czuła to w powietrzu, które pachniało trawą i kwiatami. Karawana podróżowała od dwóch dni i Selva musiała już być tuż-tuż.

Długi łańcuch przykuwał ją do krat celi, w której były zamknięte, ale i tak udało jej się nieco przeciągnąć obolałe ramiona.

Theana siedziała przed nią nieruchomo, ze spojrzeniem zagubionym w kto wie, jakich myślach. Musiała obudzić się o świcie. Może modliła się w ciszy; odkąd pokłóciły się o Thenaara, Dubhe nie słyszała więcej, żeby czarodziejka czciła swego boga na głos. Stała się bardziej rozważna i nawet strażnikom nie stawiała już oporu. Było tak, jak gdyby wreszcie zaakceptowała misję, z większą gotowością ducha stawiając czoła niespodziewanym okolicznościom. Dubhe doceniła to.

— Dzień dobry — powiedziała czarodziejka z uśmiechem.

Dubhe odpowiedziała skinieniem głowy. Czuła się lepiej; ciało zaczynało jej słuchać, a umysł był bardziej przytomny. Przede wszystkim przyjrzała się przebraniu swojej towarzyszki. Wszystko wydawało się w porządku, ucharakteryzowanie się nie zmieniło.

— Czy dalej wyglądam tak, jak kilka dni temu? — spytała, podnosząc się.

Theana przytaknęła.

— To dobrze. Bo przygotowanie tych kataplazmów byłoby teraz niezłym problemem.

— Tak czy inaczej za dziewięć dni będę musiała powtórzyć rytuał na twojej pieczęci.

Dubhe odwróciła gwałtownie głowę. Nie miała najmniejszej ochoty znowu poddawać się tej torturze, nie teraz, kiedy odzyskiwała siły.

Młoda czarodziejka uśmiechnęła się do niej. Musiała zauważyć wyraz jej twarzy.

— Nie bój się, pójdzie lepiej niż poprzednio. Twoje ciało już się przyzwyczaiło, będziesz cierpieć o wiele mniej i dojdziesz do siebie po jednym lub najwyżej dwóch dniach.

— Mam nadzieję — powiedziała Dubhe. — Bo wtedy na pewno znowu będziemy uciekać.

Drzwi celi otworzyły się nagle.

— No już, ślicznotki, czas na poranną toaletę! — zwrócił się do nich jeden z żołnierzy.

Dubhe i Theana natychmiast przerwały rozmowę, każda z nich gotowa do podjęcia swojej roli.

Zdarzyło się to dziesięć lat wcześniej. Wówczas przyszłość wydawała się jeszcze pełna nadziei, a słońce błyszczało na niebie wysoko, dokładnie tak, jak w tym momencie.

Kiedy żołnierze poprowadzili je nad brzeg rzeki, Dubhe od razu rozpoznała kamień, o który uderzyła głową Gornara. Wciąż tam był, okrągły i doskonały. Przez chwilę obraz krwi, która splamiła jej dłonie tamtego odległego dnia, znowu stał się wyraźny i obecny. Wtedy chwilę to potrwało, zanim zdała sobie sprawę, co zrobiła. Głowa Gornara ciążyła jej w ramionach, ale ona nie potrafiła zrozumieć, co się stało, nie potrafiła uwierzyć, że właśnie kogoś zabiła. To było niemożliwe.

— No co, ruszymy się wreszcie?

Żołnierz popchnął ją ku wodzie, a Dubhe zamknęła oczy. Musiała wymazać tamte wspomnienia. Teraz miała swoją misję i nie mogła pozwolić sobie na żaden fałszywy krok, bo Selva była tylko etapem w podróży, która miała doprowadzić ją do Dohora. Spróbowała się skoncentrować, ale i tak zaczęły trząść się jej ręce.

Woda wydawała jej się czerwona i musiała się przemóc, aby zamoczyć sobie twarz. Spod oka widziała, jak Theana przygląda jej się z pytającym wyrazem twarzy. Nie zwracała na nią uwagi i nie przerywała opłukiwania się w strumieniu, choć jej ciałem wstrząsały dreszcze.

— Rozbierajcie się — powiedział żołnierz, kiedy skończyły myć twarze.

Dubhe zesztywniała.

— W tych szmatach nikt was na targu nie kupi. Umyjcie się porządnie i włóżcie to.

Żołnierz rzucił na ziemię parę skórzanych, dość skąpych gorsecików i spódnice tancerek uszyte tylko z gazy.

Theana popatrzyła na nie, po czym posłała Dubhe zrozpaczone spojrzenie. Ta przełknęła ślinę. Podniosła dłonie do tasiemek koszuli i zaczęła rozwiązywać je jedna po drugiej. Odwróciła się plecami do żołnierza. No dalej, odwagi, czas, żebyś mi udowodniła, czy naprawdę jesteś przekonana, żeby ze mną iść.

Przez chwilę, która wydawała jej się wiecznością, Theana stała nieruchomo. Potem odwróciła się, zamknęła oczy i też rozebrała się, powoli, z rozpaczą. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczęły tę podróż, Dubhe naprawdę ją podziwiała. Obie zostały tylko w dość krótkich i przezroczystych koszulkach z gazy — wszystkim, co miały pod ubraniami.

Chociaż zaklęcie je zmieniło — a zwłaszcza postarzyło Theanę — żołnierz patrzył na nie w sposób, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego myśli.

— Szkoda, że muszę was sprzedać... Mam nadzieję, że nikt was nie weźmie — powiedział, podchodząc bliżej.

Wsunął rękę pod koszulkę Dubhe i zacisnął palce na jej białym ciele. Ona zamknęła oczy, starając się pozostać nieporuszona, choć czuła, jak ślepa złość podchodzi jej do gardła. Jej dłoń pragnęła schwycić sztylet ukryty w wewnętrznej kieszeni leżącej na ziemi spódnicy.

— Powiedziano ci, żeby nie dotykać towaru!

Rozległ się gwałtowny, nieoczekiwany odgłos ciosu. Obie dziewczyny wstrzymały oddech. Drugi żołnierz zaskoczył mężczyznę i uderzył go w kark.

Tamten w odpowiedzi wzruszył ramionami i uśmiechnął się obleśnie.

— Już idę, już idę! — powiedział prawie z rozbawieniem i pociągnął do siebie oba łańcuchy.

Korzystając ze starcia pomiędzy mężczyznami, Dubhe wyciągnęła z kieszeni swojej spódnicy sztylet i wzięła dwa małe flakoniki z ubrań towarzyszki. Była tak szybka, że nikt się nie zorientował, nawet Theana, która wciąż jeszcze, upokorzona, trzymała wzrok utkwiony w ziemię.

— Byłaś dzielna — wyszeptała do niej Dubhe, przechodząc obok.

Wioska pełna była głosów i żołnierzy. Wszędzie byli skuci łańcuchami niewolnicy: mężczyźni, ale przede wszystkim kobiety i dzieci. Selva przepełniona była ludźmi jak nigdy wcześniej. Dubhe nie potrafiła rozpoznać ani jednej twarzy. Było tak, jak gdyby przez te dziesięć lat „jej” Selva roztopiła się, jak gdyby wszystkie osoby, które ona widziała, znikły, z upływem czasu zastąpione przez całkowicie nieznajomych. A jednak domy były te same, mury identyczne, a przebieg ulic niezmieniony.

Żołnierz kazał im przejść przez całą trasę pomiędzy szeregami spojrzeń ciekawskich, zniesmaczonych lub tylko pożądliwych. Od czasu do czasu dziewczęta napotykały oczy pełne litości, które zaraz potem odwracały się w innym kierunku.

Kiedyś w Selvie nie było targu niewolników. Miejscowość była zbyt mała, zbyt oddalona od reszty świata. Teraz natomiast, kiedy front wojenny przesunął się, jej bliskość od strefy walk sprawiła, że stała się idealnym miejscem do tego rodzaju wymian. Sama wioska też się powiększyła. Chociaż centrum pozostało to samo, peryferie pełne były nowych domów.

Dubhe powróciła myślą do swojego procesu. Przebyła tę samą drogę przed otrzymaniem wyroku; ciekawe, czy Trarek, starzec wioski, który ją osądził, jeszcze żyje? A chłopak, który uwolnił ją w lesie, co z nim się stało? Z pewnością nie mógł wiedzieć, że uratował życie morderczyni z Gildii, kobiecie, która teraz planowała zabić jego króla.

— Wszystko dobrze? — spytała ją Theana.

Dubhe kiwnęła głową.

— Widzę, że jesteś jakaś zmieszana. Może blokada pieczęci już nie chroni cię dość dobrze...

Dubhe powstrzymała ją spojrzeniem.

— Wszystko w porządku. — Z jakichś przyczyn trudno jej było wyjawić prawdę. — Po prostu tutaj się urodziłam — wypaliła na koniec jednym tchem. Szybko wysunęła się naprzód, aby uniemożliwić Theanie zadawanie dalszych pytań.

Wkrótce potem dotarli na plac. Dubhe pamiętała go jako dość spory. Zawsze wydawał jej się miejscem szczególnym, prawie eleganckim, gdzie w dni świąteczne chodziło się w lepszym ubraniu. Zdumiała się, stwierdzając, że nie było to nic więcej niż prosty kwadrat, o długości boków nieprzekraczającej nawet trzydziestu łokci. Ledwo mieściła się tu drewniana trybuna zbudowana przez handlarzy niewolników, pod którą tłoczyli się przepychający się ludzie. Niektórzy klienci zmuszeni byli stanąć w jednej z bocznych uliczek, gdzie wspinali się na palce, usiłując jak najlepiej zobaczyć towar.

Żołnierz zaprowadził je do postawionego za podestem namiotu, tam, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się kupiec. W środku unosił się zapach mężczyzny i woń strachu. W jednym kącie zbita grupka kobiet zalewała się łzami, inne starały się na wszelkie sposoby zachowywać się z godnością, jeszcze inne miały zrezygnowane i puste spojrzenia. Pomiędzy nimi siedział kupiec. Dubhe rozpoznała go dopiero po chwili. Utył i wyglądał na o wiele więcej niż dwadzieścia lat, które powinien mieć. A jednak jego wzroku nie można było pomylić: to Renni, jej dawny towarzysz zabaw.

On też był obecny w dniu procesu. Dubhe dobrze pamiętała, że to on oskarżył ją jako pierwszy. Miał piskliwy i irytujący głosik, którym wbijał w jej poczucie winy zatrute słowa. Rzuciła na niego przerażone spojrzenie. Nagle poczuła, że nie może się ruszyć, że nie może zrobić ani kroku naprzód.

Żołnierz pogonił ją z tyłu.

— No, już, przestań robić sceny!

Renni odwrócił się. Jego szyja zatopiona była w tłuszczu, a olbrzymie dłonie zaciskały się na gałkach krzesła, które z trudem go mieściło. Dubhe pamiętała szczupłego i żywiołowego chłopca, który niewiele miał wspólnego z tą obrzydliwą kulą smalcu. Jego obleśne spojrzenie oszołomiło ją, a kiedy taksował ją wzrokiem, przypomniała sobie to, co wysyczał jej przed ogłoszeniem wyroku: „Dostaniesz to, na co zasługujesz, możesz być pewna”.

— Problemy? — spytał Renni, zwracając się do żołnierza. Jego głos pozostał ten sam, co dziesięć lat temu.

— Wszystko w porządku, jak zwykle dziwki to same kłopoty. Renni uśmiechnął się zarozumiale.

— Nas to i tak nie dotyczy, nie? To będzie problem tego, kto je sobie kupi.

Żołnierz pociągnął za łańcuch i kiedy tylko Dubhe została rozdzielona od Theany, poczuła, jak gdyby miała przezroczystą skórę, jak gdyby można było zobaczyć każdy jej organ wewnętrzny. Niemożliwe, aby on jej nie rozpoznał, aby nie poczuł fetoru jej grzechu. Z pewnością już za sekundę przypomni sobie te dłonie splamione krwią, również dlatego, że to on ogłosił ją winną, bez możliwości odkupienia.

Renni zaczął chodzić wokół niej i oglądał ją, tak jak się to robi ze zwierzętami. Pomacał ją po ramieniu, kazał otworzyć usta. Przesunął po niej swe tłuste paluchy, aż wreszcie jego dłoń zatrzymała się tam, gdzie wina Dubhe nabierała widzialnej formy: na symbolu. Zaczęła się denerwować. Renni podciągnął rękaw jej szaty i odkrył podwójny pentakl.

— A to?

Popatrzył jej prosto w oczy, a Dubhe nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.

— No więc? — huknął.

— To symbol jednej z kast kapłańskich.

Dubhe odwróciła się. Był to głos Theany.

Niepewna, drżąca, ale to ona przemówiła.

— Nigdy podobnego nie widziałem — powiedział Renni, przyglądając mu się z bliska.

— Moja przyjaciółka została jako dziecko poświęcona bogu, aby wyleczył ją z czerwonej febry.

Popatrzył na nią z podziwem.

— Ach! A więc jesteś osobą, która przeżyła...

Dubhe przytaknęła, zmieszana. To była prawda, przeklęta prawda.

Następnie Renni przeszedł do oględzin Theany i zaczął szacować łączną cenę. Na końcu znowu z trudem usiadł na krześle i wygłosił wyrok:

— Sto karoli za każdą.

Żołnierz skrzywił się.

— Oszalałeś? Te kobiety to świetny towar!

— Nie mogę zaoferować ci więcej, bierzesz czy nie?

Dubhe słuchała ich odległych głosów. Zaklęcie czy nie, wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że jej stary towarzysz zabaw jej nie poznał. Niemal kusiło ją, żeby zdradzić mu, kim jest, żeby się dowiedzieć, czy jej w końcu przebaczył. Czy inni też zapomnieli, czy dalej uważali ją za zgubioną? Te myśli kłębiły jej się w głowie i wkrótce wszystko stało się chaotycznie pomieszane.

W którymś momencie Theana wzięła ją pod ramię i pociągnęła, żeby usiadła.

— Już po wszystkim — wyszeptała jej do ucha z ulgą.

Ich strażnik już odszedł, trzymając w dłoni sakiewkę z pieniędzmi, ale Dubhe nawet tego nie zauważyła. Już padła ofiarą przeszłości, a wspomnienia nagle stały się żywsze od rzeczywistości.

Renni przymocował ich łańcuch do jedynego wolnego pala w namiocie, po czym odszedł, nie mówiąc ani słowa.

Dubhe miała nieobecną minę i Theana od razu to zauważyła. Ruchem głowy wskazała na otwór w namiocie, w którym właśnie zniknął handlarz niewolników.

— Znasz go?

Dubhe przytaknęła, opierając czoło na przyciągniętych do piersi kolanach.

— Tak, bawiliśmy się razem jako dzieci. To jeden z tych, którzy skazali mnie na wygnanie z tej wioski.

Theana siedziała w milczeniu. Dubhe podniosła głowę.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia. To długa historia, nie zrozumiałabyś.

Towarzyszka wydała się zirytowana tymi słowami, ale nie nalegała.

— Wszystko będzie dobrze, nie musisz się martwić — powiedziała Dubhe. W rzeczywistości przebywanie w tym miejscu niszczyło ją. A poczucie winy — które przez tyle lat było niewyraźną obecnością w głębi jej trzewi, taflą szkła pomiędzy nią a światem — tam, pod spojrzeniem Renniego, przekształcało się w rozdzierające cierpienie.

W tej chwili wejście do namiotu znowu się otworzyło. Młody żołnierz wszedł zdecydowanym krokiem i odwiązał kilka kobiet, aby zaprowadzić je na estradę, gdzie licytator wystawi je na pokaz i będzie wychwalać ich zalety. Theana obserwowała całą tę scenę z lękiem. Z pewnością zastanawiała się, kiedy przyjdzie kolej na nie i co się stanie później. Inne kobiety wycofywały się za każdym razem, kiedy żołnierz wchodził: któraś mruczała jakieś słowa pocieszenia, ale większość z nich szlochała.

Dubhe całkowicie się wyizolowała. Mocno obejmowała złączone kolana i czuła się jak w dniach, które nastąpiły po śmierci Gornara, kiedy schroniła się na strychu w swoim domu i zamknęła w upartym milczeniu. Nic się od tamtej pory nie zmieniła, chociaż minęło dziesięć lat, a ona w tym czasie poznała osoby, które ją ceniły, jak Mistrz i Lonerin. Podczas podróży do Nieznanych Krain łudziła się, że się zmieniła, że zrobiła malutki krok naprzód. Zdecydowała się na doprowadzenie do końca misji należącej do innej osoby i czuła, jak kiełkuje w niej nowe uczucie, które nie miało nic wspólnego z jej grzechami czy klątwą. W osamotnieniu tego namiotu doszła jednak do przekonania, że wszystko to było nadaremne: nic nie ocali jej od rozdzierającej winy, która w niej tkwi.

— No dalej, wstawaj.

Dubhe podniosła błędny wzrok i zobaczyła, że żołnierz wskazuje właśnie na nią. Usłuchała, nie mówiąc ani słowa. Następnie mężczyzna wziął łańcuch Theany i pociągnął na zewnątrz również i ją.

Kiedy wreszcie weszły na trybunę, krzyki tłumu przybrały na intensywności. Theana ścisnęła kurczowo jej ramię, ale Dubhe nie zareagowała.

Licytator dał znak i żołnierz, który je przyprowadził, spróbował je rozdzielić. Theana zareagowała, wrzeszcząc jak oszalała i wyrywając się, stawiała opór. Uderzenie biczem było brutalne i rozdzierające. Smagnęło obie po kostkach i czarodziejka osunęła się na podłogę, a Dubhe przygryzła sobie wargi. Fizyczny ból wreszcie przywrócił jej przytomność umysłu.

Masz misję do wykonania — powiedziała sobie.

— Młoda szesnastoletnia kapłanka, prześliczna. Będzie wasza za co najmniej pięćset karoli — zaczął wołać licytator, podczas gdy żołnierz siłą ściągał Theanę z podestu.

Dubhe jeszcze raz przesunęła spojrzeniem po tłumie, usiłując nie dać się wciągnąć przeszłości.

— Proszę was, nie rozdzielajcie nas! — Głos Theany dobiegł do niej jak daleki zew. Musiała wymyślić jakiś plan, i to szybko. Strumień jej myśli został nagle przerwany drugim uderzeniem bicza, które zraniło ją w wierzch stopy. Upadła na kolana. Czuła wokół siebie trajkoczące głosy mężczyzn i ich spojrzenia przebiegające po jej ciele.

— Tysiąc pięćset karoli każda, chcę je obie.

Cisza zapadła nad audytorium. Nawet licytatorowi zabrakło słów. Dubhe podniosła nieco głowę, żeby zobaczyć, kto przemówił.

Głos dobiegał z głębi placu, gdzie jakiś młodzieniec wybijał się ponad tłum swoją wysoką posturą. Miał na sobie długi płaszcz, spod którego widać było tylko srebrny, kunsztownie zdobiony łańcuch. Dubhe przyjrzała się jego twarzy. Znała go.

Drobne rysy i włosy tak jasne, że wydawały się białe. Od razu przypomniała sobie ów mrożący krew w żyłach epizod, jaki wydarzył się w czasie jej szkolenia.

Forra, szwagier Dohora i wódz operacji w Krainie Ognia, deptał trupy buntowników, których dopiero co kazał wymordować swoim żołnierzom, a obok niego z grzbietu konia obserwował go mały chłopiec. To wtedy po raz pierwszy zobaczyła Learchosa, królewskiego syna.

Licytator prawie od razu odzyskał rezon.

— Nie jest naszym zwyczajem sprzedawanie razem tego rodzaju niewolnic...

— Dziesięć tysięcy karoli i powstrzymaj ten bicz. Audytorium eksplodowało w okrzyku pełnym zdumienia.

Kwota została przebita prawie dziesięciokrotnie. Nawet Theana przestała lamentować i zaskoczona przyglądała się scenie. Dubhe zastanawiała się, co syn królewski robi w miejscu takim jak to, i dlaczego planował wydać taką kwotę na dwie niepotrzebne niewolnice, i to nawet niezbyt atrakcyjne.

Licytator skłonił się głęboko. Najwyraźniej nie rozpoznał księcia, bo pozwolił sobie na niestosowny komentarz.

— Wybaczycie mi, jeśli poproszę was o okazanie pieniędzy, prawda?

Learchos utorował sobie drogę przez tłum, poruszając się szybko i z elegancją. Dotarł pod estradę i rzucił na pełne szpar drewno sakiewkę, która otworzyła się, a błyszczące monety rozsypały się dookoła: było tam co najmniej pięć tysięcy karoli.

— Resztę dam ci na osobności, kiedy tylko przekażesz mi kobiety.

Drewno podestu zaskrzypiało ciężko.

— Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość! — wrzasnął piskliwy głos. Renni, dopchawszy się do licytatora, rzucił go na ziemię, ręką zmuszając do ukłonu. — Uczcij swego władcę, bestio! — krzyknął i sam również się skłonił, dotykając czołem podłogi.

Było tak, jak gdyby nagle zostało zerwane jakieś zaklęcie. Obecni dopiero w tej chwili zrozumieli, kogo przed sobą mają, i w mgnieniu oka cały plac stał się wybrukowany pochylonymi głowami.

— Panie, uczyń mi ten honor, abym mógł ofiarować ci te dwie niewolnice w darze. Proszę was, zabierzcie wasze pieniądze. — Renni odsunął sakiewkę ze złotymi monetami, obrzucając ją wszakże chciwym spojrzeniem.

Księcia nie poruszyło to, ale zerknął na niego z litością.

— Zabierz te pieniądze, w zamian za to chcę jednak dostać również wasze bicze.

— Wszystko, czego pragniecie, Wasza Wysokość — odpowiedział Renni. Następnie kopnął licytatora, który wziął baty i mu je wręczył.

Learchos wszedł na podest i pomógł wstać najpierw Dubhe, a następnie Theanie. Dubhe zastanawiała się, czy ją poznał. Ona nie zapomniała jego płonących od tłumionego gniewu oczu. Książę jednak nawet na nią nie spojrzał.

Jasne, zamaskowałam swój wygląd — pomyślała z ulgą.

Renni podał łańcuchy Learchosowi.

— Uwolnij je — powiedział ten, a kupiec pośpiesznie przytaknął i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy.

Pierwszy widz rzucił krótki okrzyk:

— Niech żyje książę! — Za nim poszedł następny, potem jeszcze jeden, aż wszyscy zaczęli klaskać, wysławiając młodego przyszłego władcę, tak wielkodusznego i wspaniałego.

Learchos nie zwrócił na nich uwagi i sprowadził obie dziewczyny ze sceny.

— Dziękuję, mój panie, dziękuję... — mamrotała Theana złamanym głosem, z widoczną ulgą.

— Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego — odparł Learchos.

Dubhe zauważyła, że jego spojrzenie było jeszcze smutniejsze i bardziej przygaszone niż pamiętała. Ale czas żalów się skończył; wiedziała, że fortuna ofiarowuje im niepowtarzalną okazję.

— Nie czujcie się w żaden sposób ze mną związane — dodał książę, zwracając się do dziewcząt. — Wracajcie do domów, jesteście wolne.

Nawet nie skończył mówić, a już odwrócił się, aby odejść. Jego płaszcz, wydymający się w przejrzystym powietrzu poranka, przypomniał Dubhe inne okrycie i innego mężczyznę, który próbował pozostawić ją samą własnemu przeznaczeniu.

— Zaczekajcie!

Learchos zatrzymał się i odwrócił.

— Nie mamy gdzie się podziać — powiedziała Dubhe złamanym głosem, rozcierając sobie nadgarstki. — Nasza wioska została zmieciona z powierzchni ziemi, a tu jesteśmy zbyt blisko frontu... Dobrze wiecie, co dzieje się z samotnymi kobietami w czasie wojny. Na cóż nas ocalać, jeśli potem pozostawiacie nas na łaskę losu?

Młodzieniec przeszył ją spojrzeniem. Jego zielone oczy mocno błyszczały, ale ten tak żywy kolor tworzył dziwny kontrast z bolesną apatią, którą wyrażały.

— Ja jestem żołnierzem, życie spędzam na polu bitwy, nie mogę was chronić.

Dubhe uklękła, dotykając jego wysokich butów.

— Wy jesteście synem królewskim! Jestem pewna, że na dworze znajdzie się miejsce dla dwóch dziewczyn. Umiemy robić wiele rzeczy: w wiosce moja siostra prowadziła po śmierci naszej matki dom. Proszę was...

Theana w lot pojęła plan Dubhe i też padła do stóp księcia.

On w odpowiedzi cofnął się, wyraźnie zmieszany.

— Powstańcie — zaprotestował.

Dubhe nie usłuchała, ale zwróciła na niego zasmucone spojrzenie. Widziała, jak to na niego podziałało: jego oczy zasnuły się litością.

Po chwili wahania Learchos powiedział:

— Jestem sam i idę dołączyć do głównego obozu, do Karvy. Tam powierzę was komuś, kto może was zawieźć do Makratu, do pałacu, z moją rekomendacją. Nie mogę wam jednak niczego obiecać...

Dubhe skoczyła na nogi i schwyciwszy go za rękę, pocałowała ją.

— Dziękuję, dziękuję!

— Teraz wystarczy — odparł, wycofując dłoń, a następnie poprawił sobie płaszcz na ramionach. — Nie wyruszę przed wieczorem; jeżeli naprawdę chcecie ze mną jechać, stawcie się tu o zachodzie słońca. — Wyciągnął kilka monet z przytroczonej do boku sakwy. — Kupcie sobie za to jakieś ubrania. Prawdziwe ubrania — powiedział, przebiegając spojrzeniem po ich odzieży. To powiedziawszy, wmieszał się w tłum.

Dubhe odprowadziła wzrokiem jego smukłą postać ginącą w zamęcie placu. Czuła ucisk w sercu i ciężką głowę, lecz nie wiedziała, dlaczego.

Uścisk Theany znowu sprowadził ją na ziemię.

— Powiedziałaś, że będziemy wolne — odezwała się.

Dubhe odwróciła się, aby na nią spojrzeć. Jej ulga już się ulotniła.

— Na co narzekasz? Miałyśmy iść na dwór Dohora, do Makratu, a któż lepiej niż syn królewski może pomóc nam się tam dostać?

Theana rozluźniła ucisk i westchnęła.

— Nie bój się, dopóki będziemy z nim, nic się nam nie stanie.

Teraz jednak Dubhe musiała się stamtąd oddalić i spędzić trochę czasu sama, na rozmyślaniach. Przeszłość wróciła i dziewczyna ryzykowała zaprzepaszczenie swych planów.

5. Trójka w podróży

Kiedy tylko Dubhe wyszła poza mury wioski, wreszcie poczuła, jak powietrze przepełnia jej płuca. Wcześniej przemierzyła kręte zaułki, poruszając się błyskawicznie i ukradkiem, jak wtedy, gdy bywała w Makracie jako złodziejka. Nakazała Theanie kupienie wszystkiego, czego potrzebowały, łącznie z nowymi ubraniami, po czym rozpłynęła się w tłumie.

Teraz rozkoszowała się intensywnym zapachem unoszącym się w pobliżu lasu. Usiadła przy drzewie i spróbowała pomedytować. Była to najlepsza metoda na uwolnienie umysłu: Mistrz zawsze powtarzał jej to podczas szkolenia. Jednak odkąd wstąpiła do Gildii, porzuciła zwyczaj wstawania o świcie, aby zebrać własne myśli.

Zamknęła oczy i oparła się plecami o pień drzewa w nadziei na uzyskanie odrobiny spokoju, ale obrazy z jej dzieciństwa powróciły żywsze niż wcześniej. Coś było w tym miejscu, rozdzierające poczucie przynależności, którego nie potrafiła wymazać. I jakże by mogła? To były lasy, gdzie jako mała dziewczynka chodziła ze swoim ojcem. Kto wie, może jego duch wciąż jeszcze błąkał się po tych okolicach, szukając jej bez wytchnienia. Kiedy wygnano ją z wioski, ojciec wyruszył na poszukiwanie jej śladów. Umarł, próbując sprowadzić ją z powrotem, a ona nigdy nie miała czasu, żeby go opłakać. Strasznie jej go brakowało, po raz pierwszy.

Zorientowała się, że ma wilgotne oczy.

Podniosła się i zrozumiała, że ucieczka była niemożliwa. Nie było w jej życiu dróg na skróty, tylko strome ścieżki prowadzące pod górę, których nigdy nie udało jej się przebyć do końca. Czuła, że Selva zamyka się nad nią jak pułapka bez drogi ucieczki, i w końcu się poddała.

Pewnego razu, kiedy była bardzo mała, właśnie w tym miejscu ona i jej ojciec uwolnili zająca z wnyków myśliwego. Kiedy zwierzątko znikało w zaroślach, ojciec uśmiechnął się do niej.

„To będzie nasza wspólna tajemnica, dobrze?”.

Przytaknęła. Robili coś zakazanego, myśliwy wściekłby się, gdyby ich zobaczył. Ale czuła się dumna, że może dzielić ze swoim ojcem tajemnicę.

Tam natomiast, między tamtymi krzakami, ukryła się kiedyś na całe popołudnie tylko po to, aby wywołać w matce poczucie winy. Wyrzuciła ona do rzeki całą kolekcję owadów dziewczynki, więc na złość matce Dubhe uciekła do lasu. Tutaj mnie nie znajdą, pomyślą, że stało mi się cos złego i wtedy nauczą się mnie lepiej traktować — myślała.

Wykrzywiła usta w słabym uśmiechu. Zbliżała się do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, wiedziała o tym i nie mogła zrobić nic, żeby tego uniknąć. Jednak kiedy dotarła w pobliże groty, zatrzymała się zdumiona. Pamiętała ją jako o wiele większą, jakby przerażającą pieczarę bez dna. Była to natomiast tylko czarna i wilgotna dziura pokryta mchem. Rozmiar akurat dla dziecka — pomyślała, zanim weszła. To tam chroniła się ze swoimi przyjaciółmi — Mathonem, Rennim, Pat i Gornarem — podczas najgorętszych godzin. Tam znajdował się ich skarb.

Wślizgnęła się do środka z poczuciem klęski. Jaki sens miało to całe wędrowanie przez dziesięć lat, cierpienia i walki, jeżeli tak naprawdę nigdy stąd nie wyszła?

W środku wszystko było tak jak wtedy. Nikt niczego nie ruszył. W kącie stał zardzewiały miecz, ich najcenniejszy łup, a obok już przegniłe drewno wędek. Dubhe wyobraziła sobie swoich przyjaciół, jak stoją nieruchomo przed wejściem do groty, już bez Gornara i bez niej. Może ociągali się, zastanawiając, czy jest sens wchodzić do środka, aby odzyskać skarb. Ale potem musieli zmienić zdanie, Renni jako pierwszy. Może właśnie wtedy zrozumieli, że wszystko się zmieniło, na zawsze.

Dubhe po raz pierwszy w pełni odczuła wagę swojego czynu. Tamtego dnia nie zabiła tylko Gornara. Owego pierwszego dnia lata umarli wszyscy. Żadne z nich już nigdy nie było takie samo, wszystko skończyło się tam w środku i była to jej wina.

Upadła na kolana, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, z pięściami zaciśniętymi na skale. Oddałaby wszystko, żeby cofnąć czas, aby oczyścić się z wyrzutów, ale nic, nawet woda potoku, która wszystko wygładza i zabiera, nie była w stanie zmyć krwi z jej rąk.

Wypełzła z groty i uklękła na brzegu rzeki, wstrząsana łkaniem.

— Przebacz — wymruczała ze spojrzeniem utkwionym w wodzie. — Przebacz, ja nie chciałam...

Odgłos kroków sprawił, że się wzdrygnęła. Machinalnie wyciągnęła dłoń w stronę sztyletu ukrytego pod gorsetem, który kazał jej włożyć żołnierz. Kiedy jednak podniosła oczy, jej palce natychmiast puściły broń. Przed nią, po drugiej stronie potoku, stał Learchos w swojej skrzącej zbroi. Patrzył na nią nieruchomo, ale chociaż wyglądał na wielkiego wodza, jego twarz nie miała nic z pewności siebie, której oczekuje się od tego, kto ma w ręku losy wielu ludzi. Obserwował ją ze smutkiem, prawie ze zrozumieniem.

Dubhe przyszedł na myśl ów odległy dzień, kiedy widzieli się po raz pierwszy. Wtedy też wyczuła, że wobec tamtego widowiska śmierci doświadczali tego samego, że tamten straszliwy moment czynił ich odmiennymi od wszystkich innych i jednakowymi między sobą. Tak samo i teraz. Wydawało się niemal, że Learchos rozumie powód jej bólu i go z nią dzieli.

Dubhe pośpiesznie osuszyła łzy, a on przekroczył strumień, zanurzając wysokie buty aż do połowy łydki.

Kiedy dotarł na drugi brzeg, pochylił się nad nią.

— Nie miałaś nic do roboty w wiosce?

Dubhe potrząsnęła głową zmieszana.

— Nie, ja...

Zapadła krępująca cisza, ale Learchos nie odwrócił spojrzenia.

— Cokolwiek to było, teraz już się skończyło — powiedział jej.

Dubhe popatrzyła w inną stronę, przełykając ślinę, aby odegnać łzy. W tonie jego głosu było coś uspokajającego, a jednak w głębi duszy czuła, że nawet on w te słowa nie wierzy.

Podał jej rękę i pomógł się podnieść. Dubhe nie opierała się i w końcu popatrzyła mu prosto w oczy.

— Skorzystaj z tych ostatnich godzin w wiosce — powiedział jej książę. — Zajmij czymś umysł. Samotność nie przynosi nic dobrego.

— A jednak wy też jesteście tu sami — odparła.

Learchos uśmiechnął się z goryczą.

— W tym przypadku nie radzę ci iść za moim przykładem. — Następnie, nie dodając nic więcej, ruszył w zarośla i zniknął w gęstwinie.

Dubhe ogarnęło dziwne uczucie. Ten młodzieniec tak jak ona szukał chwili, żeby zostać sam ze sobą.

Po raz pierwszy po tak długim czasie czuła, że coś z kimś dzieli. Prosiła o przebaczenie na brzegu potoku i on ją widział. Było to tak, jak gdyby powierzyła mu straszliwy ciężar swojej tajemnicy. Ale może i książę ukrywał jakąś swoją prawdę.

Kiedy Dubhe i Theana znowu się spotkały, plac Selvy rozpalało słońce. Kupcy zdemontowali namioty; zostały tam tylko puste drewniane konstrukcje i rozrzucone wszędzie rupiecie. Był to przygnębiający widok, ale Dubhe poczuła się dziwnie podniesiona na duchu.

Chociaż wizyta w grocie była dla niej ciężkim doświadczeniem, fakt, iż ktoś zaskoczył ją w tak osobistym momencie, dobrze jej zrobił. Może przejście tamtędy miało jakiś sens, a nie było tylko zwykłym skokiem w przeszłość.

Nadeszła Theana, z wysiłkiem wlokąc ze sobą dwa wypełnione rzeczami chlebaki oraz dwa zawiniątka z nowymi ubraniami.

— Starałam się wziąć wszystko, co konieczne, i to w dużych ilościach — powiedziała, stawiając ładunek na ziemi. Sapała z wysiłku, ale wydawała się zadowolona.

Dubhe obrzuciła ją ironicznym spojrzeniem: najwyraźniej jej towarzyszka nie była przyzwyczajona do tego rodzaju podróży ani tym bardziej do misji takiej jak ich, misji morderców.

— Widzę — odpowiedziała zimno.

Theana spojrzała na nią pytająco.

— Im więcej rzeczy ze sobą ciągniemy, tym trudniej będzie nam kłamać Learchosowi. Myślałam, że już to zrozumiałaś — skarciła ją Dubhe.

Theana spojrzała zmartwiona na bagaże. Nie pomyślała o tym. Chociaż się starała, wciąż jeszcze rozumowała, jak gdyby dalej była asystentką Folwara. Nadal poruszała się pośród sprzętów laboratoryjnych, a nie na polu walki.

Widząc jej minę, Dubhe prawie od razu pożałowała tej kąśliwej uwagi. W gruncie rzeczy zostawiła ją z tym zadaniem samą.

— Przykryjemy wszystko ubraniami — powiedziała więc, machając lekceważąco dłonią. — Przebierzemy się w namiocie niewolnic, tam i tak już nikogo nie ma.

Zrobiły wszystko w milczeniu, a niebo przechodziło w coraz głębszy odcień fioletu.

Fioletowa godzina. Dubhe westchnęła. Kiedy była dzieckiem, kilka razy zdarzyło jej się być świadkiem tego dziwnego kaprysu żywiołów. Po zachodzie słońca wszystko nabierało nierzeczywistych barw, co sprawiało wrażenie, że padło się ofiarą jakiegoś zaklęcia. Był to nadzwyczajny moment, który zawsze kochała.

— Myślisz, że to mądrze podróżować z księciem?

Dubhe odwróciła się gwałtownie. Na szczęście głos Theany rozbrzmiał, zanim znów porwały ją wspomnienia z dzieciństwa.

— Jeżeli zdobędziemy jego zaufanie, to w zasadzie mamy wszystko załatwione — odpowiedziała z przekonaniem. Jednak niespodziewanie zaskoczyło ją dziwne uczucie zakłopotania.

Przebierała się dalej, udając, że nic się nie stało, ale kiedy podniosła wzrok, zorientowała się, że jej towarzyszka wciąż tam stoi, nieruchoma, i wpatruje się w nią.

Theana zarumieniła się lekko, a Dubhe zesztywniała. Doskonale wiedziała, w czym tkwił problem.

— Przeszkadza ci to, prawda? Mój sposób bycia... to znaczy to, kim jestem. — Przerwała zapinanie spódnicy i obrzuciła ją wyzywającym spojrzeniem. — Zastanawiasz się, jak ktoś może być taki zimny i tak bezczelnie wykorzystywać innych. Przyznaj to.

Ton jej głosu stał się twardy, ale czuła potrzebę zaznaczenia dystansu istniejącego pomiędzy morderczynią a dziewczyną wzrastającą na dworze czarodziejów.

Theana spochmurniała, ale nie zareagowała tak jak zwykle. Przeciwnie, wyprostowała ramiona i w milczeniu wytrzymała jej spojrzenie.

— Myślę tylko, jak trudno musi być znosić ciężar klątwy, którą na sobie dźwigasz — oświadczyła.

— Nie potrzebuję twojej litości — odparła natychmiast Dubhe. — Nie potrzebowałam litości Lonerina i tym bardziej nie życzę sobie twojej.

— To nie jest litość. A tak czy inaczej, nawet gdyby nią była, nie byłoby w tym nic złego. Litość zbliża nas do innych i pomaga nam ich zrozumieć.

Dubhe poczuła się przyłapana na gorącym uczynku. Ona sama właśnie o tym myślała tego popołudnia na brzegu strumienia. Przyznanie się do tego oznaczałoby jednak obniżenie czujności, a na to nie mogła sobie pozwolić.

— To tylko gładkie zdanko, którego nauczyli cię twoi przyjaciele kapłani — zauważyła ironicznie.

Theana próbowała powstrzymać złość, ale zirytowało ją to prowokatorskie zachowanie i w końcu wybuchnęła.

— Ja przynajmniej mam swoją wiarę, z której się tak naśmiewasz. I nie są to zdania kapłańskie: taka jestem i musisz się do tego przyzwyczaić. Jestem dziewczyną, która modli się wieczorem i podąża za nadzieją.

Dubhe była pod wrażeniem tego niespodziewanego wybuchu dumy. Nie chciała jednak ustąpić.

— Ja nie potrzebuję ani modlitwy, ani nadziei.

Spojrzenie Theany stało się okrutne.

— Doprawdy? A z pustką, którą w sobie nosisz, gdzie do tej pory doszłaś? Poza przeżyciem i zabijaniem, czego w życiu dokonałaś?

Te słowa opadły aż do centrum bólu Dubhe niczym rozżarzony nóż. W gardle jej zaschło i nagle poczuła, że nie ma już słów.

— Ja mam cel — wycedziła wreszcie czarodziejka. — A ty, poza pozbyciem się Dohora, jakie masz plany?

Na to pytanie nie było odpowiedzi. Dubhe poczuła się zmiażdżona. Ograniczyła się do zebrania starych ubrań do chlebaka i przewieszenia go sobie przez ramię. W milczeniu.

— Czas na nas — powiedziała w końcu ledwo słyszalnie. Jednak kiedy podniosła oczy na Theanę, dostrzegła, że w jej spojrzeniu nie ma już buty. Raczej współczucie.

— Mnie też trudno jest z tobą podróżować — westchnęła czarodziejka. — Chyba jest już jasne, że się nie znosimy. Nie ma jednak powodu, abyśmy dalej ciągnęły tę ukrytą wojnę.

Dubhe była zdumiona tak bezpośrednią wypowiedzią. Nigdy by nie pomyślała, że Theana może w ten sposób wziąć sytuację w swoje ręce. Co więcej, nie uległa wyrzutom, nie przeprosiła jej.

— Być może popełniłam błąd w ocenie i w żadnym wypadku nie powinnam była z tobą wyruszać. Teraz jednak jestem tutaj i wierzę w naszą misję. Robię wszystko, żeby stanąć na wysokości zadania i mam nadzieję, że to zauważyłaś. Dlatego przestań szydzić z tego, kim jestem: to między innymi dzięki mojej wierze jeszcze żyjesz.

Dubhe odwróciła wzrok. Znowu wszystko rozpadało się pod jej stopami.

Learchos stał na środku placu, sam. Miał na sobie tę samą zbroję, co tego ranka, i czekał na nie z zagubionym spojrzeniem.

Dubhe na jego widok odczuła dziwny ucisk w żołądku. Wcześniej groziło jej odkrycie przed nim swojej prawdziwej tożsamości, a to wszystko nagle stawiało ją w pozycji niższości. Zwolniła kroku i pozwoliła, aby to Theana przejęła inicjatywę. Jej ukłon był doskonały. Było widać, że ma wprawę w kontaktach z panującymi. Poszła za jej przykładem i również skłoniła głowę.

— Już wam mówiłem, że nie trzeba.

Zmęczony głos Learchosa przypomniał jej z zawstydzeniem słowa wypowiedziane nad rzeką: „Cokolwiek to było, teraz już się skończyło”.

— Przez kilka dni będziemy podróżować razem. Ciągnięcie tych formalności nie ma sensu. — Młodzieniec popatrzył na nie, nie zatrzymując wzroku na żadnej z nich. — Znajdujemy się na ziemi mojego ojca, ale tutaj też nie brakuje nieprzyjaciół. Jeżeli chcecie ze mną iść, musicie mieć świadomość, że nie będzie to łatwa podróż.

Tym razem to Dubhe zabrała głos.

— Mój panie, przeżyłyśmy już bardzo trudne chwile i teraz, kiedy nie mamy już domu, naszą jedyną nadzieją jest pójście z wami. Nawet najgorsze trudności będą niczym wobec smutnego losu, jaki spotkał nasze towarzyszki tam, w wiosce.

Mogłaby przysiąc, że Learchos patrzył na nią intensywniej niż na Theanę.

Uspokój się, nie może nic o tobie wiedzieć. Tam, przy rzece, pewnie pomyślał, że płaczesz z powodu tego, co ci się przydarzyło.

Kiwnął krótko głową.

— A zatem wyruszamy niezwłocznie. Za pięć dni będą oczekiwać mnie w Karvie, a przynajmniej tej nocy możemy poruszać się bez przeszkód. To jest bezpieczny teren.

Położył dłoń na rękojeści miecza i ruszył przed nimi, nie odwracając się za siebie.

Maszerowali przez większą część nocy. Następnego ranka zatrzymali się w jakiejś wiosce. Learchos zadbał o zakwaterowanie dziewcząt w gospodzie na własny rachunek i zniknął na resztę dnia.

Dubhe i Theana skorzystały z tego, aby powtórzyć rytuał dla Bestii. Mogły jeszcze odczekać sześć dni, ale nie wiedziały, czy później będą miały czas i okazję. Theanie drżały ze zmęczenia ręce, ale pragnienie pokazania towarzyszce swojego hartu było zbyt silne. Nie mogła przebaczyć jej tamtej wymiany zdań. Nie tyle paliły ją obraźliwe słowa oraz pogarda, jaką jej okazała Dubhe, ile fakt, że dziewczynie udało się wyrwać jej z ust okrutne słowa, których prawie od razu pożałowała. Dubhe doprowadziła ją do kresu, tam, gdzie nigdy nie chciała się znaleźć.

W każdym razie nie pozwoliła, aby stan ducha wpłynął na nią podczas wykonywania rytu. Opróżniła umysł, jak to robiła zawsze przed zaklęciami, i przemogła się, aby patrzeć na Dubhe jak na każdą inną osobę, którą leczyła podczas lat spędzonych w Laodamei.

Tym razem wszystko było prostsze. W końcu Dubhe sprawdziła swoje siły kilkoma pchnięciami sztyletu. Wydawała się zadowolona. Theana oparła się o ścianę za swoim łóżkiem, całkiem wykończona, z czołem pokrytym kropelkami potu: ta operacja zawsze wysysała z niej wiele energii.

— Czuję się lepiej niż ostatnio — mruknęła Dubhe. — Dziękuję...

— To mój obowiązek — odpowiedziała Theana zawstydzona. Potem zamilkła.

Dubhe usiadła na łóżku i wyciągnęła się z twarzą skierowaną do sufitu.

— Już cię o to pytałam jakiś czas temu, ale mi nie odpowiedziałaś — podjęła. — Ale nie mogę nie stawiać sobie tego pytania za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę. Od kiedy wyruszyłyśmy, musiałaś znosić próby, które są dla ciebie okropne, a wszystko to dla osoby, której powinnaś nienawidzić. Dlaczego?

Theana zarumieniła się. Nie spodziewała się tego pytania.

— Nawzajem ratowałyśmy sobie życie. Teraz coś nas łączy, nie sądzisz? — ponagliła ją Dubhe. — Chcę tylko znać prawdziwy powód, który popchnął cię do podjęcia tej misji...

Theana wzięła między palce kosmyk włosów i przez chwilę myślała, żeby nie odpowiadać, jednak potem przypomniała sobie owo „dziękuję”, które dopiero co padło z ust Dubhe.

— Nie wiem — odpowiedziała zawstydzona. — Może to była ochota na zmiany, chęć wystawienia na próbę moich zdolności. A może... może byłam zmęczona oczekiwaniem na powrót Lonerina, podczas gdy on dokonywał nadzwyczajnych czynów.

Powiedziałam to, naprawdę to powiedziałam! — pomyślała zszokowana. Lonerin był między nimi tematem tabu. Nie wiedziała dokładnie, co zaszło między nim a Dubhe, ale z pewnością chodziło o coś, o czym ona długo marzyła, a czego nigdy nie miała.

Obawiała się reakcji towarzyszki, ale Dubhe popatrzyła na nią z uśmiechem, który rozluźnił jej węzeł w gardle.

— Może prawda jest taka, że chciałam tylko uciec — dodała więc z bolesnym westchnieniem.

— Nie powinnaś tego robić — odrzekła Dubhe poważnie. — On też w jakiś sposób od ciebie ucieka.

Theana poczuła niemal wzruszenie. Dubhe mogłaby się nad nią pastwić i zemścić się za jej twarde słowa wypowiedziane, kiedy rozmawiały o wierze i nadziei. A jednak wysłuchała jej. Miała ochotę coś jej powiedzieć, może podziękować, ale tamta uprzedziła ją, zanim czarodziejka zdążyła otworzyć usta.

— Śpij. Jutro czeka nas ciężki dzień i lepiej będzie, jeśli odzyskasz siły.

Potem podniosła się i przymknęła okiennice, a Theana położyła się na swojej pryczy i zacisnęła powieki. W spowitym mrokiem pokoju Lonerin spłynął na nią jak słodkie wspomnienie.

Następnego dnia, kiedy Learchos przyszedł po nie do gospody, nie miał już na sobie zbroi.

— Wolę poruszać się bez zbytecznych świecidełek — wyjaśnił. — Czynią mnie rozpoznawalnym, a nie lubię mieć wokół siebie ludzi, którzy mi się kłaniają i proszą o przysługi. Nie mówiąc już o nieprzyjaciołach mojego ojca...

Miał na ramieniu worek, do którego najwyraźniej schował swoje rzeczy. Poza tym ubrany był jak pierwszy lepszy chłopak w parę płóciennych portek i lnianą koszulę ściągniętą pasem, z którego zwisał dość dekoracyjny miecz. Dubhe zdumiała się, jak bardzo był chudy. Musiał mieć parę lat więcej niż ona, ale jego ciało było niedojrzałe jak u chłopczyka. Rozwinięte podczas szkolenia wojskowego umięśnienie było ledwo widoczne spod przejrzystej tkaniny koszuli.

W milczeniu ruszyli w drogę. Po tamtej chwili zażyłości poprzedniego wieczoru w gospodzie dziewczyny znowu utrzymywały między sobą dystans. Nie zwróciły się już do siebie ani słowem, a Theana otwierała usta tylko po to, aby szeptać swoje modlitwy do Thenaara. Co dziwniejsze, Dubhe przestała zwracać na to uwagę, a kiedy je słyszała, było to dla niej bardziej pocieszeniem niż czymkolwiek innym.

Natomiast pewien problem stanowiła dla niej osoba Learchosa. Wszystko zaczęło się od ich spotkania nad brzegiem potoku. Dubhe nie mogła oprzeć się poczuciu czegoś w rodzaju instynktownej sympatii do tego młodzieńca, i jednocześnie jakiejś wdzięczności, która prawie ją irytowała. Przecież był to nie kto inny, tylko syn człowieka, którego miała zabić, a zatem środek do osiągnięcia celu, nic więcej. To, co czuła, było przeszkodą w wypełnieniu jej misji. Potrzebowała zachować przytomność umysłu i brak litości.

„Człowiek, którego masz zabić, jest tylko kawałkiem drewna”. Słowa Sarnka, jej Mistrza, ciągle dźwięczały jej w umyśle. Nigdy nie potrafiła pójść za tym nakazem, ale teraz było sprawą najwyższej wagi, aby tak właśnie potraktować Learchosa.

Był synem jej zaciekłego nieprzyjaciela. Dohor był pierwszą osobą, którą naprawdę pragnęła zabić. Do tej pory nigdy nie czuła radości z zabijania, a kiedy zdarzyło jej się popełnić morderstwo, zawsze było to dla niej poświęcenie. Inaczej było z Dohorem. Ten człowiek nałożył na nią klątwę, wprowadził jej do serca Bestię: była to zbrodnia niewybaczalna, za którą nigdy wystarczająco nie odpłaci. Dlatego chciała, aby cierpiał. Jakiż sposób byłby lepszy niż zabicie jego syna?

Dubhe doskonale wiedziała, że nie jest to dobry moment na pozbycie się Learchosa: on był ich przepustką na dwór Dohora. Ale wcześniej czy później zrobienie tego będzie oznaczało uderzenie w serce jej nieprzyjaciela. Była to tylko mroczna fantazja, coś, co pomagało jej oderwać się od tego chłopaka, postrzegać go tym, kim był.

A jednak pewnego wieczoru doszło do tego, że wstała w środku nocy. Learchos spał o kilka kroków od niej z mieczem w dłoni. Dubhe rozpoznała lekki sen osoby wyćwiczonej do walki. Zatrzymała się, aby go obserwować, i popatrzyła na jego miękką szyję. Zabić go. Przerwać mroczną więź, jaka ich łączyła. Zabić jedyną osobę, która widziała jej słabość. Myśl ta niepokoiła ją mieszaniną poczucia winy i pragnienia.

To przyzwyczajenie do warunków pola bitwy sprawiło, że Learchos się obudził. Miał dziwne wrażenie nadciągającego niebezpieczeństwa, jakiejś obecności przy swoim boku, uczucie, które bardzo dobrze znał. Otworzył oczy i odwrócił się gwałtownie. Młodsza z dziewcząt, które ocalił, siedziała o kilka kroków od niego na swoim zaimprowizowanym posłaniu, obejmując ramionami kolana. Rozluźnił się.

— Nie możesz spać?

Dziewczyna odwróciła się ku niemu nagle, prawie przestraszona. Miała wzrok, który Learchos dobrze znał, znajome spojrzenie, które widział wielokrotnie, po prostu przeglądając się w lustrze. Poczuł ucisk w głębi serca.

— Nie, mój panie.

Wypowiedziała te słowa tonem, który miał brzmieć neutralnie, ale pod nim kryło się coś jeszcze: prośba o pomoc, prawie krzyk. Learchos poczuł się nagle bliski temu przestraszonemu stworzeniu.

Jest taka jak ja podczas długich nocy, jakie spędziłem przed zamkniętymi drzwiami mojej matki, czekając na jakiś jej znak Jest taka jak ja, kiedy walka kończyła się wraz z zapadnięciem ciemności i zostawałem sam w namiocie, a towarzystwa dotrzymywały mi duchy ludzi, których śmierć widziałem.

Cienka zmarszczka bólu zaznaczyła się przy nasadzie jego brwi. Nie po raz pierwszy odczuwał dziwną wspólnotę z tą dziewczyną. Zdarzyło się to już przy strumieniu.

— Ja też nie mogę spać — powiedział z uśmiechem.

Popatrzył na nią w bladym świetle sierpa księżyca: była drobna i zagubiona. Poczuł wzruszenie.

— Dalej płaczesz z tego samego powodu, co tamtego dnia? — spytał.

— Tak — wymruczała.

Zaświtał mu w głowie obraz wielu bezsennych nocy, jakie sam spędził. Nie było wówczas nikogo, kto by go pocieszył, nikogo, komu mógłby powierzyć swój ból.

— No tak... Nie można uciec demonom przeszłości, prawda? Każdy nasz czyn nacina naszą skórę, a blizny nigdy nie znikają.

Dziewczyna nie wydawała się tym zdaniem zdumiona. Miała spojrzenie osoby, która rozumiała to aż nazbyt dobrze. A przecież jest tak, jak gdybym mówił to samemu sobie.

— Przynajmniej teraz jestem uratowana — mruknęła.

Te słowa w dziwny sposób wzbudziły w Learchosie złość. Do czasu, kiedy w wieku trzynastu lat rozpoczął swoje żołnierskie szkolenie, nigdy nie miał kontaktów z ludem, nad którym panował jego ojciec. Poddani byli dla niego bezkształtną i niewyraźną masą, którą Dohor zawiadywał wedle własnego uznania, zimno decydując, kto miał umierać, a kto żyć. I nie uważał, żeby było w tym coś złego. Jego ojciec był królem, a król ma takie prawo.

Potem wojna poprowadziła go od wioski do wioski, gdzie zetknął się z prawdziwym obliczem tego ludu, nad którym pewnego dnia on również będzie miał prawo życia i śmierci. Mnogość cierpiących twarzy; mężczyźni, kobiety i dzieci wlokące się u boku obozowisk, utrzymywane przy życiu jedynie dzięki swojemu instynktowi samozachowawczemu.

„Nie powinni cię interesować, to tylko pionki i nic poza tym” — mówił mu jego wuj, Forra.

Jednak ta dziewczyna była jedną z nich. Dłonie zadrżały mu ze złości.

— Przykro mi, że nie przybyłem wcześniej; nie mogłem zapobiec zniszczeniu twojej wioski.

Nie przestała przyglądać mu się zagubionym spojrzeniem.

— To wojna, mój panie.

— To wymówki — uciął krótko. — To niepotrzebna wojna. Nigdy nie powinna była się zacząć. Gromadzenie ziem i ziem... dlaczego? Po co?

— Dla dobra naszego ludu... — zaryzykowała Dubhe.

Learchos przyjrzał jej się z uwagą.

— Popatrz na ciebie i na twoją siostrę: czy to wszystko było dla waszego dobra? Miałyście dom i rodzinę. Teraz idziecie za kimś, kto obiecał wam niewolę, tylko w mniej brutalnej formie. Gdzie tu jest wasze dobro?

Poczuł ulgę, kiedy tylko skończył mówić. Były to słowa, nad którymi długo rozmyślał w ciągu ostatnich ośmiu lat, ale których nigdy nie udało mu się wypowiedzieć. A teraz się od nich uwolnił.

Wydawało się, że dziewczyna nie jest w stanie nic odpowiedzieć. Learchos zaczął się zastanawiać, o czym myślała. Czy czuła do niego litość? Była zgorszona? Nieważne. Dzień wcześniej coś ze sobą dzielili, a on ją uratował. Wał został przerwany. Była to właściwa osoba, której należało to powiedzieć.

— Widziałem tyle tych koszmarów, przelałem tyle krwi... Być może na początku naprawdę wierzyłem, że to słuszne. Zresztą tego mnie nauczono. Ale w końcu krew wszystko przykryła: każdy ideał, każde marzenie. Teraz jest tylko śmierć, a ja chodzę po trupach.

Dostrzegł w mroku, jak dziewczyna lekko drży: miała zamglone oczy kogoś, kto naprawdę rozumie, i poczuł się w jakiś sposób pocieszony.

Co by powiedział twój ojciec? Dziedzic tronu zwierza się niewolnicy...

Nic go to nie obchodziło.

— Król nie powinien tak mówić, prawda?... Jak masz na imię?

Wydawało się, że dziewczyna zawahała się przez chwilę: jej usta rozchyliły się i zatrzymały na moment.

— Sanne — odpowiedziała wreszcie delikatnym głosem.

— Sanne, król nie powinien tak mówić...

Learchos poczuł się pusty, ale w jakiś sposób pogodzony z samym sobą. Zrobił coś niedopuszczalnego, wyrzucił z siebie ciężar, który od dawna dusił mu serce.

— Postaraj się zapomnieć, przynajmniej dziś w nocy — powiedział. — Życie jest wieczną ucieczką od samych siebie, nic nie można na to poradzić. — Następnie znów obrócił się na bok, wciąż trzymając w garści miecz. Wyczuł wzrok dziewczyny wbity w jego plecy, jej oczy głębokie i pełne cierpienia. Długo nie mógł zasnąć, dopóki nie usłyszał, że ona też się kładzie.

6. Ostateczne pożegnanie

Przed nimi rozciągał się Salazar. Domy rozpościerały się po równinie od pozostałości baszty niczym monety rozsypane ze zbyt pełnego worka. Lonerin po raz pierwszy widział to legendarne miasto, o którym do tej pory tylko czytał w książkach. A jednak nie czuł żadnych emocji, prawdopodobnie dlatego, że nic go z tym miejscem nie łączyło, w przeciwieństwie do Sennara. Od kiedy tam dotarli, czarodziej wydawał się niespokojny, wręcz nerwowy. Prawdopodobnie długie lata spędzone w samotności na podążaniu za duchem Nihal wyryły mu w umyśle każdą tutejszą cegłę, każdy kamień i każde źdźbło trawy.

Lonerin odwrócił się, aby na niego spojrzeć, ale napotkał tylko lodowate, prawie obojętne spojrzenie, które dało mu wiele do myślenia.

Było tak od samego początku podróży, którą rozpoczęli kilka dni wcześniej. Dwie noce po decyzji Rady wyruszyli w kierunku miasta, w którym został zabity Tarik, aby tam szukać talizmanu. Sennar zapukał do jego pokoju w środku nocy. Lonerin leżał jeszcze na łóżku i patrzył w sufit: myślał o Theanie. Przygotowując wszystko, co było niezbędne do wyruszenia razem z Dubhe, była tak zdecydowana, że prawie jej nie poznawał. Wydała mu się osobą całkowicie odmienną od kruchej i niepewnej asystentki Folwara, do której był przyzwyczajony. A przecież razem dorastali i podczas tych lat spędzonych na nauce magii dzielili ze sobą wszystko. Byli subtelnie związani ze sobą w sposób, z którego chyba nawet oni sami nie zdawali sobie sprawy. Lonerin dopiero w tamtej chwili zrozumiał, jak bardzo jego życie nabrało kształtu dzięki Theanie i jak dzięki jej obecności ten dziwny tercet, który tworzyli razem z Folwarem, osiągał równowagę. Nie potrafił zrozumieć powodu jej decyzji. Theana nie była kobietą czynu, przynajmniej na ile on ją znał. Dystans, jaki wyczuł między nimi, wywołał w nim niedowierzanie.

Sennar wszedł właśnie w chwili, kiedy jego rozmyślania zaczynały przybierać żałosny obrót. Był bardzo lakoniczny.

— Przygotuj swoje rzeczy.

Lonerin nie od razu zrozumiał.

— Co... W jakim sensie?

— W takim, że wyruszamy teraz. Czekam na ciebie na zewnątrz, na bastionach. Pośpiesz się.

Lonerin przygotował wszystko w wielkim pośpiechu, nie będąc w stanie w pełni zdać sobie sprawy z tego, co naprawdę robi. Potem, zadyszany, rzucił się do wyjścia z naprędce zawiniętym tobołkiem. Postać Sennara odcinała się na bastionach, na krawędzi wodospadu, w sinym świetle idealnie okrągłego księżyca. Nie miał ze sobą żadnego bagażu.

— Sporo ci to zajęło — rzucił nieporuszony.

— Wybaczcie mi, ale nie spodziewałem się, że będziemy podróżować nocą...

Sennar popatrzył na niego zirytowany, po czym po prostu machnął dłonią i zza murów wyłonił się olbrzymi czarny kształt, który zasłonił księżyc. Dwa przejrzyste, potężne skrzydła rozłożyły się w ciemności.

— Do granicy polecimy z Oarfem. Nie mamy czasu i lepiej nie tracić go na niepotrzebne piesze wędrówki.

Smok wbił swoje rozżarzone oczy w Lonerina, przewiercając go podejrzliwym wzrokiem. Młodzieniec przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, w Nieznanych Krainach, kiedy Oarf prawie zabił jego i Dubhe. Podczas podróży powrotnej do Laodamei nauczyli się jakoś nawzajem tolerować, ale za każdym razem smok patrzył na niego drapieżnie. Było jasne, że teraz też słucha wyłącznie swojego pana.

Sennar miał nieco trudności, aby wdrapać się na grzbiet, z powodu kalekiej nogi, przez którą zmuszony był używać kija. Lonerin podszedł, aby go podtrzymać, ale on zatrzymał go złym spojrzeniem.

— Nie potrzebuję twojej pomocy, nie jestem jeszcze taki stary — powiedział lodowato. — Wsiadaj za mną.

Lonerin posłuchał, ale kiedy tylko spróbował wdrapać się na grzbiet smoka, poczuł, jak mięśnie Oarfa napinają się pod jego dłońmi. Trudno mu było znaleźć punkt zaczepienia na tych śliskich łuskach, ale w końcu mu się udało i w mgnieniu oka znaleźli się w przestworzach.

Przez cały czas trwania podróży Lonerin miał wrażenie, że Sennar od czegoś ucieka. Wyruszyli bez uprzedzenia, a teraz lecieli, jak gdyby nieprzyjaciel deptał im po piętach. Oarf pochłaniał milę za milą jednostajnym lotem, ale Sennar nigdy nie wydawał się zadowolony. Był niespokojny, pożerany przez gorączkę działania, i to działania w pośpiechu.

Wieczorami, przed ogniem obozowiska, jego oczy ani na chwilę nie zatrzymywały się w jednym punkcie, a jedynym tematem, który podejmował, była magia.

Sennar od razu rozpoczął szkolenie.

— Zaklęcie, które trzeba będzie wykonać, jest szczególnie złożone; będziesz musiał uwolnić Astera z więzienia, w którym jest teraz zamknięty, a zrobisz to, przyciągając jego ducha do talizmanu, który spełni funkcję katalizatora. Będziesz musiał położyć na szali własną duszę, a to wymaga mocy, których w tej chwili nie posiadasz.

To stwierdzenie zdumiało Lonerina. Był przekonany, że szczyt swoich mocy, najwyższy poziom, który dla każdego czarodzieja jest wrodzony, podobnie jak kolor włosów czy sylwetka, osiągnął wiele lat temu. Myślał, że od tej chwili wszystko będzie polegało wyłącznie na nauce nowych zaklęć, ale że jego moce już zawsze pozostaną na tym samym poziomie.

— Ale jeżeli ich nie posiadam, to co mogę zrobić?

— Każdy czarodziej ma utajoną moc, której nie wykorzystuje. Trzeba tylko sprawić, by się ukazała.

— Wybaczcie, ale sądzę, że już rozwinąłem wszystkie moje zdolności, i również mój nauczyciel...

Sennar uciszył go gestem dłoni.

— To są bzdury. Ja straciłem sporą część moich sił, ale z całą pewnością wiem, że ty jeszcze nie przebadałeś wszystkich swoich możliwości. Istnieją dość potężne zaklęcia, które teraz uważasz za niedostępne, a które mimo to są w twoim zasięgu. To tylko kwestia wyszkolenia.

Rozpoczęli od podstaw, od najbardziej elementarnych ćwiczeń na koncentrację. Lonerin przykładał się pilnie; nawet podczas lotu Sennar wyjaśniał mu rzeczy, które mogły mu się przydać.

— Rytuał jest dość starodawny, będziesz więc musiał sformułować zaklęcia po elficku. Musisz nauczyć się ich na pamięć razem z gestami, które mają im towarzyszyć. Trzeba oddzielić własną duszę od ciała i unieść się w mistycznej ekstazie. To coś w rodzaju pozornej śmierci, trudnej i bolesnej, która może też stać się rzeczywistą...

Za każdym razem, kiedy zatrzymywali się na noc, Sennar dorzucał mu jakąś nową informację lub prosił go, aby wykonał to, czego nauczył się poprzedniego dnia. Niektóre wprawki wydawały się Lonerinowi aż za proste.

— Skoncentruj się na oddechu świata.

— To już umiem...

— Nie na poziomie, którego się od ciebie wymaga — odparował sucho Sennar.

Inne ćwiczenia uważał za po prostu dziwaczne.

— Chciałbym, abyś wyciągnął z tego liścia jego energię życiową, o tak. — Sennar złapał liść, położył go na środku własnej dłoni i przykrył drugą, po czym na chwilę zmarszczył brwi. Kiedy otworzył dłonie, z jednej strony znajdował się suchy liść, a z drugiej błyszczące zielone światło.

Lonerinowi przypominało to pewne zakazane czary, których się uczył, i to go zaniepokoiło.

Sennar zauważył to.

— Nie udawaj cnotliwego. Nawet najczystszym może zdarzyć się użycie tego typu środków. Tak czy inaczej, to nie jest Zakazana Magia.

Sennar zawsze był taki. Szorstki i gburowaty, dysponujący bardzo niewielką dozą cierpliwości.

— Przykro mi, że nie jestem taki bystry, jak byście sobie tego życzyli — powiedział pewnego wieczoru Lonerin.

— Właśnie. Niestety, los dał mi w ręce ucznia dość powolnego — odpowiedział Sennar z widocznym zamiarem upokorzenia go.

Jednak Lonerin nie przejął się tym. Podziw, jaki żywił dla tego człowieka, był niezmierzony. Zawsze był jego wzorem, bohaterem. Był gotowy nawet pozwalać mu się źle traktować, bo zdawał sobie sprawę z otchłani cierpienia, z jakiej wychodził.

Poza tym teraz już wkroczyli na terytorium, którego Sennar nie widział przez czterdzieści lat. Lonerin zastanawiał się, co starzec czuje na ten widok. Tu wypisana była jego historia, a przede wszystkim tu dopełniło się przeznaczenie Nihal. Te miejsca mówiły. Był tu wielki step, który Nihal, Sennar i Soana przemierzyli, uciekając po ataku na Salazar. Nihal uratowała się wtedy przez czysty łut szczęścia. A poza tym była tu Puszcza, ledwo widoczna na horyzoncie, gdzie niegdyś przechowywano ostatni kamień, który należało włożyć do talizmanu władzy, kamień z Krainy Wiatru.

Lonerin kontemplował twarz Sennara i spodziewał się zobaczyć na niej jakąś emocję, wspomnienia czy choćby żal. Jednak jego pokreślone zmarszczkami oblicze wciąż stanowiło nieprzeniknioną maskę.

Pozostawili Oarfa pod dozorem w jednym z punktów granicznych i kontynuowali podróż konno, przykryci długimi płaszczami. Prawie cały step na północ od Krainy Wiatru kontrolowała już Rada Wód, ale większość terytorium znajdowała się jeszcze w rękach Dohora i jego sprzymierzeńców.

— Stary kupiec i jego młody uczeń, któż miałby zwrócić uwagę na taką parę! — powiedział Sennar, tłumacząc mu, jak mają się od tej chwili zachowywać.

Lonerin uchwycił lekki błysk w nadzwyczaj jasnych oczach swojego towarzysza podróży i sądził, że domyśla się jego powodu. Sennar użył już podobnego przebrania wiele lat wcześniej. Było to wtedy, kiedy razem z Nihal zapuścili się w Krainę Dni i zboczyli z drogi, aby udać się do Seferdi.

Być może dla niego był to początek jedynego możliwego wyzwolenia po latach spędzonych na milczącym rozpamiętywaniu koszmarów przeszłości. Lonerin miał nadzieję, że z uwagi na bliskość tych miejsc czarodziej stopniowo stanie się bardziej rozmowny, ale była to jedyna chwila, kiedy Sennar dał się ponieść. Poza tym ani jednego komentarza, żadnego westchnienia.

Kiedy na horyzoncie pojawił się Salazar, stanęli o kilka mil od miasta. To stary czarodziej zatrzymał się jako pierwszy. Z miną stratega przez długie minuty obserwował w milczeniu mury. Potem nonszalancko popędził konia.

— Jedźmy. Musimy zacząć od domu Tarika.

Salazar był chaotyczny i bardzo ubogi. Wszystko się zmieniło: nie było to już miejsce, w którym rozpoczęła się historia Sennara.

Zatrzymali się w gospodzie tylko na tyle, aby zdążyć coś zjeść i pozwolić odpocząć koniom.

— Ido powiedział mi, że Tarik mieszkał w domu swojej matki.

Lonerina zdumiał pewny głos, z jakim stary czarodziej wypowiedział to imię.

Czy naprawdę już pogodził się ze śmiercią syna?

— Jeżeli tak, to musimy iść do baszty. Pójdziemy tam po południu, zgadzasz się? Przy odrobinie szczęścia powinniśmy znaleźć wolną drogę.

Lonerin nie mógł się powstrzymać, aby nie spojrzeć na niego przeciągle, na co stary czarodziej odpowiedział pytającym wzrokiem.

— No co?

Chłopak opuścił oczy.

— Nic, nic. Zgadzam się.

Sennar nie zadawał więcej pytań i młodzieniec skoncentrował się na własnym kuflu z piwem, przesuwając palcem po krawędzi.

Chciałby wypełnić dystans, jaki między nimi istniał, ale wyglądało na to, że Sennar nie ma zamiaru mu w tym pomóc. Szybko jadł swoją zupę, zanurzając i wyciągając łyżkę prawie z gniewem.

Powoli weszli do baszty. Schody prowadzące z jednego piętra na drugie były poprzerywane i Sennarowi, wspomagającemu się kijem, trudno było tędy przejść. Kiedy tylko przekroczyli bramę wejściową, jego wzrok stracił gdzieś swoją pewność siebie. Oczy zasnuły się mgłą, a spojrzenie zaczęło błąkać się po głazach poczerniałych od dymu dawnego pożaru. Lonerin poczuł, że coś ściska go w gardle.

— Podaj mi ramię, ta przeklęta noga we wszystkim mi przeszkadza — powiedział do niego Sennar z irytacją, a on chętnie mu pomógł. Uchwyt dłoni starca na jego ramieniu początkowo wydawał mu się żelazny jak zawsze. Tak naprawdę jednak Sennar uczepił się go prawie rozpaczliwie, a Lonerin wyczul to po lekkim drżeniu jego kościstych palców.

— Tarik mieszkał nad bramą, musimy pójść tędy — rzekł czarodziej, obierając boczny korytarz. — Famminowie tamtego dnia przybyli szybko, bo znali ten skrót. To droga, której sam używałem, kiedy przychodziłem do Nihal.

Potem przyśpieszył kroku, porzucając nagle ramię Lonerina. Nawet jego laska nie dotykała już teraz ziemi, a dłoń szukała oparcia w murze. Lonerin szybko poszedł za nim.

— Livon, przybrany ojciec Nihal, wybrał lokalizację zaraz nad bramą z wygody. W domu mieścił się jego sklep z bronią, więc bliskość wejścia do wieży była dla kupca bardzo korzystna. A jednak ta decyzja okazała się śmiertelna w skutkach.

Sennar szedł gorączkowo, zręcznie przechodząc przez zagradzające drogę głazy i rozpadliny w posadzce. Wyglądał, jak gdyby odzyskał całą siłę i zwinność młodości, i nawet noga, którą bezwładnie za sobą powłóczył, nie wydawała się już ciężarem. Lonerin widział jego plecy oświetlane w regularnych odstępach przez przebijające przez okna i szpary w murach światło. Jednocześnie jego głos był coraz donośniejszy, a słowa coraz szybsze.

— A tutaj, tutaj Nihal przychodziła bawić się ze swoimi przyjaciółmi, wśród glinianych dzbanów oferowanych przez kupców i kramów pełnych owoców. — Odwrócił się do młodzieńca z rozpalonymi oczami. — Tutaj mieszkało mnóstwo ludzi, nie było tak jak teraz!

Wydawało się, że nagle wraca do przeszłości: teraz widział Salazar swojej młodości, Salazar Nihal i złotego wieku, owego okresu, kiedy Aster nie podbił jeszcze Krainy Wiatru.

— Zwolnijcie trochę, proszę was — próbował go powstrzymać Lonerin, ale Sennar nie słuchał, pogrążony we własnych wspomnieniach. Jeszcze jeden zakręt i Lonerin stracił go z oczu.

A niech to.

Przyśpieszył kroku, podążając za dźwiękiem jego głosu. Potem — cisza. Nagła i głęboka.

— Gdzie jesteście?

Minął róg korytarza i zobaczył go. Nieruchomy. Otoczony ramą otwartych drzwi, za którymi panował melancholijny półcień. Lonerin zwolnił, świadomy tego, co się działo. Po raz pierwszy widział dom Nihal, czy raczej dom Tarika. Ido opisał go Radzie Wód z bogactwem szczegółów, a jednak nie był w stanie w pełni przekazać mrożącego krew w żyłach wyglądu tego miejsca, gdzie czas zatrzymał się w momencie, kiedy to wszystko się stało. Przez drzwi można było dostrzec dość obszerny pokój, którego zawartość została całkowicie powywracana do góry nogami. Na ziemi połamane meble, odłamki szkła, wszędzie krew. Na drewnianej podłodze widniały wielkie plamy, a niewyraźne ślady prowadziły do drzwi. Lonerin nie wiedział, co powiedzieć, jakich słów użyć, ale Sennar go uprzedził. Pochylił głowę, potrząsnął nią lekko, po czym utkwił w jego twarzy zdecydowany wzrok.

— Podzielmy się. Ty przeszukaj kuchnię, a ja pójdę do sypialni. Wiesz, jak wygląda talizman?

Lonerin nie był w stanie odpowiedzieć. Spojrzał na Sennara zasmucony i zrobił to z taką intensywnością, że czarodziej się zirytował.

— Nie stój jak osłupiały i nie gap się na mnie! Mamy mało czasu. No więc co, wiesz?

— Tak, czytałem o nim — odpowiedział cicho Lonerin.

— No to idź go szukać.

Sennar szybko wszedł do środka i depcząc po odłamkach, wsunął się do sypialni.

Lonerin podążył za nim chwilę później, niepewnym krokiem. Dziwnie się czuł, wchodząc tam. W tym miejscu pachniało Gildią. Gdziekolwiek się pojawiła, Sekta Zabójców zawsze pozostawiała za sobą aurę śmierci i rozpaczy. Młodzieniec okrążył największą plamę krwi, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie sposób się tam poruszać, nie depcząc rozsianych po podłodze zaschniętych kałuż. Przygaszony i zakurzony kolor krwi przywiódł mu na myśl niezatarte wspomnienie ciała jego matki leżącego pośród innych zmasakrowanych przez Gildię trupów. Gniew owładnął nim niespodziewanie, jak zawsze. Choćby nie wiem jak pędził, nienawiść zawsze była szybsza niż każda ucieczka, jak nieprzyjaciel, którego nie można się pozbyć.

Zamknął oczy, starając się odzyskać przytomność umysłu. Z drugiego pokoju dobiegały go odgłosy otwieranych drzwiczek, przesuwanych skrzyń i przestawianych przedmiotów. Ponownie rozejrzał się wokół, starając się przywołać obraz talizmanu, którego miał szukać: był to złoty medalion z wielkim okiem w środku i otaczającymi go ośmioma zagłębieniami, goszczącymi osiem kamieni w różnych kolorach. Na miejscu tęczówki znajdował się mieniący się wszystkimi barwami kamień — ten, który Nihal rozbiła w Nieznanych Krainach, kiedy postanowiła poświęcić życie dla swojego męża i syna.

Lonerin zaczął od przejrzenia warstwy połamanych kawałków drewna i potłuczonego szkła. Potem zaczął szperać wśród niewielu stojących jeszcze mebli, a nawet w palenisku, na wypadek, gdyby kryły się tam sekretne nisze. Czuł się kimś w rodzaju złodzieja, kiedy wsuwał dłonie w głąb tych ścian.

Ciekawe, czy Dubhe kiedykolwiek się tak czuła, kiedy kradła w czyimś domu? — zaczął się zastanawiać i obraz dziewczyny zawładnął jego umysłem wbrew jego woli. Ta rana wciąż się nie zabliźniała. A może była to już tylko duma, upokorzenie, że został tak okrutnie odepchnięty. W jego myślach wszystko się mieszało: miłość i przywiązanie, przyjaźń i nienawiść. Nawet twarze kobiet jego życia nakładały się na siebie: Dubhe i Theana; a wśród nich kilka niewyraźnych obrazów jego matki.

Gdzie mogą teraz być?

Lonerin zaczął badać ściany, opukując każdą cegłę. Wszystkie jednak wydawały się solidnie umocowane. Podniósł oderwane drewniane deski podłogi, aby pod nie zajrzeć: nic.

W którymś momencie hałas z pokoju obok stał się ogłuszający i dał się słyszeć krzyk. Natychmiast tam pobiegł, ale kiedy tylko zajrzał, zatrzymał się w progu. Zobaczył Sennara na ziemi, pośród stosów ubrań. Pewnie opróżnił całą skrzynię, a potem przewrócił ją na bok ze złości. Teraz klęczał z pięściami zaciśniętymi na poplamionej krwią pościeli, a jego twarz wykrzywiał straszliwy grymas.

— Nie ma, do diabła, nie ma! — krzyczał, patrząc z rozpaczą na Lonerina, z policzkami porysowanymi łzami. Spróbował wstać, ale noga ugięła się pod nim i znowu padł na kolana. — Do diabła! — huknął.

Jego głos przypominał ryk, ale szybko przeszedł w coś w rodzaju głuchego skowytu. Sennar zanurzył głowę w pościeli.

Lonerin podszedł blisko, prawie na palcach. Pochylił się i delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. Tamten odwrócił się gwałtownie i go objął. Młodzieniec był oszołomiony tym nagłym i nieoczekiwanym gestem.

— Tu było jego życie, rozumiesz? Umarł na tym łóżku, a mnie przy tym nie było! Tego dnia był przy nim Ido, a nie jego ojciec. Nawet nie miałem okazji, żeby mu powiedzieć, ile mnie kosztowało, aby pozwolić mu odejść w taki sposób... Nigdy mu nie powiedziałem, jak bardzo za nim tęskniłem! Nie mogłem poprosić go o przebaczenie ani przeprosić za to, że dałem umrzeć naszej Nihal, nic nie zrobiwszy!

Lonerin poczuł, jak szczypią go oczy, i niespodziewanie zobaczył obraz swojej matki, w rozpaczy biegnącej do świątyni Thenaara, aby ofiarować własne życie w zamian za jego. Zrozumiał, jaki ból musiał ją przeszywać, jakie nieskończone cierpienie musiało popchnąć ją do tego kroku. Nie był w stanie nic powiedzieć, nie istniały słowa odpowiednie do takiej sytuacji, nie mogło być żadnego pocieszenia wobec czegoś tak pozbawionego sensu jak śmierć dziecka.

Pozostał w bezruchu, ściskając mocno ramiona starego czarodzieja.

Lonerin wyprowadził go z wieży. Po tamtej jednej chwili załamania Sennar znów był taki jak zawsze. Ze złością osuszył łzy z twarzy, starając się zachować godność, ale jego ciało było jeszcze umęczone, doświadczone wysiłkiem ekshumowania od lat pogrzebanych win.

— Znalazłeś coś? — spytał go, opierając się o ścianę w bocznym zaułku.

Lonerin potrząsnął głową ze smutkiem.

— Nie było go tam — powiedział Sennar, patrząc w górę. — Albo może był i go zabrali. Dom był pełen sprzętów i codziennych ubrań, ale nie było tam nic, co mogłoby zostać sprzedane dla zysku.

— Sądzicie, że zabrano stamtąd cenniejsze przedmioty?

Sennar przytaknął.

— Tarik wziął ze sobą broń swojej matki.

Lonerin przypomniał sobie miecz Nihal z czarnego kryształu, opisany we wszystkich książkach jako przedmiot o nieocenionej wartości. Być może Sennar miał rację, sama tak wyrzeźbiona rękojeść musiała być warta majątek.

Stary czarodziej oderwał plecy od ściany.

— Musimy znaleźć tego, kto zajmował się morderstwem, tego, kto prowadził dochodzenie i kto ostatecznie zajął się ciałami.

Ruszył drogą prowadzącą ku centrum miasta, ledwo dostrzegalnie kulejąc.

Lonerin długo za nim patrzył, po czym zebrał się na odwagę.

— Ja sądzę, że on wiedział.

Sennar odwrócił się.

— Tarik wiedział, jak bardzo go kochaliście, wiedział wszystko. I on też was głęboko kochał.

Błysk rozczulenia przemknął przez oczy czarodzieja. Nic nie powiedział; ograniczył się do krótkiego spojrzenia na Lonerina, po czym podjął wędrówkę.

— Ten gnom przybiegł zaaferowany i od razu zaprowadził mnie do tego człowieka. Zrobiłem, co w mojej mocy, aby go ocalić, ale było już za późno.

Kapłan, który leczył Tarika, był w raczej kiepskiej formie: jego tunika była w wielu miejscach pocerowana, a spojrzenie przypominało wzrok zranionego zwierzęcia. Nie mógł być bardzo stary, przynajmniej sądząc po głosie i sposobie, w jaki mówił, ale źle wyglądał jak na swój wiek. Lonerin i Sennar siedzieli przed nim w gospodzie w Salazarze, otoczeni gęstą zasłoną z dymu wydobywającego się ze zbyt wielu fajek oraz zapachem piwa.

— Kobieta już nie żyła — dodał kapłan — a rany mężczyzny były zbyt poważne, aby je można było uleczyć. Następnego ranka, kiedy wróciłem, już nie żył. Obiecałem gnomowi, że zajmę się ciałami, i tak też uczyniłem.

Lonerin zauważył, że przez dłonie Sennara cały czas przebiegało ledwo dostrzegalne drżenie.

— Pochowałeś ich? — spytał czarodziej bezbarwnym głosem.

Kapłan przytaknął z wahaniem.

— Zrobiłem to następnego dnia. Trzymali się bardzo na uboczu i naprawdę niewiele osób ich znało. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale ponieważ nie znalazłem nikogo, kto chciałby zorganizować pogrzeb, sam się tym zająłem. Podczas ceremonii było obecnych jakieś dziesięć osób.

— Gdzie? — spytał Sennar. Kapłan spojrzał na niego, nie rozumiejąc. — Gdzie ich pochowałeś? — uściślił czarodziej.

— Na cmentarzu poza murami. Sam wyryłem płyty nagrobne. Pochowałem ich jedno obok drugiego. Znaliście ich?

— Nie — odpowiedział pośpiesznie Lonerin. Następnie ponaglił go: — Czy przeprowadzono dochodzenie? A co się stało z ich rzeczami?

Wzrok kapłana błąkał się od jednego czarodzieja do drugiego. Bał się, to było widać, i ważył słowa. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zastanawiał się, skąd to przesłuchanie i kim jest ta dwójka.

— Nie było nic szczególnego do wyjaśniania. Włamanie zakończone tragedią, przynajmniej tak orzekł wysłannik starca. Jeżeli zaś chodzi o rzeczy, to nie było nikogo, kto mógłby je wziąć. W końcu przyjaciół mieli bardzo niewielu, a krewnych, tu w Salazarze, żadnych. Ona nie pochodziła z Krainy Wiatru i nikt nie potrafił nam powiedzieć, skąd wywodzili się jej rodzice. A z kolei jego rodzice... — uczynił niejasny gest dłonią.

Palce Sennara zacisnęły się, a kostki stały się białe.

— A zatem? — ciągnął Lonerin.

— A zatem nic. Sprzedaliśmy wszystko, co mogło zostać sprzedane. Ale bielizna, meble i reszta sprzętów jeszcze tam są. Kto mógłby chcieć ubrania osób tak brutalnie zamordowanych?

— Kto zajął się sprzedażą? — spytał Sennar.

— Molio, kupiec mieszkający na pierwszym piętrze wieży. To on wszystko wziął, myślę, że nawet coś sprzedał. Nie znam go dobrze, ale jego sklep jest raczej słynny: naprawdę można tam znaleźć wszystko.

Lonerin oparł się o krzesło. Zaczynało się naprawdę źle. Rzeczy Tarika mogły być wszędzie.

— Dziękuję ci, bardzo nam pomogłeś — powiedział z westchnieniem i wydawało się, że kapłan się rozluźnił.

— Powiedzcie mi prawdę, czy oni coś przeskrobali? Wiecie, ten gnom odszedł w pośpiechu, nie mówiąc nawet, kim jest... A poza tym sposób, w jaki zostali zabici... Pomijając oficjalną wersję, zawsze uważałem, że kryje się za tym coś podejrzanego.

Sennar rzucił mu karcące spojrzenie i kapłan skulił się na ławce.

— Chciałem tylko wiedzieć...

— Nie, nie. Jesteśmy kolekcjonerami — wyjaśnił pośpiesznie Lonerin. — Wiedzieliśmy, że ten człowiek posiada kilka ciekawych przedmiotów, głównie broń, którą z przyjemnością byśmy kupili. Kiedy do niego przybyliśmy, okazało się, że nie żyje.

— Rozumiem — skomentował niepewnie kapłan.

Lonerin i Sennar zapłacili za jego piwo, po czym w milczeniu wyszli z gospody.

Wynajęli na noc pokój w szynku na peryferiach. Obaj byli wykończeni, a Sennar z pewnością nie był w stanie iść od razu do kupca.

I tak czuł, że musi zrobić coś jeszcze.

— Gdzie znajduje się cmentarz? — spytał szynkarki. Pamiętał starą nekropolię, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa została już wchłonięta przez miasto.

— Na zachód, jakieś pół mili za zabudowaniami. Nie możecie się pomylić, jest otoczony wysokim czarnym murem.

Sennar odwrócił się do Lonerina.

— Tam muszę pójść sam.

Młody czarodziej spojrzał na niego z troską.

— Jesteście zmęczeni, a stąd będą to co najmniej dwie mile...

Sennar uciszył go gestem.

— Dam radę. Nie doceniasz mnie.

Zanurzył się w chaos miasta z bolącą nogą, ale przede wszystkim z sercem przygniecionym tym, co zobaczył. Wciąż dręczył go obraz domu Tarika zbrukanego przez niegodziwych morderców. Prawie widział swojego syna leżącego w tym łóżku, oddychającego z trudem, kiedy Ido trzymał go za rękę. Ido, a nie on.

Wiedział, że nie ma co tracić czasu na żale. Wiedział, że musi całkowicie skoncentrować się na misji, bo Nihal kochała Świat Wynurzony, a jego syn spędził w nim swoje krótkie życie. Wyłącznie dla tych powodów warto było go ocalić. Ale jak mógł zapomnieć?

Domy stopniowo zaczęły rzednąć, a czarny mur, o którym mu powiedziano, wkrótce pojawił się przed jego oczami, niezmierzony i majestatyczny, ostateczny jak śmierć. Sennar przeszedł przez próg z urywanym oddechem. Był poruszony, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Słońce zaraz miało schować się za wysokie ogrodzenie i rzucało do wnętrza długie, ciemne cienie.

Czarodziej powoli poruszał się po alejkach, wśród puszczy nagrobków. Czuł się jak w jakimś melancholijnym ogrodzie, gdzie każdemu życiu odpowiadał anonimowy kamień.

Nieuważnie czytał imiona. Były tu całe rodziny. Zapytał kopiącego grób mężczyznę, gdzie może znaleźć mogiłę Tarika. Ten popatrzył na niego tak, jak patrzy się na byle starca, i niechętnie wskazał mu miejsce, gdzie miał się skierować. Nikt w Świecie Wynurzonym nie wiedział już, kim jest; z pewnością pamiętali o nim i o Nihal, czego dowodem były liczne posągi wznoszące się na skrzyżowaniach i placach, ale nikt nie był w stanie rozpoznać w tym starszym mężczyźnie bohatera, który uratował cały świat.

Zbliżał się na miejsce coraz wolniejszym krokiem, aż wreszcie się zatrzymał. Dwie płyty, żadnego kwiatka. Ślad niedawno poruszonej ziemi. Zresztą nie minęły jeszcze nawet trzy miesiące. Ich życie upłynęło w tym miejscu ulotnie i w milczeniu, i teraz nikt ich nie odwiedzał.

Wykończony Sennar padł na kolana. Talya i Tarik. Ciekawe, jaka była Talya. Nie potrafił wyobrazić sobie, jaki typ kobiet mógł się podobać jego synowi. Pamiętał go jeszcze jako młokosa, a jednak już wtedy był gotowy, aby podjąć decyzję o kapitalnym znaczeniu dla swojego życia. Ciekawe, jakim mężczyzną został, czy był do niego podobny, czy też raczej przypominał twarz matki. Ciekawe, czym się zajmował, czy był szczęśliwy, czy kiedy umierał, żałował czegoś, albo czy przynajmniej w części zrealizował swoje pragnienia.

— Ja nie — wymamrotał. — Zbyt krótko cieszyłem się tym, co miałem, a po śmierci twojej matki straciłem wszystko. Nawet ciebie.

Tu, pod ziemią, leży nieznajomy, osoba, której nie znam. Gdybym teraz zobaczył, jak przechodzi, nawet bym go nie rozpoznał — pomyślał. Ta świadomość odebrała mu oddech.

— Przykro mi, że mnie nie było, mój synu — powiedział drżącym głosem, wpatrując się w poruszoną ziemię. — To ty miałeś rację, teraz jasno to rozumiem. Być może jest już za późno, ale chcę to naprawić. Te ostatnie lata, które mi pozostały, pragnę spożytkować na zrealizowanie twoich marzeń. Widzisz? Wróciłem do walki i jeszcze w coś wierzę. To tego ode mnie chciałeś.

Poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu, ale odpędził je. Był już zmęczony nawet płaczem.

— Twój syn jest bezpieczny razem z Idem i osobą, która niezwykle pomogła mi w przeszłości. Przysięgam ci, że nie pozwolę, aby stało mu się coś złego. To jedyne, co mi pozostało, i będę tego chronił.

Oparł dłoń na zimnej ziemi w ostatnim pożegnaniu. Tarik odszedł, na zawsze. Był krótki okres, kiedy mógł przyciągnąć go do siebie z powrotem, ale wolał pozwolić mu odejść. Być może teraz tak samo postępował z Sanem. Westchnął. Przeżył już wystarczająco dużo, aby wiedzieć, że nie ma wyborów słusznych lub błędnych. Życie w końcu i tak zawsze prowadzi nas tam, dokąd chce.

Teraz nadszedł czas, aby znowu walczyć: był to winien pamięci syna i pamięci Nihal.

Z trudem wstał, odwrócił się i ruszył do wyjścia.

7. Dwójka zabójców

Karva była wioską, jakich w Krainie Słońca wiele, a przynajmniej do takich należała w przeszłości. Zwykłe domy z wielkich kamieni, zwyczajne, przecinające się pod kątem prostym ulice i spokojny chaos, będący znakiem rozpoznawczym rodzinnej ziemi Dubhe. O niecałą milę od murów wyrosło jednak olbrzymie wojskowe obozowisko i to zmieniło wszystko. Miasto wypełnione było żołnierzami, którzy napłynęli tam ze wszystkich ziem znajdujących się w rękach Dohora. Wyglądało na to, że mieszkańcy z trudem znoszą ich prostackie krzyki oraz zuchwały i wulgarny sposób, w jaki zwracali się do kelnerek w oberżach i kupców na ulicach. Z kolei na obrzeżach obozu tłoczyli się uchodźcy podążający za armią w poszukiwaniu ciepłego posiłku lub jakiejkolwiek pracy. Widowisko to przypomniało Dubhe Makrat; było tak, jak gdyby wojna powoli przemieniała oblicze Krainy Słońca, przekształcając każde miasto w punkt straży przedniej.

Przyglądała się Learchosowi: wydawał się w jakiś sposób zaniepokojony. Powiedziała sobie, że nie powinno jej to obchodzić. Dotarły do końca swojej podróży z księciem i dobrze się składało. Przebywanie blisko tego młodzieńca nie działało na nią korzystnie, chociaż nie była w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Dotarli do obozu. Strażnicy przy wejściu pochylili się w ukłonie, ale Learchos przeszedł między nimi, nie obdarzając ich nawet spojrzeniem, a następnie zwrócił się do jednego z przechodzących żołnierzy.

— Szukam Forry.

Na dźwięk tego imienia Dubhe poczuła, jak dreszcz przebiega jej po plecach z góry na dół. Forra był najwierniejszym namiestnikiem Dohora, mężczyzną, który dokonał rzezi buntowników w Krainie Wiatru razem z Learchosem, wiele lat temu, kiedy sama była tego świadkiem. To on zlecił jej kradzież, podczas której nałożono na nią klątwę. Przez moment ogarnęła ją panika, po chwili jednak wzięła głęboki oddech. Podczas tych kilku razy, kiedy z nim rozmawiała, miała zakrytą twarz; nie było możliwości, aby ją rozpoznał.

— W głównym namiocie, panie, w głębi tej alejki.

Learchos ruszył tam szybkim krokiem. Kiedy dotarli do brzegu wielkiego namiotu, Dubhe zatrzymała się i przytrzymała Theanę za nadgarstek. Książę musiał wyczuć ich wahanie, bo się odwrócił.

— Wejdźcie ze mną. Mam zamiar mu was powierzyć.

Tego tylko brakowało. Dubhe ograniczyła się do kiwnięcia głową.

Namiot był wyposażony z przesadnym luksusem. Wszędzie leżały poduszki, a znajdujące się w rogu łóżko polowe pod względem wspaniałości w niczym nie ustępowało łożu królewskiemu. Z boku, na masywnym składanym stole niemal całkowicie przykrytym różnymi gatunkami owoców, stał srebrny dzbanek. Forra siedział w głębi na kunsztownie rzeźbionym krześle z wysokim oparciem. Miał nagi tors i pokazywał potężną muskulaturę, pełną niesamowitego wigoru, jeśli wziąć pod uwagę, że pięćdziesiątkę przekroczył już jakiś czas temu. Stojąca za nim smukła kobieta o fascynującej urodzie obmywała jego ramiona gąbką, masując mu jednocześnie kark.

Dubhe nie mogła powstrzymać drżenia. Widok jego okrutnej twarzy, teraz wyrażającej coś w rodzaju cichej ekstazy, napełnił jej ciało niepohamowaną wściekłością. To on wciągnął ją w pułapkę, to on zrealizował plan Dohora, skazując ją na zawsze. Symbol na jej ramieniu zawibrował, a Bestia podniosła głośny lament, który przetoczył się przez jej mózg. Zamknęła oczy, aby się uspokoić, ale wiedziała, że żądza krwi, którą teraz poczuła, nie była wyłącznie dziełem klątwy.

Learchos uklęknął. Theana błyskawicznie poszła w jego ślady, a za nią Dubhe.

— Wuju...

— Ach, jesteś! — wykrzyknął Forra, otwierając oczy i brutalnie odsuwając usługującą mu kobietę. — Mój ulubiony siostrzeniec. — Jego śmiech brzmiał jak prawdziwy grzmot. — Wstawaj, wstawaj: dopóki nikt nie dowiedzie czegoś innego, to ty jesteś księciem.

Learchos wypełnił polecenie z opuszczoną głową. Forra żywo poklepał go po plecach, po czym obdarzył dwuznacznym spojrzeniem dziewczęta.

— A to kto?

Podszedł do nich, nie czekając na odpowiedź. Złapał obie za ramiona, zmuszając, aby powstały, i przyjrzał im się z uwagą, lekko dotykając ich ciał wielkimi dłońmi pokrytymi odciskami.

— Całkiem niezły łup wojenny, co? Zwłaszcza ta tutaj — powiedział, wskazując na Dubhe i kwitując to nowym wybuchem prostackiego śmiechu. — Nie uważałem cię za typa, który by się zajmował takimi rzeczami... To oczywiście nic złego, wręcz przeciwnie. Cieszę się, że wreszcie zaczynasz korzystać z rozkoszy życia.

Learchos pozostał niewzruszony.

— Znalazłem je na targu niewolników w Selvie i kupiłem. To siostry, młodsza z nich zna się również nieco na sztuce kapłańskiej.

Dubhe podziękowała w myślach Theanie, że zadbała o zakup koszul z długimi rękawami, przykrywającymi symbol, jaki miała na ramieniu. Istniało ryzyko, że Forra mógłby go rozpoznać.

— To mnie nie obchodzi, to tobie mają się podobać — odparł, rozsiadając się ponownie i dając znak kobiecie, aby podjęła masaż. — Pozwolę sobie jednak zauważyć, że mój gust jest lepszy niż twój... — dodał, zerkając na służącą za swoimi plecami.

— Chciałbym dać im pracę.

Forra spojrzał na niego pytająco.

— Zostaw je tutaj, oddziały na pewno je docenią.

— Nie. Chcę, żeby zaprowadzono je do Makratu, do mojego ojca.

Jego wuj siedział przez kilka chwil bez ruchu. Potem uśmiechnął się ironicznie.

— To niesamowite, jak pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Minęły lata, odkąd zacząłem cię szkolić, a ty wciąż pozostajesz tym samym naiwniakiem.

Learchos pozostał nieruchomo na swoim miejscu, z pokorą przyjmując obelgę.

— Kupiłem je, prawnie należą do mnie. Mogę z nimi zrobić, co zechcę.

Forra machnął niedbale ręką.

— Rób jak uważasz, każdy ma swoje rozrywki. — Po krótkiej przerwie dorzucił: — Wiesz, że twojemu ojcu to się nie spodoba, prawda?

Learchos patrzył w ziemię, zaciskając pięści.

— Wiele już mu piwa nawarzyłeś, a to może nawet nie jest najgorsze. Tak czy inaczej porozmawiamy o tym później w cztery oczy. — Forra spojrzał spod oka na dziewczyny. — Dla dwóch pomywaczek z pewnością znajdzie się miejsce na dworze, chociaż ja dla takiej pary dziewczynek miałbym lepsze zastosowanie.

— Są pod moją opieką — powtórzył Learchos.

— Zgoda, zgoda — odpowiedział jego wuj ze znudzoną miną. — Teraz jednak chcę porozmawiać z tobą na osobności.

Stojąca za nim kobieta odłożyła delikatnie gąbkę i podeszła do dziewcząt.

