Rok 1982. W obliczu klęski głodu Rosjanie liczą na pomoc Amerykanów i dostawy zboża z USA. Po obu stronach Atlantyku są jednak tacy, którzy chcą wykorzystać tę sytuację do spowodowania światowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochanków, obywateli obu supermocarstw, może uratować świat przed zagładą.

Frederick Forsyth

Diabelska Alternatywa

Przełożył: Witold Kalinowski

Fryderykowi Stuartowi,

który jeszcze nie wie

Prolog

Gdyby nie doskonały wzrok włoskiego marynarza, Mario, rozbitek nie dożyłby zapewne zmierzchu. Kiedy go dostrzeżono, był nieprzytomny. Pod wpływem bezlitosnego słońca jego niemal nagie ciało pokryte było oparzeniami drugiego stopnia. Ta jego część, która znajdowała się pod wodą, zmiękła i zbielała od soli. Pokryła się liszajami i nabrzmiała, jak długo moczona skóra oskubanej gęsi, zaczynająca się już rozkładać.

Mario Curcio był kucharzem stewardem na “Garibaldim”, starej, poczciwej i zardzewiałej krypie z Brindisi, odbywającej rejs na wschód w stronę przylądka Ince i dalej do Trapezuntu – na północno-wschodnim krańcu wybrzeża Turcji.

Mario nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właśnie tego dnia – gdzieś pod koniec kwietnia 1982 roku – postanowił opróżnić wiadro pełne ziemniaczanych obierzyn wyrzucając je prosto za burtę, zamiast, jak zwykle, do zsypu na rufie. Zresztą nikt go o to nie pytał. Być może, po długim przebywaniu w dusznym i ciasnym kambuzie, chciał po prostu przez chwilę odetchnąć świeżym czarnomorskim powietrzem. Wyszedł więc na pokład. Podszedł wolno do prawej burty i cisnął śmieci w obojętne, spokojne tego dnia morze. Po czym zawrócił, by podjąć przerwane obowiązki. Zrobiwszy dwa kroki stanął i zmarszczył brwi. A potem raz jeszcze zawrócił i ponownie podszedł do relingu. Patrzył, mocno czymś zaintrygowany. Jakby nie dowierzając własnym oczom.

Statek płynął północno-wschodnim kursem, by ominąć przylądek Ince. Toteż gdy Mario, osłaniając oczy, patrzył wzdłuż relingu ku rufie, południowe słońce świeciło mu niemal prosto w twarz. Mimo to był pewien, że przed chwilą zobaczył coś kołyszącego się na szmaragdowych falach rozległej przestrzeni między statkiem a odległym od niego o dwadzieścia mil morskich na południe brzegiem Turcji. Nie mógł już teraz z tego miejsca dostrzec ponownie widzianego przed chwilą obiektu. Przebiegł przez pokład rufowy i wspiął się po zewnętrznej drabinie na galeryjkę mostku kapitańskiego. Stamtąd spojrzał jeszcze raz. I wtedy zobaczył to znowu. Całkiem wyraźnie. Choć tylko przez ułamek sekundy, między przelewającymi się spokojnie górami wody. Odwrócił się i wpadł w znajdujące się tuż za nim otwarte drzwi sterówki z okrzykiem:

– Capitano!

Kapitan Vittorio Ingrao nie od razu dał się przekonać, bo Mario był prostym chłopakiem i nie potrafił zbyt jasno mówić. Ingrao miał jednak dość marynarskiej wiedzy i doświadczenia, by zdać sobie w końcu sprawę, że na dostrzeżonej przez Maria łodzi, której obecność na morzu potwierdzało echo na ekranie radaru nawigacyjnego, mógł znajdować się jakiś człowiek. Jego bezwzględnym obowiązkiem było w tej sytuacji natychmiast zawrócić statek i sprawdzić. Pół godziny zajęło kapitanowi wykonanie zwrotu i doprowadzenie “Garibaldiego” do łodzi dostrzeżonej wcześniej przez Maria. Teraz zobaczył ją także kapitan.

Niewielka łódka nie określonego typu miała niespełna dwa metry długości. Niezbyt szeroka, lekka, mogła z powodzeniem być jolką z jakiegoś statku. W jej przedniej części znajdowała się ławka, a w niej otwór na maszt. Ale masztu albo tam nigdy nie było, albo, źle zamocowany, wypadł za burtę. Podczas gdy “Garibaldi” z zastopowanymi maszynami, kołysał się ciężko na fali, kapitan Ingrao oparł się o poręcz galeryjki okalającej mostek kapitański i obserwował, jak Mario z bosmanem Paolo Longhim wyruszyli w stronę łodzi motorową szalupą ratunkową. Ze swej wysokości mógł zajrzeć do wnętrza łódki, gdy tylko została przyholowana bliżej statku.

Na jej dnie, w kilkucentymetrowej warstwie morskiej wody, leżał na plecach mężczyzna. Był wychudzony i wycieńczony. Zarośnięty i nieprzytomny. Głowę miał odwróconą na bok. Oddychał krótko, nierówno, z wyraźnym trudem. Kiedy wciągano go na pokład i dłonie marynarzy dotknęły jego piersi i ramion, których nie chroniła spalona i zerwana skóra, jęknął kilkakrotnie.

Na “Garibaldim” była stale jedna wolna kabina – pozostawiona na coś w rodzaju izolatki, na wypadek choroby. Tam też umieszczono rozbitka. Prośba Maria, by mógł opiekować się odnalezionym przez siebie człowiekiem, została spełniona. Natychmiast uznał rozbitka za swą osobistą własność. Zupełnie jak mały chłopiec, troszczący się o szczeniaka, którego uratował od śmierci. Poświęcił mu cały, uzyskany w tym celu, wolny od obowiązków czas. Bosman Longhi zrobił mężczyźnie zastrzyk morfiny, znajdującej się w apteczce wśród leków pierwszej pomocy, aby oszczędzić mu bólu. Po czym obaj zajęli się oparzeniami.

Jako Kalabryjczycy mieli sporo do czynienia z poparzeniami słonecznymi. Toteż przygotowany przez nich balsam mógł konkurować z najlepszymi na świecie. Mario przyniósł ze swego kambuza miednicę pełną mieszaniny sporządzonej w równych proporcjach ze świeżego soku cytryn i octu winnego. Przyniósł też cienką bawełnianą szmatkę wyrwaną ze swej poszewki i misę kostek lodu. Namoczywszy szmatkę w mieszaninie, owijał nią kilkanaście kostek lodu i taki zimny okład przykładał delikatnie do najbardziej poparzonych miejsc, w których promienie ultrafioletowe przeniknęły najgłębiej, powodując oparzenia prawie do kości. Ciało nieprzytomnego mężczyzny było tak rozgrzane, że w widoczny sposób parowało przy zetknięciu się z lodowatą leczniczą mieszaniną, która ochładzała najbardziej spalone słońcem miejsca. Mężczyzna dostał dreszczy.

– Lepsza gorączka i dreszcze niż śmierć od udaru słonecznego – powiedział do niego Mario po włosku. Poparzony i nadal nieprzytomny człowiek nie mógł go słyszeć. A gdyby nawet mógł, zapewne by go nie zrozumiał.

Tymczasem Longhi dołączył do swego kapitana, który na tylnym pokładzie oglądał wyciągniętą z morza łódkę.

– Jest coś? – zapytał bosman. Kapitan Ingrao pokręcił przecząco głową.

– Przy tym facecie też nic nie ma. Ani zegarka, ani plakietki z nazwiskiem. Tylko para tanich gaci bez firmy. A brodę ma taką, jakby się dziesięć dni nie golił.

– Tu też nic nie ma – powiedział Ingrao. – Ani masztu, ani żagla, ani wioseł. Śladu żywności. I ani śladu pojemnika na wodę. Nawet na łódce nie ma żadnej nazwy. Ale napis mógł się złuszczyć.

– Może to turysta z jakiegoś nadmorskiego kurortu, którego zniosło na pełne morze? – spytał Longhi.

Ingrao wzruszył ramionami:

– Albo rozbitek z jakiegoś małego frachtowca. Pojutrze będziemy w Trapezuncie. Władze tureckie będą mogły to wyjaśnić, kiedy facet odzyska przytomność i zacznie mówić. Na razie ruszamy dalej. Aha, trzeba jeszcze zadepeszować do naszego agenta w porcie i zawiadomić go o tym, co się stało. Zaraz po zacumowaniu, na nabrzeżu, powinna na nas czekać karetka pogotowia.

Dwa dni później rozbitek, jeszcze ciągle nie całkiem przytomny i niezdolny do mówienia, znalazł się pod dobrą opieką w małym miejskim szpitalu w Trapezuncie.

W drodze z nabrzeża do szpitala marynarz Mario towarzyszył w karetce swemu rozbitkowi wraz z miejscowym agentem armatora i inspektorem portowej służby medycznej, który domagał się zbadania, czy trawiony gorączką mężczyzna nie jest zakaźnie chory. Po godzinie czuwania przy jego łóżku, Mario pożegnał swego wciąż nieprzytomnego podopiecznego i powrócił na pokład “Garibaldiego”, żeby przygotować obiad dla załogi. Wszystko to działo się poprzedniego dnia. Wieczorem zaś, w dzień potem, stary włoski parowy tramp wypłynął z portu w dalszą drogę.

Nazajutrz przy łóżku rozbitka zjawił się mężczyzna w towarzystwie oficera policji i lekarza w białym fartuchu. Wszyscy trzej byli Turkami. Ale tylko jeden z nich – niski i krępy, ubrany po cywilnemu, mówił jako tako po angielsku.

– Wygrzebie się z tego – powiedział lekarz – jednak na razie jego stan jest nadal bardzo ciężki. Udar słoneczny. Oparzenia drugiego stopnia. Ogólne wycieńczenie i osłabienie ze względu na zbyt długie przebywanie w ekstremalnych warunkach. No i wygląda na to, że od kilku dni nie jadł.

– Co mu podajecie? – spytał cywil, wskazując na podłączone do obu rąk chorego przewody kroplówek.

– Roztwór soli fizjologicznej i roztwór glukozy o wysokim stężeniu, żeby usunąć skutki wstrząsu i wzmocnić organizm – odparł lekarz. – Marynarze prawdopodobnie uratowali mu życie, robiąc zimne okłady oparzonych miejsc. My wykąpaliśmy go jeszcze w kalominie. żeby przyspieszyć proces leczenia. Reszta zależy teraz już tylko od Allacha i od niego samego.

Umit Erdal, wspólnik w Spółce Żeglugowo-Handlowej Erdala i Sermita, był przedstawicielem Lloyda w porcie trapezunckim. Jemu właśnie przekazał z ulgą sprawę rozbitka agent armatora “Garibaldiego”. W spalonej na ciemny orzech, zarośniętej twarzy chorego nastąpiła nagła zmiana. Poruszył powiekami. Erdal odchrząknął, pochylił się nad leżącym i odezwał się do niego swoją najlepszą angielszczyzną.

– Jak… się… pan… nazywa? – spytał wolno i wyraźnie.

Zapytany jęknął i kilkakrotnie poruszył głową. Agent Lloyda pochylił się jeszcze niżej nad leżącym, żeby móc go usłyszeć.

– Zdradzenyj - wymamrotał półprzytomnie chory – zdradzenyj… Erdal wyprostował się.

– To nie Turek – powiedział z miną ostatecznej wyroczni – ale zdaje mi się, że nazywa się Zdradzenyj. To chyba jakieś słowiańskie nazwisko.

Obaj towarzyszący mu mężczyźni wzruszyli tylko ramionami.

– Poinformuję o tym centralę Lloyda w Londynie – stwierdził Erdal. – Może oni będą coś wiedzieli o jakimś statku zaginionym na Morzu Czarnym?

“Lloyd's List” jest czymś w rodzaju codziennie czytanego brewiarza i Pisma świętego światowego bractwa marynarki handlowej. Ukazuje się od poniedziałku do soboty włącznie. Zawiera redakcyjne wstępniaki i inne artykuły, wiadomości i komentarze na jeden tylko temat – żeglugi. Drugim cugantem, chodzącym także od lat w pierwszej parze najbardziej reprezentacyjnego zaprzęgu służby informacyjnej tej szacownej firmy, jest “Lloyd's Shipping Index”. Podaje bieżące dane o ruchach ponad trzydziestu tysięcy statków marynarki handlowej, pływających stale po wszystkich morzach świata. A wśród nich: nazwę statku, właściciela, banderę, rok budowy, tonaż oraz port wyjściowy i port docelowy ostatniego rejsu, o którym poinformowano Lloyda. Oba te organy prasowe towarzystwa są redagowane i wydawane w kompleksie jego budynków przy Sheepen Place w Colchester, na terenie angielskiego hrabstwa Essex. Właśnie do tego ośrodka firmy Umit Erdal skierował swój codzienny teleksowy raport o ruchu statków, wchodzących i wychodzących z portu w Trapezuncie. Tym razem dodał do niego jeszcze niewielką notatkę dla mieszczącego się w tym zespole budynków Działu Informacji Żeglugowej Lloyda.

Dział sprawdził w swoich rejestrach wypadków morskich, że w ostatnim okresie nie było doniesień o statkach zaginionych, zatopionych, ani choćby opóźnionych na planowanych trasach po Morzu Czarnym i przekazał otrzymaną notatkę sekretariatowi redakcji “Lloyd's List”. Tutaj jeden z dyżurnych redaktorów wydania polecił zamieścić ją na tytułowej kolumnie, w rubryce krótkich doniesień ze świata, wraz z podanym przez rozbitka nazwiskiem. Informacja ukazała się już następnego dnia rano.

Większość czytających “Lloyd's List” owego dnia, gdzieś pod koniec kwietnia, ledwie rzuciła okiem na zamieszczoną w niej krótką notatkę o nie zidentyfikowanym człowieku w Trapezuncie.

Ale właśnie ta informacja przyciągnęła bystry wzrok i uwagę pewnego mężczyzny w wieku około trzydziestu lat, zatrudnionego na kierowniczym stanowisku w jednej z zajmujących się frachtami firm maklerskich. Mężczyzna ów cieszył się dużym uznaniem i zaufaniem pracodawców. Jego firma mieściła się przy małej uliczce Crutched Friars w samym centrum londyńskiego City, nazywanym “kwadratową milą” – mieszczącą najważniejsze instytucje brytyjskiego kapitału. Koledzy znali go pod nazwiskiem Andrew Drake.

Przeczytawszy z wyraźnym zainteresowaniem treść notatki, Drake wstał zza swego biurka. Opuścił gabinet i przeszedł do sali obrad zarządu firmy, gdzie wisiała oprawiona w ramy mapa świata z zaznaczoną cyrkulacją najważniejszych wiatrów i prądów morskich. Studiował ją uważnie. Okazało się, że wiosną i latem na Morzu Czarnym wieją przeważnie północne wiatry. A prądy utrzymują najczęściej kierunek przeciwny do ruchu wskazówek zegara, opływając wokół ten mały basen morski. Począwszy od południowego wybrzeża Ukrainy, leżącego nad najbardziej na północny zachód wysuniętą częścią tego morza, płyną następnie w dół, wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii, by na wysokości Istambułu skręcić znowu w kierunku wschodnim, prowadząc prosto na szlak żeglugowy, łączący Istambuł z przylądkiem Ince.

Drake wykonał kilka obliczeń na kartce podręcznego notatnika. Mała łódka, wyruszająca z bagnistych obszarów ujścia Dniestru, mogła, przy sprzyjającym wietrze i korzystnym prądzie morskim, płynąć w kierunku południowym z szybkością około czterech, pięciu węzłów, przepływając wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii ku Turcji. Ale po trzech dniach zaczęłoby ją zapewne znosić w kierunku wschodnim coraz dalej od Bosforu, ku wschodnim krańcom Morza Czarnego.

Rubryka meteorologiczna i nawigacyjna “Lloyd's List”, którą potem starannie przestudiował, potwierdziła przypuszczenia Drake'a, że przed dziewięcioma dniami panowała w tym rejonie zła pogoda. Akurat taka pogoda, która mogła sprawić, że mała łódź, prowadzona rękami niedoświadczonego żeglarza, przewróciła się na fali. Straciła maszt i całą zawartość. Usiłujący płynąć nią człowiek, jeśli nawet zdołał ją odwrócić i dostać się do niej z powrotem, został wówczas zdany całkowicie na łaskę słońca i wiatru.

Dwie godziny później Andrew Drake poprosił o wolny tydzień na poczet należnego mu urlopu. Wyrażono na to zgodę, ale pod warunkiem, że rozpocznie urlop dopiero w następny poniedziałek, 3 maja.

Przez cały tydzień żył w stanie łagodnej ekscytacji, niecierpliwie oczekując, by dobiegł on końca. Tymczasem w pobliskiej agencji lotniczej kupił sobie powrotny bilet z Londynu do Istambułu. Postanowił również, że bilet na krajową linię Istambuł – Trapezunt kupi na miejscu, za gotówkę. Upewnił się także, iż posiadacz brytyjskiego paszportu nie potrzebuje wizy tureckiej. A po wyjściu z biura załatwił sobie świadectwo szczepienia ospy w ośrodku medycznym British Airways, na Dworcu Victoria.

Był podekscytowany, bo miał nadzieję, że jest to właśnie szansa, na którą czekał od lat. Może udało mu się nareszcie znaleźć człowieka, jakiego od dawna szukał. W odróżnieniu od trzech mężczyzn, którzy dwa dni wcześniej stali przy łóżku rozbitka, on wiedział, z jakiego języka pochodzi i co naprawdę oznacza ukraiński wyraz zdradzenyj. Wiedział więc, iż nie jest to nazwisko tajemniczego mężczyzny, że półprzytomnie wymówił on w swoim ojczystym zapewne języku słowo: “zdradzony”. Rozumiał też, że w opisanej sytuacji mogło to oznaczać, iż ów człowiek jest zbiegłym dysydentem ukraińskim.

A Andrew Drake, mimo swego angielsko brzmiącego nazwiska, był także Ukraińcem – i to fanatycznym.

Po przybyciu do Trapezuntu Drake zadzwonił natychmiast do biura Umita Erdala, którego nazwisko zdobył od jednego z przyjaciół pracującego u Lloyda. Powiedział mu, że wybiera się na urlop na tureckie wybrzeże, a nie znając ani słowa w tym języku może potrzebować pomocy. Erdal, zobaczywszy list polecający, w który Drake się zaopatrzył, nie pytał go już, na szczęście, w jakim celu chce się zobaczyć z nieznanym rozbitkiem, przebywającym w miejscowym szpitalu. Teraz on z kolei napisał list polecający do doktora szpitala. Dzięki temu wkrótce po obiedzie Drake został wprowadzony do małej, mieszczącej tylko jedno łóżko separatki, w której leżał nieznajomy.

Miejscowy agent Lloyda zdążył go wcześniej uprzedzić, że rozbitek, chociaż odzyskał już przytomność, jest jeszcze nadal bardzo osłabiony i głównie śpi. A w krótkich chwilach kontaktu z otoczeniem nie powiedział jak dotąd ani słowa. Kiedy Drake wszedł do pokoju, chory leżał na wznak, z zamkniętymi oczami. Adrew Drake przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku. Przez jakiś czas wpatrywał się w wynędzniałą twarz mężczyzny. Po kilku minutach powieki rozbitka drgnęły. Uniosły się nieco i opadły z powrotem. Czy spostrzegł wpatrującego się weń uważnie gościa – Drake nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że interesujący go człowiek jest już bliski ponownego przebudzenia się. Powoli pochylił się nad nim i powiedział wyraźnie, prosto do ucha chorego:

– Szcze nie wmerla Ukraina.

Słowa te znaczą dosłownie: “Jeszcze Ukraina nie umarła”, ale w wolnym przekładzie oznaczają raczej, że “Ukraina żyje nadal”. Są to pierwsze słowa ukraińskiego hymnu narodowego, zakazanego przez rosyjskich władców, które rozpozna natychmiast każdy świadomy swej tożsamości narodowej Ukrainiec.

Chory otworzył szeroko oczy i popatrzył uważnie na Drake'a. Po kilku sekundach zapytał go po ukraińsku:

– Kim jesteś?

– Ukraińcem, jak ty – odpowiedział Drake.

W oczach nieznajomego pojawił się cień nieufności.

– Zdrajca? – zapytał podejrzliwie. Drake potrząsnął przecząco głową.

– Nie – stwierdził spokojnie. – Mam brytyjskie obywatelstwo. Urodziłem się tam i wychowałem. Jestem synem Ukraińca i Angielki. Ale w głębi serca czuję się Ukraińcem, tak samo jak ty.

Leżący w łóżku mężczyzna patrzył z uporem w sufit.

– Mógłbym pokazać ci mój paszport wydany w Londynie, ale to by niczego nie dowodziło. Jakiś czekista mógłby wylegitymować się takim paszportem, gdyby chciał cię podejść. – Drake rozmyślnie użył starego określenia funkcjonariuszy radzieckiej policji politycznej, do dziś używanego potocznie wobec pracowników KGB. – Ale nie jesteś już na Ukrainie. I czekistów tu nie ma – przekonywał go dalej Drake. – Nie zniosło cię na wybrzeże Krymu ani południowej Rosji czy Gruzji. Nie wylądowałeś także w Rumunii ani w Bułgarii. Wyłowił cię włoski statek i wysadził na ląd tutaj, w Trapezuncie. Jesteś w Turcji. Jesteś na Zachodzie. Udało ci się.

Oczy nieznajomego zwróciły się teraz znowu ku jego twarzy, ożywione i błyszczące. Po ich wyrazie widać było, że bardzo chce uwierzyć w to, co usłyszał.

– Czy możesz się podnieść i wstać? – spytał Drake. – Nie wiem – odrzekł mężczyzna.

Drake wskazał głową na okno, znajdujące się po przeciwnej stronie małego szpitalnego pokoiku, skąd słychać było odgłosy ruchu ulicznego.

– Spróbuj podejść do okna i wyjrzeć – powiedział do chorego. – KGB mogłoby przebrać cały personel szpitalny za Turków. Ale nie mogłoby przecież zmienić wyglądu całego miasta tylko po to, by oszukać jednego człowieka. Zresztą wystarczyłoby trochę tortur, żeby wydobyć z ciebie zeznania, gdyby o to chodziło. No więc, dasz radę?

Z pomocą Drake'a rozbitek dowlókł się z trudem do okna i wyjrzał na ulicę.

– Samochody, które widzisz, to austiny i morrisy, importowane z Anglii – wyjaśniał Drake – peugeoty z Francji, a volkswageny z Niemiec Zachodnich. Napisy na tablicach informacyjnych, szyldach i ogłoszeniach są w języku tureckim. Na wprost masz reklamę coca-coli.

Mężczyzna przycisnął wierzch dłoni do ust nerwowym ruchem, bezwiednie przygryzając kostki palców. Gwałtownie, niedowierzająco, zamrugał oczami.

– Udało mi się – powiedział.

– Tak, to prawdziwy cud, ale udało ci się.

– Nazywam się Myrosław Kamynski – zaczął mówić rozbitek po powrocie do łóżka. – Pochodzę z Tarnopola. Byłem przywódcą siedmioosobowej grupy ukraińskich bojowców.

Przez całą następną godzinę płynęła jego opowieść. Kamynski, wraz z sześcioma kolegami z rejonu Tarnopola, niegdyś jednego z ognisk ukraińskiego nacjonalizmu, gdzie jeszcze do dziś żarzą się jego niewygasłe zarzewia, postanowili podjąć akcje odwetowe przeciwko bezwzględnemu programowi rusyfikacji. Nasiliła się ona w latach sześćdziesiątych. A w siedemdziesiątych i na początku następnej dekady zaczęła wkraczać w fazę ostatecznej likwidacji całych dziedzin kultury, języka i świadomości narodowej. W ciągu sześciu miesięcy, za pomocą przemyślnie zastawionych pułapek, wyeliminowali dwóch sekretarzy partii niższego szczebla, Rosjan narzuconych Tarnopolowi przez Moskwę. I jednego tajnego agenta KGB. Potem doszło do zdrady.

Ten, kto zdradził, zginął tak samo jak pozostali, pod gradem kul, gdy oddział specjalny KGB z zielonymi naszywkami na mundurach otoczył wiejską chatę, w której grupa zebrała się, by zaplanować następną akcję. Uratował się tylko Kamynski. Uciekał, niczym zwierzę, przez okoliczne zarośla. Za dnia krył się w stodołach i lasach. Nocą zaś szedł coraz dalej na południowy wschód, w kierunku wybrzeża. Z mglistą nadzieją, że uda mu się dostać na jakiś zachodni statek.

Ale dotarcie w pobliże portu w Odessie okazało się niemożliwe. Żywiąc się surowymi ziemniakami i rzepą prosto z pól, Kamynski ukrywał się na bagnistym obszarze ujścia Dniestru, na południowy zachód od Odessy w kierunku granicy rumuńskiej. W końcu, przechodząc w nocy przez jakąś małą wioskę rybacką, leżącą nad samym rozlewiskiem rzeki, znalazł i ukradł małą łódkę z masztem i niewielkim żaglem. Nigdy przedtem nie żeglował i nie miał pojęcia o morzu. Próbował poradzić sobie równocześnie z żaglem i sterem – trzymając się ich kurczowo i modląc się przez cały czas. Zdołał jednak poprowadzić łódź z wiatrem, na południe, kierując się położeniem gwiazd i słońca.

Tylko, dzięki niewiarygodnemu szczęściu i czystemu przypadkowi udało mu się uniknąć spotkania z kutrami patrolowymi, przemierzającymi regularnie cały obszar przybrzeżnej strefy granicznej ZSRR i z licznymi w tym rejonie łodziami rybackimi.

Mała łupinka, którą płynął, prześlizgnęła się nie zauważona przez jakąś lukę w gęstej sieci namiarów służby radarowej ochrony wybrzeża jak cienka drewniana drzazga, przedostając się w ten sposób przez przysłowiowe ucho igielne. A potem wydostał się całkowicie poza pas wód terytorialnych i zagubił gdzieś pomiędzy Rumunią a Krymem. Na pełnym morzu, z dala od szlaków żeglugowych, o których istnieniu i położeniu nic zresztą nie wiedział.

Sztorm nadszedł nieoczekiwanie i zaskoczył go całkowicie. Nie umiejąc w porę zrefować żagla, nie potrafił zapobiec wywróceniu się łodzi. Ostatkiem sił trzymał się kurczowo przez całą noc jej odwróconego kadłuba. Dopiero gdzieś nad ranem udało mu się ją z powrotem postawić i wczołgać się do środka.

Stracił wszystko, co było w łodzi. Swoje ubranie, które zdjął przed wieczorem, żeby się nieco ochłodzić nocnym wiatrem po upalnym dniu. Zaledwie parę surowych ziemniaków i nie zamkniętą butelkę po lemoniadzie, zawierającą nieco słodkiej wody – cały zapas żywności. Żagiel i ster. Prawdziwe cierpienia nadeszły jednak dopiero rano. Wkrótce po świcie, kiedy zaczął mu doskwierać narastający coraz bardziej upał. Dopiero na trzeci dzień po pamiętnym sztormie przyszła zbawienna utrata przytomności. Kiedy ją odzyskał, leżał w jakimś szpitalnym łóżku. W całkowitym milczeniu znosił ból oparzeń. Słuchał uważnie rozmów, prowadzonych, jak mu się zdawało, po bułgarsku. Przez sześć dni nie otwierał oczu ani ust.

Drake słuchał go z rosnącym sercem. Po wysłuchaniu rozbitka miał już absolutną pewność, że udało mu się znaleźć właśnie takiego człowieka, na jakiego czekał przez całe lata.

Widząc, że Kamynski zdradza objawy wyczerpania, powiedział mu: – Pojadę do Istambułu, żeby spotkać się z konsulem szwajcarskim. Spróbuję uzyskać od niego dla ciebie tymczasowe dokumenty podróżne, wystawiane przez Czerwony Krzyż. Jeśli uda mi się to załatwić, będę prawdopodobnie mógł zabrać cię do Anglii. Na razie przynajmniej z wizą pozwalającą na tymczasowy pobyt. A potem będziemy mogli starać się o przyznanie ci azylu. Wrócę za kilka dni.

Już przy drzwiach zatrzymał się jeszcze na chwilę

– Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, ze me możesz tam teraz wrócić – powiedział do Kamynskiego. - Ale ja. przy twojej pomocy, będę mógł to zrobić. A o to właśnie mi chodzi. Tego zawsze chciałem.

Andrew Drake musiał pozostać w Istambule dłużej, niż początkowo planował. Dopiero 16 maja mógł powrocie do Trapezuntu z dokumentami podróżnymi dla Kaminskiego. Przedłużył sobie urlop. Wymagało to jednak długiej rozmowy telefonicznej z Londynem A nawet kłótni z młodszym wspólnikiem brokerskiej solki, w której pracował. Ale sprawa. którą się zajmował, była tego warta. Był już bowiem pewien, że przy pomocy Kamynskiego zrealizuje swój jedyny wielki życiowy plan.

Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, podobnie jak przedtem carskie imperium, mimo imponującego, monolitycznego wrażenia, jakie robi, widziany z zewnątrz ma dwie bardzo czule pięty achillesowe Jedną z nich stanowi problem wyżywienia 250 milionów obywateli. Druga jest eufemistycznie nazywana “kwestią narodowościową'“ W piętnastu republikach związkowych, którymi rządzi Moskwa, stolica ZSRR i Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (RFSRR), żyje kilkadziesiąt dających się wyodrębnić narodowości nierosyjskich.

Najliczniejszym spośród tych nierosyjskich narodów i prawdopodobnie najbardziej świadomym swej odrębności są Ukraińcy W 1982 roku ludność RFSRR liczyła tylko 120 z 250 milionów mieszkańców ZSRR Na drugim miejscu pod względem znaczenia ekonomicznego i liczebności znajdowała się Ukraińska SRR. z 70 milionami mieszkańców Jest to jeden z powodów, dla których zarówno pod rządami carów, jak tez później pod rządami kolejnych Biur Politycznych, Ukraina była przedmiotem szczególnej uwagi i przemyślanej polityki rusyfikacyjnej Dawna i najnowsza historia i losy Ukrainy są także niezwykle powikłane.

Kiedy w 1939 roku wojska Hitlera zaatakowały Polskę, Stalin wkroczył ze swą Armią Czerwoną i zajął jej wschodnie tereny, zamieszkane w części przez Ukraińców. W 1941 roku Ukraina została zajęta przez Niemców. Nastąpiło wówczas gwałtowne i szalone pomieszanie nadziei, obaw i lojalności. Cześć, lojalna wobec Moskwy, liczyła na ustępstwa i liberalizację polityki narodowej za cenę podjęcia walki przeciwko Niemcom. Inni równie naiwnie i niesłusznie sądzili, ze szansą na utworzenie wolnej Ukrainy jest porażka Moskwy przy poparciu Berlina i wstępowali do Dywizji Ukraińskiej, która w niemieckich mundurach walczyła przeciwko Armii Czerwonej Jeszcze mm, jak ojciec Kamynskiego, uciekali w Karpaty i jako partyzanci walczyli najpierw z jednym, potem z drugim najeźdźcą. Potem znowu z tym pierwszym Wszyscy jednak przegrali Wygrał jedynie Stalin. I przesunął granice swego imperium na zachód aż po rzekę Bug, która stalą się nową wschodnią granicą Polski. Cała Ukraina znalazła się pod rządami nowych władców – Biura Politycznego KPZR Ale stare marzenia przetrwały i żyły nadal Poza krótkim okresem odwilży w ostatnim okresie rządów Chruszczowa program zmierzający do zupełnego zdławienia tendencji narodowowyzwoleńczych ulegał stałej stopniowej intensyfikacji.

Stepan Dracz, student z Równego, zaciągnął się do Dywizji Ukraińskiej. Należał do nielicznych szczęśliwców. Przeżył wojnę, a w 1945 roku dostał się w Austrii do niewoli brytyjskiej. Wysłany do pracy na farmie w Norfolk, jako przymusowy robotnik, zostałby z pewnością odesłany do ZSRR i rozstrzelany przez NKWD w 1946, zaraz po powrocie.

Zgodnie z potajemnym porozumieniem zawartym przez brytyjskie Foreign Office i amerykański Departament Stanu w sprawie wydania na laskę i niełaskę Stalina dwóch milionów znajdujących się w rękach zachodnich aliantów “ofiar Jałty”.

Ale Dracz i tym razem miał szczęście. W stogu siana, gdzieś w hrabstwie Norfolk, dopadł dziewczynę z pomocniczej służby rolnej, która zaszła w ciążę. Potem nastąpił ślub Dzięki temu w sześć miesięcy później, ze względu na “szczególne okoliczności” losowe, Stepanowi oszczędzono obowiązkowej repatriacji i pozwolono pozostać w Anglii. Zwolniony z przymusowej pracy na farmie, wykorzystał swe umiejętności i wiedzę radiooperatora, nabyte w czasie służby w wojsku, i otworzył mały radiowy warsztat naprawczy w Bradford, będącym skupiskiem trzydziestu tysięcy Ukraińców mieszkających w Wielkiej Brytanii Pierwsze dziecko zmarło tuz po urodzeniu. Drugie urodziło się w 1950 roku. Był to syn, któremu dano na chrzcie imię Andrij.

Andrij uczył się ukraińskiego na kolanach ojca. Ale uczył się od niego me tylko języka Ojciec opowiadał synowi o swojej ziemi, o rozległych, przepastnych przestrzeniach i o widokach Karpat i Podola Wśród tych opowieści wchłaniał tez ojcowską nienawiść do Rosjan. Ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy chłopiec miał dwanaście lat Matka, zmęczona ciągnącymi się w nieskończoność wieczorami wspomnień przy kominku, spędzanymi w towarzystwie męża i jego przyjaciół – wygnańców, mówiących wyłącznie o przeszłości w języku, którego me potrafiła nigdy zrozumieć, zmieniła wkrótce ich nazwisko na całkiem angielsko brzmiące, Drake. A nadane chłopcu imię Andrij na Andrew W szkole i na uniwersytecie chłopak występował już jako Andrew Drake Na nazwisko Drake wystawiono tez jego pierwszy paszport.

Jego uczucia patriotyczne odżyły, gdy dobiegł dwudziestki Studiował wówczas na uniwersytecie wraz z wieloma innymi Ukraińcami i szybko odzyskał biegłą znajomość ojcowskiego języka. Było to w końcu lat sześćdziesiątych. Krotki renesans ukraińskiej literatury i sztuki w kraju dawno już minął Liczni ukraińscy twórcy narodowi wykonywali wówczas niewolniczą pracę w obozach Gułagu. Z opóźnieniem przyswajał sobie więc Andrew wiedzę o tych wydarzeniach i o tym, co się potem stało z pisarzami tamtego okresu.

Na początku lat siedemdziesiątych znał już właściwie całą literaturę ukraińską. Klasykę Tarasa Szewczenki i tych. którzy pisali w krótkim okresie rozkwitu kultury ukraińskiej za czasów Lenina, stłumionym potem i wymazanym z oficjalnego obiegu w czasach stalinowskich. Przede wszystkim czytał jednak twórców z lat sześćdziesiątych, nazywanych tzestydesjatnyky, dlatego ze właśnie w tym okresie doprowadzili do ponownego, trwającego zaledwie kilka krótkich lat, lecz znaczącego rozkwitu tej literatury, dopóki Breżniew me uderzył znowu, by zdeptać rosnącą narodową dumę, o którą walczyli.

Czytał Osadczego, Czornowiła i Dziubę – i bolał nad ich losem A kiedy jeszcze przeczytał wiersze i sekretny dziennik Pawła Symonenki, młodego zapaleńca, który zmarł na raka w wieku dwudziestu ośmiu lat i stał się obiektem kultu ukraińskich studentów w ZSRR, postanowił oddać się bez reszty sprawie swego kraju, którego dotąd nigdy nawet nie widział.

Głębokiej miłości do kraju nieżyjącego ojca towarzyszyła rosnąca niechęć i nienawiść do tych, których uważał za jego ciermężycieli. Z zapartym tchem pochłaniał podziemne pisma wydawane przez ukraińskich dysydentów i przemycane za granicę Zwłaszcza,.Głos Ukrainy”, przynoszący relacje o losach wielu nieznanych, żyjących w ciężkich warunkach i zapomnieniu działaczy, którzy me zdobyli takiego rozgłosu, jak bohaterowie wielkich moskiewskich procesów; Daniel, Smiawski, Orłów i Szczaranski. Wraz z każdym nowym szczegółem, wyczytanym w tych relacjach, rosło w nim uczucie nienawiści. Aż w końcu całe zło świata utożsamiło się w świadomości Andrija Dracza ze złowrogim skrótem KGB.

Miał jednak dość poczucia realizmu, żeby uniknąć popadania w prymitywny, skrajny nacjonalizm starszych uchodźców oraz istniejące wśród nich podziały i animozje miedzy Ukraińcami wschodnimi i zachodnimi. Odrzucał też zaszczepiony głęboko w ich świadomości antysemityzm. Wolał uznawać dzieła Gluzmana, syjonisty i ukraińskiego nacjonalisty zarazem, za prace swego rodaka – Ukraińca. Przyglądając się uważnie społeczności ukraińskich uchodźców mieszkających w Wielkiej Brytanii i w Europie, wyróżniał w niej cztery grupy: orędowników językowego nacjonalizmu, którym wystarcza, że mówią i piszą w ojczystym języku, kawiarnianych nacjonalistów – wiecznych dyskutantów, gadających całymi dniami, ale nie robiących absolutnie nic dla sprawy kraju; malarzy narodowych haseł, których działalność irytowała tylko gospodarzy wszędzie tam, gdzie mieszkali emigranci, ale nie szkodziła zupełnie “imperium zła”, i wreszcie aktywistów, urządzających demonstracje podczas wizyt moskiewskich dygnitarzy, starannie fotografowanych i notowanych w “archiwach specjalnych” odpowiednich służb, cieszących się z tego powodu specyficzną, krótkotrwałą popularnością.

Drake odrzucał wszystkie te grupy i postawy. Trzymał się od nich z daleka. Pozostawał spokojnym, lojalnym obywatelem brytyjskim. Przybył na południe Anglii, do Londynu, i podjął pracę jako makler. Jak wielu ludzi wykonujących ten zawód, i on miał swoją wielką pasję, starannie skrywaną przed kolegami. Pochłaniała ona wszystkie jego oszczędności, cały wolny czas, każdy urlop. Powoli skupił wokół siebie małe grono ludzi, którzy żywili podobne uczucia. Wyszukiwał ich starannie. Potem długo obserwował. Spotykał się z nimi i zaprzyjaźniał stopniowo. Składał wspólne przysięgi i przyrzeczenia. Zalecał cierpliwe czekanie na odpowiednią chwilę.

Andrij Dracz miał bowiem swoje ukryte marzenie i, jak mawiał T. E. Lawrence, był niebezpieczny, gdyż “śnił na jawie – z otwartymi oczami”. Marzył, że któregoś dnia on właśnie wymierzy moskiewskim władcom Ukrainy cios, który wstrząśnie nimi tak, jak nic dotychczas.

Spełnienie tego marzenia stawało się o jeden krok bliższe dzięki Kamynskiemu. Kiedy jego samolot lądował ponownie w Trapezuncie, Drake był już zdecydowany.

Myrosław Kamynski spoglądał na Drake'a z wyrazem niezdecydowania na twarzy.

– Naprawdę nie wiem, Andrij. Po prostu nie wiem. Pomimo tego, co dla mnie zrobiłeś. A zrobiłeś przecież tak wiele. Nadal nie wiem jednak, czy mogę ci aż tak bardzo zaufać. Przepraszam, ale już chyba nie potrafię inaczej. Żyłem przecież dotąd przez cały czas w takich warunkach, że rozumiesz chyba, dlaczego nie mam do nikogo zaufania.

– Posłuchaj, Myrosław. Mógłbyś znać mnie przez następne dwadzieścia lat i nie wiedzieć o mnie nic więcej ponad to, co wiesz już dzisiaj. Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Jest też oczywiste, że skoro ty nie możesz wrócić do kraju, powinieneś pozwolić mi tam wrócić zamiast ciebie. Ale muszę mieć tam jakieś oparcie, kontakty. I jeśli tylko znasz kogoś, kogokolwiek, kto mógłby, kto chciałby…

Kamynski w końcu zgodził się mu pomóc.

– Jest jeszcze tam dwóch moich ludzi. Nie wpadli razem z innymi, kiedy rozbito moją grupę, bo tylko ja o nich wiedziałem. Poznałem ich dopiero kilka miesięcy wcześniej.

– Ale czy to na pewno Ukraińcy i bojownicy naszej narodowej sprawy? – dopytywał się niecierpliwie Drake.

– Tak, to Ukraińcy. Ale nasza narodowa sprawa nie stanowi dla nich najważniejszej motywacji do walki. Należą też do innego narodu, który także wiele wycierpiał. Ich ojcowie, podobnie jak mój, siedzieli przez dziesięć lat w łagrach, chociaż z innego powodu. Są Żydami. Ale równocześnie są też ukraińskimi nacjonalistami.

– Ale… czy naprawdę nienawidzą Moskwy? Czy pomogliby mi zorganizować uderzenie przeciwko Kremlowi?

– Tak, nienawidzą Moskwy – odpowiedział Kamynsky. – Tak samo, jak ty czy ja. Ich główną inspiracją jest, jak sądzę, program Ligi Obrony Żydów. Dużo o niej słyszeli przez radio. Ich koncepcja walki jest chyba też podobna do naszej. Nie chcą dłużej biernie znosić prześladowań i przewidują podjęcie akcji odwetowych.

– Pozwól mi więc koniecznie nawiązać z nimi kontakt – nalegał Drake. Następnego dnia rano leciał już do Londynu z nazwiskami dwóch młodych bojowników żydowskich ze Lwowa. W ciągu następnych dwóch tygodni zapisał się na wycieczkę turystyczną do Kijowa, Tarnopola i Lwowa. Porzucił także pracę i wycofał w gotówce całe życiowe oszczędności ze swego konta w banku.

Nikt nie wiedział jeszcze, że Andrew Drake alias Andrij Dracz wyrusza właśnie na swoją prywatną wojnę przeciwko Kremlowi.

1.

Tego majowego dnia nad Waszyngtonem świeciło łagodnie grzejące słońce. Po raz pierwszy tego roku w połowie maja na ulicach pojawili się ludzie w letnich strojach. A pierwsze wspaniałe czerwone róże pojawiły się w ogrodzie widocznym za francuskimi oknami Owalnego Gabinetu Białego Domu. Jednak, mimo że przez otwarte okna do prywatnego biura najpotężniejszego dostojnika tej części świata przenikał świeży aromat kwiatów i trawy, uwagę czterech obecnych tu mężczyzn przyciągnęły zupełnie inne rośliny, rosnące w pewnym odległym, obcym kraju.

William Matthews siedział w miejscu, w którym siadywali tradycyjnie wszyscy amerykańscy prezydenci, za szerokim biurkiem, zwrócony tyłem do południowej ściany gabinetu. Jego fotel znajdował się dokładnie na wprost klasycznego, marmurowego kominka będącego centralną ozdobą pomocnej ściany pomieszczenia. Fotel ten był typowym, seryjnym meblem, jakie można spotkać w wielu gabinetach szefów korporacji lub innych wysokich urzędników. Nie miał nic, co odróżniałoby go od podobnych mebli, zgodnie z indywidualnymi upodobaniami użytkownika, lub nadawało mu osobisty charakter. Nie był robiony na specjalne zamówienie prezydenta. Ani dostosowany do jego wymiarów czy przyzwyczajeń. Nie był też luksusowy. Był w tym ukryty świadomy zamiar. Bowiem “Bili” Matthews – jak, zgodnie z jego osobistym życzeniem, nazywano go na plakatach wyborczych – podkreślał zawsze, przede wszystkim w trakcie swych kolejnych zwycięskich kampanii wyborczych, swoje przeciętne i zwyczajne, wyniesione z prostego domu gusta i nawyki w sposobie ubierania się i w doborze przedmiotów, jakimi się otaczał i jakich używał na co dzień. Dlatego i jego fotel, który mogli oglądać liczni przyjmowani przez niego w Owalnym Gabinecie przedstawiciele różnych środowisk, których zechciał osobiście do siebie zaprosić, nie był ani trochę luksusowy. Jedynie wspaniałe antyczne biurko, za którym stał fotel, było meblem odziedziczonym po poprzednikach i przypominało o szacownej tradycji Białego Domu – co prezydent zawsze z naciskiem podkreślał, gdy zamierzał wywrzeć odpowiednie wrażenie na jakiejś grupie gości z głębi kraju. Na ogół mu się to zresztą nieźle udawało.

Ale Bili Matthews umiał wyraźnie zakreślać granice między propagandą wyborczą a życiem. Podczas ściśle poufnych narad z czołowymi doradcami nigdy nie pojawiał się poufały zwrot “Bili”, na którego użycie mógł sobie pozwolić nawet najskromniejszy wyborca, zwracając się bezpośrednio do prezydenta. Tutaj wszyscy mówili do niego oficjalnie, tytułując go “Panem Prezydentem”. Sam prezydent także pozbywał się tu sztucznego, wystudiowanego sposobu mówienia i przylepionego do ust przymilnego uśmiechu wyranżerowanego wyżła, dzięki którym udało mu się wcześniej nakłonić wyborców do wprowadzenia “swojego chłopa” do Białego Domu. Tu już nie był “swoim chłopem”, o czym doradcy świetnie wiedzieli. Był człowiekiem u szczytu władzy.

Po drugiej stronie biurka siedzieli sztywno w fotelach z wysokimi oparciami trzej mężczyźni, którzy tego rana poprosili prezydenta o poufne spotkanie.

Spośród tego grona największa zażyłość i najbliższe osobiste więzy łączyły prezydenta z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. W zachodnim skrzydle Białego Domu i w różnych kręgach personelu nazywano go krótko: “Doktorkiem” lub dłużej i dosadniej “Cholernym Polaczkiem”. Nie wszyscy tu lubili Stanisława Poklewskiego. Nikt jednak nie lekceważył tego mężczyzny o ostrej, zdecydowanej twarzy.

Obaj mężczyźni tworzyli nieco dziwną parę przyjaciół. Byli tak różni od siebie, że ich bliskość mogła wydawać się wręcz niezwykła: hałaśliwy blondyn, protestant z amerykańskiego Południa, i ciemnowłosy, zamknięty w sobie, małomówny katolik, który jako mały chłopiec przywędrował tu z dalekiego Krakowa. Istota tej bliskiej przyjaźni i współpracy tkwiła zapewne w tym, że umysł Poklewskiego – komputer zaprogramowany w jezuickich szkołach – okazywał się niezawodny tam, gdzie Bili Matthews gubił się lub był całkowicie bezradny. Zwłaszcza gdy chodziło o zawiłości psychologii Europejczyków w ogóle, a Słowian w szczególności. Dlatego doradca miał zawsze swobodny dostęp do Prezydenta i był chętnie i uważnie wysłuchiwany przez niego. Współpraca z Poklewskim odpowiadała mu jeszcze z dwóch innych powodów: “Doktorek” odznaczał się żelazną lojalnością i nie miał żadnych osobistych ambicji politycznych ponad to, by być nieodłącznym cieniem Billa Matthewsa. Prezydent miał wobec niego tylko jedno zastrzeżenie. Poklewski zbyt otwarcie manifestował swoją pełną podejrzliwości wrogość wobec Moskwy i jej ludzi i Matthews musiał go wciąż przywoływać do porządku w tych sprawach, przy pomocy mającego znacznie bardziej wyważone poglądy sekretarza stanu, będącego typowym bostończykiem.

Ale sekretarza stanu nie było na tym nagłym porannym spotkaniu, zwołanym na osobistą prośbę Poklewskiego. Pozostałymi dwoma mężczyznami siedzącymi naprzeciw biurka prezydenta byli: dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, Robert Benson, i niejaki Carl Taylor.

Powszechnie uważa się i często także mylnie się pisze, że całym amerykańskim wywiadem elektronicznym kieruje Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Jest to niezgodne ze stanem faktycznym. W istocie NSA kieruje jedynie tą częścią wywiadu elektronicznego, która ma cokolwiek wspólnego z różnymi technikami audialnymi – podsłuchem telefonów, nasłuchem radiowym, wychwytywaniem z eteru miliardów słów dziennie w setkach języków i dialektów. Nagrywaniem ich, dekodowaniem, tłumaczeniem i analizą. Ale nie zajmuje się ona satelitami szpiegowskimi. Obserwacja globu za pomocą technik wizualnych i kamer zainstalowanych na samolotach i co ważniejsze na krążących w kosmosie satelitach należała zawsze do zadań Krajowego Biura Rozpoznania (NRO), które jest wspólną agendą Sił Powietrznych i CIA. Carl Taylor, w randze dwugwiazdkowego generała Wywiadu Sił Powietrznych, był dyrektorem tego właśnie Biura.

Prezydent zgarnął stos leżących przed nim na biurku zdjęć o najwyższej ostrości i oddał je Taylorowi, który wstał, żeby odebrać je i schować z powrotem do swojej teczki.

– No dobrze, panowie – powiedział wolno Matthews – pokazaliście mi, że w jakiejś części Związku Radzieckiego, być może tylko na tych paru hektarach, które widać na zdjęciach, pszenica rozwija się nieprawidłowo. Ale czego to dowodzi?

Poklewski porozumiał się wzrokiem z Taylorem i skinieniem głowy dał mu znak, żeby tamten zabrał głos. Taylor odchrząknął i powiedział:

– Panie prezydencie, pozwoliłem sobie przygotować podgląd bezpośredniej transmisji zdjęć przekazywanych przez jednego z naszych satelitów systemu Kondor. Czy zechciałby pan popatrzeć?

Matthews skinął głową i obserwował, jak Taylor podchodzi szybko ku baterii monitorów telewizyjnych, umieszczonych w zachodniej, owalnej ścianie gabinetu, pod regałami, które specjalnie przebudowano, by pomieścić konsolę z odbiornikami TV. Kiedy Owalny Gabinet odwiedzają zwykli obywatele lub goście, nie mający dostępu do tajemnic państwowych, ten rażąco nowoczesny w stylowym wnętrzu rząd ekranów znika za rozsuwaną ścianą z tekowej boazerii. Taylor włączył pierwszy odbiornik z lewej strony i wrócił do biurka prezydenta. Podniósł słuchawkę jednego z sześciu stojących na nim telefonów i powiedział krótko:

– Pokażcie nam to.

Prezydent Matthews wiedział, że satelity systemu Kondor były najnowszym osiągnięciem techniki obserwacyjnej i szpiegowskiej. Mając pułap lotu wyższy od wszystkich dotychczas stosowanych, używały kamer o tak wielkiej precyzji i złożoności, że- pozwalały pokazać i wysokości dwustu mil zbliżenie obiektu wielkości ludzkiego paznokcia, i to poprzez mgłę, deszcz, grad, śnieg, chmury i ciemności nocy. Kondory były naprawdę najnowsze i najlepsze.

Wcześniej, w latach siedemdziesiątych, zdjęcia z kosmosu, choć dobre, docierały z opóźnieniem. Każdą kasetę z naświetlonym filmem trzeba było w odpowiednim punkcie orbity wystrzelić w specjalnej kapsule ochronnej w kierunku Ziemi. Następnie odnaleźć ją. Dostarczyć samolotem do centralnego laboratorium NRO. Wywołać i dopiero wówczas obejrzeć na ekranie. Tylko wtedy, gdy satelita znajdował się na odcinku orbity, z którym można było uzyskać bezpośrednie połączenie z USA lub którejś z amerykańskich stacji kontrolnych poza granicami Stanów Zjednoczonych, możliwa była bezpośrednia transmisja telewizyjna. Kiedy jednak satelita przelatywał dokładnie nad terytorium ZSRR, od pewnego odcinka lotu krzywa powierzchni globu uniemożliwiała bezpośredni odbiór sygnałów. Trzeba było czekać na ponowne pojawienie się satelity na odpowiednim odcinku orbity, by można wznowić bezpośrednią obserwację powierzchni Ziemi.

Dopiero w lecie 1978 roku naukowcy rozgryźli ten problem przy pomocy specjalnego Parabolicznego Programu Symulacyjnego. Ich komputery wykreśliły wokół całej kuli ziemskiej niesłychanie zawiłą sieć orbit dla sześciu satelitów systemu, wyposażonych w kamery kosmiczne, która miała służyć tylko jednemu celowi. Jeśli Biały Dom życzy sobie od tej chwili otrzymać natychmiast obraz rejestrowany przez któregoś z satelitów systemu, nawet jeśli znajdowałby się on gdzieś daleko za horyzontem, wywołany podniebny szpieg przesyła rejestrowany przez siebie obraz do sąsiedniego Kondora. A ten z kolei do następnego – po niskich parabolicznych torach – jak koszykarze kozłujący piłkę ręką i podający ją sobie podczas biegu. Na koniec, z satelity znajdującego się akurat nad USA, sygnał kierowany jest wprost na Ziemię, do centrali Krajowego Biura Rozpoznania, a stamtąd przekazywany specjalnym łączem do Owalnego Gabinetu.

Satelity poruszają się po swych orbitach z prędkością ponad 60000 km na godzinę. Należy jeszcze uwzględnić stałe obroty Ziemi i zmianę położenia jej osi względem Słońca w kolejnych porach roku. Łączna ilość obliczeń niezbędnych do funkcjonowania systemu jest astronomiczna. Tylko komputery są w stanie sobie z nimi poradzić.

Już w 1980 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę obserwować każdy centymetr kwadratowy powierzchni Ziemi.

Matthews czasami czuł się tym zażenowany w przeciwieństwie do Poklewskiego, którego specyficzne wychowanie nauczyło ujawniania najskrytszych, nawet najbardziej osobistych myśli i uczynków przed konfesjonałem. Teraz ten konfesjonał zastąpiły Kondory, spowiednikiem był zaś on sam – człowiek, który kiedyś naprawdę omal nie został księdzem.

Ekran zamigotał i ożył. Generał Taylor rozłożył mapę ZSRR na biurku prezydenta i wskazał palcem odpowiedni obszar.

– Obraz, który pan w tej chwili ogląda, panie prezydencie, jest przekazywany z Kondora numer pięć. Satelita porusza się w kierunku północno-wschodnim nad wskazanym przeze mnie obszarem między Saratowem i Permem.

Matthews przeniósł wzrok na ekran. Było na nim widać przesuwające się powoli, zgodnie z kierunkiem lotu satelity, wielkie połacie Ziemi, której około trzydziestokilometrowe pasmo obejmowała swym zasięgiem kamera.

Widziana z satelity Ziemia wydawała się pusta, jak jesienią po żniwach. Taylor powiedział kilka słów do telefonu. Chwilę później na ekranie pojawiło się większe zbliżenie obrazu rejestrowanego przez kamerę satelity. Widoczne teraz pasmo terenu miało już tylko około ośmiu kilometrów szerokości. Niewielkie skupisko chałup chłopskich było widać przez chwilę po lewej stronie ekranu – były to niewątpliwie zwykłe drewniane chaty – zagubione gdzieś w bezkresnym stepie. I one zniknęły po jakimś czasie z pola widzenia kamery i z ekranu, na którym w górnej części pojawiła się teraz linia szosy. Przesuwała się powoli ku jego środkowej części, żeby pozostać tam przez kilka sekund, a potem znalazła się znowu poza zasięgiem kamery i poza ekranem. Taylor przekazał ponownie jakieś polecenia przez telefon. Na ekranie pojawiło się teraz nowe zbliżenie. Obejmowało pas nie szerszy niż sto metrów. Zwiększyła się ostrość obrazu. W zasięgu kamery znalazł się na chwilę człowiek prowadzący przez step konia, ale zaraz zniknął.

– Wolniej – powiedział Taylor do telefonu.

Obraz wycinka terenu widoczny na ekranie zaczął się przesuwać z mniejszą szybkością. Gdzieś w przestrzeni kosmicznej satelita Kondor kontynuował swój lot po niezmiennej trajektorii bez jakichkolwiek zmian kierunku, wysokości i prędkości. Kadrowanie i zmniejszanie szybkości odtwarzania rejestrowanego przez kamery obrazu odbywało się na Ziemi, w laboratorium NRO. Teraz na ekranie było widać, jak jakiś rosyjski chłop, stojący przy pniu samotnego drzewa, rozpina powoli rozporek. Prezydent nie był znawcą nauk ścisłych ani technicznych i nigdy nie przestał odczuwać pewnego nabożnego zdziwienia stykając się z możliwościami, jakie stwarzały najnowsze osiągnięcia techniki. Teraz też zdał sobie sprawę, że siedząc sobie rano wygodnie w swoim ciepłym gabinecie, w ten późnowiosenny dzień w Waszyngtonie, obserwuje jakiegoś nieznanego chłopa, który gdzieś daleko w odległym zakątku Ziemi, u stóp Uralu, przystanął, by załatwić fizjologiczną potrzebę. Sylwetka chłopa powoli przesuwała się ku dołowi ekranu, aż zniknęła całkiem z pola widzenia. Ekran wypełniły teraz łany pszenicy zajmujące wiele setek hektarów tej obcej ziemi uprawnej.

– Zatrzymać – polecił Taylor. – I dajcie maksymalne zbliżenie. Obraz powoli przestawał się przesuwać, aż wreszcie zatrzymał się zupełnie. Po zatrzymaniu obrazu w kadrze, widocznym na ekranie, obserwowali kolejne zbliżenia. W końcu wielki ekran monitora wypełniło całkowicie dwadzieścia kłosów młodej pszenicy. Wszystkie były wątłe, anemiczne. Pół wieku temu, kiedy Matthews był jeszcze dzieckiem, widywał podobne po burzach piaskowych na Środkowym Zachodzie. Spojrzał na swego doradcę.

– Stan? – powiedział pytająco prezydent.

Poklewski, który był inicjatorem spotkania i pokazu materiału zarejestrowanego przez satelitę, teraz starannie dobierał słowa:

– Panie prezydencie, Związek Radziecki planował w tym roku zbiory wszystkich zbóż na dwieście czterdzieści milionów ton. W tym sto dwadzieścia milionów ton pszenicy, sześćdziesiąt jęczmienia, po czternaście owsa i kukurydzy, dwanaście żyta, a pozostałe dwadzieścia to ryż, proso, gryka i rośliny strączkowe. Podstawowe uprawy stanowią więc pszenica i jęczmień.

Wstał i obszedł dokoła biurko, na którym wciąż jeszcze rozłożona była mapa ZSRR. Tymczasem Taylor wyłączył telewizor i wrócił na swoje miejsce.

– Około czterdziestu procent ich upraw zbożowych znajduje się tutaj, na Ukrainie i Kubaniu, w południowej części RFSRR – ciągnął Poklewski pokazując odpowiednie obszary na mapie. – Są to wszystko oziminy. Pola obsiewa się we wrześniu i październiku, w listopadzie pojawiają się młode pędy, i wtedy spada pierwszy śnieg. Pokrywa on zasiew i chroni je przed ostrymi zimowymi mrozami.

Poklewski odwrócił się i skierował w stronę wysokich łukowatych okien za fotelem prezydenta. Miał zwyczaj chodzić, gdy mówił.

Owalny Gabinet nie jest widoczny z Pennsylwania Avenue, gdyż zasłania go od tej strony niski budynek Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Ponieważ jednak szczyty jego wysokich, wychodzących na południe okien widać z oddalonego o tysiąc jardów pomnika Waszyngtona, zaopatrzono je już dawno temu w sześciocalowe, kuloodporne, zielonkawe szyby – na wypadek, gdyby jakiś snajper próbował strzelać z okolic pomnika. Ilekroć Poklewski zbliżał się do okien, padające na niego zielonkawe światło pogłębiało bladość jego twarzy. Matthews chciał już obrócić fotel, by móc patrzeć na mówiącego, gdy Poklewski ruszył z powrotem ku północnej ścianie pokoju.

– W pierwszych dniach grudnia ubiegłego roku nastąpiła na Ukrainie i Kubaniu niespodziewana odwilż. Zdarzało się to i dawniej, ale nigdy nie bywało o tej porze tak ciepło. Z okolic Bosforu i Morza Czarnego napłynęły masy ciepłego powietrza i przez tydzień utrzymywały się nad Ukrainą i Kubaniem. Piętnastocentymetrowa warstwa śniegu stopniała, odsłaniając młode pędy pszenicy i jęczmienia. Po dziesięciu dniach, jakby dla zrównoważenia tej nagłej zmiany pogody, przyszła następna, równie gwałtowna. Na cały obszar wróciła fala mrozów, dochodzących do piętnastu, a nawet dwudziestu stopni poniżej zera.

– I to, jak sądzę, nie pomogło zbożu – powiedział prezydent.

– Nasi eksperci – wtrącił dyrektor CIA, Robert Benson – nasi najlepsi eksperci od rolnictwa oceniają, że Rosjanie będą mogli mówić o wielkim szczęściu, jeśli uratują połowę planowanych zbiorów z Ukrainy i Kubania. Szkody są rozległe i nieodwracalne.

– Czy właśnie to pokazaliście mi przed chwilą?

– Nie – odpowiedział Poklewski. – Tym razem chodzi o coś zupełnie innego. Pozostałe sześćdziesiąt procent ich zbiorów zbóż, jeśli nie liczyć stosunkowo nieznacznych ilości z Syberii, pochodzi w całości z dziewiczych ziem Kazachstanu, po raz pierwszy obsianych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych za czasów Chruszczowa i Celinnego, i czarnoziemów rozciągających się na przedmurzu Uralu. Właśnie te tereny pokazaliśmy panu.

– A co tam się dzieje?

– Coś dziwnego, panie prezydencie. Coś dziwnego stało się z tą częścią ich upraw zbożowych. Pszenica jara, siana wiosną, na przełomie marca i kwietnia, po stopnieniu śniegów, dziś powinna być już bujna i gęsta. Tymczasem ta, którą pan widział, jest karłowata, rzadka, jak porażona rdzą zbożową.

– Znowu sprawa pogody? – spytał Matthews.

– Nie. Wprawdzie zima i wiosna na tych terenach były wilgotne. Ale to nic poważnego. Teraz świeci tam słońce. Pogoda jest doskonała, ciepła i sucha.

– Czy to porażenie rdzą… ma duży zasięg? Ponownie włączył się Benson:

– Tego dokładnie jeszcze nie wiemy, panie prezydencie. Mamy jakieś pięćdziesiąt zestawów zdjęć filmowych, pokazujących efekty tego porażenia. Nasze służby są przecież nastawione w zasadzie na co innego: na obserwowanie ruchów koncentracji wojsk, nowe bazy rakietowe, fabryki broni. Ale to, czym dysponujemy na podstawie fragmentarycznych zdjęć wskazuje na bardzo duży zasięg.

– Co proponujecie?

– Chcielibyśmy – podjął na nowo Poklewski – aby podjął pan szybko decyzję, żeby zbadano tę sprawę szczegółowo. I aby zechciał pan sam poświęcić jej jak najwięcej uwagi. Musimy przede wszystkim dowiedzieć się, jak ten problem jest ważny dla Rosjan. Trzeba wysłać tam na rekonesans jakieś delegacje, na przykład handlowców. A także tymczasowo zmienić program obserwacji satelitarnej, zrezygnować z mniej ważnych obecnie obserwacji wojskowych i skupić się głównie na tym problemie. Uważamy, że uzyskanie przez nas informacji, co ma zamiar w tej kwestii zrobić Moskwa, jest dla nas sprawą wielkiej wagi państwowej.

Matthews zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut miał spotkać się z grupą działaczy ruchu ochrony środowiska i otrzymać od nich kolejną pamiątkową plakietkę. Potem, jeszcze przed obiadem, miał odwiedzić go prokurator generalny w sprawie nowego ustawodawstwa pracy. Wstał.

– Dobrze, panowie, macie moją zgodę. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. Myślę, że rzeczywiście powinniśmy zbadać i wyjaśnić tę sprawę. Ale oczekuję od was szczegółowych informacji w ciągu miesiąca.

Dziesięć dni później, na siódmym piętrze budynku CIA w Langley, generał Carl Taylor siedział przy niskim stoliku do kawy w gabinecie generalnego dyrektora agencji, określanego kryptonimem roboczym DCI, Roberta Bensona, i spoglądał na swój własny raport z podpiętym do niego grubym plikiem zdjęć satelitarnych wykadrowanych z zarejestrowanych filmów.

– To niezwykłe, Bob, ale nie potrafimy tego w żaden sposób wyjaśnić.

Benson odwrócił się od wielkiego panoramicznego okna, wypełniającego całą ścianę gabinetu DCI. Wychodziło ono na północny wschód – na długą leśną aleję biegnącą ku niewidocznej stąd rzece Potomac. Podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, bardzo lubił ten widok, zwłaszcza na przełomie wiosny i lata, kiedy tutejsze lasy zamieniały się w morze delikatnej zieleni. Usiadł na niskiej kanapie przy stoliku Taylora.

– Nie potrafią tego również moi eksperci, Carl. A nie chcę zwracać się z tym do Departamentu Rolnictwa. Niezależnie od tego, co naprawdę dzieje się w tej chwili ze zbiorami zboża w Związku Radzieckim. Nie powinniśmy z całą pewnością nadawać sprawie rozgłosu. A jeśli dopuszczę do niej ludzi z zewnątrz, za tydzień wszystko będzie w prasie. No więc, co tam masz?

– Zdjęcia wykazują, że ta rzekoma rdza, czy cokolwiek to naprawdę jest, nie jest wynikiem zarazy – powiedział Taylor. – Nie atakuje całych upraw. I to jest najdziwniejsze. Gdyby to była sprawa załamań pogody, musielibyśmy mieć o tym jakieś informacje. Nie mamy żadnych. Gdyby to było zwykłe porażenie upraw zarazą, występowałoby na większych połaciach, na całych obszarach zasiewów. Tak samo w przypadku pasożytów. Rozrzut tego jest jednak zupełnie chaotyczny. Na niektórych polach rośnie silna, zdrowa pszenica. Inne, położone tuż obok, dotknięte są zarazą. Nie ma w tym żadnej prawidłowości. Tak przynajmniej wynika z analizy zdjęć satelitarnych systemu Kondor. No i co o tym sądzisz?

– To rzeczywiście nie ma żadnego sensu – zgodził się Benson. – Wysłałem na miejsce paru naszych agentów, ale nie mam od nich jeszcze żadnego raportu. Prasa radziecka milczy na ten temat jak grób. Moi spece od rolnictwa wielokrotnie przeglądali twoje zdjęcia na wszystkie strony. Ale i oni nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to wszystko układa się tak przypadkowo. Żadne rozsądne wyjaśnienie tu nie pasuje. A ja, jak wiesz, muszę dostarczyć prezydentowi szacunkowych danych na temat przypuszczalnej wielkości tegorocznych zbiorów w ZSRR. I muszę to zrobić szybko.

– Nie będę przecież fotografował wszystkich pól pszenicy i jęczmienia w całym Związku Radzieckim – zaprotestował Taylor. – Cały system Kondor musiałby pracować nad tym przez wiele miesięcy, a przecież nie dostanę go do wyłącznej dyspozycji.

– Tak, to niemożliwe – przyznał Benson. – Potrzebuję ciągle informacji o ruchach wojsk wzdłuż granicy chińskiej, o garnizonach w pobliżu Turcji i Iranu. Muszę nieustannie obserwować dyslokację oddziałów Armii Czerwonej w Niemczech Wschodnich i nowe rakiety SS-20 za Uralem.

– A więc mogę się opierać jedynie na procentowym obliczeniu szkód, widocznych na tych zdjęciach, które już mamy, i ekstrapolować te dane na cały kraj – podsumował Taylor.

– Tylko trzeba to zrobić mądrze – mruknął Benson. – Wolałbym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z siedemdziesiątego siódmego roku.

Taylor aż skrzywił się na to wspomnienie, choć w tamtym fatalnym roku nie był jeszcze szefem Krajowego Biura Rozpoznania. W 1977 roku amerykańska machina wywiadowcza dała się nabrać na gigantyczną mistyfikację. Przez całe lato eksperci CIA i Departamentu Rolnictwa zgodnie zapewniali prezydenta, że zbiory zbóż w ZSRR wyniosą 215 milionów ton. Delegacjom rolników odwiedzającym Rosję pokazywano pola, na których rosła piękna, zdrowa pszenica; w rzeczywistości pola takie należały do wyjątków. Rozpoznanie fotograficzne też okazało się błędne. Jesienią ówczesny sekretarz generalny, Breżniew, spokojnie oznajmił, że w ZSRR zebrano tylko 194 miliony ton ziarna różnych upraw zbożowych.

W rezultacie cena amerykańskiej nadwyżki zbożowej oczywiście podskoczyła. Wszyscy byli pewni, że Rosjanie będą musieli teraz kupić około 20 milionów ton. Nic z tego! Jak się okazało, już w ciągu lata Moskwa, działając przez podstawione firmy, głównie francuskie, wykupiła na pniu dostatecznie dużo zboża, by po starej, niskiej cenie pokryć przewidywany deficyt. Przez tych samych pośredników wynajęto też statki, a kiedy, załadowane w Stanach, były już w drodze powrotnej do Europy Zachodniej, skierowano je do radzieckich portów. Sprawę pod kryptonimem “Afera Żądło” pamiętano w Langley do dziś.

Carl Taylor wstał.

– Dobrze, Bob, wracam do roboty. Może trafią się nam jakieś lepsze zdjęcia.

– Carl! – głos DCI zatrzymał go w drzwiach. – Ładne zdjęcia to nie wszystko. Od pierwszego lipca chcę mieć Kondory z powrotem do obserwacji wojskowych. Spróbuj do końca miesiąca oszacować przewidywane zbiory. Przy wszelkich wątpliwościach liczcie raczej in minus. A jeśli twoi chłopcy znajdą coś ciekawego – cokolwiek by to było, rozumiesz? – niech wracają w to samo miejsce i fotografują od nowa. Musimy, do cholery, dowiedzieć się w jakiś sposób, co się właściwie dzieje z tą ich pszenicą.

Satelity prezydenta Matthewsa mogły widzieć prawie wszystko, co działo się w ZSRR – nie mogły jednak widzieć Harolda Lessinga, jednego z trzech pierwszych sekretarzy w biurze radcy handlowego Ambasady Brytyjskiej w Moskwie, siedzącego tego ranka przy swoim biurku. Może i dobrze, bo nie był to widok budujący, a on pierwszy zgodziłby się z taką opinią. Był blady jak ściana i czuł się bardzo podle.

Misja brytyjska w stolicy ZSRR mieściła się w pięknym, starym, przedrewolucyjnym pałacyku przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, z którego północnych okien, ponad rzeką Moskwą, można oglądać południową ścianę Kremla. Kiedyś, w czasach carskich, należał do kupca, który na handlu cukrem dorobił się był milionów; po rewolucji kupili go Brytyjczycy. Od tej pory aż po dzień dzisiejszy rząd radziecki próbuje go odzyskać. Lokalizacja ambasady nie podobała się zwłaszcza Stalinowi. Codziennie, gdy wstawał, z okien swego prywatnego apartamentu musiał oglądać nienawistną flagę Union Jack, trzepoczącą na porannym wietrze. Wprawiało go to we wściekłość.

Ale dla biura radcy handlowego zabrakło miejsca w tym eleganckim, kremowozłotym pałacyku. Znalazło się ono w ponurym kompleksie tandetnych powojennych biurowców, dwie mile od ambasady, przy Prospekcie Kutuzowa, niemal naprzeciwko hotelu “Ukraina”, przypominającego tort weselny. W tym samym kompleksie, ze wspólną bramą, zawsze strzeżoną przez kilku czujnych milicjantów, znajduje się parę ponurych bloków mieszkalnych przeznaczonych dla personelu dyplomatycznego co najmniej dwudziestu ambasad. Cały ten obiekt nazywany jest osiedlem dla dyplomatów albo bardziej oficjalnie dla korpusu dyplomatycznego.

Gabinet Harolda Lessinga znajdował się na ostatnim piętrze bloku biura radcy handlowego. Kiedy w pewnym momencie Lessing stracił przytomność (była godzina dziesiąta trzydzieści rano w piękny majowy dzień), hałas rozbijanego telefonu, który ściągnął z biurka osuwając się na dywan, zaalarmował pracującą w sąsiednim pokoju sekretarkę. Spokojnie i bez paniki wezwała radcę handlowego, który przy pomocy dwóch młodych attache odprowadził Lessinga, już prawie zupełnie przytomnego, ale chwiejącego się jeszcze na nogach, do jego mieszkania na szóstym piętrze w oddalonym o sto kroków bloku numer 6.

Zaraz też zadzwonił do głównego budynku ambasady na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i powiadomił szefa kancelarii o tym, co zaszło. Poprosił też o przysłanie lekarza ambasady. W południe, po zbadaniu Lessinga w jego własnym łóżku, lekarz poszedł porozmawiać z radcą handlowym. Radca przerwał mu jednak gwałtownie i zaproponował, wspólną jazdę do ambasady i naradę z udziałem szefa kancelarii. Dopiero znacznie później początkowo zaskoczony doktor, zwykły brytyjski lekarz, zatrudniony na trzyletnim kontrakcie w ambasadzie w randze pierwszego sekretarza, zrozumiał, dlaczego takie zachowanie było konieczne. Szef kancelarii zabrał ich obu do specjalnego zabezpieczonego przed podsłuchem pomieszczenia w gmachu ambasady. Budynek biura radcy handlowego takich zabezpieczeń nie miał.

– To krwawiący wrzód żołądka – wyjaśnił medyk dwóm dyplomatom, gdy znaleźli się już w podziemiu. – Ten stan trwa prawdopodobnie od paru tygodni, a może nawet miesięcy, ale pacjent myślał, że to tylko nadkwasota. Przypisywał to ogólnemu przemęczeniu i łykał tony tabletek przeciw nadkwasocie. Co za głupota! Powinien był przecież przyjść do mnie.

– Czy to wymaga hospitalizacji? – spytał szef kancelarii, patrząc w sufit.

– Tak, oczywiście. Myślę, że będę mógł mu to załatwić w ciągu paru godzin. Tutejsi lekarze są w tym całkiem dobrzy.

Zapanowało milczenie. Dyplomaci wymienili znaczące spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym. Obaj w przeciwieństwie do lekarza wiedzieli, bo musieli ze względu na swe obowiązki to wiedzieć, jaką naprawdę funkcję pełnił Lessing w ambasadzie. Radca pokręcił przecząco głową.

– To niemożliwe – powiedział cicho szef kancelarii. – Nie w przypadku Lessinga. Musimy wyprawić go do Helsinek najbliższym popołudniowym lotem. Czy zagwarantuje pan, że wytrzyma tę podróż?

– Ależ z pewnością… – zaczął lekarz i zawahał się. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego musieli jechać trzy kilometry, aby przeprowadzić tę rozmowę. Najwidoczniej Lessing był rezydentem Intelligence Seryice w Moskwie. – Tak, oczywiście. Ale… pacjent jest nadal pod wpływem przebytego wstrząsu i przypuszczalnie utracił sporo krwi. Podałem mu sto miligramów pethidyny w celu uśmierzenia bólu. Mogę wstrzyknąć następną taką dawkę o trzeciej po południu. Jeśli zostanie odwieziony na lotnisko i będzie miał odpowiednią opiekę w podróży, wówczas może lecieć do Helsinek. Ale natychmiast po przylocie musi się znaleźć w szpitalu. Najlepiej będzie, jeśli sam z nim polecę, żeby tego dopilnować. Jutro będę z powrotem.

Szef kancelarii uniósł głowę.

– Doskonale. Dam panu na to nawet dwa dni. I, jeśli byłby pan łaskaw, moja żona ma listę drobiazgów do kupienia. Zgoda? Dziękuję pięknie. Zaraz załatwię wszystkie formalności.

Prasa codzienna, magazyny ilustrowane i książki sensacyjne od wielu lat donoszą, że centrala tajnej brytyjskiej służby wywiadowczej (SIS albo MI 6) znajduje się w pewnym biurowcu w londyńskiej dzielnicy Lambeth. Informacje te wywołują ciche rozbawienie i ironiczne uśmiechy na twarzach pracowników “Firmy” – takiego roboczego, nieoficjalnego kryptonimu wywiadu brytyjskiego używa się w międzynarodowym żargonie służb wywiadowczych, ponieważ podawanie adresu w Lambeth jest tylko jedną z form działań dezinformacyjnych. W podobny sposób wygląda sprawa budynku Leconfield House przy ulicy Curzona, mającego rzekomo być siedzibą kontrwywiadu bardziej znanego pod kryptonimem MI 5. W rzeczywistości ci niezmordowani angielscy łowcy szpiegów już od lat nie są sąsiadami Klubu Playboya.

Prawdziwą siedzibą najtajniejszej z tajnych służb na świecie, Secret Intelligence Service, jest nowoczesny stalowo-betonowy gmach, sąsiadujący z Departamentem Ochrony Środowiska, w pobliżu jednej z głównych stołecznych stacji lokalnej dojazdowej kolei, obsługującej cały południowy region Anglii. Wywiad wprowadził się tutaj na początku lat siedemdziesiątych.

W swoim apartamencie na najwyższym piętrze tego budynku, którego przyciemnione okna wychodzą na iglicę Big Bena i budynki Parlamentu za rzeką, dyrektor generalny SIS wysłuchał tuż po obiedzie informacji o chorobie Lessinga. Przekazał ją wewnętrzną linią telefoniczną szef kadr. On z kolei otrzymał ją z centrali odbioru szyfrogramów, mieszczącej się w podziemiu. Dyrektor SIS słuchał uważnie.

– Jak długo będzie wyłączony? – zapytał w końcu.

– Co najmniej kilka miesięcy – odparł szef kadr. – Trzeba liczyć się z kilkutygodniowym leczeniem w szpitalu w Helsinkach i dodać jeszcze do tego drugie tyle w domu. No i przypuszczalnie jeszcze parę tygodni rekonwalescencji.

– Szkoda… – dyrektor generalny zamyślił się. – Ktoś go będzie więc musiał raczej szybko zastąpić.

Przypomniał sobie w tym momencie, że Lessing “prowadził” osobiście dwóch agentów, Rosjan, niższych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR i Armii Czerwonej. Obaj nie wymyśliliby być może prochu, ale byli użyteczni.

– Jak tylko Lessing dotrze bezpiecznie do Helsinek, proszę mnie o tym powiadomić. I proszę mi dostarczyć krótką listę ewentualnych kandydatów. Proszę to zrobić jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.

Sir Nigel Irvine był trzecim z kolei kadrowym pracownikiem wywiadu pełniącym funkcję dyrektora generalnego SIS. Znacznie większa amerykańska CIA, założona i doprowadzona do rozkwitu przez Allena Dullesa, na skutek wielokrotnego przekraczania swych uprawnień i braku zewnętrznej kontroli, na początku lat siedemdziesiątych została podporządkowana człowiekowi z zewnątrz, admirałowi Stansfieldowi Turnerowi. Jakby przez przekorę, rząd brytyjski dokładnie w tym samym czasie zdecydował się na krok przeciwny, zrywając z tradycją prowadzenia Firmy przez jednego z zasłużonych dyplomatów z Foreign Office, i powierzył pełnienie tej funkcji kadrowym pracownikom wywiadu. Opłaciło się. Znane grzechy i błędy Firmy z dawnych lat – afery Burgessa, MacLeana, Philby'ego – zostały z nawiązką odkupione i odrobione. Toteż Sir Nigel Irvine był przekonany, że tradycja zatrudniania na czele Firmy kadrowego oficera wywiadu będzie kontynuowana również po jego odejściu. Aby to zapewnić, równie energicznie jak jego bezpośredni poprzednicy zwalczał w swojej instytucji wszelką samowolę i niesubordynowanych “samotnych strzelców”.

– To jest służba, a nie popisy cyrkowe na trapezie – zwykł był mawiać nowicjuszom w ośrodku szkoleniowym w Beaconsfield. – Nie jesteście tu po to, żeby zbierać oklaski.

Robiło się już ciemno, kiedy na biurko Sir Nigela zgodnie z wcześniejszym rozkazem dotarły trzy teczki. Chciał jednak jak najszybciej dokonać wyboru, więc z góry nastawił się na to, że będzie musiał tego dnia zostać dłużej w pracy. Dobrą godzinę ślęczał nad dostarczonymi mu dokumentami, choć wybór od początku wydawał się niemal oczywisty. W końcu sięgnął po słuchawkę i poprosił do siebie szefa kadr, który oczekiwał na miejscu na decyzję. Dwie minuty później sekretarka zameldowała jego przybycie.

Sir Nigel nalał gościowi whisky z wodą sodową; jego własna szklanka była już pełna. Nie widział powodu, by odmawiać sobie drobnych przyjemności życiowych, toteż swój gabinet urządził przytulnie, jakby chcąc sobie powetować odór okopów w latach 1944-45 i obskurne hoteliki w Wiedniu po wojnie, kiedy jako początkujący agent Firmy werbował dla niej ludzi z radzieckiego personelu okupacyjnego w Austrii. Dwaj z nich, mógł sobie tego pogratulować, po długich latach “uśpienia” znów pracowali teraz dla Firmy. Choć budynek SIS na zewnątrz był nowoczesną konstrukcją ze stali, chromu i betonu, gabinet dyrektorski na jego najwyższym piętrze urządzono ze staroświecką elegancją. Tapety w neutralizującym zmęczenie kolorze kawy z mlekiem, ciemnopomarańczowy dywan przykrywający całą podłogę. Biurko, stojący za nim fotel, a przed biurkiem dwa wysokie krzesła oraz skórzana kanapa Chesterfield – wszystko to były prawdziwe antyki. W magazynie obrazów Ministerstwa Środowiska, z którego mogą korzystać przy dekoracji swych gabinetów mandaryni brytyjskiej służby państwowej, Sir Nigel upatrzył sobie Dufy'ego, Vlamincka i cokolwiek wątpliwego Brueghla. Miał też chrapkę na małego, rozkosznego Fragonarda, ale ubiegł go jakiś sprytny dostojnik z Ministerstwa Skarbu.

Inaczej niż Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, gdzie ściany obwieszone są konterfektami byłych ministrów, na przykład Canninga czy Greya, Firma zawsze stroniła od obwieszania się portretami poprzednich szefów. Zresztą nikomu nie przyszłoby nawet do głowy uwieczniać na portretach podobizn ludzi ukrywających się tak starannie w cieniu innych, jak kolejni arcyszpiedzy Wielkiej Brytanii. Nie przepadano tu też za portretami królowej w pełnej gali, w odróżnieniu od biur Białego Domu czy Langley, gdzie ściany wytapetowane są zdjęciami urzędującego prezydenta z sążnistymi autografami. “Nasza ofiarność w służbie królowej i kraju nie wymaga żadnej dodatkowej reklamy – powiedziano kiedyś zdumionemu tym stanem rzeczy gościowi z CIA. – W przeciwnym razie nie pracowalibyśmy tutaj”.

Sir Nigel zaprzestał obserwacji świateł West Endu za rzeką i odwrócił się od okna.

– Wygląda na to, że Munro? – ni to stwierdził, ni spytał.

– Ja też tak uważam – odparł szef personelu.

– Jaki on jest? Przeczytałem dossier, no i znam go trochę. Ale może doda pan coś osobistego.

– Jest skryty.

– To dobrze.

– I trochę indywidualista.

– To już gorzej.

– Szczególnie cenna jest jego znajomość języka. Dwaj pozostali też mówią dobrym potocznym językiem rosyjskim, ale Munro mógłby uchodzić wręcz za Rosjanina. Zazwyczaj zwraca się do Rosjan językiem poprawnym, z silnym obcym akcentem, ale kiedy się “przełączy”, może się pomiędzy nich wmieszać jak swój. To może być bardzo pomocne w szybkim nawiązaniu kontaktu z “Perkozem” i “Rarogiem”.

“Perkoz” i “Raróg” były to pseudonimy dwóch szeregowych agentów zwerbowanych i prowadzonych osobiście przez Lessinga. Agenci – Rosjanie, pracujący dla Firmy w ZSRR, otrzymywali kryptonimy od nazw gatunków ptaków, w kolejności alfabetycznej odpowiadającej kolejności werbunku. Ci dwaj byli najnowszymi nabytkami.

Sir Nigel chrząknął.

– Dobrze. A więc Munro. Gdzie on teraz jest?

– Wykłada w Beaconsfield. Uczy podstaw naszego fachu.

– Proszę go tu przyprowadzić jutro po południu. Nie jest żonaty, więc pewnie będzie mógł szybko wyjechać. Nie powinien się tu obijać. Rano załatwię dla niego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nominację na miejsce Lessinga w biurze radcy handlowego.

Beaconsfield, dzięki łatwemu połączeniu z centrum Londynu, uznano przed laty za dogodną lokalizację dla eleganckich rezydencji wiejskich; budowali je ludzie zamożni, zajmujący w stolicy raczej wysoką pozycję. Ale już na początku lat siedemdziesiątych większość tych domów dawała schronienie seminariom naukowym, kursom zarządzania i marketingu, a nawet rekolekcjom religijnym. W jednym z nich – czego wcale nie ukrywano – mieściła się Wojskowa Szkoła Języka Rosyjskiego, w sąsiedztwie działał ośrodek szkoleniowy Secret Intelligence Service – co już ukrywano jak najstaranniej.

Wykład Adama Munro z praktyki szpiegowskiego rzemiosła cieszył się dużym powodzeniem, po części chociażby dlatego, że dawał oddech od żmudnej rutyny ciągłego szyfrowania i deszyfrowania. Grupa słuchała wykładu z uwagą – i Munro zdawał sobie z tego sprawę.

– Dzisiaj – zaczął swój wykład w ostatni wtorek maja – będzie mowa o różnych pułapkach i o tym, jak się z nich wydostawać.

Grupa zastygła w oczekiwaniu. Typowe procedury szpiegowskie były rzeczą interesującą, ale jeszcze bardziej frapujące wydawały się starcia z “opozycją”.

– Mam odebrać przesyłkę od łącznika – rzucił pierwszy przykład Munro – ale miejscowy opiekun depcze mi po piętach. Ja mam papiery dyplomatyczne, ale mój łącznik ich nie ma. Czyli jest narażony. Idzie na umówione spotkanie, a ja nie mam sposobu, by temu zapobiec. On z kolei wie, że jeśli będzie się tam kręcił zbyt długo, zwróci na siebie uwagę, będzie więc czekał tylko dziesięć minut. Co mam zrobić?

– Zgubić opiekuna – zaproponował ktoś. Munro pokręcił głową.

– Po pierwsze, uchodzę tu za niewinnego dyplomatę, a nie za jakiegoś Houdiniego. Jeśli zgubię opiekuna, zdemaskuję się jako wyszkolony agent. Po drugie, może się to nie udać. Jeśli ogon jest z KGB, zwłaszcza z pierwszej drużyny, nie uda się na pewno. Mogę co najwyżej uciec z powrotem do ambasady. Są inne pomysły?

– Zrezygnować – rzucił inny słuchacz. – Nie pokazywać się. Bezpieczeństwo nie chronionego współpracownika jest najważniejsze.

– Słusznie – odparł Munro. – Ale nasz człowiek zostaje z przesyłką, której nie może przecież trzymać wiecznie, i nie jest ze mną w ogóle umówiony… – zrobił krótką pauzę. – A może jednak jest?

– Tak, jest jeszcze rezerwowy wariant na wszelki wypadek – zasugerował trzeci słuchacz.

– Doskonale – podchwycił Munro. – Otóż podczas wcześniejszych spotkań w tym wygodnym okresie, kiedy jeszcze sam nie byłem śledzony, ustaliliśmy szereg schematów rezerwowych na wypadek niepowodzenia. A więc teraz on czeka dziesięć minut, ja się nie pokazuję, on odchodzi nie rozpoznany i idzie na następny punkt. Jak ten schemat się nazywa?

– Odwrót – zaryzykował ten sam gorliwiec, który przedtem proponował zgubić ogon.

– Pierwszy odwrót – poprawił Munro. – Za kilka miesięcy będziemy to przerabiać na ulicach Londynu, więc zapamiętajcie dobrze.

Wszyscy pilnie notowali.

– OK. Mamy więc drugi umówiony punkt w mieście, ale ja nadal nie gubię opiekuna. Co mam zrobić w punkcie pierwszego odwrotu?

Zapadła cisza. Po trzydziestu sekundach milczenia Munro podjął wykład:

– W tym punkcie nie spotykamy się. Zgodnie z instrukcją, jaką przekazałem łącznikowi, jest to zawsze miejsce, w którym on może mnie obserwować, ale ja trzymam się od niego z daleka. Kiedy już wiem, że on mnie widzi – na przykład z jakiegoś tarasu czy z kawiarni, ale zawsze z daleka – daję mu znak. To może być cokolwiek: drapię się w ucho, wycieram nos, upuszczam gazetę i podnoszę ją. Co to oznacza dla łącznika?

– Że kierujesz go na trzeci punkt, zgodnie z ustalonym wcześniej schematem – powiedział gorliwy.

– Świetnie. Ale przecież nadal jestem śledzony. Gdzie powinno się odbyć trzecie spotkanie? W jakim miejscu?

Tym razem nikt nie podjął tematu.

– Otóż w dowolnym lokalu – w barze, klubie, restauracji i tak dalej – w którym, kiedy już zamkniesz za sobą drzwi, nikt nie może cię zobaczyć z ulicy. Dlaczego właśnie takie miejsce wybieramy na przekazanie towaru?

W tym momencie ktoś zapukał do drzwi, po czym pojawiła się w nich głowa szefa programu szkolenia. Skinął na Munro, ten wstał od stolika i podszedł do drzwi. Zwierzchnik wyciągnął go na korytarz.

– Wzywają cię – powiedział cicho. – Mistrz chce się z tobą widzieć. W jego biurze, o trzeciej. Wyjedziesz podczas przerwy obiadowej. Zajęcia popołudniowe przejmie Bailey.

Munro wrócił do grupy cokolwiek zaskoczony. “Mistrz” było poufałym, a zarazem pełnym szacunku określeniem samego dyrektora generalnego Firmy. A więc…

Ktoś ze słuchaczy przerwał tok jego myśli, odpowiadając na zadane przed minutą pytanie:

– Chodzi o to, żebyś mógł podejść do łącznika i wziąć towar poza zasięgiem wzroku ogona.

Munro pokręcił głową.

– Niezupełnie. Po moim wyjściu z lokalu można wziąć na spytki kelnerów. Jeśli podszedłbym od drzwi wprost do łącznika, ktoś mógłby zapamiętać jego twarz i łatwo byłoby go odnaleźć, choćby na podstawie opisu. Inne pomysły?

– Zguba albo posterestante w lokalu – zaproponował gorliwy. Munro znów pokręcił głową.

– Nie będzie na to czasu. Ogon wejdzie do lokalu kilka sekund po mnie. Możliwe też, że łącznik, który zgodnie z umową był tu wcześniej, nie znalazł odpowiedniej wolnej kabiny w toalecie albo odpowiedniego stolika. Za dużo w tym loterii. Nie, tym razem zastosujemy mijankę. Wiecie, jak to się robi? Więc notujcie:

Po odebraniu w punkcie pierwszego odwrotu sygnału, że jestem pod obserwacją, mój łącznik przystępuje do uzgodnionej przedtem procedury. Zaczyna od tego, że synchronizuje z dokładnością do jednej sekundy swój zegarek z wiarygodnym zegarem publicznym, a jeszcze lepiej z zegarynką telefoniczną. Ja robię to samo. Tuż przed umówioną godziną on siedzi już w danym barze czy kawiarni. Ja w tym momencie zbliżam się do drzwi. Jeśli przyszedłem za wcześnie, zwlekam z wejściem, na przykład zawiązując sobie sznurowadło albo oglądając sąsiednią wystawę. Należy jednak unikać ostentacyjnego patrzenia na zegarek. Punktualnie, co do sekundy, wchodzę do lokalu. Drzwi zamykają się za mną. W tej samej sekundzie łącznik, już z zapłaconym rachunkiem, wstaje od stolika czy baru i rusza w stronę drzwi. Mamy co najmniej pięć sekund, zanim drzwi otworzą się ponownie i wejdzie ogon. Kiedy po zrobieniu paru kroków mijamy się z łącznikiem, upewniam się jeszcze raz, czy drzwi są zamknięte i czy nas nie widać z ulicy, nie zatrzymując się odbieram towar i siadam przy jakimś wolnym stoliku lub przy bufecie. Po chwili wchodzi ogon. Łącznik mija go w drzwiach, wychodzi i znika. Później personel baru potwierdzi, że z nikim nie rozmawiałem, z nikim się nie kontaktowałem. Nie zatrzymałem się przy żadnym stoliku ani nikt nie zatrzymał się przy moim. A tymczasem towar mam już w kieszeni. Dopijam swojego drinka i wracam do ambasady. Oni tymczasem z satysfakcją złożą raport, że w czasie całej mojej przechadzki żadnych kontaktów nie było.

To właśnie jest mijanka… a to dzwonek na przerwę obiadową. No dobrze, dosyć na dzisiaj.

Późnym popołudniem Adam Munro zamknął się w tajnym archiwum pod główną kwaterą Firmy i zaczął przekopywać się przez stos pożółkłych teczek. Miał tylko pięć dni, by poznać i utrwalić w pamięci cały materiał niezbędny do przejęcia od Harolda Lessinga funkcji głównego rezydenta Firmy w Moskwie. 31 maja odleciał z Londynu do Moskwy, by objąć nową posadę.

Przez pierwszy tydzień Munro oswajał się z nowym otoczeniem. Dla wszystkich pracowników ambasady, z wyjątkiem paru wtajemniczonych, był po prostu zawodowym dyplomatą, ściągniętym tu pospiesznie na miejsce Harolda Lessinga. Tylko ambasador, szef kancelarii, główny szyfrant i radca handlowy wiedzieli, jakie jest jego prawdziwe zadanie. Fakt, że w stosunkowo poważnym wieku 46 lat jest tylko pierwszym sekretarzem radcy biura handlowego, tłumaczono późnym wstąpieniem do służby dyplomatycznej.

Kierownik biura zatroszczył się o to, by trafiające na biurko nowego pracownika sprawy handlowe zabierały mu jak najmniej czasu. Odbyło się krótkie, formalne powitanie w prywatnym gabinecie ambasadora i drugie, mniej oficjalne, u szefa kancelarii. Munro szybko zaznajomił się z większością personelu ambasady, zaliczył też całą turę przyjęć oficjalnych, gdzie poznał wielu dyplomatów z zachodnich ambasad. Odbył też roboczą konferencję w cztery oczy ze swoim odpowiednikiem w ambasadzie amerykańskiej; jak to określił człowiek z CIA, w “interesach” panował spokój.

Pracownik ambasady brytyjskiej w Moskwie nie mówiący w ogóle po rosyjsku niebezpiecznie by się wyróżniał; toteż Munro używał rosyjskiego, ale tylko w topornej wersji, z cudzoziemskim akcentem – zarówno wobec swych kolegów, jak na oficjalnych przyjęciach u Rosjan. Na jednym z takich przyjęć dwaj urzędnicy tamtejszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiali o dwa kroki od niego szybkim, potocznym rosyjskim. Zrozumiał wszystko, a ponieważ rozmowa była w jakiejś mierze interesująca, przekablował jej treść do Londynu.

Dziesiątego dnia swego pobytu siedział na ławce w bardzo rozległym parku Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, na północnych peryferiach rosyjskiej stolicy. Czekał na pierwsze spotkanie z agentem z Armii Czerwonej, którego przejął po Lessingu.

Munro urodził się w 1936 roku w rodzinie edynburskiego lekarza. Jego dzieciństwo, mimo toczącej się wojny, było spokojne i szczęśliwe – typowe dzieciństwo chłopca z brytyjskiej klasy średniej. Do trzynastego roku życia uczył się w miejscowej szkole powszechnej; następne pięć lat spędził w Fettes College, jednej z najlepszych szkockich średnich szkół. Tutaj właśnie po raz pierwszy nauczyciele stwierdzili, że chłopak ma niezwykły talent do języków. W roku 1954 – służba wojskowa była wciąż jeszcze obowiązkowa – stanął do poboru i po krótkim szkoleniu zapewnił sobie miejsce w dawnym pułku swojego ojca, First Gordon Regiment. Wysłany na Cypr, tego samego lata wziął udział w akcjach przeciwko partyzantom EOKA w górach Troodos.

To było dawno – ale jeszcze teraz, siedząc w moskiewskim parku, wyraźnie widział oczami duszy tamten wiejski dom. Niemal pół nocy czołgał się wtedy przez wrzosy, by okrążyć farmę, na którą skierował ich donos konfidenta. O świcie Munro czuwał samotnie pod stromą skarpą na tyłach domu, wzniesionego na pagórku. Główna część plutonu zaatakowała farmę od frontu, wspinając się po łagodniejszym stoku od strony wschodzącego słońca.

Gdzieś spoza wzgórza usłyszał Munro terkot stenów. Osłaniając oczy przed pierwszymi promieniami słońca, dojrzał dwie postaci, które wyskoczyły z tylnych okien domu i popędziły na złamanie karku w dół skarpy. Biegli wprost na niego, zaczajonego za złamanym drzewkiem oliwnym, w cieniu gałęzi. Biegli śmiesznie przebierając nogami jak człowiek balansujący na linie. Kiedy zbliżyli się, dostrzegł w ręku jednego z nich coś w rodzaju krótkiej czarnej laski. Nawet gdyby krzyknął, nie zdołałby ich zatrzymać – tak mówił sobie później. Ale wtedy wcale o tym nie myślał: zadziałał po prostu nabyty w trakcie szkolenia odruch. Gdy znaleźli się piętnaście jardów od niego, wstał i oddał dwie krótkie śmiertelne serie. Impet pocisków zatrzymał ich w biegu, poderwał w powietrze i odrzucił na mur okalający wzgórze. Kiedy z lufy stena wydobywała się już tylko smuga dymu prochowego, Munro podszedł, by przyjrzeć się im z bliska. Spodziewał się, że dostanie torsji lub zemdleje.

Nic z tych rzeczy; była tylko chłodna ciekawość. Zajrzał im w twarze. To byli chłopcy, młodsi od niego – a on miał osiemnaście lat. Jego dowódca, sierżant, przedzierał się z trzaskiem przez gaj oliwny.

– Dobra robota, mój chłopcze! – krzyknął. – Załatwiłeś ich. Munro popatrzył jeszcze raz na ciała chłopców, którzy nigdy już nie ożenią się i nie będą mieli dzieci, nigdy nie zatańczą buzuki, nie poczują słonecznego ciepła ani smaku wina. Jeden nadal ściskał w ręku ów ciemny, podłużny przedmiot: to była kiełbasa. Jej kawałek zwisał jeszcze z ust ofiary. Zaskoczyli ich przy śniadaniu. Munro odwrócił się do sierżanta w nagłym wybuchu:

– Nie jestem żadnym twoim chłopcem! Jestem tylko i wyłącznie swój, rozumiesz? Należę tylko do siebie!

Sierżant wytłumaczył sobie ten wybuch jako zrozumiałą reakcję nerwową kogoś, kto pierwszy raz zabił – i nie złożył raportu o tym zdarzeniu. Być może źle zrobił. Bo przełożeni nie dowiedzieli się już wtedy, że posłuszeństwo Adama Munro nie jest bezgraniczne.

Sześć miesięcy później przekonano go, że jest dobrym materiałem na oficera i że powinien przedłużyć swój pobyt w armii do trzech lat w celu uzyskania patentu. Zmęczony Cyprem, przyjął tę propozycję i wrócił do Anglii, do korpusu kadetów w Eaton Hali. Trzy miesiące później dostał gwiazdkę podporucznika.

Wypełniając kwestionariusze w Eaton Hali, wpisał biegłą znajomość francuskiego i niemieckiego. Któregoś dnia zrobili mu wyrywkowy test z obu języków i okazało się to zgodne z prawdą. Tuż po uzyskaniu patentu zaproponowali mu naukę w Wojskowej Szkole Języka Rosyjskiego, w Bodmin w Kornwalii. A ponieważ alternatywą były nudne obowiązki garnizonowe w Szkocji – łatwo się zgodził. Po sześciu miesiącach nie tylko biegle opanował rosyjski, ale mógł wręcz uchodzić za Rosjanina.

W roku 1957, mimo silnych oporów ze strony pułku, który pragnął go zatrzymać, Munro porzucił armię. Doszedł bowiem do wniosku, że wolałby być korespondentem zagranicznym. Spotkał przedtem paru takich na Cyprze i doszedł do wniosku, że to ciekawsze zajęcie niż praca oficera. W wieku 21 łat został młodszym reporterem “Scotsmana” w rodzinnym Edynburgu. Dwa lata później przeniósł się do Londynu, do Reutera – międzynarodowej agencji prasowej, rezydującej przy Fleet Street 85. Latem roku 1960 dobra znajomość języków obcych okazała się bardzo potrzebna. Mając 24 lata otrzymał w biurze Reutera w Berlinie Zachodnim stanowisko zastępcy szefa, samego Alfreda Kluehsa. Było to ostatnie berlińskie lato przed ustawieniem Muru. Po trzech miesiącach pobytu Munro spotkał Walentynę – jedyną (teraz widział to jasno) kobietę, którą kiedykolwiek naprawdę kochał.

Ktoś usiadł obok niego i odkaszlnął. Munro został wyrwany z marzeń. “Wykładam podstawy rzemiosła dla nowicjuszy – pomyślał – a dwa tygodnie później zapominam o elementarnej zasadzie: nigdy nie rozpraszać uwagi przed spotkaniem”.

Sąsiad zerkał nań niepewnie, a przecież Munro miał umówiony krawat w groszki. Rosjanin włożył powoli papierosa do ust i ponownie spojrzał na sąsiada. Staromodny trik, ale wciąż przydatny. Munro wyjął zapalniczkę i podał sąsiadowi ogień.

– Ronald ciężko się rozchorował dwa tygodnie temu – powiedział cicho. – Choroba wrzodowa. Ja jestem Michael. Polecono mi przejąć jego sprawy. Aha, może pan mógłby mi powiedzieć, czy to prawda, że wieża telewizyjna Ostankino jest najwyższą budowlą w Moskwie?

Rosyjski oficer w cywilu odetchnął z ulgą, wypuszczając przy tym z płuc kłąb dymu. To właśnie było hasło, uzgodnione niegdyś z Lessingiem, którego on znał tylko jako Ronalda. Teraz wystarczyło prawidłowo, choć niezgodnie z prawdą, odpowiedzieć:

– Tak, ma czterysta pięćdziesiąt metrów wysokości.

Złożył gazetę, którą trzymał w ręku, i umieścił ją na ławce między nimi. Zwinięty płaszcz deszczowy Munro zsunął się z jego kolan na ziemię. Munro podniósł go, zwinął ponownie i położył na gazecie. Przez następne dziesięć minut dwaj mężczyźni nie zwracali na siebie uwagi. Rosjanin z lubością zaciągał się papierosem. Wreszcie wstał i wdeptał w ziemię niedopałek, pochylając się przy tym.

– Za dwa tygodnie – mruknął Munro. – Toaleta męska pod sektorem G w nowym Cyrku Państwowym. Podczas występu klowna Popowa. Przedstawienie zaczyna się o siódmej trzydzieści.

Rosjanin oddalił się i ponownie zaczął spacerować po pobliskich alejkach. Munro obserwował go spokojnie jeszcze przez parę minut. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Szkot zagarnął z ławki płaszcz, gazetę i ukrytą w niej brązową kopertę, po czym powrócił metrem na Prospekt Kutuzowa. Koperta zawierała aktualną listę ludzi zajmujących najwyższe stanowiska w Armii Czerwonej.

2.

Parę minut przed jedenastą 10 czerwca Adam Munro przesiadał się na stacji metra przy placu Rewolucji. W tym samym czasie, jakieś trzydzieści metrów wyżej i prawie pół kilometra na południowy zachód, kawalkada złożona z dwunastu lśniących, czarnych limuzyn wtoczyła się przez Bramę Borowiecką na dziedziniec Kremla. Zaczynało się posiedzenie Biura Politycznego KPZR, które miało odmienić bieg dziejów.

Kreml jest dużym trójkątem, zwieńczonym w wąskim północnym narożniku potężną Wieżą Sobakina. Ze wszystkich stron chroni go bardzo wysoki mur, w którym naliczyć można aż osiemnaście wież i tylko cztery bramy. Południowe dwie trzecie owego trójkąta to teren turystyczny: przemierzają go grzeczne grupy wycieczkowe zwiedzając katedry, dwory i pałace dawno zmarłych carów. Przez środek trójkąta przebiega pusty pas asfaltu, patrolowany przez straże – niewidzialna zapora, której turyści nie mogą przekroczyć. Ale kawalkada ciężkich, wykonanych na zamówienie limuzyn przetoczyła się przez ten pusty pas w stronę trzech budynków północnej części Kremla.

Najmniejszym z nich jest położony od wschodu Teatr Kremlowski. Za teatrem kryje się częściowo budynek Rady Ministrów – na pozór siedziba rządu, skoro tu właśnie spotykają się ministrowie. Jednak prawdziwym ośrodkiem decyzyjnym ZSRR jest nie gabinet ministrów, ale Biuro Polityczne, czyli tak zwane Politbiuro, stanowiące faktyczne kierownictwo Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Największy jest trzeci budynek, usytuowany wzdłuż zachodniego muru, sąsiadujący poprzez blanki z Ogrodem Aleksandrowskim. Jego plan przypomina kształtem długi, wąski prostokąt. Południową część prostokąta zajmuje Stary Arsenał, muzeum dawnej broni. Ale amfilada sal muzeum szybko kończy się grubym wewnętrznym murem. Aby dostać się do dalszych, północnych części budynku, trzeba wyjść na zewnątrz i pokonać wysoki parkan z kutego żelaza, rozpięty między budynkami Rady Ministrów i Arsenału. Tego ranka czarne limuzyny przemknęły przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i zatrzymały się przed wejściem do sekretnej części budynku.

Prostokątny budynek Arsenału mieści w sobie wąskie wewnętrzne podwórze, oddzielające od siebie dwa jeszcze węższe bloki mieszkań i biur. Ma cztery piętra, jeśli liczyć strych. Mniej więcej w połowie długości wschodniego, wewnętrznego bloku, na trzecim piętrze, z oknami wychodzącymi tylko na podwórze – osłonięta przed niepożądanymi obserwatorami – znajduje się sala, w której co czwartek zbiera się Biuro Polityczne, by sprawować władzę nad 250 milionami obywateli radzieckich i nad dziesiątkami milionów dalszych, którym tylko wydaje się, że żyją, poza granicami rosyjskiego imperium.

Bo też jest to prawdziwe imperium. Chociaż teoretycznie Republika Rosyjska jest tylko jednym z piętnastu państw składających się na ZSRR, w istocie ta Rosja carów, dawnych i nowych, panuje żelazną ręką nad pozostałymi czternastoma, nierosyjskimi republikami. Swoje panowanie Rosja urzeczywistnia z pomocą trzech wielkich sił: Armii Czerwonej, obejmującej też flotę i lotnictwo; Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli KGB, ze stoma tysiącami jego agentów, 300 tysiącami żołnierzy i 600 tysiącami konfidentów; wreszcie Wydziału Organizacyjnego Partii przy sekretariacie generalnym Komitetu Centralnego, który kieruje kadrami partyjnymi – ich pracą, myśleniem, życiem rodzinnym, nauką i wypoczynkiem – od lodów Arktyki po wzgórza Persji i brzegi Morza Japońskiego. Takie są rozmiary imperium.

Sala w kremlowskim Arsenale, w której zbiera się Politbiuro, ma jakieś szesnaście metrów długości i osiem metrów szerokości – nic wielkiego, jak na skupioną tu władzę. Jej ściany zdobią ciężkie marmury – ulubiony materiał dekoracyjny komunistycznych bossów. Nad wszystkim dominuje długi stół w kształcie litery “T”, nakryty zielonym rypsem.

Poranne zebranie 10 czerwca 1982 roku było niezwykłe – członkowie Biura dostali zaproszenia, ale nie otrzymali porządku obrad. Toteż ci, którzy mieli dziś zasiąść przy podłużnym stole, wyczuwali jakimś szczególnym szóstym zmysłem – bez którego nigdy nie wspięliby się tak wysoko – że zanosi się na coś poważnego i groźnego.

U szczytu stołu na centralnym miejscu siedział, jak zwykle, najwyższy zwierzchnik wszystkich tych ludzi, Maksym Rudin. Oficjalnie jego władza wynikała ze stanowiska przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Ale w Rosji nic – może z wyjątkiem pogody – nie jest nigdy tym, czym się wydaje. W istocie władza Rudina brała się z funkcji 40 sekretarza generalnego KPZR. Jako tak zwany gensek był on zarazem przewodniczącym Komitetu Centralnego i Biura Politycznego.

Ten siedemdziesięciojednoletni człowiek był nieprzenikniony, zamknięty w sobie i niezwykle przebiegły. Gdyby nie ta ostatnia cecha, nigdy nie zająłby fotela, na którym przedtem siedzieli: Stalin (ten zresztą raczej rzadko zwoływał zebrania Politbiura), Malenkow, Chruszczow i Breżniew. Po jego bokach zajmowali miejsca czterej sekretarze KC, ludzie bezgranicznie wobec Rudina lojalni. Za nim, w obu północnych narożnikach pokoju, znajdowały się dwa nieduże stoliki. Przy jednym siedziała para stenografów, mężczyzna i kobieta, którzy przenosili na papier każde wypowiedziane słowo. Na drugim dublowały ten zapis wolno przesuwające się taśmy magnetofonów, obsługiwanych przez dwóch mężczyzn.

Pozostałych dwunastu członków Biura zajmowało miejsca wzdłuż podstawy litery “T”, po sześciu z każdej strony, mając przed oczami notatniki, karafki z wodą, popielniczki. Przy odległym końcu stołu, naprzeciw fotela sekretarza, stało jeszcze jedno krzesło, puste. Członkowie Biura spojrzeli po sobie, by sprawdzić, czy nikogo nie brakuje. Puste krzesło było bowiem w istocie ławą oskarżonych, przeznaczoną wyłącznie dla kogoś, kto pojawia się w tej sali po raz ostatni i kto musi wysłuchać oskarżeń pod własnym adresem, wypowiadanych przez dotychczasowych kolegów, skazany na niełaskę, a kiedyś – nie tak znowu dawno – na śmierć pod “czarnym murem” Łubianki. Przyjął się zwyczaj, że takiego potępionego zatrzymywano dłużej za drzwiami, by wchodząc zastawał już wszystkie krzesła zajęte – z wyjątkiem ławy oskarżonych. Wtedy wiedział już wszystko. Ale tego czerwcowego ranka owo krzesło było puste. I nikogo nie brakowało.

Rudin wyprostował się i przez przymrużone powieki obserwował całą dwunastkę. W jego wargach tkwił nieodłączny papieros, spowijając twarz chmurą dymu. Rudin gustował wciąż w papierosach w starym rosyjskim stylu – z cienkiego kartonika, w połowie tylko wypełnionego tytoniem. Tę tutkę należało jeszcze zacisnąć palcami w dwóch miejscach, tworząc w ten sposób swoisty filtr. Współpracownicy Rudina już dawno nauczyli się podsuwać mu owe papierosy jeden po drugim, a jego lekarze – milczeć w tej sprawie.

Po lewej ręce przywódcy, przy podłużnej części stołu, pierwszy siedział protegowany Rudina, Wasyl Pietrow, lat czterdzieści dziewięć – a więc młody jak na zajmowane stanowisko – kierownik wydziału organizacyjnego Partii w generalnym sekretariacie KC. W trudnej sprawie, w której mieli się dziś rozmówić, Rudin mógł liczyć na poparcie Piętrowa. Miejsce obok niego zajmował weteran Biura Politycznego, minister spraw zagranicznych Dymitr Ryków – ten również będzie trzymał z Rudinem, bo po prostu nie ma wyboru. Jeszcze dalej po lewej siedział szczupły jak na swoje 53 lata Jurij Iwanienko, okrutnik, wyróżniający się w tym gronie eleganckim, szytym w Londynie garniturem, i jakby nawet pyszniący się tą elegancją wobec grona ludzi z zasady nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Wywindowany przez samego Rudina na stanowisko szefa KGB, Iwanienko też będzie jego stronnikiem, choćby dlatego, że wszelka możliwa opozycja nie cierpi Iwanienki i pragnie go zniszczyć.

Po drugiej stronie stołu pierwsze miejsce zajmował Jefrem Wiszniajew, człowiek również młody jak na zajmowane stanowisko – podobnie zresztą jak połowa pobreżniewowskiego Biura Politycznego. W wieku 55 lat był już głównym teoretykiem Partii. Surowy, ascetyczny i krytyczny. Istny bicz boży na dysydentów i rewizjonistów, strażnik czystości marksistowskiej idei, zżerany chorobliwą nienawiścią do kapitalistycznego Zachodu. Rudin wiedział, że opór może pojawić się właśnie z tej strony. Obok Wiszniajewa siedział sześćdziesięciotrzyletni marszałek Nikołaj Kierenski, minister obrony i naczelny dowódca Armii Czerwonej; ten będzie zapewne kierował się aktualnym interesem armii.

Pozostawało jeszcze siedmiu, w tym odpowiedzialny za rolnictwo Komarów. Był dziś szczególnie blady. Podobnie jak Rudin i Iwanienko, a w odróżnieniu od reszty, wiedział już, o czym będzie mowa. Jednak twarz szefa KGB nie zdradzała cienia emocji, a reszta nic jeszcze o “tym” nie wiedziała. “To” pojawiło się na sali dopiero wtedy, gdy Rudin skinął na strażnika z kremlowskiej gwardii pretoriańskiej, by przez drzwi w przeciwległym krańcu pokoju wprowadził czekającego za nimi z obawą i drżeniem osobnika.

– Pozwólcie, towarzysze, że przedstawię profesora Iwana Iwanowicza Jakowlewa – zagrzmiał Rudin, podczas gdy mężczyzna zbliżał się bojaźliwie do stołu, po czym stanął w oczekiwaniu, ściskając w dłoniach wilgotny od potu plik papierów. – Profesor jest naszym czołowym agronomem, specjalistą upraw zbóż w Ministerstwie Rolnictwa i członkiem Akademii Nauk. Przyniósł nam pewien raport. Proszę mówić, profesorze.

Rudin, który znał ten raport już od paru dni, teraz oparł się wygodnie i patrzył w sufit nad głową profesora. Iwanienko pedantycznie i z celebrą zapalał zachodniego papierosa. Komarów otarł czoło i zaczął przyglądać się własnym dłoniom. Profesor tymczasem odchrząknął parę razy.

– Towarzysze… – zaczął niepewnie. Nikt nie zaprotestował przeciwko tej formule. Uczony wziął głęboki oddech i zanurzył się w raporcie.

– Na przełomie grudnia i stycznia tego roku nasze satelitarne prognozy pogody zapowiadały niezwykle wilgotną zimę i wczesną wiosnę. Uwzględniając te prognozy i zgodnie ze sprawdzoną naukowo praktyką, postanowiliśmy w Ministerstwie Rolnictwa, że ziarno przeznaczone na wiosenny siew należy wzbogacić dodatkiem profilaktycznym powstrzymującym zagrzybienie, które prawdopodobnie wystąpiłoby na wielką skalę pod wpływem wilgoci. Robiliśmy to już przedtem niejednokrotnie. Tym razem wybrano nawóz, spełniający dwie funkcje, dzięki dwóm głównym składnikom. Pierwszy to składnik rtęciowo-organiczny, zapobiegający grzybicom w fazie kiełkowania ziarna; drugi jest rodzajem pestycydu pod nazwą Lindan, odstraszającego zarazem ptaki. W komitecie naukowym Ministerstwa uzgodniono, że wobec strat, jakie ponieśliśmy w tym roku wskutek wymarznięcia zboża ozimego, należało zwiększyć przewidywany zbiór zbóż jarych co najmniej do stu czterdziestu ton, a to oznacza, że trzeba było wysiać sześć i ćwierć miliona ton ziarna.

Wszyscy patrzyli na profesora. Ustały szmery. Członkowie Biura potrafią z daleka wyczuwać prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylko Komarów – człowiek odpowiedzialny za rolnictwo – wpatrywał się z udręką w blat stołu. Niektórzy rzucali nań przelotne spojrzenia, węsząc krew. Profesor przełknął z trudem ślinę i kontynuował:

– Ponieważ na tonę ziarna bierze się sześćdziesiąt gramów mieszanki, w sumie potrzebowaliśmy jej trzysta pięćdziesiąt ton. W magazynach było tylko siedemdziesiąt ton. Natychmiast przekazano więc do fabryki w Kujbyszewie polecenie podjęcia produkcji brakujących jeszcze dwustu osiemdziesięciu ton.

– Czy to jedyna tego rodzaju fabryka? – spytał Pietrow.

– Tak, towarzyszu. Nie trzeba więcej fabryk, by produkować tę ilość mieszanki. Fabryka w Kujbyszewie jest wielkim zakładem chemicznym, wytwarzającym różne środki owadobójcze i chwastobójcze, nawozy itd. Na wyprodukowanie dwustu osiemdziesięciu ton tej mieszanki potrzebuje ona nie więcej niż czterdzieści godzin.

– Wracajmy do rzeczy – przerwał te rozważania Rudin.

– Zbiegiem okoliczności fabryka przechodziła właśnie coroczny przegląd konserwacyjny, a czasu było mało, zważywszy, że mieszankę należało jeszcze dostarczyć do stu dwudziestu siedmiu stacji nawozowo-nasiennych w całym Związku, tam dodać ją do ziarna przeznaczonego na siew, a wreszcie rozwieźć to wzbogacone ziarno do tysięcy sowchozów i kołchozów. Wysłaliśmy więc z Moskwy do Kujbyszewa naszego funkcjonariusza, młodego, energicznego działacza, by przyspieszył całą sprawę. Jak sądzę, zarządził on natychmiastowe przerwanie robót konserwacyjnych, przywrócenie sprawności operacyjnej zakładu i podjęcie produkcji.

– I co, nie zdążył? – odezwał się chrapliwym głosem marszałek Kierenski.

– Nie, towarzyszu marszałku, fabryka ruszyła w odpowiednim terminie, mimo że ekipy konserwacyjne nie dokończyły przeglądu. Coś jednak źle działało, a konkretnie: zawór zbiornika z Lindanem. Lindan jest bardzo silnym środkiem, i jego udział w mieszance rtęciowo-organicznej powinien być ściśle przestrzegany. Otóż zawór zbiornika Lindanu zaciął się w pozycji całkowicie otwartej… choć wskaźnik na tablicy kontrolnej wskazywał otwarcie na jedną trzecią. W rezultacie całe dwieście osiemdziesiąt ton mieszanki uległo skażeniu.

– A gdzie była kontrola jakości? – spytał któryś z członków Biura pochodzący ze wsi. Profesor jeszcze raz przełknął ślinę; stanowczo wolałby powędrować pieszo na Syberię, niż przeżyć jeszcze raz tę torturę.

– To był zbieg nieszczęśliwych przypadków i błędów – wyznał. – Kierownik działu analizy chemicznej i kontroli jakości wyjechał właśnie na urlop do Soczi, korzystając z przerwy w pracy zakładu. Wezwano go telegraficznie. Ale z powodu mgły w rejonie Kujbyszewa jego samolot musiał zawrócić i główny chemik kontynuował podróż pociągiem. Kiedy przyjechał, produkcja mieszanki była już zakończona.

– Więc nie poddano mieszanki żadnym próbom? – zapytał Pietrow z niedowierzaniem.

Profesor wydawał się teraz jeszcze bardziej zmaltretowany niż przedtem.

– Główny chemik nalegał na przeprowadzenie testów jakościowych. Natomiast ten młody funkcjonariusz z Moskwy chciał, żeby od razu wyekspediować cały produkt. Zaczęły się przetargi. W końcu doszło do kompromisu. Chemik chciał przetestować co dziesiąty pojemnik mieszanki – w sumie dwadzieścia osiem. Nasz funkcjonariusz zgodził się tylko na jeden. I wtedy właśnie doszło do trzeciego błędu. Nowe pojemniki ustawiono razem z zeszłoroczną rezerwą siedemdziesięciu ton. W magazynie ładowacz, któremu polecono przywieźć jeden worek do laboratorium, napełnił go zawartością ze starego pojemnika. Oczywiście testy wykazały doskonałą jakość mieszanki, po czym cały ładunek wyekspediowano.

Profesor złożył swoje notatki. Nie było już o czym mówić. Mógł oczywiście jeszcze raz powtórzyć, że to koincydencja trzech błędów – defektu mechanicznego, fałszywej decyzji ludzi działających pod presją czasu oraz lekkomyślności magazyniera – doprowadziła do katastrofy. Ale to nie była jego sprawa i wcale nie miał zamiaru wymyślać kiepskich usprawiedliwień dla innych. W pokoju zapadła grobowa cisza. Przerwał ją lodowaty głos Wiszniajewa:

– Jaki konkretnie będzie skutek nadmiaru Lindanu w tej mieszance?

– Będzie ona działać toksycznie na kiełkujące w ziemi ziarno, zamiast je chronić. Młode pędy, jeśli w ogóle się pojawią, będą karłowate, rzadkie i pokryte brunatnymi plamami. I nie będzie z nich ani jednego ziarna.

– A jaka część wiosennych zasiewów jest skażona? – spytał Wiszniajew chłodno.

– Mniej więcej cztery piąte, towarzyszu. Siedemdziesiąt ton zeszłorocznej rezerwy mieszanki było całkowicie w porządku. Natomiast całe dwieście osiemdziesiąt ton z nowej produkcji zostało zatrute wskutek awarii zaworu.

– I całą tę toksyczną substancję dodano do ziarna, które następnie wysiano?

– Tak jest, towarzyszu.

Dwie minuty później profesorowi pozwolono odejść. W prywatność i zapomnienie.

Wiszniajew zwrócił się do Komarowa.

– Wybaczcie, jeśli się mylę, towarzyszu, ale wy chyba wiecie już nieco więcej o tej aferze. Co się stało z funkcjonariuszem, który zrobił ten… koktajl? – Ledwo powstrzymał się przed użyciem wulgarnego słowa, oznaczającego stertę psich odchodów na trotuarze. Zanim Komarów zdążył otworzyć usta, odezwał się Iwanienko.

– Jest w naszych rękach – powiedział – podobnie jak ten chemik, który opuścił stanowisko pracy, magazynier, który jest po prostu wyjątkowym tępakiem, i inżynierowie z ekipy remontowej, którzy twierdzą, że zażądali pisemnego polecenia… i dostali je… by zwijać manatki przed ukończeniem roboty.

– A ten funkcjonariusz? Powiedział coś? – spytał Wiszniajew. Iwanience przemknął przez głowę obraz tamtego kompletnie załamanego człowieka w lochach Łubianki.

– Nawet dużo – odparł.

– To sabotażysta? Agent faszystowski?

– Nie – powiedział Iwanienko biorąc głęboki oddech. – Po prostu dureń. Ambitny aparatczyk, nadgorliwy w wykonywaniu zadań. Możecie mi zaufać, towarzysze. Dziś znamy już całą zawartość czaszki tego człowieka.

– Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, żebyśmy mieli jasność co do rozmiarów tej sprawy – Wiszniajew obrócił się znowu w stronę Komarowa. – Wiem już, że z oczekiwanych stu milionów ton pszenicy ozimej uratujemy zaledwie połowę. A ile będziemy mieli w październiku pszenicy z siewów wiosennych?

Komarów spojrzał na Rudina. Ten nieznacznie skinął głową.

– Z zaplanowanych stu czterdziestu milionów ton jarej pszenicy i innych zbóż nie możemy poważnie liczyć na więcej niż pięćdziesiąt milionów – odparł cicho.

Na sali powiało grozą.

– A więc w sumie plony z obu zbiorów nie przekroczą stu milionów – podjął się komentarza Pietrow. – Deficyt w skali krajowej wyniesie sto czterdzieści milionów ton! Gdyby to było pięćdziesiąt czy nawet siedemdziesiąt milionów… To się już zdarzało i jakoś dawaliśmy sobie radę. Trochę zaciskaliśmy pasa, dużo kupowaliśmy za granicą. No, ale przecież nie aż tyle…

Rudin postanowił zakończyć zebranie.

– To niewątpliwie najpoważniejszy problem, z jakim mieliśmy do czynienia kiedykolwiek… większy nawet niż imperializm chiński czy amerykański. Proponuję odłożyć nasze obrady na później, a na razie niech każdy z osobna zastanowi się nad możliwymi rozwiązaniami. Rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie jak zwykle za tydzień.

Kiedy trzynastu członków Politbiura i czterej sekretarze KC wstawali od stołu, Pietrow mruknął do Iwanienki:

– To już nie niedostatek. To klęska głodowa.

Najwyższe gremium Związku Radzieckiego rozeszło się do swych limuzyn marki ZIŁ, w których cierpliwie czekali kierowcy; rozeszło się w silnym poczuciu, że oto jakiś nędzny profesorek agronomii podłożył bombę zegarową pod jedno z dwu supermocarstw świata.

Nie o uprawach zbóż, ale o miłości myślał Adam Munro, kiedy tydzień później siedział w loży Teatru Wielkiego przy Prospekcie Karola Marksa. Myśli te nie kierowały się bynajmniej ku siedzącej obok, skądinąd atrakcyjnej sekretarce ambasady, która wymogła na nim, by zabrał ją na ten balet. Munro nie był wielkim miłośnikiem baletu, chociaż dosyć lubił muzykę. Ale czar baletowych entrechats i fouettes albo, jak sam to nazywał, “podskoków” – zupełnie nań nie działał. Podczas drugiego aktu “Giselle” – bo to właśnie było w programie owego wieczoru – jego myśli powracały wciąż do Berlina.

To była piękna przygoda. Nie, nie przygoda, ale miłość, jaka zdarza się tylko raz w życiu. On miał niespełna 25 lat, ona dziewiętnaście. Miała ciemne włosy i była śliczna. Ze względu na pracę, jaką tam wykonywała, musieli utrzymywać swój związek w tajemnicy. Spotykali się niby to przypadkiem w mrocznych ulicach, on porywał ją do swego samochodu i uwoził do małego mieszkanka na zachodnich krańcach Charlottenburga, gdzie nikt nie mógł ich widzieć. Kochali się, rozmawiali, potem ona robiła kolację i znów się kochali.

Początkowo tajemny charakter ich związku – podobnie jak w przypadku ludzi, którzy na miłosne spotkania wymykają się chyłkiem z domu ślubnego małżonka – dodawał ich zbliżeniom szczególnego smaku i pikanterii. Ale latem 1961 roku, kiedy podberlińskie lasy eksplodowały zielenią i kwiatami, kiedy można było żeglować po jeziorach i opalać się na plażach, ta konieczność pozostawania w ukryciu zaczęła ich męczyć i drażnić. Wtedy właśnie poprosił, by została jego żoną, a ona prawie się zgodziła. Wciąż jeszcze mogła się zgodzić – choć właśnie wtedy zaczął rosnąć Mur. Ukończono go 14 sierpnia, ale jego budowa była tajemnicą poliszynela już wcześniej.

Wówczas podjęła decyzję i kochali się po raz ostatni. Powiedziała, że nie może zostawić swoich bliskich: skazać ojca na niełaskę i degradację w pracy, matkę na utratę ulubionego mieszkania, na które czekała tyle długich, mrocznych lat. Nie może zniszczyć nadziei na wykształcenie i karierę młodszego brata. A wreszcie nie może znieść myśli, że nigdy już nie zobaczyłaby ukochanych rodzinnych stron.

Odeszła więc – a on patrzył, ukryty w cieniu, jak przekradała się do wschodniego Berlina przez ostatni nie ukończony jeszcze odcinek Muru: smutna, samotna, ze złamanym sercem i bardzo, bardzo piękna.

Nigdy więcej jej nie spotkał, nigdy też nikomu o niej nie powiedział, kryjąc ją w głębinach pamięci z iście szkockim talentem zachowywania tajemnicy. Nigdy nie zdradził, że kochał kiedyś – i nadal kocha – rosyjską dziewczynę imieniem Walentyna, która była sekretarką-stenotypistką radzieckiej delegacji na konferencję czterech mocarstw w Berlinie. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nie pasuje to do obowiązujących w Firmie reguł gry.

Po odejściu Walentyny Berlin całkiem mu obrzydł. Po roku został przeniesiony do biura Reutera w Paryżu. Dwa lata później, już z powrotem w Londynie, gdzie nudził się niemiłosiernie w centrali Reutera na Fleet Street, odwiedził go pewien znajomy z czasów berlińskich. Ów znajomy, cywil pracujący w berlińskim dowództwie wojsk brytyjskich na zbudowanym przez Hitlera stadionie olimpijskim, zaproponował odnowienie znajomości. Wynikła z tego wspólna kolacja, w której uczestniczył jeszcze trzeci mężczyzna. Przy kawie znajomy z Berlina grzecznie przeprosił i odszedł. Ten trzeci zachowywał się przyjaźnie i nienatarczywie. Niemal już po drugim koniaku wyłożył swoją sprawę.

– Ktoś z moich kolegów z Firmy – rzekł z rozbrajającą nieśmiałością – zastanawiał się, czy nie wyświadczyłby pan nam małej przysługi.

Po raz pierwszy usłyszał wtedy Munro określenie: “Firma”. Później nauczył się całego tego żargonu. Ludzie pracujący w anglo-amerykańskim porozumieniu wywiadowczym – porozumieniu mało znanym i ściśle tajnym, ale przecież istniejącym – o Secret Intelligence Service mówili zawsze “Firma”. Pracowników wydziałów kontrwywiadu, MI 5, nazywano tu “kolegami”. Kwaterę CIA w Langley w Virginii określano mianem “Kompanii”, o jej personelu zaś mówiono jako o “kuzynach”. Po przeciwnej stronie pracowali przeciwnicy; ich kwaterą główną był dom nr 2 przy placu Dzierżyńskiego w Moskwie; plac nosi imię założyciela pierwszej “czerezwyczajki” – czyli policji leninowskiej. Ten budynek nazywano w żargonie Firmy “ośrodkiem”, a całe terytorium na wschód od Żelaznej Kurtyny – “blokiem”.

Spotkanie w londyńskiej restauracji odbyło się w grudniu roku 1964, a propozycja, potwierdzona później w pewnym mieszkaniu w Chelsea, dotyczyła “małej wycieczki do bloku”. Munro odbył ją wiosną roku 1965, oficjalnie jako klient Targów Lipskich. Paskudna to była wycieczka.

Opuściwszy Lipsk pojechał na spotkanie w Dreźnie, tuż obok muzeum Albertinum. Pakiet w wewnętrznej kieszeni ciążył niczym pięć egzemplarzy Biblii, i zdawało mu się, że wszyscy się na niego gapią. Oficer wschodnioniemieckiej armii, który znał rozlokowanie radzieckich rakiet taktycznych pośród wzgórz Saksonii, przyszedł z półgodzinnym opóźnieniem. Przez cały czas – Munro miał wtedy niemal pewność – obserwowali go dwaj funkcjonariusze Policji Ludowej. Jednak wymiana towaru w krzakach pobliskiego parku przebiegła bez zakłóceń. Munro wrócił do samochodu i ruszył na południowy zachód, w stronę Gery i przejścia granicznego do Bawarii. Ale już na przedmieściach Drezna jakiś miejscowy kierowca wjechał nań z boku, mimo iż Munro miał pierwszeństwo. Nie zdążył nawet jeszcze przełożyć towaru do kryjówki między bagażnikiem i tylnym siedzeniem; pakiet tkwił ciągle w kieszeni jego kurtki.

Nastąpiły dwie szarpiące nerwy godziny na lokalnym posterunku policji; w każdej chwili mogło paść polecenie: “Proszę opróżnić kieszenie, Mein Herr”. A to, co ukrywał w okolicach serca, wystarczało na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót na Kołymie. W końcu pozwolono mu odjechać. Wtedy okazało się, że akumulator jest rozładowany: czterej policjanci musieli pchać samochód, by go uruchomić. Niemiłosiernie przy tym skrzypiało prawe przednie koło – pęknięte było łożysko w piaście. Policjanci proponowali więc, by został do jutra i dał wóz do naprawy. Oświadczył jednak, zgodnie z prawdą, że o północy kończy się ważność jego wizy, i pojechał. Most graniczny na Soławie, między Plauen w Niemczech Wschodnich i Hof w Zachodnich, osiągnął dziesięć minut przed północą, jadąc całą dobę z szybkością dwudziestu mil na godzinę i rozdzierając ciszę nocy przeraźliwym zgrzytem przedniego koła. Kiedy minął wreszcie posterunek graniczny po bawarskiej stronie rzeki, był cały mokry od potu.

Rok później opuścił agencję Reutera i poddał się egzaminowi kwalifikacyjnemu do służby państwowej jako tzw. spóźniony debiutant (miał już 29 lat). Przejście takiego egzaminu jest nieodzownym warunkiem przyjęcia do pracy w brytyjskiej służbie państwowej. Wyniki egzaminów są podstawą zatrudnienia w instytucjach rządowych, a pierwszeństwo wyboru ma tu Ministerstwo Skarbu. Ono zbiera całą śmietankę, co w każdym razie zapewnia brytyjskiej ekonomii najlepsze referencje akademickie. Następne w kolejności jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty. Munro, który świetnie zdał egzaminy, bez trudu dostał się do służby zagranicznej, która stanowi typowy parawan dla pracowników Firmy.

Przez następne szesnaście lat specjalizował się w wywiadzie gospodarczym, a także w sprawach ZSRR; ale nigdy dotąd tam nie był. Owszem, pracował na placówkach zagranicznych w Turcji, Austrii i Meksyku. W roku 1967 – właśnie stuknęło mu trzydzieści jeden lat – ożenił się. Jednak zaraz po miodowym miesiącu małżeństwo zaczęło się psuć – okazało się pomyłką; w końcu, po sześciu latach, nastąpił rozwód. Od tej pory Munro pozostawał samotny, choć zdarzały się oczywiście różne przygody, wszystkie dobrze znane szefom Firmy.

I tylko o jednym romansie nigdy w Firmie nie wspomniał – gdyby wydało się, że istniał, i że go ukrywał, wyrzucono by go natychmiast. Każdy bowiem, kto wstępuje do tej służby, musi przedstawić na piśmie obszerny i wyczerpujący życiorys, uzupełniany następnie drobiazgowym wywiadem, jaki z kandydatem przeprowadza wysoki funkcjonariusz Firmy. Całą tę procedurę powtarza się co pięć lat. Przedmiotem zainteresowania są też zawsze – między innymi – związki uczuciowe i towarzyskie, zwłaszcza z osobami zza Żelaznej Kurtyny.

Kiedy spytali go o to po raz pierwszy, coś zbuntowało się w nim w środku, dokładnie tak samo jak wtedy, w oliwnym gaju na Cyprze. Był pewien swojej lojalności, wiedział, że nigdy nie da się przekupić ze względu na sprawę Walentyny, nawet jeśli przeciwnicy wiedzą o niej – w co jednak zupełnie nie wierzył. Gdyby ktoś kiedyś próbował go szantażować, przyzna się po prostu i zrezygnuje z pracy w Firmie, ale szantażowi się nie podda. Tymczasem jednak nie życzył sobie, aby obcy ludzie – jacyś archiwiści! – grzebali w jego najbardziej prywatnych przeżyciach. “Należę tylko do siebie”. Na drażliwe pytanie odpowiedział więc: “nie” i tym samym złamał przyjęte tu reguły gry. A wpadłszy raz w pułapkę kłamstwa, tkwił w niej stale. Już trzy razy w ciągu tych szesnastu lat musiał powtarzać to kłamstwo. Nic się z tego powodu nie zdarzyło – i nic się nie zdarzy. Był pewien: cała sprawa jest dawno zamknięta i pogrzebana. I tak już zostanie.

Gdyby był mniej pogrążony w marzeniach, a zarazem nie uległ – jak siedząca obok dziewczyna – magii baletu, dostrzegłby może coś ciekawego. Z górnej loży w lewym skrzydle teatru ktoś go obserwował. Ten ktoś zniknął, zanim na widowni zapaliły się światła na przerwę.

Członkowie Biura Politycznego, zgromadzeni następnego ranka na Kremlu, byli przygaszeni i zarazem czujni. Zdawali sobie sprawę, że raport profesora agronomii może rozniecić takie walki frakcyjne, jakich nie widziano od czasu upadku Chruszczowa.

Rudin jak zwykle najpierw przyjrzał się wszystkim bacznie przez otaczający go obłok papierosowego dymu. Pietrow, szef wydziału organizacyjnego, siedział tradycyjnie po lewej stronie stołu, za nim Iwanienko z KGB. Minister spraw zagranicznych Ryków szurał papierami; po prawej ideolog Wiszniajew i Kierenski z Armii Czerwonej trwali w kamiennym bezruchu. Rudin przyjrzał się też pozostałym siedmiu, zastanawiając się, którą stronę wybiorą, jeśli dojdzie do walki.

Trzej nie byli Rosjanami: Bałt Yitautas z Wilna, Gruzin Czawadze z Tbilisi i Tadżyk Muhamed, Azjata wychowany w wierze muzułmańskiej. Obecność każdego z nich w tym gronie była gestem pod adresem mniejszości, w istocie jednak każdy musiał za tę obecność zapłacić słoną cenę. Wszyscy – Rudin nie miał wątpliwości – byli już kompletnie zruszczeni: cena, jaką zapłacili, była wysoka, znacznie wyższa niż ta, którą musiał zapłacić każdy z obecnych tu Wielkorusów. Ci trzej byli przedtem pierwszymi sekretarzami w swoich republikach, dwaj zresztą pozostawali na tych stanowiskach nadal. Każdy stosował politykę represji przeciw swoim rodakom, niszcząc tych dysydentów, patriotów, poetów, pisarzy, artystów, inteligencję i robotników, którzy choćby w najmniejszym stopniu kwestionowali rządy rosyjskie we własnym kraju. Żaden nie mógł powrócić w ojczyste strony bez moskiewskiej obstawy. Toteż wszyscy – gdyby do czegoś doszło – dołączyliby do frakcji zapewniającej ich przetrwanie, czyli frakcji zwycięskiej. Rudinowi nie uśmiechała się perspektywa takiej walki frakcyjnej, ale brał pod uwagę jej możliwość, odkąd w zaciszu własnego gabinetu przeczytał raport profesora Jakowlewa. Nie miał przy tym pewności co do ewentualnej postawy czterech pozostałych Rosjan. Byli to: Komarów od rolnictwa (wciąż z bardzo kiepską miną), szef związków zawodowych Stiepanow, dalej Szuszkin, zajmujący się kontaktami z partiami komunistycznymi za granicą, i wreszcie Petrianow, odpowiedzialny za gospodarkę i plan przemysłowy.

– Towarzysze – zaczął Rudin niespiesznie – wszyscy przeczytaliście w spokoju raport Jakowlewa. Wszyscy też słyszeliście wypowiedź towarzysza Komarowa, z której wynika, że we wrześniu-październiku nasz deficyt zbóż w porównaniu z planem wyniesie około stu czterdziestu milionów ton. Zacznijmy od najważniejszego pytania: czy wyżywimy się przez rok niespełna stu milionami ton zboża?

Dyskusja ciągnęła się godzinę. Wypowiedzi były ostre, pełne goryczy, ale właściwie jednomyślne. Taki deficyt zbóż spowoduje nędzę, jakiej nie było od czasów II wojny światowej. Jeśli państwo zabierze ze wsi choćby tyle, ile trzeba dla minimalnego zaopatrzenia miast w chleb, na wsi nie zostanie już prawie nic. Masowa rzeź inwentarza, gdy zimowe śniegi przykryją pastwiska, a paszy dla zwierząt nie będzie – doszczętnie ogołoci Związek z czworonogów. Trzeba będzie co najmniej pokolenia, by odtworzyć stado podstawowe. Jeśli natomiast pozostawić na wsi choć trochę ziarna, głodować będą miasta. W końcu Rudin przerwał te kalkulacje:

– No dobrze. Jeśli zgodzimy się na klęskę głodową, na wyczerpanie zapasów zboża, a w konsekwencji parę miesięcy później także i mięsa, co z tego wyniknie dla dyscypliny społecznej?

Po chwili ciszy odezwał się Pietrow. Przyznał, że już teraz wyczuwa się podskórną falę niepokojów wśród szerokich mas, czego świadectwem mogą być mnożące się akty niesubordynacji w szeregach partyjnych, a nawet występowanie z Partii. Liczne wiadomości na ten temat istotnie docierały doń, do Komitetu Centralnego, milionami włókien nerwowych partyjnej machiny. A więc w razie rzeczywistej klęski głodowej wielu działaczy partyjnych opowie się z pewnością przeciwko aparatowi, po stronie głodującego proletariatu.

Obecni na sali nie-Rosjanie przytaknęli. W ich republikach władza centralna nigdy nie była tak silna jak w Rosji.

– Moglibyśmy ściągnąć więcej z sześciu europejskich satelitów – zaproponował Petrianow, nie zadając sobie nawet trudu, by nazywać wschodnich Europejczyków “bratnimi narodami”.

– Polska i Rumunia staną natychmiast w ogniu – sprzeciwił się Szuszkin, człowiek odpowiedzialny za kontakty z Europą Wschodnią. – A przypuszczalnie w ich ślady pójdą zaraz Węgry.

– Armia Czerwona potrafi sobie z nimi poradzić – warknął marszałek Kierenski.