— Chodźcie za mną — powiedziała tylko.

Forra ubrał się powoli.

— Pomóż mi — nakazał bezczelnie i Learchos usłuchał. Kawałek po kawałku wkładał mu zbroję, delikatnie splatając wiązania. Przez wiele lat każdego dnia spełniał ten obowiązek na każdym polu bitwy, które razem przemierzyli.

Mężczyzna patrzy na niego nieruchomo, z drżeniem. To starzec, a jego oczy wypełnione są strachem. Gdyby mógł, błagałby o litość, ale przerażenie odjęło mu mowę. Learchos czuje, jak rękojeść miecza ślizga się w jego dłoni, pokrytej lodowatym potem.

Forra stoi za nim i przygląda się. „No, dalej” — mówi.

Już drugi raz wydaje mu ten rozkaz, a jego glos jest coraz bardziej poirytowany. Jest jego nauczycielem już od dwóch miesięcy, a Learchos ma dopiero trzynaście lat. Do tej pory był przekonany, że nie ma nikogo bardziej nieustępliwego i straszliwego od jego ojca. Lata spędził, starając się spełnić jego oczekiwania, do ostatnich sił ćwicząc się we władaniu mieczem, próbując wzmocnić swoje wątłe ciało, aby wymodelować je zgodnie z potrzebami sztuki wojennej. Ale on nigdy nie uśmiechnął się do niego, nigdy nie okazał najmniejszej choćby aprobaty.

— Jesteś słaby — powtarzał mu zawsze ostrym głosem. Słowa lodowate niczym topór.

Jego matka nie istnieje, widuje ją tylko wtedy, kiedy uczestniczy w najważniejszych oficjalnych ceremoniach. Resztę czasu spędza jak pustelnica w swoim pokoju, gdzie z własnej woli zamknęła się wiele lat wcześniej. Nigdy nie udało mu się z nią porozmawiać ani jej dotknąć. To kobieta nieprzystępna, prawie obca. W tamtych czasach Forra, jego wuj, jest odległym mitem, olbrzymim i niezwykle silnym mężczyzną, do którego nigdy się nie zbliżył.

Potem, pewnego dnia, ojcowska decyzja.

— Pójdziesz walczyć na froncie w Krainie Wiatru razem z twoim wujem. Czas, abyś przyswoił sobie metody walki i naprawdę przyuczył się do wojny.

Na te słowa Volco, jego ordynans, zaprotestował:

— Mój panie, to jeszcze dziecko...

— Kiedy ja wstąpiłem do Akademii, byłem od niego o rok młodszy.

— Ale wojna...

— To ja jestem królem i ja decyduję, co jest najlepsze dla mojego syna!

I tak Forra został jego nauczycielem, a Learchos zaczął podążać za nim na wszystkie pola bitwy. Zawsze ze zbyt ciężką zbroją, zawsze wymachując mieczem bez poczucia, że naprawdę do niego należy.

Od tamtej pory tylko krew, odcięte kończyny, odór porozrywanych walkami pól. I on zawsze w środku, zawsze za tym wujem, gotowym w każdej chwili podjudzać go do zemsty.

Nie boją się, że może zostać ranny, że może zginąć. Wysyłają go w tłum, jak zwykłego piechura. Do tej pory ratowali go niektórzy jego towarzysze broni. Podczas walki zostają u jego boku, zabijają za niego. Dwa miesiące i wciąż może powiedzieć, że nikogo nie zabił.

Learchos wie, że w ten sposób nie zadowoli swojego ojca. Wie, że pragnie on, aby jego syn był bezlitosny jak zabójca. Chłopiec ma trzynaście lat, ale jest świadomy, że królestwa opierają się na fundamentach z trupów oraz żyłach, w których płynie krew tysięcy ludzi. Ale nie daje rady. Nie chce.

Forra karze go za każde uchybienie. Pięćdziesiąt uderzeń szpicrutą, z których każde otwiera na jego plecach drogę strużkom krwi.

— Masz być zawsze pierwszy w bitwie, rozumiesz?

To niekończąca się śpiewka, która przenika jego umysł z tą samą gwałtownością, z jaką pejcz przecina mu ciało. I wreszcie tamten dzień.

— Dzisiaj będziemy zabijać buntowników. Chcę, żebyś przy tym był.

Learchos pochylił głowę. Nie pierwszy raz jest obecny podczas egzekucji. W ciągu tych pięciu miesięcy było ich już wiele, ale jeszcze się nie przyzwyczaił. Zawsze, kiedy miecz opada, zamyka oczy, i w tym momencie ryk tłumu zadaje mu ostatnią, bolesną mękę. Nie ma jednak wyboru. Bez słowa idzie za Forrą w ustalone miejsce.

Miecz nieubłaganie opada na piątkę nieszczęśników. Pozostaje ostatni, starzec.

— Tego sam zabijesz.

Słowa jego wuja przerażająco rozbrzmiewają w powietrzu.

— Ale ja...

— Dopóki naprawdę nie zabijesz, nigdy nie będziesz mógł być mężczyzną ani żołnierzem.

Learchos jak we śnie pozwała się zawlec na drewniany podest. Włożyli mu w dłoń miecz, którego kat używa zwykłe przy egzekucjach, ten, na którym wyrytych jest kilka ważnych wersów: „Przyjmijcie, o bogowie, duszę człowieka, którego mam zabić”.

Nie patrzy na to ostrze. Patrzy w przerażone oczy starca i czuje litość.

— Nie chcę — mruczy więc, odwracając się do Forry. Wie, że nie jest to człowiek litościwy, ale jest przekonany, że jego spojrzenie w tym momencie mogłoby rozmiękczyć nawet serce jego ojca.

— Zrób to i basta.

— Proszę was...

— No już!

Learchos czuje spojrzenie tłumu, oczekiwanie stojących wokół niego żołnierzy.

Kat popycha starca na kolana i kładzie jego głowę na pniu. Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć jak zarzynane cielę, a jego krzyki znów paraliżują dłoń księcia. Ten człowiek nic mu nie zrobił, a teraz klęczy tam, bezbronny, czekając na los, na który nie zasłużył.

— Nie, nie mogę, przykro mi — udaje mu się w końcu powiedzieć.

Kopnięcie w sam środek pleców rzuca go na ziemię. Chłód ostrza pod jego policzkiem kontrastuje z ciepłem krwi spływającej z rozcięcia, które sobie zrobił.

— Zrób to!

Krzyk Forry jest ostatecznym nakazem, któremu nie można się przeciwstawić.

Learchos płacze w milczeniu. Bierze miecz, podnosi się na nogi. Mężczyzna błaga o litość, znowu krzyczy. On nie znajduje odwagi, aby to zrobić. Wówczas Forra przyciąga go do siebie, chwyta jego ręce i zaciska na rękojeści, sprawia mu to prawie ból. I razem zamierzają się, ale Learchos sam opuszcza miecz na szyję ofiary. Nie może się zatrzymać, broń zbyt ciąży mu w dłoniach. Zaciska oczy, aby nie widzieć, on też wrzeszczy, i dokładnie od momentu, kiedy czuje, jak ciało ofiary zostaje rozcięte, wie, że już nigdy nie będzie taki sam. Ta egzekucja jest końcem jego dzieciństwa. Szpicruta.

Jedno uderzenie, pięć, dziesięć.

Learchos przyjmuje je z przyjemnością. Stara się nie pozwolić, aby wymknął mu się choć jeden jęk, uważa, że sobie na to zasłużył. Postanowił: już nigdy nie chcę zabijać. Może tylko dla Forry zrobiłby wyjątek. Chce widzieć go martwym, bez głowy, i gorąco pragnie zabić go przejętym mieczem, który zatruje jego duszę na wieki.

— Już nigdy nie ośmielisz się być płochliwy jak baba, jasne? — Forra wrzeszczy mu do ucha, a Learchos ociera sobie z ust czerwoną strużkę. Przygryzł sobie wargi do krwi, aby tylko nie dać mu satysfakcji krzykiem. Następnie patrzy na niego spod oka, buntowniczo, a jego wuj śmieje się wesoło.

— Oto wreszcie spojrzenie godne króla! Tak masz na mnie patrzeć, właśnie tak! Nic nie może ci przeszkodzić w sprawowaniu władzy! A teraz pomóż mi włożyć zbroję.

Learchos wstaje, nie potrafi odmówić. Powoli podnosi różne elementy rynsztunku, a kiedy zawiązuje sznurki, jego uszy wciąż słyszą rozdzierające wrzaski starca na miejscu straceń.

Learchos oderwał palce od ostatniego węzła, jaki zawiązał na gorsecie. Chociaż minęło już osiem lat, wszystko się powtarzało.

Forra znowu usadowił się na swoim fotelu i wbił w niego wzrok.

— Usiądź.

Learchos wziął z kąta stołek i wykonał polecenie. Złościło go to, jak bardzo wciąż jest temu człowiekowi podporządkowany.

— Twój ojciec postanowił, że masz wrócić do Makratu.

Chłopak się zdumiał. Zesłanie na misję na granicy było następstwem jego porażki z Idem, kiedy starł się z nim, ale go nie zabił. Był przekonany, że kara potrwa dłużej.

— Dlaczego, jeśli mogę spytać?

— Neor. Wybaczono mu.

Learchos wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Neor był bratem ciotecznym Dohora. Młodzieniec nie widział go od bardzo dawna, a ostatnie wspomnienie, jakie miał, pokazywało mu człowieka doświadczonego, prawie cierpiącego.

„Postaraj się wytrzymać, Learchosie, zrób to dla mnie” — powiedział mu, biorąc jego twarz w dłonie. On był wtedy jeszcze dzieckiem i nie zrozumiał. Potem jego ojciec oddał go w ręce Forry, a tamte słowa straciły znaczenie.

— Widzę, że jesteś zdziwiony — rzekł wuj z uśmiechem.

— Myślałem, że przebaczenie nigdy nie nastąpi, to wszystko.

— Wiesz, minęło już wiele lat, a teraz jego żona nie żyje.

Sybilla. Dobrze ją pamiętał: kiedy jej męża zesłano na wygnanie, to ona we wszystkim asystowała jego matce Sulanie. Opiekowała się nią z troską, informując ją o tym, co działo się w pałacu, i przekazując jej życzenia służbie.

Kiedy Sulana, jak na ironię losu, umarła na czerwoną febrę tak jak jej pierworodny syn, Sybilla postanowiła zamieszkać w jej pokoju i stopniowo ona także odsunęła się od świata. Learchos ledwo ją znał, lecz sympatia, jaką żywił dla Neora, jej męża, rozciągała się też i na nią.

— Jesteś dorosły i teraz możesz pewne rzeczy zrozumieć. Bez groźby, że coś mogłoby się stać jego żonie, Neor jest niebezpieczny. Już raz spiskował i mógłby to zrobić ponownie. Teraz jednak Jego Wysokość wielkodusznie przyjmie go na dwór, podaruje mu jakiś szlachecki tytuł i jakieś stanowisko, którym będzie mógł się chełpić, i oto zły wilk przemieni się w owieczkę.

Forra wybuchnął hałaśliwym śmiechem.

Learchos popatrzył na niego, nie uczestnicząc w jego wesołości. Neor nie był typem osoby, która pozwoliłaby się kupić, przynajmniej z tego, co pamiętał.

— Czy będzie uroczystość? — zapytał.

Jego wuj przytaknął.

— W wielkim stylu. I rodzina znowu będzie zjednoczona. Pomyśl, ja też tam będę. Rzeźnik Krainy Słońca, który idzie na ceremonię ubrany jak spod igły.

Forra z pewnością był najbliższym człowiekiem Dohora, jego prawą ręką, ale zawsze uwielbiał przedstawiać się jako ktoś spoza dworu: był synem poprzedniego króla z nieprawego łoża i wiedział, że wszystko zawdzięcza Dohorowi. Bez niego, który go przyjął, mimo iż był przyrodnim bratem Sulany, z pewnością kiepsko by skończył.

— Ty też będziesz w pierwszym rzędzie.

Learchos podniósł się, nie dodawszy ani słowa. Ukłonił się, jak już się nauczył, po czym przekroczył próg.

— Wyruszycie nazajutrz — powiedziała kobieta Theanie i Dubhe. Miała cudowną, ale lodowatą twarz: wydawało się, że wymazała z niej wszelkie emocje. — Razem z księciem — dodała.

Serce Dubhe drgnęło, ale udało jej się to ukryć.

— Jak to? — spytała, udając obojętność.

— Brat cioteczny króla otrzymał przebaczenie władcy; książę musi uczestniczyć w ceremonii. Cały dwór będzie świętować.

Kobieta wyszła cicho z namiotu, do którego je przyprowadziła, i zostawiła je same.

— Lepiej podróżować z księciem — powiedziała Theana, wzdychając. — Nie czułabym się pewnie z żadnym z tamtych mężczyzn.

Dubhe przytaknęła, ale bez przekonania. Jej samej było nieswojo właśnie razem z Learchosem. Jego bliskość wywoływała w niej dziwne uczucia, których nie potrafiła rozszyfrować: przyciągania i odpychania jednocześnie.

Z drugiej strony nie było innych dróg, a nawet był to jedyny sposób, aby otrzymać pewne miejsce na dworze, co zapewniłoby jej minimum swobody działania, której potrzebowała. Dlatego starała się nie myśleć o niczym z wyjątkiem misji.

Mimo to jednak tej nocy długo męczyła się, zanim udało jej się usnąć.

Następnego dnia wyruszyli w podróż przez lasy w kierunku Makratu. Znowu byli we trójkę, ponieważ Learchos nie chciał prowadzić ze sobą żadnej eskorty. Jego zbroja i bagaże były umieszczone w dwóch wielkich torbach przywiązanych do konia. Theana i Dubhe były natomiast zmuszone dzielić się wąskim miejscem na siodle tego samego zwierzęcia.

Podczas drogi Learchos wydawał się w jakiś sposób zamyślony, jak gdyby coś go w głębi duszy dręczyło. Dubhe zastanawiała się, czy było to spotkanie z Forrą. Nachodziła ją dziwna pokusa, żeby z nim rozmawiać, i niezrozumiale interesowało ją to, co czuł. Aby odpędzić te jałowe myśli, półgłosem dyskutowała z Theaną o tym, jak powinny zachowywać się na dworze.

Pewnej nocy księżyc był wysoko, a powietrze łagodne.

Learchos po raz pierwszy zdawał się spać głębiej niż zazwyczaj. Dubhe wiedziała, że gdyby nadeszło jakieś niebezpieczeństwo, skoczyłby na nogi w kilka sekund, ale była prawie pewna, że nie może zdawać sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół. Wybrała ten moment na przygotowanie kataplazmu, którego potrzebowała: poruszanie się po dworze z symbolem dobrze widocznym na ramieniu nie było bezpieczne. Sama przygotowała okład, ale Theana dorzuciła do niego pewien szczególny składnik.

— To pył księżycowy, starty kamień posiadający łagodne właściwości mimetyczne — wyjaśniła szeptem. — Nie jak magia, ale prawie.

Dubhe obserwowała, jak symbol powoli znika: było to wspaniałe złudzenie.

— Jaki jest plan, kiedy przybędziemy na miejsce? — spytała Theana.

Dubhe rzuciła okiem na Learchosa, który wciąż spał. Mimo to pociągnęła towarzyszkę dalej i jeszcze bardziej zniżyła głos.

— Ty nie będziesz miała żadnego zadania, dopóki nie znajdę tego, czego potrzebuję. Ja zajmę się rozeznaniem, zarówno jeśli chodzi o odszukanie dokumentów, jak i... — wolała nie kończyć. Ostrożności nigdy za wiele. — Moje zadanie wcale nie jest łatwe.

Jak zawsze, kiedy rozmawiały o tych sprawach, wydawało się, że Theanę przebiega dreszcz.

— Robiłaś to wiele razy? — spytała ledwo słyszalnie.

— Nie, w dziedzinie zabójstw mam niewielką praktykę — odpowiedziała sucho Dubhe. — Jestem głównie złodziejką. Ja tylko otrzymałam wyszkolenie Zabójców.

— Jak zaczęłaś? — Młoda czarodziejka wydawała się zawstydzona zadaniem tego pytania, a odpowiedź była nie mniej skrępowana.

— Mój Mistrz był jednym z Gildii. — Theana zesztywniała. — Wystąpił z sekty z miłości do kobiety, a potem przez kilka lat utrzymywał się jako płatny zabójca. Uratował mi życie, kiedy wygnano mnie z Selvy, a ja, aby z nim zostać, zmusiłam go, żeby przyjął mnie na uczennicę.

Theana patrzyła na nią przeciągle. Potem przeniosła wzrok na ogień i zadała owo pytanie, które ciążyło między nimi od czasu, kiedy trafiły na targ niewolników.

— Dlaczego cię wypędzono?

Dubhe westchnęła i zamknęła oczy. Nie bardzo wiedziała, dlaczego jej wszystko wyjawia, ale czuła, że coś się między nimi zmieniło. I tak, półgłosem, opowiedziała jej o Gornarze i owym pierwszym dniu lata.

Kiedy skończyła, nad małą polanką zapadła głęboka cisza. Theana wpatrywała się w ogień.

Nie wie, co mi powiedzieć. Nikt nigdy nie wie, co mi powiedzieć, bo jestem od nich inna, bo dla mnie nie istnieją słowa.

— Gdyby cię nie wygnali, dzisiaj nie byłoby cię tutaj — odezwała się wreszcie Theana. — Gdyby, zamiast cię skazywać, zatrzymali cię u siebie, nigdy więcej byś nie zabiła, a tamten chłopiec pozostałby tylko odległym wspomnieniem.

— Nie potępiam ich za to, co zrobili. Mieli rację. Być może powinni byli mnie zabić.

— Za wypadek? Małą dziewczynkę? — Theana podniosła głos i Dubhe musiała ją uciszyć.

— Zabiłam.

— Byłaś tak samo ofiarą, jak ten chłopiec, który umarł.

Dubhe potrząsnęła głową.

— Nie możesz tego zrozumieć. Nie liczy się, dlaczego zabiłaś, liczy się, że to zrobiłaś. Rzeczy już nigdy nie są potem takie, jak wcześniej.

— Bo nie potrafisz sobie przebaczyć. Gdyby oni też spróbowali, to może...

— Są czyny, za które nie ma przebaczenia.

Theana już miała odparować, kiedy Dubhe wyczuła coś za swoimi plecami. Odwróciła się instynktownie. Zobaczyła, jak Learchos bierze miecz i błyskawicznie się podnosi.

— Cisza — nakazał. Zorientował się, że coś było nie tak. — Za mnie.

Przez myśl Dubhe jak błyskawica przemknęło pytanie, czy słyszał ich rozmowę i wszystko odkrył. Nie miała czasu, aby się nad tym zastanowić, bo Learchos schwycił ją za ramię i zmusił do stanięcia za jego plecami. Tak samo zrobił z Theaną, po czym przygotował się do ataku. Nadchodzące niebezpieczeństwo wymazało z umysłu Dubhe wszelkie inne myśli.

Było ich przynajmniej pięciu, niezbyt daleko. Wyczuwała ich obecność i słyszała pośpieszne kroki wśród gęstych paproci. Zbyt wielu jak na Learchosa. Jej dłoń instynktownie zacisnęła się na pustce, gotowa chwycić rękojeść sztyletu. Co robić?

— Cokolwiek się wydarzy, zawsze trzymajcie się między mną a tym drzewem — szepnął książę, a w jego głosie brzmiało napięcie walki.

Wypadli z gęstwiny w mgnieniu oka. Nie mieli żadnych emblematów, a ich szaty były ubogie. Rabusie. Z pewnością ludzie, którzy przed wojną pracowali w polu i którzy nie zdawali sobie sprawy, że mają przed sobą królewskiego syna.

Dubhe złapała Theanę za nadgarstek i obie przywarły plecami do drzewa. Druga dłoń dziewczyny powędrowała prosto pod spódnicę, tam, gdzie schowany był sztylet. Nie mogła użyć go w obecności Learchosa, ale gdyby on zginął w walce, przyda jej się do obrony siebie i towarzyszki.

Learchos od razu skoczył do ataku. Jego gotowość pozwoliła mu powalić z rozpędu pierwszego nieprzyjaciela jednym, dobrze wymierzonym ciosem w brzuch. Odwrócił się i tym samym ruchem, nie przerywając ciągłości, udało mu się zabić drugiego. Następnie skierował się do kolejnych dwóch mężczyzn z szybkością i chłodem, które zadziwiły Dubhe. Był zręczny. Prawdziwy żołnierz.

Zaczęła się brutalna walka, a Learchos się nie oszczędzał. Był precyzyjny, śmiercionośny. Przyśpieszał tempo, aby nie pozostawić wrogom czasu. Tamci zresztą nie byli przyzwyczajeni do walki i mieli na swoją korzyść tylko przewagę liczebną.

Przez jakiś czas była to szybka i zagmatwana seria ciosów i odparowań. Ciszę polanki przerywał tylko brzęk mieczy i sapanie mężczyzn. Potem — pierwszy jęk. Learchos został lekko trafiony w bok. Nie poruszyło go to. Dalej walczył, a krew zaczęła wypływać z jego rany.

Dubhe odwróciła się nagle: wróg po jej prawej stronie zamierzał się na nie. Przez moment była niezdecydowana: uratować życie i zdradzić się, czy zaufać Learchosowi?

Nie było potrzeby podejmowania takiej decyzji. Learchos stanął pomiędzy nimi a agresorem i precyzyjnie odparował cios, odsłaniając jednak przy tym lewy bok. Nowe rozcięcie, głębsze niż pierwsze, zarysowało się na jego ramieniu. Dubhe widziała, jak młodzieniec zaciska oczy z bólu, po czym znowu przystępuje do działania, aby bronić siebie samego i ich dwóch. Patrząc, jak rozpaczliwie walczy, dziewczyna zaczęła się zastanawiać, dlaczego bije się z takim zaangażowaniem, dlaczego gotowy jest umrzeć, aby ocalić dwie nieznajome. Zrozumiała, że książę jest bez szans i że umrze. Jej dłoń jeszcze mocniej zacisnęła się na rękojeści sztyletu.

Jeśli umrze, nie powinnaś się tym przejmować, twój plan nie zależy od jego przeżycia. Jeżeli wyciągniesz sztylet, aby mu pomóc, sama potem będziesz musiała go zabić.

A jednak już miała zadziałać, coś mówiło jej, aby interweniowała. Już była gotowa dobyć broni, kiedy zimna dłoń Theany powstrzymała ją.

— Zatkaj sobie uszy.

Dubhe spojrzała na nią niepewnie: czarodziejka była blada jak prześcieradło i drżała, ale wydawała się absolutnie zdecydowana.

— No zrób to, szybko!

Posłuchała. Raptem hałas mieczy zgasł, a jęki i sapanie nagle ustały jak ucięte nożem. Pięciu mężczyzn, którzy ich zaatakowali, leżało pokotem na ziemi, tak samo Learchos.

— Co...

— Nie czytałaś Kronika Świata Wynurzonego?

Theana oparła się o drzewo, lekko dysząc. Dubhe dała znak, że nie rozumie.

— To zaklęcie, którego użył Sennar podczas swojej ucieczki z Salazaru razem z Nihal. Pozwala na jakiś czas uśpić pewną liczbę osób.

Dubhe popatrzyła na ziemię. To był dobry pomysł, ale co teraz?

— Jak myślisz, jak wytłumaczymy Learchosowi użycie magii, kiedy już dojdzie do siebie? — spytała z mieszanką irytacji i wątpliwości.

— Nic nie będzie pamiętał — odpowiedziała Theana, siadając. — Pomyślałam, że to lepsze rozwiązanie, niż pozwolić interweniować tobie, nie sądzisz?

Dubhe musiała przyznać, że Theana miała rację. Wykazała się zimną krwią i w niebezpiecznej sytuacji wymyśliła dobry plan.

— Pośpiesz się, nie jestem przyzwyczajona do tego rodzaju zaklęć, wkrótce się obudzą.

Dubhe przytaknęła. Doskonale wiedziała, co trzeba było zrobić.

Z toreb przytroczonych do siodła księcia wzięła długi sznur, którym ściśle związała leżących na ziemi mężczyzn. Powinna ich zabić, wiedziała o tym, ale nie chciała budzić Bestii. Bariera, która ją odgradzała, była dość silna, ale nie miała najmniejszego zamiaru wystawiać jej na próbę.

— Bierzmy Learchosa i ruszajmy stąd.

Theana pomogła jej podnieść księcia i załadować go na konia.

— Rany nie są poważne, ale trzeba je jak najszybciej wyleczyć — powiedziała.

— Musimy schronić się w bezpiecznym miejscu, a poza tym nie myślę, żebyś chciała tu jeszcze zostać, prawda?

Wskoczyły na konia i odjechały w pośpiechu.

Zatrzymały się na niewielkiej, dość odległej i ukrytej polance. Nie miały siły, aby uciekać dalej, a Learchos zaczynał jęczeć. Ze snu spowodowanego przez zaklęcie przeszedł w stan udręczonej nieprzytomności.

Delikatnie położyły go na trawie, po czym zabrały się do dzieła. Dubhe wyszukała rośliny, o które poprosiła ją Theana, oraz inne, z których chciała przygotować leczniczy okład.

— Znasz się na botanice... — zauważyła czarodziejka.

— Zabójca musi znać rośliny do wykonywania trucizn, a złodziej — do środków nasennych — wyjaśniła Dubhe jak gdyby nigdy nic. — Poza tym zawsze miałam pewne zamiłowanie do ziół.

Theana nie zadawała więcej pytań i rozpoczęła zaklęcia. Gesty nie były bardzo odmienne od tych, które wykonywała, aby zablokować pieczęć. Tak jak wtedy użyła cienkiej gałązki brzozy i zanurzyła jej koniec w przygotowanej miksturze. Potem z zamkniętymi oczami, jak w transie, rysowała wokół ran Learchosa dziwne symbole. Bardzo cichym głosem recytowała powolną litanię, prawdziwą modlitwę. Za każdym razem, kiedy wypowiadała imię Thenaara, Dubhe wzdrygała się. A jednak obserwowała, jak skóra Learchosa powoli staje się coraz bardziej różowa, a jego urywany oddech — regularniejszy. Czy to był prawdziwy Thenaar, bóg, o którym jakiś czas temu rozmawiały? Nagle zaczęła rozumieć słowa wypowiedziane tamtej nocy przez Theanę. Istniało też inne oblicze religii, oblicze dobre, które jednak wciąż pozostawało dla niej niezrozumiałe. Było to oblicze litości i współczucia.

Teraz, kiedy Theana skończyła, wydawało się, że Learchos spokojnie odpoczywa. Rany już nie krwawiły.

— Użyj teraz jednego z twoich okładów — powiedziała czarodziejka, wyraźnie utrudzona. — Z pewnością szybciej się wszystko zagoi i jutro książę będzie już w stanie iść dalej.

Dubhe nie kazała sobie tego powtarzać. Zaczęła troskliwie rozsmarowywać kataplazm, głaszcząc skórę Learchosa. Kiedy tylko zajęła się rozcięciem na jego ramieniu, przypomniała sobie przez moment Mistrza. On też był ranny w podobny sposób, i to właśnie kurując go, wydała go na śmierć. Lekko zadrżała, ten dotyk wywoływał w niej dziwny niepokój. Starała się dokończyć jak najszybciej potrafiła.

— Będziemy czuwać na zmianę do świtu. Porządnie związałam ludzi, którzy na nas napadli, ale nie jest powiedziane, że nie ma tu innych. No, a poza tym musimy czuwać też nad nim — powiedziała Dubhe, a Theana przytaknęła.

Noc wydawała się Dubhe długa i niezmierzona. Wciąż myślała o Learchosie, który bił się za nie, i nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Obserwowała jego bladą, spokojną twarz, i czuła dla tego chłopaka niemy podziw. Jednocześnie zastanawiała się, dlaczego jego osoba tak ją dręczy. Oscylowała pomiędzy chwilami, kiedy szukała jego obecności, kiedy była szczęśliwa, że przy nim jest, a tymi, kiedy postrzegała go jako zagrożenie i miała nadzieję, że wydarzy się coś, co ich rozdzieli.

W pewnym momencie zobaczyła, jak książę otwiera oczy. Po raz pierwszy zauważyła, jaka żywa i intensywna jest zieleń jego tęczówek, ile głębi kryją w sobie ich odcienie.

Learchos odwrócił się i spojrzał na nią.

— Co się stało?

— Zostaliśmy zaatakowani — odpowiedziała Dubhe.

— To pamiętam. A potem?

— Pokonaliście ich. Wszystkich pięciu — skłamała. — Ale zostaliście ranni.

Learchos przyjrzał się rannemu ramieniu. Chciał też sprawdzić stan boku, ale ból był zbyt silny.

— Nie ruszajcie się, bo rana się otworzy.

Popatrzył na nią z uśmiechem.

— Możesz zwracać się do mnie po imieniu.

Dubhe rozejrzała się wokół zmieszana, szukając desperacko czegoś, na czym mogłaby zawiesić oczy, czegoś, co nie byłoby jego twarzą. Theana spała i nie było z niej żadnego pożytku.

— Czy to ty?

Spojrzała na niego pytająco.

— Czy to ty mnie wyleczyłaś?

Dubhe przypomniała sobie o kłamstwie Theany i o tym, że teraz miała odgrywać rolę kapłanki.

— Tak — skłamała znowu.

— Dziękuję.

Coś się w niej poruszyło.

— Nie musicie... nie musisz mi dziękować, przecież ty nas broniłeś.

Learchos podniósł się lekko i wzruszył ramionami.

— Nie miałoby sensu ocalić was w Selvie, a potem pozwolić wam umrzeć tutaj.

Dubhe dalej nie pojmowała.

— Jesteśmy dla ciebie dwiema nieznajomymi, dlaczego tyle dla nas robisz?

Młodzieniec popatrzył na nią przeciągle.

— Wydaje mi się, że wiele też zrobiłem przeciwko wam, czyż nie?

Dubhe pokręciła głową na znak, że nadal nie rozumie.

— To, o czym mówiłem ci tamtej nocy, pamiętasz? To wojna uczyniła z was uciekinierki, a ja jestem wojną. Wiesz, ilu ludzi w życiu zabiłem?

Dubhe roześmiałaby się, gdyby tylko mogła.

A wiesz, ilu ja zabiłam? A ostatnim będzie twój ojciec.

Poczuła przebiegający jej po plecach dreszcz.

— Jesteś synem królewskim. Jeżeli zabijałeś, to dla twojego królestwa.

— Nie udawaj. Ja wiem, że ty potrafisz mnie zrozumieć.

Popatrzył na nią tak intensywnie, że poczuła, jak krew krzepnie jej w żyłach. Pomyślała o tym, co opowiedziała Theanie zaledwie kilka godzin wcześniej.

Usłyszał nas. Zostałam odkryta. Muszę go zabić.

Sama ta myśl nią wstrząsnęła.

— Ja...

— Na krótko przed atakiem słyszałem, jak rozmawiałaś z siostrą. Mówiłyście o tym, co przydarzyło ci się w dzieciństwie.

On wie, wie! Zna nasze plany!

— Nie wiem, kim tak naprawdę jesteś, nie wiem nawet, czy dziewczyna, którą ze sobą prowadzisz, jest twoją siostrą, ale to mnie nie obchodzi. Wystarczy mi spojrzeć ci w oczy, aby zrozumieć, że pochodzisz z tego samego mrocznego miejsca, gdzie sam przebywam. Ja i ty wiemy rzeczy, których większość ludzi sobie nawet nie wyobraża i nigdy nie mogłaby ich zrozumieć.

Dubhe była bardzo spięta, przerażona tym, co Learchos może wiedzieć o niej i o jej misji, ale te słowa dotykały ją teraz w sposób, w który nigdy by nie uwierzyła.

— To dlatego płakałaś przy strumyku, prawda? To za to prosiłaś o przebaczenie.

Dubhe zrezygnowała z wszelkiej obrony.

— Tak.

Learchos uśmiechnął się ze smutkiem.

— Kiedy miałem trzynaście lat, Forra, mężczyzna, którego widziałaś w namiocie, zmusił mnie do zabicia człowieka. Uciąłem mu głowę przed wrzeszczącym tłumem, a nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem. Rozumiesz mnie, prawda? Wiesz, co się dzieje, kiedy zabijasz, kiedy twoje życie w jednej chwili ulega zniszczeniu, a świat całkowicie zmienia kolor i konsystencję.

Dubhe poczuła, jak jej oczy wilgotnieją. Nikt nigdy nie poruszał z nią podobnych tematów, nawet Mistrz nigdy tak do niej nie mówił. Pierwsza paląca kropla zaczęła spływać po jej policzku.

Książę podniósł powoli dłoń i otarł łzę kciukiem.

— Jeżeli to wszystko rozumiesz, potrafisz też pojąć, dlaczego staram się was ocalić.

Dubhe nie była w stanie przestać płakać, a jej łzy moczyły dłoń Learchosa.

— Dla tego, kto umarł, nie można już nic zrobić, a winy nie da się zmazać. Ale temu, kto jeszcze żyje, wciąż można pomóc. Wy jesteście moją utraconą szansą, pierwszą od wielu lat.

Cały czas gładził ją po policzku; następnie, z jękiem, podniósł się i delikatnie ją objął. Dubhe pozostała w jego ramionach sztywna zaledwie przez moment, po czym wszelki opór zniknął i pozwoliła sobie na płacz na jego piersi, poddając się ciepłu tego uścisku. W głębi ciemności tej nocy dostrzegła przebłysk ukojenia, pokoju, o którym myślała, że nigdy nie będzie jej dane go doświadczyć.

CZĘŚĆ DRUGA

Postanowiłem, że najwyższy czas przestać być pobłażliwym dla mojego syna. Długo sądziłem, że moją dyscypliną uda mi się zahartować miękki charakter, który odziedziczył po matce, ale byłem zbyt wielkim optymistą. Również powierzenie go Neorowi okazało się poważnym błędem. Chłopaka potrzebuje kogos, kto sprawi, że naprawdę będzie chodził jak w zegarku, i sądzę, że taką osobę znalazłem. Forra jest bez wątpienia najbardziej zaufanym z moich ludzi. Nieokrzesany i prawdopodobnie głupi, ale bezlitosny i w walce nie ma sobie równych. To on ukształtuje mojego syna na okrutnego wojownika, zgodnie z moim życzeniem. Wydrze mu z serca wszelką litość, sprawi, iż stanie się synem godnym swojego ojca. Wreszcie będę miał następcę, którego pragnę mieć, od kiedy pierwszy Learchos umarł na czerwoną febrę. Kogoś, kto będzie mi równy, kto będzie w stanie uwiecznić moje panowanie nad Światem Wynurzonym. Ponieważ ja wejdę do Historii i przez wieki będą wspominać mnie z przerażeniem i podziwem. Moje królestwo nie będzie miało końca...

Z Pamiętnika Dohora, króla Krainy Słońca

8. Z przeszłości

Czwartego dnia po ataku rabusiów zarysował się przed nimi Makrat, chaotyczne miasto-polip. Musieli zwolnić tempo, ponieważ mimo wszystkich zabiegów Learchos był jeszcze słaby i łatwo się męczył. Dlatego posuwali się każdego dnia po trochę, robiąc długie postoje na posiłki i zatrzymując się na noc. Dubhe wzięła na siebie wszystkie warty, mimo że książę wielokrotnie się temu sprzeciwiał. Ona jednak nalegała: od kiedy rozmawiali ze sobą po raz ostatni i tak trudno jej było zasnąć, a poza tym musiał odzyskać siły.

Nigdy w swoim życiu nie czuła się tak zagubiona. Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że rodzi się w niej miraż nowego spokoju; spokoju, który nie był już wyłącznie niemożliwą do zrealizowania nadzieją, lecz czymś namacalnym. Z drugiej strony czuła się strasznie niepewna i nienawidziła siebie za ten niedorzeczny sposób, w jaki załamała się tamtej nocy, wybuchając płaczem jak pierwsza lepsza słaba kobietka.

Była rozdarta pomiędzy nienawiścią a podziwem, a kiedy nocą zapadała absolutna cisza, nawiedzały ją dręczące wspomnienia. Pośrodku tego zamętu znajdował się Learchos. Doskonałość jego smukłej, a jednocześnie nieco niezgrabnej sylwetki coraz bardziej ją pociągała, zaś melancholia jego twarzy razem ze świadomością, że dzieli z nią te same uczucia, odpychały ją, sprawiając ból. Dla niej książę był intruzem, który przywłaszczył sobie tajemnice, wykradłszy je w chwili jej słabości.

Dlatego też, kiedy weszli w najbiedniejsze dzielnice Makratu, Dubhe odetchnęła z ulgą. Skończyło się. Teraz mogła skoncentrować się na misji i uwolnić od tej obsesji, jednocześnie słodkiej i gorzkiej.

Poruszali się incognito, ukrywając swoją prawdziwą tożsamość. Learchos zakrył sobie twarz kapturem płaszcza.

Dubhe miała poczucie, że jest w domu. To było jej środowisko, miasto zepsute i zdemoralizowane, z którego pochodziła i do którego należała.

Selva była przeszłością, miejscem, gdzie jeszcze leżały zwłoki jej samej jako małej dziewczynki; ale Makrat, a przede wszystkim jego niebezpieczne dzielnice, były bagnem, w którym poruszała się po śmierci Gornara. Tutaj wszystko mówiło o jej dawnym życiu złodziejki i o Mistrzu. To zaskakujące, ale jego wspomnienie pojawiało jej się już mniej żywe. Kochała go niegdyś, był wtedy dla niej wszystkim, ale teraz należał do innej epoki. Dziwnie się z tym czuła. Miała nawet poczucie winy, że pozwoliła jego cieniowi porzucić ją na zawsze. Kto inny na świecie wspominał Sarnka, jeśli nie ona?

Theana niespokojnie przywarła do jej boku.

— Nigdy tu nie byłaś? — spytała Dubhe.

Potrząsnęła głową.

— Znam pałac królewski, ale nie miasto.

No właśnie. Dubhe wyobrażała sobie, jak Makrat musiał ją przerażać, ze stłoczonymi jeden na drugim domami i cuchnącymi zaułkami. Chociaż wiele razem przeszły w ciągu tych tygodni wspólnej podróży, nie można było zapomnieć o dzielących je różnicach.

Kiedy dotarli do pałacu, Learchos wreszcie zdjął kaptur z głowy. Strażnicy natychmiast się przed nim ukłonili, ale spojrzenia, jakie na niego skierowali, były badawcze i spod oka.

— Czy jest mój ojciec?

— Oczekuje was w sali tronowej, Wasza Wysokość.

Odwrócił się do Dubhe i Theany.

— Chodźcie za mną.

Zagłębili się w korytarze królewskiej siedziby. Dubhe znała pałac, bo wiele o nim słyszała, ale nigdy nie miała okazji go zwiedzić. Zresztą dokonywanie kradzieży i zabójstw w tym miejscu było niewskazane.

Pierwsze, co ją uderzyło, to okazałość sal. Już z zewnątrz pałac wyglądał imponująco: pinakle, kopuły, wszędzie złoto i płaskorzeźby, feeria dekoracji, które działały na nią przytłaczająco. Jednak wnętrze było jeszcze bardziej widowiskowe: owe następujące po sobie wielkie salony dekorowane białym marmurem, rzeźbionym sklepieniem kolebkowym, z wielkimi trójnogami w rogach ścian otulającymi wszystkie pomieszczenia ciepłym światłem i wypełniającymi powietrze korzennymi woniami.

Dubhe szła przygarbiona, rozglądając się wokół ze zdumieniem i skrępowaniem. Theana natomiast poruszała się szybkim krokiem, ze spojrzeniem utkwionym przed sobą. Było wyraźnie widać, że jest oswojona z tego rodzaju miejscami i tylko lekkie drżenie dłoni zdradzało jej nerwowość. Dubhe pomyślała, że jej lęk spowodowała pewnie myśl o poznaniu Dohora, człowieka, którego wszyscy uważali za straszliwego, zaprzysięgłego wroga Rady Wód.

W pewnej chwili znaleźli się przed obszernymi wrotami z brązu, ozdobionymi skomplikowanymi, misternymi wzorami. Przed nimi stało dwóch uzbrojonych we włócznie strażników, którzy na widok księcia niezwłocznie zgięli się w głębokim ukłonie.

— Proszę o audiencję u mojego ojca.

— Król został już zawiadomiony o waszym przybyciu — powiedział jeden ze strażników, podnosząc się. — Kobiety mają zaczekać na zewnątrz.

— Chcę, aby weszły ze mną. Muszę pomówić w ich sprawie z królem.

Strażnik wydawał się zmieszany.

— Ależ mój panie, przecież nikt z plebsu nie może mieć wstępu przed oblicze Jego Wysokości, wiecie, jakie są rozkazy.

— Biorę całkowitą odpowiedzialność za moje żądanie.

Żołnierz popatrzył na Learchosa, niepewny, jak ma postąpić; w końcu, z pomocą towarzysza, otworzył ciężkie brązowe odrzwia.

Ich oczom ukazała się niezmierzona sala, prawie w całości ozdobiona złoconymi mozaikami. Pośrodku wzrok przykuwał olbrzymi złoty żyrandol z drogimi kamieniami, złowrogo wiszący nad głową tego, kto śpieszył stanąć przed królem. Przestrzeń sali podzielono na trzy części wielkimi, błyszczącymi kolumnami z czarnego granitu, a boczne nawy udekorowane były niszami, z których każda gościła jakiś posąg. Learchos, Dubhe i Theana przedefilowali pod surowymi spojrzeniami tych kamiennych twarzy. Wgłębi wznosił się tron, nadzwyczajne dzieło złotnicze gęsto wysadzane szlachetnymi kamieniami. Był podniesiony względem reszty sali, a jego rozmiary miały na celu unaocznienie, jak potężny jest Jego Majestat.

Stopniowo, jak się zbliżali — odmierzając przestrzeń rytmicznym odgłosem swych kroków — postać króla stawała się coraz wyraźniejsza. To niesamowite, jak bardzo Dohor przypominał swojego syna: te same jasne, prawie białe włosy, jednak rysy twarzy mniej delikatne. Wydawał się zdegenerowanym Learchosem, który wyrzucił z własnej duszy wszelkie formy uprzejmości, pozostawiając miejsce tylko pragmatyzmowi polityki i okrucieństwu króla-wojownika. Miał na sobie dość prostą zbroję, a u jego boku zwisał miecz. Niewzruszony czekał na syna, kładąc na nim surowe spojrzenie. Dziewczętom natomiast nie poświęcił najmniejszej uwagi.

Dotarłszy jakieś dziesięć kroków od tronu, Learchos uklęknął, pochylając głowę. Jego rany jeszcze nie całkiem się zagoiły, dlatego poruszał się ostrożnie, w milczeniu znosząc ukłucia bólu rozdzierające mu bok.

— Ojcze...

— Dużo czasu ci to zajęło — powiedział od razu Dohor.

Plecy Learchosa drgnęły.

— Jednak lepiej późno niż wcale — dodał król, dalej patrząc na niego z wyższością.

Książę nie zareagował; pozostawał bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, podobnie Dubhe i Theana.

— Widzę, że natknąłeś się na jakieś nieprzewidziane przeszkody.

— Zaatakowali nas rabusie. Było ich pięciu i miałem nieco trudności, aby ich pokonać. W walce zostałem ranny, ale na szczęście dwie niewolnice, które ze sobą prowadzę, mają doświadczenie w sztuce kapłańskiej i wyleczyły mnie.

Król podniósł się z sarkastycznym grymasem.

— Pozwalasz się pokonać nie tylko starcom, ale teraz również i pierwszym lepszym złodziejom!

Powoli zbliżył się do syna, dominując nad nim potężną sylwetką. Przez kilka chwil wpatrywał się w niego, po czym wymierzył mu mocnego kopniaka w bok. Jego gniew był ślepy, atawistyczny. Learchos instynktownie podniósł dłoń do rany, z trudem tłumiąc okrzyk bólu.

Dubhe i Theana skamieniały na swoich miejscach, z niedowierzaniem patrząc na tę scenę.

— Jesteś słabeuszem... — syknął król.

— Wybaczcie mi, ojcze — powiedział Learchos cichym głosem.

— Potrafisz prosić tylko o to, o przebaczenie. Przebaczenie, że nie przyniosłeś mi głowy Ida, przebaczenie, że nie potrafiłeś poradzić sobie ze zwykłymi ulicznymi włóczęgami, przebaczenie, że dałeś się uratować dwóm byle jakim dziewuchom z ludu! — wykrzyknął Dohor.

Dubhe zgrzytnęła zębami.

— Przebaczcie mi, ojcze, to się już więcej nie powtórzy.

Król znów usiadł na tronie, pogrążając się we własnych myślach.

— Dlaczego ciągniesz za sobą te dwie kobiety?

Dopiero wtedy Learchos podniósł głowę.

— Uratowałem je w wiosce blisko granicy. Nasi nieprzyjaciele zniszczyli ich domy, nie mają z czego żyć. Przyprowadziłem je tutaj, aby zostały służącymi.

Dohor potrząsnął głową.

— Jaki wielkoduszny ten nasz książę... Dlaczego los nie chciał dać mi syna, który potrafiłby stanąć na wysokości zadania? Nigdy nie będziesz w stanie zostać moim godnym następcą. Zginasz się jak trzcina i brak ci choćby minimum surowości. — Westchnął głęboko, wyglądając na zewnątrz przez wielkie okno znajdujące się po jego lewej stronie. — Twój brat, gdyby tylko przeżył, na pewno byłby zdolniejszy.

Jego głos lekko zadrżał, a Learchos zacisnął pięść opartą na podłodze.

— Zaprowadź je do Volca i postaraj się, abym już nigdy nie musiał ich oglądać — dokończył wreszcie. — Niech je umieści w kuchni czy gdzie indziej, ale jeśli je zobaczę, nie ręczę za ich bezpieczeństwo, czy wyrażam się jasno?

— Tak, mój panie.

Dohor zrobił zirytowany gest ręką.

— A teraz idź sobie i zostań w swoich pokojach. Porozmawiamy we dwóch w porze kolacji.

Learchos podniósł się i wycofał do wyjścia, lekko utykając.

Theana poszła za nim, a Dubhe jeszcze chwilę pozostawała na kolanach. Czuła, że owładnęła nią czarna wściekłość, nie do zniesienia. Wreszcie jej się udało. Znalazła się przed obliczem mężczyzny, którego miała zabić. Nigdy wcześniej go nie spotkała, ale nienawidziła go, odkąd weszła do Gildii. I po raz pierwszy doświadczyła głodu śmierci, w sposób naturalny wypływającego z jej serca. To nie Bestia pragnęła tej śmierci: to ona, tylko ona. Powoli podniosła się, z oczami utkwionymi w tronie, ze spojrzeniem nasyconym groźbą. Przez ułamek sekundy na twarzy władcy pojawił się cień, jak gdyby coś wyczuł. Trwało to jednak tylko chwilę, po czym odwrócił głowę gdzie indziej i Dubhe z pochyloną głową ruszyła ku wyjściu.

Volco był staruszkiem o uprzejmej twarzy. Objął Learchosa z uczuciem i długo patrzył mu w oczy.

— Jak najszybciej pokażcie się uzdrowicielom, mój książę — powiedział zatroskany.

— Nie bój się, zrobię to.

— Dlaczego tak mało o siebie dbacie?

Learchos uśmiechnął się do niego, po czym zmienił temat, wyjaśniając mu z grubsza, kim są obie dziewczyny, i powierzając je jego pieczy.

— Nie obawiajcie się, znajdę dla waszych protegowanych dobre miejsce — powiedział starzec, głaszcząc go ojcowsko po policzku.

Learchos wydał się nieco zawstydzony, ale w jakiś sposób również zadowolony.

— Zostawiam was w dobrych rękach — powiedział do Dubhe i Theany. — Z pewnością w przyszłości będzie okazja, żeby się jeszcze zobaczyć.

Następnie pochylił lekko głowę na znak pożegnania i wyszedł z komnaty. Dziewczęta zostały same z Volkiem.

— Chodźcie za mną — powiedział.

Posłusznie ruszyły za tym starcem o niepewnym kroku. Był szczupły i słaby, i wzbudzał zaufanie. Dubhe pomyślała, że dobrze by było zdobyć jego sympatię. Czuła się jeszcze zmieszana po wybuchu uczuć, jaki wzburzył ją w sali tronowej, ale powoli znów stawała się panią samej siebie.

— A więc również i wy miałyście sposobność przekonać się o dobroci naszego księcia — westchnął Volco. — Wiecie, królestwo pełne jest osób, którym wyświadczył przysługę albo ocalił życie. Kobiety, dzieci, a czasami nawet nieprzyjaciele, chociaż on nie chce, aby o tym wiedziano.

Mówił, jak gdyby Learchos był jego synem, a każde jego słowo przepełnione było oddaniem.

— Nigdy jednak nie przyprowadził ze sobą nikogo do pałacu. Jego Wysokość nie toleruje pewnych form wspaniałomyślności, uważa je za słabość. Zresztą król musi być nieugięty — poprawił się pośpiesznie, świadom, iż jego słowa mogą wydać się dwuznaczne. Pewnie przemierzał korytarze, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Wkrótce płaskorzeźby ustąpiły miejsca prostym kamiennym murom i ciaśniejszym chodnikom. Schodzili w czeluście pałacu.

— Zawsze znajdzie się miejsce dla jakiejś dziewczyny, zwłaszcza, jeżeli poleca ją nasz książę — ciągnął starzec. — Powinnyście być dumne z zaszczytu, jaki wam wyświadcza.

— I jesteśmy — odpowiedziała skromnie Theana.

Wreszcie dotarli do korytarza, na który wychodziło około dziesięciorga zamkniętych drzwi. Volco wyciągnął z tuniki ciężki pęk kluczy, pewnym ruchem wybrał jeden z nich i wsunął go w dziurkę drzwi znajdujących się tuż przed nim. Wnętrze pomieszczenia przypomniało Dubhe Dom: był to skromny pokój, bez żadnego otworu na zewnątrz, z dwoma łóżkami polowymi i dwiema ławami.

— Tutaj możecie się urządzić — powiedział starzec, patrząc na nie z uśmiechem.

— Wygląda wspaniale — zauważyła Dubhe, wchodząc do środka.

— Wasze imiona?

— Ja jestem Sanne, a to moja siostra Lea. Mamy jako takie pojęcie o sztukach kapłańskich i świetnie znamy się na roślinach.

Volco kiwnął głową.

— Przypuszczam, że zadowolicie się miejscem w kuchni, prawda?

— Już i tak miałyśmy wielkie szczęście, że książę postanowił ocalić nam życie, wszystko nam odpowiada — powiedziała z pokorą Theana.

Volco uśmiechnął się wzruszony.

— Dowiem się i dam wam znać. Teraz odpocznijcie, przed wieczorem będę już wszystko wiedział.

Wyszedł, powoli zamykając za sobą drzwi. Kiedy tylko zniknął, Theana rzuciła się na łóżko.

— No to jesteśmy.

Dubhe w milczeniu usiadła na swojej pryczy. To prawda. W sumie było to mniej skomplikowane, niż przewidywała. Szczęście im sprzyjało.

— Przez pierwsze dni będziemy spokojne — zaczęła tłumaczyć. — Musimy zaznajomić się z tym miejscem, zrozumieć jego reguły i starać się nie przyciągać uwagi. Jesteśmy obce, a więc będą wobec nas nieufni. Powiem ci, kiedy będziemy mogły zacząć działać. Tak czy inaczej w pierwszej fazie nie będę cię potrzebować, to ja poszukam rzeczy, które są nam potrzebne. Ty wkroczysz do akcji, kiedy nadejdzie chwila wykonania rytuału.

Theana przytaknęła.

Dubhe dostrzegła jednak na jej twarzy jakieś wahanie.

— O czym myślisz — spytała.

Tamta odwróciła wzrok i położyła się, kontemplując sufit.

— Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w coś podobnego zamieszana — mruknęła.

— Sama podjęłaś decyzję, żeby się tu znaleźć.

— Wiem... wiem... — Theana nie mogła jednak powstrzymać strachu. Przed wyjazdem była pewna, że będzie musiała tylko użyć swoich mocy, że wszystko będzie szybkie i bezbolesne, i jednocześnie pomoże jej mieć swój udział w ocaleniu Świata Wynurzonego. Nagle okazało się, że wielkość zadania ją przygniata. W końcu chodziło o zabicie człowieka, człowieka, który owszem, był tyranem, ale miał syna, miał rodzinę. Nie można z lekkim sercem zabijać nawet despotów.

— Zmieniłaś zdanie? — spytała Dubhe, wpatrując się w nią.

Theana potrząsnęła głową.

— Tylko że do tej pory to nie było takie rzeczywiste. Teraz... teraz nieuchronnie nadciąga.

— Już nie możesz zawrócić.

— Wiem o tym aż za dobrze.

To jednak nic nie zmieniało. Gdzie jest sprawiedliwość w tym, co robimy?

— Sama wszystko zrobię. — Wzrok Dubhe był zagubiony, odległy. — To ja go zabiję, ty tylko uwolnisz mnie od klątwy. Żadna krew na ciebie nie spadnie.

Theana westchnęła. To było chyba jeszcze gorsze: schować się za Dubhe, odpuścić sobie, mówiąc, że to ktoś inny wykonał brudną robotę. Jednak doceniła tę próbę zdjęcia z niej poczucia winy. Uśmiechnęła się.

— Robimy to razem i razem będziemy za to odpowiadać.

— Ja zawsze byłam sama — zaoponowała Dubhe.

— Może nadszedł czas, żebyś już nie była.

Learchos wielkimi krokami przemierzał korytarz prowadzący do jego pokoju. Czuł coś w rodzaju ulgi na myśl o powrocie do swojej kryjówki, do miejsca, w którym już od dziecka chronił się, kiedy chciał zostać sam. Tam się chował, kiedy wracał z pola bitwy. Koszmary wojny ulatniały się wobec kojącego widoku tego miejsca, w którym dorastał. A poza tym o dwa kroki od jego pokoju znajdowała się komnata jego matki. Miejsce zakazane, do którego nigdy nie wchodził, ale wiedział, że to integralna część jego ducha. Chociaż jego matka odeszła, czuł się tak, jak gdyby dalej tam była. Obecny wciąż był także ból, że zawsze go odrzucała.

Właśnie o tym rozmyślał, kiedy zauważył w głębi korytarza ciemną postać. Zwolnił kroku. Był to mężczyzna ubrany w dziwaczny sposób, mający na sobie parę zielonych obcisłych portek i czerwoną koszulę o szerokich rękawach. Poruszał się butnie, a kiedy tylko dostrzegł Learchosa, zamachał żywo ramieniem na znak, że chce z nim porozmawiać. Książę zatrzymał się nagle: to było tak, jak gdyby zobaczył własną przeszłość wychodzącą mu naprzeciw.

Mężczyzna zbliżył się do niego z szerokim uśmiechem. Miał takie same włosy jak on, jasne, prawie białe, ale piękniejsze i dłuższe. Nosił je związane w miękki ogon, a jego twarz okolona była długą, zadbaną brodą. Nie zmienił się wcale tak bardzo od ostatniego razu, kiedy Learchos się z nim widział: kilka zmarszczek więcej i bardziej przygarbione plecy, ale to był on, Neor.

— Wujku...

Neor objął go z rozmachem.

— Do diaska, Learchosie, jesteś już mężczyzną... — Wydawał się wzruszony. Odsunął się od niego i popatrzył mu w oczy. — Ile to lat minęło... dziewięć, dziesięć?

— Osiem — odpowiedział Learchos, nie mniej poruszony. — Osiem.

Neor oderwał od niego wzrok.

— Chodź, mamy sobie wiele do opowiedzenia.

Udali się do tego samego wewnętrznego ogrodu, gdzie Sulana i Dohor celebrowali niegdyś uroczystość swoich zaślubin. Kiedy Learchos był mały, często chodził tam w poszukiwaniu odrobiny spokoju.

Jego wuj wybrał odludny zakątek, gdzie nikt nie mógł im przeszkodzić. Usiedli na ziemi, tak jak to zawsze robili, kiedy Neor był jeszcze nauczycielem, a Learchos jego ukochanym uczniem.

Był to jeden z wielu kuzynów Dohora. Słynął z ekscentrycznego zachowania, ale również z biegłości we władaniu mieczem. To dlatego król postanowił przyjąć go na swój dwór, mimo jego buntowniczego charakteru. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze i Neor okazał się cennym nabytkiem. Wkrótce jednak zaczął zdradzać bardzo słabą akceptację politycznego programu kuzyna. Zaczął odmawiać wykonywania pewnych zadań, kwestionował wybory króla najpierw prywatnie, a potem wręcz przed Radą podczas zgromadzenia plenarnego. To wtedy Dohor zdystansował się od swojego sprzymierzeńca; zaczął wyłączać go z podejmowania najważniejszych decyzji, jednocześnie zacieśniając więzi z bardziej uległym i bezlitosnym Forrą.

W tamtych czasach Learchos był mały i wielu rzeczy nie był w stanie zrozumieć; dopiero później, z opowieści przebijających się na dwór, udało mu się zrekonstruować przebieg wydarzeń i dowiedział się, że Neor wyszedł ze swoim buntem poza mury pałacu.

Przede wszystkim zorientował się, jak niebezpieczne i niesprawiedliwe są sny Dohora o wielkości. Najpierw próbował po dobroci, starając się wnieść głos sprzeciwu na posiedzeniach Rady, ale nie uzyskał żadnego efektu. W końcu zaczął podżegać poddanych do zrzucenia króla z tronu.

Ostatni akt nastąpił, kiedy Dohor postanowił powierzyć mu szkolenie Learchosa. Najwyraźniej wydawało mu się to zadaniem niezbyt trudnym, a przede wszystkim będącym w stanie utrzymać kuzyna z dala od niebezpiecznych przyjaźni.

Trwało to zaledwie kilka miesięcy, ale Learchos wspominał je jako najlepszy okres w swoim życiu. Neor był doskonałym nauczycielem, który dobrze potrafił równoważyć surowość rozsądną dozą serdeczności. Na tym lodowatym dworze, przy nieobecnej matce i zbyt wymagającym ojcu, Neor był dla Learchosa jedyną deską ratunku: nie żądał od niego rzeczy niemożliwych, nie wstydził się okazywać mu, jaki jest dumny z jego postępów, ale przede wszystkim zawsze wysłuchiwał go z uwagą.

W ciągu tych czterech miesięcy, które razem spędzili, wuj był dla niego prawdziwym nauczycielem życia. Learchos czuł, że znalazł w nim pokrewną duszę, kogoś, na kogo może liczyć i komu może zaufać.

Potem pewnego dnia wszystko się skończyło. Jego ojciec ocenił szkolenie syna jako zbyt miękkie i postanowił odebrać kuzynowi to zadanie. Jego funkcję przejął Forra.

Learchos pamiętał jeszcze długą i gwałtowną kłótnię między nimi. Po kryjomu słuchał, jak ich głosy przeobrażają się, krzyczą coraz głośniej, a on, po drugiej stronie drzwi, cicho płakał. To wtedy Dohor odkrył, że Neor posunął się dalej niż tylko do słów. Wypracował różne strategie, aby postawić króla w mniejszości w Radzie, co znaczyło, że pośrednio próbował go usunąć.

Wszystko zakończyło się bez rozgłosu. Neor został wygnany do Krainy Dni. Oficjalnie udał się tam, aby zarządzać prowincją. W rzeczywistości został zamknięty w pałacu pośród pustyni, gdzie nie mógł utrzymywać kontaktów z żadnym ze swoich przyjaciół. Jego żonę zatrzymano na dworze, aby móc go szantażować, gdyby zmienił zdanie. Od tamtego czasu Learchos nie miał już od niego żadnych wiadomości.

— Dowiedziałem się, że już często bierzesz udział w walce.

Learchos spojrzał na wuja i przez moment dwa obrazy, ten rzeczywisty i tamten należący do jego wspomnień, nałożyły się na siebie.

— Tak... Ale niezbyt lubię wojnę. — Wypowiedzenie tego odczuł jako pozbycie się ciężaru. Już od tak dawna nie mógł pozwolić sobie na luksus mówienia prawdy. Wiedział, że przed Neorem nie ma potrzeby kłamać, wiedział, że wuj zna go lepiej niż wszyscy.

Neor uśmiechnął się.

— Wcale się tak bardzo nie zmieniłeś...

Learchos przełknął ślinę.

— Teraz jestem mordercą.

Wuj popatrzył w ziemię z gorzkim uśmiechem.

— Gdybym mógł, zostałbym z tobą.

— Nie powinieneś sobie nic wyrzucać. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz wiem, jak to wszystko się potoczyło.

Znowu zapadło między nimi milczenie. To Learchos przerwał je pierwszy.

— Jak minęły ci te lata?

— Z tego, co widzę, nie lepiej niż tobie. Przebywanie w Krainie Dni było dla mnie męką. Nie było mnie tutaj, kiedy umarła Sybilla. Ostatnie wspomnienie, jakie mi po niej zostało, to jej zalana łzami twarz w dniu, kiedy się pożegnaliśmy. Nie masz pojęcia, co to znaczy.

Learchos nic nie powiedział, ale jego twarz spoważniała.

— Jestem osłabiony i zmęczony, a twój ojciec o tym wie. Ale nie ujarzmiony. — Neor odwrócił się gwałtownie do bratanka i utkwił w jego twarzy spojrzenie pełne żaru. — Przez te osiem lat nigdy nie zmieniłem zdania, a chociaż zapłaciłem za to wysoką cenę, dzisiaj też podjąłbym takie same decyzje.

Learchos odwrócił wzrok. Ta wypowiedź stawiała go w niespodziewanie niezręcznej sytuacji. Na dworze pamiętano wuja jako zdrajcę, nikczemnika, który ugryzł dłoń, która go karmiła. Ale on nie potrafił tak myśleć. W rzeczywistości czuł, że wuj postąpił właściwie. On sam chciałby zachować się w ten sposób, gdyby tylko był w stanie przeciwstawić się Dohorowi.

— A co ty o tym myślisz? — spytał go nagle Neor.

Learchos popatrzył na niego zdezorientowany.

— Ja...

— Nie widzieliśmy się przez osiem lat, a przez tyle czasu człowiek się zmienia, zwłaszcza, jeżeli ostatnio miał trzynaście lat, a teraz jest już prawdziwym mężczyzną. Wiem jednak, że nigdy nie wyrzekłeś się swojej natury. Ja ci ufam. Dłonie Learchosa zaczęły lekko drżeć.

— Pochylę czoło przed królem podczas ceremonii. Uśmiechnę się i obejmę go, jak gdyby nigdy nic. Ale teraz nie mam już nic do stracenia i dokończę to, co zacząłem.

Learchos popatrzył w ziemię.

— Nie chcę wiedzieć tego, co chcesz mi wyznać.

Słowa te zaskoczyły jego wuja.

— Chcesz mi powiedzieć, że pójdziesz za nim? Nie chciałeś tego robić jako dziecko, a teraz chcesz?

— To mój ojciec.

— Ojciec, który zrobił z ciebie mordercę, sam to powiedziałeś. I osoba, która cały czas tobą pogardza.

— Pozostaje jednak moim ojcem.

Milczenie wypełniło się niewypowiedzianymi myślami.

— Wiem, że twoja matka rozmawiała z tobą przed śmiercią.

Learchos wzdrygnął się. Obraz zanurzonej pod kołdrami kobiety rozdarł mu umysł, uderzając go w żołądek z niebywałą gwałtownością.

— Sybilla przysłała mi list, w którym mi to opisała. Była to jedna z nielicznych wiadomości, jakie od niej dostałem. Wiem, co ci powiedziała.

Dłonie Learchosa pokryły się lodowatym potem.

— Była umierająca i pożerała ją nienawiść.

— Być może. Jednak w tym żądaniu była też prawda.

— I teraz ty prosisz mnie, abym ją wypełnił, abym wypełnił jej wolę? Prosisz mnie, abym pomógł ci zabić króla, bo moja matka nawoływała mnie do pomszczenia jej po śmierci?

Neor popatrzył na niego przez chwilę.

— Nie proszę cię, abyś robił cokolwiek wbrew własnej woli, ale zastanów się dobrze nad powodami, które popchnęły ją do zażądania od ciebie tak straszliwej rzeczy.

Learchos zaczął wykręcać sobie dłonie. Wiedział, że to wspomnienie długo będzie go teraz nękać. Wuj położył mu rękę na ramieniu i w tym uścisku chłopak poczuł całe ciepło łączącego ich dawniej uczucia.

— Nie zamierzam dręczyć cię właśnie teraz, kiedy widzimy się po tak długim czasie. Jednak jesteś jedyną osobą, której mogę powiedzieć, jak sprawy się mają, i chciałem wtajemniczyć cię w moje plany. Proszę cię o pomoc. To okropne czasy i wiem, że decyzja, którą przed tobą stawiam, jest straszliwa. Zastanów się jednak nad tym. Twoje ziemie potrzebują nowego władcy.

Neor powoli się podniósł, a zanim wyszedł, odwrócił się do bratanka, jakby czymś zaskoczony.

— Jestem szczęśliwy, że cię zobaczyłem. Poszedłeś za moją radą i wytrzymałeś. Brawo! — powiedział, uśmiechając się do niego smutno.

Learchos poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Jego wuj wkroczył na pochyłą drogę, z której nie było powrotu.

9. Czarne księgi

Sherva skłonił się głęboko. Gabinet Yeshola był mroczny, a zapach krwi bardziej przenikliwy niż zwykle. Od wielu dni tempo składania ofiar zwiększyło się w zawrotny sposób — znak, że sprawy wymykały się spod kontroli.

Yeshol, niewzruszony, nie przerwał pisania w księdze, która przed nim leżała.

— Mój panie...

Dopiero wtedy Najwyższy Strażnik podniósł oczy.

— Spocznij.

Sherva podniósł się. Miał niemiłe uczucie w żołądku. Od czasu, kiedy zawiódł podczas porwania Sana, nie był już pewny niczego. Oczywiście wyleczono go i poddano długim przesłuchaniom. Otumaniony bólem ran oraz dziwnymi lekami, które wmusił w niego nowy Strażnik Trucizn, powiedział wszystko, co wiedział, a nawet więcej. Opisał Sana, opowiedział o spędzonych razem dniach, udzielił informacji co do Ida. Jednym słowem — wypełnił swój obowiązek sługi, ale dalej się bał: w końcu poniósł porażkę. Dla Zwycięskiego był to niewybaczalny grzech. Ci, którzy przed nim popełnili jakiś błąd, prawie zawsze płacili za to życiem. A on nie chciał umierać. To nie sama śmierć go przerażała; w ciągu długich lat, jakie spędził jako morderca, zawsze obok niego była. To raczej świadomość, że gdyby teraz umarł, byłaby to śmierć daremna: zarżnięty w basenie jak pierwszy lepszy Postulant. Z pewnością nie do tego aspirował jako dziecko. Jego marzeniem było zostać legendarnym Zabójcą, najlepszym. A tymczasem nie udało mu się jeszcze nawet zabić Yeshola, który wciąż przewyższał go siłą i sprytem. Bez tego ostatniego aktu jego życie byłoby niepełne, a ta myśl była dla niego nie do zniesienia.

Kiedy tylko wrócił, został zdegradowany: nie był już Strażnikiem Sali Ćwiczeń, lecz prostym Zabójcą, mordercą jak inni.

— Wiesz, że powinieneś umrzeć. Jednak jesteś dla Gildii cenną bronią, a ja nie marnuję swoich narzędzi — powiedział Yeshol, patrząc na niego z góry. Klęczący u jego stóp Sherva zazgrzytał zębami. Oto jego koniec: zabity przez starego fanatyka uważającego go za narzędzie do służenia bogu, którym on, Sherva, pogardzał.

— Pozwólcie mi znów zapracować sobie na moje stanowisko. Wiecie, że mi się ono należy.

Yeshol pochylił się nad nim.

— Już i tak potraktowałem cię specjalnie, nie wystarczy ci to?

— Znacie mnie. Wiecie, że niełatwo mnie zadowolić.

To właśnie wtedy wysłano go na przeszpiegi, aby dowiedział się, gdzie uciekli Ido i San. Sherva naprawdę się postarał, znalazł informacje, których szukał, ale na nic się to nie zdało. Nagle jego życie wydało mu się nędzne i malutkie. Płaszczenie się stało się jego specjalnością, a znoszenie upokorzeń — sposobem na przeżycie. A przecież nie tego uczyła go matka, nimfa, która nie ugięła się nawet po wygnaniu przez jej podobne za to, że pokochała człowieka. On miał w sobie tę samą dumę.

„Kiedy nadejdzie chwila, wyróżnisz się spośród innych i pokażesz moc swojej mieszanej krwi tym, którzy mnie upokorzyli” — powiedziała, patrząc mu w oczy.

I on w to uwierzył. Wybić się. Nieważne, że musiał przy tym przelewać krew innych. Doskonale pamiętał spojrzenia kierowane na jego matkę i na niego. To wtedy postanowił, że świat należy atakować, zwalczać, niszczyć. Dlatego wybrał drogę morderstwa i poświęcił się jej niczym asceta. Musiał udowodnić wszystkim, z jakiej gliny został ulepiony. Teraz jednak nic już z tego marzenia nie pozostało.

Kiedy tylko powrócił, zdał relację. Odkrył, że dwójka uciekinierów kierowała się do Świata Zanurzonego i że od ich wyjazdu minęły trzy tygodnie. O tej porze powinni już postawić stopę na dnie morza. Yeshol wysłuchał go z uwagą i było oczywiste, że podejmie odpowiednie działania. Jednak Sherva nie został jeszcze wezwany. Dlatego sam postanowił uczynić pierwszy krok. Pójdzie do swojego przełożonego i poprosi, aby zaangażował go do tego zadania. Tylko w ten sposób mógł mieć nadzieję na odzyskanie utraconego tytułu.

Yeshol popatrzył na niego.

— A więc?

Sherva podniósł się i spojrzał na niego zdecydowanie.

— Zrobiłem, co mi nakazaliście. Teraz pytam, czy rozważyliście moją prośbę powrotu.

Cisza, która nastąpiła, była gęsta, a Shervie wydala się wiecznością.

Wreszcie Yeshol westchnął.

— Dobrze się spisałeś, ale był to tylko twój obowiązek, nic więcej.

Sherva zacisnął pięści.

— No to wyślijcie mnie śladem chłopca. Zresztą mam nieuregulowane rachunki z gnomem.

Yeshol wbił w niego ostre spojrzenie.

— Nie jesteś odpowiednią osobą.

— Nie ma sensu, żebyście darowali mi życie, jeżeli potem nie dajecie mi możliwości odkupienia mojej porażki!

Sherva nagle podniósł głos, a w oczach jego przełożonego pojawił się błysk złości. Yeshol okrążył biurko niespiesznymi, ciężkimi krokami i stanął przed nim. Popatrzył na niego surowo, położył dłoń na jego ramieniu i nacisnął w dół. Sherva stawił opór. Nie uklęknie, nie tym razem.

— Naprawdę zamierzasz mi się przeciwstawiać?

Jego głos był sykiem, lodowatym ostrzem w plecach, ale Sherva poczuł tylko gniew. Nie rozumiał, jak mógł dojść do tego punktu, jak mógł tak dalece zgubić drogę. Opuścił głowę.

— Ja...

Yeshol rozluźnił uścisk.

— Już przydzieliłem do tej misji inne osoby — oświadczył, ignorując zasmucone spojrzenie podwładnego. — Dla ciebie wkrótce będę miał nowe zadanie, pierwszorzędne zabójstwo, które z całą pewnością uznasz za odpowiednie dla twoich umiejętności. Potrzebujesz powrotu do kontaktu z krwią i z twoim bogiem.

Ja potrzebuję uwolnić się od ciebie i tego przeklętego Thenaara!

Sherva zacisnął pięści, aż kostki zrobiły się białe.

— Chcecie mi powiedzieć, że nigdy nie odzyskam stanowiska Strażnika?

Yeshol znowu usiadł.

— Dokładnie tak. Tytuł to tylko tytuł, Shervo, i nie umniejsza ani nie zwiększa twojej wartości. Ty wiesz, ile jesteś wart, i ja również. Ale odniosłeś porażkę i jest ona tym poważniejsza właśnie dlatego, że jesteś jednym z naszych najlepszych ludzi. Dlatego nie odwołam mojej decyzji, musisz się z tym pogodzić. A teraz odejdź.

Sherva stał bez ruchu przez kilka sekund, niepewny, czy zadziałać od razu, czy później, po dłuższych przemyśleniach. Miał ochotę skoczyć Yesholowi do gardła i wreszcie ustalić, kto jest silniejszy. Nawet śmierć podczas próby wydawała mu się lepsza niż stanie tam z pochylonym czołem.

Podniósł pięści do piersi w geście pozdrowienia Zwycięskich i ruszył w kierunku drzwi.

— Nie stawaj przeciwko mnie — powiedział nagle Yeshol za jego plecami. — Jesteś nie tylko ode mnie gorszy, i to tak bardzo, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale w dodatku ja mam po swojej stronie boga, rozumiesz? Ja dla niego jestem gotów na wszystko, poświęciłem mu moją duszę i każdy mój oddech. A on mi obiecał, że nie zaznam niepowodzenia.

Sherva nie odwrócił się. Wysłuchał tych słów, trzęsąc się z wściekłości.

— Idź do świątyni i też go poszukaj. To twój grzech czyni cię szalonym.

Sherva przytaknął krótko, a następnie wyszedł, prawie trzaskając drzwiami. Obraz korytarza Domu odebrał mu oddech. I nagle zrozumiał. Tak długie przebywanie tam, pod ziemią, osłabiło go. Klęknięcie jeszcze nawet tylko raz oznaczało powtarzanie tego już zawsze. Zbyt łatwo można się było do tego przyzwyczaić. Musiał wyjść z Gildii, spalić za sobą mosty, zatrzeć tę przeszłość. Tak, Dom wiele mu dał, to tam rozwinął swoją sztukę walki, swoją nienaturalną zdolność do zginania stawów. Ale już od lat Dom nie miał mu nic więcej do zaoferowania. Nadszedł czas, żeby odejść i zdradzić naprawdę.

San wyglądał na zewnątrz niecierpliwie. Poza szklaną ścianą rozpościerał się przed jego oczami niesamowity krajobraz zawieszonych w błękicie ryb. Jak można było spokojnie siedzieć, mając pod nosem takie pokusy?

— San! — Chłopiec odwrócił się gwałtownie. — Czy ty przestaniesz wreszcie fantazjować i zaczniesz mnie słuchać?

Chłopiec westchnął demonstracyjnie.

— Tak, Quar.

— Mistrzu Quar — powiedział surowo mężczyzna, wypinając pierś.

— Mistrzu — dodał San bez większego przekonania.

Już trzy tygodnie chodził na lekcje. Drugiego dnia pobytu pod morzem do jego pokoju wszedł Ido.

— Hrabina mówi, że ma bardzo dobrego nauczyciela, który mógłby uczyć cię magii. Co ty na to?

Podjęcie decyzji nie było łatwe. Rozwinięcie własnych mocy było tym, czego San pragnął najbardziej na świecie. Z drugiej strony oznaczałoby to złamanie wyraźnego zakazu jego ojca. Jednocześnie jednak chciał coś robić, zająć czymś umysł. Bezruch zawsze wlókł za sobą ból i myśli, których chłopiec nie chciał roztrząsać. Dlatego postanowił zacząć.

Nauczycielem był stary, zarozumiały czarodziej, który wypełniał mu głowę niepotrzebnymi podstawami.

— Ale kiedy zaczniemy zaklęcia?

— Magia to nie szpanowanie głupimi sztuczkami iluzjonisty, to przede wszystkim nauka, pogłębiona znajomość natury.

Pod tym pretekstem podczas lekcji z Quarem nigdy nie wykonywało się żadnych ćwiczeń praktycznych, była tylko nauka i nic poza tym. San zaczął spędzać całe popołudnia pochylony nad książkami, razem ze starym czarodziejem, który karcił go różdżką, kiedy tylko chłopiec podnosił wzrok.

— No i co, jak było? — pytał go Ido wieczorem, kiedy razem jedli kolację.

San nie miał serca powiedzieć mu, że było to straszliwie nudne. Ido był zawsze tak entuzjastycznie nastawiony, że chłopiec nie chciał go rozczarować.

Dalej jednak brakowało mu działania. Jego ciało desperacko potrzebowało ruchu, dlatego też zaczął brać u gnoma lekcje władania mieczem. Był to też pretekst, żeby z nim przebywać i kazać sobie znowu opowiadać o swojej babce i przygodach, jakie razem przeżyli.

To podczas ćwiczeń z mieczem San zorientował się, jak rozległe są jego moce. W sposób naturalny uciekał się do nich, kiedy sprawy przybierały zły obrót. Raz, tuż przed zranieniem drewnianym mieczem Ida, instynktownie przywołał barierę, która otoczyła jego ciało.

— Rewelacyjne! Quar cię tego nauczył?

San zastanowił się przez chwilę.

— Tak.

Sam tak naprawdę nie wiedział, dlaczego nie powiedział prawdy. Poczuł jednak ogromną dumę z samego siebie.

Wówczas powziął zwyczaj samodzielnego ćwiczenia czarów. W dzień uczył się z Quarem, wieczorem trenował z gnomem, a nocą poświęcał się swoim sztuczkom. Nauka nowych zaklęć wydawała mu się o wiele ciekawsza niż wypełnianie sobie głowy zbędnymi podstawowymi wiadomościami o naturze i innymi tego rodzaju głupotami.

— Quar mówi, że czasami jesteś nieznośny — powiedziała mu pewnego dnia hrabina. Uwielbiała z nim rozmawiać i trzymać go blisko siebie, kiedy tylko mogła. Co wieczór jadła kolację z nim i z gnomem.

— Nie... No bo... — Nie chciał wyjść na niewdzięcznika. Zresztą to było ze strony hrabiny bardzo miłe, że zatroszczyła się nawet o nauczyciela magii dla niego. — Ja tylko chciałbym wiedzieć, co się dzieje na górze, w mojej ziemi...

Co działo się w Świecie Wynurzonym? Co działo się wewnątrz Gildii? A Dohor? Myśli te zadręczały go obsesyjnie razem ze wspomnieniami tamtej nocy, kiedy wszystko się zmieniło.

— San! — Quar przywołał go do porządku.

San podskoczył. Siedzący przed nim nauczyciel patrzył na niego czerwony ze złości. Znowu się zamyślił.

— Czy ty wreszcie przestaniesz się rozpraszać? Jeżeli kiedykolwiek chcesz czegoś dokonać, musisz mnie słuchać!

Quar uderzył w stół otwartą dłonią, aż podskoczyła książka. San zdenerwował się. W końcu jaką władzę nad nim miał ten czarodziej?

— No już, powtórz mi, o czym mówiłem.

San zwrócił na niego lekceważące spojrzenie.

— Nie wiem.

— I jeszcze się tym chlubisz?

— Sami powiedzieliście, że byłem rozkojarzony, więc dlaczego zadajecie mi pytania, na które nie mogę wam odpowiedzieć?

— Nie mów do mnie tym tonem, jesteś mi winien szacunek!

— Nie mówię żadnym „tonem”.

Wargi Quara zrobiły się z wściekłości cieniutkie, a oczy — wielkie. Sanowi wydał się śmiesznym człowieczkiem. Przemknęło mu przez głowę kilka formuł, za pomocą których mógłby przywołać go do porządku, sztuczek, których ten czarodziej w swojej mierności prawdopodobnie nawet nie znał. Już miał je wypowiedzieć, kiedy mężczyzna zatrzasnął z hukiem leżącą przed nim książkę.

— Odmawiam udzielania lekcji głupiemu bachorowi, który nawet mnie nie słucha. Na dzisiaj wystarczy.

Prawdopodobnie przypuszczał, że będzie to dla Sana kara, ale chłopiec błyskawicznie zwinął pergamin, na którym notował.

— To świetnie — rzucił wcale nieprzestraszony; następnie zeskoczył z krzesła, zadowolony, że będzie miał resztę dnia wolną.

— Pożałujesz tego — syknął Quar. — A tymczasem chcę, żebyś na jutro znał na pamięć skład czterech typów ziemi i ich duchy opiekuńcze.

— Jasne! — krzyknął chłopak, wypadając przez drzwi.

Był zmęczony tymi lekcjami. Uczył się więcej sam niż z tym zgrzybiałym starcem. Dziwne; jeszcze kilka miesięcy temu ze zgrozą patrzył na swoje moce, teraz natomiast obserwował je z dumą i zainteresowaniem. Był potężny, czuł to. Mógł już ćwiczyć się w niektórych rzeczach, które robił za młodu jego dziadek, a nawet sam Tyran. Jasne, nie był to najlepszy przykład, ale Aster był przede wszystkim wielkim czarodziejem. Że potem używał swoich umiejętności dla zła, to inna sprawa, Ido też tak mówił.

San biegiem skierował się do biblioteki. Generalnie trasę tę pokonywał w nocy, patrząc uważnie, czy nikt się tam nie kręci. Dostęp do tego miejsca był pierwszym przywilejem, którego udzieliła mu hrabina Ondine. Spokojnie przekroczył próg; nigdy nie było tu straży. To miejsce praktycznie odwiedzała tylko ona. W środku skatalogowała wiele książek dotyczących Zalenii, ale przede wszystkim mnóstwo innych, mówiących o Świecie Wynurzonym i jego magii.

— Przychodź po książki, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Odkryjesz, że należą do najpotężniejszych balsamów dla cierpiącej duszy — powiedziała mu jednego wieczoru.

I w pewnym sensie była to prawda. Książki te służyły kojeniu ran jego ducha. Prawdopodobnie jednak nie tylko w sensie, jaki miała na myśli Ondine.

San poszedł prosto do interesującego go działu. Odkrył go niedawno i od tego czasu był to jego stały punkt programu. Spędzał tam całe godziny, wykradając je snu.

Zatrzymał się przed regałami: dwa, z ciężkiego hebanu, wysokie aż po sufit. Serce biło mu zawsze nieco silniej, kiedy je widział. Były pełne czarnych książek. To dlatego jego spojrzenie się tam zatrzymało.

Najpierw była książka historyczna: biografia Astera, napisana przez anonimowego autora w formie długiej pieśni. Mężczyzna podpisywał się tylko jako „Minstrel”. San przeczytał ją zafascynowany. W sposób naturalny zaczął próbować mierzyć własne postępy w sztuce magicznej z osiągnięciami Tyrana. Aster wyleczył ranę swojej matki, kiedy był zaledwie noworodkiem.

Nie, tego rzeczywiście nie zrobiłem... — przyznawał San prawie z żalem. — A może mój ojciec nigdy mi o tym nie powiedział, on nigdy nie patrzył przychylnie na moje moce — tłumaczył sobie potem z lekkim odcieniem dumy.

Czytał o pracy Astera w Krainie Nocy, jak starał się pomóc swoim najbiedniejszym ludziom uprawiać rośliny jadalne na polach, których nigdy nie pobłogosławiły promienie słoneczne. Wciągnęła go lektura o jego niezmierzonej pasji do sprawiedliwości, o jego pragnieniu prostowania świata. Wyczuwał w tym echo własnego serca. Oczywiście, on sam miał o wiele mniejsze cele: myśl o pomszczeniu śmierci rodziców nawiedzała go coraz częściej. Była to tylko fantazja, a przynajmniej tak sobie mówił: czasami myślał o tym, walcząc z Idem, i widział siebie jako wielkiego wojownika, być może Jeźdźca Smoka. Wówczas poleciałby aż do Krainy Nocy, aż do owej świątyni, którą wyobrażał sobie jako przerażającą, i tam, samodzielnie, zniszczyłby Sektę Zabójców. Czasami rozmyślał o tym podczas nudnych lekcji z Quarem: użyć swojej magii do zniszczenia nieprzyjaciół, zabicia Shervy — człowieka, który zmasakrował jego ojca i matkę. Była to myśl osobliwie słodka i miała moc uciszania krzyków, które często podnosiły się w jego sercu.

Następnie przeszedł do historii elfickich; pradawnych legend, sprawozdań ze straszliwych wojen. I magii. Dziwnej magii, o której Quar nigdy nie wspominał. Magii, która nie miała nic wspólnego z naturalnymi duchami czy czymś podobnym. Nie, ta magia naginała naturę do własnej woli i nakazywała jej czynić cuda. To go fascynowało.

Tego dnia San długo przeglądał półki z czarnymi książkami. Przeczytał ich już sporo, ale na to popołudnie szukał czegoś specjalnego. Jego wzrok padł na dość mały tomik, na którego grzbiecie widniały srebrzyste napisy na wpół zjedzone przez zieleń pleśni. To były runy, jedyna ciekawa rzecz, jakiej uczył się z Quarem. Kompendium walki. Tytuł zapowiadał działanie. Wyciągnął go powoli. Książka była w tak kiepskim stanie, że zdawało mu się, iż lada chwila rozpadnie się w jego palcach. Na aksamitnej okładce wyryty był skomplikowany czerwony pentakl. San pogłaskał go. Krawędzie okuć na brzegach były ostre i musiał uważać, żeby się nie skaleczyć.

Usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i otworzył tom na pierwszej stronie. W środku znalazł zakładkę w kolorze przygaszonej czerwieni, barwie okrutnie przypominającej zaschniętą krew.

Odwrócił stronę i jego oczy ujrzały mały, równy zapis.

Decyzję o podjęciu kształcenia w magicznych praktykach zabójstwa podjąłem podczas Wojny Małych. Nie był to łatwy wybór i dokonałem go ze śmiercią w sercu. Ale przecież i śmierć, i krew już w sobie nosiłem, a ich zapach wniknął do mojej duszy do tego stopnia, że całkiem nim przeszła. Postanowiłem tak, aby ukarać mojego nieprzyjaciela, aby pomścić ukochane osoby, które on mi wyrwał. Nie cofnąłem się przed żadnym koszmarem, bo wojna uczyniła mnie nawykłym do wszystkiego i trawiło mnie pragnienie dania pokoju zmarłym.

San podniósł na chwilę oczy. Wojna Małych. To odległe wydarzenie z epoki, gdy Światem Wynurzonym władały Elfy. Wydało mu się to okropne, że już wtedy mówiono o śmierci i krwi tak jak teraz, i poczuł dziwną sympatię do tego człowieka, używającego języka, który rozumiał aż za dobrze.

Bo on też pragnął dać pokój zmarłym, a przynajmniej miał nadzieję, że umarli zostawią w spokoju jego. Uczył się tego powoli własnym kosztem: nieobecność ukochanych osób jest bardziej przytłaczająca niż ich obecność, a ich cienie, odblask ich bólu i ich nienawiści nigdy nas nie opuszczają.

Pogrążył się w lekturze, mając przed oczami obraz swego śmiertelnie rannego ojca, czołgającego się ku drzwiom.

Wyszedł z biblioteki dopiero późnym wieczorem. Przeczytał prawie cały tom i nawet się nie zorientował, że został tam dłużej niż powinien. Wystarczyło, że wystawił nogę za próg pomieszczenia, a już natknął się na zdenerwowanego sługę.

— Gdzieście się podziewali? Hrabina i Jeździec czekali na was przy kolacji i martwili się o was!

— Ja tylko czytałem...

— Jego Ekscelencja Ido oczekuje was w swoim pokoju.

Sługa wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Przemierzali korytarze wśród tłumów zaaferowanych i podenerwowanych służących.

— Znalazłem go, znalazłem! Powiedzcie hrabinie, że wszystko w porządku.

Sługa otworzył na oścież drzwi do pokoju gnoma. Ido siedział przy stole i nerwowo palił. Kiedy tylko drzwi się otworzyły, skoczył na nogi.

— Do diabła! — krzyknął. — Gdzie u licha się podziewałeś?

— Znalazłem go przed biblioteką — powiedział sługa.

Ido pociągał z fajki w niezwykle małych odstępach i wydychał obłoczki zbitego dymu. San już się nauczył, że był to zły znak.

— Idź sobie — syknął Ido do sługi, który nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

Drzwi się zamknęły, a San poczuł, że miękną mu nogi.

— Gdzie byłeś? — Głos gnoma wibrował tłumionym gniewem, a jego spojrzenie było przeszywające.

— Ja tylko...

— Odpowiedz!

— W bibliotece — odpowiedział cicho San. — Ale przecież Ondine wciąż mi powtarzała, że mogę tam chodzić zawsze, kiedy tylko będę miał ochotę — dodał półgłosem, obrażony.

— Ty chyba nie do końca orientujesz się w sytuacji.

Ido złapał go za ramię, a jego mocny uchwyt przypominał imadło. Przyciągnął go do siebie tak, że twarz chłopca znalazła się o włos od jego własnej. Zapach tytoniu zaczął drażnić Sana w gardle.

— Czy ty przypadkiem nie zapomniałeś, dlaczego tutaj jesteśmy?

— Nic złego nie robiłem.

— To nie o to chodzi. Chciałem okazać ci zaufanie i pozwoliłem ci robić to, co chcesz. Szczerze mówiąc myślałem, że nie jesteś pozbawionym rozumu bachorem...

San wiedział, że najlepiej byłoby przeprosić, ale czuł, że nie ma sobie nic do zarzucenia.

— Ido, robisz z igły widły, ja...

— Cicho bądź! — Głos gnoma zagrzmiał tak głośno, że San podskoczył. — Czy myślisz, że jesteśmy tu na dole bezpieczni? Nie jesteśmy. Myślisz, że Yeshol odpuścił? No cóż, nie zrobił tego. Jeżeli ty znikasz, ja myślę, że coś ci się stało, czy to jasne?

Chłopiec odwrócił wzrok. Wściekłe oczy gnoma onieśmielały.

— No dobrze..., jak uważasz... — Miał ochotę coś odparować, ale w końcu zabrakło mu odwagi. — Przepraszam — powiedział ledwo słyszalnie.

— Dalej nie rozumiesz.

— Przecież cię przeprosiłem, co jeszcze powinienem zrobić?

Ido uśmiechnął się sarkastycznie.

— Widzę, że odziedziczyłeś najgorsze cechy twojej babki. Wiele lat temu zrobiła mi podobną scenę, a ja udzieliłem jej kredytu zaufania. Cóż, nie powtórzę tego błędu. Od jutra będziesz się poruszał ze strażnikiem.

San otworzył szeroko oczy.

— Nie możesz mi tego zrobić.

Ido podszedł do okna.

— To nie jest kara. Nie jesteśmy tu na wakacjach, a twoje bezpieczeństwo jest priorytetem dla ocalenia Świata Wynurzonego.

— Ido, przecież ja byłem w bibliotece! Czytałem!

— Od tej chwili będziesz tam chodził w towarzystwie.

San wydał długie westchnienie. Czuł, jak wzbiera w nim złość, i nie chodziło tu tylko o ten moment. W tym westchnieniu był długi, spędzony bezczynnie miesiąc i cała frustracja, którą w sobie pogrzebał, pozwalając, aby osadzała się dzień po dniu.

— Nie potrzebuję żadnego głupiego strażnika. Sam potrafię się obronić.

Ido odwrócił się i popatrzył na niego szyderczo.

— Ach tak? A czym? Własnymi rękami?

— Sam mnie uczysz.

— Miecz nie jest dla ciebie, a poza tym jesteś dopiero na początku.

— Mam moce... Mam magię. — San coraz silniej zaciskał pięści.

— Ach, prawda, magia. Zapomniałem o najlepszym: Quar przyszedł do mnie wściekły i skarżył mi się, że jego uczeń, ten obdarzony wielkimi mocami, nie jest w stanie usiedzieć nawet przez godzinę i wysłuchać nauk kogoś, kto wie na ten temat więcej niż on.

— On nie wie więcej niż ja. On nic nie wie, nie ma jednej dziesiątej moich mocy!

Ido roześmiał się głośno.

— Jasne... Powiedziałeś mi, że chcesz się uczyć, że chcesz brać lekcje. Jeżeli to dla ciebie tak mało znaczy, powinieneś być na tyle konsekwentny, aby odrzucić moją propozycję.

— One są nudne, przeraźliwie nudne — wybuchnął San. — Każe mi tam cały czas siedzieć i opowiada o jakichś bezsensownych rzeczach, podczas gdy ja tymi rękami powaliłem smoka, sam przy tym byłeś!

Ido nie pozwolił jego krzykom wyprowadzić się z równowagi.

— To był przypadek, którego nie potrafiłbyś powtórzyć. San, nauka to też nuda, magia to też wysiłek. Czy myślałeś, że będziesz się tylko bawił? To właśnie jest życie, San: obowiązek.

— On cały czas trzyma mnie w bezruchu, my wszyscy cały czas tkwimy w bezruchu! Co do diabła robimy tu, pod spodem? Ukrywamy się jak króliki! Ale ty w przeszłości dokonywałeś wspaniałych czynów, pokonałeś Dolę, a... a... ja już nie chcę ukrywać się jak tchórz. Gildia zabiła moich rodziców, rozumiesz to czy nie? A ten mi mówi o duchach natury i różnych aparatach do destylacji!

San stał pośrodku pokoju, dysząc. Czuł, że zaraz eksploduje, jego pierś gwałtownie podnosiła się i opadała, jak gdyby w tym pokoju nie było wystarczającej ilości powietrza.

Ido wpatrywał się w niego bez ruchu z fajką w dłoni.

— Skończyłeś?

Jego głos był spokojny, lodowaty, a to doprowadziło Sana do szaleństwa.

— Nie waż się nie traktować mnie poważnie!

Policzek pojawił się nieoczekiwanie, a jego suchy odgłos wypełnił pokój. San poczuł się nagle pusty. Popatrzył na gnoma z niedowierzaniem.

— A ty nie ośmielaj się traktować mnie tak, jak swojego nauczyciela magii. Widziałem więcej od ciebie, dzieciaku, i miałem już do czynienia z wieloma głupimi i pyszałkowatymi smarkaczami.

San poczuł pod rzęsami gorące łzy.

— Ukrywamy się, bo jeżeli Gildia cię złapie, umrzesz. Ale ty jesteś bohaterem, prawda? I nie obchodzi cię śmierć. No cóż, przypominam ci, że razem z tobą upadłby cały Świat Wynurzony. I to dlatego tutaj jesteśmy.

Ido odwrócił się, podszedł do okna i oparł się o nie. San patrzył na niego przez zasłonę łez. Rozdzierało go poczucie, że starzec go nie rozumie. Do tej chwili był jego jedynym pewnym oparciem: byli dwójką ocalałych, cierpieli ten sam ból. Jeżeli istniał ktoś, przy kim nie potrzebował słów, był to Ido. Jednak nie w tej chwili. Teraz San czuł się porzucony, samotny.

— Ja cię rozumiem — odezwał się gnom, jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli. Mnie też bezczynność zabija, nie myśl sobie. Przez trzy lata tylko się przyglądałem: przygotowywałem plany rebelii na tyłach, widziałem, jak moi podwładni umierali, podczas gdy ja siedziałem sobie bezpiecznie w Laodamei. Myślisz, że jak się czułem? Ale jest czas działania i czas oczekiwania, a zrozumienie tego to jedna z cech wielkiego wojownika.

Zamilkł, spojrzał na niego ze zrozumieniem i podszedł bliżej.

— San, myślałem, że już o tym rozmawialiśmy i już to sobie wyjaśniliśmy... Twój udział w walce ma być taki: nie zostać zabitym. Zapewniam cię, że to niemało.

Ale to nie jest jak walka. I nie pomaga mi zapomnieć o tamtym pokoju pełnym krwi, o moim ojcu, który czołga się po ziemi ku drzwiom, i mojej matce leżącej nieruchomo na podłodze.

San pozwolił swobodnie spływać łzom. Jego ramionami zaczęły wstrząsać łkania. Kiedy rozmawiał o tym z Idem po raz pierwszy, sądził, że zrozumiał, i myślał, że jest w stanie znieść bezczynność. Jednak tak nie było, teraz widział to jasno. Oto, czym był jego niepokój podczas podróży i nuda podczas lekcji z Quarem. To wszystko było przejawem tego samego: pragnienia zemsty. I o ile wtedy nie miał środków, teraz było inaczej. Bo wiedział, że jest silny, bo czuł, że jego moce wzrastają, bo szybko się uczył.

Powinien był powiedzieć o tym Idowi. On widział śmierć wielu osób, które kochał, może miałby jakąś odpowiedź wykraczającą poza: „Czekaj”. A jednak milczał. Szlochał na jego ramieniu, nie znajdując żadnego pocieszenia.

— Przysięgnij mi, że już więcej tego nie zrobisz.

San długo patrzył w ziemię. Potem powoli kiwnął głową, a Ido przyciągnął go do siebie.

— Nie przydzielę ci strażnika, ale to ostatni raz. Wiem, że jesteś mądrym chłopcem i będziesz rozsądny.

San znowu przytaknął, zmęczony. Osuszył łzy z policzków, a kiedy Ido się do niego uśmiechnął, nie potrafił szczerze odwzajemnić uśmiechu.

10. Pokój Sulany

Dubhe i Theana rozpoczęły pracę w kuchni w wieczór swojego przyjazdu. Volco zapukał delikatnie do ich drzwi, a kiedy dziewczyny otworzyły, zobaczyły na progu jego uśmiechniętą postać.

— Znalazłem wam dobre miejsce.

Chodziło o stanowisko pomywaczek, obok wielu innych kobiet w owej olbrzymiej kuchni pogrążonej w zasłonie dymu. Tam, w środku, zawsze panowało zamieszanie, a praca nigdy się nie kończyła, bo Dohor nieprzerwanie snuł pajęczyny sojuszów i spisków, urządzając w tym celu mniej lub bardziej wystawne kolacje.

Kiedy tylko Dubhe postawiła tam nogę, przypomniał jej się Dom. Tam też były podobne kuchnie. Zdała sobie sprawę, że Lonerin pracował w nich podczas tych kilku miesięcy, kiedy był tajnym wysłannikiem Rady. Ona sama widziała je tylko raz, a poruszające się pośród oparów sylwetki — ciała osób, które z rozpaczy sprzedały sekcie własną krew — wydały jej się niemal upiorami. Dlatego też, kiedy tylko przekroczyła próg kuchni, natychmiast poczuła opanowujące ją mdłości. Powstrzymała się jednak i wróciła do odgrywania roli dziewki z ludu, klękając u stóp Volca i całując go po rękach w podziękowaniu.

— To zasługa księcia, nie moja — żartował sobie z nich.

Tego dnia poszły do łóżka późno, wykończone. Theana nie była przyzwyczajona do pracy: do tej chwili jej życie było wypełnione głównie drobiazgową nauką, raczej wysiłkiem intelektualnym niż fizycznym. Dubhe też nie była przywykła do tego rodzaju zajęć. Rzuciły się na łóżka z bolącymi mięśniami i rękami odrętwiałymi od lodowatej wody. Theana wsunęła się od razu pod koce, nie mówiąc ani słowa. Do Dubhe zaś sen nie chciał przyjść jeszcze przez jakiś czas. Mimo że była zmęczona, miała trudności z zaśnięciem. Jej nieprzyjaciel spał niewiele wyżej, w królewskiej części pałacu, a dokumenty, które miały dać jej ocalenie, ukryte były w tym labiryncie, nie wiadomo gdzie. Jak mogła spać, kiedy jej życie zależało od tych dwóch elementów, tak bliskich, a zarazem tak dalekich? Konieczność działania, dołożenia wszelkich starań, aby dobrze przygotować swoją osobistą zemstę, stawała się obsesją. Było tak, jak gdyby podróż do Nieznanych Krain coś w niej zmieniła, jak gdyby coś się odblokowało. Wreszcie była gotowa do podjęcia decyzji, wzięcia swojego życia we własne ręce.

Zamknęła oczy i w ostatniej chwili przed odpłynięciem, niczym we śnie, poczuła z ukłuciem słodkiego bólu, że gdzieś za tamtymi murami również Learchos starał się zasnąć.

Dubhe trzymała się planu działania, który nakreśliła Theana. Przez pierwsze dni obydwie w milczeniu i z oddaniem wykonywały swoją pracę, aby nie wzbudzać podejrzeń. Było to trudne, ponieważ, jako nowo przybyłym, inne kobiety w kuchni powierzały im najbardziej przykre zadania i często gnębiły je bez żadnego powodu. Wieczorami Dubhe słyszała, jak jej towarzyszka płacze po cichu na swojej pryczy, recytując modlitwy żarliwiej niż zwykle.

— Postaram się przystąpić do działania tak szybko, jak tylko będzie to możliwe — szeptała do niej, nie znajdując innych słów, aby ją pocieszyć. Theana nie reagowała, zrozpaczona tą niedorzeczną i niebezpieczną sytuacją.

Odpowiedni moment nadszedł po tygodniu od ich przybycia. W środku nocy, kiedy cały pałac pogrążony był we śnie, Dubhe po cichu podniosła się z łóżka. Schowała do sakwy swoje kobiece szaty i włożyła parę płóciennych portek oraz skórzany męski gorset, który dzień wcześniej ukradła z pralni. Ciemne ubranie aż nazbyt przypominało jej uniform Zwycięskich, ale było to jedyne możliwe przebranie, w którym mogła bez przeszkód kręcić się po mrocznych korytarzach. Z czymś w rodzaju milczącej ulgi przypasała sobie sztylet; ilekolwiek dróg by przemierzyła, ilekolwiek różnych szat by wkładała, walka była częścią jej jestestwa i tylko uzbrojona czuła się naprawdę sobą. Związała rzemykiem jasne włosy i była gotowa.

Noc przyjęła ją słodko, jak zbyt długo zaniedbywana kochanka. Dubhe rozkoszowała się cieniami i przyjemnością poruszania się w wypełnionym ciszą mroku. Prowadzenie rozpoznania zawsze było tą częścią pracy złodziejki, którą najbardziej lubiła.

Ukradkiem przemierzała korytarze, przemykając przez nie czujnie, gotowa do działania, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie natknęła się jednak na żadnego strażnika; na niższych piętrach mieszkała tylko służba i nie można było dostać się tam z zewnątrz. Jaki sens miałoby ich pilnowanie?

Z niebywałą łatwością udało jej się włamać do pokoju ekonoma i ukraść mu pergamin i kałamarz. Chciała być pewna, że nie zapomni o żadnym szczególe, dlatego zamierzała robić notatki.

Swoje złożone ubrania służącej ukryła w kącie zaraz przy wejściu na niższe piętra. Gdyby ktoś ją nakrył, będzie mogła je odzyskać i błyskawicznie się przebrać.

Następnie kontynuowała swój obchód rozpoznawczy po niskich piętrach, tak, aby móc naszkicować szczegółowy plan budynku. Mistrz zawsze jej powtarzał, że podstawową sprawą jest dobre zapoznanie się z otoczeniem, po którym trzeba się będzie poruszać. Droga ucieczki musi być dokładnie ustalona na wypadek konieczności szybkiej ewakuacji, kiedy nie ma czasu na zastanawianie się. Jednak celem tej nocnej wyprawy było również wystawienie na próbę własnych sił. Poprzedniego wieczoru Theana wykonała na niej rytuał po raz trzeci; Dubhe uspokoiła się, czując, że jej ciało dobrze odpowiada na bodźce, a nawet wydawało się, że jej zmysły wyostrzyły się w porównaniu z wcześniejszym stanem. Oczywiście stwierdziła to z dreszczem strachu: wiedziała, że jest to niechybny znak, iż przebywająca w niej Bestia nie została zwyciężona, lecz z każdym dniem rośnie w siłę. Tak czy inaczej, fakt ten mógł też okazać się przydatny.

Od drugiej nocy ośmieliła się zapuszczać w wyższe rejony pałacu. Postanowiła poruszać się systematycznie, poziom po poziomie. Dlatego też najpierw zgłębiła obszar zajmowany przez pokojówki i osobistych asystentów dworzan, a później skrzydło zamieszkane przez różnych dygnitarzy. Wszelkie interesujące szczegóły notowała na pergaminie, który ze sobą nosiła, ale przede wszystkim przyglądała się zwyczajom strażników. Wystarczyło, żeby dane piętro miało wyjście na zewnątrz, a już strzegło go wielu ludzi. Dubhe spotykała na korytarzach sporo patrolujących; zauważyła też, że czasami kontrolowali również puste pokoje.

Mało dróg ucieczki i niewiele miejsc, gdzie można by się schować — pomyślała z goryczą.

Żołnierze byli dość młodzi. Wydawało się, że Dohor przyjmował ich prosto z Akademii, której był Najwyższym Generałem już od wielu lat. Niektórzy z nich cały okres terminowania spędzali, pilnując pustych sal i opuszczonych skrzydeł pałacu: dość nikczemny sposób wykorzystywania zasobów, które niegdyś służyły, aby chronić wszystkie ludy Świata Wynurzonego.

Sądząc po ich sumienności i stopniu uwagi, Dubhe wysunęła jednak przypuszczenie, że często musieli znajdować się w sytuacjach realnego zagrożenia. To nie działało na jej korzyść.

Następnej nocy wybrała się prosto na piętro dworskie. Nie licząc gęstszych i stałych kontroli, nie różniło się ono od pozostałych. Dziewczyna musiała potroić uwagę, z jaką wykonywała każdy gest, i po raz kolejny dziękowała Shervie, który nauczył ją poruszać się zwinnie jak wąż.

Do wielu pokojów nie udało jej się wejść; zresztą nawet nie zawsze było to konieczne. W większości przypadków wystarczył jej jakiś mały szczegół, aby domyślić się, kto mieszka w środku. Słaby nadzór — dworzanin; korytarz patrolowany przez tylko jednego żołnierza — ordynans jakiegoś ministra; stały strażnik przed drzwiami — minister.

Odkryła tylko jedne drzwi, których nikt nie pilnował. Wydało jej się to dziwne, zważywszy na to, że było to piętro ważnych osób, tych, które liczyły się w królewskich gierkach władzy.

Weszła do przylegającego pokoju, o którym wiedziała, że jest pusty, i pewnym krokiem ruszyła w kierunku balkonu. Kiedy tam dotarła, zadrżała. Ostatni raz, kiedy zrobiła coś podobnego, nastąpił podczas owej kradzieży, która całkowicie zmieniła jej życie i oddała ją w ręce Bestii. Zakręciło jej się w głowie, ale mimo to i tak otworzyła okiennice. W jednej chwili znalazła się na zewnątrz, a świeży nocny wiatr owionął ją swoimi zapachami. Pod nią rozciągał się wybujały ogród, udekorowany rozmaitymi fontannami. Doskonałe miejsce, aby się ukryć, zanotowała w zakamarku umysłu. Następnie wdrapała się na balustradę i kołysząc się, zawisła nad pustką. Zawsze lubiła się wspinać i była w tym świetna.

Przywarła do muru wśród cieni pałacu stworzonych przez księżyc w pełni i wężowym ruchem prześlizgnęła się wzdłuż fasady, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Skoczyła ku gzymsowi drugiego balkonu i żelaznym uchwytem uczepiła się kamienia. Wysokość, na jakiej się znajdowała, nie spowodowała nawet najmniejszego zawahania przy skoku, chociaż nie miała pod sobą żadnych punktów oparcia. Kiedy dotarła do okna, podciągnęła się lekko tylko zadyszana i zaraz wtopiła się w cień, jaki rzucała okiennica. Wychyliła się nieco, żeby zajrzeć do środka. Jej serce zatrzymało się, ręce lekko drgnęły i niewiele brakowało, aby spadła.

Pośrodku pokoju, przy stole, siedział Learchos z na wpół wypełnionym pucharem. Tkwił tam nieruchomo ze wzrokiem wbitym w podłogę. Światło księżyca padało akurat na jego sylwetkę, nadając jego włosom srebrzysty odcień. Jego głowa wydawała się otoczona światłem i Dubhe wpatrywała się w niego z zachwytem. Serce podskoczyło jej do gardła, a czas zdawał się zatrzymać. Dlaczego książę robił na niej takie wrażenie? Mieli zaledwie kilka okazji do bliższych kontaktów, a ona wewnętrznie reagowała, jak gdyby się zakochała. Ta myśl sprawiła, że zadrżała; chyba za daleko się zapędziła. Rzuciła się w bok, schodząc z pola widzenia Learchosa, tak przerażona, że nie mogła nawet złapać oddechu. Z pewnością on teraz otworzy okno i ją nakryje.

Hałas jednak nie nastąpił. Listowie pod nią poruszyło się pod powiewem delikatnego wiatru, a pójdźka rzuciła w nocnej ciszy swoje wezwanie. Nie mogła kontynuować. Nie teraz. Powoli zeszła po fasadzie pałacu i wróciła do siebie.

Learchos patrzył w okno. Wydawało mu się, że coś w nim dostrzega, jakąś twarz. Nie wiadomo dlaczego od razu pomyślał o dziewczynie, którą uratował w Selvie: Sanne. Siedział ze wzrokiem utkwionym na zewnątrz, patrząc, jak cienie drzew rzucają na szybę dziwne błyski. Byłoby cudownie, gdyby ona tam była. Na całym dworze, ale i poza pałacem nie było nikogo, z kim łączyłoby go takie pokrewieństwo dusz. Ta dziewczyna natomiast wysłuchała go, a on pojął, że mają tę samą wizję świata. Była jedyną osobą, z którą miałby odwagę rozmawiać o własnej przeszłości.

Nawymyślał sobie od głupców. Sanne była nieznajomą, którą zabrał ze sobą po drodze, pierwszą lepszą dziewczyną z ludu, z którą dzielił krótką podróż. Jak mógł mieć na jej temat opinie tak absolutne, tak ostateczne? A jednak czuł do niej coś szczególnego i był pewien, że to coś pochodzi z wnętrza jego duszy.

To dlatego teraz przyszła mu do głowy. Bo ona może by zrozumiała.

Noc była głęboka, a słowa Neora sprzed kilku dni wyżłobiły w nim rysę, której nie był w stanie już zapełnić. Było tak, jak gdyby otwarto drzwi, przez które duchy przeszłości mogły bez przeszkód wchodzić do jego życia. Learchos chwycił się za głowę, a tamto przeklęte wspomnienie, które za wszelką cenę chciałby zatrzeć, gwałtownie do niego powracało.

Ma czternaście lat, a jego matka jest umierająca. Kazali mu szybko wrócić z pola bitwy, aby mógł towarzyszyć jej w ostatnich chwilach życia. Podobno chce z nim pomówić, tak mu powiedziano, a kiedy się o tym dowiedział, jego serce zabiło mocniej. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby go wezwała, w rezultacie ledwo pamięta, jak ona wygląda. Learchos powoli kieruje się do pokoju Sybilli, jej damy do towarzystwa. Dla niego kobieta ta jest prawie taką samą tajemnicą, jak jego matka. Mimo że nigdy z nią nie rozmawiał, wzbudza w nim pewną sympatię. To żona Neora i wszystko w niej przypomina mu jego wuja. Z lękiem opiera dłoń na klamce, a kiedy wchodzi, widzi ubraną na czarno starszą panią o długich siwych włosach zebranych pod śnieżnobiałym czepkiem, patrzącą na niego zimno i wrogo. — Jesteście. Wreszcie.

Learchos pochyla głowę na znak powitania. Sybilla podnosi się i wychodzi mu naprzeciw, nie czyniąc najmniejszego hałasu.

— Wasza matka czeka na was od wielu dni i obawiałam się, że nie zdążycie przyjechać.

Learchos przełyka ślinę. Nagle czuje się zagubiony i przestraszony. Wszystko wydaje mu się nierzeczywiste, jakby we śnie. Nie jest w stanie nic powiedzieć: ogranicza się do podążania wzrokiem za Sybillą, delikatnie otwierającą drzwi do pokoju jego matki. Kobieta znika w gęstym mroku, który tam panuje, a on słyszy tylko jej słowa.

— Moja pani, jest tutaj syn Dohora...

Learchos pozostaje nieruchomy, sparaliżowany brzmieniem tego zdania. Syn Dohora. To tym jest dla swojej matki?

Sybilla z surowym wyrazem twarzy wynurza się z ciemności i daje mu znak ręką.

— Chodźcie.

Pierwszy krok jest najtrudniejszy. Nogi mu się trzęsą, jak za pierwszym razem, kiedy znalazł się na polu bitwy. W sercu dziękuje gęstej ciemności tego pokoju, która pozwala mu się ukryć przed oczami tej, która leży w łóżku. Zapach zamknięcia i śmierci jest przenikający. Okiennice są przymknięte, a światło, które przebija się przez szpary, rzuca na podłogę ogniste ostrza. Stopniowo Learchos przyzwyczaja się do półmroku i zauważa, jak niewiele mebli zawiera to więzienie. Na ścianach wiszą tylko dwa obrazy, w rogu znajduje się ława skrzyniowa i skromnych rozmiarów stół. Pośrodku pokoju króluje dostojne, kunsztownie zdobione łoże z baldachimem, a posadzka jest całkowicie pokryta ciężkimi dywanami, które tłumią odgłos jego kroków.

Learchos idzie naprzód oszołomiony, serce tłucze mu się w piersi. Jeden z obrazów to portret jego matki z młodości. Ma delikatne, dziecięce rysy i kasztanowe, lekko falujące włosy, opadające na szczupłe ramiona. Światła jest zbyt mało, aby móc rozróżnić kolory, ale Learchos wie, że te oczy są zielone, tak samo jak jego.

On zawsze ją taką pamiętał, piękną i nieprzystępną. Teraz natomiast nawet nie wie, jak wygląda jej twarz. Przed dojściem do jej wezgłowia rzuca okiem na drugi portret. Niespełna trzyletnie dziecko, o królewskim wyglądzie i wypiętej piersi, patrzy prosto przed siebie z poważną twarzą, która zupełnie nie pasuje do jego dziecięcych rysów. Ciemnoblond włosy. Learchos wie, o kogo chodzi. To jego imiennik jedyny syn, którego Sulana uznała. Brat wyrwany życiu przez czerwoną febrę, ten sam, którego wszyscy wspominają jako cenny dar. Za każdym razem, kiedy jego spotyka niepowodzenie, ojciec i wszyscy na dworze porównują go z tym dzieckiem. Nieosiągalny i doskonały wzór, właśnie dlatego, że nie miał czasu zawieść niczyich oczekiwań. Learchos wie, że nie może współzawodniczyć z tym ideałem, on, któremu udało się wyrosnąć i miał możliwość stania się dorosłym.

Suche, nagłe rzężenie odrywa jego uwagę od tych smutnych myśli. Pod przykryciami, które lekko się marszczą, kreśląc niewyraźny kształt ciała, coś się porusza. To ona.

Sybilla prowadzi go do brzegu łóżka; następnie odchodzi bez słowa, pozostawiając go samego.

Jego matka leży prawie zatopiona wśród kołder. Białe włosy rozrzucone są bezładnie na poduszce. Jej kanciasta, wyżłobiona przez chorobę twarz wydaje się upiorną maską. Dłonie, chude i sękate, leżą bezwładnie na pościeli. Usta są otwarte, skurczone w grymasie, który przepełnia Learchosa zgrozą. Nie może oderwać się od kontemplowania z mimowolnym odruchem wstrętu tego obrazu, o którym marzył przez lata. Wie, że przybył za późno.

Boi się, to szalony i ślepy strach, jak ten, który ogarniał go, kiedy słyszał, jak krzyki żołnierzy stają się dzikie i rozpaczliwe, a krew zaczynała przesiąkać ziemię. Gdyby mógł, uciekłby daleko od tego pokoju i od koszmaru, jakim jest dla niego Makrat.

Jedna z dłoni błyskawicznie wystrzeliwuje do jego nadgarstka i go ściska. Dreszcz obrzydzenia przebiega w górę pleców Learchosa.

Zielone oczy otwierają się nagle: są jeszcze żywe, błyszczące. Maluje się w nich jednak nieprzebrana nienawiść.

— Zbyt dużo czasu ci to zajęło.

Learchos wielokrotnie fantazjował o jej głosie. Podczas swoich samotnych nocy wyobrażał go sobie jako słodki i miły, kiedy matka śpiewa mu kołysankę, aby go uśpić, jednak jest kompletnie inny: suchy i metaliczny, prawie bezpłciowy.

— Przybyłem tak szybko, jak tylko mogłem — odpowiada z suchym gardłem.

— Zbliż się, muszę z tobą pomówić.

Learchos ma nadzieję, że chce mu wyjawić to, czego mu nigdy nie powiedziała. Może zdradzi mu przyczyny wielu spraw w jego życiu: dlaczego go odrzuciła, dlaczego go nienawidziła. W głębi serca pragnie tej chwili pojednania.

— Wiem, że jesteś jego synem, i wyobrażam sobie, że wiele was łączy. On siłą zasiał ciebie w moim łonie, abyś ukradł miejsce mojego Learchosa.

Jego matka z rzężeniem zaczerpuje oddechu. Learchos stoi skamieniały ze zgrozy. Czuje, jak krew szumi mu w uszach, czuje każde uderzenie swojego serca, powolne i rozdzierające.

— Ale ty jesteś mi winien życie, życie, którego wolałabym ci nie dać, i teraz proszę cię o jego zwrot.

— Matko, ale...

To słowo wymyka mu się spontaniczne, chociaż jego brzmienie wydaje mu się niedorzeczne, kiedy tylko je wypowiada. Gdyby poprosiła go o to, aby umarł, zrobiłby to, bo mimo wszystko kocha tę kobietę.

— Ja zaraz umrę, a w życiu zrobiłam wiele błędów. Jeden z nich popełniłam wiele lat temu, zgadzając się na małżeństwo, które nie miało racji bytu. Jednak ze wszystkich moich sił starałam się ten błąd naprawić! — mówi Sulana, podnosząc głos. — Bogowie mymi świadkami, że próbowałam się go pozbyć! Ale ten nikczemnik podporządkował mnie sobie, podarowując mi ten kwiat, jakim był Learchos, a ja nie byłam w stanie zapobiec temu, że mi go zabrano...

Kaszle, a Learchos rozpaczliwie szuka wzrokiem dzbanka z wodą. Znajduje go na stole i siłą uwolniwszy się z uścisku matki, biegnie i napełnia szklankę. Podaje jej, a ona pije dużymi łykami, chciwie przełykając każdą kroplę. Następnie znów chwyta go za rękę i ciągnie dalej:

— Moim drugim błędem było to, że nie starałam się go zabić. To ja pozwoliłam mu stać się tym, kim jest teraz, to ja dałam mu jego przeklętą siłę.

— Proszę was, matko, nie męczcie się. Milczcie i pozwólcie mi tylko pobyć trochę z wami...

Learchos czuje, jak łzy spływają mu po policzkach. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął płakać.

— Dlatego proszę cię tylko o jedno i zobowiązuję cię, abyś tego dopełnił, bo mogłam cię zabić, zanim się narodziłeś, ale tego nie zrobiłam. Teraz masz wobec mnie dług.

Z wysiłkiem podciąga się, przybliżając usta do jego uszu.

— Zabij go — syczy ledwo słyszalnie, po czym wykończona opada z powrotem na poduszki.

Learchos nie wierzy własnym uszom i nie wie, co ma odpowiedzieć.

— Ukształtował cię na swój obraz i podobieństwo, a ty może nawet potrafisz go kochać Ale takie jest moje ostatnie życzenie: zabij Dohora. W przeciwnym razie — bądź przeklęty.

Jej lodowate oczy wbijają się w niego, a on nie potrafi odwrócić wzroku.

— A teraz idź sobie, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Learchos stoi przy łóżku, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzy na swoją umierającą matkę, a dłonie mu mrowią, jak gdyby jego krew była z wosku; czuje, jaka jest kleista i jak powoli krąży w żyłach.

— Idź sobie! — wrzeszczy Sulana i z trudem podnosi leżący przy wezgłowiu dzwoneczek. Potrząsa nim, wywołując ciche brzęczenie.

Drzwi otwierają się prawie natychmiast, szybko i cicho wyłania się zza nich Sybilla.

— No już, chodźcie stąd — mówi, biorąc Learchosa za ramię i delikatnie, ale silnie pociągając go za sobą.

Learchos pozwala się wywlec na zewnątrz, do ostatniej chwili nie odrywając oczu od łóżka. Nie widzi jej, ale wie, że jego matka patrzy na niego z niezmierzoną nienawiścią.

Puchar wypadł mu z ręki, a wino rozlało się po podłodze. Learchos podniósł się gwałtownie i przeszedł przez próg. Potrzebował zaczerpnąć powietrza. Korytarz rozjaśniało światło trójnogów z brązu. Wszystko było spokojne w przeciwieństwie do burzy, jaką miał w piersi. Dlaczego to przeklęte miejsce nie rozpadało się teraz, pod jego wzrokiem?

Przemierzył różne piętra prawie biegiem, nie bacząc na zaalarmowane spojrzenia strażników, którzy kłaniali się pośpiesznie, kiedy ich mijał. Gdy dotarł do ogrodu, rzucił się na trawę i utkwił wzrok w rozgwieżdżonym niebie, oddychając pełnymi płucami. Świeże powietrze i monotonny dźwięk wody w fontannach uspokoiły go na chwilę, oczyszczając jego udręczoną duszę.

Nic nigdy nie będzie w stanie naprawdę mnie oczyścić.

Popatrzył na księżyc, okrągły i bardzo jasny, i wreszcie zrozumiał, dokąd musi pójść. Ta myśl poraziła go swoją niedorzecznością, ale nie mógł się jej oprzeć.

Zdecydowanym krokiem ruszył w drogę, stopniowo schodził do najniższych stref pałacu. Ściany stały się bardziej nagie, korytarze bardziej nędzne. Przez jakiś czas błąkał się w poszukiwaniu drzwi, które wskazał mu Volco. Nie znał zbyt dobrze tego skrzydła.

Na pewno śpią po ciężkim dniu pracy. To szalony pomysł, książę nie szuka pocieszenia u wieśniaczek, książę nie zwierza się sługom.

Skręcił w ostatni korytarz i zatrzymał się jak wryty. Była tam. Przed nim. Ukradkiem szła do swojego pokoju.

— Poczekaj!

Dubhe zatrzymała się. W duchu podziękowała własnej przezorności, dzięki której pomyślała o tym, aby się przebrać, kiedy tylko dotarła do strefy przeznaczonej dla służby. W każdym razie będzie musiała się wytłumaczyć, dlaczego wyszła o tej porze. Pomyślała, że lepiej będzie zapobiec pytaniom. Odwróciła się gwałtownie.

— Przepraszam, ja...

Urwała. To był książę, nie rozpoznała jego głosu.

— Właśnie szedłem cię szukać.

Stali przez chwilę i patrzyli na siebie. Teraz, kiedy przed nią stał, Learchos nie wiedział, co jej powiedzieć.

— Książę, ja... ja nie mogłam spać — zamruczała Dubhe żałosnym tonem.

— Nie musisz się usprawiedliwiać. Nie jesteś więźniem. Możesz chodzić, gdzie chcesz.

Przygryzła wargę.

— Jak widzisz, ja też nie mogę zasnąć — uśmiechnął się młodzieniec. I wbrew wszelkiej logice Dubhe była szczęśliwa, że tam stał, o dwa kroki od niej. — Masz ochotę towarzyszyć mi do ogrodu?

Zawahała się: może nie należało tego robić, może powinna wrócić do łóżka, może nigdy nie powinna była obdarzyć go takim zaufaniem? Zamiast tego po prostu za nim poszła, nie była w stanie mu odmówić.

Spacerowali po oświetlonych księżycem alejkach. Dubhe często poruszała się nocą, przypominało jej to wiele zadań, które doprowadziła do końca dzięki przychylności mroku oraz lata spędzone razem z Mistrzem. Przez moment jego wspomnienie i fakt, że była tu razem z Learchosem, sprawiły, że przeszedł ją dreszcz.

Książę zauważył to.

— Dobrze się czujesz?

— Tak, ja...

Learchos usadził ją na trawie obok siebie, przykrywając jej ramiona swoim płaszczem. Było wilgotno, a rosa przenikała przez ubrania.

Postaraj się wydrzeć mu jakieś informacje, to wspaniała okazja dla twoich poszukiwań — powiedziała sobie Dubhe, ale jej wola odmawiała.

— Jak idzie praca? — spytał Learchos.

Dubhe spojrzała na niego zdumiona.

— Dobrze. Świetnie — ocknęła się natychmiast. — Uratowałeś nas i...

— Nie czuj się w obowiązku za każdym razem mi dziękować ani na siłę udawać entuzjazm.

— To naprawdę dobre miejsce. Jestem z dala od wojny, a to już wiele — powiedziała, starając się nadać głosowi ton szczerości.

— Nie pracujecie zbyt wiele?

Żywo pokręciła głową.

— Zawsze jest czas na odpoczynek.

Zapadła ciężka cisza. Dubhe nie rozumiała: dlaczego szedł jej szukać? Dlaczego ją tu trzymał?

— Mam czelność przypuszczać, że pomogłem ci tamtego dnia — powiedział nagle Learchos, patrząc jej w oczy. — To dlatego proszę cię, abyś teraz tu ze mną była. Bo teraz ja potrzebuję twojej pomocy.

Dubhe poczuła, jak jego wzrok ją przeszywa. Nie mogła zrobić nic innego, tylko przytaknąć i odwzajemnić spojrzenie, czekając.

— Jestem więźniem, Sanne, i nie wiem, dlaczego mówię to właśnie tobie, ale tu w środku nie ma nikogo... — Westchnął. — Jestem tu obcy wszystkim.

— A czego jesteś więźniem?

Wydawało się, że oczy Learchosa lekko pojaśniały. Uśmiechnął się do niej słabo.

— Przeszłości, która nie chce odejść.

Wyznał jej wszystko pośpiesznie, jak gdyby słowa wytryskiwały mu z duszy niczym porywista rzeka. Opowiedział jej o matce, o jej nienawiści w stosunku do niego i o straszliwym żądaniu, jakie wypowiedziała przy nim przed śmiercią.

— To wszystko — powiedział w końcu. — Teraz czuję się lżejszy. Potrzebowałem uwolnić się od tej tajemnicy. Sądzę, że potrafisz zrozumieć, co mam na myśli.

Dubhe kiwnęła głową.

— Przez te wszystkie lata zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie powiedziała mi dobrego słowa, nigdy mnie nie przytuliła, nigdy mnie nie szukała. Dla niej byłem zawsze tylko synem jej męża i nienawidziła mnie przynajmniej tak samo, jak mojego ojca. I przez całe moje dzieciństwo zachodziłem w głowę, czy coś zrobiłem, czy popełniłem jakiś błąd, którym zasłużyłem sobie na podobne traktowanie. Tego dnia jednak zrozumiałem, że moją winą był po prostu fakt, że przyszedłem na świat.

Dubhe patrzyła na niego wstrząśnięta.

— To grzech, którego w jej oczach nigdy nie odkupiłem, być może myślała, że jeśli wymusi na mnie to niedorzeczne przyrzeczenie, dokonam ekspiacji.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Bo tamtej nocy podsłuchiwałem, jak opowiadasz o swojej przeszłości, i odkryłem twoją tajemnicę. Teraz jesteśmy kwita. Pragnąłem ci o tym powiedzieć, na dworze nie ma nikogo innego, kto by mnie wysłuchał. — Kąciki jego ust rozciągnęły się w gorzkim uśmiechu.

— Są osoby, które rodzą się pod złą gwiazdą — powiedziała Dubhe, a kiedy Learchos popatrzył na nią, znowu poczuła się odsłonięta, podatna na zranienie, tak jak tamtej nocy w lesie. — Znasz ryty Gildii Zabójców?

Dalej się uśmiechał, tym razem z sarkazmem.

— Aż nazbyt dobrze.

— A wiesz, kim są Dzieci Śmierci?

Potrząsnął głową. Dubhe poczuła się, jak gdyby stała na brzegu urwiska. Rzucić się było szaleństwem, ale pustka ją wzywała. Jeżeli teraz zdecyduje się mówić, nic już nie będzie takie samo.

— To dzieci, które zabiły; czy to noworodki, których matka zmarła przy porodzie, czy dzieci, które zabijają przez pomyłkę lub naumyślnie. Gildia uważa je za wybrańców. Szuka ich wszędzie, wciela w swoje szeregi i szkoli je, aby zrobić z nich Zabójców.

Ze sposobu, w jaki Learchos na nią spojrzał, wyczuła, że zrozumiał. Ale nie obchodziło jej to. Był synem jej nieprzyjaciela, coś w środku nie przestawało jej tego krzyczeć, ale klamka już zapadła.

— Te dzieci narodziły się naznaczone przeznaczeniem. Ich największą winą jest to, że zostały wydane na świat. — Dubhe poczuła, jak jej rozpacz przedziera się wśród łez.

— To nie była twoja wina; Gildia to grupa szaleńców.

— Być może, ale ktoś kiedyś mi powiedział, że kto zabija jako dziecko, jest predestynowany, a jego droga będzie tylko jedna i już wytyczona.

— I sądzisz, że moja też już jest naznaczona? Naprawdę myślisz, że powinienem zrobić to, czego zażądała ode mnie matka w chwili śmierci?

Dubhe zawahała się przez chwilę.

— Mówię tylko, że ty też nie byłeś winny. To jej nienawiść, twojej matki, a nie twoja.

— No tak — dodał młodzieniec, opuszczając wzrok. — Nie moja...

— Podczas podróży, nad brzegiem strumienia, powiedziałeś mi, że cokolwiek to było, już się skończyło.

Learchos znowu się ku niej odwrócił.

— Wiem, że pewnie powiedziałeś tak tylko po to, aby mnie pocieszyć. — Dubhe przełknęła łzy. — Ale może wystarczy w to uwierzyć.

Książę uśmiechnął się i delikatnie pogłaskał ją po policzku. Wydawał się pogodniejszy.

— Czyli przerzucamy na siebie nawzajem nasze grzechy, aby odeszły...

Teraz i Dubhe się uśmiechnęła. Learchos podniósł się.

— Pewnie jutro rano będziesz musiała wcześnie wstać. Lepiej już iść.

W milczeniu przemierzyli otulony mrokiem ogród, a świt zaczynał lekko barwić wschód jaśniejszym pasmem fioletu.

Kiedy dotarli przed wejście do pałacu, odwrócił się i stanął przed nią.

— Jest w tobie coś tajemniczego, Sanne, czy kimkolwiek jesteś.

Dubhe usiłowała zachować spokój, ale to wyznanie ją zmroziło.

— Tak czy inaczej twoja przeszłość należy do ciebie, a ja nie odważę się jej tobie odebrać — dodał Learchos cicho, po czym pochylił się, aby wyszeptać jej coś do ucha. — Mogę od czasu do czasu cię odwiedzić?

Jeden długi dreszcz przeszedł po plecach Dubhe. Kiedy książę się odsunął, popatrzyła na niego przeciągle. Potem kiwnęła głową.

11. Poszukiwania wśród ksiąg

Kiedy Theana się obudziła, słońce jeszcze nie wzeszło. Początkowo to zawsze Dubhe musiała podchodzić do jej pryczy i potrząsać nią; po całym dniu spędzonym na pracy w kuchni czarodziejka była kompletnie wykończona. Wieczorami tylko siła woli pozwalała jej modlić się do jej boga przed zapadnięciem w głęboki sen. W końcu jednak dziewczynie udało się odnaleźć swój rytm i czasami, kiedy Dubhe wracała ze swoich nocnych wypraw, już nie spała.

— Czy ty nigdy nie śpisz? — pytała, przygotowując się do pójścia do kuchni.

— Wyćwiczyłam się tak, żeby wystarczało mi tylko kilka godzin snu — odpowiadała Dubhe.

Theana miała pewne wątpliwości. Jej towarzyszka często była bardzo blada i chudła w oczach.

— Jeżeli będziesz się źle czuła, masz mi powiedzieć.

— Zrobię to — odpowiadała Dubhe, ale słowa te brzmiały jak rzucone ot tak, na odczepnego.

Podobnie było tego ranka. Theana zdążyła już wstać i właśnie się ubierała, kiedy zobaczyła, jak dziewczyna wślizguje się do środka. Wyglądała na bardziej strudzoną niż zazwyczaj.

— Nie powinnaś wracać tak późno.

Dubhe odwróciła się, jakby zdumiona.

— Staram się maksymalnie wykorzystywać czas, jaki mamy. — Jednak jej odpowiedź była wymijająca, a oczy wydawały się dziwne.

Theana automatycznie popatrzyła na symbol na ramieniu Dubhe. Już trzykrotnie nałożyła na dziewczynę zaklęcie, aby zablokować klątwę, ale miała wrażenie, że jego efekty trwają krócej.

— Będę musiała powtórzyć rytuał wcześniej niż planowałyśmy — powiedziała, omiatając spojrzeniem jedną z desek w podłodze. Ukryła pod nią buteleczki ze wszystkimi niezbędnymi do rytów substancjami. Dubhe nie zareagowała. Aby zwrócić na siebie jej uwagę, Theana musiała do niej podejść, pochylić się i dotknąć jej ręki. Wydawało się, że dziewczynę trawi jakiś wewnętrzny ogień; jej dłońmi wstrząsało drżenie. Jednak nie była to tylko klątwa, czuła to jasno.

— Powiedz mi prawdę — wyszeptała.

Dubhe odwróciła się w drugą stronę, a Theana westchnęła.

— Dubhe, jaki sens ma moja obecność tutaj? Od kiedy tu przybyłyśmy, ty każdej nocy gdzieś wychodzisz, narażasz się, a ja cały czas tylko odgrywam rolę służącej.

— Twoje zadanie zawsze takie było, już od samego początku, wiedziałaś o tym. Zresztą nie potrafisz cicho się poruszać, a...

— Wiem — ucięła krótko czarodziejka. — Nie mam zamiaru narzekać. Ale jeśli ukrywasz przede mną prawdę na temat twojego stanu, nie mogę ci pomóc, rozumiesz?

Spróbowała popatrzeć na nią szczerze. Spędziły ramię w ramię już prawie dwa miesiące i Theana zaczynała rozumieć tę dziwną towarzyszkę podróży: fakt, że jest tak zamknięta w sobie, jej milczenie i cierpienie. Teraz nieco jaśniej pojmowała, co tak przyciągnęło Lonerina: było to coś, co intrygowało i ją. Otchłanie, z których Dubhe pochodziła, w jakiś sposób fascynowały, a nieme wołanie o pomoc, które wyczuwała, było dla osób takich jak oni niemożliwe do zignorowania.

— Czujesz się gorzej?

— Czasami.

— Czy masz wrażenie, że moje zaklęcie jest mniej skuteczne?

Dubhe podniosła się gwałtownie.

— Przestań — rzuciła, oddalając się w kąt pokoju.

— Przecież właśnie po to tu jestem...

— Nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzysz!

Theana podniosła się.

— Dubhe, ja rozumiem...

— A właśnie, że nic nie rozumiesz. Czy kiedykolwiek ktoś patrzył na ciebie z litością? To jest nie do zniesienia! Lonerin też tak na mnie patrzył, jak gdyby musiał mnie za wszelką cenę ocalić, jak gdybym miała być jego osobistym zwycięstwem nad losem. Ale ja nie potrzebuję, żeby ktokolwiek mnie ratował.

— Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest słaby. Wszyscy kogoś potrzebujemy.

— Jasne, sama wiesz coś o tym, co? Każdego wieczoru uciekasz się do twojego głupiego boga tylko po to, aby uciec od strachu przed śmiercią...

Dubhe musiała zdawać sobie sprawę z ciężaru swoich słów. A jednak Theana nie pokazała po sobie urazy, nie zaprotestowała. Pomyślała tylko, że jej wiara wciąż jeszcze jest niesprawiedliwie osądzana, tak samo jak w czasach jej ojca.

— Wystarczy. Odpowiedz na moje pytanie: chcę wiedzieć, jak się czujesz — powiedziała wreszcie surowo.

Dubhe popatrzyła na nią zmęczonym wzrokiem i wreszcie odpowiedziała szczerze:

— Ostatnio Bestia atakuje mnie bez powodu. Nie sądzę nawet, żeby występował tu jakiś związek z osłabieniem twoich czarów. Po prostu nagle ją odczuwam, a świat wokół zaczyna się kręcić i staje się czerwony. Potem wszystko mija. Samo.

W milczeniu, które nastąpiło, Theana szukała odpowiednich słów. Nie było jednak takiej potrzeby.

— Sennar powiedział mi, że leczenie nie jest możliwe, mam tego świadomość. Jedynym rozwiązaniem jest śmierć mojego nieprzyjaciela i to dlatego każdą noc poświęcam na poszukiwania. Nie ma innego wyjścia.

— Nie potrafię bardziej ci pomóc.

— I tak już robisz bardzo wiele — powiedziała Dubhe z wymuszonym uśmiechem. — Bez ciebie Bestia wynurzyłaby się na powierzchnię; a jeszcze ważniejsze będzie to, co zrobisz, kiedy zdobędziemy dokumenty.

Theana spróbowała odwzajemnić uśmiech, ale jej się nie udało. To śmieszne, jak nic się nie zmieniło; kiedy jeszcze znajdowała się w Radzie Wód, wielokrotnie czuła się niepotrzebna. Teraz, po tym wszystkim, czemu stawiły czoła podczas podróży, znowu było tak jak dawniej: nie było nic, co mogłaby zrobić, mogła tylko bezsilnie się przyglądać. Tak jak wiele lat temu.

Przytrzymuję ją. Na nic wyjaśnienia.

— Nie jest taki jak myślicie! On nigdy nie zrobił nic złego! Ludzie wrzeszczą, a jej ojca wloką zakutego w łańcuchy.

— Zabójca!

— Jesteś w zmowie z tymi przeklętymi!

— Śmierć kapłanowi Zabójców!

Stryczek jest o krok.

Wreszcie, po niekończącej się tułaczce, znaleźli miejsce, gdzie mogli w spokoju zamieszkać; udało im się osiąść tam, w Krainie Morza. Nigdy nic złego nie zrobili, starali się prowadzić życie na uboczu. Ona jednak nie mogła prosić ojca, aby przestał modlić się do swego boga. Wystarczyło, żeby ktoś kiedyś raz usłyszał to imię, aby wszystko runęło. Thenaar.

— Nie jest tak jak myślicie! — krzyczy dziewczynka, ile ma tchu w piersiach, kiedy wsuwają głowę jej ojca w pętlę. On znajduje jeszcze siłę, aby nakazać jej odejść, uciekać, ale ona nie jest w stanie i stoi tam, przyglądając się tej niesprawiedliwości, nie mogąc nic zrobić. Wyrzekła się jego nauk kultu Thenaara, przejęła jego imię i myślała nawet, żeby zostawić go samego z jego szaleństwem. Teraz jednak zdaje sobie sprawę, jak bardzo go potrzebuje. Jej życie zależy od tego człowieka.

Bardzo wiele osób odeszło do świątyni Czarnego Boga i nigdy stamtąd nie powróciło. Nienawiść dla kultu jest ogromna na tej ziemi, której lennik, mężczyzna prawy i szanowany, został zabity przez Gildię.

— Osiądziemy tutaj, bo w tym miejscu Gildia dopuściła się swoich okrucieństw. Musimy oczyścić imię Thenaara z całego brudu, jakim skalała go sekta.

Tak powiedział jej ojciec, kiedy zamieszkali w tej wiosce. Teraz patrzy na córkę ze smutkiem, ale i z rezygnacją. Pragnie tylko, aby się uratowała i nie widziała tego, co zaraz nastąpi.

— Milcz — nakazuje jej ktoś, ciągnąc ją w kąt za domem.

— On nic nie zrobił, chcą go zabić, a on nic nie zrobił! Powiedzcie im to!

To starzec, starszy niż jej ojciec, o łagodnym, pełnym bólu wyrazie twarzy i głowie pokrytej rzadkimi włosami. Zakrywa jej twarz dłonią.

— Nic nie można poradzić na ludzką złość.

Ona próbuje się wyrywać, uciekać, ale uścisk mężczyzny jest mocny. Zresztą dziewczynka ma zaledwie dwanaście lat. Całkowicie bezradna, z daleka przygląda się wieszaniu, widzi, jak ciało jej ojca porusza się w ostatnich konwulsjach, a potem, kiedy tylko spada na ziemię, ludzie zaczynają je kopać, jeszcze i jeszcze, i jeszcze. Wreszcie Folwar zakrywa jej dłonią oczy i przyciąga ją do siebie.

Volco przyszedł do kuchni po obiedzie. Theana właśnie klęczała na kamiennej posadzce z brudną szmatą w dłoniach. Dubhe pracowała kawałek dalej, ale poza zasięgiem jej wzroku.

Młoda czarodziejka podniosła oczy i szybko zerwała się z podłogi.

— Mój panie...

Volco położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się dobrotliwie. Przypominał jej Folwara, jej wybawcę. On też emanował taką łagodnością.

— Pewnie męczy cię praca ciągle w tym samym miejscu...

— Nie, mój panie, jestem szczęśliwa, że mogę służyć mojemu królowi — odpowiedziała z gotowością.

— Spokojnie, o nic cię nie oskarżam — zauważył Volco, uśmiechając się z rozbawieniem. — Zastanawiałem się tylko, czy nie chciałabyś wykonać dla mnie innej pracy. Nie tutaj.

Myśl o porzuceniu szmaty i pozwoleniu zmęczonym kolanom na odpoczynek pociągała ją, ale nie chciała okazywać zbytniej niecierpliwości.

— Jak mój pan sobie życzy.

— No to chodź ze mną.

Wyszli z kuchni i powoli przemierzyli wszystkie korytarze, które z czeluści pałacu prowadziły do wyższych pięter: tych, gdzie rozgrywało się luksusowe i pełne intryg życie dworu.

— To spokojniejsza praca niż ta, którą wykonywałaś do tej pory. Chodzi o bibliotekę.

Znaleźli się przed wielkimi, na wpół otwartymi drzwiami z brązu. Volco przeszedł przez nie, a Theana podążyła za nim z wahaniem. Widok, jaki się przed nią otworzył, rozgrzał jej serce. Była to obszerna prostokątna sala podzielona na wąskie korytarze licznymi szafami bibliotecznymi wykonanymi z drewna czereśniowego. Każda z nich wypełniona była po brzegi wszelkiego rodzaju książkami. Nie była to olbrzymia biblioteka, ale dziewczyna nigdy nie sądziła, że znajdzie w tym miejscu podobny skarb.

— Generalnie zajmuję się tym osobiście — powiedział Volco z pewnym zadowoleniem. — To tutaj książę, wasz dobroczyńca, ukończył swoją edukację.

Theana okazała zdumienie.

— Zadanie nie jest szczególnie złożone; już od dawna nikt nie czyści tych rejonów. Chodzi tylko o to, aby przewietrzyć trochę książki i powkładać do środka suche liście laurowe przeciwko molom.

Czarodziejka przytaknęła gorliwie, a starzec oprowadził ją po pomieszczeniu. Wreszcie czuła się jak w domu; oczywiście biblioteka w Laodamei, ta, w której ona się uczyła, była w porównaniu z tą niezmierzona, ale jej wyćwiczone oczy w lot pojęły, że i tutaj znajdują się cenne dzieła. Oraz wiele, zbyt wiele, ksiąg zakazanych.

Volco otworzył zakurzony schowek w głębi pokoju. W środku stały worki pełne suchych liści i leżały sterty wełnianych szmat.

— Użyjesz tego, dobrze? Jeden liść na pierwszej stronie, drugi na ostatniej.

Theana cały czas potakiwała. Myśl o pracy w bibliotece przepełniała ją entuzjazmem; wiedziała, że podobne miejsca są niewyczerpanymi źródłami wiedzy.

— Miałaś kiedyś do czynienia z książkami?

Przez chwilę zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć.

— Nie, ale mam wprawę w obchodzeniu się z delikatnymi rzeczami.

— Umiesz przynajmniej czytać?

Theana potrząsnęła głową. Lepiej udawać osobę jak najbardziej nieświadomą.

— Wielka szkoda — skomentował Volco z żalem. — Kto wie, może mógłbym udzielić ci kilku lekcji...

— Jeżeli mój pan ma wystarczająco dużo cierpliwości... — uśmiechnęła się z ukłonem.

Starzec wyglądał na rozczulonego.

— Od tej chwili wszystkie popołudnia będziesz spędzać tutaj, zgoda? Przez pierwsze dni zostanę z tobą, żeby się upewnić, czy nic nie narozrabiasz. Później zobaczymy, co da się zrobić w sprawie lekcji.

I tak też się stało. Theana przez całe popołudnie kartkowała książki i udając, że nie umie czytać, przeglądała je pośpiesznie. Volco siedział w kącie i szybko pogrążył się w lekturze wielkiego historycznego tomu. Czarodziejka przez cały czas zastanawiała się, jak może wykorzystać swoją nową pozycję. Z pewnością znajdowały się tutaj dokumenty dotyczące życia na dworze, a może nawet informacje o tych, które interesowały Dubhe. W milczeniu, otwierając i zamykając okładki, uśmiechnęła się. Wreszcie przyszła kolej na nią.

Tego samego wieczoru porozmawiała o tym z Dubhe.

— Dali mi pracę w bibliotece.

— A, to tam się zapodziałaś... — zauważyła dziewczyna, przebierając się. Zawsze robiło to na Theanie dziwne wrażenie. Wydawało się, że Dubhe zmienia skórę: kiedy nosiła męskie stroje, uprzejmość i słodycz rysów, które pokazywała podczas pracy w kuchni oraz przy każdej okazji w obecności obcych, zupełnie znikały. Mimo innego koloru włosów, znowu była sobą. To było niesamowite, w jaki sposób potrafiła zmieniać wygląd, zaledwie modyfikując swoje zachowanie.

— Moim zadaniem jest kartkowanie książek.

— Powiedziałaś mu, że umiesz czytać?

Theana potrząsnęła głową, a Dubhe uśmiechnęła się do niej.

— Szybko się uczysz...

— Powiedz mi, jak wyglądają te dokumenty.

Dubhe usiadła koło niej na łóżku.

— Nie mogą się tam znajdować.

— Jakie miejsce może być lepsze na schowanie pergaminu, jeżeli nie pośród innych pergaminów...

— Kiedy je ukradłam, były zamurowane w sekretnym pokoiku za arrasem.

Theana nie zniechęciła się.

— Pozwól mi spróbować. Dubhe westchnęła.

— Nie charakteryzowały się niczym szczególnym. Były spisane na zwiniętym pergaminie, zamkniętym lakowaną pieczęcią, prostą, czerwoną, bez żadnego znaku.

— A co w nich było?

— Nie mam pojęcia.

Theana wydawała się zawiedziona.

— Czy myślisz, że gdyby były łatwiejsze do zidentyfikowania, już bym ich nie znalazła? Tak czy inaczej biblioteka jest wielkim źródłem informacji: z pewnością nie zmarnujemy takiej okazji.

Theana nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać.

Zaczęła już pierwszego dnia, kiedy Volco zostawił ją samą. Postarała się szybko uporać z kilkoma książkami, chociaż tak naprawdę nikt nie podał jej terminu, w jakim powinna skończyć te prace. W każdym razie lepiej będzie, jeśli Volco nie nabierze podejrzeń.

Stanęła pośrodku pokoju i rozejrzała się wokół. Nie miała najmniejszego pojęcia, od czego zacząć. Jak znaleźć przedmiot, o którym nie wiadomo, jak wygląda, który być może jest gdzieś zamurowany, a może nawet nie ma go tam, gdzie się go szuka?

Nigdy nie robiłaś podobnych rzeczy, niepotrzebnie próbujesz bawić się w szpiega...

Theana poczuła ukłucie gniewu. Nie, do diabła! Postanowiła pójść razem z Dubhe właśnie po to, aby uniknąć tego głupiego robienia z siebie ofiary. Powinna przestać się nad sobą użalać i wziąć się do roboty.

Zaczęła od katalogu. Z doświadczenia wiedziała, że każda biblioteka taki ma: z reguły była to wielka księga zawierająca spis wszystkich dzieł oraz wskazówki, gdzie można znaleźć je w sali.

Zaczęła przeszukiwać różne szafy i zdumiało ją, jak wiele holograficznych tekstów Astera znajdowało się w tym miejscu. Większości z nich nie znała; zresztą sporo manuskryptów Tyrana zostało spalonych na stosach, jakich mnóstwo zapłonęło w okresie euforii, która zapanowała po jego upadku. Dostrzegła również wiele tekstów elfickich spiętrzonych na półkach. Anonimowy kopista, który je przepisywał, prawdopodobnie nie znał nawet dobrze ich języka, bo niektóre runy były zniekształcone i nierozpoznawalne.

W końcu wysiłek, jaki włożyła w poszukiwania, został nagrodzony: w głębi jednej z dwóch biblioteczek, pogrzebana pod stosem gęsto zapisanych notatkami pergaminów, leżała biała, dość zniszczona książeczka, zawierająca dane o lokalizacji różnych tomów. Najwyraźniej nie używano jej przez dłuższy czas. Być może Volco miał cudowną pamięć do tego miejsca i znał rozmieszczenie oraz naturę wszystkich zgromadzonych tam tekstów. Nie było to w końcu zadanie tak znowuż uciążliwe, oceniła na oko Theana, rozglądając się dookoła: książek nie było więcej niż kilka tysięcy. Milia, kustosz biblioteki w Laodamei, znał na pamięć położenie i zawartość dobrej połowy ze stu tysięcy przechowywanych tam ksiąg.

Ostrożnie otworzyła książkę i wyrwał jej się jęk. Wydawało się, że jest zaszyfrowana. Nie było tam pełnych tytułów książek, lecz inicjały z kropkami. Również określenie pozycji na półkach kierowało się dziwną logiką. Być może skryba przyjął taki sposób zapisu, aby ułatwić sobie pracę.

I co teraz?

Theana zawahała się. Wyniesienie rejestru poza bibliotekę mogło być niebezpieczne: Volco mógłby się zorientować, że go brakuje. Ale nie mogła tak łatwo się poddać.

Tutaj to rozszyfruję — powiedziała sobie. — Usiądę w kąciku i rozszyfruję.

Spędziła na tym całe popołudnie. Pismo było bardzo drobne, a co więcej — mało czytelne. Co jeszcze bardziej komplikowało sprawy, skryba nie zawsze używał tych samych skrótów na określenie jednej rzeczy. Raz „Kroniki” oznaczone były zwykłym „K.”, kiedy indziej jako „Kr.”, a czasami to samo „K.” oznaczało „Kartoteki”. Theana poczuła, że ogarnia ją frustracja.

Potem zaskrzypiały drzwi. Dziewczyna odruchowo podniosła oczy i jej spojrzenie padło na prostokąt okna. Ciemny. Szybko ukryła katalog pod szatami i błyskawicznie chwyciła pierwszą z brzegu księgę oraz listek laurowy. Volco wszedł ostrożnie do środka, a ona starała się opanować serce, które waliło jak szalone.

— Jeszcze tutaj jesteś? — odezwał się starzec z uśmiechem.

— Czas szybko upływa, kiedy ma się zajęcie — odpowiedziała, próbując przyjąć jak najniewinniejszy wyraz twarzy.

— Wkrótce pora kolacji. No już, skończysz jutro.

— Tak, ale książki...

— Zostaw wszystko tak jak jest — powiedział Volco, machając lekceważąco dłonią. — Jutro zaczniesz tam, gdzie przerwałaś. I tak to miejsce odwiedzam już tylko ja i książę, kiedy jest na dworze.

Theana wyszła z pokoju z ledwo stłumionym jękiem. Książka, przyciśnięta pod ubraniem do piersi, wydawała się palić jej ciało.

— Co to?

Zapadła noc, a Dubhe przygotowywała się do wyjścia. Przed nią leżał szczegółowy plan pałacu. Tylko przy niektórych pomieszczeniach brakowało jeszcze notatek. Było tam zapisane wszystko. Przy każdym pomieszczeniu jego typ, liczba drzwi i okien, a przede wszystkim zwyczaje mieszkańców: o której zasypiali, jak spali, ilu strażników ich pilnowało.

Theana natomiast wyciągnęła katalog i otworzyła go, opierając na łóżku.

— Katalog biblioteki — wyjaśniła.

Dubhe podeszła, żeby zobaczyć.

— Zaszyfrowany.

— Niestety nie... Też tak myślałam, ale skróty wydają się przypadkowe. Widzisz to? W tym miejscu „S.” określa szafę, ale dalej ta sama wskazówka połączona jest z numerem i pozostaje na końcu tytułu.

Dubhe przyjrzała się temu z uwagą. Następnie powoli przeniosła wzrok z książki na Theanę. Przyglądała jej się przez kilka chwil, dopóki czarodziejka nie poczuła się skrępowana.

— O co ci chodzi? — spytała zmieszana.

— Ukradłaś ją? — Dubhe uśmiechała się.

Dziewczyna zaczerwieniła się po korzenie włosów.

— Volco zaskoczył mnie, kiedy ją przeglądałam, i nie zdążyłam odłożyć jej na miejsce, musiałam się śpieszyć i...

Dubhe oddaliła się, nie przestając uśmiechać się chytrze.

— Moje towarzystwo jest zaraźliwe...

— Wcale tego nie ukradłam! — wybuchnęła Theana. — To... to tylko pożyczka.

Dubhe spoważniała.

— Tylko się z tobą droczyłam. Dobrze zrobiłaś — powiedziała. — Jesteś mi coraz bardziej przydatna — dodała, związując sobie włosy. Następnie przeszła przez drzwi z miękką elegancją kotki.

Niewiele czasu zajęło Theanie rozszyfrowanie tych zapisków. Na pergaminie wynotowywała sobie informacje o tomach, które mogły ją zainteresować. Były to przede wszystkim oficjalne pisma pałacu, akty sprzedaży i rejestracje. Czarodziejka żywiła jednak potajemną nadzieję, że znajdzie jakąś wskazówkę, która mogłaby pomóc Dubhe wytropić dokumenty, które były jej potrzebne.

Kiedy tylko wróciła do biblioteki, zaczęła przeglądać tomy, które sobie wypisała. Zaczęła żeglować wśród mórz cyfr i mniej lub bardziej nieznanych imion, po kawałku odtwarzając historię tego miejsca. Odkryła, że większość zakazanych ksiąg, przede wszystkim tych rzadkich, pochodziła z tego samego źródła. „G. T.” — określił je gorliwy bibliotekarz, który w tym przypadku o dziwo użył tego samego skrótu dla wszystkich tomów.

„Nieznane dzieło elfickie”, „Prawdziwy kronikarski opis wydarzeń Wieku Archaicznego”, „Zbiór Formuł w nieznanych runach”.

Wszystko to kopie. Kopie niedawne. A oryginały? Co się z nimi stało? A te wszystkie tomy spisane przez Tyrana, dlaczego posiadał je Dohor, skoro nie miała ich żadna z bibliotek Świata Wynurzonego?

Potem odkryła, że w pomieszczeniu brakuje części dokumentów wskazanych w bibliotecznym katalogu. Miały one, jak wszystkie inne, swój kod położenia, ale kiedy szła do odpowiedniej szafy, na ich miejscu znajdowała inne książki, skatalogowane jako stojące gdzieś indziej. Czyżby zaginęły? A jeżeli tak, to dlaczego tego nie odnotowano?

Długo dręczyły ją wątpliwości. Wydawało jej się to zagadką bez rozwiązania. Tylko przypadkiem zauważyła drobną różnicę pomiędzy opisami tych zdublowanych tomów: symbol, malutki symbol zaznaczony na czerwono z boku brakujących ksiąg. Przerysowała go uważnie na pergamin i pomyślała, że najlepiej będzie pomówić o tym z Dubhe. Czuła się podekscytowana; po wielu dniach spędzonych na poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, wreszcie coś się pojawiało.

Już miała odejść, kiedy jej uwagę przyciągnął tytuł: Droga Poświęconego.

Jej serce stanęło i zdawało się, że i czas się zatrzymał: przeszłość wychodziła jej na spotkanie.

Zdarzyło się to pewnego wieczoru, kiedy miała osiem lat. W słabym świetle świecy ojciec czytał jej Kroniki Świata Wynurzonego. Ten fragment słyszała już dziesiątki razy i zdążył stać się dla niej tym, czym rozważania o Thenaarze i Shevraarze. Długie i nudne, a co więcej sekretne. Nigdy nie wolno jej było z nikim rozmawiać o ich tożsamości, tak jak nigdy nie mogła publicznie pokazywać swoich umiejętności przyszłej kapłanki. Ojciec uśmiechał się, kiedy widział, jak dziewczynka prycha: rozumiał ją, ale jedyny inny tekst, mówiący o kulcie w sposób nieskażony kłamstwami Gildii, zaginął. Nazywał się Droga Poświęconego. W książce tej opowiadano o roli Poświęconych i ich potędze w świecie, będącej dowodem wielkości i wielkoduszności ich boga. Theana na te słowa nadstawiła uszu i zapytała, czy tamta książka mówiła też o jej bohaterce, Nihal.

— W pewnym sensie — odpowiedział jej ojciec, a ona zaczęła fantazjować, jak gdyby był to początek bajki.

Theana nie była w stanie się powstrzymać. Odszukała wskazówki i skierowała się ku odpowiedniej szafie — jednej z najbardziej zakurzonych i najsłabiej oświetlonych. Znalazła to, czego szukała, wśród innych tomów zniszczonych przez upływ lat.

Książka miała okładkę z jasnej skóry i miedziane, pozieleniałe ze starości okucia. Natychmiast pomyślała o swoim ojcu; o tym, jak bardzo by pragnął odnaleźć ten tekst. Musnęła go palcami, a wspomnienie jego głosu, czytającego jej Kroniki, poruszyło coś w jej duszy.

Ostrożnie wyciągnęła egzemplarz z półki. To nie była kopia. Była to autentyczna księga, ta, która przetrwała przez całe stulecia i nie wiadomo jakim sposobem trafiła aż tu, w ręce ostatniej kapłanki Thenaara. Serce Theany nie mogło nie rozpalić się w modlitwie, kiedy dziewczyna przycisnęła do piersi ten mały tomik, książkę, której z pewnością nikt tam w środku nigdy nie przeczytał, którą uznano za tak mało wartościową, że umieszczono ją w drugorzędnej szafie, tam, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć.

Tym razem było łatwiej. Wystarczyło troskliwie umieścić ją pod gorsetem, bez najmniejszego wahania. Ten tom w jakiś sposób do niej należał. Kiedy Volco przyszedł zawołać ją na kolację, Theana wyniosła książkę z biblioteki, ściskając ją troskliwie przez ubranie jak drogocenny skarb.

Dubhe nie było, jak zawsze w nocy. Świeca ledwo oświetlała pokój. Theana delikatnie otworzyła książkę. Zapach pleśni wydobywający się ze stronic wydał jej się wonią dzieciństwa i rzeczy utraconych.

Z drżeniem przeczytała pierwsze wersy. Tom rozpoczynał się modlitwą, którą ona dobrze znała, modlitwą, którą ojciec kazał jej recytować każdego poranka i którą wciąż powtarzała za każdym razem, kiedy zaczynała nowy ryt.

Chwała Shevraarowi, chwała Panu błyskawicy i Panu miecza, stworzycielowi i niszczycielowi, władcy wiecznego cyklu życia, chwała. W jego imię ja, Heiraal, opowiem o jego ukochanych dzieciach, o tym, jak przychodzę na świat i w jaki sposób Bóg się nimi posługuje. Niech Bóg natchnie moje słowa i z powodzeniem doprowadzi mnie do końca owego przedsięwzięcia.

Na marginesie stron Theana od razu dostrzegła jakieś notatki. Kiedy je przeczytała, krew zmroziła jej się w żyłach. „Thenaar, nie Shevraar”. „Poświęcony, Aster”.

Nie było wątpliwości, że ta książka przeszła przez ręce Gildii. Nikt poza Zabójcą nigdy nie nazwałby Astera Poświęconym.

Pogrążyła się w lekturze z mieszaniną wzruszenia i pogardy. Świadomość, jak głęboko przeniknęły kłamstwa sekty, jak już nikt nie pamiętał o Shevraarze i tym, kim naprawdę był, a tylko o Thenaarze, wstrząsnęła nią.

Czasami Poświęceni zostają wybrani przez Boga: przywódcy i wojownicy, mędrcy i czarodzieje, kapłani, ludzie przeznaczeni do służby, którzy od początku okazują szczególne skłonności do walki lub troski o pokój. Ponieważ dwoiste jest oblicze Shevraara i nigdy nie należy o tym zapominać.

„Herezja” — zaznaczono z boku na czerwono. Theana poczuła, jak przepełnia ją złość. To tak Gildia napiętnowała jej ojca, gdy odkryła jego nauczanie. Heretyk. Zaczęli go prześladować, kiedy ona była mała. Ledwie pamiętała szczęśliwe czasy, kiedy jeszcze byli rodziną i żyli, nie musząc się przed nikim ukrywać.

Poświęceni pojawiają się przede wszystkim w momentach wielkiego zamętu i są środkiem, za pomocą którego Bóg przywraca na świecie porządek. Bowiem wieczna równowaga pomiędzy pokojem a wojną, między śmiercią a życiem, nigdy nie powinna zostać zachwiana. Taka jest ich funkcja: przywrócenie porządku przez własne działanie.

Miravar był czwartym Poświęconym. To on pokonał Wielkiego Nieprzyjaciela, odsyłając go w głębie piekieł, z których pochodził. Dotyczące go proroctwo zostało wypowiedziane przez Krissę, kapłankę ze świątyni w Seferdi, która zapowiedziała jego nadejście podczas szerzącej się Ostatecznej Wojny.

Odległe fakty, o których słyszała tylko z ust swojego ojca. Wielki Nieprzyjaciel był tym, przeciwko któremu Miravar przywołał talizman władzy, tak jak Nihal przeciwko Tyranowi. Seferdi była wówczas stolicą królestwa Elfów.

Lektura wciągnęła Theanę, zaś notatki wywoływały jej oburzenie. Spostrzeżenia dotyczące herezji, fragmenty podkreślone i obalone zgodnie z doktryną Gildii. To wszystko wydawało jej się nieznośne. To, co Sennar powiedział Lonerinowi podczas ich pierwszego spotkania, było prawdą: w Świecie Wynurzonym istniały siły, które działały w celu zniszczenia wszystkiego, co było czyste. I tak głębia jej wiary rozproszyła się przez wieki, została zepsuta, wręcz wynaturzona. Theana wreszcie zrozumiała swojego ojca, owo poczucie samotności, które gnębiło go przez te wszystkie lata, kiedy błąkał się z nią z jednej krainy do drugiej. Być ostatnim, jedynym. Nie mieć nikogo, z kim można by dzielić najgłębiej ukryte w sercu tajemnice, wątpliwości i pewniki, a wręcz znosić wyśmiewanie i szyderstwa, jak często traktowała ją Dubhe.

Jaki był plan ukryty w tym cierpieniu, na które został wystawiony jej ojciec, a teraz i ona? Często mówił o tym, że taki plan istnieje, chociaż oni w tej chwili go nie widzą. Był plan, którego częścią był Miravar, również Nihal coś prowadziło po jej drodze. A ona? Jaki sens miało jej cierpienie, jej samotność?

Cały dział poświęcono artefaktom, którymi może posługiwać się Poświęcony. Była mowa o talizmanie władzy, zamieszczono też opisy składających się na niego kamieni. Napisano, gdzie można je znaleźć, jakie są ich cechy szczególne i jak je wykorzystać.

Theana poczuła ucisk w sercu. Ta księga bardzo przydałaby się Lonerinowi w jego misji. Myśl o nim uderzyła ją gwałtownie i zaskoczyła. Przez wiele dni prawie o nim zapomniała. Jednak teraz, kiedy nagle przywołała go w pamięci, było tak, jak gdyby nigdy, nawet na chwilę nie przestała o nim myśleć. Stanął przed nią jak ostatniego dnia, kiedy się widzieli, kiedy nie chciała się z nim pożegnać. Wspomnienie było tak silne, że sprawiło jej ból — ból fizyczny i rzeczywisty.

Musisz o nim zapomnieć. Wyruszyłaś również i po to.

Ale było to trudne, jeżeli nie niemożliwe. Spędzone razem lata utkały między nimi całą sieć więzi, z której nie potrafiła się uwolnić.

„Zaginiony. Jeszcze do odzyskania” — zanotowano pod koniec rozdziału o talizmanie władzy.

Theana poczuła ulgę. Gildia go nie miała, a Lonerin nie będzie musiał wracać do Domu, aby go odnaleźć.

Następny rozdział mówił o innych artefaktach używanych w ciągu wieków przez Poświęconych. W większości zostały zniszczone razem z ich właścicielami, ale inne ocalały i w czasach autora nadal były przechowywane w różnych miejscach. Nieznany skryba zanotował na boku los każdego z nich.

„Fragment przechowywany w Twierdzy, zaginiony podczas jej zniszczenia”.

„Drzazga przechowywana w Pierścieniu Kapitulnym”. Potem odmienna notatka: „Nienaruszona. Przechowywana w Domu”. Theana przeczytała, do jakiego przedmiotu odnosiła się ta uwaga.

WŁÓCZNIA DESSARA

Chodzi o jedną z najważniejszych relikwii, jedną z niewielu, której poświecono całą świątynię. To włócznia, której Dessar, Poświęcony, użył przeciwko Rataharowi, smokowi Wielkiej Rebelii. Niektórzy sądzą, że jest to przedmiot legendarny, utrzymując, że nie istniały złe smoki i że Wielka Rebelia to tylko alegoryczna opowieść, mająca na celu pokazanie efektów utraty jedności pomiędzy Elfami a naturą. Włócznia ma jednak nadzwyczajną moc; w komnacie świątyni, w której jest przechowywana, nieprzerwanie rosną kwiaty miecznicy, zarówno bez ziemi, jak i bez wody. Legenda głosi, że Dessar użył jej jako katalizatora do zwiększenia własnej mocy. W ten sposób udało mu się unicestwić siły Ratahara, a następnie go zabić. Mówi się, że włócznia ma moc niweczenia wszelkiego rodzaju magii, łącznie z pieczęciami. W czasach historycznych nikt jednak nie użył jej do takich celów. Należy bowiem podkreślić, że tylko duch Poświęconych może być dość silny, aby jej użyć, nie ginąc przy tym. Wszyscy, którzy ostatnio próbowali, pomarli, ponieważ olbrzymia moc włóczni całkowicie wysysa ducha.

Ten, kto przeczytał to przed nią w Gildii, pod fragmentem dotyczącym włóczni zaznaczył coś jeszcze.

„Możliwy katalizator ducha Astera? Przywołanie ze świata umarłych”.

Theana przełknęła ślinę. Z tego, co mówiła Dubhe, Aster był uwięziony w otchłani, w formie czystego ducha, w tajemnym pokoju Domu. Czyżby naprawdę chcieli użyć właśnie tej włóczni, aby przywołać go do świata żywych?

Przełamywanie pieczęci było czymś niesłychanym. Mógł to zrobić jedynie bardzo potężny czarodziej, a często nawet i tacy nie dawali rady. Theana odruchowo pomyślała o pieczęci Dubhe. Dobrze by było mieć tę włócznię. Dubhe zostałaby uwolniona i nie byłaby zmuszona do dalszego rozlewu krwi.

Szkoda, że ostatnia Poświęcona umarła dwadzieścia lat temu... — powiedziała sobie z gorzkim uśmiechem.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

— Jeszcze nie śpisz?

Dubhe zamknęła za sobą drzwi. Jej oczy były rozpalone jakimś dziwnym ogniem, co kontrastowało z jej coraz bardziej wynędzniałym wyglądem.

— Która godzina? — spytała ją Theana.

— Dwie godziny do pobudki.

Czarodziejka przeklęła się w myślach. Zapowiadał się ciężki dzień po tak niewielu godzinach snu. Zamknęła szybko książkę i wsunęła ją pod poduszkę. Z jakiegoś dziwnego powodu wstydziła się pokazać ją Dubhe. Było to coś zbyt osobistego.

— Znalazłaś coś ciekawego w swoich książkach?

Theana już miała odpowiedzieć, że nie, kiedy przypomniała sobie o symbolu. Wyciągnęła pergamin.

— Chyba tak.

12. Czarny miecz

Sennar i Lonerin udali się do wieży wczesnym rankiem.

To stary czarodziej nalegał co do pory; wydawało się, że wizyta na cmentarzu poprzedniego wieczoru znów rozpaliła w nim żądzę działania. Sprawiał wrażenie osoby, która odnalazła powód do zrehabilitowania się i dopiero przed wejściem Lonerin zobaczył, jak przez moment zawahał się z podniesionym spojrzeniem. Nad nimi znajdowało się małe okienko, dom, w którym on i Nihal zamieszkali po Wielkiej Zimowej Bitwie. Przez pięć lat próbowali odnaleźć spokój w Krainie Wiatru, dopiero potem podjęli decyzję o zniknięciu ze Świata Wynurzonego. Sennar popatrzył na nie dziwnie, ale Lonerin o nic go nie pytał. Chwilę później wchodzili już na pierwsze piętro.

Sklepik kupca ulokowany był w rejonie zarezerwowanym dla handlu. Niegdyś było to miejsce wypełnione wszelkiego rodzaju kramami, teraz zaś zobaczyli tylko opustoszałe sklepy z tkaninami i różnymi drobiazgami. Nietrudno było znaleźć właściwe drzwi. Kapłan udzielił im dość dokładnych wskazówek, a poza tym i tak nie można było się pomylić. Po przejściu przez korytarz znaleźli się bowiem przed jednym tylko sklepem, którego drzwi były prawie całkowicie pogrzebane pod wszelkiego rodzaju przedmiotami. Towar zajmował większą część korytarza, pozostawiając zaledwie wąskie przejście, które można było przemierzyć tylko z plecami przyciśniętymi do muru. Z płóciennego zadaszenia przy wejściu zwisały obrazy, miecze i różne naczynia.

Na ziemi leżały dywany, gliniane dzbany, kosze, krzesła, a nawet stoły, skupione jedne na drugich. Na drzwiach sklepu wyszukany szyld z kutego żelaza głosił: U MOLIA — ANTYKWARIUSZ.

Sennar wszedł jako pierwszy, głową potrącając zawieszone w powietrzu dzbanki. Dźwięk odbił się od ścian zaułka ponurym echem. Lonerin ostrożnie podążył za nim i nie mógł powstrzymać zdziwienia na widok bałaganu, jaki tam królował. Wydawało się niemożliwe, żeby tak małe miejsce mogło zawierać tyle rzeczy. Dziesiątki przybitych do ścian półek wyginały się pod ciężarem leżących na nich przedmiotów, a silny zapach skóry przenikał nozdrza.

Sennar potrząsnął go za ramię.

— Ja będę mówił. Ty w tym czasie rozejrzyj się dookoła. — Następnie głośno dodał: — Jest tu kto?

Jego słowa zgubiły się w załomach sklepu, bez odpowiedzi. Wówczas Sennar wziął się na sposób.

— Jesteśmy kolekcjonerami dawnych przedmiotów... Mamy zamiar kupić nieco towaru, a ceny nas nie odstraszą.

Tym razem cisza trwała krótko. Rozległ się odgłos ciągniętych po podłodze stóp, po czym dość stary gnom, kulejąc, podszedł do dwóch nieznajomych. Był naprawdę mały, nawet jak na przedstawiciela swojej rasy. Nie miał włosów, a broda, długa i miękka, ozdobiona była warkoczykami i perełkami zgodnie ze zwyczajem tego ludu. Na płaskim nosie trzymał parę okrągłych szkieł otoczonych złotem, a minę miał czujną.

— Czego sobie życzycie? — spytał, obrzucając ich spojrzeniem z dołu do góry.

— Przybywamy z Krainy Słońca, mamy w Makracie sklepik. Dotarliśmy aż tutaj, bo nawiązaliśmy kontakt z pewnym młodzieńcem z waszych ziem, niejakim Tarikiem...

Sennar zrobił wystudiowaną pauzę i rzeczywiście, gnom podniósł brew. Poza tym pozostał niewzruszony.

— Wczoraj jednakże odkryliśmy, że jakiś czas temu umarł...

Gnom przybrał zmartwiony wyraz twarzy.

— Właśnie, taka smutna historia... Zabito i jego, i żonę, i to dla rabunku, który zakończył się niepowodzeniem! Nawet nie zdążyli wynieść z ich domu nic cennego...

Właśnie, na szczęście ty o tym pomyślałeś...

Sennar ugryzł się w język. W stosunku do tego gnoma odczuwał instynktowne obrzydzenie. Patrzył na jego dłonie, zakrzywione, chude i wysuszone, i wyobrażał sobie, jak grzebią w domu jego syna. Poczuł za sobą czyjąś obecność, bardzo lekkie dotknięcie dłoni na plecach. Lonerin. To go uspokoiło.

— No właśnie... Powiedziano nam, że to wy zajęliście się cennymi rzeczami, jakie pozostały w domu.

— Dokładnie tak. Wiecie, tych dwoje prowadziło bardzo odosobnione życie, nie mieli przyjaciół, którzy mogliby upomnieć się o ich własność, nie mieliśmy też żadnych informacji o jakichkolwiek krewnych. Również żadnego śladu testamentu.

Gnom usiadł za tym, co miało być ladą, a było tak naprawdę drewnianym kwadratowym blatem obstawionym przynajmniej czterdziestoma bibelotami wszelkich kształtów i kolorów.

— W dalszym ciągu jesteśmy zainteresowani zakupem — dodał Sennar.

Gnom westchnął.

— Nie będzie to łatwe... Minęło już kilka miesięcy od grabieży, a rzeczy szybko się rozeszły. Nikt nie mógł przypuszczać, że mogły tam być cenne towary.

— Zróbmy tak — wtrącił się Lonerin. — My powiemy wam, co do jakich przedmiotów umówiliśmy się z tamtym człowiekiem, a wy nam powiecie, czy je macie.

— Jak sobie życzycie.

Sennar wziął sprawy w swoje ręce. Trzeba było podjąć pewne ryzyko. Lonerin nigdy nawet nie widział Tarika, więc jedynie on sam mógł przynajmniej próbować wyobrazić sobie gusta swojego syna. Na początek wspomniał o kilku obrazach. Z uciskiem w żołądku przypomniał sobie, że Tarik już od małego wykazywał niesamowite zamiłowanie do rysunku i że wypełniał dom szkicami — coraz piękniejszymi i coraz bardziej szczegółowymi.

Nie przestał rysować nawet po śmierci matki. Po prostu zaczął trzymać je dla siebie: wyklejał nimi ściany swojego pokoju, ale nie pozwalał, aby je stamtąd zabrano ani by jego ojciec wziął je i umieścił gdzie indziej.

— Rozeszły się jako pierwsze; były wartościowe, a poza tym było ich sporo — odpowiedział gnom. — Znaleźliśmy pod kredensem całą paczkę pergaminów pełnych rysunków: przede wszystkim wspaniałe smoki i mnóstwo portretów Nihal, we wszystkich możliwych sytuacjach i pozycjach.

Sennar przełknął ślinę. Sytuacja stawała się trudniejsza niż myśleli, jeżeli chciał iść naprzód, musiał uzbroić się w cierpliwość, w wiele cierpliwości.

— Mówił nam też o jakichś dawnych klejnotach — wtrącił Lonerin.

Sennar pochwalił w duchu jego przytomność umysłu.

— Pewnie mówicie o biżuterii jego żony. Nie sądzę, aby trzymał je na sprzedaż, wydawały się raczej rodzinnymi pamiątkami. Może jednak coś mi z nich zostało...

Pewnym krokiem przeszedł do dość zakurzonego, ciemnego skrzydła sklepu i wyciągnął jakąś drewnianą skrzynkę. W środku znajdowało się kilka naszyjników o mizernej wartości. W większości wykonane były z tanich materiałów: kutego żelaza i szklanych paciorków. Sennar z trudem odpędził napływające łzy. Tak wyglądała biżuteria jego synowej: prezenty, które pewnie otrzymała jako dziecko, pamiątki po urodzinach, być może prezenty od męża. Całe życie, o którym nigdy niczego się nie dowie.

Lonerin wystąpił do przodu i przyjrzał się im krytycznym okiem, po czym zaczął targować się o cenę. Po raz pierwszy Sennar był zadowolony z obecności chłopaka: dawał dowód żelaznych nerwów i inteligencji, dwóch cech, których jemu w tej chwili brakowało.

Młodzieniec uzgodnił zakup pary kolczyków i naszyjnika, ale zanim zapłacił, wreszcie przeszedł do sedna.

— Tarik mówił nam jeszcze o wisiorze, którego tu nie widzę... Gnom zrobił się czujny.

Teraz wtrącił się Sennar.

— Jakiś czas temu dał nam rysunek, szkoda, że nie mam go teraz ze sobą. To było coś w rodzaju dużego medalionu ozdobionego ośmioma kolorowymi kamieniami, z okiem pośrodku.

— Ach, jasne! Ten zniszczony!

Sennar zobaczył talizman przed oczami, jak gdyby nigdy nie opuścił jego domu. Okrągły, podzielony na osiem sektorów, a każdy z nich zawierał święty kamień, znaleziony przez Nihal podczas podróży przez Świat Wynurzony. W jego centrum — oko, którego tęczówkę stanowił opalizujący klejnot. Słynny talizman władzy. Dobrze pamiętał chwilę, w której Nihal zniszczyła go, aby ocalić życie męża i syna. Uśmiech, jaki skierowała do niego w tamtej chwili, wyrył się ogniem w jego umyśle i nigdy nie potrafił go zapomnieć.

— Miałem pewne problemy, aby go sprzedać — zakończył kupiec.

Ramiona Lonerina wyraźnie opadły, ale Sennar starał się nie okazać zawodu.

— Zatem już go nie macie?

Gnom potrząsnął głową.

— Wziął go pewien kolekcjoner. Okazał prawdziwy entuzjazm na myśl o jego kupnie i zapłacił mi za niego cenę zdecydowanie przesadzoną jak na jego rzeczywistą wartość. Patrzył na niego z błyskiem w oku, przysięgam, a...

— Nie pamiętacie imienia osoby, której go sprzedaliście? — Sennar przerwał, nie czekając, aż antykwariusz skończy.

Gnom długo mierzył go podejrzliwym wzrokiem.

— To mój stały klient, przybywa tu raz w miesiącu i z wielką pasją przeszukuje sklep. Lubi przebywać wśród starych rzeczy. To mieszkaniec Krainy Morza, bogacz z Baraharu, nazywa się Ydath.

Sennar zanotował to w pamięci. Zdawało się, że wszystko w tej misji odsyłało go do przeszłości. Po Krainie Wiatru, teraz przyjdzie mu udać się do swojej rodzinnej ziemi.

— Rozumiem...

— Chcecie to od niego odkupić? — zapytał gnom.

Było oczywiste, że zastanawiał się, dlaczego tyle ludzi okazywało zainteresowanie tym przedmiotem.

Sennar wzruszył ramionami.

— Zobaczymy, chociaż pewnie będzie to trudne. My, kolekcjonerzy, przypisujemy takim rzeczom wielką wartość i ostatecznie nigdy nie chcemy się ich pozbywać.

— Skoro już o tym mowa, to interesuje nas jeszcze jedno.

Sennar odwrócił się do Lonerina. Nie rozumiał.

— Słucham was.

— Chodzi o miecz, piękny miecz z czarnego kryształu.

Oczy gnoma zabłysły, a serce podskoczyło w piersi Sennara.

Zobaczył miecz zamknięty w pochwie, oparty w nogach łóżka.

— Zawsze będziesz go tu trzymać? — pyta Nihal z uśmiechem.

Ona patrzy na niego z rozbawieniem.

— Przez jakiś czas. Muszę zobaczyć, w jaki sposób może stać się częścią mojego nowego życia.

I całuje go ze słodyczą.

— To bardzo cenna kopia miecza Nihal, tego, który nasza bohaterka ze sobą zabrała. To nadzwyczajne dzieło, nigdy nie spotkałem się z kopią tak udaną, a zapewniam was, że wiele ich widziałem — powiedział z dumą kupiec. — Chodźcie za mną.

Poruszył się zwinnie na swoich krótkich nogach i zaprowadził ich za drzwiczki, które wydawały się dostosowane do jego wymiarów. Po ich drugiej stronie znajdowało się jedyne uporządkowane pomieszczenie całego sklepu. Gnom trzymał tam najcenniejsze przedmioty. Zobaczyli tam przede wszystkim szczególnie zdobioną broń, poza tym sprzęty i naczynia, które wcale nie wydawały się tak tuzinkowe, jak te z drugiego pokoju. Wszystko było troskliwie rozmieszczone na regałach, odkurzone i wypolerowane.

— Przede wszystkim wykonano go z prawdziwego czarnego kryształu, a to w znacznym stopniu podnosi jego cenę — powiedział Molio, wchodząc na chwiejącą się drabinkę. — A poza tym staranność żłobienia... No i kamień! Ten biały kamień jest fantastyczny, i jest to prawdziwa Łza!

Kupiec zniknął na chwilę sprzed ich oczu, po czym zszedł po stopniach, przyciskając do piersi długie aksamitne sukno. Przenosił je trochę niezgrabnie, ale zdawało się, iż ciężar tego przedmiotu nie stanowi dla niego problemu. Kiedy już znalazł się na ziemi, położył zawiniątko na stole i je rozwinął.

Sennar poczuł, jak serce wali mu w piersiach jak szalone, a kiedy zobaczył miecz, zakręciło mu się w głowie. Oto wreszcie on: lśniący, jeszcze naostrzony, wyżłobiony tysiącem odprysków i zadrapań, po jednym na każdą z niezliczonych bitew, w których walczyła Nihal. Musiał być tu też ten ostatni cios, śmiertelny, ten, który złamał talizman, a wraz z nim jej życie. Ostrze z czarnego kryształu błyszczało w mdłym świetle tego miejsca, a smok na rękojeści zdawał się drżeć. Łza, kamień, który podarował Nihal duszek Phos, połyskiwała żywym blaskiem, prawie nie do zniesienia. W tym mieczu była cała jego żona.

— Wyobraźcie sobie, że leżał po prostu wrzucony do szafy... I w dodatku mam problemy, żeby go sprzedać! Moi klienci często nie mają pieniędzy, aby zapłacić za przedmiot o takiej wartości, a nawet ten mężczyzna, o którym wam mówiłem, Ydath, nie mógł sobie pozwolić na taki wydatek bezpośrednio po zakupie medalionu i zamierza wrócić po niego dopiero za jakiś czas. Ale wam dam cenę po znajomości.

Sennar nie mógł go słuchać. Miecz całkowicie pochłonął jego uwagę. To było tak, jak gdyby zobaczył samą Nihal. Po jej śmierci położył go nad paleniskiem, na widoku, i nie można było zliczyć nocy, które spędził zrozpaczony, w ciemności, wpatrując się w niego. Wyciągnął dłoń i delikatnie go musnął. Jego palce przesunęły się po nierównościach ostrza. Zaatakowała go gwałtowna fala wspomnień.

— Wydaje się nawet używany — powiedział gnom.

Sennar popatrzył na niego nieprzytomnie.

— Ile? — Głos Lonerina tchnął pewnością siebie.

— Tysiąc karoli. — Cena z księżyca.

Lonerin odegrał trochę scenek.

— Zgadzam się, że to wyjątkowy okaz, ale przecież za taką sumę kupię oryginał... Nie wydaje się wam to przesadne?

— Mogę opuścić do ośmiuset.

Lonerin ociągał się jeszcze, aż w końcu uzyskał siedemset. To on wziął miecz do ręki i delikatnie, starannie zawinął go w fioletowe sukno.

— A pochwa? — zapytał następnie.

Gnom zbył pytanie wzruszeniem ramion.

— Sprzedałem ją oddzielnie. To przedmiot o żadnej wartości, zwykła pochwa z wytartej skóry... Zresztą który kolekcjoner kupiłby taki okaz, aby trzymać go w pochwie? Podobne cuda należy wystawiać na pokaz...

— Bardzo nam pomogliście — zakończył Lonerin z uśmiechem.

— To ja wam dziękuję. Jesteście dobrymi klientami. Pamiętajcie o mnie, kiedy będziecie potrzebować innych towarów.

— Nie omieszkamy.

Wyszli, ale Sennar nie odezwał się ani słowem. Widok miecza Nihal wstrząsnął nim. Czuł, że szczypią go oczy, i nie potrafił zrozumieć, czy jest szczęśliwy, że znowu ma w ręku tę broń, która dla jego żony była ważniejsza niż jej własne życie, czy zdruzgotany myślą, że nie ma jej już tutaj, aby jej dobyć.

Lonerin poczekał, aż wyjdą z baszty.

— To należy do was.

Uroczyście wyciągnął miecz w jego stronę, jak giermek do swego rycerza.

Sennar popatrzył na niego.

— Dlaczego? — spytał po prostu.

— Bo i tak już wiele straciliście, a wasza historia nie zasługuje na to, aby skończyć spleśniała w kącie jakiegoś tam sklepu, albo jeszcze gorzej, kurzyć się w domu jakiegoś bogacza.

Stary czarodziej położył dłonie na rękojeści i na ostrzu. Poczuł, jak czarny kryształ kaleczy mu opuszki, ale był to słodki ból. Zacisnął palce.

— Ja nie umiem posługiwać się mieczem. Bez niej ta broń jest niczym.

— Ale jest tu jeszcze zamknięty jej duch. — Lonerin spoglądał na niego uroczyście, jak patrzy się na mit, na bohatera.

Oto, co zostawiła po sobie Nihal, oto jej dziedzictwo. Sennar pomyślał, że być może on odniósł porażkę, ale Nihal nie. Jej wspomnienie wciąż jeszcze błąkało się po tych ziemiach, jej przykład wciąż jeszcze znaczył coś dla wielu osób.

— Dziękuję — mruknął.

Lonerin ograniczył się do uśmiechu.

Natychmiast oddalili się od Salazaru. Poszli do gospody i zabrali swoje rzeczy. Kiedy płacili rachunek, oberżysta popatrzył na nich podejrzliwie. Wiedział, że byli w wieży i że spotkali się z kapłanem, który zajmował się sprawą tej wymordowanej jakiś czas temu rodziny. Wieści szybko rozchodziły się po mieście, a niezbyt czyste interesy, tak jak konspiracja, były surowo karane przez króla. Nikt nie mógł uważać się za bezpiecznego, nawet prości oberżyści.

— Mówiliście, że zatrzymacie się na parę dni...

— Załatwianie spraw zajęło nam mniej niż sądziliśmy — uciął krótko Sennar.

To jednak nie uspokoiło oberżysty.

— Ja tu nie chcę kłopotów, zrozumiano? Jestem uczciwym człowiekiem.

Sennar cisnął na ladę umówioną kwotę i dodał jeszcze dziesięć karoli.

— Czy twoja uczciwość zadowoli się dodatkowym wynagrodzeniem?

Mężczyzna podejrzliwie przyjrzał się monetom.

— Nie chcę o niczym wiedzieć — powiedział wreszcie, chowając je do kieszeni.

— Tu i tak nie ma nic do wiedzenia — odciął się sucho stary czarodziej.

Wzięli konie i znowu znaleźli się w stepie, galopując do utraty tchu.

Lonerin zaczynał być zmęczony tym ciągłym uciekaniem, jak gdyby mieli za plecami legion ścigających ich upiorów. Czasami czuł po prostu potrzebę zatrzymania się na chwilę, nawet tylko po to, aby zrozumieć, co się dzieje. Odkąd wyruszyli, nie miał już sposobności do refleksji. Jego misja, spojrzenie Dubhe, kiedy się z nim żegnała, odjazd Theany, głuchy żal wobec Gildii, czasami zagłuszający wszystkie inne głosy: to wszystko mieszało się i nakładało na siebie w chaosie, który go wyczerpywał.

Tej nocy spali pod gwiazdami w zaroślach, jakie znaleźli na skraju stepu.

Wykończony Lonerin rzucił się na ziemię. Niebo nad nim było matowe, a gwiazdy zamglone. Zaczynało robić się bardzo gorąco, zwłaszcza w Krainie Wiatru lato zawsze było szczególnie upalne.

— Podnieś się, nie pora na odpoczynek.

Lonerin spojrzał na Sennara zmęczonym wzrokiem.

— Jestem wykończony... Od tylu dni nic, tylko się przemieszczamy.

— To nie jest wycieczka dla przyjemności.

Stary czarodziej już wyciągał ze swojego chlebaka jakieś księgi. Szkolenie. Lonerin poczuł, że nie da rady.

— Przykro mi, ale dziś wieczorem naprawdę nie jestem w stanie.

Sennar popatrzył na niego drwiąco.

— Mam trzy razy tyle lat co ty i niesprawną nogę, a jednak mam o wiele więcej energii.

Nie była to prawda. Oczy miał podkrążone, a jego dłonie drżały. On też był wykończony, ale nie mógł się zatrzymać, nie potrafił. Lonerin rozumiał to aż nazbyt dobrze.

— Sądzę, że powinniśmy odpocząć. Nie daliśmy sobie nawet chwili wytchnienia i wy też jesteście na granicy. Na nic się nie przydamy, jeżeli podczas tego poszukiwania wyczerpiemy wszystkie nasze energie. A przede wszystkim ja muszę być wypoczęty i świeży, aby wypełnić rytuał.

— Czasu jest mało, chłopcze, i będziesz mógł odpocząć, kiedy nauczysz się zaklęcia. Działanie to jedyne, co może nas ocalić, w każdym sensie.

Sennar popatrzył na niego wymownie i Lonerin doskonale zrozumiał strach, jaki odczuwał na myśl o zatrzymaniu się: za jego plecami znajdowała się przeszłość, która biegła zawsze zbyt szybko i żywiła się wspomnieniami, tymi najgłębszymi i najboleśniejszymi. Jedynym rozwiązaniem było poruszanie się szybciej niż one, ogłuszenie się działaniem i przykrycie hukiem swoich kroków głosów, które dobiegały z wewnątrz.

— Ja tak nie uważam — powiedział porywczo. — Ja potrzebuję zrozumieć. Od kiedy zszedłem do Domu Gildii, cały czas idę naprzód i rzeczy wokół mnie dzieją się zbyt szybko, abym mógł się chociaż tylko przyjrzeć. To niedobrze.

Sennar spokojnie otworzył książkę.

— Nie ma tu nic do zrozumienia, bo w wydarzeniach nie ma żadnego sensu. Ich bieg nie podąża jedyną drogą i nie kryje się za tym żaden plan, który byś musiał odczytywać. A w każdym razie tego strumienia nie można zatrzymać.

Lonerin powoli się podciągnął, ze zdrętwiałymi kończynami i umysłem przytępionym z braku snu.

— Czy to dla waszego wnuka tu jesteście?

Pytanie wyszło mu z ust spontanicznie. Nigdy nie ośmielił się go zadać, ale teraz, otumaniony zmęczeniem, stracił czujność. Sennar na chwilę zwolnił tempo, w jakim przewracał strony.

— Nie oddalisz chwili rozpoczęcia nauki niepotrzebnymi pytaniami — uśmiechnął się.

— Jesteście bardzo odmienni od tego, jak was sobie wyobrażałem — ciągnął Lonerin niewzruszony. Rzeczy wokół niego traciły ostrość i w otchłani, w której się znajdował, czuł, że może sobie pozwolić nawet na brak szacunku dla największego czarodzieja, jaki kiedykolwiek żył w Świecie Wynurzonym. — Byliście dla mnie i dla wielu takich jak ja prawdziwym wzorem podczas wszystkich lat nauki. Ale teraz mam wrażenie, że całkiem straciliście wiarę, którą mieliście. No więc dlaczego tutaj jesteście?

— Bo wydaje się, że Świat Wynurzony jeszcze mnie potrzebuje.

Lonerin spojrzał na niego.

— Dlaczego? — powtórzył.

Sennar westchnął i zamknął z hukiem książkę.

— A ty dlaczego tu jesteś? Dlaczego wplątujesz się w najbardziej niebezpieczne misje i uparcie zgłaszasz się na ochotnika? Najpierw jesteś tajnym wysłannikiem w domu nieprzyjaciela, teraz odgrywasz męczennika razem ze mną w przygodzie, w której prawdopodobieństwo utraty życia jest ogromne.

— Bo w to wierzę — odpowiedział z dumą Lonerin.

Spojrzenie Sennara zdradziło mu jednak wyraźnie, że było to kłamstwo. On też miotał się bez powodu, i to od długiego czasu. On też starał się poprzez działanie poradzić sobie z otchłanią, którą w sobie czuł.

— Myślę, że mogę się przydać — powiedział wreszcie szczerze. — Chociaż są inne powody, które popychają mnie do bycia zawsze w pierwszej linii, uważam, że mój udział mimo wszystko może mieć sens. Jest nadzieja dla Świata Wynurzonego, jestem tego pewien. Naprawdę wierzę w to, co napisaliście na końcu waszej książki, że wszystko przebiega cyklicznie, i że na końcu jest pokój. Nieważne, że znowu będzie wojna, potem. Ważne, żeby ten moment pokoju nastąpił.

Rysy twarzy Sennara złagodniały, a w jego oczach pojawiło się coś w rodzaju bolesnej litości.

— Jestem tutaj, bo chociaż ten sen może już nie należy do mnie — powiedział cicho — to należał do Nihal i należał do mojego syna. Oni wierzyli w Świat Wynurzony i zginęli za swoją wiarę. A poza tym jest jeszcze San. On tu żyje, on musi mieć przyszłość, za swoją babkę i swojego ojca, którzy jej nie mieli.

Jego dłonie, oparte na okładce książki, drżały. Pochylił głowę. Lonerin powoli się położył.

— Musimy odpocząć — powiedział, mówiąc jakby do siebie.

— To prawda, być może w ten sposób udaje nam się iść szybciej niż duchy, ale spalamy się bez żadnego rezultatu i w końcu nie doprowadzimy do końca tego, co sobie wyznaczyliśmy.

Sennar odłożył książkę i też się położył. Jęknął, kiedy jego plecy powoli opadały na ziemię.

— Chcesz opowiedzieć mi o swoich rzeczywistych powodach? — spytał niespodziewanie.

Lonerin poczuł, jak serce podskakuje mu w piersi. Obrazy tamtych lat nienawiści do Gildii przepełniły go i oślepiły. A jednak przemówił bez zahamowań, z łatwością.

— Moja matka ofiarowała samą siebie Gildii, abym został ocalony z czerwonej febry. Od tamtej pory czuję do sekty niezmierzony żal. Na początku chciałem chwycić miecz i iść do Domu, aby dokonać rzezi. Mój mistrz jednak uchronił mnie przed tym i wprowadził w tajniki magii. Potem uczyłem się, bardzo dużo się uczyłem, aż przyłączyłem się do ruchu oporu i w tej walce znalazłem powód. Ale nienawiść, ona nigdy nie znika. Zniszczenie Gildii to główny cel mojego życia.

Śpiew świerszcza zamknął tę krótką opowieść, a Lonerin poczuł się nadzwyczajnie pogodzony z samym sobą. Przypomniał sobie daleki wieczór, kiedy opowiedział to wszystko Theanie, a ona podzieliła się z nim własnym ciężarem. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy mówiła mu o swoim ojcu, a zrobiła to z tak rozdzierającą szczerością i takim bólem, że poczuł się przezeń przeszyty.

— Na końcu nawet nienawiść odchodzi.

Lonerin wytrzeszczył oczy. Pierwszy raz, odkąd się spotkali, słyszał z ust Sennara słowa nadziei.

— Najpierw przychodzi zmęczenie. Popioły zostają zawsze i pewnie kilka razy ulegniesz, jak to zdarzyło się i mnie. — Zamilkł na minutę, a Lonerin zrozumiał, że wspominał tamtą chwilę na polanie, kiedy to po raz pierwszy i jedyny w swoim życiu zabił.

— Ale w końcu mija. Nihal przezwyciężyła to, wiesz? I tak samo będzie z tobą. Teraz jesteś młody, a młodzi przeżywają życie, nie oszczędzając się, pożerają ich namiętności. Jednak lata mijają i pomagają uśmierzyć nawet najbardziej niszczące pożary. Ja też już nie nienawidzę. Tyrana, Famminów... nawet Elfów. Już nikogo nie nienawidzę. Ograniczam się do tego, że przeżywam.

Lonerin popatrzył na niebo i zamglone gwiazdy. Nie potrafił rozpoznać nawet jednej konstelacji. Zastanawiał się, czy warto było płacić taką cenę, aby widzieć porażkę wroga. Czy warto było tracić wszystko, pogodzić się z niedorzecznością świata, aby nie czuć już pokusy śmierci?

— Jutro nauczę cię, jak przenieść twojego ducha do artefaktu — uciął krótko Sennar.

Pytanie Lonerina pozostało zawieszone w powietrzu, niewypowiedziane.

— Dziś odpoczynek, ale jutro praca — zakończył starzec z długim, zmęczonym westchnieniem.

13. Postępy

Theana rozłożyła na łóżku gęsto pokrytą notatkami kartę pergaminu. Dubhe pochyliła się, żeby popatrzeć. Była to sporządzona przez czarodziejkę lista całej serii książek i dokumentów, zawierająca z boku adnotacje określające ich lokalizację. Każda z pozycji wyszczególniona była symbolem: stylizowanym gryfonem trzymającym w pysku coś, co ze wszech miar wydawało się pentaklem.

— W katalogu biblioteki widnieje wiele książek, których brakuje, a wszystkie są oznaczone tym symbolem. Na ich miejscach znalazłam tylko zdublowane egzemplarze i jeżeli dobrze zrozumiałam te wszystkie skróty, są to głównie legaty, chronologie i podpisane pakty. Może dokumenty, których szukasz, są właśnie wśród nich.

Dubhe wytężyła wzrok. Przeszukała pamięć, starając się przypomnieć sobie każdą chwilę rozpoznania, które do tej chwili nie przyniosło żadnych owoców. Przejrzała salony, mury, obrazy, a nawet meble. Wreszcie zobaczyła symbol.

— Słuchasz mnie?

Dubhe nawet nie usłyszała jej głosu. Nagle przypomniała sobie dość skromny pokój, gdzie dostrzegła obraz, który zrobił na niej wrażenie. Jedna z postaci trzymała w dłoni pergamin, na którym było coś wytłoczone. Oto on, wyraźny i czerwony. To on, gryfon, którego pokazała jej Theana. Co więcej, miejsce, w którym go widziała, nie było jedynym.

— Dubhe, dobrze się czujesz? Jesteś dziwna, od kiedy tu weszłaś...

— Widziałam to — odpowiedziała dziewczyna, otwierając oczy. — Widziałam ten symbol. Był na jednym z obrazów, a potem jeszcze na architrawie kominka. I jeszcze na drzwiczkach kredensu, ale mały, prawie niewidoczny.

Theana popatrzyła na nią ze zdumieniem, ale jednocześnie na jej usta zaczął wypływać uśmiech nadziei.