– Nie ze wszystkimi trzema naraz i nie w dzisiejszej sytuacji – ostudził go Rudin.

– Zresztą nie uzyskalibyśmy w ten sposób więcej niż dziesięć milionów ton – dodał Komarów. – A to nie wystarczy.

– Towarzyszu Stiepanow? – Rudin zwrócił się do człowieka, który dotychczas milczał. Przewodniczący sterowanych przez państwo związków zawodowych starannie dobierał słów.

– W razie rzeczywistej klęski głodowej – zaczął, uważnie przy tym oglądając swój ołówek – nie mogę gwarantować, że nie dojdzie do zakłóceń porządku, być może na wielką skalę.

Iwanienko, który siedział dotąd cicho, skupiając całą uwagę na wciśniętym między palce amerykańskim papierosie, poczuł nagle w nozdrzach coś więcej niż zapach dymu. Nieraz już w swoim życiu czuł w powietrzu woń lęku: w toku procedur śledczych, w pokojach przesłuchań, w korytarzach swego ponurego przedsiębiorstwa. Teraz poczuł go znowu. I on sam, i otaczający go ludzie byli potężni, uprzywilejowani, chronieni. Ale znał ich wszystkich dobrze, miał ich teczki. I wiedział, że wszyscy boją się czegoś bardziej nawet niż wojny. Gdyby proletariat, cierpiący, ale cierpliwy, jak znoszący wszelką niedolę wół – kiedyś nagle wpadł w szał…

Wszyscy patrzyli teraz na niego. “Zakłócenia porządku” i walka z nimi – to była jego działka.

– Mogę poradzić sobie z jednym Nowoczerkaskiem – powiedział spokojnie. W sali dały się słyszeć tłumione westchnienia. – Mogę poradzić sobie z dziesięcioma czy nawet z dwudziestoma. Ale wszystkie siły KGB razem wzięte nie dadzą sobie rady, jeśli takich zrewoltowanych miast będzie pięćdziesiąt.

Wspomnienie Nowoczerkaska wywołało w pokoju widmo, którego Iwanienko się spodziewał. Rozruchy robotnicze w tym wielkim przemysłowym mieście wybuchły prawie dwadzieścia lat temu, 2 czerwca 1962. Ale i dwadzieścia lat nie zatarło ich śladu w pamięci. Zaczęły się na skutek głupiego, przypadkowego zbiegu wydarzeń: jedno ministerstwo podniosło cenę mięsa i masła, a jednocześnie inne obniżyło zarobki pracowników wielkiej fabryki lokomotyw NEWZ o trzydzieści procent. Protestujący w demonstracjach ulicznych robotnicy przez trzy dni panowali w mieście – rzecz w Związku Radzieckim niesłychana. Równie niezwykłe było to, że wygwizdali miejscowych liderów partyjnych, zmuszając ich do ucieczki w mury komitetów; przepędzili też wielogwiazdkowego generała i zaatakowali jego uzbrojonych żołnierzy, a czołgi obrzucili błotem, zalepiając szczeliny obserwacyjne tak, że maszyny musiały stanąć.

Reakcja Moskwy była miażdżąca. Zablokowano wszystkie drogi, wszystkie tory, wszystkie linie telefoniczne i telegraficzne. Wokół miasta stworzono próżnię, by nie przedostała się na zewnątrz ani jedna wiadomość. Akcję zakończyły dwie sprowadzone specjalne dywizje KGB, które wyrżnęły buntowników. Osiemdziesięciu sześciu cywilów padło od kuł na ulicach, ponad trzystu odniosło rany. Żaden nie wrócił już do domu, żadnego nie pogrzebano w mieście. Nie tylko ranni, ale dosłownie wszyscy członkowie ich rodzin – mężczyźni, kobiety, dzieci – zostali wywiezieni do Gułagów; pozostawieni w mieście z pewnością szukaliby swoich krewnych, podtrzymując w ten sposób żywą pamięć o rozruchach. Zatarto wszelkie ślady tej sprawy – a jednak nawet po dwudziestu latach ludzie na Kremlu wciąż dobrze ją pamiętali.

Kiedy Iwanienko wypluł swoją bombę, wokół stołu zapanowała cisza. Przerwał ją Rudin:

– No cóż, wydaje się, że wniosek jest oczywisty. Będziemy musieli kupić za granicą więcej niż kiedykolwiek przedtem. Towarzyszu Komarów, ile zboża będziemy musieli zakupić, aby uniknąć katastrofy?

– Towarzyszu sekretarzu generalny, jeśli pozostawimy na wsi niezbędne minimum i wybierzemy do ostatniego ziarna trzydzieści milionów ton rezerwy państwowej, to będziemy potrzebowali jeszcze pięćdziesiąt pięć milionów ton zboża z zagranicy. A to oznacza całą nadwyżkę produkcyjną USA i Kanady w latach szczególnego urodzaju.

– Nie sprzedadzą nam! – zawołał Kierenski.

– Nie są tacy głupi, towarzyszu marszałku – odparował spokojnie Iwanienko. – Ich satelity Kondor z pewnością dostrzegły już, że coś złego dzieje się z naszą pszenicą. Na razie nie wiedzą co, ani jakie to ma rozmiary. Ale jesienią będą się już w tym orientować całkiem dobrze. A są chciwi, cholernie chciwi na każdy dodatkowy grosz. Co do mnie, to mogę zwiększyć produkcję w kopalniach złota Syberii i Kołymy, mogę wysłać tam więcej siły roboczej z obozów Mordowii. A więc pieniędzy nam wystarczy.

– Zgadzam się z wami, towarzyszu Iwanienko – oświadczył Rudin – ale nie do końca. Oni zapewne mają to zboże, a my możemy mieć dość złota, żeby je kupić. Ale jest też prawdopodobne, po prostu prawdopodobne, że tym razem zażądają koncesji.

Na sam dźwięk słowa “koncesja” wszyscy zesztywnieli.

– Jakiego rodzaju koncesji? – spytał marszałek Kierenski podejrzliwie.

– Tego nikt nie wie, zanim nie zacznie się negocjacji – odparł Rudin. – Ale musimy się liczyć z taką możliwością. Mogą zażądać ustępstw w dziedzinie militarnej.

– Nigdy! – wrzasnął Kierenski, zrywając się na równe nogi, purpurowy na twarzy.

– Wielkiego wyboru nie mamy – przyhamował go Rudin. – Chyba zgodziliśmy się tutaj, że nie możemy sobie pozwolić na powszechny, katastrofalny głód. Cofnęłoby to rozwój Związku Radzieckiego, a tym samym opóźniło światowe panowanie marksizmu-leninizmu o całą dekadę, może o więcej. Potrzebujemy tego zboża. Innego wyjścia nie ma. A przecież, jeśli imperialiści zażądają ustępstw w dziedzinie militarnej, możemy się na nie zgodzić… na dwa, trzy lata… po to tylko, aby później w przyspieszonym tempie odrobić zaległości.

Ogólny pomruk był wyrazem aprobaty. Rudin już niemal przekonał zebranych, kiedy do ataku przystąpił Wiszniajew. Wstawał powoli, gdy szmery już przygasały.

– Towarzysze, stojące przed nami problemy – zaczął gładko i z pozornym umiarem – są ogromnej wagi, a ich konsekwencje mogą być nieobliczalne. Dlatego uważam, że za wcześnie jest na jakiekolwiek konkluzje. I proponuję odłożyć tę sprawę na dwa tygodnie. Przez ten czas przemyślimy dokładnie wszystko, co tu powiedziano i zaproponowano.

Jego trud nie poszedł na marne. Chciał zyskać na czasie – a tego właśnie Rudin miał powody się obawiać. Zebrani zgodzili się, dziesięcioma głosami przeciwko trzem, by odłożyć dyskusję.

Jurij Iwanienko był już na parterze i szedł do czekającej go limuzyny, gdy poczuł, że ktoś chwyta go delikatnie za łokieć. Za nim stał wysoki, pięknie zbudowany major gwardii kremlowskiej.

– Towarzysz sekretarz generalny prosi was do siebie na chwilę rozmowy, towarzyszu przewodniczący – odwrócił się w milczeniu i ruszył pierwszy korytarzem biegnącym wzdłuż budynku, coraz dalej od głównego wejścia. Iwanienko szedł za nim. Obserwował świetnie skrojony mundur majora, jego płowe prążkowane spodnie i błyszczące oficerki – i nagle przyszło mu do głowy, że jeśli któregoś dnia znowu któryś z członków Politbiura zasiądzie na “ławie oskarżonych”, to zaraz po wyjściu z sali obrad aresztują go chłopcy Iwanienki, żołnierze z oddziałów specjalnych KGB, zwanych dla niepoznaki “strażą graniczną”, z jaskrawozielonymi otokami na czapkach i oznakami KGB w kształcie miecza i tarczy. Gdyby to jednak on sam, Iwanienko, miał być aresztowany, robotę wykona ktoś inny, bo ludziom z KGB nie będzie można zaufać, tak jak nie można było zaufać bez mała trzydzieści lat temu, kiedy aresztowano Laurentego Berię. Zadanie wykona ta elegancka, wyniosła gwardia kremlowska, ci pretorianie strzegący siedziby najwyższej władzy. Być może będzie to właśnie ten piękny, pewny siebie major, idący teraz przed nim, i nie będzie miał cienia skrupułów.

Weszli do windy. Po chwili Iwanienko znalazł się ponownie na trzecim piętrze, tym razem jednak w osobistym apartamencie Maksyma Rudina.

Stalin upodobał sobie mieszkanie w kremlowskiej pustelni. Ale już Malenkow i Chruszczow zerwali z tą praktyką; zamieszkali, podobnie jak większość ich najbliższych współpracowników, w luksusowym (choć niczym nie wyróżniającym się z zewnątrz) kompleksie budynków na odległym krańcu Prospektu Kutuzowa. Rudin też tam kiedyś mieszkał, ale od dwóch lat, to znaczy od śmierci żony, przeniósł się z powrotem na Kreml.

Jak na człowieka dzierżącego najwyższą władzę, było to mieszkanie stosunkowo skromne: sześć pomieszczeń, w tym kuchnia, wyłożona marmurem łazienka, prywatny gabinet, salon, pokój stołowy i sypialnia. Rudin żył sam, jadał skromnie, obywając się bez wielkich luksusów. Opiekowali się nim stara gosposia i nieodłączny Misza – niedźwiedzio-waty, ale nadzwyczaj cicho poruszający się były żołnierz, który nigdy się nie odzywał, ale zawsze był blisko. Kiedy Iwanienko wszedł do gabinetu, zaproszony niemym gestem Miszy, byli tam już Rudin i Pietrow. Rudin wskazał mu wolne krzesło i od razu przystąpił do sedna sprawy.

– Poprosiłem was tutaj, bo szykują się kłopoty, o których wszyscy wiemy. Jestem stary i za dużo palę. Dwa tygodnie temu wybrałem się do tych konowałów w Kuncewie. Zrobili mi trochę badań. No i chcą, żebym znów do nich przyjechał.

Pietrow rzucił Iwanience niespokojne spojrzenie. Ale szef KGB siedział nieporuszony. Wiedział już o wizycie w superekskluzywnej klinice ukrytej w lasach na południowy wschód od Moskwy. Doniósł mu o niej jeden z tamtejszych lekarzy.

– W powietrzu wisi sprawa sukcesji – ciągnął Rudin – a jak wiemy, a w każdym razie powinniśmy wiedzieć, ma na nią ochotę Wiszniajew.

Rudin odwrócił się w stronę Iwanienki.

– Jeśli ją dostanie, a jest na to dostatecznie młody, będzie to oznaczało twój koniec, Juriju Aleksandrowiczu. Wiszniajew nigdy nie zaakceptuje zawodowca na stanowisku szefa KGB. Mianuje na to miejsce swojego człowieka, Kriwoja.

Iwanienko splótł dłonie i popatrzył na Rudina. Trzy lata temu Rudin złamał radziecką tradycję, by stanowisko przewodniczącego KGB powierzać któremuś z zasłużonych dostojników partyjnych. Szelepin, Semiszczastnyj, Andropow – wszystko to byli ludzie Partii, osadzeni na szczycie KGB przez siły zewnętrzne tej instytucji. Tymczasem Rudin upatrzył sobie wśród zastępców Andropowa zawodowca Iwanienkę i jego właśnie wylansował na nowego szefa.

Nie był to jedyny grzech wobec tradycji. Iwanienko był bardzo młody jak na stanowisko najpotężniejszego w świecie szefa policji i wywiadu. Nadto dwadzieścia lat temu pracował jako agent w Waszyngtonie, co zawsze będzie powodem do podejrzliwości ze strony ksenofobów z Biura. W życiu prywatnym gustował w zachodniej elegancji. Uważano też – choć nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno – że ma prywatne wątpliwości w kwestii niektórych dogmatów. A to, przynajmniej dla Wiszniajewa, było czymś absolutnie niewybaczalnym.

– Jeśli on przejmie władzę, teraz czy kiedykolwiek, popsuje to również tobie karty, Wasylu Aleksiewiczu – rzekł Rudin do Piętrowa. Prywatnie skłonny był zwracać się po imieniu i “otczestwie” do obydwu swoich ulubieńców; nigdy jednak nie czynił tego publicznie. Pietrow skinął głową ze zrozumieniem. On i Anatol Kriwoj pracowali kiedyś razem w wydziale organizacyjnym Partii w sekretariacie KC. Kriwoj był starszy i miał większy staż. Oczekiwał więc, że to on zostanie szefem wydziału, ale gdy odszedł poprzedni kierownik, Rudin wyznaczył Piętrowa na to stanowisko, które prędzej czy później musi przynieść najwyższą nobilitację; krzesło we wszechwładnym Biurze Politycznym. Rozgoryczony Kriwoj przyjął awanse ze strony Wiszniajewa i został szefem sztabu głównego ideologa Partii, jego prawą ręką. Ale wciąż jeszcze marzyło mu się stanowisko okupowane przez Piętrowa.

Iwanienko i Pietrow dobrze pamiętali, że to właśnie poprzednik Wiszniajewa, teoretyk Partii Michaił Susłow, zorganizował większość, która obaliła w 1963 roku Chruszczowa. Rudin czekał tylko, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie.

– Ty, Jurij, wiesz, że nie możesz zostać moim następcą… nie z twoim życiorysem…

Iwanienko pochylił głowę. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.

– Ale – podjął Rudin – ty i Wasyl razem moglibyście utrzymać ten kraj na solidnym kursie. Co do mnie, to w przyszłym roku odejdę… w ten czy inny sposób. A kiedy odejdę, chcę, abyś ty, Wasylu, zajął moje miejsce.

To wyznanie zelektryzowało obu słuchaczy. Żaden nie pamiętał, by którykolwiek z poprzedników Rudina snuł takie plany. Stalin doznał ataku serca i został prawdopodobnie dorżnięty przez własne Biuro, w chwili, gdy sam zamierzał ich wykończyć. Próbował sięgnąć po władzę Beria – śmiertelnie przerażeni koledzy kazali go uwięzić i rozstrzelać. Malenkow popadł w niełaskę, zanim zdążył pomyśleć o swoich następcach. Podobnie Chruszczow. Breżniew trzymał wszystkich w niepewności aż do ostatniej minuty swego życia.

Rudin wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.

– Jeszcze jedno – powiedział. – Wiszniajew szykuje jakiś bigos. Próbuje wyciąć mi sztuczkę w stylu Susłowa w związku z tym spaskudzonym zbożem. Jeśli mu się uda, wszyscy będziemy skończeni… a być może cała Rosja także. Bo to ekstremista. Znakomity w teorii, ale beznadziejny w praktyce. Teraz muszę dokładnie wiedzieć, co robi, jaki numer szykuje, kogo będzie chciał skaptować. Zajmijcie się tym. Macie czternaście dni.

Na Kwaterę Główną KGB, czyli w żargonie szpiegów anglosaskich Ośrodek, składa się ogromny, kamienny kompleks biurowców, zajmujący całą północno-wschodnią stronę placu Dzierżyńskiego, na końcu Prospektu Karola Marksa. W środku kompleksu znajduje się wielki dziedziniec. Budynek frontowy i obydwa skrzydła zajmuje KGB. Blok na zapleczu to Łubianka – biura śledcze i więzienie. Bliskość tych placówek, połączonych wewnętrznymi korytarzami, pozwala oficerom śledczym pracować nadzwyczaj sprawnie.

Gabinet przewodniczącego znajduje się na trzecim piętrze, na lewo od głównego wejścia. On sam jednak z tego wejścia nie korzysta. Wjeżdża zawsze – a raczej czyni to jego kierowca – na dziedziniec przez boczną bramę. Jego wielki gabinet z mahoniową boazerią, i luksusowymi orientalnymi dywanami jest przeładowany ozdobami. Na jednej ścianie wisi nieodzowny portret Lenina, na innej – Feliksa Dzierżyńskiego. Przez cztery wysokie kuloodporne okna z ciężkimi zasłonami można dostrzec jeszcze jedną podobiznę założyciela Czeki, ogromny posąg z brązu stojący pośrodku placu i patrzący na Prospekt Marksa, w stronę Placu Rewolucji.

Iwanienko nie lubił ciężkich, napuszonych, kapiących złotem ozdób radzieckich urzędów, ale w swoim gabinecie zdziałał niewiele. Samo biurko, odziedziczone po jego poprzedniku Andropowie, podobało mu się. Było ogromne i mieściło się na nim aż siedem telefonów. Najważniejszym z nich była tzw. kremlówka, łącząca bezpośrednio z Kremlem i samym Rudinem. Następna wedle ważności była “wiertuszka”, w KGB zielona, umożliwiająca porozumienie z innymi członkami Politbiura i Komitetu Centralnego. Inne telefony łączyły drogą radiową z głównymi placówkami KGB w całym Związku Radzieckim i wschodnioeuropejskich krajach satelickich. Jeszcze inne dawały Iwanience bezpośredni kontakt z Ministerstwem Obrony i z wywiadem wojskowym GRU. Właśnie przez ten ostatni dotarła doń tego popołudnia – na trzy dni przed końcem czerwca – wiadomość, na którą czekał półtora tygodnia.

Człowiek, który dzwonił, przedstawił się jako Arkadij. Iwanienko już przedtem zawiadomił centralę, żeby Arkadija łączyć z nim natychmiast. Rozmowa była krótka.

– Lepiej osobiście – zakończył ją Iwanienko. – Nie, nie teraz i nie tutaj. Dziś wieczór u mnie w domu.

Mało kto z głównych przywódców ZSRR zabiera robotę do domu. Właściwie niemal wszyscy Rosjanie mają dziś podwójną osobowość: życie oficjalne i życie prywatne. I jeśli to tylko możliwe, starają się nie łączyć tych dwóch sfer. Im wyżej ktoś się znajduje, tym ostrzejszy jest ten podział. Tak jak szefowie mafii, do których zresztą członkowie Biura Politycznego są zdumiewająco podobni, odsuwają swe żony i rodziny od interesów zawodowych, nawet od rozmów na temat tych interesów, zwykle niezbyt czystych.

Iwanienko postępował inaczej – i głównie dlatego nie ufali mu aparatczycy z Biura, wyniesieni tam typową drogą awansu partyjnego. Z powodów starych jak świat Iwanienko nie miał żony ani własnej rodziny. Nie chciał też mieszkać w sąsiedztwie innych dygnitarzy, którym na ogół odpowiadało życie stadne. W dni robocze na Prospekcie Kutuzowa, a podczas weekendów – w kolonii dacz wokół Żukowki i Usowa. Członkowie elity nie lubią zbytnio oddalać się od siebie.

Wkrótce po objęciu rządów w KGB Iwanienko znalazł sobie ładny stary dom na Arbacie – w centrum Moskwy, w dzielnicy pełnej niegdyś wspaniałych rezydencji, cenionej przed rewolucją zwłaszcza przez kupców.

Ekipy budowlane KGB, malarze i dekoratorzy wyremontowali budynek w ciągu sześciu miesięcy – wyczyn normalnie niewiarygodny, chyba że idzie o członka Biura Politycznego.

Przywróciwszy budynkowi pierwotną elegancję, choć z najnowocześniejszymi środkami bezpieczeństwa i systemami alarmowymi, Iwanienko bez trudności wyposażył go również w najwyższe w skali kraju symbole statusu – sprowadzone z Zachodu meble. Kuchnia była ostatnim krzykiem kalifornijskiego komfortu, całe wyposażenie pokojów przypłynęło kontenerem od Searsa. Salon i sypialnia miały boazerię z sosny szwedzkiej, sprowadzonej przez Finlandię, a łazienka lśniła marmurami i kaflami holenderskimi. Sam Iwanienko zajmował tylko górne piętro. Stanowiło ono niezależny apartament, w którym był między innymi specjalny pokój muzyczny, z potężną aparaturą stereofoniczną Philipsa, oraz biblioteka pełna książek zagranicznych i zakazanych, po angielsku, francusku i niemiecku; władał bowiem wszystkimi tymi językami. Poza tym na piętrze były jeszcze: pokój stołowy, salon, sypialnia i sąsiadująca z nią sauna. Personel, składający się z szofera, agenta ochrony osobistej i ordynansa (wszyscy byli pracownikami KGB), mieszkał na parterze, gdzie mieścił się także wewnętrzny garaż. Tak wyglądał dom, do którego Iwanienko wrócił tego wieczoru i w którym czekał na swego telefonicznego rozmówcę.

Arkadij, który wkrótce przyszedł, krępy i czerwony na gębie, miał na sobie cywilne ubranie, choć zapewne lepiej by się czuł w swoim zwykłym mundurze generała Armii Czerwonej. Był jednym z wielu agentów Iwanienki w wojsku. Kiedy mówił, pochylał się cały do przodu, balansując na krawędzi krzesła. Szczupły szef KGB słuchał swobodnie rozparty w fotelu, zadając od czasu do czasu pytania i robiąc drobne uwagi w notatniku. Kiedy generał skończył, Iwanienko podziękował mu i nacisnął guzik w ścianie. Po paru sekundach drzwi się otwarły i stanął w nich ordynans, młody żołnierz o jasnych włosach i olśniewającej urodzie, by odprowadzić gościa do tylnego wyjścia.

Iwanienko długo rozmyślał nad otrzymanymi nowinami. Czuł się coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. A więc takie są zamiary Wiszniajewa. Trzeba o tym już jutro powiedzieć Rudinowi.

Wziął kąpiel z dodatkiem drogich aromatycznych olejków, sprowadzonych z Londynu. Potem zawinął się w jedwabny szlafrok i łyknął odrobinę starego francuskiego koniaku. W końcu wrócił do sypialni, zgasił światła, pozostawiając jedynie małą lampkę w narożniku pokoju, i wyciągnął się na szerokim posłaniu. Podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu. Nacisnął jeden z guzików. Wezwany zgłosił się natychmiast.

– Wołodia – zwrócił się doń Iwanienko zdrobniale, cicho i z uczuciem. – Przyjdź tu, proszę.

3.

Dwusilnikowy odrzutowiec Polskich Linii Lotniczych “LOT” pochylił się na skrzydło nad szerokim łukiem Dniepru, szykując się do lądowania na lotnisku Borispil w Kijowie, stolicy Ukrainy. Ze swego miejsca przy oknie Andrew Drake patrzył niecierpliwie na rozciągające się pod nim miasto. Drżał z podniecenia. Wraz z ponad setką uczestników wycieczki z Londynu, z którą od rana podróżował przez Warszawę, stanął w kolejce do kontroli paszportowej i celnej. Po godzinie dotarł do okienka. Podał swój paszport przez szczelinę pod grubą szybą i czekał. Człowiek za szybą ubrany był w mundur straży granicznej, z zielonym otokiem na czapce i emblematem KGB. Człowiek spojrzał na fotografię w paszporcie, potem surowo popatrzył na Drake'a.

– An-dref… Dra-ke? – wysylabizował. Drake uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Endru Drejk – poprawił grzecznie.

Człowiek w mundurze znów popatrzył nań groźnie. Obejrzał starannie wizę, wystawioną w Londynie, oddarł połówkę wjazdową, a część wyjazdową przypiął spinaczem do paszportu. Wreszcie oddał go właścicielowi. Drake mógł przejść dalej.

W autokarze Inturistu, w drodze z lotniska do siedemnastopiętrowego hotelu “Lybid”, jeszcze raz przyjrzał się współtowarzyszom wycieczki. Jak się zdaje, wszyscy mieli brytyjskie paszporty, ale mniej więcej połowę stanowili ludzie pochodzenia ukraińskiego, odwiedzający kraj swoich przodków. Na ich twarzach malowało się niewinne wzruszenie. Na pozostałych była tylko typowa, przeciętna ciekawość brytyjskiego turysty. Drake ze swoim angielskim nazwiskiem musiał być zaliczony do tej drugiej grupy.

Niczym nie zdradził, że biegle mówi po ukraińsku i poprawnie po rosyjsku. Podczas jazdy autokarem poznali Ludmiłę, przewodniczkę z Inturistu, która miała dalej prowadzić wycieczkę. Była Rosjanką i rozmawiała po rosyjsku z kierowcą, który – choć Ukrainiec – odpowiadał również po rosyjsku. Ledwie autokar ruszył z lotniska, Ludmiła uśmiechnęła się promiennie i niezłą angielszczyzną przedstawiła program wycieczki.

Drake zajrzał do własnych notatek: dwa dni w Kijowie, najpierw kłusem wokół katedry św. Sofii (“wspaniały przykład architektury Rusi Kijowskiej, gdzie pochowany jest książę Jarosław Mądry” – szczebiotała Ludmiła), potem Złota Brama z dziesiątego wieku i Wzgórze Włodzimierskie, i oczywiście Uniwersytet, Akademia Nauk, ogród botaniczny. Z pewnością jednak, pomyślał Drake, nie będzie mowy o pożarze biblioteki akademickiej w 1964 roku, w którym spłonęły bezcenne manuskrypty, książki i dokumenty ukraińskiej literatury narodowej kultury, ani o tym, że straż pożarna przybyła na miejsce dopiero po trzech godzinach, ani wreszcie o tym, że ogień podłożyli agenci KGB, w odwecie za patriotyczne publikacje ukraińskich “szestydesjatnyków”.

Po obejrzeniu Kijowa – jednodniowa wycieczka wodolotem do Kaniewa, potem jeden dzień w Tarnopolu, gdzie przedmiotem dyskusji z pewnością nie będzie niejaki Myrosław Kamynski, wreszcie Lwów. Tak jak się spodziewał, na ulicach totalnie zruszczonego stołecznego miasta Kijowa słyszał wyłącznie język rosyjski. Dopiero w Kaniewie i Tarnopolu ludzie, których mijał, mówili po ukraińsku. Jego serce przepełnione było radością. Żałował jedynie, że sam może tylko powtarzać w kółko: “I'm sorry, do you speak English?” Tak jednak musi być, aż do momentu, gdy odwiedzi dwa adresy, które wbił sobie w pamięć tak mocno, że w każdej chwili potrafiłby je powtórzyć wspak.

Pięć tysięcy mil stamtąd prezydent Stanów Zjednoczonych rozmawiał ze swym doradcą do spraw bezpieczeństwa Poklewskim, z Robertem Bensonem z CIA i z Myronem Fletcherem, głównym ekspertem do spraw radzieckiej produkcji zbożowej w amerykańskim Departamencie Rolnictwa.

– Bob, czy jest pan absolutnie pewien, że dane z Kondorów generała Taylora i z pańskich raportów terenowych potwierdzają te liczby? – spytał prezydent, spoglądając jeszcze raz na długie kolumny cyfr.

Ten raport, dostarczony pięć dni temu przez szefa wywiadu za pośrednictwem Poklewskiego, dzielił cały Związek Radziecki na sto rejonów uprawy zbóż. W każdym z nich sfotografowano kwadrat 10 x 10 mil, zdjęcia powiększono i przeprowadzono drobiazgową analizę. Z tej setki monografii eksperci wyprowadzili ogólną prognozę zbioru zbóż w całym ZSRR.

– Panie prezydencie – wyjaśnił Benson – jeśli popełniliśmy jakiś błąd, to tylko z nadmiaru ostrożności, przewidując lepsze zbiory, niż sami Rosjanie mieliby prawo tego oczekiwać.

Prezydent przeniósł wzrok na człowieka z Departamentu Rolnictwa.

– Doktorze Fletcher, czy mógłby pan nam streścić te dane językiem dostępnym dla laików?

– Otóż, panie prezydencie, na wstępie trzeba ze zbiorów brutto odliczyć co najmniej dziesięć procent, aby ocenić masę ziarna naprawdę użytecznego. Niektórzy twierdzą, że powinniśmy odliczać nawet dwadzieścia procent, ale zostańmy już przy tych dziesięciu. Składa się na to: zawartość wody w świeżych zbiorach, zanieczyszczenia – kamienie, piasek, ziemia, ubytki w transporcie i marnotrawstwo wskutek niewłaściwego magazynowania. To ostatnie, jak wiemy, jest ich nagminną bolączką. Podstawą do dalszych obliczeń jest zatem dziewięćdziesiąt procent zbiorów brutto. Z tego muszą oni znaczną część pozostawić na wsi, a dopiero resztę mogą przeznaczyć na wyżywienie miast. Na drugiej stronie mojego raportu znajdzie pan syntetyczną tabelę na ten temat.

Matthews rzucił okiem na rozłożone przed nim arkusze i obejrzał tabelę, o której mówił Fletcher. Wymieniała ona:

1. Ziarno siewne, które Rosjanie muszą odłożyć na przyszłoroczne zasiewy, zarówno zbóż ozimych, jak jarych – 10 mln ton.

2. Wyżywienie ludności. To, co trzeba zostawić na wsi, by wyżywić ludność tych regionów, to znaczy gospodarstw państwowych i spółdzielczych, a także wsi i miasteczek nie przekraczających liczby 5000 mieszkańców – 28 mln ton.

3. Paszę dla zwierząt trzeba zachować dla wyżywienia inwentarza podczas zimy – 52 mln ton.

4. Łącznie (p. 1 + 2 + 3), minimum – 90 mln ton.

5. Minimum brutto, to znaczy wraz z odliczonymi 10% na nieuniknione straty – 100 mln ton.

– Chciałbym podkreślić, panie prezydencie – kontynuował Fletcher – że te liczby wcale nie są zbyt wygórowane. To naprawdę minimum tego, co muszą mieć, zanim w ogóle pomyślą o wyżywieniu miast. Jeżeli zmniejszą poniżej tych limitów racje dla ludzi, chłopi zaczną po prostu zjadać bydło, z pozwoleniem czy bez pozwolenia władz. Jeśli natomiast zmniejszą przydział pasz, rzeź inwentarza, którego nie będzie już czym żywić, zacznie się niemal natychmiast i będzie masowa. Będą mieli ogromny nadmiar mięsa zimą… i zupełny brak mięsa przez następne trzy, cztery lata.

– OK, doktorze, rozumiem. Przejdźmy teraz do ich rezerw.

– Oceniamy ich rezerwę państwową na jakieś trzydzieści milionów ton. Nie zdarzyło się dotąd, aby wyczerpali całą rezerwę, ale powiedzmy, że tym razem to zrobią. Będą więc mieli trzydzieści milionów ton ekstra. Nadto powinni mieć jeszcze dwadzieścia milionów ton nadwyżki z zeszłorocznych zapasów dla miast.

Prezydent odwrócił się w stronę Bensona.

– Bob, ile oni muszą kupić, żeby wyżywić te miliony ludzi w miastach?

– Ich najgorszym od wielu lat rokiem był 1977, kiedy rąbnęli nas “Żądłem”. Całkowity zbiór wyniósł u nich wtedy 194 miliony ton. Z tego do miast poszło sześćdziesiąt osiem milionów i musieli jeszcze dokupić u nas dwadzieścia milionów. W roku 1975, który przyniósł zbiory gorsze niż jakikolwiek rok w ostatnim piętnastoleciu, musieli mimo to dać miastom siedemdziesiąt milionów ton… co już spowodowało poważne niedostatki na wsi. Dzisiaj, kiedy ludności jest znacznie więcej niż wtedy, trzeba to minimum dla miast oceniać na osiemdziesiąt pięć milionów.

– Z tych danych wynika – podsumował prezydent – że nawet jeśli zużyją całą rezerwę państwową, będą jeszcze potrzebowali trzydzieści, trzydzieści pięć milionów ton zboża z zagranicy?

– Zgadza się, panie prezydencie – włączył się do rozmowy Poklewski. – Może nawet więcej. I tylko my i Kanadyjczycy możemy mieć dla nich to zboże. Prawda, doktorze Fletcher?

Przedstawiciel Departamentu Rolnictwa przytaknął.

– Wygląda na to, że Ameryka Północna będzie miała w tym roku rekordowe zbiory. Być może nawet pięćdziesiąt milionów ton nadwyżki ponad potrzeby własne USA i Kanady.

Parę minut później, po wyjściu Fletchera, dyskusja rozgorzała na nowo. Poklewski przekonywał z naciskiem:

– Tym razem nie możemy zmarnować szansy. Musimy zagrać z nimi w “coś za coś”.

– Układy wiązane? – spytał prezydent podejrzliwie. – Wiem, że o tym myślisz, Stan. Ale ostatnim razem to nie wypaliło. A nawet zaszkodziło. A ja nie chcę mieć swojej “Poprawki Jacksona”.

Wszyscy trzej bez specjalnego entuzjazmu wspominali ów epizod z dziejów amerykańskiej legislacji. Pod koniec 1974 roku uchwalono Poprawkę Jacksona do konstytucji USA, z której wynikało, że jeśli Rosjanie nie zezwolą na swobodniejszą emigrację rosyjskich Żydów do Izraela, zablokowane zostaną amerykańskie kredyty dla ZSRR na zakup technologii i artykułów przemysłowych. Politbiuro pod kierownictwem Breżniewa ze wzgardą odrzuciło amerykańskie naciski, zorganizowało nawet serię pokazowych procesów antydysydenckich, głównie przeciwko Żydom, a niezbędnych zakupów dokonało, też na kredyt, w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Japonii. “Warunkiem udanego szantażu – powiedział wtedy Bensonowi w Waszyngtonie Sir Nigel Irvine – jest pewność, że ofiara absolutnie nie może się obejść bez tego, czym ty dysponujesz, i nie może zdobyć tego nigdzie indziej”. Benson powtórzył później tę starą prawdę Poklewskiemu, teraz z kolei on przypomniał ją Matthewsowi, unikając jednak słowa “szantaż”.

– Panie prezydencie, tym razem oni naprawdę nie dostaną tego zboża nigdzie indziej. Dlatego nasza nadwyżka zbożowa to już nie zwykły towar. To broń strategiczna. Warta tyle, co dziesięć eskadr bombowców nuklearnych. A przecież naszej technologii nuklearnej w żadnym razie byśmy Moskwie nie sprzedali. Nalegam, aby zastosował pan Ustawę Shannona.

W następstwie radzieckiej operacji “Żądło” w 1977 rząd USA doprowadził w 1980 – z grubym opóźnieniem – do uchwalenia Ustawy Shannona. Stanowiła ona, że w każdym roku rząd federalny ma prawo pierwokupu amerykańskiej nadwyżki zbożowej po cenie obowiązującej w dniu ogłoszenia, że Waszyngton chce skorzystać z tego prawa. Projekt ustawy zwalczali przez lata całe spekulanci zbożowi, ale popierali go farmerzy. Ustawa łagodziła bowiem fluktuacje światowych cen zboża. Przedtem w latach wielkiego urodzaju farmerzy dostawali za swoje zboże śmiesznie niską cenę; w latach nieurodzajnych cena skakała gwałtownie w górę. Każde zastosowanie Ustawy Shannona gwarantowało farmerom godziwą cenę, zarazem zaś eliminowało z gry spekulantów. Przy tym ustawa dawała rządowi nową, potężną broń w rozmowach z nabywcami-państwami, tymi pokornymi i biednymi – i tymi agresywnymi.

– Dobrze – powiedział Matthews – uruchomię Ustawę Shannona. Wydani zgodę na zakup z funduszu federalnego całej przewidywanej nadwyżki pięćdziesięciu milionów ton ziarna.

Poklewski miał powody do satysfakcji.

– Nie będzie pan tego żałował, panie prezydencie. Tym razem mamy ich na widelcu. Nie będą mieli wyjścia.

Inaczej myślał Jefrem Wiszniajew. Ledwie zaczęło się kolejne posiedzenie Politbiura, poprosił o głos.

– Nikt z nas, towarzysze, nie przeczy, że głód, jaki nam grozi, byłby czymś niedopuszczalnym. Nikt też nie przeczy, że ten zdegenerowany kapitalistyczny Zachód ma jednak w tym roku nadwyżki żywnościowe. Sugerowano tutaj, że nie pozostaje nam nic innego, jak ukorzyć się, być może pójść nawet na ustępstwa w dziedzinie militarnej, a tym samym wstrzymać zwycięski marsz marksizmu-leninizmu, byle tylko te nadwyżki przepłynęły do nas.

Towarzysze! Nie zgadzam się z tą sugestią. Apeluję, byśmy zgodnie odrzucili linię ustępstw wobec szantażu i zdrady ideałów naszego wielkiego przewodnika, Włodzimierza Iljicza Lenina. Istnieje inna droga. Istnieje inny sposób, by zagwarantować akceptację przez cały nasz naród żelaznego reżimu reglamentacji na poziomie minimalnym. To ogólnonarodowy zryw patriotyzmu i ofiarności, poddanie się dyscyplinie, bez której nie przetrwamy głodu, jaki nas nieuchronnie czeka. Otóż trzeba wykorzystać wszystko, co zbierzemy do jesieni, chociaż będzie tego mało. Następnie zużyć także całą rezerwę państwową. Obliczam, że nastąpi to przed wiosną. Kiedy zabraknie już zboża, jeść zamiast niego mięso, nawet kosztem naszych stad podstawowych. A kiedy zjemy już wszystko, obrócić wzrok na Europę Zachodnią, gdzie są jeziora mleka, góry wołowiny i masła, wielkie rezerwy państwowe dziesięciu bogatych narodów.

– I kupić to wszystko? – spytał z ironią minister spraw zagranicznych Ryków.

– Nie, towarzyszu – odparł Wiszniajew spokojnie. – Zabrać. Oddaję teraz głos towarzyszowi marszałkowi Kierenskiemu. Ma on tu dokumentację, z którą wszyscy powinniśmy się zapoznać.

Na stole przed każdym z nich znalazła się gruba teczka. Kierenski otworzył swoją i zaczął czytać. Rudin nie spojrzał nawet na swoją teczkę: palił zaciekle, niczym lokomotywa. Także Iwanienko pozostawił swoją teczkę zamkniętą i spokojnie przyglądał się mówiącemu Kierenskiemu. I on, i Rudin znali już od czterech dni jej zawartość. Działając w porozumieniu z Wiszniajewem, Kierenski wyciągnął z pancernej szafy sztabu generalnego plan pod kryptonimem “Borys”, nazwany tak na cześć cara Borysa Godunowa. Teraz ów plan stawał się aktualny.

Opracowanie, które Kierenski czytał przez bite dwie godziny, robiło wielkie wrażenie. W maju następnego roku tradycyjne coroczne manewry Armii Czerwonej w NRD będą nie tylko większe niż kiedykolwiek, ale i nieco inne. Bo też nie będzie to gra wojenna, ale rzeczywistość. Na rozkaz z Moskwy 30000 czołgów i dział samobieżnych, opancerzonych transporterów i amfibii ruszy na zachód, przekroczy Łabę, wedrze się do Niemiec Zachodnich i dalej do Francji, aż do portów nad kanałem La Manche.

Na przedpolu tego frontu wylądują w ponad pięćdziesięciu miejscach spadochroniarze, by zająć główne bazy taktycznej broni jądrowej: francuskiej we Francji, amerykańskiej i brytyjskiej w Niemczech. Dalsze tysiące spadochroniarzy wyląduje w czterech krajach skandynawskich, by opanować główne miasta i arterie komunikacyjne. Dostaną oni silne wsparcie marynarki wojennej.

Uderzenie wojskowe ominie Włochy i Półwysep Iberyjski. Tamtejsze rządy, w których uczestniczą eurokomuniści, otrzymają od ambasadorów ZSRR wyraźne ostrzeżenie, by trzymać się z dala od walk, pod groźbą unicestwienia. Najdalej za pięć lat i tak wpadną nam w ręce jak dojrzałe śliwki. To samo dotyczy Grecji, Turcji, Jugosławii. Oszczędzona będzie Szwajcaria, Austria wykorzystana jedynie jako droga przemarszu. Obie będą później niegroźnymi wyspami w naszym morzu – choć i to nie potrwa długo.

Główną strefą ataku i okupacji będą trzy kraje Beneluksu, Francja i Niemcy Zachodnie. Wielką Brytanię sparaliżuje się na razie falą strajków i zamieszek organizowanych przez lewicę, która na dany z Moskwy znak podniesie natychmiast wielki krzyk na rzecz nieinterwencji. Londyn zostanie poinformowany, że jeśli użyje swoich sił uderzeniowych przeciwko celom położonym na wschód od Łaby, Brytania zostanie starta z mapy.

W czasie całej tej operacji Związek Radziecki będzie głośno domagał się – we wszystkich stolicach świata i Organizacji Narodów Zjednoczonych – natychmiastowego przerwania ognia, utrzymując, że walki mają charakter lokalny i chwilowy, i że zostały sprowokowane całkowicie przez RFN, która wysłała swoje wojska na Berlin. Większość europejskiej lewicy poza Niemcami łatwo uwierzy w te twierdzenia, a nawet będzie je rozpowszechniać.

– No a Stany Zjednoczone? – przerwał Pietrow.

Kierenski był najwyraźniej wściekły, że po dziewięćdziesięciu minutach referatu, kiedy właśnie wzniósł się na szczyty elokwencji, ktoś psuje mu robotę. Kontynuował jednak:

– Nie można oczywiście wykluczyć użycia taktycznej broni nuklearnej nad Niemcami. Ale większość tych bomb zniszczy Zachodnie i Wschodnie Niemcy oraz Polskę, nie czyniąc żadnej szkody Związkowi. Dzięki niezdecydowaniu Waszyngtonu nie ma w Europie jeszcze pocisków Cruise ani bomb neutronowych. Nasze straty wojskowe oceniamy na maksimum sto do dwustu tysięcy, co stanowi całkiem dopuszczalny procent, zważywszy, że w akcji we wszystkich rodzajach broni weźmie udział dwa miliony żołnierzy.

– Ile czasu zabierze operacja? – spytał Iwanienko.

– Czołówki pierwszych zmotoryzowanych armii wejdą do portów nad Kanałem w sto godzin po sforsowaniu Łaby. W tym momencie możemy sobie pozwolić na zawieszenie broni. Akcję można wykończyć już w trakcie rozejmu.

– Czy te plany czasowe są realne? – odezwał się Petrianow. Tym razem niespodziewanie odpowiedział Rudin:

– Owszem, są realne. Wiszniajew popatrzył nań podejrzliwie.

– Nie uzyskałem nadal odpowiedzi na moje pytanie – zwrócił uwagę Pietrow. – A Stany Zjednoczone, ich siły uderzeniowe? Nie taktyczne, ale strategiczne? Ładunki wodorowe w międzykontynentalnych rakietach balistycznych, w samolotach i w pociskach sterowanych na łodziach podwodnych?

Oczy wszystkich zebranych spoczęły na Wiszniajewie. Wstał ponownie i przemówił:

– Amerykański prezydent powinien od samego początku wiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, musi mieć bezwzględnie wiarygodną gwarancję, że ZSRR nie użyje pierwszy broni termojądrowej. Po drugie, musi mieć jasność, że jeśli trzysta tysięcy żołnierzy amerykańskich rozlokowanych w Europie Zachodniej podejmie walkę, będą skazani na konfrontację swoich sił konwencjonalnych i taktyczno-nuklearnych z naszymi dużo liczniejszymi siłami. Po trzecie, musi wiedzieć, że jeśli Stany Zjednoczone użyją swoich rakiet balistycznych wycelowanych w ZSRR, sto największych miast USA przestanie istnieć. Towarzysze! Prezydent Matthews nie ' przehandluje Nowego Jorku za jakiś nędzny Paryż ani Los Angeles za Frankfurt. Nie będzie amerykańskiego odwetu termojądrowego.

Cisza gęstniała, w miarę jak zebrani upajali się tą perspektywą: Europa Zachodnia, wielki magazyn żywności, w tym także zboża, pełen dóbr przemysłowych i technologii, nareszcie otwarty. Rychły upadek Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Austrii, Grecji i Jugosławii. Rozbite skarbce pod ulicami szwajcarskich miast. Coraz większe osamotnienie Brytanii i Irlandii w sąsiedztwie imperium; wreszcie pełna dominacja nad Arabami i Trzecim Światem. I to bez jednego wystrzału. Ten koktajl mógł uderzyć do głowy.

– To świetny scenariusz – odezwał się w końcu Rudin – tyle że, jak się zdaje, oparty w całości na jednym założeniu. Na tym mianowicie, że USA nie zasypią nas swoimi głowicami nuklearnymi, jeśli tylko obiecamy nie użyć swoich. Bardzo byłbym wdzięczny towarzyszowi Wiszniajewowi, gdyby powiedział nam, na czym opiera tę swoją niezłomną nadzieję: na faktach czy na pobożnych życzeniach?

– To coś więcej niż nadzieja – odpowiedział natychmiast Wiszniajew – to realistyczna kalkulacja. Amerykanie to kapitaliści i nacjonalistyczni burżuje, i zawsze myślą przede wszystkim o własnej skórze. To papierowe tygrysy, słabe i niezdecydowane. A co najważniejsze, kiedy w grę wchodzi ryzyko utraty życia, okazują się tchórzami.

– Naprawdę? – Rudin zawiesił głos. – No cóż, towarzysze, pozwólcie, że spróbuję to skomentować. Scenariusz towarzysza Wiszniajewa jest pod każdym względem realistyczny, ale w całości opiera się na nadziei… przepraszam, na kalkulacji… że Amerykanie nie użyją “w odwecie swojej najcięższej broni termonuklearnej. Szkoda, że nie wierzyliśmy w to wcześniej, bo z pewnością już dawno zakończylibyśmy proces wyzwalania uciemiężonych mas Europy Zachodniej z pęt faszyzmu i kapitalizmu. Niestety, osobiście nie widzę żadnego nowego elementu, który uzasadniałby kalkulację towarzysza Wiszniajewa. Poza tym on sam i towarzysz marszałek nie mieli nigdy osobistych kontaktów z Amerykanami ani też nie byli na Zachodzie. A ja byłem i trochę ich znam. Ale posłuchajmy lepiej, co ma do powiedzenia na ten temat towarzysz Ryków. Sędziwy weteran dyplomacji, odwieczny minister spraw zagranicznych, był blady jak ściana.

– Wszystko to trąci chruszczowizmem, takim samym jak w przypadku Kuby. Spędziłem w służbie dyplomatycznej ponad trzydzieści lat. To mnie, a nie towarzyszowi Wiszniajewowi, składają raporty wszyscy nasi ambasadorowie. I wszyscy oni, wszyscy co do jednego… podobnie jak wszyscy eksperci z mojego ministerstwa i wreszcie ja sam… nie mają najmniejszych wątpliwości, że prezydent USA użyłby w odwecie przeciw nam broni termojądrowej. Tutaj, towarzysze, gra nie idzie już o takie czy inne miasto. Przecież także Matthews doskonale wie, że wojna przeprowadzona według tego scenariusza dałaby nam panowanie nad całym niemal światem. I byłby to koniec Ameryki… jako supermocarstwa, jako mocarstwa, jako bytu historycznego. Toteż zanim Amerykanie zgodzą się oddać Europę Zachodnią, a tym samym cały świat, zniszczą Związek Radziecki.

– A my, co warto podkreślić – dodał Rudin – nie potrafimy im w tym na razie przeszkodzić. Nasze lasery, rozmieszczone w kosmosie, nie osiągnęły jeszcze sprawności operacyjnej. W przyszłości będziemy mogli zamienić w parę ich rakiety, zanim dolecą do nas. Ale jeszcze nie dziś. Najnowsze oceny naszych ekspertów… ekspertów, towarzyszu Wiszniajew, a nie optymistów… wskazują, że zmasowany anglo-amerykański atak termojądrowy zabiłby sto milionów naszych obywateli, w większości Rosjan, i zamienił w perzynę sześćdziesiąt procent terytorium między Polską a Uralem. Towarzyszu Iwanienko, wy przecież także znacie Zachód. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?

– W odróżnieniu od towarzyszy Wiszniajewa i Kierenskiego – zauważył Iwanienko – ja kieruję setkami agentów rozrzuconych po całym kapitalistycznym Zachodzie. Ich raporty w tej kwestii są niezmienne. Toteż i ja nie mam wątpliwości, że Amerykanie zastosują odwet.

– A więc spróbujmy podsumować to wszystko – odezwał się Rudin twardo. Czas żartów i przekomarzań najwyraźniej już minął.

– Jeśli podejmiemy negocjacje zbożowe z Amerykanami, możemy zostać zmuszeni do ustępstw, które cofną nas o pięć lat. Jeśli zgodzimy się na powszechny głód w kraju, cofniemy się przypuszczalnie o dziesięć lat. Jeśli rozpętamy wojnę w Europie, możemy zostać unicestwieni, a jeśli nawet przetrwamy, cofniemy się o dwadzieścia-czterdzieści lat. Nie jestem tak wybitnym teoretykiem jak towarzysz Wiszniajew. Ale chyba dobrze pamiętam, że w tej kwestii wskazania Marksa i Lenina są zupełnie jednoznaczne: walkę o panowanie marksizmu w świecie należy toczyć nieustannie i wszelkimi środkami, ale nie wolno tego postępu narażać przez podejmowanie bezmyślnego ryzyka. Ja uważam, że cały ten plan stanowi właśnie bezmyślne ryzyko. Dlatego proponuję…

– Ja proponuję głosowanie – przerwał mu Wiszniajew cichym głosem. A więc o to chodziło! – pomyślał Rudin. Jeszcze nie o wotum nieufności dla niego, na to przyjdzie czas później, jeśli przegra tę pierwszą rundę. Zaczęła się otwarta walka frakcyjna. Już od lat nie czuł tak wyraźnie jak dziś, że walczy o życie. Jeśli przegra – nie będzie żadnej wygodnej emerytury, żadnych zachowanych dóbr i przywilejów, jak w przypadku Mikojana. Będzie ruina, wygnanie, może nawet kula w tył głowy. Ale zachował spokój. Najpierw poddał pod głosowanie swój wniosek. Powoli wznosiły się w górę ręce.

Ryków, Iwanienko i Pietrow głosowali oczywiście za nim i za polityką negocjacji. Na odległym końcu stołu były pewne wahania. Kogo zdołał już skaptować Wiszniajew? Co im obiecał? Podnieśli ręce Stiepanow i Szuszkin. Na końcu, jakby z ociąganiem, dołączył do nich Gruzin Czawadze. Teraz Rudin poddał pod głosowanie wniosek konkurencyjny: wojna na wiosnę. Poparli go natychmiast, rzecz jasna, Wiszniajew i Kierenski. Potem dołączył do nich Komarów. Ty gnido! – pomyślał Rudin. – To przecież twoje zasrane ministerstwo wpakowało nas w ten bigos. Najwidoczniej Wiszniajew przekonał tego gnojka, że Rudin wykończy go tak czy owak, więc nie ma już nic do stracenia. Mylisz się, kochaneńki – mówił do siebie Rudin, choć jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć – dopiero teraz, dopiero za to głosowanie flaki z ciebie wypruję.

Chwilę później podniósł rękę Petrianow. “Pewnie obiecali mu fotel premiera” – pomyślał Rudin. Na wojnę wybierali się również Bałt Yitautas i Tadżyk Muhamed. Tadżyk liczył, być może, na to, że jeśli dojdzie do wojny nuklearnej, to na ruinach rządzić będą oni, Azjaci. A Litwin był po prostu przekupiony.

– Sześć głosów za każdym wnioskiem – rzekł Rudin cicho. – Decyduje więc mój głos. A ja głosuję za negocjacjami.

Krucho – pomyślał – oj, krucho.

Zapadł już zmierzch, kiedy zebranie wreszcie się skończyło. Ale wszyscy wiedzieli, że rozpętana na nim walka frakcyjna będzie się teraz toczyć aż do ostatecznego rozstrzygnięcia. Teraz nikt nie może się już wycofać, nikt nie może pozostać neutralny.

* * *

Dopiero piątego dnia wycieczka dotarła do Lwowa i zatrzymała się w tamtejszym hotelu “Inturist”. Drake, który do tej pory sumiennie zaliczał wszystkie punkty wspólnego programu, tym razem wymówił się bólem głowy i oświadczył, że woli pozostać w swoim pokoju. Ledwie autokar uwiózł jego grupę do kościoła św. Mikołaja, Drake przebrał się w stosowniejszy strój i wymknął się z hotelu. Kamynski poinstruował go dokładnie, jak ma się ubrać, żeby nie zwracać na siebie uwagi: więc sandały, jasne spodnie – ale niezbyt eleganckie – i tania koszula z rozpiętym kołnierzykiem. Z planem miasta w kieszeni ruszył pieszo w stronę brudnego, ubogiego robotniczego przedmieścia Lewandówka. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że dwaj ludzie, których szuka, potraktują go zrazu z największą nieufnością. I trudno się temu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę ich pochodzenie i warunki, w jakich się wychowali. Przypomniał sobie teraz wszystko to, co mówił mu w tureckim szpitalu Myrosław Kamynski.

29 września 1966 roku w pobliżu Kijowa, w wąwozie zwanym Babi Jar, gdzie dwadzieścia pięć lat wcześniej okupujący Ukrainę hitlerowcy wymordowali 50000 Żydów, największy współczesny poeta Ukrainy, Iwan Dziuba, wygłosił pełne pasji przemówienie przeciwko antysemityzmowi. Antysemityzm zawsze znajdował podatny grunt na Ukrainie, a kolejni jej władcy – carowie, bolszewicy, hitlerowcy, staliniści i wreszcie współcześni spadkobiercy Stalina – skwapliwie go podsycali.

Długie przemówienie Dziuby zaczęło się od złożenia hołdu pamięci Żydów wymordowanych w Babim Jarze, jednoznacznego potępienia hitleryzmu i faszyzmu. Ale w miarę jak mówił, temat rozrósł się i objął wszelkie tyranie, które – mimo sukcesów technicznych i cywilizacyjnych – gwałcą ducha ludzkiego, próbując przy tym przekonać nawet swoje ofiary, że to jest normalne. “Winniśmy zatem – mówił – osądzać każde społeczeństwo nie wedle jego efektownych osiągnięć technicznych, lecz wedle roli i znaczenia, jakie przypisuje ono człowiekowi, wedle tego, jak wysoko ceni ono ludzką godność i ludzkie sumienie”.

Słuchając tych słów agenci, wmieszani w tłum, zdali sobie nagle sprawę, że poeta nie mówi już bynajmniej o hitlerowskich Niemczech; mówi o radzieckim systemie. Zaraz po przemówieniu został aresztowany.

W podziemiach miejscowego garnizonu KGB przesłuchiwał go wtedy – mając do pomocy dwóch goryli, każdy z długim na metr wężem gumowym w ręku – młody, robiący błyskawiczną karierę pułkownik, przysłany tu specjalnie z Moskwy, z departamentu drugiego. Nazywał się Jurij Iwanienko.

Na wiecu w Babim Jarze, w pierwszym rzędzie słuchaczy, znalazło się też dwóch dziesięcioletnich chłopców; obaj przyszli tu ze swymi ojcami. Nie znali się jeszcze wtedy – mieli się poznać i nawiązać serdeczną przyjaźń dopiero sześć lat później, przy pracy na budowie. Jeden nazywał się Lew Miszkin, drugi – Dawid Łazariew.

Obecność ojców Miszkina i Łazariewa na wiecu została odnotowana. Parę lat później, kiedy obaj ubiegali się o pozwolenie na wyjazd do Izraela, oskarżono ich a potem skazano za działalność antyradziecką i zesłano na długie lata do obozów pracy. Ich rodziny utraciły mieszkania, a synowie – wszelką nadzieję na wyższe studia. Choć obaj bardzo zdolni, byli odtąd skazani na pracę przy łopacie. Teraz mieli po 26 lat i ich to właśnie szukał Andrew Drake w dusznych, pełnych kurzu uliczkach Lewandówki.

Znalazł dopiero pod drugim adresem. Jak się można było spodziewać, Dawid Łazariew potraktował przybysza z największą podejrzliwością. Mimo to zgodził się przyprowadzić swojego przyjaciela Miszkina na wspólne spotkanie, bo przecież Drake i tak znał nazwisko i adres jego przyjaciela. Jeszcze tego samego wieczoru spotkali się we trzech. Dwaj, młodzi ludzie patrzyli nań nieomal wrogo. Opowiedział im całą historię ( ucieczki i uratowania Kamynskiego, a także swój własny życiorys. Jedynym dowodem, jaki mógł przedstawić, była wspólna fotografia z Kamynskim, zrobiona polaroidem w pokoju szpitalnym w Trapezuncie przez dyżurną pielęgniarkę. Na zdjęciu trzymają przed sobą lokalną turecką gazetę z wyeksponowaną datą. Tą samą gazetą Drake wymościł dno swojej walizki; przyniósł ją ze sobą na spotkanie jako dowód prawdy.

– Słuchajcie – przekonywał ich – gdyby Myrosław wylądował gdzieś na radzieckim brzegu, gdyby dostał się w ręce KGB, gdyby sypał i ujawnił wasze nazwiska, gdybym wreszcie ja sam był agentem bezpieki, to czy szukałbym waszej pomocy?

Dwaj żydowscy robotnicy zgodzili się w końcu rozważyć w ciągu nocy jego propozycję. Całkiem niezależnie od Drake'a od dawna hołubili w duszy ideę podobną do tej, z którą on przyjechał: wymierzyć w najwyższą, kremlowską władzę cios odwetu. Ale przytłoczeni beznadziejnością wszelkich tego rodzaju prób bez pomocy z zewnątrz byli już bliscy rezygnacji. Teraz, widząc szansę takiej pomocy, doszli nad ranem do wniosku, że trzeba tego Anglo-Ukraińca dopuścić do spółki. Z tym postanowieniem się rozstali. Tegoż popołudnia odbyło się następne spotkanie z Drake'em, który w tym celu urwał się z drugiej już wycieczki. Dla bezpieczeństwa wybrali się na spacer szerokimi, niebrukowanymi alejami podmiejskiego parku, gdzie mogli swobodnie rozmawiać po ukraińsku. Tutaj dopiero Drake dowiedział się o ich zamiarach wobec Moskwy.

– Macie jakiś konkretny pomysł? – zapytał.

Odpowiedział Łazariew, cichszy, ale najwyraźniej przewodzący w tym duecie:

– Iwanienko… To najbardziej znienawidzony człowiek na Ukrainie.

– Co chcecie z nim zrobić?

– Zabić.

Drake zatrzymał się w pół kroku i popatrzył na silnie zbudowanego, ciemnowłosego chłopaka, który wypowiedział te słowa.

– Przecież nigdy nie zdołacie nawet się do niego zbliżyć – wykrztusił w końcu.

– W zeszłym roku – powiedział Łazariew – miałem tu, we Lwowie, jedną fuchę. Jestem przecież malarzem pokojowym, nie? Odnawialiśmy mieszkanie pewnej grubej ryby partyjnej. Była tam u nich z wizytą jakaś staruszka z Kijowa. Kiedy wyjechała, żona tego dygnitarza powiedziała nam, kto to był. Parę dni później dostrzegłem w ich poczcie list z Kijowa. Obejrzałem go sobie, był na nim jej adres…

– A co ona ma do rzeczy”? – zniecierpliwił się Drake.

– To matka Iwanienki.

Drake zastanawiał się przez chwilę nad wartością tej informacji.

– Nigdy bym nie pomyślał, że tacy ludzie mają matki. Ale co z tego? Możecie wystawać pod jej domem do sądnego dnia i pewnie nigdy go tam nie zobaczycie.

Łazariew pokręcił głową.

– Potraktujemy ją jako przynętę – powiedział i wyłożył swój plan.

Drake potrafił natychmiast docenić jego genialną prostotę. Już przed przybyciem na Ukrainę układał sobie różne wersje zadania ciosu godzącego w potęgę Kremla – ale to nie przyszło mu do głowy. Zabójstwo szefa KGB byłoby ciosem w sam środek Biura Politycznego, dziurą, od której rozbiegłyby się cienkie jak włos pęknięcia do najdalszych zakątków struktury władzy.

– To by było dobre – zgodził się.

Jeśli to się uda – pomyślał – Kreml zrobi wszystko, żeby sprawę zatuszować. Jeśli mimo to wyjdzie ona na jaw, jej wpływ na nastroje społeczne, zwłaszcza na Ukrainie, będzie wprost szokujący.

– To mogłoby wywołać nawet wielkie powstanie – powiedział głośno.

Łazariew przytaknął bez namysłu. Nie musiał się zastanawiać – przecież zastanawiali się nad tym tyle razy i od tak dawna. Teraz pojawiła się szansa przejścia do czynów.

– Jakiego sprzętu byście potrzebowali?

Łazariew wymienił niezbędne rzeczy. Drake powiedział, że wszystko to można dostać na Zachodzie.

– Ale – dodał – jak to dostarczyć tutaj?

– Odessa – rzucił lakonicznie Miszkin. – Pracowałem tam kiedyś w porcie. To kompletnie skorumpowana banda. Kwitnie czarny rynek. Marynarze z każdego zachodniego statku przywożą miejscowym handlarzom skórzane kurtki, płaszcze zamszowe, dżinsy. Tam moglibyśmy się spotkać. To także Ukraina, nie potrzebujemy paszportów na podróż.

Zanim się rozstali, plan był dograny w szczegółach. Drake zdobędzie sprzęt i przywiezie go statkiem do Odessy. Odpowiednio wcześniej listem, wysłanym z ZSRR, zawiadomi Miszkina i Łazariewa o dacie swojego przyjazdu. Będzie tam jakiś niewinny tekst. W Odessie spotkają się w kawiarni, którą Miszkin zna z czasów, kiedy – jeszcze jako nieletni – był dokerem w porcie.

– O dwóch sprawach musimy pamiętać – powiedział przed rozstaniem Drake. – Po wykonaniu akcji trzeba jeszcze rozgłosić ją na cały świat. Bez tego akcja traci sens. I musicie to zrobić osobiście. Tylko wy będziecie znać szczegóły, które przekonają wszystkich, że to prawda. A to znaczy także, że najpierw musicie uciec stąd na Zachód.

– Jasne – mruknął Łazariew. – Obaj jesteśmy “otkazniki”. Próbowaliśmy, tak jak przedtem nasi ojcowie, wyjechać legalnie do Izraela, ale nasze wnioski odrzucono. No to wyjedziemy bez pytania o pozwolenie. Zresztą po takiej akcji nie mamy tu już na co czekać. Tylko w Izraelu będziemy bezpieczni. A jak już tam będziemy, opowiemy światu, co zrobiliśmy, i skompromitujemy tych bydlaków z Kremla i KGB.

– Druga sprawa wynika z pierwszej – wrócił do przerwanego wątku Drake. – Po zakończeniu akcji musicie mnie zawiadomić, zaszyfrowanym listem lub kartką. Gdyby coś nie wyszło z waszą ucieczką, będę sam próbował puścić tę nowinę w świat.

Doszli do wniosku, że odpowiednia będzie jakaś niewinna pocztówka, wysłana ze Lwowa na poste restante w Londynie. Uzgodniwszy ostatnie szczegóły pożegnali się; Drake powrócił do swojej grupy wycieczkowej.

Dwa dni później był już w Londynie. Pierwszą rzeczą, jaką tam zrobił, było kupno możliwie najgrubszego katalogu lekkiej broni. Drugą był telegram do przyjaciela mieszkającego w Kanadzie, jednego z najlepszych na tajemnej liście, jaką Drake od lat prowadził. Zawierała ona nazwiska emigrantów, podobnie jak on skłonnych wprowadzić w czyn swoją nienawiść do wspólnego wroga. Trzecią sprawą było zdobycie odpowiednich funduszy; należało zrealizować dawno już ułożony plan napadu na bank.

* * *

Kierowca, który na końcu Prospektu Kutuzowa, na peryferiach Moskwy skręci w prawo w szosę Rublowską, dojedzie po jakichś dwudziestu kilometrach do osady Uspienskoje, położonej w samym sercu regionu niedzielnego wypoczynku. W rozległych lasach otaczających Uspienskoje kryją się też willowe osiedla Żukowka i Usowo, z letnimi rezydencjami radzieckiej elity. Tuż za mostem Uspienskim na rzece Moskwie rozciąga się piaszczysta plaża, na której latem opalają się mniej od tamtych zasłużeni, ale raczej zamożni (mają samochody) mieszkańcy Moskwy. Przyjeżdżają tu także zachodni dyplomaci, i jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie człowiek z Zachodu może nawiązać bliższe kontakty ze zwykłymi moskiewskimi rodzinami. Nawet rutynowa inwigilacja zachodnich dyplomatów, prowadzona wciąż przez KGB, tutaj jakby słabnie w skwarze letnich niedziel.

Adam Munro przyjechał tu wczesnym niedzielnym popołudniem 11 lipca 1982, w licznym towarzystwie pracowników ambasady brytyjskiej.

Były w tej grupie małżeństwa, były też osoby samotne, przeważnie młodsze od niego. Dochodziła trzecia, gdy całe towarzystwo porzuciło wśród drzew swoje ręczniki i piknikowe kosze i zbiegło z niskiej skarpy przez piaszczystą plażę, by trochę popływać. Kiedy po powrocie Munro sięgnął po swój ręcznik, coś z niego wypadło. Schylił się i podniósł biały kartonik wielkości połowy pocztówki. Na jednej stronie wypisane było na maszynie, po rosyjsku: “Trzy kilometry na północ od tego miejsca jest w lesie opuszczona cerkiewka. Czekam tam na ciebie za pół godziny. Proszę – to bardzo pilne”.

Zachował na twarzy konwencjonalny uśmiech, kiedy jedna z sekretarek ambasady zbliżyła się, prosząc o papierosa. Kiedy podawał jej ogień, jego umysł pracował gorączkowo, ale systematycznie. Czy to jakiś dysydent pragnie przekazać mu nielegalną bibułę? Może być z tego masa kłopotów. A może jakaś grupa religijna szuka azylu w jego ambasadzie? Coś takiego zdarzyło się Amerykanom w 1978 i też wywołało niesłychane problemy. A jeśli to ordynarna pułapka, zastawiona przez KGB, aby rozszyfrować agenta SIS w ambasadzie? To też możliwe. Przecież żaden prawdziwy radca handlowy nie przyjąłby podobnego zaproszenia – wsuniętego w ręcznik przez kogoś, kto z pewnością śledził go i obserwował z otaczających zarośli. A jednak jak na KGB było to zbyt prymitywne. Raczej podsunęliby mu rzekomego zdrajcę gdzieś w mieście, zapewniwszy sobie możliwość sfotografowania z ukrycia momentu przekazania towaru. Kim zatem był tajemniczy autor listu?

Ubrał się szybko, wciąż niezdecydowany.

W końcu wciągnął buty i powziął decyzję. Jeśli to pułapka, to nie dostał żadnej kartki i po prostu spaceruje sobie po lesie. Ku rozczarowaniu sekretarki zostawił ją samą. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się i podpalił kartonik zapalniczką, a popiół zagrzebał w grubej ściółce igliwia.

Kierując się położeniem słońca i wskazaniami zegarka, pomaszerował ku północy. Po dziesięciu minutach, wspiąwszy się na niewielki pagórek, dostrzegł przed sobą, po drugiej stronie doliny, podobną do cebuli kopułę cerkwi, oddaloną mniej więcej o milę. Natychmiast ruszył między drzewami w tamtą stronę.

W lasach otaczających Moskwę są dziesiątki takich cerkiewek, niegdyś miejsc kultu dla mieszkańców okolicznych wiosek, dziś przeważnie zaniedbanych, zabitych deskami, opuszczonych. Ta, do której się teraz zbliżał, stała na dużej śródleśnej polanie. Zatrzymał się na skraju i obserwował sąsiedztwo cerkwi. Nie dostrzegł jednak nikogo. Ostrożnie wysunął się na otwartą przestrzeń. Dopiero kiedy znalazł się o kilka kroków od opieczętowanych drzwi frontowych, zauważył postać stojącą w głębokim cieniu łuków sklepienia. Zastygł w bezruchu – i przez długie minuty patrzyli na siebie w milczeniu. Cóż zresztą można było powiedzieć? Bezwiednie wyszeptał tylko jej imię:

– Walentyna…

Wysunęła się z cienia i odpowiedziała w ten sam sposób:

– Adam…

Dwadzieścia jeden lat – pomyślał ze zdumieniem. A więc przekroczyła już czterdziestkę. Ale wyglądała najwyżej na trzydzieści, nadal kruczowłosa, piękna i niezwykle smutna.

Przysiedli na płycie grobowca i cicho rozmawiali o dawnych czasach. Dowiedział się, że w kilka miesięcy po rozstaniu wróciła do Moskwy i nadal pracowała jako stenotypistka w instytucjach partyjnych. Mając dwadzieścia trzy lata wyszła za młodego, dobrze zapowiadającego się oficera Armii Czerwonej. Siedem lat później przyszło na świat dziecko i żyli szczęśliwie we troje. Kariera jej męża rozwijała się świetnie, miał bowiem wujka na wysokim stanowisku w armii – a miejscowy nepotyzm nie różni się specjalnie od innych. Synek ma teraz dziesięć lat.

Pięć lat temu jej mąż, mimo młodego wieku już w randze pułkownika, zginął w katastrofie śmigłowca, w locie zwiadowczym nad graniczną rzeką Ussuri, gdzie obserwował ruchy wojsk chińskich. Aby jakoś zagłuszyć ból, wróciła do pracy. Wuj użył swoich wpływów, chciał zapewnić jej dobrą pracę, na wysokim szczeblu, dającą takie przywileje, jak specjalne sklepy żywnościowe, specjalne restauracje, lepsze mieszkanie, prywatny samochód – słowem wszystko, co przysługuje wysokim funkcjonariuszom aparatu partyjnego. W końcu, dwa lata temu, po przejściu specjalnej procedury weryfikacyjnej, została włączona do małego zespołu stenografów i maszynistek, stanowiącego odrębną komórkę usługową sekretariatu generalnego KC, zwaną sekretariatem Biura Politycznego.

Munro prawie oniemiał z wrażenia. Była więc aż tak wysoko, tak diabelnie wysoko; należała do grona najbardziej zaufanych.

– Jak nazywa się wuj twojego męża?

– Kierenski – wyszeptała tak cicho, że ledwie dosłyszał.

– Marszałek Kierenski? – spytał z niedowierzaniem. Skinęła głową. Munro musiał wziąć głęboki oddech. Kierenski, ten ultrajastrząb!

Spojrzał znowu na nią i nagle dostrzegł, że jej oczy są wilgotne. Trzepotała gwałtownie rzęsami, powstrzymując łzy. W nagłym, nie kontrolowanym odruchu objął ją ramieniem, a ona przytuliła się bez oporu. Poczuł zapach jej włosów, ten sam słodki zapach, który dwadzieścia lat temu zarazem go rozczulał i podniecał.

– Co ci jest? – spytał łagodnie.

– Och, Adamie, jestem taka nieszczęśliwa…

– Nieszczęśliwa? Dlaczego, na litość boską? Masz przecież wszystko, co można mieć w tym kraju.

Pokręciła powoli głową, potem odsunęła się od niego. Zaczęła unikać jego wzroku, wpatrzona w las otaczający polanę.

– Widzisz, ja przez całe życie, od małego dziecka, wierzyłam w to wszystko. Naprawdę wierzyłam. Nawet w czasach, kiedy byliśmy razem, wierzyłam, że socjalizm jest najlepszy i najsprawiedliwszy. Nawet w najtrudniejszych latach, w latach nędzy, kiedy Zachód opływał w dobra, a my nie mieliśmy nic, wierzyłam w słuszność komunistycznego ideału, który Rosja kiedyś osiągnie i podaruje światu. To ideał świata wolnego od faszyzmu, od pogoni za pieniądzem, od wyzysku, od wojny. Tego mnie uczyli i naprawdę w to wierzyłam. To było mi droższe niż ty, niż nasza miłość, niż mój mąż i dziecko. I co najmniej równie drogie jak ten kraj, jak Rosja, która jest częścią mojej duszy.

Tak, Munro znał już ten rosyjski patriotyzm, ten dziki płomień, który pozwala Rosjanom znosić wszelkie wyrzeczenia, godzić się na wszelkie ofiary i który zręcznie podsycany każe im słuchać kremlowskich władców ze ślepym posłuszeństwem.

– Więc dlaczego…? – powtórzył cicho.

– Bo zdradzili. Zdradzają go na każdym kroku: mój ideał, mój naród, mój kraj.

– Oni? – spytał.

Załamywała palce tak silnie, że aż zaczął bać się o ich całość.

– Przywódcy partii – rzekła z goryczą. – Naczalstwo, jeśli wolisz – powtórzyła żargonowym określeniem rosyjskim.

Munro nie był specjalnie zdziwiony; już parę razy był świadkiem takiej konwersji. Kiedy szczery wyznawca traci nagle wiarę, jego odwrócony fanatyzm może przybrać niezwykłe rozmiary.

– Ja ich czciłam, Adamie. Szanowałam ich, wielbiłam. Teraz od lat mogę obserwować ich wszystkich z bliska. Żyję w ich cieniu, przyjmuję od nich prezenty, korzystam obficie z ich przywilejów. Widzę ich w sytuacjach prywatnych i słyszę to, co mówią między sobą – o społeczeństwie, którym gardzą. Są zepsuci, bezgranicznie źli i okrutni. Wszystko, czego dotkną, zmieniają w popiół.

Munro przesunął się na kamiennej ławie grobowca w stronę Walentyny. Teraz znowu mógł ją wziąć w ramiona. Zapłakała cichutko w jego rękaw.

– Nie mogę już, Adamie, nie mogę dłużej.

– Kochanie… jeśli tylko chcesz, zrobię wszystko, żeby cię stąd wyrwać.

Dobrze wiedział, że będzie go to kosztowało karierę – ale wiedział też, że nie pozwoli jej odejść po raz drugi. Dla niej warto poświęcić wszystko.

Odsunęła się znowu, ze smugami łez na twarzy.

– Ja… nie mogę wyjechać. Muszę przecież myśleć o Saszy. Przytrzymał ją łagodnie w ramionach.

– Skąd wiedziałaś, że jestem w Moskwie? – spytał ostrożnie. Nie wydawała się ani trochę zaskoczona tym pytaniem.

– W zeszłym miesiącu – powiedziała pociągając nosem – koleżanka z biura zabrała mnie na balet. Byłyśmy w loży. Przy zgaszonych światłach na widowni myślałam, że się mylę. Ale kiedy zapaliły się na przerwę, byłam już pewna, że to ty. Nie mogłam wytrzymać. Wymówiłam się bólem głowy i uciekłam z teatru.

Otarła oczy, już nie płakała.

– A ty – spytała po chwili – ożeniłeś się?

– Tak, wiele lat po Berlinie. Ale nic z tego nie wyszło. Rozeszliśmy się już dawno.

Uśmiechnęła się z trudem.

– Śmieszne – powiedziała – ale cieszę się, że nie ma żadnej innej. To niezbyt logiczne, prawda?

W rewanżu i on się uśmiechnął.

– No, niezbyt – przyznał. – Ale miło to słyszeć. Czy… będziemy się spotykać?

Jej uśmiech zgasł, a w oczach pojawił się lęk. Gwałtownie potrząsnęła głową.

– Nie, Adamie, w każdym razie nieczęsto. Należę do kręgu zaufanych, uprzywilejowanych, i gdyby odwiedzał mnie jakiś cudzoziemiec, oni szybko by się o tym dowiedzieli. To samo dotyczy twojego mieszkania, wiesz przecież, że dyplomaci są śledzeni. Hotele też są pod obserwacją, i nie wynajmiesz tu żadnego mieszkania bez formalności. To niemożliwe, Adamie, po prostu niemożliwe.

– A jednak to ty zorganizowałaś to spotkanie, zrobiłaś pierwszy krok. Czy tylko po to, żeby pomówić o dawnych czasach? Mówisz, że nie lubisz swojego życia tutaj, nie cierpisz ludzi, dla których pracujesz… Jeśli jednak ze względu na Saszę nie chcesz i nie możesz wyjechać, to czego właściwie oczekujesz ode mnie?

Przez chwilę zbierała myśli. Kiedy wreszcie się odezwała, jej głos był już całkiem spokojny.

– Chcę spróbować ich powstrzymać. Chcę jakoś przeciwdziałać temu, co robią. Myślę o tym od ładnych paru lat, ale dopiero ostatnio, odkąd zobaczyłam cię w teatrze i przypomniałam sobie Berlin, przypomniałam sobie też, jak smakuje wolność… i te myśli zaczęły mnie coraz bardziej pochłaniać. Teraz wiem już, co robić. Powiedz mi… jeśli możesz: czy jest w twojej ambasadzie oficer wywiadu?

Munro był wstrząśnięty. W swojej karierze już dwa razy miał do czynienia ze szpiegami ochotnikami. Jeden pracował w ambasadzie sowieckiej w Mexico City, drugi w Wiedniu. Pierwszy działał z przekonania: jego uprzednie uwielbienie dla reżimu przemieniło się w śmiertelną nienawiść, tak właśnie jak w przypadku Walentyny. Drugi był po prostu rozczarowany brakiem awansu; pracowało się z nim równie łatwo jak z pierwszym.

– Myślę, że tak – odparł bez pośpiechu. – Sądzę, że musi być. Walentyna zaczęła szperać w torbie leżącej na igliwiu u jej stóp.

Podjęła decyzję – i teraz już bez wahania brnęła w zdradę. Wyjęła z torby grubo wypchaną kopertę.

– Chcę ci to dać. Ale przyrzeknij, że nigdy mu nie powiesz, od kogo to dostałeś. Zrozum, Adam, robię rzecz straszną. I nie mogę zaufać nikomu, naprawdę nikomu prócz ciebie.

– Przyrzekam… ale i ty musisz mi coś obiecać. Musimy się znowu spotkać. Ja po prostu nie mogę już sobie pozwolić na drugie rozstanie, takie jak wtedy, w Berlinie… na zawsze, bez żadnej nadziei, na drugą stronę Muru.

– Ja też tego nie chcę. Ale nie próbuj nawet odwiedzać mnie w domu. Mieszkam w bloku dla wysokich funkcjonariuszy. Dom jest ogrodzony, bramy pilnuje milicja. I nie dzwoń. Wszystkie telefony są na podsłuchu. I pamiętaj: nigdy nie zgodzę się na spotkanie z kimkolwiek innym z ambasady, nawet z samym szefem wywiadu.

– Rozumiem – powiedział Munro z niejaką ulgą. – Więc kiedy spotkamy się znowu?

Namyślała się przez chwilę.

– Niełatwo mi się wyrwać. Większość wolnego czasu poświęcam Saszy. Ale mam własny samochód i nikt mnie nie śledzi. Jutro muszę wyjechać na kilkanaście dni, ale możemy spotkać się za cztery tygodnie tutaj. – Spojrzała na zegarek. – Muszę już iść, jestem tu dzisiaj w większym towarzystwie, na daczy, parę kilometrów stąd.

Pocałował ją na pożegnanie w usta, jak niegdyś. I doznał tej samej co zawsze rozkoszy. Wstała i poszła szybko przez polanę. Kiedy była już na skraju lasu, zawołał:

– Walentyno, co to właściwie jest? – podniósł w górę pakiet. Zatrzymała się, potem wróciła do niego.

– Moja praca – rzekła – to sporządzanie protokołów z posiedzeń Politbiura: kompletny tekst dla członków, streszczenie dla zastępców. Robię to na podstawie taśmy magnetofonowej. Tutaj jest taśma z dziesiątego czerwca.

Odeszła i zniknęła między drzewami. Munro usiadł na płycie grobowca i spojrzał jeszcze raz na kopertę, którą trzymał w ręku.

– Niech to diabli! – mruknął.

4.

Adam Munro siedział w zamkniętym pokoju głównego budynku ambasady brytyjskiej na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i słuchał ostatnich zdań z taśmy przesuwającej się na magnetofonie. Ten pokój był zabezpieczony przed wszelkim rosyjskim podsłuchem i właśnie dlatego Munro pożyczył go sobie na kilka godzin od szefa kancelarii. “(…) rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie, jak zwykle, za tydzień”.

Głos Maksyma Rudina ucichł, taśma wysunęła się z aparatury, potem stanęła. Munro wyłączył magnetofon. Rozparł się wygodnie w fotelu i cicho, przeciągle gwizdnął.

A więc to rzeczywiście coś wielkiego; to nawet więcej niż wszystko, co dwadzieścia lat temu dostarczył sławny Oleg Pienkowski. A przecież sprawa Pienkowskiego obrosła wielką legendą w SIS, w CIA, a najbardziej w KGB, gdzie kojarzyły się z nią najczarniejsze wspomnienia. Pienkowski był generałem brygady GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, z dostępem do informacji najwyższej wagi i tajności, człowiekiem, który – rozczarowany postępowaniem kremlowskiej hierarchii – z własnej inicjatywy nawiązał kontakt najpierw z Amerykanami, potem Brytyjczykami, oferując swoje usługi jako dostarczyciel informacji.

Amerykanie odrzucili ofertę, wietrząc jakiś podstęp. Brytyjczycy przyjęli ją, po czym przez dwa i pół roku “prowadzili” Pienkowskiego – zanim wpadł w pułapkę zastawioną przez KGB, został zdemaskowany, osądzony i rozstrzelany. Do tego czasu jednak żniwo jego działalności było nadzwyczaj obfite, a zdobywane przezeń konkretne wiadomości okazały się szczególnie przydatne w okresie kubańskiego “kryzysu rakietowego”, w październiku 1962. Świat podziwiał wtedy wielką zręczność prezydenta Kennedy'ego w bezpośredniej konfrontacji z Nikitą Chruszczowem, który zamierzał zainstalować na Kubie sowieckie rakiety. Świat nie wiedział jednak, że Amerykanie znali wtedy dokładnie wszystkie atuty i wszystkie słabości Rosjan – właśnie dzięki Pienkowskiemu.

W końcu sporne rakiety zabrano z Kuby, Chruszczow został upokorzony, a Kennedy okrzyknięty bohaterem, na Pienkowskiego zaś padły pierwsze podejrzenia. Aresztowano go w listopadzie. Rok później, po pokazowym procesie, został stracony. W ciągu tego roku jednak dokonał się także upadek Chruszczowa, obalonego przez własnych kolegów; oficjalnie z powodu błędów w polityce rolnej – w rzeczywistości dlatego, że jego awanturnictwo odbierało im jakiekolwiek pole manewru. Jeszcze tej samej jesieni 1963 roku zakończył życie Kennedy – zaledwie trzynaście miesięcy po swym wielkim tryumfie. Tak oto zniknęli ze sceny wielki demokrata, wielki tyran i wielki szpieg.

Ale nawet Pienkowski nie miał nigdy informacji wprost z Biura Politycznego.

Munro zdjął szpulę z aparatu i starannie ją zapakował. Oczywiście głos profesora Jakowlewa był mu nie znany, a właśnie ten głos, odczytujący raport, zajmował większą część taśmy. Ale w dyskusji, jaka nastąpiła po słowach profesora, pojawiło się dziesięć innych głosów, i co najmniej trzy spośród nich Munro potrafił rozpoznać. Niski pomruk Rudina znany był powszechnie; Munro znał również wysoki timbre Wiszniajewa, z jego wystąpień na zjazdach partii, transmitowanych przez telewizję; a także szczekliwy głos marszałka Kierenskiego – z ostatnich obchodów pierwszomajowych, a także z nagrań radiowych i filmów.

Wysyłając taśmę do Londynu, co było jego obowiązkiem, nie miał wątpliwości, że analiza laboratoryjna potwierdzi jej autentyczność; miał natomiast inny problem – jak zamaskować źródło, z którego otrzymał taśmę. Gdyby przyznał się do potajemnego spotkania w lesie, na które został zaproszony kartką wciśniętą w ręcznik kąpielowy, zadano by mu natychmiast pytanie: “Dlaczego właśnie pan, Munro? Skąd ona pana znała?” Takiego pytania nie zdołałby uniknąć, a jednocześnie nie mógł na nie w żaden rozsądny sposób odpowiedzieć. Jedynym rozwiązaniem było wymyślić jakieś inne źródło: zarazem wiarygodne i nie do sprawdzenia.

Był w Moskwie zaledwie od sześciu tygodni, ale niezwykłe opanowanie rosyjskiego (także kolokwialnego) szybko procentowało. Dwa tygodnie wcześniej, podczas przyjęcia dyplomatycznego w ambasadzie Czechosłowacji, rozmawiał z jakimś hinduskim attache, gdy nagle usłyszał tuż za sobą przyciszoną rozmowę dwóch Rosjan. “Ten drar jest rozczarowany – mówił jeden. – Uważa, że to on powinien był dostać główny klucz”. Podążył za spojrzeniami tych dwóch i doszedł do wniosku, że mówią zapewne o Rosjaninie stojącym po przeciwnej, stronie pokoju. Z listy gości dowiedział się później, że to Anatolij Kriwoj, osobisty sekretarz i prawa ręka głównego teoretyka partii, Wiszniajewa. Czym jednak miał ów człowiek być rozczarowany? Munro przejrzał swoje akta i zapoznał się z życiorysem Kriwoja. Pracował, on przedtem w wydziale organizacyjnym Komitetu Centralnego; krótko po nominacji Piętrowa na stanowisko szefa tego wydziału Kriwoj pojawił się w świcie Wiszniajewa. Czy w grę wchodziły jakieś urazy? Czy odszedł w wyniku konfliktu z Pietrowem? Czy był rozgoryczony, bo pominięto go w awansie? Wszystko to jest całkiem możliwe – i bardzo ciekawe dla szefa obcej siatki szpiegowskiej.

Kriwoj – pomyślał teraz. – Tak, to mógłby być on. On także ma dostęp co najmniej do pisemnej kopii, którą otrzymuje Wiszniajew, a może również do taśmy. I przypuszczalnie jest teraz w Moskwie – w każdym razie jest jego szef. Wczoraj witał na lotnisku delegację rządową z Niemiec Wschodnich.

“Przykro mi, Anatolu, ale wygląda na to, że przeszedłeś na naszą stronę” – powiedział do siebie, wsuwając grubą kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, i poszedł na górę, do szefa kancelarii.

– Będę musiał wyjechać do Londynu ze środową pocztą – poinformował dyplomatę. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Szef nie zadawał żadnych pytań. Wiedział, czym zajmuje się Munro, i obiecał załatwić formalności. Poczta dyplomatyczna – w istocie jest to torba lub kilka płóciennych worków – leci z Moskwy do Londynu w każdą środę, zawsze samolotem British Airways, nigdy Aerofłotu. Przybywa po nią z Londynu królewski kurier, jeden z wielu, jacy codziennie przemierzają świat samolotami, chronieni pieczęcią z koroną i chartem. Szczególnie tajne materiały kurier przewozi w twardej teczce, przypiętej łańcuchem do lewego nadgarstka; materiały bieżące, mniejszej wagi – w zapieczętowanych workach, które osobiście dostarcza do ładowni samolotu. Na terytorium brytyjskim pracuje sam. W Moskwie towarzyszy mu zawsze któryś z pracowników ambasady.

Wielu jest chętnych do takiej eskorty, bo pozwala ona wyskoczyć na chwilę do Londynu, zrobić trochę zakupów i spędzić przyjemny wieczór w mieście. Toteż drugi sekretarz ambasady, który w tym tygodniu musiał zrezygnować na rzecz Munro ze swej kolejki, był wściekły, ale i on nie zadawał żadnych pytań.

W środę z lotniska Szeremietiewo 2, zbudowanego z okazji Igrzysk Olimpijskich 1980, wystartował Airbus 300-B Brytyjskich Linii Lotniczych i skierował się w stronę Londynu. Siedzący obok Munro kurier dyplomatyczny, krępy, starannie ubrany były wojskowy, oddał się natychmiast swojemu hobby: układał krzyżówki dla pewnej znanej gazety.

– Trzeba coś robić dla zabicia czasu – tłumaczył nieco zażenowany. – Każdy z nas, kurierów, ma jakieś swoje samolotowe hobby.

Munro mruknął coś w odpowiedzi i popatrzył ponad krawędzią skrzydła na pozostające w tyle miasto. Gdzieś tam, w dole, wśród zalanych słońcem ulic, żyła i pracowała kobieta, którą kochał. Pracowała wśród ludzi, których zamierzała zdradzić. Pozostawała teraz sama, wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa.

Kontur Norwegii przypomina wielką prehistoryczną skamieniałą ludzką rękę, sięgającą z Arktyki ku Danii i Anglii. Przyjmijmy, że to prawa ręka; dłoń przykrywa jakby leżące pod nią morze, a krótki kciuk, częściowo dociśnięty do palca wskazującego, odchyla się końcem ku wschodowi. Na styku palca wskazującego i kciuka leży Oslo, stolica kraju. Dalej ku północy, w głąb Arktyki, ciągnie się długie przedramię, w okolicach Tromsó i Hammerfest jakby złamane, a tak cienkie, że w niektórych miejscach odległość od morza do granicy szwedzkiej nie przekracza 60 kilometrów. Na mapach plastycznych ta ręka wygląda jak zmiażdżona młotem boskiego kowala, który rozszczepił kości na tysiące odłamków. Efekty tych straszliwych ciosów najbardziej są widoczne na zewnętrznej krawędzi “dłoni”.

Tutaj pomiędzy owe odłamki i okruchy skalne wdziera się morze, tworząc niezliczone zatoki i kanały, zalewy i cieśniny. Woda wciska się w kręte, ciasne wąwozy, gdzie zbocza gór opadają stromo w gładką, lustrzaną toń. To fiordy; z nich właśnie półtora tysiąca lat temu wyruszali najlepsi żeglarze, jakich zna historia, najlepsi, jacy kiedykolwiek trzymali w ręku ster. Zanim skończyła się ich epoka, dopłynęli do Grenlandii i do Ameryki, podbili Irlandię, zasiedlili Bretanię i Normandię, łowili u brzegów Hiszpanii i Maroka, i wciąż niezmordowanie żeglowali – od Islandii po Morze Śródziemne. Tak żyli wikingowie. Dziś wzdłuż fiordów Norwegii żyją i łowią ryby ich godni spadkobiercy.

Takim właśnie człowiekiem był Thor Larsen, kapitan żeglugi wielkiej, który tego lipcowego popołudnia szedł ogromnymi krokami wzdłuż pałacu królewskiego w Sztokholmie, wracając do hotelu z biura zarządu swojej kompanii. Ludzie instynktownie ustępowali mu z drogi: miał 190 centymetrów wzrostu i zajmował całą szerokość staromiejskiego chodnika; miał też niebieskie oczy i wielką brodę. Pozostając chwilowo bez przydziału nosił cywilne ubranie, ale po wizycie w biurze Nordia Linę miał powody sądzić, że być może już niedługo dostanie nowy statek pod swoją komendę.

Po sześciomiesięcznym szkoleniu (na koszt firmy) w najnowszych tajnikach radarów, nawigacji komputerowej i technologii supertankowców – umierał wprost z tęsknoty za morzem. Wczoraj wezwano go do centrali, gdzie z rąk osobistego sekretarza właściciela Nordia Linę – zarazem jej prezesa i naczelnego dyrektora – otrzymał zaproszenie na kolację. Zaproszenie dotyczyło również żony Larsena; zawiadomiono ją o tym telefonicznie, i właśnie leciała do Sztokholmu z Norwegii, także na koszt firmy. Stary jest dziwnie rozrzutny – pomyślał Larsen. – Musi się za tym kryć coś szczególnego.

Wziął z parkingu hotelowego wynajęty wcześniej samochód i przez most Nybroviken pojechał na oddalone o trzydzieści siedem kilometrów lotnisko. Liza Larsen przyjechała tylko z podręcznym bagażem; powitał ją z delikatnością oswojonego niedźwiedzia, unosząc w powietrze jak małą dziewczynkę. Istotnie była mała i drobnej budowy, miała czarne, błyszczące oczy, kasztanowe loki i dziewczęcą sylwetkę, która stanowczo kłóciła się z jej rzeczywistym wiekiem: 38 lat. Larsen uwielbiał ją.

Dwadzieścia lat temu – był wtedy początkującym, nieustabilizowanym jeszcze drugim oficerem – spotkał ją pewnego mroźnego, zimowego dnia na ulicy w Oslo. Pośliznęła się na lodzie i upadła, a on podniósł ją jak lalkę i postawił z powrotem na nogach. Miała wtedy na głowie futrzany kaptur, który niemal całkiem zakrywał jej drobną twarz z zaczerwienionym nosem; i kiedy dziękowała mu za pomoc, mógł widzieć tylko jej oczy, wyglądające spod kaptura jak oczy susła połyskujące spod gęstwiny futra. Od tej pory, przez cały okres narzeczeństwa i małżeństwa, przez wszystkie wspólnie spędzone lata nazywał ją Susełkiem.

Kiedy jechali z powrotem do centrum Sztokholmu, przez całą drogę wypytywał ją o dom w Alesund, miasteczku na zachodnim wybrzeżu Norwegii, i o dzieci, dziś już kilkunastoletnie. Gdzieś daleko na południe od nich Airbus brytyjskich linii lotniczych zataczał wielki łuk na drodze z Moskwy do Londynu – ale o tym Thor Larsen nie wiedział i nic go to nie obchodziło.

Dzisiejsza kolacja miała się odbyć w sławnej piwnicy “Aurora”, restauracji urządzonej w starym podziemnym magazynie w średniowiecznej dzielnicy miasta. Kiedy Thor i Liza zeszli wąskimi schodkami do piwnicy, na dole czekał już na nich sam właściciel, pan Leonard.

– Pan Wennerstrom już jest – oświadczył i wskazał im jeden z gabinetów, mieszczący się w małej łukowatej niszy z pięćsetletniej cegły. Królował tu potężny stół ze starego, wygładzonego do połysku drewna, a wnętrze oświetlały świece osadzone w lichtarzach z lanego żelaza. Na widok Larsenów Wennerstrom podniósł się nieco ociężale, ucałował Lizę i uścisnął dłoń jej męża.

Harald “Harry” Wennerstrom był dla skandynawskich ludzi morza czymś w rodzaju żywej legendy. Miał teraz 75 lat, a jego gęste wciąż włosy i krzaczaste brwi były niemal całkiem siwe. Jego kariera zaczęła się tuż po II wojnie światowej, kiedy to odziedziczył po ojcu sześć małych statków handlowych. W ciągu tych trzydziestu pięciu lat zbudował największą – po Grekach i Chińczykach z Hongkongu – prywatną flotyllę tankowców. Nordia Linę była całkowicie jego dziełem: w połowie lat pięćdziesiątych zamienił drobnicowce na tankowce i zainwestował ogromne pieniądze w budowę nowych, większych jednostek w okresie boomu naftowego lat sześćdziesiątych. Zawsze kierował się własną oceną sytuacji, często wbrew powszechnym przewidywaniom.

Usiedli i zabrali się do jedzenia; Wennerstrom mówił tylko o drobiazgach, pytał o sprawy rodzinne. Jego własny, czterdziestoletni związek małżeński zakończył się cztery lata temu śmiercią żony. Nie mieli dzieci; ale gdyby miał syna, chciałby, żeby był podobny do tego wysokiego Norwega, który teraz siedział z nim przy stole, żeglarza nad żeglarze. Lizę lubił Wennerstrom jeszcze bardziej.

Łosoś marynowany na sposób skandynawski, w soli i koprze, był przepyszny; młoda kaczka upolowana na słonych sztokholmskich bagnach – wprost wspaniała. Jednak dopiero przy ostatnich łykach wina (niepocieszony Wennerstrom pił jedynie wodę z pękatej szklanki: “To wszystko, na co pozwalają ci cholerni lekarze”) przeszli do spraw zawodowych.

– Może pamiętasz, Thor, że już parę lat temu, w siedemdziesiątym dziewiątym, przepowiedziałem trzy rzeczy. Po pierwsze, że najdalej do końca osiemdziesiątego drugiego załamie się solidarność krajów OPEC. Po drugie, że kampania prezydenta USA na rzecz ograniczenia zużycia ropy naftowej i jej przetworów w Ameryce zakończy się fiaskiem. I po trzecie, że Związek Radziecki przekształci się z eksportera w importera surowej ropy. Ludzie mówili, że zwariowałem… ale miałem rację.

Larsen przytaknął. Utworzenie Organizacji Eksporterów Ropy Naftowej i narzucona przez nią zimą 1973 roku czterokrotna podwyżka światowych cen ropy spowodowały kryzys, który omal nie doprowadził do upadku gospodarki krajów Zachodu. Firmy produkujące i eksploatujące tankowce przeżyły siedem chudych lat. Przerwano w połowie budowę tankowców o łącznej wyporności wielu milionów ton, inne, już gotowe, uznano za bezużyteczne, nieekonomiczne, wręcz deficytowe. Trzeba było wielkiej odwagi ducha, by w 1979 roku przewidywać to, co istotnie nastąpiło w ciągu następnych trzech lat: rozłam w OPEC wskutek rozpadu świata arabskiego na walczące między sobą frakcje, drugiej rewolucji w Iranie, secesji w Nigerii i rozpaczliwych wysiłków krajów producentów, by sprzedawać ropę za każdą cenę, byle tylko Uzyskać środki na szaleńcze zbrojenia. A Wennerstrom przewidział również dalszy systematyczny wzrost zużycia ropy w USA, związany z głębokim przekonaniem przeciętnego Amerykanina, że sam Bóg dał mu prawo zużyć do szczętu wszelkie bogactwa planety dla własnego komfortu. Przewidział także spadek wydobycia ropy w Związku Radzieckim (na przekór planom, a za sprawą marnej technologii) do tak niskiego poziomu, że Rosjanie będą musieli wznowić import tego surowca. Te trzy czynniki spowodowały ponowne ożywienie w branży tankowców, które teraz, latem 1982 roku, przekształcało się w prawdziwy boom.

– Jak wiesz – kontynuował Wennerstrom – we wrześniu ubiegłego roku podpisałem z Japończykami kontrakt na budowę nowego tankowca. Ludzie z branży twierdzili zgodnie, że oszalałem: połowa mojej floty stoi bezczynnie w Stromstad Sound, a ja zamawiam nowy statek. Ale ja bynajmniej nie straciłem rozumu. Znasz pewnie historię East Shore Oil Company?

Larsen ponownie kiwnął głową. Dziesięć lat temu ta mała amerykańska firma naftowa z Luizjany przeszła w ręce dynamicznego przedsiębiorcy, Clinta Blake'a. W ciągu dziesięciu lat rozrosła się i zwiększyła swoje obroty tak, że bliska już była dogonienia sławnych “siedmiu sióstr” – siedmiu gigantycznych karteli wiodących prym w światowym przemyśle naftowym.

– Otóż latem przyszłego roku Clint Blake ma zamiar podbić Europę. To trudny, zatłoczony rynek, ale on uważa, że zdoła się przebić. Instaluje parę tysięcy stacji benzynowych przy szosach europejskich, będzie tam sprzedawał paliwa i oleje własnej produkcji. I będzie do tego potrzebował wielu tankowców. Mam już z nim siedmioletni kontrakt na transport ropy z Bliskiego Wschodu do Europy Zachodniej. Blake buduje w Rotterdamie własną rafinerię – w sąsiedztwie rafinerii Esso, Mobil i Chevron. I tu właśnie przyda mi się ten nowy tankowiec. Jest wielki, ultranowoczesny i strasznie drogi… ale opłaci się. Będzie robił w ciągu roku pięć, sześć rejsów między Zatoką Perską i Rotterdamem, i w ten sposób zamortyzuje się całkowicie już po pięciu latach. Ale nie jest to główny powód, dla którego go buduję. Dla mnie ważne jest to, że będzie największy i najlepszy: mój okręt flagowy i zarazem mój pomnik. A ty, Thor, będziesz jego dowódcą.

Larsen siedział w milczeniu. Dłoń Lizy powędrowała po stole i leciutko uścisnęła jego rękę. Jeszcze dwa lata temu Norweg nie mógłby zostać kapitanem statku pływającego pod szwedzką banderą. Ale od czasu Porozumienia Góteborskiego, do którego zawarcia sam Wennerstrom walnie się przyczynił, szwedzki armator mógł się ubiegać o honorowe obywatelstwo Szwecji dla wyróżniających się oficerów Skandynawów, dzięki czemu mogli oni otrzymywać dowództwo statków. Taki wniosek w sprawie Larsena został już złożony – i przyjęty.

Przyszła pora na kawę; pili ją ze smakiem.

– Budowę zleciłem stoczni Isikawadżima-Harima – ciągnął Wennerstrom. – Nie miałem zresztą wyboru. To jedyna stocznia w świecie dysponująca tak dużym suchym dokiem.

Czasy budowania statków na pochylniach, skąd następnie spuszczano je na wodę, należały już do przeszłości. Zbyt wielkie stały się rozmiary i ciężar statków. Współczesne giganty buduje się w ogromnych suchych dokach; gdy kadłub jest gotów, otwiera się śluzy i statek sam odrywa się od dna, w miarę jak podnosi się wpływająca do doku woda.

– Prace rozpoczęto czwartego listopada – mówił dalej Wennerstrom – stępkę położono trzydziestego stycznia. Robota idzie szybko. Kadłub spłynie z bloków pierwszego listopada tego roku, potem trzy miesiące prac wyposażeniowych i prób morskich, i drugiego lutego będzie można ruszyć w pierwszy rejs. I to ty będziesz na mostku, Thor.

– Dziękuję – odezwał się wreszcie Larsen. – A jak chcesz nazwać statek?

– Myślałem o tym, oczywiście. Czy dobrze pamiętasz sagi? Więc nazwiemy go tak, by sprawić przyjemność Niornowi, bogowi morza. – Wennerstrom podniósł swoją szklankę z wodą i popatrzył przez nią na płomień świecy, tkwiącej w żelaznym kandelabrze. – Niorn bowiem rządzi i ogniem, i wodą, dwoma największymi wrogami każdego kapitana tankowców: niebezpieczeństwem eksplozji i okrutnym morzem.

Płomień świecy i woda w szklance rzucały na twarz starego człowieka refleksy; tak samo musiały odbijać się w jego oczach ogień i woda czterdzieści lat temu, kiedy tkwił bezradnie w łodzi ratunkowej, zaledwie cztery kable od płonącego tankowca, pierwszego statku, jakim dowodził, patrząc, jak jego załoga smaży się w gorejącym morzu.

Larsen mocno wątpił, czy stary rzeczywiście wierzy w te mity; ale Liza jakimś szóstym zmysłem, właściwym tylko kobietom, wyczuwała, że Wennerstrom wierzy w każde słowo. Nagle starzec niecierpliwym gestem odsunął od siebie szklankę i napełnił swój pusty dotąd kieliszek czerwonym winem.

– A więc damy statkowi imię córki Niorna, najpiękniejszej z bogiń. Będzie się nazywał “Freya”! – podniósł wysoko kieliszek.

– Za pomyślność “Freyi”! Wypili do dna.

– Takiego statku świat jeszcze nie widział – mówił Wennerstrom w rozmarzeniu. – A kiedy przestanie pływać, niczego podobnego już nigdy świat nie zobaczy.

Larsen dobrze pamiętał, że dwa największe dotąd tankowce świata, “Bellamya i “Batillus”, oba należące do francuskiego oddziału Shella, mają nieco ponad 500000 ton.

– Jaka będzie wyporność statku? – spytał. – Ile ropy będzie mógł przewieźć?

– Och, zupełnie o tym zapomniałem – uśmiechnął się figlarnie stary armator. – No więc, milion ton.

Larsen usłyszał głębokie westchnienie siedzącej obok żony. Przez dłuższą chwilę milczał.

– Wielki – powiedział w końcu. – Bardzo wielki.

– Największy, jaki kiedykolwiek pływał po morzach – dodał Wennerstrom z emfazą.

Dwa dni później na londyńskim lotnisku Heathrow wylądował jumbo-jet z Toronto. Wśród pasażerów był niejaki Azamat Krim, urodzony w Kanadzie syn imigranta. Podobnie jak Andrij Dracz, również Azamat zanglicyzował swoje nazwisko: teraz nazywał się Arthur Crimmins. Był jednym z tych, których Drake zanotował sobie przed laty jako ludzi całkowicie podzielających jego poglądy. Dzisiaj Drake czekał na niego na lotnisku. Kiedy Azamat wyłonił się wreszcie z sali kontroli celnej, wsiedli do samochodu i pojechali prosto do mieszkania Drake'a, w pobliżu Bayswater Road.

Azamat Krim, z pochodzenia Tatar krymski, był krępy, smagły i żylasty. Jego ojciec, w przeciwieństwie do Stefana Dracza, podczas II wojny światowej nie walczył przeciwko Armii Czerwonej, ale w jej szeregach. Ta lojalność wobec Rosji nic mu jednak nie pomogła. Pojmany w walce, już w niewoli niemieckiej dowiedział się, że Stalin oskarża cały jego naród o kolaborację z Niemcami. Zarzut pozbawiony był jakichkolwiek podstaw, ale Stalinowi wystarczyło to, by deportować wszystkich Tatarów krymskich na pustkowia wschodu. Dziesiątki tysięcy zginęły już w podróży, w nie opalanych bydlęcych wagonach, tysiące dalszych w lodowatych ostępach Kazachstanu i Syberii.

O śmierci całej swej rodziny dowiedział się Czyngiz Krim jeszcze w niemieckim obozie pracy. Uwolniony w 1945 roku przez Kanadyjczyków, szczęśliwie uniknął “repatriacji” do Stalina – na rozwałkę lub do lagru. W austriackiej stadninie, gdzie pracował po wyzwoleniu obozu, wypatrzył go któregoś dnia kanadyjski oficer, zawodowy jeździec rodeo z Calgary. Kanadyjczyk tak zachwycił się mistrzowskim opanowaniem koni i talentem jeździeckim tatarskiego żołnierza, że zaprzyjaźnił się z nim, a w końcu załatwił mu legalną imigrację do Kanady. Tutaj Krim ożenił się i doczekał syna. Azamat, dziś już trzydziestoletni, był równie jak Drake zażartym wrogiem Kremla. Żył pragnieniem pomsty za cierpienia swojego narodu.

W domu Drake przedstawił Tatarowi swój plan. Krim nie miał żadnych zastrzeżeń. Razem już opracowali ostatnie szczegóły skoku na bank w północnej Anglii, skoku, który miał im zapewnić niezbędne fundusze.

* * *

Człowiekiem, któremu Adam Munro złożył raport w głównej kwaterze Firmy, był jego bezpośredni przełożony Barry Ferndale, szef sekcji radzieckiej SIS. Również Ferndale zasłużył się przed laty w pracy w terenie”; uczestniczył miedzy innymi w “wysysaniu” Pienkowskiego, ilekroć ten rosyjski informator odwiedzał Wielką Brytanię w delegacjach handlowych. Ferndale był niski i okrągły, miał rumiane policzki i wesołe usposobienie. Za manierami dobrodusznego wesołka i za pozorną naiwnością ukrywał jednak bystry umysł i głęboką wiedzę o sprawach ZSRR.

W swoim gabinecie na trzecim piętrze sztabu Firmy najpierw przesłuchał od początku do końca taśmę przywiezioną z Moskwy. Potem zaczął nerwowo przecierać okulary, podskakując niemal z podniecenia.

– Na litość boską, Adam, chłopie! Cóż to za niebywała historia! To przecież wprost bezcenne.

– Jeśli prawdziwe – rzucił ostrożnie Munro. Ferndale żachnął się, jak gdyby ta myśl nie przyszła mu dotąd do głowy.

– Och, oczywiście, jeśli prawdziwe… A propos, jak to właściwie zdobyłeś?

Munro starannie wyrecytował swoją historyjkę. Była zresztą prawdziwa w najdrobniejszych szczegółach, z wyjątkiem jednego: jako dostarczyciela taśmy wymienił Anatola Kriwoja.

– Kriwoj… tak, tak, słyszałem o nim, oczywiście – powiedział Ferndale. – Dobrze, teraz każę to przełożyć na angielski i przedstawię Mistrzowi. To może być naprawdę wielki numer. Rozumiesz oczywiście, że nie będziesz mógł wrócić od razu do Moskwy? Masz się gdzie zatrzymać? W twoim klubie? Znakomicie. Pierwszorzędnie. No więc, rozerwij się teraz trochę, zjedz dobry obiad i posiedź w tym swoim klubie przez parę dni.

Odprawiwszy swojego moskiewskiego pracownika, Ferndale zatelefonował do żony, by powiedzieć, że nie wróci wieczorem do ich małego domku w peryferyjnej dzielnicy Pinner, ale pozostanie na noc w mieście. Żona znała jego zawód i była już do takich zdarzeń przyzwyczajona. Przez całą noc pracował nad przekładem tekstu z taśmy, w zupełnej samotności. Władał rosyjskim biegle. Może bez tego nadzwyczajnego wyczucia niuansów, jakie miał Munro i jakie cechuje ludzi prawdziwie dwujęzycznych, ale wystarczająco, by przetłumaczyć każdy tekst. Nie opuścił ani słowa z raportu Jakowlewa ani z następującej po nim krótkiej, lecz doniosłej dyskusji trzynastu członków Politbiura.

Następnego ranka o dziesiątej, niewyspany, ale tak samo różowy i świeży jak zawsze, Ferndale zadzwonił przez wewnętrzną linię do sekretarki Sir Nigela Irvine'a i zapowiedział swoją wizytę. Już po dziesięciu minutach był u naczelnego dyrektora Firmy. Sir Nigel przeczytał maszynopis w milczeniu, potem odłożył go i spojrzał na leżącą na biurku taśmę.

– Czy to autentyczne?

Ferndale zrezygnował tym razem ze zwykłej jowialności, choć od lat był bliskim kolegą Irvine'a, a jego awans na najwyższe stanowisko oraz nobilitacja nic nie zmieniły w ich wzajemnych stosunkach.

– Czy ja wiem? – rzekł z namysłem. – Trzeba by sprawdzić masę rzeczy. Adam mówi, że spotkał przelotnie tego Kriwoja na przyjęciu w ambasadzie czeskiej, przeszło dwa tygodnie temu. Jeśli Kriwoj istotnie myślał o przejściu na naszą stronę, byłaby to dla niego dobra okazja. Dokładnie tak samo postąpił w swoim czasie Pienkowski: poznał jakiegoś dyplomatę na neutralnym gruncie i zaproponował sekretne spotkanie f w późniejszym terminie. Oczywiście traktowaliśmy go z największą podejrzliwością, póki nie sprawdziliśmy jego informacji. I tak samo chcę postąpić tutaj.

– A konkretnie? – spytał Sir Nigel.

Ferndale znów zaczął przecierać okulary. Fama głosiła, że prędkość z jaką polerował szkło odpowiada szybkości jego myśli. Tym razem robił to z prawdziwą furią.

– Po pierwsze: sam Munro – powiedział. – Jeśli to pułapka, to może zatrzasnąć się już przy najbliższym spotkaniu. Dlatego lepiej będzie zatrzymać go tu na urlopie, zanim nie skończymy prac nad taśmą. Nie wykluczone… po prostu nie wykluczone… że tamci próbują wywołać jakiś incydent dyplomatyczny.

– A czy należy mu się urlop?

– Tak, szczęśliwie właśnie tak. Został przeniesiony do Moskwy w takim pośpiechu, że nie zdążył wykorzystać należnego dwutygodniowego urlopu.

– No to niech go wykorzysta. Ale powinien pozostawać w kontakcie z nami. I niech nie opuszcza Wyspy. Żadnego włóczenia się za granicę, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy.

– Następnie taśma – ciągnął Ferndale. – To jakby dwie różne sprawy: raport Jakowlewa i głosy ludzi z Biura Politycznego. O ile wiem, nigdy dotąd nie słyszeliśmy głosu Jakowlewa. Nie wchodzi więc w grę analiza jego autentyczności. Korzystne jest jednak to, że on mówi o zawiłych sprawach technicznych. Byle kto nie mógłby tego wymyślić. Dlatego chciałbym skonsultować to z paroma ekspertami od chemicznego wzbogacania ziarna. W Ministerstwie Rolnictwa jest cały wydział zajmujący się tymi sprawami. Nie musimy oczywiście nikogo informować, na co potrzebne nam te wiadomości, ale muszę mieć pewność, że ten wypadek z zaworem Lindanu jest w ogóle możliwy…

– Pamiętasz dokumentację, jaką miesiąc temu pożyczyli nam kuzyni? – przerwał mu nieoczekiwanie Irvine. – Te zdjęcia z satelitów Kondor?

– Pamiętam, oczywiście.

– Myślę, że trzeba porównać te zdjęcia z wyjaśnieniem zawartym na taśmie. Co dalej?

– Drugą część nagrania poddamy analizie autentyczności głosów. Potnę taśmę na krótkie kawałki, tak żeby nikt nie zorientował się, o czym właściwie mowa. Laboratorium językowe w Beaconsfield zbada frazeologię, składnię, wyrażenia kolokwialne, osobliwości dialektów regionalnych, itd. Ale decydująca będzie oczywiście analiza porównawcza samych głosów.

Sir Nigel skinął głową ze zrozumieniem. Dobrze wiedział, że głos ludzki, rozłożony elektronicznie na pojedyncze impulsy, jest czymś równie indywidualnym jak odciski palców. Nie ma dwóch takich samych głosów.

– Doskonale, Barry – powiedział – ale zależy mi jeszcze na dwóch rzeczach. Po pierwsze, oprócz mnie, ciebie i Munro na razie nikt nie może o tym wiedzieć. Jeżeli to fałszywka, nie warto niepotrzebnie rozbudzać nadziei, jeśli nie – to mamy do czynienia z niebezpiecznym materiałem wybuchowym. Po drugie, nie chcę więcej słyszeć nazwiska Anatola Kriwoja. Wymyślcie dla niego jakiś pseudonim, jak dla każdego agenta. W przyszłości używajcie tylko tego pseudonimu.

Dwie godziny później Ferndale dodzwonił się do Munro, który jadł właśnie lunch w swoim klubie. Ponieważ rozmowa odbywała się przez sieć publiczną, mówili potocznym językiem świata biznesu.

– Dyrektor jest bardzo zadowolony z twojego bilansu – powiedział Ferndale. – W nagrodę postanowił dać ci teraz urlop na jakieś dwa tygodnie. My tymczasem zorientujemy się w tym wszystkim i postanowimy, co robić dalej. Masz jakieś upatrzone miejsce na wakacje?

Munro nie miał, ale ton Ferndale'a dawał mu wiele do myślenia. To nie była propozycja – to był rozkaz.

– Chętnie pojechałbym do Szkocji – odpowiedział. – Zawsze marzyłem, aby powędrować latem wzdłuż wybrzeża, od Lochaber aż do Sutherland.

Ferndale wyraźnie się ucieszył i rozmarzył.

– Taaak… Góry Kaledońskie, doliny starej kochanej Szkocji. O tej porze roku musi tam być pięknie. Co prawda, znam to wszystko tylko z opowieści, ale jestem pewien, że będziesz zachwycony. Dzwoń do mnie, powiedzmy, co drugi dzień. Masz mój domowy numer, prawda?

* * *

Tydzień później Myrosław Kamynski, z dokumentami wystawionymi przez Czerwony Krzyż, przyjechał do Anglii. Całą Europę przejechał pociągiem. Bilet kupił mu Drake, którego zasoby finansowe były już jednak bliskie wyczerpania. W Londynie Kamynski poznał Krima, a od Drake'a otrzymał pierwsze zadanie.

– Będziesz się uczył angielskiego: rano, w południe i wieczorem, z książek i z płyt. W takim tempie pewnie jeszcze nigdy się nie uczyłeś, ale tylko w ten sposób szybko opanujesz język. Tymczasem wyrobię ci solidniejsze papiery. Z dokumentami Czerwonego Krzyża nie mógłbyś swobodnie podróżować. Dopóki tego nie załatwię, a ty nie zaczniesz rozumieć po angielsku, nie wychodź z domu.

Munro już od dziesięciu dni wędrował przez Góry Kaledońskie: z Inverness przez Ross, Cromarty i Sutherland. Dotarł w końcu do Lochinver, małego miasteczka nad brzegiem Morza Szkockiego, które rozciąga się stąd aż po wyspę Lewis. Z Lochinver wykonał szósty już telefon do domu Barry'ego Ferndale'a na przedmieściu Londynu.

– Dobrze, że dzwonisz – ucieszył się Ferndale. – Czy mógłbyś szybko wrócić do biura? Dyrektor naczelny chce z tobą pogadać.

Munro obiecał wyruszyć w ciągu godziny. I rzeczywiście powrócił do Inverness najszybciej jak mógł. Stąd miał już samolot do Londynu.

Był piękny lipcowy poranek. W swoim domu na przedmieściu Sheffield, wielkiego ośrodka przemysłu stalowego w hrabstwie Yorkshire, pan Norman Pickering pocałował jak co dzień na pożegnanie żonę i córkę, po czym odjechał samochodem do banku, którego był szefem. Dwadzieścia minut później przed domem stanęła mała furgonetka; napis na karoserii był nazwą pewnej wytwórni sprzętu elektrycznego. Z auta wysiedli dwaj mężczyźni w białych fartuchach i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Ten, który szedł pierwszy, miał w ręku tylko notes; drugi niósł duże tekturowe pudło. Pani Pickering otworzyła drzwi i obaj mężczyźni weszli do środka. Nikt z sąsiadów nie zwrócił na to uwagi.

Po dziesięciu minutach człowiek z notesem wyszedł, wsiadł do furgonetki i odjechał. Jego kolega pozostał w domu, najpewniej po to, aby zainstalować przywiezione urządzenie i sprawdzić jego działanie.

Pół godziny później ta sama furgonetka zatrzymała się w odległości dwóch ulic od banku Pickeringa. Kierowca, już bez białego fartucha, w ciemnoszarym garniturze typowego biznesmena, z walizeczką dyplomatyczną w ręku, wszedł do banku i pierwszej z brzegu urzędniczce wręczył białą kopertę. Kobieta spojrzała na list, a ponieważ był zaadresowany do pana Pickeringa, zaniosła go do gabinetu szefa. Biznesmen czekał cierpliwie. Po jakichś dwóch minutach dyrektor uchylił drzwi i rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na oczekującym biznesmenie.

– Pan Partington? – spytał. – Proszę wejść.

Andrew Drake nie odezwał się, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi gabinetu. A kiedy przemówił, w jego głosie nie było ani śladu akcentu z rodzinnego Yorkshire; był to głos gardłowy i twardy, znamionujący raczej przybysza z kontynentu. Jego włosy były teraz marchewkoworude, a oczy ukryte za ciemnymi szkłami w grubej oprawie.

– Chciałbym otworzyć konto – powiedział – i podjąć natychmiast część w gotówce.

Pickering wyraził zdziwienie. Taką transakcję mógł równie dobrze załatwić kierownik działu.

– Chodzi o duże konto i dużą transakcję – wyjaśnił Drake i podsunął dyrektorowi czek. Był to zwykły czek bankowy, wystawiony przez oddział banku Pickeringa w londyńskiej dzielnicy Holborn; opiewał na sumę 30 000 funtów.

– Ach tak – rzekł Pickering. Takie pieniądze to już rzeczywiście była transakcja na poziomie dyrektora. – A ile chce pan podjąć?

– Dwadzieścia tysięcy w gotówce.

– Dwadzieścia tysięcy funtów w gotówce? – upewnił się Pickering i sięgnął po słuchawkę. – Dobrze, ale będę musiał oczywiście zadzwonić do filii w Holborn i…

– Myślę, że to nie będzie potrzebne – przerwał Drake i podsunął mu londyńską edycję “Timesa” z dzisiejszą datą. Pickering tylko przez chwilę patrzył na gazetę. Jego uwagę przykuło natomiast coś innego, co podał mu Drake. Było to zdjęcie, zrobione kamerą polaroid. Na fotografii Pickering rozpoznał swoją żonę, z szeroko rozwartymi z przerażenia, oczami, siedzącą w jego ulubionym fotelu przy kominku. Rozpoznawał też fragmenty własnego salonu. Żona przytulała do siebie córeczkę. Na jej kolanach leżał ten sam dzisiejszy egzemplarz “Timesa”.

– Zrobione godzinę temu – wyjaśnił Drake.

Pickeringowi żołądek podjechał do gardła. Zdjęcie, które miał przed sobą, nie było na pewno najwyższej jakości, ale wystarczająco wyraźnie pokazywało na pierwszym planie rękę mężczyzny trzymającą karabin z obciętą lufą, wymierzoną wprost w jego bliskich.

– Jeśli podniesie pan alarm – powiedział spokojnie Drake – policja przyjedzie tutaj, a nie do pańskiego domu. Zanim tu wejdą, zabiję pana. A dokładnie za godzinę… jeśli wcześniej nie zadzwonię z wiadomością, że jestem bezpieczny i mam pieniądze… tamten człowiek pociągnie za spust. I niech pan nie myśli, że to żarty. Jesteśmy gotowi umrzeć, jeśli będzie trzeba. Należymy do Frakcji Czerwonej Armii.

Pickering z trudem przełknął ślinę. Pod biurkiem, w zasięgu jego kolana, ukryty był przycisk uruchamiający alarm. Spojrzał jeszcze raz na fotografię – i odsunął kolano jak najdalej od przycisku.

– Niech pan tu wezwie kierownika filii – mówił dalej Drake – i zleci mu otwarcie konta, zdeponowanie tego czeku i podjecie z kasy dwudziestu tysięcy funtów. Gdyby kierownik był zdziwiony wysokością wypłaty, powie mu pan, że to suma przeznaczona na wielką imprezę reklamową, w której będą konkursy z nagrodami pieniężnymi. Niech pan się weźmie w garść i dobrze to zagra.

Oczywiście kierownik filii był zdziwiony, ale jego pracodawca zachowywał się przecież całkiem normalnie: spokojny, może tylko trochę przygaszony. A i klient, mężczyzna w ciemnym garniturze, sprawiał sympatyczne wrażenie. Przed oboma stały nawet szklanki napełnione dyrektorską sherry, i tylko rękawiczki na dłoniach biznesmena mogły nieco dziwić przy tak ciepłej pogodzie. Po trzydziestu minutach kierownik przyniósł pieniądze z podziemnego skarbca, położył je na biurku dyrektora i wyszedł. Drake powoli pakował je do walizeczki.

– Zostało jeszcze pół godziny – odezwał się do Pickeringa. – Za dwadzieścia pięć minut zadzwonię do mego kolegi. Wtedy opuści on pański dom, nie czyniąc nic złego żonie i dziecku. Jeśli jednak podniesie pan alarm wcześniej, będzie strzelał najpierw do nich, a dopiero później popróbuje swych sił z policją.

Po wyjściu Drake'a pan Pickering siedział jak skamieniały przez pół godziny. W rzeczywistości Drake już po pięciu minutach zadzwonił do jego domu z pobliskiej budki telefonicznej. Telefon odebrał Krim. Uśmiechnął się do kobiety, leżącej na podłodze z rękami i nogami skrępowanymi taśmą, i wyszedł. Żaden z nich nie użył już furgonetki, skradzionej poprzedniego dnia. Krim odjechał motocyklem, zaparkowanym niedaleko przy szosie. Drake wziął z furgonetki kask, aby ukryć pod nim płomiennie rude włosy, po czym wsiadł na inny motocykl, przygotowany w pobliżu. Po półgodzinie obaj wyjechali z Sheffield. Porzucili swoje wehikuły na północnych przedmieściach Londynu i spotkali się ponownie dopiero w mieszkaniu Drake'a. Tutaj Andrew zmył z włosów czerwoną farbę, a okulary potłukł na drobne kawałki.

Następne śniadanie Munro zjadł w samolocie lecącym z Inverness na południe. Kiedy plastikowe tacki były już puste, stewardesa zaczęła roznosić świeżą londyńską prasę. Siedząc w ogonie samolotu Munro nie miał szans na “Timesa” czy “Telegraph”, dostał jednak egzemplarz “Daily Express”. Na tytułowej stronie pisano o dwóch mężczyznach, zapewne Niemcach z Frakcji Czerwonej Armii, którzy z banku w Sheffield zrabowali 20 000 funtów.

– Skurwysyny! – skomentował angielski nafciarz z Morza Północnego, który zajmował miejsce obok Munro, uderzając palcami w nagłówek w “Expressie”. – Cholerne komuchy. Powywieszałbym ich wszystkich.

Munro zgodził się w duchu, że istotnie prędzej czy później trzeba będzie pomyśleć o wieszaniu. Na lotnisku Heathrow wziął taksówkę, która zawiozła go w okolice Firmy. Wszedł do budynku i skierował się prosto do pokoju Ferndale'a.

– No, stary, ta podróż zupełnie cię odmieniła! – zawołał z niekłamanym podziwem Ferndale. Podsunął mu krzesło i zrobił kawę. – Ale pogadajmy lepiej o tej taśmie. Pewnie umierasz już z ciekawości. A więc tak, chłopie, jest najzupełniej autentyczna. Nie ma cienia wątpliwości. Wszystko się zgadza. Była straszna rozróba w ich Ministerstwie Rolnictwa. Wyrzucono sześciu lub siedmiu dygnitarzy. W tej liczbie jest pewnie również ten nieszczęśnik z Łubianki.

To oczywiście potwierdza dane z taśmy – kontynuował Ferndale. – Ale nie tylko to. Głosy też są autentyczne. Chłopcy z laboratorium stwierdzili to z całą pewnością. No i największa bomba: jednemu z naszych ludzi, który pracuje w Leningradzie, udało się zrobić małą wycieczkę na wieś. Tam na północy nie uprawia się wiele pszenicy, ale zawsze trochę jest. Zatrzymał samochód na siusiu i wyrwał jeden kłos takiego porażonego zboża. Trzy dni temu kłos przyjechał tutaj w bagażu dyplomatycznym, a wczoraj wieczorem dostałem raport z laboratorium. Potwierdzili znaczny nadmiar tego Lindanu w korzeniu i w kiełku.

Tak się sprawy mają – podsumował. – Trafiłeś na coś, co nasi amerykańscy kuzyni z właściwym sobie wdziękiem nazywają cennym śmieciem. W rzeczywistości to szczere złoto, dwadzieścia cztery karaty… Teraz Mistrz chce z tobą pogadać osobiście. A wieczorem wracasz do Moskwy.

Spotkanie z Sir Nigelem było przyjazne, ale utrzymane w tonie służbowego pośpiechu.

– Dobra robota – powiedział Mistrz. – O ile dobrze zrozumiałem, ma pan następne spotkanie za dwa tygodnie.

Munro przytaknął.

– Ta operacja może potrwać długo – kontynuował Sir Nigel – dlatego lepiej, żeby znalazł się pan znowu w Moskwie. Wcale się nie zdziwię, jeśli będzie pan tam musiał pozostać parę lat. A gdyby ten facet zaczął się wykręcać, musi go pan przydusić. Chcemy z niego wycisnąć wszystko, co się da. Czy potrzebuje pan jakiejś pomocy, jakiegoś zaplecza?

– Nie, dziękuję – odparł Munro. – Już przy pierwszym spotkaniu informator oświadczył, że będzie rozmawiać tylko ze mną. Raczej nie chciałbym go zrażać w tej fazie przez wprowadzanie innych osób. Nie też, żeby on sam mógł podróżować tak, jak kiedyś Pienkowski.

Wiszniajew nigdy nie wyjeżdża za granicę, więc i Kriwoj nie będzie miał powodów do wyjazdu. Będę musiał poprowadzić to sam.

Sir Nigel skinął głową.

– Zgoda, powierzam to panu.

Ledwie Munro wyszedł, Sir Nigel otworzył leżącą na biurku teczkę; zawierała osobiste dossier Adama Munro. I nagle ogarnęły go złe przeczucia. Ten Munro był przecież samotnikiem, źle czującym się w pracy zespołowej. Był typem człowieka, który urlop spędza samotnie, włócząc się po górach Szkocji. W Firmie krążyło powiedzenie: są agenci starzy, są agenci jarzy, ale nie ma agentów starych i jarych. Irvine był starym agentem i bardzo cenił ostrożność. A ta sprawa pojawiała się z zewnątrz, nagle i z impetem, bez ostrzeżenia i przygotowania. I rozwijała się piekielnie szybko. Ale, z drugiej strony, taśma była przecież autentyczna; co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

Równie autentyczne było leżące na biurku wezwanie do siedziby premiera na Downing Street – na dziś wieczór. Oczywiście natychmiast po weryfikacji taśmy Sir Nigel złożył krótki meldunek ministrowi spraw zagranicznych. Dzisiejsze wezwanie było naturalną tego konsekwencją.

Czarne drzwi domu nr 10 przy Downing Street, rezydencji brytyjskiego premiera, są być może najbardziej znanymi drzwiami świata. Znajdują się po prawej stronie tego zaułka – wbrew nazwie nie jest to właściwie ulica, lecz tylko wąski zaułek odchodzący od Whitehall, wciśnięty między okazałe gmachy Gabinet Office i Foreign Office. Przed tymi bowiem drzwiami, z prostym białym numerem “10” i z mosiężną kołatką, strzeżonymi przez jednego, nie uzbrojonego policjanta, gromadzą się wciąż turyści, by fotografować się nawzajem i obserwować wchodzących i wychodzących posłańców, a także znane osobistości.

W gruncie rzeczy jednak frontowymi drzwiami wchodzą głównie ci, którzy dużo mówią. Ci, co dużo mogą, korzystają raczej z tylnego wejścia. “ Dom oznaczony numerem 10 stoi pod kątem prostym do gmachu urzędu premiera, a tylne narożniki obu budynków niemal się stykają. Wąskie przejście między nimi zamyka furtka, przez którą można przejść do tylnych drzwi siedziby premiera. Tędy właśnie wszedł wieczorem 31 lipca dyrektor naczelny SIS w towarzystwie Sir Juliana Flannery'ego, sekretarza gabinetu. Skierowano ich natychmiast na pierwsze piętro. Minęli salę posiedzeń rządu i weszli do prywatnego apartamentu premiera.

Pani premier przeczytała już tekst spisany z taśmy, dostarczony jej przez ministra spraw zagranicznych.

– Czy zawiadomił pan o tym Amerykanów? – zapytała bez żadnych wstępów.

– Jeszcze nie – odparł Sir Nigel. – Sami uzyskaliśmy potwierdzenie autentyczności tej sprawy zaledwie trzy dni temu.

– Więc proszę to zrobić jak najszybciej, najlepiej osobiście. Perspektywa wielkiego deficytu zbożowego w ZSRR ma oczywiście ogromne znaczenie polityczne. Sądzę, że Stany Zjednoczone, jako największy światowy producent pszenicy, powinny znać sprawę od samego początku.

– Oczywiście. Wolałbym tylko, żeby kuzyni nie podłączali się do naszego agenta – wtrącił Sir Nigel. – Współpraca z nim może być wyjątkowo trudna i delikatna. Uważam, że powinniśmy prowadzić go sami.

– Myśli pan, że oni będą próbowali się podłączyć?

– To możliwe, bardzo możliwe. Pienkowskiego na przykład prowadziliśmy wspólnie, choć to myśmy go zwerbowali. Ale wtedy były po temu specjalne powody. Sądzę, że tym razem winniśmy działać sami.

Pani premier potrafiła ocenić polityczne zalety samodzielnego kontrolowania agenta, który ma dostęp do protokołów Politbiura.

– Gdyby naciskali – rzekła – niech pan się zwróci ponownie do mnie, a wtedy porozmawiam o tym osobiście z prezydentem Matthewsem. Na razie chciałabym, aby poleciał pan już jutro do Waszyngtonu i dostarczył im taśmę lub przynajmniej jej pisemną kopię. Ja zresztą zadzwonię do prezydenta Matthewsa już dzisiaj.

Sir Nigel i Sir Julian wstali i ruszyli do wyjścia.

– Jeszcze jedno – zatrzymał ich głos pani premier. – Doskonale rozumiem, że nie powinnam znać tożsamości tego agenta. Ale mam nadzieję, że nie powie pan tego również panu Bensonowi?

– Oczywiście nie, madame.

Ani własnemu premierowi, ani ministrowi spraw zagranicznych dyrektor generalny SIS nie miał zamiaru ujawniać nie tylko tożsamości owego Rosjanina, ale także tożsamości prowadzącego sprawę własnego pracownika. Amerykanie wiedzą oczywiście, kto kieruje brytyjską siatką w Moskwie, ale nie znają jego rosyjskich agentów. Kuzyni mogliby oczywiście śledzić Munro w Moskwie, ale temu Sir Nigel postanowił osobiście zapobiec, i miał już na to sposób.

– W takim razie ten rosyjski informator ma pewnie jakiś pseudonim. Czy mogę go znać? – spytała pani premier.

– Oczywiście. We wszystkich raportach ten informator będzie wymieniany jako “Słowik”.

Czysty przypadek sprawił, że na liście kryptonimów przeznaczonych dla agentów, obywateli radzieckich, pierwsze miejsce na “S” (a taka właśnie wypadała pierwsza litera) zajmował “Słowik”. Pani premier oczywiście tego wszystkiego nie wiedziała.

– Bardzo trafne określenie – uśmiechnęła się do własnych skojarzeń.

5.

Pierwszy dzień sierpnia był wilgotny i deszczowy. Już po dziesiątej rano nieco przestarzały, ale komfortowy czterosilnikowy odrzutowiec VC-10, należący do dowództwa Królewskich Sił Lotniczych, wystartował z bazy Lyneham w Wiltshire i skierował się na zachód, w stronę Irlandii i Atlantyku. Grono pasażerów nie było liczne: jeden generał lotnictwa, którego poprzedniego wieczora poinformowano, że ze wszystkich możliwych terminów właśnie ten jest najlepszy na rozmowy w Pentagonie w sprawie przyszłych prób bombowca strategicznego, prowadzonych wspólnie przez USAF i RAF, oraz jeden cywil w wytartym prochowcu.

Generał lotnictwa przedstawił się cywilowi, którego obecności tutaj bynajmniej się nie spodziewał, i usłyszał w odpowiedzi, że jego towarzysz podróży, pan Barrett z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ma pilną sprawę w ambasadzie brytyjskiej przy Massachusetts Avenue w Waszyngtonie, a polecono mu skorzystać z tego właśnie lotu VC-10, by oszczędzić brytyjskim podatnikom wydatku na kosztowny bądź co bądź na tej trasie bilet. Oficer RAF nigdy nie dowiedział się, że w istocie było dokładnie odwrotnie.

Na południe od VC-10 równoległym transatlantyckim korytarzem powietrznym leciał z Heathrow do Nowego Jorku rejsowy Boeing 747. Na jego pokładzie, pośród ponad trzystu innych pasażerów, znajdował się Azamat Krim alias Arthur Crimmins, obywatel kanadyjski. Krim leciał do Ameryki z pełną kieszenią forsy, miał tam bowiem dokonać szczególnych zakupów.

Osiem godzin później VC-10 lądował miękko w bazie lotniczej Andrews w stanie Maryland, dziesięć mil na południowy wschód od Waszyngtonu. Zaledwie pilot dokołował w pobliże hangaru i wyłączył silniki, pod przysunięte w pośpiechu schodki zajechał z fasonem reprezentacyjny samochód z Pentagonu, który wyrzucił z siebie dwugwiazdkowego generała US Air Forces. Dwaj żandarmi z sił lotniczych wyprężyli się na baczność, gdy brytyjski generał schodził ku oczekującemu go “komitetowi powitalnemu”. Cała uroczystość nie trwała dłużej niż pięć minut; reprezentacyjna limuzyna odjechała do Waszyngtonu, żandarmi odmaszerowali, a ciekawscy z bazy lotniczej powrócili do swoich zajęć.

Nikt nie zauważył samochodu z prywatnymi numerami rejestracyjnymi, który dziesięć minut później podjechał do stojącego VC-10. W każdym razie nikt, kto rozpoznałby specyficzną antenę na dachu, zdradzającą pojazdy Centralnej Agencji Wywiadowczej. Nikt też nie zwrócił uwagi na bezbarwnego cywila, który zszedł po schodkach wprost do oczekującego go samochodu. Nikt nie przyglądał się, gdy samochód opuszczał bazę.

Przedstawiciel Kompanii w ambasadzie amerykańskiej przy Grosvenor Square w Londynie, zaalarmowany poprzedniego wieczora, wysłał natychmiast zaszyfrowany telegram do Langley; ten telegram leżał teraz obok kierowcy. Kierowca, w cywilnym ubraniu, był funkcjonariuszem dość niskiego szczebla, natomiast pasażer na tylnym siedzeniu, który powitał gościa z Londynu, był szefem sekcji zachodnioeuropejskiej, jednym z bezpośrednich podwładnych wicedyrektora operacyjnego Kompanii. Wysłano go na powitanie Anglika głównie dlatego, że jako były szef komórki CIA w Londynie dobrze go znał. A nikt nie lubi falsyfikatów, zwłaszcza w takich sytuacjach.

– Cieszę się, że znów pana widzę, Nigel – powiedział, upewniwszy się przedtem, że przybysz jest rzeczywiście tym, którego oczekiwał.

– To ładnie, że osobiście wyjechał pan po mnie, Lance – odparł Irvine, choć dobrze wiedział, że nie było to spowodowane uprzejmością. W samochodzie rozmawiali o Londynie, o dzieciach, o pogodzie. Żadnych pytań w rodzaju: “Co też tu pana sprowadza?”. Samochód sunął Stołeczną Autostradą Okrężną w kierunku zachodnim, potem przez most Woodrowa Wilsona na Potomaku wjechał do stanu Wirginia.

Na przedmieściach Alexandrii kierowca skręcił w prawo, na autostradę im. George'a Washingtona, biegnącą wzdłuż zachodniego brzegu rzeki. Kiedy mijali lotnisko krajowe i cmentarz Arlington, Sir Nigel obserwował panoramę Waszyngtonu. Wiele lat temu był tutaj łącznikiem SIS przy Kompanii, rezydującym w ambasadzie brytyjskiej. Ciężkie to były czasy: w następstwie afery Philby'ego nawet stan pogody uważany był za informację tajną, jeśli rozmówcą był Anglik. W tym momencie Sir Nigel przypomniał sobie jednak, co wiezie w swojej teczce, i nieco się rozchmurzył.

Po trzydziestu minutach zjechali z autostrady w prawo, potem przemknęli nad nią i wjechali w las. Irvine zauważył mały drogowskaz z napisem: BPR – CIA. No i po co to piszą? – zastanawiał się. Albo wiesz, gdzie to jest, albo nie wiesz – a jak nie wiesz, to znaczy, że nikt cię tu nie prosił.

Zatrzymali się na chwilę przy strzeżonej pilnie bramie znajdującej się w masywnym siedmiostopowym płocie, który otacza całe Langley, Lance okazał przepustkę; ruszyli i pojechali w lewo. Pierwszym budynkiem, jaki minęli, była paskudna kopulasta sala konferencyjna, zwana tutaj z powodu swego kształtu “Igloo”. Kwaterę główną Kompanii stanowi zespół pięciu bloków: cztery zewnętrzne wyrastają z narożników centralnego, co z lotu ptaka przypomina krzyż św. Andrzeja.,,Igloo” przylepione jest do budynku stojącego najbliżej głównej bramy. Dopiero gdy go minęli, Irvin dostrzegł ukryty w głębi gmach centralny, z imponującym portalem. Wielka granitowa mozaika przed głównym wejściem układała się w herb Stanów Zjednoczonych. Irvine wiedział jednak, że jest to wejście dla kongresmanów, senatorów i innych niezbyt mile widzianych gości. Jego samochód jechał dalej, minął cały kompleks, skręcił w prawo i w końcu znalazł się na tyłach budynku centralnego.

Jest tutaj stroma pochylnia, zamykana ruchomą metalową kratą. Tędy prowadzi droga na ekskluzywny parking podziemny, mieszczący nie więcej niż dziesięć samochodów. Czarna limuzyna zatrzymała się i człowiek imieniem Lance przekazał gościa w ręce swego przełożonego. Charles “Chip” Allen, wicedyrektor operacyjny Kompanii, też dobrze znał Sir Nigela.

W tylnej ścianie parkingu znajdują się stalowe drzwi, strzeżone przez dwu uzbrojonych ludzi i prowadzące do małej windy. Chip Allen wpisał dane identyfikacyjne swego gościa na plastikowy kartonik. Był on namagnesowany i służył do otwierania drzwi windy. Po pokonaniu siedmiu kondygnacji winda zatrzymała się przy mieszkaniu dyrektora generalnego. Inna plastikowa kartka – z innym kodem magnetycznym – pozwoliła im dostać się do przedpokoju: mieli teraz przed sobą troje drzwi. Chip Allen zastukał w środkowe. Zawiadomiony chwilę wcześniej o przyjeździe brytyjskiego gościa, Bob Benson przywitał go w swoim apartamencie.

Przeszli od razu do salonu i usiedli przy podłużnym stoliku przed kominkiem z marmuru. Benson lubił widok płonących i trzaskających drew, ale w sierpniu Waszyngton nie jest właściwym miejscem na palenie w kominku; na stałe za to włączona była klimatyzacja. Gospodarz zasunął pergaminowy ekran w stylu japońskim, odgradzający “gabinetową” część salonu. Podano kawę i dopiero gdy zostali sami, Benson zapytał wreszcie:

– Co pana sprowadza do Langley?

Sir Nigel łyknął trochę kawy, potem rozparł się wygodnie w fotelu.

– Zaproponował nam swoje usługi pewien nowy informator – odparł, starając się unikać jakiejkolwiek egzaltacji. Mówił dalej przez dobre dziesięć minut, zanim dyrektor CIA przerwał mu po raz pierwszy:

– W Biurze Politycznym, mówi pan? W samym Biurze?

– Ściśle biorąc ktoś, kto ma stały dostęp do protokołów Biura.

– Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że zaproszę tu od razu Chipa Allena i Bena Kahna?

– Absolutnie nic, Bob. Przecież i tak dowiedzą się o wszystkim za godzinę czy dwie. Oszczędźmy sobie powtórek.

Benson wstał, podszedł do bufetu, na którym stał telefon, i połączył się z sekretarką. Odkładając słuchawkę popatrzył przez panoramiczne okno na rozległy, zielony las.

– O Boże… – westchnął głęboko.

Sir Nigel był nawet zadowolony, że ci dwaj starzy znajomi z CIA będą od samego początku uczestniczyć w rozmowach. Każda organizacja czysto wywiadowcza (w odróżnieniu od takich, które jak KGB są zarazem tajną policją) ma dwa główne działy. Pierwszy to dział operacyjny, zajmujący się zbieraniem informacji; drugi to dział analizy, w którym te informacje się porównuje, uzupełnia i interpretuje. Oba muszą działać dobrze. Jeśli informacje są błędne, najlepsza nawet analiza doprowadzi tylko do absurdu. Jeśli analiza jest nieudolna, wszelkie wysiłki zbieraczy informacji idą na marne. Politycy chcą wiedzieć, co robią inne państwa, zarówno potencjalnie wrogie, jak przyjazne, a także to, co zamierzają one zrobić. To, co robią inni, można w naszych czasach coraz częściej po prostu podejrzeć; nie można jednak w ten sposób dowiedzieć się, co zamierzają. Właśnie dlatego żadne kosmiczne kamery nie zastąpią nigdy inteligentnego analityka, badającego materiały z sekretnych narad w innych krajach.

W CIA dyrektora generalnego – który często zajmuje to stanowisko w wyniku nominacji politycznej – wyręczają w praktyce wicedyrektor do spraw operacji (DDO) i wicedyrektor do spraw analizy (DDI). Praca Działu Operacyjnego inspiruje autorów książek sensacyjnych; Dział Analiz to praca na zapleczu, żmudna, powolna, metodyczna, często nawet nudna – ale zawsze bezcenna. Niczym bracia syjamscy, DDO i DDI muszą pracować ręka w rękę; muszą też sobie nawzajem ufać. Benson, który przyszedł tu z prezydenckiej nominacji, miał dużo szczęścia. Jego zastępcą do spraw operacyjnych był Chip Allen, klasyczny WASP, były mistrz amerykańskiego futbolu. Funkcję DDI pełnił Ben Kahn, Żyd, były mistrz szachów; pasowali do siebie jak para rękawiczek.

Po pięciu minutach obaj byli już w apartamencie Bensona i z uwagą słuchali Sir Nigela. Kawa stygła w zapomnieniu. Mistrz szpiegów brytyjskich mówił tym razem prawie godzinę. Nikt mu nie przerywał.

Potem trzej Amerykanie czytali protokół dostarczony przez “Słowika”, rzucając od czasu do czasu łakome spojrzenia na leżącą na stole taśmę. Głęboką ciszę przerwał wreszcie Chip Allen.

– Nowy Pienkowski… – skomentował krótko.

– Na pewno będziecie chcieli wszystko to sprawdzić – powiedział spokojnie Sir Nigel. Nikt nie zaprzeczył. – Przyjaźń jest przyjaźnią, ale… Nam zajęło to około dziesięciu dni, za to mamy już pewność. Głosy sprawdzone co do jednego. O czystce w sowieckim Ministerstwie Rolnictwa już mówiłem. No i są oczywiście wasze zdjęcia z Kondora. A na koniec mam jeszcze to…

Wydobył z teczki małą foliową torebkę zawierającą młody pęd pszenicy.

– Jeden z naszych chłopców zwędził to z pola pod Leningradem. – Damy to do zbadania naszemu Departamentowi Rolnictwa – ucieszył się Benson. – Czy ma pan jakieś inne sprawy, Nigel?

– O, nic wielkiego… Może parę drobiazgów…

– No, niechże pan mówi – naciskał Benson. Sir Nigel nabrał powietrza w płuca.

– Chodzi o rosyjskie oddziały w Afganistanie. Podejrzewamy, że przemykają się dolinami w stronę Pakistanu i Indii. A ponieważ uważamy ten teren za swoją strefę wpływów, więc gdybyście chcieli rzucić na to okiem z Kondora…

– Załatwione – rzekł Benson bez wahania.

– A poza tym – ciągnął Sir Nigel – ten sowiecki informator, którego wywieźliście z Genewy dwa tygodnie temu… On chyba sporo wie o wtyczkach KGB w naszym ruchu związkowym.

– Wysłaliśmy wam protokoły przesłuchań – rzucił Allen pospiesznie.

– Tak, ale chcielibyśmy mieć do niego bezpośredni dostęp. Allen spojrzał na Kahna, ten tylko wzruszył ramionami.

– OK – powiedział Benson. – A czy my możemy mieć dostęp do “Słowika”?

– Niestety nie – odparł Sir Nigel. – To całkiem inna sprawa. “Słowik” działa w piekielnie trudnych warunkach, jest wystawiony na największe ryzyko. A ja nie chcę płoszyć ryby, zanim na dobre nie połknie haczyka. Zresztą będziecie dostawać wszystko to, co my, i równie szybko. Ale nie włączajcie się w to. Postaram się zwiększyć częstotliwość i objętość dostaw, ale to wymaga czasu i wielkiej ostrożności.

– Na kiedy przewidziana jest następna dostawa? – spytał Allen.

– Od dziś za tydzień. W każdym razie wtedy ma być spotkanie, ale mam nadzieję, że również towar.

Noc spędził Sir Nigel w należącym do CIA domku wiejskim w Wirginii; następnego dnia “pan Barrett” odleciał z powrotem do Londynu, tym samym samolotem, w towarzystwie tego samego generała lotnictwa.

Trzy dni później Azamat Krim odpływał na pokładzie starej “Queen Elizabeth II” od nabrzeża 49 w porcie nowojorskim – do Southampton. Zdecydował się na podróż morską zamiast lotniczej, bo to stwarzało większą szansę, że jego bagaż nie będzie prześwietlany aparaturą rentgenowską. Zakupy udały się w całej pełni. Wśród jego bagaży była typowa, przewieszana przez ramię aluminiowa skrzynka, jakiej zwykli używać zawodowi fotografowie do przewozu swoich kamer i obiektywów. Nie można jej było prześwietlić – można było jednak ręcznie sprawdzić zawartość. Rzecz w tym, że wymodelowana gąbka, wypełniająca skrzynkę i chroniąca aparaty i obiektywy przed wzajemnym obijaniem, przyklejona była dołem do fałszywego dna, umieszczonego dwa cale nad prawdziwym. W powstałej w ten sposób przestrzeni zmieściły się dwa rewolwery i kilka magazynków z amunicją.

Inny bagaż, ukryty głęboko na dnie małego kufra z ubraniami, stanowiła aluminiowa tuba z nakrętką, zawierająca coś, co przypominało długi teleobiektyw, około 4 cali średnicy. Krim zakładał, że tylko najbardziej podejrzliwy celnik mógłby rozpoznać w tym przedmiocie coś innego niż rodzaj obiektywu stosowanego przez fanatyków fotografii do zdjęć z bardzo dużej odległości; umieszczone w tym samym kuferku albumy zdjęć dzikich zwierząt i ptaków miały potwierdzać tę interpretację.

W istocie ów “obiektyw” był wzmacniaczem obrazu – zwanym też noktowizorem – jaki można swobodnie, bez specjalnego zezwolenia, kupić w Stanach Zjednoczonych, ale nie w Wielkiej Brytanii.

W niedzielę, 8 sierpnia upał lał się z nieba na Moskwę, toteż wszyscy, którzy nie wyjechali na podstołeczne plaże, tłoczyli się na licznych tutaj pływalniach, zwłaszcza na nowym zespole basenów, zbudowanym na Olimpiadę 1980. Ale pracownicy ambasady brytyjskiej, podobnie jak kilkunastu innych przedstawicielstw zagranicznych, spędzali ten dzień na nadrzecznej plaży powyżej mostu Uspienskiego. Był wśród nich Adam Munro. Próbował zachowywać się równie beztrosko jak inni, ale przychodziło mu to z trudem. Stanowczo za często spoglądał na zegarek, w końcu zaczął się ubierać.

– Hej, Adam, chyba nie masz zamiaru wracać? Jeszcze kawał dnia przed nami! – zawołała doń jedna z sekretarek.

Zmusił się do grymasu niezadowolenia.

– Niestety, obowiązki wzywają! – odkrzyknął. – Muszę przygotować tę cholerną wizytę Izby Handlowej z Manchesteru.

Poszedł przez zarośla do samochodu, wrzucił do środka swój plażowy ekwipunek, rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go nie obserwuje, i zamknął samochód. Dokoła kręciło się zbyt wielu mężczyzn w sandałach, luźnych spodniach i rozpiętych koszulach; gdyby nawet jeden z nich był szpiclem, nie można by go było rozpoznać. Munro przyjął optymistyczne założenie, że ludzie z KGB nigdy nie zdejmują marynarek; a że w zasięgu jego wzroku nie było nikogo, kto by miał na sobie ten nieodłączny rekwizyt, ruszył śmiało przez las na północ.

Walentyna czekała już na niego ukryta w cieniu drzew za polaną. Mimo całej radości, jakiej doznawał na jej widok, poczuł nerwowy skurcz żołądka. Nie miała przecież żadnego doświadczenia w tej zabawie w chowanego ze szpiclami, nie można więc było wykluczyć, że jest śledzona. Jeśli tak – jemu samemu, jako dyplomacie, grozi co najwyżej wydalenie z kraju, tyle że reperkusje międzynarodowe tego wydalenia mogą być ogromne. Ale i to nie było jego głównym zmartwieniem – najbardziej przerażało go to, co stanie się z Walentyną, jeśli ją schwytają. Bez względu na motywy, jakimi się kierowała, jej czyn miał tylko jedną kwalifikację prawną: zdrada stanu.

Objął ją i pocałował. Odwzajemniła pocałunek, ale drżała w jego ramionach.

– Boisz się? – spytał.

– Trochę – przytaknęła. – Słuchałeś tego nagrania?

– Tak, zanim przekazałem je dalej. Może nie powinienem był tego robić, ale zrobiłem.

– A więc wiesz już, że czeka nas głód. Widzisz, ja już doświadczyłam głodu w tym kraju, tuż po wojnie. Byłam małym dzieckiem. To było straszne… ale wtedy wiedzieliśmy, że przyczyną jest wojna, Niemcy. I jakoś to znosiliśmy. Nasi przywódcy byli z nami, dążyli do poprawy sytuacji.

– Może i tym razem jakoś sobie poradzą – odezwał się Munro bez przekonania.

Walentynę tylko to zirytowało.

– Ależ oni nawet nie próbują! Siedzę tam, słucham ich głosów, przepisuję taśmy. Ciągle tylko się kłócą, każdy próbuje ratować własną głowę.

– A ten… wuj twojego męża, marszałek Kierenski? – spytał ostrożnie.

– Nie lepszy od innych. Kiedy wychodziłam za mąż, wuj Nikołaj przyszedł na nasze wesele. Pomyślałam wtedy: jaki to wesoły, sympatyczny człowiek. Ale to, oczywiście, było jego życie prywatne. Dzisiaj słucham go w życiu publicznym. Jest taki sam jak inni, bezwzględny i cyniczny. Każdy z nich kombinuje tylko, jak zyskać przewagę nad innymi, jak zdobyć władzę… a naród niechaj diabli biorą. Czasami myślę, że powinnam być taka jak oni. Ale nie potrafię. Ani teraz, ani już nigdy w życiu.

Munro patrzył na sosny po drugiej stronie polany, ale widział drzewka oliwne i młodego żołnierza wykrzykującego: “Nie jestem żadnym twoim chłopcem!”. Zdumiewające – pomyślał -jak łatwo rządy tracą kontrolę nad poddanymi przez zwykłe nadużycie władzy. Nie zawsze tak jest, może nawet nieczęsto – ale jednak…

– Mógłbym cię wyrwać z tego bagna, naprawdę. Musiałbym potem odejść z dyplomacji, ale to właściwie i tak już postanowione. A Sasza jest jeszcze tak mały, że z łatwością zaadaptowałby się gdzie indziej.

– Nie, Adamie. To silna pokusa, ale nie mogę. Cokolwiek się zdarzy, czuję, że tu jest mój kraj i tu muszę zostać – zawahała się przez chwilę. – Może zresztą kiedyś… nie wiem.

Siedzieli dłuższy czas w ciszy, trzymając się za ręce. Ona pierwsza przerwała milczenie.

– Czy twoi… ludzie z wywiadu zabrali taśmę do Londynu?

– Myślę, że tak. Oddałem ją człowiekowi, który, jak sądzę, reprezentuje Secret Service w ambasadzie. Pytał mnie, czy będzie następna?.

Walentyna ruchem głowy wskazała na swoją sportową torbę.

– Jest tylko kopia pisemna. Nie będę już mogła przynosić taśm. Po przepisaniu zamyka się je w kasie pancernej, a ja nie mam klucza. Te papiery w torbie to następne posiedzenie Biura.

– Jak to zdobywasz?

– Po każdym zebraniu taśmy i stenogramy przenoszone są pod strażą do budynku Komitetu Centralnego. Jest tam zamknięty wydział, w którym pracuję z pięcioma koleżankami. Kierownikiem jest mężczyzna. Po przepisaniu taśmy zamyka się w sejfie.

– To w jaki sposób wyniosłaś tę pierwszą?

– Ten kierownik jest nowy, przyszedł dopiero w zeszłym miesiącu. Poprzedni zostawiał nam więcej swobody. Obok naszego pokoju jest studio nagrań, w którym kopiujemy taśmy przed zamknięciem w sejfie. Miesiąc temu robiłam to ja. Byłam tam sama dostatecznie długo, żeby ukraść kopię i zastąpić ją czystą taśmą.

– Czystą? – przeraził się Munro. – Jeśli będą chcieli ją przesłuchać, natychmiast zauważą zamianę!

– To nieprawdopodobne – uspokoiła go. – Po kontroli zgodności protokołu pisemnego z taśmą matką nikt już taśm nie słucha, i tylko protokół jest do wglądu w archiwum. Z tą taśmą miałam dużo szczęścia. A wyniosłam ją w torbie z zakupami, pod żywnością kupioną w kantynie KC.

– Nie rewidują cię?

– Prawie nigdy. My, elita Nowej Rosji, cieszymy się zaufaniem – dodała z sarkazmem. – Aż papierami jest jeszcze łatwiej. Protokół z ostatniego posiedzenia czerwcowego odbiłam na kopiarce. Zrobiłam po prostu jedną kopię za dużo, potem cofnęłam licznik o jedną pozycję. Potem ten dodatkowy egzemplarz wetknęłam pod taki staroświecki pas do pończoch… noszę czasem coś takiego do pracy. Trochę od tego byłam grubsza, ale jakoś nikt nie zauważył.

Adamowi robiło się słabo na myśl o jej nieostrożności.

– O czym mówili na tym zebraniu? – spytał wskazując na torbę.

– O możliwych konsekwencjach. O tym, co będzie, kiedy zacznie się głód. Jak zareaguje ludność. Najgorsze, że potem, na początku lipca, było jeszcze jedno zebranie, a ja nie znam jego treści, bo byłam na urlopie. Nie mogłam przecież zrezygnować z urlopu… to wzbudziłoby podejrzenia. Po powrocie rozmawiałam z dziewczyną, która przepisywała tamten protokół. Była blada z przerażenia i nic nie chciała powiedzieć.

– Czy możesz go jakoś zdobyć?

– Spróbuję. Mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy jestem sama w biurze i mam dostęp do kopiarki. Potem oczywiście cofam licznik i nie ma śladu, że jej ktoś używał. Ale wszystko to nie wcześniej niż na początku przyszłego miesiąca. Dopiero wtedy będę pracować na drugiej zmianie, a tylko na drugiej zmianie zostaję w biurze sama.

– Nie powinniśmy więcej spotykać się w tym miejscu – zmienił temat Munro. – Takie nawyki bywają niebezpieczne.

Przez całą następną godzinę wykładał jej elementarne reguły obowiązujące w tej robocie; było to absolutnie niezbędne, jeśli mieli się nadal spotykać. W końcu podał jej plik gęsto zadrukowanych karteczek, zatknięty dotąd za paskiem pod luźną koszulą.

– Tu jest wszystko, co musisz wiedzieć. Naucz się tego na pamięć, potem spal. Popiół najlepiej spuść z wodą w toalecie.

Parę minut później ona z kolei wyjęła z torby i dała mu plik cienkich kartek, pokrytych czystym pismem maszynowym, cyrylicą. Potem zniknęła w lesie, by niespełna kilometr od tego miejsca wsiąść do własnego samochodu, zaparkowanego na piaszczystej drodze.

Munro cofnął się w głęboki cień sklepienia nad bocznym wejściem do cerkwi. Wyciągnął z kieszeni rolkę taśmy klejącej, zsunął spodnie do kolan i przymocował otrzymany przed chwilą pakiet do uda. Podciągnąwszy z powrotem spodnie i zapiawszy pasek ruszył w drogę; papiery uwierały go co prawda w udo, ale workowate spodnie “madę in USSR” całkowicie maskowały ich obecność.

Do północy w zaciszu swego mieszkania przeczytał te papiery co najmniej dziesięć razy. W najbliższą środę odleciały do Londynu: w walizeczce, przykutej łańcuchem do ręki kuriera, w grubej zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej do rąk własnych łącznika SIS w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Szklane drzwi prowadzące do ogrodu pełnego róż były szczelnie zamknięte i tylko szum powietrza z aparatury klimatyzacyjnej zakłócał ciszę Owalnego Gabinetu w Białym Domu. Łagodne dni czerwca dawno się skończyły; duszny, wilgotny upał waszyngtońskiego sierpnia nie pozwalał nawet myśleć o otwarciu drzwi i okien. Liczni jak zwykle na Pennsylvania Avenue turyści, spoceni i zziajani, podziwiali znany obrazek frontowego wejścia Białego Domu, z kolumnadą, flagą i łukowatym podjazdem, albo czekali cierpliwie na swoją kolej, by pod opieką przewodników obejrzeć od środka tę najświętszą z amerykańskich świętości. Ale żaden z nich nie dotrze nigdy do niskiej, zachodniej części budynku. A właśnie tu spotkał się dziś prezydent Matthews ze swymi najbliższymi doradcami. Naprzeciw prezydenckiego biurka siedzieli Stanisław Poklewski i Robert Benson. Towarzyszył im tym razem sekretarz stanu David Lawrence – prawnik z Bostonu, jeden z filarów establishmentu wschodniego wybrzeża.

Matthews zatrzasnął leżącą przed nim teczkę. Już dawno pochłonął i przetrawił pierwszy protokół Politbiura, a raczej jego angielski przekład; teraz zapoznał się z opiniami własnych ekspertów na ten temat.

– Tak się upierałeś, Bob, przy własnej prognozie tego deficytu na trzydzieści milionów ton. Teraz okazuje się, że zabraknie im pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu milionów. Czy masz pewność, że ten protokół z Politbiura jest autentyczny?

– Sprawdziliśmy wszystko, wszelkimi możliwymi sposobami. Głosy są prawdziwe. Nadmiar Lindanu w korzeniu jest prawdą. Czystka w ich Ministerstwie Rolnictwa też jest prawdą. Naszym zdaniem nie może być żadnych wątpliwości, że to nagranie pochodzi z obrad Biura Politycznego.

– Musimy mieć stuprocentową pewność – myślał głośno prezydent. – Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak wielkiej szansy.

– Panie prezydencie – odezwał się Poklewski – wszystko to oznacza, że Rosjanie mają przed sobą już nie poważny deficyt, jak sądziliśmy miesiąc temu, w chwili uruchomienia Ustawy Shannona, ale powszechny głód.

Nie wiedział, że powtarza w ten sposób słowa Wasyla Piętrowa, wypowiedziane dwa miesiące temu na Kremlu; taśma nie zarejestrowała ich jednak – Pietrow rzucił je był półgłosem do siedzącego obok Iwanienki.

Matthews wolno pokiwał głową.

– Trudno się z tym nie zgodzić, Stan. Pytanie tylko, co m y mamy z tym zrobić?

– Niech głodują – odpowiedział Poklewski – To ich największy błąd od czasu, gdy Stalin zlekceważył nasze ostrzeżenia o ruchach wojsk niemieckich przy ich granicy wiosną 1941. Tym razem wróg jest wewnętrzny. Niech więc radzą sobie z nim sami.

– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.

Lawrence nieufnie pokręcił głową. Na temat sporów między wojowniczym Poklewskim a ostrożnym bostończykiem krążyły już legendy. Również tym razem David Lawrence miał odmienne zdanie.

– Po pierwsze sądzę, że nie rozpatrzyliśmy jeszcze dość wnikliwie wszystkiego, co może się zdarzyć, jeśli wiosną przyszłego roku ZSRR pogrąży się w chaosie. Moim zdaniem chodzi tu o coś więcej, niż tylko o skazanie Sowietów na wypicie piwa, jakiego nawarzyli. Takie zdarzenie musi wywołać rozległe i poważne następstwa międzynarodowe…

– Bob? – prezydentowi nie starczyło cierpliwości, by wysłuchać, co Lawrence ma do powiedzenia “po drugie”. Szef centrali wywiadowczej krótko przedstawił rezultaty swoich przemyśleń.

– Mamy trochę czasu, panie prezydencie. Oni wiedzą, że uruchomiliśmy Ustawę Shannona. Wiedzą też, że jeśli będą potrzebowali zboża, muszą zwrócić się do nas. Jak to już powiedział sekretarz Lawrence, istotnie powinniśmy rozpatrzyć wszelkie możliwe następstwa głodu w ZSRR. Możemy zacząć już teraz. Otóż prędzej czy później Kreml musi podjąć grę. Kiedy zaś to zrobi, okaże się, że wszystkie atuty są w naszym ręku. Wiemy, jak złe są ich perspektywy – ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Mamy zboże, mamy Kondory, mamy “Słowika”, i czas pracuje dla nas. A więc tym razem wszystkie asy są w naszych rękach. Nie ma potrzeby decydować już dziś, jak rozegramy tę partię.

Lawrence skinął głową i popatrzył na Bensona jakby z większym szacunkiem. Poklewski wzruszył tylko ramionami. Prezydent Matthews podjął nagłą decyzję.

– Stan, chcę, abyś już teraz powołał grupę roboczą w ramach Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ma być mała i absolutnie tajna. Wy trzej, nadto szef połączonych sztabów, ministrowie obrony, skarbu i rolnictwa. Chcę wiedzieć dokładnie, co się stanie w skali światowej, jeśli tam zapanuje głód. Muszę to wiedzieć… i to szybko.

Zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Było to bezpośrednie połączenie z Departamentem Stanu. Matthews spojrzał badawczo na Lawrence'a.

– Czy to ty do mnie dzwonisz? – zażartował.

Sekretarz stanu wstał i odebrał telefon; słuchał przez kilka minut, potem odłożył słuchawkę.

– Sprawy nabierają tempa, panie prezydencie – powiedział. – Dwie godziny temu w Moskwie minister spraw zagranicznych Rykow wezwał do siebie naszego ambasadora Donaldsona. W imieniu swego rządu zaproponował kupno od Stanów Zjednoczonych – do wiosny przyszłego roku – pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż.

Przez dłuższą chwilę w gabinecie słychać było tylko tykanie starego pozłacanego zegara stojącego na marmurowym kominku.

– A co odpowiedział Donaldson? – spytał Matthews.

– Odpowiedział oczywiście, że propozycja będzie przekazana do rozpatrzenia w Waszyngtonie i że niewątpliwie odpowie pan we właściwym trybie.

– Jak panowie widzą, odpowiedź będzie potrzebna szybko – powrócił prezydent do przerwanego wątku. – Jakiś czas mogę oczywiście zwlekać, ale najdalej do piętnastego września muszę odpowiedzieć na tę propozycję. A żeby to zrobić, muszę dokładnie znać nasze własne plany… na każdą ewentualność.

– Za parę dni dostaniemy zapewne nową porcję wiadomości od “Słowika”. Pozwoli to nam może zorientować się, jak Kreml widzi ten problem.

– Zgoda, Bob, zaczekajmy. Ale jak tylko raport nadejdzie, chcę mieć angielski przekład na biurku.

Spotkanie u prezydenta skończyło się o zmierzchu. W Anglii już od paru godzin panowała noc. W kronikach policyjnych pod datą 11-12 sierpnia 1982 znalazło się potem kilkadziesiąt włamań, ale policję hrabstwa Somerset najbardziej zaniepokoiła kradzież dokonana w sklepie z bronią sportową w ładnym, cichym miasteczku Taunton. Złodzieje najwyraźniej odwiedzili sklep wcześniej, za dnia, alarm bowiem był odcięty przez kogoś, kto musiał dobrze wiedzieć, którędy biegnie kabel. W nocy, nie mając już problemów z alarmem, złodzieje przecięli potężnymi nożycami żelazną kratę w oknie na zapleczu.

Sklep bynajmniej nie był splądrowany: nie zabrano rewolwerów, które – przydatne w obrabianiu banków – są typowym łupem w tego rodzaju włamaniach. Brakowało jedynie, jak stwierdził właściciel, jednej strzelby myśliwskiej, najlepszej, jaką handlował: Sako Hornet 0,22, produkcji fińskiej, broni o wielkiej doskonałości rażenia. Zniknęły też dwa pudełka naboi do tej strzelby, zaokrąglonych i pustych w środku Remingtonów, odznaczających się przy dużej prędkości wielką siłą przebicia i silnym rozpryskiem w celu.

W mieszkaniu na Bayswater Drake, Kamynski i Krim oglądali swój łup, rozłożony na stole w salonie. Składały się nań dwa rewolwery – każdy z dwoma pełnymi magazynkami – oraz sztucer z dwoma pudełkami amunicji i wzmacniacz obrazu.

Istnieją dwa podstawowe typy noktowizorów: działające na podczerwień i wzmacniające obraz. Ludzie, którzy strzelają w nocy, wolą używać tych drugich; Krim, ze swoim doświadczeniem myśliwego z zachodniej Kanady i po trzech latach służby w wojskach spadochronowych, wiedział, co wybrać. Promiennik podczerwieni, “oświetlający” przedmioty na linii strzału – dzięki czemu można dostrzec w wizjerze ich zielonkawe kontury – wymaga własnego silnego źródła energii. Wzmacniacz obrazu natomiast chwyta te znikome ilości światła, które obecne są nawet w pozornych ciemnościach, i wzmacnia je – tak jak czyni to potężna siatkówka w oku sowy, zdolnej dostrzec biegnącą mysz tam, gdzie oko ludzkie nie widzi już niczego. Urządzenie to nie wymaga żadnych źródeł energii. Skonstruowane pierwotnie dla celów wojskowych, małe przenośne wzmacniacze obrazu stały się pod koniec lat siedemdziesiątych przedmiotem żywego zainteresowania firm produkujących sprzęt dla straży przemysłowej. Wkrótce znalazły się w masowej sprzedaży. Z początkiem lat osiemdziesiątych można było kupić w Ameryce – za gotówkę i anonimowo – także nieco większe modele, nadające się do zainstalowania na lufie karabinu. Właśnie taki model kupił w Ameryce Azamat Krim.

Sztucer miał na lufie szynę, służącą do instalacji lunety celowniczej. Posługując się imadłem przykręconym do kuchennego stołu oraz pilnikiem, Krim zaczął dopasowywać do tej szyny uchwyt wzmacniacza obrazu.

Kiedy Krim pracował w pocie czoła, zaledwie o milę od niego, w budynku ambasady USA przy Grosvenor Square złożył wizytę Barry Ferndale. Był tu umówiony z szefem operacyjnym CIA w Londynie – oficjalnie jednym z wielu dyplomatów z personelu ambasady. Spotkanie było krótkie i serdeczne. Ferndale wydobył z teczki plik papierów i wręczył go swemu rozmówcy.

– Prosto spod prasy, kolego – rzekł do Amerykanina. – Niestety, jest tego dużo. Ci Rosjanie są cholernie gadatliwi. Tak czy owak… życzę powodzenia.

Papiery zawierały drugi raport “Słowika”, już w przekładzie na angielski. Amerykanin westchnął ciężko: teraz będzie musiał sam to wszystko zaszyfrować i wysłać. Nikt więcej nie może tego nawet zobaczyć. Podziękował Ferndale'owi i zabrał się do ciężkiej pracy, która miała potrwać całą noc.

* * *

Ale nie tylko on nie spał tej nocy. W odległym Tarnopolu pewien tajniak wyszedł właśnie z klubu podoficerskiego przy koszarach KGB i ruszył piechotą do domu. Nie przysługiwał mu jeszcze służbowy samochód, jego własny zaś stał pod domem. Nie miał jednak nic przeciwko spacerowi: noc była ciepła i pogodna, a za sobą miał wesoły wieczór z kolegami w klubie.

Być może właśnie dlatego nie zauważył dwóch ludzi stojących w bramie po drugiej stronie ulicy, nie widział gestów, jakie wymienili na jego widok. Była północ. O tej porze w Tarnopolu, nawet przy ładnej sierpniowej pogodzie, ulice są wymarłe. Skracając sobie drogę do domu tajniak powędrował przez rozległy park imienia Szewczenki, gdzie drzewa pełne liści niemal całkiem maskowały wąskie alejki. Był to najdłuższy skrót w jego życiu. W połowie drogi przez park usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Odwrócił się – cios pałki, wymierzony w tył głowy, trafił go w skroń; upadł na stertę śmieci.

Świtało już niemal, kiedy wrócił do przytomności. Leżał w gęstych krzakach, obrabowany z portfela, pieniędzy, kluczy, kart aprowizacyjnych i dowodu tożsamości. Dochodzenia milicji i KGB w sprawie tego absolutnie niezwykłego napadu ciągnęły się kilka tygodni, ale sprawców nie znaleziono. W rzeczywistości obaj opuścili Tarnopol o świcie; pierwszym pociągiem wrócili bezpiecznie do swych domów we Lwowie.

Prezydent Matthews osobiście przewodniczył zebraniu komisji roboczej, na którym omawiano materiały dostarczone przez “Słowika” w drugiej przesyłce.

– Moi eksperci rozważyli już niektóre możliwe konsekwencje klęski głodowej w ZSRR – oświadczył Benson ośmiu mężczyznom zgromadzonym w Owalnym Gabinecie. – Odnoszę jednak wrażenie, że żaden z nich nie posunął się równie daleko jak samo Politbiuro w przewidywaniu powszechnego kryzysu porządku i prawa. Czegoś takiego jeszcze tam nie było.

– Moi ludzie również nie posuwają się tak daleko – zgodził się szef Departamentu Stanu. – Politbiuro przewiduje na przykład, że KGB ni? zdoła utrzymać wszystkiego na wodzy. Osobiście nie sądzę, byśmy mogli poważnie stawiać aż takie prognozy.

– Jak zatem mam potraktować prośbę Rudina o sprzedaż pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna? – spytał prezydent. T

– Odmówić! – obstawał przy swoim Poklewski. – Mamy tu szansę, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd, i jaka może nigdy więcej się nie zdarzy. Dzisiaj ma pan tego Rudina i całe ich kierownictwo w garści. Od dobrych dwudziestu lat, ilekroć mają kłopoty gospodarcze, kolejne rządy USA wielkodusznie pomagają im się jakoś wygrzebać. I za każdym razem oni stają się jeszcze agresywniejsi niż przedtem. Za każdym razem odpowiadają nasileniem ingerencji w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. A krajom Trzeciego Świata za każdym razem skutecznie wmawiają, że przezwyciężyli swoje kłopoty własnymi siłami, umacniając fałszywe przekonanie, że marksistowski system gospodarczy zdaje egzamin. Tym razem możemy całemu światu pokazać ponad wszelką wątpliwość, że ich system ekonomiczny nie funkcjonuje i nigdy nie będzie funkcjonował. Dlatego uważam, że powinien pan dokręcić śrubę mocno, naprawdę mocno. Za każdą tonę sprzedanego zboża może pan żądać jakiegoś ustępstwa. Może pan wręcz zażądać, by wynieśli się z Azji, Afryki, a na pewno już z Ameryki. A jeśli nie zechcą, może pan spowodować upadek Rudina.

– Czy to – Matthews dotknął leżącego przed nim raportu “Słowika” – mogłoby rzeczywiście obalić Rudina?

Odpowiedział mu David Lawrence, ale nie było na sali nikogo, kto nie zgodziłby się z tą opinią:

– Gdyby w ZSRR nastąpiło rzeczywiście to, co przewidują członkowie ich Biura, Rudin popadnie w niełaskę, tak jak kiedyś Chruszczow.

– A więc powinien pan wykorzystać tę przewagę – nalegał Poklewski. – Niech pan to zrobi. Rudin nie ma już wyboru. Została mu tylko jedna możliwość: zgodzić się na pańskie warunki. Jeśli odmówi… padnie.

– A jego następca… – zaczął prezydent.

– …zobaczy, co stało się z Rudinem, i wyciągnie z tego właściwe wnioski dla siebie. Każdy następca będzie musiał zgodzić się na warunki, jakie postawimy.

Matthews spytał teraz o opinię pozostałych uczestników zebrania. Wszyscy, z wyjątkiem Lawrence'a i Bensona, zgadzali się z Poklewskim. W końcu prezydent podjął decyzję. Jastrzębie zwyciężyły.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR zajmuje jeden z siedmiu niemal identycznych moskiewskich budynków w ulubionym stylu Stalina: gotycki tort weselny, ulepiony z ciemnego piaskowca ręką szalonego cukiernika. Budynek ministerstwa stoi przy Bulwarze Smoleńskim, na rogu Arbatu. 30 sierpnia przed główne wejście wtoczył się majestatycznie Cadillac Fleetwood Brougham, należący do amerykańskiego ambasadora. Następnie pana Mortona Donaldsona zawieziono na czwarte piętro, do obitego pluszami gabinetu Dymitra Rykowa, długoletniego szefa radzieckiej dyplomacji. Znali się dobrze: przed przybyciem do Moskwy ambasador Donaldson pracował przez jakiś czas w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie Dymitr Ryków bywał często. Często też przepijali do siebie przy różnych okazjach – najpierw w Nowym Jorku, teraz w Moskwie. Jednak dzisiejsze spotkanie miało bardzo oficjalny charakter. Donaldsonowi towarzyszył szef jego kancelarii, a Rykowowi aż pięciu wyższych funkcjonariuszy ministerstwa.

Ambasador odczytał pismo, które przywiózł ze sobą – starannie, słowo po słowie, w swym ojczystym języku. Ryków rozumiał i nawet dobrze mówił po angielsku, korzystał jednak tym razem z tłumacza, który przez cały czas nachylał się nad jego prawym uchem.

List prezydenta Matthewsa nie ujawniał wprost wiedzy o katastrofie, jaka dotknęła w tym roku uprawy zbożowe, ale też nie wyrażał zdziwienia, że Związek Radziecki pragnie zakupić tak ogromną – bo aż 55 milionów ton – ilość ziarna. Wyrażał natomiast w oględnych słowach żal, że Stany Zjednoczone Ameryki nie będą mogły sprzedać ZSRR tej ilości pszenicy, o jaką prosi.

Niemal nie czyniąc przerwy Donaldson odczytał drugą część pisma. Pozornie nie związana z pierwszą, choć nie oddzielona od niej, stwierdzała faktyczne fiasko rozmów o ograniczeniu zbrojeń strategicznych, znanych pod nazwą SALT III, i zakończonych zimą 1980 roku bez jakichkolwiek efektów w postaci złagodzenia napięć międzynarodowych. Wyrażała przy tym nadzieję, że rozmowy SALT IV, których początek zaplanowano na najbliższą jesień i zimę, przyniosą większy postęp oraz pozwolą światu poczynić poważne kroki na drodze sprawiedliwego i trwałego pokoju. I to było już wszystko.

Donaldson położył przeczytany przed chwilą list na biurku Rykowa, przyjął formalne, nie zdradzające żadnych emocji podziękowanie siwowłosego, szarego na twarzy ministra i wyszedł.

Andrew Drake spędził większość tego dnia na wertowaniu książek, Azamat Krim testował w tym czasie gdzieś w górach Walii sztucer myśliwski z nowo zamontowaną lunetą. Myrosław Kamynski nadal pracował nad swoim angielskim, w którym czynił zresztą szybkie postępy.

Uwaga Drake'a skupiała się na porcie Odessa. Pierwszym źródłem informacji była “Lloyd's Loading List” w czerwonych okładkach. Tutaj Drake przeczytał, że nie ma regularnych linii żeglugowych z północnej Europy do Odessy, jest natomiast mała, niezależna flota śródziemnomorska, której statki zawijają również do portów Morza Czarnego. Nazywała się Salonika Linę i miała tylko dwa statki.

Z kolei zabrał się do niebieskiego “Lloyd's Shipping Index”; przeglądał jedną kolumnę po drugiej, aż wreszcie znalazł interesujące go statki. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Właścicielami obu statków obsługujących Salonika Linę były małe kompanie zarejestrowane w Panamie, a to znaczyło ponad wszelką wątpliwość, że cały majątek “kompanii” stanowi mosiężna tabliczka na ścianie gabinetu któregoś z adwokatów w Panama City – i nic więcej.

Z trzeciego źródła, brązowej księgi zatytułowanej “Greek Owners Directory”, dowiedział się, że Salonika Linę wymieniana jest jako firma grecka, której biura mieszczą się w ateńskim porcie Pireus. Dobrze wiedział, co to znaczy. Jeśli rozmawiasz z Grekiem, który przedstawia się jako tymczasowy użytkownik statku pływającego pod banderą Pana-my – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto rozmawiasz z samym właścicielem. Wolą oni występować jako “wyłącznie agenci”, aby czerpać korzyści z faktu, że w ramach obowiązującego prawa agentów nie można pociągać do odpowiedzialności za grzechy ich pryncypałów. Wśród tych drobnych grzeszków można wymienić zaniżone płace i gorsze warunki dla załogi, statki niezdatne do żeglugi, nieprzestrzeganie norm bezpieczeństwa. Bardzo sumienne są za to oceny wartości statków związane z ubezpieczeniami od “całkowitej utraty”; zdarzają się też nadzwyczaj beztroskie praktyki zanieczyszczania ropą wód przybrzeżnych.

Mimo to Drake od razu polubił Salonika Linę z jednego powodu: grecka linia może wprawdzie zatrudniać tylko greckich oficerów, ale zwykli członkowie załogi mogą pochodzić z dowolnego kraju, a często nawet nie muszą dysponować oficjalnymi książeczkami marynarskimi. Wystarczy paszport. A najważniejsze było to, że statki Salonika Linę regularnie odwiedzały Odessę.

Maksym Rudin pochylił się nad stolikiem kawowym, na którym leżał rosyjski przekład odpowiedzi prezydenta Matthewsa dostarczonej przez ambasadora Donaldsona, i popatrzył badawczo na swoich trzech gości. Za oknami była już noc, a i w prywatnym apartamencie Rudina w północnej części kremlowskiego Arsenału panował, zgodnie z upodobaniami gospodarza, głęboki półmrok.

– To szantaż! – zawołał ze złością Pietrow. – Obrzydliwy szantaż.

– Oczywiście – mruknął Rudin. – A czego oczekiwałeś? Wyrazów sympatii?

– Czuję w tym robotę Poklewskiego – włączył się Ryków. – Ale to na pewno nie jest ostatnia odpowiedź Matthewsa. Ich Kondory i nasza oferta zakupu pięćdziesięciu pięciu milionów ton z pewnością powiedziały im wszystko o naszej sytuacji.

– A więc będą jednak negocjować? – spytał Iwanienko.

– O tak, w końcu zgodzą się na rozmowy – odparł Ryków. – Ale będą zwlekać, najdłużej jak się da, będą wykręcać kota ogonem, będą czekać, aż głód stanie się dotkliwy. Wtedy sprzedadzą nam to zboże… na upokarzających warunkach.

– Mam nadzieję, że nie będą zbyt upokarzające – mruknął Iwanienko. – Chodzi mi przede wszystkim o to, że mamy w Biurze przewagę zaledwie jednego głosu…

– Dla mnie to też jest największy problem – przerwał mu Rudin. – Prędzej czy później będę musiał wysłać Dymitra Rykowa na negocjacje. Będzie tam walczył o nasze interesy… a ja nie mam niestety żadnych istotnych argumentów.

31 sierpnia Drake odleciał z Londynu do Aten, by zaokrętować się na statku płynącym do Odessy. Tego samego dnia mała furgonetka, przekształcona w dwułóżkowy domek na kółkach, jakiego zwykli używać studenci w czasie wakacji po Europie, ruszyła z Londynu do Dover, pokonała na pokładzie promu Kanał i przez Francję pojechała na południe, w kierunku Aten. Pod podłogą była ukryta cała broń, amunicja i noktowizor. Pomyślną okolicznością było to, że główny obiekt zainteresowania współczesnych celników – narkotyki – wędruje niemal zawsze w przeciwnym kierunku, z Bałkanów do Francji i Anglii. Toteż kontrola celna furgonetki w Dover i Calais była raczej pobieżna.

Za kierownicą siedział Azarnat Krim – ze swym kanadyjskim paszportem i międzynarodowym prawem jazdy. Obok niego, z nowymi, choć nie całkiem legalnie zdobytymi dokumentami brytyjskimi, jechał Myrosław Kamynski.

6.

W miejscowości Uspienskoje, tuż za mostem na Moskwie, jest restauracja pod nazwą “Russkaja Izba”. Zbudowana jest w stylu drewnianych chat, w jakich mieszkają zwykle rosyjscy chłopi. Zarówno ściany wewnętrzne, jak zewnętrzne zrobione są z belek sosnowych, przybitych do pionowych, również drewnianych zrębów. Przestrzeń między belkami wypełnia się gliną z rzeki, trochę tak, jak w podobnych chatach kanadyjskich. Owe “izby” mogą wydawać się prymitywne – i często rzeczywiście są takie, jeśli chodzi o warunki sanitarne – ale w czasie mroźnej rosyjskiej zimy okazują się znacznie cieplejsze niż budynki z cegły czy kamienia. Także restauracja “Russkaja Izba” była w środku przytulna i ciepła; wnętrze podzielono na kilkanaście gabinetów – w każdym mogło się pomieścić niewielkie towarzystwo. W odróżnieniu od restauracji w centrum Moskwy, tutaj personel otrzymuje pewien procent od obrotów. W rezultacie jedzenie jest smaczne, a obsługa szybka i uprzejma – co jeszcze bardziej kontrastuje ze zwykłym charakterem miejscowych “jadłodajni”.

Właśnie to miejsce wybrał Adam Munro na kolejne spotkanie z Walentyną: w sobotę, 4 września. Ona umówiła się tego dnia na kolację z którymś z przyjaciół i nakłoniła go, by zamówił stolik w tej właśnie restauracji. Munro zaprosił sekretarkę z ambasady, rezerwując stolik nie na swoje, lecz na jej nazwisko. W ten sposób w rejestrze lokalu nie znalazły się nazwiska ani Adama, ani Walentyny.

Jedli kolację daleko od siebie, w różnych częściach restauracji, ale punktualnie z wybiciem dziewiątej każde przeprosiło swego partnera i pod pozorem wyjścia do toalety odeszli od stołów. Spotkali się na parkingu. Munro, którego samochód nazbyt rzucał się w oczy, dzięki tablicom rejestracyjnym korpusu dyplomatycznego, poszedł w ślad za Walentyną do jej prywatnej łady. Walentyna była przygnębiona i nerwowo raz po raz zaciągała się papierosem. Munro, dzięki doświadczeniom z dwoma poprzednimi informatorami rosyjskimi, znał już ów stan ciągłego napięcia, prowadzący niemal do kryzysu nerwowego po paru tygodniach tajnych spotkań, spiskowania i krycia się.

– Udało mi się – powiedziała po chwili Walentyna. – Trzy dni temu. To jest to zebranie z początku lipca. Omal nie wpadłam.

Munro zdrętwiał. Jakkolwiek dobra – myślał – byłaby jej pozycja w aparacie partyjnym, to nikt przecież w Moskwie, absolutnie nikt nie jest wyłączony z kręgu podejrzeń. Oboje tańczyli na linie. Jego jednak chroniła rozpięta siatka statusu dyplomatycznego.

– Co się stało? – spytał.

– Ktoś wszedł, kiedy to robiłam. Któryś z wartowników. Kopiarka była już wyłączona, siedziałam z powrotem przy swojej maszynie. Facet zachował się całkiem przyjaźnie. Ale pochylał się nad kopiarką. Była jeszcze rozgrzana. Nie wiem, czy cokolwiek zauważył, ale boję się. Nie tylko zresztą z tego powodu. Dopiero w domu przeczytałam ten protokół. Adam, to jest przerażające!

Kluczykiem otworzyła schowek na rękawiczki, wyjęła z niego grubą kopertę i podała Adamowi. Zwykle w tym właśnie momencie wkraczają szpicle, jeśli oczywiście są w pobliżu: rozlegają się kroki na żwirze, ktoś otwiera drzwi na oścież i wywleka pasażerów na zewnątrz. Nic podobnego się nie zdarzyło. Munro spojrzał na zegarek: minęło już prawie dziesięć minut. Stanowczo zbyt wiele. Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Spróbuję uzyskać zgodę na to, by cię stąd zabrać. Nie możesz tak dłużej żyć, nie dasz rady. Nie możesz również wrócić po prostu do swego dawnego życia… z tym, co wiesz i myślisz teraz. Ja też zresztą nie potrafię ciągnąć tego dalej… ze świadomością, że jesteś sama w mieście i że wciąż się kochamy. W przyszłym miesiącu biorę urlop. Pojadę do Londynu i porozmawiam o tym.

Tym razem nie sprzeciwiała się już; był to pierwszy znak, że nerwy zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa.

– Dobrze – powiedziała cicho. Potem odeszła w ciemność parkingu. Patrzył, jak wchodzi w krąg światła przed otwartymi drzwiami restauracji i znika w środku. Odczekał jeszcze dwie minuty, potem wrócił do swej mocno już zniecierpliwionej towarzyszki wieczoru.

Była trzecia nad ranem, kiedy Munro skończył czytać “Plan Bo-rys” – przedstawiony przez marszałka Kierenskiego scenariusz podboju zachodniej Europy. Nalał sobie podwójną brandy i długo siedział, wpatrując się w papiery rozrzucone na stole. Ten wesoły, sympatyczny wujek Nikołaj – Munro przypomniał sobie słowa Walentyny – teraz najwyraźniej stawiał sprawy na ostrzu noża.

Dwie godziny spędził Munro nad mapą Europy. O świcie miał już tę samą, co Kierenski, pewność, że w warunkach wojny konwencjonalnej ten plan jest całkiem realny. A poza tym był pewien, że Ryków również ma rację: ta wojna nie pozostanie konwencjonalna, musi dojść do użycia broni termonuklearnej. Wreszcie, widział jasno, że wojująca frakcja w Biurze Politycznym nie da się w tej chwili przekonać inaczej, niż przez rzeczywisty kataklizm.

Wstał i podszedł do okna. Od wschodu, ponad iglicami Kremla, wdzierało się światło dnia. Dla mieszkańców Moskwy zaczynała się kolejna, zwykła niedziela; za trzy godziny zacznie się ona dla londyńczyków, za osiem – dla mieszkańców Nowego Jorku.

Przez całe jego dorosłe życie pewność, że te letnie niedziele będą zwyczajne i spokojne, opierała się na kruchej równowadze: równowadze sił i dobrej woli wrogich supermocarstw, równowadze zaufania, równowadze strachu nawet – ale zawsze równowadze. Poczuł dreszcz, trochę od porannego chłodu, bardziej jednak od tego, co sobie nagle uświadomił: leżące przed nim papiery dowodziły, że powraca stary koszmar – równowaga załamuje się.

W znacznie lepszym nastroju powitał ten niedzielny brzask Andrew Drake; jemu bowiem miniona noc przyniosła wiadomości całkiem innego rodzaju.

Każda dziedzina wiedzy ludzkiej, choćby nie wiem jak wąska i ezoteryczna, ma swoich ekspertów i entuzjastów. A każde takie środowisko ma swoje ulubione miejsce – gdzie dyskutuje, spiera się, wymienia informacje i dzieli się najnowszymi plotkami. Cyrkulacja statków we wschodniej części Morza Śródziemnego nie jest zapewne tematem na doktorat, ale w tych stronach jest ona przedmiotem najwyższego zainteresowania wszystkich bezrobotnych marynarzy, a za takiego podawał się tutaj Drake. Ośrodkiem wiedzy o tej cyrkulacji jest niewielki hotel “Cavo d'Oro”, stojący nad basenem jachtowym w Pireusie.

Drake obejrzał już biura agentów, a zapewne także właścicieli Salonika Linę, ale dobrze wiedział, że w żadnym razie nie powinien tych biur odwiedzać. Zamiast tego zameldował się w hotelu “Cavo d'Oro” i spędzał długie godziny w tutejszym barze, gdzie tłoczyli się kapitanowie, oficerowie, bosmani, maklerzy, plotkarze portowi i szukający pracy marynarze. Dużo pili i nieustannie wymieniali cenne informacje. W nocy z soboty na niedzielę Drake znalazł wreszcie swojego człowieka – bosmana, który pracował kiedyś w Salonika Linę. Wydobycie zeń potrzebnych informacji kosztowało go zaledwie pół butelki retsiny.

– Do Odessy najczęściej pływa M/V “Sanadria” – oświadczy bosman. – To stara krypa. Kapitan nazywa się Nikos Thanos. Chyba właśnie stoi w porcie.

Stara krypa istotnie stała w porcie; Drake odnalazł ją tegoż ranka. Miała 5000 ton wyporności, dwa pokłady, była zardzewiała i niezbyt czysta, ale ponieważ już w najbliższym rejsie brała kurs na Odessę, Drake nie zwracał uwagi na te defekty. Przed wieczorem znalazł też kapitana; wcześniej dowiedział się, że Thanos i wszyscy jego oficerowie pochodzą z greckiej wyspy Chios. Większość greckich frachtowców to właściwie małe przedsiębiorstwa rodzinne: kapitan i oficerowie pochodzą zwykle z tej samej miejscowości, a często są nawet spokrewnieni. Drake nie mówił po grecku. Na szczęście jednak angielski jest nowoczesną lingua franca całej społeczności morskiej – także w Pireusie; po nitce do kłębka dotarł tuż przed zachodem słońca do kapitana Thanosa.

W północnej Europie mężczyzna wraca zwykle po pracy do domu, do żony, do dzieci. Mieszkaniec Lewantu natomiast idzie po pracy do kawiarni, by pogawędzić z przyjaciółmi. Kawiarnianą Mekką społeczności Pireusu jest ulica Akti Miaouli, biegnąca wzdłuż nabrzeża; prawdę mówiąc, nie ma w tej okolicy prawie niczego oprócz biur maklerskich i kawiarń. Każdy stały bywalec ma swój ulubiony lokal, a wszystkie są pełne ludzi. Kapitan Thanos, ilekroć przebywał w porcie, każdą wolną chwilę spędzał w kawiarni “U Mikisa”, i tu właśnie spotkał go Drake, siedzącego nad gęstą czarną kawą, szklanką zimnej wody i czarką ouzo. Kapitan był niski, krępy i smagły, miał czarne kręcone włosy i kilkudniową szczecinę na twarzy.

– Kapitan Thanos? – spytał Drake.

Mężczyzna spojrzał nań podejrzliwie, ale skinął głową.

– Nikos Thanos, z “Sanadrii”? – upewnił się Drake. Wilk morski ponownie przytaknął. Jego trzej kompani siedzieli w milczeniu, przyglądając się tylko przybyszowi. Drake uśmiechnął się szeroko.

– Nazywam się Andrew Drake. Czy mogę postawić panu drinka? Kapitan Thanos wskazał palcem czarki, swoją i kolegów. Drake, wciąż jeszcze stojąc, zawołał kelnera i zamówił wszystkiego po pięć. Wtedy Thanos wskazał mu wolne krzesło, zapraszając tym samym do kompanii. Drake wiedział, że teraz sprawy potoczą się powoli, może nawet zajmie mu to parę dni. Ale nie zamierzał się spieszyć. Ważne było, że znalazł właściwy statek.

Znacznie bardziej spięci byli uczestnicy spotkania, jakie odbyło się pięć dni później w Owalnym Gabinecie. Wzięli w nim udział wszyscy członkowie doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego; przewodniczył prezydent Matthews. Wszyscy mieli za sobą nie przespaną noc: czytali protokół z posiedzenia Politbiura, na którym Wiszniajew opowiedział się za rozwiązaniem siłowym, a marszałek Kierenski przedstawił szczegółowy plan wojny. Na wszystkich ośmiu lektura ta wywarła silne wrażenie. Uwaga zebranych skupiła się teraz na tym, co mówił szef połączonych sztabów, generał Martin Craig.

– Chcemy pana zapytać, generale – przerwał mu w pewnym momencie prezydent – czy ten plan jest wykonalny?

– Przy założeniu, że wojna w zachodniej Europie, od Żelaznej Kurtyny aż po porty nad Kanałem, byłaby wojną konwencjonalną, nawet z użyciem taktycznych pocisków i rakiet nuklearnych… tak, panie prezydencie, to jest realny plan.

– Czy Zachód mógłby do wiosny wzmocnić swoją obronę na tyle, żeby ten plan przestał być realny?

– To będzie trudne, panie prezydencie. Oczywiście Stany Zjednoczone mogą wysłać do Europy więcej ludzi i więcej sprzętu. Ale to da im jedynie wygodny pretekst, by powiększyć własne siły… o ile oni w ogóle potrzebują takich pretekstów. Natomiast nasi europejscy sprzymierzeńcy nie dysponują takimi jak my rezerwami: od ponad dziesięciu lat zmniejszają stan liczebny swoich armii, redukują rezerwy broni, obniżają gotowość bojową. Różnice liczebności i uzbrojenia sił konwencjonalnych między NATO i Paktem Warszawskim są już tak wielkie, że nie można ich nadrobić w trzy kwartały. Szkolenie personelu, także z nowego poboru, produkcja nowej broni i niezbędna modernizacja starej… wszystko to zajęłoby znacznie więcej niż dziewięć miesięcy.

– Więc powtarza się rok 1939 – rzekł ponuro sekretarz skarbu.

– A rozwiązanie nuklearne? – spytał cicho Bili Matthews. Generał Craig wzruszył ramionami.

– Będzie nieuniknione, jeśli Sowieci uderzą na całego. Ostrzeżeni w porę, moglibyśmy może w porę się dozbroić. Ale tak jak sprawy stoją, możemy jedynie trochę opóźnić ten stugodzinny harmonogram Kierenskiego. Jak ich zatrzymać… całą tę piekielną armię, marynarkę i lotnictwo… na razie nie wiemy. A zanim zdobędziemy się na właściwą odpowiedź, może już być za późno. Nie pozostanie nic innego, jak użyć broni jądrowej. Chyba że mamy zamiar pozostawić na pastwę losu całą Europę i trzysta tysięcy naszych żołnierzy.

– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.

– Chyba pierwszy raz w życiu zgadzam się z Dymitrem Rykowem. To nie jest tylko kwestia Europy Zachodniej i naszych tam żołnierzy. Jeśli Europa padnie, nie utrzymają się też Bałkany, kraje Lewantu, Turcja, Iran, państwa arabskie. Jeszcze dziesięć lat temu importowaliśmy stamtąd zaledwie pięć procent potrzebnej nam ropy. Pięć lat temu już pięćdziesiąt procent. Obecnie dochodzi do sześćdziesięciu dwóch procent i nadal rośnie. Nawet cała Ameryka, Północna i Południowa, nie zdoła zaspokoić więcej niż pięćdziesiąt pięć procent naszych potrzeb. Arabska nafta jest nam niezbędna. Bez niej będziemy tak samo pokonani jak Europa… i to bez jednego wystrzału.

– Co panowie proponują? – spytał prezydent.

– “Słowik” jest użyteczny, ale nie jest w tej sytuacji niezbędny – zabrał głos Poklewski. – Dlaczego by nie spotkać się bezpośrednio z Rudinem i wyłożyć kart na stół? Niech wie, że znamy “Plan Borys” i przejrzeliśmy ich zamiary. I że podejmiemy kroki, aby te zamiary zniweczyć, a plan uczynić nierealnym. Kiedy on z kolei powiadomi o tym Politbiuro, zrozumieją, że stracili przewagę zaskoczenia i że opcja wojenna nie zdaje już egzaminu. To będzie oczywiście koniec “Słowika”, ale zarazem koniec “Planu Borys”.

Bob Benson z CIA energicznie zaprotestował.

– Nie sądzę, żeby to było takie proste, panie prezydencie. O ile dobrze zrozumiałem ten tekst, nie chodzi wcale o to, żeby przekonywać Rudina czy Rykowa. Toczy się tam teraz zażarta walka frakcyjna. Stawką jest sukcesja po Rudinie. I wisi nad nimi widmo głodu. Otóż Wiszniajew i Kierenski, proponując ograniczoną wojnę, chcą załatwić jednym strzałem dwie sprawy: zdobyć dla Rosji nadwyżki żywnościowe Zachodu i narzucić narodom ZSRR dyscyplinę wojskową. Jeśli zawiadomimy Rudina, że my wiemy, niczego to nie zmieni. Może nawet przyspieszyć jego upadek. Wtedy władzę przejmie Wiszniajew i jego grupa. A ci ludzie kompletnie nie znają Zachodu i nie mają pojęcia, jak zareagujemy, jeśli na nas napadną. Toteż nawet wiedząc, że nie mają już atutu zaskoczenia, będą próbowali rozwiązania wojennego, bo tylko takie widzą wyjście ze swojego deficytu żywności.

– Zgadzam się – powiedział Lawrence. – Jest w tym pewne podobieństwo do sytuacji Japończyków czterdzieści lat temu. Wtedy nasze embargo naftowe spowodowało upadek umiarkowanej frakcji Konoyi. Jego miejsce zajął generał Todżo, a w rezultacie mieliśmy Pearl Harbor. Jeśli teraz zostanie obalony Maksym Rudin, jego miejsce zajmie Wiszniajew. A to, o ile można wnioskować z tego protokołu, prowadzi wprost do wojny.

– A zatem nie możemy dopuścić do upadku Rudina – skomentował Matthews.

– Protestuję, panie prezydencie – wtrącił się oburzony Poklewski. – To przecież absurdalne: Stany Zjednoczone Ameryki mają zajmować się ratowaniem skóry Maksyma Rudina? Czyżbyśmy już wszyscy zapomnieli, co Rudin ma na sumieniu, ile ludzi wymordował, by wspiąć się na szczyty władzy w Rosji?

– Przepraszam cię, Stan – przerwał mu stanowczo prezydent. – Miesiąc temu zgodziłem się odrzucić ich prośbę o zboże, które muszą mieć, jeśli chcą uniknąć klęski głodu. Zgodziłem się, ale tylko do czasu kiedy będę więcej wiedział o możliwych następstwach takiej klęski. Teraz, jak sądzę, już wiemy, jakie będą następstwa… i dlatego w żadnym razie nie mogę kontynuować polityki odmowy.

– Panowie – podsumował -jeszcze dziś naszkicuję osobisty list do prezydenta Rudina, proponując, aby nasi ministrowie spraw zagranicznych spotkali się jak najszybciej na jakimś neutralnym gruncie. I aby omówili sprawę nowego traktatu rozbrojeniowego SALT IV oraz i n n e sprawy interesujące obie strony.

Kiedy Drake wrócił do “Cavo d'Oro” po drugim spotkaniu z kapitanem Thanosem, czekała tu nań wiadomość. Azamat Krim pisał, że właśnie obaj z Kamynskim zameldowali się w uzgodnionym wcześniej hotelu. Już po godzinie Drake był u nich. Jak się okazało, furgonetka przeszła przez liczne kontrole celne bez żadnego uszczerbku. Wieczorem Kamynski i Krim – każdy z osobna – przenieśli całą broń i amunicję do pokoju Drake'a w “Cavo d'Oro”. Kiedy wszystko było już bezpiecznie ukryte, Andrew zabrał ich obu na kolację. Następnego ranka Krim odleciał do Londynu, by w mieszkaniu Drake'a czekać na telefon od niego. Kamynski zatrzymał się w małym pensjonacie w uboższej części Pireusu. Pensjonat nie był zbyt komfortowy, zapewniał jednak całkowitą anonimowość.

W czasie gdy tamci jedli kolację, amerykański sekretarz stanu zamknął się na prywatnej konferencji z ambasadorem Irlandii w Waszyngtonie.

– Jeśli moje rozmowy z ministrem Rykowem mają być owocne – mówił Lawrence – musimy mieć zapewnioną dyskrecję, absolutną dyskrecję. Otóż Reykjavik jest ostatnio za bardzo na widoku. Zresztą na Islandii jest nasza baza w Keflavik, a więc trudno ten teren nazwać neutralnym. A to spotkanie musi odbyć się na neutralnym gruncie. W Genewie jest za dużo ciekawskich. To samo w Sztokholmie i Wiedniu. Helsinki nie wchodzą w grę z podobnych względów, co Islandia… tyle że w drugą stronę. Natomiast pański kraj jest w połowie drogi między Moskwą i Waszyngtonem, no i macie tam prawdziwy kult dyskrecji.

Jeszcze tej samej nocy między Waszyngtonem i Dublinem popłynęły zaszyfrowane depesze. W ciągu 24 godzin rząd Irlandii zgodził się wystąpić w roli gospodarza spotkania i zaproponował swoje samoloty dla obu stron. W tym samym czasie wyekspediowany został do Moskwy osobisty, prywatny list Billa Matthewsa do Maksyma Rudina.

Dopiero przy trzecim spotkaniu udało się Drake'owi porozmawiać z kapitanem Thanosem w cztery oczy. Stary Grek od początku nie miał wątpliwości, że ten młody Anglik czegoś od niego chce, ale nie okazał ani odrobiny zainteresowania. I tym razem, jak zwykle, Drake zapłacił za kawę i ouzo.

– Kapitanie – oświadczył stanowczym głosem – mam pewien kłopot i sądzę, że mógłby mi pan pomóc.

Thanos uniósł brwi, ale nadal zajęty był swoją kawą.

– Pod koniec tego miesiąca “Sanadria” płynie do Stambułu i na Morze Czarne. Zdaje się, że zawinie pan do Odessy?

Thanos nie zaprzeczył.

– Zamierzamy wyjść z Pireusu trzydziestego – powiedział – i, rzeczywiście, będziemy wyładowywać towar w Odessie.

– Chcę popłynąć do Odessy. Muszę się tam dostać.

– Pan jest przecież Anglikiem – zdziwił się lub udał zdziwienie Thanos. – Są różne organizowane wycieczki do Odessy. Może pan tam polecieć albo popłynąć sowieckim statkiem wycieczkowym. Możliwości jest dużo.

Drake pokręcił głową.

– To nie takie łatwe – rzekł. – Nie dostanę wizy. Moje podanie będzie rozpatrywane w Moskwie i na pewno mi odmówią.

– A po co chce pan tam jechać? – spytał bez ogródek Thanos.

– Mam dziewczynę w Odessie. Narzeczoną. Chcę ją stamtąd zabrać. Kapitan Thanos stanowczo zaprotestował. On sam i wszyscy jego przodkowie z Chios szmuglowali po wodach Lewantu najróżniejsze towary co najmniej od czasów Homera. Kapitan wiedział też dobrze, że i współcześnie przemyt w Odessie kwitnie: jego własna załoga nieźle dorabiała sobie na boku, dostarczając na tamtejszy czarny rynek takie luksusowe towary jak nylony, perfumy, płaszcze skórzane. Ale szmuglowanie ludzi to całkiem inna sprawa – i on nie miał najmniejszego zamiaru się w to mieszać.

– Chyba źle mnie pan zrozumiał – powiedział Drake. – Nie chodzi o to, by zabrać ją na pokład “Sanadrii”. Niech mi pan pozwoli wyjaśnić.

Wyjął z portfela zdjęcie, na którym był z niezwykle ładną dziewczyną, oboje oparci o balustradę sławnych schodów z “Potiomkina”, które wiążą miasto z portem. Thanos natychmiast zainteresował się fotografią, bo też dziewczyna naprawdę była godna uwagi.

– Studiowałem filologię rosyjską na uniwersytecie w Bradford – ciągnął Drake. – W zeszłym roku pojechałem na wymianę stażową na uniwersytet w Odessie i spędziłem tam pół roku. Wtedy właśnie poznałem Larysę. Pokochaliśmy się… Chciałem się z nią ożenić.

Jak większość Greków, Nikos Thanos miał romantyczną naturę. To, co teraz mówił Drake, przemawiało do jego wyobraźni.

– Więc czemu się pan nie ożenił?

– Władze robiły trudności. Oczywiście chciałem zabrać Larysę do Anglii i tam z nią zamieszkać. Wystąpiła o zgodę na wyjazd… i odmówili. Składałem ponownie podania w tej sprawie, już z Londynu. Bez powodzenia. W końcu lipca tego roku zrobiłem tak, jak mi pan przed chwilą radził. Pojechałem na Ukrainę z grupą turystyczną – do Kijowa, Tarnopola i Lwowa.

Otworzył paszport i pokazał Thanosowi pieczątki z kijowskiego lotniska.

– Przyjechała specjalnie do Kijowa, żeby spotkać się ze mną. Kochaliśmy się. Ostatnio napisała, że będziemy mieli dziecko. Teraz już po prostu muszę się z nią ożenić.

Kapitan Thanos też tak uważał. Jego naród honorował tę zasadę od niepamiętnych czasów. Jeszcze raz spojrzał na fotografię. Nie wiedział – i nigdy nie miał się dowiedzieć – że dziewczyna jest Angielką, że pozowała do zdjęcia w studio w pobliżu dworca King's Cross, a schody z “Potiomkina” w tle to powiększony detal z reklamówki, jaką można dostać w londyńskim biurze Inturistu.

– Więc jak chce pan ją stamtąd wyciągnąć?

– W przyszłym miesiącu, po zakończeniu sezonu turystycznego, statek pasażerski “Litwa” zabiera z Odessy na wycieczkę do portów Morza Śródziemnego dużą grupę z Komsomołu, tej ich organizacji młodzieżowej.

Thanos przytaknął; dobrze znał “Litwę”.

– Ponieważ robiłem dużo szumu w sprawie Larysy, mnie już tam nie wpuszczą. Ona też nie dostałaby się na wycieczkę normalną drogą. Ale w miejscowym oddziale Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jest pewien urzędnik, który lubi dobrze pożyć. On wpisze ją na tę wycieczkę z nienagannym dossier, a ja będę już na nią czekał w Wenecji. Rzecz w tym, że ten urzędnik chce dostać dziesięć tysięcy dolarów. Mam te pieniądze, ale muszę je jakoś dostarczyć Larysie.

To wyjaśnienie zadowoliło kapitana Thanosa. Wiedział, że korupcja urzędników z wybrzeży Ukrainy, Krymu, Gruzji jest powszechna. Urzędnik, który “załatwia” komuś nowe papiery za dewizową łapówkę, to rzecz całkiem tam zwyczajna. Po godzinie Anglik i Grek dobili targu: za następne 5000 dolarów Thanos zabierze Drake'a na pokład jako kontraktowego marynarza na ten jeden rejs.

– Wypływamy trzydziestego – powtórzył kapitan – a w Odessie powinniśmy być dziewiątego lub dziesiątego. Niech pan będzie na nabrzeżu, przy którym stoi “Sanadria”, trzydziestego o szóstej wieczór. Wejdzie pan, jak tylko opuści pokład agent armatora… i musi pan zdążyć przed tymi z kontroli paszportowej.

Cztery godziny później Drake dzwonił z Pireusu do swego mieszkania w Londynie, przekazując Krimowi datę, którą musieli znać Miszkin i Łazariew.

Odpowiedź Maksyma Rudina na propozycję prezydenta Matthewsa przyszła już 20 września. Był to także prywatny, osobisty list. Rudin zgadzał się w nim na tajne spotkanie Lawrence'a i Rykowa w Irlandii, dwudziestego czwartego. Matthews podał list przez biurko swojemu sekretarzowi stanu.

– Nie traci czasu – zauważył.

– Bo też nie ma czasu do stracenia – odparł Lawrence. – Wszystko jest już przygotowane. Dwaj nasi ludzie są już w Dublinie, nadzorują całą organizację spotkania. A jutro nasz ambasador w Irlandii spotka się z ich ambasadorem, by ustalić ostateczne szczegóły.

Azamat Krim miał nowy problem: jak wysłać do Miszkina z terytorium Związku Radzieckiego list lub kartkę, napisaną po rosyjsku i opatrzoną rosyjskimi znaczkami – bez czekania na swoją wizę w konsulacie ZSRR w Londynie, co mogło potrwać nawet cztery tygodnie. Z pomocą Drake'a rozwiązał jednak ten problem stosunkowo łatwo.

Główny port lotniczy Moskwy, Szeremietiewo, był przed 1980 rokiem mały, brudny i nędzny. Ale na Igrzyska Olimpijskie postanowiono zbudować nowy, wielki kompleks obsługi pasażerów. Tym właśnie dworcem zainteresował się w swoim czasie Andrew Drake.

Urządzenia nowego portu lotniczego, obsługującego cały ruch lotów dalekodystansowych, są istotnie na najwyższym poziomie. Liczne tabliczki pamiątkowe sławią osiągnięcia radzieckiej techniki użytej przy budowie tego lotniska. Znamienne jednak, że nie ma na nich ani słowa o tym, jak to Moskwa musiała całą budowę powierzyć pewnej firmie zachodnio-niemieckiej, ponieważ miejscowe przedsiębiorstwa nie potrafiły zapewnić odpowiedniej jakości ani zagwarantować terminu ukończenia. Niemcy dostali hojną zapłatę w twardej walucie, ale kontrakt przewidywał srogie kary umowne w razie nieukończenia budowy przed rozpoczęciem Olimpiady 1980. Toteż Niemcy użyli tylko dwu produktów “sowieckiej techniki” – piasku i wody. Wszystko inne transportowano z RFN, by mieć pewność, że materiały będą właściwe, a ich dostawy terminowe.

W wielkiej poczekalni tranzytowej i w salach obsługi podróżnych zainstalowano skrzynki pocztowe – dla tych turystów, którzy chcieliby wysłać z Moskwy widokówki do krewnych i znajomych, a zapomnieli lub nie zdążyli zrobić tego wcześniej. KGB bada dosłownie każdy przekraczający granicę list, kartkę, depeszę, rozmowę telefoniczną. Jakkolwiek wielka jest to praca, wykonywana jest sumiennie. Ale nowe sale odlotu na Szeremietiewie obsługiwały zarówno loty zagraniczne, jak długodystansowe loty w granicach ZSRR.

Rosyjską widokówkę zdobył Krim w biurze Aerofłotu w Londynie, znaczki zaś odpowiedniej wartości kupił całkiem oficjalnie w ośrodku filatelistycznym Stanleya Gibbonsa. Na kartce, której obrazek przedstawiał naddźwiękowy samolot pasażerski Tupolew-144, napisane było – po rosyjsku, cyrylicą: “Właśnie lecę do Chabarowska z wycieczką zorganizowaną przez POP z naszej fabryki. Z emocji niemal całkiem zapomniałem o Tobie, a przecież dziesiątego twoje urodziny. Życzę wszystkiego najlepszego. Twój kuzyn Iwan”.

Chabarowsk leży we wschodniej Syberii, blisko Morza Japońskiego. Ludzie lecący do Chabarowska rzeczywiście przechodziliby przez ten sam pawilon, co pasażerowie Aerofłotu odlatujący do Japonii. List zaadresowany był do Dawida Miszkina, mieszkańca Lwowa.

Azamat Krim wsiadł w Londynie do samolotu Aerofłotu i poleciał nim do Moskwy. Stąd, innym samolotem, dotarł na lotnisko Narita w Tokio. Miał w kieszeni bilet “open”, bez określonej daty powrotu. W poczekalni tranzytowej w Moskwie spędził dwie godziny i zanim wystartował do Tokio, wrzucił swoją kartkę do skrzynki pocztowej. W Tokio przesiadł się do samolotu japońskiego i wrócił do Londynu.

Kartka została oczywiście zbadana przez placówkę pocztową KGB w moskiewskim porcie lotniczym; uznano jednak, że to jakiś Rosjanin napisał do ukraińskiego kuzyna, a że obaj mieszkają i pracują w granicach ZSRR – wysłano ją do adresata. Trzy dni później dotarła do Lwowa.

Kiedy zmęczony i skołowany ciągłymi zmianami czasu Tatar wracał do Londynu z Japonii, niewielki odrzutowiec krajowej norweskiej linii Braethens-SAFE zatoczył ciasny łuk nad rybackim miastem Alesund i podszedł do lądowania na lotnisku miejskim, usytuowanym na płaskiej wyspie po drugiej stronie zatoki. Przez okienko kabiny pasażerskiej Thor Larsen spoglądał w dół ze wzruszeniem, jakie ogarniało go zawsze, ilekroć wracał do tego miasta, w którym się wychował i które zawsze będzie dlań rodzinnym domem.

Przyszedł na świat w 1935 roku, w chacie rybackiej w starej dzielnicy Buholmen, dawno już zburzonej pod budowę nowej autostrady. Przed wojną Buholmen było dzielnicą rybaków, labiryntem drewnianych domków – szarych, niebieskich i brunatnożółtych. Podwórze za domem jego ojca, jak wszystkie przy tej uliczce, opadało regularnie od tylnej werandy aż do brzegu cieśniny. Tutaj tkwiły w wodzie chwiejne pomosty, do których samodzielni rybacy, tacy jak jego ojciec, cumowali swoje małe kutry, gdy wracali z połowu. Zapachami jego dzieciństwa była smoła, żywica, farba, sól i ryby.

W tamtym okresie przesiadywał często na ojcowej przystani, obserwując wielkie statki sunące wolno do portu w Storneskaia, i marzył o tych wszystkich miejscach, które z pewnością odwiedzały, gdzieś tam daleko na zachodzie, za oceanem. Mając siedem lat umiał już prowadzić małą żaglówkę; odpływał na kilkaset mil od brzegów Buholmen, na gładkie wody fiordu, w których przeglądał się z drugiego brzegu wyniosły masyw starej góry Sula.

– Będzie z niego marynarz – mówił ojciec, obserwując jego wyczyny z pomostu. – Nie żaden rybak, który kręci się w kółko przy brzegu, ale prawdziwy marynarz.

Miał zaledwie pięć lat, kiedy do Alesund przyszli Niemcy: wielkie chłopy w grubych szarych płaszczach, tratujące wszystko swymi ciężkimi buciorami. Ale dopiero dwa lata później poznał bliżej wojnę. Kiedyś latem, w czasie wakacji szkolnych, ojciec zabrał go na połów. Kuter ojca, wraz z całą flotyllą rybacką z miasteczka pod strażą niemieckiej łodzi torpedowej, wypłynął daleko w morze. W nocy Thora obudził jakiś ruch na pokładzie. Hen na zachodzie migotały jakieś światełka; były to szczyty masztów podobnej flotylli rybackiej – ale z “nieprzyjacielskich” teraz brytyjskich Orkadów. Obok ich kutra kołysała się na falach mała łódź wiosłowa, a na pokładzie załoga gorączkowo przerzucała skrzynki na śledzie. Przed oczyma zdumionego dziecka spod sterty skrzynek wyłonił się nagle młody mężczyzna. Był blady i wyczerpany. Tamci pomogli mu przejść do łódki, która po chwili zniknęła w ciemnościach, kierując się w stronę flotylli z Orkadów. Jeszcze jeden radiooperator z norweskiego ruchu oporu wyruszył tą drogą na przeszkolenie do Anglii. Ojciec surowo zażądał od Thora obietnicy, że nikomu nie powie, co widział. Jakiś tydzień później, pod wieczór, w Alesund zaterkotały karabiny maszynowe; nazajutrz matka kazała mu się modlić szczególnie gorąco za duszę poległego nauczyciela.

Nie miał jeszcze piętnastu lat – a rósł wtedy tak szybko, że matka nie mogła nastarczyć ubrań – kiedy i on stał się fanatykiem radia; w ciągu dwu lat sam zbudował sobie nadajnik. Ojciec patrzył na ten aparat z najwyższym podziwem, bo to już przekraczało jego wyobraźnię. Tuż po Bożym Narodzeniu 1951 szesnastoletni Thor złapał w swoim radiu sygnał SOS ze statku płynącego z burzą gdzieś na środku Atlantyku. Statek nazywał się “Flying Enterprise”; na dużej fali jego ładunek przesunął się, i statek miał teraz niebezpieczny przechył. Przez szesnaście dni świat i norweski chłopak obserwowali z zapartym tchem, jak kapitan Kurt Carlsen, Amerykanin duńskiego pochodzenia, odmawia opuszczenia tonącego statku i prowadzi go przez sztormy na wschód, ku południowej Anglii. Siedząc całymi godzinami na swoim stryszku, ze słuchawkami na uszach, Thor Larsen patrzył przez wąski dymnik na ocean szalejący za ujściem fiordu i całą siłą woli starał się dopomóc staremu frachtowcowi w bezpiecznym dobiciu do portu. Ale statek zatonął w końcu, 10 stycznia 1952, zaledwie pięćdziesiąt siedem mil od portu w Falmouth. Larsen śledził do końca jego agonię, potem z rozmów między asekurującymi statek holownikami dowiedział się jeszcze o uratowaniu niezłomnego kapitana. Zdjął słuchawki, odłożył je i zszedł na dół; rodzice siedzieli przy stole.

– Wiem już, kim chcę zostać – oświadczył stanowczo. – Będę kapitanem żeglugi wielkiej.

Miesiąc później wstąpił do marynarki handlowej.

Samolot dotknął ziemi, potem dokołował do miejsca postoju przed małym, schludnym budynkiem dworcowym. Za budynkiem, nad stawem pełnym gęsi, był parking. Tutaj czekała Liza, z szesnastoletnią córką Kristiną i czternastoletnim synem Kurtem. Oboje trajkotali jak sroki przez całą drogę z wyspy: najpierw promem przez cieśninę, później przez miasto, aż do ich domu na zacisznym przedmieściu Bogneset. Dom był komfortowy, stylizowany nieco na amerykańskie rancho.

Jak dobrze jest w domu! Można wybrać się z Kurtem na ryby na Borgund Fjord – tak jak kiedyś jego samego zabierał na połów ojciec. Można urządzić sobie piknik, chyba ostatni już w tym sezonie, na własnym małym jachcie albo na zielonych, kopulastych wysepkach, rozsianych po całej cieśninie. Miał przed sobą trzy tygodnie urlopu; potem Japonia, a w lutym obejmie dowództwo największego statku, jaki kiedykolwiek widział świat. Długą przeszedł drogę od tamtej drewnianej chaty na Buholmen – lecz Alesund wciąż było dlań domem. Dla tego potomka wikingów nie mogło być drugiego podobnego miejsca na ziemi.

Pod wieczór 23 września odrzutowiec typu Grummam Gulfstream, ze znakami pewnej dobrze znanej kompanii handlowej, wystartował z bazy lotniczej Andrews i skierował się na wschód, nad Atlantyk. Zbiorniki pełne były paliwa, lot bowiem miał się zakończyć dopiero na irlandzkim lotnisku Shannon. Kontrolę ruchu powietrznego poinformowano, że jest to prywatny lot czarterowy. Po wylądowaniu w Shannon samolot doprowadzono natychmiast na skraj lotniska, w mrok, daleko od budynków międzynarodowego portu lotniczego. Tutaj otoczyło go pięć czarnych limuzyn z ciemnymi szybami. Sekretarza stanu Davida Lawrence'a i jego współpracowników powitali ambasador USA i szef kancelarii, po czym pięć czarnych limuzyn szybko opuściło teren lotniska przez boczną bramę w ogrodzeniu. Pojechały przez śpiące wsie na północny zachód, w stronę hrabstwa Meath.

Tej samej nocy dwusilnikowy Tupolew-134 Aerofłotu, po uzupełnieniu paliwa na wschodnioberlińskim lotnisku Schónefeld, poleciał nad Niemcami, Holandią i Wielką Brytanią w stronę Irlandii. W oficjalnych meldunkach określano go jako samolot specjalny Aerofłotu, wiozący do Dublina delegację handlową. Tak właśnie brytyjska kontrola ruchu powietrznego zameldowała go swym irlandzkim kolegom, zaledwie minął brzegi Walii. W Irlandii przejęła go kontrola wojskowa; dwie godziny przed świtem wylądował w bazie Irlandzkiego Korpusu Lotniczego w Baldonnel pod Dublinem. Tutaj Tupolew zatrzymał się między dwoma hangarami, tak że niewidoczny był z głównego budynku lotniska. Na powitanie gości przyjechał ambasador ZSRR, irlandzki minister spraw zagranicznych i sześć czarnych limuzyn. Minister Ryków i jego świta wsiedli do samochodów, zaciągnęli wewnętrzne żaluzje i opuścili bazę lotniczą.

Na wysokim brzegu rzeki Boyne, w pięknej okolicy nie opodal targowego miasta Siane, wznosi się zamek Siane, stara siedziba rodowa Conynghamów, hrabiów Mount Charles. Parę dni wcześniej rząd irlandzki zwrócił się do młodego dziedzica z poufną propozycją: czy nie zechciałby wraz z uroczą hrabiną spędzić tygodnia na koszt państwa w luksusowym hotelu na zachodzie kraju, a swój zamek wypożyczyć w tym czasie rządowi. Hrabia zgodził się. Działająca w zamku restauracja opatrzona została tabliczką: “Zamknięte z powodu remontu”, personel dostał tygodniowy urlop, a zamkiem zawładnęli dostawcy rządowi oraz policjanci w cywilu, dyskretnie porozstawiani wokół murów. Kiedy nad ranem dwie kawalkady limuzyn wjechały na dziedziniec, główną bramę zamknięto na głucho. I jeśli nawet okoliczni mieszkańcy coś spostrzegli – okazali dostatecznie dużo dyskrecji, by nie wspominać o tym ani słowem.

W urządzonej w georgiańskim stylu rodzinnej jadalni, z marmurowym osiemnastowiecznym kominkiem projektu braci Adamów, dwaj politycy spotkali się na śniadaniu, które miało długo potrwać.

– Cieszę się, że znów pana widzę, Dmitrij – rzekł Lawrence, wyciągając rękę na powitanie.

Ryków uścisnął ją serdecznie. Rozejrzał się wokół: po antycznych srebrach, podarowanych Conynghamom przez Jerzego IV, po ich portretach na ścianach.

– A więc tak żyjecie, wy dekadenci, burżuje i kapitaliści. Lawrence zaniósł się śmiechem.

– Szkoda, że to nieprawda, Dmitrij, niestety!

O jedenastej żarty się skończyły. Dwaj politycy zasiedli do negocjacji w okrągłej gotyckiej bibliotece.

– Panie ministrze spraw zagranicznych – odezwał się pierwszy Lawrence – wydaje mi się, że obie strony mają swoje problemy. Nasz dotyczy trwającego wciąż wyścigu zbrojeń między naszymi państwami. Wyścigu, którego, jak się zdaje, nie można powstrzymać ani nawet zahamować. Ta sytuacja głęboko nas martwi. Wasze zmartwienia dotyczą, jak sądzę, najbliższych zbiorów zbóż w ZSRR. Otóż mam nadzieję, że znajdziemy tu we dwójkę jakiś sposób, aby te problemy złagodzić.

– Ja również mam taką nadzieję, panie sekretarzu stanu – odpowiedział ostrożnie Ryków. – Co pan proponuje?

Jest tylko jedno połączenie lotnicze między Atenami i Stambułem: wtorkowy samolot Sabeny startujący z ateńskiego lotniska Hellenikon o 14°° i lądujący w Stambule o 1645 miejscowego czasu. We wtorek 28 września znalazł się na jego pokładzie Myrosław Kamynski. Jego zadaniem było dostarczenie Drake'owi kożuchów i zamszowych kurtek na handel w Odessie.

Tego samego popołudnia w Owalnym Gabinecie Białego Domu sekretarz stanu Lawrence kończył swój raport dla doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

– Panie prezydencie, panowie! Myślę, że mamy to, o co nam chodziło. Pod warunkiem oczywiście, że Rudin nadal panuje nad Politbiurem i zapewni sobie ich poparcie. Wysunęliśmy propozycję, aby obie strony wysłały po dwa zespoły negocjatorów na nową konferencję w sprawie ograniczenia broni strategicznej. Jako miejsce rozmów proponujemy znowu Irlandię. Rząd irlandzki wyraził już na to zgodę. Obiecał też zapewnić odpowiednie sale konferencyjne, hotele i aprowizację, gdy tylko obie strony zatwierdzą ten projekt.

Jedna nasza delegacja – kontynuował Lawrence – spotka się z odpowiednią delegacją radziecką, by dyskutować w szerokim zakresie redukcję zbrojeń. Chodzi o naprawdę szeroki zakres. Wymogłem na Rykowie zapewnienie, że rozmowy obejmą strategiczną broń termonuklearną, okręty podwodne, nadzór międzynarodowy, taktyczną broń jądrową, broń konwencjonalną, ogólną liczbę żołnierzy i redukcję sił na linii Żelaznej Kurtyny.

Po sali przeszedł szmer podziwu, a zarazem niedowierzania. Żadna. z dotychczasowych konferencji w sprawie zbrojeń nie obejmowała tak szerokiego zakresu zagadnień. Jeśli we wszystkich tych dziedzinach udałoby się uzyskać znaczący postęp i odprężenie – byłby to w sumie wielki traktat pokojowy.

– Oficjalnie te rozmowy stanowiłyby jedyny temat konferencji: będziemy o nich informować, wydawać systematyczne komunikaty dla prasy – kontynuował sekretarz stanu. – Jednocześnie w cieniu tych obrad będzie odbywać się druga konferencja: eksperci techniczni obu stron omówią sprzedaż ZSRR na warunkach finansowych jeszcze nie uzgodnionych, ale przypuszczalnie poniżej cen światowych… do pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna, a także nowych technologii przemysłu spożywczego, komputerów i urządzeń wydobywczych ropy naftowej. W każdej fazie rozmów utrzymywany będzie po każdej stronie stały kontakt między negocjatorami z pierwszego i drugiego zespołu. W ten sposób za każcie ustępstwo w dziedzinie zbrojeń Rosjanie natychmiast dostaną cukierka.

– Kiedy to ma się zacząć? – spytał Poklewski.

– Tu ciekawostka – uśmiechnął się Lawrence. – Zwykle Rosjanie lubią działać powoli. Tym razem wygląda, jakby się bardzo spieszyli. Chcą zacząć już za dwa tygodnie.

– Na litość boską, za dwa tygodnie m y nie będziemy jeszcze gotowi do rozmów! – zaprotestował sekretarz obrony, którego resort miał tu oczywiście najwięcej roboty.

– Musimy być gotowi – powiedział z naciskiem Matthews. – Nigdy już nie będzie drugiej takiej szansy. Zresztą mamy przecież gotowy i doświadczony zespół na rozmowy SALT. Ci ludzie czekają od wielu miesięcy. Gorzej z resortami rolnictwa, handlu i techniki. Musimy zmontować z nich zespół, który omówi tę drugą, handlowo-techniczną stronę. Panowie, proszę się tym zająć jak najszybciej.

Nie tak przedstawił sytuację Maksym Rudin, kiedy następnego dnia otwierał posiedzenie Biura Politycznego.

– Połknęli przynętę – powiedział cicho, ale pewnym siebie głosem. – Teraz, ilekroć zrobią jakieś ustępstwo w sprawie zboża lub technologii, my odpowiemy możliwie najmniejszym ustępstwem w drugiej sali konferencyjnej. W ten sposób, towarzysze, będziemy mieli zboże, nakarmimy nasz naród i unikniemy klęski głodu… a wszystko minimalnym kosztem. Poza tym, Amerykanie nigdy nie potrafili przechytrzyć Rosjan w negocjacjach.

Ogólny szmer aprobaty przerwała interwencja Wiszniajewa.

– Jakie to będą ustępstwa? – wystrzelił. – O ile lat cofną zwycięski pochód marksizmu-leninizmu w świecie?

– Na pierwsze pytanie – odparł Ryków – nie możemy znać odpowiedzi, dopóki nie zaczniemy negocjacji. Co do drugiego, odpowiedź brzmi: z pewnością nie tak daleko, jak cofnęłaby nas katastrofa powszechnego głodu.

– Dwie rzeczy powinniśmy sobie wyjaśnić – powiedział Rudin – zanim zdecydujemy, czy przystąpić do rozmów, czy nie. Po pierwsze, w każdej fazie rozmów Biuro będzie dokładnie informowane o ich przebiegu. Jeśli wiec w jakimś momencie cena okaże się za wysoka, nasza rada będzie miała prawo zerwania rozmów, a wtedy i ja przychylę się do projektu towarzysza Wiszniajewa, do planu wojny na wiosnę. Po drugie, żadne ustępstwo, jakie poczynimy w celu zapewnienia sobie pszenicy, nie musi pozostawać w mocy po zakończeniu dostaw.

Wokół stołu dały się słyszeć złośliwe chichoty. Taką właśnie politykę członkowie Politbiura cenili najbardziej; dowiedli tego na przykład obracając w farsę stary helsiński układ o bezpieczeństwie i współpracy w Europie.

– Zgoda – rzekł Wiszniajew – ale sądzę, że dyskusję nad szczegółowymi wytycznymi co do możliwych ustępstw dla naszych delegacji powinniśmy odłożyć na później.

– Co do tego nie mam zastrzeżeń – zgodził się Rudin. Dyskusja trwała jeszcze półtorej godziny. Projekt Rudina przeszedł w głosowaniu tą samą mizerną większością głosów co poprzednio: siedem głosów przeciwko sześciu.

30 września Drake stał w cieniu portowego dźwigu i przyglądał się, jak na “Sanadrii” załoga uszczelnia luki ładowni. Na pokładzie rzucały się w oczy wielkie maszyny z napisem “Vacuvator”, podobne do gigantycznych odkurzaczy, a służące do wysysania z ładowni okrętowych ziarna i przepompowywania go wprost do silosów. Maszyny płynęły do Odessy. Z pewnością chcą tam zwiększyć swoje zdolności przeładunku ziarna – domyślił się Drake; nie domyślił się jednak, dlaczego. Pod górnym pokładem statek wiózł samobieżne podnośniki do Stambułu i maszyny rolnicze do Warny; był to towar amerykański, przeładowany w Pireusie.

Drake obserwował, jak agent armatora, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń kapitana Thanosa opuszcza statek. Thanos rozejrzał się po nabrzeżu i dostrzegł Drake'a biegnącego ku niemu wielkimi susami, z podróżną torbą przewieszoną przez ramię i walizą w drugiej ręce. Dotarłszy do kajuty kapitana, Drake wręczył mu swój paszport i świadectwo szczepień. Podpisał regulamin obowiązujący na statku – i stał się jednym z członków załogi. Kiedy już był na dole i upychał w ciasnej kajucie swoje bagaże, kapitan Thanos wpisał jego nazwisko do rejestru. W chwilę później na pokład wszedł oficer służby granicznej. Zaczęli od zwykłego przy takich okazjach drinka.

– Mam dodatkowego marynarza na pokładzie – odezwał się niby mimochodem Thanos. Oficer rzucił okiem na listę załogi i na kasetkę z paszportami i książeczkami marynarskimi. Większość stanowili Grecy, ale było też sześciu obcokrajowców. W szufladce wyróżniał się brytyjski paszport Drake'a. Oficer wyciągnął go i przekartkował: ze środka wypadł na jego kolana pięćdziesięciodolarowy banknot.

– To bezrobotny – wyjaśnił Thanos. – Chce się tanio dostać do Turcji i dalej na wschód. Pomyślałem, że wolałby pan o tym wiedzieć.

Pięć minut później dowody tożsamości załogi wróciły do drewnianej kasetki, a na dokumentach statku widniała pieczątka odprawy. Światło dnia gasło już, gdy “Sanadria” rzuciła cumy, odbiła od nabrzeża i ruszyła na południe, by wkrótce skręcić na północny wschód, ku Dardanelom. Na najniższym pokładzie marynarze usiedli wokół zatłuszczonego stołu w mesie. Jeden z nich nie myślał jednak o jedzeniu: obawiał się, czy nikt me zagląda tymczasem pod jego materac, gdzie ukryty był sztucer Sako Hornet. Człowiek, który miał znaleźć się na muszce tej broni, zasiadał teraz w Moskwie do znacznie wytworniejszej kolacji.

7.

Podczas gdy w Waszyngtonie i Moskwie notable i tajniacy rzucili się w wir gorączkowych działań, stara “Sanadria” wlokła się leniwie po morzu w stronę Dardaneli i Stambułu. Drugiego dnia rejsu Drake patrzył na przesuwające się za lewą burtą nagie, brunatne wzgórza Gallipoli; potem cieśnina oddzielająca europejską od azjatyckiej części Turcji rozszerzyła się w morze Marmara. Kapitan Thanos, który znał te wody jak własne podwórko na Chios, sam pełnił funkcję pilota. Minęły ich dwa radzieckie krążowniki, płynące z Sewastopola na Morze Śródziemne, by śledzić tam manewry VI Floty USA. Pod wieczór zamigotały przed statkiem światła Stambułu i mostu Galatea, spinającego brzegi Bosforu. “Sanadria” rzuciła na noc kotwicę, a nazajutrz weszła do portu w Stambule.

W czasie, gdy wyładowywano podnośniki, Drake wziął od kapitana Thanosa swój paszport i wymknął się na ląd. W umówionym miejscu w centrum Stambułu spotkał się z Kamynskim i wziął od niego spory tobół zawierający kożuchy i skórzane kurtki. Kiedy wracał na statek, kapitan Thanos figlarnie przymrużył oko.

– Dba pan, żeby dziewczynie było ciepło? Drake zaśmiał się i pokręcił głową.

– Marynarze powiedzieli mi, że zwykle biorą to ze sobą na brzeg w Odessie. Pomyślałem, że to najlepszy sposób, żeby przemycić mój własny towar.

Grek nie był tym zaskoczony. Wiedział, że co najmniej kilku spośród jego własnych marynarzy ma ze sobą na pokładzie podobny bagaż; w Odessie sprzedadzą modne kurtki i dżinsy paserom za cenę pięciokrotnie wyższą od ceny kupna.

Trzydzieści godzin później “Sanadria” opuściła Bosfor, zostawiając za rufą Złoty Róg, i sapiąc powlokła się na północ, z traktorami dla Bułgarii.

Na zachód od Dublina rozciąga się hrabstwo Kildare, sławne z wyścigów konnych w Curragh i starego targowego miasta Celbridge. W pobliżu Celbridge stoi największy i najpiękniejszy z palladiańskich pałaców Irlandii, Castletown House. W porozumieniu z ambasadorami USA i ZSRR rząd irlandzki wybrał właśnie Castletown na miejsce obrad konferencji rozbrojeniowej. Przez cały tydzień ekipy malarzy, tynkarzy, elektryków i ogrodników pracowały dzień i noc, doprowadzając do połysku pałac, który miał pomieścić uczestników dwu konferencji – choć nikt nie wiedział, po co właściwie aż dwu.

Fasada głównego budynku ma ponad sto czterdzieści dwie stopy szerokości; z obu jej narożników wybiegają w stronę budynków bocznych kryte galerie. Jedno z tych skrzydeł, mieszczące kuchnię i pokoje dla służby, miało stać się kwaterą służby bezpieczeństwa Amerykanów; drugie, mieszczące stajnię, a nad nią szereg apartamentów, miała zająć ochrona rosyjska. Budynek centralny miał być zarówno miejscem obrad obydwu konferencji, jak też chwilową rezydencją dla dyplomatów niższej rangi: mieli oni zamieszkać w licznych pokojach gościnnych na ostatnim piętrze. Tylko dwaj główni negocjatorzy i ich najbliżsi współpracownicy mieli wracać co wieczór do swoich ambasad w Dublinie, gdzie znajdowały się niezbędne urządzenia do szybkiej szyfrowej komunikacji z Waszyngtonem i Moskwą.

Tym razem nie czyniono w przygotowaniach żadnych tajemnic – z wyjątkiem spraw dotyczących drugiej konferencji. Przybyciu obu ministrów spraw zagranicznych do Dublina nadano wielki rozgłos. W blasku reflektorów zostali powitani oficjalnie przez prezydenta i premiera Irlandii. Po konwencjonalnym uścisku rąk i toastach przed kamerami TV dwa długie sznury pojazdów odjechały z Dublina do Castletown.

W południe 8 października obaj mężowie stanu i dwudziestu ich doradców weszli do obszernej Długiej Galerii – istotnie długiej, bo mierzącej sto czterdzieści stóp – ozdobionej błękitną porcelaną Wedgwooda w stylu pompejańskim. Niemal cały środek sali zajmował lśniący georgiański stół; delegacje zasiadły po obu jego stronach. Każdemu ministrowi spraw zagranicznych towarzyszyli eksperci w dziedzinie obrony: logistyki, technologii nuklearnej, łodzi podwodnych i broni pancernej.

Ministrowie mieli jedynie formalnie otworzyć konferencję. Po uzgodnieniu porządku obrad każdy z nich wróci do swego kraju, pozostawiając cały trud i odpowiedzialność za ich przebieg przewodniczącym delegacji. Byli nimi profesor Iwan I. Sokołów ze strony radzieckiej i były wiceminister obrony Edwin J. Campbell ze strony amerykańskiej.

Pozostałe pomieszczenia na tym piętrze oddano do dyspozycji stenografów, maszynistek i dziennikarzy. Piętro niżej, na parterze, wielką salę jadalną Castletown, z zaciągniętymi kotarami, chroniącymi przed nadmiarem jesiennego słońca, które zalewało południowo-wschodnią fasadę pałacu, zapełnili uczestnicy drugiej konferencji. Byli to głównie eksperci techniczni – od zboża, nafty, komputerów i budowy fabryk.

Na górze Dymitr Ryków i David Lawrence wygłosili krótkie przemówienia powitalne, wyrażając nadzieję i ufność, że ta konferencja zdoła złagodzić problemy “naszego udręczonego i pełnego obaw świata” Następnie ogłoszono przerwę na lunch.

Po obiedzie profesor Sokołów miał jeszcze prywatną rozmowę z Rykowem, zanim ten ostatni odleciał do Moskwy.

– Znacie naszą sytuację, towarzyszu profesorze – powiedział Ryków. – Mówiąc szczerze, nie jest ona dobra. Amerykanie sięgną tutaj po wszystko, po co mogą sięgnąć. Waszym zadaniem jest minimalizować na każdym kroku ustępstwa. Ale… musimy mieć zboże. Jednakże każde ustępstwo w dziedzinie ilości i rozmieszczenia broni w Europie Wschodniej musi być najpierw konsultowane z Moskwą. To szczególnie ważny teren, i dlatego nasze kierownictwo zastrzega tu sobie prawo decyzji.

Powstrzymał się, by nie powiedzieć, jaki to “szczególnie ważny teren”, który może powstrzymać w przyszłości uderzenie na Europę Zachodnią, i o tym, że kariera polityczna Rudina wisi na włosku.

W przeciwległym krańcu Castletown House, w podobnym saloniku (tak samo jak salonik Rykowa przeszukanym przez własnych łowców elektronicznych “pluskiew”) Lawrence naradzał się z Campbellem.

– Wszystko w twoich rękach, Ed. To nie Genewa: tutaj oni nie będą zwlekać, odkładać posiedzenia, wyjeżdżać na całe tygodnie na konsultacje do Moskwy… zbyt poważne i pilne mają problemy. Moim zdaniem najdalej za pół roku muszą mieć to porozumienie… zredagowane do ostatniej litery i podpisane. Inaczej zostaną bez zboża. Ale Sokołów będzie walczył o każdą piędź ziemi. Wiemy już, że każde ustępstwo w dziedzinie zbrojeń musi uzgadniać z Moskwą, ale i Moskwa będzie musiała decydować szybko. Inaczej nie zmieszczą się w czasie. I ostatnia sprawa: wiemy, że nie można Rudina naciskać zbyt mocno. Jeśli przesadzimy, Rudin może upaść. Ale jeśli nie dostanie tego zboża… też padnie. Cała sztuka polega na znalezieniu złotego środka: uzyskać maksymalne koncesje bez wywołania rebelii w Politbiurze.

Campbell zdjął okulary i potarł grzbiet nosa. Cztery lata spędził już na podróżach między Waszyngtonem i Genewą, prowadząc bezowocne jak dotąd negocjacje SALT. Nie był więc nowicjuszem w rozmowach z Rosjanami.

– No cóż, David, to brzmi zachęcająco. Ale wiesz przecież, że oni nigdy nie ujawnią niczego ze swoich wewnętrznych sporów. Będzie cholernie trudno zorientować się, jak daleko możemy się posunąć i gdzie jest granica bezpieczeństwa.

Lawrence otworzył aktówkę, wyjął z niej plik papierów i podał go Campbellowi.

– Co to jest? – spytał tamten. Lawrence starannie dobierał słowa.

– Jedenaście dni temu w Moskwie Biuro Polityczne upoważniło Rudina i Rykowa do podjęcia rozmów. Ale tylko siedmioma głosami przeciwko sześciu. Jest tam silna frakcja opozycyjna, która chce zerwać rozmowy i utrącić Rudina. W wyniku chwilowego zawieszenia broni Politbiuro wyznaczyło ścisłe granice ustępstw dla profesora Sokołowa, a tym samym dla Rudina. Jeśli posuniemy się poza te granice, Rudin upadnie. A to postawiłoby przed nami poważne, bardzo poważne problemy.

– Więc co jest w tych papierach? – niecierpliwił się już Campbell.

– Przyszły wczoraj z Londynu. To dokładny protokół z tego właśnie zebrania Biura Politycznego.

Campbell popatrzył z niedowierzaniem.

– O Boże! – jęknął. – Czyli możemy dyktować im warunki?

– Niezupełnie – ostudził go Lawrence. – Możemy żądać tylko tego, na co może sobie pozwolić ich frakcja umiarkowana. Krok dalej… i wszystko diabli wezmą.

Wizyta brytyjskiego premiera i ministra spraw zagranicznych w Waszyngtonie, do której doszło dwa dni później, określana była przez prasę jako nieoficjalna. Pierwsza kobieta sprawująca urząd premiera Wielkiej Brytanii przyjechała tu rzekomo głównie po to, by wygłosić przemówienie do uczestników zgromadzenia Unii Języka Angielskiego, i skorzystała z okazji, by złożyć kurtuazyjną wizytę prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

Dziwne było tylko to, że w czasie tej “kurtuazyjnej wizyty” w Białym Domu prezydent Matthews, któremu towarzyszyli specjalny doradca do spraw bezpieczeństwa Poklewski i sekretarz stanu Lawrence, przekazał brytyjskim gościom szczegółową informację o pomyślnym rozpoczęciu konferencji w Castletown. Porządek obrad – mówił prezydent – został przyjęty z niezwykłym pośpiechem. Co najmniej trzy najważniejsze obszary dyskusji uzgodniono niemal bez mnożących się zwykle zastrzeżeń co do każdej kropki i każdego przecinka. Prezydent wyraził w związku z tym nadzieję, że po latach niepowodzeń uda się wreszcie w Castletown doprowadzić do poważnej redukcji broni i wojsk wzdłuż Żelaznej Kurtyny, od Bałtyku aż po Morze Egejskie.

Niestety, pod koniec spotkania dwojga szefów rządów doszło do zgrzytu.

– Za rzecz pierwszorzędnej wagi uważamy, madame, by informacje z Politbiura, jakie docierały do nas dotychczas, napływały nadal… bez tego konferencja może się załamać.

– Ma pan na myśli raporty “Słowika”? – spytała lakonicznie pani premier.

– Tak. Uważamy za niezbędne, by “Słowik” kontynuował swoją działalność.

– Rozumiem pańskie racje, panie prezydencie – odpowiedziała spokojnie – ale, o ile wiem, ryzyko tej działalności jest ogromne. Nie mogę podejmować za Sir Nigela Irvine'a decyzji dotyczących jego pracowników. Zbyt wiele mam szacunku dla jego własnych kompetencji w tej sprawie. Oczywiście zrobię wszystko, co będę mogła.

Dopiero po tradycyjnej ceremonii przed frontem Białego Domu, kiedy brytyjscy goście wsiedli już do swych limuzyn uśmiechając się konwencjonalnie do kamer, Stanisław Poklewski mógł dać upust swoim uczuciom.

– Przecież żaden agent świata nie jest wart tyle, co sukces rozmów w Castletown!

– To prawda – odparł Matthews – ale trzeba także brać pod uwagę to, co powiedział Bob Benson. Osobiste ryzyko “Słowika” wiąże się z innymi jeszcze niebezpieczeństwami. Jeśli zostanie zdemaskowany i schwytany, całe Pohtbiuro dowie się, jakie przekazał informacje. A wtedy mogą natychmiast zerwać rozmowy w Castletown. A zatem “Słowika” trzeba albo przyciszyć, albo wywieźć… ale nie wcześniej, nim traktat będzie dopięty na ostatni guzik i podpisany. A to może potrwać jeszcze pół roku.

Tego samego wieczoru, podczas gdy w Waszyngtonie słońce stało jeszcze wysoko, “Sanadria” rzuciła kotwicę na redzie Odessy. Kiedy ucichł szczęk kotwicznego łańcucha, na frachtowcu zapadła cisza, zakłócana jedynie cichym buczeniem generatorów w maszynowni i sykiem pary wydostającej się spod pokładu. Drake, oparty o reling na dziobie, patrzył, jak zapalają się światła w porcie i w mieście.

Na zachód od statku, na północnym krańcu portu, znajdowały się pirsy naftowe i rafineria, otoczone wysokim żelaznym ogrodzeniem. Ku południowi ciągnęło się opiekuńcze ramię falochronu, opasujące port. Dziesięć mil dalej wpada do morza rzeka Dniestr – przez bagniste tereny, na których pięć miesięcy temu Myroslaw Kamynski skradł łódkę i podjął desperacką ucieczkę ku wolności. Dzięki niemu dzisiaj Andrew Drake – nie, Andrij Dracz! – przybywał na ziemię swych przodków; przybywał uzbrojony.

Kapitan Thanos dostał wiadomość, że statek zostanie wprowadzony do portu i zacumowany przy nabrzeżu dopiero jutro. Na razie zjawili się na pokładzie kontrolerzy sanitarni i celnicy, ale spędzili tu zaledwie godzinę: zamknięci z kapitanem w jego kajucie degustowali szkocką whisky najwyższego gatunku, trzymaną specjalnie na tę okazję; żadnego szperania po statku nie było. Obserwując, jak łódź celników odpływa od burty, Drake zastanawiał się, czy Thanos mógłby go zdradzić. Byłoby to całkiem łatwe: Drake, aresztowany, pozostałby na brzegu, a kapitan pożeglowałby w siną dal ze swoimi pięcioma tysiącami dolarów.

Wszystko zależy – pomyślał – od tego, czy Thanos uwierzył w historię o pieniądzach wiezionych dla narzeczonej. Jeśli tak, to nie miał żadnego powodu, by traktować go jako persona non grata, przestępstwo bowiem było nieznaczne. Marynarze Thanosa wozili kontrabandę do Odessy dosłownie w każdym rejsie, a w końcu banknoty dolarowe to tylko pewien rodzaj małego szmuglu. Gdyby zaś kapitan odkrył obecność sztucera i rewolwerów, prościej i bezpieczniej niż denuncjować Drake'a w Odessie byłoby wyrzucić cały ten towar do morza, a bohaterowi afery dać tęgiego kopniaka po powrocie do Pireusu. Mimo tych optymistycznych kalkulacji Drake nie mógł ani jeść, ani zasnąć tego wieczora.

Tuż po wschodzie słońca na pokład wszedł pilot. “Sanadria” podniosła kotwicę, przyjęła hol i popłynęła wolno między falochronami w stronę nabrzeża. Mieli szczęście; Drake słyszał bowiem, że w Odessie, najbardziej zatłoczonym porcie ZSRR, zdarza się bardzo długo czekać na miejsce przy nabrzeżu. Nic dziwnego – pomyślał – że potrzebują tych “Vacuvatorów”. Nawet nie domyślał się, jak bardzo potrzebują. Kiedy dźwigi portowe zaczęły rozładowywać statek, marynarzom pozwolono zejść na ląd.

W trakcie rejsu Drake zaprzyjaźnił się ze stolarzem “Sanadrii”, Grekiem w średnim wieku, który kiedyś odwiedził Liverpool i odtąd biegle używał dwudziestu znanych mu angielskich słów. Powtarzał je w kółko z wyraźną satysfakcją, ilekroć spotkał Drake'a, a ten za każdym razem szaleńczym potakiwaniem wyrażał swoją radość i aprobatę. Wyjaśnił Constantinowi – trochę po angielsku, trochę na migi – że ma dziewczynę w Odessie i wiezie dla niej prezenty. Grekowi bardzo się to spodobało. Teraz, z tuzinem innych marynarzy, zeszli po trapie i pomaszerowali w stronę bramy portu. Drake włożył najlepszy ze swych kożuchów, choć dzień był raczej ciepły. Constantin dźwigał na ramieniu płócienną torbę, a w niej parę butelek eksportowej szkockiej.

Cały port w Odessie odgrodzony jest od miasta i jego mieszkańców wysokim żelaznym płotem, zwieńczonym drutem kolczastym i oświetlonym jupiterami. Główna brama portowa jest zwykle w ciągu dnia otwarta: opuszczony jest tylko ciężki biało-czerwony szlaban. Tędy przejeżdżają ciężarówki z towarami, pod czujnym okiem dwóch uzbrojonych milicjantów i całego tłumu celników. Wyjście dla pieszych blokuje długi, wąski barak; jedne jego drzwi wychodzą na teren portu, drugie – do miasta. Do tego właśnie baraku weszła pod wodzą Constantina cała grupa z “Sanadrii”. Był tu długi kontuar, obsługiwany przez jednego celnika, i kiosk kontroli paszportowej z wopistą i milicjantem. Wszyscy trzej wyglądali nędznie i mieli nadzwyczaj znudzone miny. Constantin podszedł wprost do celnika i rzucił na ladę swoją torbę. Urzędnik otworzył ją i wyciągnął butelkę whisky. Constantin pokazał na migi, że to prezent; celnik zdobył się na przyjazny uśmiech i schował butelkę pod ladę. Teraz Constantin objął muskularnym ramieniem Drake'a i pociągnął go w stronę kontuaru.

– Drug – powiedział i uśmiechnął się promiennie. Celnik skinął głową na znak, że zrozumiał: przyjaciel stolarza powinien być odpowiednio potraktowany. Teraz i Drake uśmiechnął się szeroko. Cofnął się nieco i popatrzył na celnika takim wzrokiem, jakim dobry sprzedawca odzieży patrzy na klienta. Potem zrobił krok do przodu, zdjął z siebie kożuch i uniósł go wysoko, dając do zrozumienia, że on i celnik są niemal tego samego wzrostu. Urzędnik nie trudził się jednał przymiarkami, to był świetny kożuch, wart więcej niż cała jego miesięczna pensja. Uśmiechem wyraził swoje uznanie, wsunął kozach pod kontuar i przepuścił całą grupę dalej.

Wopista i milicjant nie okazali najmniejszego zdziwienia. Dla nich była druga butelka whisky. Marynarze z “Sanadrii” oddali wopiście swoje książeczki morskie lub – jak Drake – paszporty i dostali w zamian przepustki portowe, które oficer wyciągał z przewieszonej przez ramię raportówki. Parę minut później towarzystwo z “Sanadrii” wynurzyło się na światło dzienne po drugiej stronie baraku.

Drake miał umówione spotkanie w kawiarence w dzielnicy portowej – w gąszczu starych brukowanych uliczek, niedaleko pomnika Puszkina, gdzie teren zaczyna, wznosić się stromo ku centrum miasta. Znalazł kawiarnię po trzydziestu minutach wędrówki, rozstawszy się z kolegami marynarzami pod pozorem spotkania z mityczną narzeczoną. Constantin zresztą nie protestował. Musiał przecież odwiedzić swoich przyjaciół z tutejszego półświatka i sprzedać cały worek dżinsów.

W południe w kawiarni pojawił się Lew Miszkin. Był czujny, skupiony, usiadł w odległym kącie i niczym nie zdradził, że zna Drake'a. Wypiwszy swoją kawę wstał i opuścił kawiarnię. Drake poszedł za nim. Dogonił go jednak dopiero wtedy, gdy wyszli na szeroki nadbrzeżny Bulwar Primorski. Rozmawiali półgłosem, przechadzając się.

Drake zgodził się, by pierwszą partię towaru dostarczyć jeszcze tego samego wieczora: rewolwery zatknie za pasek, a wzmacniacz obrazu umieści w torbie, pod dwiema butelkami whisky. Jego wizyta w mieście nie powinna wzbudzić podejrzeń: wielu zachodnich marynarzy wybierze się wieczorem do knajp w dzielnicy portowej. Aby lepiej zamaskować rewolwery, włoży na siebie następny kożuch, a zapięte guziki będą czymś całkiem naturalnym w wieczornym chłodzie. Miszkin i Łazariew spotkają się z nim pod pomnikiem Puszkina i tam odbiorą towar.

Tuż po ósmej Drake wszedł ponownie do baraku kontroli celnej z pierwszą częścią swego ładunku. Wesoło pozdrowił celnika, który natychmiast odesłał go do kolegi zajmującego się paszportami. Ten bez słowa wydał Drake'owi przepustkę i ruchem brody wskazał na otwarte drzwi do miasta. Wkrótce Andrew znalazł się u stóp pomnika Puszkina i podziwiał szlachetną głowę poety na tle gwiazd. Z ciemności, spoza pobliskich platanów, wyłoniły się dwie postaci.

– Były jakieś kłopoty? – spytał Łazariew.

– Żadnych.

– No to do roboty – rzekł Miszkin. Obaj mieli ze sobą duże aktówki, jakie w ZSRR nosi co dzień każdy niemal mężczyzna. W tych milionach teczek nie ma jednak na ogół żadnych papierów: jest to męska wersja siatki na zakupy, z jaką nie rozstają się tutejsze kobiety, a którą wszyscy nazywają “torbą być-może”. Nazwa bierze się z niejasnej nadziei, jaką żywi każdy przechodzień, że być może “rzucą” jakiś interesujący towar do nabycia – a on zdąży go kupić przed wyczerpaniem całej dostawy albo nawet (szczyt sukcesu) zanim ustawi się tasiemcowa kolejka. Miszkin schował wzmacniacz obrazu do swojej teczki, która była większa. Łazariew zapakował do swojej oba rewolwery, zapasowe magazynki i pudełko z nabojami do sztucera.

– Odpływamy jutro wieczorem – powiedział Drake. – Dlatego sztucer będę musiał wam dostarczyć już rano.

– Cholera! – zaklął Miszkin. – Przy świetle dziennym to nie będzie łatwe. Słuchaj, Dawid, ty lepiej znasz port. Gdzie można by to zrobić?

Łazariew zastanawiał się przez chwilę.

– Jest tam taka uliczka między dwoma warsztatami naprawy dźwigów.

Opisał te warsztaty, pomalowane na brudnoszary kolor, niezbyt odległe od bramy portu.

– Uliczka jest krótka i wąska. Z jednej strony dochodzi prawie do morza, z drugiej kończy się na starym dziurawym murze. Wejdziesz tam od strony morza punktualnie o jedenastej. Ja podejdę pod mur od drugiej strony. Jeśli w uliczce ktoś będzie, idź spokojnie dalej, obejdź dokoła warsztat i próbuj jeszcze raz. Jeśli uliczka będzie pusta, przerzuć towar przez mur, a my go już zabierzemy.

– W czym to przyniesiesz? – spytał Miszkin.

– W torbie podróżnej… mam taką, długą prawie metr, a owinę kożuchem.

Łazariew nagle przerwał rozmowę.

– Ktoś idzie, zmywamy się!

Kiedy Drake wracał na “Sanadrię”', w baraku celników pracowała już inna zmiana; zrewidowali go, ale był zupełnie czysty. Nazajutrz poprosił kapitana Thanosa o jeszcze jedno zwolnienie na brzeg, tłumacząc, że chce jak najdłużej przebywać ze swą narzeczoną. Thanos zwolnił go od zajęć na pokładzie i pozwolił odejść. W baraku celnym Drake przeżył nieprzyjemną chwilę. Kazano mu wywrócić kieszenie; położył na podłodze swoją długą torbę i posłusznie zrobił, co kazali. Z kieszeni wypadły cztery banknoty dziesięciodolarowe. Celnik, który wyglądał, jakby był w złym humorze, pogroził ostrzegawczo palcem i skonfiskował Drake'owi dolary. Na torbę nie zwrócił uwagi. Zapewne kożuchy uważał za dopuszczalną kontrabandę – dolarów nie.

Uliczka przy warsztatach była całkiem pusta – tylko Drake na jednym jej końcu, a Łazariew i Miszkin na drugim. Miszkin od razu dostrzegł Drake'a, wchodzącego w uliczkę od strony morza, a kiedy tamten zbliżył się do muru, powiedział tylko:

– Dawaj!

Drake przerzucił torbę wprost na plecy Łazariewa.

– Powodzenia – powiedział na pożegnanie. – I do zobaczenia w Izraelu.

Sir Nigel Irvine był wprawdzie członkiem trzech innych klubów na West Endzie, ale na kolację z Barrym Ferndalem i Adamem Munro wybrał klub Brooksa. Przy jedzeniu, jak zwykle, nie było mowy o sprawach poważnych; zajęli się nimi dopiero po przejściu do palarni, gdzie podaje się kawę, porto i cygara. Sir Nigel specjalnie poprosił sekretarza klubu, by zarezerwował dlań narożnik salonu, przy oknie wychodzącym na St. James's Street; tu czekały już na nich cztery głębokie skórzane fotele. Munro zamówił brandy z wodą, a przed Ferndalem i Sir Nigelem stanęła na stoliku karafka porto z najlepszego rocznika, jakim dysponował klub. Przez jakiś czas milczeli, wdychając dym z cygar i sącząc kawę. Ze ścian patrzyli na nich Dyletanci – dżentelmeni z osiemnastowiecznej londyńskiej socjety.

– A więc, drogi panie Adamie, na czym polega problem? – spytał w końcu Sir Nigel. Munro spojrzał znacząco na dwóch wysokich urzędników państwowych, siedzących przy sąsiednim stoliku; człowiek obdarzony dobrym uchem mógł z tej odległości wiele usłyszeć. Sir Nigel zrozumiał to spojrzenie.

– Jeśli tylko nie będziemy krzyczeć – zauważył spokojnie nikt nas nie usłyszy. Dżentelmeni nie podsłuchują innych dżentelmenów.

Munro zastanawiał się przez chwilę nad sensem tych słów.

– My to robimy – rzekł przekornie.

– To co innego – odezwał się Ferndale – taka nasza praca.

– No więc – zdecydował się wreszcie Munro – chcę zabrać stamtąd “Słowika”.

Irvine wpatrzył się w spopielony koniec swego cygara.

– Ach tak? – rzekł. – Czy jest jakiś szczególny powód?

– Przemęczenie nerwowe. W lipcu musiał ukraść oryginalne nagranie i zastąpić je czystą taśmą. To się może wydać, choćby przez przypadek. “Słowik” wciąż o tym myśli i wykańcza się nerwowo. A prawdopodobieństwo wpadki rzeczywiście rośnie po każdym nowym wyniesionym protokole. Rudin toczy śmiertelną walkę o swoją egzystencję i o właściwego sukcesora. Jeśli “Słowik” popełni jakąś nieostrożność albo po prostu noga mu się powinie, może paść ofiarą tej walki.

– To jest ryzyko każdego informatora – rzekł Ferndale. – Zdarzają się wypadki przy pracy. Takiego Pienkowskiego też złapali.

– No właśnie – podchwycił Munro. – A przecież Pienkowski przekazał nam już niemal wszystko, co mógł. Było już po kryzysie kubańskim i Rosjanie nie mogli w żaden sposób odwrócić szkód, jakie Pienkowski im wyrządził.

– Ja opowiadałbym się raczej za pozostawieniem “Słowika” na miejscu – powiedział Sir Nigel. – Może tam jeszcze bardzo dużo dla nas zrobić.

– Ale może nam też zaszkodzić – odparł Munro. – Jeśli “Słowik” wyjedzie teraz, Kreml nigdy nie dowie się, jakie informacje wyszły na Zachód. Jeśli go złapią, zmuszą go do mówienia. A to, co wyśpiewa, z pewnością wystarczy, by obalić Rudina. O ile się orientuję, Zachód nie jest w tej chwili zainteresowany upadkiem Rudina.

– Istotnie – przyznał Sir Nigel – tu ma pan rację. Zastanówmy się jednak nad różnymi możliwościami. Jeśli wywieziemy “Słowika” już teraz, KGB przeprowadzi gruntowne śledztwo dotyczące minionych miesięcy. Przypuszczalnie odkryją przy tym brak jednej taśmy i uznają, że na Zachód przekazano znacznie więcej. Sprawa wygląda jeszcze gorzej, jeśli “Słowika” złapią. Wycisną z niego dokładną i pełną informację o tym, co przekazał. Bardzo prawdopodobne, że poleci przy tym Rudin. I jeśli nawet przy okazji także Wiszniajew popadnie w niełaskę, rozmowy w Castletown załamią się. Trzecia możliwość to pozostawić “Słowika” w Moskwie do czasu zakończenia konferencji w Castletown i podpisania układu rozbrojeniowego. Wtedy wojownicza frakcja w Politbiurze nic już nie będzie mogła zdziałać…

– Ja wolałbym go stamtąd zabrać od razu – przerwał Munro. – A jeśli to się nie uda, to przynajmniej uśpić go, wstrzymać raporty.

– A ja uważam, że powinien kontynuować pracę – powiedział Ferndale – w każdym razie do końca rozmów w Castletown.

Sir Nigel ważył w milczeniu różne racje.

– Byłem dzisiaj u premiera – rzekł w końcu. – Pani Carpenter wyraziła przy tej okazji życzenie, bardzo poważne życzenie, zarówno w imieniu swoim, jak prezydenta USA. Nie mogę na razie temu życzeniu odmówić, chyba że uzyskam przekonujące dowody, że “Słowik” jest rzeczywiście bliski dekonspiracji. Otóż Amerykanie także uważają za niezbędne, by “Słowik” nadal informował ich o wewnętrznych decyzjach, przynajmniej do Nowego Roku. Bez tych informacji nie ma co marzyć o jakimś sensownym, korzystnym dla nas układzie w Castletown.

Zrobimy więc tak – kontynuował Sir Nigel. – Ty, Barry, przygotujesz plan wywiezienia “Słowika”. Taki, który można by w razie czego szybko uruchomić i zrealizować. Wywieziemy “Słowika”… i to natychmiast… jeśli ziemia zacznie mu się palić pod stopami. Na razie jednak ważniejsze jest Castletown i udaremnienie planów kliki Wiszniajewa. Trzy, cztery dalsze raporty powinny wystarczyć, by rozmowy w Castletown weszły w stadium finałowe. Sowieci nie mogą zbyt długo czekać z porozumieniem zbożowym… najwyżej do lutego lub marca. Potem, panie Adamie, zabierzemy “Słowika” na Zachód, a jestem pewien, że Amerykanie potrafią okazać mu swoją wdzięczność… jak zwykle w takich przypadkach.

Kolacja w mieszkaniu Maksyma Rudina na Kremlu była o wiele bardziej poufna, niż tamta w Brooks's Club w Londynie. Zaostrzonej czujności ludzi z Kremla nie osłabiają żadne dygresje na temat uczciwości dżentelmenów w stosunku do innych dżentelmenów. Toteż nie było tu nikogo, kto mógłby podsłuchać uczestników spotkania, z wyjątkiem niemego Miszy. Rudin usiadł w swym ulubionym fotelu i wskazał miejsca Iwanience i Piętrowowi.

– Co sądzisz o dzisiejszym zebraniu? – zwrócił się do Piętrowa bez żadnych wstępów.

Szef wydziału organizacyjnego KPZR wzruszył ramionami.

– Chyba jesteśmy górą. Raport Rykowa był prawdziwym majstersztykiem. Musimy jednak niestety pójść jeszcze na parę ustępstw, aby dostać to zboże. A Wiszniajew ma ciągle ochotę na wojnę.

– Wiszniajew ma ochotę na moje stanowisko – brutalnie sprostował Rudin. – O to mu chodzi. Wojny chce Kierenski. Chce choć raz użyć swojej ukochanej armii, zanim całkiem się zestarzeje.

– Ale w sumie wychodzi na jedno – powiedział Iwanienko. – Jeśli Wiszniajew zajmie wasze miejsce, będzie miał już taki dług wobec Kierenskiego, że ani nie będzie potrafił, ani nie zechce przeciwstawić się jego “receptom na wszelkie dolegliwości”. I pozwoli Kierenskiemu rozpętać wojnę, jak nie wiosną, to latem. Ten tandem zniszczy wszystko, co zbudowały dwa pokolenia.

– Jakie są wnioski z twojej wczorajszej odprawy? – spytał Rudin. Wiedział, że Iwanienko naradzał się poprzedniego dnia z dwoma wysokimi funkcjonariuszami KGB, kierującymi robotą w Trzecim Świecie. Jeden nadzorował wszystkie operacje dywersyjne w Afryce, drugi na Bliskim Wschodzie.

– Optymistyczne – odparł Iwanienko. – Kapitaliści od lat tak zredukowali działalność polityczną w Afryce, że nie zdołają już odzyskać dawnych pozycji. W Waszyngtonie i Londynie rządzą wciąż liberałowie, przynajmniej w dziedzinie stosunków zagranicznych. Są tak zajęci Afryką Południową, że prawie w ogóle nie dostrzegają Nigerii i Kenii. Oba te kraje lada dzień wpadną w nasze ręce. Trudniej będzie z Francuzami w Senegalu. Za to na Bliskim Wschodzie możemy przewidywać, że Arabia Saudyjska załamie się najdalej za trzy lata. Jest już prawie otoczona.

– A dalsze perspektywy? – spytał Rudin.

– Za kilka lat, najdalej w 1990, będziemy w pełni panować nad światowym wydobyciem ropy i nad szlakami żeglugowymi. Systematycznie prowadzimy kampanię usypiającą w Waszyngtonie i w Londynie, i to przynosi efekty.

Rudin wypuścił kłąb dymu i strząsnął popiół z papierosa w popielniczkę podsuniętą w porę przez Misze.

– Niestety, ja już tego nie zobaczę – westchnął – ale wy zobaczycie. Za dziesięć lat Zachód będzie zdychał z głodu, a my zwyciężymy bez jednego wystrzału. To jeszcze jeden powód, żeby teraz powstrzymać Wiszniajewa.

Cztery kilometry na południe od Kremla, w ciasnym zakolu rzeki, nie opodal wielkiego stadionu imienia Lenina, stoi stary klasztor Nowo-dziewiczy. Jego główne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko największego sklepu “Bieriozki” – przedsiębiorstwa, w którym bogaci i uprzywilejowani, a także cudzoziemcy, mogą za twarde waluty kupować luksusowe artykuły, niedostępne dla zwykłych ludzi.

Tereny klasztoru obejmują trzy małe stawy i cmentarz; ten ostatni jest dostępny dla pieszych. Stróż przy bramie raczej rzadko zatrzymuje ludzi wchodzących tu z wiązankami kwiatów. Munro zostawił samochód na parkingu przed sklepem “Bieriozki” – pośród wielu innych, których tabliczki zdradzały przynależność ich właścicieli do sfery uprzywilejowanych. “Gdzie możesz ukryć drzewo?” – pytał zwykle jego instruktor w szkole wywiadu. – “W lesie. A kamyk? Na plaży. Zawsze trzymaj się tego, co naturalne”.

Munro przeszedł przez jezdnię i powędrował przez cmentarz z bukietem goździków; Walentyna czekała już na niego nad stawem. Październik niósł pierwsze ostre wiatry od wschodnich stepów i pędził po niebie szare, ciężkie chmury. Powierzchnia wody marszczyła się i falowała pod uderzeniami wiatru.

– Rozmawiałem z Londynem – rzekł Munro cicho. – Powiedzieli, że na razie to zbyt ryzykowne. Po twojej ucieczce na pewno ujawni się brak tamtej taśmy. Kreml dowie się, co zostało przekazane. Ci w Londynie uważają, że w takiej sytuacji Biuro mogłoby wycofać się z rozmów w Irlandii i przyjąć plan Wiszniajewa.

Zadrżała; nie wiedział, czy od chłodu, czy z lęku przed swymi przełożonymi. Objął ją i przytulił do siebie.

– Chyba mają rację – powiedział. – W końcu Politbiuro prowadzi rozmowy w sprawie żywności i pokoju. Nie szykują wojny. Wydaje się, że przynajmniej Rudin i jego grupa są w tej sprawie uczciwi.

– Tacy sami dranie, jak tamci – parsknęła ze złością. – Gdyby nie musieli, nie prowadziliby żadnych rozmów.

– To prawda, działają pod przymusem. Muszą dostać to zboże i wiedzą, że innej możliwości nie ma. Ale właśnie dlatego można mieć wreszcie nadzieję na światowy układ pokojowy.

– Jeśli do tego dojdzie, nie będę żałować tego, co zrobiłam. Nie chcę, żeby Sasza wychowywał się na gruzach, tak jak ja. Ani żeby musiał spędzić całe życie z karabinem w ręku.

– Nie będzie musiał. Możesz być pewna, że będzie dorastał jako człowiek wolny, na Zachodzie, pod twoją i moją opieką. Moi szefowie zgodzili się już zabrać cię stąd wiosną.

– Wiosną? To znaczy kiedy?

– Te rozmowy nie mogą trwać zbyt długo. Kreml musi mieć zboże najpóźniej w kwietniu. Skończą się stare dostawy, wyczerpią się wszystkie rezerwy. Kiedy tylko układ zostanie parafowany, może nawet przed ostatecznym podpisaniem, zabierzemy stąd ciebie i Saszę. A na razie wolałbym, żebyś ograniczyła ryzyko. Zbieraj tylko najważniejsze materiały, bezpośrednio związane z rozmowami pokojowymi w Castletown.

– Mam tu właśnie coś takiego – odpowiedziała trącając łokciem torbę. – To materiał sprzed dziesięciu dni. W większości tak specjalistyczny, że nic nie rozumiem. Dotyczy dopuszczalnych redukcji SS-20.

Munro pokiwał ponuro głową. Dużo już wiedział o tych rakietach z głowicami nuklearnymi, bardzo precyzyjnych i łatwych do transportu dzięki ruchomym wyrzutniom na samobieżnych podwoziach. Już setki takich wyrzutni krążyły po duktach leśnych całej Europy Wschodniej.

Dwadzieścia cztery godziny później kolejny ściśle tajny pakiet powędrował do Londynu.

Trzy dni przed końcem miesiąca, w centrum Kijowa, pewna starsza kobieta szła ulicą Swierdłowa w stronę swojego domu. Choć miała prawo do służbowego samochodu z kierowcą, ta stara wieśniaczka z twardymi, chłopskimi zasadami nawet przy swoich siedemdziesięciu paru latach wolała krótkie trasy pokonywać pieszo. A jej dzisiejsza wyprawa istotnie nie była daleka: ot, wizyta u przyjaciółki dwie ulice dalej. Odprawiła wiec na ten wieczór kierowcę. Minęła właśnie dziesiąta, kiedy kobieta przechodziła przez jezdnię na wprost bramy swego domu.

Nie zauważyła czającego się w mroku ulicy samochodu. Kiedy znalazła się na środku jezdni, samochód ruszył na nią z piskiem opon, oślepiając ją reflektorami. Zastygła w przerażeniu. Pojazd pędził wprost na nią, w ostatniej chwili lekko skręcił. Błotnik uderzył ją w biodro i odrzucił aż do krawędzi jezdni. Jak przez mgłę słyszała kroki przechodniów biegnących jej na pomoc. Samochód nie zatrzymał się: pomknął z rykiem ulicą Swierdłowa w stronę Kreszczatiku.

Tegoż wieczora Edwin J. Campbell, szef delegacji amerykańskiej na rozmowy w Castletown, wracał zmęczony i niezadowolony do rezydencji ambasadora w Phoenix Park. Ameryka zafundowała swemu przedstawicielowi w Dublinie elegancki pałacyk, a po niedawnej modernizacji znalazło się w nim kilka apartamentów gościnnych. Najlepszy z nich zajmował teraz Edwin Campbell. Z przyjemnością pomyślał o czekającej go gorącej kąpieli i wypoczynku. Kiedy zdejmował płaszcz i witał się z gospodarzem, podszedł doń jeden z kurierów ambasady i wręczył mu brązową kopertę. Skróciła ona o parę godzin jego sen tej nocy – ale warta była tego.

Następnego dnia, zajmując swoje miejsce w Długiej Galerii w Castletown, z kamienną twarzą spoglądał na siedzącego po drugiej strome stołu profesora Sokołowa. Doskonale, profesorku – pomyślał. – Już dobrze wiem, na co możesz się zgodzić, a na co nie. No, zaczynajmy.

Zaledwie po czterdziestu ośmiu godzinach delegat ZSRR zgodził się, że Układ Warszawski zmniejszy o połowę liczbę taktycznych rakiet nuklearnych na ruchomych wyrzutniach, rozlokowanych w Europie Wschodniej. Sześć godzin później w sali jadalnej Castletown parafowano protokół, przewidujący sprzedaż z USA do ZSRR – po okazyjnych cenach – technologii wydobycia i rafinacji nafty, wartej 200 milionów dolarów.

Stara kobieta była nieprzytomna, gdy karetka przywiozła ją do szpitala im. Rewolucji Październikowej przy ulicy Karola Liebknechta 39. Odzyskała przytomność dopiero rano. Wtedy powiedziała, kim jest; władze szpitala wpadły w panikę – natychmiast przewieziono ją z sali zbiorowej do izolatki, która wkrótce wypełniła się kwiatami. Tego samego dnia najlepszy chirurg ortopeda Kijowa osobiście zestawił jej złamaną kość udową.

W Moskwie Iwanienko z największą uwagą wysłuchał telefonicznego raportu swego adiutanta. Natychmiast podjął decyzję.

– Zawiadom dyrekcję szpitala, że przyjadę. Jak tylko obudzi się z narkozy. Kiedy? Jutro wieczorem? Dobrze, załatw to.

31 października wieczorem panował w Kijowie przenikliwy chłód. Nie było żywej duszy na ulicy Róży Luxemburg, na tyłach szpitala im. Rewolucji Październikowej, gdy podjechały tu dwie długie czarne limuzyny. Szef KGB wolał skorzystać z tego właśnie tylnego wejścia, niż wchodzić przez wielką, jasno oświetloną bramę frontową.

Cały szpital stoi na niewielkim podwyższeniu terenu, pośród wysokich drzew. Niżej, po drugiej stronie ulicy Róży Luxemburg, wznoszono właśnie nowy pawilon szpitala; jego nie ukończone jeszcze wyższe kondygnacje wyrastały ponad okoliczną zieleń. Czuwający tu między workami skawalonego cementu dwaj ludzie zacierali wciąż ręce, by pobudzić obieg krwi, i wpatrywali się w oświetlone tylko jedną słabą żarówką znad bramy limuzyny zaparkowane przed drzwiami.

Mężczyzna zbliżający się do drzwi wewnętrznymi schodami miał przed sobą jeszcze siedem sekund życia. Ubrany był w długi płaszcz z futrzanym kołnierzem i grube rękawiczki, choć od czekającego nań ciepłego wnętrza samochodu dzieliło go zaledwie parę płyt chodnika. Ostatnie dwie godziny człowiek ów spędził w towarzystwie matki, pocieszając ją i upewniając, że winowajcy zostaną złapani, gdyż znaleziono już porzucony przez nich samochód.

Idący przed nim adiutant podbiegł do drzwi i wyłączył zewnętrzne oświetlenie. Brama i chodnik przed nią pogrążyły się w mroku. Dopiero wtedy Iwanienko ukazał się w drzwiach, otwartych przez jednego z sześciu towarzyszących mu goryli. Na ten widok zerwali się z miejsc czterej inni, czekający nań na zewnątrz. Szedł pośród nich jak cień pośród cieni.

Szybko przemierzył chodnik, zbliżając się do samochodu, którego silnik już pracował. Zatrzymał się na sekundę, zanim otwarto przed nim tylne drzwi, i wtedy właśnie umarł: pocisk z myśliwskiego sztucera przebił mu czoło, rozłupał kość ciemieniową, wyszedł przez tył czaszki i utkwił w ramieniu jednego z adiutantów.

Wystrzał, odgłos trafienia pocisku w cel i pierwszy krzyk alarmu pułkownika Kukuszkina – szefa ochrony osobistej Iwanienki – rozległy się niemal równocześnie. Zanim padający człowiek dosięgną! chodnika, pułkownik Jewgienij Kukuszkin chwycił go pod ramiona i wciągnął brutalnie na tylne siedzenie wozu. Drzwi nie były jeszcze zatrzaśnięte, kiedy pułkownik krzyczał na przerażonego kierowcę: – Jechać, szybko!

Kiedy ZIŁ zeskakiwał z piskiem opon z krawężnika, Kukuszkin trzymał broczącą krwią głowę na kolanach i gorączkowo myślał, co robić dalej; który szpital będzie odpowiedni dla człowieka tej rangi? Ale gdy dojechali do końca ulicy Róży Luxemburg, pułkownik włączył światło w kabinie. To, co zobaczył – a widział już wiele w swej karierze -wystarczyło, by stwierdzić, że jego boss nie potrzebuje już żadnego szpitala. Następna myśl przyszła całkiem automatycznie (ludzie tego zawodu mają ją zaprogramowaną w mózgu): nikt nie może się dowiedzieć. Zdarzyło się coś, o czym nawet myśleć nie wolno i o czym nie może wiedzieć nikt z wyjątkiem garstki uprawnionych. Kukuszkin zawdzięczał swój szybki awans nadzwyczajnej przytomności umysłu. Teraz, upewniwszy się, że druga limuzyna, wioząca ochronę czajka, jedzie za nim, kazał kierowcy zatrzymać się w jakiejś ciemnej i spokojnej uliczce, co najmniej trzy kilometry od szpitala im. Rewolucji Październikowej. Opuszczając nieruchomy i zaciemniony samochód, wokół którego rozstawili się agenci ochrony, Kukuszkin zdjął przesiąknięty krwią płaszcz i ruszył na piechotę. Po chwili telefonował już z pobliskich koszar milicji: jego legitymacja i ranga natychmiast udostępniły mu wejście do gabinetu komendanta i do specjalnej bezpośredniej linii. Przez piętnaście minut nie odrywał słuchawki od ucha.

– Muszę natychmiast rozmawiać z towarzyszem sekretarzem generalnym Rudinem – powiedział telefonistce w kremlowskiej centrali. Telefonistka wiedziała, że to nie dowcip ani bezczelność – dowodziła tego jednoznacznie linia, którą przyszedł sygnał. Połączyła Kukuszkina z adiutantem dyżurującym w budynku Arsenału, ten z kolei zawiadomił Maksyma Rudina interfonem. Rudin natychmiast zgodził się przyjąć telefon.

– Tak – powiedział – Rudin przy aparacie.

Pułkownik Kukuszkin nigdy przedtem z nim nie rozmawiał, ale wiele razy widział go i słyszał z bliska. Poznał głos Rudina. Przełknął z trudem ślinę, wziął głęboki oddech i wreszcie przemówił. Po drugiej stronie linii Rudin słuchał z uwagą, potem zadał parę krótkich pytań, rzucił szereg poleceń i odłożył słuchawkę. Spojrzał na Piętrowa, który pochylił się ku niemu całym ciałem, zaintrygowany i zaniepokojony.

– Jurij Iwanienko nie żyje – odezwał się Rudin, wciąż jeszcze z niedowierzaniem w głosie. – To nie atak serca. Został zastrzelony. Ktoś przed chwilą zamordował szefa KGB.

Za oknem zegar nad Bramą Spasską wybił północ; pogrążony we śnie świat zrobił jeden krok w kierunku wojny.

8.

Oficjalnie KGB podlegał zawsze Radzie Ministrów. W praktyce jest on agendą Biura Politycznego. Codzienna praca KGB, każda nominacja oficerska, każdy awans, a także systematyczna indoktrynacja wszystkich pracowników – kontrolowane są przez Biuro za pośrednictwem Wydziału Organizacyjnego KC. Każdy funkcjonariusz KGB, na każdym szczeblu kariery, jest nieustannie śledzony: o każdym zbiera się informacje i sporządza raporty; w Związku Radzieckim nawet zawodowi szpicle nie są wyłączeni spod powszechnej inwigilacji. Ale właśnie dzięki temu ta najpotężniejsza ze znanych machin nadzoru sama nigdy nie może wymknąć się spod kontroli.