— Co to za dokumenty? — spytała Dubhe, wyciągając jej z dłoni listę.

Same ogólne nazwy: „Dokument z 15 marca”, „Kronika z 23 grudnia”, „Książka odnaleziona 8 stycznia”.

Poczuła, jak coś się w niej porusza. Może były na dobrej drodze.

— To one — mruknęła.

— Wiedziałam, że ci się to przyda — odpowiedziała Theana ze zrozumiałą nutką dumy w głosie.

Miała rację, naprawdę dobrze się spisała, pomyślała Dubhe. Wzięła pergamin, usiadła na łóżku i wczytała się w niego chciwie.

— Teraz musimy tylko odnaleźć wszystkie takie symbole w całym pałacu i znaleźć ten, który kryje odpowiedni dokument — zauważyła.

Siedząca obok niej Theana uśmiechała się z zadowoleniem. Dubhe poczuła prawie rozczulenie.

Zmęczenie jednak szybko zwyciężyło. Westchnęła i włożyła pergamin pod poduszkę.

— No już — powiedziała. — Spróbujmy trochę odpocząć, bo jutro rano wracamy do akcji.

Następnie opuściła głowę na poduszkę, w nadziei, że szybko otuli ją stan nieświadomości. Była wykończona, i to nie tylko tym, że przez całą noc krążyła po pałacu, ale również dlatego, że tej nocy Bestia znów ją odwiedziła, i w dodatku zrobiła to z zaskoczenia. Zdarzyło się to po jej spotkaniu z Learchosem na bastionach okalających ogród. Po ich nocnych pogawędkach zawsze była zmęczona i zagubiona. Kiedy schodziła na niższe piętra, nagle zakręciło jej się w głowie, bez żadnego wyraźnego powodu. Oparła się o ścianę i poczuła, jak gdyby głowa miała jej zaraz eksplodować. I jeszcze to drapanie pod mostkiem: odczucie, które mroziło jej krew w żyłach za każdym razem, kiedy tylko się pojawiało.

Odkryła ramię i zorientowała się, że symbol znowu był widoczny. Kiedy było to konieczne, maskowała go eliksirem, jaki dała jej Theana, i z reguły efekt utrzymywał się przynajmniej przez parę dni. Jednak tego wieczoru lekko pulsował, a nawet znaki nakreślone przez czarodziejkę podczas rytuału jawiły się jako kręte i mleczne linie, połyskując blado na jej skórze.

Pogarszało jej się. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, a kiedy spojrzała ponownie, symbol już nie pulsował. Wiedziała doskonale, że był to zły znak, ale nie zamierzała przykładać do tego większej wagi. Działo się coś o wiele ważniejszego, co pośrednio dotyczyło Learchosa.

Teraz już spotykała się z księciem prawie każdej nocy i za każdym razem była to dla niej delikatna pokusa. Zaczęła to wszystko, mówiąc sobie, że Learchos to doskonały pionek, który będzie mogła wykorzystać dla powodzenia swojej misji. Ich pogawędki nigdy jednak nie schodziły na tematy, które mogłyby przydać się jej w poszukiwaniach. Raczej siadywali na balkonie i rozmawiali o przeszłości. Wspomnienia z dzieciństwa dręczyły Learchosa prawie tak samo jak ją: wojna, znęcanie się Forry, starcia z ojcem, którego jednocześnie nienawidził i kochał. Dubhe chłonęła każde słowo padające z jego ust; do tamtej pory sądziła, że nikt nie może znać tego samego piekła, które przechodziła ona.

Jej serce biło mocno przy każdym wyjawionym sekrecie i w końcu, prawie nie zdając sobie z tego sprawy, sama też zaczęła się zwierzać.

Już drugiej nocy opowiedziała mu historię procesu. Na początku próbowała jakoś zakamuflować prawdę, zachowując maskę pokornej służącej, ale szybko zorientowała się, że to na nic. Słowa wypływały z niej niczym rwąca rzeka, tak że nie potrafiła się powstrzymać. W końcu uciekła, wyrzucając sobie, że jest głupią naiwną dziewuchą. Nie powinna tracić czujności, była morderczynią i przybyła do pałacu w precyzyjnie określonym celu. Cała reszta nie powinna jej nawet w najmniejszym stopniu obchodzić.

Przysięgła sobie, że już nie wróci do księcia, ale udało jej się opuścić tylko jedno spotkanie. Kolejnego dnia, kiedy Learchos spotkał ją w korytarzach podziemi, złapał ją za ramię i zmusił, aby spojrzała mu w oczy.

— Co takiego powiedziałem zeszłej nocy, że cię zraniłem?

— Nic — odpowiedziała, szybko opuszczając wzrok.

— A zatem przyjdziesz jutro?

— Nie mogę — rzuciła Dubhe, przygryzając sobie wargi. Trudno było nie ulec pokusie, bo część niej naprawdę chciała kontynuować te spotkania. Nie mogła jednak, bo wcześniej czy później te oczy wypełnią się urazą. Ona musiała zabić jego ojca i była pewna, że Learchos będzie na nią patrzył jak na wroga. Na zawsze.

— Dlaczego?

Dubhe wbiła w niego błagalne spojrzenie.

— Nie mogę. I ty też nie powinieneś.

Learchos znowu na nią popatrzył.

— Jutro w nocy będę w ogrodzie. Jeżeli będziesz chciała, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

I przyszła: ze spoconymi dłońmi i opuszczonym wzrokiem. Przy nim nie potrafiła już nawet przybierać tego słodkiego spojrzenia, które utrzymywała przez cały dzień, będącego jej najlepszym zamaskowaniem. W jego obecności jej oczy znów stawały się mrocznymi studniami.

Kiedy wracała do pokoju, przez jej ciało przebiegało dziwne poczucie ulgi i przysięgała samej sobie, że to się już więcej nie powtórzy.

Jednak każdej nocy trochę szybciej wykonywała swój obchód pałacu, aby znaleźć się w umówionym miejscu, na bastionach, kiedy księżyc stał wysoko. Książę zawsze siedział tam i na nią czekał, on i jego zielone oczy, którym nie można było skłamać.

Opowiedziała mu o tym, jak Mistrz kazał jej zabić jelonka, opowiedziała o swoim szkoleniu. Prawda wychodziła z jej ust wbrew jej woli, wprawiając ją w panikę. Ukrywała ją żałosnymi kłamstwami, tylko tyle, ile wystarczyło, aby Learchos nie nabrał zbytnich podejrzeń. Działo się coś wielkiego, coś straszliwego. Ale jednocześnie słodkiego. Nigdy nikomu nie zwierzała się tak otwarcie. Ani Jennie, z którym przecież dzieliła wiele lat pracy, ani Mistrzowi, ani nawet Lonerinowi.

Learchos pochłaniał jej cierpienie, rozumiał ją. Był taki sam jak ona i od niej odmienny, był częścią niej i zarazem kimś obcym, był dość bliski, aby czuć jej ból, i dość daleki, aby móc zdjąć go z jej ramion. Jak mogła powiedzieć „nie” czemuś takiemu?

Dubhe pozwoliła sobie zatrzymać się nad tymi myślami zaledwie przez chwilę. Potem wszystko zakrył sen.

Następną noc poświęciła na studiowanie. Do tej pory każdej nocy wyruszała na rozpoznanie. Wiele odkryła, ale miała bardzo silne wrażenie, że posuwa się zbyt małymi kroczkami, zwłaszcza biorąc pod uwagę prędkość, z jaką pożerała ją klątwa. Ona i Theana powtarzały teraz rytuał co dziesięć dni, bo już od siódmego Dubhe czuła, jak Bestia drapie ją w głębi trzewi.

Przez ten miesiąc wytężonej pracy dziewczyna zdobyła zaufanie personelu pałacu i wreszcie udało jej się zbliżyć do Dohora, aby móc przeanalizować jego zwyczaje. Chodził on zawsze w towarzystwie dwóch mężczyzn ubranych w proste i ciemne szaty, bez żadnego symbolu, dwóch osobników o pozornie banalnych i trudnych do zapamiętania twarzach. Nie dla niej. Było to dwóch Zabójców: widziała ich w Domu w dniu swojej inicjacji. Dwójka ta chodziła za nim wszędzie niczym cienie, a jeden z nich był nawet jego oficjalnym degustatorem; nocą zaś nadzorowali królewskie apartamenty, ciągle się zmieniając. Dubhe, aby dodać sobie odwagi, powtarzała sobie aż do znudzenia, że przecież udało jej się pokonać swą straszliwą oprawczynię, Reklę, i w związku z tym nie powinna się martwić, czy będzie w stanie stawić czoła dwóm zwykłym Zabójcom.

W dzień Dohor trzymał się dość sztywnego rozkładu dnia. Pobudka o świcie, poranna audiencja z ministrami — zwłaszcza z Forrą, jeśli był w pałacu — następnie godzina ćwiczeń walki zbrojnej, chociaż już od wielu lat nie używał miecza w bitwach. Dubhe mogła go szpiegować, kiedy powiedziała w kuchni, że jest chora. Fakt, iż ona i Theana były ulubienicami Volca, bardzo jej się przydawał w uzyskiwaniu drobnych przywilejów. Sądząc po ruchach króla, musiał być niegdyś niezłym szermierzem, chociaż odległość od pól bitewnych stępiła jego brawurę. W końcu już dawno przekroczył pięćdziesiątkę i było normalne, że jego refleks osłabł.

Dubhe wiedziała, że niełatwo jej będzie go zabić, ale było to przedsięwzięcie w jej zasięgu. Już postanowiła, że zadziała po ciemku, w nocy, wkradając się do jego sypialni po wyminięciu straży Zabójców.

Tym natomiast, co ją martwiło, była kwestia dokumentów. Żadnej wskazówki, żadnego słówka, które by się komuś wymknęło. Dlatego odkrycie Theany z poprzedniej nocy nadeszło w bardzo stosownym momencie.

Leżąc na łóżku, Dubhe zaczęła przeglądać listę sporządzoną przez towarzyszkę, która wykończona spała koło niej.

Zauważyła, że przy każdym tomie podana była data. To był najlepszy sposób, aby dotrzeć do miejsca, gdzie ukryto dokumenty, które ją interesowały. Aż nazbyt dobrze pamiętała, kiedy została poproszona o wykradzenie łupu: był to ten sam dzień, kiedy Bestia wkroczyła w jej życie. Szesnastego października. Wystarczyło przejrzeć listę i od razu znalazła to, co ją interesowało.

„Per. 1106”.

Data została zanagramowana, ale szczęście jej sprzyjało, bo chodziło rzeczywiście o szesnasty dzień dziesiątego miesiąca. Pozwoliła sobie na krótki wybuch radości, po czym wczytała się uważniej w notatki.

„S. Cz. Zt. Poz. Os.”.

Theana mówiła, że tomy uporządkowane były według szaf oraz położenia na półce — z przodu lub z tyłu, numerami książek w rzędzie. „S.” z pewnością oznaczało szafę, a „Cz.” mogło określać czwartą, czternastą lub czterdziestą. Dubhe zarejestrowała w myślach tę informację, po czym przeszła dalej. „Zt.” mogło wskazywać, że dokumenty znajdowały się za czymś innym, wiele bowiem ksiąg było określonych jako „Zt.” lub „Zp.”, w zależności od ich pozycji w rzędzie. Natomiast „Poz. Os.” wedle wszelkiego prawdopodobieństwa było ósmą lub osiemnastą książką. Albo osiemdziesiątą, ale trudno jej było wyobrazić sobie tak długie półki.

A zatem dokumenty znajdowały się gdzieś pod jednym z tych symboli rozsianych po pałacu, w czwartej czy czternastej szafie, w tylnym rzędzie, jako ósma lub osiemnasta książka. Ale gdzie?

Dubhe westchnęła i przewróciła się na plecy, gniotąc pergamin pod głową. Nie mogła się załamywać. Teraz była już bliska rozwiązania i wiedziała też, że zabicie Dohora nie będzie niemożliwe. Wszyscy śpiący ludzie mają w sobie coś żałosnego, a on nie będzie wyjątkiem. W wyobraźni zobaczyła, jak wchodzi do jego pokoju i podnosi sztylet. Wiedziała, że satysfakcja, jaką odczuje z zamordowania go, tym razem nie będzie pochodziła od Bestii. Będzie jej i tylko jej, w naturalnym i szczerym wybuchu radości.

Ale co potem? Raz słyszała, jak jakiś kapłan mówił, że życie jest oczekiwaniem. Ciągle stawia się przed sobą jakieś cele, do których się dąży, i egzystencja rozwija się w oczekiwaniu na ich osiągnięcie. Po każdym uczynionym kroku musi otworzyć się nowa trasa, którą należy pójść, pod karą śmierci. Na końcu jej drogi było zabicie Dohora i śmierć Bestii. Ale czy mogła powiedzieć, że było to coś, czego naprawdę pragnęła? Czy był to cel, który pragnęła osiągnąć ze wszystkich swoich sił? A jaką drogę otworzy to kolejne morderstwo, którego dokona?

Lonerin wielokrotnie ją o to pytał. Dubhe zawsze wpadała we wściekłość, kiedy on podważał prawdziwość jej pragnienia ocalenia swojego życia. Może jednak nie mylił się, powiedziała sobie teraz, patrząc w sufit. Perspektywa powrotu do Makratu i podjęcia na nowo życia złodziejki przejęła ją uczuciem niezmierzonej samotności. Lonerin walczył dla Świata Wynurzonego, Theana tak samo, ale ona? W jej duszy była tylko niemożliwa do wypełnienia pustka.

Do jej umysłu wdarła się myśl o Learchosie. On też znosił równie wielki ciężar, a przecież mimo to znalazł siłę, aby iść własną drogą. Nie zatrzymał się na rozpatrywaniu winy, lecz poszedł dalej, wyciągając dla siebie odpowiednie wnioski. Dubhe odkryła w końcu, że wierzą w te same wartości. To dlatego on był owocem zakazanym, którego nie powinna dotykać. Nie może nic czuć: jeżeli naprawdę chce zabić Dohora, to, co teraz czuje, musi zostać zdławione. Kiedy Learchos zasiądzie na tronie, rozkaże ją ścigać po całym królestwie, aby pomścić śmierć swojego ojca. A jeżeli nie będzie chciał zrobić tego sam z siebie, zmuszą go do tego jego dworzanie.

Dubhe gwałtownie przewróciła się w łóżku.

Nie ma sensu o tym myśleć. Muszę zachowywać się tak jak gdybym była pewna tego, co robię, jak gdyby była to rzecz, której pragnę najbardziej na świecie. Bo nie chcę umrzeć, czuję to przemożnie. Nie chcę i nie mogę. Tylko to ma mnie prowadzić.

Jednak poczucie pustki nie miało nawet najmniejszego zamiaru zniknąć. Dubhe leżała nieruchomo w ciemności, patrząc na Theanę, a słowa, jakie wymieniły jakiś czas wcześniej, cały czas brzęczały jej w głowie.

„A z pustką, którą w sobie nosisz, gdzie do tej pory doszłaś?”

14. Decyzja

Powietrze pachnie krwią. Learchos już nauczył się rozpoznawać tę metaliczną i słodkawą woń, przyklejającą się do nozdrzy. Na początku przyprawiała go o mdłości. Forra natomiast uważa to za najlepszy zapach na świecie i nie traci żadnej okazji, aby wypełnić sobie nim płuca.

Wiatr chłoszcze równinę i podnosi obłoki kurzu. Thal, największy wulkan Krainy Ognia, w oddali wypuszcza kłęby dymu, ale Learchos nic nie słyszy. Jeszcze dudni mu w uszach od okrzyków bólu i uderzeń mieczem. Cała istota śmierci zawarta jest właśnie tam, w tej ogłuszającej i męczącej ciszy. Chłopak drży i z trudem utrzymuje nieruchomo miecz w dłoniach: rękojeść jest śliska od krwi. Ma tylko nadzieję, że uda mu się wypełnić tę pustkę dźwiękiem własnego oddechu. Jednak cisza zdaje się pożerać wszystko, nawet syczący odgłos powietrza, które wchodzi i wychodzi z jego płuc.

Ziemia pokryta jest trupami. Pojawiają się pośród jeszcze dymiących ruin domów, a on czuje, że prześladują go ich pozbawione spojrzenia oczy. Jako szesnastolatek widział już więcej rzezi, niż człowiek może znieść w ciągu całego życia. Forra po tym, jak zmusił go do zabicia tamtego starca, zawsze wysyłał go na pierwszą linię, żeby stawał do walki bez ochrony swoich towarzyszy. Ale Learchos już nie boi się śmierci, bo wie, że jest jedynym pocieszeniem, jakie zostanie mu udzielone, jedyną drogą, aby uciec od tej tortury. Zniszczone wioski oblegane przez kruki oraz agonie, których jest świadkiem, uderzają mu do głowy.

— Zrób objazd rozpoznawczy i nie pozostawiaj żadnych niedobitków — nakazuje mu wuj.

Takie rozkazy otrzymywał już wcześniej, ale wciąż nie potrafi się do tego przyzwyczaić. Nie jest mordercą. Podczas walki uderza tylko dlatego, że instynkt samozachowawczy porusza jego rękami. Tak naprawdę, w głębi całego tego bólu szuka aprobaty swojego ojca.

Jednak król nigdy nie ma dla niego dobrego słowa. Za każdym razem, kiedy Learchos wraca do pałacu, Dohor, zanim otworzy usta, czeka na sprawozdanie swojego wiernego namiestnika. Nie ufa słowom swojego syna, który w tym czasie oczekuje przed tronem w wymuszonym głębokim ukłonie. Jeśli słowa Forry są pochlebne, król banalizuje sukcesy chłopaka, zawsze mówiąc, że wykonał swój obowiązek, ale kiedy dowiaduje się o jego ciągłych sprzeciwach, ma dla niego tylko słowa pogardy.

Bycie bezlitosnym następnym razem na nic się nie zdaje. Learchos próbował walczyć z większym zapałem, tłumiąc mdłości i wstręt do samego siebie, nieustraszenie idąc naprzód drogą, którą niezmordowanie pokazuje mu Forra. Na cóż to jednak, skoro potem jego ojciec i tak nawet nie docenia jego starań? On nigdy nie będzie taki jak pierwszy Learchos; cokolwiek by zrobił, zawsze będzie tylko jego gorszą kopią, niczym więcej, tylko powalaną kartką, nadającą się wyłącznie do podarcia.

W absolutnej ciszy tych wspomnień słyszy brzęk miecza oraz głuchy i ciężki odgłos męskich kroków. To Forra. Rozpoznałby go wśród tysięcy. Nie odwraca się jednak; pozwala, aby mężczyzna do niego podszedł.

— Dobra robota — mówi wuj, klepiąc go dłonią po ramieniu. Wreszcie ktoś przerywa tę ciszę. Jednak coś w środku Learchosa zostało złamane. To, co się stało, jest potworne i dopiero teraz to do niego dociera. Oślepiony pragnieniem zadowolenia ojca walczył z buntownikami u boku swoich towarzyszy broni, ale w ten sposób pozwolił Forrze wybić niewinnych cywilów. W jego wnętrzu narasta rozdzierający krzyk i rozbrzmiewa w nim przez cały dzień. Zagłusza świętowanie, tłumi słowa uznania Forry, gasi pochlebstwa innych żołnierzy, którzy wreszcie patrzą na niego jak na kogoś z ich grona. Learchos porusza się oszołomiony, świadomy, że przebył ostatnią granicę, jedyną, której nigdy nie powinien przekraczać. Teraz jest współwinny, jak wszyscy pozostali.

Kiedy zapada wieczór, ciemności rozdziera ogień. Złożone na stosie ciała płoną, zacierając wszelkie wspomnienie po tej wiosce.

— Taki los spotyka wszystkich, którzy stają przeciwko naszemu królowi! — wrzeszczy Forra w zgiełku okrzyków wojska.

Learchos nagle osuwa się za namiotem, wstrząsany torsjami.

— Mięczak — szepcze przez zęby wuj na jego widok. Chłopak odwraca się do niego, nie mając siły, aby zareagować. — Wstrząsnęło tobą, co, panienko? Przecież to przeklęci buntownicy!

— To były kobiety i dzieci...

— Które by urosły! Szkolą kobiety i dzieci w posługiwaniu się mieczem i każą im ćwiczyć na kukłach wyglądających jak ty i twój ojciec. Wiedziałeś, że kamieniami zabijają posłańców, których tu wysyłamy?

Learchos nie odpowiada. Nie ma sensu nic mówić. Forra należy do innego świata i nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, co on czuje w sercu. Żaden grzech nie zasługuje na karę taką jak ta, którą wymierzyli wiosce. Dziecko to zawsze dziecko, a nawet pod zbroją żołnierza płynie krew prostego chłopaka.

— Podnieś się i przestań robić sceny. Wojna to pożywienie każdego szanującego się króla. Przyzwyczajaj się, w przeciwnym razie dziś wieczorem znowu zakosztujesz mojego bata.

Learchos posłusznie podnosi się na nogi i grzbietem dłoni ociera sobie usta. To nie ma znaczenia, że wie, dlaczego nie potrafi się odciąć, i tak już nie będzie mógł tego zapomnieć. W trakcie świętowania opuszcza hulankę i chowa się w swojej kwaterze. Nikt tego nie zauważa. Wszyscy są zbyt zajęci zabawą, aby uchwycić absolutną pustkę panującą w jego oczach.

Siada na ławce i bierze miecz. Ostrze połyskuje zachęcająco, a on przyciska je do nadgarstka, aż zarysowuje się na nim cienka czerwona linia. Ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest ściągnięta twarz Forry w wejściu do namiotu.

Learchos pokazał Dubhe lewy nadgarstek. Widniała na nim długa biała blizna, lekko wypukła, przebiegająca z jednej strony na drugą. Dziewczyna jak zahipnotyzowana spojrzała na jaśniejący w bladym świetle księżyca znak. Wyciągnęła palce, aby go dotknąć, i dreszcz przebiegł jej po plecach. Siedzieli ukryci w zacienionej części ogrodu. Tam nikt nie mógł ich widzieć ani im przeszkodzić.

— Nie wiem, dlaczego Forra przyszedł mnie szukać. Nie wiem nawet, czy był to cud, czy moje najgorsze nieszczęście. Zaczął krzyczeć jak opętany, wezwał kapłana i paru czarodziejów. Ja prawie od razu straciłem przytomność. Wiem tylko, że obudziłem się następnego dnia i że wyrwali mnie śmierci. Learchos patrzył przed siebie. Dubhe zerknęła na jego pełen boleści profil i pomyślała o wszystkich momentach, kiedy ona sama też rozważała takie wyjście. Chciała umrzeć po odejściu Mistrza; ostatni raz zdarzyło jej się to właśnie w grotach Nieznanych Krain, kiedy pozwoliła sobie opuścić się ku dnu jeziora.

— Mój ojciec nie wzruszył się nawet i tym razem. „Popełniłeś głupstwo godne słabych ludzi. Ale jesteś dzieckiem i nie potrafisz tego jeszcze zrozumieć. Dlatego będę udawał, że nic się nie wydarzyło”. To wszystko, co mi powiedział, a potem przydzielił mnie na miesiąc do osobistej służby u Forry.

Learchos odwrócił się i wziął ją za rękę. Ona nie potrafiła przerwać tego kontaktu: trzymała bezwładną dłoń zamkniętą w jego uścisku, czując świeżość jego skóry.

Dłonie, które zabijają. Tak jak moje.

— Mnie też się to zdarzyło — powiedziała ledwo słyszalnie. Nie mów mu jeszcze i tego, nie rób tego... — Nie mogła jednak milczeć. Słowa cisnęły się jej na usta i ciążyły już jak głazy.

— To było wtedy, kiedy umarł mężczyzna, który uratował mi życie. — Miała nadzieję, że jej przerwie, miała nadzieję, że będzie mogła w jakiś sposób uciec, ale jej ciało chciało tam zostać, jak gdyby było pod wpływem jakiegoś zaklęcia. — To był mój Mistrz, a ja go zabiłam.

Głos jej się załamał, ale nie zatrzymała się.

— Kiedy został ranny, aby uratować mi życie, postanowiłam kurować go ziołami. Dzięki jakiejś książce udało mi się przygotować lecznicze okłady. Chciałam, aby ocalał i przestał patrzeć na mnie wzrokiem pełnym tego całego bólu. Potem pewnego dnia nasmarowałam go maścią, a on zaczął drżeć pod moimi dłońmi. Uśmiechał się do mnie i cicho szeptał, że zaraz wszystko się skończy. Do tamtej pory nigdy wcześniej się nie uśmiechnął. Ja przytuliłam go, krzycząc rozpaczliwie, aby nie zostawiał mnie samej, ale po chwili osunął się w moich ramionach, bez życia. W środku mikstury znalazłam truciznę i dopiero wtedy odkryłam, że pozwolił się powoli zatruwać, bo chciał, abym to ja go zabiła. A ja, nie wiedząc o tym, spełniłam jego wolę.

Odwróciła się gwałtownie, bojąc się znaleźć w spojrzeniu księcia tę samą nieznośną litość, co u Lonerina. Poczuła, że nie będzie w stanie tego wytrzymać i jej oczy stały się błyszczące.

Learchos natomiast wziął ją w ramiona i pozwolił jej się wypłakać. Palące łzy spływały jej po policzkach, a Dubhe rozkoszowała się każdym momentem tego tak intymnego i nieoczekiwanego zbliżenia. Potem on oderwał się, wziął jej twarz w dłonie i położył swoje wargi na jej ustach. To było jak droga wiodąca ku przepaści, jednoczesne pragnienie, aby się zatrzymać i aby spaść. Pokusa była zbyt silna i w końcu Dubhe się poddała. Pozwoliła się pocałować i w jednej chwili słodycz tego gestu wypełniła ją nowym, pięknym i niebezpiecznym uczuciem. Wargi księcia były miękkie i wilgotne, a Dubhe poczuła, jak ciepło schodzi jej z gardła aż do żołądka, pokonując lód, który ogarniał ją jeszcze chwilę przedtem. Otworzyła szeroko oczy w ciemności, jak gdyby bała się odkryć, że to nieprawda. Potem oprzytomniała i odsunęła się gwałtownie. Popatrzyła na Learchosa z mieszaniną dezaprobaty i niedowierzania.

Wydawał się zawstydzony.

— Przebacz mi, ja...

Nie pozwoliła mu dokończyć. Jednym ruchem podniosła się i skierowała ku portykowi, nie wypowiadając ani słowa. Learchos ledwo zdążył ją dogonić i złapać za rękę.

— Przepraszam, nie chcę, żebyś ode mnie uciekała...

— Nie mogę — powiedziała, nie będąc w stanie patrzeć mu w twarz. Następnie wyrwała się i zeszła do podziemi.

Dobiegła do drzwi swojej kwatery. Nie weszła jednak. W środku była Theana, a ona potrzebowała samotności. Wsunęła się do kuchni, używając klucza, który dał jej Volco, aby mogła wypełniać swoje zadania o każdej porze dnia.

Rzuciła się na ziemię, z nogami przyciągniętymi do piersi. Rozpłakała się, tłumiąc szloch kolanami. Czuła się zagubiona i wzburzona. Na wargach wciąż jeszcze czuła miękkość ust Learchosa i zdawała sobie sprawę, że chce jeszcze. Cierpiała, bo była pewna, że nie będzie się już mogła bez tego obejść. Learchos wkradł się pod jej skórę niczym narkotyk. Podstępnie ją otruł. Nie istniał ratunek od klątwy inny niż przejście ponad tym wszystkim, co do niego czuje, i zabicie jego ojca; ale nie istniał też ratunek poza nim, teraz rozumiała to z bolesną jasnością.

Wtuliła głowę w kolana, zastanawiając się z uśmiechem pełnym rozpaczy, czy nie było lepiej wcześniej, kiedy w jej dniach nie było światła i kiedy na znalezienie choćby najmniejszego jego promienia nie miała nawet nadziei. Teraz fakt, że może na nie patrzeć, i świadomość, że nie może go dosięgnąć, rozdzierały ją.

Wróciła do pokoju z czerwonymi oczami; kręciło jej się w głowie. Theana pogodnie spała w swoim łóżku. Dubhe spokojnie wyciągnęła pergamin z notatkami i zaczęła przyglądać się mapie, którą nakreśliła w ostatnich dniach.

Zacznie działać. Tylko tak będzie mogła położyć kres temu niedorzecznemu marzeniu, które wypełniło jej noce. Urodziła się morderczynią i nie można było tego zmienić: Gildia miała rację. Dlatego zrobi to, co musi — z Learchosem czy bez niego.

Poczuła się zimna i zdeterminowana, tak jak tamtego wieczoru, kiedy postanowiła zostać z Sarikiem, aby wkroczyć na drogę zabójstwa. Lonerin nauczył ją podejmowania decyzji. Dobrze więc, teraz podejmie wyraźną i ostateczną decyzję.

Popatrzyła na mapę i nałożyła na nią w myślach miejsca, gdzie wydawało jej się, że widziała symbol, który pokazała jej Theana. W myślach wytyczyła trasę, którą przemierzy następnej nocy, a następnie wszystko odłożyła. Świt nie był odległy i musiała przespać się chociaż parę godzin, aby mieć siłę następnego poranka.

Długo leżała w nocy, uparcie obrócona na bok, nieruchoma, tylko od czasu do czasu poruszając dłonią, aby gwałtownie zetrzeć z policzków łzy — łzy, które spływały mimo jej woli. Do świtu nie udało jej się zmazać z ust wrażenia tego pocałunku.

15. Prawda

Learchos nie mógł wrócić do pokoju. Czuł w nogach jakiś rodzaj szaleństwa, które nie pozwalało mu siedzieć nieruchomo i sprawiało, że szybkim krokiem przemierzał ogród. Wszystko krążyło wokół pytania: kim była Sanne? I dlaczego aż tak bardzo jej się zwierzał, nie podejmując żadnych środków ostrożności? Teraz, kiedy odeszła, ich kontakty jawiły mu się w innym świetle. Jedność, jaką wcześniej wyczuwał, była tylko iluzją. Dla niego dziewczyna ta była i pozostawała nieznajomą o mętnej i tajemniczej przeszłości. To jego rozpaczliwa potrzeba znalezienia osoby, której mógłby powierzyć swoje grzechy, ukazała mu ją jako kogoś lepszego niż ten, kim była w rzeczywistości. Teraz jednak zrozumiał, że zachował się nieodpowiedzialnie.

Usiadł w kącie i chwycił głowę w dłonie. Musiał się uspokoić, ale nie był w stanie: prześladował go widok Sanne, która przymykała oczy i otwierała usta, by przyjąć jego pocałunek. Była tak nieznośnie piękna, że czuł się nieprzygotowany na to, aby stawić czoła konsekwencjom tego gestu. Być może dlatego, że w jego życiu nie było innych kobiet.

Forra próbował przyprowadzać mu jakieś prostytutki, ale Learchos nigdy nie dotknął ich nawet palcem. Wuj zawsze mu powtarzał, że mężczyzna nie potrzebuje miłości, lecz ciała. On jednak czuł się inny. Twarze tych kobiet, tak pełne obietnic, tylko przypominały mu o agoniach, którym przyglądał się co dnia.

Zbyt dobrze znał ból, aby móc dać się ponieść uczuciu i tkliwości. Wiedział, że wcześniej czy później jego przeznaczeniem będzie poślubienie jakiejś szlachetnie urodzonej kobiety z innej krainy i to tylko po to, aby uzyskać dziedzica, który podtrzyma ród i władzę. Związek fałszywy i pusty.

Nic takiego nie mogłoby się przydarzyć z Sanne. Mimo wszystkich wątpliwości czuł, że istnieje między nimi szczery związek, wyczuł to, kiedy oparła się o jego pierś. Serce biło jej mocno i chłopak był przekonany o prawdziwości tego porywu.

Jednak tym pocałunkiem, zmuszając ją do gestu, którego nie pragnęła, wywołał w niej wzburzenie.

Podniósł się raptownie i skierował do swojego pokoju. Nie powinien jej dłużej widywać. Pozwolenie, aby stała się jego przyjaciółką, było straszliwym błędem, którego nie chciał już kontynuować. Wojskowym krokiem przemierzył korytarze, po raz pierwszy nie troszcząc się o to, że hałasuje. Potem, za ostatnim zakrętem, stanął jak wryty. Przed drzwiami swojego pokoju zastał Neora i nagle zarumienił się, przekonany, że z jego twarzy można łatwo wyczytać to, co się stało.

— Nie możesz spać? — spytał wuj, patrząc na niego badawczo.

— Nie. Za dużo wspomnień — uciął krótko książę, kładąc dłoń na klamce.

— A ty?

— A ja szukałem ciebie.

Ta odpowiedź wcale mu się nie spodobała. W milczeniu otworzył drzwi i gestem zaprosił go do środka.

Jego wuj rozsiadł się na fotelu w głębi pokoju i w roztargnieniu zaczął wyglądać przez okno na ogród. Learchos zamknął drzwi na klucz, po czym oparł się o brzeg łóżka, w oczekiwaniu. Neor przez kilka chwil patrzył mu w oczy, a Learchos wreszcie zrozumiał cel tej niespodziewanej wizyty.

— Za tydzień odbędzie się ceremonia.

Młodzieniec westchnął i przesunął dłonią po włosach. Czas na rozliczenie.

— Zastanowiłeś się? — ponaglił wuj. Nawet nie miał czasu, aby mu odpowiedzieć.

— Ja przez ten czas posunąłem się do przodu — dodał Neor ostrym głosem. Learchos prawie się go przestraszył i zazdrościł mu jego lodowatego spokoju. Czasami sam też chciałby dysponować taką straszliwą siłą. — Nie jestem jedyną osobą, która nie pochwala postępowania twojego ojca.

— To despota — rzucił Learchos, nie bawiąc się w półsłówka, i ze złością zdał sobie sprawę, że ciężko mu było wypowiedzieć tego rodzaju stwierdzenie. — Większość jest po jego stronie, bo jest silny, ale z pewnością na różnych ziemiach nie brakuje mu nieprzyjaciół.

— Jeżeli o to chodzi, to nie brakuje mu ich również na dworze. Przez jego żądzę podbojów Kraina Słońca cierpi głód.

Learchos oparł plecy o wezgłowie łóżka.

— Wiem o tym. — Ta rozmowa była naprawdę żałosna.

— Przychylnie spojrzeliby oni na kogoś bardziej rozsądnego...

— Takiego jak ty? — Uwaga ta zabrzmiała drwiąco, ale nie było to umyślne.

— Takiego jak ty.

Te słowa opadły w ciszę pokoju jak kamienie. Po chwili Neor podjął temat:

— Ja jestem stary i zmęczony, mój bratanku. Bardziej umiarkowane skrzydła naszej Rady pochwalają natomiast twoje zachowanie i twój sprzeciw wobec wojny. Sława twojej szlachetności obiegła całe królestwo i ludzie cię kochają.

— Ludzie mi schlebiają — poprawił go książę.

Neor uśmiechnął się.

— Learchosie, uważałem cię za bardziej dojrzałego. To nie jest schlebianie. Potrafisz sprawić, że ludzie cię kochają, w przeciwieństwie do twojego ojca, który umie tylko wzbudzać strach.

Na te słowa książę zerwał się na nogi.

— A zatem?

— A zatem są ludzie gotowi zrzucić go z tronu, a na jego miejscu posadzić ciebie.

Learchos oblał się zimnym potem. Zaczął chodzić bezładnie po pokoju, tam i z powrotem. Czuł, że się dusi.

— Prosisz mnie, abym go zabił?

— Proszę cię, abyś ocalił twoje królestwo.

— Ale zabijając mojego ojca.

— Niekoniecznie.

Ta odpowiedź była dla niego zaskoczeniem. Nigdy nie myślał na serio o objęciu królewskiego tronu. Czasami zdarzało mu się rozważać możliwość zbuntowania się przeciwko ojcu, ale owo uczucie miłości i nienawiści do niego zawsze go hamowało. Teraz podawano mu taką okazję na srebrnej tacy.

— Sądziłem, że już podjąłeś decyzję: w końcu zostawiłem ci sporo czasu do namysłu — podjął Neor. — Wiem, że to trudne właśnie dlatego, że jest to twój ojciec, ale rzeczy muszą się zmienić.

— To nie o to chodzi — odparł Learchos z westchnieniem. — Ja jestem tylko chłopcem, a ty prosisz mnie, abym stanął na czele spisku, a potem objął tron. Nie czuję się na to gotowy, przykro mi...

W głębi serca dobrze wiedział, że są to tylko wymówki, aby nie przyznać, że pragnie zrobić to, co należało przeprowadzić już dawno temu. Być może jego matka miała rację, jego obowiązkiem było dotrzymanie obietnicy. To była jego szansa na odkupienie.

— Wiele osób na dworze pomagałoby ci zarządzać królestwem. Ostatecznie musiałbyś myśleć tylko o Krainie Słońca, bo inne rejony powinny zostać zwrócone ich prawowitym mieszkańcom. A ty mógłbyś stać się jak Nammen, Learchosie, jak książę, którym zawsze chciałeś być.

Learchos pozwolił sobie na szyderczy uśmiech. Nammen zawsze, już od dzieciństwa, był jego mitem. Był to jedyny król elficki, który kiedy został absolutnym władcą Świata Wynurzonego, oddał ziemie rdzennym ludom, aby same mogły wybrać sobie króla. Dla niektórych — szaleniec. Dla niego — bohater.

— Ja nie potrafię kontrolować własnego życia, a co dopiero królestwo... — odpowiedział ze złością.

— Masz wszystkie cechy dobrego króla i nawet o tym nie wiesz. Jesteś wykształcony i rozważny, znasz swój lud i go kochasz, i wiesz, jaka jest cena kompromisu.

Neor wstał i teraz patrzył mu w twarz. Learchos uciekł przed jego wzrokiem. Czuł się jak w pułapce, pocałunek Dubhe jeszcze palił go w usta, a podjęcie decyzji tak od razu, z miejsca, wydawało mu się przedsięwzięciem poza jego zasięgiem.

— Nie dam rady — powiedział z rezygnacją.

Neora nie poruszyło to wyznanie.

— Mogę cię zrozumieć, ale nie pochwalam. Wiedz jednak, że my i tak pójdziemy naprzód, z tobą czy bez ciebie. Bardzo mi przykro, ale jakakolwiek będzie twoja decyzja, będziesz musiał zająć stanowisko.

— Czy to groźba?

— Stwierdzenie.

Wuj cofnął się o krok.

— Dobrze to przemyśl. Nadszedł czas, abyś zrozumiał, jakie jest twoje powołanie. Nie jesteś już chłopcem, za jakiego się uważasz: jesteś mężczyzną i musisz się zachowywać tak jak przystoi mężczyźnie. Każdy z nas o coś walczy, Learchosie. Masz jeszcze trochę czasu, dobrze go wykorzystaj. — Neor otworzył drzwi. — Ja w ciebie wierzę, pamiętaj o tym — dorzucił, odwrócony plecami.

Learchos nic nie odpowiedział i tylko patrzył na niknący w korytarzu płaszcz swojego wuja.

Następnej nocy Dubhe podjęła poszukiwania. Zresztą ruch był dla niej jedyną kuracją, jaką znała na cierpienie, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne.

Spokojnie się przygotowała, rozkoszując się każdym gestem, który witał powrót prawdziwej Dubhe. Należało skończyć z tymi dziecinnymi zabawami; rzeczywistość była inna, i to o wiele bardziej smutna i twarda. Była zabójczynią i nie mogła tego zmienić. Włożyła swoje szaty jak kapłanka szykująca się do ceremonii, a następnie upięła włosy na głowie niczym panna młoda.

Szkoda, że nie mam tu mojej broni, pomyślała. Ale sztylet był aż nadto wystarczający i już sam dotyk metalu sprawił, że dobrze się poczuła. Otworzyła drzwi i przeniknęła w senną ciszę pałacu, kierując się do pięter zamieszkanych przez najważniejsze osoby. Tej nocy zacznie swoje poszukiwania od góry.

Jakiś czas temu w jednej z tych sal przydarzyło jej się coś dziwnego. Weszła do niej niezbyt ostrożnie i zobaczyła przed sobą Zabójcę. Szpiegowała go, ukrywając się w cieniu, a kiedy nadszedł żołnierz, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, mężczyzna opowiedział mu, że jest tam, aby przeprowadzić wizję. Dubhe od razu pomyślała, że musiała to być wymówka, bo było to zadanie dla żołnierzy, a nie morderców, ale dopiero wtedy, gdy Theana zwróciła jej uwagę na tajemnicę otaczającą brakujące księgi, przypomniała sobie o tej niespójności. Być może tamtej nocy Zabójca sprawdzał coś, co Gildia i Dohor chcieli, aby pozostało ukryte... Wobec tego dlaczego nie pójść i nie skontrolować? Prawdopodobnie rozwiąże tę zagadkę.

Postanowiła przejść przez ogród, który obfitował w kryjówki. Skierowała spojrzenie na owo tajemne miejsce, będące przez miesiąc sceną jej nocnych spotkań z Learchosem. Księcia tam nie było, ale jej serce i tak się ścisnęło. Tak jest słusznie — pomyślała.

Weszła na piętro przez boczne drzwi, prześlizgując się koło pijanego wartownika. Interesujący ją pokój znajdował się w głębi, zamknięty i niestrzeżony.

Przemykała od cienia do cienia w rytm regularnych kroków spacerującego gdzieś daleko strażnika. Kiedy usłyszała, że się oddalają, otworzyła klamkę i wsunęła się do środka.

Sala była pusta. Być może była to po prostu sugestia, a może stan klątwy naprawdę się pogarszał, bo Dubhe usłyszała, jak wrzeszczy w niej Bestia. Jej nierozłączna i znienawidzona towarzyszka wciąż jeszcze była spragniona zemsty.

Podeszła do miejsca, gdzie widziała Zabójcę. Stał tam stolik, a na nim spora szkatuła z serią małych szufladek. Wszystkie były zamknięte na klucz, ale prawdziwym problemem było zorientowanie się, która była właściwa. Dubhe zbliżyła się do niej i zaczęła gładzić dłonią powierzchnię. Była gładka, a dzięki błyszczącemu lakierowi, jakim była pokryta, sprawiała wrażenie lepkiej. Na jednej z szufladek dziewczyna dostrzegła jednak lekkie wybrzuszenie. Jej opuszki nie potrafiły wyczuć, co to jest. Było takie maleńkie, że równie dobrze mogło być zwykłym zadraśnięciem. Potem zrozumiała.

Było to ledwo zarysowane wyżłobienie i od razu rozpoznała jego kształt. Przedstawiał gryfona z pentaklem w pysku. Wówczas dokładnie przyjrzała się malutkiemu zamkowi. Gdyby miała swój złodziejski sprzęt, otworzenie go byłoby zabawą, ale może uda jej się to zrobić jakimś zaimprowizowanym narzędziem.

Wyciągnęła z paska cienki metalowy bolec, który zrobiła z zęba widelca, z myślą o właśnie takich przypadkach.

Ręce zaczęły jej lekko drżeć, więc operacja potrwała dłużej niż planowała. Potem kojący odgłos, klik, dał jej do zrozumienia, że się udało. Pociągnęła do siebie, a szufladka wysunęła się z łatwością.

Jej wnętrze wyłożone było czerwonym aksamitem i mógł się tam zmieścić zaledwie kwadracik pergaminu o szerokości cala. Było jednak puste, ale Dubhe nie zniechęciła się. Paznokciem przebiegła po wewnętrznym brzegu szuflady i podniosła brzeg tkaniny. Pod nią znalazła cienką kartkę złożoną tak, aby nie przyciągała uwagi. Wyciągnęła ją spoconymi dłońmi i rozwinęła.

Nie było to to, czego szukała. Był to zapis z 13 maja. Wyrwało jej się westchnienie pełne napięcia. Wyciągnęła zatem kartkę z wiadomościami spisanymi przez Theanę i poszukała notatki przy dokumencie odpowiadającym tej dacie.

„S. Sz. Poz. Pi.”. Zastanowiła się przez chwilę. Te litery nie wskazywały ani szaf, ani półek — odnosiły się do czegoś innego. Nagle wszystko stało się jasne. Sala, w której się znajdowała, nazywana była Salą Szafirową. Na początku nie zwróciła na to uwagi, ale ona też na swoim planie umieściła nazwy, którymi słudzy zwykli byli wskazywać komnaty. Policzyła szufladki. Dokument był w piętnastej. W tym przypadku „Poz.”, pozycja, dotyczyło szuflady; „Pi.” — oznaczało piętnastą.

Poczuła wewnętrzną radość. Zaczynała to rozgryzać.

Starannie poskładała dokument i odłożyła na miejsce. Zamknęła szufladkę tak, aby nikt nie mógł zauważyć włamania, po czym usiadła na ziemi z rozłożonymi notatkami w dłoniach. Zakreśliła tytuł przy dacie, która ją interesowała. „S. Cz. Poz. Os.”.

W myślach przepowiedziała sobie nazwy wszystkich komnat. Sala Tronowa, Sala Polowania, Sala Audiencji, Sala Kapitularna, Salon Księcia, Sala Królowej, Pierwszy Salon i... Sala Czworokątna.

Była to dość mała salka o czterech niestrzeżonych wejściach. Na każdej ścianie zauważyła kolorowe arrasy opowiadające historię rodu Sulany.

Otworzyła nagle oczy. Dokumenty znajdowały się tam, była tego pewna.

Podniosła się, ostrożnie wyszła z komnaty i zagłębiła się w meandry pałacu.

Dobrze pamiętała trasę, jaką miała iść, ale zaskoczyła ją przykra niespodzianka. Wartownik robił obchód właśnie w korytarzu, na który wychodziły schody prowadzące do sali, i teraz szedł w jej stronę. Dubhe przywarła do muru za małym występem i wstrzymała oddech. Zrobiła wszystko zbyt pośpiesznie i bez zastanowienia, a teraz nie miała wyboru.

Wyciągnęła sztylet zza paska i czekała w mroku z napiętymi mięśniami. Strażnik zbliżył się niebezpiecznie i dziewczyna już przygotowywała się do ataku; jednak właśnie w momencie, kiedy wszystko wydawało się stracone, żołnierz skręcił w inny korytarz i oddalił się.

Dubhe nie czekała ani chwili dłużej. Rzuciła się schodami do góry i weszła do Sali Czworokątnej. Strażnicy w tej części pałacu mieli podwójne warty, a teraz, kiedy się rozejrzała, zrozumiała, że było to najlepsze miejsce do ukrycia cennego skarbu. Pozostałe trzy wejścia prowadziły do apartamentów wysoko postawionych osób, do ogrodu i do sal reprezentacyjnych, a to narażało na wielkie ryzyko każdego, kto próbowałby ukraść coś ukrytego tam w środku, ponieważ nie było pewnych dróg ucieczki.

Spróbowała się uspokoić. Była na właściwej drodze, a teraz musiała dobrze przemyśleć, jak działać w jak najkrótszym czasie. Wzięła głęboki oddech i przypomniała sobie zapis na kartce: „Poz. Os.”.

Szybko przyjrzała się arrasom, ale były zbyt skomplikowane, zbyt bogate w szczegóły i kolory. Rozpoznała Sulanę w młodości z pierwszym Learchosem w ramionach, a potem Kharvę, założyciela rodu, ale nie potrafiła zrozumieć, jaki związek mogło to mieć z tym, czego szukała. Zwłaszcza rysunek przedstawiający bitwę morską nic jej nie mówił. Nie poddała się zwątpieniu i zamknęła oczy, żeby się nie dekoncentrować. To ogólny widok się liczył, tylko w ten sposób mogła znaleźć wskazówkę, której brakowało. Odgłos kroków przerwał tok tych myśli.

Odwróciła się i mocno ścisnęła rękojeść sztyletu. Tego tylko brakowało.

Ukryła się z boku wejścia, z którego dochodził hałas, i przygotowała się do ataku. Kiedy tylko dostrzegła, jak jakaś niewyraźna postać przekracza próg, położyła wolną dłoń na jej ustach, po czym przycisnęła ją do ściany, uderzając głową. Podniosła sztylet, gotowa uderzyć z całą siłą, jaką miała w ciele, ale kiedy ostrze znajdowało się o włos od gardła, zatrzymała się. Przed nią, z rozszerzonymi ze zdumienia oczami, stał Learchos. Dubhe poczuła, jak jego spojrzenie przeszywa ją, i od razu go puściła.

— Kto tam?

Jakiś głos zagrzmiał w głębi schodów. Po chwili metaliczny odgłos miecza wyciąganego z pochwy wypełnił sklepienie korytarza. Dubhe poczuła, jak miękną jej nogi. To Learchos błyskawicznie wypchnął ją z sali i wcisnął za przymknięte drzwi w bocznym przedpokoju. Gestem nakazał jej ciszę, następnie poprawił sobie szaty i poczekał na nadejście strażnika, starając się zachować spokój i godność.

— To ja — odpowiedział z lodowatym spokojem, kiedy żołnierz wyłonił się z korytarza.

— Wybaczcie, Wasza Wysokość, nie wiedziałem, że tutaj jesteście... — Głos żołnierza rozbrzmiewał o włos od drzwi. Dubhe usłyszała dźwięk chowanego do pochwy ostrza, a zaraz potem odgłos klękania.

— Nie musisz przepraszać, żołnierzu. Wykonywałeś tylko swój obowiązek. Teraz odejdź.

Kiedy znaleźli się sami, książę złapał ją za nadgarstek.

— Milcz i chodź ze mną — nakazał jej.

Nie zareagowała. Pozwoliła się ciągnąć przez korytarze pałacu jak bezwładne ciało, aż dotarli do stromych, żelaznych schodków. Dubhe wiedziała, że prowadzą one do suszarni, na niskie poddasze, rzadko kontrolowane przez strażników.

Zaraz po wejściu Learchos rzucił ją na ziemię, nie dbając o to, że sprawia jej ból. Trzymał nieruchomą dłoń na rękojeści miecza i był poważny, straszliwie poważny. Dubhe nigdy go takiego nie widziała.

— Co tam robiłaś?

Nie było nawet śladu po młodzieńcu, którego poznała podczas ich tajemnych spotkań. Jego twarz była chłodna i wroga.

Musisz go zabić — powiedział jej jakiś głos z bólem. — Powinnaś była zrobić to przy pierwszej okazji, kiedy byliście na polanie po starciu z rabusiami. Podjęłaś wczoraj w nocy decyzję, czy nie?

— Dlaczego jesteś tak ubrana? — ponaglił ją.

Dubhe nie potrafiła oderwać od niego wzroku, nie przestając myśleć, że będzie musiała go tu zabić, dokładnie w tej właśnie chwili.

— Przyprowadziłem cię tutaj, zamiast oddać cię strażnikowi. Rozumiesz, co to znaczy?

W tonie jego głosu były resztki czułości, ale Dubhe zachciało się śmiać. On nic o niej nie wiedział, nawet teraz nie był w stanie niczego zrozumieć. Jej usta wygięły się w uśmiechu. Learchos wpatrywał się w nią, niezdolny do zdefiniowania tej reakcji.

— Można wiedzieć, co cię tak śmieszy?

Dubhe napotkała jego spojrzenie i jej pewność z poprzedniej nocy zachwiała się. Coś w niej w dalszym ciągu, wbrew wszelkiej logice wierzyło, że może istnieć jakiś inny koniec, że on naprawdę jest jej deską ratunku.

— Śmieszy mnie, że nie masz najmniejszego pojęcia, kim jestem — powiedziała z nutką wystudiowanego sarkazmu.

Learchos dobył miecza i przystawił go jej do gardła.

— Czy teraz jest mniej śmiesznie?

Nie zmieniła grymasu ust.

— Byłabym w stanie zabić cię w każdej chwili. Nie wystarczyłyby trzy miecze ani nawet dodatkowi dwaj żołnierze, aby mnie powstrzymać.

Zasłony zaraz opadną, a wraz z nimi wszystkie kłamstwa. Wreszcie zrozumiesz, kim jestem, i będzie to ostatnie, co zrobisz przed śmiercią — pomyślała, a fala lodu podnosiła się z jej serca do głowy.

Zawód Learchosa nie był udawany.

— Kim naprawdę jesteś?

Nastąpiła chwila milczenia, w której żadne z dwojga nie miało siły kontynuować tej farsy.

— Mam na imię Dubhe.

Dłoń Learchosa lekko zadrżała na rękojeści miecza, ale żwawo zacisnął uchwyt.

— Jesteś tu dla mnie?

— Nie.

— A zatem dla mojego ojca.

Proste stwierdzenie, które wyszło z jego warg prawie ze wstydem.

Dubhe zamknęła oczy i była w stanie tylko kiwnąć głową.

Surowość w spojrzeniu Learchosa zaczynała pękać i za tą pozą księcia wojownika udało jej się dostrzec chłopca znad strumienia, który powierzył jej swoją przeszłość. Coś rozpaliło jej pierś, coś nie do zniesienia, co sprawiało, że łzy cisnęły jej się do oczu.

— Przysyła cię Gildia?

— Nie.

— Ido?

— Nie.

Dubhe odwróciła wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać tego przesłuchania.

— Mój wuj? — spytał po chwili milczenia.

— Nie — odpowiedziała niepocieszona. Czuła, że nie da już rady dłużej opierać się łzom.

Learchos oparł miecz na jej szyi, łagodnie, ale zdecydowanie. Dubhe wyczytała w jego oczach wysiłek, jaki kosztował go ten gest.

— Chcę prawdy i opłaca ci się ją powiedzieć, w przeciwnym razie zabiję cię.

Nie blefował, bo powiedział to tonem osoby, która nie ma nic do stracenia. Dubhe poczuła, jak łza spływa jej po policzku. Nie byłby to zły moment na śmierć, zwłaszcza, jeżeli pokój miałby nadejść z dłoni Learchosa.

— Przyszłam tu, aby zabić twojego ojca, ale nikt mnie nie przysłał. To osobista sprawa — powiedziała cicho.

— I dlatego pozwoliłaś mi się uratować, a potem mnie uwiodłaś, aby dostać się do pałacu?

Coś w niej krzyczało tak głośno, że zagłuszało wszystkie inne głosy, ale jak mu to wyjaśnić? Jak mu powiedzieć, że to wszystko, co między nimi było, nie miało nic wspólnego z jej misją, a wręcz przeciwnie: było dla niej właśnie przeszkodą? Jak mu wytłumaczyć, jak bardzo go pokochała, wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi? Jak mu powiedzieć, że aż do tej chwili nigdy tak naprawdę nie przyznała się do tego nawet przed samą sobą?

— To nie tak — powiedziała jednym tchem.

Tym razem Learchos się roześmiał.

— Kłamiesz — powiedział z pogardą.

— To nieprawda. Jestem tutaj, ponieważ rok temu twój ojciec uratował swoje życie kosztem mojego i jedyną rzeczą, jaką teraz mogę zrobić, aby uniknąć straszliwej śmierci, jest zabicie go.

Na Learchosie nie zrobiło to wrażenia, a nawet zwiększył nacisk miecza na jej szyi.

— Dlaczego miałbym ci uwierzyć?

— Bo nigdy ci nie skłamałam.

Książę znowu wybuchnął śmiechem, a ona poczuła, jak zapada się w otchłań.

— Opowiadałaś mi same kłamstwa. Twoje imię, kim jesteś, skąd pochodzisz...

— Nie! To, co opowiadałam ci o mojej przeszłości, to prawda, to wszystko prawda!

Łzy spływały niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach i wargach.

Odkryła ramię. I tak efekt czarów Theany już się wyczerpywał; wiedziała o tym, bo czuła, jak symbol pulsuje pod tkaniną koszuli. Pokazała mu go i szlochając, opowiedziała, jak została oszukana. Opowiedziała mu o kradzieży, nie zmilczała nawet jednego z koszmarów, jakich dokonała. Mówiła o długiej podróży, jaką odbyła, aby ocalić swoje życie, i o tej jedynej drodze, jaką był w stanie pokazać jej Sennar: zabić tego, kto ją przeklął.

Po skończeniu tej opowieści poczuła się jakby wyzuta ze wszystkiego, wykończona, zmęczona własnym bólem, ale w jakiś sposób i pocieszona. Teraz on wiedział wszystko, nie miało już znaczenia, co się może stać.

Learchos powoli opuścił miecz i usiadł na ziemi, obok niej. Przesunął dłonią po włosach i westchnął.

— Co ja mam z tobą zrobić? — spytał, patrząc na nią z zasmuconym uśmiechem.

Nie poruszyła się.

— Zabij mnie — powiedziała ledwo słyszalnie.

— Co?

— Inaczej ja będę musiała zabić ciebie. Nie ma wyboru. Ty musisz ocalić swojego ojca, a ja muszę ocalić siebie.

Learchos popatrzył na nią z taką rozpaczą, aż Dubhe poczuła, że ginie.

— A dlaczego miałbym to zrobić? — powiedział wreszcie. — Aby bronić mężczyzny, który żyje ze śmierci innych? Nie, dziękuję. Ja cię nie powstrzymam — dodał, odrzucając miecz daleko od siebie. — Chcesz mnie zabić? Zrób to! — Jego oczy rozpalone były gorączkowym niepokojem. — Jeżeli jednak to wszystko, co mi powiedziałaś, jest prawdą, zrób to teraz — zakończył, wskazując na sztylet, który Dubhe wciąż jeszcze trzymała w dłoni.

Dziewczyna popatrzyła, jak połyskuje w ciemności, jak gdyby ostrze przyciągnęło do siebie i uwięziło każdy okruch światła znajdujący się w pokoju.

Na chwilę go uniosła. Sztylet, który podarował jej Mistrz... Następnie odrzuciła go i słysząc brzęk metalu na podłodze, rzuciła się Learchosowi na szyję i pozwoliła sobie na rozpaczliwy płacz. On pozostał bez ruchu w jej ramionach, ale jej wystarczyło, że może go do siebie przytulić i pomyśleć, że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę.

Po chwili jego dłoń powoli przesunęła się w górę po jej plecach i zatrzymała się na wysokości szyi, a jego ciepły uścisk sprawił, że dziewczyna zadrżała z przyjemności. Pocałował ją, jak za pierwszym razem, i był to pocałunek długi, podczas którego czas się zatrzymał. Dubhe poczuła, że coś zmieniło się nieodwracalnie. Próby pójścia inną drogą, udawanie, że Learchosa nigdy nie było i znowu stanie się taką, jaka była rok wcześniej, były czystym szaleństwem.

Wreszcie czuła się wolna; Mistrz i Lonerin byli tylko słodkimi, dalekimi wspomnieniami. Istniała jedynie niema obietnica tulącego ją Learchosa i jego dłoni, które ją pieściły, lekko muskając jej skórę pod gardłem i krągłość jej piersi.

Delikatnie zsunął jej koszulę i położył Dubhe na ziemi, a ona mocno przyciągnęła go do siebie. Być może piękno tej chwili potrwa tylko przez moment, ale Dubhe była pewna, że ten czas był wart tyle, co całe życie.

16. Decyzja Sana

Światło pod morzem było przytłumione. Mieniąc się, padało na brązowe płaszcze i rysowało na nich dziwne gry świateł. Czwórka Zabójców, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, poruszała się szybko i cicho.

Demar, jeden z nich, rozejrzał się wokół. Byli w Zalenii już od tygodnia, ale jeszcze nie przyzwyczaił się do tego pod wieloma względami upiornego krajobrazu oraz do wynędzniałego wyglądu jej niknących mieszkańców.

Był z siebie dumny. Dla osoby, która tak jak on późno wstąpiła do Gildii, misja ta znaczyła więcej niż awans. Został przyjęty do sekty po zabiciu swojej siostry w wieku czternastu lat: była to górna granica, powyżej której nie było się już uważanym za Dziecko Śmierci. Podczas szkolenia wielokrotnie musiał znosić drwiny swoich kolegów, bo był ostatnim przybyłym, mimo że jego zdolności były znaczne, a wiara całkowita.

„Nie liczy się, kiedy zostajemy wybrani. Liczy się fakt bycia wybranym” — powiedział mu kiedyś Najwyższy Strażnik, a on w tych słowach złożył całą swoją ufność. Uważał, że Yeshol jest jedyną osobą, która jest w stanie go zrozumieć. Tak naprawdę chciał móc udowodnić swoje oddanie i dowieść swojej wartości. Dlatego dokładał wszelkich starań, aby zadania, które mu powierzano, doprowadzać do końca jak najsumienniej i z największym możliwym okrucieństwem. Jednakże do ukończenia dwudziestu trzech lat dokonał zaledwie dwóch zabójstw i kilku kradzieży, i ciągle dręczyła go wątpliwość, że sam Yeshol nie uważa go tak naprawdę za Zwycięskiego.

Potem pewnego dnia został wezwany przed jego oblicze razem z Fenulą, Tess i Jalem.

— Mam dla was misję absolutnie najwyższej wagi.

Te proste słowa wystarczyły, aby serce podskoczyło Demarowi do gardła. Kiedy słuchał odprawy, szumiało mu w uszach. Chodziło o wyprawę po Sana, chłopczyka mającego gościć duszę Astera. Wymknął się on z rąk Shervy, Strażnika, i schronił w Świecie Zanurzonym razem z Idem, legendarnym gnomem, który ustanowił się jego protektorem.

Demar czuł, jak podniecenie przepełnia każde pojedyncze włókno jego ciała. Wreszcie ważna misja, wreszcie okazja, aby mógł pokazać swoje zdolności.

Wyruszył pełen entuzjazmu, a przed odejściem padł w świątyni na ziemię, żeby złożyć hołd bogu. Nie było żadnego powodu, aby miał to robić — w końcu był Zwycięskim, a nie pierwszym lepszym Postulantem, ale to było silniejsze od niego. Potarł dłońmi o kolumny z czarnego kryształu, prosząc boga, aby wysłuchał jego pragnień. Zrobił to, bo czuł taką potrzebę; Thenaar wybrał go spośród wielu, aby powierzyć mu udział we własnym dojściu do władzy, i był to dar, który w pełni zasługiwał na kilka kropel jego krwi.

Podróż do Zalenii była długa i męcząca, ale udało im się wykorzystać dawny podziemny portal, stworzony niegdyś na życzenie samego Astera. Odnalazł go Niewierny: tak Zwycięscy nazywali Dohora, ponieważ nie pochwalali faktu, iż budował on swój pałac właśnie na ruinach Enawaru. Ten przywilej pozwolił królowi uzyskać dostęp do labiryntu tajemnych przejść i korytarzy, łączących liczne rejony Świata Wynurzonego. Należało do nich też owo mityczne przejście, przywołane niegdyś przez Proroka dzięki magii. Zostało użyte tylko raz, aby wysłać posłańca do Świata Zanurzonego. Jego misja przeszła do historii, ponieważ wybrany natknął się na męża Nierządnicy, Sennara, i zginął w walce. Ów mężczyzna został męczennikiem, a jego przygoda — legendą, którą wszyscy znali.

Portal prowadził bezpośrednio pod morze, do kanału wykopanego przez sługi Astera. Był to opuszczony i przytłaczający chodnik, a mieszkańcy Zalenii używali go już bardzo rzadko. Tylko wejście było strzeżone, ale dzięki sztuczkom Fenuli Demarowi i pozostałym i tak udało się przejść.

Maszerowali bez postoju całymi dniami, w wiecznej nocy, jaką oferowało im to miejsce. Jedli w marszu i zatrzymywali się na odpoczynek na zaledwie parę godzin — tyle, ile było niezbędne, aby mogli odzyskać siły.

Demar radował się cierpieniem swoich mięśni. Z radością przyjmował skurcze, przebiegające po jego nogach, a kiedy spał, skulony na wąskiej przestrzeni chodnika, modlił się przy każdym ukłuciu bólu. Śmierć za boga była największą z łask, a ból fizyczny doświadczany w jego imię był pieczęcią, którą Thenaar wyciskał na swoich najbardziej umiłowanych dzieciach.

„Ty zajmujesz w moim sercu specjalne miejsce. Ty będziesz narzędziem mojego powrotu”. To właśnie mówiło mu jego cierpienie.

Po trzech tygodniach marszu wyszli na teren otulony rozrzedzonym światem słońca pod morzem. Prawie od razu się zamaskowali. Długie brązowe płaszcze, ale przede wszystkim mikstury, umożliwiające im zmodyfikowanie własnego wyglądu. Dostali je od nowego Strażnika Trucizn, surowego starca o dłoniach spalonych od ciągłego kontaktu z truciznami i toksycznymi roślinami. Dzięki jego specyfikom wmieszali się w tłum, we wszystkim zupełnie tacy sami jak mieszkańcy tego miasta. Białe włosy, jasna skóra i niepokojące czarne źrenice zatopione w tęczówce tak śnieżnobiałej, że wydawała się przezroczysta.

Fenula zatrzymała ich gestem dłoni. Demar otrząsnął się z własnych myśli.

— Nadszedł czas.

Weszli do oberży. Ich płaszcze zdawały się falować jednym rytmem.

Fenula, jako Strażniczka Zaklęć pełniąca funkcję przywódczyni wyprawy, odkryła twarz przed oberżystą, ukazując anielską dziewczęcą buzię i olśniewający uśmiech. Ze słodyczą poprosiła o pokój, zaśmiała się zalotnie, a Demar zamyślił się nad faktem, jak prawdziwy Zwycięski potrafi odwrócić na swoją korzyść nawet broń nieprzyjaciela. W Domu nakłaniano niewiasty, aby porzuciły wszelkie oznaki kobiecości. Dzieci Thenaara nie mają płci, są zwykłą bronią w dłoniach boga, a fakt bycia kobietą służy tylko produkowaniu nowych sług kultu. Tutaj zaś, poza murami Domu, piękno i porozumiewawcze mrugnięcia kobiety znowu stawały się przydatne.

Oberżysta uśmiechnął się, rozkojarzony słodkim i zachęcającym wyglądem dziewczyny. Nawet nie zwrócił uwagi na trzy osoby stojące za jej plecami. Dał im klucz do pokoju i zaprowadził piętro wyżej, torując im drogę. Jednak kiedy tylko drzwi się zamknęły, Fenula starła z twarzy wszelkie oznaki serdeczności. Jej oblicze znów zmieniło się w nieporuszoną maskę — jak zawsze.

Tak wygląda Zwycięski, niezmienna twarz bez wyrazu, białe płótno, na którym Thenaar wymalowuje własne rysy — pomyślał Demar z dreszczem podniecenia.

Cała czwórka usiadła na ziemi, a Fenula wyciągnęła z płaszcza kilka metalowych dysków. Służyły do wykonania jednego z najprostszych zaklęć, jakie obejmowało szkolenie w Domu, ale bardzo skutecznego. Miało na celu wytropienie magicznej aury osób, a w tym konkretnym przypadku Strażniczka Zaklęć zadbała o dokonanie odpowiednich udoskonaleń, umożliwiających wyszukanie Pół-Elfów. To właśnie idąc za tym śladem, cała czwórka dotarła aż tutaj.

Fenula zebrała metalowe dyski w dłoń, potrząsnęła nimi, po czym rzuciła na ziemię, szepcząc jakieś słowo po elficku. Krążki upadły na podłogę, brzęcząc, ale kiedy Zwycięscy wyciągnęli nad nimi ręce, zaczęły wirować jak szalone, jak gdyby były żywe. Zabójcy monotonnie powtarzali imię Sana, a wówczas ten ruch stopniowo nabierał porządku, dopóki nie został uformowany czubek, wskazujący określony punkt w przestrzeni.

Demar popatrzył na Fenulę i dostrzegł, jak żyła nabrzmiewa na jej skroni.

— Co to znaczy? — spytał drżącym głosem.

— Że jesteśmy blisko. Niecały dzień drogi.

Cisza, jaka zapadła, była gęsta od ukrytych znaczeń.

— Ja jestem gotowy — oświadczył z dumą Demar, a Tess popatrzyła na niego z uśmiechem na wpół rodzicielskim, na wpół kpiącym.

Nie będziesz się już śmiać z mojej determinacji, kiedy przyniosę Yesholowi jego ofiarę — pomyślał młodzieniec, zaciskając zęby.

— Będziemy działać zgodnie z ustaleniami — powiedziała Fenula, przerywając krąg i zbierając krążki. — Ido nas nie interesuje. Jeżeli będziemy zmuszeni, zabijemy go, w przeciwnym razie lepiej będzie go ominąć.

Demar przytaknął błyskawicznie, po czym wyjrzał na zewnątrz: miejsce to otoczone było mlecznym światłem. W jego oczach jednak krajobraz zabarwił się uspokajającą czerwienią krwi, kolorem Thenaara.

San nie mógł spać.

Miał za sobą kolejną kłótnię z Quarem i już nie mógł tego znieść. Jego nauczyciel, poza tym, że był nudny, zrobił się teraz pedantyczny i trochę sadystyczny, jeżeli chodzi o wymierzanie kar. Od kiedy Ido pozwolił mu samemu decydować, jak karać swojego ucznia za wybryki, życie Sana stawało się coraz gorsze. Czasami Quar kazał mu przepisywać strasznie długie teksty historyczne lub uczyć się na pamięć jakichś ważnych fragmentów z kultury elfickiej, ale najgorsze było to, że ta stara mumia bardzo szybko zrozumiała, jaki był prawdziwy słaby punkt chłopca, i coraz częściej zabraniała mu wstępu do biblioteki.

— Wszystko, tylko nie to — narzekał San.

— A właśnie, że nie będziesz tam chodził przez cztery dni. W ten sposób następnym razem postarasz się lepiej zachowywać.

Tym razem Quar zakazał mu wizyt w bibliotece na cały tydzień. I Sanowi nie udało się nawet przekonać Ida, aby się za nim wstawił.

— Nie podoba mi się obrót spraw z twoim nauczycielem — odpowiedział gnom na jego jęki.

— Tłumaczyłem ci już miliard razy, że jest nudny.

— A ja tyle samo razy wyjaśniałem ci, że magia to także nuda. Pewna doza cierpienia jest potrzebna, kiedy zaczyna się czegoś uczyć.

— Nawet gdyby to była prawda, to dlaczego ma mi zabraniać chodzenia do biblioteki? Uczę się więcej sam, zamknąwszy się tam w środku, niż siedząc i słuchając jego; a poza tym książki to jedyne, co sprawia, że czas jakoś mija.

Ido z westchnieniem wyciągnął fajkę z ust.

— Wiem, że to miejsce nie jest szczególnie bogate w odpowiednie dla ciebie atrakcje, ale jak możesz myśleć, że udałoby ci się odwrócić uwagę, skoro się nawet nie uczysz?

Prawda była taka, że Ido już go nie rozumiał. Historie, które opowiadał o Świecie Wynurzonym, zawsze były przygnębiające i pełne bólu, a jedynymi chwilami, kiedy Sanowi udawało się opróżniać głowę ze złych myśli, były treningi walki mieczem. Ale tu też szybko się męczył.

Fakt, że nie robił niczego interesującego przez cały dzień, wyczerpywał go i wydawało mu się, że winę za jego zły humor w pełni ponosi Ido. Myśl o śmierci rodziców stała się już obsesją. Czuł jasno, że jedynym sposobem, aby uwolnić się od ich duchów, jest podjęcie działania. Reszta była tylko gadaniem, kłamstwem, aby nie stawiać czoła rzeczywistości. Tak właśnie uważał i nie rozumiał, dlaczego Ido zachowuje się jak tchórz.

Wszyscy się poruszali, wszyscy w Świecie Wynurzonym coś robili, więc i on nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Dlatego był taki zły na Quara i jego zakazy, bo znajdujące się w bibliotece książki z formułami stanowiły jego ocalenie. Ciągle czytał, a nocami wypróbowywał zaklęcia. Wiele rzeczy mu nie wychodziło, ale szybko się uczył. Tylko przy czarach udawało mu się oderwać od przeszłości.

Teraz San ze złością przewracał się na łóżku i zastanawiał się, co zrobi z całym tygodniem bez swojego jedynego pocieszenia.

Otchłań nocy mrugała do niego zza okien, a on nie mógł patrzeć na tę ciemność, nie czując przytłaczającego poczucia udręki.

Kiedy zamknął oczy, zorientował się, że jakaś dłoń zaciska mu się na ustach. Natychmiast otworzył je z powrotem i krzyknął, próbując się wyrwać. Kątem oka dostrzegł, jak wokół niego poruszają się trzy postacie. Przed pokojem leżał strażnik z poderżniętym gardłem.

Napad był cichy i straszliwy. San niczego nie zauważył: napastnicy weszli, nie czyniąc najmniejszego hałasu, jak duchy, które przypominali. Ich wygląd był taki, jak mieszkańców Zalenii, ale wyraz ich twarzy był nieporównywalny z niczym innym. Chłopcu wystarczyła mniej niż sekunda, aby wszystko zrozumieć, i od razu na rzeczywistość nałożyło się wspomnienie.

Dwóch mężczyzn w strojach morderców wyważa drzwi domu. Wymachują długimi nożami i rzucają się najpierw na jego ojca. San ucieka do drugiego pokoju i spod łóżka słyszy krzyki matki, która próbuje stawiać opór. Wszystko wokół traci konsystencję, jego ciało jest jakby zablokowane, chciałby interweniować, zrobić cos, cokolwiek, ale strach jest silniejszy niż wszystko inne. Potem nagle wszystko znika. Zapada głęboka cisza, a on wie, że okazał się tchórzem.

Złość wypłynęła prosto z serca.

San zaczął wymachiwać nogami i ramionami, ale dwóch Zabójców natychmiast go unieruchomiło.

Ido, gdzie jesteś? Ido, dlaczego cię tu nie ma?

Był sam. Nie było nikogo, dokładnie tak jak wtedy. Coś w jego wnętrzu krzyknęło z bólu i w jednej chwili wszystko eksplodowało w tysiącach czerwonych iskier. Straszliwe gorąco przebiegło przez pierś chłopca, zeszło w dół, aż do dłoni, rozpalając mu żyły; skumulowało się w czubkach palców i paliło ciało żywcem. Potem był już tylko ogień. San poczuł, jak gorąco omiata mu ciało, ale z bezlitosną precyzją wiedział, że nie zrobi mu nic złego, że nie może go naprawdę dotknąć. Zabójcy puścili go, a on wreszcie miał swobodne ręce. Wokół szalało piekło ognia. Dwóch morderców wiło się na ziemi.

W tej chwili otworzyły się drzwi. Płomienie zgasły błyskawicznie, a San zauważył błysk miecza rozcinający powietrze nad Zabójcami, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Dwa błyskawiczne ciosy: jeden upadł od razu, przeszyty mieczem; drugi rzęził na podłodze. Ido nie zaszczycił ich spojrzeniem, ale rzucił się w kierunku chłopca i otoczył ramieniem jego barki. Wyglądał na wstrząśniętego.

— Dobrze się czujesz?

San nie potrafił odpowiedzieć, patrzył na pokój. Ściany były poczerniałe, meble spopielone, a na ziemi leżały cztery ciała. Jeden przeżył, jednego zabił Ido, pozostała dwójka umarła spalona. Trupy dwóch Zabójców. I to on ich zabił.

Ido popatrzył w twarz jedynego Zabójcy, który przeżył. Mógł mieć jakieś dwadzieścia lat, nie więcej. Miał ładną, czystą buzię, wygląd dobrego chłopca. Opuścił wzrok na jego szaty. Noże do rzucania, dwa sztylety, pętla do duszenia. Ciekawe, wskutek jakich dziwnych gierek losu skończył w rękach Gildii.

— Jak dostaliście się tu, na dół?

Zabójca utkwił w jego twarzy spojrzenie absolutnie pozbawione wyrazu. Nie było w nim nawet żalu za utraconymi towarzyszami.

— Zabiję cię, jeżeli mi nie powiesz. — Ta groźba wydała mu się bezużyteczna, kiedy tylko ją wypowiedział.

— Już i tak jest tak, jak gdybym nie żył.

Wreszcie usłyszał jego głos. Od dwóch godzin próbował go przesłuchiwać, a on nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Brzmienie jego głosu świadczyło o młodym wieku, tak samo jak wygląd. Ido zebrał się w sobie i spróbował przywołać na twarz okrutny grymas. Wobec tego chłopca odczuwał tylko straszliwą litość.

— Zapewniam cię, że prawdziwa śmierć to zupełnie coś innego.

— Kiedy umrę, pójdę do Thenaara. Spokojnie możesz mnie zabić.

Nie było sposobu, żeby walczyć z tymi ludźmi; jedyną racją ich życia była misja. Jeśli kończyła się niepowodzeniem, nie było nic innego, co by ich podtrzymywało. Rezygnowali z wszelkiej formy wolnej myśli w zamian za narzucone im przez innych pewniki, które prowadziły ich po ich szlaku.

— Przyjdzie was więcej? — zapytał zmęczony.

Młodzieniec znowu zamknął się w milczeniu.

Gnom westchnął przeciągle i skierował się ku drzwiom.

— Tam, na zewnątrz, był dla ciebie cały świat, a ty odrzuciłeś go, aby zamknąć się jak robak pod ziemią. Tak bardzo bałeś się decydować swoim własnym rozumem?

Zabójca zwrócił na niego spojrzenie wypełnione pogardą. Trwało to tylko mgnienie oka. Potem znów stał się niczym, jak wcześniej. Ido zamknął za sobą drzwi. Marna, dowódca strażników pałacu, popatrzył na niego pytająco.

Gnom potrząsnął głową.

— Nie mówi i nigdy nic nie powie. Żyję już wystarczająco długo, aby wiedzieć, jak działa mózg takich ludzi.

— A zatem?

— A zatem potrojony nadzór. Począwszy od dzisiejszej nocy chcę, aby Sanowi zawsze towarzyszył strażnik.

Marna przytaknął z przekonaniem. Następnie spojrzał gnomowi w oczy i dodał:

— Odkryliśmy, którędy weszli. Użyli podziemnego kanału prowadzącego do Zalenii, tego pod morzem; najwyraźniej za pomocą magii udało im się przemknąć obok garnizonu wojskowego. Sądzicie, że będą jeszcze próbować?

— To możliwe — odpowiedział gnom z westchnieniem, po czym oddalił się.

Czuł się nieskończenie zmęczony. Nie był już legendarnym wojownikiem, za którego wszyscy go uważali. I miał już dosyć całego tego przeklętego szaleństwa. Zebrało mu się na mdłości po raz pierwszy przed ciałem Tarika i jego żony, ale dopiero teraz zrozumiał, że wojna napełnia go już obrzydzeniem. Patrzeć, jak młodzi oddają życie i zaprzedają się niedorzecznym i krwawym kultom bez żadnego powodu, było czymś, czego nie mógł już dłużej tolerować.

Jestem zmęczony walką, taka jest prawda.

Przed drzwiami do swojego pokoju napotkał Sana. Strażnik, którego mu przydzielił, od razu pośpieszył z zapewnieniami, że to nie był jego pomysł. To chłopiec nalegał, aby wyszli.

— Chcę zobaczyć więźnia. — Głos Sana był zdecydowany, choć lekko drżący.

Gnom nie odpowiedział.

Weszli do wewnątrz. San stanął pośrodku pokoju z zaciśniętymi pięściami i wbił wzrok w starca. Z nieskończonym bólem Ido odnalazł w tych oczach uniesienie i podniecenie osoby, która właśnie zabiła.

Przesunął dłonią po brodzie.

— Słucham? — spytał zmęczony.

— Pokaż mi Zabójcę.

— Co chcesz mu powiedzieć?

— Chcę z nim porozmawiać.

Wymyka mi się z rąk nie potrafiłem go wysłuchać i oto, co z nim zrobiłem.

Głucha trwoga osaczyła mu pierś.

— Idź spać. To był ciężki dzień i potrzebujesz odpoczynku.

— Nie, ja potrzebuję porozmawiać z tym człowiekiem. On też jest odpowiedzialny za śmierć moich rodziców! Gdzie jest? Przesłuchałeś go?

— Nie odpowiedział na moje pytania. To nie jest ktoś, kto by udzielał wyjaśnień. To miejsce nie jest już bezpieczne, myślę, że powinniśmy się gdzieś przenieść.

— Ido, ja ich pokonałem.

Gnom pamiętał, jak wyglądał pokój Sana: zwęglone ściany, ciała leżące na ziemi. W tym chłopcu była zamknięta niezmierna moc, moc straszliwa i niebezpieczna.

— Nie ma się czym chwalić — odpowiedział twardo.

— Ale nie możemy się dalej ukrywać, na nic to się nie zda, oni i tak wcześniej czy później nas dopadną. Ja mam moce, aby pokonać Gildię; jeżeli będziemy razem, może nam się udać! — wykrzyczał San jednym tchem.

— Posłuchaj: to, co się stało, to był przypadek — odpowiedział bezlitośnie Ido. — Masz olbrzymie moce, to prawda, ale jeszcze nie potrafisz się nimi należycie posługiwać.

— Uczę się z książek w bibliotece.

— Na naukę potrzeba wielu lat, a nie mamy tak dużo czasu.

— Przypominam ci, że w ciągu zaledwie miesiąca powaliłem smoka, a teraz zabiłem dwoje ludzi. Jeżeli to nie jest uczenie się...

Gnoma poruszył sposób jego mówienia; było tak, jak gdyby chłopiec był dumny z faktu, że jego czary wywołały szkody i śmierć.

— Sanie, zabiłeś dzisiaj dwie osoby.

— Dwóch Zabójców.

— To bez różnicy.

— Oczywiście, że jest różnica! Oni zabili mojego ojca i moją matkę, a ja tylko przywróciłem porządek. Powtórzyłbym to bez chwili wahania.

Na to stwierdzenie gnom zerwał się na nogi.

— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co się stało? Masz tylko dwanaście lat! Dzieci nie powinny zabijać ani tym bardziej odczuwać z tego powodu radości! Kogokolwiek byś zabił, chodzi o żywą istotę, a nie o pierwszy lepszy kawałek mięsa, to jest osoba, która jak wszyscy ma swoje marzenia, lęki i nadzieje!

San wytrzymał jego rozwścieczony wzrok z lodowatym spokojem.

— A ci, których ty zabiłeś przez te wszystkie lata? Nie byli nieprzyjaciółmi? Dlaczego walczyłeś?

— Nie było dnia, żebym nie zadawał sobie tego pytania. I to właśnie tego nie chcesz zrozumieć — wycedził gnom.

— Ja nie mam żadnych wyrzutów sumienia — powiedział zimno San. — Postąpiłem właściwie. A poza tym, gdzie ty byłeś? Jedyne, co może mnie ocalić, to moja moc. Twoje poczucie winy nie przyda mi się zupełnie na nic.

Policzek był siarczysty. Zdarzyło się to już po raz drugi. Dystans, jaki Ido czuł pomiędzy sobą a Sanem, był nie do przebycia; straszliwa, przerażająca otchłań, w którą bał się nawet zajrzeć. Jego porażka stała przed nim w całej swojej okazałości.

Chłopiec popatrzył na niego błyszczącymi oczami, ale nie zapłakał. Ido tak bardzo chciałby wiedzieć, co powinien mu powiedzieć, jak należało mu to wytłumaczyć, ale w obliczu zabójstwa zawsze pozostaje się samemu.

— Teraz jesteś wzburzony i nie jesteś w stanie pojąć, że popełniłeś ciężki czyn, za który bardzo szybko zapłacisz rachunek. Jutro ustalimy, co robić dalej, ale teraz idź do swojego pokoju razem ze strażnikiem, którego ci przydzieliłem, bez dyskusji. Jeżeli dowiem się, że się oddaliłeś, przysięgam, że nie pozwolę ci już wyjść.

San nic nie odpowiedział. Odszedł pewnym krokiem, nie patrząc mu w oczy. Ido rzucił się na krzesło i schwycił za głowę. Chciałby, żeby Soana była przy nim, chciałby, aby Vesa, jego ukochany smok, był za oknem. Chciałby nie musieć czuć się tak przeraźliwie samotny.

San poczekał na stosowną chwilę, nie mrużąc oka. Na szczęście książka, która go interesowała, znajdowała się w jego pokoju. Nabrał zwyczaju wynoszenia z biblioteki tekstów, które chciał przestudiować, a to był ostatni, który udało mu się przemycić, zanim Quar go ukarał.

Po jakimś czasie wstał i powoli otworzył drzwi.

— Co się dzieje? — Strażnik był przytomny i czujny.

San nawet nie zatroszczył się o to, aby mu odpowiedzieć. Po prostu wymruczał odpowiednie słowa. Żołnierz osunął się wzdłuż muru. Dzięki temu samemu zaklęciu dziadkowi chłopca udało się przejść przez cały obóz nieprzyjaciela.

Szybko przemieszczał się po pałacu, a jego bose stopy fruwały nad podłogą. Jeszcze kilka razy musiał wyszeptać magiczne słowa. Potem znalazł drogę do lochów. Jednemu ze strażników odpiął z pasa klucze. Były tam cztery cele, a jedna z nich zajęta.

Ostrożnie zbliżył się do krat. Miał dużo czasu, aby móc przyjrzeć się tej postaci, ledwie widocznej w świetle rzucanym przez pochodnię wewnątrz więzienia.

Młodzieniec był blady i ranny. Miał lodowate spojrzenie drapieżnika i San poczuł, jak nienawidzi go całym sobą. Było to tak, jak gdyby to on osobiście zabił jego rodziców. Pożałował, że płomień zagasł, zanim go dosięgnął.

To była dłoń przeznaczenia. Ten człowiek jest ci teraz potrzebny — powiedział sobie.

— Podnieś się.

Młodzieniec spojrzał na niego drwiąco.

— Nie przyjmuję rozkazów od kogoś, czyim przeznaczeniem jest jedynie posłużenie jako pojemnik.

San zacisnął dłonie na kratach.

— Jak masz na imię?

— Przegrany nie ma prawa znać imienia Zwycięskiego. Chłopiec podniósł dłoń i pokazał mu pęk kluczy.

— Powiedz mi, a cię uwolnię.

— Wolność mnie nie interesuje. Jedyna wolność istnieje w Thenaarze.

— Chcę, żebyś zaprowadził mnie do Gildii.

Szyderczy wyraz twarzy Zabójcy zmienił się w jednej chwili. Chłopiec zbił go z tropu.

— Jak masz na imię? — powtórzył San.

— Demar.

San wsunął klucz do zamka, z pewnym trudem sforsował zamknięcie i wreszcie otworzył kratę. Zabójca wyszedł na zewnątrz z wysiłkiem, trzymając się za ramię.

— Zaprowadzisz mnie do Gildii?

Mężczyzna przytaknął powoli. San zbliżył się do niego, wziął go za ramię i położył dłoń na jego ranie. Wyrecytował zaklęcie i na szerokim, czerwonym znaku na skórze natychmiast dało się dostrzec poprawę.

— Demarze, zaprowadź mnie tam, skąd przyszedłeś.

17. Spisek

Spokój był idealny. Księżyc przemierzył część swojego łuku na niebie i nie było go już widać z niskich okien. Dubhe czuła pod swoim uchem miarowe bicie serca Learchosa i zastanawiała się, kiedy ostatnio doświadczyła tak głębokiego poczucia pokoju. Musiała powrócić myślą do dzieciństwa, aby przypomnieć sobie coś podobnego, kiedy Gornar jeszcze nie zginął, a ona mieszkała ze swoimi rodzicami w Selvie. Wówczas przyszłość miała sens.

— Pamiętam cię, byliśmy w Krainie Ognia.

Dubhe podniosła lekko głowę i spojrzała na niego. Miał oczy utkwione w suficie.

— Byliśmy jeszcze dziećmi i żadne z nas nie mogło oderwać wzroku od Forry, kiedy zabijał buntowników, którzy przeżyli. Byliśmy jedynymi osobami w naszym wieku, które jeszcze żyły, i pamiętam, że w tym koszmarze na jawie wpatrywałem się w ciebie z wysokości mojego konia, bo wydawałaś mi się jedynym, co pozostało nienaruszone w tej masakrze.

Dubhe oparła brodę na jego piersi.

— Wtedy byłam inna — powiedziała, sama nawet nie wiedząc, czy miała na myśli swój wygląd zewnętrzny, czy też coś głębszego.

— Ale oczy pozostały takie same.

Poczuła ucisk w sercu. Dzięki tym słowom pojęła, że po raz pierwszy chce pójść drogą odmienną od zabójstwa. Coś w środku doprowadziło ją do tego, że kochała zamiast zabijać, i ta myśl nią wstrząsnęła.

— To dziwne, że dopiero teraz zrozumiałem, kim tak naprawdę jesteś.

— To normalne. Przez cały ten czas maskowałam mój wygląd, moje ruchy, a nawet wyraz twarzy.

— No to jaka jesteś naprawdę?

Dubhe poczuła się skrępowana. To prawda, on nigdy nie widział jej w zwykłych szatach.

— Niewiele się różnię od dziewczynki, którą zobaczyłeś tamtego dnia — odpowiedziała wymijająco.

Podniosła się. Niebo na zewnątrz zaczynało blaknąć. Musiała iść, czekał ją ciężki dzień, a potem kolejna noc poszukiwań.

I co teraz? Zrobiła wszystko, aby odsunąć ten moment. W końcu to była tylko jedna noc, jedna noc szaleństwa — pomyślała.

Zaczęła się ubierać, a Learchos muskał oczami każdy centymetr jej skóry.

— Chcę cię jeszcze zobaczyć — powiedział nagle, a Dubhe zmusiła się, aby popatrzeć mu w twarz.

— Nie uważam, żeby to było rozsądne.

— A to dlaczego? — Jego głos wydawał się szczerze zdumiony.

— Między nami nic nie może się narodzić. I sam też dobrze o tym wiesz.

— Nie zgadzam się. — W jego słowach zabrzmiała taka pewność i zdecydowanie, że Dubhe przez moment poddała się słodyczy tej myśli. Ale była to tylko chwila. Zasznurowała gorset i wróciła do rzeczywistości.

— To było szaleństwo — syknęła.

Learchos podniósł się, wziął jej podbródek w palce i zmusił ją, aby spojrzała mu w oczy. — Powiedz mi to teraz.

Zdawał sobie sprawę z władzy, jaką nad nią miał, wiedział, że nie potrafi mu skłamać, kiedy tak na nią patrzy.

— Nie ma znaczenia, czym to było dla mnie. Ja jestem tutaj po to, aby zabić twojego ojca, a to wystarcza, aby uczynić z nas dwojga nieprzyjaciół.

Wzrok Learchosa stwardniał.

— Sądzisz, że nie byłbym w stanie go zdradzić? Ja go nienawidzę.

— A jednak przez te wszystkie lata walczyłeś dla niego i nigdy mu się nie przeciwstawiłeś. To w końcu twój ojciec i nie możesz tego zmienić.

Zirytowany książę oderwał się od niej i zmienił temat.

— Popytam o dokumenty, których potrzebujesz, znajdę je i... Ale Dubhe pokręciła głową, nie pozwalając mu skończyć.

— Ja wcale nie chcę, żebyś robił coś podobnego. Nie chcę, żebyś był moim wspólnikiem, bo wiem, że pewnego dnia zmienisz zdanie.

— Dokonałem wyboru już w momencie, kiedy wszedłem z tobą do tego pokoju — odparł zdecydowanie. — Przybywamy z tego samego piekła, Dubhe, i jeżeli mam być potępiony, niech to przynajmniej będzie obok ciebie.

Nie dał jej czasu na odpowiedź i pocałował ją.

— Jutro w nocy tu będę. Przyjdziesz?

Dubhe popatrzyła na niego jak zaczarowana. Potem podniosła się raptownie.

— Tak.

— I biegiem ruszyła po schodach.

Learchos został sam pośrodku poddasza. Nie czuł się już szaleńcem, a wątpliwości opuściły jego serce. Znał głębie piekieł, do jakich był zdolny jego ojciec, ale ta ostatnia zbrodnia, bezinteresowna i okrutna, z jakiejś przyczyny przebrała miarę i wypełniała go nową wściekłością.

Zszedł po schodach i przemierzył pałac, który zaczynał się budzić. Bez wahania skierował się do pokoju, gdzie wiedział, że znajdzie jedyną osobę zdolną wysłuchać jego racji.

Mój ojciec złamał ostatnie z moich złudzeń. Dubhe nie jest snem i nie pozwolę mu jej sobie odebrać.

Wszedł bez pukania. Neor był już na nogach i ubierał się. Brakowało kilku dni do ceremonii otrzymania królewskiego przebaczenia.

— Powiedz mi, co mam zrobić, a zrobię to.

Dubhe przez cały dzień poruszała się jak w transie. Miała wrażenie, że jej ciało już do niej nie należy, jak gdyby ten sekret, który zaistniał pomiędzy nią a synem Dohora, odcisnął się na jej ciele i uczynił ją odmienną w oczach świata. Czuła euforię, a jednocześnie zagubienie. Po raz pierwszy rozważała myśl bycia z kimś, kto z takim zapałem odwzajemniał jej uczucia. Wydawało się, że Learchosa nic nie obchodzi to, że jest morderczynią, a ona wreszcie zrozumiała, co stworzyło więź pomiędzy ich duszami: delikatna, głęboka harmonia niesiona naprzód razem, dłoń w dłoni. To było niesamowite, ale czuła, że teraz jest miejsce na przyszłość. Learchos złamał zaklęcie i dał jej cel, dla którego warto było walczyć.

— Co ci jest?

Dubhe ocknęła się w kuchni z obranym kartoflem w dłoni i poczuła na sobie badawczy wzrok Theany. Powróciła do krojenia.

— Nic.

— Wydajesz mi się inna niż zwykle...

Potrafiła tylko uśmiechnąć się do niej z roztargnieniem. Odczuła pragnienie wyjawienia jej prawdy, opowiedzenia jej wszystkiego, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko zwierzała się swojej przyjaciółce Pat. Powstrzymało ją jednak jakieś dziwne uczucie wstydu. To była jej sprawa i chciała się nią jeszcze nacieszyć.

Kiedy zapadła noc, nie myśląc wiele, popędziła na poddasze. Na szczycie schodów znalazła czekającego na nią z uśmiechem Learchosa. Wydawało jej się to niemożliwe, a jednak dopiero teraz zdawała sobie sprawę z tego, jak głęboką czuła potrzebę dzielenia z kimś swojej egzystencji. Przez lata opowiadała sobie same kłamstwa.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i pozwoliła mu działać, ale tym razem było inaczej niż poprzedniej nocy, spokojniej i naturalniej. Istniało wiele sposobów kochania, a Dubhe rozkoszowała się tą chwilą jak objawieniem.

— Próbowałem popytać o twoje dokumenty — powiedział nagle.

— Nie chcę o tym rozmawiać.

— Pogrzebałem trochę w bibliotece, ale mój ojciec nie ufa mi na tyle, aby wtajemniczać mnie w takie delikatne sprawy. Nawet nie wiedziałem, że istnieją tajne dokumenty poukrywane w pałacu.

Dubhe popatrzyła na niego z nadąsaną miną.

— Powiedziałam, że nie chcę o tym rozmawiać.

— Chciałem ci tylko pomóc.

— Wiem — odpowiedziała i pogłaskała go po policzku. — Ale słowa mają dziwną moc. Jeżeli coś powiesz, to nagle staje się prawdziwe. Dopóki jestem tu z tobą, Bestia nie istnieje i mogę się łudzić, że jest przede mną jakaś przyszłość. Ale kiedy mówisz coś do mnie na ten temat, wszystko wraca do rzeczywistości, a ona zaczyna mnie dręczyć. Nie chcę o tym myśleć, a przynajmniej nie teraz.

— Istnieje przyszłość, Dubhe, i ja chcę ci ją podarować. Przez moment na jego oblicze nałożył się obraz twarzy Lonerina. W tej wypowiedzi brzmiała zwykła, nieznośna litość.

— Nie musisz mi o tym mówić, aby sprawić mi przyjemność, wiem, jakie jest moje przeznaczenie — odparła sucho.

Learchos jednak nie wydawał się obrażony.

— Jeżeli sądzisz, że to litość, to się mylisz. Mówię to dla siebie, bo chcę się cieszyć twoją obecnością na zawsze.

Dubhe poczuła, że jej oczy zachodzą mgłą, i pozwoliła się zamknąć w jego ciepłym, uspokajającym objęciu.

— Proszę cię, nie teraz. Po prostu zostańmy tutaj, w ciszy, i zostawmy na zewnątrz całą resztę.

Kolejne noce były nawet jeszcze piękniejsze. Turlali się po podłodze, bawiąc się jak dwójka kochanków, w przerwach mówiąc sobie to wszystko, czego do tej pory jeszcze sobie nie wyjawili. Kiedy następnego ranka Dubhe widziała na swojej skórze znaki tych ukradkowych spotkań, uśmiechała się. Nic nie mówiła Theanie. Ta błogość szybko sprawiła, że dziewczyna zapomniała o celu swojej misji. Tylko Bestia od czasu do czasu powracała do niej ze swoimi koszmarami, ale Dubhe starała się od razu ją odepchnąć, zwłaszcza, kiedy zdarzało się to w obecności Learchosa.

Nie chciała przyznać, że istnieje jeszcze inna rzeczywistość, pragnęła zatrzymać czas, ale pewnej nocy to właśnie książę przywitał ją pocałunkiem mniej intensywnym niż zwykle.

— Mamy spotkanie.

Dubhe zesztywniała, po czym zauważyła, że młodzieniec trzyma coś w rękach.

— Ufasz mi? — spytał, podając jej płaszcz z obszernym kapturem.

Popatrzyła na niego podejrzliwie.

— Gdzie mnie zabierasz?

Learchos uśmiechnął się.

— W miejsce, gdzie będziesz się w tym dobrze czuła.

Kiedy tylko kaptur opadł jej na twarz, Dubhe natychmiast poczuła się lepiej. Już od tak dawna ubierała się jak kobieta, że kiedy musnęła szorstką powierzchnię płaszcza, po plecach przebiegł jej dreszcz. Na próżno było się łudzić: to właśnie była prawdziwa Dubhe, z pewnością nie jasnowłosa dziewczynka, którą uparcie odgrywała w pałacu.

Razem przebyli z powrotem całą drogę. Z wysokich pięter powoli zeszli do ogrodu i zapuścili się aż do małego domku, który Dubhe już zauważyła i sądziła, że jest przeznaczony dla ogrodnika.

— To był mój plac zabaw, kiedy byłem dzieckiem. Moja matka kazała go wybudować dla mojego brata, ale on nie miał okazji z niego skorzystać. Wobec tego dali go mnie, przynajmniej do chwili, kiedy mój ojciec postanowił, że już jestem za duży na takie rzeczy. Przychodziłem tu codziennie, to było jedyne miejsce, gdzie czułem się jak w domu.

Dubhe przyjrzała się domkowi w świetle księżyca. Była to mała drewniana konstrukcja ze spadzistym dachem i sztucznymi cegłami narysowanymi na ścianach. Miała dwa piętra i sprawiała wrażenie zniszczonej i opuszczonej.

Learchos powoli otworzył drzwi i na trawę ogrodu padło żółtawe światło. Przekroczył próg, trzymając Dubhe za rękę. Ona weszła zalękniona, lecz od razu odskoczyła do tyłu, wyrywając się.

W sali było około dziesięciu osób. Wszystkie miały płaszcze identyczne jak jej. Tylko Learchos nie ukrywał twarzy.

Błyskawiczna i straszliwa myśl przebiegła jej przez głowę. Zdradził mnie.

Dłoń automatycznie sięgnęła po sztylet, ale palce zawahały się przy rękojeści. Książę stał przed nią i patrzył jej prosto w oczy. To spojrzenie nie może oszukiwać, pomyślała. W końcu opuściła kaptur jeszcze niżej i w półcieniu czekała, aż tajemnica się rozwiąże.