W następstwie śmierci Iwanienki kierownictwo nad akcją śledczą, jaką zarządził Rudin, objął Wasyl Pietrow. Kukuszkinowi wydał Rudin polecenie natychmiastowego powrotu do Moskwy. Obie limuzyny miały tu dotrzeć jak najszybciej i najkrótszą drogą, nie zatrzymując się ani na posiłki, ani dla odpoczynku. ZIŁ wiozący ciało Iwanienki miał uzupełniać paliwo wyłącznie z kanistrów, dostarczanych przez towarzyszącą mu czajkę, poza zasięgiem wzroku pracowników stacji benzynowych i przygodnych obserwatorów.

Na przedmieściach Moskwy oba samochody skierowano do kliniki Biura Politycznego w Kuncewie; tutaj ciało z roztrzaskaną głową pogrzebano cichcem w sosnowym lasku na terenie kliniki, w bezimiennej mogile. W orszaku żałobnym znaleźli się jedynie agenci ochrony osobistej Iwanienki – następnie wszyscy oni zostali zatrzymani w areszcie domowym, w jednym z rządowych ośrodków wypoczynkowych gdzieś w lesie. Do pilnowania tych ludzi wyznaczono strażników nie z KGB, ale z kremlowskiej gwardii pałacowej. Ta przymusowa izolacja nie objęła pułkownika Kukuszkina. On jeden został wezwany do gabinetu Piętrowa w budynku Komitetu Centralnego.

Wchodząc tam pułkownik był ciężko przestraszony, a rozmowa z Pietrowem bynajmniej nie uśmierzyła jego obaw. Pietrow dał mu tylko jedną szansę uratowania kariery i życia – powierzył mu kierowanie śledztwem.

Kukuszkin zaczął od tego, że odizolował cały oddział w klinice w Kuncewie i obstawił go ludźmi z KGB z placu Dzierżyńskiego. Do Kuncewa sprowadzono też dwóch lekarzy KGB, którzy mieli się opiekować pacjentem tego zamkniętego oddziału – pacjentem, który w rzeczywistości był pustym łóżkiem. Nikt nie miał tu wstępu, z wyjątkiem owych dwu lekarzy, oni zaś, choć wiedzieli tylko tyle, by mieć tęgiego stracha, zgromadzili w zamkniętym oddziale wszelkie wyposażenie i medykamenty niezbędne w leczeniu zawałów serca. Już następnego dnia poza tajnym oddziałem tajnego szpitala przy szosie Moskwa – Mińsk o Juriju Twanience w ogóle przestało się mówić.

W tej wstępnej fazie śledztwa do sekretu dopuszczono tylko jednego nowego człowieka. Pośród sześciu zastępców Iwanienki – wszyscy mieli gabinety na trzecim piętrze centrali KGB, w sąsiedztwie gabinetu szefa – jeden był oficjalnym pierwszym zastępcą. Generał Konstantin Obrazcow (bo on właśnie zajmował to stanowisko) został wezwany do Piętrowa i poinformowany o tym, co się zdarzyło. Ta informacja wstrząsnęła generałem bardziej, niż cokolwiek w całej jego trzydziestoletniej już karierze w tajnej policji. Oczywiście i on nie miał wątpliwości, że trzeba kontynuować maskaradę.

Toteż w szpitalu imienia Rewolucji Październikowej w Kijowie matka zamordowanego, otoczona staranną opieką miejscowego KGB, nadal dostawała codziennie listy od syna ze słowami pociechy i życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Z kolei trzej robotnicy z budowy naprzeciwko szpitala, którzy nazajutrz po zamachu znaleźli sztucer i noktowizor, zostali natychmiast wywiezieni wraz z rodzinami do obozu pracy przymusowej w Mordowii. Z Moskwy przysłano tymczasem dwóch inspektorów z wydziału kryminalnego milicji, którzy mieli przeprowadzić w Kijowie śledztwo w sprawie aktu bandytyzmu. Był z nimi pułkownik Kukuszkin, który przekazał im następującą historyjkę: strzelano do jadącego samochodu miejscowego działacza partyjnego; kula przebiła szybę przednią i utkwiła w tapicerce. Inspektorom pokazano nawet prawdziwą kulę wyjętą z ramienia goryla z KGB i bardzo starannie umytą. Powiedziano im też, że mają wyśledzić i zidentyfikować bandytów, działając jednak w absolutnej dyskrecji. Nieco zdezorientowani i bardzo niezadowoleni z tych warunków – przystąpili do poszukiwań. Przerwano budowę nowej części szpitala, nie ukończony pawilon opieczętowano, zapewniono inspektorom najlepsze wyposażenie badawcze. I tylko jednego im nie powiedziano – prawdy o zamachu.

Kiedy już ostatni kawałek tej oszukańczej układanki znalazł się na swoim miejscu, Pietrow zgłosił się osobiście z raportem do Rudina. Staremu przywódcy przypadło najtrudniejsze zadanie: poinformować Biuro o tym, co się rzeczywiście zdarzyło.

Złożony dwa dni później osobisty raport dr. Myrona Fletchera z Departamentu Rolnictwa dla prezydenta Matthewsa potwierdził najbardziej optymistyczne oczekiwania doraźnego komitetu prezydenckiego. Dzięki pomyślnej pogodzie zbiory wszystkich rodzajów zbóż w całej Ameryce Północnej okazały się nie tylko duże, ale wręcz rekordowe. Nawet przy pełnym zaspokojeniu własnych potrzeb i przy zachowaniu dotychczasowego poziomu pomocy żywnościowej dla krajów ubogich – łączna nadwyżka USA i Kanady będzie sięgać 60 milionów ton ziarna.

– No to jesteśmy w domu, panie prezydencie! – zawołał triumfalnie Poklewski. – Może pan teraz w dowolnym momencie kupić całą tę nadwyżkę po cenach lipcowych. Ze względu na dobro rozmów w Castletown Komisja Budżetowa nie będzie stawiać w tym względzie żadnych przeszkód.

– Mam nadzieję – odparł prezydent. – Jeśli wygramy w Castletown, redukcje wydatków na zbrojenia zrekompensują z nadwyżką straty wynikłe z transakcji zbożowej. A jak wyglądają ich zbiory?

– Pracujemy nad tym – odezwał się Bob Benson. – Kondory przeczesują cały ten kraj, a nasi specjaliści analizują przebieg żniw we wszystkich regionach. Raport na ten temat dostarczymy panu za tydzień. Możemy go skonfrontować z raportami od naszych ludzi pracujących w Rosji. Błąd oceny będzie niewielki, najwyżej pięć procent.

– Muszę także znać możliwie najszybciej i najdokładniej stanowisko Moskwy w poszczególnych kwestiach – dodał prezydent. – W tym także reakcję Politbiura na raporty z tegorocznych zbiorów. Muszę znać wszystkie ich atuty i wszystkie słabości. Niech pan się tym zajmie, Bob.

Cała Ukraina długo będzie pamiętać nagonkę KGB i milicji z owego roku, która objęła wszystkich w najmniejszym choćby stopniu podejrzanych o uczucia patriotyczne.

Kiedy dwaj inspektorzy pułkownika Kukuszkina sumiennie przesłuchiwali przechodniów z ulicy Swierdłowa, świadków zamachu na matkę Iwanienki, kiedy na drobne kawałki rozbierali skradziony samochód, który potrącił staruszkę, kiedy badali sztucer, noktowizor i wszystko, co znaleźli w nie dokończonym pawilonie szpitala, generał Obrazcow dobrał się do ukraińskich nacjonalistów.

Aresztowano setki ludzi – w Kijowie, Tarnopolu, Lwowie, Kaniowie, Równem i Winnicy. Przesłuchania prowadzili miejscowi funkcjonariusze KGB z pomocą ekip przysłanych z Moskwy. Szczególnie interesowali się sporadycznymi “wybrykami chuligańskimi”, takimi jak pobicie tajniaka KGB w sierpniu w Tarnopolu. Niektórym bardziej zaufanym oficerom śledczym powiedziano, że to dochodzenie ma też pewien związek ze strzelaniną w Kijowie pod koniec października – ale ani słowa więcej.

W Lewandówce, nędznej robotniczej dzielnicy Lwowa, pewnego listopadowego dnia (padał już śnieg) spotkali się na ulicy Dawid Łazariew i Lew Miszkin. Ponieważ ich ojcowie już wcześniej trafili do łagrów, obaj młodzieńcy wiedzieli, że niedługo przyjdzie także czas na nich. Obaj mieli w dowodach osobistych pieczątkę “Jewriej”. Prędzej czy później reflektory KGB przesuną się z nacjonalistów ukraińskich na nich właśnie, na Żydów.

– Wysłałem wczoraj kartkę do Andrija z wiadomością, że nasze pierwsze zadanie wykonane – powiedział Miszkin. – A jak twoje sprawy?

– Na razie dobrze. Może w ogóle już niedługo będzie łatwiej.

– Chyba jeszcze nie tym razem. Musimy szybko wiać… jeśli w ogóle chcemy uciec. Porty nie wchodzą w rachubę. A więc samolot. Spotkamy się w tym samym miejscu za tydzień, a ja tymczasem obejrzę sobie lotnisko.

Daleko na północ od nich jumbo-jet Skandynawskich Linii Lotniczych grzmiał nad biegunem, w drodze ze Sztokholmu do Tokio. Na jego pokładzie, w kabinie pierwszej klasy, był kapitan Thor Larsen. Leciał, by objąć wreszcie dowództwo nad nowym statkiem.

Raport Maksyma Rudina dla Biura Politycznego wygłoszony był tonem poważnym i urzędowym, bez ozdobników. Ale nawet najlepszy aktor świata nie zdołałby tak zaabsorbować swoich widzów ani wprawić ich w takie osłupienie. Odkąd dziesięć lat temu w Bramie Borowickiej Kremla pewien oficer armii wpakował cały magazynek swego rewolweru w limuzynę Leonida Breżniewa, widmo samotnego strzelca przenikającego mury krążyło nad nomenklaturą. Dziś zmaterializowało się, patrzyło strasznym wzrokiem z zielonego rypsu okrywającego stół.

Tym razem w sali obrad nie było stenografów. Nie kręciły się szpule magnetofonów. Żadnych asystentów, żadnych sekretarek. Skończywszy, Rudin oddał głos Pietrowowi, który wyjaśnił, jakie podjęto środki, by zamaskować to kompromitujące wydarzenie, i jakie kroki poczyniono w celu identyfikacji zabójców i ich likwidacji – gdy tylko ujawnią wszystkich swoich wspólników.

– Ale jeszcze ich nie znaleźliście? – wyrwał się Stiepanow.

– Minęło dopiero pięć dni od zamachu – odparł spokojnie Pietrow. – Nie mamy ich jeszcze, to prawda. Ale oczywiście zostaną ujęci. Nie zdołają uciec, bez względu na to, kim są. A kiedy już zostaną ujęci, wydadzą absolutnie wszystkich, którzy im pomagali. Generał Obrazcow zadba o to. Następnie wszyscy, którzy wiedzą, co zdarzyło się tamtej nocy na ulicy Róży Luxemburg, będą wyeliminowani! Nie pozostanie żaden ślad.

– A na razie? – spytał Komarów.

– Na razie – rzekł Rudin – musimy zgodnie utrzymywać, że towarzysz Jurij Iwanienko doznał ciężkiego ataku serca i został poddany intensywnej kuracji. Jedna rzecz musi być jasna: nie możemy sobie pozwolić na publiczną kompromitację, do jakiej doszłoby, gdyby świat kiedykolwiek dowiedział się, co się naprawdę zdarzyło. Otóż w Rosji nigdy nie będzie Lee Harvey Oswaldów!

Rozległ się pomruk aprobaty. Nikt nie zamierzał sprzeciwiać się temu twierdzeniu Rudina, nikt nie miał zamiaru z nim dyskutować.

– Za pozwoleniem, towarzyszu sekretarzu generalny – wtrącił się Pietrow. – Jakkolwiek przeniknięcie tej wiadomości za granicę byłoby niewątpliwie katastrofą, sprawa ma też inny, równie ważny aspekt. Jeśli nastąpi jakiś przeciek informacyjny, pojawią się niezdrowe pogłoski i komentarze na ten temat wśród naszego społeczeństwa. Te pogłoski mogą przerodzić się w coś poważniejszego. A jaki może mieć to wpływ na sytuację wewnętrzną, to pozostawiam, towarzysze, waszej wyobraźni.

Wszyscy obecni wiedzieli oczywiście, jak bardzo utrzymanie porządku wewnętrznego związane jest z powszechnym przekonaniem o nieprzenikalności i nietykalności KGB.

– Jeśli sprawa wyjdzie na jaw – sformułował te obawy Gruzin Czawadze – a tym bardziej, jeśli sprawcy uciekną, efekt będzie równie fatalny jak następstwa ewentualnej klęski głodu.

– Nie mogą uciec – uciął ostro Pietrow. – W żadnym razie nie mogą. I nie uciekną.

– A kim oni właściwie mogą być? – spytał Kierenski.

– Nie wiemy tego jeszcze, towarzyszu marszałku – odparł Pietrow – ale będziemy wiedzieć.

– Ale broń była produkcji zachodniej? – nalegał Szuszkin. – Czy możliwe, że stoi za tym Zachód?

– Ja sądzę, że to prawie zupełnie niemożliwe – odparł minister spraw zagranicznych Ryków. – Żaden rząd zachodni, podobnie jak żaden rząd Trzeciego Świata, nie poparłby podobnego szaleństwa… tak samo jak my nie mieliśmy nic wspólnego z zabójstwem Kennedy'ego. Co innego środowiska emigracyjne. Albo może lokalni fanatycy. Ale na pewno nie rządy.

– Badamy również środowiska emigracyjne, ale dyskretnie – przyznał Pietrow. – W większości z nich mamy swoich ludzi. Jak dotychczas, nic stamtąd nie przyszło. Istotnie: karabin, amunicja i noktowizor są produkcji zachodniej. Ale wszystko to jest dostępne na Zachodzie w sklepach. Nie ulega wątpliwości, że broń została przeszmuglowana. A to oznacza, że albo przywieźli ją sami sprawcy, albo pomagał im ktoś z zagranicy. Generał Obrazcow zgadza się ze mną, że sprawą podstawową jest znaleźć zabójców, a już oni ujawnią swoich pomocników. Wtedy zajmie się nimi Departament V.

Jefrem Wiszniajew obserwował dyskusję z żywym zainteresowaniem, ale nie angażował się zbytnio. Niezadowolenie całej frakcji opozycyjnej wyraził zamiast niego Kierenski. Żaden z nich nie domagał się tym razem ponownego głosowania w sprawie: rozmowy w Castletown – czy wojna w 1983. Obaj wiedzieli, że w razie remisu decydować będzie głos genseka. Rudin znalazł się co prawda o krok bliżej przepaści, ale bynajmniej nie był jeszcze skończony.

Na razie zebrani zgodzili się, że należy ogłosić – tylko w KGB i w wyższych sferach hierarchii partyjnej – że Jurij Iwanienko doznał zawaha serca i znajduje się w szpitalu. Po schwytaniu zabójców i likwidacji ich samych oraz ich wspólników – pacjent Iwanienko wyzionie spokojnie ducha.

Rudin zamierzał już wezwać do sali obrad protokolantów, by rozpocząć zwykłe zebranie Politbiura, kiedy podniósł rękę Stiepanow, człowiek, który głosował dotychczas na Rudina i opowiadał się za negocjacjami z USA.

– Towarzysze, uważam, że ewentualna ucieczka morderców Jurija Iwanienki i ujawnienie ich czynu przed światem byłyby wielką katastrofą dla naszego kraju. Jeśli do tego dojdzie, nie będę mógł dalej popierać polityki negocjacji i ustępstw. Będę głosował za propozycją głównego teoretyka Partii, towarzysza Wiszniajewa.

Zapadło grobowe milczenie.

– Ja także – odezwał się niespodziewanie Szuszkin.

Osiem przeciwko czterem – pomyślał Rudin, wpatrując się beznamiętnie w stół. Ośmiu przeciwko czterem, jeśli ci dwaj gówniarze zmienią front.

– Przyjmujemy to do wiadomości, towarzysze – odezwał się bez śladu emocji w głosie. – Ale zapewniam, że nie będzie żadnych przecieków na temat tego zdarzenia. W ogóle żadnych.

Po dziesięciu minutach obrady wznowiono; zebrani jednomyślnie wyrazili żal z powodu nagłej choroby towarzysza Iwanienki. Następnie zajęli się najnowszymi informacjami statystycznymi na temat tegorocznych zbiorów pszenicy i innych zbóż.

Ził Jefrema Wiszniajewa wystrzelił z czeluści Bramy Borowickiej w południowo-zachodnim narożniku muru kremlowskiego wprost na ulicę Manieżną. Już wcześniej dyżurny milicjant, ostrzeżony przez radiotelefon, że kawalkada wozów Biura Politycznego opuszcza Kreml, zatrzymał cały ruch na tej ulicy. W ciągu paru sekund sznur długich, robionych na zamówienie limuzyn przemknął ulicą Frunzego przed Ministerstwem Obrony w kierunku dygnitarskiego osiedla przy Prospekcie Kutuzowa.

Marszałek Kierenski, który przyjął tym razem zaproszenie do samochodu Wiszniajewa, siedział teraz obok niego w przestronnej tylnej części kabiny. Dźwiękoszczelna szyba oddzielająca ich od kierowcy była zamknięta, żaluzje chroniły pasażerów przed wzrokiem przechodniów.

– On już długo nie pociągnie – mruknął Kierenski.

– Nie jestem pewien – powiedział Wiszniajew. – Oczywiście, bez Iwanienki jest znacznie słabszy i bliższy upadku, ale jeszcze się nie przewraca. Nie doceniasz Maksyma Rudina. Zanim odejdzie, będzie walczył jak niedźwiedź osaczony w tajdze. Ale w końcu odejdzie… bo musi odejść.

– Nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia.

– Nawet mniej niż myślisz. W zeszłym tygodniu doszło do marszów głodowych w Wilnie. Nasz przyjaciel Yitautas, który w lipcu głosował za naszym projektem, mocno się zdenerwował. Był już nawet bliski zmiany frontu, mimo że zaproponowałem mu bardzo atrakcyjną rezydencję w Soczi, tuż obok mojej. Teraz oczywiście ta zbłąkana owieczka wróciła, a w dodatku Szuszkin i Stiepanow mogą przejść na naszą stronę.

– Tak, ale tylko wtedy, gdy zabójcy uciekną albo gdy Zachód dowie się prawdy.

– Oczywiście. I właśnie o to chodzi.

Kierenski obrócił się gwałtownie, a jego i tak już rumiana twarz stała się ceglasta.

– Ujawnić prawdę? Wobec całego świata? Nie możemy tego zrobić! – wykrzyknął.

– Istotnie, my nie możemy. Krąg ludzi znających prawdę jest za mały, byśmy sami mogli rozpuszczać pogłoski. Zresztą pogłoski nie wystarczą. Łatwo je zdementować. Można znaleźć aktora, ucharakteryzowanego na Iwanienkę, i pokazać go publicznie. A więc musi to za nas zrobić ktoś inny. W sposób absolutnie pewny. Ochrona Iwanienki z tamtej nocy jest już w komplecie w łapach grupy Rudina. Zostają więc tylko sami mordercy.

– Ale przecież ich nie mamy i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie będziemy mieli. Wcześniej dostanie ich KGB.

– Być może, mimo to musimy próbować. Powiedzmy sobie szczerze, Nikołaj. Walczymy już nie tylko o władzę. Walczymy o życie, tak samo jak Rudin i Pietrow. Najpierw to zboże, teraz Iwanienko. Jeszcze jeden taki skandal… nieważne, kto go wywoła… a Rudin poleci. I ten skandal musi nastąpić. My musimy to zagwarantować.

Thor Larsen, w kombinezonie roboczym i kasku, stał na suwnicy nad suchym dokiem w stoczni Isikawadżima-Harima i spoglądał w dół, na ogromny kadłub, który już niedługo będzie “Freyą”.

Choć minęły trzy dni, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, jej rozmiary nadal zapierały mu oddech. W latach, kiedy uczył się zawodu, tankowce nie przekraczały 30 000 ton wyporności. Dopiero w 1956 roku wyszły w morze większe statki. Stworzono dla nich nową kategorię rejestrową i nazwano “supertankowcami”. Kiedy jednak któryś z kolei przekroczył 50 000, trzeba było stworzyć następną klasę, “VLCC”, czyli “bardzo duży tankowiec”. A po przekroczeniu, w latach sześćdziesiątych, bariery 200 000 ton, powstała kolejna kategoria, “ULCC” – “ultratankowiec”.

Kiedyś na morzu Larsen widział jeden z tych francuskich kolosów; miał 550 tysięcy ton wyporności. Kiedy przepływał obok nich, cała załoga Norwega wyległa na pokład, by podziwiać molocha. To, nad czym stał teraz Larsen, było dwa razy większe. Dobrze powiedział Wennerstrom: świat nigdy nie widział niczego podobnego i nigdy więcej nie zobaczy.

Statek miał 1689 stóp długości, 295 stóp szerokości, a nad pokładem na rufie wznosiła się pięciopiętrowa nadbudówka. Kil, masywny kręgosłup całej konstrukcji, leżał 118 stóp pod głównym pokładem. We wnętrznościach statku, dokładnie pod mostkiem kapitańskim, zainstalowano już cztery turbiny parowe o łącznej mocy 90 000 koni mechanicznych, które będą obracać dwie czterdziestostopowe śruby z brązu – lśniące nowością, choć teraz ledwie widoczne z punktu obserwacyjnego Larsena, bo zasłonięte rufą.

Po całym pokładzie krzątały się jeszcze grupki postaci podobnych z tej wysokości do mrówek. Teraz robotnicy mieli na krótko – na czas napełniania doku wodą – opuścić pokład. Już cały rok cięli, spawali, nitowali, szlifowali, walili, kuli i klepali ten ogromny kadłub. Wielkie moduły wysoce elastycznej stali spływały z dźwigów i suwnic wprost na przewidziane planem miejsca, coraz wyraźniej układając się w kształt statku. Kiedy wreszcie robotnicy usunęli wszystkie liny i łańcuchy, węże i kable, ukazały się burty pokryte dwudziestoma warstwami antykorozyjnej farby, gotowe do kontaktu z wodą.

Na koniec w doku, oprócz samego kadłuba, pozostały już tylko bloki, na których był ułożony. Jego budowniczowie, pracownicy największej stoczni świata w Czita koło Nagoi, nad zatoką Ise, nigdy zapewne nie sądzili, że przyjdzie im dokonać aż takiego wyczynu. Był to jedyny w świecie dok zdolny pomieścić “milionera”. Ale nawet tutaj “Freya” była pierwszym – i ostatnim – statkiem tego formatu. Nic dziwnego, że na uroczystość wodowania przyszło popatrzeć wielu weteranów mórz.

Pierwsze pół godziny zajęła ceremonia religijna: kapłan shinto prosił bogów o błogosławieństwo dla ludzi, którzy zbudowali statek, dla tych, którzy będą jeszcze przy nim pracować, i tych, którzy kiedyś nim popłyną; aby pracowali i żeglowali bezpiecznie! W ceremonii uczestniczyli też – boso – Thor Larsen, jego pierwszy oficer i główny mechanik, naczelny konstruktor Nordia Linę (przebywał w Nagoi od samego początku budowy) oraz naczelny inżynier stoczni. Ci dwaj byli właściwymi projektantami i twórcami statku. Tuż przed dwunastą otwarto śluzy; z ogłuszającym rykiem wdarły się do doku wody zachodniego Pacyfiku.

Potem odbył się oficjalny obiad w biurze dyrektora stoczni, ale zaraz po nim Larsen wrócił na brzeg doku. Byli z nim pierwszy oficer, Stig Lundquist, i główny mechanik statku, Bjórn Erikson – obaj Szwedzi.

– To całkiem coś nowego – powiedział Lundquist, obserwując, jak podnosi się woda przy burtach statku.

Na krótko przed zmierzchem “Freya” jęknęła głucho, jak budzący się z głębokiego snu olbrzym, poruszyła się o pół cala, jęknęła jeszcze raz, a wreszcie oderwała się od podtrzymujących ją podwodnych bloków i uniosła na fali. Wokół doku cztery tysiące japońskich robotników przerwało dotychczasowe skupione milczenie i wybuchło okrzykami radości. Poleciały w górę setki białych kasków. Do powszechnego entuzjazmu przyłączyli się nieliczni Europejczycy, ściskając wszystkim wokół dłonie i poklepując po plecach. Gigant u ich stóp czekał cierpliwie, jakby świadomy, że i na niego przyjdzie kolej.

Nazajutrz statek odholowano z doku do nabrzeża wyposażeniowego. Przez następne trzy miesiące znów będą się przy nim krzątać tysiące mrówek. Będą pracować z diabelską energią, by przygotować “Freyę” do wyjścia na pełne morze.

Sir Nigel przeczytał ostatnie zdanie kolejnego raportu “Słowika”, zamknął teczkę i odchylił się w krześle. – No, Barry, co o tym myślisz?

Ferndale, który większość swego dorosłego życia poświęcił studiom nad Związkiem Radzieckim, nad strukturą i funkcjonowaniem jego władzy, chuchnął jeszcze raz na swoje okulary i nadał im ostateczny szlif chusteczką.

– To jeszcze jeden cios, który będzie musiał znieść Rudin. Iwanienko należał do jego najwierniejszych sojuszników. A w dodatku sojuszników mądrych. Iwanienko ciężko chory w szpitalu… to strata jednego z najzdolniejszych doradców.

– Czy Iwanienko zachowa swój głos w Biurze?

– Być może będzie mógł głosować per procura, gdyby doszło do następnego głosowania. Ale to nie jest najważniejsze. Nawet przy remisie w Politbiurze decyduje głos genseka. Istnieje natomiast niebezpieczeństwo, że któryś z dotychczas niezdecydowanych może teraz przejść do opozycji. Iwanienko zdrowy budził wielki respekt, nawet wśród ludzi stojących tak wysoko. Iwanienko pod namiotem tlenowym nie wydaje się już tak groźny.

Sir Nigel wziął teczkę z biurka i podał ją Ferndale'owi.

– Chciałbym, żebyś pojechał z tym do Waszyngtonu, Barry. Oczywiście tylko na rozmowy towarzyskie… na przykład prywatny wieczór z Benem Kahnem. Wymienicie swoje spostrzeżenia na ten temat. Ta cholerna zabawa zaczyna się robić zbyt niebezpieczna, żeby grać w pojedynkę.

– Naszym zdaniem – mówił Ferndale dwa dni później, po kolacji w domu Kahna w Georgetown – Maksym Rudin spaceruje po linie, mając połowę członków Biura przeciwko sobie, i ta lina robi się coraz cieńsza.

Wicedyrektor CIA wyciągnął stopy w stronę kominka z czerwonej cegły, w którym paliła się gruba kłoda, i patrzył na ogień przez złocisty koniak w kieliszku.

– Trudno nie zgodzić się z tą opinią, Barry – powiedział z zatroskaniem.

– Uważamy też – ciągnął Ferndale – że jeśli Rudin nie przekona Politbiura o konieczności dalszych ustępstw w Castletown, może upaść. Gdyby tak się stało, walka o sukcesję przeniesie się na forum całego Komitetu Centralnego. A tutaj, niestety, Jefrem Wiszniajew ma wielu przyjaciół i ogromne wpływy…

– To prawda, ale w podobnej sytuacji jest Wasyl Pietrow, może nawet w lepszej niż Wiszniajew.

– Niewątpliwie – zgodził się Ferndale – i zapewne właśnie Pietrow zapewniłby sobie sukcesję, głównie dzięki poparciu Rudina. Ale Rudina abdykującego z własnej woli, na własnych warunkach i w dogodnym dla siebie terminie, a także dzięki poparciu Iwanienki. KGB równoważyłoby wtedy wpływy armii i Kierenskiego.

– Posunął pan naprzód dużo pionków, Barry. Jak się nazywa ten gambit? – zażartował Kahn.

– Och, to tylko wymiana spostrzeżeń.

– No dobrze, niech będzie: wymiana spostrzeżeń. W istocie nasze opinie, tu w Langley, w dużej mierze pokrywają się z waszymi. Zgadza. się z nimi także Lawrence z Departamentu Stanu. Natomiast Poklewski wolałby mocniej przycisnąć Sowietów w Castletown. A prezydent stoi, jak zwykle, pośrodku.

– Ale przecież zależy mu na Castletown?

– Nawet bardzo. To ostatni rok jego urzędowania. Już za trzynaście miesięcy będzie nowy prezydent elekt. Bili Matthews chciałby odejść w wielkim stylu, pozostawiając po sobie wszechstronny traktat rozbrojeniowy.

– Doszliśmy do wniosku, że rozmowy w Castletown niewątpliwie się załamią, jeśli Rudin straci kontrolę nad sytuacją. Gdyby dostał pewne wsparcie z naszej strony, łatwiej przekonałby niepewnych ludzi z własnej frakcji, że ma szansę na sukces w Castletown, a więc warto na niego stawiać.

– Ma pan na myśli jakieś ustępstwa? Ostateczna analiza radzieckich zbiorów, a mamy ją od tygodnia, dowodzi, że to oni są w sytuacji zmuszającej do ustępstw. Tak przynajmniej ocenia to Poklewski.

– I ma rację. Ich sytuacja jest bardzo trudna, tak trudna, że grozi nie kontrolowanym wybuchem. A na to właśnie czeka kochany towarzysz Wiszniajew ze swoim planem wojny. Obaj wiemy, co to by oznaczało.

– Ma pan rację – zgodził się po namyśle Kahn. – Zresztą moja własna interpretacja raportów “Słowika” idzie w podobnym kierunku. Przygotowujemy właśnie dokument na ten temat dla prezydenta. Będzie miał te dane już za tydzień, na najbliższym spotkaniu z Bensonem, Lawrence'em i Poklewskim.

– Czy te liczby – spytał Matthews – obejmują rzeczywiście wszystko, co Rosjanie zgromadzili w spichrzach w tym roku?

Rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących po drugiej stronie biurka. W odległym kącie pokoju wesoło trzaskał ogień w marmurowym kominku, dodając optycznie wrażenie ciepła do, i tak już wysokiej, temperatury utrzymywanej przez grzejniki. Rozpościerający się za kuloodpornymi szybami trawnik pokrył się pierwszym w tym roku porannym szronem. Pochodzący z Południa William Matthews cenił sobie ciepło.

Beason i dr Fletcher przytaknęli unisono. Lawrence i Poklewski w milczeniu studiowali kolumny liczb.

– Zaangażowaliśmy wszystkie nasze środki, aby uzyskać te liczby, i nadzwyczaj starannie konfrontowaliśmy wszystkie informacje – rzekł Benson. – Mogliśmy się pomylić o pięć procent, ale nie więcej.

– A według “Słowika” nawet Politbiuro zgadza się z naszą oceną -wtrącił sekretarz stanu.

– A więc tylko sto milionów ton, nic więcej… – zamyślił się prezydent. – To im wystarczy zaledwie do końca marca, a i to pod warunkiem, że będą mocno zaciskać pasa.

– Już w styczniu będą wyrzynać bydło – odezwał się Poklewski. – Dlatego muszą za miesiąc pójść na duże ustępstwa w Castletown, jeśli w ogóle chcą przeżyć.

Prezydent odłożył na bok raport o zbożu i sięgnął po specjalny dokument przygotowany przez Bena Kahna, a przedstawiony w tym gronie przez dyrektora CIA. Wszyscy obecni zdążyli się już z nim zapoznać. Benson i Lawrence akceptowali go w całości; wojowniczy jak zwykle Poklewski nie zgadzał się; doktora Fletchera nie pytano o opinię w tej kwestii.

– Wiemy równie dobrze jak oni, że znaleźli się w sytuacji rozpaczliwej – przerwał milczenie Matthews. – Pytanie tylko, jak mocno możemy ich przycisnąć.

– Jak sam pan zauważył parę tygodni temu – odezwał się Lawrence – jeśli nie naciśniemy dostatecznie mocno, nie uzyskamy rozwiązania najkorzystniejszego dla Ameryki i dla całego wolnego świata. Jeśli naciśniemy zbyt mocno, Rudin zerwie rozmowy, by obronić się przed atakami swoich własnych jastrzębi. Jest to więc kwestia znalezienia punktu równowagi. Myślę, że w tej chwili moglibyśmy zrobić jakiś gest dobrej woli pod ich adresem.

– Jaki? – spytał prezydent.

– Trochę paszy dla zwierząt, aby mogli zachować przy życiu choć część stada podstawowego – zaproponował Benson.

– Doktorze Fletcher… – zwrócił się Matthews do przedstawiciela Departamentu Rolnictwa.

Ten wzruszył ramionami.

– Możemy sobie oczywiście na to pozwolić – powiedział. – A i Rosjanie są chyba na taki gest przygotowani: trzymają w portach znaczną część swojej floty handlowej. Przy swoich dumpingowych cenach frachtu mogliby pracować teraz pełną parą… a nie pracują”. Ich statki stoją w ciepłych portach Morza Czarnego i Pacyfiku. Na pierwszy znak z Moskwy ruszą w stronę naszych brzegów.

– Kiedy najpóźniej musielibyśmy podjąć taką decyzję? – spytał Matthews.

– Przed Nowym Rokiem – odparł Benson. – Powstrzymają się od wyrzynania stad, jeśli w porę dowiedzą się, że nadchodzi pomoc.

– Na litość boską, nie ułatwiajmy im życia – złościł się Poklewski. – W marcu moglibyśmy mieć ich w garści.

– Tak, ale czy w rezultacie poczynią ustępstwa w dziedzinie zbrojeń, gwarantujące światu dziesięć lat pokoju, czy raczej w beznadziejnej sytuacji zdecydują się na wojnę? – rozważał głośno prezydent. – Panowie, decyzję w tej sprawie podejmę przed Bożym Narodzeniem. W odróżnieniu od was muszę jeszcze omówić tę sprawę z przewodniczącymi pięciu podkomisji senackich: obrony, rolnictwa, spraw zagranicznych, handlu i budżetu. A przecież nie mogę im powiedzieć o “Słowiku”, prawda, Bob?

Szef CIA pokręcił z uśmiechem głową.

– Z pewnością nie, panie prezydencie. Nie można robić nawet najmniejszych aluzji. Zbyt wielu różnych ludzi pracuje w Senacie, zbyt wiele jest przecieków. A jakikolwiek przeciek na temat “Słowika” mógłby mieć katastrofalne następstwa… i dla niego, i dla nas wszystkich.

15 grudnia profesor Iwan Sokołów wstał ze swego miejsca przy stole obrad w Castletown i zaczął czytać przygotowany wcześniej dokument. Związek Radziecki, oświadczył, zawsze wierny swojej tradycji kraju miłującego pokój i nie ustającego w wysiłkach na rzecz pokojowego współistnienia…

Edwin Campbell siedział po drugiej stronie stołu i patrzył na swego adwersarza z czymś w rodzaju koleżeńskiej sympatii. W ciągu tych dwóch miesięcy pracy, bardzo męczącej dla nich obu, zdołał nawiązać dość serdeczne stosunki z tym człowiekiem Moskwy, na tyle serdeczne w każdym razie, na ile pozwalały na to ich stanowiska i sprawowane funkcje.

Podczas przerw w oficjalnych rozmowach odwiedzali się nawzajem. W salonie delegacji radzieckiej, w obecności innych moskiewskich oficjeli i nieodłącznych agentów KGB, konwersacja była grzeczna, ale dość sztywna. Za to w pokoju recepcyjnym Amerykanów, gdzie Sokołów przychodził zwykle sam, rozluźniał się do tego stopnia, że pokazywał Campbellowi fotografie swoich wnuków na wakacjach nad Morzem Czarnym. Jako czołowa postać tamtejszej Akademii Nauk profesor był sowicie wynagradzany za lojalność wobec Partii i wierność sprawie: miał limuzynę z szoferem, duże mieszkanie w Moskwie, podmiejską daczę i willę nad morzem, a także prawo korzystania ze specjalnych sklepów dla akademików. Campbell nie miał wątpliwości, że Sokołów jest opłacany za lojalność, za gotowość poświęcenia całego talentu w służbie reżimu.

Należał do grona grubych ryb, do “naczalstwa”. Ale i naczalstwo miewa wnuki.

Campbell słuchał Rosjanina z coraz większym zdziwieniem. Nieszczęsny starcze – myślał – ile też musi cię kosztować całe to gadanie! Kiedy wreszcie przemowa Sokołowa dobiegła końca, Amerykanin wstał i najpoważniej podziękował w imieniu Stanów Zjednoczonych za propozycje zawarte w oświadczeniu, “którego wysłuchał z największą uwagą i zainteresowaniem”. Prosił o przerwę w obradach, aby dać rządowi USA czas na zajęcie stanowiska. Już po godzinie z dublińskiej ambasady przekazywał Lawrence'owi nadzwyczajne oświadczenie Sokołowa. Parę godzin później w waszyngtońskim Departamencie Stanu David Lawrence sięgnął po słuchawkę i połączył się linią specjalną z prezydentem Matthewsem.

– Muszę pana powiadomić, że sześć godzin temu w Irlandii ich delegacja poczyniła znaczne ustępstwa w sześciu najważniejszych kwestiach. Chodzi między innymi o ogólną liczbę międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicami wodorowymi, a także o broń konwencjonalną oraz redukcję sił zbrojnych na linii Łaby.

– Dziękuję, David. To wielka nowina. I miałeś rację. Myślę, że możemy teraz dać im coś w zamian.

W rozległych modrzewiowych i brzozowych lasach na południowy zachód od Moskwy tereny zajęte pod dacze tamtejszej elity obejmują niewiele ponad dwieście kilometrów kwadratowych. Ci ludzie lubią trzymać się blisko siebie. Wzdłuż szosy na tym obszarze całymi kilometrami ciągną się pomalowane na zielono ogrodzenia, otaczające prywatne rezydencje ludzi ze szczytu nomenklatury. Te płoty i bramy, prowadzące do poszczególnych posesji, wydają się na pierwszy rzut oka całkiem opuszczone, ale każdy, kto próbowałby przejść przez taki płot lub wjechać samochodem na wewnętrzną alejkę, zostanie natychmiast zatrzymany przez strażników, którzy wyłaniają się nieoczekiwanie spoza drzew.

Cały ten teren, rozciągający się za mostem Uspienskim, ma swoje centrum w niewielkiej miejscowości Żukowka, określanej zwykle jako Żukowka-Wieś. W pobliżu znajdują się bowiem dwie inne, nowsze osady: Sowmin-Żukowka, w której mają swoje podmiejskie wille niżsi dygnitarze partyjni i państwowi, i Akadem-Żukowka, gdzie tłoczą się pisarze, plastycy, muzycy i uczeni cieszący się łaskawym spojrzeniem Partii.

Dopiero jednak za następnym zakolem rzeki leży osiedle najbardziej ekskluzywne: Usowo. Tutaj, we wspaniałych rezydencjach zajmujących setki hektarów, zwykł wypoczywać sekretarz generalny KPZR, przewodniczący Rady Najwyższej oraz członkowie Biura Politycznego. Tutaj właśnie w wieczór wigilijny Maksym Rudin (dla którego zresztą nazwa “Boże Narodzenie” już od pół wieku nic nie znaczyła) zagłębił się w ulubionym skórzanym pikowanym fotelu, wyciągając nogi w stronę wielkiego kominka z surowego, łupanego granitu, na którym trzaskały sosnowe szczapy metrowej długości. Był to ten sam kominek, przy którym grzali się przedtem Nikita Chruszczow i Leonid Breżniew.

Jaskrawożółty blask płomieni igrał na ścianach pokrytych boazerią i na twarzy Wasyla Piętrowa, który też siedział przy kominku. Przy fotelu Rudina, na niskim stoliku, stała popielniczka i szklanka wypełniona do połowy ormiańskim koniakiem, na który Pietrow spoglądał wciąż z przyganą: wiedział, że jego starzejący się protektor absolutnie nie powinien pić. A przy tym między kciukiem i palcem wskazującym Rudina tkwił nieustannie zapalony papieros.

– Co nowego w śledztwie? – spytał Rudin.

– Musiała być jakaś pomoc z zagranicy. To nie ulega wątpliwości. Wiemy już, że noktowizor kupiono w sklepie w Nowym Jorku. Ten fiński karabin pochodzi z partii wyeksportowanej do Wielkiej Brytanii. Nie wiemy jeszcze, z którego sklepu. W każdym razie to zamówienie eksportowe dotyczyło broni myśliwskiej, a więc miało charakter prywatny, a nie rządowy. Ślady stóp na budowie porównano z obuwiem wszystkich zatrudnionych tam robotników; są dwa rodzaje śladów, których nie zidentyfikowano. Tamtej nocy było wilgotno, a na budowie pełno pyłu cementowego – więc ślady są wyraźne. Mamy więc niemal pewność, że było ich dwóch.

– Dysydenci?

– To prawie pewne. A z pewnością szaleńcy.

– No, Wasyl, takie komentarze zostaw sobie na zebrania partyjne. Szaleńcy strzelają na chybił trafił albo poświęcają własne życie. Ten zamach musiał ktoś starannie planować, i to przez wiele miesięcy. Ktoś stąd albo z zagranicy. I tego kogoś trzeba uciszyć raz na zawsze… zanim rozgłosi swoją tajemnicę. Kogo podejrzewasz najbardziej?

– Ukraińców. Mamy swoich ludzi we wszystkich ugrupowaniach ukraińskich w Niemczech, w Anglii i w Ameryce. Nikt tam nie słyszał nawet o takich planach. Dlatego uważam, że zrobili to tutejsi Ukraińcy. Niewątpliwie posłużyli się matką Iwanienki jako przynętą. A kto mógł wiedzieć, że to jest matka Iwanienki? Przecież nie jakiś krzykacz z Nowego Jorku. Nie kawiarniany nacjonalista z Frankfurtu. Nie felietonista z Londynu. To musiał być ktoś stąd, kto jednak miał kontakty z zagranicą. Szukamy zwłaszcza w Kijowie. Objęliśmy śledztwem kilkuset byłych więźniów, którzy po uwolnieniu wrócili do Kijowa.

– Znajdź ich koniecznie, Wasyl, znajdź ich i skończ z nimi. – Tu Maksym Rudin zmienił nagle temat, a uczynił to, jak zwykle, nie zmieniając nawet intonacji: – Co nowego w Irlandii?

– Amerykanie wznowili rozmowy, ale nie zareagowali na naszą inicjatywę.

Rudin parsknął ze złością.

– Ten Matthews to dureń. Czy on nie widzi, że posuwając się jeszcze dalej ryzykujemy utratę wszystkiego?

– Musi wciąż walczyć z antyradzieckimi senatorami, a zwłaszcza z tym katolikiem-faszystą Poklewskim. I oczywiście nie wie, jak bardzo mamy związane ręce w Biurze Politycznym.

Rudin mruknął coś niezrozumiale, potem całkiem już wyraźnie powiedział:

– Jeśli ten baran nie zaproponuje nam czegoś konkretnego przed Nowym Rokiem, w styczniu nie damy już sobie rady z Biurem…

Sięgnął po szklankę, wypił spory łyk koniaku i chuchnął z wyraźnym zadowoleniem.

– Chyba nie powinniście pić – zareagował natychmiast Pietrow. – Lekarze zabronili wam tego już pięć lat temu.

– Pieprzyć lekarzy! Chociaż… prawdę mówiąc, to jest główny powód, dla którego cię tutaj wezwałem. Chcę ci powiedzieć, że z całą pewnością nie umrę z przepicia ani na marskość wątroby.

– Oby! – skomentował sceptycznie Pietrow.

– To nie wszystko. Trzydziestego kwietnia odchodzę na emeryturę. To dla ciebie niespodzianka?

Pietrow zastygł w skupieniu. Już dwa razy widział z bliska odejście “numeru l”. Odejście Chruszczowa – w ogniu walki, ale w końcu wyrzuconego na śmietnik, poniżonego, zdegradowanego do wymiaru “byłego człowieka”. I odejście Breżniewa – na warunkach, które on sam dyktował. W obu przypadkach Pietrow był wystarczająco blisko, by słyszeć gromy towarzyszące ustąpieniu najpotężniejszego tyrana tego świata. Nigdy jednak aż tak blisko, jak teraz. Teraz w dodatku on sam miał przejąć togę tyrana – jeśli oczywiście nie wydrą mu jej inni.

– Tak – powiedział ostrożnie – to rzeczywiście niespodzianka.

– W kwietniu zwołam plenum Komitetu Centralnego i zapowiem swoją dymisję na trzydziestego. Pierwszego maja defiladę na placu Czerwonym będzie przyjmował nowy przywódca. Chcę, żebyś to był ty, Wasyl. W czerwcu ma się odbyć zjazd Partii. Nowy przywódca nakreśli tam swoją linię. Chce, żeby to była twoja linia. Tak jak powiedziałem ci parę tygodni temu.

Pietrow od dawna już wiedział, że wybór Rudina padł właśnie na niego. Ale pewność miał dopiero od owej wizyty w prywatnym apartamencie starego genseka na Kremlu, kiedy był jeszcze z nimi Iwanienko – jak zawsze cyniczny i czujny. Pietrow nie przypuszczał jednak wówczas, że pójdzie to aż tak szybko.

– Rzecz w tym, że Komitet Centralny nie zatwierdzi twojej nominacji, jeśli nie dam im szybko tego, na co czekają: zboża. Od dawna już dobrze znają sytuację. Jeśli Castletown splajtuje, górą będzie Wiszniajew.

– Ale… dlaczego tak szybko? – Pietrow zdołał wreszcie wyrazić nurtującą go wątpliwość.

Rudin podniósł szklankę. Z mroku wyłonił się niemy Misza i napełnił ją koniakiem.

– Dostałem wczoraj wyniki badań z Kuncewa. Robili te badania od miesięcy. Teraz mają już pewność. To nie papierosy ani koniak. To białaczka. Sześć do dwunastu miesięcy. To dla mnie chyba ostatni Nowy Rok. A i dla ciebie także… jeśli dopuścimy do wojny nuklearnej. Dlatego w ciągu najbliższych stu dni musimy mieć porozumienie zbożowe z Amerykanami… i raz na zawsze zamknąć sprawę Iwanienki. Grunt usuwa nam się spod nóg cholernie szybko. Wszystkie karty leżą wyłożone na stole i nie mamy już żadnego rezerwowego asa do rozgrywki.

28 grudnia Stany Zjednoczone formalnie zaproponowały Związkowi Radzieckiemu dziesięć milionów ton ziarna pastewnego – po aktualnych cenach rynkowych i z natychmiastową dostawą – całkiem niezależnie od tego, co zostanie wynegocjowane w Castletown.

W ostatnim dniu starego roku Tupolew-134, dwusilnikowy odrzutowiec Aerofłotu, wystartował z lotniska we Lwowie do krajowego rejsu pasażerskiego do Mińska. Już nad Białorusią, kiedy samolot leciał wysoko nad bagnami Prypeci, jakiś najwyraźniej zdenerwowany młody człowiek wstał z fotela i ruszył w stronę stewardesy, która, pochylona, rozmawiała z pasażerem siedzącym blisko stalowych drzwi kabiny pilota.

Ponieważ toalety znajdują się w drugim końcu samolotu, stewardesa wyprostowała się i zastąpiła mężczyźnie drogę. Wtedy on obrócił ją gwałtownym ruchem. Lewą rękę zacisnął wokół jej szyi. Prawą wyciągnął z kieszeni rewolwer i przystawił lufę do boku dziewczyny. Krzyknęła głośno. Odpowiedział jej chór okrzyków przestraszonych pasażerów. Napastnik pociągnął dziewczynę w stronę zamkniętych drzwi przedziału pilotów. Na ścianie obok drzwi wisiała słuchawka wewnętrznego telefonu, pozwalającego stewardesie porozumieć się z pilotami, którzy mieli wyraźny rozkaz, by nie otwierać tych drzwi w czasie lotu – właśnie na wypadek porwania.

Jeden z pasażerów, mniej więcej pośrodku kabiny, wstał nagle z fotela z pistoletem w ręku. Przyklęknął w przejściu i trzymając pistolet oburącz skierował lufę wprost na stewardesę i kryjącego się za nią porywacza.

– Rzuć to! – krzyknął. – KGB. Rzuć to natychmiast.

– Powiedz im, żeby otworzyli drzwi! – wrzasnął porywacz w ucho stewardesy.

– Nie masz żadnych szans – zawołał uzbrojony agent KGB.

– Jeśli nie otworzą, zabiję dziewczynę – odpowiedział napastnik. Dziewczyna okazała się bardzo dzielna. Rzuciła się nagle w tył, schwyciła porywacza za łydkę, a gdy stracił równowagę, wyrwała się z jego uchwytu i zaczęła biec w stronę tajniaka. Porywacz rzucił się za nią, minął trzy rzędy pasażerów – i to był błąd. Z fotela przy przejściu zerwał się jakiś facet i kantem dłoni uderzył porywacza w kark. Ten zwalił się twarzą na podłogę. Zanim zdążył się poruszyć, jego pogromca schwycił upuszczony rewolwer i wycelował w porywacza. Chłopak odwrócił się na podłodze, usiadł, dostrzegł wymierzony weń rewolwer, ukrył twarz w dłoniach i zaczął cicho szlochać.

Funkcjonariusz KGB ominął stojącą przed nim stewardesę i z bronią gotową wciąż do strzału zbliżył się do niespodziewanego wybawcy.

– Kim pan jest? – zapytał groźnie. Zamiast odpowiedzi tamten sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął stamtąd jakiś dokument i zamigotał nim przed oczami agenta. Tajniak łatwo rozpoznał legitymację KGB.

– Nie jesteście ze Lwowa – zauważył.

– Z Tarnopola. Jadę na urlop do rodziny w Mińsku, więc nie mam ze sobą broni. Ale mam dobrą prawą – wyszczerzył się w fałszywym uśmiechu.

Agent ze Lwowa skinął głową.

– Dziękuję za pomoc, towarzyszu. Miejcie tego drania na oku – powiedział i ruszył w stronę telefonu wiszącego przy kabinie pilota. Przez chwilę z ożywieniem relacjonował, co wydarzyło się w kabinie pasażerskiej, i zażądał obstawy policyjnej w Mińsku.

– Czy możemy tam do was zajrzeć? – spytał głos w słuchawce.

– Oczywiście. Już nie jest groźny.

Szczęknął zamek, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa mechanika pokładowego, z wyrazem lekkiego przestrachu i niepohamowanej ciekawości na twarzy. I wtedy agent z Tarnopola zachował się bardzo dziwnie. Opuścił człowieka siedzącego na podłodze, kolbą rewolweru walnął w potylicę swego kolegę z KGB, odsunął go na bok i wcisnął stopę w otwarte drzwi, zanim mechanik zdążył je zatrzasnąć.

Sekundę później był już w przedziale pilotów, pchając przed sobą posłusznego mechanika. Tymczasem chłopak z podłogi zerwał się, chwycił pistolet strażnika samolotu – typowy Tokariew 9 mm, używany w KGB – przeskoczył próg stalowych drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zamek zablokował się automatycznie.

Dwie minuty później, pod lufami pistoletów Lwa Miszkina i Dawida Lazariewa, piloci skierowali samolot na zachód, w stronę Warszawy i Berlina. Berlin był najdalszym lotniskiem, jakie można było osiągnąć z tym zapasem paliwa. Siedzący za sterem kapitan Rudenko był blady z wściekłości; tymczasem drugi pilot, Watutin, opieszale odpowiadał na gorączkowe pytania z wieży kontrolnej w Mińsku, dotyczące tej nagłej zmiany kursu.

Zanim odrzutowiec przekroczył granicę Polski, wieża kontrolna i kontaktujące się z nią na tej samej fali cztery inne samoloty wiedziały już, że Tupolew jest w rękach porywaczy. Kiedy przecinał strefę kontroli lotniska warszawskiego, dowiedziała się o tym również Moskwa. Jakieś 150 kilometrów na zachód od Warszawy z prawej strony samolotu pojawiła się radziecka (choć stacjonująca w Polsce) eskadra złożona z sześciu myśliwców MIG-23 i otoczyła Tupolewa. Dowódca eskadry meldował coś pospiesznie przez laryngofon wbudowany w jego kask.

Alarmująca wiadomość szybko dotarła do marszałka Kierenskiego; w jego gabinecie w Ministerstwie Obrony przy ulicy Frunzego zadzwonił telefon łączący bezpośrednio ze sztabem generalnym sił powietrznych.

– Gdzie? – warknął Kierenski.

– Teraz jest nad Poznaniem – brzmiała odpowiedź. – Najwyżej pięćdziesiąt minut lotu do Berlina.

Marszałek zastanowił się głęboko. To właśnie mógł być skandal, jakiego potrzebował Wiszniajew. Kierenski nie miał żadnych wątpliwości, co należało normalnie zrobić. Tupolew winien być zestrzelony, wraz z załogą i wszystkimi pasażerami. Potem puściłoby się w świat wiadomość, że porywacze strzelali na pokładzie i trafili w główny zbiornik paliwa. W ciągu ostatnich dziesięciu lat postąpiono tak już dwukrotnie.

Wydał rozkazy. Pięć minut później słuchał ich dowódca eskadry migów, zawieszony w powietrzu zaledwie sto metrów od samolotu pasażerskiego.

– Według rozkazu, towarzyszu pułkowniku – zakończył rozmowę z dowódcą swojej bazy. Po dalszych dwudziestu minutach Tupolew przeleciał nad Odrą i zaczai schodzić do lądowania w Berlinie. Migi wykonały efektowny zwrot i pomknęły po niebie w stronę swojego lotniska.

– Muszę zawiadomić Berlin o naszym przylocie! – krzyknął kapitan Rudenko przez ramię do Miszkina. – Jeśli jest jakiś samolot na pasie startowym, skończymy wszyscy w wielkiej kuli ognia.

Miszkin popatrzył przez okienka kabiny na postrzępione krawędzie ołowianych, zimowych chmur. Nigdy przedtem nie leciał samolotem, ale to, co powiedział kapitan, wydawało mu się rozsądne.

– Dobrze, włączcie radio i zawiadomcie Tempelhof, że lądujemy. Tylko tyle, żadnych dodatkowych rozmów, zrozumiano?

Kapitan Rudenko zagrał swoją ostatnią kartę. Pochylił się nad pulpitem, nastroił nadajnik na właściwą falę i zaczai mówić.

– Tempelhof West Berlin. Tempelhof West Berlin. This is Aeroflot flight three five one…

Mówił po angielsku, międzynarodowym językiem kontroli ruchu lotniczego. Miszkin i Łazariew prawie nie znali angielskiego, jeśli nie liczyć tego, czego nauczyli się słuchając ukraińskich rozgłośni z Zachodu. Miszkin trącił Rudenkę lufą pistoletu w kark.

– Tylko bez numerów – powiedział po ukraińsku.

W wieży kontrolnej wschodnioberlińskiego lotniska Schónefeld dwaj operatorzy patrzyli na siebie w osłupieniu. Ktoś wzywał ich na ich własnej częstotliwości, ale zwracał się do nich per “Tempelhof”. Żadna załoga Aeroftotu nie odważyłaby się lądować na Tempelhof nie tylko dlatego, że już od dziesięciu lat nie był to port lotniczy Berlina Zachodniego; odkąd rolę tę przejęło lotnisko Tegel, Tempelhof stało się bazą amerykańskich sił powietrznych. Jeden z operatorów pojął wreszcie, co się stało, i chwycił mikrofon.

– Tempelhof to Aeroflot 351, you are clear to land. Straight run in! – zgodził się na natychmiastowe lądowanie.

W samolocie kapitan Rudenko przełknął z trudem ślinę i przeszedł do rutynowych czynności: otworzył hamulce aerodynamiczne i opuścił podwozie. Tupolew opadał szybko ku centralnemu portowi lotniczemu komunistycznych Niemiec. Na wysokości trzystu metrów wyszli z chmur i zobaczyli przed sobą światła lotniska. Miszkin patrzył nieufnie przez mokry plexiglas. Słyszał co nieco o Berlinie Zachodnim – o jego jaskrawych neonach, o ulicach zatłoczonych pojazdami, o tłumie przechodniów na Kurfurstendam i o porcie lotniczym Tempelhof położonym w samym środku tego wszystkiego. A to lotnisko znajdowało się najwyraźniej w szczerym polu.

– Kiwają nas – krzyknął do Łazariewa – to nie jest Zachód. Przystawił ponownie pistolet do karku kapitana Rudenki.

– W górę! – ryczał. – W górę, bo zastrzelę!

Ukraiński kapitan ani drgnął; z zaciśniętymi zębami pokonywał ostatnie sto metrów dzielące ich od płyty lotniska. Miszkin przechylił się ponad jego ramieniem i próbował dosięgnąć steru. Dwa donośne odgłosy rozległy się niemal jednocześnie; niepodobna stwierdzić, który nastąpił pierwszy. Miszkin obstawał potem przy wersji, że to gwałtowne uderzenie kół o asfalt spowodowało wystrzał pistoletu; natomiast Watutin, drugi pilot, utrzymywał, że Miszkin strzelił wcześniej. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, byśmy zdołali kiedykolwiek ustalić, jak było naprawdę.

Pocisk wyrwał wielką dziurę w karku kapitana Rudenki i natychmiast pozbawił go życia. Błękitny dym wypełnił kabinę pilota. Watutin pociągnął ster do siebie, krzycząc jednocześnie na mechanika, żeby zwiększył moc. Silniki odrzutowca zawyły głośniej, nie na tyle jednak, by zagłuszyć krzyk przerażenia pasażerów. Tupolew, który wydawał się teraz pilotowi ciężki jak z ołowiu, jeszcze dwa razy uderzył oponami o asfalt, zanim z trudem, chwiejąc się i wibrując, znów oderwał się od ziemi. Watutin trzymał dziób maszyny wysoko, modląc się wciąż o jakiś cudowny przyrost mocy. Pod brzuchem samolotu rozmazywały się w pędzie niskie zabudowania wschodnioberlińskiego przedmieścia. Tak przeskoczyli sławny Mur, a także przed lotniskiem Tempelhof niemal otarli się o dachy domów.

Blady z emocji młody pilot, czując w dodatku lufę rewolweru Łazariewa na karku, walnął potężnie oponami o główny pas startowy. Miszkin podtrzymywał broczące krwią ciało kapitana Rudenki, żeby nie upadło na ster i nie zablokowało go. Hamując Tupolew przejechał jakieś trzy czwarte pasa i znieruchomiał. Wszystkie koła były jeszcze całe.

Tu jednak okazał swoją patriotyczną żarliwość sierżant sztabowy Leroy Coker. Kulił się właśnie z zimna za kierownicą jeepa żandarmerii lotniczej Stanów Zjednoczonych, szczelnie owijając sobie twarz futrzanym kapturem skafandra i oddając się tęsknym marzeniom o cieple ojczystej Alabamy. Ale pamiętał, że pełni służbę wartowniczą, i traktował to bardzo poważnie. Kiedy lądujący Tupolew wychylił się spoza budynków na skraju lotniska, sierżant wycedził przez zęby: “Co za cholera…?” i wyprostował się, jakby kij połknął. Nigdy nie był w Rosji ani w ogóle na Wschodzie, ale z upodobaniem czytał wszystko na ten temat. Może niewiele słyszał o zimnej wojnie, ale dobrze wiedział, że komuniści mogą zaatakować w każdej chwili – jeśli ludzie tacy jak on, Leroy Coker, nie okażą czujności. Okazywał więc najwyższą czujność, ilekroć widział czerwoną gwiazdę albo sierp i młot. Kiedy samolot się w końcu zatrzymał, Coker zdjął z ramienia karabinek, złożył się i krótką serią rozwalił opony przedniego podwozia.

Miszkin i Łazariew poddali się trzy godziny później. Ich plan przewidywał uwolnienie pasażerów, zatrzymanie załogi, wzięcie na pokład trzech zachodnioberlińskich notabli i lot najprostszą drogą do Tel Awiwu. Ale pokrzyżowała te plany konieczność wymiany przednich kół w Tu-134; Rosjanie na pewno by ich nie dostarczyli. A kiedy dowódca bazy US Air Force dowiedział się o śmierci Rudenki, odmówił także porywaczom własnego samolotu. Strzelcy wyborowi otoczyli Tupolewa; dwaj porywacze nie mieli już szans, nawet pod groźbą użycia broni, przeprowadzić swoich zakładników do innej maszyny. Snajperzy poradziliby sobie z nimi. Po trwających godzinę negocjacjach z dowódcą bazy opuścili więc samolot z rękami nad głową.

Tego samego wieczoru zostali formalnie przekazani władzom Berlina Zachodniego, aresztowani i postawieni w stan oskarżenia.

9.

Twarz ambasadora ZSRR wyrażała zimną wściekłość, gdy pojawił się drugiego stycznia w Departamencie Stanu u Davida Lawrence'a. Amerykański sekretarz stanu przyjął go na życzenie (choć może lepszym słowem byłoby: żądanie) strony radzieckiej. Ambasador odczytał swój oficjalny protest drewnianym, jednostajnym głosem. Kiedy skończył, położył tekst na biurku Amerykanina. Lawrence, który już wcześniej doskonale wiedział, o co chodzi, miał gotową odpowiedź, przygotowaną przez jego radców prawnych, z których aż trzech stało teraz za jego fotelem.

Przyznał, że Berlin Zachodni istotnie nie jest suwerennym krajem, ale miastem pod okupacją czterech mocarstw. Jednakże alianci zachodni już dawno uzgodnili, że w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości wszystkie sprawy kryminalne i cywilne rozpatrywać będą sądy zachodnioberlińskie, pozostawiając siłom okupacyjnym sądzenie tylko tych przestępstw, które naruszają prawo wojskowe aliantów. Porwanie samolotu pasażerskiego – ciągnął – choć jest ciężkim przestępstwem, nie zostało dokonane przez obywateli USA ani przeciwko obywatelom USA, ani na terenie amerykańskiej bazy wojskowej. Jest to zatem sprawa podlegająca jurysdykcji cywilnej. Rząd Stanów Zjednoczonych stwierdza, że nie ma prawa przetrzymywać na terytorium Berlina Zachodniego osób nie będących obywatelami USA, ani dowodów rzeczowych nie będących własnością amerykańską – nawet jeśli ów samolot wylądował w bazie US Air Force. Lawrence nie widzi zatem innego wyjścia, jak odrzucić protest.

Ambasador wysłuchał go w grobowym milczeniu. Na koniec powiedział jedynie, że uważa amerykańskie wyjaśnienie za niezadowalające i że złoży swojemu rządowi raport w tym duchu. To powiedziawszy opuścił gabinet Lawrence'a, by wrócić do swojej ambasady i preparować raport dla Moskwy.

Trzej mężczyźni, którzy spotkali się tego dnia w małym mieszkaniu na Bayswater w Londynie, wpatrywali się ponuro w gazety porozrzucane po całej podłodze.

– Pech – mruknął Andrew Drake – cholerny pech! W tej chwili powinni już być w Izraelu. Posiedzieliby jakiś miesiąc i można by im zrobić konferencję prasową. Dlaczego, u diabła, musieli strzelić do tego kapitana?

– Gdyby wylądował na Schónefeld i odmówił dalszego lotu do Berlina Zachodniego, byliby tak czy tak skończeni – zauważył Azamat Krim.

– Ale wystarczyło go ogłuszyć – żachnął się Drake.

– Stracili głowę – wtrącił się Kamynski. – Teraz lepiej zastanówmy się, co robić dalej.

– Czy ta broń, którą oddali Amerykanom, może naprowadzić na nasz ślad? – spytał Drake małego Tatara.

Ten stanowczo pokręcił głową.

– Dotrą najwyżej do sklepu, który ją sprzedał. Ale nie do mnie. Przecież nikomu się tam nie przedstawiałem.

Drake przemierzał dywan w tę i z powrotem, głęboko zamyślony.

– Nie sądzę, żeby mieli ich wydać Ruskim – odezwał się w końcu. – Oni oczywiście chcieliby ich dostać: za porwany samolot, za śmierć Rudenki, za napaść na tajniaka w samolocie i za tego drugiego, któremu zabrali legitymację. Sprawę zabicia pilota traktują na pewno poważnie. Mimo to nie sądzę, żeby władze zachodnioniemieckie odesłały im dwóch Żydów… na pewną śmierć. Z pewnością jednak będą ich sądzić i skażą na wiele lat, może nawet na dożywocie. Jak myślisz, Myrosław, czy w tej sytuacji chłopcy powiedzą coś na temat Iwanienki?

– Jeśli mają choć trochę rozumu, to na pewno nie. W każdym razie i nie w Berlinie. Niemcy mogliby zmienić zdanie i odesłać ich Rosjanom, Niemcy zresztą pewnie i tak nie uwierzą, że Iwanienko nie żyje, bo Moskwa zaprzeczy i przedstawi na dowód jakiegoś sobowtóra. Ruscy oczywiście uznają, nawet bez dalszego śledztwa, że to Miszkin i Łazariew go załatwili, i zrobią wszystko, żeby ich zlikwidować. A że Niemcy nie wezmą tego poważnie, to i nie będą chłopaków specjalnie chronić, Dlatego myślę, że będą siedzieć cicho. Chcą żyć.

– Dla nas to żaden pożytek – postawił kropkę nad “i” Krim. – Przecież zrobiliśmy to wszystko, żeby doprowadzić do wielkiej kompromitacji sowieckiego aparatu. Ale my nie możemy wystąpić z konferencją prasową. Nie znamy nawet szczegółów, które mogłyby przekonać świat, że to prawda. Mogą to zrobić tylko oni.

– A więc trzeba ich stamtąd wyciągnąć – powiedział stanowczym głosem Drake. – Musimy zrobić następną akcję i wymusić przekazanie ich do Tel Awiwu: całych, zdrowych, z gwarancją szybkiego uwolnienia. Inaczej wszystko pójdzie na marne.

– To co zrobimy? – powtórzył swoje pytanie Kamynski.

– Pomyślimy nad tym – odparł Drake. – Znajdziemy jakiś sposób, rozplanujemy to i wykonamy. Nie mogą przecież marnować życia w berlińskim kryminale… z taką sensacją w głowie. Ale czasu jest mało. Ci w Moskwie szybko poskładają sobie wszystkie klocki do kupy. Już chwycili trop i wkrótce będą wiedzieli, kto wykonał tę robótkę w Kijowie. A wtedy uruchomią plan zemsty. Musimy ich uprzedzić.

Lodowata wściekłość radzieckiego ambasadora w Waszyngtonie była niczym wobec złości, w jaką wpadł dwa dni później jego kolega w Bonn, gdy stanął przed zachodnioniemieckim ministrem spraw zagranicznych. Odmowa rządu RFN – powiedział – odmowa wydania tych dwóch zbrodniarzy władzom ZSRR lub wschodnioniemieckim stanowi jaskrawe pogwałcenie dotychczasowych przyjaznych stosunków i musi być traktowana jako akt wrogości – podkreślił z naciskiem.

Zachodnioniemiecki minister czuł się niezręcznie. Prywatnie żałował wręcz, że Tupolew nie wylądował w NRD – nie byłoby kłopotu. Toteż powstrzymał się od komentarza, że skoro zdaniem Rosjan Berlin Zachodni nie jest częścią RFN, powinni się zwrócić w tej sprawie do zachodnioberlińskiego Senatu.

Tymczasem ambasador już trzeci raz powtarzał swoją śpiewkę: że przestępcy są obywatelami radzieckimi, że również ofiary są obywatelami ZSRR, że pokład samolotu jest w myśl prawa międzynarodowego częścią terytorium kraju armatora, że porwanie nastąpiło w ich przestrzeni powietrznej, a morderstwo na pasie startowym wschodnioniemieckiego lotniska lub też nad nim. A zatem zbrodnia ta winna być sądzona przez radziecki lub, ostatecznie, przez wschodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości.

Minister wyjaśnił najuprzejmiej jak potrafił, że we wszystkich poprzednich tego rodzaju sprawach porywacze byli sądzeni przez sąd kraju, w którym wylądowali, jeśli tylko ten kraj życzył sobie tego. Co w żadnym razie nie oznacza braku zaufania wobec rzetelności procedury sądowej ZSRR…

Oj, oznacza, oznacza – pomyślał. Nie było chyba w tym momencie w całych Niemczech Zachodnich nikogo – począwszy od władz, poprzez prasę, a na szerokiej publiczności skończywszy – kto miałby choć cień nadziei, że ekstradycja Miszkina i Łazariewa może oznaczać cokolwiek innego niż bestialskie przesłuchania w KGB, kapturowy sąd i wreszcie pluton egzekucyjny lub szubienicę. A dodatkowy problem stwarzało w Niemczech to, że obaj byli Żydami.

Pierwsze dni stycznia nie obfitują zwykle w ciekawe wydarzenia, toteż cała uwaga zachodnioniemieckiej prasy skupiła się na tej sprawie. Konserwatywne gazety z potężnego koncernu Alexa Springera głośno domagały się, aby porywaczom – jakkolwiek wielka byłaby ich wina – wytoczono uczciwy proces, co może zapewnić jedynie sąd zachodnio-niemiecki. Bawarska partia CSU, na której wspierała się aktualna koalicja rządów, wyrażała tę samą opinię. Z niektórych źródeł dotarły do prasy liczne i szczegółowe informacje o niedawnych akcjach represyjnych KGB w rejonie Lwowa, skąd pochodzą porywacze. Sugerowano, że lęk przed tą nową formą terroru w pełni usprawiedliwia ich ucieczkę, choć metody, jakich użyli, zasługują na potępienie. Wreszcie niedawna afera z kolejnym szpiegiem komunistycznym zatrudnionym w instytucji państwowej nie przysporzyła rządowi popularności i nie usposobiła go pojednawczo w stosunku do Moskwy. A przy tym zbliżały się wybory do parlamentów krajowych…

Prawdę mówiąc, minister miał już ścisłe instrukcje od kanclerza. Miszkin i Łazariew – oświadczył ambasadorowi ZSRR – będą mieli proces w Berlinie Zachodnim, najszybciej jak to możliwe, i jeśli (a raczej: kiedy) sąd orzecze ich winę, otrzymają sprawiedliwe wyroki.

Zebranie Biura Politycznego pod koniec tego tygodnia przebiegało burzliwie. Również tym razem magnetofony były wyłączone, a stenografowie nieobecni na sali.

– To skandal! – wołał niemal od progu Wiszniajew. – Jeszcze jeden skandal, który kompromituje Kraj Rad w oczach świata. To nie miało prawa się zdarzyć!

Nie powiedział tego wyraźnie, ale wszyscy zrozumieli. Jeśli “coś takiego” się zdarzyło, to wyłącznie z winy słabego autorytetu Maksyma Rudina.

– Nie zdarzyłoby się – odparował atak Pietrow – gdyby myśliwce towarzysza marszałka zestrzeliły ten samolot nad Polską, jak zwykle.

– Była przerwa w łączności między kontrolą naziemną a dowódcą eskadry – tłumaczył się Kierenski. – To się zdarza, bardzo rzadko, ale się zdarza.

– Więc znowu zadecydował przypadek? – zauważył chłodno Ryków. Wiedział już od swoich ambasadorów, że proces Miszkina i Łazariewa będzie publiczny, i cały świat się dowie, jak najpierw ogłuszyli oficera KGB w tarnopolskim parku, jak zabrali mu dokumenty, jak w końcu posłużyli się nimi, by wejść do kabiny pilotów.

– Czy jest możliwe – spytał Pietranow, stronnik Wiszniajewa – że ci dwaj ludzie to ci sami, którzy zabili Iwanienkę?

Jego pytanie zelektryzowało salę.

– Nie mamy żadnego powodu tak sądzić – odpowiedział stanowczo Pietrow. – Wiemy już, że porywacze są mieszkańcami Lwowa, nie Kijowa. To po prostu dwaj Żydzi, którym odmówiono pozwolenia na emigrację. Oczywiście bierzemy pod uwagę i to, ale jak dotąd nie widać żadnego związku między tymi sprawami.

– Ale gdyby taki związek został wykryty, będziemy oczywiście o tym powiadomieni? – spytał Wiszniajew.

– To się rozumie samo przez się – mruknął Rudin.

Wezwano stenografów i przystąpiono do omawiania postępów w Castletown oraz szczęśliwego zakupu 10 milionów ton ziarna pastewnego. Wiszniajew już się nie odzywał. Ryków starał się jak mógł wykazać, że już z tą ilością zakupionego ziarna Związek będzie mógł przetrwać zimę i wiosnę bez większych ustępstw w dziedzinie zbrojeń. Marszałek Kierenski kwestionował wprawdzie to twierdzenie, ale Komarów musiał przyznać, że zakup 10 milionów ton paszy pozwoli mu wydać natychmiast z magazynów tę samą ilość ziarna i tym samym zapobiec wielkiej rzezi. Stronnicy Rudina jeszcze raz utrzymali swoją wątłą przewagę.

Kiedy członkowie Biura rozchodzili się, Rudin odciągnął na bok Wasyla Piętrowa.

– Ci dwaj Żydzi… rzeczywiście nie mają nic wspólnego ze śmiercią Iwanienki?

– Może i mają – przyznał Pietrow. – Wiemy oczywiście, że to oni dokonali przedtem napadu w Tarnopolu, a więc mieli możliwość wyjeżdżania poza Lwów. Mamy ich odciski palców z samolotu. Pasują do odcisków wziętych w ich mieszkaniach we Lwowie. Nie znaleźliśmy tam butów, których ślady były w Kijowie na miejscu morderstwa, ale nadal szukamy tych butów. I jeszcze jedno: mamy niewielki fragment odcisku palca z samochodu, który potrącił matkę Iwanienki. Staramy się teraz, przez naszych ludzi w Berlinie, zdobyć pełne odciski palców tych drani. Jeśli będą się zgadzać…

– Przygotujcie od razu plan na taką ewentualność – przerwał Rudin. – Rozpatrzcie możliwość zlikwidowania ich w więzieniu w Berlinie Zachodnim. Tak na wszelki wypadek. I jeszcze jedno: jeśli okaże się, że to rzeczywiście są zabójcy Iwanienki, zawiadom mnie… a nie Biuro.

Najpierw ich załatwimy, a dopiero potem poinformujemy naszych kochanych towarzyszy.

Pietrowowi zaschło w gardle: oszukiwanie Biura Politycznego – to już była gra o najwyższe stawki, jakie można sobie wyobrazić. Jeden fałszywy krok i lecisz w przepaść; i nie będzie żadnej siatki ochronnej. Przypomniał sobie, co mówił mu Rudin przy kominku dwa tygodnie temu: przy remisowym układzie sił ewentualne komplikacje po śmierci Iwanienki mogą sprawić, że ktoś z “naszych” przejdzie na drugą stronę – i nie będzie już żadnych rezerwowych asów do zagrania.

– Tak jest! – powiedział tylko.

Dokładnie w połowie tego miesiąca zachodnioniemiecki kanclerz Dietrich Busch przyjął w swoim biurze – w budynku Kancelarii Republiki, tuż obok starego pałacu Schaumberg – ministra sprawiedliwości Ludwiga Fischera. Stojąc przed panoramicznym oknem szef rządu patrzył na rozciągający się za nim zaśnieżony plac Kancelarii. Jednakże nic z owej mroźnej atmosfery styczniowej, jaka ogarnęła miasto i rzekę, nie przenikało do wnętrza nowoczesnego budynku Urzędu Kanclerskiego; było tu na tyle ciepło, by zdjąć marynarkę i podwinąć rękawy koszuli.

– Co nowego w sprawie Miszkina i Łazariewa? – spytał Busch.

– To dziwne – odparł minister sprawiedliwości – ale oni są bardziej skłonni do współpracy, niż można było oczekiwać. Wygląda na to, że chcą jak najszybciej stanąć przed sądem.

– To świetnie, my przecież chcemy dokładnie tego samego. Będziemy szybko mieli to z głowy. Ale… co pan ma właściwie na myśli mówiąc, że są skłonni do współpracy?

– Zaproponowano im głośnego adwokata, znanego z poglądów prawicowych. Powstał nawet specjalny fundusz na ten cel, może z jakichś prywatnych dotacji niemieckich, a może z kasy Ligi Obrony Żydów z Ameryki… nie wiem. Nie zgodzili się na tego obrońcę, bo chciał zrobić z procesu wielki spektakl, barwny obraz terroru KGB wobec tamtejszych Żydów i ich walki z tym terrorem.

– I prawicowy adwokat chce się tego podjąć?

– Och, pan przecież wie, że dzisiaj dla prawicy każdy środek jest dobry, byle przyłożyć Rosjanom… Tymczasem Miszkin i Łazariew wolą uznać w całości swoją winę i powoływać się tylko na okoliczności łagodzące. I upierają się przy takiej linii obrony. Będą twierdzić, że broń wypaliła przypadkowo, kiedy samolot uderzył kołami w pas startowy. Jeśli tak powiedzą, ich nowy obrońca wystąpi o przekwalifikowanie sprawy… z morderstwa na nieumyślne zabójstwo.

– Myślę, że możemy im to załatwić. Ile dostaliby w takim przypadku?

– Łącznie z wyrokiem za porwanie samolotu piętnaście do dwudziestu lat. Oczywiście po odbyciu jednej trzeciej kary darowano by im resztę. Są młodzi, mają po dwadzieścia parę lat. Przed trzydziestką byliby już na wolności.

– A więc jednak co najmniej pięć lat – odetchnął z ulgą Busch. – Bo już się obawiałem, że to będzie pięć miesięcy. No, ale za pięć lat będą już tylko nazwiskami z archiwum sądowego. Pamięć jest krótka.

Po chwili namysłu ciągnął dalej.

– Niech więc tak będzie. Rosjanom się to oczywiście nie spodoba, ale co nas to obchodzi? Oni będą się oczywiście za morderstwo domagać dożywocia, a to by oznaczało w praktyce dwadzieścia lat.

– Jest coś jeszcze – przerwał te rozmyślania Fischer. – Om chcą, żeby po procesie przenieść ich do jakiegoś więzienia w Niemczech Zachodnich.

– Po co?

– Boją się wendety ze strony KGB. Uważają, że będą bezpieczniejsi tutaj niż w Berlinie.

– Bzdura! Będą sądzeni w Berlinie i tam też odsiedzą wyrok. Rosjanie ani myślą załatwiać swoich porachunków w berlińskim więzieniu. Nie odważyliby się… Zresztą możemy ich przenieść po jakimś roku. Ale nie teraz… No, Ludwig, niech się pan bierze do roboty. Powinniśmy to załatwić szybko i gładko, skoro oni, jak pan powiada, “chcą współpracować”. Tylko niech pan trzyma prasę z daleka ode mnie, przynajmniej do wyborów. I ambasadora ZSRR także.

Poranne słońce nad Czitą odbijało się w lśniącym jak lustro pokładzie ogromnego tankowca, który już od dwóch i pół miesiąca stał przy nabrzeżu wyposażeniowym. W ciągu tych siedemdziesięciu pięciu dni “Freya” przeszła gruntowną metamorfozę. Przez wszystkie te dni i noce w jej nieruchomym, martwym kadłubie mrowiły się i uwijały skrzętnie maleńkie istoty. Setki mil kabli, rur, węży gumowych i przewodów elektrycznych oplotły jej ciało. Zainstalowano i uruchomiono istny labirynt połączeń elektrycznych, zmontowano i sprawdzono niewiarygodnie skomplikowany system pomp. Sterowane komputerem urządzenia, służące do napełniania i opróżniania gigantycznych zbiorników, popychające statek naprzód i wstecz, pozwalające nawigować całymi tygodniami bez sternika, obserwować gwiazdy na niebie i dno morskie pod kilem – wszystko to było już na swoim miejscu.

Gotowe były też spiżarnie i chłodnie, przeznaczone na żywność dla załogi; zainstalowano meble, drzwi i okucia, żarówki, umywalnie, piece kuchenne, centralne ogrzewanie i klimatyzację. Wyposażono salę kinową, saunę, trzy bary, dwie jadalnie. Były już w kajutach łóżka, miękkie wykładziny na podłogach i nawet wieszaki w szafach.

Pięciopiętrowa nadbudówka przekształciła się z pustej skorupy) w luksusowy hotel; mostek kapitański, kabina radiooperatora i centrala komputerowa wypełniły się procesorami, kalkulatorami, magazynami] pamięci i systemami kontrolnymi. Kiedy już ostatni robotnik zabrał) swoje narzędzia i opuścił pokład, tankowiec był – pod względem! wielkości, pojemności, mocy silników, komfortu i doskonałości technicznej – absolutnym szczytem osiągnięć technologii morskiej.

Dwa tygodnie wcześniej przybyła tu drogą lotniczą reszta załogi. Składali się na nią, obok kapitana Larsena, pierwszy, drugi i trzeci oficer, główny mechanik, pierwszy i drugi mechanik, główny elektryk (nazywany też “pierwszym elektrykiem”), oficer-radiooperator oraz główny steward, także traktowany jako oficer. Skład ten uzupełniali: pierwszy kucharz, czterech stewardów, trzech “palaczy” (w istocie byli to specjaliści obsługujący maszynownię), jeden konserwator silników, dziesięciu wykwalifikowanych marynarzy pokładowych i jeden specjalista obsługi pomp.

Na dwa tygodnie przed pierwszym rejsem roboczym holowniki odciągnęły “Freyę” od nabrzeża, na środek zatoki Ise. Tutaj po raz pierwszy jej wielkie śruby zaczęły mleć wodę i wyniosły statek na otwarty ocean: rozpoczęły się ostateczne próby morskie. Dla oficerów i reszty załogi, a także dla kilkunastu japońskich techników, którzy uczestniczyli w tym próbnym rejsie, miały to być dwa tygodnie ciężkiej, wyczerpującej pracy; należało bowiem sprawdzić działanie wszystkich systemów w każdych okolicznościach rzeczywistych lub tylko teoretycznie możliwych.

Statek wart był 170 milionów dolarów i to – na równi z jego ogromem – wzbudzało należny respekt wśród załóg licznych jednostek stojących na redzie Nagoi, kiedy przepływał koło nich kierując się ku oceanowi.

Odległa o dwadzieścia kilometrów od Moskwy miejscowość Archangielskoje słynna jest nie tyle ze swego muzeum, co z restauracji, w której jeszcze dziś podają prawdziwe kotlety z niedźwiedzia. W ostatnim tygodniu mroźnego stycznia zamówił tu sobie stolik Adam Munro; przyjechał w towarzystwie dziewczyny z sekretariatu ambasady brytyjskiej. Na takie kolacje Munro zapraszał coraz to inne dziewczyny, tak aby żadna nie wiedziała o nim zbyt wiele. Jeśli któraś pytała go, dlaczego uparł się jechać aż tak daleko po oblodzonych szosach i w piętnastostopniowym mrozie, udzielał wymijających odpowiedzi.

Zresztą w restauracji było ciepło i przytulnie, toteż kiedy Munro powiedział, że musi wrócić na chwilę do samochodu po papierosy, dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Przeniknął go mróz, kiedy w samym tylko garniturze znalazł się na ośnieżonym parkingu, w podmuchach lodowatego wiatru. Ruszył biegiem w stronę, w której w ciemnościach błysnęły przez chwilę podwójne reflektory łady. Wśliznął się do samochodu Walentyny, objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował.

– Przykro pomyśleć, że siedzisz tam z inną kobietą – szepnęła i wtuliła twarz pod jego brodę.

– Nie przejmuj się, to nic nie znaczy. To tylko dobry pretekst, żeby przyjechać tutaj bez żadnych podejrzeń. Mam dla ciebie nowiny.

– To dotyczy… nas?

– Tak. Pytałem moich ludzi, czy pomogliby ci stąd zwiać, i zgodzili się. Jest już konkretny plan. Znasz port Konstanca na wybrzeżu rumuńskim?

– Nie. To znaczy słyszałam o nim, ale nigdy tam nie byłam. Wszystkie wakacje spędzam na naszym wybrzeżu.

– Czy mogłabyś tym razem wyjechać z Saszą do Rumunii?

– Myślę, że tak. Mogę wypoczywać, gdzie zechcę… oczywiście w granicach naszego bloku. Rumunia nie powinna nikogo dziwić.

– Kiedy Sasza ma wiosenną przerwę szkolną?

– Chyba pod koniec marca. Czy to ważne?

– Tak, bo to musi nastąpić w połowie kwietnia. Moi ludzie mówią, że właśnie wtedy będą mogli zabrać was z plaży motorówką na pokład pewnego frachtowca. Możesz załatwić sobie wiosenny urlop z Saszą w Konstancy albo gdzieś w pobliżu, na przykład w Mamai?

– Spróbuję – powiedziała w zamyśleniu. – Spróbuję… Och, Adamie, to się wydaje tak strasznie blisko…

– Bo to rzeczywiście blisko, niecałe trzy miesiące. Jeśli będziesz miała choć trochę więcej cierpliwości, niż ja miałem kiedyś, wszystko pójdzie dobrze. Zaczniemy całkiem nowe życie.

Parę minut później oddała mu stenogram z pierwszego w tym miesiącu zebrania Biura Politycznego – i odjechała w mrok. Munro zatknął plik papierów za pasek, pod koszulę i marynarkę, i wrócił do ciepłego wnętrza restauracji. Tym razem – obiecywał sobie w duchu, nie przerywając ani na chwilę pogodnej konwersacji z sekretarką – nie będzie już żadnych błędów, żadnych wahań: nie pozwoli jej odejść, jak w 1961. Tym razem wszystko już będzie na zawsze.

Campbell wyprostował się w swoim fotelu i ponad georgiańskim stołem spojrzał na profesora Sokołowa. W Długiej Galerii zamku Castletown profesor kończył właśnie przemówienie, z którego wynikało, że wyczerpał już wszystkie środki, że poczynił wszelkie możliwe ustępstwa. Z położonej piętro niżej sali jadalnej donoszono, że poczynione tam – w drugą stronę – ustępstwa w kwestii handlu żywnością są równie znaczące.

– Drogi przyjacielu Iwanie – odpowiedział – myślę, że ma pan rację. Nie sądzę, abyśmy zdołali osiągnąć w tej fazie coś więcej.

Rosjanin oderwał wzrok od leżących przed nim, spisanych gęsto cyrylicą notatek. Już od ponad stu dni walczył zaciekle o to, by każdą tonę ziarna, niezbędną dla ratowania jego kraju od katastrofy, okupić możliwie najmniejszymi redukcjami w dziedzinie zbrojeń. Od początku wiedział, że będzie musiał pójść na ustępstwa, o jakich jeszcze cztery lata wcześniej, w Genewie, nikomu się nie śniło. Robił jednak wszystko, żeby wynegocjować możliwie najodleglejsze terminy tych redukcji.

– Zgadzam się z panem, Edwinie. Myślę, że możemy już sporządzić szkic traktatu o redukcji zbrojeń dla naszych rządów.

– A także szkic protokołu handlowego – przypomniał Campbell. – Zdaje się, że nasze rządy również na to czekają niecierpliwie.

Sokołów zdobył się na kwaśny uśmiech.

– I ja tak myślę.

Przez cały następny tydzień podwójne zespoły tłumaczy i stenografów opracowywały traktat rozbrojeniowy i umowę handlową. Niekiedy potrzebny był udział głównych negocjatorów, by sprecyzować jakiś paragraf lub problem, jednak większość prac interpretacyjnych i translacyjnych wykonali asystenci. Kiedy wreszcie dwa obszerne dokumenty, każdy w dwu wersjach językowych, były gotowe, obaj szefowie delegacji zawieźli je do swoich stolic, by przedstawić zwierzchnikom.

Drake podniósł głowę znad gazety.

– Mam pomysł – powiedział.

– Jaki? – spytał Krim, który właśnie wszedł do pokoju z tacą, na której dymiły trzy czarki kawy. Drake podsunął mu gazetę.

– Przeczytaj ten reportaż na górze.

Podczas gdy Drake spokojnie sączył kawę, Krim czytał w skupieniu. Kamynski spoglądał to na jednego, to na drugiego, oczekując jakichś wyjaśnień.

– Oszalałeś! – odezwał się w końcu Krim.

– Może – odparł Drake. – Ale bez odrobiny szaleństwa możemy tu siedzieć bezczynnie jeszcze przez dziesięć lat. A to powinno się udać. Pomyśl: Miszkin i Łazariew najdalej w ciągu dwóch tygodni staną przed sądem. Wynik można z góry przewidzieć. Możemy więc już teraz zacząć planowanie akcji. Bo przecież musimy to zrobić tak czy owak, jeśli chcemy doprowadzić do ich uwolnienia. Dlatego zabierzmy się lepiej od razu do roboty. Ty, Azamat, służyłeś chyba w spadochroniarzach w Kanadzie?

– Tak, przez pięć lat.

– Uczyli cię pracy z materiałami wybuchowymi?

– Jasne. Dywersja i sabotaż. Trzymiesięczne przeszkolenie w wojskach saperskich.

– A ja miałem kiedyś fioła na punkcie elektroniki i radia – ciągnął Drake. – Może dlatego, że mój ojciec prowadził kiedyś warsztat radiowy. Czyli z techniką sobie poradzimy. Tyle że będziemy potrzebowali pomocy, dodatkowych ludzi.

– Ilu? – spytał Krim.

– Jednego poza terenem akcji: przejmie Miszkina i Łazariewa po ich uwolnieniu. To powinien załatwić Myrosław. A robotę wykonamy my dwaj… plus pięciu ludzi do ochrony.

– Chyba jeszcze nikt nie próbował takiego numeru – zauważył Tatar sceptycznie.

– Tym lepiej. Nikt się nie będzie tego spodziewał. Nie będą na to przygotowani.

– Ale przecież złapią nas w końcu.

– Niekoniecznie. Znajdę jakieś wyjście, jeżeli będę musiał. A zresztą, nasz ewentualny proces byłby sensacją stulecia. Po uwolnieniu Miszkina i Łazariewa cały Zachód patrzyłby na nas życzliwie. A sprawa wolnej Ukrainy zyskałaby jeszcze większy rozgłos w świecie.

– A znasz takich pięciu, którzy chcieliby pomóc?

– Od lat notuję sobie nazwiska. Są ludzie, którzy mają już dość gadania. Jeśli powiem im, co już zrobiliśmy, będę miał pięciu chętnych jeszcze w tym miesiącu.

– No dobrze – zgodził się Krim. – Skoro już w to wdepnęliśmy, brnijmy dalej. Gdzie mam pojechać tym razem?

– Do Belgii. Potrzebuję dużego mieszkania w Brukseli. Sprowadzimy tam chłopaków… to będzie nasza baza.

W chwili gdy Drake wydawał pierwsze polecenia, po przeciwnej stronie globu nad Czitą, nad stoczniami koncernu Isikawadżima-Harima wstawało słońce. “Freya” stała znowu przy nabrzeżu wyposażeniowym, jej silniki cicho mruczały. Poprzedniego wieczoru odbyła się u prezesa I. H. długa konferencja, w której wzięli udział obaj naczelni dyrektorzy – stoczni i kompanii żeglugowej – obaj dyrektorzy finansowi, a także Harry Wennerstrom i Thor Larsen. Opinie ekspertów technicznych obu stron były zgodne: wszystkie systemy robocze wielkiego tankowca działają, doskonale. Wennerstrom podpisał dokument ostatecznego odbioru, stwierdzający, że “Freya” jest dokładnie tym, za co zapłacił.

W rzeczywistości zapłacił dotąd tylko pięć procent ceny statku w momencie podpisywania wstępnej umowy, pięć procent w dniu położenia stępki, pięć procent z okazji wodowania i pięć procent w chwili oficjalnego przekazania. Pozostałe cztery piąte plus odsetki od kredytu miał spłacać przez następne osiem lat. Ale już teraz posiadał pełne i wyłączne prawo dysponowania statkiem. Uroczyście opuszczono flagę koncernu stoczniowego, a na jej miejscu zatrzepotał w porannej bryzie j proporzec Nordia Linę – srebrny skrzydlaty hełm wikingów na niebieskim tle.

Wysoko na mostku, górującym nad wielką przestrzenią pokładu, Wennerstrom wciągnął Larsena do kabiny radiowej i starannie zamknął za sobą drzwi. Kabina była całkowicie dźwiękoszczelna.

– Teraz cały statek jest twój. Ale… zmieniłem trochę plany dotyczące waszego przybycia do Europy. Nie będziemy rozładowywać statku na morzu. W każdym razie nie w tym pierwszym, dziewiczym rejsie. Poprowadzisz go… ten jeden, jedyny raz… z pełnym ładunkiem do Europortu w Rotterdamie.

Larsen patrzył na swego pracodawcę i nie wierzył własnym uszom. Przecież Wennerstrom wie równie dobrze jak on sam, że supertankowce klasy ULCC nigdy dotąd nie wchodziły do portów z pełnym ładunkiem; zatrzymywały się na redzie, daleko od brzegu, i tam przepompowywano większość ładunku na mniejsze tankowce, by zmniejszyć zanurzenie w dalszej podróży po płytkich morzach. Albo też cumowały przy “sztucznych wyspach”, wysuniętych daleko w morze końcówkami rurociągów, poprzez które ropa wędrowała na ląd. Powiedzenie o “narzeczonej w każdym porcie” było kiepskim żartem w stosunku do załóg tych morskich kolosów. Pracujący na nich marynarze nieraz przez cały rok nie oglądali z bliska żadnego portu, a na ląd – przeważnie ojczysty – schodzili tylko z okazji urlopu. Toteż pomieszczenia załogi na statku stawały się dla nich prawdziwym “drugim domem”.

– Przecież “Freya” nie przejdzie nawet przez kanał La Manche – protestował Larsen.

– Nie popłynie przez Kanał. Obejdziecie od zachodu Irlandię i Hebrydy, potem między Orkadami i Szetlandami na Morze Północne, a dalej na południe wzdłuż szelfu. Przed płyciznami holenderskimi staniecie na głębokiej kotwicy. Stąd piloci poprowadzą was głównym torem wodnym do ujścia Mozy. Od Hook van Holland do Europortu pociągną was holowniki.

– Ale “Freya” z pełnym ładunkiem nie zmieści się na torze wodnym przed Rotterdamem – protestował ponownie Larsen.

– Owszem, zmieści się – odparł spokojnie Wennerstrom. – Już cztery lata temu tor został pogłębiony do stu piętnastu stóp. Wasze zanurzenie wyniesie dziewięćdziesiąt osiem. Słuchaj, Thor, gdyby mnie kto pytał, czy ktokolwiek potrafi wprowadzić “milionera” do Europortu, wskazałbym tylko jednego marynarza w świecie: właśnie ciebie. Wiem, że nawet dla ciebie to cholernie trudne, ale daj staremu człowiekowi ten ostatni w życiu sukces. Chcę, żeby świat zobaczył moją “Freyę”. Tam wszyscy przybiegną ją oglądać. Cały rząd holenderski, prasa światowa. Będą moimi gośćmi… i chcę, żeby ich zamurowało. A przecież inaczej nikt jej nie zobaczy. Całe życie będzie poza zasięgiem wzroku tych szczurów lądowych.

– No dobrze – zgodził się w końcu Larsen. – Ale tylko ten jeden raz. I tak będę pewnie o dziesięć lat starszy, jak to wszystko się skończy.

Wennerstrom, bezgranicznie szczęśliwy, uśmiechnął się jak mały chłopiec.

– Zobaczysz, jakie będą mieli miny, kiedy wejdziesz do Rotterdamu. Do zobaczenia pierwszego kwietnia, kapitanie Larsen.

Dziesięć minut później nie było go już na pokładzie. W samo południe “Freya” rzuciła cumy i ruszyła w stronę ujścia zatoki. Na nabrzeżach gromadzili się japońscy robotnicy, by pożegnać ją i pobłogosławić w pierwszej podróży. 2 lutego o godzinie czternastej “Freya” znalazła się znów na otwartym oceanie. Jej dziób skierował się wolno w stronę Filipin, Borneo i Sumatry. Tak zaczął się jej dziewiczy rejs.

10 lutego w Moskwie zebrało się Biuro Polityczne, by przedyskutować i zaaprobować lub odrzucić projekty traktatów, wynegocjowane w Castletown. Rudin i jego stronnicy zdawali sobie sprawę, że jeśli zdołają na tym zebraniu przeforsować warunki traktatu, to już tylko nieszczęśliwy wypadek mógłby przeszkodzić w jego ratyfikacji i podpisaniu. Równie dobrze rozumieli to Wiszniajew i jego jastrzębie. Toteż zebranie trwało długo i miało szczególnie gorący przebieg.

Ludzie sądzą często, że wielcy politycy, nawet podczas spotkań prywatnych, rozmawiają grzecznie i elegancko ze swymi kolegami lub adwersarzami. Nie jest to prawdą w odniesieniu do paru ostatnich prezydentów USA, a już zupełnie nie stosuje się do zamkniętych posiedzeń Biura. Ciężka rosyjska “łacina” pojawia się tu często i w dużym wyborze. Tym razem jedynie dbały o formy Wiszniajew trzymał język na wodzy, choć ton jego wypowiedzi był ostry, gdy punkt po punkcie krytykował poczynione w Castletown ustępstwa. Głównym rzecznikiem frakcji umiarkowanej był tym razem minister spraw zagranicznych Ryków.

– Uzyskaliśmy wiele. Zapewniliśmy sobie zakup, po rozsądnych lipcowych cenach, pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna. Bez tego zakupu już dziś stoimy w obliczu wielkiej narodowej katastrofy. Nadto otrzymamy zaawansowaną technologię, wartości prawie trzech miliardów dolarów, w dziedzinie produkcji rynkowej, w komputerach i w przemyśle naftowym. Dzięki temu będziemy mogli stawić czoło problemom, które dręczą nas od dwu dziesięcioleci, i przezwyciężyć je w ciągu pięciu lat. W zamian za to musimy pójść na pewne minimalne ustępstwa w dziedzinie zbrojeń i stanu gotowości wojskowej, które jednak, podkreślam to, w żadnej mierze nie osłabią naszej dominacji w Trzecim Świecie ani nie ograniczą naszego dostępu do zasobów surowcowych Trzeciego Świata. Tak więc, dzięki światłemu przewodnictwu towarzysza Maksyma Rudina, wyszliśmy obronną ręką z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w maju zeszłego roku. Odrzucić obecnie warunki traktatu… to powrócić do sytuacji z maja, a nawet gorzej: reszta naszych zasobów zbożowych z 1982 roku wyczerpie się najdalej w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy pod koniec zebrania warunki traktatu poddano pod głosowanie – a było to w istocie głosowanie nad dalszym przywództwem Maksyma Rudina – wynik był, po staremu, remisowy. Sprawę przesądził zatem głos przywódcy.

– Teraz już tylko jedno mogłoby go powalić – odezwał się Wiszniajew z ponurą determinacją w głosie, kiedy wieczorem wracał wraz z Kierenskim samochodem do domu. – Coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby jego ludźmi, zanim dojdzie do ratyfikacji układu. Jeśli nic takiego się nie zdarzy, Komitet Centralny zastosuje się do rekomendacji Biura i przyjmie układ. Gdybyśmy chociaż zdołali w porę dowieść, że ci dwaj parszywi Żydzi z Berlina mają na sumieniu zabójstwo Iwanienki…

Kierenski nie miał zbyt pewnej miny. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy dokonał właściwego wyboru. Wtedy, trzy miesiące temu, wszystko wskazywało na to, że Rudin pod presją Amerykanów posunie się za daleko – i utraci większość przy stole okrytym zielonym rypsem. Dlatego właśnie Kierenski był teraz związany z Wiszniajewem; tymczasem okazało się, że wiosną nie będzie wielkich manewrów w Niemczech Wschodnich – i musiał się z tym pogodzić.

– Jeszcze jedno – odezwał się znowu Wiszniajew. – Gdybyśmy o tym wiedzieli pół roku temu, walka o władzę byłaby już skończona… Dostałem wiadomość od swojego człowieka w klinice w Kuncewie. Rudin jest śmiertelnie chory.

– Śmiertelnie…? – powtórzył zaintrygowany minister obrony. – To znaczy… kiedy?

– Niestety, nie tak prędko – odparł ideolog. – Dożyje jeszcze podpisania tego traktatu. Czas pracuje na naszą niekorzyść, kochany, i nic nie możemy na to poradzić. Chyba żeby afera Iwanienki wybuchła mu nagle jak petarda przed nosem…

W tym samym czasie “Freya” pruła fale cieśniny Sund. Z lewej burty widoczne były brzegi Jawy, z prawej piętrzył się na nocnym niebie wielki masyw wulkanu Krakatau. W ciemnym wnętrzu mostka kapitańskiego blade światła aparatury pomiarowej dostarczały Larsenowi i pełniącemu wachtę oficerowi wszystkich niezbędnych informacji. W małym pokoiku, w tylnej części mostka, komputer porównywał wciąż dane napływające z trzech niezależnych systemów nawigacyjnych – choć były to dane aż do znudzenia identyczne. Wyświetlane z dokładnością do pół sekundy kątowej wskazania kompasu konkurowały ze światłem odległych, nieruchomych i niezmiennych gwiazd. Do komputera płynęły sygnały z gwiazd sztucznych: zbudowanych ludzką ręką satelitów meteorologicznych. Bank pamięci rejestrował też fale przypływu, siłę wiatru, prądy głębinowe, temperaturę i wilgotność powietrza. Komputer z kolei wysyłał wciąż sygnały do wielkiej płetwy sterowej, która tam daleko, pod belką rufową, poruszała się z precyzją rybiego ogona.

Wysoko nad mostkiem nieustannie obracały się dwie anteny radarowe, ostrzegające o bliskich lądach i górach, statkach i radiolatarniach. Również te sygnały trafiały do komputera, który natychmiast je analizował, gotów uruchomić urządzenia alarmowe przy najmniejszych oznakach niebezpieczeństwa. Pracujące pod dnem statku echosondy kreśliły trójwymiarową mapę odległego dna morskiego, a umieszczony w bulwiastym dziobie sonar śledził czarną otchłań na trzy mile naprzód. Bo też “Freya” potrzebowała 2,5 mili i aż trzydziestu minut na to, by się całkowicie zatrzymać. Była przecież ogromna.

Przed świtem statek opuścił cieśninę Sund, a komputery skierowały go na północny zachód, wzdłuż linii szelfu, w stronę Cejlonu i Morza Arabskiego.

Dwa dni później, 12 lutego, ośmiu mężczyzn spotkało się w mieszkaniu wynajętym przez Azamata Krima na przedmieściu Brukseli. Pięciu nowych wezwał tutaj Drake, który już od dawna ich obserwował, i wielokrotnie rozmawiał, zanim wreszcie zdecydował, że mogą uczestniczyć w realizacji jego marzenia: by wstrząsnąć Moskwą. Cała piątka była pochodzenia ukraińskiego, ale urodzili się i mieszkali w różnych krajach: dwaj w Republice Federalnej Niemiec, jeden w Nowym Jorku, dwaj pozostali w Wielkiej Brytanii.

Kiedy usłyszeli, co Miszkin i Łazariew zrobili z szefem KGB, rozległ się zgodny szmer podziwu. Nikt też nie wycofał się, kiedy Drake zaproponował, by działać razem aż do ostatecznego sukcesu, to znaczy aż do uwolnienia obu bojowników i zapewnienia im bezpieczeństwa. Szczegóły omawiali przez całą noc; o świcie podzielili się na cztery dwuosobowe zespoły.

Drake i Kamynski wrócą do Anglii, by kupić niezbędny w tej akcji sprzęt elektroniczny. Jeden z Niemców i jeden z Anglików zdobędą w Niemczech potrzebne materiały wybuchowe. Drugi Niemiec, mający znajomości w Paryżu, wybierze się wraz z drugim Anglikiem do Francji, aby tam kupić albo ukraść broń. Wreszcie Krim z Amerykaninem rozejrzą się za jakimś szybkim motorowym kutrem. Amerykanin, który pracował kiedyś w stoczni jachtowej na północy stanu Nowy Jork, mógł być w tej sprawie najlepszym doradcą.

Osiem dni później w ściśle strzeżonym budynku sądowym przy zachodnioberlińskim więzieniu Moabit rozpoczął się proces Łazariewa i Miszkina. Obaj siedzieli cicho i potulnie na ławie oskarżonych, kiedy – otoczeni wieloma rzędami zabezpieczeń, począwszy od zwojów drutu kolczastego na szczycie więziennego muru, aż po mrowiących się wokół sali sądowej uzbrojonych strażników – wysłuchiwali stawianych im zarzutów. Odczytywanie aktu oskarżenia zajęło dziesięć minut. Okrzyki zdziwienia dały się słyszeć z gęsto nabitych ławek prasowych, kiedy obaj, bez żadnych zastrzeżeń, przyznali się do wszystkich zarzucanych im przestępstw. Teraz wstał prokurator, by zespołowi sędziów przedstawić swoją interpretację zdarzeń, jakie rozegrały się w ostatnim dniu starego roku. Kiedy skończył, sędziowie opuścili salę, by przedyskutować racje i uzgodnić wyrok.

“Freya” wpływała powoli i dostojnie przez cieśninę Ormuz do Zatoki Perskiej. Ciepła nocna bryza przekształciła się wraz ze wschodem słońca w chłodny wiatr shamal, niosący z północnego wschodu tumany pyłu, przesłaniające horyzont i zamazujące kontury lądu. Cała załoga statku znała dobrze ten widok: wszyscy wielokrotnie już pływali po ropę do Zatoki, wszyscy byli doświadczonymi marynarzami tankowców.

Po prawej burcie statku, w odległości zaledwie dwu kabli, przesunęły się jałowe, pustynne wyspy Quoin; po lewej oficerowie z mostka mogli rozpoznać księżycowy krajobraz półwyspu Musandam, jego nagie skaliste góry. “Freya” płynęła bez ładunku, toteż niewielka głębokość toru wodnego nie stwarzała na razie żadnych problemów. Inaczej będzie w drodze powrotnej, z pełnym ładunkiem ropy. Głęboko zanurzony statek będzie posuwał się powoli, a uwaga sterników skupi się na sondach głębinowych, na ekranach odtwarzających obraz dna morskiego, przesuwającego się ledwie kilka stóp pod kilem “Freyi” – dziewięćdziesiąt osiem stóp pod linią wodną.

Na razie statek wciąż jeszcze obciążony był tylko balastem, który wiózł w swoich ładowniach od samego początku podróży, od Czity. Tych ładowni, a raczej ogromnych zbiorników, było na nim aż sześćdziesiąt – umieszczone w trzech rzędach od dziobu aż po rufę. Jeden z nich przeznaczony był na “pomyje”: odprowadzano doń substancje użyte przedtem do płukania pięćdziesięciu zbiorników roboczych, z których każdy mieścił 20 tysięcy ton ropy. Pozostałe dziewięć zbiorników zapewniało statkowi odpowiedni balast i stateczność. Napełniano je wyłącznie wodą morską wtedy, gdy “Freya” płynęła bez ładunku. Dzięki takiej konstrukcji można było mieć pewność, że nie dojdzie do lekkomyślnego zanieczyszczenia morza ropą naftową. I załoga “Freyi” miała taką pewność, gdy płynęła do Abu Dhabi po swój pierwszy ładunek.

Jest przy ulicy Miollin w Paryżu skromny bar, w którym zwykły spotykać się przy kieliszku małe płotki światowego handlu bronią. Właśnie tutaj brytyjski Ukrainiec i jego niemiecki rodak spotkali się ze swoim francuskim łącznikiem. Prowadzone szeptem rozmowy między tym ostatnim a innym Francuzem ciągnęły się kilka godzin. Wreszcie łącznik wrócił do stolika, przy którym obaj Ukraińcy mocno się już niecierpliwili.

– Kumpel mówi, że da się zrobić – oświadczył. – Pięćset dolców za sztukę. Amerykańskich, w gotówce. Do każdej sztuki jeden magazynek.

– Bierzemy, jeśli dorzuci gratis jeden pistolet z pełnym magazynkiem – podjął decyzję człowiek z Niemiec.

Trzy godziny później w garażu prywatnego domu w Neuilly sześć automatycznych karabinów i jeden rewolwer MAB kaliber 9 – owinięte w koce – znalazły się w bagażniku samochodu Ukraińców. Pieniądze też zmieniły właściciela. Po dalszych dwunastu godzinach, tuż przed północą 24 lutego, dwaj ludzie Drake'a wrócili do wynajętego w Brukseli mieszkania i pieczołowicie złożyli swój ładunek na dnie szafy.

Poranek 25 lutego zastał “Freyę” w drodze powrotnej przez cieśninę Ormuz. Na mostku kapitańskim dało się słyszeć westchnienie ulgi, kiedy oficerowie, wpatrzeni w ekrany sond, spostrzegli, że dno przed statkiem zaczyna wreszcie opadać. Cyfry na monitorze skoczyły nagle z dwudziestu do stu sążni. “Freya” zaczęła stopniowo przyspieszać, wreszcie z normalną przy pełnym obciążeniu szybkością piętnastu węzłów skierowała się przez Zatokę Omańską na południe.

Miała teraz ogromny ładunek, i wykonywała pracę, do której była przeznaczona: wiozła milion ton ropy naftowej do nienasyconych rafinerii w Europie – dla milionów rodzinnych limuzyn, które tę ropę przerobią na spaliny. Statek zanurzony był teraz dokładnie do oznaczonej linii wodnej – dziewięćdziesiąt osiem stóp nad kilem – i wiedziały o tym urządzenia alarmowe, gotowe zareagować natychmiast, gdy tylko dno morskie niebezpiecznie się przybliży.

W dziewięciu zbiornikach balastowych nie było już wody; działały one teraz jak pontony, rozmieszczone – po trzy – na dziobie, w połowie długości statku i na rufie. Ten ostatni rząd zbiorników balastowych znajdował się pod samą nadbudówką. Na jej piątym piętrze kapitan Thor Larsen przekazał właśnie wachtę pierwszemu oficerowi i zszedł do swojej przytulnej kajuty, by zjeść śniadanie i uciąć sobie krótką drzemkę.

26 lutego rano, po przerwie, która trwała kilka dni, sędzia przewodniczący procesowi w Moabicie zaczął czytać orzeczenie, przygotowane przez niego i jego dwóch kolegów. Zajęło mu to parę godzin. Na ławie oskarżonych Miszkin i Łazariew słuchali z kamiennymi twarzami. Tylko od czasu do czasu popijali wodę ze stojących przed nimi szklanek. Stłoczeni na ławkach prasowych dziennikarze z różnych krajów przyglądali im się ciekawie. Jeden z nich wszakże, korespondent lewicowego zachodnioniemieckiego miesięcznika, sprawiał wrażenie, jakby bardziej od samych więźniów interesowały go stojące przed nimi szklanki.

Sąd zarządził przerwę na lunch, a kiedy po przerwie rozprawę wznowiono, owego dziennikarza nie było już na sali. Dzwonił do kogoś z pobliskiej budki telefonicznej. Parę minut po trzeciej sąd przystąpił wreszcie do ogłoszenia wyroku. Obu oskarżonym kazano wstać i odczytano tę samą dla obu sentencję: piętnaście lat więzienia.

Odwieziono ich natychmiast do więzienia Tegel w północnej części miasta. W ciągu paru minut budynek sądu opustoszał. Teraz zajęły się nim sprzątaczki: wynosiły pełne pomiętych papierów kosze na śmieci, myły karafki i szklanki. Jedna z nich, miła kobieta w średnim wieku, zajęła się sprzątaniem ławy oskarżonych. Upewniwszy się, czy pozostałe sprzątaczki jej nie widzą, wzięła obydwie szklanki więźniów, zawinęła je w serwetki i schowała na dno swojej torby na zakupy, pod papiery po zjedzonych kanapkach. Nikt tego nie zauważył i nikogo to nie interesowało.

* * *

W ostatnim dniu tego miesiąca Wasyl Pietrow poprosił o prywatną audiencję u Rudina, w jego kremlowskim apartamencie.

– Miszkin i Łazariew! – zawołał energicznie od progu.

– Wiem – próbował się domyślić Rudin. – Dostali po piętnaście lat, a należałoby ich postawić pod ścianę.

– Jeden z naszych ludzi w Berlinie Zachodnim zwinął szklanki, z których pili wodę w czasie procesu. Odciski palców na jednej z nich zgadzają się z tymi, które znaleziono w samochodzie użytym do zamachu w Kijowie.

– A więc to oni – skomentował Rudin ponuro. – Niech ich cholera! Słuchaj, Wasyl, trzeba się ich jak najszybciej pozbyć, jasne? Przekaż sprawę do departamentu mokrej roboty.

KGB, instytucja wielka i skomplikowana, składa się z czterech wydziałów głównych, siedmiu wydziałów samodzielnych i sześciu samodzielnych departamentów. Ogromna większość jej działań skupia się jednak w czterech wydziałach głównych. Jeden z nich – Pierwszy – zajmuje się wyłącznie tajną działalnością poza granicami ZSRR. Do tego właśnie wydziału należy sekcja określana jako Departament V (jak Yictor) albo Departament Wykonawczy. Istnienie i działanie tej sekcji pragnie KGB okryć jak najgłębszą tajemnicą – zarówno przed światem, jak przed własnymi obywatelami. Jej zadania obejmują sabotaż, grabież, porwania i morderstwa. Wtajemniczeni funkcjonariusze mówią o tej sekcji po prostu: “departamient mokrych dieł”; bo też jego prace często kończą się krwawym zabójstwem. Tam właśnie polecił Rudin przekazać sprawę likwidacji Miszkina i Łazariewa.

– Zrobiłem już, co trzeba – odparł Pietrow. – I chcę powierzyć tę sprawę pułkownikowi Kukuszkinowi, szefowi obstawy Iwanienki. On ma osobiste powody, żeby to zrobić dobrze. Zapewne będzie chciał pomścić śmierć szefa i swoje upokorzenie… no i dobrze wie, że ratuje w ten sposób własną skórę. Jakieś dziesięć lat temu przeszedł staż w Departamencie V. I nie trzeba go specjalnie wtajemniczać w to, co się zdarzyło na ulicy Róży Luxemburg. Był tam przecież. W dodatku dobrze mówi po niemiecku. A w tej sprawie będzie się kontaktował tylko z generałem Obrazcowem i ze mną.

Rudin skinął głową.

– Dobrze, daj mu tę robotę… Niech sam sobie dobierze ludzi, a Obrazcow niech da mu wszystko, co potrzebne. Oficjalnie będzie to odwet za zabójstwo tego lotnika… kapitana Rudenki. Rozumiesz oczywiście, że to musi się udać już za pierwszym razem. Jeśli Kukuszkin spartoli robotę, tamci natychmiast zaczną mówić, a po takim nieudanym zamachu na ich życie świat łatwo im uwierzy. Z pewnością uwierzy Wiszniajew. Domyślasz się, co by to oznaczało?

– Domyślam się – odparł Pietrow spokojnie. – Ale Kukuszkin nie zawiedzie. Załatwi to osobiście.

10.

– To najlepszy rezultat, jaki mogliśmy osiągnąć, panie prezydencie – powiedział sekretarz stanu. – Osobiście uważam, że Edwin Campbell zrobił dla nas wspaniałą robotę w Castletown.

Wokół biurka prezydenta w Owalnym Gabinecie zasiedli tym razem sekretarze stanu, obrony i skarbu, a także Robert Benson z CIA i Stanisław Poklewski. Za wysokimi oknami gabinetu przenikliwy wiatr smagał róże w ogrodzie. Śnieg już stopniał, ale pierwszy dzień marca był ponury i nie zachęcał do spacerów. Matthews położył rękę na grubym skrypcie, leżącym przed nim na biurku; był to projekt porozumienia, opracowany w Castletown.

– Wielu rzeczy tutaj nie rozumiem – wyznał – nie jestem specjalistą. Ale komentarz dostarczony przez Departament Obrony zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Jedno wiem na pewno: jeśli odrzucimy traktat teraz, kiedy ich Biuro Polityczne już go zaakceptowało, nie będzie powrotu do negocjacji. Po prostu za trzy miesiące sprawa zakupu zboża będzie dla Rosji musztardą po obiedzie. Będą już mieli klęskę głodu, Rudm odejdzie, a Wiszniajew rozpęta wojnę. Mam rację?

– To się wydaje rzeczywiście nieuniknione – zgodził się Lawrence.

– A teraz druga strona rachunku: ile nas to kosztuje? – rzucił pytanie prezydent.

– Ten drugi dokument, tajny protokół handlowy – odezwał się sekretarz skarbu – zobowiązuje nas do dostawy pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż po cenie produkcji, a także do sprzedaży technologii dla przemysłu naftowego, komputerowego i spożywczego za niemal trzy miliardy dolarów… sprzedaży w dużej mierze subsydiowanej przez nasz rząd. W sumie nakłady Stanów Zjednoczonych na ten cel dochodzą do czterech miliardów. Jednak rozległe redukcje zbrojeń po stronie przeciwnej pozwolą nam odzyskać tę sumę, a nawet więcej, dzięki zmniejszeniu naszych wydatków obronnych.

– Jeśli oczywiście oni dotrzymają zobowiązań – wtrącił natychmiast sekretarz obrony.

– Ale jeśli dotrzymają, a musimy na razie w to wierzyć – skontrował Lawrence – to, wedle rachunku pańskich własnych ekspertów, przez co najmniej pięć lat nie będą mieli żadnych szans na sukces w wojnie czy to konwencjonalnej, czy nuklearnej w Europie.

Prezydent William Matthews dobrze pamiętał, że w nadchodzących wyborach – w listopadzie przyszłego roku – nie będzie już kandydować. Gdyby jednak odchodząc zdołał zagwarantować światu przynajmniej pięć lat pokoju i zahamować szaleńczy wyścig zbrojeń z lat siedemdziesiątych, zająłby w pamięci ludzkiej miejsce pośród wielkich prezydentów Ameryki. I takie właśnie było wtedy – wiosną 1983 roku – jego największe marzenie.

– Panowie – oświadczył – musimy zaaprobować układ w tej postaci. David, proszę zawiadomić Moskwę, że akceptujemy uzgodnione w Castletown warunki i wysyłamy naszych negocjatorów na ponowne spotkanie w celu ustalenia ostatecznego oficjalnego tekstu. Tymczasem możemy już zezwolić na ładowanie ziarna na statki. Niech będą gotowe do wypłynięcia z chwilą złożenia podpisów. To wszystko na dziś.

3 marca Azamat Krim i jego amerykański ziomek dobili targu: kupili mocny i szybki kuter. Była to jednostka z rodzaju tych, jakimi najchętniej posługują się wędkarze morscy, zarówno po brytyjskiej, jak kontynentalnej stronie Morza Północnego. Miała stalowy kadłub, czterdzieści stóp długości i mocny, szeroki pokład. Spiskowcy kupili ją okazyjnie w Ostendzie: miała rejestrację belgijską.

Przednią część kutra, około jednej trzeciej długości, zajmowała kabina. Wewnętrzne schodki prowadziły na dół, do ciasnej przestrzeni mieszkalnej, w której oprócz czterech koi mieściła się jeszcze malutka łazienka i turystyczna kuchenka gazowa. Tylna część pokładu, oddzielona od przedniej wysoką grodzią, otwierała się na rufie wprost na wodny żywic. Pod pokładem pracował potężny silnik, zdolny szybko transportować wędkarzy na północne łowiska i z powrotem.

Krim i jego towarzysz poprowadzili kuter z Ostendy wzdłuż belgijskiego wybrzeża na wschód, do Blankenberge. Tutaj, zacumowany w porcie jachtowym, nie zwracał niczyjej uwagi. Wiosną zawsze ściągały tu rzesze śmiałych morskich łowców, z ich osobliwymi łodziami i specjalistycznym sprzętem. Amerykanin pozostał na kutrze, by sprawdzić i wyregulować silnik. Krim wrócił do Brukseli, do mieszkania, w którym Andrew Drake zdążył już przekształcić kuchenny stół w warsztat; Tatar zastał go całkowicie pochłoniętego robotą.

Już po raz trzeci w trakcie swego dziewiczego rejsu “Freya” przekroczyła równik. Siódmego marca, płynąc nadal kursem SSW, weszła do w Kanału Mozambickiego. Statek trzymał się ciągle szlaku o głębokości ponad stu sążni, mając stale pod kilem więcej niż 200 metrów przezroczystych wód oceanu. Jego kurs prowadził nieco dalej od wybrzeża niż główne szlaki żeglugowe. Od wyjścia z Zatoki Omańskiej załoga nie widziała lądu. Siódmego marca po południu, gdy statek mijał Komory, marynarze mogli, korzystając z dobrej pogody, spacerować po ponad 400-metrowej trasie górnego pokładu albo, wylegując się nad osłoniętym basenem na pokładzie “C”, oglądać Wielki Komór. Szczyt dominującej nad wyspą, gęsto zalesionej góry ginął w chmurach, a dym z płonącego u jej stóp poszycia lasu snuł się daleko nad zielonym morzem. Pod wieczór niebo pokryło się szarymi chmurami. Zaczął wiać sztormowy wiatr. Przed nimi były jeszcze burzliwe wody wokół Przylądka Dobrej Nadziei i ostatni już odcinek drogi, kurs na północ, na spotkanie z oczekującą ich Europą.

Następnego dnia Moskwa udzieliła oficjalnej odpowiedzi na propozycje prezydenta USA. Z zadowoleniem przyjęto jego osobistą akceptację przedłożonego projektu porozumienia. Zaaprobowano też jego postulaty, by główni negocjatorzy z Castletown spotkali się jak najszybciej ponownie, aby opracować ostateczny tekst.

Cały wolny tonaż radzieckiej marynarki handlowej znajdujący się w dyspozycji Sovfrachtu oraz liczne statki obcych bander, wyczarterowane w tym celu przez ZSRR, płynęły już po zboże w stronę wschodnich portów Ameryki Północnej, zgodnie z amerykańską propozycją. Do Moskwy tymczasem dotarły pierwsze raporty o poważnym wzroście sprzedaży mięsa na wiejskich targach, co oznaczało, że zaczął się już masowy ubój żywca. Nawet w sowchozach i kołchozach, gdzie było to formalnie zabronione. Wyczerpywały się ostatnie rezerwy zbóż, potrzebne na paszę dla zwierząt i do wyżywienia ludzi.

W prywatnym posłaniu do prezydenta Matthewsa Maksym Rudin wyraził ubolewanie, że ze względu na stan zdrowia nie będzie mógł osobiście sygnować porozumienia w imieniu Związku Radzieckiego, chyba żeby jego uroczyste podpisanie odbyło się w Moskwie. Proponował w tej sytuacji, by oficjalnego złożenia podpisów pod dokumentem dokonali ministrowie spraw zagranicznych obu państw w Dublinie, 10 kwietnia.

Wiatry w okolicach Przylądka dęły z piekielną siłą. Skończyło się już południowoafrykańskie lato, a jesienne sztormy pędziły od Antarktydy waląc z całym impetem w Stołową Górę. 12 marca “Freya” znalazła się w głównym nurcie prądu Agulhas i przedzierała się na zachód przez pokryte teraz groźnymi, wielkimi jak góry falami, nadal zielone morze, przyjmując pokładnicą lewej burty najcięższe uderzenia sztormu.

Przenikliwe zimno panowało na zewnątrz na pokładzie, ale nie było tam żywego ducha. Osłonięci podwójnymi szybami mostka kapitan Larsen, oficerowie wachtowi oraz sternik, radiooficer i dwaj inni mężczyźni ubrani byli w koszule z krótkimi rękawami. Otoczeni bezpiecznym ciepłem, chronieni niezawodną techniką statku przed złośliwościami aury, patrzyli tam, gdzie wysokie na czterdzieści stóp fale, gnane z południowego zachodu wichrem o sile dziesięciu stopni, wznosiły się nad lewą burtą “Freyi”, zawisając nad nią na chwilę nieruchomo, by wreszcie zwalić się na jej ogromny pokład, przykrywając znajdującą się na nim plątaninę rur i zaworów wściekłym wirem białej piany. Tylko usytuowany najdalej na przodzie statku pomost dziobowy był nieco widoczny za ścianą pieniącej się wody, sprawiając wrażenie fragmentu jakiejś oddzielnej całości. Ledwie spłynęła przez luki odpływowe piana z pierwszej, pokonanej fali, już uderzała we “Freyę” następna gigantyczna góra wodna. Statek całym ciężarem zanurzał się w następnej fali. To siła 90 tysięcy koni mechanicznych maszyn statku umieszczonych trzydzieści metrów poniżej mostka kapitańskiego pchała statek i zatankowany w nim milion ton ropy w stronę Rotterdamu. Wysoko w górze krążyły i krzyczały albatrosy z Przylądka, ale zamknięci na mostku za szybami z podwójnego pleksiglasu ludzie nie słyszeli ich zagubionych krzyków. Jeden ze stewardów podał im właśnie kawę.

Dwa dni później, w poniedziałek czternastego marca, Munro wyprowadził samochód z dziedzińca biura radcy handlowego ambasady brytyjskiej i skręcił ostro w Prospekt Kutuzowa, do centrum miasta. Jechał do głównego gmachu ambasady, dokąd został wezwany przez szefa kancelarii. Ich rozmowa telefoniczna niewątpliwie nagrywana przez KGB, dotyczyła “konieczności wyjaśnienia drobnych szczegółów” związanych ze zbliżającą się wizytą delegacji handlowej z Londynu. Taka informacja oznaczała jednak naprawdę, że dla Adama jest jakaś pilna szyfrówka.

W budynku ambasady przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, sekcja szyfrowa znajduje się w podziemiu. To solidnie zabezpieczone pomieszczenie jest w dodatku regularnie kontrolowane specjalnymi “odkurzaczami”, które tym się różnią od zwykłych, że zamiast kurzu wyszukują i usuwają urządzenia podsłuchowe. Szyfranci są pracownikami ambasady mającymi status członków ich personelu dyplomatycznego, najstaranniej sprawdzanymi przez służby specjalne. Mimo to przychodzą niekiedy wiadomości, których nie może rozszyfrowywać w zwykłym trybie każdy dyżurny szyfrant na normalnym dekoderze. Specjalne oznakowanie takich depesz przypomina, że mają być przekazane tylko jednemu, szczególnie zaufanemu szyfrantowi, posługującemu się dodatkowym, tylko przez niego uruchamianym dekoderem. Czasami tak właśnie oznakowane depesze były przeznaczone dla Adama Munro. Tak też było i tym razem. Szyfrant do specjalnych poruczeń znał rzeczywiste funkcje Munro, tylko dlatego, że musiał je znać ze względu na charakter swoich zadań. Choćby po to, żeby chronić go przed ciekawością innych, którzy nic na ten temat nie wiedzieli i wiedzieć nie powinni.

Munro wszedł do sekcji szyfrów. “Jego” człowiek już czekał i dostrzegł go natychmiast. Przeszli razem do małego pomieszczenia sąsiadującego z główną salą. Szyfrant, sprawiający (być może dzięki swym dwuogniskowym okularom) wrażenie człowieka bardzo precyzyjnego i metodycznego, wyjął, przypięty na stałe do jego paska, kluczyk i otworzył nim specjalne urządzenie dekodujące. Wsunął w nie depeszę z Londynu, a maszyna niemal natychmiast wypluła przekład. Szyfrant dyskretnie odwrócił głowę, gdy rezydent wywiadu zapoznawał się z treścią depeszy.

Przeczytawszy ją do końca Munro uśmiechnął się. Jeszcze raz spojrzał na tekst, żeby zapamiętać dokładnie wszystkie szczegóły i natychmiast wrzucił szyfrogram prosto do krajarki, która zamieniła cienki papier niemalże w pył. Podziękował szyfrantowi i wyszedł, ogromnie ucieszony. Barry Ferndale poinformował go właśnie, że radziecko-amerykański traktat będzie wkrótce podpisany, można więc pozwolić “Słowikowi” na krótki wyjazd z ZSRR na wybrzeże rumuńskie, gdzie przygotowano mu dyskretne, ale bardzo serdeczne powitanie i podziękowanie, między 16 a 23 kwietnia. Dalej depesza podawała szczegóły planowanej operacji. Zadaniem Munro było teraz nawiązanie kontaktu ze “Słowikiem” oraz uzyskanie jego zgody na wyjazd i akceptacji planu, a następnie wysłanie potwierdzenia do centrali.

Po otrzymaniu osobistego posłania Maksyma Rudina, prezydent Matthews wysłał krótką notatkę do Davida Lawrence'a: “Ponieważ jest to coś więcej niż zwykłe porozumienie w sprawie redukcji zbrojeń, sądzę, że powinniśmy raczej nazywać je traktatem. A ponieważ wszystko wskazuje na to, że dokument ten będzie podpisany w Dublinie, przejdzie do historii z pewnością jako “Traktat Dubliński”.

Lawrence porozumiał się w tej kwestii z rządem Republiki Irlandzkiej, który zgodził się natychmiast, nie ukrywając zadowolenia, że właśnie Irlandia będzie miejscem uroczystego podpisania traktatu przez wysokich rangą przedstawicieli rządów USA i ZSRR, Davida Lawrence'a i Dymitra Rykowa. Ustalono, że uroczystość odbędzie się 10 kwietnia w Sali Świętego Patryka na Zamku Dublińskim. 16 marca, po tych ustaleniach prezydent Matthews odpowiedział Maksymowi Rudinowi, wyrażając zgodę na proponowane miejsce i termin.

W górach, w pobliżu Ingolstadt, w Bawarii są dwa duże kamieniołomy. Po zmroku 18 marca na terenie jednego z nich czterej zamaskowani mężczyźni, z których przynajmniej jeden był uzbrojony w pistolet, napadli i związali nocnego strażnika. Napastnicy, którzy, jak się wydaje, dobrze wiedzieli, czego szukają, włamali się do magazynu, skąd skradli 250 kilogramów materiałów wybuchowych oraz pewną ilość detonatorów elektrycznych. Odjechali na długo przed świtem. A ponieważ następnego dnia, 19 marca, była sobota wolna od pracy, nieszczęsny strażnik prawie do południa czekał na uwolnienie i odkrycie włamania. Wtedy też dopiero wszczęto poszukiwanie sprawców. Policja prowadziła śledztwo sumiennie. Biorąc pod uwagę, że sprawcy najwidoczniej znali dobrze miejsce przestępstwa, poszukiwania zaczęto od sprawdzenia byłych pracowników kamieniołomu. Policja poszukiwała osób podejrzanych o kontakty ze skrajną lewicą. Ale nie zwrócono szczególnej uwagi na zatrudnionego w tym kamieniołomie przed trzema laty człowieka o nazwisku Klimczuk. Policjanci uznali bowiem, że jest to nazwisko polskie, a nie ukraińskie.

Tymczasem już w sobotę wieczorem dwa samochody wiozące skradzione materiały wybuchowe powróciły do Brukseli. Granicę niemiecko-belgijską na autostradzie Aachen – Liege przejechały nie zatrzymywane. Weekendowe nasilenie ruchu było tego dnia wyjątkowo duże.

Pod wieczór 20 marca “Freya” pozostawiła już daleko za sobą Senegal. Dystans dzielący ją od Przylądka Dobrej Nadziei pokonała w dobrym tempie, dzięki sprzyjającym południowo-wschodnim wiatrom i korzystnym prądom. Choć w Europie Północnej był to jeszcze koniec zimy, na plażach Wysp Kanaryjskich wylegiwali się już turyści. Tego, co prawda, nie można było z “Freyi” dostrzec, statek przepływał zbyt daleko na zachód od Wysp. Ale 21 marca o świcie oficerowie pełniący wachtę na mostku dostrzegli jednak wulkaniczny wierzchołek Pico de Teide na Teneryfie – pierwszy skrawek lądu, jaki widzieli, odkąd zostawili za sobą poszarpane brzegi Prowincji Przylądkowej. Kiedy jednak i kanaryjskie szczyty zniknęły im z oczu, wiedzieli, że jeśli nie będzie im dane zobaczyć szczytu Madery, następnym widokiem mijanych ziem będą dopiero światła latarni morskich ostrzegające przed zbytnim zbliżaniem się do skalistych brzegów Mayo i Donegal.

Adam Munro przez cały tydzień czekał z niecierpliwością na spotkanie z kobietą, którą kochał. Nie miał jednak żadnej możliwości, by spotkać się z nią wcześniej, przed umówionym kontaktem, czyli przed poniedziałkiem dwudziestego pierwszego marca. Spotkanie ze “Słowikiem”, jak niegdyś z “Perkozem”, miało się odbyć na terenie Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, tym razem w miejscu, gdzie ten ogromny, liczący 238 hektarów parków i terenów wystawowych obszar, łączy się z centralnym Ogrodem Botanicznym Akademii Nauk ZSRR. Znalazł ją tutaj, oczekującą na niego w zacisznym, osłoniętym arboretum, kiedy dotarł tu prawie w samo południe. Chciał ją pocałować, ale ryzyko, że zauważy to przypadkowo jakiś przechodzień, było zbyt duże. Przekazał jej więc tylko z kontrolowanym, jak zwykle lekkim podnieceniem wiadomości z Londynu. Słuchała ich rozradowana.

– Ja też mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedziała. -W pierwszej połowie kwietnia udaje się do Bukaresztu, na zjazd rumuńskiej Partii albo, jeśli wolisz,,,z bratnią wizytą”, delegacja naszego Komitetu Centralnego. Mam jechać z nimi. Sasza zaczyna ferie 29 marca, do Bukaresztu lecimy 5 kwietnia. Po dziesięciu dniach spędzonych w mieście nikt się nie będzie dziwił, że chcę znudzonego chłopca zawieźć na tydzień nad morze.

– A więc ustalę datę przerzutu na poniedziałek osiemnastego kwietnia. Będziesz w ten sposób miała kilka dni na przygotowania w Konstancy. Musisz wynająć albo pożyczyć od kogoś samochód. I zaopatrzyć się w mocną latarkę. A teraz, kochana, kilka szczegółów, które musisz zapamiętać, żeby nie było żadnej pomyłki.

Na północ od Konstancy jest kąpielisko nadmorskie Mamaia, do którego przyjeżdżają grupy wycieczkowe z Zachodu. Wieczorem osiemnastego pojedziecie z Konstancy drogą przez Mamaię. Dokładnie sześć mil za Mamaia od głównej nadbrzeżnej szosy, prowadzi w prawo wiejska droga w kierunku plaży. Na końcu tej drogi zobaczysz niską kamienną wieżyczkę, w dolnej części pomalowaną na biało. To taki znak orientacyjny dla rybaków. Zostaw samochód jak najdalej od drogi i zejdź po wydmie na plażę. O drugiej w nocy zobaczysz na morzu światło. Trzy błyski długie i trzy krótkie. Wtedy weźmiesz latarkę… reflektor osłoń kartonem – i skierujesz ją dokładnie tam, skąd zobaczysz światła. Odpowiedz nadanym w odwrotnej kolejności sygnałem: trzy krótkie, trzy długie. Wtedy przypłynie po ciebie i Saszę motorówka. Na pokładzie będzie człowiek mówiący po rosyjsku i dwóch komandosów. Żeby potwierdzić swoją tożsamość posłużysz się hasłem: “Słowik śpiewa na Berkeley Square”. Wszystko zapamiętałaś?

– Tak… Adam, gdzie właściwie jest Berkeley Square?

– W Londynie. Jest piękny tak jak ty. I jest tam bardzo dużo drzew.

– A słowiki też są?

– Jeśli wierzyć piosence, to jeden kiedyś tam bywał. Och, kochana. To już tak blisko. Tylko cztery tygodnie. Kiedy przyjedziemy do Londynu, pokażę ci Berkeley Square.

– Adam – zasępiła się nagle – powiedz, czy uważasz, że zdradziłam swój naród, że zdradziłam Rosję?

– Nie – odpowiedział z przekonaniem. – Nie zdradziłaś. To wasi przywódcy omal nie zdradzili narodu. Gdybyś nie zrobiła tego, co zrobiłaś, Wiszniajew i twój wujaszek mogliby naprawdę rozpętać tę swoją wojnę. A ta ich wojna zniszczyłaby i Rosję, i Europę Zachodnią, i Anglię, i prawie całą Amerykę. Nie, nie zdradziłaś swojego narodu.

– Ale oni nigdy tego nie zrozumieją, nigdy mi nie wybaczą – w jej oczach pokazały się łzy. – Zawsze już będą nazywać mnie zdrajczynią. Zawsze już będę banitką.

– Słuchaj, może kiedyś, jeszcze za naszego życia, cały ten obłęd się skończy. Może któregoś dnia będziesz mogła wrócić… Posłuchaj, kochanie, nie możemy tu zbyt długo siedzieć – zmienił nagle temat – więc tyli o jeszcze jedno: muszę mieć numer twojego prywatnego telefonu. Tak, umówiliśmy się, że nie będę nigdy dzwonił. Ale teraz tracę z tobą kontakt aż do czasu, kiedy będziesz bezpieczna na Zachodzie. Jeśli… choć to bardzo mało prawdopodobne… nastąpi jakaś zmiana w planach albo w dacie, muszę mieć sposób, żeby ci to przekazać. Jeśli zadzwonię, przedstawię się jako twój przyjaciel Grigorij i będę przepraszał, że nie mogę przyjść na przyjęcie. Jeśli odbierzesz taki telefon, wyjdź natychmiast z domu i jedź do mnie. Będę czekał na parkigu pod hotelem “Możajskim”, na końcu Prospektu Kutuzowa.

Zgodziła się łatwo i dała mu swój numer. Pocałował ją w policzek.

– Do zobaczenia w Londynie, Wału – powiedział na pożegnanie. Idąc parkową aleją, myślał już o tym, że będzie musiał złożyć dymisję, a przedtem przeżyć atak zimnej wściekłości Sir Nigela – kiedy okaże się, że “Słowik” to nie Anatol Kriwoj, ale kobieta, i w dodatku jego, Adama Munro, przyszła żona. Ale wtedy będzie już za późno, by cokolwiek zmienić czy odwołać – nawet dla tajnych służb Jej Królewskiej Mości.

Ludwig Jahn z coraz większym lękiem patrzył na dwóch mężczyzn, którzy zajęli jedyne krzesła w jego małej, ale schludnej kawalerce w Weddingu, dzielnicy Berlina Zachodniego, zamieszkanej głównie przez robotników. Goście mieli w twarzach coś, co już kiedyś, dawno temu widział, i czego miał nadzieję nigdy więcej nie oglądać.

Ten, który mówił, był niewątpliwie Niemcem. Jahn nie miał co do tego wątpliwości. Nie wiedział oczywiście, że ów człowiek to major Schulz z tajnej policji wschodnioniemieckiej, budzącej grozę Staatssicherheitsdienst, w skrócie: SSD. Ludwig nie słyszał nigdy tej nazwy, ale domyślał się, czym się ci ludzie zajmują.

Domyślał się też, że SSD ma dokładne dossier wszystkich Niemców z NRD, którzy uciekli na Zachód i na tym właśnie polegał jego problem. Trzydzieści lat temu jako osiemnastolatek, Ludwig Jahn brał udział w strajku robotników budowlanych w Berlinie Wschodnim, który przerodził się we wschodnioniemieckie powstanie. Miał szczęście. Został wprawdzie wylegitymowany podczas obławy, zorganizowanej przez rosyjską milicję i jej niemieckich pomocników, ale nie zatrzymano go na długo. Do dziś pamiętał jednak odór aresztu śledczego i szczególny wyraz twarzy ludzi, którzy go wtedy przesłuchiwali. Goście, którzy odwiedzili go w domu 22 marca, trzydzieści lat po tamtych wydarzeniach, mieli dokładnie ten sam wyraz twarzy.

Przez osiem lat po berlińskich rozruchach w 1953 roku Ludwig Jahn siedział cicho. W 1961 roku, kiedy Mur nie był jeszcze ukończony, spokojnie przeszedł do zachodniej części miasta. Przez ostatnie piętnaście lat miał dobrą, państwową posadę w Berlinie Zachodnim. Zaczynał jako zwykły strażnik w służbie więziennej, obecnie awansował już do stopnia starszego wachmistrza, oddziałowego Bloku II, w więzieniu Tegel.

Jego drugi gość siedział przez cały czas w milczeniu. Jahn nigdy się nie dowie, że ten człowiek to radziecki pułkownik nazwiskiem Kukuszkin, pracujący teraz dla “departamentu mokrej roboty” moskiewskiej centrali KGB.

Jahn patrzył z przerażeniem na zdjęcia, które Niemiec wysypał z dużej koperty i rozłożył przed nim na stole. Była na nich jego matka, dobiegająca osiemdziesiątki wdowa, w celi więziennej, patrząca w obiektyw posłusznie, z trwogą i jakby z nadzieją, że z tej właśnie strony przyjdzie uwolnienie. Byli tam jego dwaj młodsi bracia, z kajdankami na rękach, w różnych celach, których ściany z surowych cegieł były doskonale widoczne na bardzo ostrych odbitkach.

– A są jeszcze pańskie bratowe i trójka rozkosznych bratanków. No tak, wiemy przecież, że posyła im pan prezenty gwiazdkowe. Jak to oni pana nazywają? Wujek Ludo? Ładnie, bardzo ładnie… A czy coś takiego – gość podsunął Jahnowi dalsze zdjęcia – widział pan kiedyś?

To, co zobaczył teraz na tych zdjęciach, zmusiło go do zamknięcia na chwilę oczu. Ze zdjęć patrzyły na niego dziwaczne, podobne do żywych trupów, postacie odziane w szmaty, z nagimi głowami ostrzyżonymi do gołej skóry, wyglądającymi jak czaszki, z zapadniętymi, otępiałymi twarzami. Ludzie na tych zdjęciach tłoczyli się bezładnie, powłóczyli nogami jak starcy. Niektórzy owijali właśnie szmatami skostniałe stopy, by osłonić je przed arktycznym mrozem. Porośnięci szczeciną, wyschnięci na wiór, bardziej przypominali zmaltretowane zwierzęta w klatce, niż ludzi. Wyjaśniono mu uprzejmie dalej, że zdjęcia przedstawiają więźniów obozów pracy przymusowej na Kołymie, na dalekiej Syberii, na północ od Kamczatki. Tam właśnie, na Dalekim Wschodzie za kręgiem polarnym, wydobywa się złoto.

– Dożywocie w takich… hm… kurortach to przywilej tylko dla największych wrogów państwa, panie Jahn. Ale mój obecny tu kolega może zapewnić ten przywilej całej pańskiej rodzinie… tak… nawet pańskiej kochanej, starej matce… wystarczy jeden telefon. No, więc, niech pan mi powie, czy chce pan, żeby ta rozmowa telefoniczna się odbyła?

Pulchny Jahn patrzył z przerażeniem w oczy drugiego mężczyzny, który nadal milczał. Wydawały mu się równie zimne jak łagry Kołymy.

– Nein - wykrztusił z trudem – błagam, nie! Czego wy właściwie ode mnie chcecie?

Choć pytanie skierowane było do drugiego milczącego mężczyzny, odpowiedział Niemiec.

– W więzieniu w Tegel siedzą dwaj porywacze samolotu, Miszkin i Łazariew. Zna ich pan?

Jahn skinął głową posłusznie, z rezygnacją.

– Tak. Przywieziono ich cztery tygodnie temu. Było na ich temat wiele szumu w prasie.

– Gdzie dokładnie siedzą?

– Blok numer II. Górne piętro, wschodnie skrzydło. Mają pojedyncze cele… na własną prośbę. Obawiają się innych więźniów. Tak mówią… bo właściwie nie mają powodu się bać. Gdyby mieli na przykład na sumieniu gwałt na dzieciach, to co innego. Ale bardzo nalegali.

– Pan jednak może ich odwiedzać, panie Jahn? Ma pan do nich dostęp?

Jahn milczał. Zaczynał się już z przerażeniem domyślać, czego jego goście mogli chcieć od porywaczy samolotu. Przybyli przecież ze Wschodu, skąd tamci dwaj uciekli. Z pewnością nie przyszli do niego po to, żeby wręczył więźniom od nich prezenty urodzinowe.

– Niech pan przyjrzy się jeszcze raz tym zdjęciom, Jahn. Niech pan im się dobrze przyjrzy, zanim pomyśli pan o odmowie.

– Tak, mogę ich odwiedzać. W czasie obchodów. Ale tylko w nocy. Na dziennej zmianie pilnuje tego korytarza trzech strażników. Zawsze co najmniej jeden musiałby wejść ze mną do celi. Zresztą w ciągu dnia nie mam żadnego pretekstu do otwierania cel. Kontroluję je w nocy.

– Jest pan teraz na nocnej zmianie?

– Nie – zaprzeczył gwałtownie – na dziennej.

– Jak długo trwa nocna zmiana?:

– Osiem godzin. O dziesiątej wieczorem gasi się światło, o północy następuje zmiana warty. Następna zmiana jest o ósmej rana W ciągu nocy obchodzę cały blok trzykrotnie, w towarzystwie dyżurnego strażnika każdego z pięter.

Nieznajomy Niemiec zastanowił się przez chwilę.

– Mój obecny tu przyjaciel chciałby ich odwiedzić. Kiedy przechodzi pan na nocną zmianę?

– W poniedziałek, czwartego kwietnia.

– Doskonale. A więc zrobi pan to tak…

Polecono Jahnowi wziąć mundur i przepustkę z szafki kolegi przebywającego na urlopie. Czwartego kwietnia o drugiej nad ranem kazano mu zejść na parter i wpuścić Rosjanina z ulicy służbowym wejściem. Pójść z nim na górne piętro i ukryć go w pokoju służbowym dziennej zmiany. Dyżurnego z tego piętra wysłać pod jakimś pretekstem na dłuższy czas na dół, przejmując tymczasem jego obowiązki. Po odejściu strażnika wpuścić Rosjanina na korytarz, przy którym są izolatki, i dać mu klucze od obu cel. Po jego odwiedzinach u Miszkina i Łazariewa wszystkie czynności zostaną powtórzone w odwrotnej kolejności. Następnie Rosjanin ukryje się aż do powrotu dyżurnego strażnika, po czym Jahn odprowadzi go do służbowego wyjścia i wypuści na ulicę.

– To się nie uda -jęknął Jahn, wiedząc dobrze, że prawdopodobnie jednak mogłoby się im to udać.

Wtedy wreszcie odezwał się po niemiecku, milczący dotąd Rosjanin.

– Lepiej, żeby wyszło – zagroził. – Jeśli nie wyjdzie, osobiście zapewnię pańskiej rodzinie taki reżim na Kołymie, przy którym stosowane tam “rygory specjalne” będą mogły się wydawać miesiącem miodowym w apartamencie hotelu “Kempinsky”.

Jahn poczuł się nagle tak, jakby lodowata ciecz wypełniła mu żołądek. Również w jego więzieniu było “wydzielone skrzydło”. Żaden z tamtejszych brutalnych strażników nie mógł się jednak równać z tym człowiekiem. Jahn z trudem przełknął ślinę.

– Zrobię to – wyszeptał.

– Mój przyjaciel powróci tutaj w niedzielę, trzeciego kwietnia, o szóstej wieczór – oświadczył Niemiec. – Tylko bez żadnych komitetów powitalnych z policji, jeśli łaska. Nic to panu nie da. Obaj mamy paszporty dyplomatyczne na fałszywe nazwiska. Wszystkiemu zaprzeczymy i puszczą nas wolno. Proszę przygotować dla niego mundur i przepustkę.

Po chwili odeszli. Zabrali ze sobą fotografie, nie zostawili ani jednej. Dla Jahna nie miało to znaczenia. Już ich nie zapomni: co noc będzie je widział w koszmarnych snach, z najdrobniejszymi szczegółami.

Do 23 marca ponad dwieście pięćdziesiąt statków – pierwsza część oczekującej już na załadunek floty masowców – zacumowało w trzydziestu portach wschodniego wybrzeża Ameryki, od Rzeki św. Wawrzyńca w Kanadzie aż po Karolinę. Rzeka Świętego Wawrzyńca skuta była jeszcze lodem, ale lodołamacze pokruszyły go na miazgę; zima musiała uznać swoją porażkę, gdy płynące po ziarno statki dotarły w komplecie do stanowisk przy elewatorach zbożowych. Większość statków należała do radzieckiego Soyfrachtu. Wśród pozostałych najwięcej było jednostek płynących pod banderą USA. Jeden z warunków kontraktu przewidywał bowiem, że przewoźnicy amerykańscy będą mieli pierwszeństwo. Już wkrótce statki te popłyną przez Atlantyk, w stronę Archangielska i Murmańska, do Leningradu, do Odessy, Sewastopola i Noworosyjska. W tych konwojach wezmą także udział statki pływające pod dziesięcioma innymi banderami – i będzie to największy masowy ładunek przewożony transportem morskim równocześnie na tej trasie od czasów II wojny światowej. Elewatory zbożowe od Duluth do Huston zaczęły wypluwać z siebie złoty strumień pszenicy, jęczmienia, owsa, żyta i kukurydzy. Wszystko to w ciągu miesiąca dotrze do zagrożonych głodem milionów w Rosji.

* * *

Dwudziestego szóstego Andrew Drake oderwał się wreszcie od zaimprowizowanego warsztatu na kuchennym stole mieszkania wynajętego na przedmieściach Brukseli i oznajmił, że jest gotów. Materiał wybuchowy zapakowano w dziesięć fibrowych walizek, broń zawinięto w ręczniki i upchnięto w plecakach. Detonatory, owinięte w bawełnę, Azamat Krim umieścił w pudełku z cygarami, z którym się nigdy nie rozstawał. Kiedy zapadł zmrok, wynieśli ładunek partiami do używanej ciężarówki z belgijską rejestracją, kupionej parę dni wcześniej. Opuścili mieszkanie i ruszyli do Blankenberge.

Niewielki kurort był cichy, a port prawie całkowicie wyludniony, gdy pod osłoną ciemności przenosili swój ekwipunek do ładowni wędkarskiego kutra. Była sobota i choć na odległym molo pojawił się jakiś człowiek z psem, nie zwrócił na nich większej uwagi. Grupy morskich wędkarzy przygotowujące się do niedzielnych połowów są tutaj rzeczą normalną. Nie dziwiło to więc nikogo, mimo że pora roku była na to trochę zbyt wczesna, a temperatura odrobinę za niska.

W sobotę dwudziestego siódmego pożegnał się z nimi Kamynski. Wsiadł do ciężarówki i odjechał do Brukseli. Miał przed sobą dużo roboty. Musiał całkowicie oczyścić brukselskie mieszkanie, a potem odprowadzić ciężarówkę na umówione miejsce na polderach Holandii. Tam ją zostawi, schowa do ustalonej kryjówki kluczyk, i korzystając z promu Hook van Holland – Harwich dotrze do Londynu. Starannie wbił sobie w pamięć cały program, i teraz był już pewien, że gładko wykona swoją część planu.

Pozostała na kutrze siódemka też opuściła port. Popłynęli statecznie wzdłuż brzegu, na wschód. Gdzieś między wyspami Walcheren i Noord-Beveland wpłynęli na wewnętrzne wody Holandii. Tutaj, wystawiwszy ostentacyjnie na pokład swoje wędki, rzucili kotwicę i czekali. W kabinie, przy potężnym aparacie radiowym, siedział całymi godzinami zgarbiony Drake, wsłuchując się w komunikaty wieży kontrolnej ujścia Mozy – Maassluis – i jej nie kończące się rozmowy ze statkami wchodzącymi lub wychodzącymi z Europortu i Rotterdamu.

– Pułkownik Kukuszkin wykona swoje zadanie w więzieniu Tegel w nocy z trzeciego na czwartego kwietnia – oznajmił Wasyl Pietrow w rozmowie z sekretarzem generalnym Rudinem na Kremlu. – Jest tam pewien starszy strażnik, który wpuści go do więzienia, otworzy odpowiednie cele i wypuści pułkownika służbowymi drzwiami, gdy już będzie po wszystkim.

– Czy na tym strażniku można polegać, czy to nasz człowiek? -, dopytywał się Rudin.

– Nie, ale ma rodzinę w NRD. Przekonano go, że powinien zrobić to, czego chcemy. Kukuszkin jest pewien, że facet nie zawiadomi policji. Jest zbyt wystraszony.

– Ale to znaczy, że wie, dla kogo pracuje. Czyli wie za dużo…

– Kukuszkin załatwi i jego, jak tylko wyjdzie za bramę więzienia. Nie będzie żadnych śladów.

– Osiem dni – mruknął Rudin. – Powinien to dobrze zrobić.

– Zrobi – uśmiechnął się Pietrow. – On też ma rodzinę.

Za osiem dni Miszkin i Łazariew zabiorą swoją tajemnicę do grobu. Ci, którzy im pomagali, będą milczeć, bo zrozumieją, że ich życie jest także zagrożone. A nawet, jak coś powiedzą, nikt im nie uwierzy. Nikt nie wierzy w takie histeryczne rojenia.

29 marca pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły “Freyę” dwadzieścia mil na zachód od brzegów Irlandii. Przecinała właśnie jedenasty południk kursem NNE, zmierzając ku Zewnętrznym Hebrydom. Już godzinę temu jej potężne radary wykryły daleko przed dziobem flotyllę kutrów rybackich, i oficer wachtowy pilnie jej teraz wypatrywał. Spostrzegł wreszcie: cała flotylla dryfowała w sporej odległości na prawo od tankowca, między nim a brzegiem.

Słońce wstawało sponad skalistych brzegów hrabstwa Donegal, które marynarze z mostka “Freyi” widzieli jako cienką linię na horyzoncie, a i to wyłącznie dzięki znacznej wysokości, na jakiej się znajdowali. Rybacy z Killybegs, kołyszący się w swoich łódkach osiemdziesiąt stóp niżej w oczekiwaniu, aż ławice makreli, śledzi i wątłuszy złapią się w ich sieci – widzieli na wschodzie tylko wielką tarczę słońca. I nagle w jego promieniach dostrzegli na zachodzie niewiarygodnie wielki pływający ląd.

Christy O'Byrne siedział właśnie w ciasnej budce sternika i dopijał swoje poranne kakao. Jego kuter, “Bernadette”, którym wraz z bratem zarabiali na życie, kołysał się na fali najbliżej przepływającego tankowca. Christy z niedowierzaniem kilka razy zamknął i otworzył oczy, a gdy to nie pomogło, odstawił kubek, wyskoczył z budki sternika i jednym susem znalazł się przy relingu. Tymczasem za jego plecami inni rybacy, którzy wcześniej dostrzegli “Freyę”, ciągnęli już za sznurki swoich syren: wrzaskliwy chór cienkich gwizdków rozdarł ciszę poranka. Na mostku “Freyi” Thor Larsen skinął z uśmiechem głową w stronę młodszego oficera; sekundę później syreny “Freyi” głosem rozwścieczonego byka odpowiedziały na pozdrowienie flotylli z Killybegs.

Christy O'Byrne oparł się o reling i patrzył, jak tankowiec wypełnia horyzont, słyszał tętnienie maszyn pracujących głęboko pod linią wody, a w końcu poczuł, jak “Bernadette” zaczyna tańczyć na rozszerzającym się kilwaterze “Freyi”.

– Maryjo Przenajświętsza – wyszeptał – widziałaś kiedy coś tak wielkiego?

Na wschodnim wybrzeżu Irlandii niektórzy rodacy O'Byrne'a mieli tego ranka szczególnie dużo roboty. Należał do takich Martin Donahue, pracownik Zamku Dublińskiego – zamku, który przez 700 lat był bastionem brytyjskiego panowania nad tą ziemią. Martin pamiętał jeszcze, jak siedząc na ramionach ojca oglądał ostatni i ostateczny wymarsz wojsk brytyjskich z Zamku. Sześćdziesiąt jeden lat później, bliski emerytury, był tu pracownikiem państwowym Republiki Eire: pod gotyckim sklepieniem Sali Świętego Patryka sumiennie i dokładnie posuwał tam i z powrotem po dywanie koloru indygo swój wielki odkurzacz.

Nie bywał tutaj w momentach, kiedy pod wspaniałym plafonem Yincenta Waldre z 1778 roku wprowadzano uroczyście kolejnych prezydentów Republiki Irlandzkiej. Nie będzie też obecny za dwanaście dni, kiedy pod znieruchomiałymi proporcami heraldycznymi pradawnych rycerzy świętego Patryka dwa współczesne supermocarstwa podpiszą Traktat Dubliński. On tylko od czterdziestu lat utrzymuje dla nich tę salę w czystości.

Także w Rotterdamie czyniono przygotowania, ale do zupełnie innej ceremonii. 30 marca przybył tu Harry Wennerstrom i zamieszkał w najlepszym apartamencie hotelu “Hilton”. Przyleciał do Rotterdamu własnym “dyrektorskim” odrzutowcem, który stał teraz na pobliskim lotnisku Schiedam. Przez cały dzień uwijały się wokół Wennerstroma cztery sekretarki, spraszając skandynawskich i holenderskich dygnitarzy, światowych potentatów przemysłu naftowego i żeglugi, i całe rzesze dziennikarzy – na przyjęcie, jakie zamierzał wydać pierwszego kwietnia na cześć kapitana Larsena i jego oficerów.

Wybrana elita tych notabli i przedstawicieli prasy spotka się z Wennerstromem już wcześniej – będą jego gośćmi na oszklonym dachu nowej wieży kontrolnej w ujściu Mozy, usytuowanej na samym końcu piaszczystej mierzei w Hook van Holland. Dobrze chronieni przed ostrą wiosenną bryzą, będą mogli obserwować z północnego brzegu, jak “Freya”, z pomocą sześciu holowników, pokonuje ostatnie mile swojej dziewiczej podróży, od ujścia rzeki przez Kanał Calanda, później przez Kanał Piwny, by wreszcie zatrzymać się u celu – przy nowej rafinerii Clinta Blake'a, w samym sercu Europortu.

Kiedy wreszcie po południu maszyny “Freyi” staną, całe towarzystwo powróci samochodami do centrum Rotterdamu, dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, na wieczorny bankiet. Poprzedzi go konferencja prasowa, na której Wennerstrom przedstawi Thora Larsena prasie całego świata. Już dziś – jak się dowiedział – gazety i stacje telewizyjne wynajmowały w Rotterdamie helikoptery, by zapewnić swoim czytelnikom i widzom dokładne reportaże z ostatnich mil wielkiego rejsu.

Harry Wennerstrom sprawiał wrażenie człowieka naprawdę zadowolonego z życia.

Nad ranem, 30 marca “Freya” miała już za sobą przejście między Orkadami i Szetlandami i skręciła na południe. Z chwilą gdy znalazła się na zatłoczonych szlakach Morza Północnego, kontrolę nad rejsem przejęły stacje lądowe; pierwsi nawiązali z nią kontakt operatorzy z Wiek na dalekiej północy Szkocji.

Ze względu na swe rozmiary i zanurzenie statek traktowany był jako “jednostka kłopotliwa”. Musiał zatem zmniejszyć prędkość do dziesięciu węzłów, a stacja w Wiek podawała wciąż radiotelefonem VHF szczegółowe korekty kursu. Ze wszystkich stron śledziły “Freyę” precyzyjne radary, obsługiwane przez doświadczonych kontrolerów pilotów. Tę sieć stacji namiarowych koordynował system komputerowy, uwzględniający natychmiast wszystkie dane dotyczące pogody, pływów i gęstości ruchu na szlaku żeglugowym.

Jednocześnie do statków, które znalazły się na kursie “Freyi”, płynęły przez radio ostrzeżenia lub wręcz rozkazy, by usunąć się z drogi. O północy tankowiec minął przylądek Flamborough Head i zmienił kurs nieco ku wschodowi, w stronę Holandii. Trzymał się przy tym szlaku o dużej głębokości, co najmniej sto dwadzieścia stóp. Oficerowie na mostku, choć systematycznie instruowani ze stacji lądowych, śledzili wciąż monitory własnych echosond, obserwując piaszczyste ławice i mielizny przemykające po obu burtach.

31 marca, tuż przed zachodem słońca, olbrzymi statek w chwili gdy znajdował się dokładnie piętnaście mil morskich na wschód od latarni Outer Gabbard, choć płynął już tylko z prędkością pięciu węzłów (co czyniło go prawie niesterownym), wdzięcznie obrócił się na wschód i powędrował na pozycję, gdzie miał spędzić noc. Tutaj, na 52 równoleżniku, rzucił głęboką kotwicę. Miał przed sobą jeszcze dwadzieścia siedem mil morskich do ujścia Mozy. Dwadzieścia siedem mil do celu. Ostatnie dwadzieścia siedem mil drogi do chwały.

* * *

W Moskwie wybiła północ. Munro zdecydował się wracać pieszo do domu z dyplomatycznego przyjęcia, które odbywało się w budynku ambasady brytyjskiej. Przywiózł go tutaj radca handlowy – samochód Adama pozostał na parkingu przy Prospekcie Kutuzowa.

Po drodze zatrzymał się na moście Serafimowskim, by popatrzeć na rzekę. Po prawej widział rzęsiście oświetlone, kremowobiałe sztukaterie budynku ambasady; po lewej – wysoki, ciemnoczerwony mur Kremla, a nad nim górne piętro i kopułę Wielkiego Pałacu Carów.

Minęło już dziesięć miesięcy, odkąd przybył tu z Londynu, by objąć nową posadę. W tym czasie rozwinął bodaj największą akcję szpiegowską od wielu dziesięcioleci, “prowadząc” jedynego w dziejach agenta, jakiego Zachód miał w samym sercu Kremla. Teraz oczywiście będą mu wymyślać, że złamał obowiązującą rutynę, że wprowadził ich w błąd co do osoby agenta, ale nie będą mogli zakwestionować ogromnej wartości tego, co osiągnął.

Za trzy tygodnie jej już tutaj nie będzie – znajdzie się, nareszcie bezpieczna, w Londynie. Również on stąd wyjedzie i wycofa się ze służby, by zacząć nowe życie z jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochał. Bez żalu opuści Moskwę – z jej tajnością, z ukradkowością codziennych poczynań, z paraliżującą umysł monotonią. Za dziesięć dni Amerykanie będą mieli swój traktat rozbrojeniowy, Kreml zboże i technologię, a brytyjski wywiad – podziękowania i wyrazy wdzięczności z Downing Street i z Białego Domu. W tydzień później on sam będzie już miał przy sobie swoją przyszłą żonę, ona zaś wolność. Podniósł wyżej gruby futrzany kołnierz palta i ruszył w dalszą drogę.

Kiedy w Moskwie bije północ, zegary na Morzu Północnym wskazują dopiero dziesiątą. O tej właśnie godzinie “Freya” zatrzymała się wreszcie. Miała za sobą 7085 mil morskich z Czity do Abu Dhabi i dalsze 12015 mil z Abu Dhabi do miejsca, gdzie znajdowała się obecnie. Spoczywała na wodzie nieruchomo, usytuowana tak, jak obrócił ją morski prąd. Z dzioba wybiegał łańcuch do leżącej na dnie kotwicy – jeden tylko, ale aż w pięciu miejscach zamocowany do pokładu. Każde ogniwo łańcucha miało prawie jard długości i zrobione było ze stali grubszej niż udo człowieka.

Ze względu na “kłopotliwy” status tankowca kapitan Larsen już od Orkadów prowadził go osobiście, w asyście dwóch oficerów nawigacyjnych i sternika. Nawet na nocny postój na kotwicy wyznaczył do czuwania na mostku aż trzech ludzi: pierwszego oficera Stiga Lundquista, trzeciego oficera Toma Kellera i jednego marynarza. Oficerowie mieli kontrolować pracę kotwicy i ewentualnie dryf; marynarz miał dokonywać co jakiś czas inspekcji pokładu.

Choć silniki “Freyi” zostały wyłączone, jej turbiny nadal mruczały rytmicznie, produkując energię dla wszystkich innych systemów statku. W tym – dla instrumentów śledzących stan morza i pogodę. Prognozy co do tej ostatniej były dobre. Mogły tu przecież szaleć marcowe sztormy. Tymczasem nad Morzem Północnym i kanałem La Manche zapanował nietypowy o tej porze roku stacjonarny wyż, który sąsiednim lądom przyniósł ładną, wczesną wiosnę. Powierzchnia morza była niemal zupełnie gładka i nieruchoma, leniwy prąd o szybkości zaledwie jednego węzła kierował się od statku na pomocny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich. Niebo było prawie bezchmurne przez cały poprzedni dzień i taka sama spokojna, ciepła pogoda zapowiadała się na jutro, mimo nocnego przymrozku.

Pożegnawszy pełniących służbę na mostku życzeniami spokojnej nocy, Larsen zszedł piętro niżej, na poziom “D”. Tutaj, w prawej skrajnej części nadbudówki, znajdowało się jego mieszkanie. Przestronna i dobrze wyposażona kabina dzienna miała cztery okna od strony dziobu – widać z nich było całą długość pokładu – i dwa inne, wychodzące na prawą burtę. Z tyłu za kabiną dzienną znajdowała się sypialnia z przylegającą do niej łazienką. Również sypialnia miała dwa okna wychodzące na prawą burtę. Okna były wspawane na stałe, z wyjątkiem jednego w kabinie dziennej, które – choć teraz też zamknięte i skręcone śrubami – można było ręcznie otworzyć.

Za oknami wychodzącymi na przód statku fasada nadbudówki opadała pionowo na pokład; za oknami z prawej znajdował się stalowy pomost szeroki na dziesięć stóp, zabezpieczony od strony morza barierką. Z najniższego poziomu nadbudówki – “pokładu A” – pięło się tą stroną ku górze pięć kondygnacji stalowych drabin; każdy odcinek drabiny kończył się szerokim pomostem, takim samym jak na poziomie “D”. Cała ta konstrukcja wystawiona była na bezlitosne działanie żywiołów, ale też mało kto jej używał, mając do dyspozycji wygodne, suche i ciepłe wewnętrzne schody.

Larsen zdjął serwetkę z tacy, na której szef stewardów przyniósł mu kurczaka i sałatkę, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki whisky w barze i… zadowolił się kawą z perkolatora. Posiliwszy się, postanowił popracować dłużej tej nocy; przed jutrzejszym wejściem do portu chciał jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się mapom. Wiedział, że będzie to trudna operacja i chciał znać tor wodny co najmniej równie dobrze, jak dwaj holenderscy piloci, którzy jutro o siódmej trzydzieści przylecą helikopterem z amsterdamskiego lotniska Schiphol, by przejąć stery “Freyi”. Wcześniej, bo już o siódmej, przypłynie kutrem z lądu dziesięciu robotników zwanych riggerami, którzy są wyspecjalizowani w operacjach cumowniczych.

O północy zasiadł przy swoim wielkim stole w kabinie dziennej, rozłożył mapy i zaczął je starannie studiować.

Dochodziła trzecia nad ranem. Powietrze wokół statku było mroźne, ale czyste, światło księżyca w drugiej kwadrze połyskiwało w lekko zmarszczonej powierzchni morza. Na mostku Lundquist i Keller pili kawę, bardziej dla zabicia czasu niż z rzeczywistej potrzeby. Tylko towarzyszący im marynarz przebiegał od czasu do czasu wzrokiem świecące w półmroku ekrany.

– Sir – odezwał się nagle. – Zbliża się do nas jakiś kuter.

Tom Keller wstał i podszedł do ekranu, na który wskazywał marynarz. Wędrujący promień radaru wydobywał z mroku co najmniej dwadzieścia świetlistych punktów, ruchomych lub nieruchomych, ale wszystkie w znacznej odległości od “Freyi”. Tylko jeden – na południowy wschód od statku – sprawiał istotnie wrażenie, jakby się przybliżał.

– Pewnie jakiś rybak chce zdążyć na łowisko przed świtem – rzekł Keller.

Lundquist spojrzał na ekran ponad jego ramieniem.

– Podchodzi bardzo blisko – zauważył.

Załoga zbliżającego się kutra nie mogła oczywiście nie widzieć “Freyi”. Tankowiec miał włączone światła pozycyjne na dziobie i na rufie, nadto oświetlony był cały pokład, a nadbudówka świeciła licznymi oknami niczym wielka choinka. Kuter jednak, zamiast ominąć przeszkodę, skręcił w przeciwną stronę, wprost pod rufę “Freyi”

– Wygląda na to, że chce do nas dobić – mruknął Keller.

– To nie może być ekipa cumownicza – zauważył Lundquist.

– Nie spodziewam się ich przed siódmą.

– Może nie mogli zasnąć albo boją się spóźnić – zażartował Keller.

– Zejdź do trapu – zwrócił się Lundquist do marynarza – i zobacz, co tam się dzieje. Jak już tam będziesz, włóż słuchawki. Musimy być w kontakcie.

Awaryjny trap znajdował się na lewej burcie, w połowie długości statku. Na dużych jednostkach trap jest tak długi i ciężki, że aby go opuścić lub podnieść na poziom pokładu, trzeba użyć specjalnego elektrycznego silnika ciągnącego stalowe liny. Trap na “Freyi” był w tym momencie podniesiony: wisiał obok burty równolegle do relingu. A reling w tym miejscu znajdował się – nawet przy pełnym obciążeniu statku – trzydzieści stóp nad powierzchnią wody.

Obaj oficerowie obserwowali z mostka, jak marynarz wędruje przez pokład w stronę trapu. Kiedy dotarł do jego nasady, stanął na niewielkiej platformie wysuniętej za burtę i spojrzał w dół. Potem z zainstalowanej tu wodoszczelnej skrzynki wyjął słuchawki i włożył je na głowę. Na mostku Lundquist nacisnął wyłącznik: silne światło wydobyło z mroku postać marynarza, wpatrującego się uważnie w czarną otchłań. Tymczasem kuter zniknął z ekranów radaru. Był zbyt blisko, niemal pod rufą tankowca.

– Co widzisz? – spytał Lundquist pochylając się nad mikrofonem. Z głośnika odezwał się głos marynarza:

– Na razie nic, sir.

Bo też nie mógł nic widzieć. Kuter okrążał statek od tyłu, przepływając tuż pod nawisem rufy. W tym miejscu ochronna poręcz pokładu “A” przebiega na wysokości zaledwie dziewiętnastu stóp nad poziomem wody. To też dużo, ale zważywszy, że dwaj szykujący się do skoku mężczyźni stali na dachu kabiny kutra, od poręczy dzieliło ich już tylko dziesięć stóp. Kiedy kuter znalazł się po lewej stronie rufy, obaj sięgnęli w górę przygotowanymi wcześniej bosakami – ich potężne haki obciągnięte były gumowym wężem.

Każdy bosak miał dwanaście stóp długości, do każdego przymocowana była długa lina; obciągnięte gumą haki niemal równocześnie zaczepiły się bez hałasu o stalową poręcz. Kuter płynął nadal w tym samym tempie do przodu: dwaj mężczyźni zawiśli przez moment na linach, potem szybko zaczęli się wspinać, nie przejmując się zbytnio karabinami, które obijały im plecy. Chwilę później kuter wpłynął w krąg światła w pobliżu trapu.

– Widzę go! – zawołał marynarz. – Wygląda na kuter rybacki.

– Nie opuszczaj trapu, dopóki nie powiedzą, kim są! – rozkazał z mostka Lundquist.

Tymczasem obaj wspinacze dosięgli już pokładu. Odczepili bosaki i cisnęli je w morze; poszły na dno, pociągając za sobą przyczepione liny. Dwaj mężczyźni ruszyli pędem wokół nadbudówki; znalazłszy się na prawej burcie, zaczęli się wspinać po stalowych drabinach. Gumowe podeszwy tenisówek całkowicie tłumiły ich kroki.

Kuter zatrzymał się pod trapem. W jego ciasnej kabinie czaili się czterej mężczyźni. Ale marynarz z “Freyi” tego nie widział. Widział tylko sternika, który gapił się na niego w kompletnym milczeniu.

– Kim jesteś? – spytał marynarz po angielsku.

Nie było odpowiedzi. Ten z dołu, krępy mężczyzna w czarnej wełnianej kominiarce, nadal spokojnie patrzył w górę.

– On nie chce odpowiadać – zabrzmiał głos marynarza w głośniku na mostku.

– Oświetl ich reflektorem – polecił Lundquist. – Przyjdę tam i zobaczę, o co chodzi.

Obaj oficerowie stali teraz blisko lewej burty, wpatrzeni w odległy trap. Nagle z prawej strony mostka otwarły się drzwi prowadzące na galeryjkę; do ciepłego wnętrza wdarł się podmuch mroźnego powietrza. Keller i Lundquist odwrócili się jak na komendę, zanim jeszcze drzwi z powrotem się zatrzasnęły. Stali przy nich dwaj mężczyźni w czarnych kominiarkach naciągniętych na twarze, czarnych golfach i dresach, czarnych trampkach. Ich automatyczne karabinki wymierzone były wprost w oficerów “Freyi”.

– Powiedz marynarzowi, żeby opuścił trap – odezwał się jeden z nich po angielsku. Obaj oficerowie patrzyli w osłupieniu. To było zupełnie niewiarygodne. Człowiek z karabinem skierował lufę swojej broni w stronę Kellera.

– Daję ci trzy sekundy – powiedział do Lundquista – potem rozwalę łeb twojemu koledze.

Purpurowy z wściekłości, Lundquist pochylił się do mikrofonu.

– Opuść trap! – rozkazał marynarzowi. Z głośnika odpowiedział zdumiony głos:

– Ależ, sir…

– Wszystko w porządku, chłopie. Rób, co mówię.

Marynarz wzruszył ramionami i nacisnął guzik w skrzynce przy trapie. Z cichym szumem silnika drugi koniec trapu powoli zniżył się do poziomu morza. Po chwili czterej mężczyźni, wszyscy ubrani na czarno, eskortowali marynarza w powrotnej drodze do nadbudówki; piąty cumował kuter do trapu. Dwie minuty później cała szóstka weszła na mostek: marynarz, już i tak ciężko przestraszony, zobaczył dwóch dalszych napastników, trzymających na muszce Kellera i Lundquista.

– Jakim cudem…? – wyjąkał.

– Nie przejmuj się – uspokoił go Lundquist. – Czego chcecie? – zwrócił się po angielsku do napastnika, który przedtem wydawał mu polecenia.

– Chcemy rozmawiać z kapitanem. Gdzie on jest?

W tej chwili otworzyły się drzwi od wewnętrznej klatki schodowej i stanął w nich Larsen. Błyskawicznie ocenił sytuację: trzej jego ludzie stali z rękami uniesionymi wysoko w górę, naprzeciw nich – siedmiu obcych w czarnych strojach. Kiedy jego oczy spoczęły wreszcie na człowieku, który zadał ostatnie pytanie, były zimne jak lodowiec – i równie życzliwe.

– Jestem kapitan Thor Larsen, dowódca “Freyi” – wycedził powoli. – A kim, u diabła, wy jesteście?

– Nieważne – odparł lider terrorystów. – Ważne, że zajęliśmy twój statek. Jeśli twoi ludzie nie będą robić, co im każę, rozwalę na początek tego gnojka. No więc, jak będzie?

Larsen rozejrzał się jeszcze raz. Trzy lufy były wymierzone w osiemnastoletniego marynarza, który zbladł jak kreda.

– Panie Lundquist – odezwał się kapitan oficjalnym tonem – proszę wykonywać polecenia tych ludzi.

Odwrócił się w stronę herszta i spytał:

– Co właściwie chcecie zrobić z “Freyą”?

– Och, nic takiego – odparł natychmiast terrorysta. – Nie chcemy nikomu z was zrobić krzywdy, ale nie cofniemy się przed niczym, jeśli nasze żądania nie będą spełnione w najdrobniejszych szczegółach.

– Jakie żądania? – spytał Larsen.

– W ciągu trzydziestu godzin rząd Niemiec Zachodnich ma uwolnić dwóch naszych przyjaciół z więzienia w Berlinie i zapewnić im bezpieczny odlot. Jeśli nie, wysadzę w powietrze ciebie, twoją załogę, twój statek i wpuszczę do morza milion ton ropy naftowej.

11.

Od 3.00 do 9.00

Zamaskowani terroryści zabrali się teraz do pracy z metodyczną precyzją; najwyraźniej długo i starannie przygotowywali się do akcji. Ich herszt wydawał nieustannie rozkazy w języku, którego ani kapitan Larsen, ani jego ludzie nie rozumieli. “Czarni” kazali obu oficerom i marynarzowi stanąć pod tylną ścianą mostku i tam trzymali ich pod strażą. Herszt trącił Larsena lufą pistoletu i nieoczekiwanie uprzejmą, wręcz elegancką angielszczyzną polecił:

– Do pańskiej kabiny, kapitanie, jeśli łaska.

Gęsiego – Larsen na czele, lider terrorystów w środku, jego goryl z gotowym do strzału karabinem na końcu – zaczęli schodzić na poziom “D”. W połowie drogi, na zakręcie schodów, Larsen spojrzał na idących za nim mężczyzn, zastanawiając się, czy poradziłby sobie z oboma naraz. “Nawet nie próbuj – podpowiedział mu głos wewnętrzny. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie dyskutuje z automatem na odległość dziesięciu stóp”. Ruszył więc dalej po schodach.

Pokład “D” zamieszkiwali starsi rangą oficerowie statku. Przednią prawą część zajmował apartament dowódcy. Dalej, bliżej środka nadbudówki, znajdowała się biblioteka map, mała, ale bogato zaopatrzona. Przez otwarte drzwi widać było regały zapełnione mapami morskimi najwyższej jakości. Dzięki nim kapitan mógł czuć się jak we własnym domu na każdym morzu, w każdej zatoce, w każdym porcie świata. Wszystko to były kopie map Admiralicji Brytyjskiej – najlepszych, jakie kiedykolwiek sporządzono.

Następne pomieszczenie było salą konferencyjną. Dalej w lewo znajdowały się luksusowe kajuty do dyspozycji armatora – gdyby przyszła mu kiedyś chęć podróżować na tym statku; teraz jednak nie miały one lokatorów i były zamknięte. Ten sam układ kabin, tylko odwrócony, powtarzał się w lewej przedniej części pokładu “D”. Tutaj mieszkał główny inżynier.

W tylnej części, za kajutą kapitańską, mieścił się nieco mniejszy apartament pierwszego oficera, lewy tylny narożnik tego pokładu zajmowało zaś mieszkanie szefa stewardów. Przestrzeń między tylnymi kajutami była pusta; w samym jej środku znajdowały się schody, prowadzące do wyższego i trzech niższych poziomów.

Larsen poprowadził napastników prosto do swojego mieszkania i zatrzymał się w kabinie dziennej. Szef terrorystów zajrzał na wszelki wypadek do sypialni i łazienki, ale nikogo tam nie znalazł.

– Niech pan siada, kapitanie – powiedział głosem nieco stłumionym kominiarką. – Zostanie pan tu do mojego powrotu. Proszę położyć ręce na stole i nie ruszać się.

Swojemu człowiekowi wydał następne polecenia w dziwnym obcym języku; typ z karabinem cofnął się o dwa kroki i oparł plecami o przednią ścianę kabiny. Stał teraz naprzeciwko Larsena i mierzył z odległości dwunastu stóp w sam środek jego białego marynarskiego swetra. Herszt starannie zasłonił okna, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po chwili był już z powrotem na mostku.

– Ty – wskazał lufą na młodego marynarza – pójdziesz ze mną. Chłopak rzucił błagalne spojrzenie na pierwszego oficera “Freyi”.

Wcześniej jednak zareagował trzeci oficer, Tom Keller.

– Jeśli zrobisz krzywdę temu chłopcu – powiedział z charakterystycznym amerykańskim akcentem – uduszę cię gołymi rękami!

Dwie lufy automatów skierowały się natychmiast w jego stronę.

– Twoja rycerskość jest chwalebna, ale nie masz za grosz poczucia rzeczywistości – skomentował herszt. – Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli nie będzie robił głupstw. W przeciwnym razie urządzimy wam krwawą łaźnię, a ty pierwszy dasz głowę.

Lundquist skinął na marynarza.

– Idź z nim i rób wszystko, co każe.

Terrorysta wyprowadził marynarza na schody. Kiedy mijali poziom “D”, zapytał:

– Kto oprócz kapitana mieszka na tym pokładzie?

– Główny mechanik i szef stewardów – marynarz wskazał kolejno pomieszczenia nad prawą i lewą burtą. – No i pierwszy oficer, w lewej przedniej kajucie, ale on jest teraz na mostku.

Spoza drzwi kabin nie dochodziły żadne odgłosy życia.

– Gdzie jest magazyn farb? – spytał terrorysta. Marynarz bez słowa odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Nie zatrzymując się minęli poziomy “C” i “B”- Tu spoza którychś drzwi dobiegły ich odgłosy rozmowy; najwyraźniej czterej marynarze, którym nie chciało się spać, spędzali tę noc przy kartach i kawie.

Na poziomie “A”, dolnym pokładzie nadbudówki, marynarz otworzył drzwi prowadzące na rufę i wyszedł; terrorysta za nim. Nocny chłód nieprzyjemnie kontrastował z ciepłym wnętrzem. Znajdowali się teraz za nadbudówką, na rufie. Przed nimi piętrzył się ku gwiazdom wysoki na sto stóp masyw komina. Marynarz skierował się w stronę małej stalowej budki. Miała sześć na sześć stóp i tyle samo wysokości. Z jednej strony były umieszczone drzwi, zakręcone motylkowymi mutrami na dwu wielkich śrubach.

– To tam, na dole – pokazał marynarz.

– Schodzimy – zadecydował terrorysta. Chłopiec nie bez wysiłku odkręcił motylkowe nakrętki, pociągnął za uchwyt i otworzył drzwi na oścież. Paląca się w środku żarówka oświetlała maleńki podest i biegnące odeń w dół, do wnętrza “Freyi”, schodki. Przynaglony lufą rewolweru marynarz wszedł do budki i zaczął schodzić w dół; terrorysta za nim.

Zeszli schodami przeszło siedemdziesiąt stóp niżej, mijając po drodze kilka galerii zamkniętych stalowymi drzwiami. Kiedy wreszcie znaleźli się na końcu schodów, byli głęboko poniżej linii wody; pod sobą mieli już tylko kil i stalową skorupę statku. Z dna klatki schodowej czworo drzwi prowadziło w różne strony. Terrorysta wskazał na jedne z nich i zapytał:

– Co tu jest?

– Przekładnia steru.

– Zajrzyjmy tam.

Otworzywszy drzwi ujrzeli wielką, wysoko sklepioną halę; jej metalowe ściany pokryte były bladozieloną farbą. Wnętrze było dobrze oświetlone. Cały środek podłogi wypełniały wielkie, obudowane blachą mechanizmy. To one odbierały sygnały z komputerów mostka kapitańskiego i zgodnie z nimi poruszały płetwą sterową. Ściany naprzeciw drzwi zbiegały ku podłodze łagodną krzywizną, była to już bowiem najniższa część rufy. Z drugiej strony tej stalowej skorupy wielka płetwa sterowa “Freyi” wisiała nieruchomo w czarnej otchłani morza. Nie zabawili tu długo. Terrorysta kazał zamknąć drzwi z powrotem i zakręcić śruby.

Lewe drzwi prowadziły do magazynu chemikaliów, prawe – do magazynu lakierów. Te pierwsze terrorysta zignorował; nie miał zamiaru więzić ludzi w pomieszczeniu, w którym z pewnością były materiały żrące – mogliby zrobić z nich użytek. Lepszy był magazyn farb. Jego wnętrze okazało się dostatecznie duże i miało dobrą wentylację.

– A te czwarte drzwi? – spytał. Nie było na nich żadnych uchwytów ani dostępnych śrub.

– Prowadzą do tylnej części maszynowni. Są zakręcone z tamtej strony.

Terrorysta oparł się mocno o stalowe drzwi, ale nawet nie drgnęły. Były sztywne jak skała. Wyglądał na zadowolonego.

– Ilu ludzi jest na statku? Tylko bez żadnych sztuczek… policz również kobiety. Jeśli znajdziemy chociaż jedną osobę ponad to, co teraz powiesz, zastrzelę ją.

Chłopak przesunął językiem po spierzchniętych wargach.

– Nie ma kobiet na statku. Może w następną podróż będzie już można zabrać żony, ale nie w pierwszym rejsie. Razem jest nas trzydziestu, łącznie z kapitanem.

Wiedząc już wszystko, co chciał wiedzieć, terrorysta wepchnął młodego marynarza do magazynu, zatrzasnął drzwi i wkręcił jedną ze śrub mocujących w jej gniazdo. Potem wrócił na górę. Dotarłszy na pokład wybrał tym razem inną drogę na mostek. Zamiast korzystać z wewnętrznych schodów, na których mógłby się na kogoś natknąć, wspiął się po drabinach zawieszonych nad prawą burtą.

Zastał swoich pięciu wspólników w tej samej sytuacji, w jakiej ich zostawił: z bronią gotową do strzału pilnowali dwu oficerów. Dość długo trwało wydawanie dalszych poleceń. Wkrótce obaj oficerowie z mostka, w towarzystwie szefa stewardów i głównego mechanika, wyrwanych z głębokiego snu, wędrowali pod strażą po wąskich schodkach wiodących do magazynu farb. Większość załogi spała jeszcze. Kabiny na pokładzie “B”, w których mieszkali, były znacznie mniejsze, niż apartamenty oficerskie na poziomach “C” i “D”. Kiedy wyciągnięto ich z łóżek i popędzono na dno statku, marynarze protestowali głośno, wymyślali napastnikom i klęli. Szef terrorystów uciszał jednak kolejne grupy oświadczeniem, że w razie jakichkolwiek prób oporu ich kapitan, uwięziony we własnej kabinie, zostanie natychmiast zabity. Marynarze cichli więc i słuchali rozkazów bandyty.

W końcu w magazynie lakierów upchnięto wszystkich dwudziestu dziewięciu członków załogi. Terroryści pozwolili jeszcze pierwszemu kucharzowi i czterem stewardom wrócić na chwilę do kambuza na pokładzie “A”, by przynieść stamtąd tace pełne bułek i rogalików, a także skrzynki z piwem i lemoniadą. Dwa duże wiadra miały zastąpić więźniom ubikację.

– Czujcie się jak u siebie w domu – zadrwił szef terrorystów. Dwudziestu dziewięciu mężczyzn patrzyło na niego wściekłym wzrokiem z wnętrza magazynu. – Nie będziecie tu długo siedzieć… najwyżej trzydzieści godzin. Aha, kapitan wzywa szefa pomp. Który to?

Szwed Martinsson zrobił krok w stronę drzwi.

– To ja.

– Pójdziesz ze mną – powiedział terrorysta. Była czwarta trzydzieści. Cały pokład “A”, dolny poziom nadbudówki, zajmowały urządzenia niezbędne do obsługi morskiego kolosa. Tutaj znajdowały się główny kambuz, chłodnia, zimna spiżarnia i inne magazyny żywnościowe, magazyn napojów, skład brudnej bielizny i sąsiadująca z nim automatyczna pralnia, wreszcie centrala kontroli ładunku i centrala przeciwpożarowa, zwana też “pianową”.

Piętro wyżej był pokład “B”, z kajutami całej załogi (z wyjątkiem oficerów), a także z czytelnią, czterema pomieszczeniami klubowymi i trzema barami. Na poziomie “C” mieściły się kajuty młodszych oficerów oraz mesa oficerska, palarnia i klub dzienny załogi z basenem pływackim, sauną i salą gimnastyczną.

Terrorystę najbardziej jednak interesowała centrala kontroli ładunku na pokładzie “A”; tam właśnie kazał się zaprowadzić szefowi pomp. Nie było tutaj okien; pokój, sztucznie ogrzewany i klimatyzowany, był cichy i dobrze oświetlony. Spojrzenie terrorysty prześliznęło się po setkach wyłączników na tablicach rozdzielczych i zatrzymało się na tylnej ścianie pokoju. Nad konsoletą, przy której usiadł już szef pomp, znajdował się kolorowy schemat statku, długi na dziewięć i szeroki na cztery stopy. Pokazywał on rozłożenie ładunku w zbiornikach.

– Lepiej nic nie kombinuj – ostrzegł terrorysta. – Wygrasz co najwyżej tyle, że zginie jeden z moich ludzi, ale ja i tak sobie poradzę. Wiesz w jaki sposób? Zastrzelę… nie, nie ciebie, przyjacielu, ale twojego kapitana Larsena. A teraz pokaż mi, gdzie są zbiorniki balastowe.

Martinsson bynajmniej nie miał zamiaru ryzykować życiem swojego dowódcy. Miał dwadzieścia parę lat, a starszemu o całe pokolenie Larsenowi dużo zawdzięczał. Pływał z nim już przedtem na dwóch innych statkach, pod jego też dowództwem wyspecjalizował się w obsłudze pomp. Darzył go – podobnie zresztą jak i cała załoga – wielkim szacunkiem i sympatią. Larsen zawsze bardzo troszczył się o załogę, a przy tym uchodził za najlepszego marynarza w całej Nordia Linę.

Martinsson zaczął więc posłusznie objaśniać terroryście schemat, na którym widać było dwadzieścia rzędów zbiorników, po trzy w każdym rzędzie.

– Tutaj, na samym dziobie, lewy i prawy zbiornik są pełne ropy. W środku między nimi jest zbiornik na pomyje… teraz pusty, bo to dopiero pierwszy ładunek. Nie było potrzeby płukać zbiorników, no więc nie ma pomyj. Następny rząd to wszystko zbiorniki balastowe. Była w nich woda, jak płynęliśmy z Japonii do Zatoki. Teraz jest w nich tylko powietrze. Działają jak pontony.

– Otwórz zawory między tymi zbiornikami balastowymi i zbiornikiem na pomyje! – rozkazał bandyta. Martinsson wahał się przez chwilę.

– Rób, co mówię!

Marynarz nacisnął trzy kwadratowe przyciski na konsolecie. W jej wnętrzu odezwał się cichy brzęczyk. A ćwierć mili przed nimi, głęboko pod pokładem, szeroko otworzyły się klapy, wielkie jak drzwi od garażu, łącząc cztery zbiorniki w jeden zespół o łącznej pojemności 80 tysięcy ton. Dowolny płyn, wlany do jednego z tych zbiorników, mógł teraz przepływać swobodnie do pozostałych.

– Gdzie jeszcze są zbiorniki balastowe? Martinsson pokazał palcem środek statku.

– Tutaj są następne trzy, w jednym rzędzie od burty do burty.

– Zostaw je w spokoju. Ile jeszcze jest takich zbiorników?

– W sumie jest ich dziewięć. Ostatnie trzy są tuż pod nadbudówką, też w jednym rzędzie.

– Otwórz zawory pomiędzy tymi zbiornikami – polecił terrorysta, i Martinsson bez szemrania zrobił, co mu kazano.

– W porządku. Teraz powiedz, czy można bezpośrednio połączyć zbiorniki na ropę z balastowymi?

– Nie. Nie ma żadnego połączenia między tymi systemami.

– Trudno, zmienimy trochę plan… Otwórz wszystkie zawory między zbiornikami z ropą… wszystkie, tak żeby cała pięćdziesiątka była ze sobą połączona.

Trzeba było aż piętnastu sekund, by nacisnąć wszystkie niezbędne przy tej operacji wyłączniki na konsolecie. W czeluściach statku, w gęstej czarnej cieczy, otwierały się szeroko dziesiątki wielkich klap; tankowiec przekształcał się w jeden olbrzymi zbiornik, mieszczący w sobie milion ton ropy. Martinsson patrzył ze zgrozą na swoje dzieło.

– Jeśli statek zatonie z choćby jednym zbiornikiem pękniętym, cały milion ton wypłynie na powierzchnię – mruknął do siebie, ale terrorysta to usłyszał.

– Tym bardziej odpowiednie władze będą się starać, żeby nie zatonął. Gdzie jest główny wyłącznik prądu dla pomp obsługujących zawory?

Martinsson wskazał na skrzynkę połączeń elektrycznych na ścianie pod sufitem. Terrorysta otworzył ją i przesunął w dół rączkę kontaktu. Następnie wyjął dziesięć bezpieczników i schował je do kieszeni. Szef pomp patrzył na to wszystko z rosnącym przerażeniem. Teraz nie można już było zamknąć wewnętrznych połączeń między zbiornikami. Były oczywiście zapasowe bezpieczniki, i wiedział, gdzie są schowane. Ale przecież on sam będzie zamknięty w magazynie farb. A nikt, kto nie zna dobrze tego pomieszczenia, nie znajdzie tych bezpieczników dostatecznie szybko, by w porę uruchomić zbawcze klapy.

Bengt Martinsson wiedział – bo na tym polegała jego praca – że żaden tankowiec nie może być napełniany ani rozładowywany w sposób dowolny. Jeśli napełnisz tylko zbiorniki z prawej burty, zostawiając puste wszystkie inne, statek przewróci się i zatonie. Jeśli napełnisz tylko lewe – przewróci się na drugą burtę. Jeśli załadujesz przód, a nie zrównoważysz tego na rufie – pogrąży się dziobem pod wodę, a rufa zawiśnie w powietrzu; i odwrotnie, zatonie, jeśli napełnisz zbiorniki rufowe, pozostawiając w dziobowych tylko powietrze. Ale i z balastem trzeba się obchodzić ostrożnie. Jeśli zbiorniki na dziobie i na rufie wypełnią się wodą, a środkowe pozostaną puste, statek wygnie się w łuk, niczym akrobata wykonujący salto przez plecy. Tankowce nie są przeznaczone do takich akrobacji. Masywny kręgosłup “Freyi” pękłby w takim przypadku jak zapałka.

– Jeszcze jedno pytanie. Co będzie, jeśli otworzymy wszystkie pięćdziesiąt klap kontrolnych na pokładzie?

Martinssona ogarnęła nagle piekielna pokusa, by rzeczywiście to zrobić. Pomyślał jednak o kapitanie Larsenie, trzymanym pod bronią trzy piętra wyżej. Przełknął ślinę i powoli wycedził:

– Bez aparatów tlenowych wszyscy zginiecie.

I wyjaśnił zamaskowanemu człowiekowi, że kiedy zbiorniki są napełnione, między powierzchnią cieczy a pokrywą gromadzą się gazy, wyzwalające się z ropy naftowej. To bardzo lekkie gazy i silnie wybuchowe. Gdyby nie były systematycznie odprowadzane, przekształciłyby statek w gigantyczną bombę.

Ściśle biorąc, tylko starsze systemy zabezpieczające rzeczywiście odprowadzały wybuchowy gaz na zewnątrz; specjalne pompy wysysały go ze zbiorników i wyrzucały ponad pokład, skąd, lżejszy od powietrza, natychmiast się ulatniał. Na nowszych statkach stosowano inny, znacznie bezpieczniejszy system. Obojętny gaz, pochodzący ze spalin silnika głównego, wtłaczano do zbiorników, by wyprzeć z nich tlen; ten obojętny gaz składał się w przeważającej części z dwutlenku węgla. W górnej części zbiorników powstawała w ten sposób całkowicie beztlenowa atmosfera, w której nic nie mogło się zapalić, niemożliwe było nawet powstanie iskry. Każdy zbiornik miał jednak swoją klapę kontrolną o średnicy około jednego jarda; gdyby ktoś otworzył taką klapę, nie stosując żadnych zabezpieczeń, natychmiast znalazłby się w gęstej chmurze ciężkiego gazu, sięgającego wyżej niż głowa człowieka. Udusiłby się oddychając atmosferą całkowicie pozbawioną tlenu – zanim wiatr zdążyłby rozwiać chmurę.

– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział terrorysta. – Kto z załogi zna się na aparatach tlenowych?

– Dysponuje nimi pierwszy oficer. Ale oczywiście wszyscy umiemy ich używać. Było specjalne szkolenie.

Dwie minuty później Martinsson znalazł się z powrotem w magazynie lakierów wraz z innymi członkami załogi. Była piąta.

W czasie gdy szef terrorystów przebywał w centrali kontroli ładunku, a jeden z jego podwładnych pilnował Thora Larsena – pozostała piątka zajmowała się rozładowywaniem kutra. Teraz dziesięć walizek z materiałami wybuchowymi stało już na śródpokładziu “Freyi” w pobliżu trapu, a zamaskowani ludzie czekali na dalsze instrukcje szefa. Tym razem polecenia były krótkie i zwięzłe. W przedniej części kadłuba odkręcono i odsunięto pokrywy dwu zbiorników balastowych, lewego i prawego; w każdym otworze można było dostrzec pierwsze szczeble drabiny schodzącej w czarną, wypełnioną stęchłym powietrzem przepaść. W rzeczywistości drabina miała osiemdziesiąt stóp długości i sięgała aż do dna zbiornika.

Azamat Krim ściągnął z głowy maskę, wcisnął ją do kieszeni i z latarką zszedł do pierwszego zbiornika. Za nim, na długich linach, spuszczono dwie walizki. Na dnie zbiornika Krim umieścił jedną walizkę przy burcie “Freyi” i przymocował ją sznurem do przebiegającego w tym miejscu pionowo stalowego żebra. Drugą walizkę otworzył, a jej zawartość podzielił na dwie części: połowa powędrowała pod przednią ścianę zbiornika, za którą znajdowało się 20 tysięcy ton ropy naftowej; druga trafiła pod tylną ścianę, za którą było drugie 20 tysięcy ton ropy. Potem Krim obłożył ładunki starannie workami z piaskiem, aby skoncentrować siłę wybuchu na stalowych grodziach. Upewniwszy się, że zapalniki są na właściwych miejscach i że mają kontakt z urządzeniem spustowym, powrócił na pokład.

Całą tę procedurę powtórzył w drugim zbiorniku dziobowym, a następnie w obu bocznych zbiornikach balastowych pod nadbudówką. W ten sposób wykorzystał już osiem walizek. Dziewiątą umieścił w środkowym zbiorniku na śródokręciu – nie po to, żeby i do niego wpuścić kaskady wody morskiej, ale po to, by przyspieszyć pęknięcie kilu, kiedy zbiorniki dziobowe i rufowe będą już rozerwane.

Dziesiąty ładunek trafił do maszynowni. Tutaj Krim uzbroił go w zapalnik i ułożył w miejscu, gdzie krzywizna kadłuba zbiega się z grodzią oddzielającą maszynownię od magazynu farb. Ładunek był dostatecznie silny, by rozerwać jednocześnie obie grube blachy. Jeśli zostanie zdetonowany, ludzie uwięzieni w magazynie, nawet jeśli przeżyją wybuch, potopią się w wodzie, która tutaj, kilkadziesiąt stóp pod powierzchnią morza, wedrze się z siłą Niagary.

Była szósta piętnaście i nad pustym pokładem “Freyi” zaczynało już świtać, kiedy Krim zameldował Drake'owi:

– Andrij, ładunki rozmieszczone i uzbrojone. Ale, prawdę mówiąc modlę się, żeby nigdy nie wybuchły.

– To nie będzie potrzebne. Wystarczy pokazać je kapitanowi Larsenowi. Jak zobaczy i zrozumie, sam zacznie przekonywać władze. I będą musieli zrobić to, czego żądamy. Nie będą mieli wyboru.

Terroryści wypuścili teraz z prowizorycznego więzienia dwóch marynarzy, dali im stroje ochronne, maski gazowe i butle z tlenem. Tak wyposażeni, marynarze przewędrowali przez cały pokład od dziobu do nadbudówki, otwierając po kolei klapy kontrolne wszystkich pięćdziesięciu zbiorników z ropą. Kiedy robota była skończona, wrócili do magazynu farb. Stalowe drzwi zamknięto od zewnątrz i starannie dokręcono dwie mocujące śruby; miały tak pozostać aż do momentu, gdy dwaj berlińscy więźniowie znajdą się bezpieczni w Izraelu.

O szóstej trzydzieści Andrew Drake, nadal zamaskowany, wrócił do kajuty kapitana. Ciężko opadł na fotel naprzeciw Larsena, po czym opowiedział mu dokładnie o wszystkim, co zrobiono na statku. Norweg patrzył nań pozornie nieporuszony. Z kąta kabiny mierzyła w niego bez przerwy lufa automatu. Skończywszy swoją relację, Drake wyjął z kieszeni czarne plastikowe pudełko i pokazał je kapitanowi. Było nie większe niż dwie złożone razem paczki papierosów; w środku obudowy znajdował się jeden czerwony przycisk, a z narożnika wystawała krótka, zaledwie czterocalowa antena.

– Czy wie pan, co to jest, kapitanie?

Larsen wzruszył niecierpliwie ramionami. Dostatecznie dużo widział już urządzeń radiowych, żeby domyślać się, że to jakiś rodzaj tranzystorowego nadajnika.

– To oscylator – wyjaśnił Drake. – Jeśli nacisnę ten czerwony guzik, zacznie emitować sygnał wysokiej częstotliwości, którego wysokość i natężenie będą stopniowo rosły. Oczywiście nasze uszy nie usłyszą tego sygnału. Ale do każdego ładunku wybuchowego na tym statku jest podłączony odbiornik, który może i będzie to “słyszeć”. Wraz ze zwiększaniem częstotliwości sygnału będą się posuwać do przodu wskazówki w odbiornikach, aż osiągną kres skali. Wtedy przepalą się w nich bezpieczniki i ustanie obieg prądu w zapalnikach. Przerwanie tego prądu uruchamia zapalnik. Czy rozumie pan, co to oznacza?

Larsen patrzył skamieniały na osobnika po drugiej stronie stołu. Jego statek, jego ukochana “Freya” padła ofiarą przemocy – a on nie może nic przeciwko temu zdziałać. Cała załoga siedzi uwięziona w stalowej trumnie, oddzielona tylko warstwą blachy od piekielnego ładunku, który w jednej chwili może ich zmiażdżyć i zalać setkami ton lodowatej wody.

Wyobraźnia podsunęła mu plastyczny obraz piekła, jakie się tu rozegra. Jeśli ładunki wybuchną, w burtach statku przy zbiornikach balastowych powstaną cztery wielkie dziury. Ryczące kaskady wleją się tędy do środka, wypełniając w ciągu paru minut przednie i tylne ładownie. Przez wyrwane wybuchami otwory wewnętrzne woda morska – znacznie cięższa od ropy – wypchnie ją z sąsiednich zbiorników na pokład i dalej do morza. W szybkim tempie sześć zbiorników dziobowych i tyleż rufowych napełni się wodą. Dziesiątki tysięcy ton wody obciążą też wielką halę maszynowni. Dziób i rufa obniżą się o co najmniej dziesięć stóp, ale środek statku nadal będzie się unosił wysoko na fali, dzięki dwóm pustym zbiornikom balastowym. “Freya”, najpiękniejsza z nordyckich bogiń, przegnie się boleśnie do tyłu – i pęknie na pół. Obie połowy opadną szybko na dno – ledwie dwadzieścia pięć stóp niżej – i osiądą tam z pięćdziesięcioma otwartymi na oścież klapami kontrolnymi. Z tych otworów wystrzelą ku powierzchni Morza Północnego słupy tłustej cieczy.

Być może minie nawet cała godzina, zanim statek noszący imię potężnej bogini, osiądzie ostatecznie na morskim dnie – ale będzie to nieodwracalne. Być może na tak płytkich wodach górna część mostka pozostanie nad powierzchnią – ale już nigdy nie pożegluje. Być może miną trzy dni, zanim cała ropa z ładowni statku wydostanie się na powierzchnię – ale w tym czasie żaden nurek nie odważy się opuścić między kolumny rwącej ku górze cieczy, by zamknąć pokrywy kontrolne. A więc i utrata ładunku, tak jak zniszczenie statku, będzie całkowita i nieodwracalna.

Patrzył wciąż w zamaskowaną twarz naprzeciw, ale nie odpowiadał. Narastał w nim gniew, ale twarz pozostawała kamienna.

– Co mam robić? – spytał.

Terrorysta spojrzał na cyfrową tarczę zegara na ścianie. Była szósta czterdzieści pięć.

– Przejdziemy do kabiny radiooperatora – odpowiedział. – I porozmawiamy z Rotterdamem. Albo raczej: pan porozmawia z Rotterdamem.

Dwadzieścia sześć mil na wschód od nich wielkie żółte płomienie, wydobywające się dniem i nocą z kolumn rafineryjnych Europortu zostały wreszcie przyćmione przez wstające słońce. Przez całą noc z mostka “Freyi” widać było te pochodnie na ciemnym niebie nad rafineriami Shella, Chevrona, British Petroleum – a także, daleko za nimi, zimno-błękitną łunę latarni ulicznych Rotterdamu.

Rafinerie i labirynt kanałów Europortu, największego naftowego portu świata, rozciągają się na wielkim obszarze na południe od ujścia Mozy. Na północnym brzegu leży Hook van Holland, z dużą przystanią promową i budynkiem Kontroli Mozy: przysadzistym, jakby przygiętym pod ciężarem wielkich, wirujących wciąż anten radarowych, l kwietnia, o godzinie 6.45 rano, dyżurujący w ośrodku kontroli Bernhard Dijkstra przeciągał się i ziewał. Za kwadrans będzie mógł pojechać do domu na dobrze zapracowane śniadanie. Później, po paru godzinach snu, wsiądzie na motor przed swoim domem w Gravenzande i przyjedzie tu z powrotem – mimo wolnego dnia – by zobaczyć, jak nowy tankowiec, nowy supergigant, będzie wchodził do portu. To będzie ciekawy dzień – pomyślał mimo zmęczenia. Jakby w odpowiedzi na te myśli głośnik nad jego głową nagle ożył:

– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”.

Supertankowiec odezwał się na kanale dwudziestym, z którego przeważnie korzystały statki pozostające jeszcze na otwartym morzu. Dijkstra pochylił się nad konsoletą i przełączył kanał swojego nadajnika.

– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham cię.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Mówi kapitan Larsen. Gdzie jest w tej chwili kuter z ekipą cumowniczą dla mnie?

Dijkstra zajrzał do dziennika, leżącego na lewo od konsolety.

– “Freya”, tu Pilot Maas. Wyszli z Hook przeszło godzinę temu. Powinni być u ciebie za dwadzieścia minut.

To, co teraz usłyszał, poderwało go na równe nogi.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Połącz się natychmiast z kutrem i powiedz, żeby wracali do portu. Nie możemy wziąć ich na pokład. Odwołaj także start pilotów z Schiphol, powtarzam: odwołaj start pilotów. Nie możemy ich przyjąć. Sytuacja wyjątkowa, powtarzam: sytuacja wyjątkowa.

Dijkstra zakrył mikrofon ręką i wrzasnął na drugiego dyżurnego:

– Magnetofon!

Kiedy szpule magnetofonu zaczęły się obracać, Dijkstra odsunął dłoń od mikrofonu i bardzo wyraźnie powiedział:

– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumiałem, że nie chcecie przyjąć ekipy cumowniczej. Zrozumiałem, że mam odwołać start pilotów. Proszę o potwierdzenie.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.

– “Freya”, podaj szczegóły sytuacji wyjątkowej.

Przez dziesięć sekund głośnik milczał, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyły się jakieś konsultacje. Potem w ośrodku kontroli zagrzmiał znowu głos Larsena.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie mogę na razie podać szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będą jakiekolwiek próby zbliżenia się do “Freyi”, zostaną zabici ludzie. Trzymajcie się z daleka. Nie próbujcie sami kontaktować się z “Freya” przez radio. Zgłoszę się ponownie o godzinie dziewiątej zero zero. W ośrodku kontroli ma być obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.

Głos zamilkł, rozległ się wyraźny trzask wyłącznika. Dijkstra próbował jeszcze nawiązać kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzał niepewnie na kolegę.

– Co to może znaczyć, u diabła?

Drugi kontroler, Schipper, wzruszył tylko ramionami.

– Nie podoba mi się głos kapitana Larsena – powiedział. – Mam wrażenie, że on jest w niebezpieczeństwie.

– Mówił coś o zabijaniu ludzi – zastanawiał się głośno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabić? Czy to bunt na pokładzie? A może ktoś wpadł w szał?

– Zanim to wyjaśnimy, lepiej zróbmy to, czego żądał – poradził Schipper.

– Słusznie. Ty zadzwoń do dyrektora, a ja połączę się z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.

Kuter wiozący ekipę cumowniczą parł do przodu, sapiąc ciężko, ze stałą szybkością dziesięciu węzłów. Do “Freyi” miał jeszcze trzy mile wyjątkowo dziś gładkiego i spokojnego morza. Zapowiadał się piękny wiosenny poranek, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Z odległości trzech mil masyw tankowca robił już wielkie wrażenie, toteż Holendrzy, którzy mieli pomagać przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciągali szyje. Żaden nie pomyślał nic szczególnego, gdy martwy dotąd radiotelefon wiszący obok sternika nagle szczęknął i zagadał. Szyper chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Silnik zagłuszał jednak rozmowę, więc szyper przełączył go na jałowy bieg i poprosił o powtórzenie. Ledwie je usłyszał, położył ster ostro na prawą burtę; kuter zatoczył duże półkole.

– Wracamy do domu – oświadczył sternik zaskoczonym ludziom na pokładzie. – Tam jest coś nie w porządku. Kapitan Larsen nie przygotował jeszcze dla nas śniadania.

Kuter odpłynął w stronę Hook. Za jego rufą masyw “Freyi” znów zaczął maleć, aż stopił się z horyzontem.

Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wód przybrzeżnych – szli szybko w stronę helikoptera Zarządu Portu, który miał ich zawieźć na pokład tankowca. Była to normalna praktyka; zawsze latali do czekających na nich statków śmigłowcem. Starszy 2 pilotów – szpakowaty mężczyzna, który już dwadzieścia lat spędził na morzu, miał licencję kapitana, a od piętnastu lat pracował u ujścia Mozy – niósł “brązową skrzynkę”: instrumentarium, które pozwalało sterować statkiem z dokładnością do jednego jarda, jeśli było to potrzebne; a mogło być potrzebne dzisiaj, zważywszy, że kadłub “Freyi” dzieliło od dna toru wodnego nie więcej niż dwadzieścia stóp, a tak zwany Kanał Wewnętrzny, który miała pokonać, był szerszy od niej samej zaledwie o piętnaście stóp. Kiedy schyleni, na zgiętych kolanach przemykali pod wirującym śmigłem, pilot helikoptera wychylił się z kabiny.,…

– Zdaje się, że tam coś nie gra! – starał się przekrzyczeć hałas silnika. – Musimy zaczekać.

Silnik zgasł, ale wielkie płaty długo jeszcze wirowały nad ich głowami, zanim wreszcie stanęły.

– Ale dlaczego, do cholery? – spytał młodszy z pilotów.

– A ja skąd mogę wiedzieć? – bronił się lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostałem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotów do wejścia.

Kilka minut przed ósmą w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonił telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadł właśnie śniadanie.

– To do ciebie! – zawołała żona, która podniosła słuchawkę, po czym wróciła do kuchni, gdzie właśnie z ekspresu zaczęła się sączyć aromatyczna kawa. Van Gelder wstał od stołu, rzucił gazetę na krzesło i poczłapał w miękkich kapciach do przedpokoju. W miarę jak słuchał długiego potoku słów, jego twarz poważniała, a brwi coraz bardziej się marszczyły.

– Jak powiedział? Będą zabici?

Nowy strumień słów popłynął w słuchawce.

– Dobrze – mruknął Gelder – czekajcie tam na mnie. Będę za piętnaście minut.

Cisnął słuchawkę na widełki, kopnął pod szafę bambosze i w pośpiechu wcisnął buty i marynarkę. Po chwili był już przy drzwiach garażu. Kiedy wyprowadzał Mercedesa tyłem po żwirowej alejce, przypomniał mu się koszmarny sen, który prześladował go od dawna.

– Czyżby porwanie? Dobry Boże, tylko nie to!

Tymczasem na pokładzie “Freyi” kapitan Larsen został zmuszony do szczególnej wycieczki po swoim własnym statku: w świetle latarek oglądał ładunki wybuchowe, przymocowane do ścian zbiorników balastowych głęboko pod linią wodną. W drodze powrotnej widział, jak trzy mile od “Freyi” kuter z ekipą cumowniczą zawraca i odpływa ku brzegom. Jednocześnie po przeciwnej stronie, na pełnym morzu, pojawił się niewielki frachtowiec, płynący na południe. Najwyraźniej i on dostrzegł nieruchomego lewiatana, bo pozdrowił go radosnym gwizdaniem – ale nie zmienił kursu i nie zbliżył się.

Larsen obejrzał również ładunek umieszczony w środkowym zbiorniku na śródokręciu i te, które znalazły się w komorach balastowych pod nadbudówką. Nie potrzebował już schodzić w okolice magazynu farb.

Znał dobrze to miejsce i potrafił wyobrazić sobie skutki wybuchu podłożonej tam bomby.

O ósmej trzydzieści, kiedy Dirk van Gelder wbiegał do budynku Kontroli Mozy, by jak najszybciej przesłuchać taśmę, Thor Larsen wracał już pod eskortą do swojej kabiny. Nie mógł jakoś doliczyć się terrorystów. Jednego widział na pomoście dziobowym “Freyi”, jak owinięty w grubą kurtkę dla ochrony przed zimnem badał wzrokiem horyzont. Inny wspinał się na szczyt komina, by stamtąd, z wysokości stu stóp nad pokładem, prowadzić dalekosiężną obserwację. Trzeci czuwał na mostku, kontrolując ekrany radarów i sonarów, które pozwalały mu dostrzegać wszystko, co poruszało się w promieniu czterdziestu ośmiu mil wokół “Freyi”, a także kawał morza i dna morskiego pod nią. Z pozostałych czterech, dwóch – w tym herszt – było z kapitanem. Dwóch zatem brakowało: musieli kręcić się gdzieś po statku.

Szef terrorystów kazał mu znowu usiąść przy jego własnym stole. Palcami zabębnił po pudełku oscylatora, które przytroczył sobie do paska.

– Kapitanie, niech pan mnie nie zmusza do użycia tego przycisku. I niech pan nie myśli, że nie odważę się go użyć. Owszem, zrobię to, jeśli dojdzie tutaj do jakichś heroicznych błazenad albo jeśli moje żądania nie zostaną spełnione. A teraz proszę to przeczytać.

Podał Larsenowi trzy kartki gęsto zapisane maszynowym tekstem po angielsku. Larsen szybko i nieuważnie przebiegł po nim wzrokiem.

– Dokładnie o dziewiątej przeczyta pan ten tekst przez radio dyrektorowi portu w Rotterdamie. Ani słowa mniej, ani słowa więcej. I żadnych uwag po holendersku czy po norwesku. Tylko to, co napisane. Rozumiemy się?

Larsen przytaknął z ponurą miną. Drzwi otworzyły się nagle i do kabiny wszedł jeszcze jeden z napastników. Najwyraźniej przybywał tu z kambuza – niósł bowiem dużą tacę z jajecznicą, masłem, dżemem i kawą. Postawił ją na stole, między dwoma siedzącymi przy nim mężczyznami.

– Śniadanie – oznajmił szef napastników. Gestem zaprosił Larsena. – Może i pan coś zje?

Kapitan nie chciał jeść, ale chętnie napił się kawy. Przecież nie kładł się przez całą noc, a poprzedniego ranka wstał o siódmej. Dwadzieścia sześć godzin bez snu – a przed nim być może jeszcze więcej. Chciał jak najdłużej być przytomny i czujny. Sądził, że kawa mu w tym pomoże. Nie bez pewnej satysfakcji obliczył, że siedzący po drugiej stronie stołu terrorysta jest na nogach równie długo jak on.

Niespodziewanie tamten nakazał wyjść strażnikowi z karabinem. Drzwi się zamknęły i zostali sam na sam – ale nie dawało to kapitanowi szczególnych szans. Stół był bardzo szeroki i Larsen nie zdołałby dosięgnąć terrorysty; a ten miał rewolwer tuż pod prawą ręką i oscylator przypięty do pasa.

– Zapewne nie będę nadużywał pańskiej gościnności dłużej niż trzydzieści godzin… może czterdzieści – odezwał się człowiek w kominiarce. – Ale i to wystarczy, żebym udusił się w tej masce. A w końcu… nigdy przedtem mnie pan nie widział i nigdy więcej mnie pan nie zobaczy.

Lewą ręką ściągnął z głowy czarną kominiarkę. Larsen zobaczył twarz człowieka trzydziestoparoletniego, szatyna o piwnych oczach. Ale, choć zdemaskowany, nadal był dla kapitana zagadką. Mówił jak rodowity Anglik i tak też się zachowywał. Ale przecież Anglicy nie porywają statków, to pewne. A więc może Irlandczyk z IRA? Nie, zaraz… wspomniał przecież coś o przyjaciołach w niemieckim więzieniu. Może Arab? Jacyś terroryści z Organizacji Wyzwolenia Palestyny rzeczywiście siedzą w Niemczech. I rozmawia ze swoimi kolegami jakimś dziwnym językiem. Nie bardzo wprawdzie podobnym do arabskiego, ale rozmaitych dialektów arabskich są dziesiątki – a on, Larsen, znał tylko trochę język Arabów znad Zatoki. Więc może jednak Irlandczyk…

– Jak mam się do pana zwracać? – spytał człowieka, którego nigdy nie miał poznać jako Andrija Dracza czy też Andrew Drake'a.

Mężczyzna, zajęty jedzeniem, namyślał się przez chwilę.

– Może pan mnie nazywać “Swoboda” – powiedział w końcu. – To popularne nazwisko w moim kraju, ale także rzeczownik pospolity. Oznacza tyle co wolność.

– To chyba nie po arabsku? Terrorysta po raz pierwszy uśmiechnął się.

– Nie, oczywiście. Nie jesteśmy Arabami. Jesteśmy Ukraińcami. Kochamy naszą ojczyznę i walczymy o jej wolność.

– I sądzicie, że władze niemieckie wypuszczą waszych przyjaciół z więzienia?

– Muszą – powiedział Drake z przekonaniem. – Nie będą mieć wyboru… No, chodźmy, jest już prawie dziewiąta.

12.

Od 9.00 do 13.00

– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”!

Baryton Thora Larsena zagrzmiał donośnie w pokoju ośrodka kontroli w przysadzistym budynku na końcu mierzei Hook van Holland. W dużej sali na pierwszym piętrze, której szerokie, panoramiczne okna były teraz zasłonięte, by jaskrawe poranne słońce nie utrudniało obserwacji ekranów – pięciu ludzi słuchało głosu kapitana “Freyi”.

Byli tu wciąż Dijkstra i Schipper, choć dawno skończył się ich dyżur. Zupełnie przy tym zapomnieli o śniadaniu. Za krzesłem Dijkstry stał od dłuższego czasu Dirk van Gelder, gotów zastąpić go, gdy tylko odezwie się “Freya”. Przy drugiej konsolecie dyżurny z nowej, dziennej zmiany zajmował się całym pozostałym ruchem w ujściu Mozy, wpuszczając i wypuszczając statki, ale nakazując im omijanie z daleka “Freyi”. Oznaczająca ją świetlista kreska na ekranie radaru była znacznie dłuższa od innych, choć statek znajdował się niemal na krawędzi pola widzenia. W pokoju przebywał także wyższy oficer służby ochrony portu.

Kiedy głośnik odezwał się, Dijkstra odsunął się od konsolety i ustąpił miejsca van Gelderowi. Ten chwycił w rękę mikrofon, odkaszlnął, po czym przesunął przełącznik “odbiór-nadawanie”:

– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham.

Słuchali także inni, daleko poza murami przysadzistego budynku na holenderskiej plaży. Już w czasie pierwszej transmisji rozmowę na kanale dwudziestym usłyszały dwa inne statki. Przez sto dwadzieścia minut, jakie upłynęły, w eterze zaroiło się od plotek. Teraz co najmniej kilkunastu radiooficerów wsłuchiwało się z uwagą w głośniki swoich odbiorników. Na “Freyi” kapitan Larsen zastanawiał się nawet, czy dla większej dyskrecji nie przejść na kanał szesnasty i porozumieć się z Kontrolą Mozy za pośrednictwem Radia Scheveningen. Ale doszedł do wniosku, że niepożądani słuchacze szybko odnajdą go i na tym kanale. Pozostawał więc na dwudziestym.

– Pilot Maas, tu “Freya”. Chcę rozmawiać osobiście z dyrektorem portu.

– Tu Pilot Maas, mówi Dirk van Gelder. To ja jestem dyrektorem portu.

– Mówi kapitan Larsen, dowódca “Freyi”.

– Tak, kapitanie, poznaliśmy pański głos. Jakie ma pan kłopoty? Na mostku “Freyi” Drake wskazał lufą rewolweru na tekst, który Larsen trzymał w ręku. Kapitan skinął głową, przesunął manetkę na “nadawanie” i zaczął czytać do radiotelefonu.

– Odczytuję przygotowane wcześniej oświadczenie. Proszę nie przerywać i nie zadawać pytań. Dziś rano o godzinie trzeciej zero zero “Freya” została opanowana przez uzbrojonych ludzi. Mam dostateczne powody sądzić, że traktują oni swoje działania bardzo poważnie i że spełnią swoje groźby, jeśli ich żądania nie zostaną uwzględnione.

W wieży kontrolnej za plecami Geldera rozległy się pełne emocji szepty. On sam przymknął oczy z rezygnacją. Od lat walczył o to, by tankowcom – tym wielkim pływającym bombom – zapewnić jakąś ochronę przed porywaczami. Ale jego obawy lekceważono, a apele ignorowano. No i stało się.

Tylko magnetofon, nie poddający się żadnym emocjom, niezmordowanie rejestrował dobiegający drogą radiową tekst.

– Cała moja załoga jest obecnie zamknięta w najniższej części statku, za stalowymi drzwiami. Nie mają szansy stamtąd uciec. Jak dotąd, nie stało im się nic złego. Tylko ja zostałem na mostku, ale jestem stale pilnowany i szantażowany nabitą bronią. W ciągu nocy zainstalowano ładunki wybuchowe wewnątrz kadłuba “Freyi”, w jego newralgicznych punktach. Widziałem osobiście te ładunki i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jeśli wybuchną, rozerwą statek na kawałki, zabiją natychmiast całą załogę i spowodują wyciek miliona ton ropy naftowej do morza.

– O Boże! – westchnął głośno ktoś za plecami van Geldera. Ten machnął niecierpliwie ręką w stronę mówiącego, chcąc go uciszyć.

– A oto – kontynuował głos z głośnika – aktualne polecenia ludzi, którzy opanowali “Freyę”. Po pierwsze: usunąć wszystkie jednostki pływające z akwenu między “Freya” a wybrzeżem holenderskim, a ściśle z akwenu ograniczonego liniami kursowymi North-East i South-East licząc od pozycji “Freyi”. Po drugie: z innych kierunków nie może się do “Freyi” zbliżyć żadna jednostka nawodna czy podwodna na odległość mniejszą niż pięć mil. Po trzecie: żaden samolot nie może naruszyć obszaru powietrznego w promieniu pięciu mil od “Freyi” na wysokości mniejszej niż dziesięć tysięcy stóp. Czy to jasne? Możecie odpowiedzieć. Van Gelder mocniej ścisnął uchwyt mikrofonu.

– “Freya”, tu Pilot Maas, Dirk van Gelder. Tak, zrozumieliśmy wszystko. Mam wykluczyć wszelki ruch w akwenie dziewięćdziesiąt stopni między “Freyą” i brzegami Holandii w promieniu pięciu mil we wszystkich innych kierunkach. Zawiadomię wieżę kontrolną lotniska Schiphol, żeby zabronili wszelkich lotów poniżej dziesięciu tysięcy stóp w promieniu pięciu mil od “Freyi”. Odbiór.

Po krótkiej przerwie powrócił głos Larsena.

– Zostałem poinformowany, że każda próba naruszenia tych warunków wywoła natychmiastowy odwet bez dalszych konsultacji. Odwetem będzie albo wypuszczenie dwudziestu tysięcy ton ropy do morza, albo… egzekucja jednego z moich ludzi. Jak zrozumieliście? Odbiór.

Van Gelder odwrócił się do kontrolerów ruchu.

– Na litość boską, usuńcie natychmiast stamtąd wszystkie statki. I połączcie się z Schiphol: żadnych lotów handlowych, żadnych samolotów prywatnych, żadnych latających reporterów!

Znowu pochylił się nad mikrofonem.

– Zrozumieliśmy dobrze, kapitanie Larsen. Czy coś jeszcze?

– Tak – odezwał się głośnik. – Następny kontakt radiowy dopiero o dwunastej. Nie wzywajcie “Freyi”, sam się odezwę. O dwunastej będę chciał mówić bezpośrednio z premierem Holandii i z ambasadorem Niemiec Zachodnich. Obaj muszą być obecni. To wszystko.

Dał się słyszeć odgłos wyłączania mikrofonu. Na mostku “Freyi” Drake wyjął słuchawkę radiotelefonu z ręki Larsena i odłożył ją.

Potem kazał Norwegowi wrócić do kapitańskiej kajuty. Kiedy znowu usiedli rozdzieleni siedmioma stopami blatu, Drake odłożył rewolwer i oparł się wygodnie. Jego sweter uniósł się przy tym nieco i Larsen mógł znowu dostrzec morderczy oscylator przytroczony do paska.

– Co będziemy teraz robić?

– Czekać – odparł Drake. – Spokojnie czekać. A tymczasem Europa wpadnie w szał.

– Zabiją pana, przecież pan wie. Wszedł pan z własnej woli na ten statek, ale już pan stąd nie ucieknie. Oni może zrobią to, czego pan żąda, ale potem pana zabiją.

– Wiem. Ale nie martwię się tym, że zginę. Wiem, że nie mam szans przeżyć, ale oczywiście będę walczył. I zabiję wielu ludzi, jeśli tamci sprzeciwią się moim planom.

– Tak bardzo zależy panu na uwolnieniu tych dwóch więźniów?

– Tak, bardzo. Nie mogę wyjaśnić dlaczego, a gdybym nawet mógł, nie zrozumiałby pan. Powiem tylko tyle: od wielu lat mój kraj znajduje się pod okupacją, mój naród jest prześladowany, więziony, mordowany.

I nikogo to nie obchodzi. Dzisiaj zagroziłem zabiciem jednego człowieka z Zachodu albo szkodą materialną dla Europy Zachodniej… i widzi pan, jak tańczą? Bo dla nich to jest katastrofa. A dla mnie największą katastrofą jest niewola mojego narodu.

– A to wielkie marzenie, o którym pan wspominał, to właściwie co konkretnie?

– Wolna Ukraina. Ale tego nie można osiągnąć bez masowej rewolty, rewolty z udziałem milionów ludzi.

– W Związku Radzieckim? – Larsen popatrzył na terrorystę sceptycznie. – To przecież niemożliwe. Nigdy tam do tego nie dojdzie.

– Ja myślę, że to możliwe. Tak jak okazało się możliwe w Niemczech Wschodnich, na Węgrzech, w Czechosłowacji. Tylko najpierw musi runąć bariera pesymizmu. Te miliony muszą uwierzyć, że jest szansa zwycięstwa, że okupanci nie są nieśmiertelni. Jeśli ta bariera runie, puszczą wszystkie inne tamy.

– To fałszywe rachuby.

– Tak sądzi cały Zachód. Ale na Kremlu dobrze wiedzą, że moje rachuby są słuszne.

– I w imię tej… masowej rewolty gotów jest pan umrzeć?

– Jeśli będę musiał… Kocham mój kraj i mój naród bardziej niż własne życie. I na tym polega moja przewaga nad wami. Tu w promieniu stu mil nie znajdzie pan człowieka, który ceniłby coś bardziej niż własne życie.

Jeszcze wczoraj Thor Larsen zgodziłby się może z tym ostatnim zdaniem. Ale w ciągu minionych paru godzin w tym flegmatycznym Norwegu zaszło coś, co i jego samego zaskoczyło. Po raz pierwszy w życiu nienawidził innego człowieka tak bardzo, że gotów był go zabić – i zaryzykować przy tym własne życie. Nie dbam o twoje ukraińskie ideały, panie Swoboda – pomyślał. – Ale nie pozwolę uśmiercić moich ludzi i mojego statku. Nie dopuszczę do tego, choćbym sam miał zginąć.

W Felixstowe w hrabstwie Suffolk angielski oficer ochrony wybrzeża oderwał się od aparatu radiowego, którego dotąd uważnie słuchał, i szybko podszedł do telefonu.

– Połącz mnie z Ministerstwem Środowiska w Londynie – rzucił do operatora w centrali.

– No, to wykręcili numer tym Holendrom – odezwał się jego podwładny, który także słuchał rozmowy między “Freyą” a Kontrolą Mozy.

– To nie jest tylko holenderskie zmartwienie – powiedział oficer. – Popatrz na mapę.

Na ścianie wisiała mapa obejmująca południową część Morza Północnego i wschodni kraniec kanału La Manche. Odległość między ujściem Mozy a brzegami Suffolk nie była wielka. Oficer zaznaczył ołówkiem nocną pozycję “Freyi”. Znajdowała się dokładnie w połowie drogi między dwoma brzegami.

– Chłopie, jeśli to wybuchnie, to i na naszych plażach, od Hull po Southampton, będzie leżała warstwa ropy po kolana.

Po chwili rozmawiał już z urzędnikiem z Londynu, funkcjonariuszem wydziału zajmującego się specjalną walką z zanieczyszczeniami naftowymi. To, co powiedział, sprawiło, że na biurkach wielu urzędników ministerialnych w Londynie wystygła pierwsza poranna herbata.

Van Gelderowi udało się zastać premiera jeszcze w domu, właśnie w chwili gdy ten ruszał w drogę do swego biura. Młody sekretarz Urzędu Premiera nie bardzo kwapił się niepokoić szefa, ale wyczuwalne w głosie dyrektora portu zdenerwowanie przekonało go, że sprawa jest pilna.

– Mówi Jan Grayling – odezwał się premier. W miarę jak słuchał, jego twarz tężała.

– Kim oni są? – zapytał.

– Nie wiemy. Kapitan Larsen przeczytał tylko przygotowane przez nich oświadczenie. Nie pozwolili mu nic dodać ani odpowiadać na nasze pytania.

– Jeśli działał pod przymusem, to może musiał też kłamać? Może te ładunki wybuchowe to tylko blef? – zasugerował Grayling.

– Nie sądzę, panie premierze. Czy chce pan, żebym panu przywiózł tę taśmę?

– Tak, natychmiast i osobiście. Wprost do Urzędu Premiera. Odłożył słuchawkę i pospieszył do samochodu. Jego umysł pracował w pośpiechu. Jeśli groźba była w całości prawdziwa, to ten słoneczny poranek przynosi najbardziej ponury kryzys w całej jego dotychczasowej karierze premiera. Kiedy samochód ruszał, eskortowany przez nieodłączny wóz policyjny, premier obmyślał już kolejność pierwszych niezbędnych posunięć. Natychmiastowe nadzwyczajne posiedzenie Gabinetu – to oczywiste. Potem prasa – na tych nie będzie trzeba długo czekać. Wielu ludzi musiało słyszeć rozmowę między statkiem a służbą brzegową; ktoś na pewno przekaże to prasie jeszcze przed południem.

Potem za pośrednictwem kilku ambasad będzie musiał zawiadomić o sprawie ich rządy. I zarządzić powołanie specjalnego sztabu kryzysowego z udziałem ekspertów. Natychmiast przypomniał sobie parę nazwisk ludzi, którzy skutecznie pełnili tę rolę parę lat temu, podczas molukańskich porwań pociągów. Kiedy samochód zatrzymał się pod budynkiem Urzędu Premiera, Grayling spojrzał na zegarek. Była dziewiąta trzydzieści.

Idea “Sztabu kryzysowego” pojawiła się już wcześniej w myślach – choć nie w słowach – pewnego człowieka w Londynie. Sir Rupert Mossbank, podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska, natychmiast zatelefonował do sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego.

– Trudno na razie powiedzieć coś konkretnego – mówił. – Nie wiemy, co to za ludzie, ilu ich jest, czy groźba jest poważna, czy są w ogóle jakieś bomby na pokładzie. Ale jeśli taka ilość ropy rzeczywiście wypłynie, może być paskudnie.

Sir Julian przez chwilę spoglądał w zamyśleniu na budynek Whitehall, wznoszący się naprzeciw jego okien.

– Dobrze, że tak szybko z tym zadzwoniłeś, Rupert. Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli natychmiast powiem o tym premierowi. A ty tymczasem, na wszelki wypadek, zbierz swoich najlepszych ekspertów, i zróbcie notatkę na temat możliwych konsekwencji. Ile tego wycieknie, jaką powierzchnię morza zajmie plama, w którą stronę popłynie, z jaką szybkością, jaki odcinek naszego wybrzeża zanieczyści. Jestem dziwnie pewien, że ona o to zapyta.

– Mam już gotowe te dane, stary!

– To dobrze – ucieszył się Sir Julian. – To doskonale. Dostarcz je jak najszybciej. Myślę, że będzie chciała je znać. Zawsze chce wiedzieć wszystko.

Sir Julian pracował już pod kierownictwem trzech premierów, ale ten był niewątpliwie najbardziej wymagający i najbardziej stanowczy. Nie przypadkiem już od lat krążył dowcip, że rządząca partia pełna jest starych bab obojga płci – na szczęście kieruje nią prawdziwy mężczyzna. Ten mężczyzna nazywał się Joanna Carpenter. Sekretarz Gabinetu był z nią umówiony za kilka minut – pomaszerował więc przez trawnik pod jaskrawym porannym słońcem wprost do domu oznaczonego numerem “10”, krokiem dziarskim, ale bez pośpiechu, jak to było w jego zwyczaju.

Kiedy wszedł do gabinetu, zastał panią premier przy biurku. Pracowała tu już od ósmej. Na podręcznym stoliku stygła kawa w delikatnej białej porcelanie; trzy otwarte czerwone segregatory leżały na podłodze. Sir Julian był pełen podziwu. Ta kobieta przegryzała się przez najtrudniejszą dokumentację z szybkością maszyny. W ciągu dwóch godzin dawała sobie radę z istną górą papierów: jedne akceptowała, inne odrzucała, na jeszcze innych kreśliła swoje uwagi, domagając się dodatkowych wyjaśnień lub zadając całe serie celnych, wnikliwych pytań.

– Dzień dobry pani premier.

– Dzień dobry, Sir Julianie. Piękną dziś mamy pogodę.

– Istotnie, proszę pani. Niestety, przynosi ona również coś niemiłego. Usiadł na wskazanym przez nią fotelu i dokładnie przedstawił to, co zdarzyło się na Morzu Północnym – wszystko, co mu było wiadome. Słuchała go z napiętą uwagą.

– Jeśli to wszystko prawda, to ten statek może spowodować wielką katastrofę ekologiczną – powiedziała.

– Tak, chociaż nie wiemy jeszcze, czy możliwe jest zatopienie tak wielkiej jednostki przy użyciu słabych, jak się zdaje, przemysłowych materiałów wybuchowych. Oczywiście mamy ludzi, którzy potrafią to szybko ocenić.

– Jeśli to prawda – kontynuowała pani premier – to sądzę, że powinniśmy zwołać sztab kryzysowy, który oceni wszelkie możliwe następstwa. A jeśli to blef, to mamy okazję do pożytecznych ćwiczeń praktycznych.

Sir Julian aż uniósł brew ze zdziwienia. Odciągnąć od codziennej pracy dziesięć ministerstw w imię “pożytecznych ćwiczeń praktycznych” – czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Ale musiał przyznać, że to ma swój wdzięk.

Przez pół godziny zastanawiali się oboje nad takim doborem ekspertów z różnych dziedzin, by ocena sytuacji wynikłej z tego niebywałego porwania była możliwie kompletna. Tankowiec był ubezpieczony u Lloyda – musiały więc tam być jego szczegółowe plany. Z pewnością znajdzie się w wydziale transportu morskiego British Petroleum dobry ekspert, który obejrzy te plany i precyzyjnie oceni wytrzymałość konstrukcji. Co do oceny ewentualnych zanieczyszczeń – szybko zgodzili się na głównego technologa z laboratorium Warren Springs. Jest to wspólne laboratorium dwu Ministerstw: Przemysłu i Handlu oraz Rolnictwa, Rybołówstwa i Żywności; mieści się w Stevenage, w pobliżu Londynu.

Z Ministerstwa Obrony zostanie powołany doświadczony oficer Królewskich Saperów, który oceni siłę i skuteczność ładunków wybuchowych. Rozmiary możliwej katastrofy ekologicznej na Morzu Północnym oszacują eksperci z Ministerstwa Środowiska. Trinity House, czyli centralny zarząd wszystkich brytyjskich służb informacyjnych, dostarczy danych o kierunkach i prędkości pływów i prądów morskich. Kontakty z obcymi rządami zapewni Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które też będzie miało swojego obserwatora w “sztabie”. O dziesiątej trzydzieści lista wydawała się już kompletna. Sir Julian zbierał się do wyjścia.

– Czy sądzi pan, że rząd holenderski poradzi sobie z tą sprawą? – zatrzymał go głos pani premier.

– Za wcześnie o tym mówić. Na razie terroryści chcą przekazać swoje żądania panu Graylingowi. Ma ich wysłuchać osobiście w południe,! a więc za półtorej godziny. Sądzę, że Haga potrafi się z tym uporać. Alei jeśli nie będzie można spełnić tych żądań albo, jeśli mimo wszystko! dojdzie do eksplozji na statku, będziemy musieli się w to włączyć w trosce! o własne brzegi. Poza tym dysponujemy najlepszymi w Europie środkami l do walki z zanieczyszczeniem naftowym. Możliwe więc, że sąsiedzi znad| Morza Północnego poproszą nas o pomoc.

– Czyli im szybciej będziemy gotowi, tym lepiej. I jeszcze jedno, Sir l Julianie. Zapewne nie dojdzie do takiej ostateczności, ale gdyby żądania okazały się nie do spełnienia, trzeba brać pod uwagę zdobycie statku siłą, | w celu uwolnienia załogi i rozbrojenia ładunków.

Po raz pierwszy w tej rozmowie Sir Julian odczuł potrzebę sprzeciwu, l Przez całe życie – odkąd ukończył Oxford z podwójnym wyróżnieniem – był zawodowym funkcjonariuszem cywilnym. Wierzył, że | słowa, pisane czy mówione, zdolne są rozwiązać najtrudniejsze problemy, byle tylko mieć na to dość czasu. Nie cierpiał przemocy.

– No, tak… To oczywiście w skrajnej ostateczności. Rozumiem, że ma pani na myśli tak zwane “rozwiązanie siłowe”.

– Przecież Izraelczycy zaatakowali w końcu ten samolot w Entebbe – myślała głośno pani premier. – To samo zrobili Niemcy w Mogadishu. A i Holendrzy odbili pociąg w Assen… bo nie mieli już innego wyjścia. Tak samo może być w tym przypadku. Czy komandosi holenderscy potrafiliby wykonać taką misję?

Sir Julian długo ważył słowa. Nie wiedzieć czemu wyobraził sobie nagle masywnych “marines” tupiących buciorami po posadzkach White-hall. Lepiej by było, żeby prowadzili swoje mordercze gry z dala od instytucji rządowych.

– Jeśli atakowanie statku będzie konieczne – odezwał się w końcu – to, jak sądzę, nie da się użyć helikopterów. Terroryści wypatrzą je z daleka, mają przecież do dyspozycji radary statku. To samo dotyczy jednostek pływających. Sprawa jest trudna. To nie samolot stojący na lotnisku ani pociąg, do którego można chyłkiem podejść. To statek na pełnym morzu, dwadzieścia pięć mil od najbliższego lądu.

Miał nadzieję, że to na razie wystarczy. Ale przeliczył się.

– A co pan myśli o uzbrojonych nurkach albo płetwonurkach?

Sir Julian przymknął oczy. Też coś – uzbrojeni nurkowie! Ci wielcy politycy stanowczo za dużo czytają powieści sensacyjnych.

– Uzbrojeni płetwonurkowie, sądzi pani…?

Zza biurka błękitne oczy pani premier wpatrywały się weń natarczywie.

– O ile wiem, dysponujemy w tej dziedzinie najlepszą techniką w Europie – powiedziała dobitnie.

– To bardzo możliwe, proszę pani.

– Jak się nazywają ci podwodni spece?

– SBS, Morska Służba Specjalna.

– A kto tutaj, w Whitehall, jest łącznikiem naszych służb specjalnych? – Pułkownik piechoty morskiej pracujący w Ministerstwie Obrony.

Nazywa się Holmes.

Wyznał to niechętnie, bo widział, że rzeczy przybierają zły obrót. Zdarzało się już dawniej, że rząd korzystał z usług oddziałów specjalnych. Lepiej niż SBS znana jej lądowa siostrzyca – SAS, Specjalna Służba Powietrzna – pomagała Niemcom w Mogadishu, brała też udział w oblężeniu na Balcombe Street. Premier Harold Wilson bardzo lubił słuchać relacji z morderczych akcji tych brutali. Teraz miała się zacząć wokół Sir Juliana kolejna fantastyczna awantura w stylu Jamesa Bonda.

– Proszę włączyć pułkownika Holmesa do UNICORNE, oczywiście tylko w charakterze konsultanta.

– Oczywiście – mruknął Sir Julian.

– I proszę jak najszybciej zwołać pierwsze zebranie. Mam nadzieję, że będzie pan mógł otworzyć obrady tuż po południu, kiedy będą już znane żądania terrorystów.

Po drugiej stronie Morza Północnego, w Holandii, już teraz toczyły się gorączkowe działania. W budynku rządowym w Hadze premier Grayling kompletował sztab kryzysowy, taki sam, o jakim w Londynie mówiła pani Carpenter. Potrzebne to było przede wszystkim po to, by dokładnie ocenić zagrożenie dla ludzi i dla środowiska, jakie wynikłoby z zatonięcia “Freyi”, i rozważyć wszystkie problemy stojące w związku z tym przed władzami holenderskimi. Do sztabu powołano ekspertów z tych samych, co w Londynie specjalności: budowy okrętów, walki ze skażeniami naftowymi, prognozowania pogody i prądów morskich, uwzględniano też rozwiązanie siłowe.

Dirk van Gelder, który dostarczył premierowi taśmę z nagraną rozmową z godziny dziewiątej, wracał teraz swoim samochodem do budynku Kontroli Mozy; Grayling polecił mu, by czuwał przy radiotelefonie, na wypadek gdyby “Freya” odezwała się przed dwunastą. To on odebrał o dziesiątej trzydzieści telefon od Harry'ego Wennerstroma. Po dobrym śniadaniu zjedzonym w apartamencie – nadbudówce rotterdamskiego hotelu “Hilton” stary magnat okrętowy wciąż jeszcze nic nie wiedział o nieszczęściu, jakie spotkało jego statek. Po prostu nikomu dotąd nie przyszło na myśl, by do niego zadzwonić.

Teraz telefonował sam, by dowiedzieć się o “Freyę”. Obliczał, że pokonała już znaczną część drogi po torze wodnym zwanym Kanałem Zewnętrznym, że dawno minęła pierwszą wizytówkę Europortu, Euroboję nr l i płynie wolno a ostrożnie kursem 82,5° w stronę Kanału Wewnętrznego. Zamierzał wkrótce ruszyć z Rotterdamu w kawalkadzie samochodów oficjalnych gości, by mniej więcej w porze obiadu wraz z falą przypływu obserwować pojawienie się “Freyi”. Van Gelder przeprosił, że nie zadzwonił wcześniej do “Hiltona”, po czym dokładnie opowiedział, co wydarzyło się o siódmej i o dziewiątej. Po drugiej stronie linii zapadło dłuższe milczenie. Być może Wennerstrom myślał o 170 milionach dolarów, jakie wart był statek, i o jego płynnym ładunku, wartym dalsze 140 milionów. Jednak jego pierwsze słowa wskazywały na co innego:

– Panie van Gelder, tam jest trzydziestu moich marynarzy. Chcę, żeby pan wiedział, że poczynając od tej chwili, jeśli któremuś z nich stanie się krzywda wskutek niespełnienia żądań porywaczy, cała odpowiedzialność spadnie na władze holenderskie.

– Panie Wennerstrom – odpowiedział van Gelder, który też był kiedyś kapitanem statku – robimy wszystko, co w naszej mocy. Warunki terrorystów dotyczące oczyszczenia akwenu wokół “Freyi” zostały spełnione co do joty. Nie znamy jeszcze ich głównych żądań. Premier pracuje w tej chwili nad tą sprawą w swoim biurze w Hadze, ale o dwunastej będzie tu osobiście, żeby odebrać następny komunikat z “Freyi”.

Wennerstrom odłożył słuchawkę i popatrzył przez panoramiczne okna salonu na niebo, w kierunku zachodnim: pod tym niebem statek jego marzeń stał teraz na kotwicy na pełnym morzu, opanowany przez uzbrojonych bandytów.

– Odwołać wyjazd do Kontroli Mozy! – rzucił nagle w stronę jednej z sekretarek. – Odwołać uroczysty lunch. Odwołać wieczorny bankiet. Odwołać konferencję prasową. Wyjeżdżam.

– Dokąd, panie Wennerstrom? – zdążyła jeszcze spytać kompletnie zaskoczona dziewczyna.

– Do Kontroli Mozy… ale sam. Niech samochód będzie gotów, kiedy zjadę do garażu.

To powiedziawszy starzec ciężkim krokiem ruszył z apartamentu w stronę windy.

Wokół “Freyi” morze opustoszało. Ściśle współpracując z brytyjskimi kolegami z Flamborough Head i Felixstowe, holenderscy kontrolerzy żeglugi skierowali wszystkie przepływające statki na szlaki na zachód od “Freyi”, oddalone od niej co najmniej o pięć mil. Na wschód od tankowca wszelki ruch ustał. Wycofano z tego akwenu wszystkie jednostki żeglugi przybrzeżnej, statki płynące do Europortu i Rotterdamu zatrzymano w bezpiecznej odległości, a tym, które szykowały się do wyjścia w morze, nie zezwolono na opuszczenie portu. Ośrodek kontroli w Hook wypełniły wściekłe głosy kapitanów wielkiej żeglugi, którzy domagali się wyjaśnień. Mówiono im tylko tyle, że powstała sytuacja wyjątkowa, i podawano współrzędne akwenu, na który pod żadnym pozorem nie mogą wpływać.

Prasy nie udało się długo utrzymać w nieświadomości, choćby dlatego, że duża, licząca kilkadziesiąt osób grupa dziennikarzy, zarówno z branżowej prasy marynistycznej, jak z gazet codziennych, czekała już w Rotterdamie na triumfalne przybycie “Freyi”. Ich naturalne w tej sytuacji zainteresowanie wzrosło jeszcze o jedenastej, kiedy Wennerstrom nagle odwołał wspólną wycieczkę do Hook. W dodatku za pośrednictwem macierzystych redakcji zaczęły do nich docierać sensacyjne wieści od licznych radioamatorów, którzy lubią słuchać rozmów między statkami i brzegiem. Już przed jedenastą redaktor naczelny “De Telegraaf' dowiedział się od radioamatora, że na pokładzie “Freyi” są terroryści, którzy o dwunastej podadzą przez radio swoje żądania. Redaktor natychmiast polecił nastawić odbiornik na kanał dwudziesty i nagrać cały komunikat.

Parę minut po jedenastej w apartamencie gospodarza dzisiejszych uroczystości telefon oszalał. Ale Wennerstroma nie było, a sekretarki nic nie wiedziały. Dziennikarze zaczęli więc dzwonić do Kontroli Mozy skąd odsyłano ich do Hagi. W Hadze telefonistki kierowały ich do osobistego rzecznika prasowego premiera, a zapracowany młody człowiek zbywał ich jak umiał.

Ten brak oficjalnych informacji coraz bardziej intrygował przedstawicieli prasy. Donosili więc swoim redakcjom, że chyba rzeczywiście coś złego dzieje się z “Freyą”. W rezultacie wydawcy wysłali zaraz na miejsce całą masę dodatkowych reporterów. Wkrótce tłoczyli się oni przed budynkiem Kontroli Mozy w Hook, daremnie usiłując przedostać się za ogrodzenie. Inni wybrali się do Hagi, by nękać różne ministerstwa, przede wszystkim zaś Urząd Premiera.

Jan Grayling osobiście zatelefonował do zachodnioniemieckiego ambasadora Konrada Yossa, by przekazać mu poufną wiadomość. Voss natychmiast porozumiał się z Bonn, i już po trzydziestu minutach odpowiedział premierowi Holandii, że oczywiście będzie mu towarzyszył w południowej rozmowie z terrorystami – zgodnie z ich życzeniem. Rząd Republiki Federalnej – zapewnił ambasador – uczyni wszystko, co w jego mocy, by pomóc w rozwiązaniu tej sprawy.

Holenderski minister spraw zagranicznych uznał, że wypada mu też zawiadomić przedstawicieli wszystkich zainteresowanych państw: Szwecji – bo statek płynął pod szwedzką banderą, a obywatele tego kraju byli wśród załogi; Norwegii, Finlandii i Danii – bo i z tych krajów pochodzili marynarze “Freyi”; Stanów Zjednoczonych – bo aż czterech Skandynawów z załogi miało amerykańskie paszporty i podwójne obywatelstwo; Wielkiej Brytanii – bo brytyjska firma, Lloyd, ubezpieczała zarówno statek, jak jego ładunek; wreszcie Belgii i Francji jako sąsiednich krajów nadmorskich.

W dziewięciu europejskich stolicach rozdzwoniły się telefony między ministerstwami i urzędami, między przygodnymi budkami telefonicznymi i redakcjami, między agencjami ubezpieczeniowymi, biurami maklerskimi i prywatnymi mieszkaniami. Dla wielu ludzi w rządach, bankach, przedsiębiorstwach żeglugowych i ubezpieczeniowych, w siłach zbrojnych i w prasie – perspektywa spokojnego weekendu, jaką zapowiadał ciepły, słoneczny poranek, beznadziejnie pogrążyła się w morzu, na którym spoczywała gigantyczna bomba pod nazwą “Freya”.

Harry Wennerstrom był w połowie drogi z Rotterdamu do Hook, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Jego luksusowa limuzyna pędząca autostradą w stronę Vlaardingen mijała właśnie dużą tablicę z napisem: Schiedam. Wennerstrom przypomniał sobie, że tutaj, na komunalnym lotnisku, stoi jego prywatny odrzutowiec. Sięgnął po słuchawkę telefonu, by połączyć się z apartamentem w “Hiltonie”. Nie było to łatwe: dyżurująca tam sekretarka wciąż jeszcze nie mogła opędzić się od natrętnie dzwoniących dziennikarzy. Udało się dopiero za trzecim razem. Szybko przekazał jej długą listę poleceń dla pilota odrzutowca.

– I jeszcze jedno – dodał. – Chcę znać nazwisko i numer służbowego telefonu naczelnika policji w Alesund. Tak, Alesund w Norwegii. Jak tylko się pani dowie, proszę zadzwonić do niego i poprosić, żeby zaczekał na mój następny telefon.

Sekcja Informacyjna Lloyda bardzo szybko dowiedziała się o porwaniu. O dziewiątej pewien frachtowiec brytyjski zbliżał się właśnie do ujścia Mozy; jego radiooficer usłyszał całą rozmowę “Freyi” z wieżą kontrolną, zanotował ją dokładnie, po czym zaniósł notes do kapitana. Ten kazał przedyktować całość drogą radiową do agenta w Rotterdamie,, on z kolei przetelefonował ją do swojej centrali w Londynie, ta zaś – do] biur Lloyda w Colchester. O wydarzeniach poinformowano natychmiast'. prezesa jednej z dwudziestu pięciu firm ubezpieczeniowych afiliowanych u Lloyda. Musiała to być bogata firma, skoro mogła zaryzykować ubezpieczenie statku wartego 170 milionów dolarów i jego wielkiego, niemal równie cennego ładunku. A jednak największym obciążeniem w całej tej umowie było co innego: polisa “P. amp; I.” – “Protection and Indemnity” – gwarantująca odszkodowania dla członków załogi i ich rodzin oraz dla wszystkich możliwych ofiar skażenia środowiska. Gdyby doszło do eksplozji na “Freyi”, z tej właśnie polisy trzeba by było wypłacić największe sumy.

Tuż przed południem prezes firmy przeglądał prowizoryczny rachunek, sporządzony od ręki przez jego sekretarza.

– A więc stracimy miliard! – jęknął. – Kim, do cholery, są ludzie, którzy nam to szykują?

Przywódca tych ludzi siedział tymczasem naprzeciw brodatego norweskiego kapitana w jego kabinie nad prawą burtą “Freyi”. Żaluzje były już odsłonięte; ciepłe słoneczne światło wypełniało wnętrze kajuty. Za oknami rozciągał się pusty pokład, zakończony ćwierć mili dalej wysuniętym pomostem dziobowym. Widać tam było miniaturową z tej odległości sylwetkę opatulonego człowieka: czujnie obserwował otaczający go, jaskrawo połyskujący w słońcu przestwór wody. Morze wokół statku było ciche i nieruchome, tylko lekki wiaterek marszczył miejscami gładką powierzchnię. Ta poranna bryza przepędziła już z pokładu niewidzialną chmurę ciężkiego, duszącego gazu, która wydostała się ze zbiorników po otwarciu klap kontrolnych; teraz można było znów bezpiecznie chodzić po pokładzie – inaczej człowiek czuwający na dziobie nie mógłby tam przebywać.

W kabinie panowała wciąż ta sama temperatura: po prostu w momencie, gdy przez podwójne szyby zaczęło silniej przygrzewać słońce, grzejniki wyłączyły się automatycznie, a do pracy przystąpiła aparatura klimatyzacyjna. Larsen tkwił wciąż na tym samym miejscu, za swoim wielkim stołem, obserwując siedzącego po drugiej stronie Drake'a. Po długiej rozmowie, jaka toczyła się tu parę minut po dziewiątej, zapadło między nimi głębokie milczenie. Najwyraźniej dawało się odczuć napięcie oczekiwania. Obaj wiedzieli dobrze, że na sąsiednich brzegach trwają teraz gorączkowe zabiegi. Wszyscy próbują dowiedzieć się, co właściwie się stało na pokładzie “Freyi”, a następnie ocenić, czy i co można tutaj zrobić.

Larsen wiedział też, że nikt nie zrobi ani jednego kroku, nie podejmie żadnej decyzji, zanim nie zostaną ujawnione żądania. Z tego punktu widzenia, musiał przyznać, młody porywacz działał chytrze. Przedłużał okres niepewnych domysłów po tamtej stronie. Zmuszając Larsena do mówienia w jego imieniu, skutecznie ukrywał swoją tożsamość czy choćby pochodzenie. Poza kabiną, w której przebywali, nikt nie znał dotychczas nawet motywów jego działań. A przecież władze chciały na pewno wiedzieć znacznie więcej, chciały usłyszeć jego głos, by móc poddać analizie nagrania, rozpoznać akcent i sposób mówienia, podjąć próbę ustalenia jego narodowości – zanim przystąpią do akcji. Człowiek, który przedstawiał się jako Swoboda, nie dawał im tych wszystkich niezbędnych informacji, podważając tym samym pewność siebie ludzi, którym rzucił wyzwanie.

Zarazem dawał prasie dostatecznie dużo czasu, by mogła dowiedzieć się o zdarzeniu i jego możliwych katastrofalnych następstwach, ale nie o stawianych warunkach. Dziennikarze na pewno zdążyli już ocenić, a może i przecenić rozmiary klęski, jaką wywołałoby wysadzenie “Freyi” w powietrze, toteż cała ich energia, cała wywierana przez nich presja skieruje się teraz na bezwarunkowe spełnienie żądań terrorystów. Kiedy te żądania zostaną ujawnione i okażą się błahe w porównaniu z apokaliptyczną alternatywą, władze łatwo poddadzą się naciskom wystraszonej opinii publicznej.

Larsen, który wiedział już, jakie będą żądania, był niemal pewien, że władze nie odmówią. Alternatywa była zbyt straszna. Gdyby Swoboda porwał po prostu jakiegoś polityka, tak jak grupa Baader-Meinhof porwała Hansa-Martina Schleiera, a Czerwone Brygady premiera Aldo Moro – jego żądania mogłyby się spotkać z odmową. Ale on wybrał mocniejszą kartę: mógł zdewastować całe wielkie morze i brzegi pięciu krajów, zniszczyć trzydzieści istnień ludzkich, wyrwać z kas ubezpieczeniowych miliard dolarów.

– Dlaczego tak bardzo zależy panu na tych ludziach? – przerwał Larsen długotrwałą ciszę.

Tamten popatrzył nań uważnie.

– To nasi przyjaciele – odpowiedział.

– Niezupełnie. Słyszałem coś o nich. Pamiętam, że w styczniu prasa pisała o dwóch Żydach ze Lwowa, którym odmówiono pozwolenia na emigrację, więc porwali rosyjski samolot i zmusili go do lądowania w Berlinie Zachodnim. I z tego miałoby wyniknąć pańskie narodowe powstanie?

– Mniejsza o to – mruknął porywacz. Spojrzał na zegarek. – Jest za pięć dwunasta. Wracamy na mostek.

Na mostku było wszystko po staremu, jeśli nie liczyć jeszcze jednego terrorysty, który spał w kącie zwinięty w kłębek, nie wypuścił jednak z rąk karabinu. Był zamaskowany, podobnie jak jego czuwający przy radarze i sonarze kolega. Swoboda zapytał go o coś po ukraińsku. Mężczyzna pokręcił przecząco głową i odpowiedział w tym samym języku. Na rozkaz Swobody skierował swój karabin w stronę Larsena.

Drake podszedł do ekranów i zaczął im się starannie przyglądać. Wokół “Freyi” rysował się wyraźnie pusty krąg w promieniu pięciu mil.

W kierunku wschodnim ekrany wykazywały pustkę jeszcze dalej, aż po linię brzegu. Uspokojony tym widokiem, wyszedł jeszcze na chwilę na zewnętrzną galeryjkę mostka i zawołał coś w górę. Odpowiedział mu okrzyk obserwatora z bocianiego gniazda na szczycie komina. Swoboda wrócił do wnętrza.

– Zaczynajmy – odezwał się do Larsena. – Nasza publiczność już czeka. Ale ostrzegam: powie pan o jedno słowo za dużo, a natychmiast zastrzelę któregoś z marynarzy.

Larsen sięgnął po radiotelefon i nacisnął “nadawanie”.

– Kontrola Mozy, Kontrola Mozy, tu “Freya”.

Zapewne nie wiedział, że jego sygnał odbierany jest w tej chwili w co najmniej pięćdziesięciu różnych ośrodkach. Słuchały go wywiady wszystkich mocarstw; ich przemyślne odbiorniki precyzyjnie wychwytywały rotterdamski kanał dwudziesty nawet z wielkich odległości. Słowa Larsena docierały jednocześnie do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w Waszyngtonie, do brytyjskiej SIS, francuskiej SDECE, zachodnioniemieckiej BND, do centrali wywiadu sowieckiego, do służb państwowych Holandii, Belgii i Szwecji. Słuchali ich też radiooficerowie na statkach, dziennikarze i zwykli amatorzy.

Odpowiedź z Hook van Holland przyszła natychmiast.

– “Freya”, tu Kontrola Mozy. Słuchamy was. Larsen zaczął czytać z kartki.

– Mówi kapitan Thor Larsen. Chcę rozmawiać z premierem Holandii. Osobiście.

Nowy głos zabrzmiał w eterze.

– Kapitanie Larsen, mówi Jan Grayling, premier Królestwa Holandii. Czy nie stało się panu nic złego?

Swoboda błyskawicznie pochylił się nad Larsenem i zasłonił mikrofon ręką.

– Żadnych pytań! Niech powiedzą, czy jest tam ambasador RFN. Chcę znać jego nazwisko.

– Proszę nie zadawać pytań, panie premierze. Nie wolno mi na nie odpowiadać. Czy jest z panem ambasador RFN?

W ośrodku kontroli do mikrofonu zbliżył się Voss.

– Mówi ambasador Republiki Federalnej Niemiec. Nazywam się Konrad Voss.

Na mostku “Freyi” Swoboda skinął głową.

– W porządku. Może pan czytać.

Siedmiu mężczyzn skupionych przy konsolecie ośrodka kontroli zastygło w milczeniu. Jeden z nich był szefem-rządu, jeden ambasadorem, jeden psychiatrą; był tu także inżynier radiowiec, na wypadek jakichś kłopotów w transmisji, był van Gelder z zarządu portu, był dyżurny operator. Całą pozostałą komunikację ze statkami przerzucono na inny kanał. Bezgłośnie obracały się szpule dwóch magnetofonów. Głośnik nastawiony był na maksimum: głos Thora Larsena aż dudnił w pokoju.

– Powtarzam to, co powiedziałem dziś rano o dziewiątej. “Freya” jest w rękach partyzantów. Rozmieścili oni ładunki wybuchowe, które, jeśli wybuchną, rozerwą statek na kawałki. Można je zdetonować wszystkie równocześnie przez naciśnięcie jednego guzika. Powtarzam: przez naciśnięcie jednego guzika. W żadnym razie nie podejmujcie prób zbliżenia się do statku, lądowania na pokładzie czy jakiegokolwiek ataku. Jeśli taka próba nastąpi, ładunki zostaną odpalone natychmiast. Ludzie, o których mowa, przekonali mnie, że są gotowi raczej umrzeć, niż się poddać. Nadto, jeśli jakikolwiek statek lub samolot znajdzie się w strefie zakazanej, rozstrzelają jednego z moich marynarzy albo wypuszczą do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy, albo zrobią jedno i drugie. A teraz, uwaga, podaję ich żądania:

Dwaj więźniowie polityczni, Dawid Łazariew i Lew Miszkin, przebywający obecnie w więzieniu Tegel w Berlinie Zachodnim, mają być uwolnieni. Mają odlecieć z Berlina cywilnym samolotem zachodnio-niemieckim do Izraela. Wcześniej szef państwa izraelskiego musi udzielić publicznej gwarancji, że nie zostaną oni nigdy repatriowani do ZSRR ani wydani z powrotem RFN, ani też więzieni za swoje dotychczasowe czyny w Izraelu. Ich uwolnienie ma nastąpić jutro o świcie. Izraelskie gwarancje ich bezpieczeństwa i wolności muszą być ogłoszone dzisiaj do godziny: dwudziestej czwartej. W razie odmowy spełnienia tych żądań odpowiedzialne za wszystkie wynikłe stąd konsekwencje będą rządy RFN i Izraela. To wszystko. Nie będzie żadnych dodatkowych kontaktów aż do momentu spełnienia tych żądań.

Głośnik zamilkł. W ośrodku kontroli zapanowała cisza. Grayling rzucił pytające spojrzenie w stronę Yossa, ale niemiecki ambasador wzruszył tylko ramionami.

– Muszę szybko porozumieć się z Bonn – powiedział.

– Ja mogę tylko powiedzieć, że głos kapitana Larsena zdradza pewne napięcie – odezwał się psychiatra.

– Dziękuję pięknie, tyle mogę powiedzieć i ja – odparł Grayling. – Panowie, to, co przed chwilą usłyszeliśmy, dotrze do opinii publicznej najdalej w ciągli godziny. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej powrócić do swoich biur. Osobiście przygotuję oświadczenie radiowe w tej sprawie już na godzinę pierwszą. Obawiam się jednak, panie ambasadorze, że cała presja opinii skieruje się teraz na Bonn.

– Z pewnością tak – zgodził się Voss. – Dlatego muszę być w swojej ambasadzie możliwie najszybciej.

– Niech więc pan jedzie do Hagi ze mną. Poprowadzi nas policyjny pilot, a po drodze, w samochodzie, będziemy jeszcze mogli porozmawiać.

Ich sekretarze zabrali obie taśmy i cała grupa ruszyła do Hagi.

Przejazd autostradą wzdłuż wybrzeża nie zajmie więcej niż kwadrans. Kiedy odjechali, Dirk van Gelder wyszedł na taras na dachu. O tej porze stary Wennerstrom miał tu wydawać uroczysty lunch. Gdyby wszystko toczyło się normalnie, jego goście piliby teraz szampana i jedli kanapki z łososiem, a każdy zerkałby ciągle w stronę morza, by jako pierwszy wypatrzyć na horyzoncie zarysy lewiatana.

Być może nie zobaczą go już nigdy – pomyślał van Gelder. On sam też miał kiedyś morską licencję. Był kapitanem holenderskiej marynarki handlowej, zanim zaproponowano mu tę pracę na lądzie, a on przyjął, wybierając wygodną perspektywę regularnego rodzinnego życia. W duchu pozostał jednak marynarzem, toteż tym, co najbardziej zaprzątało teraz jego myśli, byli koledzy – marynarze “Freyi”, zamknięci głęboko poniżej poziomu fal, czekający bezradnie na ratunek lub śmierć. Ale ich los nie jest już zależny od innych marynarzy, nawet takich jak on, osiadłych na lądzie. Sprawę wzięli w swoje ręce ludzie łagodniejszych wprawdzie manier – myślący jednak w znacznie twardszych, bo politycznych, a nie humanistycznych kategoriach.

Pomyślał o norweskim kapitanie, którego nigdy dotąd nie spotkał, ale którego znał z fotografii; teraz ten człowiek stoi przed uzbrojonymi szaleńcami, szantażowany bronią palną i dynamitem. Van Gelder zastanawiał się, jak on sam zareagowałby na taką sytuację. Może zresztą nigdy by do niej nie dopuścił. Przecież to on właśnie od dawna ostrzegał, że supertankowce mają za słabą ochronę, że zbyt łatwą stanowią pokusę dla zamachowców. Ale silniejsze od jego argumentów okazały się trywialne rachuby: nikt nie chciał ponieść kosztów niezbędnych zabezpieczeń i urządzeń alarmowych, takich jakie stosuje się w bankach czy w magazynach amunicji; a przecież tankowce są w jakimś sensie i jednym, i drugim. Nikt go nie słuchał, nikt nie chciał słuchać. Ludzie interesowali się samolotami, bo te mogą spaść nam na głowę – nikt nie zajmował się tankowcami, pływającymi daleko poza zasięgiem naszego wzroku i naszej wyobraźni. Toteż politycy nie wywierali nacisku na przedsiębiorców, a ci nie kwapili się wydawać pieniędzy z własnej kieszeni. Dziś, tak samo jak dawniej, do tankowca można się włamać równie łatwo jak do dziecinnej skarbonki – a skutek jest taki, że kapitan i jego dwudziestu dziewięciu ludzi potoną jak szczury w naftowych wirach.

Wdeptał ze złości niedopałek papierosa w asfaltową posadzkę tarasu i jeszcze raz popatrzył na beznadziejnie pusty horyzont.

– Skurwysyny – zaklął – głupie skurwysyny! Dlaczego nie chcieli słuchać?

13.

Od 13.00 do 19.00

O ile reakcje środków przekazu na transmisję z godziny dziewiątej były przytłumione i pełne wątpliwości, bo nie sprawdzone były informacje i ich źródła – o tyle po dwunastej rozpętała się już prawdziwa burza. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, co stało się z “Freyą” ani, co powiedział kapitan Larsen w radiowej rozmowie z Kontrolą Mozy. Zbyt wielu ludzi słyszało to na własne uszy.

Wielkie nagłówki, przygotowane dla popołudniowych wydań gazet już o dziesiątej rano, teraz wyrzucono do kosza. Te, które przesłano drukarniom o 12.30, były znacznie potężniejsze, zarówno pod względem rozmiarów jak tonacji. Nie było już w nich znaków zapytania. W pośpiechu przygotowywano nowe artykuły wstępne, od publicystów specjalizujących się w sprawach żeglugi i ochrony środowiska zażądano pierwszych, błyskawicznych komentarzy. Stacje radiowe i telewizyjne całej Europy przerwały w porze obiadu swoje zwykłe programy, by przekazać widzom i słuchaczom sensacyjną wiadomość.

Dokładnie pięć minut po dwunastej człowiek w kasku motocyklisty, z goglami na oczach i szalikiem otulającym dolną część twarzy, wszedł spokojnie do hallu budynku przy Fleet Street 85 i oddał kopertę zaadresowaną do redaktora wiadomości bieżących Press Association. Później nikt nie mógł go sobie przypomnieć; do tego hallu wchodzą każdego dnia dziesiątki takich posłańców. O dwunastej piętnaście redaktor otworzył kopertę. Zawierała dokładny tekst oświadczenia odczytanego przez kapitana Larsena piętnaście minut temu. Tekst musiał być sporządzony dużo wcześniej. Redaktor pokazał go swojemu naczelnemu, a ten zawiadomił policję stołeczną. Zanim policja przyjechała, tekst powędrował już dalekopisami “PA” i sąsiadującej z nią agencji Reutera w świat.

A Myrosław Kamynski, opuściwszy Fleet Street, cisnął swój kask, gogle i szalik do pierwszego kubła ze śmieciami, potem taksówką pojechał na lotnisko Heathrow i o 14.15 był już na pokładzie samolotu startującego do Tel Awiwu.

Około drugiej atak dziennikarzy na rządy Holandii i RFN był już zmasowany. Oblegani w placówkach rządowych ludzie nie mieli nawet czasu, by na trzeźwo przemyśleć swoje reakcje na tę lawinę pytań i żądań. Obie administracje zostały zasypane telefonami, w których rozmówcy domagali się zgody na uwolnienie Miszkina i Łazariewa, by zapobiec niechybnej – w razie odmowy – katastrofie “Freyi” i zagładzie europejskich brzegów.

O pierwszej niemiecki ambasador w Hadze rozmawiał przez telefon ze swoim ministrem spraw zagranicznych w Bonn, Klausem Hagowitzem. Ten nie wahał się przeszkodzić w obiedzie kanclerzowi Republiki, by natychmiast omówić sprawę. Rząd w Bonn dysponował już pełnym tekstem oświadczenia z godziny dwunastej, i to z dwu różnych źródeł: bezpośredniego nagrania dokonała służba wywiadowcza BND, a wkrótce potem tutejsze dalekopisy wystukały tekst nadany przez Reutera.

Za kwadrans druga Kancelaria wydała oświadczenie, z którego wynikało, że o trzeciej odbędzie się specjalne posiedzenie rządu w tej sprawie. W trosce o głosy wyborców ministrowie zrezygnowali tym razem z weekendowych wyjazdów; zjedzony w pośpiechu obiad nie wyszedł im na zdrowie.

Naczelnik więzienia Tegel odkładał słuchawkę telefonu dwie minuty po drugiej w postawie zdradzającej respekt dla rozmówcy. Nieczęsto się zdarzało, by federalny minister sprawiedliwości omijał zwykłą drogę służbową, przez burmistrza Berlina Zachodniego, i zwracał się bezpośrednio do dyrektora.

Sięgnął po telefon wewnętrzny i wydał polecenia sekretarce. Niewątpliwie wkrótce zadzwonią z ratusza i potwierdzą tę wiadomość – ale niby dlaczego polecenia samego ministra miałyby czekać tylko z tego powodu, że burmistrz ma właśnie przerwę obiadową. Już po trzech minutach w gabinecie naczelnika zameldował się jeden ze starszych oficerów.

– Słuchał pan wiadomości o drugiej? – spytał naczelnik.

Oficer wyjaśnił, że robił właśnie obchód, kiedy odezwał się sygnał alarmowy. Podszedł wtedy do ściennego telefonu i został wezwany tutaj. Nie, nie miał okazji słuchać ostatnich wiadomości.

Naczelnik opowiedział mu więc krótko o południowych żądaniach terrorystów, przekazanych z pokładu “Freyi”. Strażnik otworzył usta ze zdumienia.

– Zupełnie jak z książki sensacyjnej, co? – zaśmiał się naczelnik. – Wygląda na to, że wkrótce będziemy w samym centrum wydarzeń. Trzeba uszczelnić budę. Wydałem już polecenie głównej bramie. Nie wpuszczać nikogo prócz personelu. Wszystkich pismaków kierować do ratusza. Teraz, co się tyczy Miszkina i Łazariewa. Straże na piętrze, a zwłaszcza na tym korytarzu potroić. Odwołać wszystkie urlopy, musimy mieć dużo ludzi do pracy. Wszystkich innych więźniów z tego korytarza przenieść do dalszych cel albo nawet na inne piętra. Odizolować tę część więzienia. Z Bonn leci już tutaj ekipa z wywiadu. Chcę ich zapytać, kim są ich przyjaciele na Morzu Północnym. Najgorsze, że nikt nie wie, jak długo potrwa ten stan wyjątkowy. O której miał pan skończyć służbę?

– O szóstej wieczór, panie naczelniku.

– I wróciłby pan w poniedziałek rano o ósmej?

– Nie, panie naczelniku. O północy z niedzieli na poniedziałek. W tym tygodniu przechodzę na nocną zmianę.

– Będę, niestety, musiał pana prosić o objęcie wachty ciągłej… i to od zaraz. Oczywiście dostanie pan potem odpowiednio dłuższy urlop i solidną premię. Ale teraz chciałbym, żeby pan nadzorował tę akcję przez cały czas. Zgoda?

– Tak jest, według rozkazu. Mogę od razu wziąć się do roboty. Naczelnik, który lubił afiszować się koleżeńską postawą w stosunku do podwładnych, wstał zza biurka, obszedł je dokoła i poklepał mężczyznę po plecach.

– Porządny z pana chłop, Jahn. Zupełnie nie wiem, co byśmy tu bez pana zrobili.

Kiedy wieża kontrolna wydała zezwolenie na start, major Latham oderwał na chwilę wzrok od ciągnącego się przed nim pasa startowego i skinął na drugiego pilota. Tamten wyciągnął dłoń w stronę czterech manefek sterujących przepustnicami i powoli posunął je do przodu; cztery osadzone w skrzydłach silniki Rolls-Royce Spey szybko zwiększały obroty. Kiedy siła ciągu przekroczyła 45 000 funtów, Nimrod Mk II wystartował z bazy RAF-u w Kinloss w Szkocji i pomknął na południe, w stronę kanału La Manche.

Trzydziestojednoletni major lotnictwa morskiego, Mark Latham, pilotował dziś maszynę, o której wiedział, że to najlepszy w świecie samolot do obserwacji morza i jego głębin. Z wysoko wykwalifikowaną dwunastoosobową załogą, z najnowocześniejszymi systemami zasilania, nawigacji i kontroli lotu, Nimrod mógł ślizgać się nad falami, powoli i statecznie, wsłuchując się podwodnym uchem w odgłosy podwodnego ruchu, czy też krążyć całymi godzinami na dużej wysokości, z dwoma silnikami wyłączonymi dla oszczędności paliwa, obserwując ogromny obszar oceanu pod sobą. Jego radary potrafiły wykryć najdrobniejsze poruszenia przedmiotów metalowych na powierzchni morza, jego kamery widziały wszystko, zarówno w dzień, jak w nocy. Nie mogły przeszkodzić w tych obserwacjach sztorm ani śnieg, grad ani mżawka. Napływające informacje przetwarzał komputerowy system Datalink, bezbłędnie identyfikując i kompletując to, co tylko cząstkowo postrzegały instrumenty; tak skompletowany, całościowy obraz sytuacji przekazywany był natychmiast do centralnej pamięci Datalink, za pośrednictwem lądowej bazy lotniczej albo specjalnego okrętu Marynarki Królewskiej.

Rozkaz na ten dzień – słoneczny wiosenny piątek – przewidywał zajęcie pozycji obserwacyjnej na wysokości piętnastu tysięcy stóp nad “Freyą” i krążenie tam aż do chwili, gdy zadanie to przejmie druga maszyna tego typu.

– Jest już na ekranie, kapitanie – odezwał się w interkomie Lathama głos operatora radaru. W tylnej części kadłuba samolotu operator patrzył, jak przy górnej krawędzi ekranu, za szerokim pasem kompletnej pustki, pojawił się nagle duży świetlisty punkt; teraz, w miarę jak zbliżali się do,,Freyi”, przesuwał się on ku środkowi okrągłego ekranu.

– Włącz kamery! – rozkazał Latham.

Pod brzuchem Nimroda dzienna kamera typu F. 126 obróciła się w swoim gnieździe, przypominającym wieżyczkę karabinów maszynowych w bombowcu; jej obiektyw odnalazł “Freyę” i zatrzymał się na niej. Automatyczne mechanizmy regulowały odległość i przysłonę, by w każdej chwili dawać maksymalnie ostry obraz. Zamknięci w ciemnych czeluściach kadłuba niczym krety, operatorzy Nimroda ujrzeli “Freyę” na swoich ekranach. Od tego momentu, niezależnie od ruchów samolotu, kamery będą wpatrywać się w pokład tankowca, obracając się automatycznie w swoich gniazdach. Nawet jeśli “Freya” ruszy, nadal będą ją śledzić – dopóki nie dotrze do nich inna elektroniczna instrukcja.

– Transmisja! – rozległ się następny rozkaz Lathama.

System Datalink zaczął przesyłać obrazy na wybrzeże brytyjskie. Stamtąd wędrowały natychmiast dalej, do Londynu. Nimrod był teraz lekko przechylony na lewe skrzydło, tak że Latham, zajmujący lewy fotel w kabinie pilotów, mógł obserwować “Freyę” gołym okiem. Oczywiście pracujący za jego plecami operatorzy widzieli, dzięki teleobiektywom kamer, więcej i lepiej. Widzieli, jak samotny terrorysta na pomoście dziobowym uniósł zamaskowaną twarz, z niepokojem obserwując krążącą trzy mile nad nim srebrzystą jaskółkę; dostrzegli też drugiego, na bocianim gnieździe komina, i powiększyli maksymalnie obraz, aż cały ekran wypełniła czarna kominiarka. Mężczyzna, dobrze widoczny w promieniach słońca, ściskał w dłoniach automatyczny karabin.

– Są tam, gnojki! – zawołał operator kamery do interkomu.

Latham ustawił Nimroda na kursie okrążającym pozycję “Freyi” po dużym, łagodnym łuku, włączył automatycznego pilota, unieruchomił dwa silniki, a obroty dwóch pozostałych zmniejszył do poziomu gwarantującego stateczność maszyny. Nimrod zaczął systematyczną realizację swojego zadania: krążył tutaj, obserwował i czekał, kierując wszystkie zbierane nieustannie informacje do naziemnej bazy. Latham przekazał kontrolę nad lotem swojemu zastępcy, odpiął pas i wyszedł z kabiny pilotów. W obliczonej na jednoczesne przebywanie czterech ludzi części mieszkalnej samolotu odwiedził toaletę, umył ręce, po czym zabrał się do jedzenia obiadu, który – w hermetycznej paczce z folii – zdążył się już zagrzać w piecyku. Przyszło mu nagle do głowy, że to dosyć komfortowy sposób prowadzenia wojny.

Migając wszystkimi światłami, volvo naczelnika policji w Alesund wspinało się wąską szutrową dróżką w stronę drewnianego, przypominającego amerykańskie ranczo, domu w Bogneset, oddalonego o dwadzieścia minut jazdy od centrum miasta. Samochód zatrzymał się przed gankiem z surowego kamienia.

Trygve Dahl był rówieśnikiem Thora Larsena. Razem dorastali tu, w Alesund; później Larsen wstąpił do marynarki handlowej, a Dahl mniej więcej w tym samym czasie rozpoczął służbę w policji. Znał także Lizę Larsen, odkąd Thor przywiózł tu żonę, wkrótce po ślubie w Oslo. Dzieci Dahla chodziły do szkoły z Kurtem i Kristiną, razem się bawiły, i żeglowały podczas długich letnich wakacji.

Do diabła! – pomyślał, kiedy wysiadał z samochodu. – Jak mam jej to powiedzieć?

Już od dłuższego czasu próbował się do niej dodzwonić, ale nikt nie odbierał telefonu, co mogło oznaczać, że wyjechała do miasta. Dzieci na pewno są w szkole. Jeśli wybrała się po zakupy, może spotkała już kogoś, kto jej wszystko powiedział. Dahl nacisnął dzwonek, a ponieważ nie było żadnej reakcji, obszedł dom dookoła. Liza Larsen lubiła uprawiać ogródek warzywny. I tutaj ją znalazł; karmiła młodą marchewką ulubionego królika Kristiny. Dostrzegła go od razu i uśmiechnęła się szeroko. A więc nie wie – pomyślał. Ona tymczasem wepchnęła resztę marchwi do klatki i podeszła do niego, ściągając po drodze robocze rękawiczki.

– Cieszę się, że cię widzę, Trygve. Co też cię wyciągnęło z miasta?

– Nie słuchałaś dziś rano radia, Lizo? Zastanowiła się przez chwilę.

– Słuchałam wiadomości o ósmej, przy śniadaniu. Potem byłam przez cały czas tutaj, w ogrodzie.

– To dlatego nie odbierałaś telefonu…

Po raz pierwszy cień niepokoju pojawił się w jej piwnych oczach. Uśmiech zgasł.

– Oczywiście, stąd nie mogłabym go słyszeć. A dzwoniłeś?

– Tak, dzwoniłem… Lizo, wysłuchaj mnie spokojnie… Zdarzyło się coś niedobrego… Nie, nie… nie dzieciom. Thorowi.

Zbladła jak papier mimo widocznej już miodowej, wiosennej opalenizny. Ostrożnie dobierając słowa Dahl opowiedział, co stało się tego ranka na morzu koło Rotterdamu.

– Na razie, o ile wiemy, jest cały i zdrowy. Nie doszło do żadnej tragedii. I na pewno nie dojdzie. Niemcy po prostu wypuszczą tych dwóch ludzi i wszystko będzie dobrze.

Nie płakała, nie wpadła w panikę. Stała spokojnie pośród grządek młodej sałaty. Wreszcie rzekła:

– Chcę być blisko niego.

Policjantowi spadł kamień z serca. Właściwie spodziewał się tego po niej, ale ta szybka decyzja przyniosła mu ulgę. Teraz mógł się już zająć stroną organizacyjną. W tej dziedzinie czuł się znacznie lepiej.

– Prywatny samolot Harry'ego Wennerstroma powinien być za jakieś dwadzieścia minut na naszym lotnisku – mówił, gdy szybkim krokiem okrążali dom. – Sam cię tam zawiozę. Wennerstrom zadzwonił do mnie jakąś godzinę temu. Też pomyślał, że pewnie wolałabyś być blisko, w Rotterdamie. A o dzieci się nie martw. Kazałem je zabrać ze szkoły, zanim usłyszą coś od nauczycieli. Oczywiście jak długo tam będziesz, mogą zostać u nas. Będziemy się nimi opiekować.

Dwadzieścia minut później Liza siedziała już w pędzącym w stronę Alesund samochodzie Dahla. Szef policji przez radio wezwał prom, który miał ich przewieźć na lotnisko. Parę minut po wpół do drugiej mały odrzutowiec w srebrzystobiałych barwach Nordia Linę z wyciem silników oderwał się od płyty lotniska, zatoczył szeroki łuk nad morzem i nabierając wysokości pomknął na południe.