— Już myślałem, że nie przyjdziesz — zauważył jakiś głos. Dubhe natychmiast go rozpoznała: był to Neor, brat cioteczny Dohora, który następnego dnia miał otrzymać oficjalne przebaczenie króla.

— Musiałem zaczekać na osobę, która może nam pomóc.

Dubhe wyczuła, nic nie widząc, że oczy wszystkich tych osób skierowane były na nią.

— Pewnie zastanawiasz się, kim jesteśmy i czego chcemy — powiedział Neor.

Dziewczyna przebiegła czujnym spojrzeniem po audytorium.

— Wiedz, że to, co zostanie tu powiedziane, nie opuści tych murów.

Dubhe doceniła ten wstęp i lekko się rozluźniła.

— Należymy do frakcji znajdującej się w opozycji do władzy Dohora. Wielu ludzi w królestwie zgadza się, że jego polityka terroru powinna zostać zatrzymana. To dlatego tutaj jesteśmy. Learchos powiedział nam, że ty też masz powody do żalu do króla, powody, których rozważanie nas nie obchodzi. Wiemy jednak, że poza zemstą wiąże cię z nim osobisty szantaż.

Dubhe instynktownie spojrzała na Learchosa, który nie odwrócił głowy, ale dalej patrzył na zebranych. Nie podobało jej się to, co się działo.

— Potwierdzasz?

Zawahała się przez chwilę, po czym przytaknęła.

— Wiemy, że Dohor opuści pałac za dwa tygodnie, aby skontrolować sytuację w Krainie Nocy. Tak naprawdę ma się tam spotkać ze swoimi sekretnymi sprzymierzeńcami, Zwycięskimi z Gildii.

Dziewczyna stała nieruchomo, nic nie mówiąc.

— Learchos zostanie tu, w pałacu, i przejmie władzę. Ty zaś zajmiesz się królem.

Cisza, jaka nastąpiła, była przepełniona ukrytymi znaczeniami.

Dubhe nie przerwała jej, więc Neor ją ponaglił.

— Jakieś pytania?

— Moje powody nie mają nic wspólnego z waszymi — powiedziała głosem, który drżał.

— Oczywiście, ale przecież wszyscy pragniemy tego samego. To, o co cię prosimy, to tylko doprowadzenie do końca tego, co i tak masz zamiar uczynić, ale w taki sposób, żebyśmy my również mogli wyciągnąć z tego korzyści dla siebie. Tę zmianę na tronie należy dobrze zaplanować.

Dłonie Dubhe zacisnęły się w pięści.

— Muszę się nad tym zastanowić.

— Boisz się brać udział w spisku? — dodał jeden z zakapturzonych.

— Chcesz pieniędzy? — ponaglił inny.

— To nie o to chodzi — odpowiedziała twardo.

— A zatem?

Dubhe rzuciła nerwowe spojrzenie na Learchosa.

— Możemy doprowadzić to do końca również sami — podjął Neor. — Tylko ty jednak możesz sprawić, żeby wyglądało to na wypadek.

Dubhe złapała za płaszcz, ściskając kurczowo w dłoniach tkaninę.

— Pozwólcie mi to przemyśleć.

— Dziesięć tysięcy karoli, jeżeli ci się uda.

— Pozwólcie mi to przemyśleć — powtórzyła nieugięta.

Spiskowcy popatrzyli po sobie i w końcu odezwał się Neor:

— Udzielono odpowiedzi. Każdy dopełni swego przeznaczenia.

Zgromadzenie powoli się rozchodziło i obecni jeden po drugim opuszczali dom. Pozostali tylko Dubhe i Learchos, zatopieni w miękkim mroku tego miejsca, pachnącego pleśnią. Przez cały czas, kiedy zakapturzeni w milczeniu wymykali się na zewnątrz, dziewczyna trzymała utkwiony w nim wzrok.

— Co ci przyszło do głowy? — syknęła.

— Udowodniłem ci, że masz wolną rękę, aby zrobić to, co musisz.

Głos Learchosa był mocny, a jego spokój zirytował Dubhe.

— To kwestia, która dotyczy tylko mnie! Dlaczego włączyłeś w to tyle osób?

Uśmiechnął się gorzko.

— Ja jestem jednym z nich, Dubhe, jestem zmęczony pochylaniem głowy. Muszę zrobić to dla siebie, dla tej ziemi, i dla ciebie. Już tyle lat ukrywam się za imieniem mojego ojca. Oddałem mu wszystko: moją niewinność, moje marzenia, a nawet moją krew. I otrzymałem w zamian tylko jego lodowate spojrzenie i pogardę. Staję się taki jak on, a tego nie chcę. Przez długi czas mówiłem sobie, że nie ma innej drogi, tylko posłuszeństwo. W końcu on by umarł, a ja bym kontynuował jego rzezie, bo już zapędziłbym się za daleko, aby wrócić. Ale to nieprawda. Nauczyłaś mnie tego ty i to ty jesteś powodem, dla którego się tu teraz znajduję. Dubhe, chcę, abyś pomogła mi to zrobić.

Potrząsnęła głową ze zgrozą.

— Zabicie go nie jest drogą, którą wybrałeś.

— Jeżeli go nie zabiję, odejdziesz. Staniesz się kolejną rzeczą, którą udało mi się zaledwie musnąć, a którą on mi zabrał.

— Więc tym dla ciebie jestem? Odwetem na twoim ojcu? — wyrzuciła ze złością.

— Ty jesteś moją jedyną szansą na ocalenie.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zawsze szukała w innych przebaczenia i ratunku, a teraz ktoś szukał tego samego w niej. Zbliżyła się do niego ostrożnie, ale w końcu mocno go do siebie przyciągnęła.

— Nie chcę, żebyś kazał go zabić. Nigdy byś sobie tego nie wybaczył, Learchosie, i ty pierwszy sobie z tego zdajesz sprawę.

On oderwał się powoli i włożył jej coś w dłonie.

Dubhe spojrzała w dół: była to mała skórzana sakiewka.

— Otwórz ją — powiedział.

Popatrzyła na niego pytająco. Wsunęła palce w otwór i poczuła w dłoni kawałek pergaminu, zniszczony i na wpół podarty. Serce podskoczyło jej w piersi, a oczy wypełniły się łzami. Odwróciła go i zobaczyła na odwrocie coś, co znała aż nazbyt dobrze. Wytłoczony czernią i czerwienią rysunek dwóch nakładających się pentakli z centrum utworzonym przez dwa węże splecione w okrąg. Symbol. Symbol jej klątwy. Był to dokument, którego potrzebowała.

— Był tam, gdzie szukałaś go pierwszej nocy, ukryty w jednym z arrasów. Zaszyto go za jedną z fal morza, będącego tłem bitwy morskiej.

„Poz. Os.”. Pozycja numer osiem. Ósma linia fal morskich. Dubhe w jednej chwili rozszyfrowała to połączenie. Popatrzyła na trzymany w dłoniach pergamin: jej zbawienie tkwiło w tym mizernym kawałku jelita.

— Wziąłem go dzisiaj. Kiedy nikt tamtędy nie przechodził, pomyślałem, że rzucę okiem, i przypomniałem sobie o napisach, o których mówiłaś mi kilka nocy temu. Nie było to takie znów trudne.

Dubhe patrzyła na niego przez łzy. Nie wiedziała, co powiedzieć.

— Nie patrz tak na mnie. Jeżeli ty się uratujesz, ja ocaleję razem z tobą — powiedział jej Learchos. — Wina za to, co zrobisz, spadnie na mnie, a nie na ciebie. Dlatego chcę, abyś to zrobiła. Zrób to dla mnie, Dubhe. Zrób to dla nas obojga.

Nie odpowiedziała. Patrzyła na ten niepozorny kawałek pergaminu i ściskała go mocno.

Kiedy weszła do swojego pokoju, Theana jeszcze spała. Dubhe po cichu zbliżyła się do jej łóżka, usiadła na brzegu i patrzyła na nią przez kilka chwil. Czuła rozpaczliwą potrzebę zwierzenia się komuś, a ona była jedyną osobą, której mogła opowiedzieć o tym wszystkim, co się wydarzyło. Po chwili wahania obudziła ją, potrząsając delikatnie jej ramieniem.

— Coś się stało? — spytała od razu Theana z zatroskaną miną. Jej oczy były jeszcze zamglone od snu i dopiero po jakimś czasie mogła jasno ocenić sytuację.

— Muszę z tobą porozmawiać — powiedziała po prostu Dubhe.

Czarodziejka usiadła i wytężyła uwagę. Była to wypowiedź bezpośrednia, bez przerw. Dubhe opowiedziała jej każdy szczegół wypadków ubiegłego miesiąca, wyjawiając, co wydarzyło się między nią a Learchosem i jak zmieniły się perspektywy misji. Wreszcie otworzyła dłoń i pokazała jej kawałek pergaminu. Theana wytrzeszczyła oczy.

— To tego szukałaś?

Dubhe tylko kiwnęła głową.

— To Learchos go znalazł.

Czarodziejka westchnęła, po czym uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— No to czas na nas. Ja jestem gotowa — powiedziała zdecydowanie. — Znam rytuał i...

— Już nie chcę tego zrobić.

Dubhe powiedziała to jednym tchem, nie zastanawiając się zbytnio. Theana popatrzyła na nią, nie rozumiejąc, i błysk strachu przemknął przez jej oczy.

— To jego ojciec i on nie może tego zmienić. Ktoś taki jak on nie może myśleć, że zabije kogoś, kogo kocha, i będzie dalej żył, jak gdyby nigdy nic. Morderstwo zostawia głęboką rysę, zawsze, za każdym razem jest to jak utrata kawałka samego siebie.

— Ale on go nienawidzi!

Dubhe popatrzyła na nią intensywnie i Theana musiała opuścić wzrok.

— Prosi cię o to, bo cię kocha — dodała półgłosem. — On przechodzi ponad tym, w co wierzy, dla ciebie. Jeżeli ty tego nie zrobisz, umrzesz, a on o tym wie.

— Jestem tego świadoma.

— No więc?

— No więc nie chcę tego. Bo potem on też będzie umierał, powoli, a moja miłość nie będzie w stanie go uratować. Zawsze, kiedy na mnie spojrzy, będzie pamiętał o tym, co zrobiłam, i zawsze będzie na mnie patrzył jak na zabójczynię.

Theana wzięła ją za rękę i popatrzyła prosto w oczy.

— Dubhe, ty naprawdę nie masz innego wyjścia.

— Zabij mnie.

To słowo rozbrzmiało w pokoju jak metaliczny brzęk dobywanego miecza.

— Klątwa uniemożliwia mi popełnienie samobójstwa, już próbowałam. Bestia chroni mnie od każdego, kto próbuje mnie zabić, ale może ty za pomocą twojej magii...

— Nie! — zawołała Theana, wytrzeszczając oczy ze strachu.

— Nigdy tego nie zrobię, nie mogę, nie możesz mnie o to prosić!

Dubhe popatrzyła na nią poważnie.

— Przez te ostatnie miesiące przezwyciężyłyśmy każdy rodzaj niebezpieczeństwa i zawsze mi pomagałaś, nawet, kiedy nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Mimo że obrażałam cię i utrudniałam ci życie, zawsze byłaś u mojego boku. Teraz jesteś moją przyjaciółką i ufam ci.

— Błagam, nie proś mnie o to — szeptała Theana strapionym głosem.

— No to znajdź sposób, abym mogła zrobić to sama. Ale pomóż mi. Jeżeli nie zabiję Dohora, moja śmierć będzie straszliwa. Potrzebuję odejść na swój sposób, w chwili, kiedy sama postanowię. Proszę cię o wiele, wiem o tym, ale wreszcie znalazłam coś, za co warto walczyć. Powiedziałaś mi kiedyś, że niosę w sobie tylko pustkę, miałaś rację.

— Byłam wtedy zła i wcale nie zamierzałam...

— Ale teraz już tak nie jest — przerwała jej Dubhe. — Teraz mam coś, w co wierzę. Mogę więc nawet umrzeć, rozumiesz mnie?

Theana nie mogła zrobić nic innego, tylko przytaknąć. Nikt nie mógł tego zrozumieć lepiej niż ona, która cierpiała i walczyła za tę jedyną pewność, jaką miała.

— Znajdę sposób, aby cię uratować — powiedziała przez łzy. — Uratuję cię, żebyś nie musiała zabijać Dohora. Mam do dyspozycji całą bibliotekę i zaraz zabiorę się do pracy.

Dubhe uśmiechnęła się ze smutkiem. Przeżyła już zbyt wiele zawodów, aby móc jeszcze wierzyć, że istnieje bezbolesne wyjście.

— Ale przysięgnij mi, że jeżeli będzie to konieczne, pomożesz mi umrzeć.

— Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia — szepnęła Theana ze szlochem.

Dubhe objęła ją, a ona poddała się temu gestowi uczucia prawie z rozpaczą. Na zewnątrz świt zaczynał barwić nowy dzień.

Ta sama jasność rzucała blade światło na luksusową komnatę położoną cztery piętra wyżej niż część, którą zajmowała służba. Forra, przybyły do pałacu kilka godzin wcześniej, siedział na sporym, wysokim krześle. Przed nim klęczał zakapturzony mężczyzna.

— Słucham — wymamrotał namiestnik Dohora ze skrywanym uśmiechem na wargach.

18. Przebaczenie i zemsta

Dubhe i Theana obudziły się o świcie. Był to dzień uzyskania przebaczenia przez Neora. W całym pałacu wrzało.

Rozpoczęły od wykonania rytuału. Theana nałożyła go na Dubhe w milczeniu, kilkoma wystudiowanymi gestami. Stało się to już ich zwyczajem. Kiedy tylko skończyły, ubrały się w ciszy, nie patrząc sobie w oczy, po czym udały się do kuchni po rozkazy.

Dubhe była rozkojarzona; chociaż bardzo się starała, nie potrafiła wybić sobie z głowy Learchosa. Między nią a księciem wisiało jeszcze pewne pytanie, a nad odpowiedzią na nie myślała całą noc. Im dalej szła, tym bardziej była przekonana, że Learchos nie będzie w stanie udźwignąć śmierci ojca. Zabicie kogoś nie leżało w jego naturze, nawet lata szkolenia nie mogły zmienić sytuacji. A ona mu nie pomoże.

Umrzesz, zanim zobaczysz go na tronie. Nie ma dla was przyszłości.

Dreszcz przebiegł po jej ramionach i girlanda, którą właśnie splatała w ogrodzie, wypadła jej z dłoni.

— Sanne! Musisz bardziej uważać! — wykrzyknęła jedna z jej towarzyszek, pracująca nieopodal.

Dubhe uśmiechnęła się.

— Przepraszam, to pewnie zmęczenie — wykręciła się, natychmiast wracając do swojego zajęcia.

Naprawdę nie wiedziała, co ma robić. Czy lepiej pozwolić Learchosowi odejść swoją drogą, czy też iść za nim, dopóki to możliwe, dopóki klątwa jej nie strawi?

Próbowała znaleźć właściwą odpowiedź, kiedy jej uwagę przykuł jakiś błysk pod portykiem. Za jedną z kolumn dostrzegła księcia, wpatrującego się w nią z poważną miną. Miał na sobie reprezentacyjną zbroję, a u jego boku zwisał błyszczący miecz. Dubhe poczuła, że brakuje jej tchu. Niebezpiecznie było spotykać się tak otwarcie, ale z drugiej strony było to też podniecające. Odłożyła girlandę na trawę; następnie, kiedy była pewna, że nikt w tamtą stronę nie patrzy, podniosła się i pobiegła w stronę kolumnady, starając się utrzymać kontrolę nad sercem bijącym jej w piersi jak oszalałe. Kiedy tylko dotarła do Learchosa, on pociągnął ją za kolumnę i pocałował z żarem.

— Widzą nas — powiedziała natychmiast, wyrywając się z tego uścisku.

Learchos uśmiechnął się, a ona, zawstydzona, przygładzała sobie włosy.

— Jutro musisz dać nam odpowiedź. — Dubhe przełknęła ślinę. — Chcę wiedzieć, jaka ona będzie.

— Pójdę z tobą — powiedziała po kilku chwilach.

— A więc zabijesz go?

Odgłos kroków sprawił, że obydwoje podskoczyli. Ukryli się głębiej w cieniu, ale Learchos nie rozluźnił uścisku.

— A zatem?

— Powiedziałam, że pójdę z tobą.

Książę westchnął. W jego głosie usłyszała cień rozczarowania.

— Dubhe, on i tak umrze. Jeżeli jednak stanie się to z twojej ręki, ja i ty będziemy mogli żyć w pokoju.

— Sam siebie oszukujesz. Nigdy nie będziesz potrafił udźwignąć ciężaru jego śmierci.

— Ty będziesz ze mną, a to mi wystarczy.

— Gdzie jest książę? — Niezbyt odległy głos sprawił, że zamarli.

— Musisz iść — powiedziała Dubhe ledwo słyszalnie i oderwała się od niego.

Learchos złapał ją za ramię.

— Ja chcę ciebie — szepnął jej.

— Musisz iść — powtórzyła i wyrwawszy się, wróciła na swoje miejsce.

Rozpoczęcie ceremonii powitało wspaniałe słońce. Ogród był wypełniony ludźmi, wśród których wyróżniali się szlachta i dygnitarze innych krain, pozostających pod władzą Dohora. Pośrodku ustawiono drewnianą scenę, na której wznosił się tron. U jego stóp — długi, czerwony dywan. To tam Neor miał się ukorzyć przed poproszeniem swojego króla o przebaczenie, tak aby przesłanie tej ceremonii było całkiem jasne.

Dubhe przyglądała się temu wszystkiemu od strony jednego z portyków. Ona i Theana nie miały do spełnienia żadnej roli aż do obiadu, dlatego otrzymały pozwolenie na przyglądanie się pierwszej części ceremonii w stosownej odległości od miejsc szlacheckich. Znalazły dyskretne miejsce, z którego miały rozległy widok na scenę.

Żołnierze wkroczyli jako pierwsi, z włóczniami w gotowości, poubierani w szkarłatne szaty. Dubhe ledwo mogła dojrzeć ich twarze, ale jedna z nich wydała jej się dziwnie znajoma. Rzuciła niespokojne spojrzenie na tłum i wypatrzyła w nim inne znane twarze. Zabójcy. Wśród zgromadzonych ludzi było wielu Zwycięskich. Dziewczyna po raz pierwszy widziała, żeby uczestniczyli w publicznym wydarzeniu w pałacu. Jaki interes mieli w tym, aby zapędzić się aż tutaj?

Przed tłumem przedefilowali teraz dygnitarze, ustrojeni w brokatowe szaty. Wśród nich znajdowali się też Forra i Learchos. Dubhe przesunęła za nimi spojrzeniem, dopóki nie usiedli w pierwszym rzędzie.

Wreszcie nadszedł król. Miał surową i groźną twarz wielkiego wodza. Dubhe poznawała tę minę; w ciągu dni spędzonych w pałacu nauczyła się, że miał ją wyrytą na twarzy przy każdej oficjalnej okazji. Władca surowy i sprawiedliwy, człowiek noszący na barkach odpowiedzialność za życie swojego ludu, i dla niej gotowy spełniać czyny nawet okrutne. Taką właśnie maskę Dohor uwielbiał przybierać.

Kiedy dotarł do tronu, pośród nowych dźwięków trąb podniósł się herold.

— Dzisiaj Czcigodny Monarcha gromadzi tutaj swój lud, aby pozwolić mu uczestniczyć w akcie swej najwyższej łaskawości. On, straszliwy w gniewie, lecz wielkoduszny w przebaczaniu, przyjmuje na własny dwór poddanego, który bardzo zbłądził. Najjaśniejszy Pan wybaczy jego błąd i pozwoli owemu poddanemu powrócić do pałacu i znów w nim zamieszkać.

Obwieszczenie to przypieczętowały zupełnie niespontaniczne okrzyki. Kiedy publiczność uspokoiła się, wszedł Neor. Nie miał na sobie swoich zwykłych jaskrawych szat, a jego włosy były krótko przycięte. Cały jego wygląd mówił o pokucie i wstrzemięźliwości. Ubrany był w płócienną koszulę, taką samą jak te, jakie nosili młodzieńcy podczas pierwszego roku w Akademii.

Dubhe uśmiechnęła się ironicznie. Dohor z pewnością okazywał wielkoduszność, udzielając przebaczenia, ale nie chciał pozbawić się przyjemności z upokorzenia tego, komu wybaczał.

Jej uwagę przykuł charakterystyczny błysk ostrza. Coś się działo. Instynktownie spojrzała w stronę Learchosa. Na scenie było spokojnie. Neor dotarł pod tron i powoli wyciągał się na ziemi. Kiedy leżał już całkowicie wyprostowany, dwóch żołnierzy wycelowało w jego plecy włócznie.

Po zgromadzonych przebiegł natarczywy pomruk.

Dohor powstał.

— Dzisiaj, drogi kuzynie, znajdujesz się tutaj, aby załatać rozdarcie, które powstało między nami wiele lat temu. Leżąc na ziemi, prosisz mnie, abym przyjął cię ponownie do mojej świty i pozwolił ci włączyć się do twoich zadań tutaj, w pałacu. A ja jestem z tego rad. Zanim postanowiłeś się zwrócić przeciwko mnie, byłeś wartościowym współpracownikiem. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Teraz zamierzam odzyskać cennego sprzymierzeńca i mieć po swojej stronie twoje zdolności militarne i umysłowe.

Dubhe zauważyła, że Learchos nerwowo bawi się rękojeścią miecza. Zatem ona również powoli wsunęła dłoń pod spódnicę i zacisnęła palce na metalu sztyletu. Powietrze było przepełnione napięciem.

— Niestety, jest jednak pewien problem. Wczoraj stało się coś, co nie powinno było się wydarzyć — ciągnął dalej król.

Neor spróbował lekko unieść głowę, lecz jeden z żołnierzy zmusił go, aby znowu ją pochylił.

— Sądzę, że będzie słuszne, aby dowiedział się o tym również i mój lud.

Król wykonał tylko jeden gest, a dwóch strażników wprowadziło na podest jakiegoś mężczyznę. Trzymali go za ramiona, a jego stopy ciągnęły się bezwładnie po ziemi. Koszula, którą miał na sobie, była podarta i w wielu miejscach poplamiona krwią. Nabrzmiała twarz mężczyzny była nie do poznania. Strażnicy rzucili go na kolana, wystawiając na żer spojrzeń publiczności.

Dubhe poruszyła się.

— Ty zostajesz tutaj — nakazała Theanie.

— Co...? — próbowała zapytać, ale Dubhe już ruszyła ku scenie.

Forra w tym czasie podniósł się, gestem rozkazując swoim ludziom, aby położyli dłonie na mieczach.

— No dalej, Karno, powiedz wszystkim to, co wyznałeś nam tej nocy.

Dubhe wzdrygnęła się i szybko przywarła do muru, aby posłuchać. Karno był wysokim dygnitarzem. Zgromadzony tłum zafalował niespokojnie. Gdzieś za nią jakiś podejrzany cień rozpłynął się wśród publiczności. Ktoś za nią szedł, była tego pewna.

Wydawało się, że mężczyzna nie rozumie, dlatego Forra wymierzył mu kopniaka w żebra.

— Mów!

— Od jakiegoś czasu... — zaczął szeptać Karno, lecz Forra schwycił go za włosy i szarpnął jego głowę w tył.

— Głośniej, niech wszyscy słyszą!

Mężczyzna przełknął ślinę i podjął, tym razem wyraźniej.

— Od prawie miesiąca Neor i dziesięciu innych dygnitarzy spotykają się w Domku Zabaw w pałacowym ogrodzie. Tam spiskowali, aby zrzucić z tronu Waszą Wysokość. Książę uczestniczył w zmowie.

Tłum wybuchnął w okrzykach pełnych zdumienia. Dubhe okrążyła scenę. Musiała dotrzeć do Learchosa. Kolejne ostrza, kolejni Zabójcy. Cień za jej plecami był już bardzo blisko.

— Słyszeliście? — wykrzyknął Dohor z triumfalnym uśmiechem. — Mój syn i mój kuzyn spiskowali, aby mnie zabić!

Moc jego donośnego głosu w ułamku sekundy uciszyła całe zgromadzenie. Zasłona zgrozy opadła na ogród, przyduszony palącym słońcem.

— Utkaliście gęstą sieć, którą z trudem udało mi się rozwikłać, ale teraz wszystko stało się aż nazbyt jasne.

Learchos chciał zainterweniować, ale Forra błyskawicznie przyłożył mu ostrze do gardła. Dubhe puściła się biegiem ku scenie z wyciągniętym sztyletem.

Neor próbował zareagować i podnieść się z ziemi, ale Dohor zatrzymał go swoim mieczem.

— Chciałeś obciąć głowę tego królestwa, prawda? A potem sam objąć władzę i stać się królem — wykrzyknął triumfalnie. — Ale to nie moja głowa dzisiaj spadnie — wysyczał wreszcie.

Miecz zatoczył koło w powietrzu i jednym ciosem, prostym i zdecydowanym, opadł na szyję Neora. Jego głowa poleciała ponad wrzeszczący tłum, aby chwilę później spaść pod scenę. Był to sygnał do rozpoczęcia.

Każdy z ukrytych w tłumie Zabójców wyciągnął swoją broń i rzucił się na spiskowca, którego miał najbliżej, podczas gdy strażnicy Dohora zajmowali się pozostałymi buntownikami. Dubhe próbowała przedostać się do podestu, aby pomóc Learchosowi, ale nagle zablokował ją cień, który mocno chwycił ją za ramiona. Mężczyzna rzucił się na nią całym ciężarem, od razu szukając serca ostrzem noża. Dwa splecione węże dekorowały jego rękojeść i Dubhe nie miała już wątpliwości na temat tego, co się działo.

Potoczyli się na ziemię, podczas gdy wszystko wokół nich wybuchało w chaosie. Przez kilka minut istniały tylko ich splecione ciała, ostrza, które starały się przezwyciężyć siłę drugiego i zatopić w ciele. Symbol na ramieniu Dubhe zaczął pulsować, a krzyk Bestii wypełnił jej umysł. Magia Theany jednak trzymała, i ten krzyk zdołał ją jedynie oszołomić. Ledwo zdążyła uniknąć ostrza, które właśnie kierowało się prosto w jej ramię. Wyrwała się z uścisku i stanęła na nogi, ale jej nieprzyjaciel także zdążył już przyjąć pozycję ataku.

Przez kilka sekund stali nieruchomo. Wokół nich krzyki, brzęk broni i zapach krwi, silny i przenikliwy. Dubhe kręciło się w głowie, ale Bestia nie mogła wyjść ze swojej otchłani.

Potem myśl: Learchos! I wreszcie postanowiła zadziałać. Zabójca rzucił w nią dwa noże, których uniknęła zwinnym skokiem. On dysponował wszystkimi rodzajami broni sekty, ona — tylko sztyletem. Rozpoczynał zatem z przewagą, a w dodatku ją krępowały długie szaty, jakie na sobie miała. Zaatakowała jako pierwsza, aby zdezorientować przeciwnika, lecz on odparował wszystkie ciosy, które chaotycznie wymierzała. W końcu Dubhe odsłoniła się nieco. Triumfalny uśmiech wyrysował się na twarzy Zabójcy, który wymierzył cios do góry. Dziewczyna pochyliła się, naciągnęła więzadła i stawy, i prześlizgnęła się pomiędzy jego nogami, wychodząc za nim. Złapała go za szyję i była to chwila. Odgłos łamiących się kości zmroził ją, a Bestia radowała się w jej wnętrzu. Potem bezwładne ciało mężczyzny zsunęło się w jej ramiona: pozwoliła mu upaść na ziemię z poczuciem obrzydzenia.

Popatrzyła na scenę. Learchosa już nie było, Forry też nie. Brakowało także Theany, a przerażeni ludzie uciekali we wszystkie strony. Przez chwilę poczuła się zagubiona, po czym znowu usłyszała za plecami syczący odgłos. Odwróciła się gwałtownie i zanurzyła sztylet w ciele kolejnego Zabójcy. Mężczyzna osunął się na ziemię bez jęku. Już została odkryta: musiała działać, i to szybko.

Rzuciła się biegiem najszybciej jak mogła, z rozpędem powalając nieprzyjaciół, jakich napotykała na swojej drodze. Pobiegła do najbardziej ukrytego zakątka ogrodu, gdzie wiedziała, że opasujący go mur jest niższy. Strażnicy próbowali ją powstrzymać, ale widok Forry zagrażającego mieczem życiu Learchosa był silniejszy niż wszystko inne. Kiedy zaczynały już świszczeć pierwsze strzały, szybko wspięła się po pnącym się po murze bluszczu. Dotarłszy na szczyt, opuściła się w dół, ile potrzeba. O trzy łokcie od ziemi puściła się. Umiała lądować, ale kolana i tak zawyły z bólu. Nie zwróciła na nie uwagi, skoczyła na nogi i jednym susem rozpłynęła się w zamieszaniu Makratu.

Sala tronowa wydawała się Learchosowi większa niż zwykle. Klęczał na marmurowej posadzce z dłońmi i stopami splątanymi łańcuchem. Zdjęto mu zbroję i miecz. Nie miał już nawet butów. Za nim, w głębi sali, dwóch strażników, którzy go przyprowadzili, pilnowało go z oddali. W podziemiach, gdzie znajdowały się cele, widział, jak kilku ocalałych spiskowców płakało i błagało o przebaczenie. Szukał wzrokiem Dubhe, ale jej nie zobaczył. Może zaprowadzono ją gdzie indziej, a może uciekła. Jej towarzyszkę natomiast wrzucili do więzienia razem z nim. Learchos przypomniał sobie, że na jej twarzy dostrzegł godność, która go uderzyła. Nie miał pojęcia, kim naprawdę była ta kobieta, ale coś ich łączyło i była tym właśnie Dubhe.

— Wszystko będzie dobrze — mruknął do niej łagodnie. Odpowiedziała mu kiwnięciem głowy. Wówczas zebrał się na odwagę i zapytał: — Czy wiesz, gdzie jest Dubhe?

Potrząsnęła głową, a on przez moment poczuł się zgubiony, jak gdyby ktoś nagle wyssał z niego wszystkie siły.

Wielkie drewniane wrota otworzyły się i Dohor ciężkimi krokami podszedł, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Kiedy usiadł na tronie, wbił w niego wzrok z owym lodowatym i surowym wyrazem twarzy, który Learchos znał aż nazbyt dobrze. W jednej chwili zrozumiał, że Dubhe miała rację. Nigdy nie byłby w stanie go zabić, a tym bardziej zlecić tego morderstwa komuś innemu. Za każdym razem, kiedy jego ojciec patrzył na niego w ten sposób, wszystko wokół niego rozwiewało się i traciło znaczenie. Zawstydził się, bo poczuł, że boi się kary, dokładnie tak jak wtedy, kiedy był dzieckiem.

— Volco nie ma z tym nic wspólnego — zdołał jedynie powiedzieć. W celi zobaczył, jak jego stary ordynans płakał, błagając króla o uwolnienie Learchosa. Również przy tej okazji starał się go chronić, nie dbając o własny los.

— Być może nie ma z tą historią nic wspólnego, ale jest odpowiedzialny za to, kim się stałeś — rzucił jego ojciec ze złością.

— Jutro każę mu ściąć głowę. Czas zaprowadzić w tym miejscu porządki.

Learchos zacisnął pięści i zęby. Nie mógł znieść myśli, że Volco poniesie za jego winę tak surową karę, lecz nie był w stanie zaprotestować.

— Nie sądziłem, że ten moment kiedykolwiek nadejdzie — zaczął jego ojciec. — Zaskoczyłeś mnie, wiesz? Zawsze uważałem cię za nieudolnego i nigdy nawet nie pomyślałem, że mógłbyś się do czegoś takiego posunąć. A już zorganizowanie spisku i stanięcie przeciwko mnie... Zresztą, ja też, gdybym musiał zabić mojego ojca, aby dotrzeć do tronu, prawdopodobnie bym to zrobił. Istnieją wyższe marzenia, które zasługują na pewne poświęcenia.

Przyjrzał się Learchosowi rozbawionym spojrzeniem.

— Ten Karno to naprawdę słabeusz, wiesz? Na widok narzędzi tortur zaczął się trząść jak osika. Prawie od razu wszystko wyśpiewał i wcale nie było trudno poskładać razem wszystkie kawałki — dodał, chichocząc. — Wydawało mi się jednak dziwne, żebyś to ty był sprawcą tego wszystkiego, i rzeczywiście, okazało się, że mózgiem był Neor. Ty tylko podczepiłeś się pod niego, bo uznałeś go za zwycięzcę. Nawet się nie zorientowałeś, jaki mizerny spisek uknuliście. Ja na twoim miejscu sam poszedłbym do mojego ojca i we śnie poderżnąłbym mu gardło.

Learchos zaczerwienił się, czując do siebie wstręt. To wszystko prawda. A on jeszcze wahał się, zanim przyłączył się do spisku. Zamknął oczy, jego ciało przebiegło drżenie.

Nie mogę mu dłużej pozwalać, aby traktował mnie w ten sposób, muszę przeciąć więź, która mnie z nim łączy.

Wśród jego myśli wyłonił się obraz Dubhe.

— Ja nie jestem taki jak ty.

— Co? — spytał Dohor, podnosząc sobie dłoń do ucha. — Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, radzę ci podnieść głos, bo nie słyszę cię, jak tak szepczesz.

W dalszym ciągu się uśmiechał, w sposób, w jaki dorosły uśmiecha się, słysząc pozbawione sensu wypowiedzi dziecka. Learchos poczuł, jak w piersi rośnie mu nienawiść, której szukał.

— Ja nie jestem taki jak ty. Ja nie buduję sobie dróg z trupów niewinnych ludzi.

Na doskonałym uśmiechu Dohora nie pojawiła się nawet najmniejsza rysa.

— Dobrze o tym wiem, wcale nie musisz mi tego powtarzać. Zawsze byłeś zbyt delikatny i nigdy nic nie rozumiałeś z mechanizmów władzy. Ty nie chcesz zostać królem, ty chcesz się tylko ode mnie uwolnić. To dlatego ukryłeś się za Neorem.

Learchos poczuł, jak jego serce przyśpiesza, ale nie chciał się poddać.

— Mylisz się. Twoja śmierć nie zmieniłaby nic z tego, co się stało. Uczyniłeś ze mnie mordercę, paląc wokół mnie ziemię i zmuszając mnie, abym przypominał twojego syna.

Wyraz twarzy króla stwardniał.

— Nie waż się wspominać o swoim bracie.

Tym razem to Learchos się uśmiechnął.

— Jasne, mój brat, nieosiągalny wzór. Gdyby dorósł, stałby się taki jak ja, nie łudź się.

— On nie był mięczakiem, on nigdy by mnie nie zawiódł. — Kostki króla stały się białe, kiedy ściskał poręcze tronu.

— Dorósłby i udałoby ci się wzbudzić nienawiść nawet i w nim, bo nie potrafisz nic innego. Czegokolwiek się dotkniesz — niszczysz to. Tak zrobiłeś z moją matką, tak zrobiłeś ze mną, tak zrobiłeś z tą krainą i teraz chcesz to samo zrobić z całym tym światem.

— Król musi utrzymać władzę — oświadczył Dohor.

— Właśnie... ale ty nie możesz już nikomu zaufać, prawda? Jesteś sam na tym tronie i myślisz, że tak ci dobrze. Wystarcza ci władza, jesteś zadowolony z tego, że śpisz co noc w innym pokoju, i nawet nie wzrusza cię fakt, że twój kuzyn próbował cię zabić. Chciał to zrobić, aby uwolnić tę ziemię od twojej plugawości, i to dlatego go poparłem.

Dohor roześmiał się głośno, a echo, jakie rozległo się w sali, wzmocniło jego groteskowy głos. Learchos nie poruszył się. Jego serce biło teraz powoli, a nieprzerwany strumień słów, które kryły się w jego piersi od lat, wreszcie wypływał mu na usta.

— Ach, synu... Jesteś tylko tchórzem, który próbuje pokryć własny strach głupimi ideałami.

— To ty sprawiłeś, że żyłem w strachu i obrzydzeniu do samego siebie, każąc mi masakrować niewinnych cywilów. To jest coś, czego ci nie przebaczyłem i nigdy nie przebaczę. Ale w odróżnieniu od ciebie, który zgnijesz w piekle, nie mogąc już zawrócić, ja mam jeszcze przed sobą drogę i zamierzam nią pójść. Mogę uratować Świat Wynurzony.

— Świat Wynurzony to bestia, którą trzeba okiełznać — powiedział surowo Dohor. — Gdybym to nie ja objął władzę, zrobiłby to ktoś inny.

— Mylisz się. Jeżeli ja obejmę tron, na którym siedzisz, oddam wszystkie ziemie, jakie podbiłeś, a po tobie nie pozostanie nawet wspomnienie.

Dohor oparł się o tron i przybrał złowrogi wyraz twarzy. Następnie skrzywił kąciki ust w dzikim grymasie.

— Czy ty naprawdę sądzisz, że nikt nie podjąłby kolejnej próby? Jesteś naprawdę żałosny, Learchosie. Bycie pierwszym przed innymi leży w naturze człowieka; nie możesz tego zmienić.

— To nieprawda, bo dopóki starczy mi tchu, będę temu zapobiegał.

Król popatrzył na niego przez moment zdumionym wzrokiem, po czym rozluźnił się, jak gdyby wreszcie znalazł rozwiązanie wszystkich problemów.

— Tak czy inaczej to już koniec. Jestem tobą zmęczony — powiedział, machając dłonią. — Czas, abym spłacił długi moim przyjaciołom. Pójdziesz do Domu i tam zostaniesz złożony w ofierze Thenaarowi, temu samemu bogu, który wkrótce da mi niewyobrażalną władzę. Będziesz zadowolony: będzie też z tobą tamta dziewczyna, którą uratowałeś i która, z pewnością ucieszy cię ta wiadomość, sama jest morderczynią. Zdrajczynią, gwoli ścisłości.

Learchos pozwolił sobie na ledwo słyszalne westchnienie ulgi. Dubhe zatem żyła. Prawdopodobnie została uwięziona, lecz była żywa.

— Teraz to ty jesteś naiwny.

Dohor spojrzał na niego pytająco.

— Przypływ się zmienia i twój czas się skończył. Sądzisz, że ten spisek zrodził się z niczego? Sądzisz, że wystarczy zabić mnie i innych? Ty sam zasiałeś i wkrótce będziesz zbierał plony. Być może ja umrę, ale ty szybko za mną podążysz.

Dohor podniósł się na nogi i stanął przed nim. Learchos policzył zmarszczki na jego czole, zauważył w jego zbielałych oczach początki zaćmy, popatrzył na jego już zwiotczałe ciało i przestał się bać. Człowieczek. Człowieczek, który być może mógł go zgnieść, ale który wkrótce dozna gorzkiego zawodu, patrząc na swoje zniszczone królestwo.

Bo Learchos wiedział o Idzie, o Sennarze i o misji ustalonej z Radą Wód. Powiedziała mu o tym Dubhe, kiedy między nimi nie było już żadnej zasłony kłamstwa.

To starzec. Tylko starzec, jest zrobiony z ciała, jak wszyscy, i na niego też wystarczy ostrze.

— Ja umrę w moim łóżku za wiele, bardzo wiele lat, i Świat Wynurzony będzie u moich stóp. Uda mi się to, w czym Aster odniósł porażkę... Następne stulecia będą o mnie pamiętać.

Learchos nie przestał się uśmiechać.

— Będę czekał na ciebie w piekle razem z moją matką.

Pewny siebie wzrok Dohora załamał się na chwilę. Po chwili władca dał znak strażom stojącym w głębi sali. Dwóch żołnierzy podeszło i wzięło księcia za ramiona. Odszedł, uśmiechając się. Wreszcie był wolny, wolny od swego ojca.

19. O krok od celu

— Nie rozumiemy się — prychnął Sennar.

Lonerin, spocony i zdyszany, patrzył na niego wykończony. W dłoni trzymał sztylet, który dał mu czarodziej, i już od kilku godzin próbował przenieść do niego własną duszę.

— Nie potrafisz panować nad przedmiotem wystarczająco długo.

Lonerin popatrzył na broń zniechęcony. Została wykuta przez samego Livona i Sennar wygrał go od Nihal w pojedynku, kiedy byli jeszcze dziećmi. Trzymał zatem w garści przedmiot legendarny, ale dla niego w tej chwili nie było to nic więcej, tylko zwykły sztylet.

— Staram się wytrzymać — powiedział, kiedy odzyskał oddech. — Ale to jest tak, jak gdyby coś przywoływało mnie z powrotem na zewnątrz...

Sennar pozostał lodowaty.

— To chyba oczywiste. W naturze twojej duszy z pewnością nie leży poddanie się wtłoczeniu w jakiś sztylet.

Lonerin westchnął.

— A czy nie ma jakiejś sztuczki, która by...

— Już sam powinieneś ją znaleźć.

Ta odpowiedź go zdumiała. Jak to możliwe, że tak genialny czarodziej jak Sennar tak nie nadaje się do nauczania? Pełne przeciwieństwo Folwara, który nigdy się nie złościł i często go wychwalał, pełen nieskończonej cierpliwości.

— No dobrze, ale nie znalazłem — upierał się. — Dlatego może jakaś sugestia mogłaby być dobrym początkiem.

Prawie od razu pożałował twardości swoich słów, bo Sennar spojrzał na niego srogo.

— Nie mam ci nic do powiedzenia. Każdy czarodziej musi znaleźć własną drogę.

— A jeżeli jej nie znajdę?

— To nici z rytu.

Lonerin poczuł, jak wzbiera w nim gniew.

— Mój nauczyciel starał się mi pomagać, kiedy miałem jakiś problem ze zrozumieniem czegoś. Wybaczcie, ale w ogóle nie jesteście mi pomocni, a wręcz nie pomijacie żadnej okazji, aby umniejszyć moją pracę.

Sennar przybrał lekceważącą pozę.

— Mam spore wątpliwości, czy twój nauczyciel kiedykolwiek musiał nauczyć cię zaklęcia na takim poziomie zaawansowania. W każdym razie sądzę, że jesteś już dość duży, aby iść naprzód sam, i nie potrzebujesz, żeby ktoś cię karmił. Panujesz nad magią. Teraz postaraj się sam znaleźć rozwiązanie. Ja nie mogę ci pomóc. — Podsunął mu przed oczy poczerniałą i zeschłą dłoń. — Oto, co pozostało mi ze wszystkich moich mocy! Spaliłem je prawie całkowicie w ciągu zaledwie jednej nocy, a kiedy mówię „spaliłem”, nie używam metafory. I nie mogę przekroczyć tej granicy. Dlatego albo jakoś dasz sobie radę, albo porzucisz swoje marzenia o chwale i przestaniesz zgrywać bohatera za wszelką cenę. Znajdziemy innego czarodzieja, który uczy się łatwiej niż ty.

Lonerin popatrzył w ziemię, obrażony. Był zmęczony tymi wszystkimi reprymendami, tym denerwującym sposobem, w jaki Sennar zwracał się do niego od momentu, kiedy wyruszyli.

— Jutro będziemy dalej próbować — uciął krótko i zaczął przygotowywać się do snu.

Sennar przyglądał się całej tej scenie, nie przestając się uśmiechać.

— Łatwo rezygnujesz jak na kogoś spragnionego zemsty.

Lonerin odwrócił się gwałtownie.

— Dlaczego powiedzieliście, że nadaję się do tej misji, skoro uznaliście mnie za nieudolnego? Mogliście wziąć ze sobą kogoś innego i wyjaśnić Radzie, że nie wydaję się wam odpowiednią osobą.

— Bo dysponujesz odpowiednim potencjałem — powiedział Sennar nieporuszony. — Masz zdolności i nawet wolę. Ale twój nauczyciel przyzwyczaił cię, że możesz czuć się jak najlepszy w grupie, i cały czas wierzysz, że wszystko będzie przychodzić ci bez trudu, tak jak to się działo do tej pory.

Mówił prawdę, ale jego zachowanie było nie do wytrzymania. Lonerin nie mógł już dłużej znieść tego trudnego współżycia. Odwrócił się, aby mu to powiedzieć, i wtedy napotkał jego wzrok.

Był pełen sarkazmu, ale w środku połyskiwało wyzwanie.

Nie, nie pozwoli mu wygrać.

— Spróbuję jeszcze raz — powiedział z przekonaniem, zaciskając w dłoniach sztylet.

Barahar był ogromnym portem, największym w całym Świecie Wynurzonym. Sennar wiele o nim słyszał, ale był tam tylko raz, jako dziecko. Było to miasto rodzinne jego ojca i pamiętał, że wówczas zrobiło na nim wielkie wrażenie. Stały tam prawdziwe domy z dachami pokrytymi dachówkami, a wszędzie panowało poruszenie. Ów splątany labirynt zaułków i niebudzące zaufania twarze czyniły ten port miejscem fascynującym, ale i niebezpiecznym.

— Barahar to ziemia, gdzie krąży wiele pieniędzy i, jak wszystkie bogate miejsca, jest zepsute złotem — wyjaśnił mu jego ojciec.

Od tamtej pory Sennar nigdy więcej tu nie powrócił. Z Baraharem wiązało się zbyt wiele niemiłych wspomnień. Jego matka umarła tutaj, kiedy on i Nihal opuścili Świat Wynurzony, a jego siostra po prostu zniknęła. Pewnego dnia powiedziała, że chce, aby pozwolić jej iść swoją drogą, i od kiedy przeszła przez próg, było tak, jak gdyby nikt jej nigdy nie widział ani nie znał.

Kiedy tylko wkroczyli do portu, morskie powietrze połechtało mu nos. Sennar rozkoszował się każdą nutą tego zapachu, przypominającego dom. Krzyki mew goniły się po wąskich i krętych uliczkach, a jego ogarnęła niszcząca tęsknota za tamtymi tak odległymi latami, kiedy był jeszcze młody i pełen wielkich nadziei.

Najstarsza część miasta wdrapywała się na skałę, a ta nowsza znajdowała się na krawędzi wychodzącego nad morze urwiska.

Położony nieco z boku port rozwijał się wzdłuż dość szerokiej zatoczki, w której skąpana była skała. Zaułki były brudne i nieprzejezdne, pokryte nierównym brukiem, pełnym wyrw. Nachylenie było spore, do tego stopnia, że po chwili nawet Lonerin dostał zadyszki. Jednak ten chaos kolorowych fasad, z których każda różniła się od pozostałych jakimś malunkiem, przemawiał do Sennara znanym językiem. Barahar był najbardziej charakterystycznym miastem Krainy Morza. Można było tutaj znaleźć ludzi pochodzących z każdego zakątka Świata Wynurzonego. Było tu wszystko, co tylko dobrego i strasznego miał ten kraj.

Lonerin przyśpieszył kroku, starając się iść bliżej starego czarodzieja. Wydawał się zagubiony w tym miejscu i Sennar nie mógł mieć do niego o to pretensji. Wiedział, że pochodzi z Krainy Nocy, miejsca dość zimnego i spokojnego. W Baraharze ludzie krzyczeli do siebie z jednego okna do drugiego, zaułki rozbrzmiewały prostackimi głosami, a powietrze pachniało rybami. Prawdziwy mieszkaniec Krainy Morza kochał to wszystko, ale ta atmosfera z pewnością musiała niemało peszyć cudzoziemca.

Niestety, on też nie znał już tak dobrze miasta i w końcu zaczęli błąkać się po położonej blisko portu dzielnicy ubóstwa, bez określonego celu. Kiedy słońce wskazało południe, schronili się w jakiejś tawernie, aby zjeść i postanowić, co dalej.

W środku dominował zapach dymu i Lonerin wydawał się nieswój.

— Nie podoba ci się to miejsce, prawda? — spytał go Sennar z uśmiechem.

— Nie jestem przyzwyczajony — odpowiedział chłopak.

Oberżysta od razu rozpoznał w Sennarze krajana. Czarodziej był tym mile połechtany. Sądził, że długie przebywanie na obcej ziemi starło z niego każdy ślad jego pochodzenia, ale najwyraźniej wcale tak nie było. Przyjemnie było znowu rozkoszować się prostą mową swojego ludu, tym dziwnym sposobem przeciągania ostatnich głosek w słowach. A poza tym to przyjęcie. Ciągłe poklepywanie po plecach, a na końcu oberżysta postawił im dwa rekiny, miejscowy trunek.

Lonerin był pełen wątpliwości na widok szklanki wypełnionej fioletowym płynem. Wiedział, co to jest, ale nigdy nie ośmielił się tego spróbować. Powiedziano mu, że napój ten schodzi po gardle powoli, jak żywy ogień. Zwlekał nad kielichem, a potem popatrzył na Sennara w nadziei, że ten zmieni zdanie. Starzec nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Wpatrywał się w szklanicę jak zaczarowany.

Czy będę jeszcze w stanie? Połknął wszystko jednym haustem, zamknął oczy i czekał. Ogień wyruszył z gardła i zszedł niżej, po szyi, aż zaczął palić go w piersi. Doskonałe.

Skierował na Lonerina zadowolony wzrok.

— Jeżeli czytałeś moje fatalne Kroniki, to pewnie wiesz, jaki jest zwyczaj. Kto jest dorosły, musi to wypić jednym łykiem, bez wahania. To taki ryt przejścia.

Lonerin patrzył nieufnie na ciemny kolor płynu.

— To mocne...

— Gdyby takie nie było, co to byłby za ryt przejścia?

Młodzieniec zawahał się chwilę, po czym wziął szklankę i opróżnił ją za jednym zamachem. Sennar patrzył, jak chłopak w jednej chwili robi się czerwony, i wybuchnął śmiechem. Był zabawny, kiedy tak starał się ukryć kaszel, aby nie rzucało się to w oczy. Odzyskał oddech dopiero po kilku sekundach, a oczy mu łzawiły.

— Misja spełniona — powiedział czarodziej, klepiąc go po ramieniu.

Lonerin skierował do niego wzruszony uśmiech.

— No co? — spytał Sennar.

— Widać, że jesteście w domu.

Stary czarodziej zaczerwienił się. Rzeczywiście, dawno nie czuł się tak dobrze i niemal go to zirytowało. Przez tak wiele lat uważał, że nie ma już prawa ani do pokoju, ani do pogody ducha. Był to winien Nihal, a teraz też Tarikowi i Talyi. Jego ból był wiecznym hołdem, który składał na ich grobach, niejako ceną, jakiej zapłacenia wymagali od niego zmarli, aby mogli spoczywać w pokoju.

Zapadła cisza i przez resztę obiadu żaden z nich nie odezwał się słowem.

Na krótko, zanim podnieśli się, aby odejść, Sennar zapytał gospodarza, gdzie mogą znaleźć kolekcjonera.

— Jasne, Ydath! Ale on nie mieszka wśród nas, zwykłych robaków. On siedzi sobie w chłodzie, na szczycie skały, wśród bogaczy.

— A możecie nam powiedzieć dokładniej, gdzie to jest? — spytał Lonerin.

Oberżysta wybuchnął gromkim śmiechem.

— Nie ma takiej potrzeby. Kiedy tylko znajdziecie się na górze, natychmiast poznacie jego dom. To najokazalszy i otoczony największym przepychem pałac w całym Baraharze, nie możecie się pomylić.

Zaczął sprzątać ze stołu, żegnając się, ale potem zawrócił, jak gdyby o czymś zapomniał.

— Aha, dzięki bogom, aby tam wejść, nie musicie się wdrapywać po zaułkach. — Błyskawicznym spojrzeniem obrzucił kij Sennara, a stary czarodziej z godnością wytrzymał jego wzrok, w którym kryła się litość. — Zbudowali tu wyciągi z krążków linowych, prawdziwy cud techniki, a jeden jest zaraz tutaj, z tyłu, jak tylko skręcicie w uliczkę. Radzę wam z nich skorzystać, to jedna z atrakcji naszego miasta!

Lonerin i Sennar przytaknęli.

— Kupimy talizman? — spytał młodzieniec, kiedy zostali sami.

— Złożymy mu ofertę.

— Nie sądzę, żebyśmy mieli wystarczająco dużo pieniędzy. W końcu to kolekcjoner. Co będzie, jeżeli nie przyjmie naszej propozycji?

— Nasza misja jest ważniejsza niż wszelkie moralne skrupuły.

— Moglibyśmy spróbować wyjaśnić mu sytuację...

— Tak, a w ten sposób wiadomość od razu dotrze do uszu Gildii.

Lonerin westchnął, przesuwając palcem po krawędzi szklanki. Potem, zupełnie niespodziewanie, zaczął chichotać.

— Co jest?

— Zdaje się, że kradzież jest pewną stałą mojej misji. Najpierw podróżowałem ze złodziejką, teraz przypada nam to...

— Środki, jakimi realizuje się własne cele, często nie są współmierne do szlachetności owego celu. Ale w tym przypadku waga naszej misji je usprawiedliwia — powiedział uroczyście Sennar.

— A kto decyduje, jak daleko można się posunąć?

— Własne sumienie. — Sennar oparł się plecami na krześle i przyglądał się Lonerinowi z ledwo zaznaczonym uśmiechem. — Jesteś dokładnie taki sam, jak ja w twoim wieku. Czysty i niewinny...

Lonerin skrzywił się.

— Doskonale wiem, że w życiu istnieją kompromisy.

— Tak... ale nigdy na nie nie przystałeś, prawda?

Lonerin odwrócił wzrok. Sennar za to złagodził swój.

— Gdybym mógł żyć tak długo, aby widzieć cię, kiedy będziesz w moim wieku, byłbym szczęśliwy, gdyby okazało się, że muszę zmienić zdanie i że jesteś tak samo czysty, jak teraz. Ale nie sądzę, żebyś taki został, bo życie zmusza do akceptowania rzeczy, które do niedawna byłyby nie do pomyślenia. A przecież istnieje wiele gorszych czynów, niż jakaś drobna kradzież, nie uważasz? Przecież tak naprawdę popierasz podróż twojej przyjaciółki, chociaż dziewczyna wybiera się, aby popełnić morderstwo.

Czerwień Lonerina sięgnęła aż po korzenie włosów.

— Już oparłem się niektórym formom pokusy i odrzuciłem pewne kompromisy.

Sennar skoncentrował własne spojrzenie na szklance.

— Szczęściarz z ciebie — mruknął.

On nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Miał okazję zabić, wiele lat temu, aby pomścić śmierć Lajosa, giermka Nihal, i nie cofnął się przed tym. Do dziś z zawstydzeniem przypominał sobie szaloną radość, jaką mu to sprawiło. To właśnie tego nie mógł sobie przebaczyć, nawet mimo upływu tylu lat.

Otrząsnął się i znowu popatrzył na swojego młodszego towarzysza.

— Czy to, co zamierzamy zrobić, wydaje ci się kompromisem, na który możesz się zgodzić?

Lonerin przez kilka chwil milczał w zamyśleniu.

— Tak — powiedział wreszcie. — Tak — powtórzył bardziej zdecydowanie.

Pałacyk Ydatha stanowił kwintesencję przepychu. Zawieszony pomiędzy morzem a niebem, cieszył się widokiem zapierającym dech w piersiach. Jego olbrzymi ogród otoczony był wysokimi kamiennymi murami zasłaniającymi go przed niedyskretnymi oczami. Jedyne wejście prowadziło przez bramę strzeżoną przez uzbrojonego wartownika, który chodził tam i z powrotem pomiędzy dwiema białymi kolumnami ozdobionymi na szczycie kamiennymi lwami. Sennarowi udało się wymóc na nim, aby zaanonsował kolekcjonerowi ich przybycie dopiero po tym, jak Lonerin przedstawił się jako najwyższy czarodziej Rady Wód. Skłamał bardzo niechętnie. Gdyby naprawdę zostali zmuszeni do wykradzenia talizmanu, ta wina niesłusznie oczerniłaby jego przełożonych. Kolejny kompromis niemożliwy do odrzucenia? Wolał o tym nie myśleć.

Uzyskali zaproszenie na ten sam wieczór, na kolację, więc młodzieniec postanowił poświęcić popołudnie, aby zdobyć odpowiednie na tę okazję szaty. Sennar pozostał w oberży, w której jedli obiad, aby odpocząć, a Lonerin sam poruszał się po Baraharze. Miał ochotę zwiedzić to miejsce, będące dokładnym przeciwieństwem jego krainy. Chciał przed odjazdem ogłuszyć się tutejszym chaosem zapachów i kolorów. Dlatego zabawiał się, wielokrotnie korzystając z tych szczególnych środków transportu opisanych przez oberżystę. Były to metalowe kabiny ciągnięte w górę i w dół przez niewolników Famminów, którzy wysiłkiem samych tylko ramion uruchamiali ciężkie i złożone mosiężne mechanizmy tego prawdziwego cudu techniki. Z góry można było podziwiać całe miasto.

Tego wieczoru dwóch czarodziejów w odświętnych szatach, gotowych na rozpoczęcie farsy, stawiło się przed bramą pałacyku Ydatha.

— Miałeś dobry pomysł z tymi ubraniami — zauważył Sennar, patrząc na ogród, przez który przechodzili. — Nasz gospodarz wydaje się typem, który zwraca uwagę na takie rzeczy.

Rzeczywiście, wszystko wokół nich kapało bogactwem. Zwierzęta i rzadkie ptaki spokojnie przechadzały się pomiędzy śnieżnobiałymi fontannami, z których tryskała woda, tworząc skomplikowane gry wodne. Park był ogromny i zadbany, cały obstawiony posągami i dekoracjami.

Kiedy dotarli do środka, Ydath przyjął ich, siedząc już przy stole. Był to mężczyzna w średnim wieku, o dość potężnej posturze, ubrany w przesadnie zdobioną tunikę w wątpliwym guście, ale z pewnością bardzo kosztowną. Kiedy zobaczył Lonerina, pochylił głowę na znak powitania.

— Jest dla mnie wielkim zaszczytem gościć przy moim skromnym stole tak znamienitą osobistość.

Słysząc tak wyszukany język, młodzieniec rzucił spojrzenie na towarzysza, ale powstrzymał cisnący mu się na twarz uśmiech.

Kolacja była pasmem następujących po sobie wystawnych dań, umilanym dźwiękami fletu, na którym grała cudownej urody dziewczyna siedząca w głębi sali. Dopiero kiedy skończyli grzecznościowe pogawędki, Lonerin mógł przejść do interesującego ich tematu.

— Wiemy, że jesteście wytrawnym kolekcjonerem i że posiadacie przedmiot, który Rada pragnęłaby kupić.

Ydath pociągnął łyk wina i nadstawił uszu.

— Pochlebiacie mi. Ja jestem tylko osobą ciekawą świata, z zamiłowaniem do dawnych cymeliów — powiedział, wstając od stołu. — Chodźcie za mną, proszę.

Sennar i Lonerin nie dali się prosić i przeszli za nim do obszernego pawilonu, gdzie gromadził swoje skarby. Widać było wyraźnie, że w większości są to kiepsko wykonane kopie, które kupił, myśląc, że chodzi o autentyczne przedmioty. Niesamowite, ile bibelotów się tam znajdowało. W pewnej chwili Sennar stanął jak wryty. Lonerin podążył za jego wzrokiem i jego serce zatrzymało się na moment.

Leżał na podeście, świetnie wyeksponowany, ale prawie nie do poznania. Talizman władzy.

Ydath musiał zauważyć ich reakcję, bo rozciągnął usta w wieloznacznym uśmiechu.

— Widzę, że wasze oczy rozpoznały najcenniejszy okaz mojej kolekcji — powiedział afektowanym tonem. Następnie wziął artefakt swymi tłustymi palcami i podniósł go ku światłu świec. — Moi panowie, oto talizman Nihal.

Jak na ironię, wśród owej masy bibelotów był to jedyny autentyczny przedmiot, jedyny, co do którego byłoby lepiej, aby Ydath nie znał jego prawdziwej natury. Lonerin poczuł żelazny uchwyt na ramieniu: Sennar opierał się o niego, jak gdyby w nim szukał choćby najmniejszego pocieszenia. Chłopak mógł sobie z łatwością wyobrazić, co musi czuć stary czarodziej, widząc ten przedmiot, i to w rękach kolekcjonera.

— To jest właśnie ten okaz, o którym wcześniej wspominałem.

Ydath zdawał się zdumiony.

— Nasza szlachetna Rada naprawdę jest tym zainteresowana?

Lonerin przytaknął.

— Ma on historyczną wartość, chyba rozumiecie?

Ydath zmierzył ich obu zmieszanym spojrzeniem.

— A skąd wiedzieliście, że to ja go mam?

— Szukaliśmy go od pewnego czasu, aż wreszcie udało się nam odtworzyć trasę jego wędrówki...

Ydath zacisnął go w palcach, jak gdyby chciał zapobiec, by mu go zabrali.

— Ależ ja wiele zapłaciłem, aby go mieć, a poza tym jest mi niesłychanie drogi...

— W pełni wynagrodzimy wam waszą stratę.

Ydath wyglądał jak dziecko, któremu ktoś chce ukraść ukochaną zabawkę. Usta mu się trzęsły, a oczy stawały się coraz większe.

— Pięć tysięcy karoli — zaryzykował Lonerin; było to wszystko, co mieli. Nawet nie zostałoby im nic na opłacenie oberżysty.

Ydath opuścił wzrok, ale młodzieniec nie dał mu czasu do namysłu.

— Cały Świat Wynurzony będzie wam wdzięczny na wieki. Mężczyzna wydawał się poruszony tym patriotycznym wezwaniem. Popatrzył na talizman i wreszcie podjął decyzję.

— Zgoda. Ale pozwólcie, abym zatrzymał go do świtu... — powiedział błagalnie. — Potem przysięgam, że będzie wasz.

Lonerin rzucił spojrzenie Sennarowi, jednak ten wciąż był pogrążony we własnych myślach. Wówczas kiwnął głową, w nadziei, że podejmuje słuszną decyzję.

— Dziękuję! — wykrzyknął Ydath z błyszczącymi oczami. — Nie zawiodę, jeżeli to dla najwyższego dobra naszego ludu — dodał prawie wzruszony.

Dwóch czarodziejów zeszło do oberży na piechotę. Było późno i wyciągi były zamknięte. Podczas marszu nikogo nie spotkali i młodzieniec zdziwił się, widząc to miasto takie puste. Sennar szedł przed nim szybko, zupełnie jak gdyby nie miał niesprawnej nogi. Lonerin wiedział już, że robił tak, kiedy był wstrząśnięty. To nieprawda, że czas leczy rany. Istniały rzeczy, które pozostawały zablokowane w wiecznej teraźniejszości, bez możliwości rozwiązania.

— Przynajmniej misja została wypełniona — zauważył, kiedy już byli blisko oberży.

— Właśnie — odpowiedział ponuro Sennar. — Z czasem nauczysz się, że dotarcie do celu pozostawia w tobie tylko większą pustkę — dorzucił.

Lonerin nie dodał nic więcej.

Dzwon zabrzmiał, kiedy na zewnątrz jeszcze nie świtało. Sennar wyskoczył z łóżka i szarpnął Lonerina za ramię. Ten przebudził się nagle i usłyszał dobiegające zza okna głosy.

— Piraci — rzucił wzburzony Sennar.

Lonerin wyjrzał przez okno w samej koszuli i popatrzył w kierunku portu. Płomienie omiatały łodzie i magazyny, ale przede wszystkim paliła się wysoko położona część miasta. Poczuł, że serce mu staje.

— Ydath... — zamruczał.

Nie zastanawiając się dłużej, zbiegł po schodach, postanowiwszy wyjść i upewnić się, że talizman nie został skradziony. Musiał coś zrobić, cokolwiek, jednak kiedy dotarł do sali oberży, zastąpił mu drogę gospodarz. W koszuli nocnej, z zardzewiałym mieczem w dłoniach nakazał mu, aby nie przekraczał drzwi.

— Niemądrze jest teraz wychodzić, na zewnątrz trwa wojna, chłopcze!

— Przepuść mnie, do diabła! — wrzasnął Lonerin, ale Sennar złapał go za ramiona.

— To nie ma sensu. I tak już tam dotarli. Możemy tylko czekać.

— Ale może moglibyśmy interweniować, może Ydath potrzebuje pomocy! Moglibyśmy...

— Dać się zabić — dokończył ponuro Sennar. — Byłeś kiedyś na wojnie? Mimo woli Lonerin zmuszony był pokręcić głową. — A ja tak i czas, kiedy mogłem walczyć magią z najemnikami, już minął. Nie pozostaje nam nic innego, tylko usiąść.

Lonerin zacisnął pięści, a starzec wszedł na wyższe piętro.

Do następnego poranka Barahar został całkowicie splądrowany. Ludzie płakali na ruinach domów; ocaleli przechodzili przez trupy żołnierzy, tarasujące drogę w zaułkach. Atak piratów był straszliwy, nie oszczędzono też pałacyku kolekcjonera. Kiedy Lonerin i Sennar tam dotarli, zastali Ydatha w ogrodzie. Z twarzą poczerniałą od dymu, z tuniką podartą i poszarpaną w wielu punktach patrzył na wynoszone ciała swoich sług, niedające oznak życia. Kiedy ich zobaczył, wydawało się, że ich nie rozpoznaje.

— Było tak jasno, wydawało się, że dnieje — mruknął oszołomiony, nie dodając więcej.

Jest wstrząśnięty i więcej nie da się z niego wydobyć — pomyślał Sennar.

Wobec tego sami weszli do pałacyku, natychmiast kierując się do pawilonu skarbów.

Wiele z cymeliów, które wcześniej widzieli uporządkowane na półkach, leżało teraz na ziemi, rozbite na tysiące kawałków. Znalezienie czegoś w tym chaosie było w zasadzie niewykonalne, ale obaj rzucili się na podłogę, by grzebać wśród sadzy i jeszcze płonących węgli.

— Do diabła! — wrzasnął Lonerin, kopiąc daleko jakiś puchar.

Talizmanu już nie było.

20. Lochy

Od masakry w Makracie minęły trzy dni. Żołnierze przetrząsnęli całe miasto, aby wytropić wszystkich, którzy mogli być zamieszani w spisek, i ślady zniszczeń były wciąż jeszcze wyraźne. Obowiązywała godzina policyjna, a panujący wszędzie zapach krwi i rozkładających się ciał był przytłaczający.

Ukryta w cieniu Dubhe patrzyła, jak trup Volca kołysze się na wieczornym wietrze. Jego głowę nabito na umocowaną do muru pikę, a ciało dyndało zawieszone za nogi. Takie traktowanie czekało zdrajców. Dohor wydał rozkaz, aby ich trupy zostały wystawione w różnych punktach miasta, by stanowić makabryczne ostrzeżenie dla tych, którzy jeszcze mogliby mieć ochotę na występowanie przeciw niemu.

Na niej jednak nie zrobiło to wrażenia. Zarzuciła hak za mur, który przebyła podczas ucieczki z pałacu, i wdrapała się nań w milczeniu. Kiedy już znalazła się po drugiej stronie, ukryła się za krzakiem w oczekiwaniu, aż wartujący strażnik skończy swój obchód. Tutaj, w środku, wszystkie ślady buntu zostały już zatarte. Umyto nawet trawę, aby spłukać z niej krew, która poplamiła ziemię. Dubhe zadrżała. Obawiała się, że zobaczy na tym murze straszliwie okaleczone ciała Theany i Learchosa. To właśnie dlatego postanowiła działać. Wiedziała, że nie dałaby rady przeżyć takiego bólu.

Trochę czasu upłynęło, zanim zdołała zebrać informacje, jakich potrzebowała. Ludzie w mieście szeptali, że najważniejsi więźniowie zostali przeniesieni do cel Akademii. W pałacu nie było ich wystarczająco dużo, a król nakazał przesłuchać wszystkich przed zabiciem. Dubhe jednak nie znała Akademii, potrzebowała zatem mapy, aby nie błąkać się po omacku, kiedy już się tam dostanie. Dlatego znowu przekradła się na dwór, aby ją zdobyć.

Kiedy tylko strażnik się oddalił, cicho prześlizgnęła się przez ogród i dotarła do portyku. Poczekała na odpowiedni moment, po czym sforsowała drzwi i znalazła się w środku. To było ostatnie miejsce, w którym wymieniła spojrzenie z Learchosem, i na to wspomnienie od razu ścisnęło jej się serce. Wzięła głęboki oddech, starając się o tym nie myśleć. Jeżeli nie chciała zostać odkryta i wszystkiego zaprzepaścić, musiała utrzymać koncentrację.

Słabe światło pochodni ledwie rozjaśniało korytarz. Panował całkowity spokój, a ona wiedziała, że Dohor śpi sobie wygodnie na jednym z wyższych pięter. Ta myśl przyprawiła ją o zawrót głowy, rozrzedzając granicę biegnącą pomiędzy jej umysłem a Bestią. To dziwne, bo od ostatniego rytu minęły zaledwie cztery dni. Najwyraźniej jednak ten doraźny środek tracił już skuteczność. Musiała za wszelką cenę uwolnić Theanę, aby błagać ją o znalezienie innego rozwiązania. I musiała też powtórzyć zabiegi maskujące: jej włosy zaczęły nieco ciemnieć i stały się krótsze.

Z tą myślą tłukącą się między skroniami zdecydowanym krokiem skierowała się do pańskich kwater. Tej nocy strażnik więzienny z Akademii wrócił do pałacu, aby wysłuchać rozkazów króla, Dubhe wiedziała o tym. Dohor chciał, aby innych skazańców w wielkiej tajemnicy przenieść do podziemi na tortury. Dozorca przytaknął i pilnie notował wszystko na pergaminie, który w szczegółowy sposób opisywał rozkład cel i więźniów. Potem pożegnał się i teraz szedł w stronę swojego pokoju. Ona czekała na niego za rogiem.

Tego samego popołudnia sprawiła sobie wszystko, co było jej potrzebne. Przede wszystkim kopię swoich dawnych złodziejskich narzędzi. Z ich pomocą będzie w stanie uciec z każdego więzienia. Ale teraz musiała dostać się do środka.

Następnie wpadła do swojego dawnego dostawcy, Toriego. Gnom, kiedy tylko zrozumiał, kim jest, mimo jej odmiennego wyglądu, szybko zabarykadował sklep, aby nikt jej nie zobaczył. W końcu była osobą poszukiwaną, a on wiedział, że mógłby zostać oskarżony o współudział.

— Posłuchaj, Dubhe, nie chcę kłopotów — zaczął, jeszcze zanim zdołała wypowiedzieć choć słówko. — Do tej pory strażnicy zostawiali mnie w spokoju, bo zachowałem neutralność; dobrze wiesz, że nie powinno cię tu być.

Dziewczyna nie dała się odstraszyć i położyła mu na ladzie listę.

— Masz te rzeczy?

Po szybkim przejrzeniu spisu Tori westchnął.

— Czy ktoś cię widział, jak wchodziłaś?

— Za kogo mnie masz? — odrzekła Dubhe z uśmiechem.

— Zgoda. Ale pod jednym warunkiem: nigdy tu w środku nie byłaś.

Gnom wyposażył ją zgodnie z jej zapotrzebowaniem i teraz dziewczyna trzymała w dłoniach jedną z buteleczek, które jej dał. Wzięła kawałek materiału i nasączyła go jasnym płynem, uważając, aby nie wdychać cierpkiego zapachu. Dozorca wszedł do pokoju, a ona podążyła za nim w ciemności. Mężczyzna już trzymał w dłoni krzesiwo, gotowy zapalić świecę, kiedy Dubhe zaskoczyła go od tyłu, przyciskając mu do ust tkaninę. Wystarczyło kilka sekund, a jego krępe ciało bez jęku osunęło się na podłogę. Bestia żądała krwawego hołdu, ale dziewczyna oparła się temu tak słodkiemu i upajającemu wezwaniu.

Poszperała w szatach mężczyzny i kiedy tylko znalazła mapę i pęk kluczy, po cichu wyszła.

Wejść do Akademii nie było łatwo. Dohor przekształcił ją w coś w rodzaju osobistych koszar, gdzie szkolił swoje wierne służby. Dubhe zaczęła się zastanawiać, co może o tym sądzić Ido, który poświęcił temu miejscu wiele lat swojego życia.

Budynek był prostopadłościanem o solidnym i nieprzeniknionym wyglądzie, strzeżonym przez wartowników przy każdym wejściu. Tylko drzwi do kuchni nie były odpowiednio pilnowane i Dubhe postanowiła zacząć właśnie tam. Szczęście jej sprzyjało, bo zasuwka ryglująca je była stara i zardzewiała. Kiedy znalazła się wewnątrz, rozłożyła mapę na stojącym pośrodku pomieszczenia stole i przeanalizowała ją w świetle księżyca. Więzienie było rozmieszczone na kilku poziomach. Wielu spośród przetrzymywanych zgromadzono w zatłoczonych celach, a w jednej z nich Dubhe zauważyła imię Theany.

Tylko jedna cela była wyjątkowa. Mała, odległa od innych i trudna do osiągnięcia. „Learchos” — napisano obok. Dubhe uderzyła fala nienawiści do Dohora. Ale musiała kontrolować złość, jeżeli chciała doprowadzić swój plan do końca. Właśnie tego nauczył ją książę podczas ich spotkań: znajdować nadzieję nawet w głębi najczarniejszego piekła.

Jeszcze raz przyjrzała się mapie, aby wyryć sobie dobrze w pamięci trasę, jaką musiała obrać. Nie było tam wskazówek co do liczby żołnierzy patrolujących okolice poszczególnych drzwi, zaznaczone były jedynie główne strażnice. Nagle zrozumiała, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie musiała znowu zabijać, ale nie pozwoliła, aby ta świadomość zakłóciła jej determinację. Choćby miała zgubić własną duszę, aby ocalić Learchosa, zrobi to. Jeżeli on przeżyje, ona nigdy nie umrze naprawdę.

Zwinęła mapę i wsunęła ją do kieszeni. Potem owinęła pęk kluczy w materiał i była gotowa do drogi.

Pierwsze korytarze były na wpół puste. Znajdowała się na najwyższym poziomie więzienia, gdzie przetrzymywano zwykłych przestępców. Nadzór był mizerny, a kiedy Dubhe stanęła przed pierwszym wejściem, miała mnóstwo czasu na znalezienie odpowiedniego klucza i otworzenie drzwi.

Po przejściu przez nie poruszała się ostrożnie, bardzo uważając, aby nie czynić hałasu. Budka wartowników nie była odległa. Dyżurowało dwóch strażników, ale pochodnie ledwo oświetlały korytarz. Wężowymi ruchami prześlizgnęła się wzdłuż cienia, który mur budki rzucał na posadzkę, i dopiero wtedy, kiedy była pewna, że żołnierze się nie zorientowali, podniosła się na nogi. Serce mocno jej biło. Przez chwilę czekała; potem, w stosownym momencie, podbiegła do pierwszego odgałęzienia korytarza. Jednak kiedy tylko minęła róg, zamarła. Kolejny strażnik. Stał przed nią, odwrócony plecami. Nie zastanawiając się zbytnio, wzięła ten sam kawałek tkaniny, którego już użyła w komnacie dozorcy, i wykorzystała go, aby oszołomić żołnierza. Otworzyła celę, co do której miała pewność, że jest pusta, i wsunęła tam bezwładne ciało. Następnie wyjęła z pęku klucze użyte do tej pory i skierowała się do drzwi wychodzących na schody.

Kiedy je otworzyła i weszła do środka, od razu pojęła, że ma przed sobą najtrudniejszą część zadania.

Ta część więzienia wypełniona była wartownikami, którzy robili regularne obchody. Uważali na każdy cień i ruch. Aby tamtędy przejść, Dubhe będzie musiała zdać się na wszystkie nauki Shervy, ponieważ mało było miejsc, gdzie mogłaby się schować. Liczne pochodnie dobrze oświetlały każdy załom ściany. Jedynym elementem, który mogła wykorzystać na swoją korzyść, był hałas. Z każdej celi dochodziły nieprzerwane szmery, jęki i krzyki bólu. Mroziły krew w żyłach i żołnierze musieli być tego samego zdania. Mieli napięte rysy, ponure twarze, a kiedy się spotykali, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia pełne zgrozy.

Dubhe starała się zachować spokój, koncentrując się na ruchach, jakie musiała wykonywać, aby pozostać niewidoczną. Sporo czasu zajęło jej dotarcie do drzwi, które ją interesowały, i ten fakt ją zdenerwował. W każdej chwili ktoś mógł odkryć nieprzytomnego dozorcę i strażnika, a wtedy niewątpliwie wybuchnie chaos.

Za ostatnim zakrętem zastała chłopaka o zmęczonym wyglądzie, który pilnował wejścia razem z kolegą. Postanowiła postawić na spryt. Nie mogła przecież zabić ich obu i zostawić tam ich ciał. Wróciła do przylegającego korytarza i narobiła tyle hałasu, ile mogła.

— Kto tam? — spytał strażnik.

Dubhe w cieniu przywarła do ściany, wstrzymując oddech. Nadludzkim wysiłkiem utrzymała tę napiętą pozycję i miała nadzieję, że obaj szybko połkną haczyk. Po chwili zobaczyła, jak skręcają w korytarz i oddalają się, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Nie traciła czasu. Wysunęła się ze swojej kryjówki z pękiem kluczy gotowym w dłoni.

Serce biło jej jak oszalałe, a pot sprawiał, że dłonie jej się ślizgały. Odgłos kroków. Strażnicy już wracali. Odsuwała klucze jeden po drugim, nerwowo je próbując.

Otwórz się, otwórz się, otwórz się!

Odgłos był lekki i stłumiony, i wydał się Dubhe najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. Otworzyła drzwi, wsunęła się w wąską przestrzeń, która powstała, i znalazła się po drugiej stronie. Kroki były już bardzo bliskie. Musiała wykazać się maksimum ostrożności, aby zamknąć drzwi tak, by strażnicy się nie zorientowali.

Kiedy zrozumiała, że jej się udało, pozwoliła sobie na chwilę oddechu. Bolały ją wszystkie mięśnie, ale nie mogła się zatrzymać. Tam w dole, na końcu ciemnych schodów, czekał na nią Learchos.

Szybko poruszała się po labiryncie korytarzy. W porównaniu z wyższym piętrem, to było bardziej skomplikowane. Korytarze były szczególnie wąskie, a drzwi cel masywne. Sufit był nisko i wywoływał w niej poczucie klaustrofobii. A poza tym panowała tam duchota. Wydawało jej się, że znajduje się w piekielnym kręgu, wśród lamentujących potępionych i wiecznego ognia.

Popychana koniecznością nie zniechęciła się i wkrótce udało jej się zlokalizować celę Learchosa.

Zatrzymała się w kącie. Drzwi znajdowały się o kilka łokci od niej: nie miała pojęcia, co mu się przydarzyło. Może go torturowali, a może już nie żył. Trwoga chwyciła ją za gardło, ale powstrzymała się od nieostrożnych ruchów. Celę nadzorowało dwóch uzbrojonych strażników o potężnym i doświadczonym wyglądzie. Dubhe zastanowiła się, jak działać. Walka wręcz w tak ciasnym miejscu była niemożliwa, chociaż Bestia wewnątrz niej aż się do tego rwała. Wobec tego pogrzebała w chlebaku i wyciągnęła dwie buteleczki, które dał jej Tori. Odkorkowała je, również tym razem uważając, aby nie oddychać, i w ciszy potoczyła je pod nogi żołnierzy. Zaczekała chwilę.

Nie zdążyli nawet wypowiedzieć słowa. Obaj osunęli się bez zmysłów na posadzkę. Dubhe wykorzystała to, aby zgasić dwie pochodnie oświetlające drzwi celi: miała ze sobą nasączone wodą szmatki — stara sztuczka, której używała już wielokrotnie. Wystarczyło przykryć nimi pochodnię, a płomień gasł. Szybkie i skuteczne.

Kiedy tylko zapanowała ciemność, zbliżyła się do drzwi.

Niech tylko będzie zdrowy, pomyślała i na jej twarzy zarysował się rozpaczliwy uśmiech.

Zamek ustąpił z głuchym łoskotem. Dubhe popchnęła drzwi przed siebie. Były ciężkie, a ich skrzypienie ją zmartwiło. Zanim zamknęła je za sobą, wciągnęła do środka ciała dwóch żołnierzy.

— No i co? Już świt?

Ten głos sprawił, że podskoczyła. Odwróciła się powoli. Cela była mała i duszna. Tylko jedna stojąca w rogu świeca z trudem rozjaśniała tę norę.

Learchos wisiał za ręce przy ścianie. Klęczał i miał na sobie tylko spodnie. Naga pierś porysowana była czerwonymi i fioletowawymi rysami. Miał długą brodę, a włosy posklejane krwią i brudem. Ale jego oczy były jeszcze żywe i obecne, i patrzyły na nią ze zdumieniem.

— Dubhe.

Podbiegła do niego i pocałowała go rozpaczliwie. Na widok jego stanu łzy napłynęły jej do oczu. Masakrowali go i torturowali. Rany były głębokie, a każdy jego jęk powiększał w niej ślepą złość.

Rzuciła się z pękiem kluczy, aby otworzyć kajdany, którymi przykuty był do ściany, ale szybko zorientowała się, że żaden z nich nie pasuje. Wobec tego wydobyła swoje narzędzia i kilkoma sprawnymi ruchami udało jej się go uwolnić. Potem pomogła mu wyciągnąć zesztywniałe ramiona.

Learchos uśmiechnął się do niej. Patrzył na nią w dziwny sposób, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Z pewnym trudem wziął w dłonie kosmyk jej włosów.

— A więc to jest twój prawdziwy kolor... — powiedział z westchnieniem.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Milcząc, pomogła mu się podnieść: był słaby, już od dawna nie stał na nogach. Przez chwilę się chwiał, a potem postanowił radzić sobie sam. Wyciągnął miecz jednego z omdlałych strażników i ze zbolałą twarzą oparł się o rękojeść, aby zachować równowagę. Dubhe nie zareagowała. Jeśli chodzi o to, obydwoje byli tacy sami: dumni, niezależni i nietolerujący spojrzeń pełnych litości.

— Nie ma potrzeby, żebyś się zbroił, wystarczy, że ja nas obronię — powiedziała.

— Nie doceniasz mnie — odpowiedział z drwiącym uśmiechem. — Jaki jest plan?

— Najpierw musimy uwolnić Theanę.

Learchos popatrzył na nią pytająco i dopiero wtedy Dubhe przypomniała sobie, że on przecież nie zna prawdziwego imienia czarodziejki.

— To Lea, moja towarzyszka podróży.

Książę kiwnął głową, ale jego twarz spoważniała.

— Zabrali ją, wczoraj w nocy. Poznałem jej głos.

Dubhe przełknęła ślinę, poczuła mroźny dreszcz. Przypomniała sobie pogłoski o przesłuchaniach i jej serce zaczęło bić jak szalone.

— Myślisz, że torturowali ją, żeby się czegoś dowiedzieć?

— To twoja wspólniczka, więc to bardzo prawdopodobne. Ja jednak wiem, gdzie mogli ją zabrać. Chodźmy — rzekł Learchos, kierując się ku drzwiom.

Był bardzo dobrze wytrenowany. Chociaż jego mięśnie były jeszcze obolałe, poruszał się po podziemiach zwinnie i cicho.

Dubhe obserwowała go z podziwem. Potrafił ukrywać się w cieniach prawie tak dobrze, jak ona sama.

Nie musieli iść daleko. Cela tortur znajdowała się w ciasnym bocznym korytarzyku. Dubhe wystarczyło zobaczyć drzwi i od razu źle się poczuła. Przed nimi nie było nikogo, nawet pochodnia nie oświetlała wąskiego przejścia. Ciemność była gęsta i cuchnąca.

Nie miała dokładnego planu działania. Na jej mapce to miejsce nie było zaznaczone, teraz musieli więc posuwać się na oślep. Wyciągnęła sztylet i ruszyła naprzód, Learchos za nią.

Kiedy tylko podeszli bliżej, ciszę rozdarł ostry krzyk. Dubhe poczuła, jak serce podskakuje jej w piersi. To była kobieta. Szybko wyciągnęła pęk kluczy i spróbowała znaleźć pasujący. Szmery wewnątrz stały się przytłumione, pełne bólu. To był głos Theany, nie miała wątpliwości. Potem powietrze wypełnił przeszywający dźwięk, a czarodziejka znowu krzyknęła.

Dubhe poczuła, że Bestia jest gotowa do wyjścia. Świat stracił swoje kontury, zapach krwi zmienił oblicze rzeczy. Jak we śnie zobaczyła, że Learchos wyjmuje z jej dłoni cały pęk, znajduje właściwy klucz i otwiera drzwi. W środku — piekło.

Wielkie trójnogi oświetlały niską i długą salę. Stojąca w rogu żelazna dziewica — straszliwy sarkofag w formie kobiety — pokazywała dwa otwarte skrzydła i wnętrze wypełnione ostrymi kolcami. Wszędzie wisiały szczypce, kleszcze i ostrza. Do drewnianego pnia przywiązana była kobieta z obnażonymi plecami; za nią mały obrzydliwy człowieczek trzymał w dłoni kańczug o dziewięciu rzemieniach.

Było tak, jak w Domu. Horror zmieszał się z wściekłością, klątwa ostatecznie przełamała zamykającą ją pieczęć. Dubhe usłyszała, jak Bestia krzyczy.

Nie mogła się zatrzymać, a co więcej — nie chciała. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, był odwracający się ze zdumieniem człowieczek.

Learchos stał wstrząśnięty. Zobaczył, jak Dubhe zwierzęcym susem wyskakuje naprzód i rzuca się na kata ze sztyletem w dłoni. Jej twarz była nie do poznania, jej śmigające mięśnie wydawały się eksplodować pod osłoną jej skóry. To już nie była ona.

Sztylet wielokrotnie zanurzył się w ciele, a jej ofiara wiła się rozpaczliwie. Krew była wszędzie, bryzgała nawet na ściany celi. Learchos stał jak sparaliżowany. Wszelka myśl uleciała z jego umysłu i teraz było miejsce tylko na to, na co patrzyły jego oczy. Potem wspomnienie opowieści Dubhe sprawiło, że wszystko zrozumiał.

— Zatrzymaj się! — krzyknął, rzucając się na nią.

Dubhe wyrywała się w jego uścisku z niesamowitą siłą. W końcu udało jej się wyszarpnąć i rzuciła go na ziemię. Learchos zobaczył nad sobą dwie czarne studnie, patrzące na niego jak otchłanie, a podniesiony sztylet już, już miał wymierzyć mu cios.

Zabije mnie, pomyślał bez strachu. Było to tylko stwierdzenie, nic więcej, bo wszystko działo się zbyt szybko.

Dubhe jednak zatrzymała się. Furia wyparowała w ciągu kilku bardzo długich chwil, a jej oczy znów stały się normalne. Osunęła się nagle, mdlejąc na piersi Learchosa.

— Dubhe, Dubhe! — krzyknął, potrząsając ją za ramiona.

Musiał powtórzyć to parę razy, zanim powoli otworzyła oczy i na niego spojrzała.

— Znowu — zamruczała ze łzami w oczach. — Znowu to zrobiłam — powtórzyła ze szlochem.

Był to rozpaczliwy płacz, a on przycisnął ją do siebie, szepcząc jej do ucha, że wszystko jest w porządku. Kiedy się uspokoiła, oparł ją o ścianę i podszedł do Theany.

Młoda czarodziejka dyszała z zamkniętymi oczami.

— Theana?

Lekko zwróciła oczy ku Learchosowi.

— A Dubhe?

— Jest tu przy mnie, przyszliśmy po ciebie.

Wyciągnął klucze z kieszeni bezkształtnie leżącego ciała oprawcy, a Dubhe pod ścianą oddychała ciężko.

Learchos delikatnie uwolnił Theanę i podtrzymał ją. Dziewczyna rozejrzała się wokół, zaledwie przez chwilę zatrzymując wzrok na spoczywającym na ziemi trupie.

— To ona? — spytała, wbijając spojrzenie w oczy Learchosa.

On przytaknął.

— A niech to, pieczęć nie wytrzymała.

— Musimy stąd uciec — powiedziała Dubhe słabym głosem. Miała zalaną łzami twarz i dłonie śliskie od krwi, ale starała się odzyskać kontrolę nad sytuacją. Było widać, że wymaga to od niej niezmiernego wysiłku.

— Masowa ucieczka... z wartowni można otworzyć wszystkie cele... tylko w ten sposób uda nam się wyjść — powiedziała między jednym rzężeniem a drugim.

— Popatrz na nas! Nie jesteśmy wystarczająco silni, aby walczyć — zaoponował Learchos.

— Może jednak nie będzie to konieczne. — Tym razem odezwała się Theana. — Ja mogę to zrobić zaklęciem, nie ruszając się stąd.

Dubhe zmierzyła ją wzrokiem. Nie mieli wyjścia, jak zawsze, ale tym razem zaufała. Jeżeli Theana tak powiedziała, to dlatego, że potrafiła to zrobić.

— Zgoda — powiedziała po prostu.

Learchos zaczął się zastanawiać, kim tak naprawdę są te dwie kobiety. Były bez wątpienia różne, ale wyczuwał, że są w jakiś sposób niezwykle zżyte.

Theana wzięła głęboki oddech. Była blada i zmęczona, a kiedy tylko zaczęła cichym głosem szeptać jakieś słowa, jej twarz stała się ziemista, a nogi zaczęły się pod nią uginać. Learchos znowu ją podtrzymał, ale ona nie przerwała. Kajdany, którymi była spętana, unicestwiły jej moce i teraz potrzebowała wszystkich swoich energii, aby je przywołać. Z zaciśniętymi oczami i grymasem bólu na twarzy zakończyła formułę. Odgłos wielu otwierających się jednocześnie kłódek wypełnił przestrzeń celi, potem korytarz i całe piętro. Theana upadła na ziemię.

Dubhe nadstawiła uszu. Nie musieli długo czekać na wrzawę, jaka rozpętała się za zamkniętymi drzwiami. Najpierw było skrzypienie drzwi i tupot bosych stóp, potem ciężki odgłos wybitych gwoździami butów i krzyczący żołnierze. Po krótkiej chwili okrzyki radości i rozkazy wojskowe zmieszały się w straszliwy harmider.

— Teraz! — zawyrokowała.

Wyszli biegiem. Learchos na przedzie z dobytym mieczem, Dubhe trzymała na ramionach miękkie ciało Theany. Zamieszanie sięgało zenitu. Najbardziej energiczni z więźniów już wzięli do ręki broń i walczyli; słabsi zachodzili z pomocą od tyłu. Ich liczba była przeważająca i już można było zauważyć pierwsze ofiary pośród strażników.

Learchos torował sobie drogę wśród uciekinierów. Kilka razy upadł na ziemię, a podniesienie się za każdym razem było trudniejsze.

— Dam sobie radę — mówił Dubhe, wyciągającej do niego rękę.

Nagle wokół wybuchł alarm. Powstanie obudziło całą Akademię i dziesiątki żołnierzy z wyższych pięter schodziły na niższe poziomy, aby rzucić się w tłum.

Groziło im, że ludzka masa ich porwie, ale jednocześnie ofiarowywała im schronienie.

I tak Dubhe, Theanie i Learchosowi, niewidzialnym w chaotycznym tłumie, udało się przemknąć do kuchni tak, że nikt ich nie zobaczył.

— Tędy! — krzyknęła Dubhe, kierując się do drzwi, o których wiedziała, że są otwarte.

Przyjęła ich ciemność Makratu i świeże nocne powietrze.

21. Ucieczka

Forra popatrzył na bastiony pałacu. Głowy spiskowców wyglądały jak czarne punkciki na absolutnym błękicie letniego nieba. Od kiedy zostały wystawione na widok publiczny, miasto otoczyło grobowe milczenie. Siedzący przed nim Dohor miał twarz zmęczoną i strudzoną. Obudzono go, kiedy tylko wiadomość o ucieczce dotarła do pałacu, i od tamtego momentu nie przestał wydawać rozkazów, aby znormalizować sytuację.

— Przebacz, panie — powiedział Forra drżącym głosem, klękając u jego stóp. — Wiem, że to wszystko moja wina. — Król siedział nieruchomo, nie wypowiadając ani słowa, i rozkoszował się tym aktem podporządkowania. To tak właśnie zdobył władzę, żelazną pięścią. Teraz nawet najstraszniejszy z jego wodzów musiał poddać się jego łasce.

— Podnieś się — nakazał mu po kilku chwilach.

Zauważył błagalną minę Forry i wrócił myślą do chwili, kiedy spotkał go po raz pierwszy. Forra był wtedy wielkim chłopakiem, postrzeganym przez rówieśników za głupka obdarzonego nadludzką siłą. Był pomywaczem w Akademii i marzył o tym, aby zostać jeźdźcem, chociaż wiedział, że dla nieślubnego syna królewskiego było to nieosiągalne. Nikt nigdy nie widział w nim nic więcej niż jego tępe spojrzenie. Dohor — przeciwnie — znalazł w tych oczach światło nienawiści. Forra był mieczem, który tylko czekał na odpowiedniego właściciela, był rzeźnikiem, i Dohor podsycił jego pragnienie odwetu. Wyhodował go u własnego boku, tak jak robił to z psami, karcąc go w razie konieczności, ale też chwaląc, kiedy na to zasługiwał. Kiedy tylko został królem, mianował go swoim namiestnikiem, pozwalając mu zrehabilitować się na polu bitwy, i nie musiał długo czekać na rezultaty. Forra w krótkim czasie stał się wojownikiem śmiertelnym i krwawym, a zarazem posłusznym swojemu panu. Nigdy nie odmówił wykonania żadnej misji i Dohor wiedział, że również tym razem nie zrobi wyjątku.

— Uciekł — powiedział po prostu.

Forra zrobił się czujny i wyprostował plecy w oczekiwaniu na resztę.

— Mój syn jest zdrajcą — ciągnął dalej Dohor. — Wiem, że zrobiłeś, co mogłeś, aby wyprowadzić go na prostą drogę, ale to ty go stworzyłeś i ty go zniszczysz.

Morderczy błysk przebiegł przez oczy jego podwładnego i król uśmiechnął się do siebie, już rozkoszując się zapowiedzią zemsty. Od tamtego ostatniego spotkania w sali tronowej nie mógł wygnać z myśli zdecydowanego i walecznego spojrzenia swojego syna. Zbuntował się, a w jego królestwie, w którym rządził terror, ten, kto się go nie bał, był niebezpieczny, bo był wolnym człowiekiem. Learchos musiał zapłacić za ten afront.

— Musisz przyprowadzić mi go tutaj żywego — dodał, cedząc wyraźnie słowa. — Chcę siedzieć w pierwszym rzędzie, kiedy nasi sprzymierzeńcy pozwolą mu się wykrwawić w świątyni. Obiecałem im też czarodziejkę, ale morderczyni nie. Ona musi umrzeć i już. Zrób, co tylko chcesz, nie obchodzi mnie to, bylebyś tylko przyniósł mi jej głowę.

Forra zawahał się przez moment, po czym pochylił czoło.

— Nie zawiodę was — powiedział dziko. Potem pożegnał się.

Król patrzył, jak się oddala, a milczenie Makratu przykrywało wszystko inne. Oto moja władza — pomyślał. Sama tylko myśl, że wszystko mogło rozpaść się pod jego nogami, rozpalała w nim szalony strach, którego nigdy dotąd nie odczuwał.

Tylko wyobrażając sobie krzyki bólu Learchosa, udawało mu się uspokoić. Będzie szczekał jak zwierzę, błagając o litość — był o tym przekonany — a on mu jej nie da. W końcu wygra na wszystkich frontach: ze swoim synem i z całym Światem Wynurzonym. Tylko w ten sposób potrafił zapomnieć o ogniu w oczach Learchosa płonącym tej nocy, kiedy przestał bać się swojego ojca.

Dubhe zanurzyła twarz w lodowatej wodzie Ciemnego Źródła. Czuła potrzebę oczyszczenia się, wymazania ze swojej pamięci straszliwych obrazów tego, co zdarzyło się w więzieniu. Tym razem nie była to tylko Bestia. Tym razem część tej furii należała do niej, wiedziała o tym. Podniosła się gwałtownie i gorączkowymi gestami starała się umyć gorset i dłonie poplamione krwią. Nie dało się nic zrobić, te zapachy zdawały się wyryte na jej skórze na zawsze.

— Skończ z tym.

Dubhe odwróciła się. Learchos położył dłoń na jej ramieniu i teraz patrzył jej prosto w oczy. Był straszliwie zmęczony, ale mimo to starał się jej przekazać spokój i pogodę ducha. Dubhe wiedziała, że nim też musiały targać mroczne myśli, ale była mu wdzięczna za to udawanie. Potrzebowała jego wsparcia, a jego rozgrzeszenie było wszystkim, czego pragnęła od zawsze, zwłaszcza teraz, kiedy znajdowali się w tym miejscu, które mówiło o jej przeszłości.

Schronili się w jej starej kryjówce, grocie schowanej w gęstwinie leśnej zaraz poza granicami Makratu, i tam zostawili Theanę, jeszcze słabą po przebytych torturach.

Kiedy tylko Dubhe postawiła stopę w grocie, ogarnęło ją poczucie smutku i opuszczenia. Wydawało się, że nic się nie zmieniło od ostatniego razu, kiedy tam była, jak gdyby cała ta droga, którą dotąd przebyła, niczemu nie posłużyła. Był to wieczny powrót, przeznaczenie, od którego nie można było uciec. Po długim błąkaniu się, po wielu cierpieniach, znowu się tu znalazła.

Potem popatrzyła na Learchosa. Nie, to nie była prawda: wiele rzeczy się zmieniło, bo teraz on nadawał czasowi nowy sens i uwalniał ją od jej samotności.

Jęk sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Learchos zaczął obmywać swoje rany, zanurzywszy kawałek materiału w czarnej jak smoła wodzie. Wrażenie kruchości, jakim emanował, ścisnęło jej serce.

— Zostaw, ja to zrobię — powiedziała, wyjmując mu z dłoni tkaninę. Zanurzyła ją w źródle, po czym przyłożyła do jego skóry, starając się, aby jej dotyk był bardzo delikatny.

On podniósł jej twarz, pocałował, i przez chwilę pod koronami drzew nie było miejsca na nic innego.

— A teraz dokąd pójdziemy? — spytał, oderwawszy się z trudem od jej warg.

Dubhe poczuła się, jak gdyby balast z szaleńczą prędkością ściągał ją z powrotem na ziemię. Ścisnęła w dłoniach szmatkę i skupiła się na faktach.

— Theana musi odpocząć przynajmniej jeden dzień, inaczej nigdzie nie zajdziemy — odpowiedziała. Ucieczka wyssała z niej wszystkie siły, zresztą oni też nie byli w stanie iść dalej. Udało im się, poprzykrywanym długimi płaszczami, przemierzyć cieszące się złą sławą zaułki miasta, ale ostatnie kroki po lesie były męką.

— Żołnierze przeczeszą lasy, aby nas znaleźć — zaoponował Learchos.

— Dopiero, kiedy opanują sytuację na miejscu. Mamy trochę przewagi; a może masz jakiś inny pomysł?

Młodzieniec potrząsnął głową z westchnieniem.

— Nie, oczywiście, że nie.

Niebo nad nimi rozjaśniało się, rozpoczynając nowy dzień, gorący i parny.

— Chcę za wszelką cenę powstrzymać mojego ojca. Musimy zjednoczyć się z pozostałymi i wytrzymać ofensywę.

Dubhe zdumiała się, słysząc w jego głosie stanowczość i zdecydowanie. Coś musiało się wydarzyć, bo w jego słowach nie było już strachu.

— Myślę, że najlepiej będzie przedostać się do Laodamei i skonsultować się z Radą Wód. Ido i Lonerin z pewnością już wrócili z raportem. — Dziwnie się poczuła, wypowiadając to imię przy Learchosie, i mimo woli zaczerwieniła się.

To zabawne. Wśród wielu rzeczy, jakie mu o sobie powiedziała, nigdy nie mówiła o Lonerinie. Wyjaśniła mu wszystko z grubsza, ale nie było potrzeby, żeby zbytnio się nad tym rozwodzić.

On zrozumiał tyle, ile powinien zrozumieć.

— Doskonale. Przyłączę się do nich — oświadczył z pewnością.

Dubhe uśmiechnęła się boleśnie. No tak. A ona? Jaką rolę odegra ona?

Żadną. Ty wkrótce umrzesz.

Długi dreszcz przebiegł jej po plecach i wydawało się, że Learchos to zauważył.

— Ty będziesz ze mną i razem będziemy walczyć — stwierdził zdecydowanie. — A w końcu zrobisz to, co konieczne — dodał.

Dubhe odwróciła wzrok.

— Popatrz na mnie. Wiem, co postanowiłaś, ale ja nie pozwolę, aby to się zdarzyło. Nie mogę bez ciebie żyć.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ona też mogłaby wypowiedzieć te same słowa. W tej wzajemności uczuć, tak głębokiej i doskonałej, było coś, co ją przerażało. Było to zbyt piękne i intensywne, aby mogło trwać.

— Być może i mój ojciec dał mi życie, Dubhe, ale zrobił to tylko z czystego wyrachowania. Chciał kopii mojego brata, którą mógłby wytresować, aby rzucić wyzwanie śmierci; ja jednak jestem inny, dopiero teraz to rozumiem. Moja ziemia potrzebuje jego krwi, a ty potrzebujesz jego głowy.

Dubhe nie zareagowała. Co miała zrobić? Umrzeć i zachować doskonałość swojego związku z Learchosem, czy też zabić jego ojca i zaryzykować, że ten trup na zawsze pozostanie między nimi, rozdzielając ich dzień po dniu?

— Przysięgnij mi, że to zrobisz... — szepnął Learchos.

Przez chwilę Dubhe wyobraziła sobie ich wspólne życie i poczuła się szczęśliwa. Było to złudzenie chwili: w głębi duszy wiedziała, że to fantazja, która nigdy się nie ziści.

Wrócili do groty i po zamaskowaniu jej wejścia odpoczywali przez resztę dnia. Byli wykończeni. Rany Learchosa dawały mu się we znaki, a i Dubhe też nie była w najlepszej formie. Bestia dalej ją dręczyła, utrzymując w stanie wiecznego napięcia. W środku nocy postanowili, że nadszedł czas.

— Dasz radę iść? — spytała Dubhe Theanę.

Ona tylko kiwnęła głową. Od kiedy ją uwolnili, niewiele mówiła, ale w jej głosie pobrzmiewało coś odmiennego. Dubhe nie miała pojęcia, co działo się w tamtej celi przed ich nadejściem, i zdawała sobie sprawę, że nawet nie chce tego wiedzieć.

Theana podniosła się z trudem, ale udało jej się stanąć na nogi.

— Lepiej ty powiedz, jak się czujesz? — spytała.

— Dam sobie radę.

Czarodziejka wzięła ją za nadgarstek i sprawdziła symbol. Pulsował żywiej niż kiedykolwiek. Skrzywiła się.

— Musimy powtórzyć rytuał. Klątwa posuwa się zbyt szybko.

— Teraz nie jesteś w stanie — zawyrokowała Dubhe, wyrywając jej ramię. — Tak czy inaczej, nie mamy czasu. Najważniejsza jest ucieczka; ścigają nas, a odnalezienie naszych śladów nie zajmie im wiele czasu.

— Myślałam, że to moim zadaniem w tej wyprawie jest ratowanie ciebie, a nie odwrotnie.

Dubhe popatrzyła na nią zdumiona. Nie spodziewała się tak bezpośredniej odpowiedzi. Udała, że nie usłyszała, i ruszyła do wyjścia.

Ciemność panująca na zewnątrz była gęsta i milcząca. Od tej chwili mieli się poruszać tylko korzystając z przychylności mroku. Nie mieli koni i cała trójka była w kiepskiej formie, ale musieli dać radę.

— Może nie jestem w stanie powtórzyć rytu, ale na to jeszcze wystarczy mi energii.

Dubhe odwróciła się i zobaczyła bladą twarz czarodziejki rozciągniętą w wymuszonym uśmiechu. Pokazywała jej kilka kolorowych kamieni trzymanych w wyciągniętej dłoni.

— Znalazłam je, kiedy byliście nad źródłem, i zaczarowałam je. Pozwolą nam nawiązać kontakt z Radą Wód. Zawiadomię ich o naszym przybyciu, żeby czekali na nas na granicy z Krainą Morza.

Dubhe spojrzała na nią z wdzięcznością.

— Uda nam się, zobaczysz — szepnęła do niej Theana.

Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. Starała się w to uwierzyć.

Nagle poczuła, że nie może obyć się bez nadziei.

Drugiej nocy postanowili zdobyć jakiś środek transportu.

Zeszli na jakiś szlak i ze stajni położonego na odludziu domu ukradli trzy konie. Dubhe i Learchos zajęli się tym, a Theana czekała na nich w lesie. Książę okazał się dobrym towarzyszem podróży. Był zawsze spokojny, chociaż lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że śmierć może czekać na nich za każdym rogiem. Dubhe uczepiła się go rozpaczliwie i przestała nawet zadawać sobie pytanie, ile potrwa ta iluzja.

Nie minęło jednak wiele czasu, gdy usłyszeli straże. Na początku było to głuche i dalekie dudnienie, od którego wibrowała ziemia; potem konie zaczęły nerwowo dreptać. Wreszcie czarny, olbrzymi cień zasłonił światło księżyca. Smoki.

— Mamy problem — powiedział Learchos. — Szukają nas na smokach. To znaczy, że Forra jest blisko.

Dubhe zbladła. Musieli przyśpieszyć kroku. W ich stanie z pewnością nie mogli mieć nadziei na stawienie oporu wujowi Learchosa i kontyngentowi żołnierzy, jaki ze sobą prowadził.

Rozbili obozowisko przy pierwszych oznakach świtu. Przywiązali zwierzęta do drzewa i ustalili warty, aby odpocząć. Poruszali się zbyt powoli, tak nie mogło im się udać.

Ale któregoś wieczoru ponownie rozkwitła w nich nadzieja.

Dopiero co usadowili się w siodłach, kiedy niebieskawy dym otoczył sylwetkę Theany.

Czarodziejka pośpiesznie zsiadła z konia i ułożyła w kręgu kolorowe kamienie, mamrocząc odpowiednią formułę. Jej czoło szybko pokryło się potem, a dym zaczął skupiać się, tworząc kulę. Theana podstawiła pod nią kawałek materiału wyrwany ze swojej szaty. Runy zaczęły rysować się na tkaninie jedne za drugimi, wyraźne i dokładne.

„Na granicy będzie na was czekał uzbrojony oddział. Spotkanie za cztery dni”.

Tylko kilka mil dzieliło ich od ocalenia.

Nieoczekiwana przeszkoda pojawiła się o włos od celu. Drzewa rozsunęły się niczym kurtyna w teatrze, a przed nimi pojawiła się polana. Nie była bardzo rozległa, jedna noc podróży, nie więcej. Ale znaleźliby się na otwartej przestrzeni.

Zatrzymali się na jej granicy. Konie pasły się na trawie zroszonej rosą. Noc oświetlał cudowny księżyc w pełni.

— Co teraz? — spytała Theana.

Ani Dubhe, ani Learchos nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Może mogli okrążyć nizinę, ale ile by im to zajęło? Nie mogli spóźnić się na spotkanie, a zresztą byli już u kresu sił. Theana na koniu wyglądała jak duch, skóra na jej twarzy była napięta, a ręce jej drżały. W końcu przekonała Dubhe do powtórzenia rytu, ale te nikłe siły, jakie udało jej się do tej pory odzyskać, okazały się niewystarczające, aby zrealizować go w pełni. Tym razem jego działanie potrwa krócej, a ona w rezultacie nie mogła poruszyć już nawet mięśniem.

— Jedziemy — powiedział nieoczekiwanie Learchos.

Dubhe dostrzegła w jego oczach niezwykłą pewność siebie.

— Zgoda, ale pośpieszmy się — odpowiedziała, popędzając konia.

Rzucili się na polanę galopem, a księżyc wydawał się olbrzymim świetlistym okiem, gotowym wskazać wszystkim ich pozycję.

Ciężki odgłos końskich kopyt tłukących ziemię stłumił rytmiczne i głuche uderzenia, które od wielu dni wprawiały ziemię w wibracje. Dyszenie zwierząt zagłuszyło metaliczny szczęk zbroi i tak cień pojawił się przed nimi niespodziewany i straszliwy.

Czarny w czerni nocy, ogromny, przeciął bieg konia Theany, rzucając go na ziemię. Dubhe i Learchos usłyszeli jej krzyk, zobaczyli, jak turla się po ziemi, dopóki pokryta łuskami łapa nie złapała jej nagle w pasie. Dubhe krzyknęła.

Nie teraz, nie teraz! Modliła się rozpaczliwie.

Smok opuścił się ponownie, tym razem na Learchosa. Jemu udało się obronić; pochylił się i dobył miecza. Nakazał koniowi zmianę kierunku, przyśpieszył tempo jego galopu, aby zdezorientować agresora, i przez chwilę wydawało się, że jego sztuczka zadziałała.

— Biegnij, biegnij! — krzyknął do Dubhe, ale ona nie słyszała. Jej umysł był opróżniony z wszelkich myśli.

Przed nią pojawił się rząd zbliżających się nieubłaganie żołnierzy, zamykający ich w pułapce. Starała się uspokoić konia, ale on wciąż wierzgał jak oszalały, dopóki nie straciła równowagi. Świat rozwiał się w głuchym bólu, który wypełnił jej głowę, a kiedy doszła do siebie, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był połyskujący nad nią księżyc, piękny i bezlitosny.

Czuła, jak kręci jej się w głowie, a żarłoczna Bestia drapie ją w piersi. Popatrzyła w kierunku smoka; Learchos bronił się przed pazurami, mieczem odpierając ich ciosy, ale była to walka nierówna. Już miała popędzić mu na odsiecz, ale jej szyja natknęła się na chłód ostrza.

— Cóż za pośpiech — powiedział prostacki głos. Żołnierz stał nad nią z mieczem w garści. — Raczej ciesz się przedstawieniem.

Dubhe popatrzyła za niego. Było tam jeszcze dziesięciu ludzi, wszyscy uzbrojeni i gotowi do ataku, ale nie pozwoliła się zastraszyć. Szybkim gestem utkwiła sztylet w piersi typa, który stał najbliżej, i przeszła dalej.

Mieli przewagę liczebną i wkrótce unieruchomili ją na ziemi.

— Przestałaś już pluć jadem, co, wstrętna gadzino? — krzyknął jej do ucha jeden z żołnierzy.

Dubhe nie wiedziała, co ma robić. Smok właśnie jednym ugryzieniem rozszarpał konia Learchosa, a on upadł na ziemię i potoczył się po równinie. Widziała, jak podnosi się, trzymając jeszcze miecz w dłoni; trzech żołnierzy rzuciło się na niego, nie dając mu czasu na dojście do siebie. Walczył z zapałem, ale nieprzyjaciół było zbyt wielu i wreszcie upadł na ziemię, osaczony i bez siły.

Dubhe próbowała się wyrwać, wykorzystując sztuczki Shervy: żołnierze jednak uprzedzali każdy jej ruch. Dławiło ją niszczące poczucie niemocy.

Wśród łez bólu i gniewu zobaczyła, jak smok siada na ziemi i pozwala zsiąść swojemu jeźdźcowi. Mężczyzna zbliżył się do Learchosa, ale był zbyt daleko, aby mogła zrozumieć, kim jest. Zobaczyła, jak żołnierze wiążą księcia i Theanę, i umieszczają ich na siodle zwierzęcia. Potem smok podniósł się do lotu, a jego ryk wypełnił nizinę.

Mężczyzna zbliżył się do niej i w świetle księżyca Dubhe zobaczyła, jak jego rysy stopniowo stają się coraz wyraźniejsze. Ta okrutna twarz, ta masywna sylwetka należały do postaci, którą dobrze znała.

— A teraz zajmiemy się tobą — powiedział Forra z dzikim uśmiechem.

22. Determinacja

Sherva wpatrywał się w księżyc nad sobą. Co pomyślałaby o nim jego matka, gdyby go teraz zobaczyła?

Popełnił błąd, dopiero teraz to rozumiał. Gildia wyssała z niego wszystko; Yeshol wyszarpał mu lata jego życia, wydzierając sekrety giętkiego i zwinnego ciała, i nie pozostawił mu nawet ambicji. Sherva czuł się jak roślina zbyt długo trzymana w ciemności. Zdradził swoją matkę, nie pomścił jej i sam wykopał sobie grób. Dał się uwięzić tej sekcie opętanych. Ta podróż była ostatnią szansą na odzyskanie znieważonego honoru, ostatnim sposobem, jaki miał, aby odnaleźć siebie samego.

Wiadomość dotarła w porze obiadu i w jednej chwili w mensie zapanował nieprzerwany pomruk. San miał przybyć do Gildii, a co więcej — z własnej i nieprzymuszonej woli.

— A Ido? — spytał Sherva, kiedy się o tym dowiedział.

— Rozkazy były takie, aby zostawić go w spokoju. Zresztą po tym, co spotkało ciebie, było to zrozumiałe...

Dwójka Zabójców u jego boku z trudem zdusiła drwiący śmiech. Sherva poczuł, jak kipi w nim wściekłość. Jak śmieli? Gwałtownie podniósł się z krzesła i uciszył wszystkich spojrzeniem. Złość płynąca w jego ciele była niszcząca i nie zastanawiając się zbytnio, skierował się do Najwyższego Strażnika.

— Zabroniliście mi wyruszyć ponownie na poszukiwanie Sana i byłem wam posłuszny — powiedział drżącym głosem. — Zacząłem też pracować jak zwykły Zabójca, nie stawiając oporu, ale nie mogę już dłużej tolerować sarkazmu innych podwładnych. Tutaj, w środku, ustępuję jedynie wam.

Zastanawiał się, czy tak rzeczywiście było, ale powiedział to tak, jak gdyby w to wierzył, i usta Yeshola wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Sherva zrozumiał, że głęboko go nienawidzi. On i ten jego piekielny kult musieli zniknąć z oblicza Świata Wynurzonego.

— Powinieneś być ponad takie głupstwa.

— Honor zawsze był dla mnie zasadniczą sprawą.

Yeshol spojrzał na niego z ukosa.

— O co mnie prosisz, Shervo?

— Chcę mieć sposobność, aby się zemścić.

— Już ci jej odmówiono.

— Chcę wyjść gnomowi naprzeciw i powstrzymać go. On też z pewnością się tutaj kieruje.

W zdumionym milczeniu, jakie zapadło po tych słowach, Yeshol spokojnie zdjął złote okulary i pomasował sobie nasadę nosa. Nawet tak proste gesty w jego wykonaniu przyprawiały Shervę o mdłości.

— To nas nie interesuje — powiedział Najwyższy Strażnik, podnosząc się. — San przybędzie do nas, a to nam wystarczy.

— Gnom nie pozwoli, aby chłopiec wpadł w wasze ręce.

— Nigdy do nas nie dotrze, wiesz o tym.

— Wiadomość o tym już obiegła cały Świat Wynurzony, a gnom stoi na czele ruchu oporu. Należy go zatrzymać, zanim połączy się ze swoimi przyjaciółmi.

Yeshol znowu spojrzał na niego bez słowa. Było to spojrzenie króla, który zwracał się do nic nieznaczącego poddanego.

— Odniosłeś porażkę. Gdyby twoja wiara była wielka, Thenaar wysłuchałby twojej prośby, ale ty wciąż go odrzucasz. Przez cały ten czas zawsze trzymałeś się na uboczu kultu i odkupiłeś swoją winę tylko rezygnacją ze swojego stopnia. Ja cię znam, Shervo, bo w ciebie uwierzyłem. Wiele lat temu sam przyszedłeś pukać do naszych drzwi, i chociaż był to fakt niezwyczajny, przyjęliśmy cię z przyjemnością, bo byłeś jednym z najbardziej uzdolnionych Dzieci Śmierci. Tu, w środku, honor, o którym mówisz, nie istnieje, i to zawsze był twój problem: ktokolwiek wchodzi do Gildii, wyrzeka się swojego życia i swojej przeszłości, a ty nigdy tego nie zrobiłeś.

Sherva zacisnął zęby.

— Wyślijcie mnie do Ida.

— Nie. Podporządkuj się raczej bogu. Ty wciąż jeszcze myślisz o swojej matce i o swoich korzeniach. Tutaj natomiast jesteśmy tylko jednym ciałem i tylko jednym duchem. To jedyny sposób bycia Zwycięskim, na jaki zezwala Thenaar.

— No tak, ale dla was tak nie jest.

Wymknęło mu się. Nie miał zamiaru naprawdę tego powiedzieć, ale nie udało mu się powstrzymać.

— Co powiedziałeś? — Głos Yeshola drżał z wściekłości.

— Wy jesteście głową tego ciała. Pozwalacie, aby inni unicestwiali się w wierze, ale wy zachowujecie całą waszą indywidualność i rozkazujecie tym, którzy tak naprawdę są waszymi osobistymi sługami w pełnym tego słowa znaczeniu.

Yeshol złapał go za kołnierz koszuli. Miał niesamowitą siłę, o którą na podstawie jego wyglądu nikt by go nie podejrzewał.

— Podajesz w wątpliwość moją wiarę, robaku? To właśnie mówisz?

Jego wzrok palił i Sherva z pewnym trudem wytrzymał jego spojrzenie.

— Wszystko, co robię, jest dla chwały Thenaara. Żyję w ścisłej zależności od niego, poza tym miejscem ja nie istnieję.

Puścił go i odepchnął, rzucając go na ziemię, na kolana. Sherva z trudem odzyskał oddech.

— Powinienem cię zabić tu i teraz, mam nadzieję, że masz tego świadomość. Nie toleruję tego rodzaju impertynencji.

Sherva poczuł się upokorzony. Yeshol potraktował go jak ojciec karcący niezdyscyplinowanego syna.

— Zrób jak uważasz. Zabij gnoma, zezwalam ci na to, ale tylko dlatego, że chcę być wielkoduszny, nic poza tym, dobrze to zapamiętaj. Już nigdy nie pozwolę ci, żebyś poddawał się twoim głupim myślom mieszańca półkrwi. Po tym, jak wypełnisz swoją misję, będziesz musiał się zmienić, w przeciwnym wypadku następną osobą, która wykrwawi się na śmierć pod posągiem Thenaara, będziesz ty.

Sherva roześmiał się pośród nocy, wspominając to wydarzenie. Yeshol całkowicie go zmiażdżył. To ich ostatnie spotkanie było symboliczne. On był podwładnym, jednym z wielu, bronią — być może bardziej naostrzoną niż inne — ale nic więcej, tylko narzędziem. Yeshol zawsze był jego panem i to nigdy się nie zmieni. W przeciwieństwie do niego, Najwyższy Strażnik potrafił doprowadzić do końca swoją misję, poświęcił duszę i ciało temu, w co wierzył, aż do ostatecznych konsekwencji, aż do unicestwienia samego siebie. To dlatego był silniejszy.

Teraz nie mogę już zrobić nic innego, tylko uratować to, co się da.

Wychylił się ze skały. Wiatr wiał mocno, a morze pod nim ryczało, rozbijając się o skałę. Wkrótce fale przyniosą mu jedynego nieprzyjaciela, co do którego miał nadzieję, że będzie na jego poziomie: zmęczonego i pozbawionego złudzeń starca, ocalałego ze świata, który już nie istniał. Księżyc zsuwał się ku morzu i Sherva nie mógł powstrzymać myśli, że naprawdę nisko upadł. Teraz pozwalali mu tylko obierać z mięsa ciała już rozłożone przez upływający czas.

Przetrząsnęli pałac od szczytu po fundamenty. Do pomocy zmobilizował się Quar, jeszcze w mycce i koszuli nocnej, nawet Ondine, potargana, chodziła po korytarzach. Ido przeszukał każdy zakątek, przemierzył miliony schodów, wślizgnął się wszędzie, ale nie było ani śladu Sana. Wreszcie stało się jasne, że odszedł.

— Może więźniowi udało się uwolnić i go porwał. Ale przecież był ranny, a w takim razie szybko ich znajdziemy. Już wydałam rozkazy strażnikom, a posłańcy rozpowszechniają portret obu w innych hrabstwach. Wszystkie drogi są strzeżone, to tylko kwestia czasu.

Ondine zdawała się pewna swoich działań, chociaż jej twarz zdradzała napięcie z powodu tego, co się stało.

Ido palił nerwowo fajkę, a obłoczki dymu wymykały się z niej jeden po drugim, szybkie, zbite. Ręce mu się trzęsły i czuł w sobie koszmarny niepokój, mieszaninę złości, frustracji i niemocy, ze straszliwym poczuciem winy w tle.

Potrząsnął głową.

— Postaraj się pomyśleć rozsądnie, nie ma innej możliwości... — zaoponowała Ondine.

— Nie! — Hrabina podskoczyła, a Ido prawie pożałował tonu swojego głosu, zbyt szorstkiego i kategorycznego. — Ten idiota nie miał możliwości ucieczki, a poza tym strażnicy zostali uśpieni.

— To był morderca, pewnie użył jakiegoś środka.

— W pokoju Sana nie było żadnych śladów walki.

— Mógł uśpić również i jego, i...

— On odszedł — przerwał jej Ido. Mówił to po raz pierwszy. Do tej chwili trzymał tę myśl zepchniętą na skraj świadomości, ale teraz nie mógł już zrobić nic innego, tylko skapitulować. — Uwolnił więźnia i odszedł.

— Ale z jakiego powodu miałby to zrobić?

— Jest przekonany, że może pokonać Gildię, i chce iść do nich, aby się zemścić. Rozmawiałem z nim, znam go, wiem, że tak jest.

Przesunął dłonią po twarzy. Oto jego piękne osiągnięcia: Tarik i jego żona martwi, a San wymyka mu się spod nosa, co więcej — popychany przez jego własne zachowanie. Bo dla gnoma było oczywiste, że była to tylko i wyłącznie jego wina. Nie potrafił się nim zająć, nie umiał właściwie zareagować na jego ból ani nie próbował go uśmierzyć. Jedyne, co robił, to wypełnianie mu głowy starymi i zgrzybiałymi historiami.

Starość oślepiła cię i ogłuszyła. On jest taki jak Nihal, a ty popełniłeś ten sam błąd, co wtedy.

Poczuł nagłą potrzebę, żeby rozwalić cały ten pokój i krzyczeć, ale nie mógł.

— Myślisz, że dokąd mogli się skierować?

Ondine rozejrzała się wokół, zagubiona, starając się w myślach zrobić rozpoznanie sytuacji.

— Może poszli do trasy, którą wy przebyliście, aby się tu dostać.

Ido wbił w nią wzrok.

— Czy są szybsze drogi?

Hrabina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Istniało wiele możliwości, które należało rozważyć, ale tak na gorąco nie potrafiła się skoncentrować.

— Możemy spróbować zapytać naszych przewodników... — zaryzykowała cichym głosem.

— Muszę ich wyprzedzić. Teraz już nie ma innego sposobu. Potrzebuję twojej pomocy.

Wyruszył jeszcze tego samego popołudnia. Poprosił Ondine o wystawienie mu specjalnej przepustki na całe królestwo, aby przygraniczna biurokracja nie spowolniła jego pościgu.

— I jeżeli będziecie mieli o nim jakieś wieści, natychmiast mnie powiadomcie. Soana nauczyła mnie magii, aby komunikować się na odległość. Muszę być tutaj, jeżeli San wróci.

Ondine przytaknęła, wciąż jeszcze zagubiona.

— Kiedy opuścisz Świat Zanurzony i powrócisz na powierzchnię, znajdziesz tam okręt, najszybszy z całej floty. Już się upewniłam, że będzie całkowicie do twojej dyspozycji.

Ido kiwnął krótko głową, ładując swoje rzeczy na konia. Ondine spojrzała na niego ze smutkiem.

— Przykro mi, że to się tak musi skończyć. Powinnam była wybrać dla niego lepszego nauczyciela...

— To nie twoja wina — przerwał jej Ido. — Jedynym odpowiedzialnym jestem ja.

Rozstali się po tych słowach, wiedząc, że prawdopodobnie już się nigdy nie zobaczą. Ale nie było czasu na dłuższe pożegnania. Ido musiał postarać się przynajmniej częściowo naprawić swój olbrzymi błąd. Dlatego popędził konia i zaczął przemierzać milę po mili pod morzem.

Ukryte Rafy pojawiły się przed nim najeżone i nieprzebyte, takie, jakimi je zostawił. Wtedy wszystko wydawało się w porządku: ból chłopca był jego bólem, a on był pewien, że San będzie Nihal jego starości.

Żywo wdrapał się po ścieżce prowadzącej z zatoczki na szczyt i spytał marynarzy, czy nie przybiła tam łódź mająca na pokładzie ubranego na czarno młodzieńca i chłopca o spiczastych uszach.

— Kiedy was nie było, przepływał tędy tylko ładunek towaru. Nie miał pasażerów.

Ido zaklął. Może obrali inny szlak i jeszcze nie przybyli, a może nikt ich nie zauważył i już zdążyli odpłynąć.

Kiedy dotarł na szczyt skały, rozejrzał się wokół. Mogli być wszędzie i nie było żadnego sposobu, aby ich odnaleźć. Dlaczego zawsze musiał płacić za swoje błędy tak wysoką cenę? Najpierw była kariera Jeźdźca Smoka pod władzą Tyrana, a potem miłość, która nadeszła tak późno. Wreszcie nie docenił należycie Dohora i pozwolił, aby Tarik umarł na jego oczach.

To instynkt go ocalił, coś, czego nie mogły przytłumić nawet starość i rozpacz. Uskoczył na bok w ostatniej chwili i zobaczył spadający w otchłań sztylet.

To oni! — pomyślał nierozsądnie i odwrócił się, jednocześnie dobywając miecza. Przed nim jednak stała tylko niezgrabna i szczupła postać. Ido rozpoznał go prawie od razu: to Zabójca, który porwał Sana i zabił Tarika.

— Sporo czasu ci to zajęło... — powiedział morderca z obmierzłym uśmiechem.

— Gdzie jest San?

— Czekam na ciebie już ponad tydzień. Masz pojęcie, jak może się dłużyć siedem dni wpatrywania się w morze?

Ido zacisnął zęby. Pora z tym skończyć.

— Powiedz mi, gdzie on jest.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Prawdopodobnie o tej porze jest już w Krainie Nocy, o mniej niż tydzień drogi od świątyni. Ale mogę się też mylić, jego los już mnie nie dotyczy.

Ido nie rozumiał. To było niemożliwe: musieliby przefrunąć.

— Zejdź mi z drogi. To nie jest wojna między tobą a mną. Osoba, którą masz przed sobą, nie ma nic wspólnego z tą, z którą walczyłeś trzy miesiące temu.

— Ja też nie jestem taki sam — odparł Sherva, chichocząc.

Jeszcze nie skończył mówić, a już wyrzucił dwa noże, które przeleciały o włos od twarzy gnoma. Ido przechwycił jeden z nich mieczem, ale drugi zobaczył dopiero w ostatniej chwili i uskoczył w bok, obniżając czujność. Kiedy się podnosił, ten demon już znalazł się za jego plecami.

— Złapany — powiedział Zabójca tonem wyzwania, zaciskając ramiona wokół jego szyi.

Ido natychmiast poczuł, jak brakuje mu powietrza, ale nie dał się porwać panice. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby dokładnie wiedzieć, co ma na sobie jego nieprzyjaciel. Dłoń gnoma na oślep pomknęła do ostrza, które mężczyzna nosił przy pasie. Dotarła do rękojeści i wyciągnęła ją z pochwy. Ido wbił mu sztylet w ramię, ale tamten nie krzyknął. W jednej chwili rozluźnił uścisk i odskoczył na bezpieczną odległość.

Sherva wyciągnął broń bez jednego jęku i od razu użył jej przeciwko gnomowi. Ido tym razem był gotowy. Odparł wszystkie ciosy i przez ten czas nauczył się rytmu, w jakim bił się Zabójca. Nie panował nad sobą, Ido jasno czytał to w jego oczach: to dlatego ciągle powtarzał te same schematy ataku.

Poddawał się jego prowadzeniu, pozwalając mu myśleć, że ma przewagę; potem, kiedy dostrzegł w jego spojrzeniu błysk triumfu, zaskoczył go. Uderzył w rękojeść sztyletu i wykorzystał siłę odbicia, aby przebić mu i drugie ramię. Rana była głęboka, a krew zaczęła płynąć wartkim strumieniem.

— Przeklęty... — syknął Sherva, oddalając się nieco.

— Twoja osoba w ogóle mnie nie interesuje. Odejdź, a przeżyjesz — powiedział mu Ido z urywanym oddechem.

— Nie obchodzi mnie życie bez honoru! Wystarczająco naklękałem się przez te wszystkie przeklęte lata i nie odejdę, dopóki nie zmyję hańby mojej porażki! — wrzasnął Sherva.

Skoczył mu na szyję, wyciągając nie wiadomo skąd pętlę do duszenia. Ido błyskawicznie wsunął dłoń pomiędzy szyję a sznur, ale i tak zabrakło mu oddechu. Sherva jednak tracił wiele krwi, a jego uchwyt nie był wystarczająco mocny. Kiedy Ido poczuł najlżejszą oznakę słabnięcia, wykorzystał to, aby sforsować jego ramię i uwolnić się. Jednym ruchem rzucił Zabójcę na ziemię, po czym przygwoździł go mieczem do ziemi. Specjalnie wbił go w ramię, aby przed śmiercią mężczyzna mógł mu jeszcze coś powiedzieć. Nie odejdzie stamtąd, dopóki nie dowie się tego, czego potrzebuje.

— Zabij mnie! — wrzasnął Sherva, tocząc pianę. — Odniosłem porażkę i w tej misji, zasługuję na śmierć!

Słysząc ten wybuch, Ido nic nie poczuł. Kolejna przeszkoda na drodze do wypełnienia jego misji, kolejne opóźnienie: ten człowiek nie przedstawiał sobą nic więcej.

— Czy to prawda, co mi powiedziałeś? — spytał, opierając się na rękojeści miecza.

— Powiedziałem ci, żebyś mnie zabił — syknął tamten w odpowiedzi. — Moje życie było porażką, sprzedałem się za nic, a oto w końcu pełzam jak robak, ja, który chciałem być najsilniejszy.

Ido popatrzył na niego tak, jak się patrzy na zwierzę przeznaczone na rzeź. Była to kolejna ofiara Gildii, ale był to też zabójca Tarika.

— Najpierw powiedz mi, czy to prawda, co mi powiedziałeś, a potem odbiorę ci życie.

Mężczyzna przytaknął słabo.

— Poszli podziemnym przejściem, którego użył Tyran, kiedy posłał swoich wysłanników do Świata Zanurzonego za czasów Wielkiej Zimowej Bitwy. To dlatego cię wyprzedzili.

— Do diabła!

Sherva roześmiał się pomiędzy jednym rzężeniem a drugim.

— Wykiwał nas obydwóch. Wiedział, że cię nie pokonam, dlatego mnie tutaj wysłał. Aż do końca traktował mnie tylko jako narzędzie. — Odwrócił się do gnoma. — Ty też byłeś tylko bronią w jego dłoniach, jak wiele szeregów niewolników, których hodował pod ziemią i których rękami zniszczy ten świat.

Ido popatrzył na niego zdruzgotany.

— O kim mówisz?

— O Yesholu, Najwyższym Strażniku. Człowieku, którego chcąc zabić, wszedłem do Gildii, i który ostatecznie odebrał mi wszystko.

Ido zbliżył się do niego groźnie.

— Kiedy odbędzie się rytuał?

Sherva popatrzył na niego z wahaniem zaledwie przez moment, po czym jego grymas bólu przemienił się w straszliwy uśmiech.

— Za dwa tygodnie. Tydzień, zanim chłopiec do niego przybędzie, i tydzień, aby wszystko zorganizować.

— Dlaczego tydzień?

— Bo ponownym narodzinom Astera, na jego powitanie, będzie towarzyszyć hekatomba z Postulantów, którzy zostaną złożeni w ofierze pod posągiem Thenaara stojącym w Domu. A wśród nich znajdzie się też dwóch specjalnych gości, których Yeshol musi jeszcze pochwycić: czarodziejka o imieniu Theana i syn Dohora.

Ido poczuł, jak długi dreszcz przebiega mu po plecach. Młoda czarodziejka, która uratowała mu życie, i smutny chłopak, z którym się niedawno starł, książę, który nigdy nie będzie królem.

Gwałtownie wyciągnął miecz z ramienia mężczyzny, wydzierając mu z gardła głośny krzyk. Potem wyczyścił broń wyjętą z sakwy szmatką. Krew tego Zabójcy miała dziwną konsystencję i blady kolor. Nie wyglądała jak krew człowieka.

— Dałeś mi swoje słowo — powiedział mężczyzna, unosząc się lekko.

Ido spojrzał na niego.

— Nie zabijam tych, którzy nie mogą mi już zaszkodzić.

— Jeżeli mnie nie zabijesz, pójdę za tobą na koniec świata i uniemożliwię ci uratowanie chłopca.

Ido wskazał na jego ramię.

— Z tą raną? W każdym razie nie masz żadnego powodu, aby to zrobić, właśnie mi to wyznałeś.

Mężczyzna spojrzał w ziemię z udręką.

— Moje życie nie ma już sensu. Gdybyś był prawdziwym wojownikiem, ulitowałbyś się nade mną.

— Masz jeszcze jednego wroga — odparł Ido.

Potem schował miecz do pochwy i ruszył w swoją stronę.

Sherva patrzył za nim ze zdumieniem, obserwując, jak się oddala. Zdumienie szybko ustąpiło miejsca dzikiej determinacji: emocji, której nie czuł już od wielu lat. Przyjął ją jak starą przyjaciółkę, bo wreszcie dała mu odwagę, aby zrobić to, czego do tej chwili się bał.

Teraz był gotowy na wszystko, aby osiągnąć swój cel.

23. Trup Puszczy

Wiatr jęczał pomiędzy suchymi pniami drzew. Lato pokazywało swoje najgorsze oblicze; ziemia była popękana, a kurz wciskał się w oczy, powodując pieczenie.

Lonerin nigdy wcześniej nie widział Puszczy. Ograniczał się tylko do wyobrażania jej sobie na podstawie tego, co czytał w Kronikach, ale w jego marzeniach nazwa ta przywoływała obraz miejsca bujnego, zacienionego i świeżego: nie miało to nic wspólnego z opustoszałym krajobrazem, który znajdował się przed jego oczami.

Stojący obok niego Sennar owinął się jeszcze ciaśniej płaszczem.

— Jesteś pewien, że to tutaj?

Lonerin przytaknął.

— Próbowałem dwukrotnie wczoraj wieczorem, a rezultat jest zawsze ten sam. Talizman znajduje się w Puszczy.

Sennar westchnął.

Od kiedy postawili stopę w Salazarze, aż do tego powrotu do Krainy Wiatru, ich podróż nie była niczym innym, tylko żałosną wędrówką przez ruiny jego życia. Te miejsca zdawały się go przywoływać, były pułapką, której nie mógł umknąć.

— To ma sens — powiedział stary czarodziej, czyniąc kilka kroków pod wiatr. — Nie mam pojęcia, jak tu się znalazł, ale ma sens, aby znajdował się w tym miejscu.

Bezpośrednio po napadzie piratów owładnęło nimi zniechęcenie. Po raz kolejny byli o krok od celu i wszystko rozwiało się z dymem. Jednak o ile Sennar wydawał się pogodzony z porażką, Lonerin nie chciał się poddać. Szukać dalej, szperać, nie ustawać: tego się domagał. Widząc upartą odmowę starca, czuł się prawie oszukany.

Wrócili do oberży, próbując to wszystko rozważyć.

— Dlaczego zawsze z taką gotowością godzicie się z porażką, dlaczego tak łatwo się poddajecie? — wybuchnął w pewnej chwili Lonerin. — Wasz fatalizm wcale nam nie pomaga. Jeżeli ta misja w ogóle was nie obchodziła, mogliście nie zadawać sobie trudu i nawet nie wyruszać w drogę.

Było to niesprawiedliwe, wiedział o tym, ale pragnienie wyładowania się na kimś przewyższało wszystko inne.

— A dlaczego ty nie chcesz nigdy zaakceptować rzeczywistości? Dlaczego nigdy nie przyjmujesz do wiadomości niepowodzenia?

Lonerin wytrzeszczył oczy.

— Ale czy wy w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie, co oznacza nasza misja? Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że bez talizmanu tracimy większość nadziei na powstrzymanie Dohora i Gildii?

Sennar nie wzruszył się.

— A czy ty zdajesz sobie sprawę, że negowanie rzeczywistego stanu rzeczy niczemu nie służy?

Lonerin usiadł na łóżku, biorąc głowę w dłonie. Musiał dać upust złości.

— I co teraz? — spytał wreszcie słabym głosem.

— Poważne sytuacje wymagają skrajnych środków — odpowiedział sentencjonalnie Sennar.

Lonerin znał to zaklęcie. Było to coś dla nowicjuszy: lokalizowanie aury magicznej. Nauczył się go podczas swojego pierwszego roku u Folwara.

— Czy to w ogóle ma sens? — zapytał pełen wątpliwości. — No bo przecież sądziłem, że po śmierci Nihal wszelka magia znikła z talizmanu...

— Rzeczywiście tak jest. Jednak pozostawał on tak długo w kontakcie z moją żoną, że wchłonął pewną niewielką część jej ducha.

Po raz pierwszy Sennar wspominał o niej w jego obecności, nie nazywając jej po imieniu.

— Chociaż mamy do czynienia ze śladem niezwykle słabym, teoretycznie jest możliwe zlokalizowanie go za pomocą tego zaklęcia. Będę szczery. Gdybym naprawdę sądził, że to może zadziałać, użyłbym tego już na początku, zamiast wędrować z tobą po czterech stronach Świata Wynurzonego. Do czegoś takiego potrzeba wielkich zdolności i ogromnej siły wewnętrznej. Którymi ja nie dysponuję — dokończył po chwili.

Lonerin wyczytał w jego oczach resztę przemowy. Poczuł się prawie dumny z siebie. Sennar patrzył na niego pewnie, jak gdyby naprawdę sądził, że może na niego liczyć; po raz pierwszy, odkąd wyruszyli, pozwalał sobie na pochlebną ocenę jego zdolności.

— Nie śpiesz się za bardzo, nie sądź, że to takie proste — dodał stary czarodziej, widząc jego zadowolone spojrzenie.

— Nauczę się.

— Chcę, żebyś wiedział, jeszcze zanim rozpoczniemy, że nie spodziewam się rezultatów. To tylko próba, nic więcej.

— Wiem. Ale to jedyna nadzieja, jaka nam pozostaje — powiedział Lonerin.

Sennar przytaknął.

— Właśnie, to nasza ostatnia nadzieja.

Zostali w oberży przez cały tydzień. Pierwsze dwa dni Lonerin spędził na ćwiczeniu. Zaklęcie, które miał wykonać, nieco różniło się od tego, którego się nauczył, kiedy był jeszcze chłopcem.

— Sam je zmodyfikowałem — powiedział Sennar przelotnie. — Ty jesteś młody, ale wcześniej czy później na ciebie też przyjdzie ochota, żeby poeksperymentować z magią. Wszyscy wielcy czarodzieje przez to przechodzą. Niektórzy wychodzą z tej fazy bez szwanku, a innym uderza do głowy. Najwięksi pechowcy kończą jak Aster.

Delikatny dreszcz przeszył plecy Lonerina i od tej chwili zaangażował się w sprawę całym sobą. Samo nauczenie się nie było trudne, problem jednak polegał na tym, że wydawało się, iż czary nie przynoszą efektu.

— Robię wszystko to, co mi powiedzieliście... Dlaczego to nie działa? — wykrzyknął pewnego dnia zniechęcony.

— Może jesteś zbyt słaby, a może przedmiot znajduje się zbyt daleko — odpowiedział mu szorstko Sennar. — Tak naprawdę to magiczny ślad jest zbyt nikły — podsumował, potrząsając głową.

Po trzecim dniu niepowodzeń Sennar wziął kij i zarzucił na siebie płaszcz.

— Nie ma sensu, abym siedział tutaj z założonymi rękami. Idę poszukać jakichś informacji.

— Idę z wami.

— Nie, ty musisz dalej próbować. Wytłumaczyłem ci, jak to się robi, a teraz sam musisz znaleźć sposób.

Drzwi się zamknęły, a Lonerin pozostał w przytłumionej ciszy pokoju. Dziesięć małych srebrnych krążków wirowało przed nim w powietrzu. Były to te same krążki, których użył Sennar, aby odszukać wysłannika Astera wśród tłumów Zalenii. Lonerin obserwował wyryte na nich runy elfickie. Niektóre były nowe — znak, że starzec powiedział prawdę. Sam je naniósł, kiedy zmodyfikował ryt.

Następnie usiadł na podłodze i zamknąwszy oczy, zaczął recytować formułę. Kontynuował ją całymi godzinami, z uporem, nie przerywając nawet wtedy, kiedy jego głos stał się ochrypły. Wydawało mu się, że pokój oberży zamyka się nad nim jak trumna. Nie było nic innego poza tym miejscem, a zaklęcie było wszystkim — alfą i omegą, początkiem i końcem.

Wieczorem Sennar wrócił z ponurym wyrazem twarzy. Rzucił ze złością kij w rogu, zdjął płaszcz i padł na łóżko z oczami wbitymi w sufit.

— Nic?

— Nic.

Trwało to przez cały tydzień, tydzień, podczas którego bieg minut oznaczał tylko przesuwanie się paciorków czasu, nieruchomego i zastałego.

Niespodziewanie, pewnego wieczoru, jeden z krążków nagle zaczął wirować szybciej od innych, wydawał się niemal tańczyć w powietrzu. Lonerin z otwartymi ustami patrzył, jak podnosi się w powietrze. Runy zabarwiły się czerwoną purpurą. Ten sam symbol powoli pojawił się na innych krążkach, dopóki wszystkie nie zostały oznaczone tak samo: południe.

Musieli iść na południe.

Wyruszyli w drogę następnego ranka. Wzięli dwa konie i sporo prowiantu.

Lonerin cały czas nie potrafił sobie wytłumaczyć, jak udało mu się sprawić, że zaklęcie zadziałało. Nie rozumiał, czy była to zasługa jego, czy przypadku. Sennar powiedział mu, że magia stara się przetłumaczyć świat na słowa zrozumiałe dla istot myślących, lecz że świat jest książką napisaną pismem zbyt złożonym, aby można było wszystko zrozumieć. Trudno mu było przyjąć tę teorię. Od rozpoczęcia nauki u Folwara zawsze sądził, że dla potężnego czarodzieja nie istnieją tajemnice nie do złamania. Po raz pierwszy zderzył się z jakąś granicą — wcześniej zupełnie nie brał pod uwagę takiej koncepcji.

Opuścili Barahar galopem, skierowali się w stronę Małego Morza i jechali jego brzegiem przez sześć dni.

— Moja matka pochodziła z tych stron — zauważył Sennar z gorzkim uśmiechem. — To dlatego nigdy nie chciałem wracać do Świata Wynurzonego. Nie ma na tej przeklętej ziemi ścieżki, której bym nie przeszedł, nie ma kamienia, który nie opowiadałby mi o tym wszystkim, co straciłem.

Potem pojawiły się góry i lasy Marchii Lasów. Parli naprzód bez postoju, a srebrne krążki cały czas uparcie wskazywały południe.

Szybko zrozumieli, że czeka ich powrót do Krainy Wiatru.

Sennar wyrażał swoje niezadowolenie, ale wydawał się już zrezygnowany.

— Ludzie zawsze myślą, że życie jest prostą drogą, ale się mylą. Życie jest cyklem; przeklętym kręgiem, po którym kręci się wkoło. Na końcu okazuje się, że masz w rękach dokładnie to samo, co miałeś na początku, i kończysz w miejscu, z którego wyszedłeś — zawyrokował.

Byli już w Krainie Wiatru, kiedy runy znowu przemówiły. Puszcza. Nazwa wypisana jasnymi literami na każdym z krążków. Sennar patrzył na nie jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać od nich oczu. Lonerin pomyślał o wielu rzeczach: w Puszczy był dom Soany, w Puszczy Nihal przeszła swoją inicjację w dziedzinie magii i znalazła ostatni kamień talizmanu. Było to miejsce przepełnione znaczeniami, miejsce magiczne.

Sennar miał rację: w tym powrocie do początków tkwił jakiś sens.

W całkowitej ciszy przebyli to, co pozostawało z Puszczy. Oddziały powaliły drzewa do wyrobu pik i rozpalania nocnych ogni; potem nadszedł głód i wieśniacy spalili to, co pozostało, usiłując wydrzeć nieco ziemi pod uprawę. Teraz wokół nich rozciągała się tylko goła równina, na której uchowało się zaledwie kilka chorych krzewów.

Lonerin znał tę historię. To miejsce przestało żyć w chwili, kiedy Nihal wzięła ostatni kamień z Ojca Puszczy — drzewa, które chroniło las. Bez niego rośliny zostały wystawione na wszelkie zagrożenia i wkrótce nie pozostało po nich ani śladu. Od wieków step i Puszcza rywalizowały ze sobą o tę ziemię: wszyscy miejscowi starcy o tym mówili. Niegdyś wegetacja rozciągała się aż po Krainę Wód i Lonerina zaskoczyła bolesna myśl, że rzeczy piękne nigdy nie są wieczne. Pozostawało po nich jedynie blade wspomnienie w historiach czytanych wokół ogniska.

Ulotność rzeczy. Oto odkrycie tej długiej podróży razem z Sennarem. Bohaterowie starzeją się i tracą nadzieję, puszcze schną i wszystko wcześniej czy później znika.

Nocą biwakowali na wąskiej polanie w świetle bladego ognia magicznego. Trawa była tak sucha, że kłuła skórę przez ubrania. Sennar wpatrywał się w pustkę bez słowa, a Lonerin cały czas wykonywał ćwiczenia przygotowujące go do rytu.

— Ja wiem, gdzie idziemy — odezwał się nagle stary czarodziej, podnosząc oczy. — I nie chcę tam iść.

Lonerin spojrzał na niego.

— Zostało mi tak niewiele, czego mógłbym się uczepić... I nie chcę, aby mi to odebrano.

— Nikt nie może nam odebrać wspomnień — powiedział Lonerin ze smutnym uśmiechem.

— Mylisz się. Rzeczywistość wyrywa je nam jedno po drugim.

Następnego dnia Lonerina obudziło natrętne dźwięczenie. Śnił, że znajduje się w Laodamei, pod wodospadem, i huk wody irytował go. Otworzył oczy i blade, chore słońce przywitało go pośród powykręcanych gałęzi drzew. Upał był skwarny, ale niebo zamglone. Dźwięk nie ustawał. To nie był sen.

Odwrócił się i zobaczył, jak srebrne krążki zderzają się ze sobą i formują strzałkę. Skoczył na nogi i od razu obudził Sennara. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się nic podobnego: był to z pewnością sygnał i nie powinni tracić czasu. Stary czarodziej popatrzył na kierunek, jaki wskazywały, i nic nie mówiąc, przygotował bagaże. Szli szybkim krokiem przez pozostałości Puszczy, a krążki dźwięczały w mieszku, który Sennar trzymał przywiązany w pasie.

— Może powinniśmy skontrolować, co nam mówią... — zauważył Lonerin.

— Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie iść.

Młodzieniec szedł za nim, nie dodając już ani słowa. Kij Sennara zostawiał przed nim w spalonej słońcem ziemi głębokie bruzdy. Nagle zobaczył, jak proste plecy czarodzieja zatrzymują się i wstrząsa nimi lekkie drżenie. Wówczas podniósł oczy i zrozumiał.

Przed nimi znajdowały się pozostałości dostojnego pnia, z pewnością należącego niegdyś do wiekowego drzewa. Musiało zostać pocięte siekierami już dawno, bo krawędzie drewna były już zgniłe, a pozostała kora — starta. Wyżej Lonerin zauważył dziesiątki wyrytych napisów i wulgarnych żartów: najwyraźniej przechodzący żołnierze nie oszczędzili mu nawet tej ostatniej zniewagi. Na ziemi — jedyny znak zbezczeszczonego dziedzictwa: złocisty liść, który zdawał się dopiero co opaść z drzewa, był okolony popękanymi przez słońce grudami i świecił własnym światłem.

Oto pradawny Ojciec Puszczy, drzewo, którego serce stanowiło ostatni kamień talizmanu władzy, kamień z Krainy Wiatru. Lonerin próbował przekonać samego siebie, że przecież jego poświęcenie uratowało Świat Wynurzony przed zgubą, lecz mimo to, na widok tak wielkiego zniszczenia, poczuł niezgłębiony smutek.

Śmiech Sennara zaskoczył go. Odwrócił się i zobaczył, że twarz starego czarodzieja wykrzywia się w pełnym rezygnacji grymasie.

— Bogowie mają dziwne poczucie humoru. — Popatrzył ku białemu od upału niebu, na którym słońce mieszało się z rozproszoną jasnością. Rozłożył ramiona. — Chcieliście, abym dotarł aż tutaj? Oto jestem. Nie ma na tej ziemi nic świętego, zrozumiałem to już dawno. Porzuciłem nawet najsłodsze wspomnienia, nie sądzicie, że nadszedł moment, aby z tym skończyć? Mam już dość tego życia, gdzie jest cel tego wszystkiego?

Nagle podniósł się lekki wietrzyk i uwagę dwóch czarodziejów przyciągnęło jakieś dzwonienie. Odwrócili się w kierunku pnia i ujrzeli siedzącą na jego krawędzi małą, świetlistą postać, wpatrującą się w nich niebieskimi oczami pozbawionymi źrenic. Miała zmierzwione włosy i długie, spiczaste uszy. Na plecach otwierała się para przezroczystych skrzydełek, a gładka twarz przypominała buzię dziecka. Lonerin nie rozumiał, skąd mogło pojawić się to stworzenie, przecież odwrócił uwagę tylko na moment.

— Nie złość się tak na bogów, to moja wina — powiedział duszek.

Oczy Sennara stały się wielkie ze zdumienia; w Świecie Wynurzonym wszyscy byli zdania, że duszki wyginęły już dawno temu. Nikt nie potrafił dokładnie wyjaśnić tego zjawiska, a pewne było jedynie to, że od kiedy wojna i ludzie zadali gwałt lasom, one rozpłynęły się w nicości.

Sennar opuścił głowę i uśmiechnął się.

— Wreszcie się spotykamy. Ty jesteś Phos, prawda?

Duszek nie odpowiedział, ograniczył się do uśmiechu.

— To ty nas tu przywiodłeś, tak? I to twoja zasługa, że czary Lonerina zadziałały?

— Właśnie tak — odparł Phos, kiwając głową.

Lonerin pomyślał, że jego głos ma nieodgadnioną barwę; wydawał się jednocześnie dziecięcy i męski. Był taki jak jego wygląd: nieokreślony i pozbawiony wieku.

Zapadła chwila ciszy, po czym Sennar powiedział:

— Nihal umarła.

Phos nie poruszył się, ale jego spojrzenie zamglił smutek.

— Wiem.

— Czasami myślę, że powinieneś był wziąć kamień i odnieść go na swoje miejsce. Jeżeli to tak miało się skończyć — czarodziej wskazał na wszystko, co ich otaczało — to lepiej byś zrobił, nie przywracając Nihal do życia.

Phos dalej patrzył na nich i uśmiechał się. Uśmiech smutny i przygaszony, ale prawdziwy. Był ponad ten smutek, ale nie jak ktoś, kto nie czuje się zaangażowany. On wiedział, ale zaakceptował.

— Pozwoliłeś się przygnieść ciężarowi rzeczy, Sennarze — odpowiedział duszek. — Ostatecznie zrobiłeś tak, jak wszyscy inni, opuściłeś broń, sądząc, że poddanie się jest jedynym gestem, który pozostał, aby zrozumieć sens życia. Ale tak naprawdę po prostu przestałeś walczyć.

Lonerin cofnął się o krok, całkowicie zdezorientowany tą wypowiedzią. Sennar pozostał nieruchomo; chyba nawet on nie spodziewał się tego typu nagany.

— Nie masz prawa mi tego mówić — syknął. — Ty nie straciłeś tego, co straciłem ja, nie przeżyłeś tego wszystkiego, czemu ja musiałem stawić czoła.

— Naprawdę tak sądzisz? — odpowiedział spokojnym tonem duszek. — Mój gatunek wyginął. Nie mam już domu ani sanktuarium, którego mógłbym strzec — dodał, muskając dłonią suche drewno pnia. — A jednak wciąż jestem tutaj i pozostanę przywiązany do tego miejsca na całą wieczność. Będę widział, jak całe pokolenia unicestwiają się w bratobójczych wojnach, a potem zobaczę, jak rodzą się kolejne, które równie szybko popadną w zapomnienie. Będę coraz bardziej samotny i nie zestarzeję się nawet o rok, podczas gdy wszystko wokół mnie będzie się rozpadać.

Jego słowa zatonęły w nierzeczywistej ciszy. Wiatr przestał gwizdać wśród gałęzi i nie było wokół nich żadnego dźwięku, jak gdyby otaczający ich świat nie mógł lub nie chciał przeniknąć gęstej zasłony bólu tej wypowiedzi.

Sennar usiadł na niedalekim pniu i wbił wzrok w zaciśnięte w pięści dłonie.

Phos popatrzył na niego jasnym i nieubłaganym spojrzeniem.

— Mam coś dla ciebie — dodał i pociągnął za łańcuszek przywiązany do swojego nadgarstka.

Lonerin i stary czarodziej zobaczyli, jak z wgłębienia w pniu drzewa wyłania się talizman władzy, zakurzony i pokryty nalotem, tak jak w pałacu Ydatha.

— Wyczułem go, kiedy mężczyzna, który go ukradł, postawił stopę w Krainie Wiatru — powiedział, obracając go w drobnych i smukłych dłoniach. — Dzięki mocom, które mi pozostały, sprawiłem, że do mnie wrócił. W końcu jestem jedynym, który mógł się nim zaopiekować. Teraz jest wasz i dlatego przywołałem was aż tutaj, aby go wam dać, skoro go potrzebujecie.

— Skąd wiedziałeś, że go szukamy? — spytał zdumiony Lonerin.

Phos popatrzył na niego i uśmiechnął się wyrozumiale.

— My, Kustosze, wiemy wiele, może nawet zbyt wiele, a tajemnic, nad którymi czuwamy, nie znajdziesz w literaturze stworzonej przez kogoś, kto zajrzał do naszego świata zaledwie na krótką chwilę.

Uniósł się w powietrze, z trudem utrzymując talizman za łańcuszek. Podleciał do Sennara, położył mu go na dłoni, po czym stanął przed nim.

— Rozumiem twoje zmęczenie i uwierz mi, jestem zmęczony przynajmniej tak samo jak ty. Ale to nie jest dobry powód, aby się poddać.

Lonerin zobaczył, jak oczy starego czarodzieja wilgotnieją.

— Od kiedy ona umarła, wszystko wydało mi się niepotrzebne.

Phos oparł drobne ręce na dłoni Sennara i spojrzał na niego ze smutkiem. Ten ból był także jego bólem.

— Sens naszego istnienia przewyższa czas życia. Kara istot śmiertelnych, czy też może ich dar, jest następująca: należy żyć, nie rozumiejąc. Nadzieja jest jedyną limfą, która pozwala nam iść naprzód. Będzie jeszcze wojna i rozpacz, po nich pokój i nadzieja, a potem znowu mrok. To w tym wiecznym kręgu zamyka się znaczenie, jedyne, do którego jako śmiertelni możemy aspirować.

Sennar zerwał się na nogi.

— Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Co chcesz, abym zrobił? Jestem stary, moje życie jest już za mną. Czego ode mnie chcesz?

Phos podniósł się do lotu i spojrzał mu w oczy.

— Chciałem ci tylko przypomnieć, że ona się pogodziła, że ja się pogodziłem i że możesz to zrobić i ty, jeżeli tylko zechcesz. Ten świat jeszcze ciebie potrzebuje, bo ta historia nie wypełni się bez twojego udziału. Jeszcze raz, tak jak w przeszłości. I chociaż to prawda, że duża część twojego życia minęła, jest jeszcze miejsce na ostatnią rzecz: na dobry koniec. Dobry koniec może odkupić nawet najbardziej nieuleczalny z bólów — dodał i z uśmiechem wskazał na talizman. — Dobrze go użyj.

Potem zniknął, tak samo jak się pojawił.

24. Zemsty

Forra długo wpatrywał się w Dubhe. Miał spojrzenie myśliwego spoglądającego na bezbronną ofiarę. Ona próbowała się wyrywać, ale uchwyt dwóch żołnierzy, którzy ją unieruchomili, był zbyt mocny.

Oparł czubek miecza na jej piersi, tyle ile wystarczyło, aby ukłuć jej skórę. Potem zsunął go powoli, rozrywając gorset.

— Nie miałem pojęcia, że jesteś taka ładna...

Dubhe poczuła ostry zapach jego oddechu i niespodziewanie zareagowała, kopiąc mocno miecz, który odleciał, raniąc go w policzek.

— Przeklęta!

Jeden z żołnierzy uderzył ją mocno w szczękę. Wydawało jej się, że wszystkie zęby przesunęły się i wyfrunęły z ust. Poczuła na języku metaliczny smak krwi.

— Spokojnie, panowie, spokojnie — powiedział Forra, ocierając sobie ranę grzbietem dłoni. — Nie ma potrzeby, żeby stosować przemoc w stosunku do kobiet. — Pozostali towarzysze broni zarechotali obłudnie. — Gildia nie powiedziała nam, że taka z ciebie żmija.

Dubhe wyobraziła sobie tę scenę: Yeshol, Forra i Dohor przy jednym ze stołów w Domu, pod spojrzeniem któregoś z posągów Thenaara. Zobaczyła, jak ustalają cenę za jej życie, i symbol zaczął gwałtownie pulsować na jej ramieniu.

— Zabiję cię... — powiedziała przez zęby.

Forra roześmiał się wesoło, po czym wskazał na żołnierzy znajdujących się za nią oraz na polanę, gubiącą się na horyzoncie.

— Chyba twoja sytuacja nie jest dla ciebie zbyt jasna, dziewuszko. Jesteś w wyraźnej mniejszości, a ja nie jestem tak miłosierny, jak twój kochanek. Nic mnie nie obchodzi, że zdobyłem zwycięstwo oszustwem; wystarczy mi, że mam je w garści.

Wyciągnął z buta długi sztylet. Dubhe popatrzyła, jak jego ostrze zabłysło w świetle księżyca. Nie mogła pozwolić, aby tak to się skończyło, nie z ręki tego człowieka. Przez chwilę całą sobą modliła się, aby Bestia wyszła na powierzchnię i zmasakrowała tych ludzi. Ale jej ryk był odległy, jeszcze uśpiony przez ryt Theany: tym razem jej nie pomoże.

Forra podniósł ostrze, a Dubhe odmówiła zamknięcia oczu i pogodzenia się z losem. Wrzasnęła, zgrzytając zębami. Łzy podchodziły jej do rzęs i właśnie wtedy to usłyszała. Coś wprawiało podłoże w wibracje i po ziemi rozniósł się potężny, rytmiczny odgłos. Forra zatrzymał się z ramieniem uniesionym w powietrzu, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Ludzie na koniach.

Dubhe uśmiechnęła się, rozkoszując się swoją okazją do odwetu.

— Naprawdę sądziłeś, że zostałam sama?

Forra zacisnął szczęki i przez chwilę na nią patrzył, po czym rozkazał żołnierzom ustawić się w szyku bojowym. Ruchem dłoni nakazał jednemu z dwóch mężczyzn, którzy ją trzymali, aby ją zabrał.

— Z tobą rozprawię się później, nie łudź się — wycedził do niej przez zęby.

W tym czasie po drugiej strony polany pojawiło się sześciu ludzi. Eskorta wysłana przez Radę musiała zobaczyć latającego nad równiną smoka i wyszła na zwiady. Prawdopodobnie nie sądzili, że zastaną tu tylu żołnierzy; dla Dubhe mogła to być właściwa okazja.

Kiedy tylko zobaczyła, jak Forra odwraca się, aby podnieść swój miecz, ściągnęła ramiona i udało jej się wymknąć z uścisku żołnierza, który próbował ją związać. Uwolniła się, obracając wokół własnej osi, schwyciła szyję mężczyzny w obie ręce i przekręciła. Odgłos łamanych kości został zagłuszony przez huk kopyt końskich na trawie. Dubhe nie zwlekała dłużej, wyciągnęła zza pasa sztylet i jednym susem w przód stanęła między Forrą a jego mieczem, zatrzymując go.

— To ja jestem twoim nieprzyjacielem, nie zapominaj o tym.

Nie było powodu, żeby to robić. Była słaba i zmęczona, a rycerze, którzy mieli ją eskortować, mogli poradzić sobie sami. Ale ona chciała dopaść Forrę za wszelką cenę, dla siebie i dla Learchosa. To ten człowiek zmusił go, aby stał się zabójcą wbrew własnej woli, torturował go i razem z jego ojcem spiskował przeciw niemu już od dziecka. Musiała, chciała go pomścić.

Forra kilkakrotnie przerzucił sztylet z ręki do ręki. Dubhe nie dała się przestraszyć ani zdezorientować. Była spokojna i rozluźniona, a jej serce biło równym rytmem. Już od dawna nie walczyła w takim stanie. Tak się przyzwyczaiła do uszu wypełnionych wrzaskiem Bestii, że przez chwilę zaczęła się zastanawiać, czy poradzi sobie i bez niej. Nie było nawet potrzeby odpowiadać.

Rzuciła się naprzód i spróbowała uderzyć. Forra zareagował od razu, chociaż udało się jej go zaskoczyć. Ale Dubhe nie przestała atakować i zmusiła go do cofania się. Ten mężczyzna był ciężki i wielki, i z pewnością nie mógł z nią współzawodniczyć, jeśli chodzi o zwinność. Miał jednak wyczucie rytmu, a przede wszystkim intuicję. Był zwierzęciem i walczył jak zwierzę. Nie miał techniki ani premedytacji, prowadziło go tylko pragnienie zabijania. W jego ruchach nie było taktyki, tylko czysty instynkt. Potem błysk rozdarł ciemność nocy i Dubhe poczuła, jak ostrze przebija jej bok. Wprawdzie udało jej się cofnąć, ale kulała. Forra ją oszukał: zamiast się cofać, poruszał się po okręgu, aby odzyskać miecz, który mu wcześniej zabrała.

— Czy sądzisz, że spędziłem całe życie na polach bitwy i nie nauczyłem się żadnej sztuczki? Ja jestem rzeźnikiem, dziewczynko, zabiłem nieskończoną ilość razy i wiem wszystko o wojnie i o śmierci.

Dubhe podniosła dłoń do rany. Nie była głęboka, ale traciła krew. Należało szybko z tym skończyć.

— Mylisz się, musisz się jeszcze wiele nauczyć — odparła zimno i spróbowała trafić go w ramię, aby go unieruchomić. Poprosiła własne ciało, aby wysiliło się aż do granic możliwości, używając technik, których nauczył ją Sherva.

Forra jednak odpowiedział prostymi i gwałtownymi uderzeniami. Dubhe poczuła, że opada z sił; jej ciało dotarło do kresu. Spróbowała ostatniego posunięcia. Podniosła lewe ramię i zaczęła nim odpierać ofensywę. Forra utrzymywał ją na odległość miecza, a do wymierzania ciosów używał sztyletu; ją chronił tylko skórzany naramiennik, ale mogło to wystarczyć, jeżeli będzie poruszała się z rozmysłem. Tak zrobiła. Przy pierwszym ciosie poczuła, jak kości ramienia skrzypią, naczynka rozrywają się, a wykończone nerwy mrowią. Skóra powoli się rozdzierała i wkrótce miał nadejść śmiertelny cios.

Ramię to rozsądna cena, byle tylko go zabić — zaskoczyła ją ta myśl i spokojny umysł. Bestia podniosła krzyk, ale miotała się nadaremnie. Teraz pragnienie śmierci naprawdę należało tylko do niej.

Naramiennik rozpadł się po trzecim uderzeniu, ale Dubhe udało się cofnąć ramię, zanim było za późno. Na jej skórze zarysowało się szerokie czerwone zadrapanie. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie i musiała odwołać się do swojej umiejętności koncentracji, aby utrzymać się na nogach. Rany zaczynały dawać się we znaki.

— Czy chcesz, abym cię brał kawałek po kawałku? — zaśmiał się Forra. — O to właśnie prosił mnie Jego Wysokość i zapewniam cię, że mam szaloną chęć, aby go posłuchać.

Dubhe nie słuchała jego słów. Przez kilka chwil nie istniało nic innego poza bolesną świadomością własnego ciała, dokładną percepcją tego, co się działo. W ułamku sekundy pojęła następny ruch Forry — atak frontalny, z pochyloną głową i wyciągniętym mieczem — i rzuciła się w przód, aby go uprzedzić.

Rozpłaszczyła się, jak tylko mogła najbardziej, a żelazne ugryzienie przebiegło po jej ramieniu i włosach. Nie zatrzymała się nawet wtedy, kiedy poczuła, jak metal szarpie jej ciało. Wbiła za to trzymane w obu dłoniach ostrze we wgłębienie ramienia Forry. Wepchnęła je, dopóki nie poczuła twardości kości, po czym, koziołkując, wyciągnęła sztylet i znalazła się na nogach z drugiej strony.

Poczuła mdłości: straciła zbyt wiele krwi i ten przewrót był nadmiernym wysiłkiem. Patrząc kątem oka, miała wrażenie, że Forra upada, ale kiedy poczuła na szyi jego oddech, zrozumiała, że zmniejszenie czujności było błędem. Ledwie zdążyła się odwrócić i wymierzyć kolejny cios, tym razem w brzuch, ale zatrzymało go to tylko na chwilę, po czym zaraz wrócił do ataku. Był naprawdę maszyną wojenną: tracił wiele krwi, ale wciąż trzymał się na nogach, wciąż jeszcze wykazywał szaleńczą determinację, aby ją zabić.

— Nie pokonasz mnie! — wrzasnął na wiatr przed wymierzeniem ciosu.

Dubhe odparła jego atak i wykorzystując rozmach przeciwnika, dała radę przedrzeć się przez jego linię obrony. Uderzyła go w środek piersi i zanurzyła ostrze w ciele najmocniej, jak mogła. Forra padł do tyłu, z podniesionymi ramionami i zduszonym jękiem. Upadek jego potężnego ciała na ziemię wywołał głuchy odgłos i Dubhe uśmiechnęła się niegodziwie do błyszczącego nad nimi księżyca. Czuła się fatalnie. Mdłości narastały, a krew lała się obficie po nogach. Nie miało to znaczenia. Wzięła z ziemi miecz Forry i powoli do niego podeszła. Jeszcze żył. Jego pierś podnosiła się i opadała z wysiłkiem.

Stanęła nad nim i popatrzyła z nienawiścią. Wyobraziła sobie, jak zmuszał Learchosa do zabicia starca w Krainie Wiatru, i jej gniew wybuchnął, zmiatając wszelkie wyrzuty sumienia.

Podniosła miecz i popatrzyła w jego umierające oczy.

— Learchos i Theana... zabierasz ich do Domu?

Forra rozciągnął usta w napiętym uśmiechu.

— Zabij mnie i nie przedłużaj tego — powiedział z trudem. — Chyba nie sądzisz naprawdę, że się do tego zniżę.

Dubhe pomyślała o innych morderstwach, jakie popełniła w przeszłości: o przerażeniu, o udręce, o obrzydzeniu, które dręczyły ją nieskończoną ilość razy. Obiecywała sobie, że już nie splami sobie rąk, ale teraz te śluby nie miały już znaczenia. Warto było skazać się na ostateczne potępienie dla nadziei.

— To za Learchosa — powiedziała półgłosem i zanurzyła miecz w sercu Forry.

Ciemność nocy wydawała się Sanowi ciepłym i przytłaczającym kocem. Mrok zawsze kojarzył mu się z odczuciem świeżości, ale teraz był zmuszony przyznać, że ciemność może być bardziej dusząca niż słoneczny dzień. Jadący przed nim Zabójca trwał w milczeniu.

Przez cały czas podróży wymienili zaledwie kilka słów. Na początku San leczył go przy użyciu czarów, ale z irytacją zauważył, że nie zawsze był w stanie przywołać swoje moce. Kiedy mu się to udawało, rany goiły się szybko, prawie w oczach, ale często odnosił całkowitą porażkę.

Zabrał ze sobą z biblioteki Ondine książkę z zakazanymi formułami, aby przestudiować najlepszy sposób ataku, jakim uderzy w Gildię. Zniszczy ją za wszelką cenę, nawet gdyby miał zostać potępiony. W końcu ocali Świat Wynurzony, w miastach będą stały jego posągi, a kolejne ludy będą przekazywać sobie jego imię z pokolenia na pokolenie. Będą go wspominać jako młodego bohatera, który poświęcił samego siebie dla zbawienia całego świata. To było więcej, niż zrobiła jego babka w odległej przeszłości.

Jednak mimo nauki moc płynęła przez jego ciało nieokiełznana i jak każda siła, która nie jest jeszcze poddana dyscyplinie, przychodziła, kiedy i jak chciała. Potężna i niepowstrzymana lub mizerna i przerywana.

W tym ostatnim przypadku San ze złością przestawał ćwiczyć i powtarzał sobie, że i tak da sobie radę. Czyż nie udało mu się powalić czterech Zabójców pod morzem? Wystarczy dać wolną rękę złości, a wszystko potoczy się jak najlepiej. A w Domu z pewnością złości mu nie zabraknie.

Niewiele myślał o Idzie. Gnom rozczarował go, ale przede wszystkim nie mógł się sam przed sobą przyznać, że dręczyło go nieposłuszeństwo, jakie mu okazał. Jakiś wewnętrzny głos cały czas zadawał mu pytanie, czy postępuje właściwie, ale wolał go nie słuchać. Bohaterowie nie mają wątpliwości i zawsze idą prosto do celu, myślał.

Demar tymczasem obserwował go w milczeniu. San starał się nie zwracać na to uwagi, szczególnie wtedy, kiedy rozbijali obóz wieczorem, a on wyciągał książkę, aby ćwiczyć.

A niech sobie patrzy. I tak nie może nikogo zawiadomić.

— Księga Mrocznych Mędrców — powiedział Zabójca za pierwszym razem, kiedy zobaczył, że chłopiec wyciąga książkę z sakwy.

— Znasz ją?

— Napisany przez Astera oryginał znajduje się w bibliotece Domu.

San z pełnym poczucia winy pragnieniem pomyślał o tych stronicach skreślonych przez tak potężnego czarodzieja. Miałby wielką ochotę rzucić na nie okiem.

Pewnej nocy, słysząc, jak Demar z pięściami zaciśniętymi na piersi modli się do swojego boga, San dał się porwać melodyjnej nucie, którą mruczał Zabójca. W końcu nawet imię tego straszliwego boga, tego boga, który zabił jego rodziców, nabrało brzmienia prawie swojskiego, przyjemnego.

Zmiotę go z powierzchni ziemi i będę pierwszym, który to zrobi — powtarzał sobie z przestrachem, z zamętem w sercu.

Thenaar, Thenaar, Thenaar. Taka była mantra jego nienawiści, modlitwa jego misji.

Kiedy wreszcie dotarli do Krainy Nocy, Sana ogarnął lęk.

Zachód słońca nastąpił wkrótce po świcie i w ciągu kilku chwil wszystko pochłonęła ciemność. Było to widowisko mrożące krew w żyłach, prawie nierzeczywiste.

Demar zauważył poruszenie chłopca i spojrzał na niego ze śmiechem.

— To jest zaklęcie rzucone na naszą krainę. Na jej granicach panuje niekończący się zachód słońca, a w centrum — wieczna noc.

San spróbował przyjąć zdecydowaną minę.

— Nie przestraszy mnie trochę ciemności.

Demar zachichotał.

— Mrok hartuje ducha, chłopczyku: albo nauczysz się z nim żyć, albo zwariujesz.

San szybko zaczął rozumieć znaczenie tych słów. Mimo iż lato chyliło się ku końcowi, było jeszcze gorąco, a kontrast z tą ciemnością, pachnącą świeżością i orzeźwieniem, zdecydowanie go wykańczał. Ciążył mu brak światła, a oczy z trudem przyzwyczajały się do tych skrajnych warunków. Ciemne niebo błyszczało, a jaśniejące wszędzie pośród tej wiecznej nocy owoce miecznicy wydawały się żywymi duchami.

Bał się. Strach przed ciemnością, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko przychodził do pokoju rodziców.

— Co się dzieje, San? — Słodki i zaspany głos jego matki.

— Boję się.

— Dlaczego?

— Coś jest w ciemności.

Lekki uśmiech, głos staje się czuły.

— Chodź tutaj.

Ramiona wokół jego ciała, szelest czystej pościeli.

— Nic nie ma w ciemności. To tylko słońce idzie odpoczywać, tak jak ty. Za kilka godzin wróci. Spij i zobaczysz, że ta chwila nadejdzie w mgnieniu oka. A poza tym ja jestem tutaj, żeby cię bronić.

— Jesteśmy blisko — powiedział Demar po trzech dniach marszu, a San poczuł, jak serce skacze mu do gardła.

— Ile jeszcze?

— Dziś wieczorem staniemy przed świątynią.

Umysł chłopca wypełnił natłok oszalałych myśli. A teraz? Jaki był plan? Co zrobi? Nie wiedział. Nie pomyślał o tym. Wyobrażał sobie, że tam wejdzie i pozwoli, aby jego moce zrobiły resztę. Ale czy to wystarczy? Nawet nie zapytał Zabójcy, jak wygląda ten Dom; narażał się na pewne niebezpieczeństwo; po raz pierwszy przeraziła go świadomość własnego niedoświadczenia.

Co dziwne, przyłapał się na myślach o Idzie. Ciekawe, czy mnie szuka? Jasne, że tak, ale pewnie jest jeszcze daleko.

Potrząsnął głową.

Nie próbuj mieć nadziei, że przybędzie na czas. Zrobisz to, co musisz, albo umrzesz, i tak życie nie ma już sensu. Wejdziesz i pozwolisz wyładować się złości, tak jak wtedy, kiedy zostałeś zaatakowany. Zabiłeś przecież smoka, pamiętaj o tym, czym może być dla ciebie Gildia? W najgorszym przypadku zabierzesz ze sobą do grobu kilku Zabójców.

Kiedy jednak znaleźli się przed świątynią, poczuł niemal rozczarowanie. Myślał, że stanie przed jakąś niezmierzoną i potężną konstrukcją, lecz zobaczył nie więcej, tylko prostokąt czarnego kryształu, odbijający przejrzyste światło nocy. Jedyne, co robiło wrażenie, to wysokość trzech iglic, z których składał się dach, i znajdująca się pośrodku rozeta. Płynęło z niej intensywnie czerwone światło, wyglądające jak krew, która właśnie wytrysnęła z rany.

— No i to jest ten wasz Dom? — odezwał się, usiłując przybrać szyderczy ton.

Demar przytaknął poważnie.

San posunął się powoli do przodu. Złość w nim wrzała i zorientował się, że w niektórych sytuacjach nienawiść i strach są do siebie bardzo podobne.

Przypomniał sobie krzyki tamtej nocy i ubranych na czarno ludzi. Jego wrogowie znajdowali się za tymi drzwiami i wkrótce wreszcie zasmakuje zemsty. Jego gniew zmiecie wszystkich. Pomyślał, że nic, nawet śmierć, nie zdoła go zatrzymać. Położył dłonie na zimnym, czarnym krysztale bramy i popchnął. Skrzydła rozchyliły się niczym płatki trującego kwiatu.

W środku było zimno i unosił się intensywny zapach krwi. Wnętrze składało się z trzech naw przedzielonych dwoma rzędami z grubsza ociosanych kolumn. San poszedł naprzód, po drodze opierając dłoń na jednej z nich. Prawie od razu się skaleczył, a krew z jego ręki skapywała na ziemię.

Podniósł wzrok. W głębi stał posąg, olbrzymi i straszliwy. Przedstawiał mężczyznę z dzikim uśmiechem i rozwianą przez wiatr czupryną. Dla chłopca była to po prostu twarz zabójcy jego rodziców. Poczuł, jak jego dłonie rozgrzewają się, stają się prawie parzące, i z uśmiechem przyjął moc, która przebiegała przez ciało.

Nie ma już powodu do strachu. Spalę wszystko w jednej chwili i wreszcie nastąpi pokój.

Potem jakiś głos przerwał zdumione milczenie tego miejsca i strumień jego mocy nagle ustał. Chłopiec był oszołomiony, ale nawet nie zdążył się zdziwić, kiedy dwie ręce złapały go za ramiona i rzuciły na ziemię. Uderzył szczęką o posadzkę i przez chwilę ból uniemożliwił mu myślenie o czymkolwiek innym.

— Świetna robota — usłyszał.

— Dla Thenaara to i jeszcze więcej — odpowiedział Demar.

San spróbował podnieść wzrok. W polu swojego widzenia zauważył parę stóp wystających spod tuniki.

— Zawsze uważałem, że pewnego dnia będziesz dobrze służył Thenaarowi i moje zaufanie zostało hojnie wynagrodzone.

San zobaczył, jak Demar klęka, i usłyszał, jak odzywa się głosem łamiącym się od płaczu.

— Dziękuję, Wasza Ekscelencjo, dziękuję!

— Podziękuj Thenaarowi, który dał ci siły.

San spróbował się wyrwać, starał się znowu rozgrzać swoje dłonie, ale nie udawało mu się to, chociaż jego wściekłość była jeszcze większa niż wcześniej.

Człowiek w tunice ukląkł na jedno kolano i popatrzył na niego. Dwaj żołnierze, którzy trzymali chłopca, podnieśli go na tyle, ile wystarczyło, aby mógł mówić. San zobaczył przed sobą mężczyznę w średnim wieku, o mlecznej skórze i bardzo jasnych oczach; miał na sobie złote okulary i uśmiechał się z zachwytem. Jego spojrzenie było przenikliwe i lodowate, wzbudzające respekt.

— Witaj w Domu, Sanie — powiedział, podnosząc dłonie do piersi i krzyżując pięści.

Chłopiec zaczął się wyrywać.

— Zostawcie mnie, przeklęci! Oszukaliście mnie! Mężczyzna nie przestał się uśmiechać.

— Wiesz, nigdy nie sądziłem, że przyjdziesz do mnie z własnej i nieprzymuszonej woli. Muszę wyznać, że grzeszyłem nikłą wiarą. Moja wina — przyznał, pochylając głowę.

San zacisnął i rozluźnił pięści, rozpaczliwie próbując przywołać swoje moce. Czul się pusty.

Mężczyzna zauważył to i nie oszczędził sobie satysfakcji, aby chłopca przestraszyć.

— Nie masz co się w ten sposób wysilać. Zablokowałem twoje moce prostym zaklęciem. — Potrząsnął głową i zachichotał. — Jestem Najwyższym Strażnikiem Gildii. Mam na imię Yeshol. Przykro mi, ale przeciwko mnie nic nie możesz zrobić.

San w mgnieniu oka pojął własne szaleństwo, niepotrzebną pychę, która popchnęła go do nory wilka, właśnie tam, gdzie Gildia pragnęła go przywieść. Jak mógł nawet pomyśleć, że sam pokona takiego nieprzyjaciela jak ten?

— Pomyśl, wnuk osoby, która zniszczyła sen Astera, pomoże mu powrócić na tę ziemię. Cóż za zachwycający zbieg okoliczności, nie sądzisz? A może to tylko wola Thenaara.

San poczuł, jak łzy rysują mu policzki. Pomyślał o Idzie, o ich ostatniej kłótni, i zrozumiał, że wszystko skończone.

— Nie pozwolę ci mnie użyć, za cenę śmierci!

— Nie wątpię. Wasza rasa składa się z nieuleczalnych uparciuchów, gotowych na każdą głupią ofiarę. Ale nie umrzesz, zanim nie przyjmiesz do siebie Astera. Wtedy przez moment jego oczami zobaczysz Przegranych, którzy będą padać setkami, i będziesz wiedział, że to twoja zasługa. Królestwo Thenaara zejdzie na Świat Wynurzony z całym swoim gniewem, tylko dlatego, że się nam ofiarowałeś.

San zaczął wrzeszczeć, ile tchu w płucach.

— Zabierzcie go — rozkazał Yeshol, podnosząc się.

Żołnierze zakryli twarz Sana kapturem i powlekli wierzgającego chłopca ku czeluściom Domu.

CZĘŚĆ TRZECIA

Kiedy ma się do czynienia z zakazanymi formułami takiej mocy, wolno z nimi walczyć przy użyciu zaklęć czerpiących siłę właśnie z metod naszych nieprzyjaciół. Tak samo w celu uwolnienia siłą przywołanych do życia duchów, zawieszonych między jednym światem a drugim. Zaklęcie, które teraz objaśnię, zostało bowiem stworzone w oparciu o zakazane formuły natury elfickiej. Czarodzieja nie powinna ta świadomość przerażać. Czasami, aby tylko pokonać zło, należy położyć na szali nawet własną duszę. Zresztą rytuał jest tak złożony i wymaga tak wielkiej siły, że często zdarza się, iż podczas jego realizacji zostaje strawione całe życie czarodzieja. W ten sposób ten, kto przywołuje zaklęcie, płaci daninę za użycie czarów tak bliskich zakazanym formułom, przywracając naturalny porządek.

Z Kompendium walki z Mrocznymi Siłami

25. Broń nieprzyjaciela

Pierwsze, co dotarto do Dubhe zaraz po przebudzeniu, to niski, natarczywy odgłos. Pamięć powróciła do niej tylko fragmentarycznie, ale obraz Learchosa odlatującego na grzbiecie smoka szybko wypełnił cały jej umysł.

— Learchos!

Podniosła się jednym ruchem, a okrycia zsunęły się na bok. Zaraz potem zgięła się w pół na skutek silnego ukłucia w brzuchu.

Znajdowała się w kamiennej komnacie, w miękkim, śnieżnobiałym łóżku. Za oknem widowiskowy obraz wodospadu spadającego na bastiony wielkiego pałacu, aby potem przebiec jego ściany na złamanie karku. Laodamea.

— Wszystko dobrze, to nic poważnego.

Dubhe odwróciła się i zauważyła drobną, krępą postać gnoma, który wpatrywał się w nią, siedząc na krześle przy jej łóżku.

Ido.

— Zabrali Learchosa — odezwała się Dubhe, patrząc na niego z rozpaczą.

Ido pozwolił sobie na sarkastyczny grymas.

— Mają także Sana, skoro już o tym mowa.

— Chcą go złożyć w ofierze Thenaarowi, musimy iść mu na ratunek!

Poruszyła się, aby zejść z łóżka, ale gnom ją zatrzymał.

— Twoje rany wymagają odpoczynku. W takim stanie nigdzie nie pójdziesz.

— Ale ja muszę to zrobić, jest z nim też Theana!

Ido westchnął.

— Zacznijmy od początku. Opowiedz mi wszystko.

Nie było to wcale proste. W ciągu tych miesięcy wydarzyło się zbyt wiele, a jakiś dziwny wstyd hamował ją przed wyznaniem mu najintymniejszych aspektów.

Jaki sens mogła mieć w oczach obcego więź, jaka narodziła się między nią a księciem? A jednak musiała to zrobić, w przeciwnym razie Ido nie zrozumiałby roli, jaką Learchos spełnił w tym skomplikowanym meczu, rozgrywającym się w Krainie Słońca.

Gnom słuchał w milczeniu, powoli paląc fajkę. W jego spojrzeniu nie było osądu, jeżeli już — coś w rodzaju surowej jasności umysłu.

— W dniu spisku okazało się, że Dohor musiał już wcześniej zaalarmować wszystkich sprzymierzeńców, aby móc położyć mu kres za pomocą rzezi — zakończyła Dubhe. Czuła, jak pożera ją niepowstrzymany niepokój, a jednak w tej chwili nic nie mogła zrobić.

Gdzie jest Learchos? Czy już dotarł do Domu? Ile czasu zostało jej, aby iść go ratować? Myśl o tym, że nie ma o nim żadnych wieści, że jest pogrążona w całkowitej nieświadomości co do jego losu, przyprawiała ją o szaleństwo.

— Dohor robi czystki nie tylko na swoim terytorium. Nastąpiły morderstwa również poza granicami Krainy Słońca — odparł Ido.

Dubhe popatrzyła na niego nieuważnie. Gnom odłożył fajkę.

— Wiem, co przeżywasz: ja czuję się tak samo. San poszedł do Gildii z własnej woli, po tym, jak się ze mną pokłócił. I wciąż nie potrafię sobie tego przebaczyć — wyznał jej z gorzkim uśmiechem.

Dubhe chciałaby uczestniczyć w jego bólu, ale nie mogła. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że coś najcenniejszego, co kiedykolwiek miała, jest teraz gdzieś bezbronne, w niebezpieczeństwie.

— Tak czy inaczej mamy jeszcze tydzień — dodał Ido.

Dubhe spojrzała na niego pytająco.

— Rytuał, podczas którego Aster powstanie, a książę i twoja przyjaciółka zostaną złożeni w ofierze, nie nastąpi przed upływem siedmiu dni.

— Skąd o tym wiecie?

— Powiedzmy, że spotkałem kogoś z Gildii, takiego dziwnego typa, oślizgłego i podstępnego jak wąż. Znasz go?

Sherva. To nie mógł być nikt inny.

— On wam tak powiedział?

— Tak.

— Chcecie powiedzieć, że zdradził sektę?

W gruncie rzeczy nie byłoby to nic tak niesamowitego. Już w czasach, kiedy ona porzuciła Dom, Sherva nie krył swojej nienawiści do Yeshola; czekał tylko na dobrą okazję, aby go zabić.

— W pewnym sensie. Jak się zdaje, jego powody żalu do Gildii okazały się wystarczające, aby podszepnąć mi tę informację.

— To może być kłamstwo.

— Jednak doskonale pasuje do twojej opowieści. To on powiedział mi, że Learchos i Theana stanowią część planu.

Dubhe patrzyła z niedowierzaniem.

— Wiedzieliście o tym i nic nie zrobiliście? Czy już wysłaliście kogoś tropem Zabójców, którzy ich pochwycili?

Ido znowu wsunął fajkę do ust.

— Mądry pomysł. Weźmiemy oddział żołnierzy i wyślemy ich, aby zapukali do drzwi świątyni. Jeżeli grzecznie poprosimy, być może nawet oddadzą nam także Sana, i to z przeprosinami.

Dubhe zacisnęła w pięściach prześcieradło.

— Pozwolicie im zatem umrzeć?

— Nie, mówię tylko, że akcję należy zaplanować w najmniejszych szczegółach. A aby to zrobić, musimy dogłębnie ocenić naszą sytuację. Należy zaatakować potężnie i zmieść Gildię raz na zawsze.

Dziewczyna opadła na poduszkę. Czuła, że jej ciało potrzebuje odpoczynku, ale umysł nie przerywał pracy, a serce wciąż pompowało rozpaczliwie.

— A teraz już wiecie, jak rozmieścić wszystkie pionki?

— Teraz tak. Sennar i twój przyjaciel wrócili.

Na wzmiankę o Lonerinie i wiadomość, że jest cały, poczuła tylko słabą ulgę. Był już osobą należącą do przeszłości.

— Dziś wieczorem zbierzemy Radę i spróbujemy znaleźć stosowną strategię. Potem, kiedy będziemy gotowi, wyruszymy.

— Chcę w niej uczestniczyć.

Ido przesunął dłonią po oczach.

— Ty nigdy tak naprawdę nie brałaś udziału w tej historii. Twoje cele były inne i nie ma powodu, abyś uczestniczyła w naradzie.

— Moja misja zawsze była jej częścią, jeśli się nie mylę...

— Miałaś swoją szansę, ale odniosłaś porażkę. Teraz kolej na nas.

— Teraz jednak mam dobry powód, aby walczyć. — Popatrzyła na Ida z żarem.

— Znalazłaś to, czego szukałaś, prawda?

Dubhe zaczerwieniła się. Nie zapomniał zatem o ich spotkaniu sprzed kilku miesięcy.

— Tamtego wieczoru na bastionach wiedziałem, że pewnego dnia ujrzę w twoim spojrzeniu zdecydowanie, którego wtedy ci brakowało. Ten, kto jest zagubiony tak jak ty, zawsze w końcu odnajduje swoją drogę.

Dubhe poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, i nawet nie starała się ich powstrzymać.

— Muszę iść i odbić to, co mi odebrano.

— Przyłączysz się do nas tylko pod warunkiem, że rany ci na to pozwolą.

— Muszę tam pójść, choćby nie wiem co.

Ido podniósł się z trudem. Zdawało się, że postarzał się przez te miesiące, a teraz wyglądał jej na osobę, która prowadzi ostatnią walkę swojego życia prawie wbrew sobie.

— Nie rób mi tego, Ido, zaklinam cię — powiedziała, chwytając go za ramię. Wiedziała, że nie powinna zwracać się do niego w ten sposób, ona, która w porównaniu z nim była nikim.

— Rada nie była poinformowana o twojej misji. Tylko ja byłem w nią wtajemniczony. Co mogłabyś powiedzieć dziś wieczorem, aby zmienić sytuację? To na nic, teraz musisz nam zaufać.

Lonerin był wściekły. Pośpiesznie przemierzał korytarze z sercem przepełnionym udręką i mrowiącymi dłońmi.

— Rozmowa z nią na nic ci się nie przyda — ostrzegł go Sennar.

— Chcę tylko wiedzieć.

— Właśnie. Nie znajdziesz odpowiedzi na twoje pytania.

Nie posłuchał go. Bezczynność go niszczyła, a brak wiadomości przyprawiał o szaleństwo.

On i Sennar dotarli do Laodamei jako pierwsi. Ido przybył tydzień później, ale Theany — ani śladu. Lonerin był jednak absolutnie pewien, że wkrótce wróci.

Jest razem z Dubhe, a ona jest niepowstrzymana — powtarzał sobie przez te wszystkie dni oczekiwania.

Powolne skapywanie wiadomości dręczyło go do ostatniej chwili. Nikt nie wiedział, co się stało, nieprzewidziane okoliczności wywróciły do góry nogami plan wyjściowy, a teraz, kiedy Dubhe wróciła sama, jego najgorsze obawy przemieniły się w pewność.

Wreszcie Ido opowiedział mu z grubsza to, czego dowiedział się o przygodach obu dziewcząt.

— Dlaczego ona? — spytał Lonerin z rozpaczą, ale odpowiedź sama cisnęła mu się na usta. Theana była córką heretyka. Dzieliła z Gildią tę samą wiarę, ale czystszą i szlachetniejszą. W oczach Zwycięskich był to grzech niewybaczalny.

— To zdrajczyni, a Dohor chce przykładnej kary: takie są jego metody — odpowiedział Ido.

Po raz kolejny Gildia próbowała zabrać mu życie osoby, którą kochał. Najpierw jego matka, potem Dubhe, a teraz Theana.

Skręcił w korytarz i zarysowały się przed nim drzwi, za którymi odpoczywała Dubhe. Pomyślał o tym, co się między nimi wydarzyło w Nieznanych Krainach, o tym, jak jej pragnął i jak bardzo cierpiał, kiedy ona go odrzuciła. Teraz jednak nie było w nim już miejsca na żadne z tych uczuć.

Nawet nie zapukał. Po prostu otworzył drzwi.

Dubhe siedziała przy oknie i wpatrywała się w zachód słońca barwiący wodospad krwistymi pobłyskami. Nie zmieniła się, miała tylko bledszą cerę i dłuższe włosy. Dopiero kiedy się do niego odwróciła, Lonerin zauważył w jej oczach jakieś inne światło. Już nie studnie ciemności, ale labirynty przepełnione niepokojem podobnym do tego, który sam tak intensywnie odczuwał.

Na oboje spadło raptowne skrępowanie. Wydawało się, że tych kilka miesięcy rozłąki zatarło to wszystko, co między nimi było, łącznie z ową zażyłością, którą z takim wysiłkiem osiągnęli. Poruszony Lonerin zadał sobie pytanie, czy to naprawdę była ta sama dziewczyna, dla której podczas swojej poprzedniej podróży narażał wszystko, co tylko mógł.

— Powiedzieli mi, że wróciłaś — mruknął, nie znajdując nic lepszego do powiedzenia.

— Tak — odpowiedziała, dotykając przelotnie włosów. Były to jej naturalne włosy; mikstura Theany przestała już działać.

Patrzyli na siebie przez kilka chwil, a on wreszcie znalazł odpowiedź na pytanie, które prześladowało go podczas tych wypełnionych oczekiwaniem dni: tak, uczucie między nim a Dubhe skończyło się już dawno, a może nawet nigdy się nie zaczęło.

— Powiedz mi, co się stało z Theaną.

Dubhe nie zdawała się zdziwiona tym żądaniem. Popatrzyła na niego ze zrozumieniem.

— Zostaliśmy zaatakowani. Byliśmy o krok od granicy, kiedy nadszedł Forra ze swoimi ludźmi, na smoku. Zwierzę pochwyciło ją w swoje szpony.

Lonerinowi nie udało się powstrzymać drżenia rąk.

— Związali ją i zabrali razem z Learchosem.

Lonerin spojrzał w ziemię. Poczuł się niegodziwcem. Bo nic nie obchodziły go cierpienia Dubhe ani to, co wydarzyło się w ciągu tych miesięcy. Przeżyli razem noc miłosną i on ją kiedyś kochał, ale teraz czuł tylko gniew, bo założył, że ona nie pozwoli, aby coś złego stało się Theanie.

— Powinnaś była ją ochronić! — Nie był w stanie się powstrzymać.

Dubhe nie zdziwiła się.

— Uciekaliśmy po porażce spisku, sądzę, że wiadomość o tym do ciebie dotarła. A ona nie poszła ze mną dla towarzystwa.

Lonerin podniósł dłonie do twarzy i osunął się wzdłuż drzwi do pozycji siedzącej.

— Wybacz — szepnął, ale Dubhe nawet nie słuchała jego słów.

— Była cenną sojuszniczką. Uratowała mi życie przy wielu okazjach i była dla mnie wsparciem w najgorszych chwilach. Przykro mi, Lonerinie, naprawdę.

Siedziała i patrzyła na niego. On trzymał głowę w dłoniach.

— Nie powinienem był pozwolić jej iść... — wyrzucał sobie cicho.

— Theana nie jest bezbronną dziewczynką. Decyzja o tym, aby ze mną wyruszyć, była dobrze przemyślana.

Te słowa go zraniły. Dubhe zdawała się rozumieć Theanę lepiej niż on kiedykolwiek podczas wszystkich lat nauki u Folwara. Cały świat zdawał się znać prawdę, tylko nie on, który od zawsze miotał się wśród niedorzecznych wątpliwości, niezdolny do zaakceptowania prostej rzeczywistości tego, co miał przed oczami.

— Wszystko zepsułem...

Usłyszał, jak Dubhe się podnosi, jej ciężkie i utrudzone kroki. Pochyliła się przed nim, a w jej spojrzeniu nie było żadnego potępienia, tylko współczucie.

— Ja też straciłam kogoś, kto teraz jest w Domu razem z Theaną i skończy tak samo jak ona, jeżeli nie pójdziemy ich ocalić.

Lonerin wiedział o Learchosie, synu zdrajcy Dohora, który po życiu poświęconym dokonywaniu rzezi postanowił przejść na drugą stronę barykady. Postać będąca przedmiotem polemik, o której na dworze mówiono sprzeczne rzeczy.

— Dziś wieczorem weźmiesz udział w posiedzeniu Rady?

Lonerin przytaknął.

— Ja nie — powiedziała Dubhe, przygryzając wargę. — Nie pozwalają mi na to, ale ja muszę tam być, rozumiesz? Nie mogę siedzieć tu i czekać, aż uratują Learchosa. Ja muszę do niego iść, bo tam jest moje miejsce.

Lonerin zaczął się zastanawiać, czy powinien być zazdrosny, skoro tamtemu mężczyźnie udało się to, w czym on zawiódł. Ze zdumieniem stwierdził, że o niczym nie myśli. To naprawdę się skończyło i ta świadomość wywołała w nim dziwne uczucie pustki.

— Czego ode mnie chcesz? — spytał wreszcie.

— Żebyś pomógł mi uczestniczyć.

— Dubhe, nie sądzę, żebym był w stanie.

— Najpierw mnie wylecz. Wiem, że na to nie zasługuję, ale zrób to. Proszę cię o to jako o osobistą przysługę. — Jej oczy wyrażały rozpaczliwe błaganie.

— A potem?

— Potem znajdź sposób, abym mogła wziąć udział w posiedzeniu Rady. Kiedy misja wyruszy, ja muszę tam być.

Popatrzyli na siebie i po raz pierwszy, odkąd rozpoczęta się ta dyskusja, poczuli się jak w Nieznanych Krainach. Ruiny więzi, jaka ich niegdyś łączyła, pozostawiły ciche i cenne dziedzictwo, z którego mogło się narodzić coś nowego, odmiennego.

— Mogę powiedzieć, że Folwar potrzebuje asystentki.

Oczy Dubhe rozjaśniły się jak letnie niebo po burzy. Lonerin uśmiechnął się do niej słabo, po czym podciągnął rękawy.

— Połóż się na łóżku i odkryj rany.

Dubhe popatrzyła na niego z wdzięcznością i z nieskończoną słodyczą pogładziła go po policzku.

Sala Rady była w połowie pusta. Ognie z dwóch trójnogów rzucały na ściany drżące i ponure cienie. Tylko pierwszy rząd półkola był zapełniony, przede wszystkim generałami z Marchii Lasów. Z innych ziem przybyło niewiele osób: Ido, Sennar i kilku innych wysokich rangą wojskowych, którzy znajdowali się w okolicach. Ludzie, którzy w normalnych warunkach nawet nie byliby dopuszczeni do tego zgromadzenia, ale czas naglił.

Ido miał ściągniętą twarz i cichym głosem streścił całą sytuację. Nie szczędził słów na temat swojego niepowodzenia. Ukrycie się pod morzem na nic się nie zdało.

— Byłem odpowiedzialny za tego chłopca i pozwoliłem mu się wymknąć. Postaram się naprawić swój błąd każdym możliwym sposobem — zakończył z żalem.

Ukryta pod kapturem płaszcza Dubhe skierowała błyskawiczne spojrzenie na Sennara. Wydawał się nieporuszony, a przecież San był wszystkim, co pozostało mu na świecie. Jego twarz była woskową maską, która zamykała dostęp wszelkim uczuciom.