Nasilająca się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych fala terroryzmu skłoniła rząd brytyjski do opracowania typowej procedury na wypadek tego rodzaju aktów. Pierwszym i podstawowym krokiem tej procedury jest powołanie sztabu kryzysowego, czyli “Jednorożca”; ta dziwna na pierwszy rzut oka nazwa jest tylko literowym skrótem długiej, oficjalnej nazwy “sztabu”. Kiedy kryzys jest poważny i wymaga współdziałania różnych ministerstw i ich agend, sztab kryzysowy, do którego wchodzą reprezentanci wszystkich tych placówek, spotyka się w swojej kwaterze głównej, by połączyć różne informacje i na podstawie tej syntezy podejmować decyzje i koordynować działania. Ta “kwatera główna” to silnie strzeżony pokój w Whitehall, dwa piętra poniżej biur rządu i tylko parę kroków – jeśli posłużyć się drogą przez trawiasty dziedziniec – od rezydencji przy Downing Street 10. W tym właśnie pokoju zbiera się UNICORNE; tym skrótem zastępują wszyscy długą i niewygodną nazwę oficjalną: “Zespół rewizyjny do spraw bezpieczeństwa narodowego przy rządzie Zjednoczonego Królestwa”.

Ze wszystkich stron otaczają tę salę małe pokoiki biurowe obsługujące Jednorożca: specjalna centrala telefoniczna, nie związana z siecią publiczną, za to łącząca UNICORNE i wszystkie ważniejsze urzędy państwowe bezpośrednimi liniami, których nie ima się żaden podsłuch; pokój teleksów, zastawiony dalekopisami głównych agencji prasowych; kabina radiowa z urządzeniami nadawczo-odbiorczymi; wreszcie pokój sekretarek, pełen maszyn do pisania i aparatów kopiujących. Jest tu także mała kuchenka, w której zaufany człowiek przygotowuje kawę i kanapki.

Zebrani w piątkowe popołudnie pod przewodnictwem sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego, reprezentowali wszystkie resorty, które wedle jego oceny mogły być pomocne w tej sprawie. W tej fazie prac nie uczestniczyli jeszcze ministrowie, choć każdy przysłał tu swojego przedstawiciela, co najmniej w randze podsekretarza stanu, z Ministerstw: Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych, Obrony, Handlu i Przemysłu, Środowiska, Energii oraz Rolnictwa i Rybołówstwa.

Towarzyszyło im liczne grono ekspertów z różnych dziedzin; dominowali w tej grupie specjaliści od materiałów wybuchowych, od budownictwa okrętowego i od ochrony środowiska, i z wywiadu wojskowego, z MI5 i z SIS. Był tu również zastępca szefa sztabu sił zbrojnych oraz łącznicy służb specjalnych: pułkownik z Royal Air Forces i pułkownik piechoty morskiej. Ten ostatni nazywał się Tim Holmes.

Przez pierwsze parę minut zebrani czytali w milczeniu tekst południowego komunikatu kapitana Larsena.

– Myślę, panowie – otworzył naradę Sir Julian – że powinniśmy zacząć od skonstatowania elementarnych faktów. Najpierw sam statek, ta… aha, “Freya”… co właściwie o niej wiemy?

Wszystkie spojrzenia skierowały się na eksperta od budownictwa okrętowego, przysłanego tu z Ministerstwa Handlu i Przemysłu.

– Byłem dziś u Lloyda – oświadczył bez żadnych wstępów – i dostałem plan “Freyi”. Mam go ze sobą. To bardzo dokładny plan, jest na nim każdy nit i każda śruba.

Rozłożywszy plan na stole, objaśniał go przez jakieś dziesięć minut: mówił o rozmiarach, pojemności i rozmieszczeniu ładunku “Freyi”, o jej konstrukcji – prostym, zrozumiałym dla laików językiem. Kiedy skończył, poproszono o zabranie głosu eksperta z Ministerstwa Energii. Jego asystent postawił na stole pięciostopowy model supertankowca.

– Wypożyczyłem to – powiedział ekspert – z British Petroleum. Jest to model brytyjskiego supertankowca “Princess”, o pojemności ćwierć miliona ton. Różnice konstrukcji nie są duże, natomiast “Freya” jest po prostu większa.

Posługując się modelem próbował opisać przypuszczalny rozkład pomieszczeń w nadbudówce, pokazał też, jak mogą być rozlokowane zbiorniki balastowe, dodając jednak, że na ścisłe informacje trzeba zaczekać, aż dotrze do Londynu szczegółowy raport z Nordia Linę. Zebrani przyglądali się tej demonstracji z uwagą. Nikt jednak nie śledził słów eksperta pilniej niż pułkownik Holmes; to jego formacja, komandosi “marines”, będzie zapewne musiała zaatakować statek i unieszkodliwić porywaczy. A Holmes wiedział, że jego ludzie, zanim wejdą na pokład, zechcą znać na pamięć każdy kąt “Freyi”.

– Jeszcze jedna ważna informacja – zakończył ekspert z Ministerstwa Energii. – Cały ładunek statku stanowi mubarak.

– O Boże! – westchnął któryś z siedzących przy stole. Sir Julian spojrzał na niego z zaciekawieniem.

– Tak, doktorze Henderson?…

Henderson był naukowcem z laboratorium Warren Springs; tutaj towarzyszył przedstawicielowi Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa.

– Chodzi o to – zaczął doktor swoim niepoprawnym szkockim akcentem – że mubarak, to znaczy gatunek ropy wydobywany w Abu Dhabi, ma pewne właściwości oleju napędowego… W chwili wydostania się na powierzchnię morza – wyjaśniał dalej – ropa zawiera zarówno frakcje lekkie, które szybko się ulatniają, jak i frakcje ciężkie. To właśnie te ciężkie pozostałości można później oglądać na plażach w postaci gęstej, czarnej mazi. Rzecz w tym – kończył – że z ropy tego gatunku frakcje lekkie ulatniają się wolniej. Przy tych rozmiarach wycieku ropa, zanim zgęstnieje, zdąży rozlać się na całej powierzchni Morza Północnego, całkowicie i na wiele tygodni odcinając dopływ tlenu, niezbędnego dla podwodnych form życia.

– Rozumiem – powiedział z powagą Sir Julian – dziękuję panu, doktorze.

Kolejno zabierali głos dalsi eksperci. Spec od materiałów wybuchowych z Królewskich Wojsk Inżynieryjnych wyjaśnił, że nawet słaby dynamit przemysłowy, jeśli tylko rozmieszczony w odpowiednich miejscach, może zniszczyć statek tych rozmiarów.

– To jest również kwestia własnych napięć dynamicznych kadłuba pod ciężarem ładunku… a pamiętajmy, że to milion ton. Jeśli tylko umiejętnie podziurawi się kadłub, ta nie zrównoważona masa połamie statek na kawałki. I druga sprawa. W komunikacie kapitana Larsena znalazło się sformułowanie “przez naciśnięcie jednego guzika”. Powtórzył to nawet dwa razy. Jak się zdaje, ładunków musi być około dwunastu. A zatem możliwość ich odpalenia “jednym guzikiem” sugerowałaby, że porywacze posłużą się w tym celu impulsem radiowym.

– Czy to jest technicznie możliwe? – spytał Sir Julian.

– Jak najbardziej – stwierdził saper i krótko wyjaśnił, jak działa oscylator.

– Ale mogli chyba użyć przewodów, doprowadzonych do jednego, wspólnego wyłącznika.

– To znowu jest kwestia ciężaru. Przewody musiałyby być wodood- i porne, a więc izolowane plastikiem. A ciężar tej ilości przewodów… bo| musiałoby tego być kilka mil… wystarczyłby do zatopienia kutra, którym| przypłynęli.

Posypały się dalsze informacje: o możliwych fatalnych następstwach skażenia naftowego, o nikłych szansach uratowania uwięzionej załogi. Przedstawiciele SIS przyznali, że nie mają dotychczas dostatecznych danych, by stwierdzić, do jakiego ugrupowania należą terroryści ani jakiej są narodowości. Wtedy odezwał się człowiek z MIS – zastępca kierownika sekcji C-4, zajmującej się wyłącznie tymi ugrupowaniami, które zagrażały Wielkiej Brytanii. Zwrócił uwagę na dziwny charakter przedstawionych w południe żądań.

– Tamci dwaj, Łazariew i Miszkin, są Żydami. Porywaczami samolotu, którzy uciekli z ZSRR, zastrzelili przy tym dowódcę. Musimy przyjąć, że ci, którzy chcą ich uwolnić, to ich wspólnicy lub co najmniej sympatycy. To wskazywałoby na ludzi tej samej narodowości, a więc na Żydów. Ż organizacji, które można by podejrzewać o tę akcję, w grę wchodzi jedynie JDL… Liga Obrony Żydów. Ale oni, jak dotąd, ograniczali się do manifestacji i rzucania ulotek. Od czasów Irgunu i bandy Sterna w naszych kartotekach nie ma żadnych organizacji żydowskich, posługujących się bombami dla uwolnienia swych przyjaciół.

– Nie daj Boże, żeby znowu zaczęli – mruknął Sir Julian, który pamiętał te czasy, i zapytał: – Jeśli nie oni, to kto?

Człowiek z C-4 wzruszył ramionami.

– Nie wiem tego – przyznał. – Z tych, których mamy w kartotekach, nikt ostatnio nie zniknął. Także to, co kapitan Larsen powiedział przez radio, nie daje żadnych wskazówek. Rano sądziłem, że to mogą być Arabowie albo Irlandczycy. Ale żadna z tych nacji nie nadstawiałaby karku za dwóch uwięzionych Żydów. To na razie kompletnie biała plama.

Uczestnikom zebrania pokazano jeszcze fotografie, zrobione godzinę wcześniej przez załogę Nimroda, na niektórych widać było zamaskowanych wartowników.

– MAT 49 – stwierdził natychmiast pułkownik Holmes, gdy dotarło doń zdjęcie człowieka na kominie, ściskającego w dłoniach automat. – To broń produkcji francuskiej.

– A więc jednak coś wiemy – ucieszył się Sir Julian. – Czyżby to byli Francuzi?

– Niekoniecznie – odparł Holmes. -=- Można to kupić wszędzie na czarnym rynku. A czarny rynek w Paryżu słynie z dużego wyboru karabinów maszynowych.

O trzeciej trzydzieści Sir Julian Flannery zawiesił obrady. Uzgodniono, że Nimrod będzie krążył nad “Freyą” aż do odwołania. Wiceadmirał, zastępca szefa sztabu, skieruje do współpracy z samolotem zwiadowczym jeden okręt wojenny. Zajmie on pozycję pięć mil na zachód od “Freyi”. W ten sposób będzie mógł się przydać również w przypadku, gdyby terroryści chcieli umknąć pod osłoną ciemności. Nimrod spostrzeże to oczywiście i przekaże wiadomość na okręt; ten łatwo dogoni uciekający kuter. Na razie jednak kuter stał spokojnie, przycumowany u boku “Freyi”.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych będzie natychmiast informować Jednorożca o postanowieniach RFN i Izraela.

– Jak się zdaje, panowie – podsumował dyskusję Sir Julian – rząd Jej Królewskiej Mości nie może w tej sprawie wiele zdziałać. Decyzję podejmą premier Izraela i kanclerz Niemiec Zachodnich. Osobiście nie sądzę, by była inna niż zgoda na odlot tych dwu łotrów do Izraela. Trzeba po prostu poddać się temu szantażowi – jakkolwiek obrzydliwa wydaje nam się sama idea szantażu.

Wkrótce wszyscy opuścili salę obrad. Pozostał w niej tylko pułkownik Holmes. Usiadł z powrotem przy stole i z zadumą popatrzył na model tankowca British Petroleum.

– A jeśli jednak zadecydują inaczej?… – powiedział do siebie.

I starannie zmierzył odległość od linii wodnej do najniższego, rufowego relingu.

Mały odrzutowiec ze szwedzkimi znakami rozpoznawczymi leciał na wysokości 15000 stóp. Nad Wyspami Fryzyjskimi pilot szykował się już do lądowania na lotnisku Schiedam, gdy coś przyszło mu do głowy. Odwrócił się w stronę drobnej kobiety, która była jedyną jego pasażerką. Nie dosłyszała, co mówił, odpięła więc pas i przeszła do przodu.

– Pytałem, czy chce pani zobaczyć “Freyę”? – powtórzył pilot. Kobieta energicznie przytaknęła.

Samolot skręcił nad morze. Pięć minut później pilot łagodnie pochylił maszynę na prawe skrzydło. Liza Larsen przycisnęła twarz do małego okrągłego okienka. Daleko w dole, niczym wielka szara sardynka przyszpilona do błękitnej powierzchni morza, stała na kotwicy “Freya”. Nie było wokół niej żadnych statków, żadnych łodzi. Przeżywała swoją niewolę w samotności.

Wiosenne powietrze było wyjątkowo czyste, toteż nawet z tej wysokości Liza mogła rozróżnić niektóre szczegóły konstrukcji. Jej wzrok zatrzymał się na prawej stronie nadbudówki; tam – wiedziała to przecież – był teraz jej mąż, z lufą karabinu przed nosem i z dynamitem pod stopami. Nie wiedziała, czy człowiek, który to wyreżyserował, jest szaleńcem czy wyrachowanym zbirem. Z pewnością był fanatykiem. Dwie ciężkie łzy potoczyły się po jej policzkach.

– Boże, spraw, aby Thor wyszedł z tego cały – szepnęła. Okrągła szybka z pleksiglasu pokryła się mgiełką jej oddechu.

Samolot ponownie skręcił i zaczął powoli zniżać się w kierunku Schiedam. Z odległości paru mil obserwowały go radary Nimroda.

– Kto to był? – spytał operator radaru bez wyraźnego adresu.

– Kto był gdzie? – zareagował kontroler sonaru, który na swoich monitorach nie widział ostatnio nic szczególnego.

– Mały dyrektorski odrzutowiec przeleciał przed chwilą nad “Freyą” w stronę Rotterdamu – wyjaśnił radarowiec.

– Może to właściciel dogląda swojego majątku – zażartował ktoś z załogi Nimroda.

Dwaj wartownicy na “Freyi” obserwowali przez szparki swoich masek, jak maleńka metalowa igła oddala się ku wybrzeżom Holandii. Nie donieśli o tym swojemu dowódcy; samolot musiał lecieć znacznie wyżej niż 10 tysięcy stóp.

Posiedzenie Gabinetu RFN zaczęło się tuż po trzeciej, w Urzędzie Kanclerskim, pod przewodnictwem kanclerza Dietricha Buscha. Jak to było w jego zwyczaju, bez żadnych wstępów zabrał się do rzeczy.

– Jedno musi być jasne: to nie jest powtórka Mogadishu. Tam był niemiecki samolot z niemiecką załogą i głównie z Niemcami na pokładzie, a władze lotniska zgodziły się na naszą interwencję. Tutaj statek jest szwedzki, kapitan – Norweg, a wody międzynarodowe. Marynarze są obywatelami pięciu krajów, w tym Stanów. Ładunek jest własnością amerykańską, ubezpieczyła go brytyjska firma, a zniszczenie statku przyniesie wielkie szkody pięciu krajom nadbrzeżnym… także nam. To tyle na razie. Teraz pan minister spraw zagranicznych.

Hagowitz powiadomił swych kolegów, że otrzymał już z Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Holandii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii uprzejme noty z ostrożnie formułowanym pytaniem: jakiego rodzaju decyzji można oczekiwać od Rządu Federalnego?

– I trudno się dziwić. W końcu to my trzymamy Miszkina i Łazariewa. Pytania są sformułowane delikatnie i nie wyczuwam w nich na razie szczególnej presji na nasze decyzje, ale nie mam wątpliwości, że gdybyśmy odmówili wysłania tych dwóch do Izraela, wzbudziłoby to wszędzie głęboki niepokój.

– Jeśli raz ustąpimy przed szantażem terrorystów, to już nigdy z tym nie skończymy – nie mógł się powstrzymać od uwagi minister obrony.

– To nie takie proste – kontynuował Hagowitz. – Parę lat temu ustąpiliśmy w sprawie Petera Lorentza i, istotnie, zapłaciliśmy za to drogo. Terroryści, których uwolniliśmy przy tej okazji, wrócili do swego procederu. No więc w Mogadishu użyliśmy siły i wygraliśmy. Ale potem, w sprawie Schleiera, znów nie chcieliśmy ustąpić… i mamy trupa na sumieniu. W końcu jednak to wszystko były sprawy czysto niemieckie. Tu jest inaczej. Wchodzi w grę życie obywateli innych państw, a i majątek nie jest niemiecki. Poza tym ci porywacze z Berlina to przecież nie to samo, co zorganizowani niemieccy terroryści. To po prostu dwaj Żydzi, którzy chcieli uciec z Rosji, a nie mieli innego sposobu. Notabene, stawia to nas w diabelnie kłopotliwej sytuacji.

– Czy nie bierze się pod uwagę możliwości, że to tylko blef, sprytna gra na naszym strachu… że oni nie są w stanie zniszczyć,,Freyi” i wymordować załogi? – spytał ktoś z sali.

– Na to nie możemy liczyć – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Zdjęcia, które dostaliśmy od Brytyjczyków, wyraźnie pokazują dobrze uzbrojonych, zamaskowanych ludzi na pokładzie. Wysłałem je od razu do dowódcy GSG-9, żeby obejrzał i powiedział, co o nich sądzi. Obawiam się jednak, że zaatakowanie statku, chronionego ze wszystkich stron radarami i sonarami, przekracza możliwości tej grupy. Tu potrzebni by byli ludzie-żaby.

Kryptonim GSG-9 oznaczał specjalną brygadę antyterrorystyczną, należącą formalnie do służb ochrony pogranicza, a złożoną z wyjątkowo twardych zabijaków; to oni szturmowali uprowadzony samolot niemiecki w Mogadishu pięć lat temu.

Dyskusja ciągnęła się dobrą godzinę. Czy spełnić żądania terrorystów i w ten sposób uniknąć ofiar, narażając się jednak na nieuniknione protesty ze strony Moskwy? Czy raczej odmówić i uznać to wszystko za blef? Czy też może rozważyć wspólnie z Brytyjczykami możliwość odbicia “Freyi”? W końcu zaczęła brać górę kompromisowa taktyka gry na zwłokę i ostrożnego próbowania, jak daleko sięga determinacja porywaczy. O czwartej piętnaście rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kanclerz Busch skrzywił się: nie lubił, by mu przerywano w tak ważnych momentach.

– Herein! – krzyknął. Wszedł jeden z sekretarzy i nachylił się nad uchem kanclerza. Szef rządu federalnego gwałtownie zbladł.

– Du lieber Gott! – jęknął.

Kiedy awionetka, rozpoznana później jako prywatna Cessna wypożyczona z lotniska w Le Touquet na północnym wybrzeżu Francji, zaczęła zbliżać się do rejonu zakazanego, dostrzegły ją niemal równocześnie radary trzech ośrodków kontroli: Heathrow, Brukseli i Amsterdamu. Samolot leciał w kierunku północnym, a ze wskazań radarów wynikało, że wysokość lotu nie przekracza 5000 stóp. Eter rozjazgotał się gniewnymi wezwaniami.

– Nie zidentyfikowana awionetka na pozycji… zgłoś się! Podaj swój znak i natychmiast zawracaj. Wchodzisz w obszar zamknięty dla ruchu!

Próbowano francuskiego i angielskiego, potem holenderskiego. Bez skutku. Albo pilot wyłączył swoje radio, albo był na niewłaściwym kanale. Naziemni kontrolerzy lotów nerwowo przebiegali wszystkie zakresy fal. Także krążący w górze Nimrod miał już awionetkę na swoim radarze i próbował nawiązać z nią kontakt radiowy.

Na pokładzie Cessny pilot spojrzał błagalnie na pasażera.

– Zabiorą mi licencję. Nie darują mi tego!

– Wyłącz to lepiej! – krzyknął pasażer. – I nie martw się, wszystko wytłumaczymy. Po prostu ich nie słyszałeś, rozumiesz?

Sięgnął po swoją kamerę i uzbroił ją w długi teleobiektyw. Potem wycelował w widoczny już, rosnący w oczach supertankowiec. Na jego pomoście dziobowym zamaskowany wartownik wstał i osłonił dłonią oczy przed słońcem, teraz znajdującym się już w południowo-zachodniej części nieba. Samolot nadlatywał dokładnie z południa. Wartownik obserwował go przez chwilę, potem wyciągnął z kieszeni kurtki walkie-talkie i szybko rzucił do mikrofonu kilka zdań.

Człowiek, który odebrał ten meldunek na mostku, wyjrzał przez panoramiczne okno, po czym wybiegł na zewnętrzną galeryjkę. Teraz i on mógł słyszeć odgłos silnika. Wrócił na mostek i gwałtownym szarpnięciem obudził śpiącego kolegę. Wyjaśnił mu coś, następnie zbiegł wewnętrznymi schodami jedno piętro i zastukał do drzwi kajuty kapitańskiej.

W kajucie jakby nic się nie zmieniło od dziesięciu godzin. Thor Larsen i Andrij Dracz tkwili nieruchomo po przeciwnych stronach dużego stołu, tyle że bardziej zarośnięci i z podkrążonymi, wskutek braku snu, oczami. Tuż obok prawej dłoni Ukraińca leżał rewolwer, nieco dalej stał mały, ale silny odbiornik tranzystorowy, na którym Dracz wychwytywał najnowsze wieści z eteru.

Zamaskowany człowiek wszedł do kajuty i powiedział coś po ukraińsku. Jego dowódca skrzywił się z wściekłością i szybko wyszedł, pozostawiając Larsena pod strażą nowo przybyłego. Biegiem dotarł na mostek i, wciągając po drodze czarną maskę, wyskoczył na zewnętrzną galeryjkę. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak pochylona na skrzydło Cessna zatoczyła pełny krąg wokół statku na wysokości tysiąca stóp, zanim odleciała na południe, szybko nabierając wysokości. Zdążył też zauważyć wielki teleobiektyw, wychylający się w jego kierunku z kabiny samolotu.

Na pokładzie Cessny fotograf – wolny strzelec nie posiadał się z radości.

– Fantastyczne! – krzyczał do pilota. – I wyłączność, stary, kompletna wyłączność! Każdy wielki magazyn zapłaci za to majątek!

Andrij Dracz wrócił na mostek; szybko wydał nowe polecenia. Tylko człowiek na dziobie miał bez zmian kontynuować swoją wachtę. Obserwatora z komina posłał Drake na dół, po dwu śpiących kolegów. Kiedy wszyscy trzej pojawili się na mostku, wydał dalsze rozkazy. Potem wrócił do kabiny kapitana, ale tym razem nie zwolnił dodatkowego strażnika.

– Myślę – rzekł do Larsena – że pora już pokazać tym głupim draniom w Europie, że to nie żarty.

Pięć minut później operator kamery Nimroda meldował przez interkom:

– Szefie, tam na dole coś się dzieje.

Major Latham opuścił kabinę pilota i powędrował do środkowej części kadłuba; tutaj, wśród licznych urządzeń kontrolnych, znajdował się monitor odtwarzający obrazy z kamery. Na pokładzie “Freyi” widać było dwóch mężczyzn: szli kładką inspekcyjną od nadbudówki w stronę dziobu. Ten z karabinem szedł z tyłu ubrany od góry do dołu na czarno. Ten z przodu był w trampkach, spodniach od dresu i nylonowej wiatrówce z trzema poziomymi czarnymi paskami na plecach. Na głowę, zapewne dla ochrony przed chłodnym przedwieczornym wiatrem, naciągnął kaptur.

– Ten z tyłu to terrorysta, ale przed nim idzie któryś z marynarzy – skomentował operator kamery. Latham też tak sądził. Nie mógł widzieć kolorów; obraz na monitorze był czarno-biały.

– Daj większe zbliżenie – poprosił – włącz transmisję. Kamera “najechała” na pokład tak, że obraz obejmował już tylko czterdziestostopowy odcinek kładki. W jego centrum pozostawali obaj idący mężczyźni.

W odróżnieniu od Lathama, kapitan Larsen widział wszystko w kolorach. Przez szerokie przednie okna kabiny patrzył w osłupieniu na to, co działo się na pokładzie i czemu w żaden sposób nie mógł zapobiec. Parę kroków za nim wciąż stał strażnik z automatem wymierzonym w sam środek białego swetra Norwega.

W połowie dystansu między nadbudówką i dziobem człowiek ubrany na czarno nagle stanął, podniósł swój karabin i wycelował w plecy idącego przed nim. Mimo podwójnych szyb odgłos krótkiej serii dotarł do kabiny. Miniaturowa z tej odległości postać w jaskrawoczerwonej wiatrówce najpierw wygięła się w łuk, jakby silnie uderzona w plecy, potem wyrzuciła w górę ręce i runęła na twarz. Ciało stoczyło się z kładki inspekcyjnej i zastygło pod nią bez ruchu.

Kapitan Larsen powoli zamknął oczy. Pamiętał, że w momencie opanowania “Freyi” takie właśnie płowe sportowe spodnie i lekką czerwoną wiatrówkę z trzema czarnymi paskami na plecach miał na sobie Tom Keller, duńsko-amerykański trzeci oficer statku. Po chwili wyprostował się, obrócił głowę i wbił wzrok w człowieka, którego znał jako Swobodę. Andrij Dracz wytrzymał jego spojrzenie i powiedział ze złością:

– Ostrzegałem ich, ale oni uważali, że to żarty. Teraz widzą, że nie żartowałem.

Po dwudziestu minutach Londyn miał już fotograficzną dokumentację tego, co zdarzyło się na pokładzie “Freyi”. Po dalszych dwudziestu szczegółowy opis tych zdjęć wypadł z terkoczącego dalekopisu w Urzędzie Kanclerskim w Bonn. Była czwarta trzydzieści po południu.

Kanclerz Busch powiódł wzrokiem po sali.

– Panowie, mam złą wiadomość. Godzinę temu jakiś prywatny samolot latał nad “Freyą” na wysokości tysiąca stóp, najwyraźniej w celu zrobienia zdjęć. Dziesięć minut później terroryści wyprowadzili jednego z członków załogi i na środku pokładu, pod kamerami brytyjskiego samolotu zwiadowczego, rozstrzelali go. Jego ciało leży teraz pod kładką inspekcyjną, częściowo widoczne z góry.

Zapadła głęboka cisza.

– Czy można go zidentyfikować? – spytał wreszcie cichym głosem jeden z ministrów.

– Nie, jego twarz była przez cały czas zasłonięta kapturem kurtki.

– Ostro grają, dranie – skomentował minister obrony. – Teraz trzydzieści rodzin w całej Skandynawii wpadnie w panikę.

– Tak, a w ślad za tym pójdą naciski czterech rządów skandynawskich, i będę musiał szybko udzielić odpowiedzi ich ambasadorom. W tej sytuacji widzę tylko jedną możliwą odpowiedź – podsumował Hagowitz.

Zarządzono głosowanie. Zdecydowana większość poparła propozycję Hagowitza: natychmiast, poprzez niemieckiego ambasadora w Izraelu, nawiązać kontakt z premierem tego kraju i prosić go o gwarancje, których domagali się terroryści. Jeśli odpowiedź będzie pozytywna, Rząd Federalny wyda oświadczenie, że uwolni Miszkina i Łazariewa. Nie ma innego sposobu oszczędzenia tragedii setkom ludzi w Europie.

– Terroryści dali premierowi Izraela czas do północy, a nam do świtu – przypomniał Busch. – Przed świtem zapakujemy Miszkina i Łazariewa do samolotu. Ale nie zrobimy tego i nie opublikujemy naszego oświadczenia, dopóki nie będzie zgody z Jerozolimy. Bez niej nic nie zdziałamy.

O piątej po południu zmienili się wartownicy. Ludziom, którzy przez poprzednie dziesięć godzin kostnieli z zimna na pomoście dziobowym i kominie, pozwolono wrócić do wnętrza, zaspokoić głód, ogrzać się i przespać. Na nocną wachtę wyznaczono nowych, wyposażonych nie tylko w walkie-talkie, ale i w mocne latarki.

Dowództwa wojskowe krajów NATO uzgodniły, że Nimrod RAF-u pozostanie jedynym samolotem na niebie nad “Freyą”. Będzie krążył, obserwował, rejestrował i przesyłał do centrali wszystkie warte obejrzenia obrazy. Kopie zdjęć powędrują natychmiast do Londynu i innych zainteresowanych bezpośrednio stolic.

Ograniczenie dotyczące lotnictwa nie dotyczyło marynarki. Pod wieczór pojawił się na horyzoncie od południa francuski lekki krążownik “Montcalm” i zatrzymał się pięć mil morskich od “Freyi”. Od północy, omijając z dala Wyspy Fryzyjskie, pojawiła się holenderska fregata z pociskami rakietowymi “Breda” i zakotwiczyła sześć mil na północ od obezwładnionego tankowca. Wkrótce dołączyła do niej podobna fregata niemiecka “Brunner”. Z obu okrętów, oddalonych od siebie ledwie o pięć kabli, obserwowano blady zarys tankowca na południowym horyzoncie.

HMS “Argyll” opuścił szkocki port Leith, w którym bawił gościnnie, i z pierwszą wieczorną gwiazdą zajął pozycję dokładnie na zachód od “Freyi”. Był to lekki krążownik z kategorii określanej skrótem DLG, o wyporności niespełna 6000 ton, uzbrojony w samosterujące pociski typu Exocet. Dzięki nowoczesnym turbinom gazowym w maszynowni okręt był w stałej gotowości; głęboko pod pancerzami pokładu pracował komputer Datalink – teraz sprzężony z takim samym systemem komputerowym na krążącym 15000 stóp wyżej Nimrodzie. Na pomoście rufowym, podwyższonym w stosunku do całego tylnego pokładu, drzemał bojowy helikopter typu Westland Wessex.

Pod wodą z trzech stron śledziły “Freyę” sonary otaczających ją okrętów wojennych. Przestrzeń powietrzną nad nią i wokół niej omiatały liczne anteny radarowe. Krążący w górze Nimrod ostatecznie spinał ciasny kokon elektronicznego nadzoru nad tankowcem. A ten stał tymczasem cichy i nieruchomy w ostatnich promieniach zachodzącego nad Anglią słońca.

Była piąta w Europie Zachodniej, ale już siódma w Izraelu, kiedy ambasador RFN poprosił o osobistą audiencję u premiera, Beniamina Golena. Natychmiast przypomniano mu, że godzinę temu zaczął się szabas – a więc pan premier, jako pobożny i praktykujący Żyd, przebywa obecnie we własnym domu. Niemniej jednak prośbę ambasadora przekazano, nie było bowiem tajemnicą ani dla premiera, ani dla dyżurującego pracownika jego urzędu, co dzieje się na Morzu Północnym. W rzeczywistości już po pierwszym komunikacie kapitana Larsena, tym z godziny dziewiątej, izraelski wywiad Mossad poinformował Jerozolimę o wydarzeniach. Kiedy zaś w południe okazało się, że żądania terrorystów dotyczą również Izraela, przygotowano na piśmie staranny przegląd sytuacji. Premier Goleń zapoznał się z nim, zanim o szóstej przystąpił do sobotniego rytuału.

– Oczywiście nie mogę przerwać szabasu i jechać do biura, zwłaszcza że to daleko – odpowiedział sekretarzowi. – Ale mogę porozmawiać przez telefon. Niech pan poprosi ambasadora, żeby zadzwonił do mnie osobiście.

Dziesięć minut później samochód niemieckiego ambasadora zatrzymał się przed skromnym, nowoczesnym domem premiera na przedmieściu Jerozolimy. Już od progu gość pospieszył z przeprosinami. Po obowiązkowym tego dnia pozdrowieniu “Shabbat Shalom” powiedział:

– Panie premierze, nie ośmieliłbym się pod żadnym pozorem przeszkadzać panu w szabasie, ale o ile wiem, jest to dozwolone, jeśli w grę wchodzi życie ludzkie.

Premier Goleń skinął głową.

– Owszem, jeśli życie ludzkie jest w niebezpieczeństwie.

– Tak właśnie jest w tym przypadku – podchwycił skwapliwie ambasador. – Z pewnością wie pan już, panie premierze, co w ciągu ostatnich dwunastu godzin zdarzyło się na pokładzie supertankowca “Freya” na Morzu Północnym.

Premier nie tylko wiedział, ale był sprawą głęboko zainteresowany. Po południowym komunikacie Larsena stało się jasne, że terroryści, kimkolwiek są, na pewno nie reprezentują palestyńskich Arabów – mogą natomiast być fanatykami żydowskimi. Co prawda izraelskie służby wywiadowcze, zagraniczna Mossad i wewnętrzna Sherut Bitachon (zwana od inicjałów: Shin Bet) nie stwierdziły, by którykolwiek ze znanych im, zdeklarowanych fanatyków żydowskich opuścił swoją stałą siedzibę.

– Wiem, panie ambasadorze, i pragnę wyrazić głęboki żal z powodu śmierci marynarza. Czego Republika Federalna oczekuje od Izraela?

– Rząd mego kraju przez wiele godzin analizował tę kwestię. Rząd zdecydowanie sprzeciwia się zasadzie ustępowania szantażystom. Gdyby sprawa była czysto niemiecka, niewątpliwie odpowiedzielibyśmy użyciem siły. Jednak w sytuacji, jaka zaistniała, rząd uważa, że musimy ustąpić. Zwracamy się zatem do rządu Izraela – ambasador przybrał ton bardziej oficjalny – z prośbą o przyjęcie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa na swoje terytorium oraz o gwarancję, że nie zostaną oni tutaj uwięzieni ani poddani ekstradycji… zgodnie z żądaniami terrorystów.

Prawdę mówiąc, Goleń już od kilku godzin przygotowywał sobie odpowiedź na tę prośbę; nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. Zdążył też starannie zanalizować własną sytuację. Jego Gabinet był subtelnie wyważoną koalicją, ale premier zdawał sobie sprawę, że Izraelczycy, niezależnie od przynależności partyjnej, będą skłonni oceniać Miszkina i Łazariewa znacznie łagodniej niż terrorystów z grupy Baader-Meinhof czy z OWP – powszechne jest tu bowiem oburzenie na radziecką politykę represji wobec Żydów i ich religii. Zapewne wielu będzie nawet pochwalać porwanie samolotu, a śmierć pilota zostanie uznana za nieszczęśliwy wypadek.

– Musi pan przyjąć do wiadomości dwie rzeczy, ambasadorze. Po pierwsze, choć Miszkin i Łazariew są zapewne Żydami, państwo Izrael nie ma nic wspólnego ani z ich przestępstwem, ani z obecnymi żądaniami dotyczącymi ich uwolnienia. (“Ciekawe tylko, kto w to uwierzy, jeśli również terroryści okażą się Żydami” – pomyślał). Po drugie, ani aktualna dramatyczna sytuacja załogi “Freyi”, ani ewentualne następstwa zniszczenia statku nie dotyczą bezpośrednio państwa izraelskiego i jego obywateli. Mówiąc jeszcze jaśniej: to nie Izrael jest tu przedmiotem presji i szantażu.

– Przyznaję to, panie premierze.

– Jeśli zatem Izrael zgodzi się przyjąć tych dwu ludzi, musi być jasno i publicznie powiedziane, że czyni to na wyraźną i usilną prośbę rządu Republiki Federalnej Niemiec.

– Taką właśnie prośbę niniejszym składam… w imieniu mego rządu. Po kwadransie uzgodniono wszystkie niezbędne formalności. Niemcy

Zachodnie ogłoszą publicznie, że zwracają się do Izraela z własnej inicjatywy. Natychmiast po tym Izrael oświadczy, że – aczkolwiek niechętnie – zgadza się spełnić prośbę. Wtedy RFN zapowie zwolnienie więźniów nazajutrz, o ósmej rano czasu środkowoeuropejskiego. Kolejne oświadczenia Bonn i Jerozolimy będą się pojawiać w dziesięciominutowych odstępach. Pierwsze – już za godzinę.

Premier spojrzał na zegarek. Była siódma trzydzieści w Izraelu, piąta trzydzieści w Europie.

Ostatnie edycje popołudniowych gazet szybko docierały do trzystu-milionowej rzeszy czytelników, spragnionych nowych wieści o dramacie, który śledzili od rana. Wielkie nagłówki informowały o zabójstwie nie zidentyfikowanego marynarza na pokładzie i o aresztowaniu w Le Touquet dwóch uczestników niefortunnego lotu.

Dzienniki radiowe przyniosły wieść o wizycie ambasadora zachodnioniemieckiego w prywatnym domu izraelskiego premiera Golena – mimo szabasu! – i o tym, że wizyta trwała dwadzieścia minut. Nikt jednak nie znał treści rozmowy, mnożyły się więc spekulacje komentatorów. Telewizja pokazywała tłumy ludzi, którzy chcieli przy tej okazji zabłysnąć. Ci, którzy naprawdę coś wiedzieli, nie udzielali żadnych wywiadów, a telewizja musiała poprzestać na pokazywaniu ich fotografii. Władze nie opublikowały zdjęć z Nimroda, ukazujących ciało zamordowanego marynarza. W przygotowanych już porannych edycjach prasy, których druk miał się zacząć o północy, redaktorzy zostawiali na pierwszych stronach miejsce na ewentualne oświadczenia oficjalne z Bonn lub Jerozolimy, albo na nowe komunikaty z “Freyi”. Dalsze strony wypełniały uczone artykuły i komentarze na temat “Freyi”, jej ładunku, skutków wycieku, a także spekulacje co do tożsamości terrorystów i apele redaktorów naczelnych do władz o uwolnienie dwóch porywaczy.

Kiedy Sir Julian Flannery składał na biurku premiera gotowy raport z prac sztabu kryzysowego, zapadał łagodny, ciepły zmierzch. Raport był treściwy, choć zwięzły – istne arcydzieło sztuki sprawozdawczej. Pani premier przez dłuższy czas studiowała tekst w milczeniu.

– Musimy zatem przyjąć – odezwała się w końcu – że oni na pewno tam są, że całkowicie opanowali “Freyę”, że mogą ją wysadzić w powietrze i zatopić, że jeśli zechcą to zrobić, nic ich nie powstrzyma, a straty finansowe, środowiskowe i ludzkie mogą osiągnąć rozmiary katastrofy.

– Może to wyglądać na skrajnie pesymistyczną interpretację, jednakże sztab kryzysowy sądzi, że bardziej optymistyczne założenia byłyby w tej sytuacji rażącą lekkomyślnością.

– Widziano ich tylko czterech – głośno myślała Joan Carpenter – dwóch wartowników i tych, którzy ich zastąpili. Trzeba doliczyć jednego na mostku, jednego do pilnowania uwięzionych, no i dowódcę. A więc jest ich co najmniej siedmiu. Być może za mało, aby stawić skuteczny opór oddziałowi interwencyjnemu, ale tego zakładać nie możemy. Być może wcale na statku nie ma dynamitu albo jest go zbyt mało, albo niewłaściwie rozmieszczony… Urządzenie spustowe może zawieść, a drugiego być może nie mają… ale tego też nie możemy zakładać. Niewykluczone, że nie mają zamiaru nikogo więcej zabijać… Przypuszczalnie nie chcą rozsadzać “Freyi” i ginąć wraz z nią… ale nigdy nic nie wiadomo. Pański sztab uważa, że byłoby błędem wykluczyć którąkolwiek z fatalnych możliwości, a więc w rezultacie przewiduje najgorsze…

Telefon od osobistego sekretarza pani premier przerwał jej rozważania. Kiedy odkładała słuchawkę, cień uśmiechu przemknął po jej twarzy.

– A jednak wygląda na to, że do katastrofy nie dojdzie. Rząd Niemiec Zachodnich skierował oficjalną prośbę do Izraela. Jerozolima odpowiedziała pozytywnie. W rezultacie Bonn zapowiada uwolnienie tych ludzi jutro o ósmej rano.

Była za dwadzieścia siódma.

Te same wiadomości dotarły drogą radiową do kajuty kapitana Larsena. Już godzinę temu Drake, nie spuszczając kapitana ani na chwilę z oczu, zapalił w kabinie światła i zaciągnął żaluzje. Było tu teraz jasno, ciepło, nieomal przytulnie. Maszynka do parzenia kawy bulgotała nieustannie: już pięć razy opróżniano ją i pięć razy napełniano z powrotem. Obaj, marynarz i fanatyk, zarośnięci i zmęczeni, przeżywali teraz wielkie emocje. Pierwszy pełen był żalu i gniewu po śmierci przyjaciela, drugi – triumfował.

– Ustąpili! – zawołał Drake. – Wiedziałem, że ustąpią. Szale nie były równe. Zbyt wiele mieli do stracenia.

Również Larsen mógł odetchnąć z ulgą na myśl, że wkrótce odzyska swój statek. Ale długo tłumiona wściekłość szukała ujścia.

– To jeszcze nie koniec – mruknął.

– Jeszcze nie. Ale już niedługo. Jeśli wypuszczą moich przyjaciół o ósmej, to o pierwszej, najdalej o drugiej będą oni w Tel Awiwie. Jeśli dodać do tego godzinę na identyfikację i ogłoszenie przez radio, to o trzeciej, czwartej wszystko będzie jasne. Po zmroku opuścimy was, całych i zdrowych.

– Z wyjątkiem Toma Kellera! – wypalił natychmiast Norweg.

– Kapitanie, mnie też żal tego człowieka. Naprawdę. Ale to było niezbędne do pokazania naszej stanowczej postawy. Zostaliśmy do tego zmuszeni.

Prośba ambasadora ZSRR była niezwykła, nawet bardzo niezwykła; ale powtarzał ją nieustępliwie i z uporem. Na ogół dyplomaci radzieccy, choć reprezentują kraj deklarujący się jako rewolucyjny, skrupulatnie trzymają się form protokolarnych, wymyślonych przecież na zgniłym kapitalistycznym Zachodzie. Tym razem David Lawrence daremnie sugerował przez telefon, że ambasador Konstantin Kirów powinien spotkać się z nim, sekretarzem stanu. Kirów uparcie odpowiadał, że ma wiadomość nadzwyczajnej wagi przeznaczoną dla prezydenta Matthewsa osobiście, a w ostateczności sięgnął po argument, iż jest to życzenie Maksyma Rudina.

Prezydent także był zaskoczony niezwykłym żądaniem – ale zgodził się przyjąć Kirowa. Za kwadrans druga – w Europie zbliżała się już siódma – długa czarna limuzyna z proporcem, na którym widniał sierp i młot, wjechała na teren Białego Domu. Dyplomatę zaprowadzono wprost do Owalnego Gabinetu. Prezydent nie ukrywał zaciekawienia. Wymieniono protokolarne grzeczności, ale myśli obu rozmówców biegły już niecierpliwie naprzód.

– Panie prezydencie – przeszedł do meritum Kirów – prosiłem o tę rozmowę na osobiste polecenie sekretarza generalnego, Maksyma Rudina. Mam przekazać panu pilne przesłanie następującej treści: “Jeśli porywacze i mordercy, Lew Miszkin i Dawid Łazariew, zostaną wypuszczeni z więzienia i uwolnieni od słusznej kary, Związek Radziecki nie będzie mógł podpisać Traktatu Dublińskiego ani w następnym tygodniu, ani w żadnym innym terminie. Związek Radziecki odrzuci ten traktat definitywnie”.

Prezydent Matthews patrzył w osłupieniu na ambasadora ZSRR. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.

– Czy to znaczy, że pan Rudin po prostu podrze traktat… ot tak? Kirów stał sztywno, jakby kij połknął.

– Panie prezydencie, przekazałem panu tylko pierwszą część tego, co mi zlecono. Jest jeszcze druga: reakcja Związku Radzieckiego będzie taka sama, jeśli zostaną ujawnione publicznie charakter i treść naszej rozmowy.

Kiedy odszedł, Matthews spojrzał bezradnie na Lawrence'a.

– I co ja mam, u diabła, robić? Przecież nie mogę tak po prostu zmusić rządu niemieckiego do zmiany decyzji… bez podania powodu, bez jakichkolwiek wyjaśnień!

– Obawiam się, panie prezydencie, że będzie pan musiał. Pozwolę sobie zauważyć, że Rudin nie dał panu żadnego wyboru!

14.

Od 19.00 do północy

Prezydent William Matthews wciąż jeszcze był pod wrażeniem niezwykłości i gwałtowności radzieckiej reakcji. Niecierpliwie czekał na przyjazd dyrektora CIA, Roberta Bensona, i osobistego doradcy do spraw bezpieczeństwa, Stanisława Poklewskiego; po obu już posłano. Kiedy wreszcie dotarli do Owalnego Gabinetu, prezydent streścił im szczegóły osobliwej wizyty ambasadora Kirowa.

– Co, u diabła, może się za tym kryć? – spytał swoich trzech głównych doradców.

Żaden nie miał jednak gotowej odpowiedzi. Mogli sobie pozwolić jedynie na domysły. Ktoś zasugerował, że być może Rudin natrafił na silny opór we własnym Biurze Politycznym, co uniemożliwia mu zawarcie traktatu; sprawa “Freyi” jest tylko dogodnym pretekstem, żeby się wycofać. Ale szybko uznano ten domysł za błędny: bez traktatu Związek Radziecki nie dostanie obiecanego ziarna, a jego własne rezerwy zmieszczą się już zapewne na kilku ciężarówkach. Ktoś inny powiedział, że być może śmierć pilota Aerofłotu, kapitana Rudenki, była ciosem prestiżowym, którego Kreml nie może do dziś strawić. Ale i tę myśl odrzucono. W końcu nie zrywa się wielkich międzynarodowych traktatów z powodu śmierci jednego pilota. Dopiero po jakiejś godzinie dyrektor CIA przerwał te jałowe dyskusje.

– To się wydaje bezsensowne, a jednak musi mieć jakiś sens. Rudin nie podejmowałby tak szaleńczych kroków, gdyby nie miał istotnego powodu, którego nie znamy.

– Na pewno – zgodził się Matthews. – Ale to nie uwalnia nas od przerażającej konieczności wyboru: albo dopuścimy do uwolnienia Miszkina i Łazariewa i stracimy największą szansę traktatu rozbrojeniowego, jaka trafiła się naszemu pokoleniu, bo najdalej za rok będziemy mieli wojnę, albo użyjemy swoich sposobów, by do ich uwolnienia nie dopuścić, i narazimy Europę Zachodnią na największą katastrofę ekologiczną w obecnych czasach.

– Musimy więc szukać trzeciego rozwiązania – odezwał się Lawrence. – Ale gdzie, do cholery?

– Chyba tylko w jednym miejscu – włączył się Poklewski – w Moskwie. Odpowiedź musi tam być. Nie sądzę, byśmy mogli wymyślić sposób na uniknięcie obu tych fatalnych rozwiązań, jeśli nie dowiemy się przedtem, dlaczego Rudin tak zareagował…

– Myśli pan pewnie o “Słowiku” – przerwał mu Benson. – Ale na to jest za mało czasu. Nie mamy do dyspozycji tygodni ani nawet dni. Mamy parę godzin. Myślę, panie prezydencie, że powinien pan porozumieć się bezpośrednio z Rudinem. Gorącą linią. Niech pan porozmawia z nim jak prezydent z prezydentem. Może on po prostu powie, dlaczego tak się zaparł w sprawie tych porywaczy?

– A jeśli nie powie? – spytał Lawrence. – Przecież mógł to przekazać przez Kirowa. Albo wysłać osobisty list…

Matthews powziął decyzję.

– Mimo wszystko zadzwonię do Rudina. Ale jeśli nie przyjmie mojego telefonu albo odmówi bliższych wyjaśnień, będziemy zmuszeni uznać, że podlega on przemożnemu naciskowi swoich ludzi. Tymczasem, zanim uzyskamy połączenie z Moskwą, wtajemniczę w tę sprawę panią Carpenter i poproszę ją o konsultację z Sir Nigelem, a jeśli się da, także ze “Słowikiem”. Zadzwonię też do kanclerza Buscha. Może będzie mógł dać nam trochę więcej czasu.

Kiedy głos w słuchawce poprosił o połączenie z Ludwigiem Jahnem, telefonistka w centrali więzienia Tegel chciała od razu odmówić. Było dużo takich telefonów z prasy, zwłaszcza do tych pracowników więzienia, którzy mogli znać jakieś pikantne szczegóły na temat Miszkina i Łazariewa. Telefonistka miała ścisłe polecenie: nie łączyć. Ale kiedy rozmówca wyjaśnił, że jest krewnym Jahna i chce go zaprosić na ślub swojej córki, który ma się odbyć jutro w południe – zmiękła. W końcu rodzina to zupełnie inna sprawa. Włączyła odpowiedni numer; Jahn odebrał telefon w swoim pokoju służbowym.

– Mam nadzieję, że pamięta mnie pan – odezwał się głos w słuchawce.

Jahn pamiętał aż nazbyt dobrze: był to głos Rosjanina o lodowatych oczach z obozu koncentracyjnego.

– Nie powinien pan tu dzwonić – wyszeptał przerażony. – Zresztą nie mogę nic dla pana zrobić. Potrojono warty, inne są godziny zmian.

A ja jestem teraz na służbie non stop, nawet śpię w biurze. Aż do odwołania… takie są rozkazy. Ci dwaj są teraz zupełnie niedostępni…

– Niech pan lepiej wymyśli jakiś pretekst, żeby na chwilę wyjść – przerwał jego tłumaczenia pułkownik Kukuszkin. – Niedaleko od wejścia służbowego jest bar… – wymienił nazwę baru i ulicę. Jahn nie był tam nigdy przedtem, ale ulicę znał.

– Za godzinę, bo jeśli nie…

W Berlinie była godzina ósma. Wokół panowała ciemność.

Joan Carpenter, premier Wielkiej Brytanii, zasiadła właśnie do kolacji z mężem w mieszkalnej części budynku przy Downing Street 10, kiedy zawiadomiono ją, że prezydent Matthews pragnie z nią mówić. Natychmiast wróciła do swego gabinetu. Matthews i Carpenter znali się dobrze. Spotkali się już kilkanaście razy od czasu, kiedy urząd brytyjskiego premiera po raz pierwszy objęła kobieta. Toteż podczas kameralnych spotkań mówili sobie po imieniu. Teraz jednak, choć specjalna linia telefoniczna wykluczała jakikolwiek podsłuch, zachowywali formy oficjalne – choćby dlatego, że rozmowa była nagrywana dla celów dokumentacji.

Matthews krótko i zwięźle powtórzył to, co w imieniu Maksyma Rudina przekazał mu ambasador ZSRR w Waszyngtonie. Joan Carpenter nie wierzyła własnym uszom.

– Na litość boską, dlaczego?

– Też chciałbym to wiedzieć, droga pani – dobiegł z drugiej strony Atlantyku charakterystyczny, przeciągający samogłoski, głos południowca. – Nie mamy żadnego wyjaśnienia. Mamy za to dwa problemy. Po pierwsze, ambasador Kirów ostrzegł mnie, że jeśli treść żądania Rudina dostanie się do wiadomości publicznej., skutki – chodzi o Traktat Dubliński – będą takie same, jak gdybyśmy żądania nie spełnili. Sądzę, że mogę liczyć na pani dyskrecję?

– To oczywiste – odparła. – A drugi problem?

– Próbowałem porozumieć się przez gorącą linię z panem Rudinem. Niestety, jest nieosiągalny. Wyciągnęliśmy stąd wniosek, że ma on u siebie na Kremlu kłopoty, o których nie może mówić. Wszystko to stawia mnie w niesłychanie trudnej sytuacji. Na razie wiem tylko jedno… i jestem w tej kwestii całkowicie zdecydowany: nie mogę dopuścić do zerwania traktatu. Zbyt wielką ma on wartość dla całego Zachodu. Muszę bezwzględnie walczyć o jego podpisanie. Nie pozwolę, żeby zawalił się z powodu dwóch więźniów w Berlinie. To absurdalne, żeby garstka terrorystów okupujących tankowiec wywołała wojnę światową – a niewątpliwie taki byłby skutek.

– Całkowicie się z panem zgadzam. Czego jednak oczekuje pan ode mnie? Chyba nie rozmów z kanclerzem Buschem? Sądzę, że ma pan na niego większy wpływ niż ja.

– Nie o to chodzi, droga pani. Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy. Mamy tu oczywiście pewne wyobrażenie o skutkach, jakie wywołałaby w Europie katastrofa “Freyi”, sądzę jednak, że pani wie już na ten temat znacznie więcej. Otóż chciałbym znać wszystkie wyobrażalne następstwa i możliwe rozwiązania… w razie, gdyby terroryści posunęli się do najgorszego.

– Istotnie – odpowiedziała pani Carpenter – nasi ludzie przez cały dzień szczegółowo analizowali wszystkie te sprawy. Nie braliśmy tylko pod uwagę zdobywania statku siłą. Teraz będziemy chyba musieli rozważyć i to. Oczywiście wydam natychmiast polecenie, aby najdalej w ciągu godziny przekazano panu wszystkie niezbędne informacje w tej kwestii. Co dalej?

– To trudna sprawa i nie bardzo wiem, czy mogę panią o to prosić – zastrzegł się dyplomatycznie Matthews. – Otóż sądzimy, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie decyzji Rudina, a póki go nie znamy, błądzimy w ciemnościach. Potrzebuję choć odrobiny światła, żeby wyjść z impasu. To znaczy, muszę znać powód postępowania Rudina. Tylko w ten sposób mogę szukać jakiegoś trzeciego wyjścia. Mówiąc krótko… chciałbym, aby wasi ludzie uaktywnili jeszcze raz “Słowika”. Może on wyjaśni nam, o co tu chodzi?

Joan Carpenter zawahała się. Nigdy dotąd nie ingerowała w konkretne działania Firmy Sir Nigela Irvine'a. W odróżnieniu od niektórych swoich poprzedników starała się nie wtykać nosa w pracę służb wywiadowczych po to jedynie, by zaspokoić własną ciekawość. Od momentu objęcia urzędu podwoiła budżety obu służb – SIS i MI5, a na stanowiska dyrektorów wyznaczyła ambitnych profesjonalistów, którzy odpłacili jej niezłomną lojalnością. Wiedziała, że ci ludzie jej nie zawiodą. I rzeczywiście, nigdy nie zawiedli.

– Zrobię, co będę mogła – rzekła po dłuższym namyśle. – Ale tu chodzi o coś, co znajduje się w samym sercu Kremla, a czas nagli. Mimo wszystko spróbujemy. Tyle mogę panu obiecać.

Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po inną: zawiadomiła męża, żeby nie czekał na nią z kolacją; pozostanie w biurze przez całą noc. Z kuchni zamówiła duży dzbanek kawy. Potem zadzwoniła do domu Sir Juliana Flannery'ego. Powiedziała mu tylko, że pojawiły się nowe komplikacje, i poprosiła, by jak najszybciej wrócił do Urzędu Premiera. Ta rozmowa odbyła się ze zwykłego telefonu, przez sieć publiczną. Następna, i na razie ostatnia, wymagała użycia linii supertajnej i superspecjalnej. Na drugim końcu zgłosił się oficer dyżurny kwatery głównej Secret Intelligence Service. Premier kazała mu natychmiast skontaktować się z Sir Nigelem – gdziekolwiek się znajduje – i wezwać go na Downing Street 10. Skracając sobie oczekiwanie, włączyła telewizor; była dziesiąta, właśnie zaczynał się przegląd wiadomości BBC. Noc zapowiadała się długa i ciężka.

Wnętrze baru przypominało wagon kolejowy. Otyły Jahn z trudem wśliznął się do “przedziału” i usiadł naprzeciw Rosjanina. Ten patrzył nań chłodno, bez śladu emocji. Jahn, spocony ze strachu, nigdy by się nie domyślił, że Rosjanin walczy w tej chwili o własne życie; ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Słuchał cierpliwie wyjaśnień Jahna o specjalnym reżimie wprowadzonym w więzieniu po czternastej. A przecież miał się czego bać: w rzeczywistości nie miał wcale dyplomatycznego paszportu i ukrywał się – jako gość swoich enerdowskich kolegów – w ich melinie znajdującej się w Berlinie Zachodnim.

– Rozumie pan więc – powtórzył nerwowo Jahn – że nie mogę nic dla pana zrobić. W żaden sposób nie mógłbym pana wpuścić na ten korytarz. Przez całą dobę dyżuruje tam co najmniej trzech ludzi. Każdy wchodzący musi okazać przepustkę. Nawet ja, chociaż wszyscy znamy się od lat. Nie wpuszczą zresztą do więzienia nikogo obcego bez telefonicznego porozumienia z naczelnikiem.

Kukuszkin wolno pokiwał głową. Jahn poczuł, że kamień spada mu z serca. A więc dadzą mu spokój; odczepią się od niego i nie zrobią krzywdy rodzinie. Wszystko skończone.

– Pan, oczywiście, ma wstęp na ten korytarz? – odezwał się Rosjanin. – Może pan wejść do tych cel?

– No, tak, jestem przecież nadzorcą bloku. Nawet muszę co pewien czas sprawdzać, czy u nich wszystko w porządku.

– Śpią normalnie?

– Chyba tak. Chociaż dowiedzieli się już o tej aferze na Morzu Północnym – rozgadał się Jahn. – Zabraliśmy im odbiorniki radiowe już po pierwszym komunikacie, ale inni więźniowie z izolatek zdążyli ich powiadomić. Pan wie, oni po prostu krzyczą jeden do drugiego. No więc, powiedzieli im, zanim przenieśliśmy wszystkich na inny korytarz. Teraz wątpię, czy tamci dwaj tak łatwo zasną.

Rosjanin znów zagadkowo pokiwał głową.

– W takim razie sam pan wykona tę robotę. Jahn zesztywniał.

– Nie, nnie – zająknął się. – Pan chyba nie zrozumiał. Nie mogę użyć pistoletu. W ogóle nie mógłbym nikogo zabić.

Zamiast odpowiedzi Rosjanin położył na stole dwie rurki przypominające wieczne pióra.

– A kto mówi o pistolecie?! Użyje pan tego. Otwarty koniec należy przybliżyć do ust i nosa śpiącego. Potem nacisnąć guzik z boku. To cyjanek potasu w aerozolu. Śmierć następuje po trzech sekundach, a po godzinie objawy są takie, jak po ataku serca. Po robocie zamknie pan cele, wróci do pokoju służbowego, wytrze ślady na rurkach i włoży je do szafki jakiegoś strażnika, który też ma dostęp do kluczy. Prosta, czysta robota. I nikt nie będzie pana podejrzewał.

To, co Kukuszkin położył na stole przed oczyma przerażonego strażnika, było nowoczesną wersją tych samych pistoletów gazowych, którymi “departament mokrej roboty” KGB uśmiercił dwadzieścia lat wcześniej na terenie Niemiec dwu przywódców nacjonalistów ukraińskich, Stiepana Banderę i Lwa Rebeta. W porównaniu z tamtą starą wersją zwiększyła się jedynie, dzięki prowadzonym wciąż badaniom, skuteczność aerozolu, natomiast zasada działania pozostała tak samo prosta. Wewnątrz rurki znajdowały się szklane kapsułki z kwasem pruskim. Naciśnięcie guzika uwalniało sprężynę, która miażdżyła szkło, otwierając jednocześnie zbiorniczek ze sprężonym powietrzem. Strumień powietrza porywał cząsteczki kwasu i wtłaczał je do dróg oddechowych ofiary. Po godzinie kompromitujący migdałowy zapach cyjankali znikał bez śladu, mięśnie ofiary z powrotem wiotczały i wszystko sprawiało wrażenie nagłego ataku serca.

Oczywiście nikt nie uwierzy w równoczesny zawał serca dwóch zdrowych, młodych ludzi; zacznie się śledztwo. Pistolety gazowe, znalezione w szafce strażnika, pogrążyłyby tego człowieka z kretesem.

– Ja… ja nie mogę tego zrobić – wyszeptał Jahn.

– Za to ja mogę – i zrobię to – wysłać całą pańską rodzinę za koło polarne, do obozu pracy, na resztę życia. Wybór jest prosty, panie Jahn. Na dziesięć minut pozbędzie się pan skrupułów… albo straci pan rodzinę. Niech pan to sobie przemyśli.

Kukuszkin odwrócił dłoń Jahna i wcisnął w nią obie rurki.

– Niech pan pomyśli – powtórzył – byle nie za długo. A jak pan się zdecyduje, niech pan od razu przystąpi do działania. To wszystko.

Wymknął się z “przedziału” i odszedł. Minęło jeszcze dobre parę minut, zanim Jahn schował oba pistolety gazowe do kieszeni płaszcza i poczłapał z powrotem w stronę więzienia. Za trzy godziny, o północy, zastąpi w fatalnym korytarzu starszego strażnika wieczornej zmiany. O pierwszej pójdzie do cel – i zrobi to. Dobrze wiedział, że nie ma wyboru.

Kiedy słońce zniknęło za horyzontem, w krążącym wciąż nad “Freyą” Nimrodzie dzienną kamerę F.126 zastąpiła inna, przystosowana do zdjęć nocnych F.135. Poza tym nic się nie zmieniło. Kamera nocna, penetrująca przestrzeń pod Nimrodem infraczerwonymi oczami, a wspomagana w razie potrzeby potężną lampą błyskową lub reflektorem o mocy miliona świec, mogła dostrzec prawie wszystko, co działo się 15000 stóp niżej.

Nie zauważyła jednak, jak postać w czerwonej wiatrówce, leżąca już od wielu godzin twarzą do pokładu, wolniutko poruszyła się, wczołgała pod kładkę inspekcyjną i ostrożnie, cal po calu, posuwała się w stronę nadbudówki. W końcu dotarła do niej i przez półotwarte drzwi wśliznęła się do środka. W Nimrodzie nikt tego nie zauważył.

O świcie brak ciała na pokładzie zinterpretowano jednoznacznie: wrzucili trupa do morza.

Człowiek w czerwonej wiatrówce, wstrząsany dreszczami, zszedł do kambuza, rozcierając zmarznięte ręce. Znalazł tam któregoś z kolegów i dostał od niego kubek wrzącej kawy. Kiedy wypił ożywczy płyn, wspiął się schodami na mostek i przebrał się we własne ubranie – to samo, które miał na sobie w chwili wejścia na pokład: czarny dres i czarny sweter.

– O rany! – wyszczerzył zęby w stronę kolegi pilnującego radarów. – Zdrowo mnie ostrzelałeś tymi ślepakami, jeszcze teraz czuję je na plecach. Nie mogłeś trochę spudłować?

– Andrij chciał, żeby to zrobić solidnie. I opłaciło się. Miszkin i Łazariew wyjdą jutro o ósmej. Po południu będą już w Tel Awiwie.

– Wspaniale! – ucieszył się fałszywy trup. – Teraz módlmy się tylko, żeby i reszta planów Andrija powiodła się.

– Uda się – odpowiedział z przekonaniem fałszywy zabójca. – A ty lepiej wciągnij maskę i zanieś łachy temu jankesowi w magazynie. A potem prześpij się. O szóstej rano przejmujesz wachtę.

Już w godzinę po telefonicznej rozmowie z premierem Sir Julian Flannery otworzył w Whitehall drugie posiedzenie sztabu kryzysowego. Pani Carpenter poinformowała go – podobnie jak Sir Nigela Irvine'a – o przyczynie tak radykalnej zmiany sytuacji. Poza tą trójką nikt w Wielkiej Brytanii nie znał i nie miał poznać całej sprawy. Członkowie sztabu kryzysowego dowiedzą się tylko, że wyższa racja stanu wymaga, aby przewidziane na jutrzejszy poranek uwolnienie Miszkina i Łazariewa opóźnić, a może nawet całkiem odwołać – zależnie od decyzji niemieckiego kanclerza.

W innym skrzydle Whitehall pracowały tymczasem aparaty telefoto, przekazujące strona po stronie wprost do Waszyngtonu całą dokumentację dotyczącą “Freyi”, jej załogi, ładunku i skutków ewentualnej katastrofy.

Sir Julian miał sporo szczęścia: większość ekspertów jego sztabu mieszkała nie dalej niż godzinę szybkiej jazdy od budynków rządowych. Prawie wszystkich zastał w domach, przy kolacji; nikt nie wyjechał na wieś; tylko dwóch trzeba było szukać w restauracjach. Jeden w teatrze. O dziewiątej trzydzieści również oni siedzieli już w sali zebrań UNICORNE.

– Musimy uznać – oświadczył Sir Julian – że kryzys wszedł w ostre stadium. Jeśli kanclerz Busch zdecyduje się opóźnić uwolnienie więźniów – a zapewne będzie to konieczne w celu wyjaśnienia pewnych dodatkowych kwestii – musimy liczyć się z tym, że terroryści spełnią swoją pierwszą groźbę. Zaczną wypompowywać ropę z tankowca. Dlatego już teraz musimy opracować dokładny plan neutralizacji przynajmniej pierwszych partii wylanej ropy, pierwszych dwudziestu tysięcy ton, a także zastanowić się, co zrobimy, jeśli wyciek będzie pięćdziesięciokrotnie większy.

Obraz, jaki wkrótce wyłonił się z wypowiedzi ekspertów, był ponury. Utrzymująca się od wielu lat obojętność brytyjskiej opinii w tej dziedzinie doprowadziła do poważnych zaniedbań. Mimo to Wielka Brytania dysponowała większą ilością emulgentów niż reszta Europy i miała najlepszy sprzęt do ich rozpylania.

– Muszę więc założyć – mówił przedstawiciel laboratorium Warren Springs – że główny ciężar walki ze skażeniem środowiska spadnie na nas. Wprawdzie w 1978 roku, w przypadku tankowca “Amoco Cadiz”, Francuzi nie przyjęli naszej pomocy, choć i wtedy mieliśmy lepsze emulgenty i skuteczniejsze urządzenia rozpylające. Za tę głupotę zapłacili później francuscy rybacy. Przestarzały detergent użyty do neutralizacji ropy okazał się bardziej toksyczny niż sama ropa. Z równym skutkiem można by strzelać grochem do ośmiornicy…

– Jestem pewien – przerwał dywagacje człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – że Niemcy, Holendrzy i Belgowie nie odrzucą naszej oferty wspólnej akcji.

– A zatem musimy się do niej przygotować – wtrącił Sir Julian. – Ile tego właściwie mamy?

Głos ponownie zabrał dr Henderson z laboratorium Warren Springs.

– Najlepsze emulgenty… mam na myśli środki rozbijające ropę na drobiny i umożliwiające jej szybką biodegradację… otóż najlepszy produkowany u nas koncentrat niszczy w ten sposób dwadzieścia razy więcej ropy niż sam waży. W magazynach mamy w tej chwili tysiąc ton takiego koncentratu.

– Czyli wystarczy tylko na pierwsze dwadzieścia tysięcy – zauważył Sir Julian. – A co będzie, jeśli otworzą następne zbiorniki, jeśli wypuszczą milion ton?

– Nic na to nie poradzimy. Jeśli nawet jeszcze dziś wznowimy produkcję emulgentu, nic to nie da: każde tysiąc ton oznacza cztery dni produkcji. Potrzebowalibyśmy aż pięćdziesięciu tysięcy ton. Łatwo obliczyć, że zanim to zrobimy, ci cholerni fanatycy mogą zniszczyć wszystko, co żywe w Morzu Północnym i w Kanale, kompletnie zapaskudzić brzegi… od Hull aż po Kornwalię po naszej stronie, i od Bremy aż po wyspę Ouessant po drugiej.

– Przygotujmy się więc dobrze na jedną plamę ropy, zawartość jednego zbiornika – podsumował po krótkim namyśle Sir Julian. – Reszta jest poza naszym zasięgiem.

Sztab postanowił: przewieźć cały zapas emulgentów z magazynu w Hampshire do miejscowości Lowestoft na wschodnim wybrzeżu, zmobilizować w tym celu – z pomocą Ministerstwa Energii – ciężarówki cysterny należące do różnych firm petrochemicznych; zgromadzić te cysterny na wielkim parkingu na esplanadzie w Lowestoft, wycofać z normalnej służby i skierować do Lowestoft wszystkie holowniki z urządzeniami rozpylającymi, w tym również jednostki pożarnicze portu londyńskiego i marynarki wojennej. Spodziewano się, że już wczesnym rankiem cała ta flotylla znajdzie się w porcie nad Morzem Północnym i zacznie tankować emulgenty do swoich zbiorników.

– Jeśli morze będzie nadal spokojne – uzupełnił swoją informację dr Henderson – plama ropy powoli, z szybkością najwyżej dwu mil na godzinę, przesunie się z przypływem na północny wschód, w stronę północnych brzegów Holandii. Z odpływem morza plama zacznie dryfować z powrotem w stronę “Freyi”, nie rozpraszając się. To dałoby nam sporo czasu i możliwość skutecznego działania. Jeśli jednak zerwie się silniejszy wiatr, może on, i to znacznie szybciej, przemieścić plamę w dowolnym kierunku, niezależnie od prądów morskich i pływów. Możemy w zasadzie zneutralizować plamę o masie dwudziestu tysięcy ton, ale walka będzie trudniejsza, jeśli ta plama podzieli się i rozproszy.

– Nie możemy jednak wprowadzić żadnych statków w promieniu pięciu mil od “Freyi” – przypomniał wiceadmirał, zastępca szefa sztabu sił zbrojnych.

– Ale wolno nam obserwować plamę z Nimroda – przypomniał o obecności lotnictwa w tej akcji pułkownik z RAF. – Gdy tylko plama przesunie się poza obszar zakazany, pańskie jednostki pożarnicze mogą przystąpić do pracy.

– Uznajmy, że sprawę pierwszych dwudziestu tysięcy ton mamy załatwioną – powiedział człowiek z Foreign Office. – Ale co dalej?

– Nic – odparł krótko Henderson. – Dalej nasze możliwości się kończą, cały zapas będzie wyczerpany.

– Dalej jest już tylko wielka i ciężka praca nad likwidacją szkód – dodał Sir Julian.

– Jest jeszcze inne wyjście – odezwał się nagle pułkownik Holmes z piechoty morskiej. – Rozwiązanie siłowe.

Wokół stołu zapadła nieprzyjemna cisza. Zebrani tu naukowcy i urzędnicy woleli zajmować się problemami techniczno-organizacyjnymi, rozwiązywać je i wymyślać środki zaradcze. Wszyscy mieli pewność, że ten kościsty pułkownik – choć w cywilnym ubraniu – ma na myśli głównie dziurawienie ludzi kulami. Tylko wiceadmirał ze sztabu sił zbrojnych i pułkownik spadochroniarzy nie podzielali ogólnego uczucia niesmaku. Przeciwnie, żywo zainteresowali się tym, co mówił ich kolega z morskich oddziałów desantowych.

– Zapewne rozwiązanie to nie wzbudzi entuzjazmu panów – ciągnął Holmes – ale chcę przypomnieć, że terroryści zabili już z zimną krwią jednego marynarza “Freyi”. Mogą więc tak samo zabić pozostałych dwudziestu dziewięciu. Statek wart jest sto siedemdziesiąt milionów dolarów, ładunek – dalsze sto czterdzieści. Trzykrotnie wyższe sumy pochłonie likwidacja szkód i zanieczyszczeń. Jeśli kanclerz Busch z jakiegoś powodu nie będzie mógł wypuścić tych ludzi z Berlina, nie zostanie nam nic innego, jak tylko szturmować statek i próbować sprzątnąć faceta z detonatorem, zanim on zdąży nacisnąć guzik.

– Co pan konkretnie proponuje, pułkowniku Holmes? – spytał Sir Julian.

– Proponuję, aby ściągnąć z Dorset majora Fallona i posłuchać, co on ma do powiedzenia w tej sprawie.

Propozycję przyjęto. Sir Julian zapowiedział wznowienie obrad o trzeciej nad ranem. Dochodziła godzina dwudziesta druga.

W tym samym czasie, gdy w sali posiedzeń UNICORNE trwały obrady, w pobliskim gabinecie premiera dobiegała końca rozmowa pani Carpenter z Sir Nigelem Irvinem.

– Sytuacja przedstawia się następująco – powiedziała pani premier – jeśli nie znajdziemy trzeciego wyjścia, to albo ci ludzie odzyskają wolność, a Maksym Rudin rozwali Traktat Dubliński, albo zostaną w więzieniu, a ich przyjaciele rozwalą “Freyę”. Może w ostatniej chwili zawahają się i zrezygnują. Nie można tego wykluczyć, ale nie można też opierać na tym naszych nadziei i planów. Można by próbować odbić statek, ale szansę sukcesu są nikłe. Jeśli naprawdę chcemy znaleźć trzecie wyjście, musimy wiedzieć, dlaczego Rudin tak zagrał. Może to tylko blef? Może dąży do wyrównania kosztów obu stron w traktacie: Rosja zapłaci drogo za zboże, niech więc i Zachód poniesie duże straty finansowe. A jeśli nie ustąpimy, czy rzeczywiście zerwie traktat? Trzeba się tego wszystkiego spodziewać.

– Ile mamy na to czasu? Ile czasu daje nam prezydent Matthews? – spytał dyrektor generalny SIS.

– Zakładam, że można nie wypuścić porywaczy o świcie, jak to było uzgodnione, i przez jakiś czas zwodzić tych na “Freyi”, grać na czas. Długo to jednak trwać nie może. Myślę, że powinniśmy dostarczyć prezydentowi informacji najdalej jutro po południu.

– Obawiam się… a mam przecież w tych sprawach spore doświadczenie… obawiam się, że to niemożliwe. W tej chwili jest w Moskwie północ. O natychmiastowym kontakcie ze “Słowikiem” nie ma mowy. Chyba żeby spotkanie było już dawno umówione, ale wiem, że nie było. Próbować natychmiastowego kontaktu, to niemal pewność, że spalimy naszego agenta.

– Znam pańskie zasady, Sir Nigel, i szanuję je. Wiem, że bezpieczeństwo agenta w terenie jest kwestią najwyższej wagi. Ale sprawy państwowe też są tej rangi. A zniweczenie traktatu albo zniszczenie “Freyi” godzą w interesy naszego państwa. To pierwsze zagraża w dodatku pokojowi światowemu, i to na wiele lat. Być może dojdzie do władzy pan Wiszniajew… ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami. A jeśli zniszczeniu ulegnie “Freya”, same tylko straty Lloyda, a tym samym straty skarbu brytyjskiego, będą katastrofalne. Że nie wspomnę już o losie tych trzydziestu marynarzy. To nie jest rozkaz, Sir Nigel. Proszę tylko, by pan sam dokonał wyboru między tymi dwoma fatalnymi rozwiązaniami a trzecim, które wystawia na ryzyko jednego rosyjskiego agenta.

Sir Nigel westchnął ciężko.

– Zapewniam panią, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ma pani na to moje słowo.

– I ruszył z powrotem do swojej kwatery głównej.

Do głównej bazy innej służby specjalnej, SBS, która mieściła się w Poole w hrabstwie Dorset, zadzwonił ze swego biura w Ministerstwie Obrony pułkownik Holmes. Major Simon Fallon musiał oderwać się od kufla piwa, którym raczył się w kasynie oficerskim. Obaj komandosi znali się dobrze, rozmowa nie wymagała więc żadnych wstępów.

– Na pewno śledzisz aferę “Freyi”? – zaczął Holmes.

Z drugiej strony odpowiedział mu pełen satysfakcji chichot.

– Wiedziałem, że przyjdzie koza do wożą. Czego się po nas spodziewają?

– Sprawa się gmatwa – mówił Holmes. – Możliwe, że Niemcy zmienią zdanie i zatrzymają tych dwóch figlarzy w Berlinie na dłużej. Przed chwilą byłem na kolejnej naradzie UNICORNE. Oni nie lubią tych rzeczy, ale chcą przynajmniej poznać nasze propozycje. Masz już jakieś konkretne pomysły?

– Oczywiście! Myślałem nad tym przez cały dzień. Ale potrzebny mi jest model i plan statku. No i oczywiście sprzęt.

– W porządku. Plan już mam. Gorzej z modelem. Mam inny, choć podobnej konstrukcji. Na razie zbierz chłopaków. Weź z magazynu potrzebny sprzęt: aparaty do nurkowania, magnezy, całe żelastwo, gaz obezwładniający… Zresztą sam wiesz najlepiej. Marynarka z Port-land zajmie się waszym transportem. A teraz zostaw tam wszystko pod opieką jakiegoś łebskiego faceta, wskakuj do samochodu i przyjeżdżaj do Londynu. Chcę cię tu jak najszybciej widzieć.

– Rozumiem. Sprzęt jest już wybrany i zapakowany. Siedzimy na walizkach. Załatw jak najszybciej transport. No to cześć, ruszam.

Kiedy mocno zbudowany, krępy major wszedł z powrotem do baru, zapanowała cisza. Jego oficerowie wiedzieli już, że telefon był z Londynu i że był to ważny telefon. W ciągu paru minut wyciągnęli z koszar podoficerów i żołnierzy, a sami przebrali się z cywilnych ubrań w czarne mundury i zielone berety ich formacji. Już przed północą czekali na kamiennym nabrzeżu nad kanałem, wcinającym się głęboko w pilnie strzeżone tereny bazy Marines. Czekali na jednostki marynarki wojennej, które miały ich zabrać wraz ze sprzętem na miejsce przeznaczenia.

Księżyc świecił jasno nad przylądkiem Portland, gdy o północy trzy łodzie patrolowe wyszły z portu. “Sabre”, “Cutlass” i “Scimitar” skierowały się na wschód, w stronę Poole. Manetki gazu powędrowały na pozycję “cała naprzód”. Trzy dzioby uniosły się wysoko w górę, za rufami pojawiły się kaskady piany, a grzmot silników wypełnił zatokę.

Wstęgę szosy biegnącej przez Hampshire w stronę Londynu oświetlał aż po horyzont ten sam księżyc. Luksusowy rover majora Fallona żarłocznie połykał kolejne mile.

– I co ja, u diabła, mam powiedzieć temu Buschowi? – spytał prezydent Matthews swoich doradców.

W Waszyngtonie była piąta po południu. Choć w Europie już dawno zapadła noc, tutaj promienie słońca wciąż jeszcze oświetlały różany ogród za oknami, reagujący pierwszymi pąkami na ciepłą wiosenną pogodę.

– Nie sądzę, aby mógł pan powtórzyć mu treść rozmowy z Kirowem – zaczął Robert Benson.

– Dlaczego? Przecież powiedziałem to już pani Carpenter, a ona oczywiście powtórzy Irvine'owi.

– Jest pewna istotna różnica – wyjaśnił dyrektor CIA. – Joan Carpenter ma do rozwiązania tylko pewne problemy techniczne, związane z przewidywanym skażeniem, i ma do tego dobrych ekspertów. Nie musi o wszystkim informować swojego Gabinetu. Natomiast Busch ma zatrzymać w więzieniu Miszkina i Łazariewa, i tym samym zaryzykować wielką katastrofę dla Niemiec i ich sąsiadów. Jestem prawie pewien, że będzie chciał przekonsultować tę decyzję ze swoim rządem…

– To człowiek sztywnych zasad – poparł Bensona Lawrence. – Jeśli dowie się, że chodzi o Traktat Dubliński, tym bardziej będzie chciał podzielić się tą wiadomością z członkami Gabinetu.

– I na tym właśnie polega problem – podjął swój wywód Benson. – Natychmiast dowie się o tym piętnaście dalszych osób. Niektórzy z nich z kolei wygadają się przed żonami, przed współpracownikami. Pamiętamy przecież, jak to było z aferą tego Guillaume'a, współpracującego z wywiadem NRD. W Bonn jest stanowczo za dużo przecieków. A jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, możemy się pożegnać z Traktatem Dublińskim, bez względu na to, jak się skończy awantura na Morzu Północnym.

– Moi panowie, połączenie będzie już za chwilę. Co mam mu powiedzieć, do cholery?

– Proszę powiedzieć, że uzyskał pan informacje, których nie można powierzyć linii telefonicznej, nawet linii specjalnie zabezpieczonej – zaproponował Poklewski. – Może pan powiedzieć, że uwolnienie Miszkina i Łazariewa w ciągu najbliższych paru godzin spowoduje katastrofę znacznie gorszą niż ta, którą grożą terroryści na “Freyi”. I niech pan poprosi, żeby dał nam trochę więcej czasu.

– Ile? – spytał prezydent.

– Jak najwięcej – odparł Benson.

– A jak i ten czas się wyczerpie? – prezydenta nie opuszczały wątpliwości.

W tym momencie głos sekretarki oznajmił, że jest już połączenie z Bonn. Kanclerz Busch czekał przy aparacie w swoim własnym domu: specjalna linia z Waszyngtonu sięgała również tutaj. Nie trzeba było tłumacza, Diertrich Busch mówił płynnie po angielsku. Matthews zresztą przez dobre dziesięć minut nie dopuszczał go do głosu, a im dłużej mówił, w tym głębsze zdumienie wpadał szef niemieckiego rządu.

– Ale, na litość boską, dlaczego? – przerwał wreszcie potok wymowy Matthewsa. – Czy to godzi w jakiś sposób w Stany Zjednoczone?

Prezydent omal się nie wygadał. Powstrzymał go w ostatniej chwili ostrzegawczy gest Bensona.

– Dietrich, niechże pan zrozumie. Musi mi pan zaufać. Przez telefon, nawet przez tak strzeżoną linię, nie można wszystkiego powiedzieć.

Pojawił się nowy element sprawy, coś, co ma dla nas ogromne znaczenie. Powiem tylko tyle, ile mogę. Dowiedzieliśmy się czegoś ważnego o tych dwóch ludziach. Ich uwolnienie teraz, w ciągu najbliższych paru godzin, wywołałoby katastrofalne skutki. Dlatego proszę o czas, Dietrich, o trochę więcej czasu. Niech pan poczeka z ich uwolnieniem, dopóki nie zdołamy opanować pewnych wydarzeń.

Niemiecki kanclerz słuchał tych słów w swoim gabinecie i intensywnie myślał nad odpowiedzią. Rozpraszały go nieco dźwięki muzyki Beethovena, dobiegające spoza uchylonych drzwi salonu. Telefon przerwał mu miłą sjestę z cygarem przy muzyce z płyt. To, co mówił teraz amerykański prezydent, Busch przyjmował – określając rzecz oględnie – z pewnym niedowierzaniem. W jego przekonaniu transatlantycka linia specjalna, zainstalowana wiele lat temu dla zapewnienia łączności między rządami krajów NATO, regularnie sprawdzana – była stuprocentowo bezpieczna. Równie niedostępne dla niepowołanych uszu było połączenie Waszyngtonu z ambasadą USA w Bonn. Prezydent mógłby skorzystać z tej drogi, gdyby istotnie chciał przekazać kanclerzowi jakąś supertajną wiadomość. To, że Waszyngton po prostu nie ufa dyskrecji jego Gabinetu – po wykrytych już nieraz przypadkach działalności wschodnich szpiegów w samym centrum władzy nad Renem – jakoś nie przyszło kanclerzowi do głowy.

Z drugiej strony – myślał – prezydent Stanów Zjednoczonych nie dzwoniłby o tej porze i nie podnosiłby alarmu bez powodu. Musiał mieć powód, i to ważny – tego Busch był pewien. Tak czy inaczej, postanowił, nie będzie mógł spełnić prośby Matthewsa bez uprzednich konsultacji.

– Jest dopiero dziesiąta – powiedział – z decyzją możemy poczekać prawie do świtu. Nic nowego nie powinno się przez ten czas wydarzyć. W nocy zwołam ponownie posiedzenie Gabinetu i przekonsultuję z nimi tę sprawę. Nic więcej nie mogę panu na razie obiecać.

I na razie tym musiał się prezydent Matthews zadowolić.

Odłożywszy słuchawkę, Dietrich Busch zamyślił się. Musiało się zdarzyć coś ważnego, coś, co dotyczy Miszkina i Łazariewa, zamkniętych w izolatkach berlińskiego więzienia Tegel. Jeśli w tej sytuacji stanie im się coś złego, Rząd Federalny nie uniknie lawiny krytyki ze strony połączonych sił opozycji i prasy niemieckiej. A wybory do parlamentów krajowych już całkiem blisko…

Na początek zadzwonił do Ludwiga Fischera, ministra sprawiedliwości. Zastał go w domu – doskonale wiedział, że żaden z ministrów nie wyjedzie na ten weekend poza miasto; tak się z nimi umówił. Fischer przyjął jego sugestie natychmiast i bez zastrzeżeń: oczywiście, przeniesienie tych dwóch ze starego Tegel do znacznie nowocześniejszego i doskonale strzeżonego więzienia Moabit będzie krokiem ze wszech miar rozsądnym. Za mury moabickiego więzienia nie przedostaną się nawet agenci CIA. Fischer niezwłocznie przekazał polecenie kanclerza do Berlina. -

Istnieją sformułowania, z pozoru niewinne, które jednak – użyte w telefonicznej rozmowie szefa szyfrantów ambasady brytyjskiej w Moskwie ze stałym przedstawicielem SIS w tej ambasadzie – oznaczają w istocie: “Pędź tu na złamanie karku, jest pilna wiadomość z Londynu”. Takie właśnie sformułowanie wyrwało z łóżka o północy Adama Munro (w Londynie była dopiero dziesiąta) i pognało go przez uśpione miasto na Nabrzeże Maurice'a Thoreza.

Już w drodze z Downing Street do swojego biura Sir Nigel nabrał pewności, że premier ma bezwzględną rację. W porównaniu z zerwaniem Traktatu Dublińskiego albo zniszczeniem “Freyi”, jej załogi i ładunku – wystawienie jednego rosyjskiego agenta na ryzyko wpadki było ewidentnie mniejszym złem. Ż przykrością myślał o tym, co będzie musiał zlecić Adamowi Munro. Ale zanim jeszcze samochód dotarł do budynku SIS, Sir Nigel wiedział, że nie może od tego odstąpić.

Zszedł prosto do podziemia, do działu łączności, wprawiając w popłoch dyżurnych z nocnej zmiany, spokojnie dotąd wykonujących swoje rutynowe zadania. W końcu nikt nie może zabronić Mistrzowi rozmawiać w środku nocy bezpośrednio z jego moskiewskim pełnomocnikiem – jeśli tylko ma on na to ochotę! Toteż nie trzeba było nawet pięciu minut, aby pierwszy zaszyfrowany teleks dotarł do Moskwy. Trzydzieści minut później tą samą drogą przyszła odpowiedź, że Munro jest już na miejscu i czeka na instrukcje.

Operatorami teleksów na obu końcach linii byli starsi, bardzo doświadczeni pracownicy Firmy, obdarzeni stuprocentowym zaufaniem; musiało tak być – przez ich ręce przechodziły przecież co dzień komunikaty, których treść mogła doprowadzić do upadku rządy. Tym razem komunikat – już w zakodowanej postaci – powędrował najpierw do Cheltenham, miejscowości znanej z wyścigów konnych i z ekskluzywnego gimnazjum dla dziewcząt. Jest tu jednak również wielki las anten radiowych; z niego właśnie, po ponownym, automatycznym zdeformowaniu komunikatu do postaci nieczytelnej bez specjalnego dekodera miazgi, pobiegł on ponad śpiącą Europą do anten zainstalowanych na dachu ambasady. Każda litera wystukana na klawiaturze w Londynie, mimo tak licznych metamorfoz, już po czterech sekundach pojawiała się w pierwotnym kształcie na taśmie teleksu w podziemiach starego pałacu, należącego niegdyś do moskiewskiego magnata cukrowego.

– To sam Mistrz – oznajmił z podziwem szyfrant, odczytawszy symbol komunikatu.

Sir Nigel musiał przekazać Adamowi treść rozmowy Kirowa z prezydentem Matthewsem. Nie wiedząc, czego domaga się Rudin, Munro nie mógłby przecież powiedzieć “Słowikowi”, jakie są jego oczekiwania. Teleks terkotał więc nieustannie przez ładne parę minut. Munro z rozpaczą odczytywał wyrzucany z maszyny tekst.

– Nie mogę tego zrobić – szepnął do szyfranta, który tkwił; nieporuszony na swoim miejscu.

Transmisja z Londynu wreszcie się skończyła.

– Niech pan odpowie tak – rzekł Munro. – “Zrozumiałem, nie powtarzaj. Ten rodzaj informacji nie do zdobycia w tak krótkim czasie”.

Przez dalsze piętnaście minut trwała wymiana zdań między Munro i Sir Nigelem. – “Istnieje przecież sposób szybkiego kontaktu z S.” sugerował Londyn. – Tak, ale tylko w przypadku bezwzględnej konieczności – odpowiedział Munro. – “Ten przypadek kwalifikuje się jako konieczność do trzeciej potęgi” – wystukiwała maszyna argumenty z Londynu. – Ale S. nie zdoła się niczego dowiedzieć przed upływem kilku dni – kontrargumentował Munro. – Dopiero we czwartek będzie ich zebranie. – “Niech S. dostarczy informację z minionego czwartku” – domagał się Londyn. – We czwartek sprawa porwania “Freyi” jeszcze w ogóle nie istniała – odparował Munro. W końcu Sir Nigel zrobił to, czego miał nadzieję uniknąć.

– Przykro mi – podyktował szyfrantowi – ale to jest polecenie premiera i nie mogę go zaniechać. Poza tym, jeśli nie podejmiemy próby uniknięcia tych katastrof, nie będzie można zabrać S. na Zachód.

Munro patrzył w osłupieniu na zwitki papieru wydostające się z teleksu. Oto pierwszy wpadał w pułapkę, którą sam zastawił, czyniąc z kobiety, którą kochał, agenta londyńskiego dowództwa. Nawet jeśli to dowództwo tkwiło nadal w przekonaniu, że “Słowik” to Anatol Kriwoj, prawa ręka tego podżegacza Wiszniajewa, zawiedziony i dlatego skłonny do zdrady aparatczyk. Munro pochylił się z rezygnacją nad szyfrantem:

– Proszę nadać do Londynu następujący tekst: “Spróbuję dziś w nocy stop nie biorę odpowiedzialności, jeśli S. odmówi albo zostanie zdemaskowany stop”.

Odpowiedź Mistrza była tym razem krótka: “Zgoda. Wykonać”. W Moskwie było wpół do czwartej i bardzo, bardzo zimno.

Szósta trzydzieści w Waszyngtonie. Zmierzch zapada nad rozległymi trawnikami, widocznymi przez kuloodporne okna z prezydenckiego fotela. Trzeba już zapalić światła. Grupka mężczyzn w Owalnym Gabinecie czeka. Czeka na wieści od kanclerza Buscha, od nieznanego agenta w Moskwie, od zamaskowanego terrorysty niewiadomego pochodzenia, który siedzi teraz u brzegów Europy na ważącej milion ton bombie, z palcem na spuście detonatora. Czekają na nikłą szansę jakiegoś trzeciego wyjścia.

Zadzwonił telefon – do Poklewskiego. Słuchał przez chwilę, potem zakrył mikrofon dłonią, by przekazać wiadomość prezydentowi. Była to odpowiedź na pytanie skierowane godzinę temu do Departamentu Marynarki. Tak, jakaś jednostka US Navy była w pobliżu “Freyi”. USS “Moran” zakończył właśnie kurtuazyjną wizytę w duńskim porcie Esbjerg; i właśnie wracał do swojej eskadry Stałych Sił Morskich Atlantyku – STANFORLANT – patrolującej obecnie wody na zachód od Norwegii. Okręt oddalił się już znacznie od brzegów duńskich; płynął na północny zachód, na spotkanie innych należących do tej eskadry jednostek NATO.

– Niech zawróci – polecił prezydent.

Poklewski przekazał rozkaz naczelnego dowódcy sił zbrojnych USA do Departamentu Marynarki; stąd, poprzez kwaterę główną STANFORLANT, dotarł on szybko do amerykańskiego okrętu. O pierwszej w nocy USS “Moran”, w połowie drogi z Danii na Orkady, położył ostro ster na burtę i całą siłą swoich maszyn pomknął w świetle księżyca na południe, w stronę kanału La Manche. Była to jednostka uzbrojona w pociski sterowane, a choć swoją masą – 8000 ton wyporności – przewyższała brytyjski lekki krążownik “Argyll”, sklasyfikowana była jako niszczyciel, typu “DD”. Prując gładką powierzchnię morza z szybkością niemal trzydziestu węzłów, dotarła o ósmej rano w pobliże “Freyi” i zarzuciła kotwicę pięć mil od tankowca.

Na parkingu przed hotelem “Możajskij”, obok ronda zamykającego Prospekt Kutuzowa, było niewiele samochodów, a niemal wszystkie ciemne i puste – z wyjątkiem dwóch. Siedzący w jednym z nich Munro dostrzegł nagle, jak inny samochód zapalił na chwilę światła i natychmiast je zgasił. Wysiadł ze swojego wozu i poszedł szybko w tamtą stronę. Kiedy znalazł się na fotelu pasażera obok Walentyny, zauważył w jej oczach przestrach.

– Co się stało? Dlaczego dzwoniłeś do mnie do domu? Na pewno odnotowali ten telefon.

Otoczył ją ramieniem i mimo grubego palta, jakie miała na sobie, poczuł, że Walentyna drży.

– Dzwoniłem z budki, a zresztą to nie ja – próbował zażartować. – To tylko jakiś Grigorij przepraszał, że nie przyjdzie na kolacje. Nie będą nic podejrzewać.

– O drugiej w nocy nikt nie dzwoni w takiej sprawie – ucięła. – A w dodatku rejonowy widział, jak wyjeżdżałam. Na pewno doniesie.

– Wybacz mi, kochanie… widzisz…

Szybko opowiedział jej o wizycie ambasadora Kirowa u Matthewsa; o tym, jak to trafiło do Londynu, a dalej do niego; jak wreszcie zażądali, by spróbował dowiedzieć się, dlaczego Kreml tak twardo stawia sprawę Miszkina i Łazariewa.

– Nie wiem – odparła krótko. – I nic nie przychodzi mi do głowy. Może dlatego, że zamordowali kapitana Rudenkę? Ten człowiek miał żonę i dzieci…

– Daj spokój, Wału, przecież wiemy, o czym się przez te dziesięć miesięcy mówiło w Biurze. Traktat Dubliński to dla was sprawa życia i śmierci. Czy Rudin ryzykowałby jego utratę dla zemsty na dwóch ludziach?

– Na razie jeszcze go nie zerwał… Może chce tylko narazić Zachód na koszty. Nawet jeśli statek wyleci w powietrze, poradzicie sobie. Tyle że będzie to kosztowało. Ale Zachód na to stać, Zachód jest bogaty…

– Jak możesz, Walentyno? Na tym statku jest dwudziestu dziewięciu marynarzy. Oni też mają żony i dzieci. Życie tych ludzi za przetrzymanie w więzieniu dwóch… Nie, musi być jakiś inny, znacznie ważniejszy powód.

– Nie wiem – powtórzyła. – Nie wspominali o tym na zebraniach Biura. Przecież wiesz.

Munro wpatrywał się bezradnie w przednią szybę. Na przekór wszystkiemu gdzieś w głębi duszy żywił nadzieję, że ona zna odpowiedź na pytanie Waszyngtonu, że może podsłuchała coś na korytarzach Komitetu Centralnego. Teraz zostawało już tylko jedno: zapytać ją o to…

Zapytał – a ona patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, w których prawie nie było łez.

– Przecież obiecali – wyszeptała. – Obiecali, że za dwa tygodnie zabiorą nas, mnie i Saszę, z Rumunii…

– I złamali słowo – przyznał. – Domagają się jeszcze tej jednej przysługi.

Oparła czoło na dłoniach zaciśniętych na kierownicy.

– Złapią mnie… Bardzo się boję…

– Nie złapią – próbował ją pocieszyć. – KGB działa znacznie wolniej, niż się ludziom zdaje, tym wolniej, im wyżej jest podejrzany. A gdybyś zdobyła tę informację dla prezydenta Matthewsa, myślę, że nasi ludzie mogliby zabrać ciebie i Saszę już za parę dni, nie za dwa tygodnie. Dlatego błagam, Walentyno, spróbuj. To nasza jedyna szansa, żeby być razem.

Teraz z kolei ona długo wpatrywała się w ciemność za szybą.

– Było dziś wieczór zebranie Biura Politycznego – powiedziała nagle. – Nie znam jeszcze treści. To nadzwyczajne zebranie, poza zwykłym harmonogramem. Przepisywanie protokołu zacznie się jutro… to znaczy dzisiaj, o dziesiątej rano. Cały personel musiał zrezygnować z sobotnich wyjazdów, żeby przygotować to na poniedziałek. Nie wiem, może mówili właśnie o tym.

– Czy możesz tam wejść, przejrzeć notatki, posłuchać taśm?

– W środku nocy? Co ja im powiem? Że po co przyszłam?

– Och, cokolwiek. Powiedz na przykład, że chcesz wcześniej zacząć i wcześniej skończyć, żeby móc wyjechać poza miasto.

– Spróbuję – odpowiedziała po długim namyśle. – Spróbuję. Ale zrobię to tylko dla ciebie, nie dla tych oszustów z Londynu.

– Ja… znam trochę tych z Londynu, nie są aż tak źli – próbował nieśmiało bronić swoich szefów Munro i z przekonaniem dodał: – Na pewno zabiorą ciebie i Saszę, jeśli jeszcze ten jeden raz im pomożesz. To już ostatnie ryzyko, naprawdę ostatnie.

Zdawało się, że go nie słyszy. Nagle jakby zapomniała o swoim lęku przed KGB, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, o strasznych konsekwencjach wpadki. Kiedy się znowu odezwała, w jej głosie nie było już drżenia.

– Znasz magazyn “Dietskij Mir”?… Stoisko z gumowymi zabawkami, o dziesiątej rano.

Stał na czarnym asfalcie i patrzył, jak oddalają się tylne światła jej samochodu. A więc zrobił to. Rozkazali mu, a on to wykonał. Cóż, status dyplomaty chronił go przecież przed Łubianką. W najgorszym razie Dymitr Ryków wezwie brytyjskiego ambasadora na dywanik, wyrazi “stanowczy protest” i uzna Adama Munro za persona non grata. Ale Walentyna? Walentyna jedzie teraz prosto do tajnych archiwów i nie chroni jej nawet zwykły pretekst normalnej obecności w swoim miejscu pracy. Spojrzał na zegarek: jeszcze siedem godzin. Siedem godzin ściskających żołądek i szarpiących do bólu nerwy.

Podobnie jak Munro, starszy wachmistrz Ludwig Jahn z udręką wpatrywał się tej nocy w czerwone światła odjeżdżającego samochodu. Przez otwartą bramę więzienia Tegel patrzył, jak opancerzona karetka więzienna unosi Miszkina i Łazariewa i znika za najbliższym zakrętem. Ale w odróżnieniu od Munro, Jahn nie będzie już na nic w napięciu czekał, nie będzie nerwowo liczył godzin i minut. Dla niego czekanie się skończyło.

Poszedł wolno do swego pokoju na pierwszym piętrze i starannie zamknął drzwi. Przez chwilę stał przy otwartym oknie, potem zamachnął się i cisnął daleko w ciemność rurkę z cyjankiem. Był tęgi, nieruchawy – łatwo uwierzą w zawał serca, jeśli tylko nie będzie żadnych śladów.

Wychylił się mocno przez okno. Myślał o swoich bratankach za murem berlińskim, przypomniał sobie ich roześmiane twarze, kiedy wujaszek Ludo przyniósł – Boże, to ledwie trzy miesiące temu! – podarki świąteczne. Zamknął oczy, podniósł do twarzy drugi pistolet gazowy i nacisnął spust.

Ból uderzył w jego płuca ciężkim młotem. Mordercza rurka, wypuszczona ze słabnącej dłoni, spadła na ulicę z cichym brzękiem. Jahn osunął się, uderzył brodą o parapet i runął na plecy na podłogę pokoju. Kiedy znajdą go koledzy, pomyślą, że otworzył okno, gdy poczuł pierwszy atak bólu. Tylko pułkownik Kukuszkin będzie znał prawdę; ale to nie będzie już miało żadnego znaczenia.

Wybiła północ. Granie kurantów przytłumił hałas przejeżdżającej ciężarówki. Ciężkie koła zmiażdżyły leżącą w rynsztoku niewielką czarną rurkę.

Afera “Freyi” miała już swoją pierwszą śmiertelną ofiarę.

15.

Od północy do 8.00

Nadzwyczajne posiedzenie niemieckiego Gabinetu wznowiono w budynku Kancelarii o pierwszej w nocy. Kiedy Dietrich Busch zrelacjonował swoją niedawną rozmowę z Waszyngtonem, nastroje ministrów wahały się od desperacji po napastliwość.

– No dobrze – zawołał minister obrony – ale dlaczego on, u diabła, nie chce podać powodów? Czyżby nam nie ufał?

– Twierdzi, że ma powody najwyższej wagi, ale nie może ich ujawnić przez telefon, nawet gorącą linią – odparł kanclerz. – Mamy dwie możliwości: albo mu uwierzyć, albo nazwać go kłamcą. Na razie brak jest dostatecznych powodów, by wybrać to drugie.

– Czy on w ogóle wie, co zrobią terroryści, jeśli nie wypuścimy do rana Miszkina i Łazariewa? – spytał ktoś inny.

– Tak, myślę, że wie. Ma w każdym razie pełny zapis rozmów między “Freyą” a Kontrolą Mozy.

– Niech więc weźmie na siebie odpowiedzialność – nalegał minister spraw wewnętrznych. – Dlaczego to my mielibyśmy czuć się winni, kiedy dojdzie do nieszczęścia?

– Wcale nie powiedziałem, że mamy się czuć winni – odparował Busch. – Ale nie uchyla to zasadniczego pytania: czy mamy się zastosować do życzenia prezydenta Matthewsa, czy nie?

Przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją minister spraw zagranicznych.

– Na jaką zwłokę on liczy?

– Jak najdłuższą. Zdaje się, że ma już jakiś plan wyjścia z impasu, mówił coś o “trzecim rozwiązaniu”. Ale co to za plan i jakie to by mogło być rozwiązanie, wie chyba tylko on. No i oczywiście parę innych osób, którym musiał powierzyć ten sekret. My niestety nie należymy na razie do tego kręgu – z wyraźną goryczą skomentował kanclerz.

– Osobiście uważam, że to znów trochę nadweręża nasze przyjazne stosunki – oświadczył minister spraw zagranicznych. – Mimo to myślę, że powinniśmy zgodzić się na tę zwłokę, dając jednak jasno do zrozumienia… przynajmniej nieoficjalnie… że robimy to wyłącznie na jego prośbę.

– Może on myśli o odbijaniu statku? – przedstawiciela wojska wciąż intrygowało enigmatyczne “trzecie rozwiązanie”.

– Nasi specjaliści twierdzą, że byłoby to nadzwyczaj ryzykowne – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Trzeba pokonać przynajmniej dwie mile pod wodą, potem wspiąć się po gładkiej stalowej ścianie na pokład, dojść do nadbudówki tak, żeby nie zauważył tego wartownik z komina, i wreszcie bezbłędnie znaleźć tę kabinę, w której przebywa dowódca terrorystów. Jeśli, jak podejrzewamy, ten człowiek ma stale przy sobie nadajnik zdalnie sterujący zapalnikami, trzeba go zastrzelić, zanim zdąży nacisnąć guzik.

– Tak czy inaczej, dziś jest już za późno na atak – powiedział minister obrony. – Niedługo będzie świtać, a to może być zrobione tylko pod osłoną ciemności, czyli nie wcześniej niż o dziesiątej wieczorem. Mamy wobec tego co najmniej dwadzieścia jeden godzin.

Kwadrans przed trzecią rząd RFN ostatecznie zgodził się spełnić prośbę prezydenta Matthewsa: zwolnienie Miszkina i Łazariewa zostanie odłożone na czas nieokreślony. Rząd zastrzega sobie jednak prawo zmiany decyzji, jeśli będzie tego wymagał rozwój sytuacji albo jeśli sojusznicy z Europy Zachodniej uznają, że dalsze przetrzymywanie tej dwójki w więzieniu jest zbyt ryzykowne.

Jednocześnie upoważniono rzecznika prasowego rządu, by dyskretnie przekazał dwóm najbardziej zaufanym ludziom w mass mediach “poufną” wiadomość, że tę niespodziewaną zmianę stanowiska Bonn spowodowała wyłącznie silna presja ze strony Waszyngtonu.

Była czwarta rano w Europie, jedenasta wieczorem w Waszyngtonie, kiedy decyzja z Bonn dotarła do prezydenta USA. Matthews podyktował depeszę z serdecznym podziękowaniem dla kanclerza Buscha. Potem spytał swego sekretarza stanu:

– Nie ma jeszcze odpowiedzi z Jerozolimy?

– Nie. Wiemy tylko, że nasz ambasador zostanie osobiście przyjęty przez premiera Golena.

Kiedy izraelskiemu premierowi po raz drugi naruszono spokój tego szabasu, jego cierpliwość zaczęła się wyczerpywać. Ambasadora amerykańskiego przyjął w szlafroku, i nie było to przyjęcie serdeczne. Dochodziła trzecia nad ranem w Europie, piąta w Jerozolimie. Pierwszy, słaby brzask budzącego się dnia pojawił się nad wzgórzami Judei.

Goleń słuchał spokojnie przesłania od prezydenta Matthewsa, nie zapominając ani na chwilę o swoim własnym problemie; dla niego najważniejszą sprawą była wciąż tożsamość terrorystów na pokładzie “Freyi”. Ostatnia akcja zbrojna mająca na celu uwolnienie z więzienia Żydów zdarzyła się – o ile pamiętał – za czasów jego młodości, tu, na tej ziemi. Chodziło wtedy o uwolnienie z brytyjskiego więzienia w Akrze skazanych na ciężkie kary partyzantów żydowskich; on sam, Beniamin Goleń, brał udział w tej akcji. Ale upłynęło trzydzieści pięć lat i sytuacja zmieniła się zasadniczo. Dzisiejsze państwo Izrael stanowczo potępia terroryzm, branie zakładników, szantażowanie rządów. A jednak…

A jednak setki tysięcy jego rodaków na pewno skrycie sympatyzowały z tymi dwoma chłopcami, którzy szukali schronienia przed terrorem KGB na tej jedynej dostępnej dla nich drodze. Izraelscy wyborcy z pewnością nie pochwaliliby ich otwarcie, nie czyniliby z nich bohaterów, ale też nie potępiliby ich jako morderców. A przecież zamaskowani ludzie na “Freyi” również mogli być Żydami, a nawet (nie daj Boże!) Izraelczykami.

Jeszcze kilka godzin temu Goleń miał nadzieję, że cała sprawa będzie zamknięta, zanim skończy się szabas: więźniowie z Berlina znajdą się w Izraelu, terroryści z “Freyi” zostaną schwytani lub zabici. Będzie oczywiście trochę hałasu, ale i to szybko ucichnie. I oto teraz dowiadywał się, że te nadzieje są płonne. Zamiast bezwarunkowego uwolnienia więźniów Amerykanie proponowali coś, na co w żadnym wypadku nie mógł się zgodzić. Wysłuchawszy do końca ambasadora, stanowczo pokręcił głową.

– Darzę pana Williama Matthewsa głęboką przyjaźnią i szczerze życzę, jemu i sobie, aby ta przerażająca afera skończyła się bez dalszych ofiar w ludziach. Jednakże w kwestii Miszkina i Łazariewa moje stanowisko jest następujące: skoro w imieniu rządu i narodu Izraela, a także na wyraźne życzenie Niemiec Zachodnich, złożyłem poważną, publiczną obietnicę, że nie zostaną oni ponownie uwięzieni tutaj, ani też odesłani z powrotem do Berlina, to muszę tej obietnicy dotrzymać. Nie mogę, niestety, postąpić zgodnie z pańską prośbą, to znaczy odesłać ich do niemieckiego więzienia, gdy tylko “Freya” będzie wolna.

Nie potrzebował wyjaśniać amerykańskiemu ambasadorowi głębszych motywów swojej decyzji; dotrzymanie obietnicy było w tym przypadku już nie tylko kwestią honoru, ale i polityki. Gdyby cofnął dane słowo, nic – nawet wymówka, że obietnice złożone pod przymusem nie są ważne – nie uratowałoby go przed gniewem Narodowej Partii Religijnej, ekstremistów z ruchu Gush Emunim, działaczy Ligi Obrony Żydów, a przede wszystkim tych stu tysięcy izraelskich wyborców, którzy przyjechali tu z ZSRR w ostatniej dekadzie. Ten gniew zmiótłby go z politycznej areny – a to, mocniej niż wszystkie oficjalne argumenty, skłaniało premiera do dotrzymania słowa.

– Tak czy owak, warto było spróbować – skomentował prezydent Matthews relację ambasadora, gdy godzinę później dotarła do Waszyngtonu.

– Tak – zakpił ponuro Lawrence – przynajmniej wiemy, że jedno z naszych “trzecich wyjść” w ogóle nie istnieje. Zresztą, nawet gdyby istniało, wątpię, czy Rudin zgodziłby się z niego skorzystać.

W Waszyngtonie dochodziła jedenasta, ale w co najmniej pięciu ministerstwach, w różnych punktach stolicy, światła wciąż nie gasły; tak jak nie gasły w oknach Owalnego Gabinetu i dwudziestu innych pokojach Białego Domu, gdzie przy telefonach i dalekopisach ludzie prezydenta czekali na wieści z Europy. W Owalnym Gabinecie czterej mężczyźni zagłębili się w fotelach. Wszyscy myśleli o tym samym: jaka będzie teraz reakcja “Freyi”.

Lekarze twierdzą, że trzecia nad ranem to godzina najniższej aktywności umysłu ludzkiego, największego zmęczenia, najpowolniejszej reakcji, najgłębszych depresji. Dla dwóch ludzi siedzących twarzą w twarz w kapitańskiej kajucie “Freyi” była to także godzina zamykająca pierwszą wspólnie spędzoną dobę. Obaj nie zmrużyli oka ani tej nocy, ani poprzedniej, obaj czuwali już od czterdziestu czterech godzin, obaj byli wycieńczeni, obaj mieli czerwone z niewyspania oczy.

Thor Larsen mało dbał o wirujący wokół niego gigantyczny cyklon międzynarodowej aktywności rządów i sztabów operacyjnych, ambasad i komitetów – cyklon, który nie pozwalał zgasnąć światłom w budynkach rządowych na trzech kontynentach; tu, w oku cyklonu, Larsen rozgrywał swoją własną grę. W tej grze fanatyzmowi terrorysty przeciwstawił swoją niezwykłą odporność na brak snu. I tą właśnie grą na przetrzymanie zamierzał wygrać wszystko – dla siebie, swojej załogi i swojego statku.

Larsen dobrze wiedział, że człowiek, który przedstawił się jako Swoboda, młodszy od niego i podniecony wewnętrznym zapałem, podsycanym jeszcze przez wielkie ilości mocnej kawy i napięcie nerwowe właściwe wszelkim hazardowym rozgrywkom, a cóż dopiero – takiej grze przeciwko całemu światu, że ów człowiek mógł w gruncie rzeczy kazać związać kapitana, po czym spokojnie się przespać. Toteż brodaty Norweg postanowił denerwować go, ekscytować i drażnić jego ambicję, w nadziei, że tamten podejmie wyzwanie.

To Larsen proponował kolejne filiżanki piekielnie mocnej czarnej kawy, choć sam pijał jej dotychczas niewiele i zawsze z mlekiem. To on podejmował wciąż rozmowę, przez cały dzień i całą noc, prowokując tamtego do ostrych odpowiedzi i polemik, w których Swoboda mógł popełnić jakiś błąd. A kiedy jego irytacja stawała się niebezpieczna, Larsen wycofywał się. Zmieniał temat albo milkł, by za chwilę znów podjąć swoją grę. Sporą przewagę dawało mu długoletnie doświadczenie: setki śmiertelnie nudnych i bezczynnych nocy na pełnym morzu przyzwyczaiły brodatego kapitana do czuwania nawet wtedy, gdy pełniący wachtę marynarze i oficerowie drzemali na swoich posterunkach.

Taką to grę prowadził kapitan Larsen, grę wojenną bez broni i kuł, grę skomplikowaną, choć bez dalekopisów, bez nocnych kamer, bez żołnierzy i sojuszników. Cała wspaniała technika, jaką oddali pod jego komendę Japończycy, w tej grze nie mogła mu się przydać. Jedyną bronią była tu intuicja. Jeśli siedzący po drugiej stronie stołu człowiek zostanie wyprowadzony z równowagi, może w ataku wściekłości nawet zastrzelić kapitana. Jeśli poczuje się obrażony lub oszukiwany, może wydać polecenie egzekucji następnego marynarza. Jeśli jednak poczuje się znudzony i senny, może po prostu wyznaczyć na swoje miejsce innego, wypoczętego terrorystę, a sam pójdzie spać i w ten sposób zniweczy cały dotychczasowy wysiłek Larsena, przekreśli sens jego zamierzeń i starań.

Kapitan miał wciąż dostateczne powody, by wierzyć, że Miszkin i Łazariew będą wolni o świcie. Kiedy dotrą bezpiecznie do Tel Awiwu, terroryści spróbują uciec z “Freyi”. Ale czy rzeczywiście będą mogli to zrobić? Czy czatujące wokół okręty wojenne pozwolą im się oddalić? A przecież nawet w znacznej odległości od “Freyl” Swoboda, zaatakowany przez okręty NATO, może jeszcze nacisnąć guzik oscylatora i wysadzić tankowiec w powietrze.

Ale najważniejsze było co innego: ten na czarno ubrany człowiek zamordował jednego z marynarzy Larsena. Kapitan szczerze go za to nienawidził i gorąco pragnął jego śmierci. I dlatego, sam sobie odmawiając snu, mówił wciąż i mówił, by doprowadzić tamtego do kryzysu.

Nie spano też w Whitehall. Sztab kryzysowy wznowił obrady o trzeciej nad ranem. Przez całą godzinę płynęły meldunki o postępie prac na różnych frontach. Zmobilizowane od Shella, British Petroleum i tuzina innych firm, wielkie ciężarówki cysterny tankowały emulgent w magazynach w Hampshire i wiozły go wśród nocy pustymi szosami południowej Anglii. Ciężkie pojazdy dudniły po drogach, dostarczając kolejne dziesiątki ton koncentratu do portu Lowestoft na wybrzeże Suffolk. O czwartej nad ranem magazyny były już puste. Cały tysiąctonowy zapas emulgentu powędrował na wschód.

Fabryce, która go wytwarzała, wydano oczywiście polecenie zwiększenia produkcji do maksimum – aż do odwołania. W wielkim tempie przygotowano operacje, mające na celu utrzymanie plamy ropy z dala od brzegu – zanim unieszkodliwi ją emulgent.

O wpół do czwartej dotarła do Whitehall wiadomość z Waszyngtonu, że rząd zachodnioniemiecki zgodził się przetrzymać nieco dłużej Miszkina i Łazariewa. Również tutaj, jak przedtem w Bonn, ktoś spytał:

– Czy Matthews na pewno wie, co robi?

Sir Julian Flannery zachował kamienną twarz.

– Musimy założyć, że wie. Musimy też, niestety, liczyć się z tym, że wkrótce zacznie się wypuszczanie ropy z “Freyi”. Nasze nocne przygotowania okazały się potrzebne.

– Ale musimy także – wtrącił urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – liczyć się z tym, że po ogłoszeniu tej ostatniej wiadomości Francja, Belgia i Holandia poproszą nas o pomoc w walce z ropą.

– W takim razie będziemy pomagać, oczywiście w granicach możliwości – oświadczył Sir Julian. – Kolejny problem stanowią samoloty i statki z urządzeniami do rozpylania emulgentu.

W sali posiedzeń UNICORNE odczytano teraz raport o akcjach podjętych już na morzu. Od ujścia rzeki Humber płynęły w stronę Lowestoft holowniki cysterny; z Tamizy, a nawet z miejsc tak odległych jak baza marynarki wojennej w Lee wyszły w morze wszystkie jednostki zdolne rozpylać emulgent. Stopniowo gromadziły się one w Lowestoft.

Ale w zagrożony rejon płynął nie tylko sprzęt – płynęli też ludzie. Minąwszy strome klify Beachy Head, łodzie patrolowe “Cutlass”, “Scimitar” i “Sabre”, wiozące na swych pokładach najsilniejszą i najlepiej wyszkoloną brygadę płetwonurków komandosów, jaką znał świat, i cały jej morderczy arsenał, skręciły lekko ku północy, by wzdłuż brzegów Sussex i Kentu pognać tam, gdzie już stał na kotwicy krążownik “Argyll”. Łoskot ich silników odbijał się echem o kredowe blanki nabrzeżnych skał i wyrwał ze smacznego snu niejednego mieszczucha w Eastbourne.

Na pokładzie prowadzącej jednostki za niską osłoną relingu kryło się przed wiatrem i bryzgami wody dwunastu komandosów. Pieczołowicie strzegli swoich bagaży: były to składane kajaki wymyślnej konstrukcji, a także paki ze sprzętem do nurkowania, z bronią, amunicją i specjalnymi materiałami wybuchowymi – ich narzędzia pracy. Wszystko to z braku lepszego miejsca stłoczone było po prostu na pokładzie.

– Mam nadzieję – dowodzący tą małą eskadrą komandor-podporucznik musiał przekrzykiwać hałas silnika – że mi te zabawki tutaj nie wybuchną!

– Nie wybuchną – odpowiedział z przekonaniem kapitan komandosów. – Nie wybuchną, dopóki my sobie tego nie życzymy.

Major Fallon tymczasem był już w centrum konferencyjnym w Whitehall. Od dłuższego czasu starannie studiował fotografie “Freyi”, robione z Nimroda w dzień i w nocy. Ciągle porównywał je też z planem statku, dostarczonym z biur Lloyda, i z wypożyczonym od British Petroleum modelem brytyjskiego supertankowca “Princess”.

W sąsiednim pokoju do zebranych przemówił pułkownik Holmes: – Panowie, myślę, że nadszedł już czas, by rozważyć wersję niezbyt przyjemną, która jednak może okazać się koniecznością.

– Czyli rozwiązanie siłowe – Sir Julian z ponurą miną postawił kropkę nad “i”.

– Jeśli prezydent Matthews – ciągnął Holmes – nadal będzie sprzeciwiał się uwolnieniu Miszkina i Łazariewa, a Niemcy Zachodnie przychylą się do jego próśb, terroryści mogą w końcu uznać, że są oszukiwani, że ich szantaż nie działa, że kontynuowanie akcji nie ma sensu. Chcąc uniknąć wrażenia, że wszystko było tylko blefem, rozsadzą “Freyę” na kawałki. Osobiście sądzę, że zrobią to dopiero w nocy… Mielibyśmy zatem jeszcze około szesnastu godzin.

– Dlaczego w nocy, pułkowniku? – spytał Sir Julian.

– Jeśli nie mają zamiaru popełnić zbiorowego samobójstwa, choć i tego nie można wykluczyć, będą, jak sądzę, próbować ucieczki korzystając z wielkiego zamieszania po wybuchu. Ale żeby w ogóle przeżyć wybuch i jego skutki, muszą opuścić statek i włączyć detonator dopiero wtedy, gdy znajdą się już w pewnej odległości od “Freyi”.

– Co pan proponuje, pułkowniku?

– Dwie rzeczy, Sir. Pierwsza to ich kuter. Nadal stoi zacumowany przy trapie. Natychmiast po zmroku mógłby do niego przedostać się pod wodą płetwonurek i przyczepić silny ładunek wybuchowy. Terroryści, jeśli chcą zapewnić sobie bezpieczeństwo, muszą odpłynąć co najmniej pół mili od tankowca, zanim nacisną guzik. Dlatego proponuję przyczepić pod ich kuter ładunek ze specjalnym zapalnikiem ciśnieniowym. Kiedy kuter ruszy, napór wody od przodu spowoduje włączenie zapalnika. Mechanizm opóźniający gwarantuje wybuch po sześćdziesięciu sekundach, zanim kuter osiągnie dystans pół mili od “Freyi”, a więc zanim będą mogli użyć swojego radiowego detonatora.

Szmer ulgi przebiegł po sali. Więc to takie proste! Były jednak wątpliwości.

– Czy eksplozja kutra nie może pociągnąć za sobą eksplozji ładunków na “Freyi”?

– Nie. Jeśli ich zapalniki są sterowane zdalnie, to jedynym sposobem ich uruchomienia jest odpowiedni sygnał radiowy. A ładunek pod kutrem rozerwie go na drobne kawałki. Nikt z nich nie przeżyje wybuchu.

– A jeśli urządzenie spustowe uratuje się w całości i zatonie – czy samo ciśnienie wody nie uruchomi tego sygnału?

– Nie. Pod wodą ten nadajnik, nawet nienaruszony, nie będzie już groźny. Po prostu sygnał radiowy nie dotrze pod wodą do tankowca.

– Znakomicie – Sir Julianowi najwyraźniej poprawił się humor. – Może dałoby się zrealizować ten plan wcześniej, przed zapadnięciem zmroku?

– Niestety nie – ostudził jego entuzjazm Holmes. – Płetwonurek zostawia wyraźny ślad na powierzchni: pęcherzyki powietrza. Przy silniejszym wietrze, większej fali, nikt by tego pewnie nie zauważył, ale na spokojnym morzu, tak jak dzisiaj, jest to zbyt widoczne. Któryś z wartowników zobaczy pęcherzyki i spowoduje natychmiast to, czego właśnie chcemy uniknąć.

– Ale po zmroku można to zrobić bezpiecznie? – raczej stwierdził niż spytał Sir Julian.

– Tak, chociaż z jednym zastrzeżeniem – i to jest powód, żeby ten trik z kutrem uzupełnić jeszcze inną akcją. Jeśli przywódca tych bandytów ma zamiary samobójcze… a, jak już mówiłem, nie można tego wykluczyć… nie odpłynie razem z resztą swoich ludzi, ale zostanie na “Freyi”. Dlatego uważam, że powinniśmy z nastaniem nocy wejść na statek i dopaść tego drania, zanim użyje swojej zabawki.

Sekretarz Gabinetu westchnął ciężko.

– Taaak. Z pewnością ma pan już jakiś konkretny plan tej akcji?

– Ja osobiście nie. Ale chciałbym przedstawić panom teraz majora Simona Fallona, dowódcę Special Boat Service.

I tak oto koszmarny sen Sir Juliana Flannery'ego urzeczywistnił się. Major piechoty morskiej, który wszedł teraz do sali obrad, miał wprawdzie tylko pięć stóp i osiem cali wzrostu, ale prawie tyleż szerokości w barach i najwyraźniej należał do tego gatunku ludzi, którzy o masakrowaniu istot ludzkich mówią równie lekko, jak Lady Flannery o szatkowaniu jarzyn na swoje sławne sałatki prowansalskie.

Urodzony pacyfista i antymilitarysta, sekretarz Gabinetu miał już przedtem co najmniej trzykrotnie okazję spotkać oficerów Special Air Service; dowódcę bliźniaczej jednostki morskiej widział po raz pierwszy. Ale był to niemal dokładnie ten sam typ człowieka – a wrażenie Sir Juliana równie niemiłe.

SBS powstała początkowo jako jednostka do zadań ściśle wojennych, wyspecjalizowana w szturmowaniu z morza umocnień brzegowych. Dlatego jej żołnierze dobierani byli właśnie z piechoty morskiej. Odznaczali się oni sprawnością fizyczną i sportową, musieli świetnie pływać, wiosłować, nurkować, wspinać się, biegać i walczyć wręcz. Ten “surowy materiał ludzki” poddawano dalszemu szkoleniu w takich dziedzinach, jak skoki spadochronowe, pirotechnika, sabotaż oraz niezliczone wprost techniki podrzynania gardeł i łamania karków – nożem, drucianą pętlą, albo po prostu gołymi rękami. Wszystkie te umiejętności, a także pewna naturalna dyspozycja do przebywania miesiącami na odludziu, samodzielność i samowystarczalność, umiejętność działania bez zwracania na siebie uwagi – były atrybutami wspólnymi żołnierzy SBS i ich kolegów z SAS.

Ludzi z SBS odróżniała od tamtych umiejętność prowadzenia działań pod wodą. Wyposażeni w aparaty do nurkowania, potrafili pokonywać niewiarygodne dystanse, umieszczać ładunki wybuchowe w najbardziej' niedostępnych miejscach, a nawet bez akwalungów pływać bezgłośnie tuż pod powierzchnią wody i wyłaniać się nagle z morza cicho jak duchy – o tyle osobliwe, że obwieszone morderczym sprzętem.

Część tego arsenału była całkiem tradycyjna, wręcz staroświecka: noże, stalowe linki do szybkiego i cichego uśmiercania ludzi. Ale odkąd w latach sześćdziesiątych zaczęła się epidemia terroryzmu, skierowane do walki z nią jednostki specjalne zostały wyposażone w nowe zabawki. Ci duzi chłopcy od razu je polubili. Każdy z nich był teraz także strzelcem wyborowym, mającym ultraprecyzyjny, ręcznie wykańczany i indywidualnie testowany sztucer marki Finlanda – norweskie cacko, słusznie uważane za najlepszy snajperski karabin w świecie. Mógł on być, i przeważnie był, wyposażony w nocny wzmacniacz obrazu, w długą jak teleskop lunetę celowniczą i w stuprocentowo skuteczny tłumik hałasu i ognia.

Do forsowania drzwi używali, podobnie jak SAS, krótkich wielko-kalibrowych pistoletów strzelających bardzo twardymi, litymi pociskami. Nigdy przy tym nie mierzyli w zamki; z drugiej strony drzwi mogłyby być przecież inne, niewidoczne stąd zasuwy i rygle. Strzelali jednocześnie z dwu pistoletów w obydwa zawiasy, potem jednym kopnięciem wywalali drzwi i zasypywali wnętrze gradem kuł z trzeciej broni palnej, jaką zawsze mieli przy sobie: pistoletów maszynowych Ingram z tłumikiem.

W ich podręcznym arsenale były także granaty oślepiająco-ogłuszające, takie same, jakich użyli wspierający Niemców w Mogadishu komandosi SAS, a będące doskonalszą wersją znanych już publicznie petard “ogłupiających”. Te nowe nie tylko oszałamiały, ale i paraliżowały. W pół sekundy po wyciągnięciu zawleczki granat, wrzucony do zamkniętego pomieszczenia, na trzy sposoby obezwładniał wszystkich znajdujących się tam ludzi, zarówno terrorystów, jak ich zakładników. Błysk oślepiał na co najmniej trzydzieści sekund każdego, kto patrzył w jego stronę, huk uderzał w błonę bębenkową z taką siłą, że dotkliwy ból uniemożliwiał jakąkolwiek koncentrację, a dodatkowo emitowany przy tym specjalny dźwięk paraliżował – poprzez splot nerwowy ucha środkowego – wszystkie mięśnie organizmu na dziesięć sekund. W czasie testów człowiek poddany działaniu tego dźwięku próbował pociągnąć za spust trzymanej broni – ale nawet tego nie był w stanie zrobić.

Wybuch powoduje pęknięcie błony bębenkowej – nie czyni przy tym różnicy między terrorystami a zakładnikami. Ale błona bębenkowa może się zregenerować. Martwi zakładnicy nie wrócą do życia.

Jak długo trwa efekt paraliżujący, komandosi strzelają nieustannie, tworząc dach z kuł cztery cale nad głowami znajdujących w pomieszczeniu ludzi; inni nurkują pod tym dachem ku oszołomionym zakładnikom i odciągają ich po podłodze w bezpieczne miejsca. Kiedy już to zrobią, strzelcy przenoszą ogień o sześć cali niżej.

Rozlokowanie zakładników i terrorystów we wnętrzu można dokładnie ustalić przez zamknięte drzwi, przykładając do nich elektroniczny stetoskop. Ludzie w środku nie muszą nawet rozmawiać: urządzenie słyszy ich oddechy i bezbłędnie je lokalizuje. Ekipa ratunkowa porozumiewa się na migi, wypróbowanym systemem znaków, który wyklucza pomyłki.

Major Fallon postawił na stole konferencyjnym model “Princess”; skupiła się na nim napięta uwaga wszystkich zebranych.

– Proponuję przede wszystkim ustawić krążownik “Argyll” bokiem do “Freyi”. Przed świtem trzy łodzie wiozące moich ludzi i sprzęt zbliżą się do “Argylla” i staną za nim, tak że nawet wartownik siedzący na kominie “Freyi” nie będzie mógł ich widzieć. Dzięki temu będziemy w stanie po południu zacząć przygotowania do akcji poza zasięgiem obserwacji terrorystów. Oczywiście nie chcę tam widzieć żadnych samolotów prasowych. Kutry rozpylające emulgent też powinny trzymać się z dala od “Argylla”, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń.

Na razie nikt nie zgłaszał pytań ani wątpliwości. Sir Julian robił tylko drobne notatki. Fallon ciągnął więc dalej:

– Po zmroku, a przed wschodem księżyca, popłyniemy w stronę “Freyi” w ośmiu, czterema kajakami, na odległość trzech mil od tankowca. Nie ma ryzyka wykrycia przez radary “Freyi”. Kajaki są na to za małe i za niskie. Poza tym są zrobione całkowicie z drewna i płótna, a więc w praktyce niewidoczne dla radaru. Podobnie z naszymi kostiumami: guma, skóra, wełna i tak dalej… a wszystkie klamry są plastikowe. Radary “Freyi” tego nie zarejestrują. W każdym kajaku na tylnym siedzeniu będzie jeden płetwonurek. Ich butle z tlenem muszą, niestety, być metalowe, ale na ekranie radaru nie dają one większego śladu niż dryfująca bańka po oleju. Na “Freyi”, z odległości trzech mil, w ogóle tego nie zauważą. Trzy mile od “Freyi” nurkowie ustawią swoje kompasy na rufę tankowca – to będzie łatwe, bo rufa jest oświetlona – zsuną się z kajaków i popłyną dalej pod wodą, kierując się kompasem.

– A dlaczego nie w stronę dziobu? Przecież tam jest ciemniej -i spytał pułkownik lotnictwa.

– Po pierwsze dlatego, że trzeba by było najpierw zlikwidować wartownika na pomoście dziobowym, a on może mieć kontakt radiowy z mostkiem i ostrzec innych. Po drugie dlatego, że mielibyśmy wtedy cholernie długą drogę do przebycia po pokładzie, a na mostku jest silny reflektor szperacz. I po trzecie dlatego, że nadbudówka frontu to pionowa stalowa ściana wysokości pięciu pięter. Oczywiście moglibyśmy się na nią wspiąć, ale po drodze są okna kabin, w których może ktoś być i zauważy nas. Ci czterej, w tej liczbie ja, spotkają się pod rufą “Freyi”. Jest tam kilkustopowy nawis, pod którym można się ukryć. Gorzej ze wspinaczką: może nas wtedy zobaczyć wartownik z komina. Co prawda człowiek siedzący na wysokości stu stóp ma skłonność raczej obserwować horyzont, niż patrzeć w dół. Dla pewności warto wtedy urządzić dla niego spektakl. W uzgodnionym terminie “Argyll” zacznie błyskać reflektorem sygnałowym w stronę innych okrętów. To powinno całkowicie zająć wartownika”. Wtedy pozbędziemy się płetw, masek, butli z tlenem i pasów balastowych. Wejdziemy na pokład od strony rufy w samych tylko gumowych kombinezonach. Całe uzbrojenie będzie ukryte w szerokim, nieprzemakalnym pasie owiniętym wokół ciała.

– Jak zdołacie wspiąć się po kadłubie, obciążeni dodatkowo czterdziestoma funtami żelastwa, po trzech milach pływania pod wodą? – zdziwił się któryś z urzędników ministerialnych.

Fallon uśmiechnął się tylko.

– Do relingu na rufie jest nie więcej niż trzydzieści stóp. A podczas ćwiczeń na platformach wiertniczych na Morzu Północnym pokonywaliśmy sto sześćdziesiąt stóp pionowej stalowej ściany w cztery minuty.

Nie widział potrzeby szczegółowego wyjaśniania, jak osiąga się taką sprawność ani jaki sprzęt umożliwia tego rodzaju wyczyny. Pracujący dla wojska konstruktorzy dawno już wymyślili dla SBS znakomity sprzęt wspinaczkowy. Ważnym jego składnikiem były klamry magnetyczne. Z wyglądu przypominały talerz z przymocowanym z tyłu uchwytem. Krawędź talerza była obramowana gumą, aby przykładanie go do metalu nie powodowało hałasu; pod gumą znajdowała się metalowa obręcz, która po naciśnięciu przełącznika umieszczonego w uchwycie pod kciukiem stawała się potężnym magnesem. Pole magnetyczne generował prąd z baterii niklowo-kadmowej zainstalowanej w talerzu, małej, ale silnej i niezawodnej. Posługiwanie się tymi klamrami wymagało wielkiej siły, ale też ludzie-żaby z SBS mieli za sobą odpowiedni, forsowny trening. Uzbrojeni w dwa takie talerze, bez wielkiego wysiłku podciągali się na nich z całym swoim ekwipunkiem, przykładając na przemian prawą i lewą klamrę do stalowej ściany, coraz wyżej i wyżej, wyłączając prąd w dolnej po upewnieniu się, że górna trzyma niezawodnie. O sile tych magnesów – ale także posługujących się nimi rąk – świadczył fakt, że wspinacze mogli bez ryzyka odpadnięcia pokonywać przewieszki odchylone o czterdzieści pięć stopni od pionu.

– Pierwszy z nas – mówił Fallon – wejdzie na górę z pomocą specjalnych klamer, ciągnąc za sobą linę. Jeśli na pokładzie rufowym będzie spokój, przywiąże linę i następni będą mogli wejść na pokład w ciągu dziesięciu sekund. Wejdziemy w miejscu, do którego nie dociera światło lampy znad drzwi nadbudówki, bo zasłaniają skrzynia generatora u podstawy komina. W czarnych kombinezonach będziemy niewidoczni w cieniu tej skrzyni. Tu jednak zaczyna się pierwszy ryzykowny odcinek drogi: po oświetlonym pokładzie aż do nadbudówki.

– Czy macie zamiar iść prosto do tych oświetlonych drzwi? – spytał wiceadmirał, najwyraźniej zafascynowany tym nagłym przejściem od spraw technicznych do romantycznej brawury z czasów Nelsona.

– Nie, proszę pana. Pójdziemy burtą przeciwległą do “Argylla”. Miejmy nadzieję, że wartownik, zajęty tym, co dzieje się na krążowniku, nie zauważy nas, zanim nie schowamy się za narożnikiem nadbudówki. Tutaj jest okno magazynu brudnej bielizny. Okno jest z pleksiglasu, wytniemy je miniaturowym palnikiem gazowym. Z drzwiami tego magazynu prawdopodobnie nie będzie już kłopotów. Nikt nie kradnie brudnej bielizny, więc też nikt jej nie zamyka na klucz. W ten sposób znajdziemy się w środku nadbudówki, parę jardów od głównej klatki schodowej prowadzącej na poziomy “B”, “C”, “D” i na mostek.

– Gdzie spodziewa się pan znaleźć dowódcę terrorystów, tego z nadajnikiem spustowym? – spytał Sir Julian Flannery.

– Po drodze na górę będziemy osłuchiwać wszystkie drzwi. Jeśli gdzieś usłyszymy głos ludzki, otwieramy drzwi i likwidujemy wszystkich w pomieszczeniu, strzelając z automatów z tłumikami. Robią to dwaj ludzie, dwaj zostaną na straży. I tak przejdziemy całą nadbudówkę. Zlikwidujemy też każdego, kogo spotkamy na schodach. W ten sposób dojdziemy niezauważeni do pokładu “D”. Tu musimy się zdać na domysły. Najprawdopodobniejsze są dwa miejsca: kajuta kapitana i kajuta głównego mechanika. Wyślemy tam po jednym człowieku. Każdy otwiera swoje drzwi, robi jeden krok do środka i strzela bez ostrzeżenia.

Jednocześnie dwaj pozostali wchodzą na mostek: jeden z petardami, drugi z Ingramami. Mostek to za duże pomieszczenie, żeby wybierać sobie cele. Dlatego po wybuchu petard oszałamiających musimy prać seriami z Ingramów po wszystkich obecnych.

– Jeśli będzie wśród nich kapitan Larsen? Fallon wbił wzrok w stół.

– Przykro mi, ale nie ma możliwości ani czasu na identyfikację celów.

– Ale może się przecież zdarzyć, że nie znajdziecie dowódcy terrorystów ani w tych dwu kabinach, ani na mostku – naciskał któryś z urzędników. – Może ten facet z nadajnikiem wyjdzie właśnie pospacerować po pokładzie? Albo do ubikacji? Albo będzie spał w jakiejś innej kabinie? Co wtedy?

Major Fallon wzruszył tylko ramionami.

– Bum – odpowiedział – wielkie bum!

– Tam na dole zamkniętych jest dwudziestu ośmiu członków załogi! – zaprotestował któryś z naukowców. – Czy nie możecie najpierw ich uwolnić? Dać im przynajmniej szansę wyjścia na pokład, żeby uciekali wpław?

– Niestety nie. Rozważałem wszystkie sposoby dotarcia do magazynu farb… jeśli dobrze odgadłem, to tam właśnie są zamknięci. Próba dojścia do nich normalną drogą, przez budkę na rufie, demaskuje nas od razu. Nawet jeśli śruby i zawiasy nie będą skrzypieć, to światło z otwartej budki zaalarmuje wartownika. Można próbować dostać się tam z wnętrza nadbudówki przez maszynownię, ale to rozproszy moje siry w decydującym momencie. Poza tym maszynownia jest ogromna: ma trzy piętra i rozmiary sporego kościoła. Wystarczy, że jest tam jeden terrorysta, który, zanim go uciszymy, zdąży zawiadomić szefa, i wszystko diabli wezmą. Dlatego uważam, że trzeba zacząć od człowieka z nadajnikiem.

– Ale pan i pańscy ludzie, nawet w razie wybuchu, macie jeszcze szansę skoczyć do wody i popłynąć w stronę “Argylla”? – spytał z głupia frant inny urzędnik.

Na opalonej twarzy Fallona pojawił się grymas wściekłości.

– Drogi panie, jeśli te ładunki wybuchną, każdy pływak w promieniu dwustu jardów zostanie wessany wraz z wodą przez dziury w kadłubie.

– Niech się pan nie gniewa, majorze Fallon – pospieszył z interwencją sekretarz Gabinetu. – Jestem pewien, że mój kolega pytał o to jedynie w trosce o wasze bezpieczeństwo. Powstaje jednak inny problem. Prawdopodobieństwo, że w porę unieszkodliwicie człowieka z nadajnikiem, jest, jak widzę, dalekie od pewności. A jeśli on zdąży nacisnąć guzik, spowodujecie katastrofę, której właśnie chcemy uniknąć…

– Pan wybaczy, Sir Julianie – przerwał mu pułkownik Holmes – ale jeśli terroryści wyznaczą na następną noc nieodwołalny termin spełnienia ich żądań, a kanclerz Busch będzie nadal zwlekał z uwolnieniem Miszkina i Łazariewa, po prostu musimy spróbować metody majora Fallona. Nie będziemy już mieli nic do stracenia i nie będzie żadnej alternatywy.

Szmer na sali jednoznacznie wyrażał aprobatę. Sir Julian musiał ustąpić.

– Więc dobrze. Ministerstwo Obrony zechce przekazać “Argyllowi” następującą instrukcję: ustawić się bokiem do “Freył”, by zapewnić osłonę wzrokową dla łodzi patrolowych majora Fallona. Ministerstwo Środowiska poinstruuje kontrolerów ruchu lotniczego, by nie dopuszczali w sąsiedztwo “Argylla” żadnych samolotów. Należy też powiadomić statki pożarnicze i inne jednostki w pobliżu “Argylla”, by nie wypuszczały żadnych informacji o działaniach grupy SBS. A propos, jak pan się tam dostanie, majorze Fallon?

Dowódca komandosów spojrzał na zegarek. Była piąta piętnaście.

– Marynarka podrzuci mnie śmigłowcem z heliportu Battersea prosto na pokład “Argylla”. Jeśli wyruszę natychmiast, dotrę tam równocześnie z moimi ludźmi…

– Niech pan więc rusza… i życzę powodzenia, młodzieńcze. Nieco zażenowany tym ostatnim określeniem major zabrał model statku, plany i fotografie i wraz z pułkownikiem Holmesem odjechał na lotnisko helikopterów po drugiej stronie Tamizy. Uczestnicy zebrania, wstali, prostując kości. Sir Julian opuścił zadymiony pokój i przez chłodną świeżość przedświtu powędrował z kolejnym raportem do premiera.

O szóstej rano wydano w Bonn krótkie oświadczenie: po rozważeniu wszystkich okoliczności sprawy rząd Republiki Federalnej uznał za rzecz niewłaściwą bezwarunkową kapitulację wobec szantażu, w związku z czym zamierza zrewidować swoją uprzednią decyzję. Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni o godzinie ósmej rano w sobotę. Jednocześnie -stwierdzano dalej – rząd niemiecki użyje wszelkich środków, by przez negocjacje z porywaczami doprowadzić do uwolnienia załogi statku na innych warunkach.

Europejscy sojusznicy RFN zostali o tym oświadczeniu poinformowani godzinę wcześniej. Wszyscy zawiadomieni premierzy zadawali sobie dokładnie to samo pytanie: “Co ci Niemcy tam knują?” Wyjątkiem był premier brytyjski, który znał całą sprawę od podszewki. Ale i przed innymi rządami uchylono natychmiast – choć nieoficjalnie – rąbka tajemnicy. Zmiana stanowiska nastąpiła pod silną presją Ameryki; nadto Rząd Federalny nie zrezygnował z zamiaru uwolnienia więźniów, chce je tylko opóźnić w oczekiwaniu na pomyślniejszy (mamy nadzieję!) rozwój wydarzeń.

Tegoż ranka rzecznik prasowy rządu bońskiego zjadł aż dwa prawda, że bardzo pospiesznie – “robocze śniadania”, z dwoma wpływowymi dziennikarzami niemieckimi, dając każdemu z nich niejasno do zrozumienia, że zmiana polityki rządu wynika wyłącznie z brutalnego nacisku Waszyngtonu.