Tak samo jak ja, zanim poznałam Learchosa — powiedziała sobie i od razu poczuła w piersi ukłucie znajomego, przenikliwego bólu.

Ido westchnął.

— Za tydzień odbędzie się ceremonia. Wezmą w niej udział wszyscy: oczywiście cała najwyższa elita Gildii, ale przede wszystkim Dohor. I właśnie wtedy musimy uderzyć.

Brzemienna cisza przytłoczyła nielicznych obecnych. Dubhe głębiej ukryła głowę w kapturze i zbliżyła się do Folwara.

— Rozwiązanie wydaje mi się oczywiste: zaatakujemy Gildię i siłą odbijemy zakładników — powiedział z żarem Lonerin.

Ido potrząsnął głową.

— Ilu generałów tu widzisz? Nie zdążymy zgromadzić oddziałów na czas.

— Wam udało się przebyć drogę z Krainy Morza aż tutaj w bardzo krótkim czasie. Chcieć to móc.

— Tu chodzi o zebranie armii, czyli tysięcy ludzi. Nie mów jak głupiec, którym nie jesteś — wtrącił się Sennar, piorunując go spojrzeniem.

Dubhe zobaczyła, jak kostki palców Lonerina bieleją ze złości.

— Oddziały Dohora są już na granicy, mamy niewielkie szanse, aby bez przeszkód przekraść się przez tę barierę — zauważył Ido.

— A z małym oddziałem? — spytała Dafne, jedyna władczyni obecna na naradzie.

— To może być rozwiązanie, ale musiałby to być oddział wystarczająco silny, aby móc walczyć z całą Gildią i wymknąć się spod kontroli wojsk.

Sennar zabrał głos.

— Najistotniejszą sprawą jest powstrzymanie Gildii, a to jeszcze możemy zrobić. Ja i Lonerin już poruszaliśmy się po strefie znajdującej się pod kontrolą Dohora i nie napotkaliśmy na żadne przeszkody. Zrobimy to jeszcze raz. Talizman jest w naszych rękach, a nasz młody czarodziej jest już prawie gotowy do wykonania rytu. Pójdziemy do Gildii i zrobimy, co trzeba: uwolnimy Astera, jeżeli będzie to konieczne, polegniemy podczas tej próby, ale Świat Wynurzony ocaleje.

Ido zamknął oczy i westchnął.

— Na razie. Ale Yeshol się nie podda, a Dohor w dalszym ciągu będzie mógł robić ze Światem Wynurzonym to, co chce. To nie jest rozwiązanie.

— To najlepsze, co możemy zrobić — odpowiedział Sennar z przykrością.

— A więźniowie? A San? — spytał Lonerin z rozpaczą.

— Naszym priorytetem jest w tej chwili powstrzymanie Yeshola.

Było tak, jak gdyby czas stanął. Dubhe musiała zamknąć oczy, aby zatrzymać salę, która wokół niej wirowała. Nikt nie pójdzie ich szukać, ale najgorsze, że wydawało się to w ogóle niewykonalne.

Głęboka desperacja podniosła się z głębi jej serca; czy to zatem był koniec wszystkiego? Nie była w stanie tego zaakceptować, zdawało jej się to żartem przeznaczenia. Odpowiedź podniosła się z głębi jej wnętrzności, tam, gdzie mieszkała Bestia. Otworzyła oczy i zrozumiała.

— Jeżeli nie mamy innego wyjścia... — zaczęła Dafne ze smutkiem.

— Ja mam.

Dubhe odkryła głowę i zignorowała zdumione spojrzenie Ida i innych obecnych. Czuła, że zasycha jej w gardle, a serce jej wariuje, ale nagle wiedziała, co ma robić, i ta decyzja znowu napełniała ją wigorem.

— Mamy broń, której użycia nikt do tej pory nie rozważył.

— Nie powinno cię tutaj być — zauważył twardo Ido.

Dubhe wytrzymała jego spojrzenie.

— Ja jestem bronią, którą trzeba wykorzystać — powtórzyła zdecydowanie.

Szmer przebiegł po sali, wszyscy wydawali się zbulwersowani.

— Ja jestem przeklęta, wewnątrz mnie żyje Bestia obdarzona nadludzką siłą, zwierzę spragnione krwi o wiele bardziej niż cały oddział ludzi.

Ido wpatrywał się w nią nieporuszony. Lonerin skoczył na równe nogi.

— Bestii nie da się kontrolować, dobrze o tym wiesz. Twoja propozycja to szaleństwo.

— Jaka dokładnie jest natura tej klątwy? — spytał jeden z generałów.

Dubhe opowiedziała wszystko jednym tchem. Świadomość, że wreszcie podjęła decyzję, podtrzymywała ją podczas tej męki.

Mówiła o chłopaku, który jej to wstrzyknął, o złożonym mechanizmie, za pomocą którego Dohor przeniósł na nią klątwę przeznaczoną dla niego, i o niewiarygodnej mocy, jaką mogła wyzwolić.

— W każdym razie ja i tak już nie żyję — powiedziała z bezlitosnym chłodem. — Do tej pory pozostawałam przy życiu tylko dlatego, że najpierw Lonerin, a potem Theana dostarczali mi eliksirów i rytów, które spowalniają efekt klątwy. Ale ona rośnie. I nic nie może jej zatrzymać. Dlaczego zatem nie wykorzystać sztuczek nieprzyjaciela przeciwko niemu?

— To, co mówisz, to głupota! — wrzasnął Lonerin. — To nieprawda, że twój koniec już został zapisany, istnieje przecież rytuał, który może cię uratować.

— Poniosłam klęskę — odpowiedziała Dubhe, odwracając się w jego kierunku. — Byłam na dworze Dohora, aby spróbować go zabić, ale mi się to nie udało. Teraz pozostało mi niewiele czasu i nie mam już żadnej szansy na ocalenie.

— Sprzeciwiam się, do diabła! — krzyknął Lonerin, wychodząc z siebie, i uderzył pięścią w drewniany blat przed swoim fotelem.

— Wy wiecie, że mam rację — nalegała Dubhe, utkwiwszy wzrok w oczach członków Rady. — Ja wiem, że mogę to zrobić. Wystarczymy my sami: ja, Ido, Lonerin i Sennar. Stare pokolenie i nowe. Cztery osoby. Zniszczymy Gildię.

Sala wypełniła się szmerami pełnymi wątpliwości. Decyzja nie była łatwa.

— Trzeba przeprowadzić głosowanie... — powiedział Ido, starając się przywrócić porządek.

— Nie mamy czasu! — zaprotestowała Dubhe ze wzburzeniem. Teraz, kiedy podjęła decyzję, chciała, aby wszystko zakończyło się jak najszybciej.

— Nie teraz! — Głos Ida jeszcze potrafił być tak donośny jak niegdyś i przywołał wszystkich do porządku. — O świcie. Niech każdy powróci do swojego pokoju i zastanowi się. O wschodzie słońca każdy będzie musiał podjąć decyzję. Posiedzenie zakończone.

Sala zaczęła powoli pustoszeć.

Dubhe zobaczyła, jak Lonerin kieruje się do niej wielkimi krokami. Szalał ze złości.

— Ty chyba zwariowałaś! — zawołał, łapiąc ją za ramię. — To śmierć, której się zawsze bałaś, straszliwa śmierć! To jedyny powód, który popchnął cię do tego wszystkiego, co zrobiłaś w ciągu ostatniego roku!

Dubhe stała nieporuszona. Była zdumiona, ile spokoju dawał jej fakt, że wreszcie poznała swoje przeznaczenie.

— Teraz kieruje mną coś innego.

— Umrzesz, rozumiesz to? Umrzesz!

— Jeżeli umrze Learchos, i tak umrę. Więc już lepiej zginąć, aby go ocalić.

Lonerin popatrzył na nią zdumiony.

— Chyba nie mówisz poważnie...

— A ty nie umarłbyś dla niej? Nie wyruszyłbyś choćby teraz, aby ją ocalić, nie stawiłbyś czoła Gildii z gołymi rękami? Nie chciałeś zrobić tego jako dziecko dla twojej matki?

Uchwyt dłoni Lonerina rozluźnił się.

— No to chyba jesteś w stanie mnie zrozumieć.

Chłopak opuścił ramiona wzdłuż ciała i pochylił głowę.

— Pochłonie cię, tak jak wtedy, kiedy zabiłaś Reklę. — W jego głosie słychać było wstrzymywany płacz.

— Wiem.

Popatrzył na nią. Dubhe tylko przez chwilę poczuła dla niego litość.

— Powiedz, że zagłosujesz za.

Potrząsnął głową.

Dubhe złapała go za ręce.

— Jeżeli kiedykolwiek mnie kochałeś, zrób to.

— Nie możesz mnie o to prosić...

— Zanim pochwycono Theanę, błagałam ją, żeby obiecała mi, że znajdzie sposób, aby mnie zabić. Wiedziałam już, że nie uda mi się uratować, ale chciałam mieć jakieś wyjście. Ona powiedziała mi: tak. Nie bądź gorszy.

Popatrzyła mu w oczy, ale on uciekł wzrokiem. Ścisnęła jego dłonie.

— Proszę cię.

Lonerin potrząsnął głową, wyrwał się i ruszył w kierunku drzwi.

Świt zapowiedział się orszakiem żółtawych obłoków. Lato chyliło się ku końcowi, a za drzwiami czekał pierwszy dzień pachnący jesienią.

Członkowie Rady wchodzili w milczeniu, a Dubhe za nimi. Nie bała się, czuła tylko wolę działania. Mogła wyruszyć choćby zaraz. Zrozumiała ślepą wiarę Zabójców, ich determinację. Być może czuli się tak jak ona przed misją. Pewnie tak samo czuł się chłopak, który wyruszył, aby wszczepić jej klątwę, w momencie postawienia pierwszego kroku poza murami Domu wiedząc, że już po nim. Ale jeśli ona umrze, Learchos zostanie ocalony i z tej łaźni krwi narodzi się nowy świat. To wystarczyło, aby dodać jej sił.

Wszyscy usiedli, a Dubhe zauważyła Lonerina w kącie razem z Folwarem. Modliła się w duchu, aby postąpił właściwie.

— Czas na głosowanie — uciął krótko Ido. — Propozycja jest taka, aby wyruszył oddział złożony ze mnie, Dubhe, Lonerina i Sennara, jeszcze dzisiaj. Weźmiemy z nami Oarfa. Udamy się do Domu i tam zaatakujemy, wykorzystując klątwę Dubhe. Rozgromimy Gildię, uwolnimy więźniów, a ja zabiję Dohora. Niech podniesie rękę, kto się zgadza.

Po sali przebiegł lekki szmerek.

Ido podniósł swoją prawie od razu, wpatrując się w Dubhe. W jego wzroku był ból, ale też i zrozumienie. Ręka Sennara podniosła się zaraz potem, podobnie jak innych generałów. Dafne trzymała swoją nisko, Folwar nie.

Dubhe policzyła z sercem w gardle. Siedziało ich tam w środku piętnaścioro, nie było możliwości remisu. Ostatnia dłoń, jaka się podniosła, należała do Lonerina, siedzącego z pochyloną głową. Osiem.

Dubhe zamknęła oczy.

— Wyruszamy natychmiast — zakończył Ido.

26. Ku końcowi wszystkiego

Ido kazał wszystko szybko przygotować.

— Nie możemy lecieć na grzbiecie smoka, zobaczą nas — zaoponował Sennar.

— Będziemy lecieć wysoko. I zrobimy tylko trzy postoje.

— Chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz lecieć dniem i nocą? Trzy postoje oznaczają co najmniej dwudniowe loty. To szaleństwo!

Ido popatrzył mu w oczy.

— Masz jakąś lepszą sugestię?

— Nigdy nam się nie uda.

— Uda nam się. Wybrałem dla siebie dość młodego i wyćwiczonego niebieskiego smoka, a Oarf to piękne, silne i potężne zwierzę — odparł gnom. — Chyba że mi go rozleniwiłeś przez te wszystkie lata.

Nawet cień uśmiechu nie przebiegł przez twarz Sennara.

— Nie chcę, żebyś go zabił — powiedział po chwili wahania.

— Naprawdę sądzisz, że byłbym w stanie?

Milczenie, jakie zapadło, było bardziej wymowne niż jakakolwiek odpowiedź.

Tymczasem w drugim skrzydle pałacu Dubhe zajęta była zbieraniem tych niewielu rzeczy, które postanowiła ze sobą zabrać. Włożyła swoje szaty i przymocowała do pasa nową broń. Był to czysty środek ostrożności: jak już pozwoli wyjść na powierzchnię Bestii, nie będzie jej potrzebowała. Droga jednak była długa, a jej towarzysze wykończeni i zmęczeni tak samo jak ona.

Przy każdym ruchu czuła, jak rany ciągną jej skórę. Była jeszcze zbyt słaba i zdawała sobie sprawę, że jeżeli naprawdę chce doprowadzić to do końca, musi poprosić kogoś o pomoc. Wiedziała, że Sennar nie dysponuje już niegdysiejszymi mocami, więc nie miała innego wyjścia.

Musiała pójść do niego i poprosić go osobiście.

Lonerin w swoim pokoju zajmował się ostatnimi przygotowaniami. Ido dał im tylko godzinę. W pośpiechu zostawił otwarte drzwi i Dubhe przez chwilę przyglądała mu się zza progu. Kiedy usłyszał jej pukanie, odwrócił się gwałtownie.

— Czego chcesz?

— Musimy porozmawiać.

Dubhe zauważyła talizman wystający z rzuconej na łóżko tkaniny.

Lonerin schwycił go i wsunął do torby.

— Nie mam ochoty.

Dziewczyna weszła, zamknęła za plecami drzwi i złapała go za nadgarstek.

— A jednak musimy.

— Zrobiłem, co chciałaś, nie jesteś zadowolona? — odparł czarodziej, wyrywając się z irytacją. — Teraz zostaw mnie w spokoju.

— Przecież nie robię niczego tobie na złość. Po prostu podjęłam decyzję.

— Której ja nie popieram. I pamiętaj o tej podniesionej dłoni, bo zmusiłaś mnie do zrobienia czegoś, co jest w pełni sprzeczne z moją wolą. Ja już zamknąłem moje długi wobec ciebie! — Zawiązał tobołek i rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy niczego nie zapomniał.

— Potrzebuję, żebyś leczył mnie podczas podróży — ciągnęła dalej Dubhe, ale on udawał, że nie słyszy. — Rany jeszcze się nie zabliźniły. Potrzebuję też twojej pomocy, aby zsyntetyzować eliksir, który pobudzi klątwę.

Słysząc te słowa, Lonerin odwrócił się i spojrzał na nią z mieszanką zaskoczenia i bólu. Ruszył w kierunku drzwi, ale Dubhe stanęła mu na drodze.

— Dowiedziałam się, że wczoraj, kiedy byłam jeszcze nieprzytomna, dano mi eliksir. Muszę być w stanie kontrolować Bestię, inaczej ta misja nie przyniesie efektu.

— Doskonale! Wystarczy, że nie weźmiesz następnej dawki, i już będziesz gotowa na twoje bohaterskie poświęcenie.

Lonerin próbował położyć dłoń na klamce, ale Dubhe zatrzymała ją.

— Nie mam zamiaru dłużej wspomagać twoich samobójczych instynktów — wycedził przez zęby.

— Chcę tylko, aby potęga Bestii rozwinęła się, kiedy będę w Domu, nie wcześniej. Nie mogę przywołać jej na własne życzenie, wiesz o tym.

Spojrzenie Lonerina z twardego zrobiło się udręczone.

— Ja nie chcę cię zabić, dlaczego nie możesz tego zrozumieć? — wymruczał, wpatrując się w podłogę.

Dubhe próbowała zachować spokój. Nie mogła stracić jasności umysłu, która prowadziła ją do tego momentu. To nieprawda, że nie rozumiała, po prostu nie mogła spełnić jego prośby. Jej decyzja nie pozostawiała miejsca na współczucie.

— Czy byłbyś w stanie znaleźć stosowne zaklęcie? — spytała w końcu suchym głosem.

Lonerin przez kilka sekund stał z opuszczoną głową, nie odpowiadając. Potem przytaknął ze zrezygnowaną miną.

— No to zrób to. Jestem jedyną osobą, która może otworzyć wam drogę wśród wrogich szeregów.

Młodzieniec podniósł gwałtownie głowę w nagłym przypływie dumy.

— Ty nie jesteś bronią, nigdy nią nie byłaś. Dubhe, przecież jesteś kobietą, z którą kochałem się w tamtej jaskini!

Przełknęła ślinę.

— To czas, który już do nas nie należy, wiesz o tym.

— Zgoda, ale nie możesz prosić mnie, abym przeszedł ponad tymi wspomnieniami. Pożar zawsze zostawia po sobie popioły.

Dubhe poczuła, jak piekące łzy cisną jej się do oczu, ale brutalnie je odegnała. Miał rację, ale teraz sprawy się zmieniły.

— Ty masz przed sobą przyszłość, Lonerinie, i musisz o niej myśleć. Nie pozwól, aby ten dar się zmarnował, inaczej moje poświęcenie nie będzie miało żadnego sensu — powiedziała, biorąc jego twarz w dłonie.

Chłopak odwrócił wzrok gdzie indziej. Nie był w stanie nic powiedzieć.

— Obiecujesz?

— Obiecuję — odpowiedział, wreszcie znajdując odwagę, aby na nią spojrzeć.

— No to weź, czego potrzebujesz, i dołącz do nas.

Dubhe otworzyła drzwi i wyszła, zanim zdołał dodać coś jeszcze.

Powietrze na korytarzu pachniało wilgocią i nagle zakręciło jej się w głowie. Oparła się o ścianę oszołomiona otchłanią tego, co straci za siedem dni. W centrum tego wiru skazanych na zagładę pragnień był obraz Learchosa.

Przeżyje — pomyślała. I ta świadomość dała jej siłę, aby wyruszyć na bastiony.

— Będziemy lecieć wysoko. Powietrze jest rozrzedzone i nie będzie to przyjemna podróż. Dopóki będziemy znajdować się nad przyjaznymi terytoriami, będziemy podnosić się powoli, aby dać naszym ciałom czas na przyzwyczajenie się; potem, kiedy przekroczymy granicę, zaczniemy posuwać się szybciej.

Ido był pewny siebie i mówił głośno i wyraźnie. Nie liczyła się ani starość, ani zmęczenie. Był to jego ostatni poryw, ostatnia misja przed zasłużonym spokojem. Nie obchodziły go konsekwencje: jego historia jako Jeźdźca Smoka tak czy inaczej miała dobiec końca.

— Kiedy my przekroczymy granicę, oddziały, jakie zgromadziliśmy, zaatakują na froncie Krainy Morza. Już wydałem rozkazy. Będzie to manewr dywersyjny, który uniemożliwi nieprzyjacielowi połączenie się w jeden blok i jednocześnie pozwoli nam wkraść się bez przeszkód na tyły. Jeżeli chodzi o podróż, po raz pierwszy zatrzymamy się na granicy z Wielką Krainą po trzech dniach lotu. Kiedy wystarczająco odpoczniemy, wyruszymy w kierunku pustyni znajdującej się w Krainie Nocy — powiedział, wskazując dokładny punkt na mapie, którą rozłożył, aby pozostali mogli się zorientować. — Nie ma tam miast ani strażnic. Nie powinniśmy mieć problemów. Potem jednym ciągiem dolecimy aż do świątyni.

Nikt nie miał żadnej obiekcji. Dwóch czarodziejów i dziewczyna słuchali z uwagą i chłonęli każde jego słowo.

— Niedawno dowiedziałem się, że widziano już, jak konwój Dohora wyrusza w stronę Domu. Ma tam pozostać do chwili ceremonii i ważne, abyśmy zaatakowali, kiedy on też będzie obecny podczas rytuału, w przeciwnym razie odniesiemy porażkę. Jeżeli nie napotkamy przeszkód, mój plan podróży pozwoli nam dolecieć na czas.

Pozostali dalej patrzyli na niego w milczeniu. Dziwnie było powrócić do roli wodza. Ostatnim razem, kiedy mu się to zdarzyło, przeprowadzał atak na siedzibę rebeliantów w Krainie Ognia. Zakończył się katastrofą, więc Ido czym prędzej odpędził tę myśl. Tym razem wszystko musi pójść gładko.

Zwinął mapę.

— Uwagi?

Przesunął wzrokiem po towarzyszach. Było to desperackie przedsięwzięcie i wszyscy byli tego świadomi. Prawdopodobnie nie powrócą, aby o nim opowiedzieć. Ido przez chwilę pożałował tej dłoni podniesionej godzinę wcześniej z taką pewnością siebie. Stało przed nim dwoje młodych ludzi, którzy wychodzili naprzeciw śmierci. Widział już zbyt wielu umierających za najróżniejsze sprawy i nie potrafił nawet odnaleźć właściwego usprawiedliwienia. Teraz też zwycięstwo miało dokonać się przez śmierć dziewczyny, której życie już i tak wszystko odebrało.

— Doskonale. Jeżeli się zgadzacie, ruszamy — zakończył stanowczo.

Na bastionach świt zamienił się w świeży i melancholijny poranek. Wysokie i gęste chmury zaciemniały szare niebo.

Smoki były już gotowe. Jeden niebieski, o smukłym, umięśnionym ciele; drugi natomiast — imponujący egzemplarz o grubej skórze i pełnych żaru oczach: Oarf. Ten ostatni patrzył, jak nadchodzili, z drżącymi nozdrzami i napiętymi mięśniami, już gotowymi, aby poderwać się do lotu. Ido spojrzał na niego z zachwytem. Powiedziano mu, że szalał podczas nieobecności jego pana i że w końcu trzeba było umieścić go w lochach, w obszernych podziemnych stajniach, gdzie nikt nie chodził.

Uśmiechnął się z zadowoleniem. Ten smok nie zmienił się ani krztynę. Gburowaty i nieokiełznany jak zawsze. Gnom przebiegł wzrokiem po jego dygocącym z ekscytacji ciele i stopniowo w jego umyśle jego sylwetka przekształciła się w obraz szczupłego i umięśnionego ciała Vesy, jego umiłowanego rumaka. Oba smoki walczyły bok w bok w niejednej walce i być może Oarf czuł jeszcze zapach dawnego towarzysza na jego żołnierskiej zbroi.

Ido zbliżył się do potężnej bestii. Oarf po prostu na niego popatrzył. Dwie cienkie strużki dymu wychodziły mu z nozdrzy, a spojrzenie stopniowo łagodniało.

— Pamiętasz mnie, prawda?

Zatrzymał się w pobliżu jego głowy i pogłaskał po pysku. Dotyk zimnych łusek smoka zawsze go wzruszał, przypominał mu najlepsze czasy jego życia, kiedy jeszcze przemierzał wojenne nieba. Jednym susem znalazł się na grzbiecie. Pierwszy raz dosiadał smoka bez siodła i dziwnie się z tym czuł.

W tym czasie Sennar z pewnym trudem wdrapywał się na drugiego smoka.

— Gdzie mam iść? — spytała Dubhe. Jej głos był spokojny, a wzrok pogodny.

Odpowiedział jej Lonerin. Usiadł za Sennarem, a Dubhe spojrzała na Oarfa.

— Leciałaś kiedyś na smoku? — spytał ją Ido. Ona potrząsnęła głową. Iluż rzeczy ta dziewczyna nigdy nie robiła i nigdy nie będzie mogła zrobić.

Podał jej rękę, a kiedy ją złapał, poczuł, że jest lodowata. Poczuł, jak jej strach przebiega mu po skórze, i ścisnęło mu się serce.

Dziewczyna weszła na grzbiet zwinnie i otoczyła biodra gnoma ramionami. Ido spojrzał w niebo. Minęła wieczność od ostatniego razu, kiedy przecinał je, śpiesząc do walki.

— Już czas — mruknął tylko.

Obszerne skrzydła Oarfa rozwinęły się, tnąc świeże powietrze poranka. Ido poczuł, jak mięśnie klatki piersiowej smoka kurczą się pod jego udami. Było to najpiękniejsze uczucie na świecie. Potem tak swojska pustka w żołądku i skok, jeden, potężny, odrywający ich od ziemi.

Dohor czuł się zagubiony. Po raz pierwszy wchodził w czeluście Domu; do tej pory widział tylko świątynię, w której zazwyczaj spotykał się z Yesholem. Wśród długich cieni owego przytłaczającego miejsca zawsze to on rządził, a Najwyższy Strażnik wydawał się mu tylko jednym z jego sług. Ale w Domu wszystko było inaczej.

Wyczuwał w tym miejscu coś, co chwytało go za gardło. Yeshol poruszał się pewnie wśród chodników, a kiedy przechodził, Zabójcy podnosili dłonie do piersi i pochylali głowy. Tutaj Yeshol był władcą, a on tylko przelotnym gościem.

Jednak największe wrażenie wywarło na nim to, że wewnątrz Domu panowała ponura atmosfera, gdzie cierpienie było celem, a nie środkiem. Okrucieństwo, z jakim on prowadził swoje królestwo, zawsze stanowiło regułę, której należało przestrzegać, aby osiągnąć sukces, ale nigdy nie było punktem wyjścia jego działań. Strach był bronią jak każda inna, tak jak mógł być nią pieniądz czy pochlebstwo. Natomiast tu, w środku, okrucieństwo było celem samym w sobie, było szczytem całego planu. Rozchodziło się ze ścian, zatruwało powietrze, zapierało dech. Śmierć była celebrowana we wszystkich swoich formach; do unicestwienia jednostki — jej ciała i jej ducha — dążono ze świadomą zaciętością. To było coś, czego Dohor nie był w stanie zrozumieć.

Fanatycy, nic poza tym. Kiedy rytuał zostanie wypełniony i wreszcie stanę się niepokonany, zmiotę ich wszystkich — od pierwszego do ostatniego.

Tak powtarzał sobie, starając się pohamować owo niewygodne uczucie, które pojawiło się, kiedy tylko postawił tam nogę. Trudno było się do tego przyznać, ale po raz pierwszy to on się bał. Świat obracał się przeciwko niemu; najpierw okazało się, że jego syn już nie czuje przed nim strachu, a teraz sam stanął w obliczu czegoś, co wywoływało w nim głęboki niepokój. Zaczął się zastanawiać, czy mądrą decyzją było zaufanie temu niebezpiecznemu sojuszowi.

Kiedy dotarli do posągu Thenaara i Dohor zobaczył wypełnione krwią baseny, poczuł, jak przewraca mu się w żołądku. Nawet dla niego, który walczył w tysiącach bitew i przelewał krew całych narodów, było to zbyt wiele.

Yeshol patrzył, jak król wymiotuje w kącie.

— To normalne, że powoduje taką reakcję za pierwszym razem — powiedział, uśmiechając się z wyższością.

Dohor spojrzał na niego z nienawiścią. Zmiecenie z powierzchni ziemi tego miejsca, oto pierwsza rzecz, jaką należy zrobić — powtórzył sobie.

Przydzielili mu pokój dość duży, wyposażony w obszerne łóżko, ławę skrzyniową i stół. W kącie — aparaty do destylacji i regał pełen dziwnych słoików.

— To był pokój Strażniczki Trucizn, którą zabiła Dubhe — wyjaśnił Yeshol. — Nowy Strażnik nie zajął go z mojej woli: ta Zabójczym była mi droga, być może najwierniejsza Zwycięska, jaka kiedykolwiek chodziła po tych korytarzach.

Dohor podniósł na niego oczy.

— Co mówią twoi szpiedzy?

Najwyższy Strażnik podniósł brew.

— Oddziały gromadzą się w kierunku Krainy Morza.

— To wiem, potyczki już się zaczęły. Chcę wiedzieć coś innego.

Yeshol uśmiechnął się.

— Ida nie widziano.

— Jest w drodze — stwierdził Dohor ze smutnym uśmiechem.

— Nie wiemy tego na pewno.

Król wybuchnął śmiechem i potrząsnął głową.

— Większość życia strawiłem na walkach przeciwko temu przeklętemu gnomowi i dobrze go znam. Przyjdzie tutaj. Mamy chłopca, a Ido nie jest osobą, która stałaby bezczynnie, kiedy Świat Wynurzony potrzebuje jego interwencji... A poza tym mnie nienawidzi.

— Tak czy inaczej, jeżeli przybędzie — zatrzymamy go.

— Naprawdę sądzisz, że nie będzie miał towarzystwa? Przyjdzie i przyprowadzi ze sobą waszą zdrajczynię — powiedział król grobowym tonem. — Była dziwką mojego syna i udało jej się uwolnić go z więzienia w Akademii. Z pewnością przyłączy się do tego przebrzydłego gnoma.

Yeshol wzruszył ramionami.

— Jedno czy dwoje, nie robi to różnicy. Jedno wasze słowo i moi ludzie będą gotowi, aby sprzątnąć wam z drogi tę przeszkodę.

Dohor potrząsnął głową.

— Mimo że już wiele lat temu przestałem walczyć na polu bitwy, pozostaję żołnierzem i rozumuję jako taki. Niech tu przyjdą. Dubhe jest twoja, ale Ido ma być mój. Chcę osobiście się z nim rozprawić i wreszcie wypowiedzieć słowo „koniec” w tej farsie, która trwa już zbyt wiele lat.

Yeshol patrzył na niego przez kilka chwil.

— Jak sobie życzycie — zgodził się wreszcie.

Potem skłonił się krótko i wyszedł z pokoju. Na zewnątrz czekał na niego jego ordynans. Pochylił głowę, a Najwyższy Strażnik pociągnął go za sobą kilka korytarzy dalej.

— Chcę, abyś to zrobił podczas ceremonii, kiedy tylko Aster powróci. Jeden człowiek na każdego z jego ludzi, a sam zajmiesz się Dohorem. Wszyscy mają być martwi.

Zabójca przytaknął, po czym zniknął w mroku Domu.

W Wielkiej Krainie wydawało się, że nadeszła już jesień, i Ido owinął się kocem, kontemplując nocne ciemności.

Żadnych ogni. Dawałyby światło, a już i tak mieli trudności z ukryciem dwóch smoków. Oczywiście, nikt tych stron nie patrolował, ale nigdy nic nie wiadomo.

Oarf spał przed nim bardzo głębokim snem. Był wykończony. To latanie wysoko, zwłaszcza z dwoma osobami na grzbiecie, wycieńczyło oba zwierzęta. Niebieski smok okazywał oznaki słabości, ale Idowi wystarczało, aby dotarł do Krainy Nocy. W innych okolicznościach zawstydziłby się tą niską myślą: dla jeźdźca nie było nic świętszego niż własny smok. Ale teraz nie było czasu na wyrzuty sumienia i skrupuły.

Lot w takich warunkach był piekłem. Brak tlenu i prędkość zapierały im oddech, a mięśnie nóg kostniały od zimna i długich godzin spędzonych na grzbiecie.

Czy będziemy jeszcze w stanie walczyć, kiedy dotrzemy na miejsce?

Ido odgonił tę myśl. Będzie się bił do swojego ostatniego tchnienia, plując krwią, jeżeli to konieczne. Nadszedł czas, aby pozamykać zawieszone rachunki i uporządkować wszystkie sprawy. Po latach spędzonych na wzajemnych pościgach, wreszcie stanie przed Dohorem. I nie weźmie go żywcem, to jest pewne.

— Nie śpisz?

Gnom otrząsnął się. W ciemności zarysowała się postać Sennara.

— Nie, ale ty chyba też nie, jak widzę — uśmiechnął się Ido.

— Pokój już od dawna nie stanowi części mojego życia. Nie mam prawa nawet do spokojnego snu. — Czarodziej usiadł obok niego, trzymając na kolanach materiał, w który coś było zawinięte.

Ido wyprostował plecy i oparł dłonie na trawie.

— Przepraszam — powiedział ledwo słyszalnie. — Nie byłem w stanie porozumieć się z twoim wnukiem i zdaję sobie sprawę, że gdyby nie ja, teraz nie znajdowalibyśmy się w takiej sytuacji.

Sennar wbił wzrok w pustkę przed sobą i pogłaskał dłonią materiał.

— Ido, ja sam nie potrafiłbym lepiej sobie poradzić — powiedział gorzko.

— Kto wie, ale nie sądzę.

— On jest taki jak Nihal — dorzucił stary czarodziej. — Wyczytałem to w jego oczach, kiedy rozmawialiśmy. Ten sam niepokój, aby działać i spalać się, nawet ten sam ból. To dziwne, jak życie kręci się w kółko i wraca po własnych śladach, nie sądzisz?

— Tak. W jej przypadku też popełniłem błąd — odpowiedział gnom ze spojrzeniem pogrążonym we wspomnieniach.

Sennar położył mu dłoń na ramieniu.

— Wiesz, że to nieprawda.

Ido zobaczył ją w ciemności nocy: chuda, udręczona dziewczynka, spiczaste uszy i zmierzwione granatowe włosy. Miała fioletowe oczy przepełnione całym cierpieniem świata. Dałby wszystko, aby znowu ją zobaczyć.

— Często o tobie rozmawialiśmy. Szalała z radości za każdym razem, kiedy przychodził twój list. Potem zamykała się w pokoju, żeby ci odpisać. Nawet ja nie mogłem się wtedy zbliżyć. To było coś między tobą a nią. Byłem nawet zazdrosny, wiesz? — Sennar uśmiechnął się łagodnie. — Znalazłem to podczas podróży — powiedział, podając zawiniątko przyjacielowi.

Gnom popatrzył na sukno i serce podskoczyło mu do gardła: nie można było pomylić tego kształtu z niczym innym. Zacisnął na nim ręce, wyczuł ostrze i kształt rękojeści. Odwrócił się do czarodzieja z pytającym spojrzeniem, ale on nadal na coś czekał.

Wówczas Ido wziął brzeg tkaniny i delikatnie go podniósł. Czerń ostrza odbiła światło, prawie go oślepiając. Miecz Nihal.

— Jest twój — powiedział Sennar.

Ido poczuł ogarniające go wzruszenie, ale miał wrażenie, że popełnia świętokradztwo. Odsunął od siebie broń.

— Nie mogę. Już przywłaszczyłem sobie jej smoka.

— Musisz — powiedział czarodziej, potrząsając głową. — Historia Nihal to przerwana opowieść. Do ciebie należy dopełnienie dzieła.

Pierwsza łza powoli spłynęła po policzku Ida.

— Tylko ją pożyczam — powiedział wreszcie ze zdecydowanym spojrzeniem. Był to winien Nihal, Tarikowi, ale przede wszystkim Sanowi.

— Nie sądzę, żebyśmy zobaczyli się jeszcze na końcu tej historii, mój przyjacielu — zauważył Sennar z uśmiechem.

Ido popatrzył mu w oczy i wyczytał w nich całe zmęczenie, które sam tak wyraźnie odczuwał. Być może Sennar miał rację, ale tym, co liczyło się w tej chwili, był fakt, że znowu są razem na tę ostatnią bitwę. Krąg się zamykał: oto ostatni prezent, zanim zawiesi broń na kołku. Teraz był gotowy.

Wziął miecz i przypasał go obok swojego.

— Możliwe — powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Sennara. — Ale przynajmniej razem będziemy smakować ten ostatni akt.

Na początku było strasznie. Na grzbiecie Oarfa brakowało jej tchu. Rany ją bolały, a w głowie pulsowało. Jednak po jakimś czasie Dubhe przyzwyczaiła się, a i Lonerin dotrzymał słowa. Długo ją leczył, korzystając z każdej chwili czuwania. Była już prawie całkiem zdrowa.

Przyjaciel dał jej to podczas drugiego postoju.

— Tu masz to, czego potrzebujesz — powiedział, drżącą dłonią wręczając jej buteleczkę. — W ostatniej porcji eliksiru, którą ci dałem, składniki były zmieszane w innych proporcjach. W ten sposób, kiedy przybędziemy, Bestia będzie na granicy wynurzenia się. Wtedy weźmiesz to i uwolnisz ją do końca.

Dubhe spojrzała na ampułkę intensywnie, a kiedy podniosła wzrok, Lonerin wpatrywał się w nią ze smutkiem.

— Nie rób tego. Masz jeszcze czas. Ja i Sennar wkradniemy się do Domu i powstrzymamy rytuał. Learchos i tak zostanie ocalony.

Dubhe uśmiechnęła się z rezygnacją.

— Wiesz, że to nieprawda — odpowiedziała, wkładając buteleczkę do torby. — Ale i tak ci dziękuję — dodała słabym głosem.

Teraz znowu się zatrzymali. Byli już w Krainie Nocy, o dwa dni drogi od Domu. Tam miało wypełnić się jej przeznaczenie. Obecność Bestii stawała się już coraz bliższa; dziewczyna stale czuła, jak naciska pod mostkiem, wyostrza jej zmysły, i słyszała w swojej głowie jej nieustający krzyk. Bała się, nie mogła temu zaprzeczyć.

Była pewna, że Learchos będzie cierpiał z powodu jej decyzji, ale w końcu ją zrozumie. Lata zabiorą ze sobą ból i kiedyś on też zostawi swoje ostatnie wspomnienie w jakiejś zapomnianej chatce, tak jak ona zrobiła z listem od Mistrza. Życie zacznie się od nowa, będzie miał swoją rodzinę...

Wyciągnęła z chlebaka buteleczkę i obróciła ją w palcach. Gdyby była tu Theana, powiedziałaby jej coś, pocieszyłaby ją swoim miłosiernym bogiem.

Dubhe poczuła nagły żal, że nie może się z nią pożegnać.

Oderwała oczy od ampułki i popatrzyła przed siebie. Teraz Ido pełnił wartę. Siedział nieopodal z czarnym mieczem Nihal w dłoniach i wpatrywał się w noc.

Musiała położyć mu dłoń na ramieniu, aby zauważył jej obecność. Nawet teraz, kiedy bliska była końca, poruszała się jak doskonała zabójczyni.

Gnom wzdrygnął się.

— Do kroćset, ale jesteś cicha! — wykrzyknął, śmiejąc się sam z siebie.

— Muszę z tobą porozmawiać.

Ido dał jej znak, żeby usiadła. Dubhe zaczęła wpatrywać się w ciemność przed nimi. Bestia tak bardzo wyostrzyła jej zmysły, że przed jej oczami panował ledwo zaznaczony półmrok.

— Jeżeli przeżyję tę całą historię — zaczął Ido — zadbam o to, aby Świat Wynurzony mógł pamiętać twoje imię. Twoja decyzja jest naprawdę szlachetna.

Dubhe wzruszyła ramionami.

— Nie interesuje mnie chwała. Chcę cię prosić o inną przysługę.

Ido spojrzał na nią zdumiony. Prawdopodobnie nie spodziewał się tego.

— Nie robię tego dla Świata Wynurzonego. Robię to tylko dla jednej osoby — powiedziała Dubhe, patrząc mu w oczy. — Musisz mi obiecać, że go ocalisz.

Gnom westchnął, jak gdyby słowa, które miał wypowiedzieć, wydzierano mu siłą.

— Moja misja ma najwyższą wagę, sama o tym wiesz.

— Zajmiesz się tym, zanim zaczniesz walczyć. Musisz go uratować, w przeciwnym razie to, co zrobię, okaże się niepotrzebne. Musisz mi przysiąc.

Ido popatrzył w ziemię.

— Zrobię to — powiedział wreszcie.

— Musisz uratować go też przede mną, jeżeli będzie to konieczne — dodała po chwili. — Kiedy Bestia wyjdzie, ja nie będę już sobą. Wiem, że możesz mnie zabić, i będziesz musiał to zrobić, jeżeli moje pragnienie krwi zagrozi waszemu bezpieczeństwu. Ja nie będę już w stanie jej zatrzymać.

Gnom przełknął ślinę, wyobrażając sobie piekło, które się rozpęta.

— Jesteś pewna? Mam na myśli to, co zamierzasz zrobić.

Dubhe kiwnęła głową.

— Nigdy nie byłam bardziej pewna.

Ido popatrzył na nią z czułością, spojrzeniem, które prawie nie pasowało do jego twarzy zmęczonego wojownika.

— Przysięgam ci, że zrobię to, o co mnie prosiłaś.

Dom zamajaczył przed nimi jak czarna plama w wiecznej ciemności. Byli gotowi. Ido będzie otwierał drogę razem z Dubhe i wkradną się do środka w poszukiwaniu więźniów i Dohora. Lonerin i Sennar wślizgną się, korzystając z zamętu. Na zewnątrz Oarf i niebieski smok rozpętają piekło swoimi płomieniami.

Nikt na nich nie czekał, jak gdyby ludzie z Gildii nie przewidywali żadnego ataku. Tej nocy miał się odbyć rytuał, a oni temu zapobiegną.

Dubhe poczuła, że jej serce wali jak oszalałe, jak gdyby chciało rozbić jej klatkę piersiową. Zobaczyła, jak Ido wyciąga miecz, i usłyszała brzęk czarnego kryształu przesuwanego po skórzanym pasie.

— Jestem gotowy — powiedział, a ona kiwnęła głową. Lecący za nimi niebieski smok zaczął rysować obszerne kręgi, zniżając lot.

Oarf zbliżył się do ziemi.

Dubhe wyciągnęła buteleczkę z torby. Wlała do gardła całą jej zawartość, prawie ze złością. Była gorzka i część spłynęła jej po podbródku aż do piersi. Intensywne ciepło otoczyło całe jej ciało. Ogarnęło ją przerażenie, ale nie miało to już znaczenia.

Jestem nieżywa — pomyślała ze zgrozą. — Nie muszę się już bać, bo już nie żyję.

Ledwo usłyszała grzmot osiadającego na ziemi Oarfa i dźwięk głosów. Potem nadeszło szaleństwo, niszczące i przerażające. I wszystko stało się białe.

27. Dom

Wszystko stało się nagle. Huk wstrząsnął świątynią aż po fundamenty, a sklepienie Domu zadrżało. Yeshol przyglądał się, jak pył opada z sufitu jego gabinetu, a korytarz wypełniał się głosami jego ludzi, którzy biegali jak oszalali.

Wyszedł i zatrzymał pierwszego Zabójcę, który był w pobliżu.

— Co się dzieje?

Tamten w odpowiedzi tylko potrząsnął głową i nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Jego twarz była maską strachu.

Yeshol zadrżał. Nie teraz, nie teraz, kiedy wszystko jest gotowe.

Cały poranek spędził przed kulą, w której przechowywana była dusza Astera. Kontemplował jego postać tworzącą się i rozwiewającą w fioletowych oparach i modlił się do utraty głosu. Wreszcie nadszedł ów tak długo wyczekiwany moment. Tej nocy wyleje łzy radości. Aster powróci i zaprowadzi sprawiedliwość, wszystko było już na najlepszej drodze. Nawet Thenaar mu to potwierdził. Machina ruszyła i nikt już nie mógł jej zatrzymać. Jego serce przepełnione było feerią determinacji i wiary.

Jakiś Zwycięski pokłonił się przed nim, pięścią dotykał ziemi, a plecy podnosiły się i opuszczały w zadyszanym oddechu. Yeshol nie musiał nawet pytać.

— Przed świątynią są dwa smoki i niszczą wszystko wokół siebie. To był niespodziewany atak, nie mogliśmy nic zrobić.

— Ilu ludzi? — Ton Yeshola, w odróżnieniu od głosu Zwycięskiego, nie zdradzał żadnego niepokoju.

— Trudno powiedzieć, jeszcze nikogo nie widzieliśmy.

— Głupcze! Dwa smoki nie mogły dotrzeć aż tutaj same!

Zwycięski popatrzył na niego z zagubionym wyrazem twarzy.

— Wasza Ekscelencjo, w Domu jest coś innego, co dziesiątkuje naszych ludzi. Jeszcze nie udało nam się jej zatrzymać, to jakaś nieludzka bestia, nigdy nic podobnego nie widzieliśmy.

Kropla potu spłynęła po skroni Yeshola.

— Zatrzymajcie ją!

— Mój panie, my nie jesteśmy...

Kolejny huk i grzmiący ryk. Bicie serca Najwyższego Strażnika przyśpieszyło i wyryły się w jego umyśle słowa Dohora.

„Ido... przyprowadzi ze sobą waszą zdrajczynię”.

Zrozumiał, że czegoś zaniedbał, że nie pomyślał o czymś, co było nie do pomyślenia. Lękliwa i drżąca Przegrana, która jakiś czas temu przyszła uklęknąć przed jego obliczem, aby tylko ocalić swoje życie, znalazła w sobie odwagę, aby przyjąć najstraszniejszą ze śmierci. I to wszystko tylko po to, aby zniszczyć jego. Przełknął ślinę. Bestia należała do Thenaara, była jego umiłowaną córką, jak to możliwe, że zwracała się teraz przeciwko nim?

— Rozkaż wszystkim ludziom, aby zebrali się przy schodach. Bestia nie może dotrzeć do basenów, zanim nie zostanie zakończony ryt. Wyślij jedną grupę po chłopca i pozostałych dwóch więźniów i przyprowadź ich do mnie. Biegiem!

Wrócił do swojego gabinetu, oparł dłonie na biurku i popatrzył na stojący przed nim posąg Astera. Popełnił błąd. Musiał znaleźć rozwiązanie, nie dając się ponieść panice. Wbił wzrok w jego kamienny uśmiech i w te młode a jednocześnie tak poważne męskie oczy, i zrozumiał.

Nie zatrzymają nas. Nieważne, że muszę działać sam, ale nie pozwolę, aby twój lud nie mógł radować się twoją obecnością, obiecuję ci to.

Nie było niczego, czego należałoby się obawiać. Thenaar był z nim.

Biel. I wrażenie, że nie ma już ciała. Ani rąk, ani ust. Nawet płuc.

Śmierć była inna niż to, co Dubhe sobie wyobrażała. Kosztowanie tego powolnego rozpływania się w doskonałości Wszystkiego, nie dopuszczającego żadnych różnic, było niemal przyjemnością.

Ból wyłaniał się w jej świadomości stopniowo. Najpierw były to palce, dłonie, ramiona, mięśnie. Potem wszystko zarysowało się w tej porażającej bieli jak piekło ognia. Poczuła, jak żyły pompują krew ponad miarę, jak serce nabrzmiewa w jej piersi, rozrywając ją. Nie było powietrza. Tylko wrażenie bolesnego klina w duszy, ciężaru, który wdzierał jej się do mózgu, pomiędzy jedną myślą a drugą, niszcząc, rozdzierając, roztrwaniając.

Pragnienie krwi. Głód śmierci. Nagląca i niszcząca, nieznośna żądza.

Nie, nie chcę!

Ale opieranie się nie miało żadnego sensu. W pewnym momencie wszystko zabarwiło się na czerwono. Krople krwi zmieszały się, tworząc skomplikowane arabeski w tym mlecznym jeziorze. Kwilenie Bestii rozpłatało jej umysł na dwoje, przepełniając ją zgrozą. Ciało stało się bolesną rzeczywistością, a jeszcze bardziej rozdzierająca była świadomość, że nie może nad nim panować. Dubhe poczuła, że jest tylko bezradnym widzem tego, co się dzieje. I ta pewność zmazała wreszcie ostatnią nadzieję, że może stąd zawrócić.

Długo mi odmawiałaś, zgniatając mnie pomiędzy sercem a przeponą. Musiałam oddychać niezdrowym powietrzem ciemnych miejsc, w których mnie zamknęłaś, ale zawsze tam byłam. Byłam twoją przyjemnością, kiedy zabiłaś Gornara, byłam twoim szaleństwem, kiedy się mściłaś. Teraz wróciłam i już nie będziesz mogła mnie spętać. Jestem twoją najgłębszą istotą, prawdziwym obliczem, obnażonym z wymówek, jakimi się okrywasz, kiedy poruszasz się wśród innych istot ludzkich. Zostaję tylko ja. Twoja czarna dusza, prawdziwa Dubhe.

Poczuła, jak coś ciągnie ją w dół. Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Ciemność, w której pogrążona była świątynia, rozdzierały błyski pożarów. Na równinie smoki walczyły z całych sił swych ogni, pazurów i kłów, rozbijając w pył mury z czarnego kryształu. Na ziemi mali ludzie gorączkowo i bezładnie biegali we wszystkie strony, przypominając żałosne mrówki.

Mięso. Mięso dla jej głodu. Krew dla jej pragnienia.

Bestia rzuciła się na nich bez litości.

Nie cieszysz się ze mną? Nie czujesz wspaniałości tego wszystkiego? To dla tego się narodziłaś, wiesz o tym.

Dubhe krzyknęła, ale nie miała ust. Jej desperacja nie znajdowała żadnego ujścia, nie miała końca, wiedziała o tym. Tylko śmierć, jeszcze zbyt odległa, mogła przerwać tę udrękę.

Muszę wytrzymać, muszę to zrobić dla Learchosa. On przeżyje.

Idowi zabrakło słów. Na jego oczach drobna dziewczynka, którą przywiózł na grzbiecie Oarfa, przeszła niesamowitą transformację. Jej twarz zdeformował nieludzki grymas, jej kończyny napęczniały, a skóra pokryła się szorstkim włosiem. Wszelki ślad jej czarnych, głębokich oczu został wchłonięty przez niezmierzoną furię. W jej miejscu pojawił się potwór, bez nazwy i bez własnej świadomości. Wyrodek natury, niegodziwy żart zbrodniczego boga. Zaryczał. Otwarte usta pokazywały rząd zębów spiczastych niczym ostrza, palce uzbrojone były w długie i tnące pazury. Kiedy pierwsi Zabójcy wyszli ze świątyni, Bestia rzuciła się w tłum i zmasakrowała wszystko, co przed sobą napotkała. Pożerała ich konwulsyjnie, nie zatrzymując się nawet na moment.

Ido, chociaż w swoim życiu był już świadkiem wielu masakr, po raz pierwszy zaczął się bać. Mdłości schwyciły jego żołądek i poczuł instynktowny odruch, aby uciec daleko stąd. Potem zacisnął dłoń na rękojeści miecza, miecza Nihal, i wyciągnął go. Popatrzył na pole bitwy okiem wojownika. Niebieski smok atakował tył świątyni, Oarf — główne wejście. Sennar i Lonerin byli za nim.

— Chodźcie za mną. Wejdziemy razem i zrobimy to, co do nas należy.

Sennar popatrzył na niego zalękniony. Lonerin drżał.

— Naprzód! — zawołał Ido z całych sił, jakie miał w płucach.

Jego okrzyk sprawił, że obaj się ocknęli. Pobiegli wśród płomieni i rzucili się w zamieszanie Domu. Ido z ulgą zdał sobie sprawę, iż sytuacja jest na tyle chaotyczna, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Pamiętając o tym, co mówiła mu Dubhe, runął w dół do lochów, powalając każdego, kogo napotkał na swej drodze. Wszelki strach zniknął, nie było już miejsca na wahania. Była to jego ostatnia walka, a chłód, jakim zawsze odznaczał się na wojnie, powrócił i objął panowanie nad jego sercem. Znowu był tym, kim niegdyś.

Po raz ostatni — powiedział sobie z dzikim uśmiechem.

— Wszystko dobrze, nie bój się.

Learchosowi jego własny głos wydawał się szeptem. Chłopiec, który obok niego siedział, nie mógł przestać płakać. Rozpoznał go, kiedy tylko wrzucili go do celi razem z nim i Theaną, prawie tydzień wcześniej. Ten sam, którego widział wtedy, kiedy walczył z Idem — Pół-Elf, poszukiwany przez Gildię po całym świecie.

— Przyszedłem tutaj z własnej woli. To wszystko tylko moja wina.

Nie był w stanie przestać, ciągle tylko powtarzał to samo pomiędzy jednym szlochem a drugim. Learchos czuł, jak puchnie mu głowa. Tracił spokój, a cały ten hałas dochodzący z zewnątrz nie pozwalał spodziewać się niczego dobrego.

Theana natomiast siedziała w milczeniu i wpatrywała się w pustkę. Była przestraszona, ale mimo wszystko starała się zachować czujność.

Nie było łatwo po tym wszystkim, co przeszli. Kiedy przybyli, zawiązano im oczy i poprowadzono przez korytarze Domu, aby w końcu wrzucić ich do celi i przykuć do ścian grubymi łańcuchami. Od tamtej pory nikogo już nie widzieli. Raz dziennie w ciężkich metalowych wrotach otwierała się szpara i ktoś wstawiał do środka talerz, z którego musieli jeść we trójkę, i dzban wody, który musiał starczyć im na cały dzień.

Learchos wiedział. W każdej chwili mogli przyjść i wyciągnąć ich stąd, aby przypieczętować szaleństwo najstraszliwszego sprzymierzeńca jego ojca.

Próbował się uwolnić, ale łańcuchy były zbyt grube. Theana nie mogła mu pomóc: okowy, do których była przywiązana, wykonane były specjalnie, aby unieszkodliwić jej moce. Potem, nagle, czeluście tego haniebnego miejsca zadrżały, a ciszę celi rozdarły jakieś grzmoty. San podniósł głowę z oczami wielkimi ze strachu, a Theana rozejrzała się wokół.

Learchos próbował śledzić hałasy, studiować ciszę, która zapadła po tym pierwszym ciosie. Wzburzone kroki tuż za drzwiami, goniące się głosy. Kolejny grzmot, ryk.

— Atak — powiedział cicho, z obawą.

— Przyszli po nas, Ido wrócił! — wykrzyknął San.

Learchos nie wiedział, co ma myśleć. Jakaś jego część ostrożnie rozważała hipotezę interwencji Rady, ale wydawało mu się to całkiem przedwczesne. Cóż więc to było?

Nagle drzwi się otworzyły. Światło wdarło się gwałtownie, oślepiając trójkę więźniów. Nie mogli nikogo dostrzec, ale usłyszeli głos.

— Na nogi, już!

Ktoś złapał Sana za pasek. Learchos poczuł, jak jego okowy odrywają się od ziemi i para dłoni chwyta go brutalnie, aby go podnieść.

— Nie ruszaj się, do kroćset! — wrzasnął mężczyzna trzymający chłopca. Potem uderzenie w policzek i odgłos lekkiego ciała upadającego na ziemię. Learchos zrozumiał, że nadeszła odpowiednia chwila. Nie będzie innej okazji. Drzwi do celi były otwarte, a zamieszanie działało na jego korzyść.

Wyrwał się szarpnięciem i rzucił się na Zabójcę, który uderzył Sana. Zarzucił mu łańcuch wokół szyi i zacisnął. Mężczyzna zaczął rzęzić w jego żelaznym uścisku.

— Zostaw go, bo zabiję dziewczynę!

Drugi Zabójca błyskawicznie wyciągnął długi sztylet i przystawił go do gardła Theany. Pierwsze krople krwi już połyskiwały na ostrzu. Learchos popatrzył na nią. Czuł, jak stopy pochwyconego mężczyzny wierzgają jak zwierzę. Był w pułapce.

— Powiedziałem ci, żebyś go puścił! — ryknął Zabójca i mocniej przycisnął sztylet. Theana jęknęła, ale w tej samej chwili czarne ostrze wbiło się w klatkę piersiową jej oprawcy.

— Ty już nie zabijesz nikogo — powiedział ktoś w ciemności. Ciało Zabójcy z głuchym łoskotem opadło bez życia na posadzkę. Za nim gnom o białych włosach i brodzie trzymał miecz z czarnego kryształu. Learchos nie zwlekał. Zacisnął silniej uchwyt i udusił strażnika, którego trzymał w rękach. Przez kilka chwil w lochu zapanowała nierzeczywista cisza.

— Ido! — wrzasnął San i rzucił mu się na szyję, płacząc z radości.

— Powoli, powoli... — powiedział gnom, odchylając się do tyłu.

Ale chłopiec nie posłuchał: Ido przybył do niego, nawet mimo tamtej strasznej kłótni. Pomylił się co do niego i musiał mu to powiedzieć, wszystko, jednym tchem.

— Byłem głupi i to wszystko moja wina! Myślałem, że jestem niepokonany, ale muszę się jeszcze wiele nauczyć. Miałeś rację, Ido, przysięgam, że teraz już to zrozumiałem.

Gnom przycisnął go do siebie, po czym położył dłoń na jego głowie i zmierzwił mu włosy.

— Wszystko dobrze — mruknął, stawiając go na ziemi. Dwoma potężnymi ciosami uwolnił całą trójkę z jarzma łańcuchów, po czym rzucił Learchosowi broń i zaczerpnął tchu.

— Uciekajcie tak szybko, jak możecie. Na zewnątrz rozpętało się piekło.

— Przybyła armia? — spytał książę.

Ido potrząsnął głową, ale nie dodał nic więcej.

— Co się dzieje?

— Nie ma czasu na wyjaśnienia, po prostu uciekajcie. Dasz radę walczyć?

Learchos upuścił miecz i złapał Ida za ramiona, wpatrując mu się w oczy.

Gnom uciekł wzrokiem.

— Sennar i Lonerin idą uwolnić Astera, a ja zabiję twojego ojca. Wy musicie poradzić sobie sami.

— Gdzie jest Dubhe? — wrzasnął książę u kresu rozpaczy. Znał już odpowiedź, ale musiał usłyszeć ją z ust Ida.

— Uwolniła ją... Bestię...

Learchos poczuł, jak świat wokół niego wiruje.

— Dla niej nie ma już ratunku. Robi to dla ciebie, rozumiesz to? Poprosiła mnie, abym cię uratował, kiedy ona będzie rozprawiać się z Gildią. Weź zatem kobietę i dziecko, i uciekaj, w przeciwnym razie ona umrze nadaremno — odpowiedział Ido, wyrywając się siłą.

Learchos nie zareagował, niezdolny nawet do myślenia. Dubhe postanowiła w końcu obrać najtrudniejszą z możliwych dróg i nikt się jej nie przeciwstawił.

— Chcę, żebyście jak najszybciej znaleźli się na zewnątrz. A przede wszystkim zaprowadź chłopca w bezpieczne miejsce.

Theana podniosła miecz z ziemi i podała go księciu. Miała pogodną twarz, wydawało się wręcz, że prosi go, aby nie tracił wiary.

Learchos, nawet nie wiedząc naprawdę dlaczego, wziął broń i kiwnął głową.

— Nie! — mrożący krew w żyłach krzyk Sana przywrócił wszystkich do rzeczywistości. Chłopiec stanął między nimi a gnomem.

— Ja chcę zostać z tobą! Nie opuszczaj mnie, proszę. Tylko ty możesz mnie obronić!

Ido popatrzył na niego oczami pełnymi nieskończonego smutku. W tym chłopcu tkwiła niesamowita siła i przez chwilę gnom pomyślał o przyszłości spędzonej razem z nim. Ale teraz najważniejsze było, żeby go stąd wyprowadzić.

— Wrócę, przysięgam ci to. Będziemy rodziną. I już nigdy więcej nie pozwolę, aby przydarzyło ci się coś złego. Ale teraz muszę iść.

San płakał, a Ido osuszył mu łzy.

— Zaufaj mi. Learchos jest świetnym wojownikiem i będzie cię bronił za cenę własnego życia.

Książę przytaknął.

Ido uśmiechnął się, powstał i cofnął o kilka kroków.

— Do zobaczenia później — powiedział z podniesioną ręką, a następnie ruszył biegiem i zniknął w korytarzach.

Yeshol tupnął nogą w ziemię. Trzymał za kołnierz Zabójcę o przerażonej i powalanej krwią twarzy.

— Weszła do sali z basenami, mój panie.

— Nie obchodzi mnie to! Chłopiec, gdzie jest chłopiec? Wysłałem moich ludzi ponad dziesięć minut temu, ale jeszcze nikogo nie widać!

Zabójca potrząsnął głową.

Yeshol przycisnął go do muru i krzyknął mu w twarz:

— Przegrany! — Potem rzucił go na ziemię, drżącego.

Wpadł do swojego gabinetu niczym furia, wziął z biurka księgę i nacisnął guzik otwierający sekretne przejście. Ściana obróciła się wokół własnej osi i odsłoniła prowadzące w dół schody. Yeshol rzucił się tam prawie biegiem, nie troszcząc się o to, że zostawia otwarte przejście. Dopiero kiedy stanął przed niebieskawą kulą, udało mu się odzyskać spokój.

— Wiem, mój Panie — odezwał się. Usiadł na ziemi, rozłożył przed sobą pergaminy i otwartą księgę, szukając właściwej strony. — Ale wkrótce będziecie wolni i sam będę miał zaszczyt być waszym naczyniem. Nie ma chłopca? Nie szkodzi! Weźmiecie mnie! — powiedział, bijąc się w piersi i patrząc na twarz w kuli. — Oczywiście, wasza dusza nie wytrzyma w moim ciele długo, wiem o tym, ale to wystarczy, abyście otworzyli drogę Thenaarowi. A wówczas powrócicie na ten świat i nie będzie już miejsca dla Przegranych, tylko dla Zwycięskich. Będzie to wasz Czas, a świat osiągnie tę doskonałość, do której wzdycha już od początku, od kiedy nasz Bóg go stworzył.

Znalazł odpowiednią stronę.

— Tak, oto ona — powiedział podekscytowany. I zaczął czytać, deklamując na głos.

Po raz ostatni spojrzał na kulę, rozłożył ramiona i był gotowy.

28. Między dwoma światami

Lonerin starał się uspokoić, odpędzić od siebie widok Dubhe. Była przerażająca, ale jeszcze więcej bólu sprawiała mu myśl, że nie udało mu się pokonać klątwy, która ją więziła.

Nie byłeś zdolny, aby ocalić ją, ale Świat Wynurzony jeszcze cię potrzebuje — powiedział sobie, aby dodać sobie odwagi.

Przez pierwszy kawałek drogi szli za Idem. Wrzaski Dubhe za nimi były coraz głośniejsze, znak, że Bestia postępowała niepowstrzymana.

Gnom zostawił ich przy rozstaju dróg.

— Wy idźcie, ja muszę odszukać więźniów.

Lonerin poczuł, jak węzeł ściska mu gardło.

— Uratuj ją.

Ido kiwnął głową, po czym uciekł w korytarze.

— Idziemy — zarządził Sennar.

Podjęli swój bieg.

— Znam drogę — powiedział pewnie Lonerin. Pamiętał każde słowo, jakie Dubhe wypowiedziała na temat tego miejsca, zresztą sam aż nazbyt dobrze pamiętał te labirynty.

Widok całego tego chaosu wprawił go w euforię. Było tak, jak zawsze marzył: Gildia upada, a on porusza się wśród ruin. Twarze Zwycięskich, zmienione przerażeniem, były dokładnie takie, jak wielokrotnie je sobie wyobrażał. Pogrążali się w koszmarze, którego zawsze dla nich pragnął. W myślach przepowiedział sobie każde słowo zaklęcia i każdy gest, który musiał wykonać.

Rozpoznał strefę, w której się znajdowali, skoncentrował się i pociągnął Sennara w labirynt korytarzy. Nikt nie stawał na ich drodze. Dom stopniowo pustoszał, w miarę jak Zwycięscy napływali do sal, gdzie rządziła Bestia. Lonerin przyłapał się na myśli, że Dubhe miała rację. Gdyby nie to, że ona skupiła na sobie uwagę Zabójców, nigdy by im się nie udało.

Kiedy dotarli przed właściwą komnatę, poczuł, jak serce skacze mu w piersi. Złapał Sennara za tunikę.

— To tutaj.

Drzwi były otwarte. Wewnątrz — bałagan rzuconych na ziemię książek i spiętrzone wszędzie pergaminy. Dwóch czarodziejów weszło razem, powoli. Co oznaczał ten bałagan? Mieli się cieszyć czy martwić?

To Sennar dostrzegł tajemne przejście.

— Tędy!

Lonerin rzucił się do schodów bez wahania. Przemierzał je po dwa stopnie naraz, a Sennar z trudem za nim nadążał. Jednak kiedy tylko wszedł do pomieszczenia — stanął jak wryty.

Znajdowali się w walcowatym pokoiku, w którym królowało zatęchłe powietrze. Pleśń wyrysowała na ścianach zielone arabeski. Pośrodku stało coś w rodzaju małego ołtarza, a nad nim niebieska kula, której mleczne światło ponuro rozjaśniało ściany. Z kuli — w której unosiła się niewyraźna twarz — wydobywało się coś w rodzaju delikatnej smużki dymu, kierującej się do klęczącego z otwartymi ramionami mężczyzny. Jego głowa zwrócona była do sufitu, a na twarzy malował się wyraz intensywnej błogości. Yeshol. Coś się działo, coś straszliwego.

Przybyliśmy zbyt późno — pomyślał Lonerin.

Potem jednak zobaczył, jak Sennar jednym susem rzuca się na mężczyzną i przytrzymuje go na ziemi. Cienki wąż dymu rozwiał się, a stary czarodziej wrzasnął:

— Zrób to! Teraz!

Lonerin wyciągnął z kieszeni tuniki talizman i ścisnął go w dłoniach. Zamknął oczy i pozwolił, aby wszelki hałas wypłynął z jego ciała. Skoncentrował się tak, jak nauczył się podczas ćwiczeń z Sennarem. Jego głos przerwał ciszę. Pokój wypełniła litania, cicha i melodyjna. Słowa elfickie, które wyrywały go samemu sobie, aby zaprowadzić go gdzie indziej, w ową otchłań zawieszoną pomiędzy dwoma światami, gdzie miał spotkać największego wroga Świata Wynurzonego.

Najpierw on — przypomniał mu wewnętrzny głos, dlatego zatrzymał bieg swojej duszy i wypowiedział zaklęcie. Poczuł, jak jego dłoń mocno trzymająca talizman staje się gorąca niczym ogień, i wiedział, że on tam jest. Człowiek, który terroryzował Świat Wynurzony, ten, który starał się zniszczyć wszystko, został wydarty z niespokojnego snu śmierci i teraz znajdował się ściśnięty w jego dłoni. Aster.

A teraz ty — wycedził ponownie głos. Pozostało mu siły tylko na ostatnie słowo. Wypowiedział je. Poczuł, jak coś wysysa go z niego samego, stracił świadomość własnego ciała i w jednej chwili znalazł się w nicości ożywianej jedynie świadomością samego siebie. Wokół tylko spokój i oślepiające światło.

Czy jestem w talizmanie? — zadał sobie pytanie. Być może nie żył. Sennar powiedział mu, że istnieje też taka możliwość: być może nie wytrzymał potęgi rytuału.

Nie, nie, dopóki nie spełnię tego, co muszę zrobić!

Przeszył wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Nie było tam nic i nie czuł ani chłodu, ani ciepła. Tylko niewyraźna całość i mglista percepcja zmysłów.

I co teraz?

Nie wiedział. Może powinien poszukać Astera. Jeżeli naprawdę przywołał jego ducha, powinien tu być. Ale nie było go. Głuchy lęk utorował sobie drogę do jego serca. Taka śmierć nie miała sensu. Gdzie popełnił błąd?

Potem wreszcie zobaczył, jak coś zarysowuje się w otaczającej go oślepiającej nicości. Był to niewyraźny i nieokreślony kształt: bardziej wyczuwał go, niż naprawdę widział.

— Dobra robota.

Głos, którego nie znał i który nie dochodził z żadnego miejsca. Głos dziecięcy, który Lonerin słyszał bezpośrednio we własnej głowie.

— To, co właśnie zrobiłeś, to nie lada wyczyn.

Ten głos był zrezygnowany i pełen bólu.

— Kim jesteś?

Zdawał sobie sprawę, że nie wypowiedział nawet jednego słowa, a jednak przemówił.

— Jak to, przywołałeś mnie i nie wiesz?

Lonerin poczuł nutkę radości. Zobaczył go. Wyłaniał się z nicości, z białego światła; szedł naprzód powolnymi, wystudiowanymi krokami i świadomość, że to naprawdę mógł być mesjasz, pozbawiła go tchu. Przez chwilę pomyślał, że Gildia miała rację i że przez czterdzieści lat Przegrani obrzucali błotem pamięć bohatera. Ten, którego zaraz miał spotkać, nie mógł nie być bogiem, bogiem cierpiącym i niezrozumianym, odrzuconym przez swoich własnych wiernych.

Wyglądał jak dwunastoletnie dziecko i miał na sobie długą czarną tunikę z wysokim kołnierzem. Jego twarz była rozdzierająco piękna. Był smutny i patrzył na niego porażająco zielonymi oczami. Nie mogła istnieć na świecie taka zieleń: to, co Lonerin widział, było kolorem w swojej esencji, tak jak wymyślili to bogowie, kiedy stworzyli Świat Wynurzony. Długie do szyi, kręcone włosy okalały twarz głębokim granatem, a lekko zaostrzone uszy przypomniały Lonerinowi o jego historii.

Nie miał słów. Oto on, Tyran. Niszczyciel i Wybawca. Nie sposób było ustalić, kim naprawdę był, czy istotą nadzwyczajnej nikczemności, czy też niewiarygodnej łaskawości. Być może był jednym i drugim, i Lonerin poczuł odruch, aby uklęknąć i oddać mu hołd. Czy mógł zrobić coś innego przed jego obliczem?

Uważaj, bo on jest Tyranem. Wygląd nie ma znaczenia, bo to tylko jedno z jego niezliczonych oszustw. Nie daj się porwać jego urokowi.

Lonerin próbował przełamać ten czar. Kiedyś Aster był człowiekiem, nikim więcej. Człowiekiem, który zabił tysiące niewinnych. To tak powinien na niego patrzeć. Musiał rozebrać go z tej otoczki wszechmocy, z którą teraz przed nim stawał, wyjść poza jego urodę i smutne spojrzenie. Musiał patrzeć na niego jak na tego, kim był: dzieckiem, które umarło czterdzieści lat temu; a nawet jeszcze inaczej — starcem słusznie zabitym dawno temu. A on musiał odesłać go do cieni, do których teraz należał.

— Kim jesteś?

Lonerin starał się oprzeć słodyczy jego głosu.

— To nie ma znaczenia — powiedział, ale zabrzmiało to niepewnie, drżąco. — Jestem osobą, która uniemożliwi ci dokończenie twoich planów.

Gorzki uśmiech rozświetlił to nadludzkiej urody oblicze.

— A jakież to niby są moje plany? — spytał bez cienia sarkazmu.

To zdanie zbiło Lonerina z tropu. Z trudem udało mu się odzyskać kontrolę i znaleźć właściwą odpowiedź.

— Wykorzystałeś ślepą wiarę twoich sług, aby cię wskrzesili. Ale ty należysz do przeszłości, a Gildia nie ma już racji bytu na tym świecie. Ja ją zniszczę i dam wreszcie pokój tysiącom ofiar, które razem z nią zamordowałeś.

Aster uśmiechnął się łagodnie.

— Masz na myśli Yeshola, prawda, i Zabójców?

— Nie próbuj mnie oszukać — odparł Lonerin nieco zdezorientowany. — Znam cię. Czytałem o tobie.

— Mówi się jeszcze o mnie? — spytał Aster ze zdumieniem. — Czy wspomnienie o mnie nie zostało jeszcze starte z powierzchni Ziemi?

— Wiesz, że tak nie jest.

Oczy Astera patrzyły na niego z rozbrajającą szczerością i Lonerin powiedział sobie, że ta istota rzeczywiście była nieskończenie podstępna i że Nihal naprawdę musiało być trudno się z nią policzyć.

— Wiem, że Yeshol i jego adepci mnie wielbią — ciągnął dalej Aster. — Kiedy jeszcze żyłem, on patrzył na mnie jak na boga i chłonął każde moje słowo. Był sługą wiernym i silnym, dlatego podsycałem jego wiarę i dawałem mu do zrozumienia, że jestem tym, o którym mówią ich proroctwa. Potrzeba pewników popycha ludzi do skrajnych gestów, a kiedy znajdują coś, w co mogą uwierzyć, nawet śmierci nie pozwalają, aby im zaprzeczyła. I tak Yeshol dalej mi się naprzykrza, teraz wręcz mojemu duchowi, i nigdy nie pogodził się z moim zniknięciem. Lonerin nie rozumiał.

— Musisz wrócić do umarłych, do których należysz.

Aster utkwił w nim spojrzenie, a czarodziej poczuł, że przeszywa go ono na wskroś.

— Naprawdę sądzisz, że tego nie chcę? Myślisz, że jestem zadowolony z błąkania się po tej bezsensownej otchłani?

— Ja sądzę, że chcesz wrócić na nasz świat, aby dokończyć to, co zacząłeś. Aby to zrobić, nagiąłeś do swojej woli wolę słabych ludzi, dla których wiesz, że byłeś jedynym powodem życia — powiedział Lonerin zdecydowanie.

— Masz dziwne pojęcie o śmierci, pojęcie, jakie mają wszyscy żywi — odparł Aster. — Czy naprawdę sądzisz, że twoja matka z zaświatów pragnie, abyś zniszczył Gildię, żeby dać jej pokój?

Lonerin poczuł się ugodzony w samo serce.

— Co ty wiesz o mojej matce? — odpowiedział przez zęby.

— Wiem, że Yeshol ją zabił. To jego ostrze przebiło jej serce. I wiem, że twoja matka umarła zadowolona, bo była pewna, że ty przeżyjesz. Umrzeć za kogoś, kogo się kocha, to najlepsza ze śmierci.

Lonerin poczuł się zagubiony. Obraz jego matki, jaką była za życia i jaką ją widział w zbiorowej mogile, rozdarł mu duszę.

— Nie musisz cierpieć. Powiedziałem ci prawdę. Kiedy umarła, znalazła swój pokój.

— Nie mów o niej! Nie waż się używać nawet przez chwilę jej wspomnienia, aby mną zachwiać! — wrzasnął czarodziej.

Aster nie wzruszył się.

— Wcale tego nie robię. Tylko ci tłumaczę. Żywi znają się na sprawach żywych, a umarli znają śmierć.

— Dość!

Ale Aster, niepowstrzymany, ciągnął swoją wypowiedź:

— Był czas, kiedy poruszało mną tylko jedno pragnienie i jedynie myśl o osiągnięciu mojego celu trzymała mnie przy życiu.

Lonerin nie mógł przestać go słuchać. Czytał już o tym aż do znudzenia. Kiedy był dzieckiem, Folwar bezustannie przywoływał mu jego ducha. „Nie daj się zbytnio zafascynować zakazanym formułom. Ucz się ich, ale nie pozwól, aby tobą owładnęły, jeżeli nie chcesz skończyć jak Tyran. Nawet nadmierna miłość może doprowadzić cię do tragicznych rezultatów”. Od tamtego dnia Tyran stał się dla niego postacią niejednoznaczną: przyciągał go i odpychał jednocześnie, ciekawił i przerażał.

— Cel był wszystkim — podjął Aster, wbijając w Lonerina swoje jasne, palące spojrzenie. — Nawet śmierć nie zgasiła żaru tego krwawego snu. Nie istniało dla mnie nic innego. Była to wielka fantazja, którą powtarzałem sobie aż do szaleństwa w samotności mojego pałacu. Byłem sam i w tym tkwiła wielkość tego planu. Tylko Yeshol wiedział, co zamierzałem zrobić. Taką twarz postanowiłem mu pokazać — jedyną, której by posłuchał. On wiedział, ale nie potrafił zrozumieć. Tylko ja byłem w stanie zobaczyć ów wspaniały rysunek, na którym opierało się to marzenie.

Lonerin spróbował się wymknąć kuszącej muzyce jego głosu.

— To było tylko czyste szaleństwo, nic więcej.

— Tak sądzisz? — spytał Aster. — A czym jest twój własny czyn? Znam magię, której użyłeś. Umrzesz. Jesteś tego świadomy?

Dziwny mróz rozprzestrzenił się wokół Lonerina. Chłopak bał się, ale starał się wynurzyć ze studni przerażenia, w którą chciały go wrzucić te słowa.

— To nie ma znaczenia. Najważniejsze, abym wypełnił misję.

Aster uśmiechnął się.

— A tego nie nazywasz szaleństwem?

— Ja składam w ofierze tylko siebie samego.

— I ocalisz nader mało. Ja poświęciłbym cały świat i ocaliłbym wszystkich.

To wszystko już zostało powiedziane. Pamiętaj o Kronikach, pamiętaj o Nihal, nie wahaj się — podpowiedział mu głos z otchłani.

Aster jednak nie dał mu czasu na odpowiedź.

— Z tego wielkiego snu pozostały już jedynie popioły. Szkoda, ale jak zawsze bogowie pozostaną w milczeniu, ograniczając się do spoglądania na nas z góry.

Lonerin poczuł nagle, jak atakuje go zmęczenie; dalej nie miał świadomości własnego ciała, a mimo to czuł się wykończony i odległy. Było tak, jakby odrzuciwszy kotwice i cumy, oddalał się, powoli niknął w otaczającym go świetle. Spróbował oderwać wzrok od Astera i spojrzeć na własne dłonie, których nie czuł. Miał bladą, prawie przezroczystą skórę.

— Jestem zmęczony. Zmęczony Światem Wynurzonym, sobą i całą resztą. Kiedy Nihal przebiła mnie mieczem, wiele zrozumiałem. Mój sen umarł, jeszcze zanim się narodził, i w tamtej chwili byłem zadowolony, że ktoś mnie powstrzymuje.

Lonerin ze zdumieniem przyglądał się tej otoczonej światłem twarzy. W jego spojrzeniu było tyle szczerości, że działało rozbrajająco. Nie było w nim sztuczek, żadnej próby zmylenia przeciwnika: wyłącznie prawda. A zmęczenie, o którym Aster mówił, Lonerin mógł wyczuć w każdym załamaniu własnej skóry.

— Yeshol przywołał mnie siłą, wydzierając mnie ze spokoju, jakiego doznawałem w świecie bez światła i bez mroku. Zmusił mnie, abym znowu recytował rolę, którą porzuciłem wiele lat temu. Potrafisz mi powiedzieć, co tutaj robię? Dlaczego moja dusza miałaby wrócić i znowu zostać obciążona ciężarem ciała, skoro ja tego nie chcę?

Lonerin przywołał wszystkie swoje siły, aby zachować przytomność umysłu. Miał wrażenie, że niknie, w sposób, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Gdzieś wyczuł bicie swojego serca, które stawało się coraz wolniejsze.

— Ja nie jestem tutaj z własnej woli. Nie wiem, co mi po Świecie Wynurzonym. Ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Nie mam już aspiracji ani marzeń. Nie mam celów — szlachetnych czy niskich — które by mną poruszały. To są sprawy żywych, a ja umarłem w ciele i w duchu. Chcę tylko pokoju, mojego pokoju.

— I naprawdę to wszystko nie jest twoim dziełem?

Aster spojrzał mu prosto w oczy.

— Z bólem zostałem wyrwany z mego odpoczynku i ze wstrętem zobaczyłem twarz mojego najwierniejszego sługi. Jego hołdy denerwują mnie, a jego modlitwy rażą. Wciąż szuka jeszcze we mnie potwierdzenia swojej wiary, chce użyć mnie do celów, które należą już jedynie do niego. Ja chcę tylko zostać uwolniony od jego obecności, chcę znowu móc być niczym.

Była to rozpaczliwa prośba o pomoc i Lonerin z trudem wrócił do siebie samego. Rozumiał, co się dzieje. Był zmęczony. Zaklęcie wysysało z niego wszystkie energie. Umierał. Musiał się pośpieszyć.

— Jeżeli chcesz pokoju, oddaj się mnie — powiedział.

— Przecież już to robię. — Aster zamilkł na kilka chwil; a następnie odpowiedział na niewypowiedziane pytanie, jakie unosiło się między nimi. — Ja nie mogę sam się uwolnić. Tylko ty możesz to zrobić. Nie mogę ci nawet w tym pomóc. Tutaj w środku jestem niczym. W jakimś ciele — być może — ale tutaj nie istnieję.

Wyciągnął ramiona, a jego uśmiech był czysty, dziecięcy.

— Zrób to, Lonerinie. To tak masz na imię, prawda? Właśnie to imię krzyczała twoja matka. Zrób to. Proszę cię.

Lonerin poczuł, że mdleje, ale zrozumiał, że jeżeli naprawdę odwoła się do całej swojej siły woli, da radę.

Popatrzył na tę niknącą przed nim postać i cały czas zastanawiał się, czy Aster mówił prawdę. Być może nie miało to znaczenia. Najważniejsze było przypomnieć sobie, co teraz należało zrobić, i znaleźć energię, aby to wykonać. Skoncentrował się na sobie samym, na własnym duchu rozproszonym w tym świetle i poczuł dziwny smutek. Litość. Uczucie, które bardziej niż każde inne charakteryzowało jego życie, przede wszystkim podczas tej długiej podróży, która doprowadziła go aż tutaj. Litość, litość dla wszystkiego, nawet dla własnego nieprzyjaciela.

Odegnał wszelkie myśli i zebrał w sobie całą magię, której strumień czuł wewnątrz siebie. Tymczasem jego serce biło coraz słabiej.

Sennar unieruchomił Yeshola na kilka chwil. Wiedział, że w starciu z nim magia nie da żadnego efektu. Zużył wszystkie swoje moce, aby zobaczyć Nihal, a te, które mu pozostały, były niewystarczające, aby pokonać Najwyższego Strażnika. Nie miało to jednak znaczenia. I tak zrobi wszystko, co tylko się da, bo to od samego początku była podróż bez powrotu. Dlatego zacisnął kościste dłonie na szyi przeciwnika. Próbował go zaskoczyć, ale poczuł, jak ten mu się wymyka. Ledwo zdążył zobaczyć, jak rzuca się w kierunku Lonerina.

Sennar krzyknął z wyciągniętą przed siebie dłonią. Minęły lata od ostatniego razu, kiedy rzucił zaklęcie w walce. Wówczas jego dłoń była umięśniona i silna, a jego ramię potężne. Teraz rękaw tuniki unosił się na prostokącie cienkiej skóry, która przykrywała drżący mięsień jego ramienia niczym zbyt wielka rękawica. A jednak nie zawiódł.

Srebrzysta bariera zarysowała się wokół nieruchomego ciała Lonerina. Sennar przypomniał sobie Aires, podróż do Wiru i czasy, kiedy ochronił tym zaklęciem cały statek. Teraz nawet sam tylko ten ruch wymagał od niego niezmierzonego wysiłku.

Dłonie Yeshola rzuciły się chciwie na barierę, która pod jego dotykiem eksplodowała miriadami iskier. Najwyższy Strażnik krzyknął. Ukryty za tą cienką skorupką Lonerin wydawał się martwy: był blady, a jego palce kurczowo ściskały talizman. Można było w nim rozpoznać tę samą omdlałą rezygnację, jaka charakteryzuje trupy. Jego duszy tam nie było. Udało mu się.

Sennar spróbował podnieść się tak szybko, jak mógł, rzucając jednocześnie zaniepokojone spojrzenie na kulę, którą jeszcze przed chwilą zajmował duch Astera. Teraz była to już tylko zwyczajna szklana kula.

Kiedy tylko wstał, zobaczył, jak Yeshol podnosi poparzone dłonie, gotowy do rzucenia zaklęcia. Wystarczy chwila i wszystko będzie skończone. Nie mógł współzawodniczyć z jego mocami. Złapał go zatem za ramię i położył mu dłoń na ustach. Drugą zacisnął mu na gardle tak silnie, że aż poczuł skurcz. Yeshol próbował się wyrywać. Uderzali o ściany, zwalili na ziemię szklaną kulę, która rozbiła się na tysiąc kawałków, potoczyli się na podłogę spleceni jak dwie bestie. Potem Sennar poczuł, jak zęby nieprzyjaciela zatapiają się w jego ciele, i przeniknął go ból. Puścił, a Yeshol wykorzystał to, aby uwolnić się i wyciągnąć spod tuniki sztylet. Odwrócił się i z zaskoczenia rzucił czarodzieja na ziemię, przykładając mu broń do gardła.

— Nikt nie może mnie zatrzymać! — wrzasnął z oczami nabiegłymi krwią. Dłoń mu drżała. — To Thenaar tego chce!

Sennar poczuł, jak ostrze nacina mu skórę. Może dał Lonerinowi wystarczająco dużo czasu, może to, co zrobił, nie było nadaremne. Zamknął więc oczy i pomyślał pogodnie, że to dobra chwila, aby umrzeć.

Złowrogi syk przeciął na dwoje rozrzedzone powietrze pokoju i jego serce zatrzymało się. To koniec — pomyślał. Ale poczuł tylko, że uchwyt na jego szyi rozluźnia się. Otworzył oczy i zobaczył, że jakiś mężczyzna stoi nad Yesholem z dzikim grymasem. Miał obmierzły wygląd węża, a jego twarz była zdeformowana przyjemnością zemsty.

Yeshol patrzył zdumiony na ociekające krwią ostrze wychodzące z jego prawego ramienia. Jego twarz nie wyrażała bólu, tylko niedowierzanie.

— Sherva... — mruknął.

Stojący za nim Zabójca pozwolił sobie na krótki wybuch śmiechu. Wyciągnął ostrze i kopnięciem rzucił ciało Yeshola na podłogę. Sennar wykorzystał to, aby przesunąć się w stronę Lonerina.

— Nie spodziewałeś się, że twój dobry i wierny sługa się zbuntuje, prawda? — zaczął krzyczeć Sherva. — Ale ja pluję na twojego boga! Nie wierzę w Thenaara ani nie wierzę w ciebie! Przez lata klękałem przed twoim obliczem, przekonany, że uczynisz ze mnie najpotężniejszego Zabójcę wszech czasów. Byłem pewien, że któregoś dnia cię zabiję i że będę jedyny. Ty natomiast odarłeś mnie ze wszystkiego, co miałem, uczyniłeś ze mnie oślizgłego robaka, zmusiłeś mnie do podeptania moich bogów, traktując mnie jak ostatnie z twoich popychadeł.

Wymierzył mu mocnego kopniaka w ranę, a Yeshol skulił się, ale z jego ust nie wydobył się nawet najlżejszy jęk. Zacisnął oczy, a kiedy je otworzył, jego wzrok był pełen nienawiści.

Sherva pochylił się nad nim i ponownie zanurzył mu nóż w ciele, obracając nim bestialsko.

— Uczyń mi tę łaskę, chociaż jeden krzyk, no już, to dla chwały — uśmiechnął się z okrucieństwem.

Śmiech jednak utkwił mu w gardle. Ukryte ostrze Yeshola przebiło mu pierś błyskawicznym pchnięciem.

— Ty też jesteś zdrajcą — rzucił przez zęby Najwyższy Strażnik.

Sherva, upadając do tyłu, usiadł pod ścianą. Oddychał z trudem.

Yeshol wstał, próbując przycisnąć dłoń do rany. Kiedy znalazł się blisko sługi, obrzucił go lodowatym spojrzeniem.

Sherva podniósł swoje oczy, już zasnute śmiercią, i uśmiechnął się.

— Już nie żyjesz — wyrzęził. — I to ja cię zabiłem.

— Nie, to nieprawda! Ja i Thenaar będziemy mieli u naszych stóp Świat Wynurzony, ale ciebie przy tym nie będzie. — Yeshol szerokim gestem ramienia narysował na gardle Shervy czerwone rozcięcie. Potem upadł na bok, przechylony ciężarem własnego ciosu. Pozostał na ziemi kilka sekund. Następnie z trudem podniósł głowę i wyciągnął ramię.

Skulony w kącie Sennar zobaczył, jak wlecze się po posadzce, pozostawiając za sobą krwistą smugę. Jego oczy były przepełnione nienawiścią i była w nich cała determinacja świata.

— Jeszcze nie umarłem — syknął półgłosem.

29. Ogień i stal

Kiedy tylko ziemia zatrzęsła się nad jego głową, Dohor zrozumiał, że wreszcie nadszedł ten moment. Usłyszał, jak Dom pogrąża się w panice; krzyki, wzburzone kroki, ale przede wszystkim ryki nie pozostawiały cienia wątpliwości co do tego, co się działo.

Powoli zszedł z łóżka, podniósł zbroję i włożył ją. Następnie wziął w dłoń miecz, który niegdyś należał do jego ojca. Był gotowy.

Wszystko zaczęło się w Akademii. Ido w tamtych czasach był nauczycielem takim jak inni, poszukującym młodych uczniów, których mógłby włączyć do swoich osobistych oddziałów. To właśnie gnom go odrzucił, a on publicznie poskarżył się na jego decyzję. Ido wyzwał go na pojedynek przed wszystkimi i upokorzył go. Było to najbardziej żywe i palące wspomnienie całego jego życia. Do tamtej pory nigdy nie doznał niepowodzenia: jako syn dość wysoko postawionego generała poruszał się pośród podziwu i zazdrości swoich towarzyszy. Wiódł prym w każdej możliwej sztuce walki, był hołubiony przez wszystkich i traktowany z szacunkiem przez swoich nauczycieli. Jego życie zawsze było pełne sukcesów i nie było powodu wierzyć, aby nie miało tak być również i później. Ido stał się jego pierwszym niepowodzeniem, ośmielił się przy wszystkich podać w wątpliwość jego umiejętności, właśnie on, który był zdrajcą swojej ziemi, a co więcej należał do rasy, którą Dohor uważał za niegodną par excellence: gnomów.

Przez lata nosił w sobie głęboką nienawiść i podsycał własną rehabilitację, terrorem i przemocą podporządkowując sobie wszystkich, którzy ośmielili się przeciwstawić jego autorytetowi. Chciał zostać Najwyższym Generałem Akademii, był to konieczny krok na jego drodze do władzy, a aby to zrobić, musiał pozbawić tej funkcji Ida. W każdym przedsięwzięciu, jakie podejmował, aby podbić Świat Wynurzony, zawsze gnom występował przeciw niemu. Dohor z najwyższą rozkoszą patrzył na bezradność tego robaka przed Radą, kiedy oskarżył go o zdradę. W jego oczach na zawsze pozostał zadufanym nauczycielem Akademii, który powalił go na ziemię w trzech atakach na trzy.

Teraz do niego należało zniszczenie go. Śmieszna była myśl, że przeznaczenie wreszcie zdecydowało się ich zetknąć. Nigdy nie walczyli ze sobą na polu bitwy. Teraz chciał jego krwi. Uparcie niszczył go każdego dnia swojego życia; odebrał mu stanowiska, dom, przyjaciół, a nawet kobietę, ale nigdy nie rzucił go w pył. W jego głowie Ido jeszcze wciąż był silniejszy, a Dohor nie mógł już dłużej tego tolerować.

Spokojnie ruszył przez korytarze. Zabójcy przebiegali obok niego jak szaleńcy, ale dla niego było tak, jak gdyby nie istnieli. Jego osobista wojna była ważniejsza niż cała reszta.

Potężny huk zagłuszył otaczający go harmider i ściany zatrzęsły się od ryku.

Dohor rozpoznał odgłosy smoków i uśmiechnął się złośliwie. Wiedział, że Ido stracił w walce Vesę; to mogło oznaczać tylko jedno: gnom sprzeniewierzył się milczącemu zobowiązaniu, które każdy jeździec przyjmuje w stosunku do swojego rumaka.

Nienawidzisz mnie aż tak bardzo, że splunąłeś na pamięć twojego smoka? Drżyj, bo ja nie będę gorszy.

Poszedł w kierunku znajomego przejścia. Kiedy przybył tu kilka dni wcześniej, Yeshol pokazał mu oddzielne wyjście, prowadzące do dość gęstej części lasu. Tam kazał wybudować chatkę.

— Tylko dla was — powiedział ze służalczym uśmiechem. — I dla waszego smoka.

Im bardziej zbliżał się do wyjścia, tym krzyki ludzi stawały się bardziej przytłumione i odległe. Dohor powrócił myślą do wydarzeń tych dni i zrozumiał, że małe bruzdy, które zaczynały zarysowywać fortecę jego władzy, wywodziły się z tej jedynej, maleńkiej szparki, której jeszcze nie załatał. Dopóki Ido oddycha, zawsze będzie miejsce na strach. On był początkiem i końcem wszystkiego, był plamą, której jeszcze nie zmył. Zgromadził góry trupów, przeszedł po ciele swojej żony i miał zrobić to samo z ciałem swojego syna. Zaprzedał duszę diabłu, wiążąc się tak mocno z Yesholem i jego zbiorowiskiem wariatów. Teraz pozostawał mu ostatni nieprzyjaciel, ten najważniejszy.

Na zewnątrz śmierdziało spalenizną. Dohor pełnymi nozdrzami wciągnął do płuc zapach pola bitwy, a potem wszedł do chatki. Jego smok leżał czujnie ze skrzydłami zwiniętymi pod ciałem, a łańcuchy między tylnymi łapami zwierzęcia a dwiema obręczami trzymającymi go na ziemi były napięte. Stojący na warcie giermek był biały ze strachu.

— Uwolnij go! — rozkazał król.

Chłopak usłuchał niezwłocznie i zaczął dłubać przy łańcuchach, trzęsąc się jak osika. Kiedy tylko Dohor został królem, postanowił zmienić rumaka. Smok, na którym latał w czasach Akademii, z pewnością nie był odpowiedni dla panującego. Był to byle jaki zielony smok i Dohor szybko oddał go Yesholowi.

— Posiedliśmy sekret, który pozwalał Asterowi tworzyć czarne smoki. Pozwólcie mi działać, a będziecie zadowoleni z waszego rumaka — odpowiedział mu wtedy.

Dobrze zrobił, że mu go oddał. Jego smok był teraz zwierzęciem pięknym i przerażającym. Grzbiet miał najeżony czarnymi kolcami, a wydłużony pysk wzbudzał lęk. Potężne skrzydła nienaturalnie połyskiwały w świetle zaglądających przez okna owoców miecznicy.

Kiedy tylko chłopak uwolnił jego tylne nogi, smok otworzył szeroko oczy: głownie czerwonego żaru rozpalone w ciemności nocy. Gwałtownie rozłożył skrzydła, zaryczał i chatka zatrzęsła się aż po fundamenty. Lękliwy giermek skulił się i przywarł plecami do ściany, a Dohor roześmiał się z zadowoleniem, dobywając miecza.

— Dziś w nocy nakarmię cię mięsem gnoma! — wykrzyknął z uśmieszkiem. Następnie wskoczył na grzbiet i znowu poczuł upojenie walką, euforyczne wrażenie, którego nie kosztował już od zbyt dawna.

Ido przemierzył wszystkie korytarze z mieczem w dłoni. To dziwne, ale rękojeść broni Nihal wydawała się zrobiona właśnie dla niego. Czuł się tak, jak gdyby posługiwał się nią od zawsze, a przecież była tak odmienna od jego własnej.

Nie napotkał szczególnego oporu. Przemieniona przez Bestię Dubhe trzymała w szachu całą Gildię, a Zabójcy, na których się natykał, nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Zresztą on też się nimi nie interesował. Szukał tylko jednej ofiary.

Wpadał do każdego pokoju, szperał wszędzie, posuwając się na oślep, prowadzony jedynie przez instynkt myśliwego. Przez chwilę zastanawiał się, czy dobrze postąpił, zostawiając Sana z Learchosem i Theaną. Obydwoje byli strudzeni, a książę był wyraźnie wstrząśnięty tym, co stało się z Dubhe. Rozum tłumaczył mu jasno, że jest coś niewłaściwego w tym, co robi; nie powinien ścigać duchów przeszłości, jego miejsce było obok młodej osoby, która pewnego dnia miała odziedziczyć świat, jaki wyjdzie z tej walki. Ale tak naprawdę Ido nigdy szczególnie nie słuchał rozumu. Przez całe życie pozwalał się popychać głównie zapałowi do walki, bowiem w głębi duszy był przede wszystkim żołnierzem. Pamiętał Aires i jej śmierć, Soanę i wszystkich młodych, których trzymał za rękę, kiedy umierali w kwiecie wieku. Wszystko zaczynało się i kończyło na Dohorze, nie było innej możliwości. Jego stanowisko było tam, gdzie biło jego serce, pośród bitwy — jedynie tam czuł się zawsze na swoim miejscu.

Wreszcie wpadł do korytarza ciemniejszego niż inne i dostrzegł biegnącą postać. Chwycił ją za szyję, rzucił na ścianę i przyłożył jej miecz do gardła.

— Gdzie jest Dohor?

Była to dziewczyna. Patrzyła na niego zalękniona, nie rozumiejąc, jak gdyby jego głos nawet nie dotarł do jej uszu.

— Ja.

Gnom przycisnął ostrze, które zadrasnęło miękką skórę szyi.

— Po prostu odpowiedz.

— Na zewnątrz — mruknęła stłumionym głosem.

Ido zaklął.

— Nie można wyjść na zewnątrz, wszystko jest zablokowane. Nie kłam!

Dziewczyna pokazała gestem gdzieś w prawo.

— Jest inna droga...

Ido puścił ją gwałtownie i pobiegł w kierunku wskazanego korytarza. W środku — smród spalenizny i ryki.

Przybył ze swoim smokiem, czy to możliwe? — zastanawiał się, a serce waliło mu w piersi jak młotem.

Kiedy znalazł się na zewnątrz, popatrzył na ziemię wrzącą od płomieni. Świątynia była kikutem poczerniałych murów na tle czerwonego nieba, a w górze latały dwa smoki. Jednym z nich był Oarf, nieprzerwanie rzygający ogniem na równinę, a drugim — dość potężny smok o ciemnozielonych bokach i olbrzymich czarnych skrzydłach.

To on. Dohor i jego zwierzę. Ido poszukał wzrokiem małego niebieskiego smoka, który ich tutaj przywiódł. Po chwili dostrzegł na skraju polany leżące na boku nieruchome cielsko. Wówczas podniósł miecz i zawołał. Oarf usłyszał go od razu i rzucił się, pikując, w dół. Otworzył skrzydła o kilka kroków od niego, omiatając go tchnieniem parzącego powietrza. Ryknął z oczami pełnymi wyzwania i wściekłości. Następnie pochylił głowę, a Ido wskoczył mu na grzbiet. Czuł, że opanowuje go lodowaty spokój. Nadszedł ten moment.

Uniesiony w powietrze, zamknął na chwilkę oczy i było tak, jak gdyby wrócił w przeszłość, do czasów, kiedy nie czuł się taki samotny, a na końcu każdej bitwy czekała na niego Soana. Pomyślał o swojej młodości, o wielu ideałach, jakie towarzyszyły mu w życiu, i ze wzruszeniem zdał sobie sprawę, że wciąż tam wszystkie są, razem z nim. Był zmęczony, ale nie ujarzmiony, i wiedział, że lata jeszcze go nie pokonały, że było miejsce, aby walczyć aż do końca.

Owionęła go nowa fala gorącego wiatru, a gwałtowny, rozdzierający ryk przebiegł mu przez głowę. Oarf odwrócił się, a Ido z nim.

Przed nimi rozłożone skrzydła przeniknięte jasnością ognia i otwarta paszcza z rzędem ostrych kłów — smok. Był przynajmniej dwa łokcie wyższy niż Oarf, a wibrujące mięśnie pod pancerną skórą były tak napięte, że wydawało się, iż zaraz eksplodują. Miał przed oczami zwierzę olbrzymie i straszliwe, o nienaturalnej drapieżności, z pewnością odbicie bluźnierczej nauki Tyrana. Dohor siedział na grzbiecie i gwałtownie ciągnął smoka za uzdę, pokazując na tle nieba swój miecz.

Ido rozpoznał go, to ten sam, który miał ze sobą tamtego wieczoru w Akademii, za pierwszym razem, kiedy ich losy się skrzyżowały.

Król spojrzał na niego szyderczo.

— Wreszcie się spotykamy.

— Wreszcie — odpowiedział twardo Ido.

Świadomość, że między nim a jego nieprzyjacielem nie było już żadnej różnicy, zasmuciła go. Dzielenie przez tak długi czas tak głębokiej nienawiści pozbawiało go nawet pozoru działania w imię sprawiedliwości.