Pierwsza radiowa emisja najnowszego oświadczenia Bonn dotarła do słuchaczy równocześnie z porannymi gazetami, które niezłomnie zapewniały, że w porze śniadania obaj berlińscy więźniowie będą już wolni. Wydawcy gazet nie byli tym bynajmniej zachwyceni i bombardowali urząd prasowy rządu telefonami, domagając się wyjaśnień. Nikt jednak nie dostał zadowalającej odpowiedzi. W drukarniach zdjęto więc z maszyn przygotowaną już ilustrowaną edycję niedzielną i przystąpiono do druku nadzwyczajnego wydania sobotniego.

Oświadczenie Bonn dotarło na “Freyę” o wpół do siódmej, na fali BBC w serwisie światowym, na którą Drake nastawił swój tranzystor. Wysłuchał go w milczeniu, a potem jak wielu innych obserwatorów w Europie wybuchnął:

– Co oni tam, do cholery, knują?

– Coś nie wyszło – skomentował zimno Larsen. – Widać zmienili zdanie. Mówiłem, że to się nie uda.

W odpowiedzi Drake przechylił się przez stół i wymierzył rewolwer prosto w twarz Norwega.

– Nie ciesz się! – wrzasnął. – Te ich głupie żarty dotyczą nie tylko moich przyjaciół w Berlinie i nie tylko mnie. Także twojego kochanego, drogocennego statku i twojej załogi. Nie zapominaj o tym!

Na kilka minut pogrążył się w myślach, potem korzystając z kapitańskiego interkomu wezwał z mostka jednego ze swoich ludzi. Człowiek, który pojawił się po chwili w kajucie, był nadal zamaskowany i nadal mówił po ukraińsku – ale w jego zachowaniu i głosie Larsen wyczuł ton niepokoju. Drake kazał tamtemu pilnować kapitana i wyszedł. Wrócił mniej więcej po kwadransie, tylko po to, by znów zaprowadzić dowódcę “Freyi” na mostek.

Głośnik w Kontroli Mozy odezwał się dokładnie o siódmej. Kanał dwudziesty był wciąż zarezerwowany dla “Freyi”, a dyżurny operator spodziewał się tego wezwania, bo i on słyszał już wiadomość z Bonn. Toteż kiedy “Freya” się zgłosiła, szpule magnetofonów już się obracały.

Larsen mówił głosem zmęczonym, ale pozbawionym śladu głębszych emocji.

– W następstwie idiotycznej decyzji rządu w Bonn, wycofującej zgodę na uwolnienie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa dziś rano o ósmej, Judzie, którzy opanowali “Freyę”, oświadczają: Jeśli do godziny dwunastej dnia dzisiejszego Miszkin i Łazariew nie znajdą się w samolocie lecącym do Tel Awiwu, dokładnie w południe wypompujemy z “Freyi” do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy naftowej. Każda próba przeszkodzenia nam w tym, a także każde naruszenie rejonu zakazanego wokół “Freyi”, spowoduje natychmiastowe zniszczenie statku, jego załogi i ładunku.

Transmisja skończyła się; kanał dwudziesty znowu był martwy. Nikt nie zadawał żadnych pytań, ale komunikat słyszano w co najmniej stu stacjach radiowych. Już kwadrans później powtarzały go w swoich porannych wiadomościach rozgłośnie całej Europy.

Nad ranem Owalny Gabinet zaczął przypominać sztab walczącej armii. Wszyscy czterej przebywający tu mężczyźni zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Co chwila z działu łączności przybiegali sekretarze z wiadomościami dla któregoś z doradców prezydenckich. Odpowiednie wydziały w Langley i w Departamencie Stanu były już na stałe połączone z Białym Domem. O drugiej piętnaście miejscowego czasu (w Europie była 7.15) Robert Benson dostał wiadomość o nowym ultimatum Drake'a. Położył ją bez słowa na biurku prezydenta.

– No cóż – odezwał się znużonym głosem Matthews – mogliśmy się tego spodziewać. Niemniej jednak wiadomość jest przykra.

– Sądzi pan, że on, kimkolwiek jest, rzeczywiście to zrobi? – spytał Lawrence.

– Na razie zrobił wszystko, co obiecywał, sukinsyn – rzucił ciężkim słowem Poklewski.

– Mam nadzieję, że Miszkin i Łazariew są pod solidną strażą w Tegel – mruknął Lawrence.

– Już wcale nie są w Tegel – odezwał się Benson. – Przewieziono ich przed północą berlińskiego czasu do Moabitu. To nowocześniejsze i lepiej strzeżone więzienie.

– Skąd ty to wiesz, Bob? – zaciekawił się Poklewski.

– Moi ludzie obserwują Tegel i Moabit już od południowego komunikatu z “Freyi”.

Lawrence, dyplomata w starym stylu, najwyraźniej był tym zirytowany.

– Czy to jakaś nowa polityka… szpiegowanie naszych sojuszników?!

– Niezupełnie – odparł z uśmiechem Benson. – Zawsze to robiliśmy.

– Dlaczego właściwie ich przenieśli? – spytał Matthews. – Czyżby Busch podejrzewał, że Rosjanie spróbują dobrać się do Miszkina i Łazariewa?

– Nie, panie prezydencie – odparł Benson. – On podejrzewa, że to ja spróbuję…

– Zdaje mi się – powiedział Poklewski – że jest pewna możliwość, o której dotąd nie pomyśleliśmy… Jeśli terroryści na “Freyi” dotrzymają słowa i wypuszczą dwadzieścia tysięcy ton ropy oraz zagrożą wypompowaniem dalszych pięćdziesięciu tysięcy jeszcze dzisiaj, naciski na Buscha bardzo się wzmogą…

– Niewątpliwie – wtrącił Lawrence.

– Zmierzam do tego, że Busch może w końcu ulec tym naciskom i samodzielnie, bez dalszych konsultacji, uwolnić więźniów. A przecież on nie w i e, że to oznacza koniec marzeń o Traktacie Dublińskim.

Przez chwilę panowała głęboka cisza. Przerwał ją dość niepewnym głosem prezydent Matthews:

– Ja… nie mam przecież sposobu, żeby go powstrzymać. !

– Owszem, ma pan sposób – powiedział poważnie Benson. Trzej pozostali spojrzeli nań z zainteresowaniem. Kiedy jednak w paru zdaniach wyłożył swój pomysł, twarze Matthewsa, Lawrence'a i Poklewskiego wyrażały zaskoczenie.

– Nie mogę wydać takiego rozkazu – wykrztusił prezydent.

– Przyznaję, że to jest straszne – zgodził się Benson – ale to jedyny sposób, by uprzedzić działania kanclerza Buscha. A możemy to zrobić w ostatniej chwili, bo gdyby nawet podjął decyzję o uwolnieniu tej dwójki w największej tajemnicy, my się o tym dowiemy. Mniejsza o to jak. Ważne, że będziemy wiedzieć. I wtedy możemy natychmiast działać. Bo jaka jest alternatywa? Złamanie traktatu, a w konsekwencji oczywiście powrót do wyścigu zbrojeń. Ale, co gorsza, jeśli Rosjanie odstąpią od traktatu, my zapewne wycofamy się z umowy zbożowej i nie wyślemy im ani ziarnka. Wtedy pozycja Rudina jest zagrożona…

– Pewnie dlatego tak histerycznie zareagował na sprawę – wtrącił Lawrence.

– Bardzo możliwe – odparł Benson. – Na razie wiemy, że tak właśnie postąpił, a dopóki nie wiemy dlaczego, nie powinniśmy nazywać tego histerią. I póki czekamy na wyjaśnienie tej sprawy, może nie od rzeczy byłoby powiadomić prywatnie kanclerza Buscha o możliwości, którą przed chwilą przedstawiłem. Moglibyśmy go tym szachować, przynajmniej przez jakiś czas.

W oczach prezydenta zabłysła iskierka nadziei.

– Więc sądzisz, że wystarczy postraszyć tym Buscha? I że nie będziemy musieli zrobić tego naprawdę?

W tym momencie wszedł sekretarz z depeszą od premiera brytyjskiego.

– To jest kobieta! – zawołał z uznaniem prezydent, ledwie zapoznał się z treścią depeszy. – Brytyjczycy ocenili, że poradzą sobie z pierwszą plamą ropy, z następnymi już nie. A więc kazała przygotować plan odbicia “Freyi”! Po zmroku ekipa płetwonurków wejdzie na statek i uspokoi tego chłopca z zapałkami. Oceniają swoje szansę jako duże.

– A więc wystarczy trzymać kanclerza w szachu jeszcze przez dwanaście godzin – dokończył swoją myśl Benson. – Myślę, panie prezydencie, że w tej sytuacji stanowczo powinien pan wydać rozkaz, o którym mówiłem. Są ogromne szansę, że nie będzie trzeba go wykonać.

– A jeśli będzie trzeba? Co wtedy, Bob?

– Wtedy zostanie wykonany.

Matthews zakrył twarz dłońmi, potem zaczął przecierać zmęczone oczy.

– Boże, dlaczego człowiek musi wydawać takie rozkazy? – westchnął. Bo przecież muszę… Tak, Bob, przekaż ten rozkaz.

Daleko na wschodzie, nad wybrzeżem holenderskim, słońce oderwało się już od horyzontu. Na rufowym pokładzie krążownika “Argyll”, ustawionego już burtą do “Freyi”, stał major Fallon. Przyglądał się trzem łodziom patrolowym, przycumowanym po zachodniej, niewidocznej z “Freyi”, stronie krążownika. Wartownik z komina tankowca nie mógł więc widzieć krzątaniny na ich pokładach. Oddział komandosów Fallona montował właśnie swoje kajaki i rozpakowywał niezwykły sprzęt. Słońce świeciło jasno, zapowiadając kolejny ciepły i pogodny dzień. Morze było spokojne, wręcz nieruchome. Do Fallona podszedł dowódca “Argylla”, komandor Richard Preston.

Stali przez chwilę w milczeniu, przyglądając się trzem smukłym chartom morskim, które w ciągu zaledwie ośmiu godzin przywiozły tu ludzi i sprzęt z odległego Poole. Nagle łodzie zakołysały się; Fallon podniósł wzrok. W odległości kilku kabli przepływał z dużą szybkością szary okręt wojenny; gwiaździsta bandera łopotała nad jego rufą.

– Kto to? – spytał Fallon.

– Flota amerykańska przysłała swojego obserwatora – wyjaśnił Preston. – To USS “Moran”. Zajmie pozycję na południe od nas, między “Argyllem” i “Montcalmem”.

Spojrzał na zegarek.

– Wpół do ósmej. Właśnie podają śniadanie w mesie oficerskiej. Zapraszam pana do nas, majorze.

Była siódma pięćdziesiąt, kiedy do drzwi kajuty Mike'a Manninga, dowódcy USS “Moran”, zastukał radiotelegrafista. Okręt już stał na kotwicy po całonocnym rejsie. Komandor Manning, który od wielu godzin nie opuszczał mostka, teraz sumiennie wodził elektryczną maszynką po twardej szczecinie zarostu. Nie przerywając golenia wziął depeszę z rąk telegrafisty i rzucił na nią okiem. Wyłączył maszynkę i rzekł ze zdziwieniem:

– Nie jest rozszyfrowana…

– Tak jest, sir – potwierdził marynarz. – Ma symbol “Wyłącznie do wiadomości dowódcy”.

Manning odprawił telegrafistę, otworzył sejf w ścianie i wyjął z niego swój osobisty szyfr. Był nietypowy, ale nie odznaczał się szczególną oryginalnością. Manning zaczął prowadzić ołówek po kolumnach cyfr i liter, szukając odpowiedników literowych dla liczb zawartych w depeszy. Kiedy skończył, długo jeszcze siedział przy stole. Chyba coś pomyliłem – pomyślał najpierw. Potem jeszcze raz sprawdził początek depeszy: może to tylko jakiś kawał? Ale to nie był kawał. Depesza była adresowana do niego osobiście, a nadał ją Departament Marynarki w Waszyngtonie za pośrednictwem sztabu STANFORLANT. Właściwym nadawcą był jednak prezydent Stanów Zjednoczonych; nagłówek – Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych USA, Biały Dom, Waszyngton – nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

– On nie może tego ode mnie żądać! – rzucił Manning przez zaciśnięte zęby. – Nikt nie może tego żądać od marynarza!

Ale rozkaz istniał, leżał tutaj i był całkiem jednoznaczny:

“W przypadku, gdyby rząd Niemiec Zachodnich chciał uwolnić porywaczy z Berlina bez konsultacji z nami, USS «Moran» zatopi supertankowiec «Freya» ogniem artyleryjskim oraz zastosuje wszelkie dostępne środki, by spalić jego ładunek i zminimalizować szkody środowiskowe. USS «Moran» wykona tę akcję po otrzymaniu sygnału: THUNDERBOLT, powtarzam: THUNDERBOLT. Depeszę zniszczyć”.

Mikę Manning miał czterdzieści trzy lata, żonę i czworo dzieci – wszystkie mieszkały jeszcze razem z matką w pobliżu Norfolk w Wirginii, ale nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy kwestionować rozkazy przełożonych.

Podszedł do iluminatora i popatrzył na oddalony o pięć mil niski, podłużny kontur pod wschodzącym słońcem. Wyobraził sobie nagle, jak jego magnezowe pociski zapalające przebijają delikatną powłokę “Freyi” i wybuchają w ładowniach pełnych łatwopalnej cieczy. Myślał o tych dwudziestu dziewięciu ludziach, stłoczonych głęboko pod linią wodną, osiemdziesiąt stóp pod falami, w stalowej trumnie, daremnie czekających na ratunek. Pomyślał o ich rodzinach. Gwałtownym ruchem zmiął trzymany w ręku papier.

– Panie prezydencie! – wyszeptał. – Nie wiem, czy jestem do tego zdolny.

16.

Od 8.00 do 15.00

“Dietskij Mir” -.,Świat Dziecka” – to największy w Moskwie sklep z zabawkami: cztery piętra lalek, misiów, nakręcanych samochodzików i kolorowych gier. W porównaniu z analogicznym sklepem na Zachodzie wystawa jest tu prymitywna, a wybór niewielki, ale we wschodniej stolicy jest to niewątpliwie jeden z najbogatszych, najbarwniejszych magazynów – jeśli rzecz jasna nie liczyć dolarowych sklepów “Bieriozka”. Chyba tylko złośliwej ironii losu należy zawdzięczać, że “Dietskij Mir” sąsiaduje – przez plac Dzierżyńskiego – z instytucją, której żadną miarą nie można nazwać dziecięcym rajem: z kwaterą główną KGB.

O dziesiątej rano (na Morzu Północnym była dopiero ósma) Adam Munro czekał tutaj w samoobsługowym stoisku z miękkimi zabawkami. Oglądał właśnie z uwagą nylonowego misia, jakby zastanawiając się, czy kupić go dla swych latorośli. Dwie minuty później do tej samej półki podeszła inna osoba. Kątem oka Adam zauważył, że Walentyna jest blada, a jej zwykle pełne, czerwone usta – ściągnięte i zmartwiałe. Ale jej głos nie zdradzał większych emocji; był jak zawsze niski, cichy – ot, przygodna rozmowa dwojga nieznajomych w sklepie.

– Widziałam ten protokół. To poważna sprawa.

Zdjęła z półki zabawkę – małpkę ze sztucznego futra – i spokojnie opowiedziała mu o swoim odkryciu.

– To niemożliwe – szepnął Munro – przecież on wciąż jest w szpitalu po zawale serca.

– Nie. Został zastrzelony trzydziestego pierwszego października ubiegłego roku na ulicy w Kijowie.

Dwie ekspedientki oparte o ścianę kilka kroków od nich obrzuciły rozmawiającą parę przelotnym spojrzeniem, ale natychmiast powróciły do swoich plotek. Jedną z nielicznych zalet kupowania w moskiewskich sklepach jest kompletna obojętność i brak zainteresowania ze strony sprzedawców.

– A zrobili to ci dwaj z Berlina? – domyślił się Munro.

– Wszystko na to wskazuje – przytaknęła. – Jeśli uciekną do Izraela, mogą ogłosić to publicznie, a to byłaby niedopuszczalna kompromitacja.

– W każdym razie upadłby Maksym Rudin – przyznał Munro. – Nic dziwnego, że nie zgadza się na ich uwolnienie. Po prostu nie może, nie ma innego wyjścia… Ale co z tobą, nic ci nie grozi?

– Nie wiem… Myślę, że nie jest dobrze. Oni chyba coś podejrzewają. Nic nie mówią, ale czuję to. A jak jeszcze strażnik z bramy doniesie o moim nocnym wyjeździe, a ten z centrali telefonicznej dołoży swoje, jak złożą to wszystko razem…

– Posłuchaj, Wału, zabiorę cię stąd szybciej, niż obiecywałem, już za parę dni.

Po raz pierwszy w czasie tego spotkania obróciła ku niemu twarz. Dopiero teraz dostrzegł, że jej oczy są pełne łez.

– Za późno na to, Adamie. Zrobiłam to, o co prosiłeś… teraz nie mam już szans.

Wspięła się na palce i szybko go pocałowała, wywołując zdumienie plotkujących ekspedientek.

– Żegnaj, kochany. Tak bardzo żałuję…

Odwróciła się i odeszła. Przed wyjściem zatrzymała się na chwilę, by się opanować, potem wyszła z kolorowego sklepu na szarą ulicę, jak niegdyś z Zachodu na Wschód, przez ostatnie nie zamknięte jeszcze przejście w Murze. Munro, wciąż z lalką w rękach – teraz była to uśmiechnięta dojarka w koronkowym czepku – stał i patrzył, jak Walentyna idzie chodnikiem, by za chwilę zniknąć mu z oczu. Naprzeciw drzwi jakiś człowiek w szarym płaszczu czyścił szybę samochodu; gdy Walentyna wyszła, skinął głową komuś, kto był w środku wozu i wolno ruszył za nią.

Adam poczuł, jak strach i gniew puchną mu w gardle wielką ołowianą kulą. Nie słyszał już rozmowy ekspedientek – jego uszy wypełnił wewnętrzny krzyk rozpaczy. Dłoń zacisnęła się na plastikowej głowie lalki, miażdżąc i krusząc uśmiechniętą różową buzię. Nie widział, kiedy i jak pojawiła się przed nim sprzedawczyni.

– Pan to połamał – stwierdziła rzeczowo. – Cztery ruble.

Jeśli burza interwencji prasy i publiczności, w jakiej znalazł się kanclerz zachodnioniemiecki poprzedniego popołudnia, zasługiwała istotnie na tę nazwę, to huragan pretensji i pytań, jaki spadł na niego w sobotę, był już istną trąbą powietrzną. Biurko ministra spraw zagranicznych zasypane było pilnymi notami – z ambasad Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Francji, Holandii, Belgii – a w każdej była prośba o jak najszybszą audiencję dla ambasadora. Wszystkie prośby zostały spełnione i każdy ambasador miał okazję osobiście zadać ministrowi stereotypowe pytanie: “Co tu się, do diabła, dzieje?” – oczywiście ubrane w uprzejmą dyplomatyczną frazeologię.

Gazety, stacje radiowe i telewizyjne wezwały do pracy, mimo weekendu, wszystkich swoich ludzi i próbowały zapewnić publiczności pełną informację – ale nie było to łatwe. Prasa nie dysponowała żadnym zdjęciem “Freyi” wykonanym po ataku terrorystów; te, które zrobił prywatny fotograf francuski, skonfiskowała policja, a on sam wylądował w areszcie. Jego zdjęcia poddano zresztą starannej analizie w Paryżu, ale nie przyniosły one więcej informacji niż fotografie z Nimroda, które rząd francuski systematycznie otrzymywał.

Wobec braku konkretnych informacji z właściwych źródeł, gazety próbowały dróg okrężnych. Dwaj przedsiębiorczy Anglicy przekupili personel hotelu “Hilton” w Rotterdamie, potem w mundurach pożyczonych od obsługi próbowali dostać się do nadbudówki, w której – jak w fortecy – chronili się Harry Wennerstrom i Liza Larsen. Inni szukali kontaktu z byłymi premierami i ministrami albo z kapitanami wielkich tankowców. Zawrotne sumy proponowano żonom marynarzy “Freyi” – prawie wszystkie natychmiast wytropiono – za to jedynie, by dały się sfotografować w pozie modlitwy: modlitwy za szczęśliwe ocalenie ich mężów.

Pewien były oficer Legii Cudzoziemskiej proponował, że odbije “Freyę” sam, za sumę miliona dolarów. Czterech arcybiskupów i siedemnastu parlamentarzystów – kierując się zapewne różnymi motywami i ambicjami – zgłosiło się w charakterze dobrowolnych zakładników w miejsce kapitana Larsena i jego załogi.

– Każdy oddzielnie czy hurtem? – zadrwił kanclerz Busch, kiedy mu o tym powiedziano. – Osobiście wolałbym, żeby zamiast tych dobrych marynarzy znalazł się tam pan William Matthews. Wtedy mógłbym zwlekać z decyzjami choćby i do Bożego Narodzenia.

Przed południem zaczął 'przynosić owoce przeciek informacyjny, zorganizowany z pomocą dwu supergwiazd niemieckiego dziennikarstwa. Ich aluzje w komentarzach radiowych i telewizyjnych zostały podchwycone i rozwinięte przez inne redakcje. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że w godzinach poprzedzających świt Dietrich Busch działał pod przemożną presją Ameryki. Bonn odmówiło potwierdzenia tych sugestii, ale też im nie zaprzeczyło. A te wymijające odpowiedzi rzecznika rządowego też miały swoją wartość dla prasy.

Toteż kiedy nad Waszyngtonem – pięć godzin później niż nad Europą – wstawał świt, główny ciężar zainteresowań prasy przeniósł się już na Biały Dom. Od szóstej akredytowani w Waszyngtonie dziennikarze głośno domagali się rozmowy z samym prezydentem. Musieli zadowolić się rozmową z rzecznikiem prasowym, od którego jednak niczego nowego się nie dowiedzieli. Nękany ze wszystkich stron rzecznik robił wciąż uniki, bo sam nic właściwie nie wiedział. Jego ponawiane wciąż prośby o komentarz z Owalnego Gabinetu przyniosły w odpowiedzi jedynie instrukcję, że “to jest sprawa wyłącznie europejska, a Europejczycy robią, co uważają za najlepsze”. To wyjaśnienie odrzucało kamyczek z powrotem do ogródka kanclerza Buscha. A on złościł się coraz bardziej. Złościł się też prezydent Matthews.

– Jak długo to może jeszcze trwać? – niemal krzyczał na swoich doradców. Nawet nie spojrzał na przyniesiony mu o szóstej talerz z jajecznicą.

To samo pytanie zadawano sobie tego ranka w dziesiątkach biur w Europie i Ameryce. Ze swojego biura w Teksasie dzwonił do Waszyngtonu właściciel miliona ton ropy zwanej mubarakiem. Dzwonił, nie bacząc na wczesną porę, do dyrektora kampanii wyborczej partii prezydenta.

– Nie interesuje mnie to, która godzina! – ryczał na sekretarkę dyrektora. – Masz mnie połączyć i powiedzieć, że to Clint Blake. Jasne?

Dyrektor nie był zachwycony, kiedy wyrwano go ze snu. Ale kiedy odkładał słuchawkę, minę miał jeszcze bardziej markotną. Milion dolarów na kampanię wyborczą to nie byle co, nawet w Stanach. Toteż groźba Blake'a, że wycofa swój datek i wpłaci go na konto opozycji, nie wydawała się ani trochę śmieszna. Na nic zdały się próby przekonywania go, że cały ładunek jest przecież ubezpieczony u Lloyda. Tego ranka Blake był tylko rozwścieczonym Teksańczykiem, do którego nie przemawiały żadne argumenty.

Również Harry Wennerstrom spędził większość tych porannych godzin przy telefonie. Dzwonił do Sztokholmu, do wszystkich przyjaciół i znajomych we flocie, w bankach i w rządzie, prosząc, by wywarli presję na szwedzkiego premiera. Presja okazała się skuteczna. Żądania Wennerstroma przekazano drogą dyplomatyczną do Bonn.

Sir Murray Kelso, prezes Lloyda, bez trudu odnalazł wiceministra środowiska. Sir Rupert Mossbank tkwił już za swoim biurkiem w White-hall. Zazwyczaj sobota nie jest dniem, w którym można zastać wyższych funkcjonariuszy państwowych przy ich biurkach – ale to nie była zwykła sobota. Sir Rupert przyjechał tu przed świtem na wieść z Downing Street, że Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni – i od tej pory nie opuszczał budynków Whitehall. Wskazał krzesło swojemu gościowi.

– Paskudna sprawa – zaczął ogólnikowo Sir Murray.

– Wręcz obrzydliwa – zgodził się Sir Rupert.

Podał biszkopty, po czym dwaj lordowie zajęci byli przez jakiś czas piciem herbaty.

– Rzecz w tym – przerwał w końcu milczenie Sir Murray – że w grę wchodzą naprawdę gigantyczne sumy. Coś około miliarda dolarów. Nawet gdyby kraje dotknięte skażeniem domagały się odszkodowań nie od nas, ale od Niemiec Zachodnich, to samo tylko ubezpieczenie statku, ładunku i załogi pochłonie czterysta milionów dolarów.

– Oczywiście możecie wypłacić taką sumę? – zaniepokoił się Sir Rupert.

– Oczywiście, możemy. I musimy. Ale to już jest suma, która poważnie zaciąży na tegorocznym bilansie państwowym. Mogą być kłopoty z następną pożyczką z Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

– Tak – przyznał Mossbank – ale niewiele możemy tu zrobić. Teraz wszystko jest w rękach Niemców.

– Może jednak dałoby się ich jakoś przycisnąć. Ja wiem, porywanie samolotów to rzecz wstrętna, ale w końcu można by w tym jednym przypadku wypuścić tych łobuzów. Baba z wozu, koniom lżej!

– Spróbuję. Zobaczę, co się da zrobić – oświadczył Mossbank. W rzeczywistości doskonale wiedział, że nie da się nic zrobić. W teczce z napisem “tajne”, zamkniętej w sejfie, miał informację, że za jedenaście godzin major Fallon wsiądzie do swego kajaka; do tego momentu – brzmiała instrukcja premiera – żadnych zmian taktyki!

O tej instrukcji kanclerz Busch dowiedział się rano, w trakcie osobistej rozmowy z ambasadorem brytyjskim. To go nieco uspokoiło.

– Tylko po co jedliśmy tę żabę? – spytał, gdy ambasador przedstawił mu cały plan. – Czy nie można mi było tego powiedzieć wcześniej?

– Wcześniej nie byliśmy pewni, czy to jest realne – wyjaśnił Anglik, bo takie miał polecenie. – Pracowaliśmy nad tym przez całe wczorajsze popołudnie i przez całą noc. Dopiero przed świtem uzyskaliśmy pewność, że rzecz jest wykonalna.

– Jak oceniacie swoje szansę?

– Trzy do jednego na naszą korzyść. Słońce zachodzi dziś o siódmej trzydzieści, kompletna ciemność będzie od dziewiątej. O dziesiątej ci ludzie wystartują.

Kanclerz spojrzał na zegarek. Dwanaście godzin. Jeśli Brytyjczykom się uda, zasługa przypadnie przede wszystkim płetwonurkom zabójcom, ale także i jemu: za mocne nerwy. Jeśli się nie uda, cała odpowiedzialność spadnie na Brytyjczyków.

– A zatem wszystko zależy teraz od majora Fallona – odezwał się po namyśle. – Dobrze, panie ambasadorze, obiecuję grać w tę grę do dziesiątej.

Oprócz baterii rakiet samosterujących USS “Moran” miał na pokładzie dwa konwencjonalne działa Mark45 127 mm, jedno z przodu, jedno z tyłu. Choć “konwencjonalne”, niewiele miały wspólnego z tradycją morskiej artylerii. Naprowadzane radarem, sterowane przez komputer, mogły wystrzelić szybką serię dwudziestu pocisków, bo tyle mieścił magazynek. Komputer ustalał też rodzaj i kolejność wystrzeliwanych pocisków. Czasy, w których na okrętach wojennych trzeba było ręcznie wyciągać amunicję z głębokich czeluści magazynu, transportować ją do wieżyczki strzelniczej prymitywną windą, zatrudniać przy obsłudze działa ciężko harujących ładowaczy – minęły bezpowrotnie. Na “Moranie” odpowiednią amunicję wybierały ze składu roboty, jej transportem do wież strzelniczych kierował mikroprocesor, a działa ładowały się, strzelały, wyrzucały łuski, ponownie ładowały i strzelały – całkowicie bez udziału rąk ludzkich.

Celowanie odbywało się z pomocą radaru; radarowe oczy okrętu odnajdowały cel wedle zadanego programu, uwzględniając wiatr i wszelkie ruchy zarówno celu jak samego “Morana”; a znalazłszy cel trzymały się go już wytrwale, aż do następnej instrukcji z komputera. Komputer dostarczał też radarowemu celownikowi informacji o wszystkich bieżących zmianach, o najdrobniejszych poruszeniach “Morana”, o celu, o aktualnej prędkości i kierunku wiatru w przestrzeni między nimi. Gdy cel był już namierzony, wszystkie te ruchy i zmiany przestawały stanowić problem; niezależnie od nich sterowane z komputera mordercze paszcze dział bezgłośnie i bezbłędnie obracały się tam, gdzie powinny trafić pociski. “Moran” mógł kołysać się i obracać na sztormowej fali, cel mógł kluczyć i gwałtownie zmieniać kurs – wszystko to błyskawicznie równoważyły decyzje komputera. Komputer realizował także szczegółowy plan rozrzutu pocisków. Na wszelki wypadek działała jeszcze w najwyższym punkcie okrętu kamera telewizyjna, dzięki której oficer artylerzysta mógł widzieć cel i zmieniać program ostrzału, wprowadzając do komputera i mikroprocesora dział nowe instrukcje.

Komandor Manning stał na pokładzie przy relingu i obserwował “Freyę” w ponurym skupieniu. Ktokolwiek doradził to rozwiązanie prezydentowi, dobrze rzecz wykalkulował. W przypadku katastrofy “Freyi” główne zagrożenie dla środowiska stanowiłby ładunek: milion ton płynnej topy. Gdyby jednak tę ropę zapalić jeszcze w ładowniach albo w kilka sekund po pęknięciu kadłuba statku, prawie cały ładunek spłonie. Ściślej biorąc: spali się w gigantycznym wybuchu.

Ropę naftową w naturalnej postaci trudno jest zapalić, jeśli jednak wystarczająco ją rozgrzać, to po przekroczeniu temperatury zapłonu chwyci ogień i dalej będzie się już palić sama. Zatankowany na “Freyę” mubarak należał do najlżejszych i najłatwiej zapalnych gatunków ropy. Płonąca bryła magnezu, o temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza, zupełnie wystarczy, by spłonęła niemal cała zawartość ładowni. Najwyżej dziesięć procent ładunku wydostanie się na powierzchnię morza w postaci naturalnej. Reszta zamieni się w kulę ognia o średnicy dziesięciu tysięcy stóp.

Pozostanie po tym wielka plama nieszkodliwej już zwęglonej piany i gigantyczny słup dymu, porównywalny z obłokiem, który wykwit! kiedyś nad Hiroszimą. Ze statku nie zostanie nic – ale zagrożenie środowiskowe zmniejszy się do rozmiarów, które można już opanować.

Manning oderwał się od tych wizji i wezwał do siebie oficera artylerzystę, Chucka Olsena.

– Załadować i zaprogramować działo dziobowe – wydał cichym głosem rozkaz. Komandor-porucznik Olsen zaczai notować.

– Porządek: trzy przeciwpancerne, pięć magnezowych zapalających, dwa DSW. Łącznie dziesięć. Potem powtórzyć całą serię w tym samym porządku. W sumie dwadzieścia pocisków.

– Tak jest, sir. Trzy PP, pięć Gwiazd, dwa kruszące. Plan rozrzutu?

– Pierwszy pocisk w punkt zero, następny dwieście metrów dalej, trzeci jeszcze dwieście metrów dalej. Pięć zapalających z powrotem do punktu zero, w odstępach czterdziestometrowych. Dwa pociski o dużej sile wybuchu – znów do przodu, sto i dwieście metrów.

Olsen zanotował plan rozrzutu według instrukcji dowódcy. Manning uniósł wzrok ponad reling. Pięć mil od nich stała “Freya”, mierząc teraz dziobem dokładnie w kierunku,.Morana”. Pociski wystrzelone według podyktowanego przed chwilą planu będą trafiać w pokład “Freyi” od dziobu aż po podstawę nadbudówki, w jednej prostej linii. Przeciwpancerne rozedrą stalowy pokład i środkowe zbiorniki, jak skalpel chirurga rozcina skórę; zapalające wpadną przez to rozcięcie do zbiorników; kruszące rozerwą ściany między zbiornikami i przeniosą pożar do wszystkich ładowni.

– Zanotowałem, sir. Punkt zerowy dla pierwszego pocisku?

– Pokład “Freyi”, dziesięć metrów od dziobu.

Pisak Olsena zatrzymał się nad papierem. Oficer przyjrzał się temu, co już zapisał, potem podniósł wzrok na majaczącą w oddali “Freyę”.

– Komandorze – wycedził przez zęby – jeśli pan to zrobi, ten statek nie zatonie ani nie spali się, ani nie rozpadnie. On po prostu wyparuje!

– To jest rozkaz, panie Olsen – powiedział twardo Manning. Stojący obok pół Szwed, pół Amerykanin był blady jak ściana.

– Na litość boską, komandorze, tam jest dwudziestu dziewięciu niewinnych marynarzy…

– Znam fakty, panie Olsen. Przygotuje pan to działo, czy odmawia pan wykonania rozkazu?

Oficer artylerzysta wyprężył się na baczność.

– Załaduję i zaprogramuję działo, komandorze Manning, ale nie odpalę go. Jeśli trzeba będzie nacisnąć spust, zrobi pan to sam.

Zasalutował regulaminowo i zszedł pod pokład, na posterunek dowodzenia artyleryjskiego.

Nie będę cię do niczego zmuszał – pomyślał Manning. – Nacisnę ten guzik, jeśli sam prezydent wyda mi taki rozkaz. A potem podam się do dymisji.

Godzinę później przyleciał helikopter z “Argylla” i wysadził na pokładzie “Morana” oficera Marynarki Królewskiej. Zażądał on rozmowy sam na sam z komandorem Manningiem, zaprowadzono go więc do kabiny dowódcy.

– Pozdrowienia od komandora Prestona, sir – powiedział posłaniec i wręczył Manningowi list. Kiedy Amerykanin przeczytał go do końca, wyglądał jak człowiek cudownie uratowany spod szubienicy. List zawierał wiadomość, że Brytyjczycy wyślą o dziesiątej wieczorem oddział uzbrojonych płetwonurków; do tego czasu wszystkie zainteresowane rządy zobowiązały się nie podejmować żadnych samodzielnych akcji.

W czasie gdy dwaj oficerowie alianckich flot rozmawiali na pokładzie USS “Moran”, samolot wiozący Adama Munro na zachód był już nad granicą radziecko-polską. Ze sklepu na placu Dzierżyńskiego Munro poszedł do najbliższej budki telefonicznej i zadzwonił do szefa kancelarii swojej ambasady. Posługując się umówionym kodem oświadczył dyplomacie, że ma już to, co chcieliby wiedzieć jego przełożeni w Londynie, ale do ambasady nie przyjedzie. Zamiast tego rusza od razu na lotnisko, aby zdążyć jeszcze na południowy samolot. Zanim szef kancelarii zawiadomił o tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych, zanim ministerstwo przekazało tę wiadomość do SIS, zanim ci zdążyli wysłać odpowiedź, w której domagali się, aby Munro przetelegrafował swoje nowiny – on był już na pokładzie samolotu.

– Co on wyprawia, do diabła? – z tym pytaniem do Barry'ego

Ferndale'a zwrócił się Sir Nigel Irvine, kiedy dowiedział się, że jego' sokół leci do kraju.

– Nie mam pojęcia – wyznał szczerze kierownik sekcji radzieckiej. – Może “Słowik” wpadł, a on chce wrócić jak najszybciej, zanim wybuchnie skandal dyplomatyczny. Czy mam po niego wyjechać?

– O której przylatuje?

– O pierwszej czterdzieści pięć. Myślę, że powinienem się po niego wybrać. On chyba ma już tę odpowiedź dla prezydenta Matthewsa. A ja, szczerze mówiąc, jestem cholernie ciekaw, co za diabeł w tym siedzi.

– Ja też – przyznał się Sir Nigel. – Weź samochód z szyfrującym telefonem i o wszystkim informuj mnie osobiście.

Na kwadrans przed południem Drake wysłał jednego ze swoich ludzi, by znów sprowadził operatora pomp do ośrodka kontroli ładunku na pokładzie “A”. Zostawiwszy kapitana Larsena pod strażą innego terrorysty, sam zszedł także do ośrodka; tam wyjął z kieszeni bezpieczniki i umieścił je na swoich miejscach. System pomp “Freyi” na nowo ożył.

– Co trzeba zrobić, żeby wypompować ładunek? – spytał sprowadzonego marynarza. – Tylko pamiętaj, że twój kapitan wciąż siedzi tam na górze z lufą przy nosie. Nie pożyje długo, jak będziesz robił kawały.

– Cały system pomp kończy się w jednym miejscu, w tak zwanym kolektorze – odpowiedział bez sprzeciwów operator. – Do tego kolektora podłącza się węże z instalacji brzegowej. Potem otwiera się główne zawory w kolektorze i włącza pompy.

– Jaka jest szybkość rozładunku?

– Dwadzieścia tysięcy ton na godzinę. Żeby zachować równowagę statku, wypompowuje się jednocześnie kilka zbiorników, w różnych punktach kadłuba.

Drake wiedział, że “Freya” stoi teraz na fali przypływu; woda wokół niej dryfowała wolno, nie więcej niż milę na godzinę, na północny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich.

– Otwórz zawór tego zbiornika – wskazał na lewą stronę statku, na śródokręciu. Pompiarz wahał się przez chwilę, potem usłuchał.

– Dobrze – pochwalił Drake. – A teraz, jak dam ci znak, włączysz pompy i opróżnisz ten zbiornik.

– Do morza? – marynarz nie wierzył własnym uszom.

– Tak, do morza – potwierdził Drake ze złością. – Kanclerz Busch dowie się nareszcie, co to znaczy presja międzynarodowej opinii publicznej.

W sobotę, 2 kwietnia, kiedy wskazówki zegarów zbliżały się do dwunastej, cała Europa wstrzymała oddech. Wszyscy byli przekonani, że terroryści zgładzili już – w odwecie za naruszenie przestrzeni powietrznej nad statkiem – jednego marynarza. Teraz, z wybiciem dwunastej, mieli zabić następnego albo wylać tysiące ton ropy do morza.

Nimrod, który o północy zastąpił maszynę majora Lathama, też musiał już – niespełna godzinę temu – opuścić służbę. Kończyło mu się paliwo. Na posterunku był więc znowu Latham; kamery jego samolotu spokojnym terkotem odmierzały biegnący czas.

Major nie wiedział nawet, że w tej chwili wiele mil nad nim przesuwa się szpiegowski satelita Kondor; poprzez sieć podobnych aparatów krążących wokół globu wysyłał on do Waszyngtonu nieprzerwany potok obrazów. W Owalnym Gabinecie zmęczony prezydent USA wpatrywał się w ekran telewizyjny. Spod dolnej ramki obrazu powoli wysunęła się “Freya”, jakby ukryty pod monitorem diabeł groził prezydentowi palcem.

W Londynie wiele ważnych osobistości zebrało się w sali konferencyjnej Urzędu Premiera przed dużym ekranem, na którym widać było to, co widział Nimrod. Już za pięć dwunasta kamery samolotu przeszły na pracę ciągłą; obraz przesyłany był non stop do systemu Datalink na “Argyllu”, a stąd do Whitehall.

Na pokładach “Montcalma”, “Bredy”, “Brunnera”, “Argylla” i “Morana” marynarze z pięciu krajów co chwila podnosili lornetki do oczu. Ich oficerowie wspinali się najwyżej jak mogli, by więcej widzieć przez swoje teleskopy.

Na fali międzynarodowej rozgłośni radiowej BBC odezwał się Big Ben. I wtedy w podziemiach Urzędu Premiera, tylko dwieście jardów od słynnego zegara, ktoś wykrzyknął: “Boże, oni leją ropę!” W tej samej chwili, trzy tysiące mil stąd, dostrzegli to czterej Amerykanie w Owalnym Gabinecie.

Z boku “Freyi”, ze środka lewej burty, wytryskała kolumna lepkiej, rdzawoczerwonej cieczy. Była gruba jak tors mężczyzny. Pchana siłą potężnych pomp “Freyi”, ropa przewalała się nad relingiem i trzydziestostopową kaskadą spadała w morze. Zaledwie paru sekund było trzeba, by szmaragdowa toń wokół statku zmieniła kolor i zmętniała. Powracając wielkimi bąblami z głębiny na powierzchnię, ropa rozlewała się w coraz większą plamę; przypływ rozciągał ją coraz bardziej ku północnemu wschodowi.

Po sześćdziesięciu minutach pompowanie wody ustało; zawartość jednego zbiornika znalazła się za burtą. Wielka plama na morzu przybrała kształt jaja, którego węższy koniec wciąż jeszcze trzymał się kadłuba “Freyi”. W końcu jednak cała plama oderwała się od statku i podryfowała wolno ku Wyspom Fryzyjskim. Morze wciąż było spokojne, toteż plama nie dzieliła się na części, coraz bardziej jednak się rozciągała. O drugiej, w godzinę zaledwie po opróżnieniu zbiornika, miała już dziesięć mil długości i siedem mil szerokości w najszerszym miejscu.

Kolejny Kondor minął miejsce katastrofy; w Waszyngtonie plama zniknęła z ekranu. Poklewski wyłączył monitor.

– A to tylko pięćdziesiąta część całego ładunku – powiedział. – Europejczycy wpadną chyba w szał.

Zadzwonił telefon. Benson podniósł słuchawkę. Kiedy ją odkładał, jego twarz zdradzała ożywienie.

– W Langley dostali właśnie wiadomość z Londynu – powiedział, zwracając się do prezydenta. – Ich człowiek w Moskwie sygnalizował, że ma odpowiedź na nasze pytanie. Twierdzi, że wie, dlaczego Rudin grozi zerwaniem Traktatu Dublińskiego, w razie gdyby Miszkin i Łazariew wyszli na wolność. Teraz leci z tą wiadomością osobiście do -Londynu. Wyląduje za godzinę.

Matthews wzruszył ramionami.

– Właściwie to już nie ma znaczenia, skoro za kilka godzin major Fallon wyruszy ze swoimi nurkami. Choć oczywiście dobrze jest wiedzieć.

– On przekaże to natychmiast Sir Nigelowi, a ten zawiadomi panią Carpenter. Może poprosi ją pan, żeby skorzystała z gorącej linii, jak tylko wiadomość dotrze do niej? – zasugerował Benson.

– Rzeczywiście tak zrobię.

Powiedział to o ósmej rano; w Europie minęła właśnie pierwsza. Andrew Drake, który niemal przez całą ostatnią godzinę pogrążony był w myślach, postanowił jeszcze raz porozmawiać z brzegiem.

Już dwadzieścia minut później kapitan Larsen wzywał przez radio Kontrolę Mozy i prosił o połączenie z Janem Graylingiem, premierem Holandii. Nie czekał długo: Holendrzy już wcześniej przewidzieli, że terrorysta będzie chciał wznowić negocjacje z ich premierem, i byli na to przygotowani.

– Słucham pana, kapitanie Larsen, mówi Jan Grayling – Holender rozmawiał z Norwegiem po angielsku.

– Panie premierze, widział pan zapewne, jak wypompowano dwadzieścia tysięcy ton ropy z mojego statku? – spytał Larsen. Lufa pistoletu niemal dotykała jego ucha.

– Tak, to straszne – stwierdził Grayling.

– Dowódca partyzantów proponuje konferencję.

Echo ostatnich słów kapitana dość długo kołatało się w głowie premiera. Grayling popatrzył niepewnie na dwóch członków rządu, którzy towarzyszyli mu w tej rozmowie.

– Rozumiem – powiedział, chociaż niczego jeszcze nie rozumiał. Chciał po prostu zyskać na czasie. – Jaka to ma być konferencja?

– Bezpośrednie, osobiste spotkanie przedstawicieli krajów nadmorskich i innych zainteresowanych stron – odczytywał Larsen z położonej przed nim kartki.

Grayling zakrył dłonią mikrofon.

– Ten drań chce rozmawiać! – oznajmił podekscytowany. Potem, znów do telefonu, oświadczył: – W imieniu rządu holenderskiego zgadzam się być gospodarzem takiej konferencji. Proszę zawiadomić o tym dowódcę partyzantów.

Na mostku “Freyi” Andrij Dracz pokręcił przecząco głową. Teraz z kolei on zakrył dłonią mikrofon. Przez chwilę naradzał się z Larsenem.

– Nie na lądzie – odezwał się w końcu głos Larsena w telefonie. – Tutaj, na morzu. Jak się nazywa ten brytyjski krążownik?

– “Argyll”.

– Oni mają helikopter – mówił Larsen pod dyktando Drake'a. – Konferencja odbędzie się na “Argyllu”. O trzeciej po południu. Weźmie w niej udział pan, ambasador niemiecki i dowódcy pięciu okrętów NATO. Nikt więcej.

– Zrozumiałem. Czy dowódca partyzantów przybędzie osobiście? Pytam, bo muszę przekonsultować z Brytyjczykami gwarancje bezpieczeństwa.

Przez chwilę nie było odpowiedzi.

– Nie – odezwał się w końcu głos kapitana Larsena. – On wyśle swojego przedstawiciela. Za pięć trzecia helikopter z “Argylla” będzie mógł się zatrzymać nad lądowiskiem “Freyi”, powtarzam: nad lądowiskiem. Żadnych żołnierzy ani komandosów na pokładzie, tylko pilot o operator windy, obaj bez broni. Akcja będzie obserwowana z mostka. I żadnych kamer. Helikopter zatrzyma się dwadzieścia stóp nad pokładem. Operator spuści na linie uprzęż i zabierze naszego negocjatora na pokład “Argylla”. Czy to jasne?

– Najzupełniej – odparł Grayling. – A czy mogę wiedzieć, kto będzie tym negocjatorem?

– Proszę chwilę zaczekać – mikrofon na “Freyi” wyłączył się. Larsen skierował wzrok na Drake'a.

– No, panie Swoboda, jeśli nie poleci pan sam, to kogo pan wyśle? Drake uśmiechnął się przelotnie.

– Pana – powiedział. – Myślę, że pan najlepiej potrafi ich przekonać, że nie żartuję, ani z załogą, ani z ładunkiem. I że moja cierpliwość ma granice.

W słuchawce telefonu premiera Graylinga znów odezwał się głos Larsena:

– Poinformowano mnie, że to ja będę negocjatorem.

Na tym rozmowa się skończyła. Grayling spojrzał na zegarek.

– Pierwsza czterdzieści pięć – stwierdził. – Mamy siedemdziesiąt pięć minut. Wyślijcie po Konrada Yossa śmigłowiec, niech ląduje jak najbliżej jego ambasady. Teraz proszę mnie połączyć bezpośrednio z panią Carpenter.

– Tak jest, panie premierze – odpowiedział jego osobisty sekretarz i dodał: – Pan Harry Wennerstrom chciałby z panem mówić, jest na linii.

Staremu milionerowi już w nocy dostarczono do apartamentu na dach “Hiltona” precyzyjną krótkofalówkę. Od wielu godzin włączona była na stałe na kanale dwudziestym.

– Z pewnością poleci pan na “Argylla” śmigłowcem – stwierdził Wennerstrom bez żadnych wstępów. – Będę wdzięczny, jeśli zabierze pan ze sobą panią Lizę Larsen.

– Ale… nie wiem… – zaczął Grayling.

– Zlitujże się, człowieku! – huknął Szwed. – Przecież ci bandyci nigdy się o tym nie dowiedzą. A jeśli sprawy nie pójdą dobrze, to jest to dla niej może ostatnia okazja, żeby widzieć go żywego.

– Dobrze, niech przyjedzie tutaj najdalej za czterdzieści minut. Startujemy o wpół do trzeciej.

Rozmowę na kanale dwudziestym słyszały oczywiście wszystkie sieci wywiadowcze i większość agencji prasowych. Teraz rozdzwoniły się telefony między Rotterdamem i dziewięcioma stolicami europejskimi. Dalekopis w Białym Domu nerwowo wystukiwał pilną wiadomość z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego dla prezydenta Matthewsa. Przez trawnik na tyłach Whitehall pędził jak strzała w stronę rezydencji premiera goniec z depeszą do pani Carpenter. Izraelski ambasador w Bonn, w imieniu swojego premiera, nalegał na kanclerza Buscha, by w trakcie konferencji na “Argyllu” koniecznie dowiedzieć się, czy terroryści są, czy też nie są Żydami; szef rządu niemieckiego obiecał to załatwić.

Gazety, programy radiowe i telewizyjne miały już nowe, sensacyjne tytuły do swoich popołudniowych wydań i emisji. Do ministerstw marynarki pięciu krajów NATO coraz gwałtowniej dobijali się amatorzy szybkiego raportu z negocjacji – jeśli w ogóle do nich dojdzie.

Dokładnie w chwili, kiedy Jan Grayling odkładał słuchawkę po rozmowie i “Freyą”, samolot pasażerski wiozący Adama Munro z Moskwy dotknął kołami pasa startowego nr l na londyńskim lotnisku Heathrow.

Dzięki przepustce funkcjonariusza Ministerstwa Spraw Zagranicznych Barry Ferndale mógł podjechać samochodem aż pod schodki samolotu. Kiedy pojawił się na nich Munro, Barry wskazał mu miejsce obok siebie, na tylnym siedzeniu. Samochód, którym tu przyjechał, był wyposażony znacznie lepiej niż większość wozów Firmy. Dźwiękoszczelna szyba oddzielała tylną część kabiny od kierowcy, a szyfrujący telefon pozwalał połączyć się w każdej chwili z kwaterą główną. Kiedy samochód wpadł do tunelu łączącego lotnisko z autostradą M4, Ferndale przerwał milczenie.

– Ciężka podróż, nie? – Raczej nie dotyczyło to podróży samolotem.

– Koszmarna – wykrztusił Munro. – Myślę, że “Słowik” wpadł. A na pewno śledzą go. Może już go mają.

Ferndale westchnął ze współczuciem.

– Taki nasz cholerny los. Straszne jest stracić agenta. Ja też straciłem paru, przecież wiesz. Jeden zginął w bardzo niemiłych okolicznościach. Ale to jest nasz zawód, Adam. Jesteśmy tylko cząstką tego, co Kipling nazywał Wielką Grą.

– Tylko że to nie jest żadna gra – warknął Adam. – A to, co KGB zrobi ze “Słowikiem”, to nie zabawa.

– Na pewno nie. Przepraszam cię, Adam. Nie powinienem był tego mówić.

Samochód stopniowo włączał się w rzekę pojazdów na M4. Ferndale przez chwilę milczał wyczekująco, w końcu jednak nie wytrzymał.

– Ale podobno masz odpowiedź na nasze pytanie?

– Nasze? Chciałeś chyba powiedzieć: pytanie pani Carpenter? Tak, mam odpowiedź.

– No więc?

– To ona pytała – rzekł zimno Munro – i ona dostanie odpowiedź. Mam nadzieję, że będzie zadowolona. Ta odpowiedź kosztowała jedno życie ludzkie.

– To może nie najlepszy pomysł, stary. Nie można tak po prostu pójść sobie do premiera. Nawet Mistrz musi być najpierw umówiony.

– To poproś go, żeby mnie umówił – Munro ruchem głowy wskazał na telefon.

– Widzę, że nie mam innego wyjścia – mruknął Ferndale z rezygnacją. To smutne – pomyślał – patrzeć, jak taki zdolny facet w jednej chwili rujnuje sobie karierę. Ale Adam był najwyraźniej u kresu wytrzymałości nerwowej. Barry nie miał zamiaru go drażnić. Mistrz kazał mu przecież tylko pozostawać w kontakcie. I tyle tylko mógł Ferndale zrobić.

Dziesięć minut później Joan Carpenter słuchała uważnie głosu Sir Nigela Irvene'a w szyfrującym telefonie.

– Chce mi osobiście przekazać odpowiedź? – zdziwiła się. – To chyba trochę niezwykłe?

– Nawet bardzo niezwykłe, madame. Prawdę mówiąc, jeszcze nie słyszałem czegoś takiego. Obawiam się, że pan Munro będzie się musiał rozstać z Firmą. Rzecz w tym, że jeśli nie oddam go w ręce naszych speców od przesłuchań, to właściwie nie potrafię go skłonić, żeby powiedział to mnie. Widzi pani, on stracił przy tej robocie agenta, z którym, jak sądzę, osobiście się zaprzyjaźnił w ciągu ostatnich miesięcy. Teraz jest bliski załamania.

Joan Carpenter odpowiedziała dopiero po chwili namysłu:

– Bardzo mi przykro, że spowodowałam takie nieszczęście. I chciałabym osobiście przeprosić za to pana Munro. Niech szofer podwiezie go prosto pod numer dziesięć. Pana także poproszę do mnie.

Odłożyła słuchawkę. Sir Nigel jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu. Ta kobieta nigdy nie przestanie mnie zadziwiać – pomyślał. – No dobrze, Adam, chciałeś mieć swoją chwilę chwały, synku, i będziesz ją miał. Ale to już koniec! Potem będziesz musiał poszukać sobie innej pracy. Nie ma miejsca dla primadonn w Firmie.

Dopiero schodząc do samochodu przypomniał sobie, że jakkolwiek fascynująca byłaby odpowiedź zdobyta przez Munro, wkrótce będzie już tylko ciekawostką bez znaczenia. Za siedem godzin major Fallon i jego trzej koledzy wejdą na pokład,,Freyi” i zlikwidują terrorystów. A Miszkin i Łazariew zostaną tam, gdzie są teraz – jeszcze przez piętnaście lat.

O drugiej, już z powrotem w kajucie kapitana, Drake pochylił się nad stołem.

– Zastanawia się pan pewnie, dlaczego robię tę konferencję na “Argyllu”. Przecież wiem, że jak już pan tam będzie, powie pan im wszystko: kim jesteśmy, ilu nas jest, jakie mamy uzbrojenie, jak rozmieściliśmy ładunki. Więc niech pan słucha uważnie, bo jest jeszcze coś, co musi pan im powiedzieć, jeśli chce pan uratować załogę i statek przed natychmiastowym zniszczeniem.

Mówił długo, ponad pół godziny. Thor Larsen słuchał z obojętną miną, uważnie jednak analizując słowa tamtego i zastanawiając się nad ich głębszym sensem. Kiedy wreszcie Drake skończył, norweski kapitan powiedział tylko:

– Powtórzę im to. Ale wcale nie po to, by ratować pańską skórę, panie Swoboda.

W odizolowanej od świata kabinie rozległ się dzwonek interkomu. Drake rozmawiał przez chwilę z którymś ze swoich ludzi, potem wyjrzał przez okno. Od strony otwartego morza zbliżał się, bardzo wolno i ostrożnie, bojowy helikopter Wessex z “Argylla” z dużymi, wyraźnymi znakami Marynarki Królewskiej na ogonie.

Pięć minut później, obserwowany przez lotnicze i satelitarne kamery, a za ich pośrednictwem przez sztaby ludzi w oddalonych o setki lub nawet tysiące mil ośrodkach decyzyjnych – kapitan Thor Larsen, dowódca największego statku, jaki kiedykolwiek pływał po morzach świata, wyszedł z nadbudówki i ruszył w stronę dziobu. Przed wyjściem zdołał wywalczyć zgodę Drake'a na przebranie się w strój oficjalny. Teraz miał na sobie czarne spodnie i kurtkę kapitana floty handlowej, z czterema złotymi obwódkami na mankietach i czapkę z galonami i emblematem Nordia Linę – srebrzystym hełmem wikingów. I tylko biały marynarski golf pod szczelnie zapiętą kurtką stanowił odstępstwo od uniformu, w którym kapitan Larsen miał się pojawić poprzedniego wieczora na pierwszym spotkaniu z prasą światową. Wyprostowany jak struna, przemierzał pokład swojego statku, zdążając ku pomostowi dziobowemu, nad którym kołysała się już na długiej linie spuszczona ze śmigłowca uprzęż.

17.

Od 15.00 do 21.00

Służbowa limuzyna Sir Nigela, wioząca tym razem Barry'ego Ferndale'a i Adama Munro, dotarła na Downing Street 10 kilka sekund przed trzecią. Kiedy obaj weszli do hallu rezydencji premiera, Sir Nigel już tu był. Chłodno przywitał się z Munro.

– Mam przynajmniej nadzieję, że to, co pan przywiózł, warte jest osobistej wizyty u premiera.

– Tak właśnie sądzę, sir.

Dyrektor generalny SIS popatrzył nań drwiąco. Ten człowiek był niewątpliwie bardzo zmęczony. Musiał ciężko przeżyć aferę “Słowika”. Ale to nie usprawiedliwiało łamania dyscypliny. Drzwi prywatnego apartamentu premiera otworzyły się i ukazał się w nich Sir Julian Flannery.

– Proszę wejść, panowie.

Adam Munro nigdy dotąd nie spotkał się z panią premier osobiście. Mimo dwóch nie przespanych nocy wyglądała świeżo i elegancko. Najpierw przywitała się z Sir Nigelem, potem uścisnęła dłonie dwu jego podwładnych, których dotąd nie znała.

– Panie Munro, chciałabym od razu stwierdzić, że jest mi niezmiernie przykro, że musiałam narazić na osobiste ryzyko pana i pańskiego agenta w Moskwie. Nie chciałam tego, ale odpowiedź na pytanie prezydenta Matthewsa ma naprawdę wielką międzynarodową wagę… a nie zwykłam tego określenia używać pochopnie.

– Dziękuję za te słowa, madame – odezwał się Munro.

– Właśnie w tej chwili – mówiła dalej Joan Carpenter – kapitan “Freyi”, Thor Larsen, ląduje na pokładzie krążownika “Argyll”, gdzie ma się odbyć konferencja. A wieczorem oddział płetwonurków z SBS zaatakuje “Freyę” i spróbuje zlikwidować terrorystów, a przede wszystkim ich przywódcę… człowieka z detonatorem.

Twarz Munro stała się szara jak granit, gdy to usłyszał.

– A więc mój agent narażał się niepotrzebnie?

Pani premier zdobyła się na jeszcze jeden gest współczucia.

– Mogę tylko powtórzyć wyrazy żalu, panie Munro. Plan odbicia “Freyi” powstał dopiero nad ranem, osiem godzin po ultimatum pana Rudina. W tym czasie pański agent wykonywał już zadanie. Przecież nie było sposobu, żeby to odwołać!

W tym momencie do pokoju wszedł Sir Julian Flannery.

– Mamy już podsłuch z,,Argylla”, madame.

Pani premier wskazała swoim gościom fotele. W narożniku pokoju stał duży głośnik; zasilający go przewód ginął gdzieś za drzwiami.

– Panowie, zaczyna się konferencja na “Argyllu”. Posłuchajmy, a potem pan Munro powie nam, skąd wzięło się to niebywałe ultimatum Maksyma Rudina.

Kiedy Larsen, po hałaśliwej pięciomilowej podróży pod brzuchem śmigłowca, uwalniał się wreszcie z uprzęży na pokładzie brytyjskiego krążownika, przez łoskot śmigieł Wessexa przedarło się radosne pozdrowienie bosmańskich gwizdków. Dowódca “Argylla” podszedł do Larsena, zasalutował i wyciągnął doń rękę.

– Richard Preston – przedstawił się. Larsen odwzajemnił salut i uścisnął dłoń Anglika.

– Witam na pokładzie, kapitanie. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zejdziemy od razu do mesy.

Dwaj kapitanowie zanurzyli się w czeluściach krążownika; wkrótce dotarli do najobszerniejszej jego kabiny, mesy oficerskiej. Preston dokonał formalnej prezentacji.

– Jego ekscelencja Jan Grayling, premier Holandii… zresztą panowie już się znają, przynajmniej telefonicznie… Jego ekscelencja Konrad Voss, ambasador Republiki Federalnej Niemiec… Komandorzy: Desmoulins z marynarki francuskiej, de Jong z marynarki holenderskiej, Hasselmann z Bundesmarine i Manning z marynarki Stanów Zjednoczonych.

Mikę Manning wyciągnął rękę i spojrzał w oczy brodatego Norwega.

– Cieszę się, że pana widzę, kapitanie – wyrecytował, ale słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Larsen chyba to zauważył, bo zatrzymał na nim wzrok nieco dłużej niż na pozostałych dowódcach okrętów – zanim podszedł do ostatniego z obecnych.

– Major Simon Fallon z Królewskiej Piechoty Morskiej – przedstawił go Preston.

Larsen spojrzał z góry na dość niskiego, krępego komandosa, który mocno uścisnął jego dłoń. A więc jednak – pomyślał – Swoboda miał rację.

Na zaproszenie komandora Prestona wszyscy usiedli wokół dużego stołu.

– Kapitanie Larsen, muszę pana poinformować, że nasza rozmowa będzie nagrywana. Jest ona też transmitowana bezpośrednio, w postaci zaszyfrowanej, do budynku Whitehall, gdzie słucha nas premier Wielkiej Brytanii.

Larsen skinął głową. Jego wzrok wędrował wciąż w stronę Amerykanina. Wszyscy inni patrzyli na Larsena ze zrozumiałym zainteresowaniem; tylko przedstawiciel marynarki Stanów Zjednoczonych z uporem studiował wzory na mahoniowym blacie stołu.

– Zanim zaczniemy, co mógłbym panu zaproponować? – spytał Preston. – Coś do zjedzenia albo do picia? Herbatę, kawę?

– Dziękuję, tylko kawę. Bez mleka i bez cukru.

Preston dał znak czekającemu stewardowi, który natychmiast zniknął za drzwiami.

– Uzgodniliśmy, że najpierw ja zadam panu pytania, które interesują wszystkie prezentowane tu rządy – ciągnął Preston. – Panowie Grayling i Voss łaskawie zgodzili się na taką procedurę. Oczywiście każdy z obecnych może zadać dodatkowe pytanie, gdybym cokolwiek przeoczył. Po pierwsze zatem, kapitanie Larsen, chcielibyśmy wiedzieć, co dokładnie wydarzyło się wczoraj nad ranem.

Boże, to zaledwie wczoraj? – pomyślał Larsen. Tak, wczoraj, w piątek o trzeciej nad ranem. A teraz jest sobota, godzina piętnasta pięć. Tylko trzydzieści sześć godzin, a wydaje się, jakby to już tydzień.

Krótko i jasno opowiedział o tym, jak terroryści weszli na statek w czasie nocnej wachty, jak bez trudu go opanowali i uwięzili załogę w magazynie farb.

– A więc jest ich siedmiu? – spytał major z “marines”. – Jest pan pewien, że nie ma ich więcej?

– Jestem pewien: dokładnie siedmiu.

– A kim oni właściwie są? – ponownie włączył się Preston. – Czy to Żydzi? Arabowie? Czerwone Brygady?

Larsen ze zdziwieniem popatrzył po twarzach otaczających go ludzi. Dopiero teraz przypomniał sobie, że oprócz niego nikt jeszcze nie wie, kim są porywacze.

– To Ukraińcy – powiedział. – Nacjonaliści ukraińscy. Dowódca przedstawia się jako Swoboda. Mówi, że po ukraińsku znaczy to “wolność”. Między sobą mówią wyłącznie w języku, który rzeczywiście może być ukraiński. W każdym razie to któryś z języków słowiańskich.

– No to na co im ci Żydzi z Berlina? – zirytował się premier Grayling.

– Tego nie wiem. Swoboda twierdzi, że to ich przyjaciele.

– Zaraz… – ambasador Voss głośno pomyślał. – Chyba wszyscy daliśmy się nabrać na to, że Miszkin i Łazariew to Żydzi, którzy chcieli uciec do Izraela. Ale oni przecież obaj są z Ukrainy, ze Lwowa. Nikt nie wpadł na to, że mogą być równie dobrze dysydentami ukraińskimi.

– A dlaczego oni sądzą, że uwolnienie Miszkina i Łazariewa mogłoby pomóc sprawie ukraińskiej? – zwrócił się Preston do Larsena.

– Też nie wiem. I raczej nie dowiemy się tego od Swobody. Kiedy już miał mi to powiedzieć, nagle ugryzł się w język. Oświadczył tylko, że uwolnienie tamtych dwóch spowoduje wielki wstrząs na Kremlu i może wywołać masowe rozruchy.

Twarze zebranych w kabinie ludzi świadczyły, że niewiele z tego rozumieją. Dalsze dziesięć minut pochłonęły szczegółowe pytania na temat konstrukcji statku i aktualnego rozlokowania jego “pasażerów”. W końcu komandor Preston wstał i w milczeniu porozumiał się wzrokiem z pozostałymi; nikt nie zaprotestował. Preston pochylił się nad stołem.

– Myślę, kapitanie Larsen, że nadszedł czas, żeby to panu powiedzieć. Dziś wieczorem obecny tu major Fallon z grupką swoich ludzi dopłynie do “Freyi” pod wodą. Wejdą na pokład i zlikwidują tego Swobodę i jego bandę.

– Nie. Nie zrobią tego – powiedział wolno i wyraźnie Thor Larsen.

– Przepraszam, nie rozumiem…?

– Nie będzie żadnych podwodnych ataków… chyba że chcą panowie eksplozji i zatopienia “Freyi”. To właśnie kazał mi powtórzyć Swoboda.

Punkt po punkcie wyłożył kapitan Larsen ostrzeżenie, jakiego człowiek zwany Swobodą udzielał Zachodowi. O zmierzchu zostaną zapalone na.”Freyi” wszystkie reflektory. Wartownik z pomostu dziobowego opuści swój posterunek. Nie będzie już tam potrzebny – cały pokład, od dziobu aż po podstawę nadbudówki, będzie zalany światłem. Wszystkie drzwi prowadzące do nadbudówki zostaną zakręcone śrubami od środka. Zablokowane będą też wszystkie drzwi wewnętrzne, nic więc nie da ewentualne wejście przez okno.

Sam Swoboda, z oscylatorem, pozostanie w nadbudówce, ale ma do wyboru ponad pięćdziesiąt kabin. Zapalone będą wszystkie światła we wszystkich kabinach, a wszystkie żaluzje zamknięte. Terrorysta pełniący wachtę na mostku będzie miał stały kontakt przez walkie-talkie z wartownikiem na kominie. Czterej pozostali będą przez całą noc chodzić wzdłuż rufowego relingu i z pomocą latarek obserwować powierzchnię morza. Jeśli zobaczą kogoś przy burcie albo choćby pęcherzyki powietrza zdradzające płetwonurka, będą natychmiast strzelać. Człowiek na kominie zaalarmuje kolegę na mostku, a ten przekaże ostrzeżenie przez telefon do kabiny, w której ukryje się Swoboda. Ta linia telefoniczna będzie przez całą noc włączona na stałe. Swoboda może więc nacisnąć swój czerwony guzik już na pierwszy sygnał zagrożenia.

– Drań! – zaklął z pasją komandor Preston.

Oczy wszystkich zwróciły się na majora Fallona. Ten jednak milczał, wpatrując się w zamyśleniu w Larsena.

– No i co, majorze? – spytał wreszcie zniecierpliwiony Grayling.

– Możemy spróbować wejść od dziobu – zaczął Fallon, ale Larsen przerwał mu natychmiast.

– Obserwator z mostka zobaczy was w świetle reflektorów. Nie dojdziecie nawet do połowy pokładu.

– Możemy w każdym razie zainstalować tę pułapkę pod ich kutrem – rzekł Fallon.

– Swoboda pomyślał i o tym. Przeciągną kuter bliżej rufy, tak że cały będzie w świetle.

Fallon wzruszył bezradnie ramionami.

– Nie pozostaje więc nic innego jak frontalny atak. Podpłynąć większą grupą, strzelać natychmiast po wynurzeniu, rozwalić drzwi i przeszukać wszystkie kabiny po kolei.

– Nic z tego nie będzie – uciął Larsen krótko. – Jeszcze nie przekroczycie relingu, a już Swoboda usłyszy was i wyśle wszystkich do królestwa niebieskiego.

– Muszę niestety zgodzić się z opinią kapitana Larsena – odezwał się Grayling. – Rząd holenderski nie zaakceptuje takiej samobójczej akcji.

– Rząd zachodnioniemiecki również nie – przyłączył się Voss. Fallon spróbował ostatniej swojej karty.

– Pan przebywa z nim przez długie godziny sam na sam, kapitanie. Czy nie ma pan ochoty go zabić?

– Oczywiście, mam, ale jeśli chce mi pan dać jakąś broń, to szkoda fatygi. Po powrocie zostanę skrupulatnie zrewidowany, na długo zanim zobaczę Swobodę. Jeśli znajdą przy mnie broń, zamordują następnego mojego marynarza. Dlatego nic stąd ze sobą nie wezmę. Żadnej broni, żadnej trucizny.

– Obawiam się, że ta sprawa jest już nieaktualna, majorze Fallon – powiedział cicho Preston. – Rozwiązanie siłowe odpada.

Ponownie uniósł się z krzesła.

– Nie sądzę, panowie, abyśmy zdołali tutaj dużo więcej zdziałać. Jeśli nie ma dalszych pytań do kapitana Larsena, proponuję, abyśmy skontaktowali się teraz z naszymi rządami. Dziękuję panu, kapitanie, za pański trud i cierpliwość. W mojej kajucie jest ktoś, kto chciałby jeszcze porozmawiać z panem.

Grobowa cisza zapanowała w mesie, gdy Larsen wyszedł w ślad za stewardem, który miał być jego przewodnikiem. Mikę Manning obserwował go z bólem serca. Klęska planów majora Fallona przywracała przerażającą perspektywę wykonania rozkazu, jaki Manning dostał rano z Waszyngtonu.

Steward otworzył przed Norwegiem drzwi kajuty komandora Prestona. Liza Larsen oderwała wzrok od iluminatora, za którym w oddali majaczyła sylwetka “Freyi”.

– Thor – szepnęła. Larsen kopnął piętą drzwi, które zamknęły się z trzaskiem. Otworzył szeroko ramiona i chwycił w objęcia biegnąca ku niemu kobietę.

– Witaj, Susełku!

W rezydencji premiera na Downing Street skończyła się transmisja z “Argylla”.

– Niech to diabli! – odezwał się pierwszy Sir Nigel, wyrażając tym przekleństwem uczucia wszystkich obecnych.

Pani premier spojrzała na moskiewskiego agenta SIS.

– Jak pan widzi, panie Munro, pańskie informacje będą jednak potrzebne. I jeśli w najmniejszym choćby stopniu pomogą nam wyjść z tego impasu, to wasze ryzyko… pana i tego Rosjanina… nie poszło na marne. A zatem, jak najkrócej: dlaczego Maksym Rudin postąpił tak, jak postąpił?

– Bo zagrożona jest, jak wszyscy dobrze wiemy, jego supremacja w Politbiurze. Ten stan trwa już od wielu miesięcy…

– Tak, oczywiście – przerwała pani Carpenter – ale to dotyczy przecież wielkiej polityki. Nadmierne ustępstwa wobec Amerykanów w dziedzinie zbrojeń: to jest argument, którym chce go wykończyć Wiszniajew.

– Proszę pani, Jefrem Wiszniajew toczy grę o najwyższą władzę w ZSRR i nie pogardzi żadnym atutem, którym mógłby zniszczyć Rudina. Jeśli nie będzie konsekwentny, jeśli dopuści do podpisania Traktatu Dublińskiego, to w następnym tygodniu sam zniknie ze sceny, będzie zniszczony. Rzecz w tym, że ci dwaj więźniowie w Berlinie mogą dostarczyć Wiszniajewowi argumentu, który przeciągnie jeszcze jednego lub dwóch członków Biura na stronę jastrzębi.

– Oni? – zdziwił się Sir Nigel. – W jaki sposób mogliby mu pomóc?

– Wystarczy, że zaczną mówić, że otworzą usta. Że dotrą żywi do Izraela i wystąpią tam na konferencji prasowej. I skompromitują Związek Radziecki przed opinią światową, a co gorsza – przed własną opinią publiczną.

– Skompromitują? Chyba nie tym, że zabili jednego pilota, o którym nikt przedtem nie słyszał? – spytała pani premier.

– Nie, nie tym. Zabójstwo kapitana Rudenki było zresztą przypadkowe. Rzecz w tym, że oni musieli uciec na Zachód, żeby nadać rozgłos swojemu rzeczywiście wielkiemu wyczynowi. Trzydziestego pierwszego października zeszłego roku ci dwaj ludzie zastrzelili na ulicy w Kijowie szefa KGB, Jurija Iwanienkę.

Irvine i Ferndale podskoczyli jak użądleni.

– A więc to tak – mruknął ekspert od spraw radzieckich. – A ja przez cały czas sądziłem, że Iwanienko, jak to oni mówią, poszedł w odstawkę.

– Nie w odstawkę, ale do ziemi – ponuro zażartował Munro. – Oczywiście Politbiuro zna prawdę. Co najmniej jeden, może nawet dwóch członków frakcji Rudina zagroziło przejściem do drugiego obozu, jeśli zabójcy unikną kary i ośmieszą Związek Radziecki.

– Ośmieszą?! Panie Ferndale, czy Rosjanie rzeczywiście myślą w tych kategoriach?

– Dokładnie tak, madame, i to naprawdę ma dla nich wielkie znaczenie – Ferndale, wciąż jeszcze silnie wzburzony tym, co usłyszał, z furią polerował chusteczką szkła swoich okularów. – W momentach krytycznych, takich na przykład jak obecny kryzys żywnościowy, KGB trzyma ludzi w ryzach tylko strachem. Wszystkich, a szczególnie narody nierosyjskie. Gdyby ten powszechny lęk osłabł, gdyby choć w jednej poważnej sprawie KGB okazał się strachem na wróble, konsekwencje mogą być tragiczne… oczywiście z punktu widzenia Kremla. Także za granicą, zwłaszcza w Trzecim Świecie, autorytet Moskwy opiera się w dużej mierze na przekonaniu, że kremlowski aparat władzy jest praktycznie nietykalny, że nic nie może mu zagrozić. Toteż ci dwaj ludzie rzeczywiście są dla Rudina czymś w rodzaju bomby zegarowej. Afera “Freyi” uruchomiła zegar i, jeśli nic się nie zmieni, bomba zaraz wybuchnie.

– Ale dlaczego nie można było po prostu powiedzieć kanclerzowi Buschowi o treści ultimatum Rudina? – spytał Munro. – Kanclerz na pewno by zrozumiał, że Traktat Dubliński, który w końcu dotyczy w wielkiej mierze jego kraju, jest ważniejszy niż “Freya”…

– Nie można było i nadal nie można – przerwał Sir Nigel – bo nienaruszalną tajemnicą jest nawet to, że to Rudin jest motorem całej sprawy. Gdyby choć tyle się wydało, cały świat zrozumie, że tu chodzi o rzeczy znacznie większe niż śmierć jednego pilota.

– Panowie, wasze rozważania są bardzo interesujące, wręcz fascynujące – włączyła się Joan Carpenter – ale nie posuwają nas ani o krok naprzód w rozwiązaniu naszego problemu. Rudin postawił prezydenta Matthewsa przed piekielnie trudnym wyborem: albo zgodzić się, aby kanclerz Busch uwolnił Miszkina i Łazariewa, i tym samym utracić swój traktat, albo żądać zatrzymania tych dwóch ludzi w więzieniu, i tym samym skazać “Freyę”, czyniąc sobie przy okazji wrogów w dziesięciu państwach Europy i narażając się na powszechne potępienie.

O ile wiem, prezydent próbował już jakiegoś trzeciego wyjścia. Prosił mianowicie premiera Golena, aby po uwolnieniu “Freyi” na warunkach terrorystów, odesłać tamtych dwóch z powrotem do niemieckiego więzienia. Czy takie rozwiązanie zadowoliłoby pana Rudina? Może tak, może nie. Nie ma to już żadnego znaczenia, bo Benyamin Goleń odmówił. Z kolei my próbowaliśmy trzeciego wyjścia: zaatakować “Freyę” i odbić ją. Teraz, jak widać, i to okazało się niemożliwe. Obawiam się zatem, że nie ma już żadnych możliwości… z wyjątkiem tej, którą, jak podejrzewamy, szykują Amerykanie.

– To znaczy? – spytał Munro.

– Zniszczyć statek i jego ładunek ogniem artyleryjskim – wyjaśnił Sir Nigel. – Nie mamy na to żadnego dowodu, ale działa USS “Moran” wymierzone są prosto we “Freyę”.

– A jednak istnieje jeszcze jedno rozwiązanie, które zadowoliłoby Rudina i załatwiło sprawę – stwierdził nagle stanowczym głosem Munro.

– Czy mógłby pan to wyjaśnić?

Munro spełnił życzenie pani premier. Mówił przez pięć minut; potem zaległa ciężka cisza. Przerwała ją w końcu pani Carpenter.

– To dosyć paskudne rozwiązanie.

– Pani wybaczy, ale tak samo paskudnie postąpiłem pchając mojego agenta w łapy KGB – odparł zimno Munro. Ferndale spiorunował go wzrokiem.

– Czy dysponujemy takimi… piekielnymi rekwizytami? – pani Carpenter zwróciła się z tym pytaniem do Sir Nigela. Ten z uwagą studiował kształt swoich paznokci.

– Sądzę, że nasi specjaliści mogą się o to postarać – bąknął niewyraźnie.

Nagle na panią premier spłynęło zbawcze olśnienie.

– Dobry Boże! – westchnęła z ulgą. – Przecież to w ogóle nie jest mój problem. To problem prezydenta Matthewsa. Myślę, że trzeba mu jak najprędzej przekazać tę sugestię. Ale, oczywiście, w cztery oczy… Panie Munro, czy zgodziłby się pan osobiście realizować ten plan do końca?

– Tak, bez skrupułów – odparł stanowczo Munro. W jego myślach wciąż dominował obraz Walentyny wychodzącej na ulicę i mężczyzn w szarych prochowcach, którzy na nią czekali.

– Mamy mało czasu – kontynuowała pani Carpenter. – Sir Nigel, czy jest jakiś sposób, żeby dotrzeć do Waszyngtonu jeszcze dzisiaj?

– O piątej startuje Concorde. To nowa linia, do Bostonu. Ale myślę, że na specjalne życzenie prezydenta można by skierować samolot do Waszyngtonu.

Pani Carpenter spojrzała na zegarek. Była czwarta po południu.

– No to w drogę, panie Munro. Przekażę prezydentowi Matthewsowi nowiny, które przywiózł pan z Moskwy, i poproszę, aby pana przyjął. Przedstawi mu pan osobiście tę swoją makabryczną propozycję. Jeśli oczywiście udzieli panu tak nagłej audiencji…

Pięć minut po wejściu męża do kabiny Liza Larsen wciąż jeszcze kurczowo ściskała jego dłoń. On pytał ją o dom, o dzieci. Wszystko w porządku – odpowiadała – rozmawiała z nimi dwie godziny temu; jest sobota, dzień bez szkoły, są więc w domu, to znaczy u Dahla. Na pewno niczego im nie brakuje – ciągnęła. – Teraz pewnie pojechały do Bogneset, trzeba przecież nakarmić króliki…

Te pogodne rodzinne plotki nie mogły jednak trwać długo.

– Thor, jak to się skończy? – spytała nagle.

– Nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego Niemcy nie chcą uwolnić tamtych dwóch ludzi. Ani dlaczego Amerykanie nie zgadzają się na to. Siedzę tu z premierami i ambasadorami, i oni też nie potrafią mi tego powiedzieć.

– A jeśli tamtych dwóch nie wypuszczą, czy on… zrobi to?

– Być może – odparł Thor po namyśle. – Przynajmniej będzie próbował. Jeśli tak, to ja spróbuję mu przeszkodzić. Muszę.

– A ci wszyscy wspaniali kapitanowie tutaj… dlaczego nie chcą ci pomóc?

– Nie mogą, Susełku. Nikt nie może mi pomóc. Muszę to zrobić sam.

– Nie ufam temu Amerykaninowi – szepnęła. – Widziałam go, kiedy przylecieliśmy tutaj z panem Graylingiem. Nie patrzył mi w oczy.

– Mnie też nie. Widzisz, podejrzewam, że on ma rozkaz… spalenia “Freyi”

– Nie! – krzyknęła głośno. – Nie może tego zrobić! Nie zgodzi się spalić żywcem niewinnych ludzi!

– Zrobi to, jeśli mu każą. Pewności nie mam, ale tak sądzę. W każdym razie działa jego okrętu już są skierowane w naszą stronę. Może to tylko na postrach. Ale jeśli Amerykanie dojdą do wniosku, że muszą to zrobić, on to wykona. Widzisz, spalenie od razu całego ładunku bardzo zmniejszyłoby szkody ekologiczne.

Zadrżała i przytuliła się do niego. Zaczęła płakać.

– Nienawidzę go! – wybuchnęła.

Larsen pogłaskał jej włosy, mała głowa niemal całkiem skryła się pod jego potężną dłonią.

– Nie jego powinnaś nienawidzić. On ma po prostu takie rozkazy.

Wszyscy tutaj wykonują tylko rozkazy. Muszą robić to, co im każą inni – gdzieś daleko, w gabinetach Europy i Ameryki.

– Nie dbam o to. Nienawidzę ich wszystkich! Uśmiechnął się i jeszcze raz pogładził ją po głowie.

– Zrób coś dla mnie, Susełku.

– Co?

– Wróć do domu, do Alesund. Nie siedź tutaj. Zajmij się Kurtem i Kristiną. I niech dom będzie gotów na mój powrót. Bo jak tylko to się skończy, przyjadę do domu. Możesz być pewna.

– Jedź już teraz, ze mną!

– Wiesz przecież, że nie mogę – spojrzał na zegarek. – Muszę już iść, pora wracać na statek.

– Nie idź tam! – błagała. – Zabiją cię…

– To mój statek – odpowiedział, łagodnie uwalniając się z jej objęć. – I moja załoga. Ty przecież wiesz, że muszę tam wrócić.

Delikatnie posadził ją w głębokim fotelu komandora Prestona.

Tymczasem w Londynie samochód wiozący Adama Munro z piskiem opon wyskoczył z Downing Street, minął zwykły w tym miejscu tłumek gapiów, ciekawych, jak też wyglądają w dobie kryzysu możni tego świata, i przez pobliski plac Parlamentu pomknął w stronę Cromwell Road i autostrady wiodącej do Heathrow.

Pięć minut później dwaj marynarze królewskiej floty wojennej, walcząc z wiatrem wywołanym potężnymi śmigłami Wessexa, dopinali klamry uprzęży, w której Thor Larsen poszybować miał z powrotem na swój statek. Komandor Preston, sześciu jego oficerów i czterech dowódców okrętów NATO stało w równym szeregu kilkanaście jardów dalej. Wessex wolno uniósł się w górę.

– Panowie! – padła komenda Prestona. Jedenaście dłoni uniosło się ku czapkom w równoczesnym salucie.

Mikę Manning patrzył, jak helikopter unosi brodatego marynarza coraz wyżej i dalej. Ale mimo dużej już odległości, widział wyraźnie, że Norweg patrzy na niego, tylko na niego.

Więc on wie – pomyślał Manning z przerażeniem. – Boże miłosierny, on wszystko wie!

Thor Larsen wszedł w drzwi swojej własnej kajuty, czując na karku lufę pistoletu maszynowego. Swoboda siedział na tym samym krześle co przedtem. Larsena zaprowadzono na przeciwległy koniec długiego stołu.

– Uwierzyli panu? – spytał Ukrainiec.

– Tak, uwierzyli. I miał pan rację: rzeczywiście szykowali podwodny atak po zmroku. Teraz odwołali tę akcję.

– No jasne – parsknął Drake. – Gdyby rzeczywiście chcieli to zrobić, nacisnąłbym guzik bez zastanawiania się, czy to samobójstwo czy nie. Po prostu nie miałbym już wyboru.

Za dziesięć dwunasta prezydent Matthews odłożył słuchawkę telefonu, który przez ostatnie piętnaście minut łączył Biały Dom z rezydencją premiera w Londynie, i popatrzył pytająco na swoich trzech doradców.

– A więc tak – powiedział. – Brytyjczycy zrezygnowali z ataku. Jeszcze jedną naszą szansę diabli wzięli. Nie zostaje już chyba nic innego, jak rozwalić statek… zanim tamci to zrobią. Czy ten okręt jest już na miejscu?

– Jest na swojej pozycji. Działa załadowane i zaprogramowane – potwierdził Poklewski.

– Chyba że ten Munro ma jakiś dobry pomysł – wtrącił Benson. – Przyjmie go pan, panie prezydencie?

– Bob, przyjąłbym samego diabła, gdyby powiedział, że potrafi mnie z tego wyciągnąć.

– Jednego przynajmniej możemy już być pewni – odezwał się Lawrence. – Maksym Rudin nie zwariował. Postąpił tak, jak musiał postąpić w tej sytuacji. W grze przeciwko Wiszniajewowi on również nie ma już mocnych kart. A swoją drogą ciekaw jestem, jak, u diabła, tym dwóm chłopakom udało się zastrzelić samego Iwanienkę?

– Z pewnością pomógł im ten, który teraz dowodzi tą bandą na “Freyi” – Benson miał gotową odpowiedź. – Chętnie dostałbym tego Swobodę w swoje ręce.

– Niewątpliwie zatłukłby go pan na miejscu – skrzywił się z niesmakiem Lawrence.

– Nic podobnego. Zwerbowałbym go. Jest twardy, pomysłowy i bezlitosny. I potrafi grać tak, że dziesięć rządów europejskich tańczy wokół niego jak marionetki.

W Waszyngtonie było południe, w Londynie już piąta, kiedy rejsowy Concorde oderwał swe bocianie nogi od betonu lotniska Heathrow, wyprostował żałośnie dotąd zwisający dziób ku niebu i przekroczywszy barierę dźwięku pognał za zachodzącym słońcem. Naruszono tym samym – na polecenie Downing Street – zwykłe zasady, nie dopuszczające tworzenia fali uderzeniowej nad terenami zamieszkanymi. Niemal natychmiast po starcie potężne silniki Olympus osiągnęły pełną siłę ciągu – 150 tysięcy funtów – i cisnęły smukłą, srebrzystą strzałę wprost do stratosfery.

Kapitan oceniał przelot do Waszyngtonu na trzy godziny – dwie godziny szybciej od słońca. W połowie drogi nad Atlantykiem poinformował swoich pasażerów (wszyscy mieli bilety do Bostonu), że “po drodze” będzie musiał, niestety, wylądować na chwilę na lotnisku im. Dullesa w Waszyngtonie. Wytłumaczył to, jak zwykle w takich przypadkach, zagadkowymi “względami technicznymi”.

W zachodniej Europie była siódma, ale w Moskwie już dziewiąta, kiedy Jefrem Wiszniajew doczekał się wreszcie osobistego – i niewątpliwie niezwykłego, zważywszy choćby na porę – spotkania z Maksymem Rudinem, spotkania, którego z uporem domagał się już od rana. Stary dyktator zgodził się przyjąć głównego ideologa Partii w sali obrad Biura Politycznego, na trzecim piętrze budynku Arsenału. Wiszniajew przyjechał z nie zapowiedzianą obstawą: był z nim marszałek Nikołaj Kierenski. Ale i Rudin nie był sam: w sali obrad czekali już Dymitr Ryków i Wasyl Pietrow.

– Widzę, że mało kto rozkoszuje się piękną wiosenną pogodą na wsi – stwierdził z przekąsem Wiszniajew.

Rudin wzruszył lekceważąco ramionami.

– Właśnie podejmowałem kolacją dwu przyjaciół. A co was, towarzysze, sprowadza na Kreml o tak późnej godzinie?

W sali obrad nie było tym razem ani sekretarek, ani strażników. Było tylko pięciu bossów mafii rządzącej supermocarstwem. Ich gniewne spojrzenia krzyżowały się pod zawieszonymi wysoko kulistymi lampami.

– Zdrada! – warknął Wiszniajew. – Zdrada, towarzyszu sekretarzu generalny!

Zapadła cisza, złowieszcza i groźna.

– Kto zdradził? – spytał spokojnie Rudin.

Wiszniajew przechylił się gwałtownie przez stół, tak że jego twarz znalazła się blisko twarzy Rudina.

– Ci dwaj parszywi Żydzi ze Lwowa – syknął. – Ci dwaj, którzy siedzą teraz w Berlinie. Ci sami, których uwolnienia domaga się banda morderców na Morzu Północnym. Miszkin i Łazariew!

– To prawda – zaczął ostrożnie Rudin – zabójstwo kapitana Rudenki z Aerofłotu stanowi niewątpliwie…

– A czy nie jest to prawdą – przerwał Wiszniajew tonem pogróżki – że ci sami dwaj mordercy zabili Jurija Iwanienkę?

Rudin chętnie popatrzyłby teraz na miny Rykowa i Piętrowa. Zrozumiał, że stało się coś złego: ktoś z ciasnego kręgu wtajemniczonych puścił farbę.

Pietrow zagryzł wargi. Również on, nadzorujący teraz KGB z pomocą generała Obrazcowa, dobrze wiedział, że grono ludzi znających prawdę jest w istocie bardzo, bardzo wąskie. Osobiście był już pewien, że tym, który sypnął, musiał być pułkownik Kukuszkin. Człowiek, który najpierw nie zdołał ochronić przed zamachem swego szefa, a później nie umiał zlikwidować jego morderców. Teraz próbował ratować swoją karierę, a może nawet życie – zmieniając obóz i stawiając na Wiszniajewa.

– Owszem, dopuszczamy taką możliwość – odpowiedział wreszcie Rudin – ale nie ma na to dowodów.

– A ja sądzę, że dowody są! – huknął Wiszniajew. – Są dowody, że to właśnie ci dwaj ludzie zamordowali naszego drogiego towarzysza, Jurija Iwanienkę. I za to ich ścigamy.

Rudin przypomniał sobie natychmiast niedawne czasy, kiedy Wiszniajew – gdyby tylko mógł – utopiłby “drogiego towarzysza Iwanienkę” w łyżce wody. Ale odpowiedział rzeczowo:

– To nie ma nic do rzeczy. Już zabójstwo kapitana Rudenki jest zbrodnią, którą musimy przykładnie ukarać, i zrobimy to, choćby w więzieniu w Berlinie.

– Wątpię – odparł Wiszniajew, dobrze symulując oburzenie. – Wygląda raczej na to, że Niemcy ich uwolnią i wyślą do Izraela. Zachód jest słaby i bojaźliwy, nie będzie się długo opierał terrorystom. A jeśli ci dwaj bandyci dotrą żywi do Izraela, zaczną mówić! I myślę… naprawdę tak myślę, kochani towarzysze… że wszyscy tu dobrze wiemy, co oni powiedzą.

– Czego właściwie chcecie? – spytał zimno Rudin. Wiszniajew wstał. Podniósł się również, idąc za jego przykładem, marszałek Kierenski.

– Domagam się – oświadczył pompatycznie Wiszniajew – zwołania nadzwyczajnego zebrania Biura. Tu, w tej sali, jutro wieczorem o dziewiątej. W sprawie najwyższej państwowej wagi. Mam do tego prawo, nieprawdaż, towarzyszu sekretarzu generalny?

Srebrna grzywa Rudina pochyliła się wolno do przodu. Popatrzył na Wiszniajewa spode łba.

– Tak – mruknął – macie takie prawo.

– A zatem do jutra, o tej samej porze – warknął po wojskowemu główny ideolog i sztywno, jakby kij połknął, wyszedł z sali. Za nim, jak cień, marszałek Kierenski.

Rudin odwrócił twarz do Piętrowa.

– Pułkownik Kukuszkin? – upewnił się.

– Na to wygląda. Tak czy inaczej, Wiszniajew już wie.

– Nie ma żadnej możliwości zlikwidowania tych dwóch w Moabicie? Pietrow pokręcił przecząco głową.

– W każdym razie nie do jutra. Nie zdążymy zmontować nowej akcji, z nowym wykonawcą. Może jest jakiś sposób skłonienia Zachodu, żeby ich w ogóle nie wypuszczać z więzienia?

– Nie ma. Wykorzystałem już wszystkie środki, żeby wpłynąć na Matthewsa. Innych sposobów nie znam. Teraz wszystko zależy od niego i od tego cholernego kanclerza z Bonn… Jutro – dodał po chwili – Wiszniajew sprowadzi tu Kukuszkina i zażąda, żebyśmy wszyscy go wysłuchali. A jeśli w tym momencie Miszkin i Łazariew będą już w Izraelu…

O ósmej wieczór czasu środkowoeuropejskiego Andrew Drake, korzystając i tym razem z głosu kapitana Larsena, nadał swoje kolejne ultimatum: “Jutro o godzinie 9.00 wypompujemy z «Freyi» do morza sto tysięcy ton ropy, jeśli nie otrzymamy do tego czasu wiadomości, że Miszkin i Łazariew są już w samolocie, w drodze do Tel Awiwu. Jeśli następnie do godziny 20.00 nie dotrą oni do Izraela, bez dalszej zwłoki wysadzimy «Freyę» w powietrze”.

– To już chyba rzeczywiście ostatni dzwonek – powiedział do siebie kanclerz Busch, kiedy dziesięć minut później przekazano mu treść ultimatum. – Co właściwie pan William Matthews sobie wyobraża? Nikt, absolutnie nikt nie zmusi kanclerza Niemiec do kontynuowania tej ciuciubabki. Dosyć tego.

O ósmej dwadzieścia rząd RFN ogłosił, że podjął jednostronnie decyzję uwolnienia Miszkina i Łazariewa o ósmej rano następnego dnia.

Dziesięć minut później do dowódcy USS “Moran”, komandora Mike'a Manninga, dotarła zakodowana depesza. Po rozszyfrowaniu tekst brzmiał krótko i jasno: “Przygotować się do otwarcia ognia jutro 7.00”. Manning zmiął depeszę w kulkę i jeszcze raz spojrzał przez bulaj w kierunku “Freyi”. Tankowiec był już oświetlony niczym choinka: latarnie i reflektory zalewały nadbudówkę potokami białego światła. Pięć mil od dział “Morana” “Freya” spoczywała na morzu nieruchomo, skazana i bezradna; czekała już tylko, który z dwóch wyznaczonych jej katów pierwszy wykona wyrok.

Kiedy Thor Larsen rozmawiał przez radiotelefon “Freyi” z Kontrolą Mozy, Concorde wiozący Adama Munro przemknął nad ogrodzeniem lotniska im. Dullesa; silne odchylenie kadłuba do tyłu, załamany dziób, otwarte klapy i podwozie gotowe już na pierwszy kontakt z ziemią – upodobniały go do wielkiego drapieżnego ptaka. Zdezorientowani pasażerowie, z twarzami przylepionymi do maleńkich okien niczym złote rybki w akwarium, zauważyli tylko, że samolot nie dokołował do budynku dworca lotniczego; zatrzymał się, z pracującymi wciąż silnikami, na jednym z pasów dojazdowych, przy czekającej czarnej limuzynie. Sprawnie podtoczono do drzwi samolotu wąskie schodki.

W kabinie tylko jeden pasażer wstał ze swojego miejsca. Nie miał ani płaszcza, ani żadnego bagażu ręcznego. Szybko wyszedł z kabiny i zbiegł po schodkach. Chwilę później schodki odsunięto od samolotu i zamknięto drzwi. Pilot Concorde'a, przeprosiwszy raz jeszcze pasażerów za przerwę w podróży, oznajmił, że start w dalszą drogę do Bostonu nastąpi natychmiast.

Munro wsiadł do samochodu w towarzystwie dwu dobrze zbudowanych mężczyzn. Ci natychmiast zażądali od niego paszportu. Studiowali go starannie przez całą drogę, jaką samochód musiał pokonać przez płytę lotniska na tyły odległego hangaru. Czekał tam już na nich mały helikopter z pracującymi silnikami.

Agenci ochrony prezydenckiej zachowywali wobec gościa oficjalne, uprzejme milczenie. Takie mieli rozkazy. Przed wejściem do helikoptera dokładnie sprawdzili, czy Munro nie ma przy sobie broni. Śmigłowiec, do którego wsiedli wszyscy trzej, ruszył w stronę centrum miasta. Przeleciał nad Potomakiem i jego odnogami i miękko wylądował na trawniku przed Białym Domem, niespełna sto jardów od okien Owalnego Gabinetu. W Waszyngtonie była piętnasta trzydzieści.

Dwaj agenci poprowadzili Szkota przez trawnik w stronę wąskiej uliczki między starym budynkiem rządowym – wielkim, szarym, niezbyt gustownym, ozdobionym licznymi portalami i kolumnadami, z tysiącem okien o najrozmaitszych kształtach – a maleńkim w porównaniu z tamtym kolosem, zachodnim skrzydłem Białego Domu: przysadzistym pawilonem, którego dolna część kryje się w zagłębieniu terenu. Agenci eskortujący Adama Munro wprowadzili go do tego właśnie pawilonu przez niskie drzwi w suterenie. Zaraz za drzwiami wszyscy trzej musieli wylegitymować się przed dyżurującym tu umundurowanym policjantem. Munro był cokolwiek rozczarowany: wszystko to daleko odbiegało od imponującego wrażenia, jakie robiła na turystach rozległa frontowa fasada budynku od strony Pennsylvania Avenue.

Policjant porozumiał się za pomocą interfonu z kimś znacznie od niego ważniejszym. Po paru minutach otworzyły się obok nich drzwi windy i wyszła z nich sekretarka. Poprowadziła całą trójkę długim korytarzem aż do wąskiej klatki schodowej, którą weszli piętro wyżej, na parter budynku. Tutaj funkcje przewodnika przejął inny pracownik Białego Domu, tym razem mężczyzna. Urzędowo schludny, w dobrze skrojonym ciemnoszarym garniturze, urzędnik patrzył z niesmakiem na wymiętego, zarośniętego i potarganego Szkota. Powstrzymał się jednak od uwag.

– Kazano mi wprowadzić pana natychmiast, panie Munro – oświadczył i poszedł dalej. Dwaj agenci ochrony prezydenckiej pozostali z dziewczyną.

Munro szedł za urzędnikiem długim korytarzem. Po drodze minęli popiersie Abrahama Lincolna. Nagle urzędnik skręcił w płytką niszę, gdzie przy niskim stoliku dyżurował następny umundurowany policjant. Za nim były duże białe kasetonowe drzwi. Policjant jeszcze raz sprawdził paszport Brytyjczyka, potem przyjrzał się jemu samemu z wyraźną dezaprobatą, wreszcie sięgnął pod biurko i nacisnął ukryty tam guzik. Odezwał się brzęczyk zamka. Towarzyszący Szkotowi urzędnik pchnął drzwi i uprzejmie przepuścił go przed sobą. Munro zrobił jeszcze dwa kroki, zanim zorientował się, że jest już w gabinecie prezydenta. Drzwi cicho zatrzasnęły się za nim.

Obecni w pokoju mężczyźni najwyraźniej na niego czekali: wszyscy czterej wpatrywali się uważnie w drzwi. Rozpoznał natychmiast prezydenta Matthewsa – ale był to prezydent, jakiego nie oglądają wyborcy: szary ze zmęczenia, zmizerowany, o dziesięć lat starszy niż ów krzepki, pewny siebie, energiczny mężczyzna z ekranów telewizyjnych i plakatów.

Benson wstał i podszedł do niego.

– Bob Benson – przedstawił się i poprowadził Szkota w stronę prezydenta. William Matthews przechylił się przez biurko, by uścisnąć jego dłoń. Potem Munro przywitał się z Lawrence'em i Poklewskim. Obu znał ze zdjęć w gazetach.

– A więc – odezwał się prezydent z nieskrywaną ciekawością – to pan jest człowiekiem, który prowadzi “Słowika”.

– Który prowadził “Słowika”, panie prezydencie – poprawił Munro. – Bo, jak sądzę, dwanaście godzin temu agent wpadł w ręce KGB.

– Naprawdę bardzo mi przykro – rzekł Matthews – ale pan przecież wie, jakie ultimatum postawił mi Maksym Rudin. Musiałem wiedzieć, dlaczego to zrobił.

– Teraz już wiemy – wtrącił Poklewski – ale to chyba niewiele nam dało, poza dowodem, że Rudin jest tak samo przyparty do muru jak my. Swoją drogą, co za fantastyczna historia: dwaj amatorzy mordują na ulicy w Kijowie samego Iwanienkę…

– Nie musimy chyba – przerwał te rozważania Lawrence – przekonywać pana Munro o wadze i doniosłości Traktatu Dublińskiego ani o tym, że ewentualne przejęcie władzy przez Jefrema Wiszniajewa prowadzi wprost do wojny. Z pewnością czytał pan wszystkie te raporty z posiedzeń Politbiura, które dostawał pan od “Słowika”?

– Tak, panie ministrze. Czytałem wszystkie w oryginale rosyjskim natychmiast po odebraniu od agenta. I wiem, co jest grane… po obu stronach.

– Jakie zatem proponuje pan wyjście? – przeszedł do sedna sprawy Matthews. – Pani premier prosiła, abym przyjął pana osobiście, ponieważ ma pan pewne propozycje, których ona nie chce i nie może omawiać przez telefon. Dlatego właśnie jest pan teraz tutaj, prawda?

– Zgadza się, panie prezydencie.

Zadzwonił telefon. Benson słuchał przez chwilę w milczeniu.

– Jest coraz gorzej – powiedział odkładając słuchawkę. – Ten Swoboda oświadczył właśnie, że wypuści z “Freyi” sto tysięcy ton ropy jutro o dziewiątej czasu europejskiego. Czyli za dwanaście godzin.

– A więc, na czym polega pańska propozycja? – wrócił do swojej kwestii prezydent.

– Jak wiadomo, są tu zasadniczo dwie możliwości. Albo Miszkin i Łazariew odlecą wolni do Izraela, zaczną tam gadać i wykończą w ten sposób za jednym zamachem pana Rudina i Traktat Dubliński. Albo zostaną tam, gdzie są, a wtedy “Freya” i jej załoga muszą zginąć… w ten czy inny sposób.

Nie wspomniał oczywiście o brytyjskich podejrzeniach co do rzeczywistej roli “Morana”. ale wystarczyło sformułowanie: “w ten czy inny sposób”. Poklewski spojrzał na Bensona wzrokiem pełnym niepokoju; szef CIA zachowywał jednak kamienną twarz.

– W istocie jednak – ciągnął dalej Munro – obawy Rudina nie dotyczą tego, gdzie, w sensie fizycznym, znajdują się Miszkin i Łazariew. Chodzi mu tylko o to, żeby nie dać im możliwości ogłoszenia przed światem, co zrobili pięć miesięcy temu w Kijowie.

Matthews westchnął z rozczarowaniem.

– Rozważaliśmy to już, panie Munro. Prosiliśmy premiera Golena, aby zgodził się na ich przylot do Izraela, następnie trzymał w izolacji aż do uwolnienia “Freyi”, a w końcu wysłał ich z powrotem do Moabitu albo zamknął na następne dziesięć lat u siebie w więzieniu. Pan Goleń odmówił. Uznał, że skoro publicznie obiecał spełnić żądania terrorystów, to już nie będzie mógł wycofać się z obietnicy. I rzeczywiście nie może się wycofać. Przykro mi, panie Munro, ale wygląda na to, że pańska podróż była daremna.

– Nie to miałem na myśli – odpowiedział spokojnie Munro. – W czasie lotu spisałem swoją propozycję w możliwie zwięzłej formie.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka kartek z nadrukiem firmowym British Airways i położył je na biurku prezydenta. Matthews zabrał się do lektury; im dalej czytał, tym coraz większa na jego twarzy malowała się zgroza.

– To okropne – powiedział odkładając ostatnią kartkę. – A więc nie mam wyboru. Albo raczej: mam, ale cokolwiek wybiorę, muszą umrzeć ludzie.

Munro przyglądał mu się bez współczucia. Już od dawna wiedział, że wielcy politycy bynajmniej nie wahają się szafować życiem innych ludzi – jeśli tylko mają pewność, że opinia publiczna nie obciąży ich za to osobistą odpowiedzialnością.

– Takie sytuacje już się zdarzały, panie prezydencie – skonstatował zimno – i na pewno zdarzą się jeszcze nieraz. W naszej Firmie nazywamy to “diabelską alternatywą”.

Metthews bez słowa podał notatki Bensonowi. Ten przeczytał je pospiesznie.

– Pomysłowe – powiedział. – I może być skuteczne. Tylko czy starczy nam na to czasu?

– Odpowiedni sprzęt już mamy – rzekł Munro. – A czasu jest mało, ale nie za mało. Powinienem zdążyć do Berlina na siódmą rano. A więc mam dziesięć godzin na podróż i przygotowanie akcji.

– No dobrze – odezwał się prezydent – ale skąd macie pewność, że Rudin zgodzi się na taki wariant?

– Jedyny sposób, to zapytać go o to – powiedział Poklewski, który także przeczytał już notatki Szkota i oddał je Lawrence'owi. Już po chwili wytworny bostończyk odrzucił kartki, jakby parzyły mu palce.

– To ohydne i nieludzkie! – zawołał. – Rząd USA nie może akceptować takich metod!

– Więc sądzi pan, że lepiej i szlachetniej jest patrzeć z założonymi rękami, jak dwudziestu dziewięciu niewinnych marynarzy płonie żywcem? – spytał Munro.

Ponownie zadzwonił telefon – i znowu słuchawkę podniósł Benson.

– Obawiam się – powiedział po chwili do prezydenta – że nie mamy już innego wyjścia, jak starać się o osobistą zgodę Rudina. Właśnie przed chwilą kanclerz Busch ogłosił publicznie, że uwolni Miszkina i Łazariewa jutro o ósmej rano. I tym razem już tego nie odwoła.

– A więc jednak musimy spróbować pańskiej metody, panie Munro – oświadczył prezydent. – Ale macie oczywiście rację, że nie mogę takiej decyzji podjąć sam. Muszę mieć zgodę i poparcie dla naszego planu od Maksyma Rudina. On musi o tym wiedzieć z góry. Zadzwonię do niego osobiście.

– Panie prezydencie – uśmiechnął się sceptycznie Munro – przecież Rudin nie skorzystał z gorącej linii, kiedy skierował to ultimatum do pana. On z pewnością nie ufa swojemu personelowi na Kremlu. W takich rozgrywkach frakcyjnych nawet najmniejszy drobiazg staje się cenną informacją dla przeciwników i może zmienić układ sił. Myślę, że taką propozycję można mu złożyć tylko w bezpośredniej rozmowie w cztery oczy… inaczej po prostu nie będzie mógł jej przyjąć.

– Ale przecież nie zdąży pan polecieć do Moskwy i wrócić na siódmą do Berlina – zauważył Poklewski.

– Owszem, jest na to sposób – powiedział Benson. – Blackbird mógłby pokonać tę drogę dostatecznie szybko. W bazie Andrews jest jedna taka maszyna.

Matthews namyślał się przez chwilę.

– Bob, osobiście zawieziesz pana Munro do Andrews. Stan, zawiadom obsługę Blackbirda, żeby najdalej za godzinę byli gotowi do startu. A ja zadzwonię do Rudina i załatwię zgodę na wpuszczenie samolotu w radziecką przestrzeń powietrzną. Powiem mu też, że pan Adam Munro jest moim osobistym pełnomocnikiem. Czy coś jeszcze, panie Munro?

Szkot wyciągnął z kieszeni jeszcze jedną kartkę.

– Czy koledzy z Kompanii mogliby przekazać to szybko mojemu szefowi? Chodzi o to, żeby Sir Nigel przygotował wszystko, co trzeba w Londynie i w Berlinie.

– Załatwimy to – obiecał prezydent. – A teraz życzę panu szczęśliwej drogi, panie Munro. I powodzenia w pańskiej misji.

18.

Od 21.00 do 6.00

Helikopter uniósł się ponownie z trawnika przed Białym Domem, tym razem już bez agentów ochrony prezydenckiej. Oprócz tajemniczego Brytyjczyka, którego niedawno tu przywiózł, pilot miał teraz innego, jeszcze bardziej niezwykłego pasażera: naczelnego dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Śmigłowiec leciał nad miastem na południowy wschód, w stronę bazy lotniczej Andrews. Po prawej stronie połyskiwała w przedwieczornym słońcu rzeka Potomac.

Stanisław Poklewski, który pozostał w Owalnym Gabinecie, rozmawiał teraz przez telefon z dowódcą bazy Andrews, powołując się co drugie słowo na osobisty rozkaz prezydenta. Najwidoczniej i tego było za mało, skoro w końcu główny doradca do spraw bezpieczeństwa państwa musiał przekazać słuchawkę Williamowi Matthewsowi.

– Tak, generale, to jest mój rozkaz – potwierdził prezydent. – Wyda pan polecenie pułkownikowi O'Sullivanowi, aby natychmiast przygotował plan lotu z Waszyngtonu do Moskwy drogą polarną. Potwierdzenie zgody ZSRR na wejście w przestrzeń powietrzną otrzyma drogą radiową, najdalej nad Grenlandią.

Skończywszy rozmowę, prezydent powrócił do innego aparatu, przez który już od pewnego czasu próbował porozumieć się z Maksymem Rudinem.

W Andrews na powitanie helikoptera wyszedł sam dowódca. Obecność na pokładzie Roberta Bensona, którego generał znał z widzenia, rozwiała dręczące go jeszcze wątpliwości; gdyby nie Benson, zapewne nie pozwoliłby temu obcokrajowcowi nawet zbliżyć się do swojej najmilszej zabawki – najszybszego samolotu świata. Dziesięć lat po wprowadzeniu do służby, zwiadowczy SR-71 Blackbird wciąż jeszcze objęty był najściślejszą tajemnicą państwową – tak oryginalne były zastosowane w nim materiały i systemy.

– W porządku, panie dyrektorze – powiedział w końcu – ale muszę pana ostrzec, że pułkownik O'Sullivan to wyjątkowo choleryczny typ, a w dodatku Arizończyk.

Ostrzeżenie było jak najbardziej potrzebne. W czasie kiedy Munro przebierał się w magazynie mundurów w kombinezon przeciwprzeciążeniowy, lotnicze buty i kulisty kask tlenowy z pleksiglasu, Benson odnalazł pułkownika George'a T. O'Sullivana w sali odpraw nawigacyjnych. Pułkownik, z cygarem w zębach, ślęczał nad mapami Arktyki i wschodniego Bałtyku. Dyrektor CIA należał z pewnością do grona osób, od których zależała kariera O'Sullivana, ale nawet to nie skłoniło go do grzeczniejszego tonu.

– Rzeczywiście ma pan zamiar wysłać mnie i moją maszynę prosto w łapy Ruskich? – zaczai agresywnie.

– Nie ja, pułkowniku. To prezydent wydał panu taki rozkaz.

– I mam lecieć bez nawigatora? Z jakimś cholernym Angolem na jego miejscu?

– Ten cholerny Angol wiezie ściśle tajną wiadomość od prezydenta Matthewsa dla prezydenta Rudina. Ta wiadomość musi dotrzeć do Rudina jeszcze dzisiaj, i nie można jej przekazać w żaden inny sposób.

Lotnik patrzył nań przez chwilę w milczeniu.

– Dobra – zgodził się bez entuzjazmu – skoro to takie cholernie ważne…

Za dwadzieścia szósta Munro wszedł do hangaru, w którym stał Blackbird, oblepiony rojem techników przygotowujących go do startu. Munro słyszał już co nieco o samolocie Lockheed SR-71, zwanym “Czarnym ptakiem” z powodu swego niezwykłego koloru. Widział nawet jego zdjęcie – ale nigdy oryginał. A było na co popatrzeć. Nad przednim, pojedynczym podwoziem wznosił się wysoko długi dziób w kształcie kuli karabinowej. Daleko za kabiną pilota smukły kadłub rozszerzał się nagle w delto watę skrzydło, będące zarazem statecznikiem poziomym. Blisko zewnętrznych krawędzi w skrzydło wbudowane były dwa silniki odrzutowe Pratt amp; Whitney JT-ll-D, każdy o sile ciągu 32 000 funtów. Obudowy silników – dwa równoległe do kadłuba grube cygara – zwieńczone były od góry ostrymi jak płetwa rekina statecznikami pionowymi. Małe białe gwiazdy w obwódkach na kadłubie wskazywały na przynależność do US Air Force; poza tym drobiazgiem samolot był całkowicie czarny jak smoła.

Pracownicy obsługi naziemnej pomogli Brytyjczykowi wcisnąć się do kabiny nawigatora. Ciasny fotel osunął się powoli w głąb kadłuba, aż krawędzie ścian bocznych znalazły się powyżej głowy Munro. Dzięki takiemu usytuowaniu nawigatora (który obsługuje także wszystkie systemy zwiadowcze samolotu) osłona jego kabiny nie wystaje ponad krzywiznę kadłuba i nie stwarza dodatkowego oporu powietrza; zarazem ogranicza to jednak widoczność. Ze swego miejsca nawigator mógł gołym okiem obserwować jedynie gwiazdy. Oczywiście człowiek, który zwykle zajmował to miejsce, widział dużo więcej – rozumiał bowiem informacje, jakich dostarczały niezliczone ekrany, zegary, monitory. SR-71 był bowiem w istocie samolotem szpiegowskim, przeznaczonym do lotów na wielkich wysokościach, daleko poza zasięgiem myśliwców przechwytujących i rakiet przeciwlotniczych, zdolnym do obserwacji i rejestracji wszystkiego, co znalazło się w zasięgu jego kamer i radarów.

Tymczasem technicy sprawnie podłączali różne przewody wystające z kombinezonu Munro do systemów operacyjnych samolotu: radiowego, tlenowego, przeciwprzeciążeniowego. Munro obserwował z podziwem, jak pułkownik O'Sullivan z niesłychaną wprawą i małpią zręcznością wślizguje się na przedni fotel i podłącza się do systemów informacyjnych i zasilających. Właśnie włączył radio i pod kaskiem Munro zadudnił niski głos Arizończyka.

– Pan jesteś Szkot, panie Munro?

– Tak, Szkot.

– A ja Irlandczyk – odezwał się znowu O'Sullivan. – Katolik? Munro nie zrozumiał.

– Co takiego?

– O rany, pytam, czy pan katolik?

Brytyjczyk zastanawiał się przez moment. Tak naprawdę, to wcale nie był wierzący.

– Nie – odpowiedział wreszcie – należę do Kościoła Szkockiego. Pilot był najwyraźniej zdegustowany.

– O rany, żebym ja, po dwudziestu latach służby w USAF, musiał wozić na spacery jakiegoś szkockiego protestanta!

Potrójna szyba osłony, wytrzymująca wielką różnicę ciśnień w strato-sferze, cicho zamknęła się nad nimi. Z sykiem włączyła się sztuczna klimatyzacja kabiny. Mały traktor wyciągnął samolot z hangaru na lotnisko. Zapadał już zmierzch.

Kiedy O'Sullivan uruchomił silniki, zamknięty we wnętrzu maszyny Munro usłyszał tylko cichy gwizd. Ale pracownicy obsługi naziemnej, choć uzbrojeni w ochronne nauszniki, aż przygięli się pod wrażeniem gromu, jaki przetoczył się po lotnisku. Pilot poprosił o zgodę na start natychmiast, zanim jeszcze zdążył wykonać wszystkie, zdawałoby się niezliczone, przedstartowe czynności kontrolne. Dotarłszy do początku pasa startowego Blackbird zatrzymał się na chwilę: pilot dokładnie ustawiał maszynę w osi pasa. Potem Munro usłyszał jego głos.

– No, kimkolwiek pan jesteś i w cokolwiek wierzysz, trzymaj się pan mocno, bo startujemy.

Ledwie Munro zdążył zapiąć pasy, poczuł, jak precyzyjnie wymodelowane oparcie fotela miękko, ale z wielką siłą pcha go do przodu. Nie mógł ocenić szybkości samolotu: ze swego miejsca nie widział żadnych obiektów lotniska, tylko nieruchome, bladoniebieskie niebo. W rzeczywistości prędkość odrzutowca nie przekroczyła nawet 150 mil na godzinę, kitdy jego przednie koło oderwało się od asfaltu. Pół sekundy później caty samolot był już w powietrzu i O'Sullivan uruchomił mechanizm chowający podwozie.

SR-71 zatoczył najpierw duży łuk, a kiedy wyloty jego dysz skierowały się w stronę stanu Maryland, zaczął ostro wznosić się w górę. Wspinał się niemal pionowo, jak rakieta – bo też był prawie rakietą. Munro leżał teraz na plecach ze stopami wzniesionymi ku górze, całym kręgosłupem czując prędkość, z jaką Blackbird piął się coraz wyżej i wyżej w niebo, które wkrótce stało się ciemnoniebieskie, potem fioletowe, wreszcie zupełnie czarne.

Siedzący na przednim fotelu pilot musiał tym razem zajmować się także nawigacją; w praktyce oznaczało to po prostu odczytywanie z umieszczonego przed nim ekranu szczegółowych instrukcji pokładowego komputera, wprowadzonych do jego pamięci przed lotem. Komputer wyświetlał dane dotyczące aktualnej wysokości, szybkości, prędkości wznoszenia, kierunku, temperatury zewnętrznej i wewnętrznej, temperatury w turbinach i w dyszach, tempa zużycia tlenu. Sygnalizował także krytyczne momenty lotu, na przykład przekroczenie bariery dźwięku.

Gdzieś w dole, pod nimi, przesunęły się Filadelfia i Nowy Jork, niczym miasteczka lalek. Nad północną częścią stanu New York przekroczyli barierę dźwięku, wciąż jeszcze wznosząc się ku górze. Na wysokości 80 tysięcy stóp – pięć mil wyżej niż lata Concorde – pułkownik O'Sullivan wyłączył dopalacze i przeszedł do lotu poziomego.

Choć z tej wysokości widać było jeszcze zachodzące słońce, niebo było czarne jak heban. Piętnaście mil nad ziemią jest już zbyt mało powietrza, by światło mogło się rozpraszać w jego cząsteczkach i rozjaśniać kosmiczną czerń. Jest go jednak dostatecznie dużo, by stawiać opór obiektowi tak szybkiemu jak Blackbird. Prędkość podróżną, niemal trzykrotnie przekraczającą szybkość dźwięku, osiągnęli na krótko przed granicą między stanem Maine i Kanadą. Munro z pewnym niepokojem obserwował, jak zewnętrzna powłoka SR-71, zrobiona z czystego tytanu, nabiera pod wpływem, tarcia ciemnoczerwonej barwy. Oczywiście specjalny system chłodzenia kabiny zapewniał jej pasażerom zwykłą temperaturę pokojową.

– Czy możemy już rozmawiać? – spytał Munro.

– No pewnie!

– Gdzie teraz jesteśmy?

– Nad Zatoką Świętego Wawrzyńca. Lecimy w stronę Nowej Fundlandii.

– Daleko mamy do Moskwy?

– Z bazy Andrews było cztery tysiące osiemset pięćdziesiąt sześć mil.

– A ile czasu nam to zajmie?

– Trzy godziny pięćdziesiąt minut.

Munro zaczai liczyć w myślach. Wystartowali o szóstej czasu waszyngtońskiego, czyli jedenastej środkowoeuropejskiego. O trzeciej w nocy to będzie już niedziela, trzeci kwietnia – wylądują w Moskwie. Właściwie tam będzie już piąta, ale jeśli Rudin przystanie na jego plan i Blackbird będzie mógł szybko wystartować do Berlina, odzyska te dwie godziny. A więc może być w Berlinie o świcie, dokładnie tak, jak zaplanował.

Byli już prawie godzinę w powietrzu, gdy samolot opuścił granice Kanady i nad lodowatymi wodami Północnego Atlantyku pomknął w kierunku południowego krańca Grenlandii, przylądka Farvel.

– Panie prezydencie, proszę mnie wysłuchać – powiedział William Matthews. Mówił do małego mikrofonu ustawionego na jego biurku; tak właśnie wyglądał w rzeczywistości ów sławny “czerwony telefon”, który w praktyce niewiele miał z telefonem wspólnego. Połączenie było radiowe, a na końcach linii nie było słuchawek; wymyślne dekodery i wzmacniacze odtwarzały głos odległego rozmówcy przez głośnik; ludzie znajdujący się w Owalnym Gabinecie słyszeli w tym głośniku również przyciszony głos rosyjskiego tłumacza, który tam, w Moskwie, przekazywał Rudinowi słowa amerykańskiego prezydenta.

– Maksymie Andrejewiczu, za starzy już jesteśmy obaj i zbyt wiele włożyliśmy pracy w zapewnienie wzajemnego pokoju, aby to wszystko miało pójść na marne z powodu bandy morderców gdzieś na Morzu Północnym.

Minęła dłuższa chwila, zanim z głośnika w Owalnym Gabinecie odezwał się gruby głos Maksyma Rudina. Mówił po rosyjsku; siedzący obok prezydenta młody urzędnik z Departamentu Stanu tłumaczył błyskawicznie, równie niskim głosem.

– Wynika z tego, drogi przyjacielu Williamie, że musi pan zniszczyć ten statek i w ten sposób zlikwidować sytuację szantażu… Ja naprawdę nie mogę dopuścić żadnego innego rozwiązania.

Benson rzucił prezydentowi ostrzegawcze spojrzenie: nie można mówić Rudinowi, że Zachód zna już prawdę o śmierci Iwanienki.

– Rozumiem to – powiedział Matthews do mikrofonu. – Ale ja z kolei nie mogę zniszczyć tego tankowca. Tym samym zniszczyłbym również siebie. Poprosiłem o tę rozmowę, bo jest, być może, jeszcze inne wyjście. Dlatego tak bardzo mi zależy, żeby przyjął pan jeszcze dzisiaj mojego specjalnego wysłannika. Ten człowiek jest już w drodze do Moskwy. Leci szybkim samolotem wojskowym. I ma dla pana propozycję, która może zadowolić nas obu.

– Jak się nazywa ten Amerykanin?

– To nie Amerykanin, to Brytyjczyk. Nazywa się Adam Munro. Cisza po tamtej stronie linii trwała tym razem trochę dłużej. W końcu

Rudin zgodził się – ale w jego głosie nie było entuzjazmu.

– Proszę przekazać moim ludziom dane dotyczące lotu: wysokość, szybkość, trasa. Wydam polecenie, aby wpuszczono ten samolot, i osobiście przyjmę pana Munro zaraz po wylądowaniu. Spakojnoj noczi, William.

– Życzy panu spokojnej nocy – powtórzył tłumacz.

– Chyba żartuje – skomentował Matthews i odwrócił się do swoich doradców. – Przekażcie im parametry lotu Blackbirda, a naszej załodze zgodę na kontynuowanie lotu.

Na pokładzie “Freyi” wybiła północ. Porywacze i ich zakładnicy wkraczali w trzecią już – i ostatnią – wspólną dobę. Kiedy zegary znowu wybiją północ, Miszkin i Łazariew będą już w Izraelu – albo też “Freya” i wszyscy pozostali na niej ludzie nie będą już istnieć.

Drake, mimo iż przedtem zapowiadał, że przeniesie się do którejś z pięćdziesięciu innych kabin, postanowił jednak pozostać w kajucie kapitana. Był już pewien, że nie dojdzie do nocnego ataku komandosów na statek. Thor Larsen spoglądał nań spode łba z drugiej strony stołu. Obaj przeciwnicy byli już u kresu wytrzymałości fizycznej. Larsen, walcząc z ogarniającymi go falami senności, ciągnął wciąż swoją grę na wycieńczenie i przetrzymanie przeciwnika, drażniąc go coraz to nowymi, prowokacyjnymi pytaniami. Najbardziej prowokacyjne i tym samym najskuteczniejsze, jak się Larsen przekonał, było poruszanie kwestii rosyjskiej. Powracał więc do tego tematu z uporem.

– Ani trochę nie wierzę w tę pańską masową rewoltę, panie Swoboda – mówił. – W ogóle nie wierzę w to, że Rosjanie kiedykolwiek zbuntują się przeciw swoim władcom. Choćby to byli źli władcy, niekompetentni, prymitywni i okrutni. Wystarczy, że wywołają oni ducha jakiegoś wroga zewnętrznego… i natychmiast mogą liczyć na ślepy patriotyzm Rosjan.

Przez chwilę wydawało się, że tym razem Norweg posunął się za daleko. Dłoń Swobody zacisnęła się na rękojeści pistoletu, twarz pobladła z wściekłości.

– Niech szlag trafi taki patriotyzm! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. – Rzygać mi się chce, jak słyszę tych zachodnich liberałów rozprawiających o wielkim rosyjskim patriotyzmie. I co to za patriotyzm, który karmi się wyłącznie gnębieniem innych narodów? A gdzie tu miejsce na m ó j patriotyzm, panie Larsen? Na miłość Ukraińców do własnego, zniewolonego kraju? Na patriotyzm Gruzinów, Ormian, Litwinów, Estończyków, Łotyszów? Czy oni już w ogóle nie mają prawa do patriotyzmu? Czy są skazani na tę wieczną i obrzydliwą miłość do Rosji? Ten cały rosyjski patriotyzm to oszustwo. To tylko szowinizm – i zawsze tak było, od czasów Iwana i Piotra. Wszystko- to istnieje tylko dzięki ciągłym podbojom i zniewalaniu sąsiednich krajów.

Stał teraz nad Larsenem, wymachując bronią, ochrypły od krzyku. Opanował się jednak i wrócił na swoje krzesło. Mierząc w Larsena pistoletem niczym palcem wskazującym, powiedział cicho:

– Kiedyś, być może już całkiem niedługo, to rosyjskie imperium zacznie pękać. I wtedy ujawnią swój patriotyzm Rumuni, Czesi, Polacy. Pójdą w ich ślady Niemcy i Węgrzy, Bałtowie i Ukraińcy, Gruzini i Ormianie. Imperium rosyjskie rozpadnie się na kawałki – tak jak rozpadły się imperia rzymskie i brytyjskie – po prostu dlatego, że samowola władców stanie się już nie do zniesienia dla poddanych. Już teraz, w ciągu najbliższej doby, ja sam mam szansę naruszyć tę opokę… i zrobię to. A ktokolwiek wejdzie mi w drogę, umrze. Również panu radzę wziąć to pod uwagę.

Opuścił pistolet. Mówił dalej, ale już łagodniejszym tonem:

– Zresztą Busch zgodził się spełnić moje żądania, i tym razem się nie wycofa. Tym razem Miszkin i Łazariew naprawdę dotrą do Izraela.

Larsen obserwował młodego terrorystę z chłodnym wyrachowaniem. Sytuacja przed chwilą rzeczywiście była groźna – tamten omal nie użył broni. Ale też był bliski dekoncentracji: jeszcze krok, a znalazłby się w zasięgu długich ramion kapitana. Trzeba więc nadal grać, nadal prowokować, próbować wciąż na nowo; może przed świtem, w najtrudniejszej psychicznie godzinie, w końcu się uda…

Superpilne i supertajne depesze wędrowały już od dłuższego czasu z Waszyngtonu do ośrodka kontrolnego w Omaha, a stąd do setek stacji radarowych, stanowiących elektroniczne oczy i uszy Sojuszu Atlantyckiego, gęsto rozmieszczone wokół granic ZSRR. Te radary śledziły teraz lot Blackbirda: od wschodnich brzegów Islandii przez Skandynawię do Moskwy. Uprzedzeni w porę o tym locie, kontrolerzy radarów nie wszczynali zbędnego alarmu.

Po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny radiogramy z Moskwy informowały kontrolerów radarów o zbliżającym się samolocie. Dzięki temu również po tej stronie nikt nie ogłaszał alarmu. Podniebna droga nad Zatoką Botnicką w stronę Moskwy wydawała się wolna i czysta.

A jednak do pewnej bazy lotniczej, położonej na wschód od Kirkenes, informacja z Moskwy nie dotarła; a może dotarła, ale została zlekceważona. Może dla dowódcy tej bazy ważniejszy był jakiś tajny rozkaz z Ministerstwa Obrony, przeciwstawiający się rozkazom Kremla?

Z arktycznego lotniska, przedzierając się przez śnieżycę, wzbiły się w stratosferę dwa Migi-25. Były to samoloty z najnowszej serii, 25-E, mocniejsze i lepiej uzbrojone, niż używana w latach siedemdziesiątych wersja 25-A. Osiągały prędkość 2,8 M i wysokość 80 tysięcy stóp. Ale rakiety, określane na Zachodzie nazwą “Arcid” – a każdy Mig 25-E niósł pod skrzydłami sześć takich rakiet – mogły dosięgnąć celu lecącego jeszcze dwadzieścia tysięcy stóp wyżej. Na razie oba myśliwce, z włączonymi dopalaczami, pięły się stromo w górę, z każdą minutą zyskując dziesięć tysięcy stóp wysokości; leciały kursem przecinającym trajektorię Blackbirda.

Blackbird był już nad Finlandią, kierując się w stronę jeziora Ładoga i Leningradu, kiedy jego pilot mruknął jakby od niechcenia do mikrofonu:

– Mamy towarzystwo…

Munro wyrwał się z kręgu własnych myśli. Choć niewiele rozumiał ze skomplikowanej aparatury pokładowej SR-71, obraz na niewielkim ekranie radaru znajdującym się na wprost jego oczu był zrozumiały nawet dla laika. Z lewej strony ekranu szybko zbliżały się do centrum dwa małe światełka.

– Kto to może być? – spytał, ale zanim jeszcze pilot zdążył odpowiedzieć, skurcz strachu ścisnął żołądek Szkota. Wprawdzie Rudin dał osobistą gwarancję, ale czy Rudin w pełni panuje nad sytuacją?!

Siedzący z przodu pułkownik O'Sullivan miał przed sobą drugi, bliźniaczy ekran radaru. Uważnie obserwował, z jaką prędkością zbliżają się obce obiekty, wreszcie pewnym siebie tonem oświadczył:

– To Migi-25. Są na sześćdziesięciu tysiącach stóp i nadal szybko idą w górę. Cholerne Ruski! Zawsze mówiłem, że nie można im ufać.

– Wracamy do Szwecji? – spytał Munro.

– Ani mi się śni, Angolu. Jak sam prezydent USA powiedział, że mam cię dowieźć do Moskwy, to znaczy, że do Moskwy!

O'Sullivan ponownie włączył dopalacze; przyrost mocy był taki, że Munro miał uczucie, jakby go muł kopnął w plecy. Strzałka szybkościomierza doszła do kreski 3 M, oznaczającej trzykrotną szybkość dźwięku, i nawet nieznacznie ją minęła. Dziób samolotu uniósł się lekko w górę. Nawet w tak rzadkim powietrzu rozpędzony do maksymalnej szybkości Blackbird mógł jeszcze wznosić się wyżej.

Daleko w dole major Kuzniecow, dowódca patrolu, wyciskał ostatnie poty z dwu zintegrowanych silników “Tuman”, napędzających jego samoloty. Silniki były dobre, najlepsze, jakimi dysponowali – ale i tak miały w sumie siłę ciągu o 5 tysięcy funtów mniejszą, niż para silników Blackbirda, a przy tym podwieszone pod skrzydłami Migów rakiety działały hamująco. Mimo to oba radzieckie samoloty łatwo przekroczyły wysokość 70 tysięcy stóp i na tyle zbliżyły się do SR-71, że można już było myśleć o odpaleniu rakiet. Major Kuzniecow odbezpieczył wszystkie sześć pocisków swojego Miga i polecił pilotowi drugiego samolotu zrobić to samo.

Również O'Sullivan, którego maszyna osiągnęła tymczasem pułap 90 tysięcy stóp, zorientował się, że jest już niemal w zasięgu rakiet lecących siedemdziesiąt pięć tysięcy stóp niżej myśliwców. Nie byłoby to groźne, gdyby ścigające go Migi znajdowały się z tyłu: Blackbird leciał szybciej i łatwo by im uciekł. W rzeczywistości jednak napastnicy zbliżali się pod ostrym kątem z boku.

– Gdybym wiedział, że to tylko honorowa eskorta – odezwał się do pasażera – podpuściłbym tych drani bliżej. Aleja Ruskim nie wierzę.

Mimo iż kombinezon zapewniał ciału optymalną temperaturę – Munro oblewał się potem. Może dlatego, że dokładnie pamiętał treść raportów “Słowika”, o których pułkownik nie miał pojęcia.

– To nie eskorta – powiedział wreszcie. – Oni mają rozkaz mnie sprzątnąć.

– Teraz mi to mówisz? – wycedził z wściekłością O'Sullivan. – Cholerny konspirator! Ale nie martw się, Angolu. Prezydent Stanów Zjednoczonych chce cię mieć żywego w Moskwie… to dolecisz do Moskwy.

Mówiąc to uruchomił systemy elektronicznego kamuflażu. Mknący w stratosferze czarny ptak zaczął emitować silną głuszącą falę, która dla śledzących go radarów była tym, czym dla wędrowca na pustyni burza piaskowa. Mały ekran przed oczami majora Kuzniecowa wypełnił się gęstą świetlistą mżawką, niczym ekran zepsutego telewizora. Cyfrowy monitor, który pokazywał już, że skuteczny atak rakietowy będzie możliwy za piętnaście sekund, teraz zaczął wyrzucać jakieś dziwaczne, bezsensowne liczby. Major zrozumiał, że cel, już tak bliski, teraz nieodwołalnie mu się wymknął, zgubił gdzieś w lodowatej stratosferze. Pół minuty później oba myśliwce pochyliły się głęboko na skrzydło i zawróciły do swej arktycznej bazy.

Spośród pięciu moskiewskich lotnisk jedno, Wnukowo II, nigdy nie jest oglądane przez cudzoziemców. Zarezerwowane jest dla elity partyjnej: specjalną flotyllę samolotów służbowych utrzymuje w ciągłej gotowości personel wojskowy. Właśnie tutaj, o piątej rano miejscowego czasu, pułkownik O'Sullivan sprowadził Blackbirda na rosyjską ziemię.

Kiedy stygnąca maszyna dokołowała do budynków lotniska, otoczyła ją duża grupa umundurowanych Rosjan. Arizończyk włączył hydrauliczne ramię, które odsunęło osłonę kabiny, i z przerażeniem patrzył na otaczający maszynę tłumek.

– Te Ruski spaskudzą mi całą maszynę – jęknął. Odpiął pasy i stanął na równe nogi. – Hej, wy tam, trzymajcie swoje brudne łapy z daleka, słyszycie?

Munro zostawił pułkownika w nierównym boju z personelem lotniska, usiłującym odnaleźć w kadłubie SR-71 zawory, przez które uzupełnia się paliwo. Sam wskoczył do ciężkiej, czarnej limuzyny, przy której czekali nań dwaj cywile ze straży kremlowskiej. W samochodzie ściągnął z siebie kombinezon lotniczy i z powrotem przebrał się w swoje własne spodnie i marynarkę. Całą podniebną podróż przebyły one zwinięte w ciasny kłębek między jego kolanami, toteż wyglądały teraz jak wyciągnięte psu z gardła.

Trzy kwadranse później Ził, poprzedzany przez dwóch motocyklistów, którzy prowadzili go przez całą Moskwę, wpadł przez Bramę Borowicką na dziedziniec Kremla, przemknął obok Wielkiego Pałacu Carów i zatrzymał się przed bocznymi drzwiami budynku Arsenału. Dwie minuty przed szóstą Adam Munro znalazł się w prywatnym apartamencie przywódcy. Naprzeciw niego stał stary człowiek w szlafroku, trzymając obiema dłońmi szklankę ciepłego mleka. Munro usłyszał, jak zamykają się za nim drzwi, i usiadł na wskazanym przez Rudina fotelu z wysokim oparciem.

– A więc to pan jest Adam Munro – zaczął Rudin. – No, niech pan mówi, na czym polega ta nowa propozycja prezydenta Matthewsa?

Munro wyprostował się w fotelu i popatrzył na Rudina, który tymczasem zajął już swoje miejsce za biurkiem. Widział go już parę razy – ale nigdy z tak bliska. Sekretarz wyglądał na zmęczonego i rozdrażnionego.

Nie było tłumacza – a przecież Rudin nie mówił po angielsku. Racja, uświadomił sobie Munro, przez te parę godzin ludzie Rudina na pewno starannie sprawdzili jego personalia: wiedzieli, że jest dyplomatą brytyjskim w Moskwie i że dobrze zna rosyjski. Nie ma więc sensu tego ukrywać.

– Ta propozycja, panie sekretarzu generalny – odezwał się biegłym rosyjskim – może sprawić, że terroryści opuszczą “Freyę”, nie uzyskując bynajmniej tego, czego się domagają.

– Jedną rzecz musimy ustalić od razu, panie Munro. Nie będziemy już mówić o uwolnieniu Miszkina i Łazariewa.

– Nie będziemy – łatwo zgodził się Munro. – W istocie miałem raczej nadzieję porozmawiać o Juriju Iwanience.

Rudm nawet nie drgnął. Nadal spokojnie patrzył na swego rozmówcę. Potem uniósł do ust szklankę z mlekiem i wypił łyk.

– Jak pan widzi, jeden z nich zdążył już co nieco powiedzieć – kontynuował Munro. Musiał dla wzmocnienia swoich argumentów ujawnić przed Rudinem, że i on wie już, co stało się z Iwanienką. Nie mógł jednak zdradzić, że wiadomość przeciekła na Zachód prosto z Kremla; to byłoby groźne dla Walentyny – jeśli ona w ogóle jest jeszcze na wolności.

– Na szczęście powiedział to jednemu z naszych ludzi i nie pozwoliliśmy, aby rzecz się rozniosła.

– Waszych ludzi? – zdziwił się Rudin. – Ach tak, chyba wiem, kogo ma pan na myśli. A kto jeszcze o tym wie?

– Dyrektor generalny mojej instytucji, premier Wielkiej Brytanii, prezydent Matthews i trzech jego głównych doradców. Zapewniam pana, że nikt z nich nie ma najmniejszego zamiaru podawać tego do publicznej wiadomości. Naj-mniej-sze-go!

Rudin zastanowił się przez chwilę.

– A czy można to samo powiedzieć o Miszkinie i Łazariewie?

– Na tym właśnie polega problem – odparł Munro. – O to chodziło od samego początku, to znaczy odkąd na pokład “Freyi” weszli terroryści. A propos, to są emigranci z Ukrainy.

Rudin jakby nie dosłyszał ostatniego zdania.

– Toteż powiedziałem już panu Matthewsowi, że jedynym rozwiązaniem jest zniszczyć “Freyę”. Kosztowałoby to trochę istnień ludzkich, ale oszczędziłoby nam wszystkim mnóstwa kłopotów.

– Oszczędziłby pan sobie tych kłopotów wcześniej, gdyby samolot porwany przez tych chłopaków został w porę zestrzelony.

– To rzeczywiście był błąd – przyznał niechętnie.

– Ciekawe, czy nieudany atak dwóch Migów-25 na samolot, którym tu przyleciałem, uzna pan również za błąd?

Po raz pierwszy kamienna twarz starego Rosjanina drgnęła.

– Nic o tym nie wiem – powiedział cicho. I po raz pierwszy w tej rozmowie Munro mu uwierzył.

– Wracając do rzeczy: musi pan wiedzieć, że zniszczenie “Freyi” nic nie da, nie rozwiąże problemu. Jeszcze trzy dni temu Miszkin i Łazariew byli nieznanymi szerzej zbiegami i porywaczami, skazanymi na piętnaście lat więzienia. Jeszcze trzy dni temu nikt nie dałby wiary ich oświadczeniom. Ale dzisiaj są już sławni. Na razie, co prawda, wszyscy sądzą jeszcze, że w całej tej sprawie chodzi tylko o ich osobistą wolność. Ale przecież prawda jest inna. I jeśli “Freya” zostanie zniszczona, wszystko jedno czyimi rękami, cały świat zacznie się dopytywać, komu i dlaczego tak strasznie zależało na zatrzymaniu ich w więzieniu. Bo też, jak dotąd, świat nie wie, że tu nie chodzi o ich zamknięcie, ale o ich milczenie. Po zniszczeniu “Freyi”, razem z jej ładunkiem i załogą, świat na pewno znajdzie sposób, żeby ich samych zapytać o przyczyny… a oni chętnie wszystko powiedzą. I teraz uwierzą im już wszyscy. Jak pan widzi, samo zatrzymanie ich w więzieniu, tym czy innym sposobem, nic już nie daje. Rudin skinął głową ze zrozumieniem.

– Ma pan rację, młody człowieku. Zapewne sami Niemcy zrobią im od razu konferencję prasową…

– No właśnie – rzekł Munro. – I stąd moja propozycja… Krótko wyłożył program działań przedstawiony wcześniej pani Carpenter i Williamowi Matthewsowi. W odróżnieniu od nich, stary Rosjanin nie był ani wstrząśnięty, ani zgorszony – okazał tylko zimne zainteresowanie.

– Czy to wyjdzie? – spytał w końcu.

– Musi wyjść. Zresztą to już i tak ostatnia szansa. A więc, zgadza się pan na ich podróż do Izraela?

Rudin spojrzał na ścienny zegar. Była szósta czterdzieści pięć. Za czternaście godzin będzie musiał spotkać się z Wiszniajewem i resztą członków Biura. Ale tym razem nie skończy się na aluzjach; główny ideolog Partii postawi formalny wniosek o wotum nieufności.

– Zgoda, panie Munro. Niech pan to zrobi… i oby to wyszło. Bo jak nie wyjdzie, to nic nie zostanie ani z “Freyi”, ani z Traktatu Dublińskiego.

Nacisnął guzik na biurku. Drzwi otwarły się natychmiast i stanął w nich major w doskonale skrojonym mundurze kremlowskiej gwardii.

– Chciałbym jeszcze przekazać dwie instrukcje, jedną dla Amerykanów, drugą dla moich ludzi – odezwał się Munro. – Przedstawiciele obu ambasad czekają już pod bramą Kremla.

Rudin wydał odpowiednie polecenia majorowi, który miał odprowadzić Brytyjczyka. Kiedy byli już w drzwiach, zatrzymał ich głos Rudina:

– Panie Munro!

Szkot odwrócił się. Starzec stał przy biurku dokładnie tak samo jak w chwili, gdy Munro tu wchodził, obejmując obiema dłońmi szklankę z mlekiem.

– Gdyby szukał pan kiedyś nowej pracy – powiedział najzupełniej poważnym tonem – niech pan przyjdzie do mnie. Tutaj zawsze znajdzie się miejsce dla ludzi utalentowanych.

Kiedy wioząca Szkota limuzyna opuszczała Kreml przez Bramę Borowicką, pierwsze promienie słońca dotknęły kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego. Tuż za bramą stały przy krawężniku dwa czarne samochody. Munro wysiadł i podszedł kolejno do jednego i drugiego. Przekazał swoje instrukcje najpierw amerykańskiemu, potem brytyjskiemu dyplomacie. Muszą one dotrzeć do Waszyngtonu i Londynu, zanim on wyląduje w Berlinie.

Dokładnie o ósmej Blackbird oderwał się od betonu lotniska Wnukowo II i skierował się ku zachodowi. SR-71 miał przed sobą następny, liczący tysiąc mil etap podróży: do Berlina. Pułkownik O'Sullivan, który przez ostatnie trzy godziny obserwował w męce, jak radzieccy mechanicy obmacują jego ukochaną maszynę (prawdę mówiąc, uzupełniali tylko paliwo), był już w bardzo złym humorze.

– Gdzie ja właściwie, do cholery, mam lądować? Przecież nie na Tempelhof, tam jest za mało miejsca.

– Wyląduje pan w brytyjskiej bazie Gatow.

– Co?! Najpierw Ruscy, a teraz Angole! To może lepiej od razu wystawić ten samolot na pokaz publiczny? Zdaje się, że już i tak każdy może w nim grzebać.

– Jeśli ta misja się powiedzie, świat być może nie będzie już potrzebował Blackbirdów – próbował go udobruchać Munro.

Ale nie mógł gorzej trafić.

– Taaak? Tylko ciekawe, co ja będę wtedy robił – zawołał pułkownik O'Sullivan i z wisielczym humorem dodał: – Pewnie zostanę jakimś taksówkarzem. Zresztą już zaczynam nabierać wprawy.

Daleko pod nimi przesunęło się Wilno. Pędząc wciąż na zachód z szybkością dwukrotnie przewyższającą ruch obrotowy Ziemi, dotrą do Berlina o siódmej rano tamtejszego czasu.

Na “Freyi” była piąta trzydzieści (Adam Munro jechał właśnie z Kremla na lotnisko), kiedy w kajucie kapitana zadzwonił interkom z mostka. Człowiek, zwany Swobodą, słuchał przez chwilę, potem odpowiedział po ukraińsku.

Larsen obserwował go z drugiej strony stołu spod przymkniętych powiek. Nie zrozumiał oczywiście ani słowa, ale dostrzegł, że wiadomość wprawiła terrorystę w zakłopotanie. Przez następne parę minut siedział w milczeniu, marszcząc brwi i wpatrując się w stół, dopóki w drzwiach nie pojawił się któryś z jego ludzi, by zastąpić go w pilnowaniu Norwega. Swoboda zostawił kapitana pod czułą opieką lufy karabinowej i poszedł na mostek. Po dziesięciu minutach wrócił, najwyraźniej niezadowolony.

– Co się stało? Znów jakieś kłopoty? – spytał ze złośliwym uśmiechem Larsen.

– Ambasador niemiecki dzwonił z Hagi. Podobno wydali zakaz przelotu kanałami powietrznymi z Berlina Zachodniego wszelkim samolotom niemieckim, zarówno państwowym, jak prywatnym.

– To logiczne – mruknął Larsen. – Nie mają ochoty przyglądać się z założonymi rękami, jak dwaj zabójcy ich pilota odlatują wolni w siną dal.

Swoboda odprawił wartownika – wysłał go z powrotem na mostek. Sam zajął znowu miejsce za stołem.

– Brytyjczycy zaproponowali kanclerzowi pomoc: chcą przetransportować Miszkina i Łazariewa z Berlina do Tel Awiwu własnym samolotem wojskowym – powiedział.

– Na pana miejscu zgodziłbym się na to. Rosjanie rzeczywiście mogliby zawrócić z drogi samolot niemiecki albo nawet go zestrzelić, a potem stwierdzić, że to był wypadek. Ale do samolotu RAF, w uznanych kanałach powietrznych, strzelać nie będą. Jest pan bliski sukcesu, niech pan tego nie marnuje z powodu takiego drobiazgu. Niech pan się zgodzi na tę propozycję.

Swoboda popatrzył na Norwega: wyglądał na śmiertelnie zmęczonego, jego reakcje były powolne i ospałe.

– Ma pan rację, rzeczywiście mogliby zestrzelić niemiecki samolot. A co do oferty brytyjskiej, to, prawdę mówiąc, już się zgodziłem.

– No, to ostatnia przeszkoda za nami – Larsen próbował zdobyć się tym razem na przyjazny uśmiech. – Uczcijmy to!

Stały przed nim dwie filiżanki kawy, napełnione, gdy Swoboda przebywał poza kabiną. Posunął jedną z nich na środek stołu; Ukrainiec szybko po nią sięgnął. I to był błąd, na który od dawna czekał Larsen…

Rzucił się na Swobodę przez stół z całą nagromadzoną od pięćdziesięciu godzin energią rozwścieczonego niedźwiedzia. Terrorysta szarpnął się do tym, chwycił swoją broń i już miał jej użyć, kiedy pięść twarda jak pień drzewa trafiła go w lewą skroń. Runął wraz z krzesłem na podłogę.

Człowieka mniej sprawnego fizycznie ten cios i upadek mogłyby pozbawić przytomności. Ale Drake, znacznie młodszy od Larsena, był świetnie wytrenowany. Ponieważ nie mógł już liczyć na rewolwer, który w czasie upadku wypadł mu z dłoni i poleciał gdzieś daleko – zerwał się w samą porę, by gołymi rękami bronić się przed szarżą Norwega. Po chwili obaj runęli na ziemię, splątani niczym dwaj zapaśnicy pośród szczątków połamanego krzesła i potłuczonych filiżanek.

Larsen starał się wykorzystać swoją wagę i siłę, Ukrainiec – młodzieńczą zręczność i szybkość. Ta ostatnia przeważyła. Wyśliznąwszy się z uścisku wielkoluda, Swoboda dopadł drzwi. Niewiele brakowało, by je otworzył i uciekł: już dotykał dłonią klamki, gdy Larsen tygrysim skokiem zwalił go z nóg. Kiedy znowu się podnieśli, Norweg znalazł się między Swobodą a drzwiami. Tym razem Ukrainiec zaatakował nogami; potężny kopniak w pachwinę sprawił, że Larsen zgiął się wpół, ale natychmiast przyszedł do siebie i ponownie zaatakował terrorystę.

Swoboda nie przypadkiem zmierzał w stronę drzwi. Pamiętał zapewne, że kabina jest całkowicie dźwiękoszczelna, i zdawał sobie sprawę, że nikt z jego kolegów nie słyszy odgłosów walki. A walka trwała nadal: mocując się, gryząc, tłukąc pięściami, kopiąc – doturlali się znowu w okolice stołu. Gdzieś tutaj leżał rewolwer, który mógł szybko rozstrzygnąć sprawę; jeszcze skuteczniej jednak mógł tego dokonać oscylator przytroczony do pasa Swobody – gdyby w czasie zmagań został naciśnięty, choćby i przypadkowo, czerwony guzik.

W rzeczywistości walka trwała jeszcze dwie minuty. Larsen zdołał w pewnym momencie uwolnić jedną rękę, chwycił Ukraińca za włosy i trzasnął jego głową o dębową nogę stołu. Swoboda wyprężył się gwałtownie, potem bezwładnie osunął się na podłogę. Spod linii włosów spłynęła na czoło cienka strużka krwi.

Ciężko dysząc ze zmęczenia Larsen podniósł się z podłogi i popatrzył na nieprzytomnego przeciwnika. Potem z wielką ostrożnością odwiązał od jego pasa oscylator i trzymając go w lewej dłoni szybko podszedł do okna nad burtą. Okno było zabezpieczone dwiema motylkowymi nakrętkami. Zaczął je odkręcać jedną ręką, nie wypuszczając z drugiej morderczego aparaciku. Jedna nakrętka zsunęła się już z gwintu; zabrał się do drugiej. Za kilka sekund otworzy okno i ciśnie oscylator daleko ponad stalowym podestem w głębinę Morza Północnego.

Na podłodze, za jego plecami, ręka młodego terrorysty zaczęła skradać się po dywanie w stronę porzuconego rewolweru. Dosięgłszy go Swoboda dźwignął się z trudem na jednym ramieniu, potem czołgając się okrążył stół, który zasłaniał mu widoczność. Larsen tymczasem odkręcił drugą mutrę i właśnie ciągnął ku sobie mosiężną ramę okna – kiedy padł strzał.

W niewielkiej zamkniętej przestrzeni kabiny huk był ogłuszający. Larsen zatoczył się na ścianę przy otwartym oknie; spojrzał najpierw na swoją lewą rękę, potem na Swobodę. Również Ukrainiec wpatrywał się, jak zahipnotyzowany, w lewą dłoń kapitana. Teri pierwszy i jedyny strzał trafił dokładnie w oscylator; w krwawiącej dłoni Larsena tkwiły odłamki plastiku i metalu. Przez kilka sekund patrzyli na siebie w śmiertelnym milczeniu, czekając na serię eksplozji, które będą oznaczały śmierć “Freyi”.

Nic takiego nie nastąpiło. Najwidoczniej tępy pocisk roztrzaskał oscylator na kawałki zbyt szybko, aby wzbudzony sygnał zdążył osiągnąć częstotliwość niezbędną do uruchomienia zapalników w bombach.

Ukrainiec podniósł się powoli. Wstał niepewnie, opierając się o stół. Larsen popatrzył przez chwilę na krew kapiącą wciąż z dłoni, potem ponownie przeniósł wzrok na chwiejącego się terrorystę.

– Wygrałem, panie Swoboda. Wygrałem. Nie może pan już zniszczyć mojego statku i mojej załogi.

– To pan o tym wie, kapitanie Larsen – odparł spokojnie człowiek z pistoletem. – Pan i ja. Ale oni… – wskazał przez otwarte okno na światła pozycyjne okrętów NATO w gęstej ciemności przedświtu – oni nie wiedzą nic. Gra toczy się nadal, i to ja ją wygram. Miszkin i Łazariew b ę d ą w Izraelu.

19.

Od 6.00 do 16.00

Zachodnioberlińskie więzienie Moabit składa się z dwóch części. Starsza istniała już przed II wojną światową. Nową zbudowano na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zapewne nie bez związku z szeroką falą terroryzmu, jaką uruchomiła w Niemczech grupa Baader-Meinhof. W tej części więzienia zainstalowano ultranowoczesne systemy zabezpieczeń, najgrubszą stal i najtwardszy beton, kamery telewizyjne, elektronicznie sterowane drzwi, zamki, kraty.

Miszkina i Łazariewa, którzy spali w pojedynczych celach na najwyższym piętrze, w niedzielę, 3 kwietnia 1983 roku o szóstej rano obudził sam naczelnik więzienia.

– Zostaliście zwolnieni – powiedział krótko. – Jeszcze dziś odlecicie do Izraela. Start przewidziany jest na ósmą. Przygotujcie się do wyjścia. O wpół do ósmej ruszamy na lotnisko.

Dziesięć minut później dowódca wojskowy brytyjskiego sektora Berlina Zachodniego dzwonił do niemieckiego burmistrza miasta.

– Bardzo przepraszam, Herr Burgermeister, ale start z cywilnego lotniska Tegel raczej nie wchodzi w rachubę. Jak pan wie, nasze rządy uzgodniły, że posłużymy się brytyjskim samolotem wojskowym. Do jego obsługi z pewnością lepiej przygotowane jest nasze lotnisko Gatow. A przy tym unikniemy chaosu i tłumu dziennikarzy. W takim wielkim międzynarodowym porcie lotniczym byłoby to raczej trudne.

Burmistrz był w gruncie rzeczy zadowolony. Jeśli całą tą operacją zajmą się Brytyjczycy, na nich spadnie wszelka odpowiedzialność; a zbliżające się wybory lokalne dotyczyły przecież także Berlina…

– A więc, jaki ma pan plan, generale?

– Londyn proponuje, żebyście zapakowali tych dwóch łobuzów do opancerzonej karetki na terenie więzienia i zawieźli ich prosto do bazy Gatow. Wypuścicie ich z karetki dopiero w bazie… z dala od wszelkich widzów. Oczywiście od tego momentu moi ludzie przejmują pełną odpowiedzialność.

Dziennikarze nie mieli tym razem szczęścia. Ponad czterystu reporterów i fotografów biwakowało przed bramą Moabitu już od poprzedniego wieczora, kiedy to w Bonn zapowiedziano uwolnienie porywaczy na ósmą rano. Wszyscy chcieli mieć zdjęcie tej dwójki w triumfalnym momencie uwolnienia. Tabuny fotoreporterów oblegały też cywilne lotnisko Tegel, biegając z kąta w kąt w poszukiwaniu najlepszego punktu obserwacyjnego dla swoich teleobiektywów. I jednych, i drugich miał spotkać srogi zawód.

Brytyjska baza lotnicza Gatow ma tę zaletę, że znajduje się na najdalszych peryferiach miasta i oddzielona jest od centrum bardzo szeroką w tym miejscu rzeką Hawelą. Zachodnie ogrodzenie niemal styka się z Murem, którym otoczyły miasto komunistyczne władze NRD.

W bazie już na wiele godzin przed świtem trwały ożywione i systematyczne przygotowania. Między trzecią a czwartą nad ranem przyleciał z Anglii mały “dyrektorski” odrzutowiec HS-125 z oznaczeniami RAF, nie wiedzieć czemu, zwany przez wojskowych “Belfrem”. Miał on bardzo pojemne zbiorniki paliwa, pozwalające bez lądowania pokonać trasę z Berlina do Tel Awiwu, nawet po okrężnej trajektorii: Monachium – Wenecja – Ateny, bez korzystania z przestrzeni powietrznej państw komunistycznych. Wysoka prędkość podróżna, 500 mil na godzinę, pozwalała Belfrowi pokonać tę liczącą 2200 mil trasę w cztery i pół godziny. Natychmiast po wylądowaniu odholowano Belfra do pustego hangaru, gdzie poddano samolot kontroli technicznej i uzupełniono paliwo.

Dziennikarze tak bardzo skupili swoją uwagę na więzieniu Moabit i porcie lotniczym Tegel, że nikt nie zauważył czarnego SR-71 schodzącego nad północno-zachodnią częścią miasta do lądowania na głównym pasie lotniska Gatow – choć odbyło się to za trzy minuty siódma, kiedy niebo było już całkiem jasne. Samolot został szybko odholowany do jednego z hangarów, gdzie sprowadzona specjalnie na tę okazję z Tempelhof ekipa US Air Force pospiesznie zamknęła drzwi przed nosem ciekawskich Anglików i zabrała się do pracy przy Blackbirdzie. SR-71 miał już swoje nietypowe i niewdzięczne zadanie za sobą. Pułkownik O'Sullivan, stwierdziwszy, że znajduje się wśród rodaków i że następne lądowanie wypadnie już w ukochanych ojczystych Stanach – nareszcie odprężył się. Jego pasażer szybko opuścił hangar. Przed drzwiami powitał go młody major RAF, czekający w land-roverze.

– Pan Munro? – spytał.

– Tak – Szkot podał mu swój paszport, który major obejrzał pobieżnie.

– Dwaj dżentelmeni czekają na pana w kasynie – stwierdził.

Ci dwaj dżentelmeni mogli, w razie potrzeby, wylegitymować się dokumentami urzędników niskiego szczebla z Ministerstwa Obrony. Nie przyznaliby się jednak przy tym, że na co dzień zajmują się pracą badawczą w pewnym pilnie strzeżonym laboratorium, którego odkrycia i raporty opatrywane są natychmiast znakiem “Ściśle tajne”. Obaj panowie byli elegancko ubrani, obaj trzymali w rękach czarne, urzędnicze walizeczki. Pierwszy, w okularach bez oprawy, był lekarzem albo raczej był nim kiedyś, zanim porzucił szlachetne ideały Hipokratesa. Drugi, jego asystent, był dawniej felczerem.

– Czy panowie mają sprzęt, o który prosiłem? – spytał Munro bez żadnych wstępów.

Zamiast odpowiedzi człowiek w okularach otworzył swoją walizeczkę i wyjął z niej płaską skrzynkę, nie większą niż pudełko cygar. Uniósł pokrywkę i pokazał zawartość pudełka, ułożoną na podściółce z waty.

– Dziesięć godzin – powiedział. – Nie więcej.

– To trochę mało – skrzywił się Munro. – Cholernie mało. Dochodziła siódma trzydzieści. Zapowiadał się kolejny ciepły, słoneczny poranek.

Należący do brytyjskiej służby ochrony wybrzeża zwiadowczy Nimrod krążył wciąż niezmordowanie na wysokości 15 tysięcy stóp nad “Freyą”. Jego zadaniem była teraz obserwacja nie tylko tankowca, ale i plamy ropy, która wyciekła z niego w południe poprzedniego dnia. Gigantyczne tłuste rozlewisko przemieszczało się wciąż leniwie po spokojnym morzu, nadal pozostając poza zasięgiem jednostek pożarniczych, załadowanych detergentem, które nie mogły przekroczyć zaklętego kręgu pięciu mil wokół “Freyi”. Plama ropy, która najpierw powędrowała z przypływem na północny wschód od tankowca, w nocy zatrzymała się, po czym fala odpływu oraz lekka bryza popchnęły ją z powrotem. Przed świtem znalazła, się znowu na południku “Freyi”, o dwie mile od niej w kierunku brzegów Holandii i Belgii.

Na statkach pożarniczych i holownikach, wiozących skoncentrowany emulgent ropy, specjaliści z laboratorium Warren Springs błagali Boga o dobrą, spokojną pogodę przynajmniej do momentu, gdy będą mogli zacząć akcję. Jeśli pogoda się pogorszy, jeśli zacznie wiać mocniejszy wiatr, wielka plama rozdzieli się na tysiące mniejszych i pogna wraz z falami ku brzegom Europy albo Wielkiej Brytanii.

Meteorolodzy z niepokojem śledzili zbliżanie się od strony cieśnin duńskich chłodnego frontu atmosferycznego. Najwyraźniej wypierał on znad Morza Północnego panującą od paru dni ciepłą aurę, niezwykłą zresztą o tej porze roku. Będzie dobrze, jeśli to zderzenie frontów skończy się jedynie silną mgłą.

Dziesięć minut przed ósmą, a więc tuż przed zapowiedzianym terminem uwolnienia więźniów, napięcie nerwowe na “Freyi” dosięgło szczytu. Wcześniej już Drake, asekurowany przez dwu uzbrojonych ludzi, pozwolił kapitanowi skorzystać z jego własnej podręcznej apteczki. Szary z bólu, Larsen wyrywał z poharatanej dłoni odłamki plastiku; potem owinął ją bandażem, którego koniec zawiązał wokół szyi w prymitywny temblak. Swoboda, z plastrem na czole, patrzył na niego z drugiego końca kabiny.

– Muszę przyznać, że dzielny z pana człowiek, kapitanie Larsen. Ale nic pan nie zyskał. Nadal mogę wypompować z pańskiego statku tyle ropy, ile zechcę, a już te okręty dokoła postarają się, żeby dokończyć roboty. I jeśli Niemcy znowu złamią obietnicę, zacznę już o dziewiątej.

Dokładnie o wpół do ósmej cierpliwość dziennikarzy warujących pod więzieniem Moabit została nagrodzona. Podwójna stalowa brama, wychodząca na Klein Moabit Strasse, otworzyła się na oścież i ukazała się w niej opancerzona furgonetka bez bocznych okien. Z balkonów mieszkań po drugiej stronie ulicy dziesiątki fotografów pstrykały wszystko, co się dało – choć niewiele tu było do oglądania; potem w ślad za odjeżdżającą karetką ruszyła rzeka pojazdów prasowych.

W wozach transmisyjnych, przysłanych tu przez różne stacje radiowe i telewizyjne, reporterzy terkotali w podnieceniu do mikrofonów. Słowa wielu z nich wędrowały natychmiast, za pośrednictwem macierzystych stacji, do milionów słuchaczy. Taką bezpośrednią transmisję prowadziło też radio BBC. Głos brytyjskiego sprawozdawcy wypełnił kajutę kapitana “Freyi”, gdzie Andrew Drake – człowiek, który rozpętał całą tę aferę – słuchał teraz z najwyższą uwagą.

– Jadą już! – wykrzyknął z satysfakcją. – No, to niewiele zostało czasu. Najwyższa pora, żeby im powiedzieć, jak mają przyjąć chłopców w Izraelu.

Pobiegł znowu na mostek. Dwaj “opiekunowie” Larsena pozostali na miejscu. Ale był to nadmiar ostrożności. Masywne ciało kapitana spoczywało bezwładnie w fotelu. Jego umysł, goniący resztkami przytomności, walczył teraz nie tyle z sennością, ile z falami przenikliwego bólu w potrzaskanej, krwawiącej wciąż dłoni.

Opancerzona karetka, poprzedzana przez policjantów na motocyklach, których syreny wyły przeraźliwie, wpadła w otwartą bramę w wysokim na dwanaście stóp ogrodzeniu bazy Gatow. Ciężki szlaban przed bramą opadł szybko, w samą porę, by zatrzymać wypełniony dziennikarzami samochód, pędzący na czele długiej kolumny wozów. Samochody stawały jeden po drugim z piskiem opon. Zamknęła się dwuskrzydłowa brama. Po chwili wzdłuż ogrodzenia rozlał się tłum reporterów i fotografów, głośno, ale bezskutecznie domagających się prawa wstępu.

Baza Gatow to nie tylko lotnisko; stacjonuje tu także duży oddział wojska. Czterej wartownicy przy bramie – wielkie chłopiska żandarmerii wojskowej, w czerwonych czapkach zsuniętych niemal na nos – stali nieruchomi i odporni na wszelkie zaczepki.

– Nie macie prawa nas zatrzymywać! – ryczał wściekły fotoreporter ze “Spiegla”. – Musimy widzieć moment uwolnienia więźniów.

– Daj spokój, Szwabie – mruknął pod nosem stojący najbliżej sierżant Farrow, a głośno powiedział: – Takie mam rozkazy.

Reporterzy rzucili się do budek telefonicznych, żeby poskarżyć się swoim szefom. Skarżyli się też burmistrzowi – a on wyrażał “szczere ubolewanie” i obiecał natychmiast porozumieć się w tej sprawie z dowódcą bazy Gatow. Potem odkładał słuchawkę, sadowił się wygodniej w fotelu i spokojnie zaciągał się cygarem.

Tymczasem w bazie Adam Munro, w towarzystwie pułkownika odpowiedzialnego za obsługę techniczną samolotów, przeszedł do hangaru, w którym stał Belfer.

– Maszyna w porządku? – spytał podoficera kierującego przeglądem technicznym.

– Na sto procent, sir! – odpowiedział służbiście stary mechanik.

– A jednak… – rzekł Munro – myślę, że powinniście jeszcze raz zajrzeć do tamtego silnika. Tam chyba jest jakiś drobny defekt elektryczny. Trzeba to koniecznie naprawić.

Podoficer patrzył na nieznajomego w osłupieniu, potem przeniósł wzrok na swego przełożonego.

– Proszę to wykonać, panie Barker – potwierdził polecenie pułkownik i wyjaśnił: – Potrzebne jest nam drobne opóźnienie “z powodów technicznych”. Belfer nie może po prostu być gotowy do startu natychmiast. To dla władz niemieckich. Powinni wiedzieć, że to rzeczywiście jakiś defekt. Niech pan zdejmie osłony i przejrzy jeszcze raz ten silnik.

Sierżant Barker już od trzydziestu lat obsługiwał samoloty Royal Air Force. Rozkaz przełożonego był dlań rzeczą świętą – nawet jeśli powtarzał tylko idiotyczne życzenie jakiegoś parszywego cywila, który zresztą lepiej by zrobił, gdyby zajął się swoim wymiętym ubraniem i niechlujnym zarostem.

Naczelnik więzienia Moabit, Alois Bruckner, przyjechał do Gatow własnym samochodem, by być świadkiem przekazania więźniów Brytyjczykom i startu samolotu do Izraela. Kiedy usłyszał, że maszyna nie jest jeszcze gotowa, zdenerwował się i postanowił osobiście rzecz sprawdzić.

Kiedy w towarzystwie dowódcy bazy wszedł do hangaru, sierżant Barker zanurzony był po pas w czeluściach prawego silnika Belfra.

– Co się stało? – spytał z rozpaczą. Głowa Barkera wysunęła się spod osłony silnika.

– Zwarcie elektryczne, sir – zameldował urzędnikowi. – Zauważyłem to przed chwilą, w czasie próby silnika. To nie potrwa długo.

– Oni muszą odlecieć o ósmej, za dziesięć minut! – nalegał Niemiec. – Jeśli nie odlecą, tamci o dziewiątej wypuszczą z tankowca sto tysięcy ton ropy.

– Postaram się jak najszybciej, sir. Pozwoli pan, że teraz wrócę do pracy?

Dowódca bazy wyprowadził Brucknera z hangaru.

– Zapraszam pana do kasyna oficerskiego na filiżankę dobrej herbaty – zaproponował.

– Nie chcę dobrej herbaty, chcę dobrego startu do Tel Awiwu! – warknął Bruckner. – A na razie muszę zadzwonić do burmistrza.

– No to też najlepiej z kasyna – ucieszył się Brytyjczyk. – Aha, pomyślałem, że więźniowie nie powinni dłużej dusić się w tej furgonetce, więc kazałem ich przeprowadzić do cel na posterunku żandarmerii w baraku “A”. Będzie im tam wygodniej.

Za pięć ósma korespondent BBC otrzymał poufną, specjalnie dla niego przeznaczoną wiadomość od dowódcy bazy RAF. Już siedem minut później wiadomość o defekcie silnika Belfra znalazła się w porannym dzienniku BBC World Seryice. W ten sposób dotarła na “Freyę”.

– Lepiej niech się pospieszą… – skomentował groźnie Swoboda.

Tuż po ósmej Munro i dwaj inni cywile weszli do baraku, w którym mieścił się posterunek żandarmerii wojskowej. Placówka była niewielka, z rzadka tylko trafiali tu żołnierze naruszający regulamin – toteż cztery cele zupełnie wystarczały. Usytuowane były w jednym rzędzie, wzdłuż korytarza za pokojem służbowym; Miszkina umieszczono w pierwszej, Łazariewa w czwartej, ostatniej. Młodszy z “urzędników” wpuścił Munro i swojego szefa do korytarza, potem zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

– Ostatnie przesłuchanie – wyjaśnił dyżurnemu sierżantowi, który zbliżył się do nich z groźną miną. – Jesteśmy z wywiadu – dodał i dotknął palcem nosa. Sierżant mruknął coś niewyraźnie i wrócił do swojej dyżurki.

Munro wszedł do pierwszej celi. Lew Miszkin, już w swoim własnym, a nie więziennym ubraniu, siedział na krawędzi pryczy i palił papierosa. Powiedziano mu już, że w najbliższym czasie odleci do Izraela, ale nadal był pełen niepokoju: nie wiedział prawie nic o tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni.

Munro patrzył na niego przenikliwie. Nie chciał tego spotkania i bał się go. Ale to była cena, którą musiał zapłacić, by na Walentynę czekała na plaży pod Mamaią zbawcza łódź, która zabierze ją do wolnego świata. Tylko czy będzie miała kogo zabrać? Munro miał wciąż przed oczyma ukochaną kobietę, wychodzącą przez szklane drzwi na moskiewską ulicę i tamtego człowieka w prochowcu, który podążył w ślad za nią.

– Jestem lekarzem – powiedział po rosyjsku. – Pańscy przyjaciele Ukraińcy życzyli sobie, by zbadać pana przed podróżą.

Miszkin wstał, wahając się, co odpowiedzieć. Na pewno nie spodziewał się ciosu wyprostowaną dłonią w splot słoneczny ani puszki z gazem oszałamiającym, która znalazła się pod jego nosem w chwili, gdy próbował złapać oddech. Gaz dotarł błyskawicznie do jego płuc. Nogi Miszkina ugięły się, byłby upadł; Munro chwycił go jednak w porę pod ramiona i delikatnie ułożył na pryczy.

– To będzie działać najwyżej dziesięć minut – ostrzegł cywil z ministerstwa, który obserwował scenę z boku. – Obudzi się z zawrotami głowy, ale wszystko będzie pamiętał. Musi pan szybko działać.

Munro otworzył podaną mu walizeczkę i wyjął z niej pudełko ze strzykawką, watą i flakonem eteru. Umoczywszy watę w eterze przetarł nią skórę na prawym przedramieniu więźnia, uniósł strzykawkę pod światło i nacisnął lekko, by usunąć ostatnie pęcherzyki powietrza. Zrobienie zastrzyku nie zajęło więcej niż trzy sekundy; Miszkin pozostanie pod jego działaniem przez dwie godziny, a więc nawet dłużej, niż to jest potrzebne.

Dwaj Brytyjczycy zamknęli za sobą drzwi i przeszli do celi numer cztery, po której krążył nerwowo w tę i z powrotem Dawid Łazariew. Gaz z rozpylacza podziałał tu równie szybko i skutecznie jak w pierwszym przypadku. Dwie minuty później Łazariew był już po zastrzyku. Cywil towarzyszący agentowi SIS sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mu płaskie metalowe pudełko.

– Zostawię pana teraz – stwierdził chłodno. – Za to mi już nie płacą.

Młodzi porywacze nie mogli oczywiście wiedzieć, co im wstrzyknięto. Była to mikstura dwu narkotyków, które w Anglii noszą nazwy “petydyna” i “hiacyna”, w Ameryce natomiast – “meperydyna” i “skopolamina”. W połączeniu dają one nader szczególne efekty. Pacjent pozostaje przytomny, choć nieco ospały; jest przy tym podatny na sugestie i całkowicie posłuszny poleceniom innych osób. Dodatkowym efektem jest iluzja błyskawicznego upływu czasu. Kiedy po dwóch godzinach mikstura przestaje działać, pacjentowi wydaje się, że ocknął się z parosekundowego omdlenia. Zapomina przy tym kompletnie wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych dwóch godzin. I tylko spojrzenie na zegar może mu uświadomić rzeczywisty upływ czasu.

Munro powrócił do celi Miszkina. Pomógł chłopakowi usiąść na pryczy i oparł go o ścianę.

– Cześć – powiedział.

– Cześć – odezwał się zgodnie Miszkin. Znów rozmawiali po rosyjsku, ale tego już Miszkin nie zapamięta.

Munro otworzył blaszane pudełeczko, wyjął dwie połówki długiej kapsułki, podobnej do tych, jakich często używa się na przeziębienie, i skręcił je w całość.

– Powinieneś łyknąć tę pigułkę – podał ją Miszkinowi razem ze szklanką wody.

– Dobra – zgodził się ochoczo tamten i połknął bez sprzeciwu. Teraz Munro wyciągnął z walizki bateryjny budzik, wyregulował go

i postawił na stoliku przy ścianie. Wskazówki ustawione były na ósmą, ale budzik nie chodził. Szkot zostawił Miszkina siedzącego w otępieniu na pryczy i znowu powędrował do celi nr 4. Pięć minut później jego zadanie było skończone. Zapakował swoje akcesoria do walizeczki i opuścił korytarz aresztu.

– Mają być w całkowitej izolacji aż do momentu podstawienia samolotu – oświadczył znudzonemu sierżantowi w pokoju służbowym. – Nikogo nie wolno do nich dopuszczać. To rozkaz dowódcy bazy.

Andrew Drake po raz pierwszy rozmawiał z premierem Holandii, Janem Graylingiem, nie korzystając z pośrednika. Później, po skrupulatnej analizie nagranych taśm, angielscy eksperci lingwiści stwierdzą, że głos ten musi należeć do człowieka pochodzącego z okolic Bradford w Anglii – ale wtedy nie będzie to już miało żadnego znaczenia.

– Oto szczegółowe warunki przyjęcia Miszkina i Łazariewa w Izraelu – mówił Drake. – Najdalej w godzinę po starcie samolotu z Berlina muszą otrzymać gwarancję premiera Golena, że te warunki będą przestrzegane. Jeśli nie będą, postąpię tak, jak gdyby moi przyjaciele w ogóle nie zostali uwolnieni. Warunek pierwszy: obaj zostaną przeprowadzeni z samolotu pieszo przed tarasem widokowym głównego budynku portu lotniczego imienia Ben Guriona. Po drugie: taras ten będzie całkowicie otwarty dla publiczności. Żadnej kontroli dokumentów, żadnego filmowania ludzi na tarasie przez służbę bezpieczeństwa. Po trzecie: jeśli zrobicie jakiś szwindel z więźniami, jeśli na przykład podstawicie na ich miejsce podobnych aktorów, dowiem się o tym w ciągu paru godzin. Po czwarte: na trzy godziny przed przybyciem samolotu do Izraela tamtejsze radio poda publicznie porę przylotu i ogłosi, że wszyscy chętni mogą oglądać scenę powitania bezpośrednio na lotnisku. Ten komunikat ma być ogłoszony w czterech językach: hebrajskim, angielskim, francuskim i niemieckim. To wszystko.

– Panie Swoboda! – Grayling próbował zatrzymać rozmówcę przy mikrofonie. – Zanotowaliśmy wszystkie pańskie życzenia i natychmiast przekażemy je rządowi Izraela. Jestem pewien, że nie będzie żadnych sprzeciwów z ich strony. Ale proszę się jeszcze nie wyłączać. Mam dla pana ważną wiadomość od Brytyjczyków z Berlina.

– Słucham – zgodził się Drake.

– Technicy RAF, którzy przygotowują samolot dla pańskich przyjaciół na lotnisku Gatow, wykryli w czasie próby silników poważny defekt układu elektrycznego. Niech mi pan wierzy, to naprawdę nie jest żaden podstęp. Oni robią wszystko, żeby jak najszybciej doprowadzić maszynę do porządku. Ale może nastąpić opóźnienie odlotu o dwie godziny.

– Jeśli to jest trik, zapłaci za to przede wszystkim pański kraj. To na waszych plażach wyląduje sto tysięcy ton ropy.

– To nie jest żaden trik – powtórzył Grayling z naciskiem. – Przecież pan wie, że w każdym samolocie zdarza się od czasu do czasu jakiś defekt. Pech chciał, że zdarzyło się to właśnie teraz w tej maszynie. Ale naprawią to, może już nawet naprawili. Jeszcze trochę cierpliwości, panie Swoboda.

Drake namyślał się przez chwilę.

– Dobrze, ale za to muszę mieć cztery niezależne potwierdzenia startu od reporterów czterech rozgłośni: Głosu Ameryki, Deutsche Welle, BBC i RFI z Paryża. Wszystko po angielsku, najdalej pięć minut po starcie samolotu.

W odpowiedzi Graylinga dał się wyczuć ton ulgi:

– Natychmiast poproszę dowódcę bazy RAF w Gatow, aby pozwolił reporterom tych czterech stacji obserwować przygotowania do startu i sam start.

– Musi na to pozwolić – powiedział Drake. – A jeśli chodzi o termin, daję wam dodatkowo trzy godziny. Te sto tysięcy ton ropy zaczniemy wypompowywać do morza w południe.

Połączenie urwało się z suchym trzaskiem.

W niedzielę rano premier Beniamin Goleń był, jak zwykle, w swoim urzędzie w Jerozolimie. Szabas już się skończył – zaczął się normalny dzień pracy. W Europie Zachodniej była dopiero ósma, tutaj już dziesiąta.

Zaledwie holenderski premier odłożył słuchawkę po rozmowie ze Swobodą, a już agenci izraelskiego wywiadu Mossad, czuwający w małym mieszkaniu w centrum Rotterdamu, zaczęli przekazywać najnowsze wieści z “Freyi” wprost do Jerozolimy. Przez ponad godzinę okupowali specjalne połączenie dyplomatyczne. Zapis tych raportów i rozmów przyniósł Golenowi jego osobisty doradca do spraw bezpieczeństwa. Premier czytał pospiesznie.

– O co mu właściwie chodzi? – spytał.

– Zabezpiecza się przed ewentualnym oszustwem. Bo to nie byłoby takie trudne podstawić dwóch podobnych ludzi zamiast Miszkina i Łazariewa.

– A więc ktoś tutaj, w Izraelu, ma stwierdzić ich tożsamość?

– Tak, ktoś, kto będzie na tarasie widokowym. Najwyraźniej mają i tutaj jakiegoś wspólnika, który zna tych ludzi z widzenia. A bardzo możliwe, że również oni, Miszkin i Łazariew, potrafią tego człowieka rozpoznać.

– I co potem?

– Potem on przekaże zapewne przez rozgłośnie radiowe sygnał, który dla tamtych na “Freyi” będzie oznaczał, że ich przyjaciele rzeczywiście dotarli bezpiecznie do Izraela. Jeśli ten sygnał się nie pojawi, uznają, że zostali oszukani, i zrobią swoje.

– Więc mówi pan, że musi tu być jeszcze jeden? Tu, w Izraelu? Nie podoba mi się to! – zirytował się premier. – Rozumiem, że musimy się zabawić w gościnność i tolerancję wobec tamtych dwóch, ale nikogo więcej nie będę tolerował. Należy poddać cały taras widokowy dyskretnej obserwacji. Jeśli stwierdzicie, że ktoś z tarasu porozumiewa się z więźniami, śledzić go. Pozwólcie mu jeszcze spokojnie przekazać sygnał, potem aresztujcie.

Na “Freyi” ten poranek ciągnął się śmiertelnie wolno. Drake co piętnaście minut przebiegał całą skalę swojego odbiornika, zatrzymując się zwłaszcza na angielskich komunikatach Głosu Ameryki i serwisu światowego BBC. Ich treść była jednak ciągle taka sama: naprawa zepsutego silnika Belfra przedłuża się.

Krótko po dziewiątej wpuszczono na teren bazy Gatow czterech korespondentów, którzy zgodnie z wolą Drake'a mieli być świadkami startu. Pod eskortą żandarmów zaprowadzono ich do kasyna oficerskiego, tam poczęstowano kawą i ciastkami. Mieli stąd bezpośrednie połączenie telefoniczne ze swoimi berlińskimi agencjami, które utrzymywały teraz stałą łączność z głównymi rozgłośniami czterech krajów.

“Cutlass”, “Sabre” i “Scimitar”, ukryte w cieniu krążownika “Argyll”, spokojnie kołysały się na kotwicach. Na pokładzie pierwszego major Fallon zarządził odprawę dla swoich dwunastu komandosów z SBS.

– Musimy liczyć się z tym – powiedział – że władze wypuszczą tych łobuzów z Berlina. Za godzinę lub dwie wystartują, za następne cztery albo pięć będą w Izraelu. Jeśli tak, to nasze tutejsze ptaszki będą próbowały ulotnić się z “Freyi” wieczorem albo w nocy. Na razie nie wiadomo, w którą stronę popłyną, ale pewnie do Holandii. Mają z tamtej strony zupełnie puste morze. Eksperci z Marynarki Królewskiej oceniają, że ten mały oscylator nie może mieć większego zasięgu niż trzy mile. Jak tamci będą już trzy mile od tankowca, saperzy z marynarki popłyną na “Freyę”, żeby rozbroić ładunki. A my wtedy dobierzemy się do tych drani. Tylko od razu zapamiętajcie sobie wszyscy, że Swoboda jest mój! Zrozumiano?

Zgodnym potakiwaniom towarzyszyło parę groźnych uśmiechów. Działanie było dla nich sensem życia. Tymczasem już trzy dni trzymano ich na uwięzi. Jeszcze bardziej zaostrzyło to ich łowieckie apetyty.

– Ich kuter jest znacznie wolniejszy od naszych łodzi – ciągnął Fallon. – Co prawda będą mieli osiem mil przewagi, ale obliczyłem, że i tak dopadniemy ich na cztery mile przed brzegiem. Nimrod i “Argyll” podadzą nam dokładne namiary. Jak będziemy już blisko, włączymy wszystkie reflektory. I wykończymy ich. Dostałem wiadomość z Londynu, że nikt nie chce ich mieć żywych. Nie pytajcie, dlaczego. Może po prostu za dużo wiedzą i lepiej, żeby milczeli. My mamy swoje zadanie… i wykonamy je.

Pięć mil od Fallona komandor Mikę Manning także niecierpliwie liczył upływające minuty. On również słuchał radia, czekając na pomyślną wiadomość z Berlina. Właśnie z radia, po nocy spędzonej w bezsennym oczekiwaniu na straszny rozkaz, usłyszał wiadomość, która całkowicie go zaskoczyła i obudziła nową nadzieję. Całkiem nieoczekiwanie rząd Stanów Zjednoczonych wycofał się z zajmowanego przedtem stanowiska. Nie było już żadnych obiekcji w kwestii uwolnienia tych dwóch z Moabitu; a skoro można ich uwolnić, to nie ma już sensu i potrzeby niszczyć “Freyi”. Ogarnęło go uczucie ulgi; wielkiej ulgi, że morderczy rozkaz jest już nieważny – chyba że… Chyba że znów zdarzy się coś złego. A więc dopóki ci dwaj ukraińscy Żydzi nie postawią stopy na lotnisku Ben Guriona w Izraelu, dopóty komandor Mikę Manning nie zazna prawdziwego spokoju. Nie będzie miał bowiem pewności, czy rozkaz, którego wykonanie zmieniłoby “Freyę” w stos pogrzebowy, stał się rzeczywiście i bezpowrotnie nieaktualny.

Narkotyk, którym Munro naszpikował Łazariewa i Miszkina, przestał działać za kwadrans dziesiąta. Jednocześnie ruszyły zegary, które Munro pozostawił w obu celach. Wskazówki podjęły swoją powolną wędrówkę wokół tarcz. Miszkin potrząsnął głową i przetarł oczy. Był nieco senny, trochę kręciło mu się w głowie. Przypisał to zarwanej nocy. Długotrwały brak snu, zrozumiałe w tych warunkach oszołomienie biegiem zdarzeń musiało dawać się we znaki. Spojrzał na zegar: wskazywał dwie minuty po ósmej. Przypomniał sobie, że kiedy prowadzono ich do cel przez pokój służbowy, na znajdującym się tam zegarze była dokładnie ósma. Przeciągnął się, zsunął z pryczy i zaczai chodzić po celi w tę i z powrotem. Dokładnie tak samo – tyle że z pięciominutowym opóźnieniem – zachowywał się w celi na drugim końcu korytarza Łazariew.

Munro przeszedł do hangaru, gdzie sierżant Barker wciąż jeszcze z uporem majstrował we wnętrzu silnika Belfra.

– Jak idzie robota, panie Barker? – spytał.

Stary mechanik wydostał się z czeluści silnika i popatrzył na cywila z wściekłością.

– Czy mogę spytać, sir, jak długo jeszcze mam tu strugać wariata? Przecież ten silnik jest bez zarzutu.

Munro popatrzył na zegarek.

– Jest dziesiąta trzydzieści. Dokładnie za godzinę zechce pan zadzwonić do pokoju załóg dyżurnych i do kasyna oficerskiego z meldunkiem, że maszyna jest gotowa do startu.

– Rozumiem, sir, o jedenastej trzydzieści – powiedział z rezygnacją sierżant Barker.

W areszcie Łazariew spojrzał znowu na zegar. Wskazywał już dziewiątą, choć więzień był przekonany, że od chwili jego wejścia do celi nie minęło więcej niż pół godziny. Jakoś szybko zleciała ta godzina. – pomyślał, ale nie zdziwił się zbytnio. Wiedział już, że poczucie czasu w więzieniu, zwłaszcza w pojedynczej celi, bywa zawodne. Niezawodne są tylko zegary – więc trzeba im ufać. Ani jemu, ani Miszkinowi nie przyszłoby nigdy do głowy, że te zegary chodzą dwa razy szybciej od normalnych. W ten sposób nadrabiały poprzednią stuminutową bezczynność, by dokładnie o jedenastej trzydzieści zrównać krok ze wszystkimi innymi zegarami w tej części świata.

O jedenastej do burmistrza Berlina Zachodniego zadzwonił z Hagi premier Jan Grayling.

– Co tam się dzieje, panie burmistrzu?

– Nie wiem – odpowiedział z rozpaczą w głosie berliński dostojnik. – Brytyjczycy twierdzą, że już prawie zreperowali ten przeklęty silnik. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wzięli sprawdzonego odrzutowca Brytyjskich Linii Lotniczych i nie skorzystali z cywilnego lotniska? Przecież zapłacilibyśmy za ten dodatkowy rejs do Izraela, nawet gdyby miało być tylko dwóch pasażerów.

– No cóż – westchnął Grayling – chciałbym tylko przypomnieć panu, że ci szaleńcy na “Freyi” mają zamiar wypompować sto tysięcy ton ropy. Jeśli do tego dojdzie, cała odpowiedzialność spadnie na Brytyjczyków. Takie jest stanowisko mojego rządu.

– W pełni podzielam to stanowisko – padła odpowiedź z Berlina. – I ma pan rację, nazywając to wszystko szaleństwem.

O jedenastej trzydzieści sierżant Barker zamknął pokrywy silnika i zszedł po drabinie na podłogę hangaru. Podszedł do ściennego telefonu i połączył się z kasynem oficerskim. Po drugiej stronie przewodu zgłosił się dowódca bazy.

– Gotowe, sir – zameldował mechanik.

Oficer RAF odłożył słuchawkę i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych w pokoju ludzi; byli wśród nich naczelnik więzienia moabickiego i czterej reporterzy radiowi, czuwający przy telefonach.

– Właśnie naprawiono defekt – powiedział. – Za piętnaście minut samolot będzie w powietrzu.

Z okien kasyna widać już było, jak obsługa techniczna wytacza mały, smukły samolot pasażerski z hangaru. Po chwili dwaj piloci weszli na jego pokład i uruchomili silniki. Naczelnik więzienia ruszył na posterunek żandarmerii, by osobiście zawiadomić więźniów, że za chwilę odlatują. Kiedy oznajmił tę nowinę, jego zegarek wskazywał 11.35. Tę samą godzinę wskazywały zegarki w celach.

Obaj więźniowie, wciąż milczący, pomaszerowali pod eskortą do podstawionego pod barak aresztu land-rovera i razem z Niemcem z Moabitu pojechali przez płytę lotniska do czekającego na nich odrzutowca. Wspięli się do niego po schodkach, nie oglądając się nawet; za nimi wszedł do samolotu jeszcze sierżant sztabowy RAF – trzeci i ostatni już pasażer Belfra w locie do Izraela.

O 11.45 podpułkownik Jarvis zwiększył do maksimum obroty obu silników. Belfer szybko i lekko oderwał się od pasa startowego lotniska Gatow. Prowadzony przez wieżę kontrolną skierował się wprost w południowy korytarz powietrzny Berlin – Monachium i wkrótce zniknął z oczu ludzi pozostałych na lotnisku.

W dwie minuty później wszyscy czterej zaproszeni do bazy dziennikarze przekazywali te wiadomość swoim radiosłuchaczom. Cały świat usłyszał, że oto, w czterdzieści osiem godzin po ogłoszeniu żądań porywaczy “Freyi”, zostały one spełnione. Miszkin i Łazariew są na pokładzie samolotu, który niesie ich w stronę Izraela – w stronę wolności.

Wiadomość radiowa błyskawicznie dotarła do rodzin trzydziestu marynarzy “Freyi”. W trzydziestu skandynawskich domach w oczach żon i matek pojawiły się łzy i tylko małe dzieci zupełnie nie mogły zrozumieć, dlaczego mama płacze.

Wśród załóg holowników i statków pożarniczych załadowanych detergentem do walki z ropą – cała ich flotylla czekała wciąż na morzu, na zachód od “Argylla” – najnowszy komunikat radiowy wywołał powszechne uczucie ulgi. Ani naukowcy, ani marynarze nie mieli cienia wątpliwości, że nie poradziliby sobie ze stoma tysiącami ton wylanej ropy.

Wielki magnat naftowy Clint Blake usłyszał tę wiadomość w Teksasie na falach NBC, przy śniadaniu w pierwszych promieniach słońca. Nie mógł powstrzymać się od radosnego okrzyku:

– W ostatniej chwili, cholera!

Natomiast Harry Wennerstrom, który w apartamencie na dachu rotterdamskiego hotelu wytrwale słuchał komunikatów BBC, zachował w tym momencie milczenie – i tylko pogodny uśmiech zdradzał jego uczucia.

We wszystkich redakcjach gazet od Irlandii aż po Żelazną Kurtynę zaczęły się przygotowania do druku porannych edycji poniedziałkowych. Całe zespoły autorów spisywały już drobiazgową chronologiczną relację z afery “Freyi”, od pierwszych nocnych godzin piątku aż po chwilę bieżącą. Składacze rezerwowali miejsce na ostatnią część tej relacji: przybycie Miszkina i Łazariewa do Izraela oraz uwolnienie “Freyi”. Wszyscy byli przekonani, że do momentu zamknięcia numerów, a więc do dziesiątej wieczór, te puste miejsca będą już ostatecznie wypełnione.

O 12.20 czasu środkowoeuropejskiego, rząd Izraela przyjął w pełni warunki terrorystów z “Freyi”, dotyczące sposobu powitania Miszkina i Łazariewa na lotnisku Ben Guriona.

W pokoju na szóstym piętrze hotelu “Avia”, niespełna trzy mile od portu lotniczego im. Ben Guriona, Myrosław Kamynski usłyszał komunikat o starcie Belfra w hotelowym odbiorniku. Ciężki kamień spadł mu z serca. Leciał przecież do Izraela – w piątek po południu – z przekonaniem, że już w sobotę powita tu swoich kolegów. Tymczasem w sobotę, wczesnym rankiem, radio przyniosło fatalną wiadomość o wycofaniu się Niemców z poprzednich obietnic. Zaczęło się dręczące oczekiwanie. Choć tutaj, w swojej samotnej misji, był zupełnie bezsilny – wiedział, że nie zmruży oka, póki nie zapadnie i nie zostanie zrealizowana ostateczna decyzja o uwolnieniu. I oto radio doniosło, że samolot z więźniami wystartował. Teraz trzeba już tylko cierpliwie czekać na lądowanie Belfra w Izraelu. W Tel Awiwie będzie wtedy szósta piętnaście.

Na “Freyi” wiadomość o starcie samolotu podziałała na Drake'a mocniej, niż najsilniejszy środek pobudzający; zupełnie zapomniał o zmęczeniu. Pół godziny później, kiedy Izrael przyjął oficjalnie wszystkie jego warunki, potraktował to już jak zwykłą formalność.

– A więc nareszcie są już w drodze – odezwał się do Larsena. -Za cztery godziny będą w Izraelu. Bezpieczni. Potem jeszcze cztery godziny… może nawet mniej, jeśli spadnie mgła… i odpływamy. Na pewno zaraz pojawią się tutaj ci z okrętów wojennych: otrzyma pan fachową pomoc medyczną, odzyska pan załogę i statek. Powinien się pan cieszyć.

Norweg pół siedział, pół leżał w swoim głębokim fotelu. Pod jego oczami rysowały się czarne smugi, znamionujące skrajne zmęczenie. Ciągle jednak bronił się skutecznie przed snem – nie chciał dać młodszemu przecież Ukraińcowi nawet tej drobnej satysfakcji. A zresztą, dla niego sprawa nie była jeszcze zamknięta. Nie będzie miał spokoju, dopóki ostatni terrorysta nie opuści pokładu i dopóki nie zostaną rozbrojone ładunki wybuchowe. Czuł, że jest bliski załamania. Początkowy palący ból w dłoni przerodził się teraz w tępe, pulsujące rwanie, promieniujące na całą rękę i bark; wzmagały się zawroty głowy. Wciąż jednak udawało mu się zachować przytomność. Ostatnie zdanie Ukraińca obudziło w jego oczach błysk nienawiści.

– Cieszyć się? – spytał. – A Tom Keller?

– Kto? – nie zrozumiał Swoboda.

– Mój trzeci oficer, ten, którego rozstrzelaliście na pokładzie w piątek!

Drake roześmiał się.

– Pański Tom Keller jest na dole razem z wszystkimi innymi. Ta egzekucja to był tylko teatr. Rozstrzelaliśmy jednego z moich ludzi w ubraniu Kellera. Oczywiście ślepymi nabojami.

Osłupiały Norweg wymamrotał coś niewyraźnie. Drake popatrzył nań z ciekawością.

– Nie musiałem nikogo zabijać. Wygrałem, bo zagroziłem całej Europie Zachodniej czymś, co by ją dotknęło bardziej niż śmierć trzydziestu ludzi. Za to pan, panie Larsen, rzeczywiście chciał mnie zamordować. I prawie się panu udało…

Właściwie – ciągnął po chwili dalej – od szóstej rano, odkąd zniszczył pan oscylator, komandosi mogli bez większej trudności odbić statek. Na szczęście nie wiedzieli o tym, a pan nie mógł ich zawiadomić. Dzielny z pana człowiek, kapitanie Larsen. Czy teraz życzy pan sobie jeszcze czegoś?

– Tylko tego, żebyście się wreszcie wynieśli ze statku.

– Już niedługo, kapitanie, już niedługo.

Wysoko nad Wenecją podpułkownik Jarvis zmienił nieznacznie kurs Belfra. Srebrna strzałka na niebie skierowała się na południowy wschód i pomknęła nad Adriatykiem.

– Jak tam klienci? – spytał pilot czuwającego w tylnej części kabiny sierżanta.

– Siedzą spokojnie, oglądają widoczki.

– Uważaj na nich. Jak ostatnio lecieli samolotem, skończyło się zastrzeleniem kapitana.

Sierżant docenił dowcip i roześmiał się.

– Mam ich na oku.

Drugi pilot popatrzył na mapę, rozłożoną na kolanach.

– Jeszcze trzy godziny lotu – powiedział.

Wiadomości z lotniska Gatow słuchano też w drugiej części Europy. Komunikat o starcie Belfra, przepisany po rosyjsku, szybko dotarł do pewnego mieszkania w dzielnicy urzędowej na końcu Prospektu Kutuzowa. Parę minut po drugiej miejscowego czasu jedli tu obiad dwaj mężczyźni. Marszałek Kierenski przeczytał meldunek i wściekle walnął w stół mięsistą dłonią.

– Wypuścili ich! Ugięli się, gnojki, tchórze, Szwaby i Angole… Ci dwaj Żydzi lecą już do Tel Awiwu! – krzyczał.

Jefrem Wiszniajew wziął kartkę z jego ręki i przeczytał uważnie. Na jego twarzy pojawił się chłodny, złośliwy uśmiech.

– No to towarzysz Rudin będzie skończony już dzisiaj. Na wieczornym posiedzeniu Biura przedstawimy pułkownika Kukuszkina z jego zeznaniem… i tym razem wotum zaufania nie przejdzie! Dziś o północy, Nikołaju, Związek będzie nasz. A za rok… cała Europa.

Marszałek Armii Czerwonej napełnił “Stoliczną” dwie spore szklanki. Potem podsunął jedną głównemu ideologowi Partii, drugą uniósł wysoko w górę.

– Za zwycięstwo Armii Czerwonej! – zawołał.

Także Wiszniajew podniósł szklankę z trunkiem, którego bardzo rzadko używał. Bywają jednak chwile wyjątkowe…

– Za tryumf komunizmu w świecie!

20.

Od 16.00 do 20.00

Przeciąwszy linię wybrzeża na południe od Haify, mały i zwinny, na przekór swojej nazwie, Belfer po raz ostatni w tym locie zmienił kurs i skierował się wprost na główny pas lotniska im. Ben Guriona, na wschód od Tel Awiwu. Dotknął kołami ziemi dokładnie tak, jak to przewidywano: po czterech godzinach i trzydziestu minutach lotu. Była czwarta piętnaście według czasu środkowoeuropejskiego, szósta piętnaście w Izraelu.

Górny taras budynku portu lotniczego zapełniony był po brzegi ciekawskimi. W Izraelu, gdzie troska o bezpieczeństwo publiczne bywa nieraz przesadna, nawet obsesyjna – powszechne zdumienie budził wolny, nie kontrolowany wstęp na to jedyne w swoim rodzaju widowisko. Ten brak kontroli był jednak tylko pozorny. Wbrew obietnicy, danej terrorystom z “Freyi”, było tu wielu pracowników izraelskich służb bezpieczeństwa: niektórzy w mundurach linii lotniczej El Al, inni jako sprzedawcy lodów i napojów, jeszcze inni jako sprzątacze albo taksówkarze. Inspektor Avram Hirsch przyjechał tu furgonetką rozwożącą gazety i wmieszał się w tłum z paczką dzienników, którą miał rzekomo zanieść do kiosku w głównym hallu.

Jeep z obsługi lotniska poprowadził samolot Royal Air Force na duży asfaltowy plac przed głównym budynkiem dworca. Tutaj czekała już grupka funkcjonariuszy, którzy mieli się zająć specjalnymi pasażerami z Berlina. W pobliżu stał duży odrzutowiec linii El Al. Z jego wnętrza, przez szczelinę zasuniętych firanek w iluminatorach, dwaj ludzie skrupulatnie lornetowali pierwszy rząd gapiów na tarasie budynku dworcowego; obaj byli wyposażeni w przenośne radiotelefony.

W kilkusetosobowym tłumie na tarasie był też Kamynski; stał spokojnie, niczym nie wyróżniając się spośród innych gapiów.

Tymczasem jeden z izraelskich urzędników wspiął się do kabiny Belfra. Po jakichś dwu minutach wynurzył się stamtąd, a w ślad za nim Łazariew i Miszkin. Na ich widok jacyś dwaj młodzi zapaleńcy z Ligi Obrony Żydów rozwinęli na tarasie transparent, który jeden z nich przyniósł pod płaszczem; na transparencie było tylko jedno słowo: WITAMY – napisane po hebrajsku. Próbowali też zorganizować owację, ale sąsiedzi szybko ich uciszyli.

Miszkin i Łazariew, prowadzeni przed głównym budynkiem dworcowym, spoglądali cały czas w górę, na długi rząd twarzy nad barierką tarasu. Przed nimi szła grupka izraelskich urzędników, a zamykało orszak dwu mundurowych policjantów. Widzowie na tarasie przeważnie stali nieruchomo i w milczeniu; niektórzy jednak machali rękami i chusteczkami na powitanie. Z wnętrza zaparkowanego na wprost tarasu odrzutowca El Al uważnie obserwowali ich agenci Służby Specjalnej, starając się nie przeoczyć niczego, co mogłoby być oznaką porozumienia między maszerującymi zbiegami a kimś na tarasie. Na razie jednak niczego takiego nie dostrzegli.

Miszkin pierwszy zauważył Kamynskiego i natychmiast powiedział to Łazariewowi ledwie dosłyszalnym szeptem. Znacznie czulszy niż ucho Łazariewa okazał się jednak kierunkowy mikrofon, wycelowany w idącą dwójkę z furgonetki odległej o dobre sto jardów. Mikrofon, sprzężony z lunetą celowniczą, wyglądał raczej jak precyzyjny sztucer. Mierzący z niego człowiek nie słyszał wprawdzie słów Miszkina, ale słyszał je w słuchawkach jego towarzysz, wciśnięty niewygodnie między aparaturę “samochodu dostawczego”. Został wybrany specjalnie do tej roboty ze względu na dobrą znajomość ukraińskiego. Jego to głos usłyszeli za chwilę w swoich radiotelefonach dwaj obserwatorzy w samolocie.

– Miszkin powiedział właśnie do Łazariewa, cytuję: “Jest tam, blisko końca, ten w niebieskim krawacie”, koniec cytatu.

Lornetki obu obserwatorów zwróciły się we wskazanym kierunku. Tymczasem niewielki orszak pomiędzy nimi a budynkiem dworca lotniczego kontynuował swoją uroczystą paradę przed gapiami. Miszkin, ledwie spostrzegł znajomą twarz na tarasie, natychmiast odwrócił wzrok. Teraz już tylko spojrzenie Łazariewa wędrowało wzdłuż barierki. W końcu i on dojrzał Myrosława – i wyraźnie do niego mrugnął. Kamynski nie miał już wątpliwości: nikt nie podmienił prawdziwych więźniów.

Niemal w tej samej chwili jeden z obserwatorów w odrzutowcu mruknął: “Mam go” i zaczai przekazywać dane przez swój walkie-talkie.

– Wzrost średni, trzydzieści parę lat, włosy ciemne, oczy piwne, ubrany w szare spodnie, sportową marynarkę z tweedu i niebieski krawat. Stoi siódmy albo ósmy od końca tarasu, od strony wieży kontrolnej.

Wreszcie Miszkin i Łazariew zniknęli w budynku dworca. Widząc, że spektakl się skończył, ludzie z tarasu zaczęli się rozchodzić. Większość zjeżdżała ruchomymi schodami do wnętrza głównej hali dworca. U wylotu schodów siwowłosy mężczyzna zgarniał niedopałki z popielniczek do kosza umieszczonego na wózku. W długim łańcuchu osób zjeżdżających schodami szybko wypatrzył człowieka w tweedowej marynarce i niebieskim krawacie. Nie przerwał swoich czynności, kiedy tamten przeszedł obok niego. Dopiero chwilę potem sięgnął do swego wózka, wyciągnął małe czarne pudełko i cicho powiedział do niego:

– Podejrzany idzie w stronę wyjścia numer pięć.

Przed budynkiem Avram Hirsch wyjął z furgonetki następną paczkę gazet i cisnął ją na wózek tragarza – tragarz też był przebranym policjantem. Człowiek w niebieskim krawacie przeszedł parę kroków od nich; nie oglądając się ani na lewo, ani na prawo, skierował się wprost na parking, gdzie wsiadł do samochodu z emblematem wypożyczalni. Inspektor Hirsch zatrzasnął tylne drzwi furgonetki i usiadł obok kierowcy.

– Volkswagen golf, tam, na parkingu – lakonicznie poinformował siedzącego za kierownicą młodszego policjanta nazwiskiem Bentsur.

Kiedy wynajęty golf opuszczał teren lotniska główną szosą wyjazdową, “gazeciarska” furgonetka była jakieś dwieście metrów z tyłu. Dziesięć minut później Hirsch mówił przez radiotelefon do jadących za nim innych wozów policyjnych:

– Podejrzany wjeżdża na parking hotelu “Avia”.

Kamynski, który całą wyprawę na lotnisko odbył z kluczem od pokoju hotelowego w kieszeni, teraz szybko przeszedł przez hali i pojechał windą na szóste piętro. Starannie zamknął za sobą drzwi pokoju, potem usiadł na krawędzi łóżka, podniósł słuchawkę telefonu i poprosił o połączenie z miastem. Usłyszawszy sygnał zaczął nakręcać numer.

– Czy może pani sprawdzić, z jakim numerem się łączy? – spytał telefonistkę w recepcji hotelowej inspektor Hirsch, który już tutaj był.

– Niestety nie – odpowiedziała. – Rozmowy miejscowe idą przez centralę automatyczną.

– Cholera! – zaklął. – Trudno, poradzimy sobie inaczej. Pobiegli razem z Bentsurem do windy.

Dopiero po trzecim dzwonku ktoś podniósł słuchawkę w biurze jerozolimskiego korespondenta BBC.

– Czy pani mówi po angielsku? – spytał Kamynski.

– Oczywiście – odparła izraelska sekretarka.

– A więc proszę słuchać uważnie, bo powiem to tylko jeden raz. Supertankowiec “Freya” będzie uwolniony bez uszkodzeń tylko pod warunkiem, że w tekście pierwszej wiadomości, jaka zostanie nadana w dzienniku BBC dziś o szóstej czasu środkowoeuropejskiego, znajdzie się sformułowanie nie ma innej możliwości. Jeśli w pierwszym komunikacie tego dziennika nie będzie takiego sformułowania, statek zostanie zniszczony. Czy dobrze mnie pani zrozumiała?

Jeszcze przez kilka sekund sekretarka jerozolimskiego korespondenta BBC pospiesznie stenografowała w notesie, zanim odpowiedziała:

– Tak, myślę, że tak. A kto mówi?

Nie było odpowiedzi.

Pod drzwiami pokoju Kamynskiego do inspektora Hirscha i policjanta Bentsura dołączyło jeszcze dwóch ludzi. Jeden z nich miał ze sobą karabin z krótką lufą. Obaj ubrani byli w mundury personelu lotniska. Hirsch wciąż jeszcze był w uniformie rozwoziciela gazet: zielone wojskowe spodnie i bluza, czapka z zielonym otokiem. Spokojnie nasłuchiwał pod drzwiami aż do momentu, gdy dał się słyszeć trzask odkładanej słuchawki. Wtedy wyciągnął z kabury własny rewolwer i dał znak człowiekowi z karabinem. Ten starannie wycelował; już pierwszy strzał wyrwał z drzwi cały zamek. Hirsch rzucił się w otwarte drzwi, przebiegł trzy kroki i, skuliwszy się na podłodze, oburącz wycelował z rewolweru w nieznajomego, wykrzykując jednocześnie coś, co w jego przekonaniu miało powstrzymać tamtego od wszelkich nierozsądnych ruchów.

Hirsch był sabrą, czyli Żydem urodzonym już w wolnym Izraelu, a jego rodzice, oboje szczęśliwie uratowani z obozów śmierci Trzeciej Rzeszy, pochodzili z Rosji; w dzieciństwie słyszał w domu wyłącznie rosyjski lub jidysz. Człowiek, którego miał teraz przed sobą, wydawał mu się Rosjaninem; nie miał zresztą powodu sądzić inaczej. Toteż krzyczał po rosyjsku: “Stój!” Jego głos zadudnił przeraźliwie w małym, ciasnym pokoju.

Kamynski stał obok łóżka, z książką telefoniczną w rękach. Kiedy wraz z hukiem wystrzału drzwi otworzyły się na oścież, mimowolnie upuścił księgę: zamknęła się, uniemożliwiając policjantom ewentualne stwierdzenie, jakiego numeru szukał. Usłyszawszy krzyk Hirscha, zupełnie zapomniał, że jest w pokoju hotelowym na przedmieściach Tel Awiwu. Widział znowu małą chatkę w karpackiej dolinie, słyszał krzyki ludzi w zielonych mundurach, otaczających kryjówkę jego grupy. Patrzył na inspektora Avrama Hirscha – ale widział zielone otoki żołnierzy KGB, słyszał ich powtarzane w nieskończoność okrzyki: “Stój!… Stój!… Stój!…”, i wiedział, ze jedynym wyjściem jest uciekać, uciekać jak lis przed psami gończymi, wymknąć się tylnymi drzwiami chaty i zaszyć w zbawczej gęstwinie pobliskiego lasu. Zaczął cofać się szybkim krokiem w stronę otwartych drzwi balkonu. Nie zatrzymała go niska bariera; przegiął się przez plecy i runął w przepaść. Zastygł na asfalcie parkingu ze złamanym kręgosłupem, zmiażdżoną miednicą i pękniętą podstawą czaszki.

Inspektor Hirsch patrzył z balkonu na strzaskane ciało, potem odwrócił się do Bentsura.

– Dlaczego? Na litość boską, dlaczego?

Służbowy samolot, którym wczoraj wieczorem przylecieli na Gatow dwaj “ministerialni” specjaliści, wkrótce po starcie Belfra zabrał ich z powrotem do Londynu. Na pokładzie był też Adam Munro, który jednak, korzystając ze swoich specjalnych, rządowych pełnomocnictw, zażądał po drodze lądowania w Amsterdamie.

Na lotnisku Schiphol czekał już na niego śmigłowiec Wessex, przysłany z “Argylla”. O wpół do piątej Wessex osiadł miękko na pomoście rufowym krążownika. Oficer, który powitał nie ogolonego Szkota na pokładzie, patrzył na niego z wyraźną dezaprobatą, ale zaprowadził bez słowa do komandora Prestona. Również dowódca “Argylla” wiedział o gościu tylko tyle, że reprezentuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych i że nadzorował w Berlinie wysyłkę porywaczy do Izraela; ale szarża upoważniała go do większej – niż jego podwładnego – poufałości:

– Może ma pan ochotę wykąpać się i ogolić?

– Marzę o tym – powiedział Munro. – Czy są jakieś wieści o Belfrze?

– Piętnaście minut temu wylądował na lotnisku Ben Gurion. Mój steward wyprasuje panu garnitur, a sądzę, że znajdzie się również odpowiednia koszula.

– Wolałbym raczej gruby sweter. Zrobiło się cholernie zimno.

– I to nastręcza poważniejszy problem. Znad Norwegii nadchodzi front zimnego powietrza. Wieczorem może być mgła.

Mgła pojawiła się tuż po piątej: nadeszła grubą ławą z północy wraz z falą zimnego powietrza, w którym kondensowały się ciepłe opary znad morza i lądu. Kiedy Munro, wreszcie po solidnej kąpieli, ubrany w gruby sweter i czarne marynarskie spodnie, ponownie spotkał się na mostku z komandorem Prestonem – mgła gęstniała coraz bardziej.

– Cholera by to wzięła – złościł się Preston. – Wszystko układa się jakby po myśli tych bandytów.

O wpół do szóstej mgła przesłoniła “Freyę” i spowiła wszystkie otaczające ją okręty wojenne; mogły się teraz obserwować nawzajem już tylko na radarze. Również krążący nadal na wysokości 15 tysięcy stóp Nimrod, choć sam otoczony krystalicznie czystym powietrzem, śledził sytuację już tylko dzięki radarom; powierzchnię morza przykryła gruba warstwa szarej waty. Parę minut po piątej zaczai się znowu przypływ; dryfująca między “Freyą” a holenderskim brzegiem wielka plama ropy powędrowała wolno na północny wschód.

Jerozolimski korespondent BBC pracował w Izraelu już od ładnych paru lat i miał tu wielu dobrze poinformowanych znajomych. Gdy tylko dowiedział się od sekretarki o niedawnym dziwnym telefonie, sam chwycił za słuchawkę i zadzwonił do przyjaciela, pracującego w jednej z izraelskich służb bezpieczeństwa. Powtórzył otrzymaną wiadomość.

– Mam to wysłać natychmiast do Londynu. Ale nie pojmuję, kto mógł telefonować.

Po drugiej stronie drutu dał się słyszeć zduszony chichot.

– Wyślij tę wiadomość – powiedział po chwili człowiek z policji. – A tego faceta, który dzwonił, już znamy. I oczywiście bardzo dziękuję.

Radiowa wiadomość o lądowaniu Miszkina i Łazariewa na lotnisku Ben Gurion dotarła na “Freyę” o czwartej trzydzieści. Drake wyprostował się gwałtownie i wydał okrzyk triumfu.

– Zrobiliśmy to! Do końca! Są już na miejscu!

Larsen pokiwał głową. Okrzyk Drake'a wyrwał go niemal z omdlenia: coraz bardziej dawała się we znaki zraniona ręka, coraz trudniej było bronić się przed utratą przytomności.

– Gratuluję – mruknął sardonicznie. – Może nareszcie zabierzecie się stąd do diabła.

Telefon z mostka uprzedził odpowiedź Swobody. Nastąpiła szybka wymiana zdań po ukraińsku, zakończona okrzykiem radości w słuchawce – tak głośnym, że Larsen usłyszał go po drugiej stronie stołu.

– Wyniesiemy się, kapitanie, i to szybciej, niż pan myśli. Obserwator z komina doniósł właśnie, że z północy zbliża się wielka ława mgły. Przy odrobinie szczęścia nie będziemy musieli nawet czekać do zmroku. Mgła osłoni nas lepiej niż ciemność. Niestety, zanim odejdziemy, będę musiał przykuć pana kajdankami do nogi stołu. Ale nie ma się co martwić, kapitanie. Tamci uwolnią pana za parę godzin.

O piątej najważniejszą wiadomością dzienników radiowych było oświadczenie władz izraelskich, że przyjęcie na lotnisku im. Ben Guriona zorganizowano zgodnie z żądaniami porywaczy “Freyi”. Miszkin i Łazariew – głosiło dalej oświadczenie – pozostaną w areszcie tymczasowym, dopóki “Freya”, cała i nie uszkodzona, nie będzie wolna. Jeśli statek zostanie zniszczony lub uszkodzony, rząd Izraela uzna swoje obietnice wobec terrorystów za nieważne, a Miszkin i Łazariew wrócą do więzienia.

W kajucie kapitana “Freyi” Drake zaśmiał się krótko.

– Nie będzie potrzeby. Mój los nie jest ważny. Ważne, że tamci dwaj będą mieli swoją konferencję prasową, najdalej jutro. A wtedy, kapitanie Larsen, wtedy… wybiją w murze Kremla dziurę, jakiej nikt jeszcze nie wybił.

Larsen patrzył przez okna na gęstniejącą mgłę.

– Również komandosi mogą skorzystać z tej mgły i zaatakować – odezwał się. – Tym razem nie pomogą wam żadne lampy ani reflektory. Już za parę minut z pokładu nie będzie widać powierzchni wody. Nie dostrzeżecie ani pęcherzyków powietrza, ani nawet całego płetwonurka.

– To już nie ma znaczenia – odparł Drake. – Nic w ogóle nie ma już znaczenia. Tylko to, że Miszkin i Łazariew mogą wreszcie przemówić. Tylko o to nam chodziło… i warto było dla tego ponieść wszelkie ryzyko.

Dwaj młodzi ukraińscy Żydzi odjechali z lotniska im. Ben Guriona policyjną karetką – do głównego komisariatu Tel Awiwu, gdzie zamknięto ich w oddzielnych, pojedynczych celach. Premier Goleń miał szczery zamiar dotrzymać umowy z terrorystami: podarować berlińskim porywaczom wolność w zamian za uwolnienie “Freyi”, jej załogi i ładunku. Na razie jednak wolał zabezpieczyć się przed ewentualnymi sztuczkami pana Swobody i nie dawać mu żadnych atutów do ręki.

Dla Miszkina i Łazariewa było to już trzecie więzienie w ciągu jednego dnia, ale obaj doskonale wiedzieli, że ostatnie. Kiedy rozstawali się na korytarzu, Miszkin mrugnął do kolegi i zawołał po ukraińsku:

– Do zobaczenia w Jerozolimie. Nie za rok. Jutro!

Z pokoju służbowego na piętrze naczelnik aresztu zadzwonił po lekarza policyjnego, by przeprowadził rutynowe badania zdrowotne zatrzymanych; doktor obiecał przyjść natychmiast. Była siódma trzydzieści miejscowego czasu.

Ostatnie trzydzieści minut przed szóstą wlokło się na “Freyi” w ślimaczym tempie. W kajucie kapitańskiej Drake nastawił radio na falę BBC i niecierpliwie czekał na dziennik. Tymczasem Krim z trzema innymi spuścił się po linie przywiązanej do relingu tankowca na pokład kutra, którym tu przypłynęli, a który teraz kołysał się łagodnie pod burtą kolosa. Szybko znaleźli się na dachu kabiny kutra i zaczęli ostatnie przygotowania do opuszczenia “Freyi”.

O szóstej w radiu zabrzmiał kurant Big Bena, po czym odezwał się głos spikera z Londynu:

– Tu serwis światowy BBC. Minęła godzina piąta czasu Greenwich, nadajemy wiadomości. Czyta Peter Chalmers.

Odezwał się drugi głos. Słuchano go w mesie “Argylla”, gdzie przy odbiorniku zebrali się niemal wszyscy oficerowie okrętu wraz z komandorem Prestonem. Słuchał go też komandor Manning na USS “Moran”.

Słuchano na Downing Street i w Urzędzie Premiera w Hadze, słuchano w Waszyngtonie i Paryżu, w Brukseli, Bonn i Jerozolimie. Na, “Freyi” Drake siedział jak skamieniały, cały zamieniając się w słuch.

– Dziś w Jerozolimie premier Beniamin Goleń oświadczył, że wobec terminowego przybycia do Izraela dwu więźniów z Berlina Zachodniego, Dawida Łazariewa i Lwa Miszkina, nie ma innej możliwości, jak spełnić swoją obietnicę i uwolnić tych dwu ludzi, pod warunkiem, że wcześniej zostanie uwolniony supertankowiec “Freya”, bez żadnych dalszych szkód dla jego załogi i ładunku…

– “Nie ma innej możliwości”! – wykrzyknął radośnie Drake. – To właśnie to sformułowanie. A więc Myrosław zrobił swoje.

– Co takiego zrobił? – zainteresował się Larsen.

– Rozpoznał ich! To z całą pewnością oni. Nie było żadnej maskarady. Rozparł się wygodnie w fotelu i nabrał głęboko powietrza w płuca.

– No, to koniec, kapitanie Larsen. Odjeżdżamy: tym razem jestem pewien, że i pan się cieszy.

W kabinie kapitana “Freyi” znalazł się również dziwny na pozór przedmiot – kajdanki, zamykane na klucz. W rzeczywistości także na morzu zdarzają się przypadki, kiedy trzeba siłą ograniczyć czyjąś swobodę ruchów: zwłaszcza w długich rejsach oceanicznych. Ludzie, skazani na długotrwałą, dręczącą bezczynność, nieraz tracą rozsądek i wpadają w szał. Drake zatrzasnął jedną obręcz kajdanek na prawym przegubie Larsena; drugą zamknął na nodze stołu. Stół w kajucie kapitana był solidnie przyśrubowany do podłogi. W drodze do drzwi Drake zatrzymał się i położył klucz od kajdanek na wysoko umieszczonej półce.

– Dobrej nocy, kapitanie Larsen. Może nie zechce pan w to wierzyć, ale naprawdę bardzo mi przykro, że wylałem tę ropę z pańskiego statku. Nie doszłoby do tego, gdyby ci durnie nie próbowali mnie oszukać. I bardzo przepraszam za pańską rękę… ale przecież i to nie musiało się zdarzyć. Nie zobaczymy się już nigdy, a więc… żegnam…

Zamknął za sobą drzwi kabiny, przekręcił klucz, zbiegł schodami przez trzy piętra na poziom “A” i dołączył do swoich ludzi, zgromadzonych już na pokładzie rufowym. Swój przenośny odbiornik radiowy zabrał ze sobą.

– Wszyscy gotowi? – spytał Krima.

– Gotowi jak zawsze – uroczyście odpowiedział krymski Tatar.

– Wszystko w porządku? – zwrócił się Drake do Amerykanina, eksperta od jachtów. Tamten skinął głową.

– Wszystkie systemy działają bezbłędnie.» Drake spojrzał na zegarek. Była szósta dwadzieścia.

– Dobrze – powiedział. – Za kwadrans siódma Azamat włączy syrenę statku. Jednocześnie wyruszy kuter i pierwsza grupa. Azamat i ja odpłyniemy parę minut później. Wszyscy macie ubrania na zmianę i dokumenty? Po dotarciu do brzegów Holandii rozpraszamy się. Każdy ucieka na własny rachunek.

Wyjrzał za burtę. Obok rybackiego kutra kołysały się na wodzie dwa pneumatyczne ślizgacze. Wyciągnięto je z ładowni kutra i napompowano dopiero w ciągu ostatniej godziny. Większy miał czternaście stóp długości i mógł pomieścić pięć osób. Drugi, dziesięciostopowy, zapewniał wygodną podróż dwóm ludziom. Czterdziestokonne silniki pozwalały każdemu z nich rozwinąć na spokojnym morzu prędkość do trzydziestu pięciu węzłów.

– Długo tam już nie zostaną – ocenił major Fallon, oparty o reling na dziobie “Cutlassa”.

Trzy łodzie pościgowe, ukryte dotąd po zachodniej stronie “Argylla”, przeciągnięto pod osłoną mgły za rufę krążownika. Stały teraz na kotwicy, burta przy burcie, celując dziobami w “Freyę”, odległą o pięć mil. Komandosi z SBS, w pełnej gotowości bojowej – z pistoletami maszynowymi, granatami i nożami – rozdzielili się teraz: po czterech na każdą łódź. Na pokładzie “Sabre” było nadto czterech saperów z Marynarki Królewskie]. Gdy tylko krążący w górze Nimrod zamelduje, że kuter terrorystów oddalił się od supertankowca na trzy mile, “Sabre” popłynie prosto do “Freyi”, by uwolnić załogę i rozbroić ładunki wybuchowe. “Cutlass” i “Scimitar” pognają za terrorystami i zapolują na nich, zanim ich kuter zniknie w labiryncie kanałów i wysepek, jakim jest wybrzeże holenderskie na południe od ujścia Mozy.

Major Fallon dowodził grupą pościgową z pokładu “Cutlassa”. Niestety, miał tu towarzystwo, które najwyraźniej mu nie odpowiadało: tuż obok stał człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niejaki pan Munro.

– Niech się pan chociaż schowa, jak podejdziemy do nich bliżej – perswadował major. – Oni mają broń maszynową i pistolety, a może i coś więcej. Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego upiera się pan płynąć z nami?

– Powiedzmy, że mam z tymi draniami osobiste porachunki, zwłaszcza z panem Swobodą.

– Ja też – mruknął ponuro Fallon. – I ten Swoboda jest mój!

Na pokładzie USS “Moran” komandor Manning wysłuchał wiadomości o bezpiecznym przybyciu dwóch berlińskich więźniów do Izraela z tym samym uczuciem ulgi, co Drake i Larsen na “Freyi”. Dla niego, podobnie jak dla Larsena, był to koniec koszmaru. Nie będzie już musiał ostrzeliwać “Freyi”. Teraz martwił się tylko tym, że szybkie łodzie patrolowe Marynarki Królewskiej odbiorą mu przyjemność zapolowania na terrorystów. Bo udręka, jaką przeżywał Manning przez ostatnie półtora dnia, teraz przerodziła się w mściwy gniew.

– Chętnie zająłbym się tym Swobodą – powiedział do komandora-podporucznika Olsena. – Z przyjemnością skręciłbym mu kark.

Radary “Morana” – podobnie jak “Argylla”, “Brunnera”, “Bredy” i “Montcalma” – systematycznie omiatały horyzont, by nie przeoczyć startu kutra porywaczy od burty “Freyi”. Jednak do szóstej trzydzieści nie zanotowały żadnego ruchu wokół supertankowca. Przednie działo “Morana”, nadal załadowane i gotowe do strzału, obróciło się w swojej wieżyczce. Teraz nie było już wymierzone w “Freyę”; ale w punkt na morzu oddalony od niej dokładnie o trzy mile na południowy wschód.

W areszcie policyjnym pod ulicami Tel Awiwu dziesięć minut po ósmej Lew Miszkin poczuł nagle silny ból w piersi. Miał wrażenie, jak gdyby ostra, twarda skała zaczęła szybko rozrastać się w jego płucach. Otworzył usta, by krzyknąć, ale zabrakło mu tchu. Runął twarzą na ziemię i skonał na podłodze celi.

Policjant, który pełnił wartę za drzwiami, miał rozkaz zaglądać do celi nie rzadziej niż co dwie, trzy minuty. Toteż nie upłynęło nawet sześćdziesiąt sekund od śmierci Miszkina, kiedy oko policjanta pojawiło się znowu w otworze judasza. Głośnym krzykiem zaalarmował natychmiast swoich kolegów, nerwowo manipulując jednocześnie kluczem w zamku. Tymczasem z dalszej części korytarza przybiegł na pomoc opiekun Łazariewa. Razem wpadli do celi i pochylili się nad leżącym człowiekiem.

– On nie żyje – wyszeptał po chwili któryś z wartowników. Drugi wybiegł na korytarz i nacisnął guzik alarmu. Potem obaj pognali do celi Łazariewa i pospiesznie ją otworzyli.

Drugi więzień siedział zgięty wpół na pryczy, daremnie próbując stłumić szarpiące go paroksyzmy bólu.

– Co ci jest? – zawołał od drzwi strażnik, ale mówił po hebrajsku, a Łazariew nie znał tego języka. Zanim umarł, wyrzucił z siebie tylko trzy słowa, które strażnicy dobrze zapamiętali i które ich szef, który znał rosyjski, przetłumaczył później jako:

– Dowódca… KGB… martwy…

Nie powiedział nic więcej. Jego wargi zastygły. Leżał na pryczy, wlepiając niewidzące już oczy w niebieskie mundury policjantów.

Dzwonek alarmu ściągnął na dół naczelnika aresztu, kilkunastu innych dyżurujących funkcjonariuszy, a także lekarza, który właśnie spokojnie sączył kawę w gabinecie naczelnika. Lekarz szybko zbadał obydwa ciała, zajrzał do ust i gardła, poświecił latarką w oczy, próbował stetoskopem wychwycić ślady pulsu lub oddechu. Skończywszy te czynności w obu celach, wyszedł na korytarz z miną sfinksa. Naczelnik, szczerze przerażony, wyszedł za nim.

– Co im się mogło stać, na litość boską?

– Dowiemy się, jak zrobimy sekcję. Może zresztą będzie ją robił ktoś inny. Co do mnie, powiem tylko, że zostali otruci. Ot, co się stało!

– Ależ oni jeszcze nic tu nie jedli – zaprotestował policjant – ani nie pili. Dopiero teraz mieli dostać kolację. Może to na lotnisku… albo w samolocie?…

– Nie – odpowiedział stanowczo lekarz. – Gdyby to była trucizna o powolnym działaniu, nie zabiłaby ich obu jednocześnie. Każdy organizm reaguje inaczej. Musieli połknąć dużą dawkę jakiejś piorunującej trucizny… myślę, że to cyjanek potasu… najwyżej pięć, dziesięć sekund przed śmiercią.

– Przecież to niemożliwe! – krzyknął naczelnik aresztu. – Moi ludzie byli przez cały czas na korytarzu, nie wchodzili do cel. A obu więźniów poddano w momencie przybycia dokładnej rewizji. Sprawdziliśmy usta, nozdrza, odbytnice – wszystko! Zresztą, dlaczego mieliby popełnić samobójstwo? Przecież właśnie odzyskali wolność.

– Nie wiem – powtórzył lekarz. – Ale jestem pewien, że obaj umarli w parę sekund po zażyciu trucizny.

– Muszę zadzwonić natychmiast do Urzędu Premiera – oświadczył naczelnik więzienia z miną skazańca i skierował się do swego gabinetu.

Osobisty doradca premiera do spraw bezpieczeństwa, podobnie jak niemal wszyscy obywatele Izraela, był w przeszłości żołnierzem. Ale nigdy nie był żołnierzem zwyczajnym. Człowiek, znany dziś w promieniu pięciu mil od Knessetu po prostu jako Barak, zaczynał swoją karierę jako spadochroniarz, pod dowództwem Rafaela Eytana, legendarnego Rafula. Potem przeszedł do elitarnej jednostki generała Arika Sharona, sławnego batalionu 101, gdzie szybko awansował do stopnia majora. Przerwała tę piękną karierę kula, która w czasie pewnego porannego rajdu na dzielnicę palestyńską w Bejrucie zmiażdżyła jego rzepkę kolanową. Od tej pory specjalizował się w technicznym przygotowaniu różnych operacji zabezpieczających. Swoją rozległą wiedzę o tym, jak można by uśmiercić izraelskiego premiera, wykorzystywał dla jego ochrony. To on odebrał telefon z miejskiego aresztu i pospieszył z hiobową wieścią do gabinetu premiera Golena, który pracował tu jeszcze mimo późnej pory.

– W zamkniętej celi? – powtórzył machinalnie ostatnie słowa meldunku Baraka osłupiały premier. – A więc sami zażyli truciznę?

– Nie sądzę – odparł oficer. – Mieli raczej wszelkie powody, aby chcieć żyć.

– Czyli ktoś ich zabił?

– Wszystko na to wskazuje, panie premierze.

– Ale kto mógł chcieć ich śmierci?

– Oczywiście KGB. Jeden z nich tuż przed śmiercią bełkotał coś na temat KGB, po rosyjsku. Chciał chyba powiedzieć, że sam dowódca KGB chce ich zabić.

– Ależ oni nie mieli ostatnio żadnych kontaktów z KGB. Dwanaście godzin temu wyruszyli z więzienia Moabit. Przez następne osiem byli w rękach Brytyjczyków. Od dwóch godzin są u nas. Nic jeszcze tutaj nie jedli ani nie pili, absolutnie nic! A pan mi mówi, że połknęli silną truciznę. Jak?

Barak podrapał się w brodę; w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

– Jest pewien sposób, panie premierze. Kapsułka z opóźnionym działaniem.

Wziął kartkę papieru i szybko narysował schemat.

– Może to być na przykład kapsułka składająca się z dwóch połówek, nagwintowanych w ten sposób, że można je skręcić w całość na chwilę przed połknięciem.

Premier patrzył na rysunek i wzbierał w nim gniew.

– Proszę mówić dalej.

– Jedna połówka jest ceramiczna, odporna zarówno na działanie soków trawiennych żołądka, jak i na znacznie mocniejszy kwas, którym napełnia się ją przed montażem obu części. Musi też być dostatecznie twarda, żeby nie połamały jej mięśnie przełyku. Druga połówka jest z plastiku, odpornego na soki trawienne, ale nie na silny, żrący kwas. W tej właśnie plastikowej połówce jest cyjanek. Zamknięta jest membraną z miedzi. Po skręceniu kapsułki kwas z połówki ceramicznej zaczyna przeżerać membranę. W tym czasie ofiara połyka kapsułkę. Parę godzin później – zależy to od grubości miedzianej membrany – kwas przedostaje się do części plastikowej. Na tej samej zasadzie zbudowane są często opóźniacze w zapalnikach. Po przeżarciu miedzi kwas bardzo szybko roztapia plastikową osłonę drugiej połówki. Razem z nim do układu pokarmowego przedostaje się cyjanek. Sądzę, że można przeciągnąć cały ten proces do jakichś dziesięciu godzin. W tym czasie nie strawiona kapsułka dociera do dwunastnicy. Trucizna, kiedy już wydostanie się z kapsułki, bardzo szybko przenika układem krwionośnym do serca.

Barak przerwał; już nieraz widział swojego premiera w stanie wzburzenia czy nawet gniewu. Tym razem jednak śmiertelnie blady Goleń wprost trząsł się z wściekłości.

– Więc przysłali mi dwóch ludzi naszpikowanych trucizną – szeptał – żeby wszystko spadło na nas. Ale nic z tego. Izrael nie weźmie na siebie tej hańby. Niech pan natychmiast każe opublikować wiadomość o ich śmierci, natychmiast, rozumie pan? I niech pan doda, że sekcja zwłok jest w toku. To jest rozkaz, panie Barak! Na co pan jeszcze czeka?

– Panie premierze… jeśli terroryści nie opuścili jeszcze “Freyi”, to wiadomość może zmienić ich zamiary…

– O tym powinni byli pomyśleć ludzie, którzy kazali otruć Miszkina i Łazariewa! Każda chwila opóźnienia tej wiadomości to ryzyko, że odpowiedzialnością za ich śmierć zostanie obciążony Izrael. A na to nie pozwolę… za żadną cenę!

Mgła gęstniała. Pokryła już grubą warstwą całą powierzchnię morza od wschodniej Anglii po wyspy Walcheren. Spowiła szczelnie flotyllę statków gaśniczych i holowników, czekającą za pierścieniem okrętów wojennych. “Cutlass”, “Sabre” i “Scimitar” stały jeden obok drugiego pod rufą “Argylla”, gotowe do pościgu za zwierzyną. Ich silniki cicho mruczały na wolnych obrotach.

W gęstej mgle kończyli też swoje przygotowania terroryści na “Freyi”. Za kwadrans siódma wszyscy z wyjątkiem dwóch opuścili się do większego ślizgacza. Tylko jeden wskoczył na pokład kutra, który przywiózł ich tu z brzegu, i spojrzał w górę. Przechylony przez reling Drake dał mu znak ręką. Mężczyzna nacisnął guzik startera: potężny silnik kaszlnął i ożył. Dziób kutra skierowany był dokładnie na zachód, koło sterowe przywiązane sznurem, by utrzymywać stały kurs na wprost. Terrorysta powoli zwiększał obroty silnika, nie włączając jednak żadnego biegu.

Odległe o pięć mil wrażliwe uszy – zarówno ludzkie, jak elektroniczne – niemal natychmiast wychwyciły nowy dźwięk. Pomiędzy okrętami wojennymi pięciu bander, między,,Argyllem” i Nimrodem, popłynęły w eterze niecierpliwe pytania i pilne rozkazy. Obserwator w zwiadowczym samolocie wbił wzrok w ekran radaru, ale nie dostrzegł na morzu pod sobą żadnego ruchu.

Drake podniósł do ust walkie-talkie i rzucił krótki rozkaz. Daleko, na mostku kapitańskim “Freyi”, Krim włączył syrenę supertankowca. Powietrze wypełniło się grzmiącym rykiem, nieznacznie tylko tłumionym przez dywan mgły. Na mostku “Argylla” komandor Preston zaśmiał się lekceważąco.

– Chcą zagłuszyć maszynę kutra. Nie szkodzi, jak tylko odbiją od “Freyi”, będziemy ich widzieli na radarach.

Zaledwie parę sekund później terrorysta obsługujący kuter pchnął dźwignię biegów na “całą naprzód”. Silnik, pracujący już na pełnych obrotach, szarpnął kutrem gwałtownie i oderwał go od kadłuba “Freyi”. Terrorysta chwycił zwisającą z relingu tankowca linę i zawisł na niej podciągając stopy, dopóki pokład nie wymknął się spod nich. Po chwili kuter zniknął we mgle; teraz szybko przedzierał się prosto ku czekającym na zachodzie brytyjskim okrętom.

Tymczasem wiszący na linie terrorysta opuścił się niżej, między usadowionych już w pneumatycznym ślizgaczu kolegów. Jeden z nich szarpnął linkę rozrusznika: silnik zaskoczył od razu, wydając charakterystyczny wysoki dźwięk. Cała piątka jednocześnie, choć nie było żadnego rozkazu, zacisnęła dłonie na uchwytach. Sternik zwiększył obroty silnika. Ślizgacz pochylił się na rufę, zadzierając wysoko do góry obły gumowy dziób, i oderwawszy się od “Freyi” pomknął po gładkiej powierzchni wody w stronę Holandii.

Gumowa powłoka ślizgacza nie odbijała fal radiowych. Ale stalowy kadłub kutra rybackiego dostrzegł obserwator z Nimroda na swoim ekranie radarowym niemal natychmiast.

– Kuter ruszył! – przekazał wiadomość do “Argylla”. – Niech mnie diabli, oni płyną prosto na was!

Komandor Preston spojrzał na swój własny radar na mostku kapitańskim.

– Widzę ich – potwierdził. Uważnie obserwował świetlisty punkcik, który oderwał się od dużej plamy, oznaczającej “Freyę”.

– On ma rację – powiedział do swoich oficerów. – Rzeczywiście płyną prosto na nas. Co oni chcą zrobić, do diabła?

Pozbawiony ładunku, na pełnych obrotach silnika, kuter mógł wyciągnąć piętnaście węzłów. Za dwadzieścia minut przejdzie obok brytyjskich okrętów, potem wmiesza się we flotyllę statków pożarniczych.

– Pewnie liczą na to, że przejdą obok nas bez szkody, a potem zgubią się we mgle wśród tych brytyjskich kutrów i holowników – myślał głośno pierwszy oficer. – Może wyślemy “Cutlassa”, żeby ich przechwycił?

– Nie będę ryzykował życia naszych ludzi, nawet jeśli major Fallon ma ochotę na walkę wręcz – zdecydował Preston. – Ci dranie zabili już jednego marynarza na “Freyi”, a zresztą rozkazy Admiralicji są całkiem wyraźne. Mamy użyć dział.

Procedura przygotowania do ostrzału jest w Marynarce Królewskiej równie szybka i równie dobrze przećwiczona jak w Marynarce Stanów Zjednoczonych. Zanim radiotelegrafista przekazał dowódcom czterech innych okrętów NATO uprzejmą prośbę, by nie otwierali ognia, 127 mm działa na dziobie i rufie “Argylla” były już załadowane i zwrócone ku celowi.

Ten jednak, choć przybliżył się już na niespełna trzy mile, okazał się zbyt mały, by go od razu trafić. Kuter nietknięty przetrzymał pierwszą salwę, choć na jego pokład zwaliły się tony wody, wyrzucone w powietrze wybuchami pocisków. Nikt tego nie widział – ani z pokładu “Argylla”, ani z trzech stojących obok niego małych jednostek; mgła kryła przed ciekawym okiem wszystko, co tam się działo. Tylko radar, otwierający na ekranie tory pocisków, dowodził, że kuter utrzymuje się wciąż na powierzchni wśród tryskających kolejno gejzerów. Ale i radar nie mógł powiedzieć tym, którzy patrzyli na ekrany, że nikt nie stoi za sterem kutra, nikt nie kuli się w śmiertelnym przerażeniu pod pokładem.

Drake i Krim spokojnie czekali pod rufą “Freyi” w swoim dwuosobowym ślizgaczu. Drake trzymał się jeszcze liny zwisającej z relingu tankowca. Kiedy usłyszeli stłumiony przez mgłę huk dział “Argylla”, skinął na Krima; ten natychmiast uruchomił silnik. Drake puścił linę i pneumatyczna łódź, lekka jak piórko, pomknęła po powierzchni morza. Wysoki ton motoru całkowicie ginął w potężnym ryku syreny supertankowca.

Krim spojrzał na lewy przegub, do którego miał przypiętą wodoszczelną busolę, i skierował kurs o kilka stopni na południe. Obliczał, że przy maksymalnej prędkości za trzy kwadranse znajdą się w krętym przesmyku między Północnym i Południowym Bevelandem.

O szóstej pięćdziesiąt pięć “Argyll” trafił wreszcie w kuter terrorystów. Uczynił to wprawdzie szóstą dopiero salwą, ale za to dokładnie i skutecznie. Eksplozja przełamała kadłub na dwie połowy, a wybuch zbiornika z paliwem dopełnił dzieła zniszczenia; stalowe szczątki tego, co przed chwilą było sprawnym kutrem rybackim, poszły na dno jak kamień.

– Trafienie bezpośrednie. Zatopiony – zameldował szef artylerii “Argylla” spod pokładu, gdzie on i jego podwładni śledzili na ekranach radarów przebieg nierównej walki.

Istotnie, z ekranu na mostku kapitańskim też zniknął mały punkcik, który jeszcze przed chwilą szybko zbliżał się do centrum. Jasny promień nadal omiatał ekran, ale jedyną plamą, jaką wydobywał z mroku we wschodniej jego ćwiartce, była odległa o pięć mil “Freya”. Czterej obecni na mostku oficerowie stali przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wszyscy oni po raz pierwszy brali udział w rzeczywistym zabijaniu ludzi. Przedłużającą się ciszę przerwał komandor Preston.

– “Sabre” może ruszać – powiedział cicho. – Niech płyną prosto do “Freyi” i uwolnią załogę.

W ciemnym wnętrzu Nimroda operator radaru pochylił się niżej nad swoim ekranem. Widział wyraźnie wszystkie okręty wojenne, wszystkie skupione za nimi holowniki, a na wschód od nich oczywiście samą “Freyę” – ale wydawało mu się, że widzi coś jeszcze. Z drugiej strony tankowca posuwał się w kierunku wybrzeża jakiś mikroskopijny okruch. Był tak mały, że prawie niewidzialny; taki sam efekt mogłaby wywołać na ekranie radaru byle puszka, dryfująca po morzu. Ale puszki nie dryfują przecież z szybkością trzydziestu węzłów!… Miał rację: w istocie była to metalowa pokrywa silnika łodzi pneumatycznej.

– Nimrod do “Argylla”, Nimrod do “Argylla”… – popłynął w eter alarm.

Oficerowie na mostku krążownika słuchali meldunku w osłupieniu. Wreszcie jeden z nich rzucił się do radiotelefonu i w podnieceniu przekazał najnowszą wiadomość marynarzom z Portland, czekającym na swoich łodziach. Dwie sekundy później “Cutlass” i “Scimitar” nabierały już szybkości; ich potężne diesle wypełniły zalegającą wokół mgłę basowym rykiem. Białe fontanny piany wytrysły spod dziobów, które uniosły się wysoko w górę, podczas gdy rufy zanurzyły się niemal po pokład; mosiężne śruby bezlitośnie mełły wodę, pozostawiając za okrętami szeroki spieniony ślad.

– Niech ich ciężka cholera! – krzyczał major Fallon do ucha dowódcy “Cutlassa” w ciasnej budce sternika. – Jak szybko możemy płynąć?

– Na takim morzu, jak dzisiaj, ponad czterdzieści węzłów.

Za mało… – pomyślał z rozpaczą Munro, wczepiony obiema rękami w jakąś stalową belkę, odkąd okręt zaczął wierzgać i szarpać niczym narowisty koń wyścigowy. Do “Freyi” było jeszcze pięć mil, co najmniej drugie tyle zdążyli już odpłynąć od tankowca terroryści. Nawet jeśli przewaga prędkości ścigających wynosi dziewięć węzłów, trzeba całej godziny, by dopędzić łódź Swobody, unoszącą go w bezpieczne labirynty holenderskich rzeczułek i wysepek, gdzie łatwo można się ukryć. Ale on dotrze tam już za czterdzieści minut, może nawet wcześniej.

“Cutlass” i “Scimitar” pędziły na oślep, rozcinając mgłę, która natychmiast zwierała się za ich rufami. Na morzu o przeciętnym natężeniu ruchu taka szybkość – przy zerowej widoczności – byłaby czystym szaleństwem. Ale to morze było puste, a szaleńcza pogoń nie odbywała się bynajmniej na ślepo. W budkach sterowych obu małych okrętów ich dowódcy słuchali nieprzerwanego potoku informacji z Nimroda za pośrednictwem “Argylla”, o własnej pozycji; o położeniu w stosunku do “Freyi”; o tym, gdzie jest i co robi “Sarbe” (płynął w stronę tankowca na lewo od ich kursu – i znacznie wolniej); wreszcie o kierunku i szybkości ruchu mikroskopijnej kropki na ekranach, oznaczającej łódź Swobody.

Wszystko wskazywało jednak, że szczęście sprzyja uciekinierom. Pod płaszczem mgły morze jakby jeszcze bardziej się uspokoiło, a zupełnie gładka powierzchnia pozwalała ślizgaczowi rozwijać maksymalną prędkość. Łódź była niemal całkiem wynurzona, jedynie wał, łączący silnik ze śrubą, krył się cały pod wodą. Drake dostrzegł nagle rozmazujący się już, ale przecież widoczny, ślad pozostawiony przez łódź kolegów, którzy wyruszyli dziesięć minut wcześniej. “To dziwne – pomyślał – że tak długo utrzymuje się ślad na wodzie”.

Pięć mil na południowy zachód od “Freyi”, na mostku “Morana”, Mikę Manning także uważnie obserwował ekran radaru. Rozpoznawał wyraźnie “Argylla” i oczywiście “Freyę”. Odległość między nimi szybko pokonywały dwa punkty oznaczające, jak wiedział z meldunków radiowych, “Cutlassa” i “Scimitara”. Ale widział też, daleko na wschód od tankowca, maleńką kropkę – ślad pędzącego ślizgacza. Momentami ginęła mu z oczu w mlecznym tle ekranu – ale jednak była tam. Jeszcze raz zmierzył odległość między myśliwymi i zwierzyną.

– Nic z tego nie będzie – ocenił i wydał nowy rozkaz dyżurnemu oficerowi. 127 mm działo “Morana” powoli obróciło się, szukając nowego celu, pędzącego gdzieś we mgle.

Richard Preston z rezygnacją śledził widoczną na ekranach radarów pogoń. Pesymistycznie oceniał jej szansę, sam jednak niewiele mógł poradzić. Działa “Argylla” – dobrze zdawał sobie z tego sprawę – tym razem muszą milczeć; między nimi a celem stoi “Freya”. Użycie dział brytyjskiego krążownika mogłoby się dla niej tragicznie skończyć. Poza tym ogromna masa tankowca zasłaniała cel przed radarami “Argylla”, a to bardzo utrudniłoby celowanie. Te rozmyślania komandora przerwał marynarz, który wszedł na mostek z meldunkiem:

– Przepraszam, sir…

– O co chodzi?

– Dostaliśmy przed chwilą wiadomość, sir. Ci dwaj ludzie, którzy polecieli dziś do Izraela, nie żyją. Zmarli w swoich celach.

– Nie żyją? – spytał Preston z niedowierzaniem. – Czyli cała ta cholerna afera na darmo… Swoją drogą, ciekawe, kto to zrobił i jak. Warto spytać tego faceta z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak tylko tutaj wróci. On chyba coś wie…

Morze nadal sprzyjało Drake'owi. Było lśniące i gładkie jak stół – rzecz całkiem niebywała na Morzu Północnym. Drake i Krim przebyli już prawie połowę drogi do holenderskiego brzegu, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy. Parę sekund później to się powtórzyło, potem znowu i znowu. Spadła moc silnika, wyraźnie zmniejszyła się prędkość łodzi.

Krim gwałtownie przesunął manetkę gazu. Silnik strzelił, kaszlnął jeszcze parę razy, potem znów zaczął pracować równo, ale na znacznie niższych niż przedtem obrotach.

– Chyba się przegrzał! – krzyknął Tatar.

– To niemożliwe! – zawołał z rozpaczą Drake. – Powinien wytrzymać na pełnych obrotach co najmniej godzinę.

Krim wychylił się, zanurzył dłoń w wodzie, potem obejrzał ją uważnie i pokazał Drake'owi. Strużki kleistej burej cieczy spływały mu po nadgarstku.

– Zatkała nam układ chłodzenia – wyjaśnił ponuro. Tymczasem operator radarów z Nimroda przekazał następny pilny meldunek dla “Argylla”:

– Zdaje się, że zwolnili., Po chwili wiadomość ta dotarła na pokład “Cutlassa”.

– Świetnie! – zawołał Fallon. – Jeszcze mamy szansę dopaść tych drani.

Rzeczywiście, odległość zaczęła się szybko zmniejszać. Prędkość ślizgacza spadła do dziesięciu węzłów. Ale ani Fallon, ani młody oficer marynarki stojący przy sterze “Cutlassa” nie wiedzieli, że zbliżają się już do wielkiej plamy ropy rozlanej na powierzchni morza. I że ich ofiary przedzierają się teraz przez sam środek tej plamy.

Kilka sekund później silnik obsługiwany przez Krima stanął. Zapadła groźna cisza. Tylko z daleka dochodził przez mgłę odgłos potężnych motorów. Krim zaczerpnął oburącz płynu zza burty i podsunął złożone w puchar dłonie przed oczy Drake'a.

– To nasza ropa, Andrew, ta którą wypuściliśmy. Jesteśmy w samym środku tego gówna…

– Zatrzymali się – rzucił dowódca “Cutlassa” przez ramię do stojącego za nim Fallona. – “Argyll” mówi, że się zatrzymali. Pan Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.

– Dostaniemy ich! – krzyknął Fallon triumfalnie i zsunął z ramienia swego szybkostrzelnego Ingrama.

Na USS “Moran” główny oficer artylerii, Chuck Olsen, zameldował kapitanowi:

– Mamy już odległość i kierunek, sir.

– Otworzyć ogień – powiedział Manning zimno.

Siedem mil na południowy zachód od “Cutlassa” dziobowa armata “Morana” zaczęła wyrzucać pociski, jeden po drugim, w stałym, szybkim rytmie. Dowódca łodzi patrolowej nie mógł słyszeć huku wystrzałów – zagłuszał je własny silnik – ale słyszano je dobrze na “Argyllu”. Stamtąd dotarł do “Cutlassa” i “Scimitara” rozkaz “stop” – zbliżały się przecież do miejsca, gdzie zatrzymali się uciekinierzy, a radar nie pozostawiał wątpliwości, że “Moran” strzela właśnie w to miejsce. Szyper “Cutlassa” jednym ruchem cofnął obie manetki gazu: okręt nagle zwolnił, potem już tylko siłą rozpędu posuwał się naprzód.

– Co pan wyprawia, do cholery? – wrzasnął major Fallon. – Mamy do nich jeszcze co najmniej milę.

Odpowiedź przyszła z nieba. Gdzieś nad nimi przetoczył się we mgle jakby upiorny pociąg: to kolejny pocisk z “Morana” zmierzał do swego celu.

Pierwsze trzy pociski (a były to, zgodnie z programem przewidzianym dla “Freyi”, pociski przeciwpancerne) wpadły do morza o dobre sto jardów od celów, wznosząc wielkie fontanny piany, ale nie wyrządzając szkód pneumatycznej łódce. Po nich nastąpiła seria pocisków zapalających. Specjalne dystansowe zapalniki sprawiały, że wybuchały one parę stóp nad powierzchnią morza, rozrzucając wokół lekkie, miękkie płachty płonącej, oślepiającym światłem, magnezji.

Ludzie na pokładzie “Cutlassa” zamilkli, kiedy mgła przed dziobem rozjarzyła się nagle jak słońce. Ten blask bardziej jeszcze olśnił załogę “Scimitara”, który zatrzymał się o cztery kable dalej, tuż przed krawędzią wielkiej kałuży ropy. Temperatura spadającej z nieba magnezji była znacznie wyższa niż temperatura zapłonu ropy. Lekkie płachty metalowej folii nie przebijały kożucha gęstej cieczy, ale osiadały na nim, nadal płonąc przeraźliwym, białym blaskiem. I oto przed oczyma zdumionych i zafascynowanych tym widowiskiem marynarzy wielka połać morza, długa i szeroka na wiele mil, zajęła się ogniem: zrazu krwistoczerwonym, potem coraz jaśniejszym i coraz gorętszym.

Wszystko to trwało zaledwie piętnaście sekund. Tyle było trzeba, aby ogień objął i strawił 20 tysięcy ton rozlanej ropy. I tyle tylko było trzeba, aby temperatura pożogi sięgnęła pięciu tysięcy stopni Celsjusza, choć wysokość płomieni nie przekraczała kilku stóp. Straszliwy żar osuszał natychmiast mgłę w promieniu wielu mil – ale tylko na dziesięć minut.

W milczeniu i przerażeniu patrzyli marynarze na wrzące piekło, od którego dzieliło ich ledwie sto jardów; niektórzy musieli nawet osłaniać twarze, by nie osmalił ich piekielny żar. Nagle w morzu płomieni, płytkim i bezgłośnym, wystrzeliła z hukiem w górę pojedyncza raca, jak gdyby eksplodował zbiornik z benzyną. Niemal równocześnie z innego miejsca płonącej połaci do uszu oniemiałych marynarzy dotarł przeraźliwy, pełen bólu i wściekłości krzyk człowieka:

– Szcze ne wmerla Ukraina!…

Spektakl się skończył. Płomienie opadły, zamigotały i zgasły. Mgła wielkimi kłębami zaczęła wdzierać się na pogorzelisko, by wkrótce przykryć je zupełnie.

– Co to mogło znaczyć - spytał cicho szeptem dowódca “Cutlassa”. Fallon wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. To jakiś obcy szwargot.

Stojący obok Munro patrzył na ostatnie, dogasające płomyki.

– W swobodnym przekładzie – powiedział bardziej do siebie, niż odpowiadając na pytanie szypra – znaczy to: “Ukraina będzie znowu żyć”.

Epilog

Była Dwudziesta w Europie Zachodniej, dwudziesta druga w Moskwie. Już od godziny toczyła się specjalna sesja Biura Politycznego. Jefrem Wiszniajew i jego poplecznicy niecierpliwili się coraz bardziej. Główny ideolog Partii wiedział, że jest już dość silny, by uderzyć; nic było co dalej zwlekać. Wstał z grobowa miną.

– Towarzysze, ta dyskusja jest może bardzo ciekawa, ale do niczego nas nie doprowadzi. Poprosiłem o zwołanie specjalnej sesji Biura w pewnym konkretnym celu, a mianowicie po to, by stwierdzić, czy nasze grono nadal obdarza pełnym zaufaniem obecnego sekretarza generalnego, szanownego towarzysza Maksyma Rudina. Słyszeliśmy tu wiele argumentów za tak zwanym Traktatem Dublińskim i równie wiele przeciwko niemu. Słyszeliśmy, że ma on nam zapewnić wielkie dostawy zboża ze Stanów Zjednoczonych i że będziemy musieli zapłacić pewną cenę… moim zdaniem cenę niezwykle wysoką. Wiemy już także o ucieczce do Izraela dwóch morderców, Miszkina i Lazariewa. Ludzi, którzy, jak to ponad wszelką wątpliwość udowodniono, są winni śmierci naszego drogiego towarzysza Jurija Iwanienki. Stawiam wniosek następującej treści: Biuro Polityczne odmawia towarzyszowi Rudinowi dalszej rekomendacji na stanowisko najwyższego przywódcy naszej wielkiej ojczyzny. Towarzyszu sekretarzu generalny, proszę o poddanie tego wniosku pod głosowanie.

Usiadł. Zapadła śmiertelna cisza. Upadek każdego kremlowskiego władcy to moment przerażający, nawet dla tych potężnych rekinów, które uczestniczą w głosowaniu – cóż dopiero dla obecnych przy tym małych płotek.

– Kto jest za wnioskiem? – postawił formalne pytanie Rudin. Wismiajew natychmiast podniósł rękę. W jego ślady poszedł marszałek Kierenski, a po chwili także Litwin Yitautas. Minęło parę sekund, zanim dołączył do nich Tadżyk Muchamiedow. I wtedy zadzwonił telefon. Rudin podniósł słuchawkę i przez dłuższą chwilę słuchał w milczeniu.

– Nie chce, oczywiście, przerywać głosowania – powiedział odkładając słuchawkę – ale wiadomość, jaką w tej chwili otrzymałem, może niektórych z nas zainteresować. Otóż dwie godziny temu Miszkin i Łazariew zmarli śmiercią gwałtowną w swoich celach w podziemiach komendy policji w Tel Awiwie. Ich wspólnik poniósł śmierć, wypadając z okna hotelu w tym samym mieście. Godzinę temu terroryści, którzy opanowali na Morzu Północnym tankowiec “Freya”, by szantażem wymusić uwolnienie tamtych dwóch, zginęli w morzu płonącej ropy. Nikt z nich nie powiedział ani słowa… no, i już nie powie… Ale byliśmy, o ile pamiętam, w trakcie głosowania nad wnioskiem towarzysza Wiszniajewa…

Kilka par oczu wbiło się z wielkim zainteresowaniem w fakturę zielonego rypsu na stole.

– Kto jest przeciwko wnioskowi? – mruknął Rudin.

Podnieśli dłonie Pietrow i Ryków, po nich Szuszkin, Stiepanow i Gruzin Czawadze. Petnanow, który ostatnio głosował już za frakcją Wiszniajewa, próbował chwycić nowy wiatr w żagle – i też podniósł rękę.

– Chciałbym – odezwał się Komarów, odpowiedzialny za rolnictwo – wyrazić szczególną satysfakcję z faktu, że mogę z pełnym przekonaniem poprzeć moim głosem naszego sekretarza generalnego.

Dłoń Komarowa także znalazła się w górze. Rudin uśmiechnął się do niego. “Ty gnido – pomyślał – już ja się postaram, żebyś poszedł do piachu”.

– A zatem – podsumował głośno wyniki głosowania – wraz z moim głosem mamy: cztery za, osiem przeciw. Wniosek został odrzucony. Sądzę, że nie ma już żadnych innych spraw?

Istotnie, nie było.

Dwanaście godzin później kapitan Thor Larsen znów stanął na mostku “Freyi”. Noc, którą miał za sobą, pełna była zdarzeń. O ósmej wieczór brytyjscy komandosi znaleźli go w kajucie i uwolnili z kajdanek. Saperzy z Marynarki Królewskiej ostrożnie opuścili się do pustych ładowni statku i wyciągnęli zapalniki z dynamitu. Potem przenieśli ładunki wybuchowe na pokład i szybko odtransportowali je jak najdalej od supertankowca.

Silne ręce komandosów odkręciły stalowe sztaby blokujące drzwi, za którymi sześćdziesiąt cztery godziny uwięziona była załoga. Uwolnieni marynarze śpiewali i tańczyli z radości. Potem przez całą noc rozmawiali przez radio z rodzinami.

Troskliwe dłonie lekarza z Marynarki Królewskiej ułożyły kapitana Larsena na jego własnej koi i opatrzyły rany – najlepiej, jak można było w tych warunkach.

– Potrzebna będzie interwencja chirurga – zdecydował lekarz. – Zapewnimy to panu natychmiast, jak tylko przyleci pan helikopterem do Rotterdamu, zgoda?

– Niezupełnie – zaprotestował Larsen, już na krawędzi omdlenia. – Do Rotterdamu przybędę na “Freyi”.

Lekarz przemył strzaskaną dłoń płynem antyseptycznym i wstrzyknął rannemu morfinę, by uśmierzyć ból. Zanim skończył, Larsen już spał.

Zręczne dłonie lotników sprowadzały na pokład “Freyi” kolejne śmigłowce; tą drogą dotarł tu najpierw Harry Wennerstrom, by okiem właściciela i gospodarza spojrzeć na odzyskany statek. Potem śmigłowcami przybyła z Europortu ekipa cumownicza. Pompiarz “Freyi” szybko znalazł swoje zapasowe bezpieczniki i włączył system kontroli ładunku; do zbiornika opróżnionego przez terrorystów przepompował, dla przywrócenia równowagi, połowę zawartości innego zbiornika; w końcu zamknął wszystkie zawory i klapy inspekcyjne.

Kiedy kapitan spał głęboko, dwaj najstarsi rangą jego zastępcy skontrolowali cal po calu pokład “Freyi”, od dziobu aż po rufę. Główny mechanik skrupulatnie obejrzał swoje ukochane maszyny i sprawdził wszystkie systemy: działały bez zarzutu.

Holowniki i jednostki gaśnicze już w pierwszych godzinach po zmroku zaczęły rozpylać stężony emulgent tam, gdzie na powierzchni morza dryfowały jeszcze resztki nie spalonej ropy. Ale nie było tego wiele: prawie wszystko spłonęło w krótkotrwałym piekielnym pożarze, wznieconym magnezjowymi pociskami komandora Manninga.

Larsen obudził się tuż przed świtem. Pierwszy steward pomógł mu włożyć ubranie – Larsen zdecydował, że będzie to galowy mundur kapitana żeglugi wielkiej. Ostrożnie wsunął obandażowaną dłoń w rękaw ozdobiony czterema złotymi opaskami i z powrotem oparł ją na temblaku zawieszonym na szyi. O ósmej rano stanął na mostku obok pierwszego i drugiego oficera. Byli tu już także dwaj piloci z Kontroli Mozy: starszy miał swoją nieodłączną “brązową skrzynkę” z instrumentami nawigacyjnymi.

Larsen ze zdumieniem stwierdził, że morze wokół niego jest zatłoczone. Były tu trawlery z Humber i z Schelde, kutry rybackie z Lorient i Saint Mało, z Ostendy i z portów Kentu. Były statki handlowe kilkunastu bander i okręty wojenne państw NATO.

Dwie minuty po ósmej ogromne śruby “Freyi” drgnęły i zaczęły się obracać. Masywny łańcuch kotwicy z łoskotem wynurzył się z głębiny. Pod rufą utworzył się przepastny wir spienionej wody. I oto kamery telewizyjne, zainstalowane na czterech krążących w górze samolotach, przekazały na cały świat triumfalny moment: wielka bogini znów ruszyła w drogę.

Po chwili prędkość jej była już wystarczająco duża, by firmowy proporzec z hełmem wikingów, zwisający dotąd luźno, zatrzepotał wesoło na wietrze. I wtedy na morzu wokół tankowca rozpętała się orgia dźwięków. Bekliwe sygnały statków rybackich, ryczące basem syreny dużych jednostek, piszczące przeraźliwie gwizdki holowników – wszystko to mieszało się i przekrzykiwało nawzajem. W ten sposób cała ta morska menażeria – statki małe i wielkie, lśniące nowością i stare zardzewiałe krypy – oddawały “Freyi” tradycyjny żeglarski salut.

Larsen jeszcze raz rozejrzał się po zatłoczonym morzu: tylko przed dziobem tankowca, w kierunku Euroboi nr l, otwierała się szeroka, pusta droga. Odwrócił się do stojącego obok Holendra.

– Panie pilocie, proszę wziąć kurs na Rotterdam.

W niedzielę, 10 kwietnia 1983 r., w Sali Świętego Patryka na Zamku Dublińskim, dwaj mężczyźni zbliżyli się do wielkiego dębowego stołu, który wniesiono tu specjalnie na tę okazję, i zasiedli przy nim. Z długiej Galerii Minstreli wszystkie ich poruszenia śledziły kamery telewizyjne i przekazywały ten obraz na cały świat.

Dymitr Ryków starannie wykaligrafował swoje nazwisko – w imieniu ZSRR – pod obiema oprawionymi w marokin kopiami traktatu i przekazał je Davidowi Lawrence'owi, który złożył swój podpis w imieniu USA.

Już kilka godzin później pierwsze statki ze zbożem, czekające na redach Murmańska i Leningradu, Sewastopola i Odessy, weszły do portów. A po tygodniu pierwsze jednostki wojskowe, rozlokowane z obu stron Żelaznej Kurtyny, zaczęły pakować swój śmiercionośny ekwipunek, by odjechać daleko od dzielącej Europę potrójnej linii drutów kolczastych.

Zebranie Biura Politycznego, które odbyło się w czwartek, czternastego kwietnia, w budynku Arsenału na Kremlu, nie miało zwykłego, roboczego charakteru. Jeden z członków rządzącego grona spóźnił się nieco na początek posiedzenia, zatrzymany przez chwilę w przedpokoju przez majora kremlowskiej gwardii. Kiedy Jefrem Wiszniajew wszedł wreszcie na salę obrad, jedenastu pozostałych członków Biura siedziało już przy stole – i wszyscy patrzyli nań bez śladu sympatii. Maksym Rudin królował, jak zwykle, u szczytu stołu ustawionego w literę “T”. Wszystkie krzesła po obu stronach ogona litery – po pięć z każdej strony – były zajęte. Zostało tylko jedno, na końcu ogona, naprzeciw Rudina.

Zrezygnowany Wiszniajew podszedł powoli do tego krzesła, określanego w tym gronie jako “ława oskarżonych”. Był spokojny – już od jedenastu dni wiedział, że będzie to jego ostatnie posiedzenie.

W nocy z 17 na 18 kwietnia mały frachtowiec ospale wlókł się wzdłuż rumuńskiego wybrzeża Morza Czarnego. Na krótko przed drugą oderwała się od jego burty szybka motorówka i pomknęła w czerń nocy. Zatrzymała się o trzy mile od brzegu. Komandos siedzący obok sternika sięgnął po swoją potężną latarkę i skierował ku niewidocznej plaży umówiony sygnał: trzy długie błyski, potem trzy krótkie. Nie było żadnej odpowiedzi z brzegu. Komandos powtórzył swój sygnał jeszcze cztery razy. Nadal nie było odpowiedzi.

Motorówka zawróciła w stronę frachtowca. Godzinę później była już na swoim miejscu pod pokładem, a z kabiny radiooperatora płynął do Londynu zakodowany meldunek.

Wkrótce inny zaszyfrowany meldunek powędrował z Londynu do ambasady brytyjskiej w Moskwie:»Niestety, “Słowik” nie stawił się na spotkanie. Proponuję wracać do Londynu”«.

25 kwietnia w pałacu kongresowym na Kremlu zebrało się plenum Komitetu Centralnego KPZR. Zjechali się delegaci z całego Związku, niektórzy z miejscowości odległych o wiele tysięcy kilometrów. Na podium, pod gigantycznym reliefem przedstawiającym głowę Lenina, Maksym Rudin rozpoczął swoją wielką mowę pożegnalną.

Najpierw obszernie przedstawił kryzys, w którego obliczu stanęła ojczyzna przed rokiem; barwnie nakreślił obraz grożącej klęski głodu – aż nieświadomym tego wszystkiego słuchaczom stanęły włosy na głowie. Potem opisał błyskotliwą akcję dyplomatyczną Biura, które wysłało Dymitra Rykowa do Dublina, by tam wytargował od Amerykanów bezprecedensowe wielkie dostawy zboża, a także technologii naftowej i komputerów o minimalnych cenach. O ustępstwach w dziedzinie zbrojeń nie wspomniał ani słowem. Przez dziesięć minut delegaci stali, oklaskując go burzliwie.

Rudin przeszedł teraz do zagadnień światowego pokoju. Przypomniał zebranym, że pokojowi wciąż zagrażają, imperialistyczne ambicje terytorialne zachodniego kapitalizmu. Ale zagrażają mu niekiedy, dodał niespodziewanie, knowania naszych własnych, wewnętrznych przeciwników pokojowego współistnienia. Te słowa zelektryzowały słuchaczy; ich konsternacja była bezgraniczna.

– Jednakże – Rudin podniósł w górę palec w geście przestrogi – utajeni wśród nas wspólnicy zachodnich imperialistów zostali zdemaskowani i wyplenieni, dzięki niezmordowanej czujności towarzysza Jurija Iwanienki, który, niestety, po długiej i mężnej walce z dręczącą go chorobą, zmarł tydzień temu w sanatorium.

Wiadomość o śmierci Iwanienki wywołała okrzyki bólu i żalu po towarzyszu, który – zanim odszedł na zawsze – ocalił ich wszystkich od najgorszego. Rudin gestem ręki uciszył salę.

– Towarzysz Iwanienko – oświadczył – nie był na szczęście sam. Już przed pierwszym, październikowym zawałem serca wytrwale i wiernie pomagał mu w odpowiedzialnej pracy towarzysz Wasyl Pietrow. który potem, w okresie hospitalizacji Iwanienki, wziął na siebie cały trud umacniania czołowej roli Związku Radzieckiego w walce o pokój na świecie.

Rozległa się gromka owacja dla Piętrowa.

– Ponieważ zaś – ciągnął Rudin – antypokojowe knowania, zarówno w ZSRR, jak poza jego granicami, zostały zdemaskowane i skompromitowane, Związek, w swoim bezgranicznym umiłowaniu pokoju i odprężenia, mógł po raz pierwszy od wielu lat zredukować swoje plany zbrojeniowe. Dzięki temu wysiłek państwa będzie można w większym stopniu skierować na produkcję dóbr konsumpcyjnych i na wszelkiego rodzaju świadczenia społeczne. Stało się to możliwe wyłącznie dzięki wielkiej czujności Biura, które z całą stanowczością zwalczało antypokojowe tendencje wszędzie, gdziekolwiek się one pojawiły.

I znowu oklaski trwały dobre dziesięć minut. Tym razem Rudin wyczekał cierpliwie do końca i dopiero gdy aplauz zdawał się przygasać, uniósł w górę obie dłonie, by uciszyć salę.

On sam pracował przez lata całe najlepiej jak umiał; teraz jednak nadszedł czas, by się pożegnać.

Zaskoczenie było kompletne. Zaległa gęsta cisza.

Pełnił odpowiedzialną funkcję długo, być może zbyt długo. Wielki ciężar, jaki niósł na swych barkach, nadszarpnął w końcu jego siły i zdrowie.

Ramiona mówcy istotnie ugięły się, jakby pod wielkim ciężarem. Rozległy się sporadyczne okrzyki: “Nie… to niemożliwe…”

Tak, tak, jest już stary. A czego teraz najbardziej pragnie? Dokładnie tego, o czym marzy każdy stary człowiek. Usiąść w zimowy wieczór przy kominku i bawić się z wnukami…

Na galerii dla dyplomatów zagranicznych szef kancelarii ambasady brytyjskiej pochylił się nad uchem ambasadora:

– Chyba trochę przesadza z tymi swoimi ludzkimi uczuciami – szepnął. – Więcej on ludzi skazał na śmierć, niż ja zjadłem obiadów.

Ambasador uniósł brew i mruknął w odpowiedzi:

– Niech pan nie narzeka. Gdyby to była Ameryka, pewnie wprowadziłby teraz na podium całe stadko swoich wnucząt.

– Chyba najwyższy czas – kończył Rudin – powiedzieć drogim towarzyszom całą prawdę: lekarze nie dają mi szans na więcej niż kilka miesięcy życia. Dlatego chciałby już teraz, oczywiście za zgodą zebranego tu dostojnego gremium, zwolnić się z odpowiedzialnej funkcji i spędzić tę tak krótką już resztę życia w ukochanym domu na wsi, w cieple rodzinnego ogniska.

Kilka kobiet obecnych na sali zaniosło się szczerym szlochem.

I jeszcze ostatnia kwestia. Ma zamiar oficjalnie ustąpić za pięć dni, trzydziestego kwietnia. Nazajutrz, w dniu wielkiego majowego święta ludzi pracy, już ktoś inny stanie pośrodku trybuny nad Mauzoleum Lenina, by odebrać uroczystą defiladę. Kim będzie ten nowy człowiek?

Powinien to być ktoś młody i energiczny, mądry i niezłomny patriota. Ktoś, kto sprawdził się już na najwyższych stanowiskach, ale nie wpadł jeszcze w starczą rutynę. Takim człowiekiem – człowiekiem, który spełnia oczekiwania wszystkich narodów radzieckich – jest towarzysz Wąsy l Pietrow…

Wybór Piętrowa na następcę Rudina dokonał się przez aklamację. Rzecznicy innych kandydatów zostaliby niewątpliwie zakrzyczani, gdyby próbowali się odezwać.

Ale nie próbowali.

Po przesileniu w aferze “Freyi” Sir Nigel Irvine chciał zatrzymać Munro w Londynie, a w każdym razie nie wysyłać go już do Moskwy. Jego wizyta u Rudina, trzeciego kwietnia o świcie, musiała oczywiście zupełnie go zdekonspirować, nie mógł więc już być przedstawicielem Firmy w ZSRR. Munro poprosił jednak osobiście premiera, by dać mu ostatnią szansę upewnienia się na miejscu, jaki los spotkał agenta o wdzięcznym pseudonimie “Słowik”. Uwzględniając jego wielkie zasługi w rozwiązywaniu ostatniego kryzysu, pani Carpenter przychyliła się do tej prośby.

Ambasador i szef kancelarii przyjęli powrót Munro bez entuzjazmu i wcale nie byli zdziwieni, kiedy jego nazwisko przestało pojawiać się w oficjalnych sowieckich zaproszeniach, a Ministerstwo Handlu Zagranicznego dało do zrozumienia, że nie życzy sobie jego udziału w rozmowach handlowych. Błąkał się więc po mieście, jak nieproszony gość, na przekór wszystkiemu czepiając się nadziei, że Walentyna – nadal żywa i bezpieczna – jakoś się z nim skontaktuje. Raz nawet nakręcił numer jej prywatnego telefonu. Nikt nie podniósł słuchawki. Oczywiście mogło jej akurat nie być w domu – nie ryzykował jednak dalszych prób. Po upadku frakcji Wiszniajewa dostał wiadomość z Londynu, że dają mu czas do końca miesiąca. Potem zostanie wezwany do Firmy, gdzie oczekuje się jego rezygnacji z pracy.

Mowa pożegnalna Rudina wywołała gorączkową aktywność w moskiewskich placówkach dyplomatycznych. Każda z nich obszernie informowała swój rząd o okolicznościach odejścia starego genseka i gromadziła dokumentację na temat jego następcy, Wasyla Piętrowa. Również z tego, wciągającego absolutnie wszystkich wiru działań, Munro był wyłączony.

Tym bardziej zaskakujący był fakt, że kiedy do brytyjskiej ambasady przyszło zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Wielkim Pałacu Kremlowskim w przeddzień święta Pierwszego Maja – na zaproszeniu, tuż po nazwiskach ambasadora i szefa kancelarii, figurowało nazwisko Adama Munro. Również przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potwierdzając zaproszenie telefonicznie, wspomniał, że “pan Munro będzie mile widziany”.

Bankiet, którego drugim, a może raczej pierwszym powodem było uroczyste pożegnanie Maksyma Rudina, pełen był blasku i przepychu. Ponad setka czołowych dygnitarzy przemieszała się tu z czterokroć większą liczbą dyplomatów z krajów socjalistycznych, z Zachodu i z Trzeciego Świata. Byli też przedstawiciele partii komunistycznych spoza bloku; dość niepewnie czuli się pośród wszystkich tych fraków i smokingów, mundurów wojskowych i dyplomatycznych, galonów i akselbantów, gwiazd, orderów i medali. Wydawało im się, że to raczej car abdykuje, a nie przywódca egalitarnego, bezklasowego raju proletariuszy.

Goście i gospodarze rozproszyli się po sali, oświetlonej trzema tysiącami żarówek w sześciu wielkich kandelabrach; w niszach, których ściany zdobiły pełnowymiarowe portrety wielkich carskich bohaterów wojennych i innych kawalerów Krzyża Świętego Jerzego – wymieniali prywatne plotki i fałszywe oficjalne serdeczności. Rudin krążył między nimi jak stary lew, przyjmując pochlebstwa od obcych ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów jak coś, co mu się najoczywiściej należy.

Munro obserwował go z daleka, ale nie był na liście gości wyróżnionych osobistą prezentacją, a zbliżać się z własnej inicjatywy do ustępującego przywódcy – było w jego sytuacji co najmniej nierozsądne. Na krótko przed północą Rudin, usprawiedliwiwszy się naturalnym w jego wieku zmęczeniem, przeprosił gości i zostawił ich pod opieką Piętrowa i innych członków Biura. Parę minut później Munro poczuł lekkie dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Za nim stał wysoki major w nieskazitelnym uniformie kremlowskich pretorianów. Nieprzenikniony, jak oni wszyscy, major odezwał się doń po rosyjsku, cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu:

– Panie Munro, proszę ze mną.

Szkot nie był nawet zdziwiony. Najwyraźniej jego nazwisko znalazło się na liście zaproszonych przez pomyłkę; teraz ktoś się w tym zorientował i po prostu każą mu wyjść.

Ale idący przed nim major minął główne drzwi wyjściowe, szybko przeciął ośmiokątną Salę św. Włodzimierza i po drewnianych schodach zamkniętych spiżową kratą (przed majorem ją oczywiście otwarto) wyprowadził gościa na dziedziniec. Oficer szedł szybko i pewnie; świetnie orientował się w labiryncie przejść i korytarzy, których nawet stali bywalcy Kremla nie oglądają nigdy. Idący wciąż za nim Munro przeciął dziedziniec i znalazł się w Teremie, czyli małym pałacu carów, zwanym też Pałacem Komnat. Tutaj przy wszystkich drzwiach czuwali milczący strażnicy. Bez słowa otwierali drzwi przed majorem i jego podopiecznym i zamykali je natychmiast po ich przejściu. Oficer prowadził gościa prosto przez reprezentacyjne komnaty carów: Frontową i Krzyżową. Do ostatnich drzwi, choć także stał przy nich strażnik, zastukał osobiście. Ze środka rozległo się burkliwe: “Wejść!” Major otworzył drzwi, stanął z boku i gestem zaprosił Munro do środka.

Trzecią reprezentacyjną salą Tereniu jest Komnata Tronowa, sanktuarium carów starej Rosji, najbardziej niedostępne miejsce na Kremlu. Wyłożona czerwono-złotą mozaiką, z wiśniowymi dywanami na kunsztownym drewnianym parkiecie, nieco mniejsza od innych Komnat sprawia wrażenie bardziej przytulnej. To tutaj carowie odbywali najbardziej poufne, robocze spotkania ze swymi emisariuszami. Przy oknie, patrząc w ciemność i w gwiazdy, stał Rudin. Usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, odwrócił się w stronę gościa.

– A więc, panie Munro, opuszcza pan nas, jak słyszałem. Minęło dwadzieścia siedem dni od chwili, kiedy Munro rozmawiał z nim w jego apartamencie w Arsenale. Rudin przyjął go wtedy w szlafroku, ze szklanką mleka w dłoniach. Teraz był w świetnie skrojonym ciemnoszarym garniturze – niemal na pewno uszytym w Londynie – z dwiema miniaturkami Orderu Lenina i gwiazdką Bohatera Związku Radzieckiego w klapie. Niewątpliwie wszystko to dobrze pasowało do Komnaty Tronowej.

– To prawda, panie prezydencie – przyznał Munro.

– Jeszcze tylko przez dziesięć minut – zauważył Rudin, spojrzawszy na zegarek. – O północy oficjalnie przechodzę na emeryturę. Pan też, jak sądzę, odejdzie ze służby?

Stary lis doskonale wie, że spaliłem się jako agent – pomyślał Munro – i że będę musiał odejść.

– Tak, panie prezydencie – powiedział głośno. – Jutro wracam do Londynu i składam rezygnację.

Rudin nie podszedł do niego, nie wyciągnął ręki na pożegnanie. Stał majestatycznie po drugiej stronie komnaty, dokładnie tam, gdzie dawniej stawali carowie. To miejsce było szczytem szczytów, absolutnym wierzchołkiem wielkiego Imperium Rosyjskiego. A więc skinął tylko łaskawie głową.

– Życzę panu szczęśliwej drogi, panie Munro.

Nacisnął mały onyksowy dzwonek na stole i drzwi, przed którymi stał Munro, otworzyły się.

– Żegnam, panie prezydencie – odpowiedział. Nim zdążył się odwrócić, Rudin odezwał się ponownie:

– Proszę mi powiedzieć, panie Munro, co sądzi pan o naszym placu Czerwonym?

Szkot stanął, zaskoczony: jak na moment formalnego pożegnania, pytanie było cokolwiek dziwne. Pomyślał przez chwilę, potem ostrożnie odpowiedział:

– Jest imponujący.

– Imponujący, tak – powiedział Rudin jakby ważąc słowa. – Być może nie tak elegancki jak wasz Berkeley Square, ale czasem także tutaj można usłyszeć śpiew słowika.

Munro zastygł w przerażeniu, na podobieństwo postaci wymalowanych na suficie nad jego głową. Żołądek podjechał mu pod gardło. A więc wpadła! Wpadła – i złamali ją do tego stopnia, że powiedziała wszystko. Wydała nawet swój pseudonim i umówione hasło: słowa starej piosenki o słowiku z Barkeley Square.

– Czy… rozstrzelacie ją? – spytał posępnie. Rudin wydawał się autentycznie zaskoczony.

– Rozstrzelamy? Dlaczego mielibyśmy ją rozstrzelać?

A więc trafi do obozu pracy, skazana na powolną śmierć w męce – ona, jedyna kobieta, którą Adam kochał i którą wkrótce miał poślubić w rodzinnej Szkocji.

– Co z nią zrobicie?

Stary Rosjanin uniósł brwi, udając zdumienie.

– Co zrobimy? Nic. Przecież to lojalna obywatelka. Prawdziwa patriotka. Niech pan mnie dobrze zrozumie, młody człowieku. Ona bardzo pana ceni – nie kocha, nie, to nie to – ale naprawdę, szczerze pana lubi…

– Nie rozumiem – przerwał Munro. – Skąd pan to wie?

– Ona sama prosiła, żeby to panu powiedzieć. Widzi pan… ona nie będzie nigdy gospodynią w Edynburgu. Nie będzie panią Munro. I nie spotka pana już nigdy. Ale bardzo jej zależy, żeby nie martwił się pan o nią, żeby się pan nie gryzł. A więc powtarzam: jest cała i zdrowa, jest tu szanowana, a nawet otoczona przywilejami… i jest wśród swoich. Naprawdę nie ma pan powodów do zmartwienia.

Nagle Munro zrozumiał – i było to równie bolesne, jak żywiona jeszcze przed chwilą straszliwa obawa. Tak, nie było powodu nie wierzyć Rudinowi.

– Ona… pracowała dla pana… – mówił z trudem, jakby nagle zapomniał rosyjskiego. – Była tylko pańskim agentem. Grała, od samego początku grała. Już od pierwszego spotkania w lesie, gdy tylko Wiszniajew zaczął domagać się wojny w Europie, pracowała dla pana…

Siwy kremlowski lis wzruszył ramionami.

– Panie Munro – parsknął – a czy inaczej prezydent Matthews uwierzyłby w te wszystkie ważne informacje, które chciałem i musiałem mu przekazać?

Nieprzenikniony major o zimnych, stalowych oczach ujął Szkota lekko pod łokieć. Munro znalazł się za progiem Komnaty Tronowej ciężkie drzwi zamknęły się za nim. Pięć minut później wypuszczono go przez małe drzwiczki w Spasskiej Bramie na plac Czerwony. Na płaci dowódcy paradnych oddziałów do znudzenia powtarzali swoje role przeć poranną defiladą. Nad jego głową zegar wybił północ.

Poszedł w lewo, licząc na to, że złapie taksówkę pod hotelem “Nacjonal”. Po jakichś stu krokach, kiedy mijał Mauzoleum Lenina nagle, ku zdumieniu i zgorszeniu stojącego tam milicjanta, zaczął się głośno śmiać.