— Już wygrałem, Ido, wiesz o tym. Popatrz na siebie — odezwał się Dohor. — Nie masz już nic, nawet swojego smoka. Zabrałem ci wszystko, nic ci nie pozostaje.

— Jeżeli sądzisz, że już mnie pokonałeś, to dlaczego tutaj jesteś?

Dohor zazgrzytał zębami.

— Aby wypowiedzieć słowo „koniec”.

Ido uśmiechnął się.

— Nic się od tamtej chwili nie zmieniłeś. Wciąż jesteś zadufanym w sobie chłopaczkiem, który przecenia swoje możliwości. Nie nadajesz się do wielkich czynów, a twojego imienia nikt nie będzie pamiętał. Twoja historia się tu kończy.

— Zamilcz! Czas, aby przemówiły miecze — powiedział król, wymierzając w niego ostrze.

Ido uniósł miecz Nihal pionowo przed twarzą, na znak pozdrowienia. Potem zamknął oczy z dłonią opartą na skórze Oarfa.

Ostatni raz, mój przyjacielu; dziś w nocy ja i ty będziemy walczyć razem o nasze życia.

Jeszcze moment, aby móc poczuć odgłos wiatru, zapach pola bitwy. Potem Ido i Oarf rzucili się w niebo.

Gnom doskonale pamiętał gwałtowny i pełen impetu sposób pojedynkowania się Dohora. Zawsze niezmordowanie prowadził swojego smoka do ataku, popychany tylko pragnieniem unicestwiania, niszczenia, druzgotania.

I tak od pierwszej chwili wybuchła otwarta wojna. Smoki zaczęły się obrzucać salwami płomieni, a pojedynkujący uderzali za każdym razem, kiedy znaleźli się w stosownej odległości.

Ido był spokojny. Od dawna w ten sposób nie walczył. Wydawało się, że lata gdzieś umknęły z jego zmęczonych członków i znowu może liczyć na niegdysiejszy refleks. Walczył z nadgarstka, poruszając tylko prawą ręką. Czarne ostrze Nihal cięło powietrze, rysując arabeski w przykrywającej wszystko zasłonie dymnej.

Dohor natomiast stawiał na moc. Wymierzał głównie cięcia z góry i robił to oburącz, z całej siły. Ido czuł, jak stawy trzeszczą mu przy każdym skrzyżowaniu broni, mimo że starał się tłumić uderzenia ruchami własnego miecza.

Dam radę — mówił sobie przy każdym ciosie. — Uda nam się.

Potem błyskawiczny cios z góry przeniknął jego obronę i skierował się ku sercu. Instynkt zareagował zamiast niego. Lewa dłoń pobiegła w wiadome miejsce, zacisnęła się na drewnianej rękojeści i wyciągnęła miecz, jego miecz, ten, który towarzyszył mu we wszystkich walkach jego życia. To nim odparował cios. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość.

— Widzę, że aby wygrać, musisz uciekać się do nieczystych zagrań! — wrzasnął zdyszany Dohor.

Ido uśmiechnął się groźnie. Podniósł oba ostrza i płonący pod nim ogień rozpalił je złowrogimi odblaskami. Jedno ostrze białe, drugie czarne, stal i kryształ, które podsumowywały całe jego życie.

— Nawet przeszłość spiskuje, aby wysłać cię na tamten świat — krzyknął. — Moje ostrze już znasz, a co do tego drugiego, powinieneś wiedzieć, co to za miecz. Byłeś wtedy chłopcem, ale nie mogłeś zapomnieć o Nihal.

Oczy Dohora przebiegł błysk przerażenia, a gnom znowu rzucił się do ataku.

Frazowanie mieczami stało się gęste, przy każdym ciosie na tle rozognionego nieba wystrzeliwały iskry. Ido zachowywał spokój, serce biło w zwykłym tempie, oddech był zaledwie lekko przyśpieszony. Wyraźnie widział, jak Dohor traci cierpliwość, i uśmiechnął się. To jego cios jako pierwszy dosięgnął celu. Nie więcej, jak tylko zadrapanie na udzie, ale poczuł, że zwycięstwo jest bliższe. Próbował napierać dalej; Dohor jednak odsunął się na bezpieczną odległość i rzucił się, pikując, ku ziemi. Ido poleciał za nim. Nie rozumiał. Zobaczył, jak szybuje, po czym w locie bierze miecz do lewej ręki i gwałtownie się ku niemu obraca.

— Nie jesteś jedynym, który umie pewne sztuczki! — wrzasnął król i tym razem cios nadszedł z lewej. Ido ledwo odparował. Znowu panowała równowaga. Dwa ostrza na dwa ostrza. Cztery miecze krzyżowały się, a smoki na chwilę znalazły się obok siebie.

— Nie wstydzisz się dobywać miecza bez historii? Myślałem, że nie czujesz się dobrze z bronią, która nie jest dziełem wybitnych rzemieślników — szydził gnom.

— To jest właśnie twój błąd. Wciąż uważasz mnie za rozpieszczonego chłopczyka. Ale ja dotarłem na sam szczyt, a jeżeli mi się udało, to dlatego, że w gruncie rzeczy jestem żołnierzem, i to najlepszym.

Ido bez odpowiedzi rzucił się na niego. Jednak zmęczenie zaczynało dawać mu się we znaki. Ciosy Dohora nadal były potężne, a on miał obolałe nadgarstki.

Potem poczuł pod nogami, jak mięśnie Oarfa kurczą się nagle. Ryk wypełnił niebo. Płomień trafił w jedną z nóg smoka. Rana powierzchowna, ale bolesna.

Zaraz potem nadszedł ruch powietrza. Ido zorientował się w ostatniej chwili i ledwo zdążył zastawić się mieczem. Dohor zamknął mu go między swoimi dwoma ostrzami i nacisnął. Odgłos był piskliwy, rozdzierający. Miecz Ida złamał się. Pozostała mu w dłoni tylko rękojeść, z której już dawno temu zmazał przysięgę, jaką nakazał mu złożyć Aster.

Dohor nie tracił czasu: kontynuował ofensywę i rozciął mu wiązania zbroi, gorączkowo szukając jego ciała. Ido oddalił Oarfa, a śmiech przeciwnika wypełnił równinę.

— Jeden zero — wrzasnął król, pokazując niebu dwa miecze.

Ido wypuścił rękojeść. Po jego smoku i jego miecz go opuszczał. Pozostałości minionego czasu zsuwały się w zapomnienie i wszystko ograniczało się do teraźniejszości. Jego życie było już tylko tym polem bitwy. Nie było miejsca na nic innego. Wtedy zdecydował się i dobył go ponownie. Miecz Nihal.

Czarny kryształ zabłysł w jego dłoniach, a on poczuł, że znowu wraca do gry.

— Teraz zobaczysz najlepsze! — krzyknął, podejmując atak.

Przestał walczyć tylko z nadgarstka i przeszedł do brutalnej siły. Mięśnie ramion sprawiały mu ból, ale to nie miało znaczenia. Wreszcie udało mu się trafić. Był to tylko jeden cios, ale wsunął ostrze pod pachę lewego ramienia przeciwnika. Dohor krzyknął z bólu i wypuścił miecz.

— Remis — powiedział cicho gnom.

Nie mogło być już miejsca na rozejm, trzeba było walczyć do ostatniego tchu, bo starość wracała, aby się o niego upomnieć, i zostało mu niewiele energii. Użyje jej całej.

Siła uderzeń Dohora zmniejszyła się, a Ido postanowił to wykorzystać. Zajmie się smokiem. Oddalił się i skierował Oarfa na jedno z jego skrzydeł. Zwierzęta zakręciły się w powietrzu, a płomienie owionęły obu walczących. Był to balet ugryzień i uników, śmiertelne zwijanie się drżących ciał. Potem kły Oarfa wreszcie znalazły cel. Wielki czarny smok zaryczał i, w geście obrony, ugryzł przeciwnika w ogon. Oba runęły na ziemię. Oderwały się od siebie, aby jak najbardziej wyhamować swój upadek.

Ido zeskoczył o kilka łokci od ziemi, przetoczył się, ale zaraz zerwał się na nogi. Smok Dohora natomiast źle wylądował i król dopiero po chwili powrócił do walki. Ostrza skrzyżowały się dziko, a o kilka kroków od nich smoki pluły ogniem i płomieniami.

— Na ziemi, sami, jak wtedy w Akademii, tyle lat temu — zarządził groźnie król.

— Niech tak będzie — zgodził się Ido.

Oddalili się, mierząc się wzrokiem przez kilka sekund. To koniec. Jeden z nich już nie powstanie.

Ido wziął głęboki wdech. Za swoimi plecami usłyszał krzyk Oarfa, głuchy łoskot jego łap uderzających w ziemię. Wciągnął w płuca pachnące ogniem powietrze i powiedział sobie, że nie mógł liczyć na coś lepszego niż śmierć w miejscu tak podobnym do jego domu.

Rzucił się do ostatniego ciosu. Odparcie, atak, iskry, ból. W prawym boku królewskie ostrze przebijające skórę i mięśnie. Oderwał się, ze wszystkich sił starał się utrzymać na nogach, ale się zachwiał. Krew zaczęła gwałtownie płynąć. Musiał oprzeć się o rękojeść.

— Jesteś skończony — powiedział Dohor, uśmiechając się z twarzą rozpieszczonego dziecka.

Ten widok dodał mu sił. Nadludzkim wysiłkiem Ido podniósł miecz i nie zwracając uwagi na ciepłą krew spływającą z jego boku na ziemię, zacisnął zęby i z okrzykiem bólu zaatakował. Ostrze uderzyło w próżnię, dotykając ziemi.

Nie dał za wygraną i podniósł je z całą energią, jaka mu pozostawała. Wreszcie poczuł, jak miecz niszczy skórzane wiązania zbroi i zanurza się w ciele.

Siła uderzenia zachwiała nim, przechylając go do tyłu. Upadek byłby łatwy i piękny. Wyzwolenie.

Dopóki on będzie żywy, ty nie możesz zaznać pokoju! — krzyknął głos w jego duszy.

Znowu więc oparł się na rękojeści, po czym, zadyszany, odsunął się na bezpieczną odległość i zaczekał.

Zbroja Dohora rozleciała się, a na jego piersi otwierało się czerwone rozcięcie. Król przyłożył dłoń do rany lśniącej w blasku otaczającego ich pożaru. Jego twarz była zniekształcona grymasem cierpienia. Ido wiedział, że to jest właściwa chwila i że nie będzie ich więcej.

Podniósł ciążący jak marmur miecz i, dzierżąc go w drżących dłoniach, pobiegł. Jego krótkie nogi nie mogły go już utrzymać, więc dał się ponieść początkowemu impetowi.

Nie zobaczył Dohora; poczuł tylko, jak miecz Nihal zanurza się po rękojeść. Nagle zabrakło mu powietrza i nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, znalazł się ramię w ramię z nieprzyjacielem. Zakaszlał, a usta wypełniły mu się krwią. Jego oczy zobaczyły czarne ostrze wystające na dobre trzy długości dłoni z pleców Dohora. Udało mu się.

Głuchy, rozdzierający ból przeniknął mu środek żołądka, ale nie miało to znaczenia. Poczuł, jak ciało Dohora sztywnieje w śmiertelnym skurczu i osuwa się ku dołowi, ciągnąc za sobą miecz. Ten sam miecz, który właśnie powoli wyłaniał się z ciała gnoma. Ból był mniejszy, niż mógłby to sobie wyobrażać. Poczuł cios dopiero wtedy, kiedy stal była już całkiem na zewnątrz, następnie on też upadł do przodu i wszystko stało się spokojne, powolne.

Kręciło mu się w głowie. Był w stanie tylko patrzeć na oparte na ziemi dłonie. Czerwone od krwi, drżące. Pod nim otwierała się rozległa czerwona plama. Podniósł głowę. Dohor leżał na wznak. Miecz Nihal nie wysunął się całkiem podczas upadku, wciąż wystawał mu do połowy z piersi. Król miał wybałuszone oczy i patrzył w niebo, nie widząc go. Ido trafił go w samo serce.

Podnieś się, idioto — powiedział do siebie. — Zapominasz o swoim smoku.

Kilkakrotnie próbował się podnieść, ale udało mu się dopiero za trzecim razem. Ziemia i niebo zmieszały się w jednej chwili i ogłuszyła go cisza, która teraz otaczała wszystko.

Przesuwał się po równinie. Próbował zawołać Oarfa, ale nie potrafił powiedzieć, czy naprawdę to zrobił, czy nie. Dzwoniło mu w uszach i ten dźwięk przykrywał wszystkie inne odgłosy.

Potem go zobaczył. Niewyraźny, zamglony. Szedł powoli, powłócząc nogą. Ido padł na niego, naciskając dłonią na jego pancerną skórę.

— Widzę, że tobie też się udało... — próbował powiedzieć, ale słowa zamarły mu w ustach. Oparł się o brzuch zwierzęcia i osunął na ziemię, a Oarf ciasno otoczył go swoim ciałem.

Ido popatrzył w jego rozżarzone oczy. Nie było w tym wzroku litości ani bólu. Tylko szacunek i pożegnanie. Gnom uśmiechnął się.

Zamknął oczy, ale nie zobaczył ciemności. Czuł, jak krew wypływa mu z rany, coraz wolniej. Za jego plecami potężny oddech Oarfa dyktował rytm jego coraz słabszemu sercu. Żałował, że nie ma ze sobą swojej fajki. Chciałby móc zapalić po raz ostatni. Pomyślał z uśmiechem o zdaniu, które Sennar napisał mu wiele lat temu: „Ty pewnie umrzesz z mieczem w dłoni”. Gdzie był jego miecz? Nawet nie mógł sobie tego przypomnieć.

Spróbował otworzyć oczy, ale na zewnątrz nie było już nic do oglądania. Wszystko było światłem, światłem ciepłym i uspokajającym.

Pomyślał o tym, ile jeszcze było do zrobienia: pomóc Lonerinowi i Sennarowi, na początek. Potem trzeba było uratować Sana, wyszkolić go. Zrobiłby z niego króla. Mógłby zostać jego następcą w Krainie Ognia. Trzeba było też odbudować cały Świat Wynurzony, znowu. To przy tej myśli zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Kiedyś tego typu sprawy powstrzymałyby go, kiedyś naprawdę jego obowiązkiem byłoby żyć dalej i zanurzyć się we wrzący chaos tego świata, który nie chciał słyszeć o pokoju. Ale nie teraz. Teraz był czas na odpoczynek. Niech inni pomyślą o Świecie Wynurzonym. On chciał zobaczyć się z Soaną, odzyskać to wszystko, co zostało mu zabrane podczas tych lat wściekłych walk.

Westchnął, i było to jego ostatnie westchnienie. Tak, to było piękne miejsce i dobry moment na śmierć. Światło rozproszyło wszystko.

30. Powroty

Pomiędzy dwoma światami panował spokój. Aster przestał się ruszać i nawet nic nie mówił. Zdążył powiedzieć wszystko, co go dręczyło, a teraz chciał już tylko odejść. Trwał pogrążony w tej oślepiającej nicości, z otwartymi ramionami i pogodnym spojrzeniem tego, kto zrobił wszystko, co musiał, bez żalu.

Lonerin był zagubiony. Nie czuł już własnego ciała, a nawet jego umysł zaczynał zanikać. Chwilami trudno mu było przypomnieć sobie, gdzie jest, ale przede wszystkim, dlaczego tam się znajduje. Jakie były słowa, które powinien teraz wypowiedzieć? Znał je, powtarzał je jak mantrę każdej nocy, tak, że w końcu stały się częścią jego ducha. Nauczył się tej kantyleny, jeszcze zanim był w stanie wywołać z ciała duszę przedmiotów. Słowa były przed wszystkim, ale teraz gdzieś uciekły.

Grzebał w umyśle, dziko uczepiając się świadomości siebie samego. Było to wszystko, co mu pozostawało. Potem zobaczył, jak wyłaniają się powoli, po jednym, zmieszane, jak wyblakły atrament na starym pergaminie. Wykwitały w jego świadomości w przypadkowym porządku, ale wiedział, że nie może dać się ponieść panice: Sennar mu to powiedział.

„Przy tego rodzaju wyczynie najważniejszy jest spokój. Tak samo jak w bitwie. Ido zawsze był nadzwyczajnym wojownikiem właśnie dlatego: bo podczas walki potrafił zachowywać lodowaty chłód ducha i tego samego nauczył Nihal. To samo dotyczy czarodzieja. Jeżeli pozwolisz, by ogarnęła cię panika, przypomnienie sobie prawidłowej sekwencji formuł i prawidłowego bilansu mocy, jakich będziesz musiał użyć, okaże się niemożliwe. Duchy wyczują twoje wzburzenie, będą ci się wymykać i nie pozwolą ci się przekonać do wysłuchania twoich modlitw”.

Ale jak zachować spokój? Jego ciało było zagubione nie wiadomo gdzie, pośród chaosu Domu, i nie miał nawet pojęcia, co się z nim działo. A poza tym była jeszcze śmierć. Czuł jej oddech w tym miejscu, które z minuty na minutę stawało się coraz zimniejsze. A jeżeli nie wystarczy mu energii, aby stamtąd wyjść? A jeżeli jego przeznaczeniem było zakończenie życia w tym zawieszeniu?

Spokojnie. Nie myśl teraz o swoim losie, nie dlatego tutaj jesteś. Tego, co robisz, nie robisz dla siebie i prawdopodobnie właśnie to cię przeraża. Ale pamiętaj, że walczysz dla wyższego dobra, dla całego Świata Wynurzonego.

Spokój zstąpił na jego serce. Przecież było tak, jak gdyby już nie żył, powiedział sobie, i dlatego nie powinien się bać. Niech pójdzie, jak ma pójść, w końcu i tak już siedział w tym po uszy. Musiał tylko wypełnić, co do niego należało. Reszta nie miała znaczenia.

Słowa ułożyły się we właściwym szyku, tym razem wyraźne i przejrzyste. Lonerin wypowiedział je, rytmicznie skandując sylaby. A kiedy skończył, poczuł się pusty, znowu wolny i spokojny. Otworzył oczy i popatrzył na Astera.

Dziecko uśmiechało się, uspokojone.

— Dziękuję — powiedziało po prostu. Potem biel zaczęła przenikać jego esencję, a jego postać wyblakła stopniowo, jak dym, który rozwiewa się w pokoju.

Lonerin popatrzył w jego oczy i w jednej chwili pojął znaczenie śmierci. Nie przeraziła go i udało mu się zaakceptować ją tym, czym była. Zrozumiał jej urok i smutek, i przyjął jej spokój jako swój.

Skończyło się, na zawsze. Na zewnątrz świat mógł upaść i ulec zniszczeniu, ale Aster już nie powróci. Jego ciemny duch już nie zagrozi Światu Wynurzonemu. Udało mu się. Lonerin przypomniał sobie słowa Sennara: będzie jeszcze czas na inny ból, w przyszłości, ale teraz był czas spokoju. Jeżeli chodziło o niego, mogłoby się też i na tym zakończyć. W tym powolnym niknięciu było coś słodkiego, coś, co go oczarowało.

I w końcu, kiedy znalazł się sam w tej oślepiającej bieli, uśmiechnął się.

Learchos, Theana i San natychmiast rzucili się do ucieczki. Korytarze, które przemierzali, były puste, wypełnione tylko nieludzkimi wrzaskami. Za każdym razem, kiedy Learchos słyszał któryś z nich, wydawało mu się, że serce eksploduje mu w piersi.

Nie mogę, nie mogę, nie mogę!

Zatrzymał się nagle przy wejściu do otwartej celi. Wepchnął do środka dwójkę towarzyszy i zamknął drzwi.

— Zostańcie tutaj — powiedział drżącym głosem. — Ja muszę iść do Dubhe. — Uchybiał w ten sposób Idowi, wiedział o tym, ale tutaj byli bezpieczni. Gildia była zbyt zajęta walką z Bestią, aby zwrócić na nich uwagę. Już miał się odwrócić, kiedy jakaś dłoń złapała go za nadgarstek i przytrzymała go.

— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała Theana. Była zmęczona, ale spojrzenie miała zdecydowane. — Ja wiem, jak ją ocalić.

Learchos poczuł ukłucie w sercu. Czarodziejka mówiła pośpiesznie, a księciu trudno było za nią nadążyć.

— Wiem, że istnieje magiczna włócznia zdolna przełamywać pieczęcie. Jest gdzieś tutaj, w Domu, prawdopodobnie blisko miejsca, w którym zamknięta jest dusza Astera. Sądzę, że użyli jej, aby go przywołać. To jedyna rzecz, jaka może ocalić Dubhe.

— Powiedz mi, gdzie jest, pójdę jej poszukać, a wy zostaniecie tutaj, bezpieczni.

Theana potrząsnęła głową.

— Nie wiem dokładnie, gdzie jest, ale tak czy inaczej ty nie możesz jej aktywować.

— Potrzebny jest czarodziej?

Oczy dziewczyny błąkały się dookoła, zawstydzone.

— Potrzebny jest Poświęcony Thenaarowi — powiedziała wreszcie.

Młodzieniec popatrzył na nią.

— Ale ty nie jesteś Poświęcona, nigdy ci się nie uda!

— Tobie też nie, zresztą nie jesteś nawet czarodziejem. Z nas dwojga tylko ja mam jakieś szanse, żeby sprawić, by zadziałała.

Learchos nie wiedział, jaką decyzję podjąć.

— Przynajmniej San musi tu zostać — powiedział wreszcie, odwracając się do chłopca.

On natychmiast potrząsnął głową i uczepił się szat czarodziejki.

— Nie możecie mnie zmusić, żebym tu stał i patrzył, ani żebym został sam — powiedział tonem wypełnionym mieszaniną strachu i dumy. — Złożyliście obietnicę i ja mam prawo pójść z wami. W końcu to ja byłem przyczyną tego wszystkiego.

Learchos wahał się jeszcze przez chwilę, po czym znowu otworzył drzwi i wyszedł na pusty korytarz.

— No to chodźmy.

Biegli do utraty tchu. Nie było już nikogo. Learchos czuł, jak pęka mu głowa. Każda minuta, jaką spędzali tam na dole, oznaczała życie wypływające z ciała Dubhe. Wyobrażał sobie, jak jej umysł kruszy się po kawałku, ześlizgując w szaleństwo, i zdał sobie sprawę, że to zbyt wiele, aby mógł to znieść. On też wariował, czuł jej ból we własnym ciele i nie chciał wolności opłaconej tak wysoką ceną. Królestwo, którego miał być władcą, musiało opierać się na innych założeniach, odmiennych od tej bezsensownej rzezi, jaka się tam odbywała.

Rozdzieliwszy się, przeszukali wszystkie otwarte pokoje, ale niczego nie znaleźli. Kiedy spotkali się ponownie w korytarzu, popatrzyli po sobie, nie wiedząc już, co robić. Learchos miał ochotę krzyczeć. Świadomość, że nie jest w stanie znaleźć rozwiązania, przyprawiała go o szaleństwo.

— Jest pewien sposób — powiedziała nagle Theana. Zamknęła oczy i rozłożyła dłoń. — Zazwyczaj stosuje się kamienie; to pewnie nie zadziała równie dobrze, ale miejmy nadzieję, że wystarczy mi mocy.

Jej czoło pokryło się kropelkami potu. Powieki drżały jak podczas snu. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, i przy straszliwym wysiłku koncentracji, w końcu wróciła do teraźniejszości.

— Tędy — powiedziała.

Rzucili się biegiem.

— Co zrobiłaś? — spytał Learchos.

— Odnajdowanie aury magicznej — odpowiedziała, posuwając się naprzód z trudem. — Gdybym była w lepszej formie, zajęłoby mi to o wiele mniej czasu.

Przebiegli przez korytarze, w których już byli, kręcili się po opustoszałych kwaterach, po czym weszli do jakiegoś gabinetu.

— To tutaj — powiedziała Theana, zatrzymując się. Była zgięta w pół z wysiłku.

Małe pomieszczenie rozjaśniało światło padające z dwóch trójnogów z brązu. Na zabałaganionym biurku — stos poplamionych krwią książek. Obok niego — leżący bezwładnie trup jakiejś Zwycięskiej.

Nagle w jednym ze skrzydeł Domu rozbrzmiał krzyk Bestii. Zrozpaczony Learchos zakrył sobie uszy dłońmi, ale Theana nie zatrzymała się. Zaczęła szperać gorączkowo po całej salce.

— No już, pomóżcie mi — wrzasnęła do Learchosa i Sana.

Chłopiec pozostał nieruchomy w kącie, jakby zahipnotyzowany krzykiem Bestii, ale Learchos się ocknął. Musiał działać, zachowywać się jak mężczyzna. Palcami przebiegł po profilu posągu przedstawiającego dziecko, szukając ewentualnej dźwigni, która mogłaby otwierać jakiś ukryty schowek lub tajemne przejście. Zgodnie z wszelką logiką taki ważny przedmiot nie mógł być tak po prostu na widoku. Kiedy tylko napotkał na nierówność, wcisnął ją i jeden z regałów na ścianie wyskoczył do przodu. Theana od razu wsunęła się do środka, a on za nią. W wykutej w skale niszy, oparta o dwa miękkie zwoje materiału, znajdowała się włócznia.

Była cudowna. Ostry, śnieżnobiały szpic i dekorowane motywem liści i pnączy drzewce iskrzyły własnym światłem. W miejscu, gdzie dotykała podłogi, powyrastały pędy miecznicy, które z czasem całkiem ją oplotły. Aura, jaka otaczała ten przedmiot, miała niebywałą potęgę. Nawet Learchos poczuł się nią przesiąknięty i nie miał już wątpliwości, że to tej magicznej włóczni szukali.

Theana patrzyła na nią oczami przepełnionymi zachwytem, a jej wysunięte naprzód dłonie drżały. Potem straszliwy wstrząs przetoczył się grzmotem po ścianach. Dziewczyna wzdrygnęła się, wzięła włócznię i pociągnęła ku sobie. Rośliny stawiły opór, a Learchos zobaczył wyraźnie, jak wdrapują się po drzewcach, aby przykuć je do niszy. Nie zastanawiał się nawet przez moment i on też położył dłonie na włóczni, by ciągnąć, ile sił.

Jak gdyby dotknął żywego ognia. Poczuł się wessany przez jej potęgę, a dłonie paliło mu nieznośne gorąco. Zacisnął zęby z bólu, ale nie ustąpił i wyrwał ją z jej gniazda. Theana upadła z rozmachem na ziemię i nagle okazało się, że Learchos trzyma ją sam. Śmiertelne zmęczenie zaatakowało jego ciało, wzrok mu się zamglił.

Do diabła — pomyślał, chwiejąc się. Następnie Theana wyjęła mu włócznię z dłoni i natychmiast wróciły mu siły, a wzrok się rozjaśnił. Zajrzał do niszy i zauważył, że rośliny umarły, przekształcając się w pokurczone bulwy.

Czarodziejka siedziała na ziemi zadyszana, a on ukląkł przed nią.

— Dasz radę? — spytał zatroskany. Zobaczył jej dłonie zaciśnięte kurczowo na drzewcu włóczni, a wokół nich pulsującą życiem miecznicę.

Dziewczyna przytaknęła z przekonaniem, ale była śmiertelnie blada. Chwyciła jego dłoń, aby się podnieść, a potem starała się utrzymać chwiejną równowagę.

— Może ja ją poniosę, przynajmniej do momentu, kiedy znajdziemy Dubhe.

Theana patrzyła na niego niezdecydowana.

— W ten sposób oszczędzisz siły — dodał Learchos, a ona dała się przekonać.

Energicznie schwycił włócznię i znowu poczuł, jak nogi robią się miękkie, a wzrok się pogarsza. Nie dał się pokonać, wysłał pozostałych przodem i szedł za nimi, zaciskając zęby. Straszliwie kręciło mu się w głowie, ale nie chciał się poddać. Do jego uszu wciąż docierały rozpaczliwe krzyki Dubhe.

Szli przez korytarze, kierując się do pulsującego serca tego piekła, tam, gdzie dokonywała się ostatnia rozgrywka Zabójców. Ogarnął ich przemożny odór śmierci. W głębi dostrzegli czerwone światło i olbrzymią, niewyraźną figurę.

Kiedy dotarli na miejsce, znaleźli się w nadzwyczajnie wysokiej, olbrzymiej sali. Przy jednej ze ścian posąg przedstawiający mężczyznę o okrutnym uśmiechu trzymał w jednej dłoni błyskawicę, a w drugiej miecz. Jego stopy zanurzały się w dwóch basenach przepełnionych po wręby krwią, która do tego czasu zdążyła się wszędzie porozlewać. Na ziemi — dywan trupów. Całkiem zakrywał posadzkę, a nad nim wznosiła się Bestia, triumfująca i straszliwa.

Nieproporcjonalnie wielkie i ostre kły, ręce i stopy wyposażone w pazury, potężne mięśnie drgające jak szalone pod pokryciem skóry.

Dubhe.

Learchos poczuł, że mdleje. Nie był gotowy na ten widok. Jak mógł pomyśleć, że uda mu się ją uratować? Z tej otchłani nie było powrotu. Można było jedynie umrzeć.

Jednak była to rozpacz tylko chwilowa. Musiał spróbować. Życie przestało już być dla niego niezmiennym przeznaczeniem. Dlatego odpędził strach i wręczył włócznię Theanie. Była blada i nieruchoma i musiał nią potrząsnąć, aby przywołać ją do rzeczywistości.

— Weź to i zrób, co trzeba. — Jego głos już nie drżał. Teraz jego uchwyt był mocny.

Theana popatrzyła na niego i schwyciła włócznię. Learchos podniósł z ziemi inną broń i popatrzył w kierunku Bestii. Zabójcy, którzy jeszcze trzymali się na nogach, starali się trafić ją sztyletami, ale byli niezgrabni i żałośni w obliczu tego potwora, który nieubłaganie rozdzierał ich, jednego po drugim.

Wziął Sana pod ramię i przycisnął do siebie. Chłopcem wstrząsały gwałtowne dreszcze.

— Nie pozwolę, żeby stało ci się coś złego. Umrę w twojej obronie — oświadczył zdecydowanie. Potem czekał i modlił się.

Sennar ze zgrozą patrzył na zbliżającego się Yeshola. Był już cieniem samego siebie, kukłą, która posuwała się po ziemi bez siły, ale jeszcze się nie poddała. Jego oczy były przepełnione nienawiścią i czarodziej wiedział, że nic go nie zatrzyma, nawet śmierć. Ten wzrok przygważdżał go do ziemi tak, że Sennar nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji.

Yeshol doczołgał się do ściany i z trudem się podniósł.

Znajdująca się za nim wątła bariera oddzielająca Lonerina powoli zanikała.

— Jeszcze nie umarłem — powiedział. Strumyczek krwi spływał mu po brodzie. — A dopóki nie umrę, Aster zawsze będzie mógł powrócić.

Podniósł sztylet i rzucił się gwałtownie na Lonerina. W tej właśnie chwili zaciśnięty w dłoni młodego czarodzieja talizman eksplodował oślepiającym światłem. Zdawało się, że wibruje jakąś niewyobrażalną mocą. Biel przeniknęła pokój, a kojące ciepło otuliło wszystko. Sennar instynktownie podniósł ramię do oczu. W blasku tego światła dostrzegł twarz prześlicznego dziecka i jego serce zabiło mocniej. Dobrze pamiętał ich ostatnie spotkanie, jak gdyby nie minął nawet dzień. Zdarzyło się to dawno temu, w ciemnej celi, a jego oczy w kolorze niewiarygodnej zieleni były ostatnim, co widział, zanim stracił przytomność. Poznał wtedy lęk, który zamieszkiwał jego umysł, i wówczas Aster przestał być dla niego nieprzyjacielem.

Fakt, że widzi go ponownie, wzruszył go. Nie było już między nimi żadnej różnicy. Od kiedy Nihal umarła, nie pozostało już nic z tego, co ich zwróciło przeciw sobie.

— Aster — wymruczał stary czarodziej.

Dziecko patrzyło w niebo i miało na twarzy wyraz błogości, która robiła na nim dziwne wrażenie. Sennar był pewien, że za życia nigdy nie było mu dane zaznać podobnego stanu. Kiedy tylko chłopiec usłyszał swoje imię, opuścił oczy i zwrócił je na Sennara. Czarodziej zobaczył w nich błysk zrozumienia i wiedział, że uśmiech, który nastąpił, skierowany jest do niego. Uśmiechnął się w odpowiedzi, a w spojrzeniu, które wymienili, zawarte było to wszystko, co Sennar przeżył przez te lata, ta sama bolesna droga, którą Aster przebył przed nim. Trwało to chwilę, ale było długie jak całe życie. Dlaczego istniał ból, dokąd prowadził i jaki sens miała walka? Jedyne pytania, które naprawdę warto było sobie postawić, i jedyne, na które nie było odpowiedzi, tylko wieczne poszukiwanie.

Potem jakiś krzyk rozdarł doskonałość tego białego całunu.

— Nie!

Yeshol wrzeszczał ze wszystkich sił, jakie miał w płucach, ściskając w palcach sztylet. Broń upadła mu na ziemię, dźwięcząc, a on wyciągnął obie ręce do zjawy.

— Nie opuszczajcie mnie, mój Panie, nie teraz, proszę was! Weźcie mnie i ponownie obejmijcie władzę, powróćcie, aby wzbudzać drżenie na tym świecie Przegranych!

Jego policzki pokreślone były łzami, ale Aster nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Powoli rozwiał się w powietrzu, a światło stopniowo ciemniało, cofając się tam, skąd przybyło. Talizman błyszczał jeszcze przez kilka chwil, po czym na pomieszczenie opadła przygnębiająca ciemność.

— To koniec — powiedział Sennar, opierając się o ścianę.

Yeshol upadł na ziemię. Patrzył w punkt, gdzie zniknął Aster, i wyglądał, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Potem krzyknął w rozpaczy, tak jak tamtego dnia, kiedy runęła Twierdza. Ale bogowie milczeli, a Thenaar nie odpowiedział na tę modlitwę.

U jego stóp rozchylał się obszerny kwiat krwi, a krzyki Zabójcy stawały się coraz słabsze. Życie wyciekało z niego nieubłaganie.

Sennar pozostawił go własnemu losowi i skierował się ku Lonerinowi. Magiczna bariera znikła, a młodzieniec leżał na ziemi.

— Lonerinie! — zawołał, biorąc go za rękę. Była lodowata. — Nie możesz teraz odpuścić, wracaj, no już... — mruczał.

Śmierć jest pełna uroku dla zmęczonego ducha, a pochlebstwa, które potrafi ukazywać, mają moc przekonywania. Sennar wiedział, że była to ostatnia próba, jakiej musiał stawić czoła młody czarodziej. Przezwyciężyć tę pokusę i wrócić, aby oblec się w ciężar swojego ciała i przyjąć cierpienie, jakie z niego płynęło. Zacisnął dłoń na talizmanie i z dreszczem wyczuł pulsujące wewnątrz ciepło. Lonerin wciąż jeszcze był uwięziony w jego wnętrzu. Talizman stawał się zimny i gasł dopiero wtedy, kiedy nie miał już w sobie żadnej siły witalnej. To w ten sposób zrozumiał, że Nihal odeszła na zawsze. Być może dla Lonerina była jeszcze nadzieja. Mógł oświetlić mu drogę, przywołać go do rzeczywistości życia.

— Udało ci się, słyszysz mnie? Jeżeli nie wrócisz, to wszystko nie będzie miało sensu, Lonerinie.

Poczuł, jak z jego ręki przepływa do talizmanu lekka moc, ale nie wydawało się, aby jego temperatura się zmniejszyła.

— To, co zrodzi się z popiołów tego miejsca, będzie nowym światem, światem, który nie może opierać się na poświęceniu młodych. Przeklęty kraj, gdzie dzieci zmuszone są do umierania przed ojcami!

Położył mu dłoń na piersi i spróbował jedynego zaklęcia leczniczego, jakie był jeszcze w stanie przywołać: prosta formuła, której nauczył się jako dziecko. Serce Lonerina milczało pod jego dłonią.

— To do nas, starych, należy poświęcanie się — ciągnął coraz głośniej. — My nie mamy siły, aby odbudować Świat Wynurzony, ale tacy jak ty ją mają. Dlatego musisz wrócić. Nie nadszedł jeszcze czas na szukanie tego odpoczynku, Lonerinie, nie możesz wykręcać się od walki!

Młodzieniec leżał na ziemi, zimny i nieruchomy. Talizman natomiast palił. Sennar poczuł, jak przenika go rozdzierające poczucie bezsilności. Pomyślał o Lajosie, który umarł wiele lat temu, pomyślał o Nihal, pomyślał o wszystkich ofiarach, których wymagał z pokolenia na pokolenie Świat Wynurzony, aby uwolnić się od wyziewów przywoływanych nadeń przez akurat rządzącego tyrana i móc znowu oddychać świeżym powietrzem. I poczuł, że to niesprawiedliwe, że nie będzie tego dłużej tolerował.

— Do diabła, Lonerin! — wrzasnął ze wszystkich sił, jakie mu zostały.

Płomyczek. Czarny. Ciemność, która rzuca światło. Cudowny paradoks, pomyślał Lonerin i wynurzył się w świadomości. Czuł się odległy i zmęczony. Był w podróży od wieków, a jednak wiedział, że było warto, bo w końcu nadszedł pokój. Ale w całej tej bieli pojawił się czarny płomyczek. Ból. Ból fizyczny. Ból w piersi. Teraz czuł, że taką ma, czuł ją i przewidywał cały wysiłek, jaki będzie go kosztować podnoszenie jej i opuszczanie w nieprzerwanym rytmie oddechu. Warto było tak cierpieć? I dlaczego?

Płomyk przykuwał jego uwagę. W całej tej bieli była to jedyna rzecz, na której mógł zawiesić oko. Poczuł, że ma nogi, ramiona, ręce i żyły: całe ciało, w którym krew czekała, nieruchoma. Bolało. Mógł zdecydować, czy zatracić się w tej białej nicości i przestać cierpieć, czy też stawić czoła bólowi i dalej walczyć. Cudownie byłoby jeszcze pokołysać się w tym wiecznym pokoju. A jednak... nie mógł. Nie chciał. Bo płomyczek stał się czarnym pożarem i mimo całego bólu, jaki roztaczał, wzywał go w sposób nieprzejednany. Warto było? Tak, warto.

Iskra mocy przeskoczyła z dłoni Sennara na nieruchomą pierś Lonerina. Sennar odebrał to jako bolesny ucisk w sercu, ale potrwał on tylko przez chwilę. Potem pod dłonią wyczuł bicie, powolne, słabe. Wbił wzrok w twarz młodzieńca i zobaczył, jak powoli nabiera koloru, a talizman pod jego palcami stawał się coraz zimniejszy. Poczuł, jak niepohamowana radość rozlewa się, rozprzestrzenia po każdym pojedynczym włóknie jego starego i zmęczonego ciała. Kiedy zobaczył, że chłopak otwiera oczy, objął go bez zahamowań.

— Wiedziałem, wiedziałem, że ci się uda!

Lonerin przez kilka sekund zwisał bezwładnie w jego ramionach. Po chwili stary czarodziej oderwał się od niego.

— Jak się czujesz?

Młodzieniec rozejrzał się dookoła.

— Źle — odpowiedział szczerze. Popatrzył na swoje dłonie, powoli nimi poruszył, a potem uśmiechnął się.

Sennar znowu go objął.

— Udało mi się?

— Uwolniłeś go. Widziałem, jak odchodził. Nie ma go już, Lonerinie, Astera już nie ma.

Młodzieniec spoważniał, a Sennar zrozumiał. On też przez to przeszedł. Lonerin z pewnością poczuł racje i ból Astera, a po zapoznaniu się z podobną otchłanią nie jest się już takim samym.

— Musimy stąd iść — powiedział, podtrzymując go ramieniem. Robiąc to, omiótł spojrzeniem cały pokój. Yeshol leżał bezwładnie w rogu; jego usta otwarte były w rozpaczliwej modlitwie, teraz już niemej. Poczuł do niego litość. Umarł otoczony najmroczniejszą udręką, przy upartym milczeniu swojego boga.

Lonerin popatrzył na niego i pomyślał to samo. Zrobili tylko kilka niepewnych kroków, potem obaj odwrócili się jednocześnie.

— Co to? — spytał Lonerin zmęczonym głosem.

Sennar zadrżał. Ktoś używał olbrzymiej mocy magicznej. Mocy elfickiej.

— Jesteśmy tu w środku jedynymi czarodziejami — zauważył.

Lonerin potrząsnął głową.

— Theana! — wykrzyknął chrapliwym głosem.

31. Odkupienie i poczucie winy

Sennar i Lonerin biegli na złamanie karku. Prowadziła ich sama percepcja owej niezmierzonej potęgi, tak wielkiej, że niszczącej i niemożliwej do opanowania.

Dom wydawał się opustoszałym labiryntem pachnących krwią korytarzy. W każdym z nich szeroko sterczały szeroko otwarte drzwi opuszczonych pośpiesznie pokojów. Lonerin rozglądał się wokół przerażony. Dubhe udało się dokonać tego, o czym zawsze marzył: zniszczyć Gildię aż po fundamenty.

Co dziwne, teraz widok tego zniszczenia nie sprawiał mu żadnej przyjemności. Tyle lat żył z pragnieniem zemsty, że wreszcie zaczął postrzegać je jako coś nie do ugaszenia. Teraz jednak po prostu znikło. Yeshol nie żył, podobnie jak większość Zabójców. Gildia została powalona na kolana. Tylko to się liczyło.

A poza tym była jeszcze Theana, osoba tak ważna w jego życiu, że prawie uznał ją za pewnik. Myśl o niej wypełniała mu serce trwogą i sprawiała, że idea jakiegokolwiek odwetu wydawała się bez znaczenia.

Był wykończony, nie miał w sobie nawet kropli mocy, ale pragnienie, aby ją ocalić, podtrzymywało go na nogach.

Przeszli przez kolejny korytarz i poczuli, że są blisko. W głębi — czerwone światło i coraz głośniejsze wrzaski.

Jak tylko mogli najprędzej, dowlekli się do progu olbrzymiej sali i tam ją zobaczyli: Bestia srożyła się nad nieliczną grupką przerażonych Zabójców. Jakiś nędznie wyglądający młodzieniec o włosach tak jasnych, że wydawały się białe, z mieczem w dłoni bronił Sana, trzymając go ściśle przytulonego do siebie. Przed nimi — ona. Stała. Śliczna i zagubiona. Theana ściskała włócznię otoczoną pnączami miecznicy. To stamtąd pochodziła moc. Dłonie jej drżały, a jej twarz była blada i wyniszczona.

Lonerin zawołał ją ze wszystkich sił, jakie mu pozostały.

Theana nic nie słyszała. Krzyki, które zaraz po wejściu niemal doprowadziły ją do szaleństwa, po kilku minutach przestały do niej docierać. Dziewczyna miała zamknięte oczy, rozpaczliwie starając się ze wszystkich sił utrzymać koncentrację. Nie czuła nawet ciężkich kroków Bestii i drgań powietrza wywołanych jej ruchami. Czuła tylko ściśniętą w dłoniach włócznię i moc, która przepływała do niej z jej ramion.

Nie miała najbledszego pojęcia, jak jej użyć, nie znała rytu: po prostu postanowiła zdać się na instynkt. W końcu to ona była ostatnią kapłanką Thenaara i miała nadzieję, że bóg zrozumie jej gest.

Przypomniała sobie pierwszą modlitwę, której nauczył ją ojciec, kiedy po raz pierwszy zaprowadził ją do małego pokoiku, gdzie sprawował kult. Jego słowa na zawsze pozostały wyryte w jej pamięci: „Mój Panie, daj mi siłę, abym mógł cię chwalić, oświecaj mój dzień i pozwól mi nieść twoje światło pomiędzy heretyków”.

Powtórzyła ją cicho, z całym zaangażowaniem, do jakiego była zdolna. Wyrecytowała te słowa z wiarą swojego dzieciństwa, myśląc o swoim ojcu i jego odwadze. Potrzebowała tej samej siły ducha, tego samego poświęcenia. Pomyślała ze łzami, że byłby dumny z jej zachowania, gdyby mógł ją kiedykolwiek zobaczyć.

„Pewnego dnia naprawdę zaniesiemy światło do Gildii i pokażemy światu całą niedorzeczność ich kłamstw. Wówczas Thenaar znowu stanie się bogiem wszystkich, a jego imię oznaczać będzie nadzieję”. I właśnie to w tym momencie robiła.

Włócznia aktywowała się w jej dłoniach, a jej niezmierzona moc rozbrzmiała poprzez jej ramiona i zawibrowała w otaczającym powietrzu. Przez moment Theana pozwoliła sobie na błysk nadziei i ujęła silniej broń, kierując ją w stronę Dubhe. Coś jednak poszło nie tak już od samego początku. Moc pozostała uwięziona w jej dłoniach, niezdolna do przekroczenia niewidzialnej bariery, która ją blokowała. Włócznia przestała wibrować i zaczęła wysysać z niej wszystkie energie. Nie, nie, nie!

Postarała się wytrzymać, czepiając się z uporem wiary, ale wszystko okazało się daremne.

Wiem, że nie jestem Poświęconą, ale czy to naprawdę ma znaczenie? Daj mi siłę, Thenaarze, zaklinam cię!

Świat wokół niej zaczął niknąć. Theana czuła, jak życie wypływa z jej ciała, ale nie poddała się. Złożyła obietnicę, przysięgła, że spróbuje, i musi jej się udać. Dubhe była jej przyjaciółką i dopóki będzie miała wystarczającą siłę, aby wytrzymać, nigdy nie zrezygnuje.

— Co ona robi?

Lonerin już miał interweniować, ale Sennar przycisnął go do ściany. Młodzieniec schwycił tunikę czarodzieja i potrząsnął nim, ogarnięty paniką.

— Powiedz mi, co ona u diabła robi!

Sennar popatrzył na niego lodowatym wzrokiem.

— Próbuje użyć elfickiego artefaktu — powiedział ponuro. — Ale nie uda jej się.

Lonerin poczuł, jak wstrząsają nim niekontrolowane mdłości.

— Dlaczego? Co to znaczy?

Sennar wziął go za ramiona i zbliżył się.

— Tylko osoba, w której żyłach płynie krew elficka, może posługiwać się tego typu przedmiotami, a jeżeli to jest włócznia, o której myślę, to nawet Elf nie może jej uaktywnić.

Młodzieniec popatrzył na niego z rozpaczą. Sennar ciągnął dalej nieporuszony.

— Włócznia Dessara to legendarna broń. Istnieje na jej temat niewiele informacji i nawet ja uważałem ją za zaginioną. Kryje w sobie ogromne moce i mówi się, że jest wręcz w stanie przełamywać pieczęcie.

Błysk zrozumienia rozdarł umysł Lonerina. Jęknął, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

— Tylko Poświęcony może jej użyć, a przynajmniej tak opowiadają Kroniki. Tylko ktoś taki jak Nihal.

Lonerin zamknął oczy. Zebrał siły. Próbował oderwać się od muru, iść do niej. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a Sennar znowu musiał interweniować, aby chłopak nie upadł.

— Zostaw mnie!

— Gdzie ty chcesz iść? Nie widzisz, w jakim jesteś stanie?

— Muszę ją zatrzymać!

Sennar dłonią przytrzymywał go przyciśniętego do ściany, przenosząc wzrok z niego na wyprostowaną sylwetkę Theany za jego plecami. Dziewczyna zachwiała się i z trudem zdołała ustać na nogach.

— Ja ją muszę uratować, nie rozumiesz? Ona jest dla mnie wszystkim, wszystkim! — wrzasnął Lonerin.

Sennar popatrzył na niego przez kilka sekund, po czym jego oczy wypełniły się decyzją.

— Talizman.

Lonerin popatrzył na niego pytająco.

— Chcesz ocalić swoją przyjaciółkę? Daj mi talizman.

Chłopak wyciągnął go z trudem. Wsunął go do kieszeni, kiedy tylko opuścili pokój, w którym więziono Astera. Sennar ścisnął go w palcach.

— Cokolwiek się stanie, nie ruszaj się stąd — nakazał mu. Po czym skoczył do Theany.

Ten pomysł pojawił się nagle. Sennar nie zastanawiał się nad jego konsekwencjami — nie miały już żadnego znaczenia. Talizman w jego dłoniach był zimny, tak jak tamtego dnia, i serce mu się ścisnęło. Wkrótce wszystko się skończy.

Stanął obok Theany, złapał za włócznię razem z nią i natychmiast poczuł, jak niezmierzona moc zabiera mu wszystkie siły.

Wkrótce jego duch został przez nią przyciągnięty. Chociaż nie miał już w sobie magii, doświadczenie grało na jego korzyść. Udało mu się powstrzymać niewiele pozostałej energii, aby przelać ją w talizman. Samodzielnie nie mogło mu się udać, ale miał świadomość, że ten artefakt zwielokrotnia moce tego, kto potrafi go użyć. Wystarczyło przemienić własną słabość w broń, i tak też uczynił.

Było tak, jak gdyby przerzucił most. Talizman zadźwięczał z włócznią jednym głosem, a Sennar wykorzystał tę iskrę mocy, której mu udzielono, aby powtórzyć zaklęcie, najszybciej jak umiał. Były to te same słowa, które wypowiedział tamtego popołudnia, aby zobaczyć Nihal ostatnim razem, ale w tym przypadku nie spotkają się w połowie drogi pomiędzy światami: ona wyjdzie mu naprzeciw.

Światło zgasło, a ciemność dała mu do zrozumienia, że mu się udało.

Dlaczego?

Wystarczyło to proste pytanie, aby oszalał. To był jej głos. Nihal była znowu tam, z nim.

Oto, co miałem jeszcze zrobić, prawda? To dlatego powiedziałaś, że będę jeszcze potrzebny... — wyszeptał.

Poczuł cały jej spokojny smutek przenikający tę otchłań, w której się znajdował.

Lonerin, San i Świat Wynurzony mieli poprosić o twoją interwencję — odpowiedziała mu.

Sennar przełknął ślinę. Jego siła wkrótce zniknie i wszystko zgaśnie na zawsze, wiedział o tym. Ale teraz mógłby odlecieć bez żalu.

W tej chwili potrzebujemy ciebie, Nihal, potrzebujemy mocy Poświęconej.

Czuł, że jest niedaleko, ale była nieosiągalna; tak blisko, że wyzwalała w nim niepohamowane pragnienie, aby ją jeszcze zobaczyć, dotknąć.

Ponieważ nie odpowiedziała na jego wezwanie, ciągnął dalej: Dziewczyna, która pozwoliła nam tu dotrzeć, która za cenę własnego życia utorowała nam drogę, zaraz umrze, a ja jestem zmęczony tym światem, który aby się umocnić, pożera młode ciała. Druga dziewczyna próbuje ocalić tę pierwszą. Kolejna świeża krew, kolejne nieznośne poświęcenie.

Sennar poczuł, jak jego siły odpływają, a śmiertelna słabość atakuje jego ciało. Zacisnął zęby.

Tylko ty możesz użyć włóczni Dessara. Tylko ty możesz uratować Dubhe i Theanę.

Nie mógł jej widzieć, ale wyczuł, że Nihal się uśmiecha. Pamiętasz, jak nie chciałam być wybraną? Pamiętasz, jak ciążyło mi moje przeznaczenie?

Łza powoli spłynęła po suchym policzku Sennara i była to jego jedyna odpowiedź.

Nauczyłam się jednak rozumieć, że mój los nie jest klątwą i że nawet w już wyznaczonej na drodze koleinie tkwi wolność wyboru.

Sennar zrozumiał, ile czasu minęło, i zapragnął tego pokoju, który wyczuwał, który od niej płynął. Wiedział, że wkrótce będzie to też jego błogość. Chcę cię zobaczyć...

Wkrótce to się stanie.

Nie. Chcę zobaczyć cię tu i teraz, jaka byłaś, jak gdyby te długie lata bez ciebie nigdy nie istniały. Chcę zobaczyć cię z krwi i kości...

Sennar znalazł siłę, aby otworzyć oczy. Było dużo światła, a włócznia drżała. Theana przestała się chwiać i wydawała się przemieniona. W jej postaci było coś nowego i mocnego, coś, co Sennar rozpoznawał. Rozdzierająca radość przeniknęła go do głębi. Jasne, kręcone włosy czarodziejki stały się krótkie i niebieskie. Jej ciało, łagodne i miękkie, stało się umięśnione i rzutkie. Jej tunika znikła, a na jej miejscu pojawił się strój do walki wykonany z czarnej skóry.

Sennar uśmiechnął się błogo.

Nihal odwróciła się do niego. Była tą samą dziewczynką, która dopiero niedawno rozkwitła, stając się kobietą. Nie minął nawet dzień od tamtej pory: jej ciało było takie, jak niegdyś, a zdecydowanie i smutek w jej spojrzeniu równie wyraźne i niezmienne. Nie był to już duch przywołany przez zakazaną formułę, ale młoda kobieta z krwi i kości, wojowniczka zdeterminowana, aby doprowadzić do końca własną misję.

Zdecydowanie ściskała włócznię, z wyprostowanymi plecami i wyciągniętymi w przód ramionami. Przez moment popatrzyła na Sennara, uśmiechnęła się do niego, po czym jej twarz przybrała bojowy wygląd. Przemówiła po elficku, a Sennarowi udało się zrozumieć słowa, które wymawiała: „Poświęcona woła cię, Shevraarze, i błaga o twoją moc, aby rozproszyć demony i zniweczyć mroczne zaklęcia. Niech moc nieczystych pieczęci zostanie przełamana, niech porządek zostanie przywrócony. Odpędź Bestię i uwolnij twoje dzieci”.

Powietrze wypełniło się dziwnym, przyjemnym ciepłem, pachnącym życiem i wiosną. Włócznia zadźwięczała jakby śpiewem, a Sennar poczuł się wolny, szczęśliwy, jak nie zdarzało mu się od wielu, bardzo wielu lat.

Wszystko zostało zatopione w oślepiającym świetle i przez chwilę to miejsce przemieniło się. Nie było już krwi na ścianach ani rozszarpanych ciał leżących na podłodze. Baseny znikły, a posąg Thenaara stracił swój marsowy wygląd. Błyskawica w jego dłoniach razem z mieczem rozbłysła prawdziwym światłem, a na jego twarzy pojawiła się mina surowa i sprawiedliwa. Żadnego dziecka u jego stóp, żadnego przytłaczającego sklepienia muskającego jego głowę, tylko nieskończoność przestrzeni bez granic.

Bestia zatrzymała się, przerywając szarpanie i niszczenie. Zajęczała, krzyknęła, ale jej głos nie dotarł do uszu Sennara. Bo tam wszystko było pokojem, nie było miejsca dla złości i nienawiści. Na próżno potwór się skręcał. Cienkie, spiralne smugi czarnego dymu uniosły się nad jego owłosioną skórą i zdawało się, że jego ciało rozpada się w powietrzu. Konwulsyjne skurcze stawały się stopniowo coraz mniej gwałtowne, a jego furia uspokajała się w stłumionym głosie. Kły skróciły się, a szpony, trzeszcząc, powoli się rozsypały. Olbrzymie proporcje tego ciała uległy redukcji, przeobrażając je w kształty młodej kobiety i Sennar znowu zobaczył Dubhe, smutną dziewczynę, z którą dzielił podróż do tego przeklętego miejsca. Było to ostatnie, co udało mu się dostrzec.

Poczuł, że pada do tyłu, ale nie zorientował się, że uderza o posadzkę. Obraz Nihal wypełniał jego pole widzenia. Uśmiechała się spokojnie z włócznią zaciśniętą w dłoni.

Sennar, wpatrując się w nią, wyciągnął do niej dłoń. Inaczej niż tamtego popołudnia, kiedy ją wywołał i spotkali się w połowie drogi między dwoma światami, tym razem jego palce dotknęły ciepłego i miękkiego ciała. Zapłakał z radości.

— Czy teraz mogę przyjść? — spytał cicho.

Nihal podniosła jego dłoń do twarzy i położyła ją na własnym policzku, drżąc pod tym dotykiem.

— Tak — odpowiedziała, a oczy jej lśniły. — Teraz tak.

Lonerin asystował tej scenie oniemiały. Niewiele był w stanie dojrzeć. Tylko oślepiające światło, któremu towarzyszyło dziwne wrażenie błogości. Theanę ledwo było widać w całej tej bieli: stojąca na nogach figurka z zaciśniętą w dłoniach włócznią wymierzoną w kierunku Bestii.

Potem nagle światło zgasło. Wszystko wokół zdawało mu się nieskończoną ciemnością. Zbliżył się na czworakach. Ledwo był w stanie utrzymać się na drżących ramionach i kolanach.

— Theana, Theana...

Udało mu się ją zobaczyć, na ziemi, i rzucił się na nią, biorąc jej głowę w dłonie. Przywołał ją z rozpaczą. Powoli otworzyła oczy.

— Nihal... — mruknęła.

Lonerin przycisnął ją do siebie gwałtownie, łzami dając upust całemu napięciu i niepokojowi, jakie odczuwał na myśl, że może ją utracić. Theana objęła go słabo i tak pozostali, przytuleni jedno do drugiego pośród tej zniszczonej sali, która już pachniała przeszłością.

Kiedy włócznia wyzwoliła swoją moc, Learchos z całej siły przycisnął do siebie Sana. Ściany się rozsunęły i nawet groteskowe figury kilku Zabójców, jacy jeszcze pozostali, rozwiały się w tej oślepiającej jasności.

Miał przymknięte oczy: to było jak patrzenie w słońce, wśród światła dostrzegł jednak postać Bestii zwijającej się w bolesnych spazmach.

Potem zdarzył się cud.

Learchos zrozumiał, ale nie mógł uwierzyć. Od kiedy tam wszedł, nigdy tak naprawdę nie potrafił odnaleźć w sobie nadziei. Walczył, bo walka nie zależy nawet od nadziei, ale w głębi serca czuł, że to się skończy, że krótki sen, jaki przeżył, skończy się, jeszcze zanim się naprawdę rozpoczął.

A jednak rzeczywistość go oszołomiła. Stopniowo rozpoznawał, jak rysy Dubhe wyłaniają się z ciała Bestii, a poczucie ulgi wydało mu się prawie nie do wytrzymania. Zawołał ją: jego krzyk rozdarł tę nierzeczywistą ciszę. Potem światło zgasło.

San trząsł się przy jego piersi; Learchos czuł, jak ściska jego ramiona swoimi drobnymi rękami.

— Co to było, co to było? — pytał zalęknionym głosem.

Opadł na nich nienaturalny spokój. Ciemności rozproszyły się i Learchos zauważył na ziemi dwa przytulone ciała, od których dochodził go dźwięk wyzwalającego płaczu. Leżący na wznak starzec miał na sobie chałat czarodzieja i wydawało się, że śpi. Obok niego jakaś skulona w pozycji embrionalnej figurka dyszała z wysiłkiem. To ona.

Learchos wyrwał się z uścisku Sana i rzucił się naprzód.

Twarz Dubhe była blada, ale przeniknięta spokojem, jakiego nigdy u niej nie widział. Ich historia była długa, pełna udręki i bólu. Teraz może istniała szansa, aby się odrodzić, aby cieszyć się życiem, gdzie poczucie winy nie będzie już wiecznym potępieniem. Być może teraz ich miłość będzie mogła przybrać powolny i spokojny bieg głębszych uczuć.

Położył dłoń na jej ramieniu, odwrócił ją delikatnie i zobaczył, jak lekko marszczy brwi. Odsunął z jej czoła spocone włosy i ujrzał, jak wygląda naprawdę. Eliksir, który brała podczas swojej bytności na dworze, przestał działać, a jej włosy znowu były takie jak zawsze. Była dokładnie taka, jaką zapamiętał jeszcze jako dziecko, kiedy ją widział podczas rzezi, do której on sam się przyczynił. Pomyślał, że jest piękna, piękniejsza niż pamiętał.

Ona powoli otworzyła oczy, czarne i głębokie. Otchłań nigdy nie zniknie z tego spojrzenia, bo czas nie leczy wszystkich ran, ale będzie sposób, w ciągu nadchodzących lat, aby wypełnić te studnie wieloma innymi rzeczami, sprawić, aby ból zakiełkował, i pozwolić, aby wydał owoce.

Dubhe rozpoznała go po kilku chwilach i jej oczy wypełniły się łzami. Podniosła się z trudem i ramionami otoczyła jego barki z rozpaczą, tak jak wtedy na poddaszu pałacu.

— Umarliśmy? — spytała.

Learchos zanurzył twarz w jej szyi, wdychając słodko-gorzki zapach jej skóry: tak bardzo bał się, że już nigdy nie zakosztuje tej woni.

— Nie, dzięki tobie.

— Nie chcę cię już nigdy stracić — powiedziała, płacząc jak mała dziewczynka. — Bez ciebie nie istnieję.

Learchos ścisnął ją w ramionach.

— To się nie wydarzy — wyszeptał jej do ucha.

San poruszył się dopiero po pewnym czasie. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a oślepiające światło zgasło. Bał się. Najpierw widoku tego olbrzymiego potwora, a potem tego jakiegoś straszliwego zaklęcia, które wywołała jasnowłosa dziewczyna. Przycisnął się do Learchosa i jedna tylko myśl tłukła mu się po głowie. To moja wina, to wyłącznie moja wina!

Teraz, w obliczu rzezi dokonanej w tej sali, poczuł, jak torsje szarpią mu żołądek. To wszystko byli Zabójcy. Był to obraz, który wielokrotnie przywoływał w swoim umyśle podczas podróży z Demarem. Gildia zniszczona dziełem jego czarów. Ale w marzeniach nie było tego ostrego i nieznośnego zapachu. Nie było całej tej krwi, nie było całej tej zgrozy. Z tego widoku nie czerpał żadnego zadowolenia. W jednej chwili zrozumiał całe swoje szaleństwo; błędem było nie tylko przyjście tutaj bez pełnej świadomości swoich mocy, bez umiejętności doprowadzenia do końca tego, co sobie założył. Błędem było pragnienie dokonania rzezi, tak intensywna żądza zemsty. Wreszcie rozumiał słowa Ida. Czy czuł się lepiej teraz, kiedy Gildii już nie było? Czy te rozszarpane ciała naprawdę dawały pokój jego rodzicom?

Węzeł bólu, który zatykał mu gardło od dnia, kiedy dwóch Zabójców weszło do jego domu, wciąż jeszcze tam był, nienaruszony, i żadna z ofiar nie mogła go złagodzić. To nie ta droga prowadziła do pokoju.

Poczuł rozpacz. Tylko skomplikował sprawy. Jego rana nigdy się nie zagoi, a teraz będzie musiał rozliczyć się z czymś jeszcze: z poczuciem winy za to, co zrobił i co myślał.

Natknął się na ciało swojego dziadka. Miał otwarte ramiona, a jego bladość była nie do opisania. Jednak wyraz jego twarzy był błogi, jak u kogoś, kto wreszcie odnalazł własną drogę.

Moja jedyna rodzina... — pomyślał San. Przypomniał sobie ostatnie słowa, które usłyszał z jego ust, tego samego dnia, kiedy poznali się w Laodamei. Powiedział mu, że jak się skończy ta historia, będą razem mieszkać.

Zadał sobie pytanie, czy powinien odczuwać smutek, ale nie był zdolny do żadnego uczucia. Tylko głuchy żal za tym, co mogłoby być, ale nigdy nie będzie.

Teraz naprawdę był sam.

Oszołomiony przemierzał zgliszcza. Nieliczni ocaleli krążyli jak demony bez ducha, ale nie zwracał na nich uwagi. Potrzebował powietrza, musiał stąd wyjść.

Ido.

To jego chciał znaleźć. Wiedział, że jeżeli podzieli z nim ten moment, nie będzie to takie straszne. On mógł wziąć na własne barki jego ból, on potrafił powiedzieć odpowiednie słowo, które przemieni przygniatające jego pierś brzemię w znośny ciężar. Jego przebaczenie ulży jego cierpieniu.

Wszedł po schodach i znalazł się w wypatroszonej świątyni. Konstrukcja, którą przemierzył zaledwie kilka dni temu, już nie istniała. Całkowita ciemność tej krainy rozbłyskiwała płomieniami, a ostry zapach spalenizny sprawił, że zaczął kaszleć. Szedł wzdłuż głównej nawy, pomiędzy powalonymi kolumnami podnoszącymi się ku niebu, niemającymi już nic do dźwigania. Również posąg Thenaara został zrzucony: jego ciało wznosiło się wśród zgliszczy, a głowa rozpadła się na kawałki.

Ido.

San przeszedł pod główną bramą i znalazł się na równinie. Niedaleko leżał trup smoka, prawie całkowicie strawiony płomieniami. Drzewa były spalone. Tam również nieruchome ciała Zabójców obrazowały okrutny łup tej walki.

Ido.

W zgęstniałym od dymu powietrzu rozległ się ryk. San pobiegł w kierunku, z którego pochodził, przekonany, że gdzie jest smok, tam oczywiście musi też znajdować się gnom. Kiedy dostrzegł sylwetkę zwierzęcia, serce mu zadrżało.

To on, znalazłem go!

Pozwolił sobie na nadzieję, najkosztowniejszy z luksusów.

— Ido! — wrzasnął, biegnąc. Zobaczył go, jak siedzi z plecami opartymi o brzuch Oarfa. Jest zmęczony, odpoczywa — pomyślał.

Ukląkł przed nim z rozmachem i z rozpędu zarzucił mu ramiona na szyję.

— Przebacz mi, Ido, przebacz!

Nie doszła go żadna odpowiedź. Skwierczenie zamierającego ognia wypełniało równinę, a wiatr zmiatał powietrze w leniwych kłębach dymu.

— Ido...

Serce chłopca już wiedziało, jeszcze zanim zobaczył na jego brzuchu rozległą ranę, zanim zauważył jego śmiertelną bladość. Oderwał się powoli, oparł dłonie na ziemi, wśród popiołu. Popiół, oto wszystko, co mu pozostało. I to on sam podłożył ogień, który strawił wszystko w jego życiu.

— Przysiągłeś mi, że wrócisz! — wrzasnął z nieskończoną złością, ale wiedział, że to nie wina Ida, że nie była to wina żadnej z osób, które przybyły aż tutaj dla niego. Przeklął się z całej duszy i miał nadzieję, że umrze, że zagłębi się w ziemię i pozwoli sobie odejść w błogość nicości.

Krzyczał, dopóki nie stracił głosu. Ile śmierci przez moment szaleństwa! Ileż bólu i ileż krwi za jeden błąd!

Samotność stężała przed nim, stając się pewnością. To będzie rzeczywistość, z której nigdy już nie będzie mógł się otrząsnąć. Musi cierpieć, aby odkupić winę, musi zrobić to dla pamięci Ida i wszystkich tych, którzy poświęcili swoje życie wskutek jego pychy.

Obfite łzy spłynęły po jego twarzy.

Potem poczuł dotyk na swoim ramieniu i drgnął. Przez moment pomyślał niedorzecznie, że to Ido. Może się pomylił, może to wszystko było tylko koszmarem, nic więcej. Otworzył oczy z nadzieją, już gotowy do uśmiechu. Przed sobą ujrzał tylko czerwone oczy smoka.

Patrzyły na niego ze zrozumieniem, z mądrością. Dzieliły ten sam ból, ból, jaki to zwierzę odczuwało już zbyt wiele razy podczas swojego istnienia.

— Nie chcę twojej litości — wyrzucił z siebie San, łkając. — Nie zasługuję na nią.

Smok dalej patrzył na niego, cierpliwie. San zauważył w jego spojrzeniu milczące pytanie i w końcu zrozumiał.

Dlaczego nie? Może to jedyna rzecz, jaka mi pozostaje.

Drżąc, wziął w ramiona ciało Ida i ułożył je na ziemi. Poszukał jego miecza i znalazł go — wystawał z piersi mężczyzny leżącego na wznak na ziemi. Wyciągnął go z pewnym trudem i rozpoznał. Był to miecz jego babki. Miecz z czarnego kryształu. Odwrócił się do Oarfa i wszelkie wątpliwości się rozwiały.

Włożył miecz za pas, popatrzył na Ida wilgotnymi oczami, po czym ukląkł.

— Przebacz mi — powiedział. — Teraz to już bez znaczenia, że to powiem, ale zrozumiałem.

Otarł twarz dłonią i wsiadł na grzbiet smoka. Oarf położył się, jak tylko mógł najbardziej, aby mu pomóc. Było inaczej niż za pierwszym razem i nie mógł nie myśleć o tym, że wtedy podróżował razem z Idem... Przez chwilę zastanawiał się, czy będzie w stanie lecieć. To Oarf odpowiedział na jego nieme żądanie. Stanął dęba, rozłożył skrzydła w ciężkim od dymu powietrzu i dziko zaryczał. Potem skoczył w czarne niebo, nie zwracając uwagi na otrzymane w bitwie rany. Jego postać szybko rozpłynęła się w ciemności nocy.

Epilog

Lustro było olbrzymie i ciężkie. Rama — z czystego rzeźbionego złota. Dubhe nienawidziła go od momentu, kiedy znalazła je w swoim pokoju.

— To stare lustro, prezent ślubny mojej matki od jednego z dygnitarzy — wyjaśnił jej Learchos, sądząc, że w ten sposób bardziej je doceni.

— Nie sądzisz, że to zły znak? — zauważyła.

Książę wzruszył ramionami.

— Sami tworzymy swoje przeznaczenie. To jest tylko lustro.

Miał rację, ale ona nie była przyzwyczajona, żeby zawsze widzieć je przed sobą, gotowe do powielania w nieskończoność jej odbicia. Przestała przeglądać się w lustrze w Selvie, kiedy zabiła Gornara. Nie znosiła patrzeć na odbijającą się w nim swoją winę. Czuła się tak, jak gdyby na jej plecach usadowił się potwór.

Chociaż od tamtej pory wiele się zmieniło, niechęć pozostała. Za każdym razem Dubhe obawiała się, że znowu zobaczy Bestię. Czy naprawdę interwencja Theany i Nihal wystarczyła, aby rozwiać cienie, aby wydrzeć jej z piersi klątwę, którą naznaczona była przez tyle czasu? Learchos każdego wieczoru mówił jej, że tak, i całował ją w czoło. Ona doceniała tę ufność i wiedziała, że dzień po dniu staje się dla niej coraz bardziej niezbędna. Wiedziała też jednak, że przeszłości nie da się wymazać, co najwyżej można ją przezwyciężyć. Żadna wygrana nie jest ostateczna. Bestia nigdy nie przestanie jej dręczyć: pojmowała to nocą, kiedy spocona podnosiła się na łóżku. Ciągle jej się śniła, a razem z nią powracały i zaludniały jej senne koszmary wszystkie osoby, które zabiła. Dopiero teraz, kiedy potwór był daleko, rozumiała jego prawdziwą istotę. Bestia przedstawiała sobą to wszystko, czego dziewczyna nigdy w sobie samej nie zaakceptowała: w połowie była palącym poczuciem winy, w połowie mroczną magmą, wrzeniem popędów, których nigdy nie uda jej się całkiem wygnać ze swojego serca. Bo śmierć zawsze ją wzywała, a smak krwi był pociągający. To dlatego Dubhe nie mogła przeglądać się w lustrze: strach, że czas zwycięstwa już się skończył, był zbyt silny.

— Wiesz, że ja i ty dzielimy tę samą przeszłość. Ja też zaznałem krwi, ja też odczuwam jej pokusę. Żadne z nas nie może się uwolnić i już zawsze musimy walczyć z tym, co jest w nas mroczne. Właśnie dlatego może nam się udać, bo nie jesteśmy sami — mówił Learchos, spoglądając jej w oczy. Stali nieruchomo przed lustrem i patrzyli na siebie. Tylko wówczas Dubhe mogła zawrzeć rozejm z własnym odbiciem. Learchos miał władzę odpędzania demonów; kiedy on był przy niej, Bestia się chowała.

Jednak tego ranka była sama, Learchosa nie widziała od dwóch dni, a Bestia mogła kryć się wszędzie.

Służąca otworzyła okna, rozwiewając cienie. Wspaniały słoneczny dzień zalał komnatę światłem, dokładnie tak, jak tamtego dnia, kiedy Learchos został przedstawiony ludowi, a jego matka zamknęła się w tym samym pokoju, z zaryglowanymi oknami, z głową pod kołdrami.

Potem weszły inne pokojówki; dwie z nich niosły suknię. Nową. Tradycja chciała, aby panna młoda włożyła suknię matki księcia, ale ona i Learchos spalili ją razem jednej z pierwszych nocy, jaką spędzili w pałacu. Pożółkłe z upływu czasu koronki i hafty, wszystko gwałtownie zajęło się ogniem, zupełnie jak gdyby ten niecierpliwie pragnął dokonać zniszczenia. Kiedy płomienie rozrzucały dookoła iskry, oni objęli się, w tym samym ogrodzie, w którym przez miesiąc spotykali się niemal każdej nocy.

Ubrały ją spokojnie i upięły jej długie włosy, splatając je w kok, elegancki i wyszukany. Przez chwilę Dubhe pożałowała falującego końskiego ogona, który nosiła, kiedy jeszcze była złodziejką. Nie była przyzwyczajona do kobiecych szat wysoko postawionej damy.

Potem, kiedy we dwie wzięły ją za ręce i delikatnie pociągnęły do lustra, wstrzymała oddech. Podeszła ze spuszczonym wzrokiem, trochę zalękniona, czy na pewno może do końca przeżyć ten sen. Był to najpiękniejszy dzień w jej życiu. Czy Bestia wyjdzie ze swojej kryjówki i skoczy jej do gardła? Czy podprowadzi ją do ołtarza, a potem zabije?

— No dalej, moja pani, nie bądźcie nieśmiała... Wyglądacie prześlicznie! — powiedziała jedna z pokojówek.

Dubhe nabrała odwagi i podniosła oczy.

Dziewczyna. Ubrana jak królowa, którą miała wkrótce zostać. Ale wciąż jednak dziewczyna, jakich wiele. Czerwień policzków wyzierająca spod grubej warstwy pudru, zagubione spojrzenie, ręce złączone na podołku. Oto, co pokazało jej lustro. I pomyślała, że jest piękna, naprawdę piękna. Biała suknia i błyszczący jej na czole diadem otaczały ją światłem i w całej tej jasności nie było miejsca na klątwę. To właśnie w tej chwili pojęła, że już jej nigdy nie zobaczy. Była wolna, wolna, aby żyć. Uśmiechnęła się nieśmiało i podniosła dłoń do ust. W jej śmiechu było coś dziecinnego. Znowu była dziewczynką, z niecierpliwością czekającą na pierwszy dzień lata, pewną, że przyniesie jej coś fantastycznego. To było tak, jak podjąć przerwaną przemowę, jak znowu odetchnąć po długim bezdechu. Wreszcie czuła się lekka po tym długim okresie noszenia olbrzymich ciężarów, z których udało jej się uwolnić. A może po prostu znalazła kogoś, kto naprawdę potrafił je z nią dzielić.

Jej śmiech był zaraźliwy i pokojówki, po początkowej chwili zdezorientowania, też zaczęły się śmiać. Sprawiały wrażenie grupki dziewczynek, które właśnie powierzyły sobie swoje sekrety.

Dubhe wygładziła spódnicę.

— Chodźmy — powiedziała, poważniejąc.

Po pokonaniu Gildii myślała, że wszystko już będzie dobrze. Była pewna, że bez Bestii i z Learchosem u boku będzie łatwo. Szybko musiała zweryfikować swoje przekonania.

Najpierw opłakiwanie zmarłych; uroczyste pogrzeby Ida i Sennara, poszukiwanie nielicznych Zabójców, którzy uratowali się z masakry, i wspomnienie Bestii, ciężar winy.

Jednak najgorsza była samotność. Theana i Lonerin mieli swoje sprawy. Ciałem i duszą rzucili się w wir odbudowywania, wchodząc jako pełnoprawni członkowie do Rady. Sługusi, których Dohor umieścił w każdej z krain znajdujących się pod jego panowaniem, podnieśli głowy i zaczęli walczyć, aby podzielić między sobą to, co pozostawało z marzenia zmarłego króla. Wojna szerzyła się jeszcze przez cały rok, ale Dubhe postanowiła, że będzie trzymała się od niej z daleka. Zgodnie z jej wolą nikt nie dowiedział się o roli, jaką odegrała w zniszczeniu sekty. Podsunęła wersję, że Sennar za pomocą swojej magii przywołał straszliwą mityczną bestię, która pozwoliła odwrócić losy bitwy. Theana i Lonerin zaprotestowali, ale Learchos chętnie przystał na jej prośbę.

— Dlaczego ty też nie mówisz mi, że powinnam wszystkim powiedzieć, co zrobiłam? — spytała go pewnego wieczoru.

— Bo wiem, że nie jesteś z tego dumna.

Oczy Dubhe wypełniły się łzami.

— A co ty o tym sądzisz?

— Myślę, że żyję tylko dzięki tobie i że Świat Wynurzony nie istniałby, gdybyś się nie poświęciła. Mimo to doskonale rozumiem twój wstręt.

Młody książę natychmiast wziął w dłonie ster rządów. Rozkazał wycofać oddziały z jeszcze otwartych frontów, ogłosił pokój z Radą Wód i cały rok spędził na dogaszaniu ostatnich ognisk wojny.

Dubhe czuła się obco w tej fazie jego życia. A przecież zawsze była u jego boku. Od porażki Gildii zaczęła jeździć z nim wszędzie, gdzie tylko się udawał, spać w jego namiocie, kiedy był na froncie, i mieszkać z nim w pałacu, kiedy był pokój, wśród złośliwych plotek dworu.

Widziała, jak Learchos całkowicie oddaje się Światu Wynurzonemu, widziała, jak rozkwita, walcząc o uzyskanie trudnego pokoju, i im bardziej widziała, jak się angażuje, tym bardziej go kochała. Ale to była jego misja, jego sposób na odkupienie. Ona nie była tego częścią, pozostawała na uboczu z własnej woli.

Prawda była taka, że nie wiedziała, co ma zrobić z własnym życiem. Learchos miał swoje królestwo i swoją wojnę; a ona? Ona miała tylko Learchosa. Niezmordowanie wspierała go i podnosiła na duchu, kiedy wieczorem wracał strapiony i wyczerpany po jakimś zebraniu w pałacu. Ale jej życie na tym się kończyło. Nie było nic innego. Brakowało jej szansy, żeby ona sama mogła coś zrobić, odkupić to, co wydarzyło się w przeszłości. W jaki sposób odpokutowywała za swoje winy? Jak je spłacała?

Theana i Lonerin zamieszkali razem prawie od razu i wkrótce potem postanowili się pobrać. Skromna ceremonia odbyła się pod czujnym okiem posągu Thenaara, na którego Dubhe wreszcie była w stanie spojrzeć bez lęku i podejrzliwości.

Potem pewnego dnia Learchos postanowił podzielić z nią jej rozterki.

— Wiesz, co będziesz teraz robiła? — zapytał ją. — Mam na myśli teraz, kiedy na świecie wreszcie zapanuje pokój...

Wzruszyła ramionami.

— Tylko nie mów mi, że o tym nie myślałaś, bo wiem, że to nieprawda. Aż się w tobie gotuje i jest ci źle, rozumiem to aż za dobrze.

Ponieważ Dubhe nie odpowiedziała, ciągnął dalej:

— Pierwsze, co zrobię, kiedy skończy się wojna, to obejmę tron jako król. Zgodzę się, aby naznaczyła mnie Rada Dygnitarzy, jeżeli zechcą. Wtedy pozwolę, aby każdy naród wybrał sobie własnego władcę.

— Tak jak Nammen — powiedziała Dubhe z uśmiechem.

— Tak jak Nammen — odparł Learchos poważnie. — I tego samego dnia cię poślubię.

Serce Dubhe podskoczyło. Wiedziała, że nie żartuje.

— Sądzę, że to jest odpowiedź, której szukasz. Nie chcę, żebyś była moją konkubiną, nie chcę, żeby ludzie plotkowali za twoimi plecami, kiedy chodzisz po pałacu.

Dubhe rozejrzała się wokół zagubionym wzrokiem.

— Dobrze nam tak jak jest, ja...

— Ty czujesz się niepotrzebna, nie znajdujesz dla siebie miejsca w tym nowym świecie, nie rozumiesz swojej roli. Zniszczyłaś Gildię, ale teraz chciałabyś budować.

Dubhe poczuła, jak jej oczy napełniają się łzami, ale nie była w stanie zaprzeczyć.

— Odpowiedź jest następująca: zostaniesz królową i razem będziemy rządzić.

— Ja przecież nie mogę, byłam morderczynią.

— Ja też byłem mordercą i dalej zabijam w walce. Czy naprawdę sądzisz, że jesteś gorsza niż ja? Dzielimy te same grzechy, pamiętaj o tym — oświadczył, biorąc jej dłonie w swoje.

Łzy powoli spłynęły jej po policzkach.

— Przecież ja nie wiem, co mam zrobić z samą sobą, jak miałabym kierować ludem?

— Sądzisz, że państwo potrzebuje pewności? Myślisz, że dobry król to taki, który nigdy nie ma wątpliwości? Ja natomiast uważam, że nie ma lepszego panującego od takiego, który zna do głębi udrękę i wie, co to grzech. Lud i jego król razem szukają drogi, razem wzrastają. To tego właśnie potrzebujesz. Uratowałaś mnie, a teraz czas, abyś uratowała też mój lud.

— Nie mogę — opierała się Dubhe. — Nie mogę.

Nadeszły dni pełne niezdecydowania, wątpliwości. Learchos jawił jej się nagle odległy i zrozumiała, że wreszcie stanęła przed decyzją, której nie mogła podjąć z pomocą innych.

Podczas podróży po Nieznanych Krainach nauczyła się wierzyć, a przy Learchosie pojęła, czym jest przyszłość, i zapragnęła ją mieć. Teraz musiała iść na własnych nogach i podjąć decyzję. Czy była gotowa, aby poruszać się samodzielnie?

Bo zostanie królową oznaczało nie opierać się już na nikim, oznaczało prowadzić innych i być sterem statku. Nie będzie już pocieszana, ale będzie musiała pocieszać; nie będzie już córką, lecz matką. I zrozumiała, że tu nie chodzi tylko o jej związek z resztą świata; był też Learchos.

Do tej pory czuła, że całkowicie się na nim opiera. Poświęcenie, na jakie zdobyła się w Domu, wiedziała o tym, było tylko i wyłącznie aktem miłości w stosunku do niego. Ale czy nie zrobiła tak samo z Sarikiem i z Lonerinem? Czy nie szukała zawsze ostatniej deski ratunku? Learchos był kimś więcej. Learchos był towarzyszem. Learchos był kimś, z kim można było wszystko dzielić. Nadszedł czas dawania, a nie tylko brania.

Poszła na grób Ida. Żadnych imponujących mauzoleów, żadnego pomnika. Naga płyta, na której jakiś tajemniczy gość zawsze zostawiał świeże kwiaty.

Nigdy go dogłębnie nie poznała, ale nie potrafiła zapomnieć tego krótkiego dialogu, jaki przeprowadzili na bastionach pałacu w Laodamei. On był pierwszym, który jej zaufał. To dlatego jego śmierć pozostawiła w jej sercu dziwną pustkę, melancholijny żal za tym, czego nie było.

Popatrzyła na płytę i pomyślała o pytaniu, jakie Ido zadał jej po jej powrocie z Nieznanych Krain, kiedy poszła powiedzieć mu o zamiarze zabicia Dohora. „Znalazłaś to, czego szukałaś?”.

Zamknęła oczy i przeanalizowała swoje serce do głębi. Pomyślała o swoim życiu: o przeszłości, o teraźniejszości i o przyszłości. I znalazła odpowiedź.

Położyła kwiatek, tylko polną stokrotkę, którą zerwała po drodze.

— Dziękuję.

Uśmiechnęła się i wyszła naprzeciw własnej decyzji.

Tłum znajdujący się w ogrodzie podniósł aplauz, kiedy tylko para królewska pokazała się nad balustradą. Dubhe pomyślała, że właśnie tam, jakiś czas temu, Dohor świętował swój triumf. Zabicie Neora w jego zamierzeniach było sposobem rozgromienia wszystkich wewnętrznych nieprzyjaciół. A jednak był to początek jego końca.

Ścisnęła dłoń małżonka i uśmiechnęła się promiennie. Popatrzyła na Learchosa, a on odpowiedział jej uściskiem i zrobił krok naprzód. Dubhe została w tyle, patrząc na tłum. Jej lud. Życie tych osób zależało teraz również od niej. Poczuła ukłucie strachu. Do tej chwili dbała tylko o siebie. Czy będzie w stanie decydować o losie tak wielu ludzi? Mocniej chwyciła dłoń męża i z dumą stanęła obok niego. Tego ranka wybrała Learchosa, ale tym samym przyjęła też myśl, że zostanie królową. Nie musiała już się bać, nie mogła się wycofać. Wlała do swojego spojrzenia pewność. Learchos uśmiechnął się do niej, po czym przemówił.

— Jestem szczęśliwy, że jesteście tu ze mną wszyscy w tej radosnej chwili. W ciągu tych miesięcy przeszliśmy przez ciężkie próby, ale wreszcie możemy powiedzieć, że wygraliśmy. Gildia znikła i został zawarty pokój z Krainą Ognia. Otwiera się nowa era, czas zaprowadzić nowe królestwo. I mamy też nową królową — dorzucił z uśmiechem. Dubhe poczuła z zakłopotaniem, że wszystkie oczy są w nią utkwione.

Potem Learchos znowu spoważniał.

— Wielu sądziło, że będę dążył do osiągnięcia celu mojego ojca i poprowadzę ten świat do sztucznej unii. To nie jest nowy pomysł. Wielu było przekonanych w przeszłości i jest przekonanych jeszcze dzisiaj, że droga do pokoju Świata Wynurzonego prowadzi przez unicestwienie wielu dusz, które go zaludniają. Różnorodność prowadzi do podziałów, a istnienie wielu królestw, które same sobą rządzą — do chaosu. Lepszy jeden król, który może nawet rządzi żelazną pięścią i terrorem, ale który sprowadza ten dysonujący chór do jednego głosu. Głosu pana.

Zawstydzona cisza opadła na słuchaczy.

— Ja nie sądzę, żeby tak było. Jesteśmy ludźmi, nimfami, gnomami. Żyjemy w wiecznej nocy albo rodzimy się i umieramy z zapachem soli morskiej w nozdrzach. Ja szanuję pragnienie niezależności twórców kamiennego miasta, doceniam nieugiętego ducha ludzi z miast-wież. To dlatego nie chcę sprowadzać naszego najcenniejszego daru, naszej różnorodności, do sterylnej i sztucznej jedności. Był pewien wielki król, który wskazał nam drogę, i ja pragnę pójść za jego przykładem.

Learchos zamilkł na moment, a Dubhe uśmiechnęła się do niego.

— Niech każdy lud wybierze własnego władcę i własną formę rządów, niech zostaną przywrócone obie Rady. Temu, kto twierdzi, że te instytucje upadły w przeszłości, odpowiadam, że potrzeba czujności, aby pokój został zachowany. Wojna nie jest owocem przypadku. Wojna rodzi się, kiedy przestaje nam zależeć na pokoju, zależeć nam naprawdę. Ja wierzę w Świat Wynurzony, mam zaufanie do jego mieszkańców. Sądzę, że z błędów przeszłości możemy się wiele nauczyć i że jesteśmy gotowi, aby dbać o nas samych. Dlatego zatrzymam dla siebie tylko posiadłości moich przodków, Krainę Słońca, i dlatego dzisiaj patrzyliście, jak otrzymywałem koronę mojego ludu z rąk Rady, którą sam lud wybrał i powołał.

Cisza stała się pełna podziwu i gęsta. Dubhe poczuła ogarniające ją wzruszenie.

— Być może jest to moje marzenie — podjął Learchos. — Być może ta dojrzałość, jaką widzę w ludziach Świata Wynurzonego, jest jeszcze daleka od swojego spełnienia. Ale ja czuję, że wcześniej czy później się zrealizuje. A nawet jeżeli nie nadejdzie, no cóż, jest to coś, o co warto walczyć, coś, o co ja chcę walczyć. Ten sen musi być racją, która popycha nas do życia i do umierania.

Zaczerpnął tchu.

— A teraz świętujcie. Pewien człowiek, który nas wszystkich ocalił i którego słowa przeżyją nas na zawsze, powiedział kiedyś, że życie jest cyklem, że istnieje czas bólu, po którym nadejdzie czas radości, a potem znowu przyjdzie cierpienie w wiecznym kręgu, stanowiącym istotę wszystkich rzeczy. A zatem teraz jest czas na radość, na cieszenie się tymi momentami szczęścia, strzeżenie ich, podtrzymywanie ich przy życiu. Nie zapominajmy o radości tego dnia. To wspomnienie pomoże nam, kiedy znowu nadejdzie czas, walczyć o pokój.

Podniósł dłoń na znak pozdrowienia i tłum eksplodował w hałaśliwym aplauzie.

Dubhe zapomniała o etykiecie, puściła dłoń Learchosa i otoczyła jego biodra ramieniem, przyciągając go do siebie. Ile to potrwa? Nikt nie mógł tego wiedzieć. Ci ludzie patrzyli teraz na Learchosa z uwielbieniem, a być może jutro znowu usłyszą mroczne wezwanie wojny. Zresztą ona sama też ciągle śniła o Bestii. Ale jedno było pewne. Będą walczyć. Nie pozwolą, aby sen o sprawiedliwym świecie został zdławiony przez pragnienie krwi.

Poczuła, jak Learchos obejmuje jej ramiona w uścisku, i wtedy wiedziała, że im się uda. I tysiąc przeszkód nie wystarczy, aby ich zatrzymać. Była gotowa, aby zostać królową.

Słowniczek postaci i miejsc

Aires: ostatnia królowa Krainy Ognia przed nastaniem Dohora.

Aster: zwany także Tyranem, człowiek, któremu prawie udało się podbić cały Świat Wynurzony; zabity przez Nihal podczas Wielkiej Zimowej Bitwy.

Barahar: miasto portowe w Krainie Morza.

Bestia: tak Dubhe nazywa klątwę, której padła ofiarą i która przebudziła w niej stworzenie spragnione krwi.

Dafne: królowa Marchii Lasów.

Demar, Fenula, Tess, Jalo: Zabójcy, którzy schodzą do świata Zanurzonego, aby przyprowadzić Sana do Domu.

Dohor: panujący Krainy Słońca; poprzez wojny, intrygi i sojusz z Gildią Zabójców udało mu się zgromadzić pod swoją władzą — mniej lub bardziej bezpośrednią — pięć z Ośmiu Krain Świata Wynurzonego.

Dom: tajemna kryjówka Gildii wybudowana w czeluściach Krainy Nocy.

Dubhe: młoda złodziejka, która otrzymała wyszkolenie Zabójców Gildii.

Dzieci Śmierci: według Gildii Zabójców, dzieci, które przypadkowo kogoś zabiły i które z tego powodu są przeznaczone służbie Thenaarowi.

Famminowie: istoty stworzone przez Tyrana za pomocą czarów do walki. Po Wielkiej Zimowej Bitwie osiedliły się w Krainie Dni.

Folwar: członek Rady z Krainy Morza, nauczyciel Lonerina.

Forra: przyrodni brat Sulany, okrutny namiestnik Dohora.

Gildia Zabójców: sekta wierząca w zabójstwo jako formę uczczenia Thenaara, krwiożerczego boga wielbionego przez adeptów.

Gornar: chłopiec zabity przez Dubhe w dzieciństwie wskutek nieszczęśliwego wypadku.

Huve: lud żyjący w Nieznanych Krainach.

Ido: gnom, dawny mistrz Nihal, przez długi czas Najwyższy Generał Zakonu Jeźdźców Smoka; przyłączył się do Rady Wód, aby walczyć przeciwko Dohorowi.

Laodamea: stolica Marchii Lasów.

Learchos: syn Dohora.

Lonerin: czarodziej, uczeń Folwara, członka Rady z Krainy Morza; przedarł się do Gildii, aby poznać jej plany, i tam poznał Dubhe.

Marva: wioska w Marchii Bagien.

Molio: kupiec antyków i bibelotów z Salazaru.

Nieznane Krainy: nieznane terytoria rozciągające się po drugiej stronie Saaru.

Nihal: Pół-Elf; pokonała Tyrana podczas Wielkiej Zimowej Bitwy.

Oarf: smok Nihal.

Ondine: dawna przyjaciółka Sennara, hrabina w hrabstwie Sakana w Świecie Zanurzonym.

Pat: przyjaciółka Dubhe z dzieciństwa.

Rada Wód: Rada jednocząca wszystkich panujących, a także przedstawicieli czarodziejów i strategów Krainy Morza oraz Marchii Lasów i Marchii Bagien. Walczy z Dohorem.

Rekla: Strażniczka Trucizn w Gildii Zabójców.

Renni: przyjaciel Dubhe z dzieciństwa, teraz handlarz niewolnikami.

Saar: wielka rzeka oddzielająca Świat Wynurzony od Nieznanych Krain.

Sakana: hrabstwo w Świecie Zanurzonym.

Salazar: stolica Krainy Wiatru.

San: syn Tarika, wnuk Nihal.

Sarnek: Mistrz Dubhe, uciekł z Gildii, gdzie się urodził i gdzie został wychowany.

Seferdi: stolica Krainy Dni.

Selva: rodzinna wioska Dubhe, położona w Krainie Słońca.

Sennar: czarodziej, towarzysz Nihal.

Snerva: Strażnik Gildii Zabójców doświadczony w sztuce walki wręcz.

Soana: dawna członkini Rady z Krainy Wiatru, towarzyszka Ida.

Sulana: królowa Krainy Słońca, małżonka Dohora.

Talya: żona Tarika.

Tarik: syn Nihal i Sennara.

Thal: największy wulkan Krainy Ognia.

Theana: czarodziejka, koleżanka Lonerina podczas pobierania nauk magicznych.

Thenaar: bóg czczony przez Gildię Zabójców i dawne bóstwo elfickie.

Tori: dostawca trucizn Dubhe.

Vesa: smok Ida.

Volco: ordynans Learchosa.

Wielka Zimowa Bitwa: wielka bitwa, podczas której wojskom Wolnych Krain pod dowództwem Nihal udało się pokonać Tyrana.

Ydath: bogaty kolekcjoner z Baraharu.

Yeshol: Najwyższy Strażnik Gildii Zabójców, najwyższa pozycja w sekcie.

Podziękowania

Ta książka prawdopodobnie stanie się najukochańszą spośród tych, które napisałam, lub przeciwnie — najbardziej znienawidzoną. Powstała w dziwnym okresie, charakteryzującym się rozchwianiem pomiędzy wielkimi radościami a ciemnymi momentami. Aby ją skończyć, musiałam walczyć, z każdego dnia wyrwać te dwie czy trzy godziny, podczas których mogłam wreszcie poświęcić się mojej historii. Pisałam wszędzie: od łóżka w moim mieszkaniu przez liczne pociągi, którymi jeździłam prawie co weekend, aż po samolot niosący mnie, po raz pierwszy samą, na spotkanie służbowe.

Ta trylogia pod pewnymi względami stanowiła nową i nieznaną przygodę, była moją pierwszą pracą „zawodowej” pisarki i towarzyszyła mi w ważnym momencie mojego życia. Kiedy napisałam pierwsze słowo Sekty Zabójców, nie pracowałam jako astrofizyk i mieszkałam jeszcze z rodzicami; ostatnie słowo Nowego Królestwa moje palce wystukały na balkonie mojego własnego domu, gdzie mieszkam z mężem.

Była to podróż długa i trudna, nowy etap na mojej drodze, mam nadzieję nie ostatni w mojej pisarskiej karierze, i jeśli dotarłam do jej końca, to dlatego, że miałam wokół siebie wiele osób, które były moją siłą.

Przede wszystkim i po raz kolejny chciałabym podziękować moim rodzicom, którym dedykowana jest ta książka. Przez te lata wiele mnie nauczyli i zawsze zachęcali mnie, wspierali i pocieszali.

Nasze relacje z pewnością zmieniły się, odkąd zamieszkałam sama, ale uczucie, jakie nas łączy, jest wciąż takie samo, jeśli nie silniejsze.

Teraz przychodzi kolej na Sandrone Dazieriego: to on nadał ton tej przygodzie, której końca mam nadzieję nigdy nie zobaczyć. Dziękuję za zawsze cenne rady i sugestie, za długie pogawędki i za cierpliwość, z jaką znosił — zwłaszcza w ostatnim okresie — wybuchy moich niepokojów i zmartwień.

Dziękuję też Fiammetcie Giorgi i Massimowi Turchetcie; świadomość, że we mnie wierzą i że są zawsze, jest dla mnie naprawdę ważna.

Dziękuję Paolo Barbieriemu za jego fantastyczne rysunki. Za każdym razem z niecierpliwością czekam na to, co udało mu się wymyślić jako okładkę nowej książki i za każdym razem jestem pełna podziwu, tak samo jak za pierwszym. To wspaniałe móc zobaczyć moje postacie, przedstawione na papierze z taką precyzją i takim sercem.

Dziękuję Andrei Cottiemu i Barbarze di Micco, którzy dzielili ze mną tę całą przygodę. Dziękuję za cierpliwość i świetną robotę: z wami czułam się naprawdę dobrze. Teraz pozostaje nam tylko skonsumować ów wymarzony aperitif na temat którego fantazjowaliśmy podczas najbardziej nerwowych i chaotycznych chwil.

Dziękuję Melissie i wszystkim z Lands&Dragons, oficjalnego forum poświęconego moim książkom; ich uwagi na temat tego, co piszę, okazywane przez nich uczucia i sympatia pomagały mi w najtrudniejszych chwilach pracy. Dziękuję bywalcom mojego blogu, którym przypadło znosić niesamowitą serię coraz bardziej zwariowanych rozważań na temat mojej pracy i mojego życia. Dziękuję za cierpliwość i przenikliwość ich spostrzeżeń. Przeprowadziliśmy tam również sporo wspaniałych dyskusji, prawda? Dziękuję wreszcie Laurze Gargiulo, webmasterce mojej strony. Był to fantastyczny prezent; nasza przygoda dopiero się rozpoczyna, ale jestem pewna, że razem dokonamy wielkich rzeczy.

Dziękuję moim przyjaciołom, którzy jak zwykłe otaczają mnie uczuciem. Wciąż nie mogę przywyknąć do myśli, że miałam szczęście ich w swoim życiu spotkać. Jeśli czasami czuję się osobą wyjątkową, to dlatego, że oni mnie kochają.

Dziękuję zespołowi Muse za ich muzykę; to nie przypadek że każda książka rozpoczyna się cytatem z ich utworu. To ścieżka dźwiękowa mojego wewnętrznego życia, a w konsekwencji również i tych książek Każdy z bohaterów ma swoją piosenkę, która plątała mi się po głowie podczas pisania. Oby nigdy nie przestali wywoływać we mnie emocji i mnie inspirować.

I w końcu podziękowania dla Giuliano, teraz już wreszcie mojego męża. Zdaję sobie sprawę, że niełatwo jest stać u boku osoby takiej jak ja, i dlatego wiem, że miałam wielkie szczęście, że go spotkałam. O nim mogę powiedzieć to, co Dubhe mówi o Learchosie: bez niego ja nie istnieję.